Bel e Muir My all


1. - WSTYDLIWE SEKRETY

Harry szedł szkolnym korytarzem w najgorszym dla siebie momencie, a mianowicie w

przerwie pomiędzy zajęciami. Już po minucie stwierdził, że lepiej by zrobił, jakby

ten czas spędził w ciszy biblioteki lub na błoniach; burza niechcianych, obcych myśli,

tłukąca się w jego umyśle, przyprawiała go o ból głowy i okropne zmęczenie. Nie mógł

już sobie poradzić z ich naporem.

Boże, jak on wygląda! Założę się, że po prostu chce zwrócić na siebie uwagę... Co

za pozerstwo!

Cholerne schody! Dlaczego one nie mogą zwyczajnie stać w jednym miejscu? Znów się

spóźnię na zielarstwo! I dlaczego... musimy... przekopywać... te głupie... Betule

verrucosy?! Co mi to pomoże w zostaniu czarodziejem?! Beznadzieja!

Oooo... Harry powiedział do mnie: “Cześć!”. W domu nikt mi nie uwierzy! Za to Kate

będzie diablo zazdrosna, niech tylko się dowie!

O, Harry, tak, uśmiechaj się do mnie, uśmiechaj! Gdy odbiorę ci życie, czy nadal

będziesz taki wesoły? I kto by pomyślał, że Gryfon może mieć mordercze skłonności...

Ale w końcu do tego też trzeba odwagi, prawda?...

Harry aż przystanął w miejscu; miał ochotę krzyczeć, rozszarpać wszystko i wszystkich

na strzępy, a potem uciec gdzieś, skulić się w ciemnościach i już nigdy, przenigdy

nie oglądać światła dziennego.

Przez ten natłok myśli nie wiedział nawet, które należały do kogo. Zewsząd otaczała

go zbita masa życzliwości i nienawiści, zazdrości i niemalże bałwochwalczego szacunku,

obojętności i szczenięcego zakochania względem jego osoby.

Był osobą publiczną, powszechnie rozpoznawaną, nie powinien więc się temu zbytnio

dziwić, prawda? I nie przejmował się tak bardzo, dopóki nie zaczął słyszeć, co kryje

się za tymi uśmiechami i pozdrowieniami od ludzi, których niemal nie znał, a którzy

- wszyscy, bez wyjątku - znali jego.

Co jeszcze mógłby usłyszeć, gdyby oni wiedzieli, że on wie, że...? Zamotał się w

tych rozważaniach, więc postanowił skupić się na czymś innym. Czymś bardziej przyjemnym,

czymś, co sprawi, że się zrelaksuje i przestanie się martwić rzeczą tak błahą, jak

czytanie w ludzkich myślach.

— Cześć, Harry! Idziemy na eliksiry? — zawołała radośnie Hermiona, wychodząc z tłumu

uczniów nawiedzającego szkolne korytarze i podchodząc do niego.

Nadzieje chłopaka na znalezienie jakiegoś przyjemnego tematu do rozmyślań właśnie

odpływały w siną dal, machając mu białą chusteczką na pożegnanie. W wyobraźni ponuro

im odmachał, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby mu zabrać się razem z nimi.

— Właśnie, Harry — poparł dziewczynę Ron, wyłaniając się zza jej pleców. — Lepiej,

jak przyjdziemy za wcześnie, niż za późno.

Usłyszał także myśl, której Ron nie wypowiedział na głos:

Nic nie uszczęśliwiłoby Snape'a bardziej, jak właśnie odjęcie Gryffindorowi punktów

na sam początek dnia.

Harry'emu żołądek zwinął się w kłębek na samą myśl, że znów będzie musiał widzieć

tę znienawidzoną twarz. I nie była to sama tylko niechęć; chłopak poczuł także nieprzyjemne

uczucie niepewności i obawy. To właśnie po lekcjach Oklumencji, jakie w ostatnim

roku udzielał mu mistrz eliksirów, zaczął słyszeć w swej głowie głosy, które okazały

się być ludzkimi myślami.

Z początku ciche i niewyraźne, z rzadka mu doskwierające, głosy te stały się coraz

bardziej natrętne, aż od niedawna nie mógł już sobie z nimi poradzić. Jak gdyby zabawy

Snape'a z jego umysłem wywołały prawdziwą reakcję łańcuchową, przez co wrażliwość

chłopaka na mentalne wpływy z zewnątrz ulegała coraz bardziej i bardziej zwiększała

się.

Nie wiedział, czy jest to efekt zamierzony lekcji Oklumencji, czy nie; w każdym razie,

Snape nigdy o czymś takim nie wspominał. A jednak Harry nie mówił nikomu o swojej

przypadłości, nauczycielom, przyjaciołom, nikomu. Nawet profesorowi Dumbledore'owi...

A przecież wiedział, że to nierozsądne. Skoro zdolność odbierania sennych wizji Voldemorta

stała się przyczyną śmierci Syriusza, to jakie okropne skutki może mieć ta nowa zdolność?...

A jednak nie mógł się przemóc. Nie potrafił już nikomu zaufać, nie w pełni, nie całkowicie.

— Jasne. Chodźmy na eliksiry. Lepiej mieć to już za sobą — stwierdził niechętnie,

próbując zagłuszyć domagające się jego uwagi myśli Hermiony o tym, jak bardzo chciałaby

już być na transmutacji, którą lubiła o wiele bardziej niż te pieprzone eliksiry...

Harry zdusił śmiech. Nie wiedział, że Hermiona przeklina; nie miał o tym pojęcia.

Ale w gruncie rzeczy, nigdy nie mówiła tego głośno, prawda? Zawsze taka perfekcyjna,

taka wszystkowiedząca... A przecież doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nikt

nie jest idealny. Dlaczego więc w jego wyobrażeniach Hermiona była właśnie taka?

Przynajmniej do niedawna.

Albowiem od kiedy bariera czyjegoś umysłu przestała być dla niego barierą, Harry

poznawał ludzi na nowo. Od innej strony. Skrzętnie chowanej strony... Bardziej mrocznej,

ukrytej, trzymanej w sekrecie. I dowiadywał się rzeczy, o których nie powinien mieć

zielonego pojęcia, najczęściej wstydliwych i do niczego nieprzydatnych: Ron często

się masturbował w toalecie, Giny całowała się ze swoją koleżanką, a Hermiona podkradała

książki z biblioteki, które nigdy już tam nie wracały. Taka mała, prywatna, książkowa

kleptomania...

Zastanawiał się ponuro, czyje i jakie jeszcze sekrety odkryje...

* * *

Usiadł przed wspólnym, jego i Rona, kociołkiem, starając się nie odbierać żadnych

sygnałów od reszty klasy. Nie udało się; kilkoro najbliżej siedzących osób właśnie

powtarzało sobie wiadomości z ostatnich lekcji, przez co słuchał jednocześnie przepisu

na miksturę niewrażliwości, zastosowanie eliksiru rozmycia i składników na miksturę

siły wzgórzowego giganta. Miał prawdziwy mętlik w głowie, gdy do sali wszedł profesor,

a wszyscy ucichli jak na rozkaz.

Jemu wcale to nie pomogło - napór myśli jeszcze bardziej się wzmógł. Ukrył twarz

w dłoniach, pojękując cicho i próbując nie zwracać na nic uwagi. Trwał tak, dopóki

nie poczuł ostrzegawczego szturchnięcia w bok. Poderwał się natychmiast, ale było

już za późno; Snape stał nad nim, uśmiechając się złośliwie.

Tym razem mu nie przepuszczę, pupilek dyrektora czy nie, nie pozwolę mu obijać się

na moich lekcjach! Dziś Gryffindor straci chyba dużą część swoich punktów, o jakże

mi przykro...

— Co to, słynny Harry Potter przysypia na lekcji? — powiedział z wyraźną satysfakcją,

nawet nie próbując jej ukryć. — Czyżbyś wiedział już wszystko o eliksirach? Sprawdźmy

więc. Jakie są główne składniki mikstury przyspieszenia ruchów?

Nietrudno było odczytać odpowiedź na to pytanie z umysłu Hermiony, gdy ta niemal

podskakiwała na krześle, żałując, że to nie ona została zapytana.

— Rdest ptasi i miazga ze strusich jaj — powiedział cicho, przysięgając w duchu,

że nie pozwoli, by jego dom został ukarany z jego winy.

Ale... to jest prawidłowa odpowiedź! - usłyszał niedowierzającą myśl profesora. To

musiał być przypadek.

— Dobrze... A jak długo musi leżakować olejek na oparzenia, by był zdatny do użytku?

— Trzy do czterech miesięcy — wymamrotał, zdobywając te wiadomości tą samą jak poprzednio

metodą.

Dziwne. Potter nigdy nie przejawiał większych zdolności w eliksirach, tak samo jak

jego ojciec, ale z drugiej strony, chłopak nie jest jego kopią, Severusie; pamiętaj

o tym. Może rzeczywiście nagle zaczął się uczyć?

- ta myśl była pełna niechętnej aprobaty, jak gdyby Snape nie chciał się do tego

przyznawać.

Harry zaczerwienił się; przecież on się nie uczył. On zwyczajnie oszukiwał!

— Profesorze, mogę na chwilę wyjść? — odchrząknął niepewnie. — Źle się czuję.

— Skąd przeświadczenie, że ci uwierzę, Potter? — parsknął mistrz eliksirów. — Jak

zwykle pewnie chcesz się urwać z lekcji albo swoim zwyczajem planujesz złamać kolejną

ze szkolnych zasad...

— Profesorze... Naprawdę źle się czuję — wydusił Harry przez zaciśnięte zęby, przysięgając

sobie w duchu, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy prosi tego potwora o cokolwiek.

Zmarszczenie brwi mężczyzny nie wróżyło zbyt dobrze, dlatego Harry był zdziwiony,

gdy ten się zgodził.

Co się dzieje z tym chłopakiem?

- usłyszał jeszcze wychodząc, gdy zamykał drzwi od klasy. Aż zatrzymał się w miejscu

na chwilę. Snape martwił się... o niego!

— Koniec świata — mruknął.

Poszedł do łazienki. Schłodził twarz wodą, oddychając ciężko. Wychwytywanie konkretnych

myśli z jednego umysłu w całym tym mentalnym hałasie bardzo go męczyło, niemal równie

mocno, jak próby całkowitego stłumienia owego hałasu. Oparł się z trudem o chłodną

ścianę, przyciskając rozpalone czoło do zimnych kafelków. Czuł się jak po długim

biegu wokół Hogwartu...

“Mam dosyć. Idę do dyrektora” - decyzja była błyskawiczna, absolutnie nieprzemyślana

i - o ile mógł to ocenić - całkowicie słuszna. Nie powinien był tak długo tego odkładać;

teraz Dumbledore może zapytać, dlaczego zwlekał z przyjściem do niego z tak ważną

sprawą. No cóż, może nawet powie mu prawdę. Chociaż nie, jeśli nie będzie chciał

zranić staruszka do głębi, nie zrobi tego.

Powlókł się do gabinetu dyrektora, czując, jak opuszczają go siły.

“Jeśli to był wysiłek porównywalny do biegu wokół Hogwartu, to chyba było to nie

jedno, lecz pięć okrążeń. Wraz z błoniami...”. Gdy doszedł wreszcie do celu, dodał

jeszcze, uśmiechając się do siebie krzywo: “... i z Zakazanym Lasem. Dziesięć okrążeń.

Co najmniej”.

Dziękował w duchu, że zna hasło; na początku roku dyrektor podszedł do niego i wyjawił

mu je - tak na wszelki wypadek. A także kilka tych, które użyje w niedalekiej przyszłości,

gdy nadejdzie czas zmiany starego hasła na nowe... Także “w razie czego”.

Co więcej, Dumbledore'owi najwyraźniej odmieniły się gusta; teraz do zabezpieczenia

swoich komnat używał on nazw co ciekawszych części garderoby...

Wypróbował pierwsze:

— Podwiązki.

Nic; najwyraźniej zmiana już miała miejsce. Spróbował kolejne.

— Bardotki.

Znowu nic. Podrapał się po nosie.

— Eee... kabaretki? — cokolwiek to było; Harry nie wnikał w szczegóły... Sądząc po

dwóch poprzednich, musiało to być coś bardzo kobiecego i niekoniecznie go interesującego.

Właściwie, nie interesującego go wcale a wcale.

Tym razem trafił; wejście otworzyło się.

Odetchnął raz i drugi, przygotowując się na BARDZO poważną rozmowę.

* * *

— Więc mówisz, że potrafisz czytać w myślach? — zapytał dyrektor, patrząc na niego

uważnie spoza połówek swoich okularów.

— Tak.

— I że ta zdolność... pogłębia się... od kiedy przestałeś ćwiczyć Oklumencję? — spojrzenie

było coraz bardziej surowe. — Czy tak?

— Tak.

Nagle zdał sobie sprawę, że słowa dyrektora nie brzmią tak, jak powinny. Gdy Harry

uskarżał się na swoje dolegliwości, ich przyczynę upatrywał w tym, że pobierał lekcje

od Snape'a. Dyrektor tymczasem wydawał się być zdania, że winą całej sytuacji jest

to, iż zaniechał ćwiczenia umiejętności, których na owych lekcjach powinien był się

nauczyć!

Aż zazgrzytał zębami ze złości.

— Nie! To nie tak! Jeśli profesor myśli, że...

— Dlaczego nie powiesz mi dokładnie, co myślę, Harry? Podobno to potrafisz.

Harry zamrugał z zaskoczenia. Rzeczywiście... coś się nie zgadzało. Po raz pierwszy

od dłuższego czasu nie słyszał żadnego obcego głosu w swej głowie.

— To... umilkło. Nie wiem jak, ale umilkło! — powtórzył z radością. — Boże, co za

ulga!... Już myślałem, że zwariuję od tego mamrotania tuż pod moją korą mózgową.

Dyrektor wciąż patrzył na niego surowo. Kolejne kilka minut spędzili w pełnej napięcia

ciszy, przypatrując się sobie, aż Harry zaczął czuć się bardzo, ale to bardzo nieswojo

pod tym srogim spojrzeniem.

— Profesorze? — wyjąkał wreszcie niepewnie.

Wzrok mężczyzny złagodniał.

— Wiem, Harry, że to dla ciebie trudny czas... Może po prostu jesteś przemęczony

tym, co się dzieje, walką, ciągłym niepokojem i strachem, co przyniesie jutro? Odpocznij,

Harry, a zobaczysz, wszelkie nieprzyjemne rewelacje znikną wraz z twoim wyczerpaniem.

Co o tym myślisz?

Chłopak poczerwieniał, lecz zanim zdążył rzucić jakąś ciętą uwagę, drzwi otworzyły

się, popchnięte silną dłonią profesora Snape'a.

— Dumbledore, ten dzieciak znowu zachowuje się jak... — zobaczył Harry'ego siedzącego

w fotelu przy biurku

...pupilek dyrektora...

— nieodpowiedzialny gówniarz. Za przeproszeniem, nie wiedziałem, że on tu jest.

Wyszedł w trakcie zajęć i przez dłuższy czas nie wracał. Musiałem zostawić klasę

pod opieką Filcha, by pójść go poszukać jak jakiegoś zagubionego szczeniaka.

Tę samowolę trzeba ukrócić, żaden uczeń nie może ot tak sobie opuszczać lekcji tylko

dlatego, że chce sobie pogawędzić przy herbatce i ciasteczkach z kochanym staruszkiem,

swoim dyrektorem!

Harry zapatrzył się na niego, wybałuszając oczy.

— Słyszę cię. Słyszę — wymamrotał.

— A wcześniej miałeś jakieś problemy ze słuchem, Potter? — zadrwił mężczyzna, patrząc

na niego z pogardą. — Z głową, niewątpliwie, ale ze słuchem nigdy...

Dumbledore odchrząknął i powiedział spokojnie:

— Profesorze Snape, proszę uważniej dobierać słowa, jeśli łaska. Przynajmniej w mojej

obecności. Co do chłopca... przyszedł poinformować mnie, że - nie, właściwie tylko

zdradzić mi swoje przypuszczenia - że potrafi czytać w myślach. Co oczywiście jest

raczej nieprawdopodobne, skoro nigdy nie przejawiał takich zdolności. Prawda, Severusie?

Snape zrobił się w jednym momencie cały czerwony. I gdy w popłochu myśli próbował

ukryć tę jedną, najbardziej skrywaną, stało się coś całkiem odwrotnego: na niej właśnie

skupiła się cała jego uwaga. To pozwoliło Harry'emu usłyszeć ową myśl tak wyraźnie,

jak gdyby ktoś wypowiedział mu ją wprost do ucha:

Niech tylko chłopak się nigdy nie dowie, jak bardzo go pożądam...

Harry zbladł, gdy dotarł do niego sens tych słów. “On. Mnie. Pożąda. Ale on jest

nauczycielem, a ja - jego uczniem, tak nie można, po prostu nie można. Mój Boże,

on jest mężczyzną... Gorzej! On jest... Snape'm”.

Spojrzenia tych dwojga skrzyżowały się. Zaczerwieniony po koniuszki włosów Snape

i pobladły nagle Harry zaczęli wpatrywać się w siebie intensywnie, nie mogąc oderwać

wzroku, nie potrafiąc przerwać tego dziwnego kontaktu. A potem sytuacja nagle odwróciła

się jak w kalejdoskopie. Mężczyzna w jednej chwili zdał sobie sprawę, że Harry WIE,

i pobladł z trwogi. Za to skrępowana dotąd szokiem wyobraźnia chłopca zaczęła działać

i postawiła mu przed oczyma jego samego i nauczyciela eliksirów w najbardziej intymnych

sytuacjach. Harry momentalnie poczerwieniał.

— Pan... To niemożliwe...

Dumbledore odchrząknął.

— Harry? Severusie? Co się dzieje?

— Ja... odczytałem jego myśli... — wykrztusił chłopak. Właściwie, nadal je słyszał...

Snape oparł się bezsilnie o ścianę i ukrył twarz w dłoniach. Jego ramiona zadrżały

konwulsyjnie.

Tak, Severusie, zaraz zostaniesz wylany, ale przyznaj: wcale nie bez powodu. Jesteś

winny. Pragniesz tego chłopca. Wyrzucenie cię z pracy jest najbardziej właściwą,

sprawiedliwą rzeczą pod słońcem, jaką może uczynić Dumbledore...

Harry przełknął ciężko ślinę i spojrzał wprost w oczy dyrektora, badające go i lustrujące

bystrym, pełnym mocy wzrokiem.

— Odczytałem z jego myśli, jak bardzo mnie nienawidzi. Jak bardzo niegdyś nienawidził

mojego ojca, i jak bardzo nie znosi mojego widoku teraz... — kłamstwo przywołane

na usta zabrzmiało niemal prawdziwie. Niemal.

Snape drgnął na te słowa i spojrzał niedowierzająco na Harry'ego.

Zaś Dumbledore wciąż patrzył mu w oczy TYM spojrzeniem. Spojrzeniem, od którego zimny

dreszcz spływa po kręgosłupie, a człowiek ma ochotę uciekać na drugi koniec świata,

byle z dala od tego siwowłosego, niepozornie wyglądającego staruszka.

— Nie wiedziałem, że wzbudzam w nim aż tak silne uczucia! — sapnął Harry i tym razem

była to absolutna prawda, od początku do końca. Powoli otrząsał się z doznanego szoku,

za to odżyła w nim dawna nienawiść do mistrza eliksirów. — I że wciąż wini mnie za

każde swoje upokorzenie, jakie doznał, od kiedy przybyłem do Hogwartu!

Dyrektor odchrząknął z wahaniem. Wyglądał na przekonanego, choć wciąż nie do końca.

— Tak. Dobrze. Severusie, jak długo jesteś nauczycielem w tej szkole, liczę na to,

że twoje osobiste animozje nie będą miały odzwierciedlenia w sposobie, w jaki traktujesz

swoich uczniów... i radzę wam obu porozmawiać ze sobą. Szczerze. A teraz odejdźcie,

muszę przemyśleć parę spraw.

Oboje natychmiast skierowali się do drzwi.

— Harry? — chłopaka aż skręciło we wnętrzu na dźwięk głosu Dumbledore'a.

— Tak, profesorze? — starał się brzmieć jak najbardziej naturalnie.

— Będziemy musieli porozmawiać o twojej... umiejętności. Przyjdź do mnie po obiedzie,

dobrze?

— Oczywiście, profesorze.

Drzwi gabinetu zamknęły się za nimi, pozwalając, by ogarnęła ich cisza i chłodny

spokój pustego szkolnego korytarza.

2. - JEDNO SŁOWO

Nie mogłem uwierzyć w to wszystko, co miało miejsce w gabinecie dyrektora. Jakieś

bzdurne teorie o czytaniu w myślach, które - ku mojemu zdumieniu - okazały się być

prawdą. Potem moja własna, głupia, szczeniacka panika. Wreszcie wzrok Harry'ego,

gdy dowiedział się o tym, co ukrywałem przed nim przez cały ten czas... A potem chłopak

uratował mi skórę. Niezbyt inteligentnie co prawda, ale zawsze.

Nie spodziewałem się tego po nim.

Ale miałem nadzieję, że on nie oczekuje, że teraz będę mu za to dziękować? Niedoczekanie

jego! Tego by brakowało, żebym miał płaszczyć się z wdzięczności przed tym aroganckim,

wrednym, cholernie pociągającym chłopakiem.

— Profesorze, płaszczyć się pan nie musi... Wystarczy zwykłe “dziękuję” — usłyszałem

jego ciche słowa i aż drgnąłem. — I cieszę się, że ma pan o mnie tak dobre mniemanie.

Dwa pierwsze epitety słyszałem wystarczająco często, by się do nich przyzwyczaić.

Ten trzeci stanowi dla mnie nowość.

Odwróciłem się do niego, by - swoim ulubionym zwyczajem - rzucić mu jakąś ciętą,

ironiczną ripostę, ale jego wzrok skutecznie mnie przed tym powstrzymał. Nagle uświadomiłem

sobie, iż ten chłopak naprawdę wie wszystko, że widzi i słyszy wszystkie moje myśli.

I cokolwiek zrobię, nie ucieknę przed jego spojrzeniem, które działa niemal jak to

mugolskie urządzenie... Gentren? Retgent? Nie, rentgen, właśnie tak: rentgen.

Ten chłopak miał to w sobie, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Nie było miejsca,

do którego mógłbym uciec, miejsca, w którym mógłbym się skryć wraz z moja prywatnością.

Prywatnością, która została właśnie nieodwracalnie pogwałcona.

— Proszę spojrzeć na to tak, profesorze: ja też się o to nie prosiłem. To dla mnie

tak samo niewygodny i nieprzyjemny stan, jak i dla pana, a może nawet bardziej. Nie

ma na to jakiegoś eliksiru? — zapytał Harry.

Spojrzałem na niego uważnie i po raz pierwszy od kiedy wyszliśmy z gabinetu dyrektora,

odezwałem się na głos:

— Być może... Mikstura niewrażliwości powinna w twoim przypadku zadziałać, choć kto

to może wiedzieć? Tak, myślę, że możemy spróbować, pomimo faktu, że działanie tego

eliksiru minie po kilku godzinach. Ale wiesz — postanowiłem go trochę podręczyć,

— że nie powinienem podawać ci niczego bez zgody dyrektora?

Spojrzał na mnie spod wpółprzymkniętych powiek.

— Skoro działanie tej mikstury minie po kilku godzinach, to profesor Dumbledore nie

powinien mieć nic przeciwko temu, żebym jej użył, nieprawdaż? A ja byłbym wdzięczny...

bardzo wdzięczny... gdyby zdołał pan ulżyć mi choćby na krótko. Proszę.

Zaśmiałem się kpiąco.

— Potter, może zaraz zaczniesz mnie błagać? A co, jeśli chcę cię zobaczyć na kolanach?...

— “robiącego mi dobrze”, dodałem w myślach, by w następnej myśli pacnąć się ręką

w głowę. Boże, ależ ja jestem beznadziejnie, niemożliwie głupi!

Chłopak zaczerwienił się gwałtownie, bez trudu odczytując tę myśl z mojego umysłu.

— Przepraszam, Harry. To było odruchowe — powiedziałem cierpko, jednocześnie zachodząc

w głowę, od kiedy on stał się dla mnie “Harry'm”. — Nie przejmuj się tym aż tak bardzo.

Jasne! Jak on może nie przejmować się faktem, że najbardziej znienawidzony, zimny,

zgorzkniały nauczyciel pragnie być bliżej niego, niż ktokolwiek inny? Jak może przejść

do porządku dziennego nad faktem, że jego mistrz eliksirów pragnie go brać, dotykać,

całować? No jak?...

— O tym też musimy porozmawiać. A chciałbym móc rozmawiać, nie znając pańskich myśli,

nie musieć widzieć tego wszystkiego, co pan widzi oczyma swojej wyobraźni... Nie

jest to zbyt komfortowe, ani dla pana, ani dla mnie — ukrył twarz w dłoniach. — Proszę,

niech mi pan pomoże. Błagam...

— Nie musisz, Potter. Naprawdę — powiedziałem szorstko, a potem rzuciłem: — Idziemy

do moich komnat. Ciesz się, że mikstura niewrażliwości jest w ogóle w moim posiadaniu.

Co dziwne, jego pokorne prośby, jeśli już kogoś upokorzyły, to nie jego, a mnie.

A to dlatego, że rozmyślnie pozwoliłem, by chłopak będący w potrzebie musiał mnie

błagać o pomoc, że byłem tak zimny i wyrachowany, że wykorzystywałem nawet jego słabość,

żeby go dręczyć. Poczułem się paskudnie. Jak prawdziwy drań, a nie taki, którego

maskę przybierałem na co dzień.

To nie było miłe uczucie.

Nim zdążyliśmy zejść do moich prywatnych komnat, lekcja dobiegła końca, a z klas

zaczęli wychodzić uczniowie. Zbyt weseli, jak na mój gust. Zbyt beztroscy. Trudny,

niezapowiedziany test zmieniłby to w jednej chwili, ale miałem co innego na głowie.

Niestety...

Tłum rozwydrzonych nastolatków zaczął nas otaczać ze wszystkich stron. Spojrzałem

na Harry'ego i ze zdumieniem zauważyłem, że drży lekko na całym ciele, a na czole

i skroniach wystąpił mu pot.

— Potter?… — zapytałem niepewnie, kładąc mu rękę na ramieniu. — Co się dzieje?

— Ich myśli... za wiele na raz — wykrztusił nieskładnie przez zszarzałe usta. Jego

blada twarz wyglądała niemal jak twarz trupa.

Jeśli kiedykolwiek miałem wątpliwości, że ta nowa umiejętność stanowi dla niego ciężar,

w tym momencie się one rozwiały. Przyciągnąłem chłopca bliżej siebie, jakbym chciał

go bronić. A przecież nie mogłem! Nie, a przynajmniej dopóki nie dojdziemy do mojego

składu z miksturami.

— Chodźmy szybciej.

Harry skwapliwie przytaknął moim słowom i przyspieszył kroku. Poszedłem za nim, a

moja ręka, jak gdyby zapomniana, spoczywała wciąż spokojnie na jego ramieniu. Chłopakowi

nie wydawało się to przeszkadzać, a skoro tak, to mi tym bardziej nie…

Zobaczyłem blady uśmiech na jego wargach.

— Nie przeszkadza — zapewnił mnie cicho.

Gdy schodziliśmy do lochu, spotkaliśmy dwójkę jego beznadziejnych przyjaciół: najmłodszego

z braci Weasleyów oraz tę przemądrzałą Granger. Na nasz widok przystanęli i wytrzeszczyli

oczy. Ciekaw byłem, co widzą... Najpewniej zmaltretowanego chłopaka, popychanego

dłonią ich znienawidzonego nauczyciela, który nota bene musi być winny złemu stanowi

Pottera. Tak, z pewnością tak myślą: że to wszystko moja wina.

— Harry? Nic ci nie jest? — zapytała niepewnie dziewczyna, a Ron łypnął na mnie podejrzliwie.

— Źle się poczułem... Ale nie martwcie się, byłem już u dyrektora, a on polecił profesorowi

Snape'owi dać mi jakąś miksturę, której pani Pomfrey najwyraźniej nie ma na składzie.

Z chwilą, gdy chłopak wymówił słowo “dyrektor”, jego przyjaciele odprężyli się wyraźnie.

Czyżby tak bardzo ufali temu staremu głupcowi? Może i był potężny, ale na pewno nie

wszechwiedzący! Skoro nie uwierzył Potterowi, gdy ten przyszedł mu powiedzieć o swojej

niespodziewanej zdolności, jak można było nadal ufać jego osądowi?

No, ale w końcu oni nie mogli tego wiedzieć...

— Jasne, Harry — mruknął Ron, wciąż patrząc na mnie wilkiem. — No to pójdziemy z

tobą, profesor da ci to obrzydlistwo, a my cię odprowadzimy do dormitorium...

— Właśnie! — przytaknęła energicznie Hermiona. — Nie możesz chodzić po Hogwarcie

sam, nie w tym stanie. Bo co będzie, jeśli zemdlejesz po drodze?

Te dzieciaki właśnie rujnowały mi jedyną, niepowtarzalną okazję na przebywanie z

chłopakiem sam na sam. Szczególnie teraz, gdy tak rozpaczliwie potrzebuję mu tyle

wyjaśnić! Nie mogę pozwolić, by Harry pozostawał w przekonaniu, że jego mistrz eliksirów

dybie na jego cnotę i tylko wypatruje dogodnego momentu, żeby go zmolestować!

Bo to nie tak, to zupełnie nie tak!...

— Eee, nie musicie... To znaczy, ja muszę... — wyjąkał Potter.

Przekląłem jego niezdolność to skutecznego oszukiwania. Ten dzieciak najmniej nadaje

się na Ślizgona niż jakikolwiek inna osoba, jaką widziałem podczas całej mojej nauczycielskiej

kariery, no, może z wyjątkiem Neville'a. Czy Harry nie potrafi zwyczajnie skłamać?

Tak, by wszyscy wokół nie domyślili się, że kręci i coś ukrywa?...

Chyba usłyszał moje myśli, bo zamilkł i spojrzał na mnie z urazą. W gruncie rzeczy,

wcale nie potrzebowałem umieć czytać w jego umyśle, by się tego domyślić. Jego twarz

jest nadzwyczaj wyrazista i oddaje wszelkie jego emocje, mówiąc mi o nim wszystko.

W tym momencie jego wzrok wyrażał: “to ty coś powiedz, skoro jesteś taki mądry!”.

Cóż, niech się przekona, co to znaczy być Ślizgonem, a nie jakimś przeklętym Gryfonem.

— Wasza troska jest najzupełniej zbędna. Poza tym pan Potter potrzebuje specjalistycznej

opieki, której wy nie jesteście w stanie mu zapewnić — powiedziałem cicho, lecz stanowczo.

— Nie ukrywam, że niańczenie dzieci nie jest moim ulubionym zajęciem, ale tym właśnie

będę się zajmował, jak długo ten chłopak będzie pozostawał pod moją opieką.

Oboje pobledli pod wpływem moich słów.

— Specjalistyczna opieka? To coś poważnego? — zapytała Hermiona, marszcząc w zmartwieniu

brwi.

— Nic, z czym nie mógłbym sobie poradzić. Ale nie zatrzymujcie nas, gdy on z ledwością

trzyma się na nogach! I wy mówicie, że troszczycie się o niego? Aż dziw, że przez

tę waszą

troskę

już dawno nie pożegnał się z życiem! — syknąłem ostro, wskazując im ich miejsce w

szeregu.

Te dzieciaki z czasem robią się coraz bardziej i bardziej upierdliwe...

Zacząłem schodzić ze schodów, a ta dwójka w popłochu uskoczyła na boki. Jeszcze tylko

krótkie pożegnanie z Harry'm i wreszcie znikli mi z oczu.

— To było dobre. Gdzie pan się tego nauczył?

Zamrugałem z zaskoczenia.

— Czego?

— Usadzania ludzi na miejscu. Wbijania ich w ziemię, jeśli trzeba — Harry odchrząknął.

— No wie pan, bycia aroganckim, zimnym, pewnym siebie draniem.

To nie zabrzmiało jak obelga; w głosie chłopaka usłyszałem nieco niechętnego podziwu.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

— Naturalne predyspozycje plus lata praktyki dają mi niezłe możliwości w tym względzie,

zapewniam cię — stwierdziłem, spoglądając na Pottera i przyglądając mu się przy tym

uważnie.

Wyglądał już lepiej. Może dlatego, że po lochu nie kręciły się tłumy uczniów z głowami

pełnymi jakichś bzdurnych myśli?... Odetchnąłem więc z ulgą; zaczynałem już się o

niego martwić. Teraz był już w stanie normalnie ze mną rozmawiać, a nie tylko dukać

pojedyncze wyrazy, z których nawet nie da się sklecić zdania. Nie, żeby rozmowy z

nim były zazwyczaj na dużo wyższym poziomie...

— Och, dziękuję bardzo! — warknął ze złością, piorunując mnie spojrzeniem. — To może

w ogóle już się nie będę odzywał!

— Czyżby Chłopiec, Który Przeżył nie mógł znieść odrobiny krytyki pod swoim adresem?

— zapytałem drwiąco. — Najpierw nazywasz mnie zimnym draniem, a potem nie jesteś

w stanie wysłuchać paru słów prawdy o sobie? Wiesz przecież, że nie jesteś mistrzem

wysławiania się. Ale pocieszę cię: gdybym nie chciał z tobą rozmawiać, to bym po

prostu tego nie robił...

— Więc mam się czuć zaszczycony? — syknął wściekle.

— Możesz czuć się zaszczycony, kiedy zapraszam cię do moich prywatnych komnat — powiedziałem,

otwierając przed nim drzwi. — Wejdź, nie krępuj się... Skoro wszedłeś butami w moje

myśli i życie, równie dobrze możesz rozgościć się w moich pokojach. I postarać się

nie zrobić z siebie jeszcze większego idioty niż jesteś, podczas gdy ja próbuję ci

pomóc.

Chłopak zaczerwienił się z zakłopotania, nim skorzystał z zaproszenia.

— Przepraszam... Nie powinienem się tak zachowywać — rzekł cicho, zawstydzony.

— Nie powinieneś — przytaknąłem. — Ale miałeś dzisiaj trudny dzień, więc można to

zrozumieć... Usiądź, ja pójdę poszukać tego nieszczęsnego eliksiru.

Gdy wróciłem ze znaleziskiem, chłopak leżał zwinięty w kłębek na obszernym fotelu,

moim ulubionym. Miał zamknięte oczy, ale kiedy podszedłem bliżej, otworzył je powoli.

Policzki znaczyły mu wilgotne ślady, a po chwili po skórze spłynęły powoli kolejne

łzy.

— Potter?... — zapytałem z wahaniem, przysiadając na oparciu. — Coś się stało?

— Nie... a właściwie tak! — wyglądał, jakby podjął jakąś decyzję. Zwierzenia mi się?

Otwarcia się przede mną?... — Jestem przerażony tym, że nie panuję nad własnym umysłem

i wyczerpany udawaniem, że nic mi nie jest. Głowa mnie boli tak mocno, że ledwo to

wytrzymuję i w dodatku jestem zmęczony, tak cholernie zmęczony...

Nie sądziłem, że będzie ze mną szczery. Myślałem, że swoim zwyczajem powie “nic”,

ewentualnie “zaraz przejdzie”. Tymczasem on siedział tuż obok, nie wstydząc się otwarcie

płakać i wylewać przede mną swoich żalów. Dlaczego?...

— Znam pana myśli, pana marzenia... o mnie. Przed kim mógłbym być bardziej szczery?

— zapytał cicho.

Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, więc podałem mu fiolkę z miksturą niewrażliwości.

— Wypij. Powinno pomóc... na jakiś czas.

— Dziękuję — mruknął, po czym wypił gorzką ciecz, nawet się przy tym nie krzywiąc.

— Zaraz zacznie działać — stwierdziłem, a potem dodałem, nim zdążyłem się nad tym

zastanowić: — Może chcesz położyć się do łóżka?

Wybałuszył na mnie oczy.

— Pana łóżka? — zapytał słabo.

— Wiesz, że powiedziałem to bez żadnych podtekstów, Potter — powiedziałem, zniecierpliwiony.

— Wiesz, bo znasz moje myśli na wylot. To co?

— Jeślibym mógł... To znaczy, nie chciałbym być dla pana problemem...

— Już nim jesteś — stwierdziłem cierpko, po czym dodałem: — Ale nie przejmuj się,

najwidoczniej mam skłonności masochistyczne, skoro sam się o ten problem proszę...

W takim razie chodź za mną.

Zaprowadziłem go do sypialni. Od razu zaczął ściągać wierzchnie ubranie, po czym

nagle zatrzymał się.

— Mógłby się pan odwrócić? — zapytał, zerkając na mnie nieśmiało.

Spełniłem jego prośbę, uśmiechając się pod nosem złośliwie. On jest wstydliwy jak

jakaś dziewica!

Rozbierał się przez kilka chwil. Wreszcie usłyszałem szelest pościeli i obróciłem

się na powrót. Harry leżał zakopany pod kołdrą aż po samą brodę i uśmiechał się błogo.

Wyglądał słodko, a to już coś znaczyło; naprawdę rzadko używam tego słowa, poza naprawdę

wyjątkowymi sytuacjami. Takimi, jak ta...

Zdziwiłem się, że Harry nie zareagował w żaden sposób na moje myśli, ani nawet nie

sprawiał wrażenie, że coś usłyszał. A zareagowałby na pewno, gdyby wiedział, że nazywam

go słodkim!

— Słyszałeś, co przed chwilą pomyślałem? — chciałem się upewnić.

Zmarszczył brwi na moje słowa, a potem rozpromienił się cały.

— Nie... W ogóle już nie słyszę pana myśli! — stwierdził z radością. — Mikstura zadziałała!

Skoro on się tak ucieszył, dlaczego ja nagle poczułem się tak smutno i... samotnie?

— A co pan pomyślał?

— Nieważne. Odpoczywaj, Potter. Jeśli zaśniesz, obudzę cię, kiedy będzie trzeba —

burknąłem i skierowałem się do wyjścia. Nim wyszedłem, usłyszałem ciche:

— Dziękuję...

— Nie powiem, że cała przyjemność po mojej stronie, bo bym skłamał... — odpowiedziałem

z ciężkim westchnieniem. — Śpij dobrze — dodałem cicho, po czym wyszedłem, zamykając

za sobą drzwi.

Jak jedno zwykłe słowo, wypowiedziane przez tego chłopaka, mogło mnie przyprawić

o drżenie?...

Jak zwykłe “dziękuję” mogło sprawić, że ciepło rozlało mi się w piersi, ogrzewając

moje zmarznięte od kilkunastu lat serce?...

3. - WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA

Harry poczuł przez sen delikatny dotyk nieznajomej dłoni na swoim ramieniu. W odpowiedzi

zamruczał coś i sięgnął na ślepo w poszukiwaniu jej właściciela. Gdy ręka chłopca

natknęła się na czyjeś ciało, przyciągnęła je do siebie, a Harry - wciąż śpiąc -

natychmiast się w nie wtulił. Oplótł ramionami nieznajomą osobę w pasie, a głowę

położył na jej klatce piersiowej. Potem zachrapał cicho, a jego oddech na powrót

się uspokoił.

Snape w pierwszej chwili zesztywniał z zaskoczenia, a potem powoli zaczął się odprężać

w objęciach chłopca. Nawet przez materiał swojego ubrania mógł poczuć ciepło bijące

z przytulającego się doń, młodego, szczupłego ciała.

Mógłby tak leżeć całe życie i nigdy nie mieć dość. Był wreszcie blisko Harry'ego,

po tych długich miesiącach niepewności, zawstydzenia i wyrzutów sumienia... A zarazem

daleko: przecież chłopak nie przyszedł do niego świadomie. Nie stanął w progu i nie

powiedział bezwstydnie, że to właśnie jego, Severusa Snape'a, pragnie i chce do niego

należeć - tak jak to sobie wyobrażał mężczyzna w swych przesyconych erotyzmem i tęsknotą

snach.

Nie, dla Harry'ego Snape mógł równie dobrze znajdować się na Księżycu, a on nawet

by tego nie zauważył. On po prostu... spał. I dlatego mężczyzna musiał zrobić to,

po co właściwie tu przyszedł: obudzić chłopca. A zarazem zakończyć idyllę obejmujących

go ramion i przywitać się na powrót ze smutną rzeczywistością, gdzie nie było miejsca

na czułość, za to aż nazbyt wiele - na niechęć.

— Harry, obudź się — powiedział cicho, muskając ustami muszelkę jego ucha.

Chłopiec westchnął z wyraźną przyjemnością, po czym powoli uchylił powieki. Szok

odebrał mu oddech.

— Profesorze...? Co pan...?

— Zanim cokolwiek powiesz, zauważ, że to nie ja ciebie obejmuję, ale ty mnie — stwierdził

Snape cierpko.

Harry zamrugał niepewnie, a potem spojrzał na ich ciała splecione w uścisku. I rzeczywiście,

ręce mężczyzny swobodnie leżały na plecach chłopca, wcale nie ograniczając mu swobody

ruchów. To raczej Harry, przytulając się, przygniatał mistrza eliksirów całym swoim

ciałem...

— Jak to się stało? — zapytał słabo.

— Przed chwilą przyszedłem cię obudzić. Dotknąłem twego ramienia, a ty przyciągnąłeś

mnie do siebie i tak oto znaleźliśmy się... obaj... w tych pozycjach... na łóżku

— każde słowo mistrza eliksirów było coraz bardzie zjadliwe, obliczone na to, by

jak najmocniej zawstydzić chłopaka.

Rezultat był, zdaniem Snape'a, rewelacyjny. Chłopak rumienił się coraz bardziej i

bardziej z każdym słowem mężczyzny, by wreszcie spłonąć wściekłą czerwienią. Chcąc

uciec przed jego wzrokiem, na powrót położył twarz na jego piersi.

— Czyżby wielki, sławny pan Potter był wręcz chorobliwie nieśmiały? — usłyszał ciche,

złośliwe słowa. — Może powinienem szepnąć słówko twoim fankom...

Dopiero wtedy Harry odważył się podnieść wzrok i spojrzeć mężczyźnie w oczy.

— Nie w tym rzecz! Wstydzę się, że jest mi tak dobrze w pana ramionach. I że wcale

nie mam ochoty tego przerywać — wyznał, sam dziwiąc się swojej odwadze.

Twarz Snape'a na powrót stała się nieprzenikniona.

— Myślałem, że mnie nienawidzisz, Potter — powiedział idealnie obojętnym, opanowanym

głosem, nie dając po sobie poznać, jak bardzo te słowa rozpaliły jego ciało i rozgrzały

duszę.

— A ja myślałem, że pan mną pogardza — natychmiast odparował chłopak, odsuwając się

nieco. — Przez wszystkie te lata nieustannie dawał mi to pan do zrozumienia. Więc

niech teraz pan nie udaje, że jest inaczej!

Przez chwilę milczeli obaj. Ich wspólne stosunki nigdy nie były zbyt dobre, a zadawnione

urazy wciąż nie zostały do końca wybaczone i zapomniane. Trudno było przejść do porządku

dziennego nad latami obopólnej niechęci, teraz, gdy niespodziewanie zbliżyli się

do siebie, i to tak niewiele.

— Och, dajmy temu spokój, dobrze? — zapytał chłopak. — Nie chcę się kłócić.

Po tych słowach podniósł się z ciężkim westchnieniem, wyswobadzając mężczyznę ze

swych objęć. Przeciągnął się mocno, aż zatrzeszczały mu stawy.

— Starzejesz się — mruknął Snape, wstając z łóżka i próbując nie gapić się zbyt ostentacyjnie

na młode, półnagie chłopięce ciało, prężące się pod jego wzrokiem.

Harry zachichotał.

— Taa, pewnie już niedługo będę musiał chodzić o lasce.

W tym momencie “laska” kojarzyła się mężczyźnie tylko z jednym...

— Dlaczego pan ma same... seksualne... skojarzenia? — zapytał Harry, zirytowany.

— Mnie to nawet przez myśl nie przeszło!

Snape zesztywniał na te słowa.

— Mikstura już przestała działać? Tak szybko?... — zaniepokoił się.

Chłopak dopiero zdał sobie sprawę z tego faktu. Momentalnie posmutniał i opadł bezsilnie

na łóżko, przygarbiony i zrezygnowany.

— Przynajmniej odpocząłem trochę... Miejmy nadzieję, że tych sił wystarczy na jakiś

czas — odchrząknął, spoglądając na nauczyciela. — Przypuszczam, że nie zgodzi się

pan dać mi więcej tego eliksiru?

— Żadnej z magicznych mikstur nie powinno używać się zbyt często. A tę konkretną

miksturę można przyjmować naprawdę sporadycznie — powiedział Snape surowo, po czym

dodał nieco łagodniej: — Mogę dać ci jedną buteleczkę, jeśli obiecasz mi... przyrzekniesz...

że użyjesz jej tylko w razie najwyższej potrzeby, gdy to będzie twoja ostatnia deska

ratunku.

— Przyrzekam — powaga zalśniła w oczach chłopca. — Zaufa pan mojemu słowu?...

— Ty najpierw zaufałeś mnie, pamiętasz?

Z tymi słowami Snape wstał i poszedł po obiecaną flaszkę. Gdy przetrząsał szafki,

zaczął się zastanawiać, jak ma pokierować rozmowę na temat, który rozpaczliwie domagał

się uwagi. Jak ma powiedzieć Harry'emu, że nie stanowi dlań żadnego zagrożenia? Że

jest panem swojego ciała i że nigdy nie pozwoli pożądaniu zawładnąć sobą tak dalece,

by w rezultacie skrzywdzić chłopca?

Nie miał pojęcia, jak to powiedzieć. Miał problemy z wyrażeniem tego wszystkiego

w myślach, a co dopiero na głos! Przełknął ciężko ślinę, widząc potrzebną mu fiolkę

z miksturą i zdając sprawę, że właśnie nadszedł moment, by wrócić i... powiedzieć

coś, psiakrew! Spróbował się opanować i udało mu się to tylko po części. Spokój spłynął

zaledwie na jego twarz, podczas gdy jego wnętrze wciąż wrzało. Zmuszając się do działania,

wrócił do sypialni i podał chłopcu buteleczkę.

— Proszę... — zebrał się w sobie, nim wypowiedział następne słowa: — Harry, muszę

ci wyjaśnić parę spraw. Wiedz, że w pełni panuję nad swoim pożądaniem. Nie musisz

się obawiać, unikać mnie ani uciekać za każdym razem, gdy będziesz mnie widział...

— Wiem — powiedział cicho Harry. — Wiem. Miał pan dzisiaj okazję spełnić swoje pragnienia

i nie wykorzystał jej pan; nie ma chyba lepszego dowodu na prawdziwość pańskich słów.

Nawet teraz, gdy siedzę przed panem w samej bieliźnie, nie robi pan nic. Jak mógłbym

panu nie ufać?

Snape poczuł ulgę rozlewającą się po jego ciele i uspokajającą jego bijące szaleńczo

serce, które sprawiało wrażenie, że zaraz wyskoczy mu z piersi.

Tymczasem chłopak wstał i zaczął się ubierać, już nie prosząc go o odwrócenie się.

Gdy skończył, przeczesał palcami zmierzwione włosy, założył okulary na nos i spojrzał

na mistrza eliksirów.

— Jest jeszcze jedna sprawa... Co mam powiedzieć dyrektorowi, jeśli zapyta, co wyczytałem

w pana umyśle? Chyba nie uwierzył mi do końca.

Mężczyzna był zdumiony. Czy Harry naprawdę sugerował, że będzie oszukiwał dyrektora...

dla niego?

— Chcesz dla mnie okłamywać Dumbledore'a, Potter? — zapytał kpiąco, ukrywając zaskoczenie

pod płaszczykiem uszczypliwości. — Nie wierzę własnym uszom!. Gdyby ktoś jeszcze

wczoraj mi powiedział, że tak będzie, wyśmiałbym go, a potem zadzwonił do Świętego

Munga, że mają naprawdę ciężki przypadek do wyleczenia.

Chłopak zmarszczył brwi na te słowa.

— Ja mówię poważnie. Nie chcę, żeby z mojego powodu stracił pan pracę, więc musimy

coś wspólnie wymyślić, żeby tak się nie stało. To jak? Co mam mu powiedzieć?

Snape zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:

— Opowiedz mu to, co zobaczyłeś w mojej myślodsiewni w zeszłym roku. To jest prawda,

więc może się nie zorientuje, że to nie ta prawda, o którą mu chodzi... Chociaż raz

będzie pożytek z twojego wścibstwa i niezdrowej ciekawości! Pamiętasz, co wtedy widziałeś?

Dokładnie? — chciał się upewnić. — Żeby Dumbledore nie zaczął czegoś podejrzewać.

— Ze wszystkimi szczegółami — przytaknął Harry.

— Więc idź już, jeśli nie chcesz się spóźnić na obiad. A potem przyjdź do mnie opowiedzieć,

jak ci poszło u dyrektora.

Spojrzeli na siebie i nagle poczuli się jak dwójka spiskowców. W jednej chwili połączyła

ich nić porozumienia.

— Jasne. Do widzenia, profesorze.

— Do widzenia. Harry?...

Ten zatrzymał się w pół kroku.

— Dlaczego to robisz? Myślałem, że nic nie uradowałoby cię tak bardzo, jak widok

mojej osoby wyrzucanej z Hogwartu — powiedział Snape zimno.

— Ja też tak myślałem — powiedział chłopak powoli, w zamyśleniu. — No cóż, widocznie

wszystko się zmienia... To chyba dobrze, prawda?

Z tymi słowami, nie czekając na odpowiedź, wyszedł.

* * *

Harry drżał na całym ciele, gdy zamykał drzwi od prywatnych komnat profesora Snape'a.

A najgorsze było to, że nie wiedział, dlaczego. “Co się ze mną dzieje?” - pomyślał.

- “Przecież nigdy tak na niego nie reagowałem. Niechęcią, zawsze. Zapiekłą urazą,

bardzo często, jeśli mam być szczery. Czasami także nienawiścią. Dlaczego więc teraz

traktuję go jak kogoś bliskiego? Jak... przyjaciela?”. Nie potrafił tego określić

inaczej. A właściwie, nie chciał. Gdyby chociaż spróbował, przeraziłby się swoich

uczuć nie na żarty.

Przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się w towarzystwie osób, które

dobrze znał i które nie wprowadzały chaosu w jego i tak już przemieszane myśli. Osób,

w obecności których nie musiał się zastanawiać nad rzeczami, o których nie wiedział,

dokąd mogły go zaprowadzić. I chyba nawet nie chciał tego wiedzieć... Ale umysł najwyraźniej

działał niezależnie od jego woli: “Dlaczego wzrok Snape'a na moim ciele przyprawia

mnie o dreszcz, który bynajmniej nie jest nieprzyjemny?...”.

Z ulgą przywitał widok tłumu uczniów, spieszących na posiłek. Ale gdy uderzyła w

niego zwielokrotniona ilością siła ich myśli, aż się zachwiał. Po chwili wyprostował

się niepewnie i dołączył do nich, ze wszystkich sił próbując uciszyć natrętny hałas

w swej głowie. Udało mu się to tylko po części; zredukował go do denerwującego mruczenia

pozostającego tuż na skraju świadomości. To sprawiało, że miał ochotę drapać się

po całym ciele, jak gdyby głosy zagnieździły się tuż pod jego skórą.

Doszedł do swojego stołu, gdzie siedziała już połowa Gryffindoru, wraz z Ronem i

Hermioną.

— Dobrze się bawicie beze mnie? — zapytał.

— Wyobraź to sobie — rozjaśnił się Ron, odpowiadając: — Żadnego nagabywania o autograf,

żadnych szeptów za naszymi plecami... Żyć, nie umierać!

— Ron! — syknęła Hermiona, wbijając mu łokieć w bok.

— No przecież żartuję, a on dobrze o tym wie, prawda, Harry?

Chociaż to rzeczywiście ogromna ulga... Ale on nigdy się o tym nie dowie. Nie chcę

mu robić przykrości. Ale przynajmniej mogłem spędzić ten czas sam na sam z Hermi...

— Jasne, stary — mruknął chłopak, siadając przy stole i zabierając się do jedzenia.

Właśnie przeżuwał kawał wołowiny w sosie pieczeniowym, gdy Hermiona zwróciła się

do niego:

— Co ci się w ogóle stało? Wyglądałeś strasznie, no wiesz, tam na schodach.

Harry spojrzał na nią niepewnie i przełknął.

— Źle się poczułem... To nic poważnego — stwierdził nieprzekonywująco, przeklinając

swoją niezdolność do wymyślania dobrych kłamstw, gdy to było potrzebne. Po prawdzie,

o wiele trudniej oszukiwało się przyjaciół, niż przypuszczał.

— Nie myśl, że nie zauważam, jak z każdym dniem marniejesz! Ja to widzę, Harry —

powiedziała dziewczyna z naciskiem w głosie. — Widzę, że dzieje się z tobą coś niedobrego.

Zacząłeś unikać tłumów, ciągle znikasz gdzieś samemu, widuję cię często w bibliotece.

W bibliotece! Przecież ty nigdy...

— No, powiedz to! — warknął chłopak, przerywając jej wpół słowa i odrzucając głośno

sztućce. — Byłem zbyt głupi, zbyt ograniczony, żeby z własnej inicjatywy chodzić

do biblioteki, tak? Wiesz, a może jednak nie jestem aż tak tępy, nie pomyślałaś o

tym?

Rzuciła mu urażone spojrzenie.

— To nie tak, Harry — zaprotestowała, podczas gdy w duchu stwierdziła: Ale przecież

tak właśnie było...

— Nie to miałam na myśli...

— Dokładnie to miałaś na myśli! — syknął do niej.

— Taak? A od kiedy to wiesz lepiej niż ja sama, co jest w moim umyśle, panie wszystkowiedzący?

Tak naprawdę nie jesteś aż tak wyjątkowy!

W jednej chwili podjął decyzję. Lekkomyślnie zdecydował się powiedzieć im wszystko.

A potem niech się dzieje, co chce; miał dosyć tej całej sytuacji. Nawet pomyślał,

że nie obchodzi go ich reakcja. Mogą sobie patrzeć potem na niego jak na jakiś wybryk

natury, ale on chce zrzucić ten ciężar ze swych ramion. I zrobi to, właśnie teraz!

— Chcecie wiedzieć, co mi jest, co mi dolega? — zapytał cicho. — To chodźcie ze mną.

I pamiętajcie, że nie możecie nikomu powiedzieć o tym, co usłyszycie...

Popatrzyli po sobie, zaintrygowali i zaniepokojeni, po czym wstali od stołu i podążyli

za nim. Zaprowadził ich do pokoju wspólnego Gryfonów, które zazwyczaj było opustoszałe

na czas posiłku. Jeszcze się upewnił, czy na pewno nikogo nie ma w środku i stanął

naprzeciwko przyjaciół, zakładając ręce na piersi.

— Muszę cię wyprowadzić z błędu, Hermiono. Tak się składa, że jestem AŻ tak wyjątkowy,

że potrafię czytać w myślach.

Dziewczyna roześmiała się głośno, ale Ron położył rękę na jej ramieniu.

— Czekaj, on mówi poważnie. Co ty znowu sobie ubzdurałeś, Harry? — zapytał ostro.

Ten przeklęty Snape musiał go zaczarować albo co... Pewnie jest pod działaniem jakiegoś

uroku! Wiedziałem, czułem to od początku, że ten facet coś knuje!...

— Nie, Snape nie rzucił na mnie żadnego zaklęcia, zapewniam cię.

Widział, jak twarz przyjaciela blednie.

— Skąd wiedziałeś?... — Ron zapiszczał, przerażony; w takich sytuacjach zawsze zawodził

go głos. — Przecież nie powiedziałem tego głośno!

— Nie musiałeś — stwierdził Harry, uśmiechając się gorzko.

Hermiona stanęła między nimi.

— O czym wy mówicie?! — krzyknęła.

— Teraz twoja kolej. Pomyśl sobie coś takiego, czego nie mógłbym odgadnąć.

Och, mógłby już przestać się wygłupiać! On przecież nie może wiedzieć, że podoba

mi się Draco...

Harry aż zachłysnął się z zaskoczenia.

— Draco? Draco Malfoy?! — wykrztusił niepewnie. — To niemożliwe!

Hermiona zarumieniła się, a potem dotarło do niej, co to właściwie znaczy.

— Ty... naprawdę... — wyszeptała niedowierzająco.

— Tak.

Przez chwilę stali tak w trójkę, zakłopotani, nie wiedząc, co zrobić lub powiedzieć.

Wreszcie Harry się odezwał:

— Nie robię tego specjalnie; to jest niezależne ode mnie, naprawdę. Chciałem wam

o tym powiedzieć już dawno... ale się bałem. Wiecie, to się nasila coraz bardziej.

I nie potrafię nad tym zapanować... Zresztą zaraz idę do Dumbledore'a, bo powiedział,

że chce ze mną na ten temat porozmawiać — przerwał na chwilę. — Ale to przecież niczego

nie zmienia między nami, prawda?...

Zapadła ciężka, nieprzyjemna cisza. A potem...

— Najpierw się okazało, że jesteś wężousty, a teraz to... Mam dosyć, Harry. Po prostu

mam dosyć. Nie zbliżaj się do mnie od tej pory, rozumiesz? Trzymaj się ode mnie z

daleka! — krzyknął Ron i wybiegł.

Pozostała w dormitorium dwójka aż się wzdrygnęła na dźwięk zatrzaskiwanego obrazu

i przekleństw Grubej Damy, wykrzykiwanych piskliwym, wzburzonym sopranem. A potem

znów cisza zaległa swym nieprzyjemnym ciężarem w ich sercach.

— Hermiona?... — zapytał Harry z nadzieją, która zamarła w trwodze, gdy złapał wzrokiem

jej spojrzenie, spłoszone, zawstydzone, spanikowane.

— Nie wiem, co o tym myśleć — powiedziała cicho, odsuwając się od niego na większą

odległość. — Może rzeczywiście powinieneś pójść z tym do dyrektora? Zrozum, to nie

jest miłe, nie móc mieć swoich prywatnych myśli. Wybacz... — z tymi słowami poszła

w ślady Rona.

Harry nagle miał wrażenie, że świat zawalił mu się na głowę; czuł się najbardziej

samotnym i opuszczonym człowiekiem pod słońcem. Jak oni mogli mu to zrobić?...

To przecież byli jego przyjaciele! Którzy wraz z nim ramię w ramię stawiali czoła

niebezpieczeństwu, narażając swoje życia; których do tej pory był pewien, że pójdą

za nim choćby i do piekła, byle tylko mu pomóc! Przyjaciele, w których dotąd pokładał

całą swoją wiarę i nadzieję... A także, od kiedy Syriusz zginął, całą swoją miłość.

Łzy napłynęły mu do oczu na tę myśl, więc czym prędzej ją zdławił.

Dlaczego Snape, znienawidzony mistrz eliksirów, zaakceptował go takim, jakim jest,

a oni nie potrafili? Czego się bali? Że odkryje ich małe, nieważne sekreciki? Że

pozna ich skryte myśli, podczas gdy on już to zrobił!... I nie dowiedział się niczego,

co by wstrząsnęło nim tak bardzo, jak ta jedna, jedyna myśl:

Niech tylko chłopak się nigdy nie dowie, jak bardzo go pożądam...

Jak cokolwiek może się równać takim rewelacjom?... Harry wniknął w najbardziej prywatne

myśli Snape'a, poznając jego największe pragnienia. W ten sposób zdobył władzę nad

tym, czy profesor zostanie w szkole, czy nie, a ten po prostu zaakceptował to. Więcej:

przezwyciężył swoje obawy i zaopiekował się Harry'm.

“Na litość boską, to przecież ciągle jest Snape! Ten złośliwy, obrzydliwy Snape,

którego nienawidziłeś, zresztą z wzajemnością! Nie pamiętasz już?...” - opadł ciężko

na sofę, zamyślając się. - “Jednak w końcu wszystko się zmienia, czyż nie? Straciłeś

dwójkę przyjaciół; być może zyskałeś w ich miejsce innego. Czas pokaże”.

Na razie był pewien jednego: w tym momencie niczego nie pragnął bardziej, jak ponownie

wtulić się w ramiona mistrza eliksirów...

4. - KIM JA WŁAŚCIWIE JESTEM?

Dyrektor już na niego czekał.

— Wejdź, wejdź, Harry! I usiądź sobie, bo mam dla ciebie ważną wiadomość. Pogrzebałem

trochę w księgach i… znalazłem przyczynę twoich zmartwień!

Chłopak klapnął z ulgą na fotel i zapytał:

— Co mi jest, profesorze?

W tym momencie oczy Dumbledore'a zalśniły na chwilę, a Harry dałby sobie rękę uciąć,

że widział w tych ciemnych źrenicach przekorne iskierki... Chłopak wzdrygnął się

w myślach. “Nie podoba mi się to. Bardzo mi się to nie podoba. Powiedziałbym, że

wręcz wybitnie…”.

— Mój drogi… po prostu jesteś Leglimentą. Prawdopodobnie bardzo potężnym, o ile mogę

to ocenić. Właściwie, być może jednym z największych, jakich dane mi było spotkać!

— entuzjazm w głosie starca niestety nie był zaraźliwy.

Harry zbladł na te słowa i aż musiał się oprzeć o swój fotel. “Leglimentą? Ja? To

niemożliwe! Byłem beznadziejny podczas lekcji ze Snape'em. To musi być jakaś gigantyczna,

naprawdę kolosalna pomyłka!”. Dyrektor ujrzał jego reakcję i pospieszył z wyjaśnieniami:

— Widzisz, Harry, wszystko się zgadza. W starych pergaminach, jakie pozostawił w

spuściźnie po sobie Salazar Slytherin, znalazłem opis przeżyć bardzo podobnych do

twoich. U niego ta zdolność objawiła się tak samo, jak u ciebie: w wieku dojrzewania,

zalewając go ogromem odczuć i myśli wszystkich ludzi dookoła. Był to ogromny talent,

lecz dziki i nieposkromiony; doprowadziłby Slytherina do szaleństwa, gdyby nie wsparcie

pozostałej trójki założycieli Hogwartu. Pomogli mu oni wziąć w karby tę umiejętność,

dzięki czemu stała się ona tym, co znasz pod nazwą Leglimencji.

— Czyli? — zapytał słabo Harry. — Wybaczy pan, profesorze, ale wiem o tym tylko tyle,

ile zapamiętałem z lekcji Oklumencji, a to niewiele.

— A zatem uzupełnię twoją wiedzę w tym względzie — Dumbledore uśmiechnął się do niego

ciepło, prawdopodobnie w próbie uspokojenia jego skołatanego serca. Nie pomogło.

— Leglimencja umożliwia wnikanie wprost w umysł konkretnej osoby i poznanie jej uczuć,

myśli i zamiarów. Pozwala nawet na wnikanie w jej wspomnienia, a także w sny. Powiada

się, że najsilniejsi Leglimenci potrafią nie tylko odczytywać informacje z umysłów

obiektów swoich działań, ale także kształtować to wszystko, co tam znajdą. Dlatego

właśnie Voldemort był zdolny wysyłać ci te wszystkie wizje… — mężczyzna stracił nieco

ze swojego animuszu, który ustąpił zatroskaniu. — On jest bardzo potężnym Leglimentą,

Harry.

Chłopak zadrżał na myśl, jak z czasem staje się coraz bardziej podobny do koszmaru

swojego życia, do osoby, która prześladowała go przez cały ten czas.

— Profesorze, powiedziałem o tym wszystkim moim przyjaciołom i Ron rzekł coś takiego:

“Najpierw okazało się, że jesteś wężousty, a teraz to…”. Czy to możliwe, że tę umiejętność

także uzyskałem od Voldemorta, gdy ten próbował mnie zabić? — zapytał niepewnie,

nie wiedząc, czy właśnie nie palnął jakiejś kompletnej bzdury.

Dyrektor spoglądał na niego długo i uważnie, nim wreszcie odpowiedział:

— I tego właśnie nie rozumiem, Harry. Gdyby było tak, jak mówisz, twoje zdolności

ujawniłyby się wcześniej, tak jak mówienie językiem węży. Voldemort posiadał oba

te talenty już wyćwiczone i opanowane i gdyby przekazał je tobie, oba “odziedziczyłbyś”,

że tak powiem, w tej samej formie. I tak się właśnie stało z mową węży. Ale Leglimencja?…

Wygląda to tak, jakbyś posiadał ją od urodzenia, w utajonej formie. I teraz właśnie

ten talent postanowił się przebudzić.

Dumbledore uśmiechnął się do niego słabo i dodał przepraszającym tonem:

— Wybacz, że nie uwierzyłem ci, gdy mówiłeś mi o tym wszystkim. Także o tym, że pierwsze

niedogodności pojawiły się u ciebie tuż po rozpoczęciu pobierania lekcji Oklumencji

u profesora Snape'a. To jest bardzo prawdopodobne, że manipulacje twoim umysłem,

jakie wówczas miały miejsce, rozbudziły twoje uśpione zdolności.

Chłopak tylko siedział i wsłuchiwał się w słowa dyrektora, patrząc niewidzącym wzrokiem

w jakiś punkt daleko w przestrzeni. Oczy przesłoniła mu mgła.

— Profesorze… Kim ja właściwie jestem? — zapytał wreszcie cicho.

Po raz drugi w dzisiejszym dniu miał wrażenie, jakby świat zawalił mu się pod stopami.

A on spadał w przepaść, desperacko szukając jakiegoś punktu oparcia. Spojrzał na

Dumbledore'a, mając nadzieję, że ten pomoże mu go znaleźć. Ale nie, staruszek przygarbił

się wyraźnie i powiedział bezradnie:

— Nie mam pojęcia, Harry. Naprawdę. Widzisz, znów mnie czymś zaskoczyłeś. Myślałem,

że wiem już o tobie wszystko; najwidoczniej się myliłem. Gdzieś musiał umknąć mi

jakiś ważny szczegół. A ja nie wiem, co to jest! To może doprowadzić do szału, uwierz

mi na słowo…

— Wierzę — mruknął Harry. — Ale jednego nie rozumiem. Dlaczego słyszę myśli wszystkich,

tylko nie pana? Wniknąłem nawet w umysł profesora Snape'a, a to bardzo potężny Oklumenta!

— Może i tak, ale ja mam lepsze od niego zabezpieczenia, związane ze mną i z tym

miejscem, przynależne każdemu dyrektorowi Hogwartu. A właśnie — oczy dyrektora zamigotały

badawczo. — Co wyczytałeś w jego umyśle? Co naprawdę wyczytałeś?…

Harry przełknął ślinę. Nadszedł moment prawdy…

* * *

Czekałem na Harry'ego niespokojnie, siedząc na krześle jak na szpilkach i sztywniejąc

na każdy odgłos dochodzący z korytarza. Nie miałem pojęcia, ile mu zajmie rozmowa

z dyrektorem, lecz postanowiłem czekać na niego tak długo, jak będzie trzeba. Ale

- pomimo czujności - nie usłyszałem jego kroków, a na dźwięk cichego pukania aż podskoczyłem.

Starając się opanować, podszedłem do drzwi i odetchnąłem parę razy. Twarz, jaką ujrzał

Harry, gdy wreszcie zdecydowałem się otworzyć, była idealnie zimna i obojętna. Czyli

taka, jaka powinna być twarz prawdziwego Ślizgona!

Chłopak bez wahania wszedł do środka, a gdy zamknąłem za nim drzwi, zrobił coś, w

wyniku czego moja maska stoickiego spokoju rozpadła się na kawałki. Mianowicie zarzucił

mi ręce na szyję i przytulił się do mnie tak mocno, że o mały włos się nie przewróciłem.

— Udało mi się, udało, udało!… — powtarzał z radością, śmiejąc się i płacząc na przemian.

Pieszczota jego oddechu na skórze mojej szyi sprawiła, że zadrżałem.

— Co ci się udało?

— Skłamać! — na jego tak radosne stwierdzenie nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem

śmiechem.

— Niech się pan nie śmieje! — zaprotestował energicznie. — Wywiodłem w pole samego

Albusa Dumbledore'a! Ha! Nigdy więcej nie chcę słyszeć żadnych pomówień, że nie nadaję

się na Ślizgona!

A potem zaczął podrygiwać i podskakiwać w jakimś dziwacznym tańcu zwycięstwa na całej

przestrzeni pokoju. Wpierw podniosłem brwi bardzo, ale to bardzo wysoko. A potem

nie wytrzymałem i aż zatoczyłem się ze śmiechu. Łzy popłynęły mi strumieniem po policzkach.

To było bardzo… oczyszczające. Już dawno nie popłakałem się z rozbawienia.

Dobrze, że opanowałem się pierwszy i nim Harry skończył swoje wygibasy, stałem już

wyczekująco z rękoma zaplecionymi na piersi i lustrowałem go wzrokiem w sposób, który

wiedziałem, że niepomiernie go zirytuje. Wzrokiem pełnym wyższości. Pogardy. Chłopak

tak arogancki i świadomy swojej wartości, jak on, zapewne nie będzie potrafił odnieść

się do tego obojętnie.

— Jakkolwiek studium twojego… tego czegoś... co nawet trudno nazwać tańcem, jest

niewątpliwie bardzo pasjonujące, panie Potter — powiedziałem, cedząc każdy wyraz

i pozwalając, by mój pogardliwy ton uderzył w niego z całą mocą, — jestem pewien,

że...

I wtedy mi przerwał. Przerwał. Mi! Jak śmiał…?!

— Nie rozumie pan, profesorze? — zapytał cicho. — Nie wyrzucą pana ze szkoły. Zostanie

pan. Tutaj. Ze mną…

A potem zrobił coś, czego się nie spodziewałem: podszedł bliżej, wspiął się na palce

i pocałował mnie lekko w policzek. Było to tylko ledwo wyczuwalne muśnięcie warg

na mojej skórze, ale i tak wstrząsnęło mną do głębi. Przez chwilę byłem w stanie

zbyt wielkiego szoku, by jakkolwiek zareagować. A potem on przerwał ciszę:

— Płakałeś — stwierdził tak spokojnie, jak gdyby mówił o pogodzie, delikatnie gładząc

moją twarz opuszkami palców i ścierając z niej chłodną wilgoć.

Nie wiedzieć czemu, spoza mych rzęs wypłynęły kolejne krople. Nie mówili, że będzie

padać… Ani że cudowni chłopcy będą spadać z nieba. I że wszystkie życzenia będą się

spełniać jedno za drugim…

— Daj spokój! — powiedział, uśmiechając się do mnie psotnie. — Czy ja wyglądam, jak

paczuszka owinięta kolorowym papierem i obwiązana wstążeczką? No nie.

Był cudowny, gdy się tak uśmiechał. Absolutnie cudowny. Przeklęty smarkacz, wyglądał

tak słodko, że mógłbym w zachwycie gapić się na niego godzinami. Nienawidzę go. Uwielbiam

go…

— A może byś się tak zdecydował, hm?

— Obaj musimy zdecydować, jak powinny wyglądać nasze relacje, Potter — wychrypiałem

wreszcie. — Nie zrzucaj wszystkiego na mnie! Pomimo faktu, że cię pragnę, przyznaję

to, nigdy nie dałem ci tego odczuć. Nigdy cię nie objąłem. Nie pocałowałem. To ty

przekroczyłeś tę granicę, choć nie mam pojęcia, dlaczego… Więc teraz racz podjąć

odpowiedzialność za siebie i swoje czyny, jeśli łaska.

Chłopak zafrasował się i odsunął ode mnie, by zacząć dreptać po dywanie w tę i z

powrotem. Był zdenerwowany. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał na mnie z bezradnością,

jakiej nigdy wcześniej u niego nie widziałem.

— Tyle się zdarzyło w ostatnim czasie, że coraz częściej łapię się na tym, że pragnę…

ciepła. I dotyku. I… Och, po prostu chciałem być bliżej ciebie… bliżej pana…Tylko

tyle — wyjaśnił cicho, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że zaczął się do mnie

zwracać na “ty”.

Wiem, że powinienem to ukrócić. Że powinienem przypomnieć mu, że wciąż jest moim

uczniem, a ja jego nauczycielem, i że ma zwracać się do mnie w sposób uwzględniający

ten fakt. Najlepiej bym zrobił, gdybym przy okazji odjął Gryffindorowi z dziesięć

punktów za taką impertynencję!

A jednak nie powiedziałem nic. Albowiem wprowadziło to między nas intymność, której

wcześniej nie było; intymność tak bardzo wytęsknioną, tak bardzo oczekiwaną. Nie

chciałem, żeby mówił do mnie “profesorze”. Pragnąłem, żeby miał moje imię na ustach.

— Kim my właściwie dla siebie jesteśmy? — usłyszałem, jak pyta się mnie, niepewnie,

pełen wątpliwości.

— Nie mam pojęcia, Harry. — odpowiedziałem, zresztą zgodnie z prawdą. — Nie wiem.

W jednej chwili ramiona opadły mu bezsilnie, gdy westchnął cicho, zrezygnowany

— Taak. Dyrektor też tak odpowiedział, gdy go pytałem.

Podniosłem wysoko brwi.

— Pytałeś dyrektora, kim jesteś dla mnie? Czy dla niego? — i jedno i drugie brzmiało

dość nieprawdopodobne. I dziwacznie, nawet jak na mój gust.

Harry zachichotał na te słowa i rzekł, rozbawiony:

— Nie, skądże. Pytałem go, kim jestem.

To zabrzmiało jeszcze dziwniej.

— Dobrze się czujesz?…

— Jak na człowieka, w którym właśnie obudził się potężny dar Leglimencji, to chyba

tak — rzekł, a jego uśmiech przybladł wyraźnie.

Zesztywniałem na te słowa.

To... nieprawdopodobne! Ten talent jest niezwykle rzadki i najczęściej obdarowane

są nim osoby, które - jak Czarny Pan - stają się potem największymi czarownikami

i czarownicami swoich czasów. Jak Harry mógł dołączyć do grona najstraszniejszych

postaci czarodziejskiego świata?

— Nie jestem taki jak oni. Nie jestem! — krzyknął wściekle Harry, piorunując mnie

spojrzeniem. — I nie waż się tak twierdzić, nigdy, rozumiesz?!

Mój wzrok zmienił się z niedowierzającego na rozgniewany. Dość tego pobłażania! Żaden

gówniarz nie będzie się tak do mnie odzywał, ani on, ani nikt inny! Nie pozwolę włazić

sobie na głowę.

— Uważaj, Potter! Mogę patrzeć na twoje zachowanie przez palce, ale nawet moja cierpliwość

i tolerancja mają swoje granice. I racz zwracać się do mnie, jak należy! — odetchnąłem

raz i drugi, próbując okiełznać swoją wściekłość. — Czy to właśnie powiedział ci

Dumbledore? Że jesteś Leglimentą?

Chłopak pokiwał głową.

— I że to potężny dar; może nawet równy temu, jaki posiada Voldemort, profesorze

— jego słowa były bardziej pokorne niż sądziłem, że mogą być.

Chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele granic przekroczył tego wieczoru.

I wreszcie zreflektował się, wracając do bezpiecznych relacji nauczyciel-uczeń. A

ja, na przekór sobie, poczułem okropny ból w sercu na myśl, że przez chwilę byłem

dla niego… kimś. Kimś, do kogo można się przytulić. Kogo można pocałować w policzek.

Kimś bliskim. I teraz, z powodu mojej przeklętej dumy, to się skończyło!

— Czy profesor nie słyszał, co powiedziałem? Jestem. Leglimentą. A pan w takiej chwili

potrafi myśleć tylko o naszych wzajemnych stosunkach! Czy to naprawdę nie robi na

panu żadnego wrażenia? — zapytał Harry, niebotycznie zdumiony.

Zamrugałem niepewnie, nie wiedząc, czy chce ode mnie potwierdzenia, czy zaprzeczenia.

Zniecierpliwił się na tę myśl.

— Proszę mi nie mówić tego, co chcę usłyszeć, tylko co pan naprawdę myśli!

Tyle co do jego pokory. Ale skoro nalegał…

— Nalegam — jego wzrok był nieprzejednany.

— Zrozum, Potter. Byłem Śmierciożercą. Widziałem rzeczy, o których ci się nie śniło,

popisy magii tak wysokiego rzędu, że wcześniej nawet nie mogłem o niej pomarzyć.

Byłem świadkiem tworzenia potężnych magicznych artefaktów, jakich czarodziejski świat

jeszcze nie widział! I mimo tego wszystkiego… — zawahałem się na chwilę, nim zdecydowałem

się to powiedzieć. — ...mimo tego wszystkiego pozostałem emocjonalnym kaleką. Spójrz

na mnie! Jestem mężczyzną samotnym od dobrych paru lat, a powoli zbliżam się już

do czterdziestki. Dlatego nie dziw się, proszę, że twoją nagłą a niespodziewaną przychylność

względem mojej osoby uważam za daleko bardziej interesującą od jakichkolwiek magicznych

rewelacji.

Spoglądał na mnie wzrokiem, w którym widziałem… współczucie.

— Nie lituj się nade mną! — warknąłem, piorunując go spojrzeniem i sprawiając, że

aż się wzdrygnął. — Nie potrzebuję litości, tym bardziej twojej!

— To ja już pójdę… — mruknął, spuszczając wzrok.

— Co?… Nie zachowuj się jak dzieciak! To, że na ciebie krzyknąłem… — gniew w moim

głosie mógł był nieco mylący.

Tak naprawdę, to byłem przerażony tym, że on teraz chce, tak po prostu, odejść! I

gdy wróci, będzie tym Harry'm, który patrzy na mnie z odrazą i nienawiścią. Który

za każdym razem odsuwa się ode mnie najdalej, jak tylko potrafi. Który nie umie spojrzeć

ponad tym wszystkim, co zaszło przykrego między nami, i zobaczyć we mnie człowieka.

Mężczyznę…

— To nie to, że pan na mnie krzyknął. Nie jestem aż tak wrażliwy! — zaprotestował.

— Chociaż to rzeczywiście nie było przyjemne. Ale cóż, przyzwyczaiłem się; rzadko

kiedy bywa pan… przyjemny. A najczęściej jest wręcz odwrotnie.

Zakłuło mnie w sercu na tę prostą prawdę; takie słowa bolą o wiele bardziej niż najbardziej

oszczercze kłamstwa. A więc jednak… niechęć. Czy taki jest jego wybór? Czy na to

się właśnie zdecydował?

— Kiedy ja dopiero próbuję podjąć decyzję — głos chłopaka był znużony i matowy. —

A nawet nie; próbuję zaprowadzić jako taki ład w moich uczuciach, w których odczytanie

jednej pańskiej myśli wprowadziło tak wiele chaosu. Potrzebuję czasu! Czasu, by wszystko

sobie przemyśleć… Nie chcę niczego czynić pochopnie; wystarczająco wiele już dziś

zrobiłem pod wpływem impulsu. Przepraszam. Nie powinienem był… no wie pan. Nie powinienem

był.

— Tak.

To starczyło za całe nasze pożegnanie.

5. - GDY WSZYSTKO SIĘ WALI

Gdy Harry wrócił do pokoju wspólnego Gryffindoru, nie czekało go tam nic poza żalem

i zawodem; Ron z Hermioną unikali go jak mogli. Co więcej, zatroszczyli się, by nikt

z kręgu ich wspólnych przyjaciół nie zbliżał się do niego. Chłopak dowiedział się

o tym zresztą w dość nieprzyjemny sposób, gdy Ginny podeszła do niego i wzięła go

na stronę.

— Pokłóciliście się? — zapytała od razu.

— Nie, skądże — mruknął z przekąsem. — Nawet nie zdążyliśmy się pokłócić, a już było

po wszystkim. A co, czyżbyś zauważyła, że mnie unikają?

Zmartwienie na jej twarzy było aż nadto widoczne.

— Posłuchaj, Harry, nie tylko oni. Ron z Hermioną ostrzegli cały Gryffindor, że dzieje

się z tobą coś niedobrego,

…że zrobiłeś się niebezpieczny… no i że lepiej się do ciebie nie zbliżać i nie wchodzić

ci w drogę.

Jej słowa - i myśli - zapiekły go do żywego i wyżył się na bogu ducha winnej dziewczynie,

nim zdążył nad sobą zapanować:

— To dlaczego ty tego nie robisz?! No, dalej, traktuj mnie jak powietrze, nic prostszego,

prawda?!

Rzuciła mu tylko urażone spojrzenie i zostawiła go samego. Byłby wdzięczny, gdyby

choć raz jego nowa, niechciana zdolność zawiodła go i nie wtłoczyła w jego umysł

myśli Ginny, gdy ta odwracała się od niego na pięcie. Ale nie, oczywiście musiał

to usłyszeć:

A więc Ron z Hermioną mieli rację... Niech się cieszy, że w ogóle do niego podeszłam;

drugi raz już nie popełnię tego samego błędu. Nie, dopóki nie wróci dawny Harry.

A na to się raczej nie zanosi!

To zaś, jak nakrzyczał na Ginny, usłyszała prawie cała reszta domu. Ci zaś, którzy

nie słyszeli, dowiedzieli się od innych. W ten sposób wszystkie niewiarygodne dotąd

wieści o tym, jak bardzo się zmienił i że lepiej go unikać, stały się bardzo, ale

to bardzo wiarygodne. Nawet nie: stały się faktem.

Tak oto został trędowatym w swym własnym domu.

Gdy kładł się do łóżka, pozostali chłopcy patrzyli na niego ponuro, nie odzywając

się doń ani słowem. Zasłonił się szczelnie kotarą, odizolowując się od ich kosych

spojrzeń i jawnej, nieskrywanej niechęci. Niestety, nie pomogło to wcale. Chociaż

nie mógł ich widzieć, słyszał ich szepty i dochodziło go co chwila zduszone: “Harry”.

Więcej nie zdołał zrozumieć i nie wiedział, czy ma tego żałować, czy też być za to

wdzięczny.

Do momentu, gdy jego przeklęty talent nie uświadomił mu, co sądzą o nim jego koledzy

z pokoju:

Znowu zachowuje się jak jakiś wariat, zrobiłbym wszystko, by zamienić się z kimś

na pokoje…

- stwierdził w duchu Seamus. Inni, jak na przykład Dean, mieli równie niepochlebne

myśli:

Dobrze, że łóżka stoją tak daleko od siebie… Nie zasnąłbym, wiedząc, że na wyciągnięcie

ręki pochrapuje sobie mój chwilowo niepoczytalny kumpel. Miejmy nadzieję, że chwilowo.

Ale, z drugiej strony, kto to może wiedzieć?…

Za to Neville był diablo ciekawy, co się właściwie stało. Prawdę mówiąc, oni wszyscy

byli tego ciekawi.

A Harry tylko dziękował w duchu, że jego - byłym? - przyjaciołom pozostało na tyle

poczucia lojalności, że nie wyjawili nikomu jego tajemnicy. Zresztą, może za jakiś

czas wszystko się ułoży? To z pewnością był dla nich szok, taka wiadomość. Pewnie

zastanawiają się teraz, ile zdążył się o nich dowiedzieć, nim im powiedział o swojej

zdolności. To naturalne, że się odsunęli, ze strachu i obawy, prawda? Ale może… niedługo…

wrócą?

A jednak fakt, że został zdradzony przez najbliższe mu osoby oraz to, że był obgadywany

przez starych kumpli, z którymi spędził pięć długich lat, wzbudził w nim ogromny

żal. I urazę, która zaczęła się w nim jątrzyć i rosnąć w siłę, podczas gdy więzy

sympatii słabły z każdą chwilą.

Nigdy jeszcze nie było mu tak źle pośród znajomych mu osób; nawet wówczas, gdy oskarżano

go o to, że jest dziedzicem Slytherina i że to on otworzył Komnatę Tajemnic. Tyle,

że wtedy miał przy sobie Rona i Hermionę i dlatego łatwiej mu było znieść wszelkie

przeciwności losu.

Teraz był zupełnie sam.

“Nie, nie jestem” - pomyślał po chwili. “Jest jeszcze… Snape”. Ta myśl była tylko

w niewielkiej części pokrzepiająca. W duchu przeklął się za to, że pozwolił dzisiaj

zawładnąć sobą emocjom i dał dojść do głosu instynktom. Może i zrobił to, czego w

danej chwili pragnął, ale to wcale nie ułatwiało jego stosunków z mistrzem eliksirów.

Nawet jeszcze bardziej je skomplikowało, o czym dzisiaj rano powiedziałby, że jest

już niemożliwe… A jednak, tak właśnie się stało.

Czego on właściwie chciał od Snape'a? Nie wiedział. To zimne, zgorzkniałe indywiduum,

jakim był mistrz eliksirów, któremu zresztą jeszcze niedawno nie przypisałby niemal

żadnych pozytywnych cech, okazało się bardziej ludzkie i ciepłe, niż ktokolwiek mógłby

przypuszczać. Co nie znaczy, rzecz jasna, że Harry zapomniał o wadach Snape'a. Ale

przeciwstawione jego nowemu obliczu, nie były one już tak rażące. W końcu, nikt nie

jest doskonały, prawda?…

A Snape go pragnął. Pragnął właśnie jego, Harry'ego, a w jego myślach chłopak odczytał

o wiele więcej niż tylko fizyczne pożądanie. I zastanawiał się… Właśnie tak: zastanawiał

się. Nad wszystkim. Nic mogliby… spróbować? Dlaczego nie mógłby powiedzieć mężczyźnie,

że pragnie go także? Bo bynajmniej nie był z kamienia, jeśli o to chodzi. Zdecydowanie

nie.

Niestety, jego wiedza o ludzkiej seksualności była żałośnie uboga. Niby gdzie miał

dowiedzieć się tego wszystkiego? Na pewno nie u Dursleyów. W Hogwarcie? Owszem, jego

znajomi często rozmawiali o TYM, ale bardziej w charakterze przechwałek i informacji

z drugiej ręki, niż własnych doświadczeń. Poza tym, takie rozmowy zawsze krepowały

Harry'ego. Może dlatego, że nigdy nie gapił się na piersi i pośladki co ładniejszych

dziewczyn, jak inni.

Nie, prawdę mówiąc, zawsze pociągała go męska siła, władczość i zdecydowanie. Cechy,

których Snape miał aż w nadmiarze… Cholernie podniecające są próby przeciwstawienia

się tak dominującej osobowości. Już dawno zdał sobie sprawę z tego, że te wszystkie

walki, jakie od dawna prowadził z mistrzem eliksirów, nie budziły w nim tylko niechęci.

Nie… Było w tym coś więcej. Choć dusił się z nienawiści, w jakiś sposób podobały

mu się te konfrontacje. W jakiś sposób… dawały mu satysfakcję. I jednocześnie były

cholernie stymulujące…

Nie, nie może tak myśleć! Nie w ten sposób, nie o Snapie! To jeszcze pogarsza sprawę.

Snape to wciąż Snape i tak naprawdę nic się nie zmieniło. Może tylko tyle, że Harry

teraz wie o nim więcej, niżby chciał.

Nie można przejść sobie, ot tak, od nienawiści do miłości.

Z tą myślą Harry zapadł w sen.

* * *

Ranek nie przyniósł poprawy nastrojów. Ani kolejne dni, ani następne…

Jedyną pociechą dla Harry'ego stał się quidditch. A jednak i tak gra nie szła mu

tak, jak kiedyś; na treningach bardzo trudno było mu się skupić, gdyż rozpraszały

go myśli pozostałych zawodników. Jego ciało pamiętało, jak być zwrotnym, szybkim

i zwinnym. Ale żeby złapać znicz, należy utrzymywać stan stałej gotowości i mieć

oczy dookoła głowy, by dostrzec niewielki przebłysk złota w powietrzu. A Harry był

zdecydowanie nie dość skupiony, by tego dokonać.

Dziękował w duchu, że to był dopiero początek semstru i nie odbył się jeszcze żaden

mecz. Ale czas próby nieubłaganie się zbliżał. W końcu zrozumiał, że naprawdę nie

da rady grać dalej w drużynie - nie w takim stanie! - i poszedł do kapitana, którym

w tym roku została Katie Bell, powiedzieć o swojej decyzji.

Zastał ją w szatni, zdołowaną po kolejnym kompletnie nieudanym treningu.

— Katie?…

— Harry! — uśmiechnęła się słabo. — Właśnie chciałam cię poszukać. Musimy poro…

— Odchodzę z drużyny — powiedział szybko, przerywając jej. Chciał to mieć już za

sobą. A potem dodał: — Przepraszam.

Jej kompletne zaskoczenie wcale go nie zdziwiło.

— Ale… Co…? Jak…? Dlaczego?!

— Katie, widziałaś moją grę! Nie chcę, żebyście przegrywali z mojego powodu. Nie

mogę na to pozwolić. Zrozum… to nie jest chwilowa niedyspozycja. I nim się z tym

uporam, nie zagram ani jednego meczu. Przepraszam — powtórzył cicho i wyszedł, zanim

zdążył otrząsnąć się z szoku.

Wiedział, że tak będzie lepiej. Dla wszystkich.

Ale nikt tego nie zrozumiał. Jeśli wcześniej od pozostałych Gryfonów dzieliła go

ściana niechęci, to teraz zmieniła się ona w Wielki Mur Chiński.

Przestał jadać posiłki z innymi i zabierał swój talerz do pokoju wspólnego; był to

jedyny sposób, by nie nabawić się niestrawności od ich pełnych urazy spojrzeń. Cały

wolny czas spędzał w samotności, włócząc się po dworze albo ucząc się w jakichś zakamarkach

biblioteki szkolnej, zakopany w książkach i notatkach. Jego oceny jeszcze nigdy nie

były tak wysokie, a jego samopoczucie - tak okropne.

A jednak odnajdywał jakąś dziwną przyjemność w izolacji. Nie była to samotność jego

pierwszych lat życia, gdy męczył się w domu Dursleyów. Teraz odosobnienie przynosiło

ulgę od natłoku myśli, było jedyną drogą ucieczki przed psychicznym wyczerpaniem.

Przynajmniej dopóki dyrektor nie znajdzie innego sposobu na okiełznanie jego rozkapryszonego

talentu. Przekonywał się więc uparcie, że tak jest lepiej, ignorując jednocześnie

nieprzyjemne ukłucia tęsknoty za przyjaźnią, za obecnością bliskich mu osób.

Unikał też spotkań ze Snape'em, a na zajęciach bardzo się starał, by nie patrzeć

mu w oczy. Wiedział, że to głupie, ale im bardziej miał ochotę się doń zbliżyć, tym

bardziej się od niego odsuwał. Czuł bliżej niesprecyzowaną obawę przed… Właśnie,

czego właściwie się bał? Odsłonić się, a potem zostać zranionym? Zaufać, a potem

się zawieść? Zapewne. Ale było też w tym coś więcej. Jak gdyby jego izolacja była

równią pochyłą, na której - wbrew swojej woli i wbrew wszelkim wysiłkom - nieuchronnie

staczał się w dół.

Dlatego też, w momentach, gdy wszystko zaczęło go przytłaczać, czuł, że musi wyrzucić

z siebie całe to cierpienie i rozpacz. Chował się wtedy w opuszczonej łazience dziewcząt,

płacząc w samotności. Czasem natykał się na Jęczącą Martę, która - ze swoim zwykłym

brakiem delikatności i taktu, ale niewątpliwie z dobrymi intencjami - próbowała go

pocieszać. Częściej jednak płakał w ciszy, która stała się jego dobrą przyjaciółką.

Gdy któregoś dnia siedział na łazienkowej podłodze, pogrążony w kompletnej depresji,

do środka wpadł jak burza Malfoy. Oparł się ciężko o umywalkę i zaczął uderzać w

nią pięścią, mrucząc pod nosem coś, czego Harry nie zrozumiał. Ale usłyszał jego

myśli:

Nie mogę tego zrobić, nie dam rady… Mam dosyć! Po prostu dosyć…

Nagle Draco ujrzał w lustrze odbicie skulonej na podłodze postaci i odwrócił się

błyskawicznie. Łzy na jego policzkach i grymas rozpaczy sprawiły, że wyglądał całkiem

inaczej niż zwykle. Jak nie on.

— Potter! — syknął z nienawiścią. — Co ty tu robisz?!

Cudowny Chłopiec nie powinien siedzieć na podłodze łazienki i ryczeć. Wspaniały skarb

czarodziejskiego świata nie powinien wyglądać jak ofiara losu!

A Harry tylko siedział. I patrzył z niedowierzaniem.

— Płaczę, tak jak i ty — stwierdził po chwili spokojnie. — Nie masz na to monopolu,

wiesz?

Blondyn zamrugał niepewnie. On zobaczył, że…!

— Jeśli komukolwiek powiesz, że widziałeś mnie w takim stanie… — wydusił z siebie,

zaciskając pięści.

— Nie powiem — obiecał Harry cicho, myśląc: “I tak nie miałbym komu”. — Ale jeśli

chcesz się gdzieś schować przed światem, znajdź sobie inną łazienkę. Ja byłem tu

pierwszy.

Z tymi słowami oparł głowę o zgięte kolana, zamykając oczy. Po chwili usłyszał kroki,

a potem poczuł niechcianą obecność obok siebie. Podniósł głowę i zmierzył blondyna

niechętnym spojrzeniem.

— Czego? — burknął doń. — Mówiłem, żebyś się stąd wynosił. To moje miejsce.

Draco trzymał ręce na biodrach i patrzył na niego z góry z dziwnym błyskiem w oku.

— Mógłbym cię teraz zabić — wysyczał. — Mógłbym.

— Proszę bardzo, nie krępuj się — mruknął Harry, mimo wszystko czując nieprzyjemny

dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. — Droga wolna.

— Nie wierzysz mi? — zapytał Ślizgon, uśmiechając się nieprzyjemnie.

To nic, że Voldemort chce go dorwać osobiście… Z pewnością Mroczny Pan byłby bardziej

niż wdzięczny, gdybym pozbawił go jego największego problemu.

Harry spojrzał na niego poważnie.

— Wierzę. Ale akurat teraz gówno mnie to obchodzi — stwierdził i zdał sobie sprawę,

że to, co miało być udaną nonszalancją, jest po części… prawdą.

Draco skrzywił się.

— Co się z tobą dzieje, Potter? Zachowujesz się jak ktoś przegrany. Co nie znaczy,

że nie jesteś… Ale zawsze sprawiałeś wrażenie idiotycznie pewnego siebie.

— Stany poddepresyjne — wyjaśnił Harry z gorzkim, smutnym uśmiechem. — Chyba wiesz

z doświadczenia, co to znaczy być w dołku? Tak, myślę, że wiesz.

Malfoy zarumienił się lekko, a potem usiadł na zimnych kafelkach obok niego i wpatrzył

się tępo przed siebie.

— Jasne. Nie krępuj się — powiedział Harry głosem ociekającym ironią. — Przyda mi

się towarzystwo.

— Potter… zamknij się — warknął blondyn. — Po prostu się zamknij. Doskonale wiesz,

że nie ma innej wolnej łazienki, więc na twoje nieszczęście będziesz musiał się ze

mną podzielić tą. Dla mnie jest to równie nieprzyjemne, jak dla ciebie, wierz mi.

Ale nie mam wyjścia. - usłyszał Harry myśl Ślizgona. -

Nie wyjdę stąd, nie teraz. Prawdę mówiąc, chciałbym zostać tu na stałe i zostawić

cały świat gdzieś obok. I nigdy, przenigdy nie wracać…

Siedzieli tak obok siebie w całkowitym milczeniu. Harry mimowolnie podsłuchiwał zatopionego

w myślach Dracona.

Teraz, gdy ojciec jest w Azkabanie, nic już nie jest proste. Właściwie, nigdy nie

było. Ale on zawsze interweniował wtedy, gdy sprawy zaczęły mnie przerastać; zawsze

był obok, gdy tego potrzebowałem. Aż do teraz.

Harry przełknął ślinę. Nigdy nie podejrzewał, że Malfoy może mieć tak… ludzkie uczucia.

W jednej chwili poczuł się, jakby robił coś niewłaściwego. Podsłuchiwanie zwykłych,

codziennych myśli to jedno, a wnikanie w najgłębszy ból i żal drugiej osoby to drugie.

Całą siłą woli zmusił się, by zamknąć umysł przed mentalnymi bodźcami. Spróbował

zastosować wskazówki, jakie ubiegłego roku udzielił mu Snape w ramach ćwiczeń Oklumencji.

Nigdy nie był w tym dobry, ale tym razem mu się udało: szmer cudzych myśli ucichł.

Uśmiechnął się leciutko i przymknął oczy, odprężając się. Czas płynął powoli; mijała

minuta za minutą. Gdy wreszcie poczuł spływający nań spokój, odetchnął głęboko i

podniósł się z podłogi. Pochwycił uważne spojrzenie Ślizgona.

— Nie było tak źle, co, Malfoy? — mrugnął do niego. — Przebywać w mojej obecności.

Te kilkanaście minut odprężenia podziałało na niego bardzo kojąco. W rezultacie nie

mógł się zmusić do nienawiści, będąc w tak dobrym humorze.

— Było gorzej niż źle — burknął nieprzyjemnie blondyn.

— W takim razie pewnie cieszysz się, że wychodzę.

Draco skrzywił się.

— Rychło w czas, Potter. Ja też właśnie miałem stąd spadać.

Harry odruchowo podał mu rękę, chcąc pomóc mu wstać. Gdy zdał sobie z tego sprawę,

co zrobił, aż zesztywniał z zaskoczenia. Malfoy wyglądał na równie zdumionego: wybałuszył

oczy na wyciągniętą w jego kierunku dłoń.

— Podajesz mi rękę? Mi? — wychrypiał. — Uderzyłeś się w głowę, czy co?

“Raczej zrobił to całe lata temu Voldemort” - pomyślał Harry, ale szybko zdusił tę

myśl.

— Korzystasz z pomocy, czy nie? Nie będę tak czekał przez wieczność! — powiedział,

zniecierpliwiony.

Draco rzucił mu trudne do zinterpretowania spojrzenie, po czym chwycił jego przedramię

mocnym, pewnym uściskiem. Harry podźwignął go do góry. Przez chwilę stali tak naprzeciwko

siebie, mierząc się wzrokiem i wciąż trzymając swe ręce w silnym chwycie. Wreszcie

Harry przerwał ten kontakt.

— Idziemy czy nie? — zapytał. Odpowiedziało mu milczące przytaknięcie.

Harry skierował się ku wyjściu; tuż za nim szedł Malfoy. W drzwiach zderzyli się

z jakąś wtuloną w siebie parą. Cała czwórka zatoczyła się i upadła na ziemię. Odgłosy

jęków i zduszonych okrzyków rozległy się echem po pomieszczeniu.

Harry podniósł się niepewnie, zabierając łokieć z żołądka Dracona i uwalniając ich

splecione niewygodnie nogi. Nagle aż zachłysnął się powietrzem.

— Ron? Hermiona? Co wy tu robicie?!…

6. - ŚLIZGON WE MNIE

Wracałem właśnie do zimnych, kojących lochów, gdy doszły mnie głośne krzyki. Normalnie

bym to zignorował, ewentualnie postanowiłbym się wtrącić w celu wlepienia któremuś

domowi kilku punktów karnych. Najlepiej Gryffindorowi. O, tak… To byłoby zdecydowanie

przyjemne. Po całym dniu użerania się z irytującą gówniarzerią taka terapia bardzo

by mi się przydała.

Ale że rozpoznałem jeden z podniesionych, gniewnych głosów, zdecydowałem się wtrącić

z całkiem innego powodu. Był to bowiem głos należący do Harry'ego Pottera. A ja już

miałem dość tej gierki, w jaką chłopak pogrywał sobie od dłuższego czasu. Unikał

mnie wystarczająco długo, a ja wystarczająco długo mu na to pozwalałem!

Mówił, że chce pomyśleć; w porządku. Tłumaczył, że potrzebuje czasu; to też rozumiem.

Ale to, co się z nim działo, to nie był czas przemyśleń, tylko kryzys, i to kryzys

wielkości obu Ameryk. Nie miałem pojęcia, czy moja osoba miała coś wspólnego ze złym

stanem psychofizycznym Złotego Chłopca, czy też nie. Ale wiedziałem jedno: musiałem

się dowiedzieć, co temu dzieciakowi jest.

Tak więc przyspieszyłem kroku i poszedłem wprost do źródła niepokojących głosów.

Wokół zgromadziła się już pokaźna grupa gapiów, która rozstąpiła się przede mną jak

jakieś cholerne Morze Czerwone. W tym momencie poczułem się jak Mojżesz. I jakkolwiek

względem świętobliwych mężów nie odczuwałem nic oprócz pogardy, z tym jednym przynajmniej

miałem coś wspólnego. Tyle że przed nim rozstąpiło się morze wody, a przede mną -

morze ludzkich głów…

Wizja o tyleż makabryczna, co satysfakcjonująca.

— …doskonale wiem, co mówię! Bratasz się z wrogiem, Harry!

— Jakim wrogiem, Ron?!

— To Ślizgon! Przebiegły, obślizgły, oszukańczy Ślizgon, którego kiedyś nienawidziłeś

tak samo jak ja, ty zdrajco!

Obraz, jaki odmalował się przed moimi oczyma był… zadziwiający. Bardziej niż cokolwiek

innego przypominał pole bitwy: na froncie ścierały się właśnie dwie wrogie frakcje.

Pierwsza: Weasley i Granger, druga: Potter i…

— Malfoy?! — warknąłem.

Kłótnia momentalnie urwała się, a rzeczona czwórka spojrzała na mnie tak, jakby widziała

mnie po raz pierwszy.

— Byłbym wdzięczny za wyjaśnienie mi… co tu się właściwie wyprawia?! — zacząłem cichym

sykiem, a zakończyłem groźnym warknięciem.

— Mała różnica poglądów, profesorze — powiedziała Hermiona, patrząc na mnie w sposób,

którego nie potrafiłem określić inaczej, jak tylko “bezczelny”. Miałem ochotę zazgrzytać

zębami ze złości.

— Więc proszę, nie przeszkadzajcie sobie — mój głos ociekał fałszywą słodyczą. —

Chętnie przysłucham się tej jakże interesującej konwersacji.

Cała czwórka spojrzała po sobie niepewnie. Pewnie trudno było im podjąć urwany wątek,

ale gdy myślałem już, że dadzą sobie spokój, usłyszałem ciche słowa Harry'ego:

— Jesteś durniem, Ron.

Rudzielec zawył w odpowiedzi i rzucił się na chłopaka z pięściami, powalając go na

podłogę. Usłyszałem jeszcze krzyk Granger: “Nie, Ron! Przestań!”, po czym błyskawicznie

podszedłem, chwyciłem napastnika za ramię i odciągnąłem go na bok.

— Minus dwadzieścia punktów dla Gryffindoru za wzniecanie bójek! — warknąłem, potrząsając

nim mocno.

A potem zdałem sobie sprawę z niezwyczajnej ciszy, jaka zapanowała wokół. Obejrzałem

się dokoła, zaskoczony.

Harry leżał na podłodze, a Draco stał nad nim z wyciągniętą w geście pomocy ręką.

Jakaś dziwna nić porozumienia połączyła tych dwoje, gdy tak patrzyli sobie prosto

w oczy, uważnie, głęboko. Wreszcie Harry przyjął podaną mu dłoń i podźwignął się

z pomocą Malfoya. Otrzepał ubranie, po czym uśmiechnął się do Ślizgona krzywo, ale

- o dziwo! - przyjaźnie.

— Dzięki, Draco.

A potem zwrócił się do Weasleya, którego ciągle trzymałem za ramię w stalowym uścisku:

— Jesteś durniem, Ron. W dodatku głuchym i ślepym na wszystko, co się dookoła niego

dzieje. Nie słyszałeś Tiary Przydziału? Musimy się zjednoczyć! To przyjaźń czworga

osób, wzmacniana wspólną wizją i tym samym marzeniem, sprawiła, że powstał Hogwart.

Czterech przyjaciół, Ron, nie trzech! Salazar Slytherin nie był czarną owcą. Był

jednym z filarów, na których wspierała się ta szkoła od początku jej istnienia. Dlaczego

wszyscy zdają się o tym zapominać?… — z tymi słowami chłopak rozejrzał się po otaczającym

go tłumie.

Raz jeszcze, na krótką chwilę, zapadła cisza jak makiem zasiał.

— Jasne! Czego innego można się spodziewać po zdrajcy swojego domu i miłośniku węży?

— zadrwił Ron, ale jego słowa brzmiały dość niepewnie. Jednak gdy odezwał się po

chwili, jego głos zmienił się w stal: — Nie chcę cię w Gryffindorze, Harry. Nikt

z nas nie chce!

Po raz pierwszy, od kiedy się zjawiłem, usłyszałem słowa Dracona, które jeszcze bardziej

pogłębiły stan szoku, w jakim się znalazłem:

— Potter ma całkowitą rację, Weasley: jesteś bezdennie głupi, tak, że już bardziej

nie można. Ale jeśli naprawdę Gryfoni cię nie chcą, Harry… Po tym, co właśnie powiedziałeś,

Ślizgoni z pewnością przyjęliby cię z otwartymi ramionami. Oczywiście, gdyby tylko

zmiana była możliwa!

Czy to świat się kończy, że wszyscy stają na głowie i zachowują się dokładnie jak

ich przeciwieństwa? Draco i Harry - po jednej stronie barykady?… Dlaczego tak się

stało? Od kiedy to trwa? Jak blisko to porozumienie zaszło?…

Nic nie mogłem poradzić na to, że od środka zaczęła zżerać mnie zazdrość. Miałem

ochotę drapać, i gryźć, i kopać, i miotać przekleństwa. O tak!… Dużo soczystych przekleństw.

A żeby im wszystkim uszy zwiędły!…

Moje rozpaczliwe miotanie się w głębi umysłu przerwały ciche słowa:

— Zmiana jest możliwa — stwierdził Potter powoli. — Ostatecznie, wszystko jest sprawą

wyboru, prawda?…

Zmarszczyłem brwi. O czym ten dzieciak mówił? W końcu, decyzje Tiary Przydziału są

nieodwołalne! Czyżby naprawdę sądził, iż jest aż tak wyjątkowy, że Dumbledore poświęci

dla jego kaprysu wielowiekową tradycję Hogwartu? Jeśli tak, to Harry to skończony

głupiec. Nie zmienia się praw tylko dlatego, że jakiś nastolatek o zbyt wysokim mniemaniu

o sobie nie chce się do nich dostosować!

Chociaż, z drugiej strony, jak dotąd jego ciepła posadka pupilka dyrektora była dlań

źródłem wielu profitów, na jakie zwykli uczniowie nie mogli nawet liczyć. Mógł się

przyzwyczaić do tego, że cały świat, z Dumbledorem na czele, zgina się w ukłonie

przed nim i przed tą jego przeklętą blizną. Głupi, głupi dzieciak! Dlaczego nie może

zrozumieć, że jest taki sam jak inni? Że jest tak samo słaby, zawodny, tak samo śmiertelny,

jak wszyscy?

I że w gruncie rzeczy ciągle jest jeszcze dzieckiem?…

Właśnie, Severusie. On wciąż jest dzieckiem.

— Profesorze — zwrócił się do mnie niespodziewanie. — Muszę z panem porozmawiać.

Na osobności, jeśli można.

Po sekundzie wahania skinąłem głową.

Odprowadzały nas milczące, a jednak wiele mówiące spojrzenia. Ciche, lecz krzyczące

setkami niewypowiedzianych myśli. Zrobiło mi się niedobrze, gdy zdałem sobie sprawę

z tego, jak wiele z nich musi teraz przytłaczać Harry'ego swoim ciężarem. Jak ten

chłopak sobie z tym radzi? Czy nie jest przypadkiem bledszy? Czy jego wzrok nie jest

bardziej ponury niż zwykle?…

Ale bardziej od tych sentymentalnych bzdur frapowało mnie, o czym on chce ze mną

porozmawiać. Miałem dziwne przeczucie, że raz jeszcze moje życie zostanie przewrócone

do góry nogami. I to znów przez tego irytującego chłopaka! Rzucony na planszę do

gry, rozgrywającą się między panem Potterem a jego losem, mogłem zagrać tylko rolę

pionka.

Dziękowałem tylko wszelkim dobrym siłom, że przynajmniej jestem tego świadomy.

* * *

Harry'ego wypełniła jakaś dziwna pewność siebie, siła płynąca ze świadomości celu

i ponurej determinacji, by go osiągnąć. Wiedział, co powinien zrobić; znalazł wyjście

z tej, wydawałoby się, patowej sytuacji. Skoro dusił się w przesiąkniętym obawami

i nieufnością Gryffindorze, dlaczego nie miałby zmienić domu? Śmiać mu się chciało

na myśl, że był tak tępy, że wcześniej nie wpadł na ten pomysł.

Ale nawet gdyby przedtem o tym pomyślał, dokąd miałby pójść? Dotąd Gryfoni byli całą

jego rodziną. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby cokolwiek zmieniać! Aż do tej

pory… Widocznie dopiero teraz dorósł do tego, żeby rzucić się na głęboką wodę i poszukać

swego szczęścia w innym miejscu. Ale nigdy, przenigdy nie pomyślałby, że tym miejscem

byłby Slytherin!…

A przecież ktoś to przewidział, już dawno zresztą: Tiara Przydziału.

Psiakrew, powinien był jej posłuchać, gdy miał okazję. Ale nie, oczywiście on chciał

być mądrzejszy. I wydawało mu się dotąd, że podjął właściwą decyzję, wtedy, podczas

Ceremonii Przydziału. Ale teraz okoliczności się zmieniły, a on stanął na kolejnym

rozdrożu. Nie było tu drogowskazu, ani przewodnika. Tylko on. I możliwość wyboru.

Jak zwykle zresztą…

Miał dziwne wrażenie deja vu, gdy wchodził do gabinetu Snape'a. “Najwyraźniej zbyt

często nawiedzam jego komnaty” - pomyślał ponuro, ignorując przyjemny ucisk w dole

brzucha. Wizja jego samego skradającego się nocą po lochach, by wkraść się do sypialni

mistrza eliksirów, była cholernie podniecająca. Nawet jeśli niewłaściwa, z powodów

tak wielu, że nawet nie kłopotał się wymienianiem ich.

Unikanie tego mężczyzny nic nie dało. Tak naprawdę nic się nie zmieniło przez ostatnie

tygodnie: wciąż się pragnęli, co Harry wiedział doskonale ze swoich i jego myśli.

A pragnąc być blisko, ciągle się nie lubili. Głupota! Najchętniej chłopak wykorzeniłby

te emocje ze swojego serca, ale nie wiedział, jak to uczynić. Ale gdyby tylko znalazł

sposób…

“Na wszystko jest metoda” - pomyślał ze sztucznym optymizmem, którego wcale nie odczuwał.

- “Na niechciane uczucie też musi być, prawda?”.

Usiadł ostrożnie przed biurkiem mistrza eliksirów, lustrując go uważnie tak wzrokiem,

jak i szóstym zmysłem, dzięki któremu mógł wniknąć do umysłu mężczyzny:

Dlaczego on milczy? Przez całą drogę nie rzekł ani słowa! Takie zachowanie nie jest

naturalne dla żadnego nastolatka, może za wyjątkiem Ślizgonów. Ale dla Złotego Chłopca,

młodej gwiazdy czarodziejskiego świata… to nienormalne.

— Z moją głową jest wszystko w porządku, zapewniam pana — powiedział Harry. — Za

to moja dusza Ślizgona podpowiedziała mi, że milczenie jest najlepszym sposobem na

zachowanie swych tajemnic w sekrecie. Dlatego nauczyłem się uważać na to, co mówię.

Z satysfakcją obserwował, jak brwi mistrza eliksirów wędrują na czoło w niemym zdziwieniu.

Po chwili ciemne oczy mężczyzny rozbłysły złośliwością.

— Dusza Ślizgona, tak? — zadrwił Snape, nasycając swój głos pogardą. — Uważaj, żebyś

się nie przeliczył, Potter! Wielu chciałoby mieć spryt Slytherinu, lecz niewielu

tak naprawdę go posiada. Nie łudź się, że ty do nich należysz! Tiara Przydziału trafnie

cię określiła: lekkomyślny, arogancki, wyszczekany gówniarz z nadmiarem brawury w

miejsce rozsądku. Sama esencja Gryfona!

Jeśli ten dzieciak naprawdę wbił sobie do głowy, że można zmieniać domy, jak rękawiczki,

zaraz mu uświadomię, jak bardzo się myli. Słowo Tiary Przydziału jest niepodważalne!

— Słowo Tiary jest niepodważalne, tak? — zapytał Harry powoli.

— Tak.

Chłopak uśmiechnął się do siebie na to jedno, krótkie słowo.

Snape, widząc to, poczuł się niepewnie.

Przecież ten szalony kapelusz przydzielił go do Gryffindoru. To nic, że po niezwyczajnie

długim namyśle… Więc dlaczego ten chłopak tak się szczerzy?

— Chce pan wiedzieć, co mi powiedziała Tiara? — głos Harry'ego był trudny do zinterpretowania.

— “Możesz być kimś wielkim, a Slytherin pomoże ci w osiągnięciu wielkości”. Ale ja

nie chciałem być Ślizgonem, nie wtedy. Więc prosiłem gorąco: “Tylko nie do Slytherinu”.

Nie była przekonana, ale wreszcie zgodziła się. Powiedziała: “Gryffindor”. Ale widziała

we mnie Ślizgona, wiem to. I teraz, gdy po tych wszystkich latach stałem się tym,

kim najwyraźniej miałem się stać, chyba za żadne skarby świata nie przydzieliłaby

mnie gdzie indziej, jak tylko do Slytherinu.

Chłopak obserwował uważnie zmiany na twarzy Snape'a, w trakcie gdy mówił te słowa.

Uważnie też wsłuchiwał się w jego myśli, ale były one tak chaotyczne, że słyszał

tylko zupełnie niezrozumiany bełkot. Wreszcie na samym dnie umysłu mistrza eliksirów

wyklarował się jeden cichy szept:

To wszystko mogło wyglądać całkiem inaczej… Mógłby mnie nie nienawidzić. Mógłby mnie…

kochać.

Serce Harry'ego zwinęło się z bólu, choć nie wiedział dokładnie, dlaczego.

— Niech pan się nie łudzi — powiedział jednak twardo. — Pan mnie nienawidził, jeszcze

zanim włożyłem Tiarę na głowę. Z jakiegoś powodu zdecydował się pan skreślić mnie

już na samym początku, choć nie zrobiłem nic, żeby sobie na to zasłużyć! Jak więc

może pan myśleć, że gdybym był w Slytherinie, wszystko byłoby inaczej? Nie byłoby.

Dziwny cień bólu na twarzy mężczyzny; pociemniałe oczy i zbielałe wargi sprawiły,

że ta blada twarz nagle stała się straszna. Harry zadrżał, wiedząc, że to z jego

winy i nie mogąc znieść tej świadomości. Wyciągnął więc rękę i niezręcznym gestem

pogładził zaciśniętą do bólu pięść mężczyzny, po czym szybko zabrał dłoń.

— To nie ma już większego znaczenia; co się stało, to się nie odstanie — stwierdził

chłopak łagodnie, po pełnej napięcia chwili ciszy. — Chciałem z panem porozmawiać,

bo mam zamiar przenieść się do Slytherinu. Ale nie zrobię tego, jeśli pan wciąż będzie

mnie niesprawiedliwie oceniał i upokarzał na każdym kroku! Nie chcę, żeby takie były

stosunki między mną, a opiekunem mojego domu. Tak się nie da żyć! Więc chciałem zapytać,

czy wciąż mnie pan… nienawidzi? Czy nie możemy umówić się co do jakiegoś… zawieszenia

broni? No wie profesor, żebyśmy nie skakali sobie do gardeł przy każdej okazji.

Nie skakali sobie do gardeł?!… - usłyszał pełną wzburzenia myśl mężczyzny.

Snape błyskawicznie wstał, w dwóch krokach okrążył biurko, po czym chwycił chłopca

za ubranie i przycisnął go mocno do ściany. Szybkim ruchem ściągnął mu z nosa okulary

i upuścił na blat, nie przerywając przy tym ani na chwilę kontaktu wzrokowego z przerażonym

chłopakiem.

Harry patrzył na niego szeroko rozwartymi oczyma. Przynajmniej do momentu, gdy jego

usta zostały zmiażdżone zaborczym pocałunkiem, od którego jego powieki odruchowo

opadły w dół, a ręce zacisnęły się kurczowo na ramionach mężczyzny.

Mistrz eliksirów zachłannie pożerał go wygłodniałymi wargami, ssał bez pamięci jego

język i chaotycznymi, dzikimi ruchami prześlizgiwał się po miękkim podniebieniu.

Harry drżał na całym ciele, przyciskany do zimnej ściany przez rozgrzane do granic

możliwości ciało.

Skronie pulsowały mu z podniecenia. Zresztą, nie tylko skronie…

Zachłysnął się powietrzem i przerwał pocałunek, gdy poczuł pożądliwy dotyk na swoich

pośladkach, które zostały ściśnięte napastliwymi dłońmi. Po chwili dłonie te przesunęły

się na krocze chłopca i zaczęły masować je mocno, brutalnie, w dzikim rytmie ich

galopujących serc.

Harry dyszał spazmatycznie, czując, jak jego męskość rośnie, spragniona dotyku, spragniona

spełnienia. Oparł ciężko głowę o ramię Snape'a i zaczął jęczeć bezsilnie w jego szatę,

niezdolny nawet poprosić o więcej, podczas gdy w duchu o to błagał.

Poczuł lekkie ukąszenie u podstawy szyi i namiętne ssanie umiejętnych warg. A gdy

wreszcie te usta oderwały się od jego skóry, wyszeptały mu do ucha:

— Dobrze, możemy sobie nie skakać do gardeł. Ale do twojej szyi mógłbym dobierać

się codziennie i nigdy nie miałbym dosyć…

7. - TEN, KTÓRY PRZYCHODZI NOCĄ

Harry przesunął językiem po wargach. “To było dobre. Tak cholernie, niesamowicie

dobre, że nie miałem ochoty tego przerywać” - przyznał niechętnie w duchu. - “Ale,

jak każda rzecz, ten pocałunek też musiał się skończyć”. I dlatego wraz ze Snape'em

szedł teraz do gabinetu dyrektora, zamiast kochać się z mistrzem eliksirów na biurku

lub podłodze jego komnaty. Albo gdziekolwiek indziej, jeśli już o tym mowa…

Gdy tak szli szkolnym korytarzem, dzielił ich bezpieczny dystans, dokładnie taki,

jaki powinien być pomiędzy uczniem a nauczycielem. Nikt by się nie domyślił, że pusta

przestrzeń między nimi jest aż gęsta od gorąca, natłoku emocji i surowego, pierwotnego

pożądania. Oraz że ten bezpieczny dystans aż iskrzy się od płomiennych, ukradkowych

spojrzeń i niby przypadkowych dotknięć, które bynajmniej przypadkowe nie były.

Harry nie mógł się nadziwić mnogości twarzy Snape'a. Złośliwy, ironiczny facet, patrzący

na życie z gorzkim cynizmem - taki był zazwyczaj. Ale w tym roku chłopak przekonał

się, że potrafi być także troskliwy i opiekuńczy, o czym wcześniej powiedziałby,

że jest niemożliwe, gdyby nie doświadczył tego na własnej skórze. Na co dzień będąc

lodową statuą, mistrz eliksirów dał się dziś poznać także jako ognisty kochanek…

I był w stanie pochwalić się doświadczeniem, o którym Harry mógł tylko pomarzyć.

A to przecież tylko niewielka część całości, chłopak wiedział o tym doskonale. I

zastanawiał się, jakich innych twarzy swego nauczyciela jeszcze nie widział i być

może nigdy nie ujrzy. Jednocześnie nie był pewien, czy chciałby zobaczyć niektóre

z nich. Jak zareagowałby na Snape'a - Śmierciożercę, z okrutnym uśmiechem zadającego

ból i napawającego się tym? Na Snape'a - mordercę?…

Chłopak zadrżał na tę myśl. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ciemność jest nieodłączną

częścią Snape'a, związaną z nim na dobre i na złe. I że bez tej mrocznej skazy, mężczyzna

już nie byłby sobą. Ale też Harry chyba wolałby pozostawać nieświadomym wielu rzeczy

i to była jedna z nich. Wiedza bywa przekleństwem; przekonał się o tym w ostatnich

tygodniach. A ignorancja - to błogosławieństwo beztroskich dni i spokojnych nocy.

W takim razie, najwyraźniej został przeklęty…

Gdy stanęli przed chimerą, jej kamienna twarz zdawała mu się wykrzywiać w pogardliwym

uśmiechu. Zamrugał raz, a potem drugi.

— Czy mnie się wydaje, czy ten stwór szczerzy się do nas złośliwie? — spytał półgłosem,

spoglądając na Snape'a.

— Takie zwierzę, jaki pan — mruknął mistrz eliksirów. — Najwyraźniej wariactwem Dumbledore'a

może się zarazić nie tylko wszystko, co się rusza, ale także to, co się nie rusza…

Harry podrapał się po nosie.

— To znaczy, że my też jesteśmy szaleni? — zapytał niepewnie.

— Dopiero teraz zdałeś sobie z tego sprawę, Potter? Pozazdrościć refleksu — zakpił

mężczyzna ze swoją zwyczajową dozą sarkazmu. — Nie da się być w tej szkole i pozostać

całkowicie normalnym!

Aż dziw, że z tak powolnym umysłem jest tak dobrym szukającym. Ale z drugiej strony,

quidditch to gra dla takich właśnie idiotów jak on.

Chłopak skrzywił się na te słowa.

“Stary, dobry Snape” - powstrzymał swoje wargi przed wypowiedzeniem tego na głos.

Nie chciałby się wówczas dostać w ręce mistrza eliksirów! No, chyba że nie miałby

nic przeciwko uduszeniu, rozczłonkowaniu i poszatkowaniu na części… Niekoniecznie

w takiej kolejności. Nie wątpił, że jego śmierć byłaby bardzo długa i bardzo bolesna,

gdyby pozwolił sobie na okazanie mężczyźnie braku należnego mu szacunku.

“Ale na szacunek trzeba sobie zasłużyć!…” - tę myśl Harry zagrzebał równie głęboko

na dnie swego umysłu. Wciąż i niezmiennie, postać mistrza eliksirów wzbudzała w nim

bliżej nieokreśloną niechęć i urazę, pomimo tego wszystkiego, co miało miejsce między

nimi… I pomimo tego, co jeszcze zapewne się stanie. Albowiem, mimo wszystkich negatywnych

odczuć, jakie żywił wobec mistrza eliksirów, wciąż chciał być bliżej niego.

Bliżej jego wygłodniałych dłoni i ust, które potrafiły w ciągu kilku sekund doprowadzić

Harry'ego do wrzenia. Bliżej rozpalonego wzroku i gorącego oddechu przechodzącego

w dyszenie. Bliżej… właściwie, najbliżej, jak się tylko dało, i to pod każdym względem.

— Pończochy — hasło wypowiedziane przez Snape'a podziałało bardzo osobliwie na wyobraźnię

podnieconego chłopaka.

Harry uśmiechnął się w duchu, gdy wyobraził sobie mistrza eliksirów w tejże części

garderoby. A potem jego policzki spłonęły czerwienią, gdy jego niepokorny umysł ukazał

mu widok Snape'a TYLKO w pończochach. “To mogłoby być… interesujące” - ta przewrotna

myśl sprawiła, że w jakiś sposób zarumienił się jeszcze bardziej.

— Potter, czyżbyś czerwienił się z powodu damskiej bielizny? — zadrwił mężczyzna.

Kto by pomyślał, że chłopak, który bezwstydnie błagał mnie o więcej pieszczot, będzie

się rumienił z tak błahego powodu?…

— Nie, oczywiście, że nie. Ale z powodu damskiej bielizny na męskim ciele, owszem…

Właściwie, na bardzo szczególnym męskim ciele — odpowiedział Harry, szczerząc się

od ucha do ucha.

Kilka sekund zajęło Snape'owi przetworzenie w umyśle tych słów. W tym czasie chłopak

błyskawicznie przeszedł obok chimery i zapukał do gabinetu. Wchodząc do środka, usłyszał

jeszcze, jak mistrz eliksirów zgrzyta zębami. Doszła też do niego wściekła myśl:

Jak go dorwę, spiorę go na goły tyłek, tak, że nie będzie mógł siadać przez tydzień!

Chłopak starał się nie myśleć, co jeszcze mężczyzna mógłby zrobić z jego tyłkiem…

— Dzień dobry, profesorze — powiedział z niewinnym uśmiechem do Dumbledore'a, z trudem

się opanowując.

— Dzień dobry, Harry… O, witaj, Severusie! Co was tu sprowadza? …W dodatku razem?…

— Harry aż zachłysnął się powietrzem, słysząc myśl dyrektora.

Niemal nie zauważył, jak mistrz eliksirów wymija go w drzwiach i zwraca się do Dubledore'a:

— Albusie, chłopak ma do ciebie sprawę…

W sumie nic ważnego, chce tylko zmienić dom, co nie zdarzyło się jeszcze nigdy w

ciągu całej historii Hogwartu, ale co to dla ciebie, Albusie? Zawsze lubiłeś przekraczać

granice zdrowego rozsądku. Może dlatego jesteś jedynym, którego Czarny Pan kiedykolwiek

się obawiał?…

Tymczasem Harry opadł bezwładnie na krzesło, czując, jak jego kolana miękną.

— Profesorze, co się stało z pańskimi zabezpieczeniami? — wykrztusił wreszcie przez

zbielałe wargi. — Słyszę pana! Słyszę pana myśli tak głośno i wyraźnie, jak swoje

własne!

Obaj mężczyźni spojrzeli na niego uważnie. Zapadła cisza; tymczasem mentalny hałas

niemalże ogłuszył chłopaka. Wreszcie dyrektor odezwał się cicho:

— Najwyraźniej jesteś coraz silniejszy, Harry. Jeśli przedarłeś się przez moje osobiste

zabezpieczenia, przypuszczam, że nie istnieje już bariera, której nie mógłbyś pokonać…

Chłopak przełknął ciężko ślinę. Tymczasem Dumbledore mówił dalej:

— Ostatnie tygodnie spędziłem na usilnym poszukiwaniu sposobów, które pomogłyby nam

zapanować nad twoim darem. Myślę, że zbliżam się do końca tego zadania i że już niedługo

moje wysiłki zostaną nagrodzone. Tak więc, Harry, w najbliższym czasie rozpoczniesz

swój trening.

Nie wiem, jak mu to pójdzie, panowanie nad sobą nigdy nie było jego mocną stroną.

To zdolny chłopak, ale do tego potrzeba prawdziwej dyscypliny umysłu, której jemu

brakuje…

- zatroskane myśli dyrektora sprawiły, że Harry aż zatrząsł się ze złości.

— A może źle mnie pan ocenia, profesorze? — zapytał zimno. — Niech mnie pan nie spisuje

na straty już na starcie, jeśli łaska!

Dumbledore wyglądał na zaskoczonego i to dość nieprzyjemnie.

Za to myśl Snape'a była pełna zaciekawienia:

Zastanawiam się, co Potter wyczytał w jego umyśle… Swoją drogą, dziwacznie jest słuchać

słów wyrwanych z kontekstu. Nie zwróciłem na to uwagi, gdy chłopak odpowiadał na

moje własne myśli, ale teraz czuję się zdecydowanie nie w temacie.

— Harry, myślę, że jestem ostatnią osobą, o której mógłbyś powiedzieć, że w ciebie

nie wierzy! — stwierdził dyrektor na wpół karcącym, a na wpół obronnym tonem. — No

cóż, jeśli to już wszystko, co chcieliście mi powiedzieć, to…

— Albusie, my przyszliśmy w całkiem innej sprawie — przerwał mu Snape. — Mów, Potter,

nim się zniecierpliwię. W końcu to twój interes, nie mój.

Dumbledore spoglądał niepewnie to na jednego, to na drugiego.

Wreszcie Harry powiedział cicho:

— Chcę zmienić dom, profesorze. Chcę raz jeszcze przejść Ceremonię Przydziału…

* * *

Wszyscy uczniowie zebrali się we wspólnej sali na rozkaz dyrektora. Zaniepokojony,

a jednocześnie zaciekawiony tłum zasiadał przy pustych stołach. Ze wszystkich stron

słychać było szuranie krzeseł i miękki szelest szat. Wszystko to jednak było niemal

zagłuszone przez kilkaset zaaferowanych głosów.

Wielu żądnym wiedzy, bystrym młodym oczom, które lustrowały stół nauczycielski, nie

umknęło kilka szczegółów. Chociaż całe grono pedagogiczne stawiło się w pełnym składzie,

na twarzach większości z nauczycieli można było zobaczyć taki sam wyraz niewiedzy

i zagubienia, jaki malował się na twarzach uczniów.

Tylko dwóch nauczycieli wyglądało na świadomych tego, co miało się stać. Zaczerwienione

oczy profesor McGonagall, jej zaciśnięte kurczowo dłonie i nienaturalnie wyprostowana

postawa zaniepokoiły Gryfonów. Ich niepokój zmienił się w realną obawę, gdy ujrzeli

nikły uśmiech satysfakcji na twarzy ich znienawidzonego mistrza eliksirów.

Stawili się wszyscy uczniowie, oprócz jednego: Harry'ego Pottera. Stanowiło to kolejny

powód do głośnego, pełnego domysłów i spekulacji szeptania. Jego puste krzesło było

wystarczającym bodźcem do tego, by natychmiast rozniosły się pomiędzy uczniami plotki.

Nieobecność chłopaka tłumaczono na wiele sposobów: od śmierci z rąk Voldemorta czy

porwania przez Śmierciożerców, aż po wydalenie ze szkoły z rozmaitych, często zupełnie

idiotycznych powodów.

Ale kto powiedział, że plotki muszą być rozsądne?…

— Oszalał do reszty, ot co — zawyrokował Seamus. — Zwariował i zawieźli go do Świętego

Munga.

Neville skulił się w sobie na wspomnienie owego miejsca i powiedział cicho:

— A może coś mu się stało?…

Hermiona i Ron popatrzyli po sobie niepewnie.

— Byłeś dla niego zbyt ostry, Ron! — fuknęła dziewczyna. — Już dawno chciałam się

pogodzić, ale nie!… Ty i ten twój upór!

— To nie upór! — żachnął się chłopak. — To męska duma!

— Jak już, to głupota — syknęła Hermiona.

— Skoro woli od nas tego drania Malfoya, to jego wola! Nie mam zamiaru kumplować

się ze Ślizgonami ani z nikim z ich towarzystwa!

— Harry potrzebuje pomocy, a my wcale mu nie ułatwialiśmy życia. Nie zwróciłby się

do Dracona, gdyby nie był do tego zmuszony! Musimy się z nim pogodzić i to jak najszybciej!

— przekonywała dziewczyna.

Ron pochylił się i wyszeptał jej do ucha:

— Więc chcesz, żeby odczytał wszystkie nasze myśli?…

Ona zmarszczyła brwi w namyśle i po kilku chwilach odpowiedziała powoli, uważnie

dobierając słowa:

— Co właściwie mamy do ukrycia? Przecież on jest naszym przyjacielem. Nie powinniśmy

mieć przed nim żadnych tajemnic, prawda? On w końcu wyjawił nam swoją, a my… zawiedliśmy

go.

Na to Ron już nie miał odpowiedzi.

Hałas ucichnął niemal natychmiast, gdy na podwyższeniu stanął dyrektor. Wszystkie

oczy w sali skupiły się na jego szczupłej, niepozornej sylwetce.

— Z przykrością muszę stwierdzić, że rozłam Hogwartu stał się faktem. Przypuszczam,

że sprawiły to niechęć i podejrzliwość, tak nieobce mrocznym czasom, w jakich przyszło

nam żyć. Niestety, rozłam objął nie tylko negatywny stosunek poszczególnych domów

do siebie. Nie, kryzys sięgnął dalej i jego efektem są konflikty wewnętrzne Gryffindoru.

Z tego powodu dotarła do mnie jedna z najdziwniejszych próśb, jakie w przeciągu swej

dyrektorskiej kariery przyszło mi rozpatrywać… A ja się zgodziłem. Już czas, Harry!

Na te słowa chłopak wyszedł przez tylne drzwi; niósł Tiarę Przydziału. Przez tłum

uczniów przeszedł szmer zaskoczenia. Wielu Gryfonów popatrzyło na siebie niepewnie,

za to żołądki Rona i Hermiony zwinęły się w bolesny supeł. Oboje przeczuwali, co

stanie się za chwilę.

— Harry poprosił, by mógł raz jeszcze przejść przez Ceremonię Przedziału. I tak się

stanie! Harry, usiądź — polecił. — I załóż Tiarę. Przekonajmy się, kim naprawdę jesteś!…

Zapadła grobowa cisza. Chłopak drżącymi dłońmi założył sobie na głowę spiczasty kapelusz.

Wszyscy wstrzymali oddech: uczniowie, nauczyciele, dyrektor i sam Harry. Hermiona

chwyciła dłonie Rona i ścisnęła je mocno. Draco zaś siedział i patrzył oszołomiony

na rozgrywającą się przed nim scenę. Nagle przyszło mu do głowy, że być może to właśnie

jego słowa sprawiły, że Harry podjął tak zaskakującą decyzję.

“Potter, głupcze, nazywaj go: Potter!” - skarcił się w duchu. Tak było łatwiej… i

trudniej zarazem. Nienawidził tego chłopaka za to, że jest dokładnie tym wszystkim,

kim on sam chciałby być. Że ma to właśnie, czego on pragnie: szacunek, powodzenie,

przyjaźń. Wszystko, o czym Draco marzył i zarazem wszystko, czego nie potrafił zdobyć…

Zazdrościł mu więc i nienawidził aż do bólu.

Jednakże, widząc w tym chłopaku coś na kształt autorytetu, nie mógł przestać żywić

niechętnego respektu dla jego odwagi, siły woli i magnetycznego uroku. Tak, Potter

przyciągał go czarem swej osobowości, a Draco oddałby wszystko, by być blisko niego.

Dlatego też rola jego wroga w zupełności mu odpowiadała: mógł nienawidzić do woli,

a w chwilach, gdy nikt go nie widział - patrzyć na Harry'ego z podziwem i tęsknotą.

Dlatego też, gdy w sali zapadła ciężka, pełna napięcia cisza, jego usta bezgłośnie

i całkowicie nieświadomie układały się na kształt słów, które w duchu powtarzał niczym

zaklęcie: “Slytherin, Slytherin, Slytherin”.

Wreszcie gromkie słowa Tiary poniosły się echem po sali:

TEN, KTÓRY PRZYCHODZI NOCĄ

BĘDZIE PANEM WYBORÓW

JEGO TO RĘKĄ SIĘ ZAPLOTĄ

LOSY I WYROKI BOGÓW

NIEPOSIADAJĄCY DOMU

DOM ZNAJDZIE WSZĘDZIE

GDY NA DRÓG ROZDROŻU

STANIE RAZ JESZCZE

CHŁOPAK NIEZNAJĄCY OJCA

DZIECKO NIEZNAJĄCE MATKI

BY ZABIĆ CZARNEGO PANA

ZNÓW STANIE DO WALKI

NA ZŁO JEST JEDEN TYLKO SPOSÓB

MUSISZ SIĘ NAUCZYĆ KOCHAĆ

A KIM CHCESZ BYĆ , O DZIECKO LOSU

MOŻESZ SAM ZADECYDOWAĆ!

Przez chwilę panowała pełna niedowierzania cisza. A potem… zapanował chaos.

8. - W KALEJDOSKOPIE UCZUĆ

Podczas gdy dyrektor uspokajał wzburzoną salę, ja siedziałem na krześle jak skamieniały,

czując, jak wszystkie komórki mojego ciała krzyczą. W dodatku każda osobnym głosem...

Miałem ochotę gryźć, i drapać, i przekląć cały świat w cholerę. Po raz kolejny zostałem

wplątany w jakieś bezsensowne przepowiednie, tajemnicze wersety, które znów kreują

mnie na jakiegoś pieprzonego bohatera rodem z mugolskich legend.

Litości!... Jestem przecież tylko nastolatkiem z typowymi dla wieku dojrzewania problemami,

zwykłym chłopakiem, podkochującym się w swoim nauczycielu eliksirów, myślącym na

przemian o seksie, quidditchu i czasami nawet o nauce. Nic szczególnego; jestem szablonowy

aż do bólu. Wyjątkowym czyni mnie tylko brzydka blizna na czole, w której otrzymaniu

miałem zresztą dość wątpliwy udział. Dlaczego w takim razie nie mogą mnie zostawić

w spokoju?...

Nigdy się nie prosiłem o jakieś wyjątkowe względy od życia. Owszem, przygody były

całkiem fajne, dopóki nie zaczęły pociągać za sobą ofiar w ludziach. Potem przestały

już sprawiać taką frajdę, jak to było wcześniej. To już nie było latanie na miotle

w poszukiwaniu właściwego klucza albo rozgrywanie partii szachów czarodziei, ani

nawet warzenie Eliksiru Wielosokowego i robienie Crabbe'a i Goyle'a w trąbę przy

pomocy kilku sztuk ciastek.

To nie była bajka, ale prawdziwy świat, a w prawdziwym świecie giną ludzie. W TEJ

rzeczywistości już jedna przepowiednia sporo zamąciła w moim życiu, a próby jej poznania

przez Voldemorta skończyły się śmiercią Syriusza, w której - tak, pamiętam o tym,

pamiętam każdego cholernego dnia mojego popieprzonego życia - niemałą rolę odegrała

moja chęć ratowania świata na własną rękę. Jeśli tylko mogłoby to komuś uratować

skórę, mogę przestać robić z siebie bohatera...

Już nawet nie chcę nim być. Mam dosyć. Naprawdę. Nie dzięki, postoję. Weźcie sobie

Neville'a, może okaże się bardziej skuteczny, zważywszy na to, że ja ostatnio wychodzę

częściej na idiotę, niż na bohatera. Tak, jak teraz...

W duchu przeklinałem się za lekkomyślność. W końcu, nie na darmo mówi się: “uważaj,

czego sobie życzysz, bo może się to spełnić”… Chciałem mieć możliwość wyboru - proszę

bardzo. Dostałem ją podaną uprzejmie niczym na srebrnej tacy. I ja wierzyłem, że

Tiara będzie grać fair i przydzieli mnie grzecznie do Slytherinu, jak chciałem!...

Idiota. „A kim chcesz być, o dziecię losu, możesz sam zadecydować” - to brzmiało

niczym kiepski tekst z jakiejś powieści brukowej dla naiwnych.

Teraz cokolwiek zrobię, będzie tylko i wyłącznie moją decyzją; ja będę za to odpowiadać

i tylko siebie będę mógł winić, jeśli znowu coś spartolę. Szlag. To już chyba wolałbym

być sklątką tylnowybuchową - bezmózgie toto i beztroskie, i tylko trochę nieprzyjemne...

Ale nie, oczywiście musiałem być Harry'm-Potterem-A-Niech-Go-Avada-Trafi-Ale-Tym-Razem-Porządnie!

Fuck. Odetchnąłem raz i dwa, próbując się uspokoić.

No, ale decyzję jakąś przydałoby się mimo wszystko podjąć, Rozejrzałem się dookoła.

Z tłumu uczniów wyszli Ron i Hermiona, kierując się w moją stronę. Nawet się nad

tym nie zastanawiając, bez żadnego wysiłku wniknąłem w ich myśli. I odczytawszy je,

miałem ochotę skrzywić się z konsternacją. Oni sądzą, że teraz już wszystko będzie

dobrze! Że przeproszą, a to, co było między nami złego, zostanie wybaczone i zapomniane,

a wtedy wszystko wróci do normy. Że będzie jak dawniej…

Ale nie będzie. Oni się zmienili. JA się zmieniłem. Nic już nie będzie takie, jak

kiedyś.

* * *

Draco, w zamieszaniu, jakie zapanowało w głównej sali, czuł się bardzo nie na miejscu.

Podczas gdy wszyscy wokół niego wstawali z krzeseł, mówili coś i przekrzykiwali się

nawzajem, on siedział jak skamieniały, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w blat

stołu. Nie reagował na szturchnięcia ani na pytające spojrzenia innych.

Słowa Tiary uświadomiły mu jego porażkę; nie potrafił przejść nad tym do porządku

dziennego.

“A więc Harry naprawdę jest Wybrańcem!…” - stwierdził, pokonując niedowierzanie,

jakie budziły w nim te słowa. - “To on ma zabić największego czarownika magicznego

świata, to jemu pisane są wielkie czyny”. I prawdopodobnie osiągnie to wszystko;

Malfoy w jakiś sposób przeczuwał to. A on sam przegra z kretesem…

Zezłościł się na niesprawiedliwość, z jaką został potraktowany przez los. Potter

miał szczęście od urodzenia znajdować się po właściwej stronie barykady, podczas

gdy Draco nigdy nie doświadczył takiego luksusu! Dziedzic rodu Malfoyów od swego

pierwszego oddechu przeznaczony był do wstąpienia w szeregi Śmierciożerców. I gdy

podrósł już na tyle, by decydować za siebie, nikt nigdy nie dał mu szansy porzucić

niechcianej służby.

Raz jeszcze poczuł gorycz porażki, gdy podniósł głowę i zobaczył, jak Harry rozmawia

z Weasleyem i z Granger. Najwyraźniej się pogodzili; rozmawiali cicho, stojąc blisko

siebie, a na ich twarzach nie było widać nawet śladu złości czy żalu. Draco zaśmiał

się do siebie smutno i gorzko zarazem. Więc po co było to wszystko? Po co miała miejsce

ta szopka z Ceremonią Przydziału, skoro Potter zaraz pobiegnie z powrotem do swojej

bandy Gryfonów?…

A on się łudził, że Harry mógłby… że chciałby… być z nim w jednym domu. Być może

sypiać w tym samym dormitorium, jadać przy nim posiłki, siedzieć razem na zajęciach.

Boże, jak mógł być taki głupi, tak naiwny, żeby wierzyć, iż po tym wszystkim, co

się stało, Potter byłby skłonny czuć doń coś innego poza nienawiścią? Jak mógł choć

przez chwilę łudzić się, że jest inaczej?…

Nagle Harry obrócił twarz w jego stronę; ich spojrzenia spotkały się.

* * *

Przez chaos obcych myśli, jakie uderzały weń z ogromną siłą, do Harry'ego dotarł

czyjś dojmujący ból i smutek. Obrócił głowę w stronę, z której dochodziły go te odczucia,

wbijające się cierniem w jego serce. Jego wzrok napotkał spojrzenie błękitnych, teraz

zasnutych mgłą oczu, które rozpoznał od razu.

Draco.

Wiedział, że muszą ze sobą porozmawiać, ale nie teraz, gdy on stara się pogodzić

ze swoimi przyjaciółmi! Odwrócił głowę, przerywając kontakt wzrokowy z Malfoyem i

starając się skupić na słowach Rona, z trudem dukającego przeprosiny. Co było zupełnie

zbędne, jako że Harry bez trudu wyłuskał z jego umysłu zżerające go od środka poczucie

winy.

— Harry, ja nie chciałem, żeby tak się stało…

— W porządku, Ron. Co było, a nie jest…

— …nie pisze się w rejestr — dokończył Ron z ulgą. — Jasne. Dzięki, stary!

Hermiona zwyczajnie przeprosiła go, a potem stwierdziła gorzko:

— Powinnam była wiedzieć lepiej, że nie tędy droga.

Harry uśmiechnął się smutno do siebie. Ona zawsze chciała wiedzieć więcej, poznać

wszystko lepiej… Tak naprawdę, nic się nie zmieniło. Prawda?… Więc dlaczego on czuł

między sobą a nimi dziwny dystans, jakiś mur, który oddzielał go od przyjaciół? Dlaczego,

pomimo wszystko, coś było nie tak, jak być powinno?…

— No, to problem z głowy — stwierdził z satysfakcją Ron. — Zostajesz z nami, chłopie,

a Tiarze Przydziału możesz grzecznie podziękować za pomoc.

Harry tylko potrząsnął głową.

— Nie. To nie takie proste.

— Ale… dlaczego? — Hermiona zmarszczyła brwi w daremnej próbie zrozumienia go. —

Nadal masz do nas żal?

— To nie tak — zaprotestował chłopak. — Zrozumcie, to nie chodzi o stosunki między

nami, ale o to, kim ja właściwie jestem. Są rzeczy…

— Taak. Już ja wiem, jakie to rzeczy — mruknął ponuro Ron, przerywając mu. — To Malfoy,

tak? Skumaliście się i teraz głupio ci go zostawić na lodzie, mam rację? Daj spokój.

To wciąż ten sam wredny dupek, jak zawsze! Ludzie się nie zmieniają…

— Właśnie, że się zmieniają — powiedział Harry zimno, nagle dostrzegając krótkowzroczność

przyjaciół. — Nie jestem już tym samym Harry'm, którego znaliście! A skoro ja mogłem

się zmienić, on też mógł! Sorry, ale muszę z nim pogadać…

Odwrócił się i odszedł, nim zdążyli zareagować. Wciąż ich lubił, ale… dlaczego miał

wrażenie, że zatrzymali się na jakimś etapie, podczas gdy on sam pędził do przodu

na łeb, na szyję?…

* * *

Draco zamrugał z zaskoczenia, gdy Harry skierował się ku niemu.

Chłopak podejrzewał, jak będzie wyglądała ich rozmowa: “Dzięki za propozycję, Malfoy,

ale chyba nie myślałeś, że naprawdę chcę być Ślizgonem? Poza tym, ja cię przecież

nawet nie lubię! To, że nie rzucamy się na siebie przy każdej okazji, jeszcze nic

nie znaczy. O, chyba jednak naprawdę myślałeś, że chciałbym… Boże, ale ty jesteś

naiwny, Malfoy!”.

Draco zadrżał. Nie chciał usłyszeć czegoś takiego. Nie chciał zostać upokorzony,

wgnieciony w ziemię przez zimne, okrutne słowa, w dodatku na oczach wszystkich. A

już tym bardziej nie przez Pottera, Złotego Chłopca, cudowne dziecko czarodziejskiego

świata. Nie teraz, gdy on już prawie uwierzył, że stosunki między nimi mogłyby się

choć trochę ocieplić…

Wiedział, że najlepszą obroną jest atak. Nie powinno być trudno powrócić to zwykłej

złośliwości i pogardy, jaką zazwyczaj okazywał światu, prawda?… Dlatego, zanim Gryfon

zatrzymał się przed nim, Draco był przygotowany, by powiedzieć wszystko, co będzie

w stanie zranić tego chłopaka.

Byle tylko samemu nie cierpieć…

* * *

Harry zatrzymał się przed Malfoyem i już miał zamiar się odezwać, gdy ten naskoczył

na niego:

— Co, Potter, Gryfoni cię nie chcą? Chłopiec, Który Przeżył nie ma się gdzie podziać?

O, jak mi przykro!

…Odejdź, Harry, odejdź, nie chcę, żebyś mnie zranił, nie ty…

Więc przyszedłeś żebrać, żeby Ślizgoni cię przyjęli! Głupi, naiwny Gryfon! Jesteś

ostatnią osobą, którą chcielibyśmy w swoim gronie!

…Jedyną osobą, którą chciałbym mieć obok siebie…

Wracaj do wianuszka swoich wielbicieli, jeśli ci jeszcze jacyś zostali, bo tu nie

ma dla ciebie miejsca!

…Odejdź, nim się rozpłaczę, odejdź, słyszysz?! Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem?…

Harry tylko gapił się na Dracona, oszołomiony. Obawę przed skrzywdzeniem i zawiedzione

nadzieje Ślizgona wyczuwał tak wyraźnie, że niemal powaliły go one na kolana. Malfoy

myślał, że on przyszedł tutaj powiedzieć mu, że jednak zostaje w Gryffindorze!

Wreszcie Harry otrząsnął się z szoku. “No tak, idioto, a co innego mógł sobie pomyśleć,

widząc cię znów w towarzystwie Rona i Hermiony? Oczywiście, że teraz, gdy wyszedł

zza swego pancerza nieufności, boi się odrzucenia!” - pomyślał ze złością na siebie

samego.

“Ale nie zrobię mu tego. Już raz wyciągnął do mnie rękę: na samym początku pierwszego

roku. A ja go odepchnąłem… Miałem wprawdzie dobry powód, po tym, jak potraktował

Rona, ale… kto wie, jak by to się wszystko potoczyło, gdybym wtedy postąpił inaczej?…”.

— Chcesz, bym był w Slytherinie? — zapytał cicho. — Jedno słowo, Draco: tak albo

nie. Szczerze.

Widział, jak chłopak zamyka nagle usta, gotowe wyrzucić z siebie kolejną porcję obelg.

Jego myśli były pełne niepewności i obawy.

Dlaczego nie odwrócił się na pięcie i nie odszedł? Dlaczego wciąż tu stoi, tak spokojnie,

jakbym nie powiedział tego wszystkiego, jakbym nie potraktował go przed chwilą jak

śmiecia?… I jeszcze jak gdyby nigdy nic pyta, czy chcę, by był w Slytherinie!

— Pamiętasz dzień, w którym się poznaliśmy, Draco? Wyobraź sobie ten moment i pomyśl,

że nic jeszcze nas nie dzieli, i że nie istnieje nikt oprócz nas dwojga. Nie ma Voldemorta,

twojego ojca, Rona, Hermiony, nikogo… — Harry przełknął ciężko ślinę i wyciągnął

niepewnie rękę. — Jestem Harry. Harry Potter.

Ślizgon wahał się tylko przez ułamek sekundy, nim uścisnął wyciągniętą w jego kierunku

rękę.

— Draco Malfoy. Miło mi cię poznać — powiedział cicho, po czym dodał: — Nieźle byłoby

dostać się do tego samego domu, nie sądzisz?…

* * *

Uspokajałem właśnie swój dom, gdy usłyszałem donośny głos dyrektora:

— Cisza! Myślę, że pan Potter już podjął decyzję odnośnie swojej przynależności.

Mam rację, Harry?…

Rozejrzałem się dokoła i aż zaniemówiłem na widok Harry'ego ściskającego z uśmiechem

dłoń tego bękarta, Malfoya. Miałem ochotę udusić tego niedorobionego dzieciaka za

sam sposób, w jaki gapił się na mojego… na Pottera. Tylko JA mam prawo tak patrzeć!

I nikt inny…

— Tak, profesorze. Chciałbym należeć do Slytherinu. Jeśli oczywiście opiekun tego

domu nie ma nic przeciwko… — Mówiąc to, Harry spojrzał na mnie.

Wszystkie oczy w sali skupiły się na mojej skromnej osobie. I szlag mnie trafiał,

że stało się tak tylko z powodu Złotego Chłopca. Gdziekolwiek on spojrzy, tam skupia

się powszechna uwaga… Bzdura! I jak tu skutecznie wybijać mu z głowy wrodzoną arogancję,

skoro cały świat utwierdza go w przekonaniu, jaki to on jest wyjątkowy?…

Choć przecież jest wyjątkowy. Dla mnie… Ale nie mam zamiaru dać mu tego odczuć!

— Niby dlaczego miałbym się zgodzić, Potter? — warknąłem. — Jesteś ostatnią osobą,

którą widziałbym chętnie w Slytherinie. Nie sądzisz, że nie powinieneś pchać się

tam, gdzie cię nie chcą?…

Przez tłum przeszedł szmer.

— Harry jest w porządku! — krzyknął Zabini, co zaowocowało powszechnym pomrukiem

aprobaty. — W przeciwieństwie do wielu, nie gardzi nami, a przynajmniej - już nie.

I słyszał pan, co mówił o Salazarze Slytherinie… To więcej, niż można by oczekiwać

od Gryfona!

Zmroziłem chłystka jednym wściekłym spojrzeniem; Blaise aż skulił się w sobie.

— Właśnie: od Gryfona! — syknąłem. — Od Ślizgona oczekiwałbym znacznie więcej.

Dumbledore odezwał się:

— Severusie, zastanów się, proszę…

— Nie, dyrektorze — przerwał mu Potter cicho, ale stanowczo. — Nie chcę dostać tej

zgody tylko i wyłącznie przez pańską protekcję. Profesorze, czego by pan po mnie

oczekiwał, jako od Ślizgona? — z tymi słowami chłopak zwrócił się do mnie.

Zastanowiłem się. Wiedziałem, że zna moje myśli na wylot, dlatego bez trudu przekazałem

mu to, co mogłem powiedzieć na głos wraz z tym, co musiało zostać przemilczane.

— Oczekuję lojalności i wierności nowym druhom. …Twojego serca, ciała i duszy…

Zapomnij, że kiedykolwiek byłeś kimś innym, niż Ślizgonem!

…Zapomnij, że możesz należeć do kogoś innego, niż tylko do mnie…

Dyskrecji; nie chcę, by sekrety tego domu były znane komukolwiek spoza Slytherinu.

…Nie chcę, by ktokolwiek wiedział, kim naprawdę dla mnie jesteś i co nas łączy…

I wreszcie: posłuszeństwa! To, że profesor McGonagall pozwalała ci nadstawiać karku

z narażeniem życia, w dodatku bezkarnie, nie znaczy, że ja będę to tolerował!

…Nie chcę cię stracić, ty głupi, bezmyślny dzieciaku!…

Chłopak przez chwilę spoglądał prosto w moje oczy, wgłębiając się w nie, jak gdyby

nie istniał nikt inny poza nami dwoma.

— To brzmi uczciwie… Dobrze, zgadzam się. Na wszystko!… — ostatnie słowa powiedział

z naciskiem.

Nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Czy on… Czy właśnie…

Nagle usłyszałem w swojej głowie ciche słowa, wypowiedziane chłopięcym, lecz poważnym

głosem:

Tak, Severusie. Będę twój, będę dyskretny, będę wierny. Ale pamiętaj, że należę do

ciebie tylko dlatego, że sam tego pragnę! I jeśli zapragnę odejść, pozwolisz mi.

Bo widzisz… nie zniosę żadnej klatki, żadnych więzów. Nawet Voldemortowi nie udało

się mną zawładnąć; nie łudź się więc, że tobie się to uda! I nie próbuj tego robić,

bo cię zniszczę…

I podczas gdy cały Slytherin wzniósł radosny okrzyk: “Mamy Pottera, mamy Pottera!”,

ja zadrżałem ze strachu.

Tylko najsilniejsi Legilimenci potrafią nie tylko odczytywać informacje z umysłów

obiektów swoich działań, ale także kształtować to wszystko, co tam znajdą…

Czy ja igram z ogniem, czy to tylko złudne wrażenie?…

— A więc postanowione: Harry Potter jest od dzisiaj Ślizgonem! — głos dyrektora rozbrzmiewał

echem w moich uszach jeszcze przez kilka następnych godzin.

I nic nie mogłem poradzić na to, że brzmiał tak… ostatecznie. Jak gdyby wyrok został

wydany. Tylko na kogo?…

9. - KSIĘŻYC W NOWIU

Leżałem na swoim nowym łóżku w skromnie urządzonym, trzyosobowym ślizgońskim dormitorium,

prowadząc nierówną walkę z myślami, które z dziką zawziętością w żaden sposób nie

dawały się uciszyć. W głowie szumiało mi lekko od natłoku wrażeń, w jakie obfitował

mijający powoli dzień. Choć czułem się wyczerpany, upragniony sen jak na złość nie

chciał przyjść, a krew pulsowała w skroniach w nieznośnym uścisku, będącym zapowiedzią

okropnego bólu głowy, który byłem pewien, że mnie nie ominie.

Rzecz jasna, mój współlokator nie miał takich problemów; Draco spał spokojnie na

posłaniu obok, od czasu do czasu pochrapując cichutko przez nos. Przeszło mi przez

myśl, że chciałbym go zobaczyć w tym momencie, ale odgradzały nas czarno-zielone

zasłony z frędzlami udrapowanymi na kształt wijących się węży. Czy Malfoy śpi zwinięty

w kłębek, czy też niedbale kładzie się w poprzek łóżka? Czy obejmuje dłońmi poduszkę,

czy podpiera głowę ręką, pozwalając swoim cudnym blond włosom ułożyć się niedbale

na pościeli?…

Miałem ochotę dać sobie solidnego kuksańca; zamiast tego przegoniłem te myśli precz.

Czy ja już do reszty straciłem te ostatki rozumu, jakie dotąd kołatały się jeszcze

w mojej głowie?... Leżenie w łóżku podczas bezsennej nocy i fantazjowanie na temat

pozycji, w jakiej śpi Draco - Draco Malfoy, na litość! - to jakaś paranoja! Jestem

wariat, wariat pierwszorzędnej klasy po prostu! Westchnąłem ciężko, z politowaniem

dla samego siebie. Malfoy nie jest dla mnie, ani ja dla niego... pod żadnym względem.

Poza tym, gdy się nad tym głębiej zastanowić, wydało mi się nieodpowiednie myślenie

o Draconie w zdecydowanie fizycznych, cielesnych kategoriach, bez względu na to,

jak niewinne by się zdawały. Problem tkwił bowiem w tym, że ja już do kogoś należałem.

Zresztą, nie do kogoś, a do cholernie zazdrosnego i zaborczego mistrza eliksirów,

który raczej nie jest człowiekiem wyrozumiałym. Szczególnie, że fantazjowanie na

temat innej osoby mogło być czymś na kształt zdrady...

Dopiero po chwili dotarło do mnie, jakie zmiany zaistniały w moim życiu.

W co ja właściwie się wpakowałem, z tą swoją idiotyczną impulsywnością i skłonnością

do podejmowania błyskawicznych, nieprzemyślanych decyzji? Jestem - a właściwie będę,

gdy związek ten zostanie należycie skonsumowany - kochankiem mojego nauczyciela,

Severusa Snape'a. Będę z nim uprawiać seks. CHCĘ uprawiać z nim seks, choć mógłby

być moim ojcem i chociaż mój ojciec oraz wszystkie bliskie mi osoby zgodnie nienawidziły

mistrza eliksirów, zresztą z wzajemnością.

Ba! JA sam go dotąd nienawidziłem!...

Jakby tego było mało, jestem Ślizgonem. Co by na to powiedzieli moi rodzice?… Co

by powiedział Syriusz?!… Gdyby oczywiście mogli rzec cokolwiek.

Podniosłem się ciężko z posłania, czując, że ta noc zdecydowanie nie będzie należała

do tych przespanych w spokoju. Wsunąłem nogi w puchate, czerwono-złote kapcie, tak

bardzo nie pasujące do tego dormitorium, jak to tylko było możliwe, po czym wstałem

cicho. Podszedłszy do okna, oparłem głowę o zimną szybę, czerpiąc dziwnie pokrzepiającą

przyjemność i ulgę z chłodnego dotyku na swoim czole. Zamyśliłem się ponownie.

Kogo tak naprawdę mogłoby obchodzić, co robię ze swoim życiem?…

Nie z powodu, jaki to może mieć oddźwięk na moją przyszłą walkę z Voldemortem, ale

dlatego, jak to odbije się na mnie samym. Kogo tak naprawdę obchodzę JA sam, nie

Chłopiec-Który-Przeżył, ale Harry, zwykły Harry?... Przyjaciele? Ostatnimi czasy

coraz trudniej było mi używać tego słowa bez ukłucia wątpliwości co do tej „przyjaźni”.

Nie dlatego, że miałem do Rona czy Hermiony żal. Raczej dlatego, iż zrozumiałem wreszcie,

że ludzie się zmieniają... i czasem zbliżają, a czasem oddalają się od siebie, co

jest zwykłą koleją rzeczy.

Spojrzałem ze smutkiem przez okno. Mój wzrok przyciągnął lśniący rogal księżyca,

który właśnie był w nowiu, jego srebrny blask przypomniał mi o kimś...

Straciłem Syriusza, ale mogłem przecież skontaktować się z profesorem Lupinem! A

właściwie, z Lupinem, już nie profesorem. Tak dawno nie rozmawialiśmy ze sobą… Zdążyłem

się już za nim stęsknić. Bo choć nigdy tak naprawdę się nie przyjaźniliśmy - mimo

wszystko, różnica wieku robi swoje - to mieliśmy przecież całkiem dobry kontakt,

czy to w czasie, gdy jeszcze uczył w Hogwarcie, czy to podczas ostatniego roku aktywności

Zakonu Feniksa. I zawsze traktował mnie z osobistym zaangażowaniem, które nie miało

nic wspólnego z całą tą przeklętą wojną.

Może powinienem wysłać do niego Hedwigę z listem? Nie, przecież chciałem rozmowy

w cztery oczy, a nie kontaktu korespondencyjnego. To nie to samo, niestety… Gdybym

chciał pogadać z kartką papieru, zacząłbym pisać pamiętnik! Ale nie, to nie był dobry

pomysł, zważywszy na złe wspomnienia z drugiego roku. Poza tym, pamiętnik zawsze

można ukraść, przeczytać i wykorzystać przeciwko mnie to wszystko, co w nim napiszę.

A tego nie chciałem w żadnym wypadku; żadnego więcej narażania siebie i innych przez

głupią bezmyślność i lekkomyślność.

To w takim razie może powinienem pójść do dyrektora i poprosić o możliwość porozmawiania

z Lupinem? Być może dałoby się nawiązać połączenie w kominku pokoju wspólnego Ślizgonów…

Ale, zaraz, nie pójdę przecież do profesora Dumbledore'a w środku nocy!… Nie, jeśli

nie chcę wyjść na jakiegoś rozhisteryzowanego nastolatka! Ale z drugiej strony, przecież

ja potrzebuję tej rozmowy TERAZ, a nie w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Chociaż, jest jeszcze inna możliwość: Legilimencja.

Skoro Voldemort zdołał nawiązać kontakt ze mną, dlaczego ja nie miałbym tego spróbować

względem kogoś innego?…

* * *

Remus Lupin obudził się, czując, jak coś nieprzyjemnie naciska na jego umysł. Zamrugał

raz i drugi, próbując odegnać resztki snu. Nagle odczucie powtórzyło się, tym razem

mocniejsze; mężczyzna poczuł się, jak gdyby niewidzialne obręcze ścisnęły bezlitośnie

jego skronie.

Jęknął głośno. “Co to, do licha!…”. Głowa zaczęła mu pulsować coraz mocniej i mocniej,

wyciskając z jego oczu niechciane łzy. “Na Merlina, niech to przestanie!”. Nagle

usłyszał cichy głos, szepczący gdzieś na peryferiach jego umysłu:

Profesorze?… To ja, Harry! Czy pan mnie słyszy?…

Remus zaniepokoił się nie na żarty: “Harry? Co ty?…”. Ale głos ucichł, wraz z nieprzyjemnymi

odczuciami. Mężczyzna zadrżał, nie wiedząc, co właściwie ma o tym wszystkim myśleć.

Czy to sprawka Sam-Wiesz-Kogo? Ale dlaczego w takim razie słyszał młodego Pottera?

Czyżby podstęp?…

Nagle świat zawirował wokół niego, gdy poczuł niechcianą, obcą obecność w swojej

głowie, która spychała jego świadomość na same peryferia umysłu. Zawył z bólu i strachu,

jak prawdziwy, zapędzony w pułapkę wilk, gdy metalowe kleszcze zaciskają się wokół

jego łapy.

Jego spanikowane myśli próbowały przeciwstawić się mentalnej ingerencji; na próżno

wszakże. Osobowość Remusa, zdominowana przez czyjąś po kilkakroć silniejszą obecność,

uciekła głęboko, na samo dno jaźni, gdzie pochłonęła ją ciemność.

Ciało mężczyzny zwiotczało i opadło bezwładnie na posłanie. Z jego dotąd zaciśniętych

kurczowo powiek, a teraz dziwnie bezwładnych, wypłynęło kilka łez, znacząc bladą

skórę wilkołaka wilgotnymi śladami - pozostałościami przegranej walki.

* * *

Harry otrząsnął się z dziwnego transu, w który popadł, próbując skontaktować się

z Lupinem. Przerwał natychmiast, gdy poczuł uciekający spod jego mentalnych dłoni

strumień myśli mężczyzny. Niknący w ciemności ślad tak dobrze znanej mu osobowości

zniknął teraz już zupełnie, a na jego miejscu chłopak mógł dostrzec jedynie nieprzenikniony

mrok.

Zadrżał i objął się kurczowo ramionami.

“Co się stało? Przecież… udało się, prawda? Na początku próbowałem sięgnąć do jego

umysłu delikatnie, ale chyba mnie nie słyszał, zebrałem więc siły i…”. Nagle zrobiło

mu się niedobrze na myśl o tym, co mógł uczynić przez swoją głupotę. “A jeśli ja…

Mój Boże, jeśli on…”.

Ignorując napływające doń fale paniki, skupił się i raz jeszcze sięgnął badawczą

wiązką myśli ku osobie swojego byłego profesora. Nie znalazł nic.

Zachłysnął się powietrzem, zdając sobie sprawę, co to prawdopodobnie oznacza. Dławiąc

się szlochem, oślepiony przez gorące, palące jego policzki łzy, szarpnięciem odsunął

zasłonę i wybiegł z dormitorium. Nogi same poniosły go do gabinetu dyrektora. Po

drodze zgubił jednego kapcia, lecz nawet tego nie zauważył…

Mimo oszołomienia, zdołał zamknąć swój umysł przed wszelkimi bodźcami z zewnątrz.

“Ty idioto, jak mogłeś tak lekkomyślnie posługiwać się swoim darem?!...” - pomstował

w duchu na swoją głupotę, na nieodpowiedzialność. - „Legilimencja to nie jest zabawka!”.

Gdy zatrzymał się przed kamienną chimerą, dysząc ciężko, zorientował się, że zapomniał

hasła. Wiedział, że słyszał je jeszcze dzisiaj, gdy wchodził tędy wraz z profesorem

Snape'em, ale akurat teraz jego skołatany umysł nie mógł sobie przypomnieć, co to

było za słowo.

Chłopak aż zawył z desperacji, po czym w jakimś zapamiętałym szale zaczął uderzać

pięściami w kamienne oblicze chimery.

— Dyrektorze! Proszę, niech pan otworzy! Profesorze Dumbledore!

Jego krzyki najwyraźniej odniosły jakiś skutek, bo chimera odsunęła się, a w otwartym

teraz wejściu stał dyrektor, w koszuli nocnej i przekrzywionej szlafmycy na głowie.

Widok ten w każdej innej sytuacji rozśmieszyłby chłopca; w tym momencie jednak Harry

nawet nie pomyślał o tym, by się roześmiać.

— Harry?… Co się stało?…

— Niech go pan ratuje! On może… Merlinie, co ja zrobiłem!… — mówił chłopak chaotycznie,

rozglądając się nerwowo na boki.

Dumbledore podszedł doń i chwycił go mocno za ramiona.

— Harry, uspokój się! — polecił cicho, lecz stanowczo. — I powiedz mi, co się dzieje.

— Zabiłem go!… — chłopak wreszcie spojrzał na profesora zaczerwienionymi, zamglonymi

oczyma. — Zabiłem Remusa Lupina…

Oboje usłyszeli ciche, zaskoczone sapnięcie. Odwrócili się natychmiast w kierunku,

z jakiego doszedł ich ten dźwięk.

W korytarzu, trzymając w dłoniach zagubiony kapeć Harry'ego, stał Draco. Włosy miał

w nieładzie, a satynowa piżama przesunęła się, odsłaniając jedno ramię chłopca.

— Draco?! Co ty tu robisz? — zapytał Harry, niebotycznie zdumiony.

— Obudziłeś mnie, wypadając jak burza z dormitorium. Musiałem sprawdzić, co się dzieje.

Co ty mówisz, że… zabiłeś profesora Lupina?… — głos chłopaka zadrżał przy ostatnich

słowach.

Harry, słysząc to, natychmiast odwrócił się na powrót do Dumbledore'a.

— Dyrektorze, niech go pan ratuje! Sięgnąłem do niego myślą i chyba… zrobiłem mu

krzywdę. Nie wiem, nie wyczuwam jego osoby. W ogóle!…

Dumbledore nachmurzył się i gwizdnął przenikliwie. Po chwili z jego gabinetu wyleciał

feniks.

— Fawkes, leć po profesora Snape'a. Niech tu przyjdzie. Natychmiast! — polecił starzec.

Ptak zaśpiewał cichutko i pofrunął z ogromną prędkością wzdłuż korytarza, przez co

upodobnił się do latającej smugi światła.

— Zaraz każę postawić cały Zakon Feniksa na nogi i wyślę na poszukiwania Lupina.

Teraz każda minuta jest ważna… — stwierdził ponuro dyrektor. — Jego mózg mógł zostać

wypalony.

Na słowo “wypalony” Harry jęknął i opadł bezsilnie na kolana, zalewając się łzami.

Draco w jednej sekundzie znalazł się obok niego i objął go niezręcznie ramieniem,

przytulając niepewnie do siebie.

— Ćśśś, nie płacz, wszystko będzie dobrze, zobaczysz… — szeptał, gładząc drżące konwulsyjnie

plecy chłopaka.

Harry, nie myśląc o tym, co robi, wtulił się kurczowo w jego ciepłe ciało.

Nagle poderwali głowy na dźwięk cierpkich, zimnych słów:

— Co tu do diabła się dzieje, Albusie? Dlaczego wyciągasz mnie z łóżka z środku nocy?

Czyżby słynny pan Potter znów coś przeskrobał?

Dyrektor spojrzał na mistrza eliksirów z tak wielką dezaprobatą, że ten aż się wzdrygnął.

— Jeden z członków Zakonu, Remus Lupin, prawdopodobnie jest na skraju śmierci — powiedział

Dumbledore z pozornym spokojem. — Wyruszysz natychmiast, Severusie, do jego domu,

a jeśli tam go nie znajdziesz, zmobilizujesz wszystkich do poszukiwań!

Na twarzy Snape'a zamiast irytacji pojawił się wyraz niepokoju, wręcz strachu.

— Czyżby to Czarny Pan znów zaatakował?…

Harry zaśmiał się gorzko i smutno zarazem, wyswobadzając się z objęć Malfoya.

— Gorzej. To ja... to moja wina! — wykrztusił z trudem. — Lepiej by było, gdyby Voldemort

uśmiercił mnie w kołysce, skoro doszło do tego, że zagrażam własnym przyjaciołom!

Odgłos policzka rozbrzmiał echem w nagłej ciszy, jaka zaległa w korytarzu po tych

słowach. Harry spojrzał zszokowany na Dracona, który po zadaniu ciosu, odsłaniał

właśnie swoje przedramię. Widniejący na nim Mroczny Znak zalśnił niepokojącą czernią.

— Ja też zabiłem, Potter, nie zapominaj o tym! I już na zawsze będę miał na sobie

to piętno, tak samo, jak do końca życia będę miał z tego powodu wyrzuty sumienia

— powiedział z gniewem chłopak. — Ty, cokolwiek zrobiłeś, nie miałeś złych intencji.

Poza tym, nie jest powiedziane, co się stało z profesorem Lupinem. Więc przestań

się użalać nad sobą i pozwól innym działać!… Liczy się każda chwila!

Snape obrzucił chłopców trudnym do zinterpretowania spojrzeniem, po czym zwrócił

się do Dumbledore'a:

— Chłopak ma rację. Albusie, wyruszam natychmiast. Mogę skorzystać z twojego kominka?…

— Oczywiście, Severusie, chodź ze mną. A wy poczekajcie chwilę, zaraz do was wrócę.

Gdy chłopcy zostali sami, zapadła niezręczna cisza. Wreszcie odezwał się Draco:

— Unieś nogę, Harry.

Chłopak spojrzał na niego jak na niespotykany okaz jakiegoś dzikiego zwierzęcia,

które właśnie uciekło z ZOO, by paradować w najlepsze po Hogwarcie.

— Co?

— Och, choć raz zrób, co mówię! — zniecierpliwił się Malfoy. — Chyba nie chcesz zamarznąć

na śmierć, chodząc boso po tych kamieniach?

Harry zamrugał. Rzeczywiście, Draco wciąż trzymał w dłoni jego kapcia! Z tego wszystkiego,

co miało miejsce w ostatnich kilkunastu minutach, nawet nie zwracał uwagi na chłód

bijący od kamiennej podłogi.

Odruchowo uniósł nogę. W następnej chwili wybałuszył oczy, gdy Malfoy uklęknął przed

nim i włożył zgubę na zesztywniałą od zimna stopę. Gdy chłopak się podnosił, jego

twarz była lekko zarumieniona.

— Dziękuję — wybąkał Harry, zastanawiając się, czy to wszystko nie jest jakimś pokręconym

snem i czy on przypadkiem zaraz się nie obudzi. Ale nie; policzek wciąż go piekł.

We śnie chyba nie odczuwa się bólu, prawda?… — Za ten cios też. Przynajmniej już

nie histeryzuję.

Malfoy uśmiechnął się krzywo.

— Zawsze do usług — mruknął. — Jeśli jeszcze kiedyś będziesz chciał, by ktoś cię

pobił, zgłoś się do mnie, dobrze? Z pewnością nie odmówię.

Harry, nim zdążył się nad tym zastanowić, wypalił:

— A mógłbyś znów mnie przytulić?

Powiedziawszy te słowa, zarumienił się i spuścił głowę, zawstydzony. Dlatego też

ciepłe ramiona, które otoczyły w chwilę potem jego ciało, zaskoczyły go zupełnie.

— Draco?… — wyszeptał, nie wiedząc właściwie, o co chce zapytać. Czuł się jak jeden

wielki znak zapytania, niepewny niczego, co właśnie się działo. — Dlaczego ty…?

— Daj spokój. Przecież potrzebujesz tego teraz — oddech chłopaka połaskotał skórę

jego szyi. — Jestem tu, właśnie dla ciebie.

Harry przymknął oczy i starał się nie myśleć o niczym więcej, jak tylko o obejmujących

go ramionach. Wyrzucił z umysłu strach, smutek, żal i okropne wyrzuty sumienia, które

dotąd pożerały go od wewnątrz niczym jakaś wygłodniała bestia. Liczyło się tylko

ciepło drugiego ciała, które w tym momencie stało się dlań całym jego światem.

* * *

Czekali na wieści w gabinecie dyrektora. Dumbledore sam poradził im, żeby tak zrobili:

po to, żeby nie marzli w piżamach na zimnym korytarzu, a zarazem by nie musieli wracać

do dormitorium i odpowiadać na wszystkie pytania o całe to zamieszanie.

Chłopcy siedzieli już obok siebie, w normalnej odległości. I łączyły ich tylko splecione

dłonie oraz od czasu do czasu spojrzenia, gdy Harry spoglądał na Dracona z niepewnością,

a ten odpowiadał mu wzrokiem pełnym otuchy.

O trzeciej nad ranem kominek rozbłysnął zielonym światłem, a z jego wnętrza wypadł

mistrz eliksirów.

Dumbledore poderwał się ze swojego fotela i zapytał:

— Severusie, znaleźliście go?

— Tak — wychrypiał Snape.

— I…?

Harry zacisnął kurczowo palce na dłoni Malfoya. Wszyscy czekali na odpowiedź, z niepokojem

zalegającym ogromnym ciężarem w sercach, oraz z niewielką iskierką nadziei.

Mężczyzna otrzepał się z popiołu, odchrząknął, po czym rzekł:

— On…

10. - WYROK ZOSTAŁ WYDANY

Z cholernie przyjemnego, erotycznego snu z Harry'm Potterem w roli głównej, obudził

mnie przenikliwy śpiew tego wrednego ptaszyska, nazywanego przez Dumbledore'a feniksem

- co, moim zdaniem, jest jednym wielkim nieporozumieniem. Może i ono tak wygląda;

jednakże to tylko pozory. To pierzaste, latając coś ma charakter zbyt złośliwy i

upierdliwy, niż to jest normalne u jakiegokolwiek ptaka, nie tylko u feniksa. Jego

śpiew jest zaś skrzyżowaniem śmiechu hieny cmentarnej z pianiem koguta. Okropieństwo!

Szczególnie, że dźwięk, jaki wydaje ze swojego pokrzywionego dzioba, nigdy nie zwiastuje

nic dobrego. Zazwyczaj stanowi rodzaj listu: “przyjdź do mnie, to pilne, Albus”.

A jeśli Fawkes przylatuje w środku nocy, owa pilna sprawa urasta do rangi kryzysu...

Zastanawiałem się mimochodem, co mogło stać się tym razem. Atak Czarnego Pana albo

jego świty na nieświadomych niczego mugoli? A może kolejna nieprzepisowa wycieczka

Złotego Chłopca w miejsca, w których ten nie powinien być? Czy też nowe wizje, rojące

się w jego głowie?...

Ten chłopak kiedyś wpędzi mnie do grobu... Jeśli oczywiście Czarny Pan nie zrobi

tego wcześniej.

Zerwałem się z łóżka. Narzucenie na siebie szaty i doprowadzenie jej do porządku

zajęło mi raptem niecałą minutę, dzięki latom wprawy w zapinaniu półtorametrowego

rzędu guzików i wrodzonej zręczności palców, rzecz jasna. Równie pomocny był fakt,

że sypiam nago… Przynajmniej nie musiałem niczego z siebie ściągać. Jeszcze tylko

ochlapałem twarz zimną wodą, przeczesałem palcami włosy, założyłem buty, po czym

byłem gotów do wyjścia. Jak to mówią: “Komu w drogę… temu Czarny Pan ucina nogę”.

Cóż zrobić, nawyki byłego Śmierciożercy…

Wyszedłem z lochów i skierowałem się prosto do gabinetu Dumbledore'a. Gdy wyszedłem

zza zakrętu, aż przystanąłem na widok, jaki ukazał się moim oczom. Mój Harry… płakał!…

Serce ścisnęło mi się na myśl, że cierpi. Do momentu wszakże, gdy zdałem sobie sprawę,

że chłopak szlocha w ramionach tego pieprzonego dzieciaka, Malfoya! Jak Potter mógł

pozwolić dotykać się komuś innemu niż mnie? Przecież… obiecał. Obiecał należeć tylko

do mnie!

Wściekłość na chwilę odebrała mi głos.

Przyrzekłem sobie w duchu, że Harry będzie musiał mnie bardzo długo i intensywnie

przepraszać za to, co właśnie zobaczyłem. O, tak… będzie mnie przepraszał aż do utraty

tchu i wszelkich sił, jakie ma w tym swoim wątłym, szczupłym ciele wychudzonego nastolatka.

A gdy oboje odpoczniemy, pozwolę mu - w ramach mojej wspaniałomyślności - paść na

kolana i… Cóż, jeśli spisze się dobrze, być może wtedy mu wybaczę. Może.

Gdy wreszcie się opanowałem, powiedziałem głosem zimnego drania z kilkunastoletnim

stażem w tym fachu:

— Co tu do diabła się dzieje, Albusie? Dlaczego wyciągasz mnie z łóżka w środku nocy?

Czyżby słynny pan Potter znów coś przeskrobał?

I byłem z siebie dumny jak cholera, że ani słowem nie wspomniałem o seksie, ani żadnej

z tych rzeczy, o których właśnie myślałem…

Jednakże słowa dyrektora ściągnęły mnie na ziemię:

— Jeden z członków Zakonu, Remus Lupin, prawdopodobnie jest na skraju śmierci — powiedział

Dumbledore z pozornym spokojem. — Wyruszysz natychmiast, Severusie, do jego domu,

a jeśli tam go nie znajdziesz, zmobilizujesz wszystkich do poszukiwań!

Lupin? Na skraju śmierci?… Nie, żeby mi było jakoś specjalnie żal tego przerośniętego

wilkołaka, co to, to nie. Jedyne, czego mogłem żałować, to tego, że jeśli umrze,

i tak niezbyt liczne szeregi Zakonu znów zostaną uszczuplone. Dlatego też moja pierwsza

myśl była łatwa do przewidzenia: Voldemort. Ten drań znów zaatakował!...

Jednakże, gdy Harry przyznał się, że to jego wina, cały mój świat stanął na głowie.

Tak jak intuicja podpowiadała mi wcześniej: wyrok został wydany. I już wiadomo, na

kogo.

* * *

Próbując zdławić mdlące uczucie niepokoju, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał

- nie, jeśli chodzi o życie Lupina - wezwałem wszystkich członków Zakonu do kwatery

głównej. Grimmauld Place 12, rzecz jasna. Pierwszy zjawił się Moody, co wcale mnie

nie zdziwiło. A potem zaczęli przybywać inni: Shacklebolt, Diggle, Vance, Jones,

Tonks i cała reszta. Oprócz jednej osoby, co zresztą było łatwe do przewidzenia.

— Gdzie Remus? — zapytał ponuro Moody, pociągając solidnego łyka ze swojej piersiówki.

Powstrzymałem się przed przewróceniem oczami. Czego innego spodziewać się po zapijaczonym,

niestabilnym emocjonalnym weteranie z manią prześladowczą?...

— Jest na skraju śmierci, może nawet nie żyje — wyjaśniłem sucho. — Dumbledore nie

był tego pewien, gdy zlecał mi misję odnalezienia go. Musimy się więc pospieszyć.

Zignorowałem głuchy jęk Tonks i jej przerażone spojrzenie, jakie mi rzuciła. Wszyscy

wiedzieli, że była do szaleństwa zakochana w tym parszywym wilkołaku... i że ten

nie odwzajemniał jej uczucia, traktując ją jak przyjaciółkę, niemal siostrę, ale

nic poza tym.

Odegnałem natrętne myśli. To nie był czas i miejsce na zastanawianie się nad beznadziejnym

zadurzeniem Tonks!

Sprawnie podzieliliśmy się na dwójki, które miały przeszukać miejsca, w których Lupin

mógł zatrzymać się na noc. Po pół godziny później znaleźliśmy jego nieprzytomne,

bezwładne ciało w jednym z jego kryjówek, po czym natychmiast zabraliśmy je do Świętego

Munga.

Na miejscu, już po hospitalizacji Lupina, wziąłem jednego z lekarzy na stronę.

— Co z nim, doktorze? — zapytałem rzeczowym tonem.

Niski, niepozorny człowieczek z rozbieganymi oczyma spojrzał na mnie niepewnie.

— No cóż… Jego stan nie jest efektem klątwy czy uroku, ani żadnego znanego nam zaklęcia,

więc magiczne sposoby ratowania go odniosły nikły zaledwie skutek. Pacjent stał się

prawdopodobnie ofiarą niezwykle silnego ataku Legilimencji i obawiam się, że z katatonicznego

szoku, w jakim się teraz znajduje, może go wyrwać jedynie równie potężna mentalna

ingerencja. Niestety, w personelu naszego szpitala nie ma nikogo, kto mógłby się

tego podjąć — dodał przepraszająco.

Przymknąłem na chwilę oczy. Silny atak Legilimencji. Na samą myśl poczułem ukłucie

lęku.

“Harry… Jakim sposobem szesnastoletni chłopak może być przyczyną czegoś takiego?…”.

— Czyli to po prostu… szok? Może z czasem to minie samo z siebie?… — zapytałem, wątpiąc

we własne słowa.

Spojrzenie lekarza było tak pełne współczucia, że miałem ochotę wydłubać te maleńkie

oczka z jego twarzy. Przecież mnie wcale na Lupinie nie zależy, co ten doktor sobie

wyobraża?! Bardziej martwię się o Pottera, jak zniesie te wieści!

— Niestety, pacjent jest w stanie głębokiej śpiączki. Może obudzić się za parę godzin,

lecz równie dobrze mogą minąć tygodnie, miesiące, a nawet i lata, nim odzyska przytomność…

Może się też wcale nie obudzić. Przykro mi…

Cholera. Nigdy w żaden sposób nie zależało mi na tym parszywym wilkołaku, ale na

samą myśl, jakie okropne wyrzuty sumienia będzie miał z jego powodu Harry, mój żołądek

zwinął się w bolesny supeł i podszedł aż do gardła. Co gorsza, nie chciał wrócić

na swoje poprzednie miejsce…

Inni z Zakonu niecierpliwie czekali na wieści. Tonks spojrzała na mnie błagalnie,

od czego zrobiło mi się niedobrze. Czy ten cielęcy wzrok to oznaka zidiocenia czy

też beznadziejnego zakochania?… Jeśli oczywiście jedno różni się czymś od drugiego!

— Lupin stał się ofiarą potężnego Legilimenty. Jest w śpiączce… i nic nie można dla

niego zrobić — wyjaśniłem, ze wszystkich sił starając się ukryć bestię* we mnie,

która właśnie szczerzyła się z satysfakcją z możliwości pognębienia ich wszystkich.

Jestem zły. Bardzo zły...

Tonks jęknęła i opadła bezsilnie na brzeg łóżka Remusa. Jej oczy wypełniły się łzami.

Vance i Jones pospieszyły pocieszać ją, lecz na próżno. Dziewczyna płakała, jak gdyby

ktoś wyrywał jej serce żywcem. Skrzywiłem się na ten objaw taniego sentymentalizmu,

lecz było to nic w porównaniu z grymasem, jaki pojawił się na twarzy Moody'ego.

— Legilimenty, tak? — warknął, a jego sztuczne oko zawirowało wściekle, podczas gdy

to zdrowe zwęziło się z gniewu. — Czyli Sam-Wiesz-Kto znów zaatakował. Przeklęty

drań!

Przymknąłem oczy z irytacji. Powiedzieć im? Nie powiedzieć?… Ale przecież prędzej

czy później i tak się dowiedzą.

— To nie Czarny Pan, zapewniam was — stwierdziłem cicho. Moje słowa przyciągnęły

uwagę wszystkich, nawet Tonks. — W młodym Potterze niedawno obudził się dziki dar

Legilimencji. To z jego winy z Lupinem stało się to, co się stało…

I niech dobry Bóg - jeśli takowy istnieje - zmiłuje się nad nami wszystkimi, jeśli

Dumbledore'owi nie uda się poskromić talentu chłopaka… Szlag! Oczywiście, znów na

mnie spada obowiązek poinformowania o wszystkim dyrektora, prawda?

Czy ja jestem posłańcem złych wieści, czy mnie się tylko wydaje?…

* * *

Chcąc nie chcąc, skorzystałem więc z sieci Fiuu, przez co wylądowałem w chmurze popiołu

w gabinecie Dumbledore'a. Okazało się, że dyrektor nie był sam; w fotelach siedzieli

Harry i Draco. Nie wiedzieć czemu, na mój widok wstrzymali oddech… Ich grobowe miny

kiedy indziej mogłyby mnie rozśmieszyć do łez.

Właśnie: kiedy indziej.

— Severusie, znaleźliście go?

— Tak — wychrypiałem, przeklinając w duchu popiół, od którego niemal się zakrztusiłem.

— I…? — Albus wyraźnie domagał się odpowiedzi.

Kątem oka zauważyłem, że Harry zaciska kurczowo palce na dłoni Dracona. W tej chwili

chętnie pozbawiłbym Malfoya wszystkich jego członków. A robiłbym to bardzo powoli…

Im bardziej by cierpiał, tym większa byłaby moja satysfakcja.

Chcąc przytrzymać ich jeszcze w niepewności, otrzepałem dokładnie szatę, odchrząknąłem

raz i drugi. Widząc, że zaraz zwariują od napięcia panującego w pokoju, powiedziałem

wreszcie:

— On… jest w śpiączce. Nie wiadomo, czy kiedy się przebudzi. I czy w ogóle do tego

dojdzie…

Zduszony krzyk Harry'ego był jedną z tych rzeczy, których nie chciałbym już słyszeć

nigdy więcej w swoim godnym pożałowania życiu. Jeśli istnieje jakaś synteza rozpaczy,

to właśnie jego głos, przegrany, zraniony do głębi.

I w tej jednej chwili zapragnąłem, żeby chłopak się zamknął, choćby na zawsze. Nie

chciałem wiedzieć, że cierpi. Bo dopóki pozostałem nieświadomy tego, mogłem mieć

to gdzieś. A tak… moje serce zwinęło się z bólu.

Cholera. Najwyraźniej zakochanie rzeczywiście pociąga za sobą zidiocenie. Muszę czym

prędzej wynaleźć na to jakiś eliksir, bo inaczej będzie ze mną źle!…

* * *

Nie miałem siły ani ochoty wracać z Draconem do dormitorium. W połowie drogi okłamałem

go więc, że muszę jeszcze porozmawiać z dyrektorem, po czym rozstaliśmy się. Prześlizgnąłem

się korytarzem do lochów i przystanąłem niepewnie przy drzwiach prowadzących do komnat

mistrza eliksirów. Z desperacką myślą: “Nic gorszego nie może się zdarzyć ponad to,

co już się stało”, zapukałem niepewnie, nie mogąc opanować drżenia rąk.

Otworzył mi… no cóż, cały on. Wysoki, mroczny, z zimnym wzrokiem i grymasem niechęci

na ustach. Gdy zobaczył, kto stoi przed jego drzwiami, jego brwi zawędrowały wysoko

na czoło. Ale ja nie chciałem, by się dziwił na mój widok; pragnąłem, by cieszył

się z mojej obecności, tak jak ja cieszyłem się z jego. W dwóch krokach przeszedłem

przez próg i objąłem go kurczowo w pasie.

— Chcę tę noc spędzić z tobą. Mogę?… — zapytałem niepewnie.

I po raz pierwszy od wypadku z profesorem Lupinem, opuściłem blokadę, jaką nałożyłem

na swój umysł. Ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że Snape najpewniej rzuci teraz

jakąś kąśliwą uwagę, tak, jak to ma w zwyczaju. A ja chciałem wiedzieć, co on NAPRAWDĘ

myśli. Musiałem to wiedzieć!…

— Czyżbyś postanowił szukać zapomnienia w moich ramionach, Potter? — zadrwił, zamykając

za mną drzwi. — Pewnie zdziwię cię tym, ale wiedz, że nie lubię zastępować nikomu

psychoterapii. Idź do pani Pomfrey, niech ci da jakieś ziółka uspokajające, albo

od razu przejdź się do Świętego Munga.

Skrzywiłem się na wspomnienie szpitala, ale już w chwilę później o tym zapomniałem,

gdy tylko dotarła do mnie myśl mężczyzny:

Jeśli jemu się wydaje, że dam się traktować tak… przedmiotowo, to jest w błędzie.

Cholera, nie jestem jakimś pieprzonym lekiem na depresję i wyrzuty sumienia!

— Nie potrzebuję psychoterapii, potrzebuję ciebie, właśnie ciebie — wymamrotałem

w materiał szaty na jego klatce piersiowej. — I twojej obecności we mnie.

Severus zachłysnął się, słysząc moje słowa.

Czy on chce…? Czy ma na myśli, to co wydaje mi się, że ma na myśli?…

— Tak — wyszeptałem, po czym wspiąłem się na palce i pocałowałem go.

To było… idealne. Dokładnie takie, jak to zapamiętałem z ostatniego razu, a zarazem

inne. Teraz byłem w pełni świadomy tego, co się dzieje; teraz sam tego CHCIAŁEM.

Wykorzystałem chwilową bierność mężczyzny i pogłębiłem pocałunek. Dotyk miękkiego,

choć szorstkiego języka na moim własnym, przyprawił mnie o dreszcz przyjemności.

Jednakże poczułem też coś więcej. W moim wnętrzu zaczęło się rodzić dziwne ciepło

i jakimś sposobem wiedziałem, że muszę sięgnąć dalej, by je zidentyfikować. Potrzebuję

jeszcze więcej dotyku, jeszcze więcej Severusa przy sobie, na sobie, w sobie. Wszędzie!…

Czując tę potrzebę, tak nieodpartą, nie do przezwyciężenia, postanowiłem działać.

Moje usta zaczęły ssać dziko język mężczyzny, a ręce nerwowo rozpinać guziki jego

szaty. W chwilę później moje dłonie wślizgnęły się pod miękki materiał, który wydał

mi się szorstki w porównaniu z cudowną fakturą skóry Snape'a. To było jak marzenie,

jego ciało było gładsze w dotyku niż jedwab, niż aksamit, niż… wszystko, co do tej

pory poznałem.

I wtedy mistrz eliksirów jakby otrząsnął się z szoku. Chwycił moje ramiona stalowym

uściskiem dłoni i odsunął mnie od siebie.

— Potter! Jeśli to żart… — zaczął.

— Wiesz, że nie — wydusiłem z siebie, z trudem dobywając z gardła dźwięki inne niż

dyszenie. — Chcę być twój. JESTEM twój. Tu. Teraz. Razem.

— W takim razie… oboje chcemy tego samego.

Mówiąc powoli te słowa, Severus obdarzył mnie intensywnym, nabrzmiałym emocjami spojrzeniem.

Aż zakręciło mi się w głowie na widok tego, co w sobie krył jego wzrok; takiej głębi

namiętności i pożądania dotąd jeszcze nie widziałem.

— Ale nie przeszkadza ci… — zająknąłem się. — No wiesz, to, że jestem tak młody,

że jestem twoim uczniem? W końcu, zasady…

— Pieprzę zasady! — warknął, odgarniając nerwowo włosy za uszy. — Nigdy nie robiłem

tego, co cała reszta świata uważała za właściwe. Teraz też nie mam zamiaru! Jeśli

ty czujesz się wystarczająco dorosły…

— Czuję — zapewniłem żarliwie, oblizując spragnione wargi.

— … to ja nie mam zamiaru się przejmować, ani twoim wiekiem, ani statusem, ani niczym

innym — dokończył, wyraźnie zadowolony z mojej odpowiedzi.

A najlepsze było to, że mówił dokładnie to, co myślał!…

Po tych słowach oboje rzuciliśmy się na siebie, tak, iż nie byłem pewien, kto poruszył

się pierwszy. Zresztą, to już nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.

Jak dotarliśmy do sypialni - nie mam pojęcia. Mój umysł przestał pracować na rzecz

zmysłów, tak, że czułem, jak skóra całego mojego ciała aż pulsuje od wypełniającego

ją napięcia. Co, w połączeniu z umiejętnymi pieszczotami wygłodniałych ust i rozedrganych

dłoni Severusa, sprawiało, że w każdej sekundzie stawałem w ogniu i spalałem się

na popiół. A potem wciąż i wciąż, umierałem i odradzałem się na nowo z każdym wdechem

i wydechem, przyspieszonymi do granic możliwości.

Gdy moja piżama została bezceremonialnie rozerwana na części i odrzucona w bok przez

mojego niepoprawnego kochanka, odzyskałem nieco świadomości. Uśmiechnąłem się, widząc

jego zapał i niecierpliwość; mit lodowej statuy niniejszym został obalony. W następnej

sekundzie zostałem pchnięty na łóżko; Severus stanął obok i spoglądał na mnie chciwie,

wzrokiem właściciela podziwiającego swoją własność.

Przegryzł lekko dolną wargę i zaczesał palcami włosy do tyłu.

A potem zaczął powolnymi, zmysłowymi ruchami odpinać i ściągać swoją szatę, kontynuując

dzieło, które ja rozpocząłem swymi niecierpliwymi dłońmi kilka minut wcześniej. Wiedział,

że patrzę na niego, spragniony, wygłodniały. Ale na przekór temu - a może właśnie

dlatego - wcale się nie spieszył. Jego szczupłe, długie palce zręcznie radziły sobie

z każdym kolejnym guzikiem, utrzymując mnie dokładnie na skraju wytrzymałości.

Powoli zsuwana szata odsłoniła jasną skórę nietkniętą dotykiem słońca, a potem kuszące

wgłębienie pępka i pas ciemnych, lekko kręconych włosów. Sapnąłem, gdy czarny materiał,

osuwając się na podłogę, odsłonił męskość Severusa w całej okazałości. Na widok białych

kropelek na jej czubku, oblizałem wargi, próbując nie zastanawiać się nad ich smakiem;

na próżno. Miałem wrażenie, że zaraz dojdę z samego WYOBRAŻANIA sobie tych wszystkich

szczegółów.

Przymknąłem oczy, oddychając ciężko. Po chwili usłyszałem skrzypienie łóżka, a zaraz

potem moje ciało zostało przykryte przez drugie, rozpalone do granic możliwości.

Wibrujący szept w moim uchu sprawił, że zadrżałem:

— Obawiam się, panie Potter, że jest pan teraz całkowicie w mojej władzy…

A ja nie mam zamiaru być łaskawy, nie, skoro widziałem cię w ramionach Draco Malfoya.

Wynagrodzisz mi to teraz. O, tak…

11. - GDZIEKOLWIEK BYŁ ON, TAM BYŁ RAJ

Ostrzeżenie: zawiera sceny erotyczne

— Obawiam się, panie Potter, że jest pan teraz całkowicie w mojej władzy…

A ja nie mam zamiaru być łaskawy, nie, skoro widziałem cię w ramionach Draco Malfoya.

Wynagrodzisz mi to teraz. O, tak…

Otworzyłem gwałtownie oczy, słysząc tę myśl. Cóż za absurdalny pomysł, żebym ja i…

— Jesteś zazdrosny… o Malfoya? — zapytałem, niebotycznie zdumiony.

A potem wybuchnąłem śmiechem, głośnym i szczerym. Po moich policzkach popłynęły ciurkiem

łzy rozbawienia, których nie potrafiłem powstrzymać, pomimo gniewnego grymasu na

twarzy mojego kochanka. Mężczyzna odsunął się ode mnie i zmierzył wściekłym spojrzeniem.

— Wiedziałem, że próba związania się z takim jak ty gówniarzem, jest z góry skazana

na niepowodzenie! Lubisz się ze mnie nabijać, prawda, Potter?… Dobrze się bawisz?

Dobrze?! — wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Kurwa mać, jednak ten dzieciak jest dokładnie taki, jak jego ojciec... Zbyt dobrze

pamiętam, jak James lubił mnie upokarzać. Jak na oczach całej szkoły uwielbiał doprowadzać

mnie do łez. A potem, cholera jasna, śmiał się ze mnie, choć nigdy nie miał do tego

prawa...

Potrząsnąłem głową, przytłoczony bólem i urazą, jaką wyczytałam w umyśle kochanka.

Podniosłem się i objąłem go, ignorując fakt, że zesztywniał w moich ramionach i że

w pierwszym odruchu chciał się odsunąć.

Miałem zamiar go pocieszyć, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że to jest przecież Severus

Snape. I nie zniesie żadnej litości czy współczucia... Dlatego zamiast tego postanowiłem

zwyczajnie odwrócić jego uwagę od przykrych wspomnień - i przekonać, jak bardzo się

mylił co do mnie i Malfoya.

— Nie śmiałem się z ciebie. Po prostu to jest taki absurdalny pomysł... Wierz mi,

nigdy nie pragnąłem Dracona — powiedziałem. — Nie musisz być zazdrosny, nie o niego!

Popchnąłem lekko mężczyznę na łóżko, tak, by leżał na plecach, po czym usiadłem okrakiem

na jego biodrach, ocierając się w przelocie o jego męskość. Pochyliłem się, aż nasze

rozgrzane ciała dzieliły zaledwie milimetry. Ręce oparłem po obu stronach głowy Severusa,

a swoją twarz przysunąłem bardzo blisko jego własnej.

— Draco Malfoy wciąż jest tylko chłopcem… — wyszeptałem wprost w jego usta, czując

ciepły oddech na skórze. — A mnie nie pociągają chłopcy. Ja potrzebuję mężczyzny,

takiego jak ty. Dlatego przestań się dąsać i weź się do roboty!

Po tych słowach zaatakowałem czerwone, kusząco rozchylone wargi kochanka własnymi.

Lecz zanim zdążyłem zatopić się w nich na dobre, Severus odsunął mnie od siebie lekko.

Jęknąłem, nieprzyjemnie zaskoczony i otworzyłem oczy, przymknięte z rozkoszy przy

pocałunku.

Mój kochanek uśmiechał się złośliwie. Nie; on się szczerzył, wredny drań!

— Co tym razem? — zapytałem, wiercąc się niecierpliwie na jego biodrach i ocierając

się o jego miękkie podbrzusze.

— Na pieszczoty trzeba sobie zasłużyć, mój drogi — powiedział z przesadną słodyczą,

a obrazy w jego umyśle pokazały mi, czego oczekuje w ramach owych “zasług”.

Oblizałem wargi na samą myśl, a przez ciało Severusa przeszedł dreszcz na ten widok.

Nie, żebym tego nie pragnął: żebym nie chciał go posmakować. Było tylko jedno “ale”…

— Nie wiem, jak to się robi — wykrztusiłem, czerwieniąc się z zakłopotania.

Brwi mężczyzny drgnęły.

— Chcesz powiedzieć… że nigdy nikomu nie robiłeś dobrze? — zapytał z niedowierzaniem.

— I nikt nie robił tobie?

Potrząsałem przecząco głową, czerwieniąc się okropnie i wbijając wzrok w łóżko. Dlatego

zdziwiło mnie, gdy delikatne dłonie pociągnęły mnie w dół, a na moich wargach został

złożony czuły pocałunek. Wprost w moje ucho Severus wyszeptał ciche słowa, które

rozgrzały moją duszę:

— Nie wstydź się! Twoja niewinność to najcudowniejszy dar, jaki możesz ofiarować

kochankowi.

I wciąż nie mogę uwierzyć, że chcesz ją ofiarować mnie... Nie zasługuję na to...

Opadłem na jego tors i wtuliłem się weń, gładząc leniwie jasną, cudownie miękką skórę.

— Głupi jesteś. Oczywiście, że zasługujesz! — zaoponowałem, po czym dodałem, niepewny,

jak zareaguje: — A jeśli pokażesz mi, jak się to robi… z chęcią się nauczę.

Severus spojrzał na mnie badawczo, a potem mruknął:

— To złaź ze mnie, wredoto, bo w takiej pozycji dosięgnę językiem najwyżej do twojego

sutka…

Wyszczerzyłem się z głupiej radości, że się zgodził, po czym cmoknąłem go szybko

w nos i zszedłem z niego, przyklękając tuż obok, podniecony i podekscytowany.

— Wyglądasz teraz jak szczeniak, któremu obiecano kość — parsknął śmiechem. — Szkoda,

że jeszcze nie machasz ogonkiem…

W odpowiedzi poruszyłem zmysłowo biodrami, przez co moja twardniejąca na powrót męskość

zakołysała się pomiędzy udami.

— Jak nie macham, jak macham? — zapytałem niewinnie, w duchu chichocząc złośliwie.

Severus spojrzał na mnie pożądliwie, po czym wyszczerzył zęby w dzikim grymasie i

z głuchym warknięciem rzucił się na mnie, powalając na łóżko. W następnej chwili

moje uda zostały rozsunięte, a biodra przyciśnięte do materaca. Z ustami tuż przy

moim członku, mężczyzna wyszeptał:

— Prowokujesz mnie… nieładnie. Za karę tak przeciągnę twoje oczekiwanie na spełnienie,

że będziesz wił się w pragnieniu, by się wyładować - ale nie zrobisz tego, nie, dopóki

ci nie pozwolę.

Jego gorący oddech sprawił, że zadygotałem silnie. A przecież jeszcze nawet mnie

nie dotknął!

— Despota — wydusiłem przez drżące usta. — Tyran!

— Jeszcze mi za to podziękujesz… — z tymi słowami cofnął się nieco.

Przeraziłem się, że zaraz rozmyśli się, zrezygnuje - i nici z seksu.

A potem poczułem wilgotny, gorący dotyk języka tuż pod lewą kostką. Sapnąłem, z zaskoczenia

i przyjemności, jaką dała ta wijąca się, mokra pieszczota. Po chwili dwie badawcze,

zmysłowe dłonie przesunęły się lekko po mojej łydce. Severus dotykał mojej skóry

samymi tylko opuszkami palców, doprowadzając mnie tym do szaleństwa.

Zazgrzytałem zębami.

— Sadysta! — wykrztusiłem, wijąc się w pościeli. — To łaskocze! Przestań!

I przestał. Po jakimś czasie…

Miałem ochotę go wykastrować!

Następnie za obiekt swych działań wziął moją prawą nogę; ułożył się wygodnie na łóżku

i leżąc na plecach zaczął… Aaach! Skąd u licha przyszło mu na myśl, żeby znęcać się

nad wrażliwą skórą w zgięciu pod kolanem?!… Oczy zaszły mi mgłą od tego, co ze mną

robił: od lizania, całowania, ssania, dyszenia. Jęczałem, nie panując całkowicie

nad dźwiękami, jakie wychodziły z mojego gardła.

— Se… Aaach… Severusie… Ty… pieprzony…

CZUŁEM, jak się uśmiecha, z ustami przyciśniętymi do mojej skóry.

— Pieprzony, to TY będziesz tej nocy, nie zapominaj o tym! — powiedział.

Złożył pod moim kolanem ostatniego całusa, po czym oderwał się ode mnie z mokrym

mlaśnięciem. Jego giętki, puszczony samopas język zaczął się wić w różnych kółeczkach,

ósemkach i wzorkach po wewnętrznej stronie mojego uda. Nie wytrzymałem, pochyliłem

się i jednym chwytem przyciągnąłem Severusa do siebie.

— Jeśli zaraz mnie nie zaspokoisz, zimny draniu, to pożałujesz tego... — zagroziłem,

z trudem dobywając głos, po czym moje usta sięgnęły po krótki, lecz intensywny pocałunek.

— To jak będzie?…

Mroczne spojrzenie tych ciemnych oczu sprawiło, że zadrżałem.

— To chyba JA jestem w tym układzie osobą dominującą — wycedził Severus, lecz kąciki

jego ust uniosły się niemal niezauważalnie do góry. — Jeśli chcesz czegoś ode mnie,

to możesz najwyżej o to poprosić… Zawsze istnieje szansa, że się zgodzę…

Uśmiechnąłem się, po czym zbliżyłem swoje rozedrgane usta do muszelki jego ucha.

— W takim razie… — wyszeptałem zmysłowym głosem, do którego nie wiedziałem nawet,

że jestem zdolny. — Twój pokorny sługa… błaga cię… byś wziął go do ust… i ssał do

utraty zmysłów…

Czy ja naprawdę to powiedziałem?… Zważywszy na to, że oboje zadrżeliśmy, konwulsyjnie,

niekontrolowanie - tak. Jeśli wcześniej byłem rozpalony, to teraz byłem rozgrzany

do białości… i rozpłynąłem się, gdy Severus, patrząc mi głęboko w oczy i oblizując

zaczerwienione wargi, pochylił się i pochłonął mnie całego.

Niemal nie słyszałem zwierzęcego krzyku, który wydarł się siłą z mojej zaciśniętej

krtani. Cały mój świat skurczył się do języka mojego kochanka, jego warg i gorącej,

wilgotnej miękkości wnętrza jego ust, która natychmiast mnie zniewoliła. I już wtedy

wiedziałem, że nie zdołam się nigdy uwolnić, że Severus naprawdę jest moim panem,

a ja - jego sługą.

Oddałbym duszę za to, by nigdy nie przestawał, a zarazem, by wreszcie pozwolił mi

dojść.

Albowiem długo się ze mną bawił, drań jeden! To ssał mnie powoli, to lizał z szaleńczą

prędkością, od której wirowało mi w głowie, a moje biodra szarpały się raz po raz,

unieruchamiane przez silny uścisk dłoni. Ale za każdym razem, gdy byłem już bliski

końca, Severus przerywał na chwilę, po czym zaczynał całą tę słodką torturę od początku,

i znów, i znów…

Jęczałem i błagałem o litość, lecz on jakby tego nie słyszał.

W końcu nie wytrzymałem: moje zesztywniałe od kurczowego ściskania prześcieradła

dłonie chwyciły głowę mężczyzny i przytrzymały ją, podczas gdy mój członek kilkoma

konwulsyjnymi ruchami bioder wbił się w jego gardło. Doszedłem, krzycząc z rozkoszy,

a czas jakby zatrzymał się na krótką chwilę: wzrok zamglił się, mięśnie zadrżały

i zwiotczały, a ciepło rozlało się w całym ciele.

Ignorując łzy spływające mi ciurkiem po twarzy, uśmiechnąłem się słabo.

Severus miał rację, mówiąc: “Jeszcze będziesz mi za to dziękować”. Warto było czekać

na spełnienie…

— Dziękuję — wykrztusiłem ochryple. — Dziękuję ci.

Ciepłe, silne ramiona otoczyły mnie, a ja poczułem się niczym w sanktuarium: tu nikt

i nic nie mogło mnie zranić.

* * *

Nie wiedziałem, jak długo leżeliśmy tak, obejmując się i pieszcząc leniwie. Nie miałem

siły na nic więcej; jednakże świadomość, że zaniedbałem mojego kochanka, doskwierała

mi bardziej, niż wyczerpanie. Pragnąłem sprawić mu przyjemność. Chciałem, by się

poczuł tak, jak ja…

Z na wpółprzymkniętymi powiekami powoli zacząłem całować jego spocone ciało, napawając

się słonym smakiem na ustach i języku. Muskałem wargami jego mostek, krzywiznę obojczyka,

wzdychając cichutko.

Byłem tak słodko rozleniwiony, że wpadłem w swego rodzaju trans. Gdy więc doszedłem

do ciemnego, pomarszczonego sutka, aż westchnąłem z zaskoczenia. A potem, z nieprzemożną

ciekawością, musnąłem jego czubek językiem, przez co wyrwałem cichy jęk z ust Severusa.

— Harry…

A więc to tak brzmi, gdy ktoś zduszonym głosem wypowiada twoje imię… Podobało mi

się. Bardzo mi się to podobało!

Słysząc tak cudowny odzew z jego strony, posunąłem się dalej i zacząłem ssać delikatnie

ciemną plamkę, dłonią muskając i masując drugą. Jednocześnie zacząłem cicho mruczeć

i ocierać się o biodra kochanka, chcąc, by…

— Nie drażnij się! — wychrypiał Severus. — Jeśli choć raz poruszysz się znów w ten

sposób, wezmę cię tu i teraz…

No i cóż miałem zrobić? Oczywiście, że znów się powierciłem!…

W następnej chwili mężczyzna odsunął mnie od siebie gwałtownie, po czym wstał i wyjął

z szafki małą, kryształową buteleczkę. Stanął przy brzegu łóżka, uśmiechając się

z satysfakcją.

— Przysuń się bliżej — wykonałem ochoczo polecenie. — Jeszcze bliżej…

Gdy znalazłem się na skraju materaca, kazał mi się wreszcie zatrzymać. Jedną moją

nogę podniósł i oparł o swoje ramię, a drugą oplótł się w pasie. Oszołomiony tym

wszystkim, co się działo, i przygotowując się psychicznie na to, co dopiero MIAŁO

się stać, niemal nie zwróciłem uwagi na fakt, że Severus starał się przygotować mnie

palcami.

A potem... W jednej chwili byłem sam, a w następnej - ON był we mnie.

Okropny ból przeszył moje lędźwie. Krzyknąłem, czując, jak moje ciało jest rozrywane,

jak delikatna skóra pęka. Przed moimi oczami pojawiły się czarno-czerwone plamy,

a biodra odruchowo szarpnęły się, by uciec od agresora, który wdarł się między pośladki.

Załkałem, a spod zaciśniętych kurczowo powiek wypłynęły gorące łzy.

— Ciiii… — usłyszałem cichy szept, a potem poczułem na biodrze delikatną pieszczotę

drżącej dłoni. — Spróbuj się rozluźnić…

Na przekór cierpieniu, uchyliłem ostrożnie powieki. Napotkałem ciepłe, choć zmartwione

spojrzenie ciemnych oczu. Namiętność mieszała się w nich z troską, podniecenie -

z pragnieniem bycia delikatnym. Długo tłumione pożądanie sprawiało, że Severus drżał

na całym ciele, próbując się opanować.

I po raz pierwszy od dłuższego czasu, sięgnąłem do jego umysłu…

Zalała mnie fala jego uczuć i wtedy poczułem, jak to jest BYĆ w kimś… Otaczało mnie

miękkie, cudowne ciasne gorąco, a przez ciało przechodziły fale przyjemności, nawet

bez cienia nieprzyjemnych doznań, jakie ja odczuwałem. Jedyny dyskomfort tkwił w

tym, że nie można było się zaspokoić - nie, dopóki drugie ciało zwijało się z bólu.

— Mam przestać?… — wypowiedziałem te słowa, nie, to Severus je wypowiedział!

Potrząsnąłem głową, dziwiąc się temu niezwykłemu rozdwojeniu jaźni. Próbując zachować

świadomość, które ciało i umysł należą do mnie, a które do mojego kochanka, zmusiłem

się do rozluźnienia mięśni, swoje cierpienie tłumiąc w rozkoszy mężczyzny. W ten

sposób to było łatwe - dawać przyjemność, zamykając się na własny ból.

Spojrzałem spokojnie na zmarszczoną z wysiłku twarz Severusa i uśmiechnąłem się.

— Już dobrze. Wszystko w porządku… — wyszeptałem, jakąś częścią siebie dziwiąc się,

że to ja jego uspokajam, a nie on mnie. — Możesz mnie wziąć… Jestem twój.

Na te słowa mężczyzna zadrżał i pchnął. Zalała mnie fala czystej przyjemności. A

potem znów, i znów… Będąc na wpół w jego umyśle, a na wpół w swoim własnym, każdy

ruch odczuwałem podwójnie; każde odczucie było spotęgowane…

Doskonałość.

Równowaga bycia aktywnym i biernym zarazem; równowaga dawania i brania, kochania

i bycia kochanym. Zjednoczenie. Związek dusz… ale nie do końca. Bo tylko ja to odczuwałem!…

W jakiś sposób sięgnąłem więc umysłem i otworzyłem się na jaźń Severusa, pozwalając

mu poczuć to, co ja czułem.

Jego źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia, a przez ciało przeszedł niekontrolowany

dreszcz. Wystarczył jeden jego ruch i oboje doszliśmy, jednocześnie, tak, jak tego

zawsze pragną kochankowie.

I wtedy już wiedziałem: gdziekolwiek był Severus, tam był Raj…*

12. - COŚ NA KSZTAŁT SZCZĘŚCIA

Severus obejmował mnie ramieniem, a ja przytulałem się do niego, rozleniwiony i senny.

Otaczał mnie zapach mężczyzny, przemieszany z wonią potu i spełnienia. To było oszałamiające

połączenie i czułem, że szybko się od niego uzależnię. Nawet nie; to już się stało.

W dodatku z minuty na minutę potrzebowałem coraz większej dawki narkotyku…

Wtuliłem się mocniej w ciało kochanka, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Odetchnąłem

głęboko, z rozkoszą.

— Twój zapach… — westchnąłem, rozmarzony.

— Nie oczekuj, że po tym wszystkim będę pachniał kwiatkami!… Boże, Potter, jak ci

to przeszkadza, to po prostu się odsuń! — Severus najwyżej źle zinterpretował moje

intencje.

Przewróciłem oczami, próbując powstrzymać się od prychnięcia.

— Nie o to mi chodziło! Podoba mi się ten zapach, naprawdę. Przypomina mi dom…

— Dzięki wielkie, zawsze chciałem być przyrównany do mugolskiego domu twoich paskudnych

krewnych! — powiedział, coraz bardziej naburmuszony. I nie wiedzieć czemu, przypominał

mi teraz małe, kapryśne dziecko…

Zaraz, zaraz, mówimy o Snapie? Pewnym siebie, wyniosłym mistrzu eliksirów Snapie,

którego jedno spojrzenie obraca w lód albo zmienia w popiół, w zależności od humoru?…

W gruncie rzeczy… tak, mówimy właśnie o nim. To po prostu kolejna jego twarz; do

poznania… do pokochania.

Podniosłem się i spojrzałem mu prosto w oczy, próbując wzrokiem przekazać mu to ogromne

ciepło, jakie rozpłynęło się w mojej piersi - dzięki niemu.

— Nie chodziło mi o to. Nie powiedziałem: mieszkanie, lecz: dom. Miejsce, do którego

chętnie się wraca… które się kocha. I choć nigdy go nie miałem, to na przekór wszystkiemu…

pachniesz znajomo. Swojsko. Jak wspomnienie z dzieciństwa. To jest coś… coś na kształt

szczęścia.

Jego twarz złagodniała na te słowa, a w oczach rozbłysło coś, co w innym wcieleniu

mogłoby być łzami, ale w tym… było po prostu krótkim, ulotnym błyskiem.

— Harry, ja… — zaciął się. — Muszę ci…

Znów przerwał i zmarszczył brwi. Na jego czole pojawiły się zmarszczki.

Dlaczego tak mi trudno dać wyraz... temu wszystkiemu, co czuję? Nigdy nie sądziłem,

że czyjaś obecność - a już tym bardziej JEGO obecność - mogłaby znaczyć tak wiele...

Ten chłopak stał się dla mnie kimś więcej, niż myślałem, że ktokolwiek może być.

Więc dlaczego tak trudno jest mi wydusić to z siebie?...

Poczułem, jak moje serce przyspiesza od leniwego truchtu do prawdziwego galopu, aż

myślałem, że wyrwie mi się z piersi i pobiegnie w siną dal. Coś we mnie radośnie

powtarzało: „on odwzajemnia moje uczucie! odwzajemnia! odwzajemnia!…”

Miałem ochotę roześmiać się jak szalony, a Severus tymczasem… męczył się dalej ze

swoim wyznaniem.

— Próbuję powiedzieć, że… — zaczął z wyraźnym trudem.

Próbuję, cholera jasna, ale mi nie wychodzi!...

Postanowiłem się nad nim zlitować. Biedactwo!

— Nie musisz — powiedziałem miękko, pochylając się nad nim i muskając czule jego

wargi swoimi. — Wystarczy, że o tym pomyślałeś. Naprawdę.

Poczułem, jak jego ciało sztywnieje. Chyba wciąż nie przyzwyczaił się do końca do

mojej nowej umiejętności… Ale okazało się, że chodziło mu o coś innego:

— Harry, co to było, to wtedy, gdy… — widziałem, jak brakuje mu odpowiednich słów,

jak szuka ich, lecz nie znajduje. — Znałem twoje myśli i CZUŁEM to, co ty! To było…

Co to właściwie było?

Nigdy nie słyszałem o czymś takim... nigdy czegoś takiego nie znałem. Nie czułem.

Niesamowite!

— Pamiętam, jak mówiłeś mi, że nasze wzajemne stosunki interesują cię o wiele bardziej,

niż jakiekolwiek magiczne rewelacje. Czyżbyś zmienił zdanie? — zapytałem z uśmiechem,

po czym spróbowałem mu wszystko wyjaśnić, choć wyszło to dość nieudolnie: — Wniknąłem

głęboko do twojego umysłu, a potem po prostu… chciałem… żebyś czuł to, co ja… żebyśmy

mogli być jednym… Tylko tyle.

— Wbrew obiegowym opiniom, Potter, to, czego pragniesz, nie jest niczym więcej jak

tylko pobożnym życzeniem! Po prostu chciałeś - i dostałeś to? Bzdura! — odsunął się

ode mnie gwałtownie i wstał z łóżka.

— Ale tak właśnie było! — zaprotestowałem.

Spojrzał na mnie zimno.

— Nie wierzę ci. Przyznaj się, ćwiczyłeś swój talent w samotności. Najpewniej nawiedzałeś

jeszcze Dział Ksiąg Zakazanych, w tej swojej idiotycznej pelerynie niewidce…

Zatkało mnie na chwilę, gdy usłyszałem to - nieprawdziwe i w gruncie rzeczy bezpodstawne

- oskarżenie. Gdy wreszcie wziąłem się w garść, zacząłem tłumaczyć Severusowi jak

małemu dziecku:

— Po co miałbym szukać tam czegokolwiek, skoro Dumbledore obiecał, że się tym zajmie?

Siedzi nad księgami i papierzyskami od tygodni, próbując przygotować dla mnie odpowiedni

trening! A nie jestem na tyle naiwny, by uważać, że wymyślę więcej, niż on…

— Nie wierzę, że nie pokusiłeś się o poszukanie informacji na temat swojego talentu…

Jesteś cholernie wścibski i ciekawski, Potter, założę się, że…

— Po co miałbym to robić? — przerwałem mu, czując, jak moja cierpliwość zaczyna się

powoli wyczerpywać. Poza tym, doprawdy, mógłby przestać już mówić do mnie po nazwisku!

— Nie jestem Hermioną,

Severusie!

— Nie. Nie jesteś. Ona pragnie wiedzy dla samej siebie. Ty masz dużo praktyczniejsze

podejście — powiedział na wpół z aprobatą, a na wpół z oskarżeniem. — Zawsze łamałeś

wszystkie zasady, byle tylko pokrzyżować plany Czarnego Pana! A Legilimencja to doprawdy

potężne narzędzie… Nie mogłeś się oprzeć tej pokusie, prawda?…

Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Czy on naprawdę uważa, że ja…?

— Na zło jest jeden tylko sposób: muszę się nauczyć kochać — powiedziałem cicho.

— Pamiętasz?…

Wstałem i podszedłem do niego, po czym oplotłem go ramionami.

— Można więc powiedzieć, że właśnie poczyniliśmy pierwszy krok do pokonania Voldemorta.

Razem… A teraz powiedz mi szczerze: naprawdę ci się nie podobało? Bo dla mnie tamta

chwila, w której się połączyliśmy, była… jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą

w moim życiu.

Severus wreszcie odwzajemnił uścisk i przytulił mnie, opierając podbródek o moją

głowę.

— Nigdy nawet nie marzyłem o czymś takim… — wyznał cicho. — To było… - jak ty to

powiedziałeś? - coś na kształt szczęścia…

* * *

Jak każda rzecz na świecie, idylla otaczających mnie, ciepłych ramion kochanka, także

musiała się skończyć. Powoli zacząłem zbierać się do wyjścia, rozglądając się wokół

za piżamą.

Odgadując moje myśli (swoją drogą, to podobno ja jestem Legilimentą w tym związku…),

Severus powiedział cicho:

— Leży obok łóżka, rozerwana na strzępy.

Westchnąłem ciężko:

— I jak ja teraz wrócę do dormitorium? Nago? — zmartwiłem się.

Cichy, kpiący śmiech Severusa przyciągnął moją uwagę.

— No i z czego się śmiejesz? — mruknąłem. — Gdybyś nie był tak niecierpliwy i nie

rozerwał jej na mnie, tylko zdjął po bożemu, nie byłoby problemu…

— Zbyt długo żyłeś wśród mugoli — stwierdził Severus, po czym przyjął swój mentorski

ton: — W słowniku czarodzieja nie ma słowa: “problem”, Potter, jest “wyzwanie”, albo

- tak, jak w tym przypadku - “rutyna”.

Po tych słowach wyjął różdżkę ze swojej leżącej bezładnie na podłodze szaty, po czym

podszedł do resztek piżamy i wymruczał coś cicho. Postrzępiony materiał natychmiast

połączył się, a zerwane szwy zaplotły na powrót; w następnej chwili miałem przed

sobą ubranie jakby żywcem wyjęte spod igły.

Szybko wsunąłem się w spodenki, po czym narzuciłem na siebie koszulę i zacząłem zapinać

guziki. Powstrzymały mnie dłonie mężczyzny, zaciskające się lekko na moich.

— Pozwól, że ja to zrobię — powiedział głębokim, zmysłowym głosem, od którego aż

ciarki przeszły mi po plecach.

Popchnął mnie lekko na łóżko, aż ułożyłem się na plecach w skołtunionej pościeli.

Pochylił się nade mną i pocałował powoli i namiętnie moje podbrzusze. Odsuwając usta,

zapiął jeden guzik. Spojrzałem na niego spod przymrużonych oczu.

— Masz zamiar całować mnie przed każdym pojedynczym guziczkiem? — zapytałem kpiąco.

— Tak — powiedział spokojnie Severus, po czym pochylił się i wsunął język w mój pępek.

Zaczął ssać delikatnie, wyrywając z moich ust przeciągły, długi, niekontrolowany

jęk.

Następny guzik został zapięty…

Podejrzewałem, że mój powrót do dormitorium znów się nieco… odwlecze…

* * *

Rzecz jasna, miałem rację…

Wróciłem do dormitorium przed świtem. I podczas gdy cały świat miał się niedługo

budzić do życia - ja właśnie miałem zamiar usnąć. Dzięki Bogu, że była sobota… Żadnych

zajęć, na które trzeba rano wstać. Żadnych lekcji do odrobienia, żadnych obowiązków

do wykonania. Żyć, nie umierać!

Pokój wspólny był cichy i opustoszały; ogień powoli przygasał w kominku. Wszedłem

na palcach do dormitorium, nie chcąc nikogo obudzić. Nie wiedziałem, czy nowo pozyskana

sympatia Ślizgonów utrzymałaby się w obliczu rannej, niechcianej pobudki o tak przeraźliwie

wczesnej porze…

Szczerze w to wątpiłem.

Zamknąłem drzwi za sobą najciszej, jak tylko potrafiłem. Draco spał przy niezasuniętych

kotarach, zwinięty w kłębek jak mały kociak. Jego zaciśnięta w piąstkę dłoń spoczywała

na poduszce, bardzo blisko twarzy. Nie mogłem powstrzymać się od zastanawiania, jak

Malfoy wyglądałby z kciukiem w ustach…

Podszedłem powoli do jego łóżka i usiadłem ostrożnie na brzegu, po czym przyjrzałem

się chłopcu uważnie.

Rysy twarzy, wygładzone i rozluźnione przez błogosławieństwo głębokiego snu, nadały

mu słodki, ujmujący wygląd. Jedynie cienie pod powiekami i pionowa zmarszczka na

czole burzyły ten obraz; Malfoy nie był już dzieckiem. Był młodym człowiekiem, któremu

życie nie oszczędziło zmartwień.

Westchnąłem cicho. To tak, jak mnie, prawda?…

Godziny spędzone w towarzystwie Severusa odpędziły smutek i zgryzotę tego wieczoru,

ale teraz wróciła ona z pełną mocą. Dojmująca samotność podczas Ceremonii Przydziału;

ciężar podejmowania decyzji co do wyboru Domu; niepewność i wątpliwości bezsennej

nocy; wyrzuty sumienia z powodu Lupina, rozpacz i panika podczas oczekiwania na wieści.

To wszystko stało się moim udziałem podczas jednej doby!…

A w tych trudnych chwilach był przy mnie nikt inny, jak właśnie… Draco.

Może dlatego tak dobrze ostatnio czułem się w jego towarzystwie: bo wiedziałem, że

to jedna z niewielu osób, która może mnie naprawdę zrozumieć. I którą ja mogę zrozumieć…

Dla której mogę być oparciem w ciężkich chwilach i do której mogę się przytulić,

gdy mnie samemu jest źle.

Przy czym, to ostatnie było dla mnie całkiem nowe.

Być obejmowanym przez Malfoya i płakać mu na ramieniu… Dziwne, nie? Ostatnio zachowuję

się jak nie ja. A on nie zachowuje się jak on. Czy się zmieniliśmy, czy zawsze tacy

byliśmy, tylko po prostu nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy?…

A może zbliżyliśmy się do siebie dlatego, że pośród bólu, straty i rozpaczy łatwiej

jest obalać mury, pokonywać granice? Że w obliczu śmierci drugi człowiek jest bliższy,

a otwarcie się na niego - łatwiejsze?… Pamiętam, czym to się wszystko zaczęło: jego

płaczem w łazience.

Jego nieutulonym płaczem.

Nie myśląc o tym, co robię, pochyliłem się i pocałowałem go lekko w policzek. Było

to zaledwie muśnięcie warg na skórze, ale wystarczyło, by wytrącić go ze snu; uniósł

lekko zaspane powieki i zamrugał niepewnie.

— Harry?… Coś się stalo?...

Uśmiechnąłem się nieśmiało.

— Nic. Nie chciałem cię budzić, przepraszam. Ja… Po prostu… Chciałem ci podziękować.

Za to, że byłeś przy mnie. I za kapcia… Dziękuję — powiedziałem, po czym pocałowałem

go w drugi policzek, w pełni świadom jego zaskoczonego wzroku.

Już podnosiłem się z łóżka, gdy powstrzymał mnie słaby uścisk jego dłoni na mojej

ręce.

— Zostań — usłyszałem cichy szept. — Proszę…

Posunął się, robiąc mi miejsce koło siebie, po czym spojrzał na mnie niepewnie. Nie

odrzucaj mnie, Harry

- usłyszałem jego myśli, wciąż rozespane, stłumione, niewyraźne. -

Chcę po prostu twojej obecności, ciepła. Tylko ciepła...

Nie mogłem mu odmówić… Ani nie chciałem.

Wciąż byłem pełen cudownej, rozpierającej mnie radości, jaką dała mi noc spędzona

z Severusem, i miałem ochotę podzielić się moim szczęściem z całym światem. Czułem

się, jakby wypełniało mnie ciepło i światło, i po raz pierwszy od dłuższego czasu

czułem się po prostu… dobrze. Tak całkowicie na miejscu, jak gdybym wreszcie miał

gdzie się podziać.

Niesamowite uczucie… A podobno szczęście pomnaża się poprzez dzielenie się nim z

kimś, prawda?

Uśmiechnąłem się delikatnie do Dracona, po czym wślizgnąłem pod kołdrę. Objąłem szczupłe,

rozgrzane snem ciało i poczułem, jak chłopak wtula się we mnie. Nie czułem nawet

cienia pożądania, które mogłoby wzbudzić we mnie wstyd i wyrzuty sumienia. Tak, jak

pomyślał Draco: ciepło - tylko tyle pragnęliśmy od siebie, tylko tyle chcieliśmy

sobie ofiarować.

Tak przytuleni, zasnęliśmy.

* * *

Nie wiem, co dokładnie wyrwało mnie ze snu. Czy było to drżenie szczupłego ciała

chłopaka, leżącego u mojego boku, czy też jego zduszone jęki i niewyraźne okrzyki

- dość, że wytrąciły mnie one z tak wytęsknionego stanu odpoczynku i nieświadomości.

Draco dygotał na całym ciele, a jego oddech stał się płytki i przyspieszony. Chłopak

był cały spocony, a kosmyki jasnych włosów przylepiały mu się czoła. Oczy pod powiekami

poruszały się niespokojnie, co ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że cokolwiek

się z nim dzieje, nie jest to nic dobrego.

Nim mój zmęczony, wytrącony ze snu umysł połączył te fakty ze sobą, przez kilka sekund

dręczyła mnie dotkliwa niepewność, co właściwie mu dolega. A potem - gdy trybiki

w moim mózgu wreszcie poruszyły się, z wyraźnym trudem zresztą - wiedziałem już.

Malfoyowi śnił się koszmar.

Przez kilka chwil leżałem nieruchomo, nie wiedząc zupełnie, co z tym zrobić. To MNIE

zawsze dręczyły złe sny; to moi przyjaciele, nie ja sam, mieli wprawę w radzeniu

sobie w takich jak ta sytuacjach... Nigdy dotąd nie byłem świadkiem niczyich koszmarów,

co sprawiło, że nagle poczułem się niezręcznie i zupełnie nie na miejscu.

Wreszcie zirytowałem się na siebie i na dziwne zażenowanie, które mną zawładnęło.

W końcu, Ron i cała reszta jakoś sobie radzili, gdy to ja rzucałem się we śnie na

łóżku, prawda?...

Potrząsnąłem ramieniem Dracona, próbując go obudzić. Jego powieki uniosły się gwałtownie,

lecz oczy jeszcze przez chwilę pozostawały jakby zasnute mgłą, a jego spojrzenie

- było całkowicie nieprzytomne. Wreszcie chłopak zamrugał i zogniskował wzrok na

mojej zmartwionej twarzy.

— Spokojnie, to był tylko sen, Draco — wyszeptałem, odgarniając zlepione potem kosmyki

z jego trupiobladej twarzy.

— Ha... Harry — wychrypiał przez spękane, zszarzałe wargi, które zadrżały lekko,

a oczy chłopaka wypełniły się łzami. Kilka z nich spłynęło w dół po jego skroniach.

Przyciągnąłem go do siebie i przytuliłem z jakąś nieśmiałością i niepewnością, czy

nie zostanę odepchnięty. Malfoy jednakże przylgnął do mnie rozpaczliwie, zaciskając

palce na mojej piżamie. Wybuchnął rozpaczliwym szlochem, który niczym w konwulsjach

wstrząsał całym jego ciałem.

— Ćśśś... — mruczałem uspokajająco, gładząc go po plecach. — Już dobrze...

— Nie, nie jest dobrze — wykrztusił Draco, wyrywając się z mojego uścisku. — I nigdy

już nie będzie.

— Co ty mó... — zacząłem, ale nie dane mi było dokończyć.

— Zabiłem Crabbe'a i Goyle'a — wyrzucił z siebie Malfoy, przerywając mi zdławionym

głosem. — Zabiłem ich na rozkaz Czarnego Pana... by zdobyć Mroczny Znak.

Jeśli kiedykolwiek zabrakło mi słów na sklecenie choćby jednego logicznego zdania

- to właśnie w tamtym momencie.

13. - UROK WILI

— Zabiłem Crabbe'a i Goyle'a — wyrzucił z siebie Malfoy, przerywając mi zdławionym

głosem. — Zabiłem ich na rozkaz Czarnego Pana... by zdobyć Mroczny Znak.

Jeśli kiedykolwiek zabrakło mi słów na sklecenie choćby jednego logicznego zdania

- to właśnie w tamtym momencie. Bo co mam powiedzieć komuś, kto ma na swoich rękach

krew?... Co mam powiedzieć Śmierciożercy, który prawdopodobnie otrzyma zadanie zabicia

także mnie?...

Ale przecież widziałem ból, żal i rozpacz w oczach chłopaka - widziałem je wyraźnie,

jak gdyby Draco trzymał swoje serce na dłoni. I wtedy zrozumiałem: on nie chciał

otrzymać Mrocznego Znaku. A nawet jeśli chciał, to nie za taką cenę... I teraz żałuje,

żałuje wszystkiego, co uczynił.

Ale było już za późno.

Ciężka niczym ołów cisza zapanowała w dormitorium, gdy powietrze między nami zgęstniało

od namacalnego wręcz napięcia. W tej ciszy słyszałem wyraźnie myśli kotłujące się

w głowie Dracona:

Slytherinie, ale ze mnie patentowany dureń! Żeby tak się odsłaniać... Otwierać wręcz

- i to przed kim? - przed Potterem! Idiota, idiota, idiota!...

Wreszcie wykrztusiłem z trudem:

— Cóż...

„Jestem beznadziejny” - stwierdziłem, czując gorące rumieńce na policzkach. Za to

Draco, słysząc moją godną pożałowania próbę odezwania się, skrzywił się z lekceważeniem

przez łzy.

— Brawo, Potter — rzucił sarkastycznie. — Dokładnie takiej odpowiedzi mogłem się

po tobie spodziewać! Nawet biorąc pod uwagę twoje zwykłe problemy z wysławianiem

się, teraz pobiłeś wręcz wszys-

— Och, zamknij się — mruknąłem, przerywając tę tyradę. W zamian objąłem go na powrót

i przygarnąłem do siebie w silnym, zdecydowanym uścisku. — Czasami słowa są zbędne,

wiesz?...

Jednak chłopak zesztywniał i odsunął się ode mnie, po czym powiedział, patrząc na

mnie nieufnie:

— Czasami, na pewno. Ale nie w tej chwili, nie teraz, gdy powiedziałem ci ...że jestem

mordercą...

coś takiego, a ty nawet nie jesteś w stanie sklecić w odpowiedzi choćby jednego

logicznego zdania. Co cię tak zatkało, Potter? Nienawiść? Pogarda?... — zapytał,

po czym kontynuował z goryczą w głosie: — No dalej, poużywaj sobie, powiedz, jakim

to potworem jestem, skoro byłem w stanie zabić z zimną krwią swoich towarzyszy, byle

tylko uratować własną skórę...

Jestem tchórzem, parszywym tchórzem! Nie zasługuję na wybaczenie, ani choćby na życzliwość...

Skąd ja to znałem - to drążące duszę pragnienie, by zostać ukaranym, rzuconym na

kolana, obrzuconym wszelkimi możliwymi obelgami. A gdy świat wydaje się wzruszać

ramionami i patrzeć przez palce na twoje winy, stwierdzasz, że sam musisz się ukarać

albo sprowokować do tego innych. Te kluczowe słowa: wina i kara, i pokuta, były dla

mnie tak znajome, tak cholernie znajome... może nawet za bardzo.

Dlatego też, choć potrafiłem się wczuć w sytuację Dracona, z doświadczenia wiedziałem

zarazem, że samooskarżanie się w żaden sposób nie pomaga wyjść z dołka, a nawet jeszcze

bardziej go pogłębia. Malfoyowi może w tym momencie wydawać się, że naprawdę pragnie

być wgnieciony w ziemię okrutnymi słowy - i że na to zasługuje, och, jak bardzo zasługuje...

- ale to pogrążyłoby go jeszcze bardziej.

A ja nie chciałem nikogo pogrążać. Nie chciałem kolejnej winy, kolejnego nieszczęścia

na swoim i tak już wypełnionym po brzegi sumieniu. Z jakąś pokrętną logiką doszedłem

więc do niespodziewanej konkluzji, a mianowicie, że dla własnego dobra powinienem

wyciągnąć chłopaka z tego koszmaru. Może to śmieszne i małostkowe, i tak okropnie

samolubne... ale wreszcie popchnęło mnie to zebrania swoich myśli - i szczęki - z

podłogi, po czym zmusiło mój mózg do działania.

— Nie mam zamiaru „używać” sobie twoim kosztem, Draco, jak to ująłeś — zacząłem przekonywać

go łagodnie. — Posłuchaj... nie mam prawa cię oceniać. Ludzie giną, jeśli nie z mojej

ręki, to na pewno z mojej winy, co jest niemal tak samo straszne. Nie jestem ani

trochę lepszy od ciebie! Jeszcze kilka godzin temu niemalże zabiłem profesora Lupina...

I uwierz mi, nie byłaby to pierwsza śmierć, jaką miałbym na sumieniu. Nie pierwsza

i z pewnością nie ostatnia.

Draco spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

Nie wiem, co dokładnie stało się z Lupinem, ale Harry nie wygląda na kogoś, kto choćby

rozważa zabicie kogokolwiek... Co za bzdury mi tu próbuje wmawiać, że niby jest równie

podły, jak ja? Pieprzenie głupot. Muszę mu to wybić z głowy, nim naprawdę zdąży w

to uwierzyć.

Nie mam pojęcia, jakie śmierci wierzy, że są jego winą, ale z tym jego idiotycznym

gryfońskim charakterem, pewnie wmawia sobie nawet, że to przez niego wyginęły dinozaury...

Powodzenia, Potter! Z takim podejściem zginiesz w tym świecie szybciej, niż zdążysz

wymówić: „sklątki tylnowybuchowe”!

— Ty - mordercą. Jasne. Ja mam niby w to uwierzyć? — wycedził w końcu. —Za jakiego

naiwnego mnie bierzesz? Ty, gwiazda zaranna czarodziejskiego świata, bohater światła,

uosobienie dobroci...

— Posłuchaj sam siebie! — warknąłem, zniecierpliwiony. — Naprawdę wierzysz w te wszystkie

bzdury?... Nie jestem idealny. Nikt nie jest! Jeśli patrzysz na mnie i widzisz tylko

moją bliznę, i moją reputację, to może ja powinienem patrzeć na ciebie tylko jak

na aroganckiego synalka równie aroganckiego Śmierciożercy?!

Twarz Dracona zaczerwieniła się z nagłej furii, a jego oczy pociemniały z wściekłości,

którą niemal mogłem odczuć... Już nawet otwierał usta, by - podejrzewam - naskoczyć

na mnie, gdy wziąłem swój charakter w karby i opanowałem własną złość, po czym wyjaśniłem

spokojnie:

— Ale przecież nie myślę tak o tobie. Już nie. Bywasz arogancki, kapryśny i złośliwy

- ale to tylko część ciebie, ta gorsza część, podczas gdy powoli pozwalasz mi poznać

tę lepszą — uśmiechnąłem się słabo. — Świat nie jest czarno-biały, Draco. Ty powinieneś

wiedzieć to najlepiej.

Przez przedłużającą się w nieskończoność chwilę chłopak patrzył mi prosto w oczy,

z dziwnie upartym, zawziętym wyrazem twarzy. Wreszcie odetchnął ciężko i opadł na

poduszki, zrezygnowany. Cienie pogłębiły się pod jego oczami, a usta wygięły się

w smutnym grymasie, który prawdopodobnie miał imitować uśmiech. Z miernym skutkiem.

— Dlaczego?... — zapytał Draco cicho.

Zamrugałem niepewnie, nie wiedząc, o co mu chodzi.

— Dlaczego traktujesz mnie w ten sposób? Zawsze byliśmy wrogami, a teraz doszła do

tego wiedza, że jestem Śmierciożercą i parszywym mordercą, że nie zawaham się zdradzić

nikogo, byle tylko ratować swoją własną skórę... Więc dlaczego jesteś taki miły i

życzliwy?! — niemalże wypluł z siebie te określenia, jakby były jakąś obelgą i wymawianie

ich było dlań torturą. — Co z tego masz? Co chcesz zyskać na tej... znajomości ze

mną?

Ach tak. Odezwała się w nim ślizgońska natura: wszędzie węszyć spiski, w każdym działaniu

szukać ukrytych intencji.

— Chcę zyskać ciebie — mruknąłem, rumieniąc się z zakłopotania. — Twoją sympatię,

może nawet przyjaźń. Oczywiście, jeśli tylko mi pozwolisz... Nie ma w tym żadnego

drugiego dna, wierz mi.

Chyba jednak nie nadaję się na Ślizgona, skoro jestem tak beznadziejnie prostolinijny...

Twarz Dracona wygładziła się powoli. Spojrzał na mnie z jakimś nieprzytomnym wyrazem

w tych jasnych oczach, z dziwnym zamyśleniem w głębokich, ciemnych źrenicach.

Żadne z twoich życiowych doświadczeń nie zachęca ani do ufności, ani do wybaczenia.

Ale ty jesteś do tego skłonny jak nikt inny. Dlaczego?... Nie mam najmniejszego pojęcia.

Nie należysz do tego świata, Harry, nie pasujesz tutaj, z tą twoją beznadziejną naiwnością

i wrażliwością. A ja nie zasługuję na przyjaźń kogoś takiego, jak ty.

Powoli opadłem z powrotem na posłanie, przysuwając się do chłopaka i obejmując go

delikatnie.

— Jestem tu dla ciebie — powiedziałem cicho. — Chcesz porozmawiać o tym, co się stało...

o czym śniłeś? Jeśli nie, zrozumiem.

— Nie chcę już o tym myśleć. Nie teraz przynajmniej — wymruczał, wtulając twarz w

krzywiznę mojej szyi. — Cieszę się, że tu jesteś... Nie mogłem znieść tej martwej

ciszy w dormitorium, a widok dwóch pustych łóżek jeszcze to pogarszał.

Westchnąłem ciężko, gładząc delikatnie jego plecy i zamyślając się.

Oczywiście, w Gryffindorze szybko zauważono brak „eskorty” Malfoya, co stało się

przyczyną pojawienia się rozmaitych plotek, krążących przez długie tygodnie po pokoju

wspólnym. Większość Gryfonów była zdania, że Crabbe i Goyle zostali przeniesieni

do jakiejś innej szkoły o mniejszych wymaganiach, skoro będąc w Hogwarcie z trudem

zaliczali rok za rokiem.

Ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że dwójka Ślizgonów została zabita - i to w dodatku

na rozkaz Czarnego Pana. Gorzej nawet: z ręki Malfoya, który spędził z nimi cały

ten czas. Może i traktował ich bardziej jak domowe skrzaty, niż jak kumpli, ale...

Pięć wspólnie spędzonych lat robi swoje, prawda?

Próbowałem sobie wyobrazić, jakby to było, gdybym był zmuszony zabić Nevilla, Deana

albo Seamusa. Lub Rona... Wzdrygnąłem się; to była okropna myśl, więc odepchnąłem

ją czym prędzej od siebie.

Spojrzałem za to na delikatne ciało w moich ramionach. Draco tulił się do mnie i

łasił jak mały kociak, mrucząc cicho w moją szyję, co przyprawiało mnie o przyjemny

dreszcz. Pochyliłem się i pocałowałem chłopaka w skroń.

— Co jest w tobie takiego, że tak lubię cię dotykać? — zapytałem cicho, zanim zdążyłem

ugryźć się w język. Poczułem, jak moje policzki płoną wściekłą czerwienią.

„Severus, Severus, należysz do Severusa, idioto!” - fuknąłem na siebie w duchu.

Draco spojrzał na mnie, po czym wybuchnął śmiechem na widok zawstydzonego wyrazu

mojej twarzy.

Złoty Chłopiec, zawsze niewinny i nieśmiały jak jakaś dziewica... A może nadal jesteś

prawiczkiem, co, Potter? Nic dziwnego, że zawsze tak cię energia roznosi; tak właśnie

kończy się niezaspokajanie swojego napięcia seksualnego. Uważaj, bo się od tego rozchorujesz!

Nie jestem pewien, czy celibat ma jakieś negatywne skutki dla zdrowia, ale wcale

bym się nie zdziwił, gdyby tak było...

Na szczęście ugryzłem się w język, zanim zdążyłem powiedzieć, że moja cnota jest

już wspomnieniem... miłym bo miłym, ale jeszcze przyjemniej jest należeć do Severusa.

O tak, o wiele przyjemniej...

— Nie martw się, to nic osobistego — zaczął wreszcie wyjaśniać Draco, nieświadomy,

co roi się w mojej głowie. — Mam w sobie krew wili, więc... cóż, przyciągam fizyczne

zainteresowanie jak magnes. Gdybym był w pełni wilą, albo choćby w połowie, płonąłbyś

od pożądania jak pochodnia, a nie tylko przytulał mnie niewinnie. Ale że tylko jedna

ósma mojej krwi ma takie, hm... właściwości... to po prostu chcesz być blisko mnie

— wyjaśnił, po czym odchrząknął niepewnie. — Eee... Mam nadzieję, że nie masz nic

przeciwko? To znaczy, nie panuję nad tym urokiem, więc nie jestem w stanie nic na

to poradzić. Jeśli ci to przeszkadza, to może przenieś się na swoje łóżko? Ja...

— Nie przeszkadza i nie mam nic przeciwko — przerwałem mu spokojnie. — Tylko ciekawi

mnie, dlaczego wcześniej nie odczuwałem niczego takiego?

Draco uśmiechnął się lekko - było to leniwe, delikatne wygięcie warg, które pasowało

doń o wiele bardziej niż grymas niechęci i nienawiści, jaki znałem z poprzednich

lat, po czym powiedział:

— Nasza wzajemna... antypatia, żeby rzec delikatnie... skutecznie zagłuszała urok

wili, aż do teraz. Stąd mogę mieć pewność, że nie kłamiesz co do swoich dobrych intencji...

gdyby tak było, ów czar by na ciebie nie działał. Widzisz, ja nie jestem taki beznadziejnie

ufny, jak ty, więc muszę mieć jakiś namacalny dowód, że nie masz zamiaru rzucić na

mnie jakiejś klątwy przy pierwszej lepszej okazji! — rzekł z łagodną drwiną.

Zmierzwiłem mu włosy.

— To jest wystarczająco namacalne? — zapytałem niewinnie, po czym zachichotałem.

W odwecie Draco uderzył mnie w ramię.

— Wara od moich włosów! — burknął, po czym odwrócił się do mnie plecami, mrucząc

coś do siebie z oburzeniem.

Westchnąłem z ulgą; nawet jeśli cały świat z nami włącznie odwróci się na lewą stronę,

stanie na rzęsach i zrobi salto w tył... to i tak pewne rzeczy pozostaną bez zmian.

Draco zawsze będzie troszczył się o swoją fryzurę, bez względu na to, gdzie go rzuci

los i w jakie tarapaty się wpakuje - i jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało,

była to bardzo krzepiąca myśl.

Świadomość, że istnieją pewne rzeczy, na których można się oprzeć i którym można

zaufać, że nie zmienią się z upływem czasu, sprawiła, iż jakiś ciężar spadł mi z

serca, zanim zdążyłem uświadomić sobie, że w ogóle mi doskwiera. W tej całej pokręconej

sytuacji z Legilimencją, Severusem, zmianą domów i Merlin wie, czym jeszcze - miałem

na czym się oprzeć.

Nawet, jeśli miałyby to być blond włosy Dracona Malfoya...

— No przestań się już boczyć... — parsknąłem na widok jego naburmuszonej miny. Odpowiedziała

mi tylko pełna urazy cisza. — Ej, przecież twoje włosy i tak już były w nieładzie

po kilku godzinach leżenia i kręcenia się w łóżku...

— Moje włosy... w nieładzie?! — jęknął Draco, po czym podniósł się i wyszarpnął mi

poduszkę spod głowy, by zacząć mnie nią okładać. — Bluźnierca! Heretyk! Świętokradca!

— Ej! To jest napaść!

Uniknąłem następnego ciosu i rzuciłem się na swoje łóżko, uzbrajając w owinięte poszewką,

puchowe narzędzie zemsty.

— Chcesz wojny? Będziesz miał wojnę! — oświadczyłem z udawaną powagą.

... w ten sposób rozgorzała pełna animuszu bitwa na śmierć i życie, i na poduszki,

rzecz jasna...

* * *

Blaise obudził się, słysząc jęki i okrzyki dochodzące zza ściany. Zmarszczył brwi

w niepokoju.

To było dormitorium Dracona... i Pottera, przypomniał sobie po chwili. Gdy wreszcie

połączył ze sobą te fakty, zerwał się z łóżka. Zerknął jeszcze w przelocie na zegar,

ukazujący przeraźliwie wczesną godzinę jak na dzień wolny od nauki, a mianowicie

siódmą pięć. Skrzywił się z niesmakiem, co jednak nie zmieniło faktu, że miał zamiar

pomóc Malfoyowi bez względu na to, w jaką kabałę się wplątał ze świeżo nawróconym

na ślizgoństwo Gryfonem.

„Jeśli Potter coś wywinął, już on pożałuje, że Mrocznemu Panu nie udało się go zabić

w dzieciństwie” - pomyślał Blaise złowrogo, otwierając z rozmachem drzwi sąsiedniego

dormitorium. Widok, jaki ukazał się jego oczom, przerósł wszelkie jego, najbardziej

nierealne i najdziksze nawet fantazje.

W chmurze pierza, malowniczo wirującego w powietrzu, stali Draco i Harry, obaj zaczerwienieni,

zdyszani, z włosami powyginanymi na wszystkie strony, w wymiętych piżamach i z poduszkami

w rękach. A właściwie, Potter dzierżył w dłoniach poduszkę, bo to, co miał Malfoy,

było jej rozdartą resztką, z której wciąż jeszcze wysypywały się białe piórka...

— Ładnie się bawicie... — powiedział powoli Blaise, tłumiąc wybuch śmiechu. — Ale

jednego nie rozumiem: dlaczego nikogo więcej nie zaprosiliście?... Tak jakbym mógł

przegapić taką okazję!

Powiedziawszy to, wybiegł z dormitorium, budząc wszystkich po drodze:

— Chłopaki! Wstaawaać! Bitwa na poduszki za kwadrans we wspólnym!!!

14. - NA POLU CHWAŁY

Można by pomyśleć, że w sobotę o siódmej rano żadnym sposobem nie dałoby się zmobilizować

wystarczającej liczby Ślizgonów, by zorganizować bitwę na poduszki z prawdziwego

zdarzenia.

Byłoby też logiczne, iż o tak nieprzyzwoicie, wręcz skandalicznie wczesnej godzinie...

cóż, byłoby to zadanie niemożliwe do wykonania: przekonać na wpół śpiących nastolatków,

by zwlekli się z łóżek, mając w perspektywie rzucanie się na siebie nawzajem z poduszkami

w rękach.

Ktoś, kto mógłby tak pomyśleć, musiałby jednak nie znać Blaise'a Zabiniego... Jego

uporu oraz jakże zaraźliwego entuzjazmu, wobec którego nie można było pozostawać

obojętnym.

To, w połączeniu z zacięciem Ślizgonów do robienia najdziwniejszych rzeczy pod słońcem

tylko dlatego, że nikt się tego po nich nie spodziewał, sprawiło, iż dwadzieścia

minut po rewelacjach wykrzyczanych donośnym jak trąba jerychońska głosem Zabiniego,

w pokoju wspólnym zaroiło się od zaspanych, ale nader chętnych do skopania komuś

tyłków nastolatków.

Blaise uśmiechnął się do siebie krzywo. Wśród Ślizgonów panowało powszechne przekonanie,

iż aby dostąpić zaszczytu dostania się do Domu Węża, należało posiadać odpowiedni

poziom niestabilności psychicznej i być choćby minimalnie chwiejnym emocjonalnie...

Najwyraźniej, owo przekonanie było jak najbardziej prawdziwe!

— Towarzysze broni!... — zaczął pompatycznie Zabini, szczerząc się jak głupi. — Nadszedł

wiekopomny dzień: oto wojna na poduszki została wypowiedziana!

Jego krótką, acz barwną przemowę przerwała burza oklasków. Chłopak ukłonił się z

dumą, będąc wreszcie w swoim żywiole.

— Sir Harry Bliznowaty wyzwał na pojedynek nobliwego Dracona Zniewieściałego, ale

nie pozwolimy im pozostawać samotnie na polu walki! W końcu, nam też coś się należy

od życia!

Chichoty rozległy się w pomieszczeniu na to oświadczenie.

Dwaj wspomniani chłopcy spojrzeli na Zabiniego: Harry z rozbawieniem, Draco z irytacją.

— Wcale nie jestem zniewieściały! — obruszył się Malfoy, zakładając ręce na piersi

oraz patrząc na kolegę z rządzą zemsty i mordu w oczach. To spojrzenie niosło ze

sobą niemą obietnicę: `Będziesz umierał długo i w niewysłowionych mękach'...

— Dzisiaj masz niepowtarzalną okazję udowodnić wszystkim raz na zawsze, jak bardzo

męski i odważny jesteś, sir Draconie... — oświadczył Blaise z kpiącym uśmieszkiem.

— Ale najpierw musimy się podzielić na dwie drużyny!

Harry uśmiechnął się do siebie. Zapowiadała się przednia zabawa...

* * *

Draco spojrzał na swoich towarzyszy broni i oświadczył:

— Dobra. Trzeba nam obmyślić jakąś strategię. Pomyślmy... czego można się spodziewać

po ex-Gryfonie?

— Masowego ataku na „hurra”! — parsknęła lekceważąco Pansy. — Nic bardziej skomplikowanego

pewnie nawet nie przyjdzie mu do głowy...

Malfoy pokiwał głową, zamyślony.

— Racja! Ale jak wszyscy się na nas rzucą, musimy stawić silny opór. Dlatego powinniśmy

stać w szyku, blisko siebie, żeby nas nie przedzielili na pół... W rozsypce będziemy

straceni.

— To znaczy... co właściwie mamy robić? — zapytała Milicenta Bulstrode.

Draco wyjaśnił powoli:

— Najsilniejsi z nas staną w środku. Tak, ty także, Bulstrode. Będziecie trzonem

naszej drużyny! Nie pozwólcie, by ktokolwiek was rozdzielił. No i wiadomo, machajcie

poduszkami z całych sił, gdy przyjdzie do walki...

„Szkoda, że nie ma z nami Crabbe'a i Goyla”, pomyślał Draco, czując ukłucie smutku

i żalu w sercu. „Akurat teraz bardzo by się przydali...”.

Po chwili odegnał te myśli, biorąc się w garść. W końcu, musiał jeszcze zagrzać swoich

towarzyszy do zbliżającej się walki!

* * *

Harry zmrużył złowrogo oczy i wyszczerzył się w złośliwym grymasie.

— No, drużyno, czas pokazać Draconowi Zniewieściałemu, gdzie jego miejsce!... — kiwnął

z uśmiechem do Zabiniego, do którego należały prawa autorskie do wyżej wspomnianego

tytułu. Tytułu, który tak rozwścieczył Malfoya...

— Masz jakiś plan? — zapytał Blaise.

— Jasne, że mam! Myślisz, że po tych wszystkich razach stawiania czoła Voldemortowi

nie mam zawsze jakiegoś planu na podorędziu? — zapytał Harry z zadziwiającą pewnością

siebie.

„Ha! Przynajmniej to doświadczenie teraz mi się przyda...”

Avery obruszył się na te słowa.

— Wiedziałem, że przyjęcie do Slytherinu cholernego Chłopca-Który-Przeżył to kiepski

pomysł — stwierdził gorzko. — Jeśli masz zamiar obrażać Czarnego Pana w naszej obecności,

Potter, to może lepiej, żebyś przemyślał całą sprawę jeszcze raz...

Harry spojrzał na niego z poważnym wyrazem twarzy, po czym ogarnął wzrokiem tłum

Ślizgonów, stojących przed nim z wyraźnym dyskomfortem wymalowanym na niejednej twarzy.

— Tak, Avery, wiem, że twój ojciec jest Śmierciożercą, nie musisz mi o tym przypominać

— stwierdził spokojnie. — Znam wiele nazwisk z kręgu popleczników Voldemorta. Travers.

Rookwood. Nott. Malfoy. Ale czy dałem wam odczuć, że nie chcę mieć z wami nic do

czynienia? Nie. Więc szkoda, że wy nie potraficie zrobić tego samego...

Ślizgoni patrzyli teraz na niego szeroko rozwartymi oczami. Avery za to poczerwieniał

i wymruczał coś niezrozumiałego pod nosem.

— Mówiłeś coś? — zapytał Harry niepewnie; równie dobrze mogłyby to być przeprosiny,

jak i obelgi pod jego adresem.

— Plan. Miałeś nam zdradzić swój plan, jak pokonać Malfoya — powiedział spokojnie

Avery, a w jego oczach były Gryfon ujrzał coś, co nawet jeśli nie było sympatią,

mogło być akceptacją. A przynajmniej, propozycją rozejmu...

I Harry nie miał zamiaru jej odrzucać.

— Tak. Więc pomyślałem sobie, że najważniejsze są flanki. Musimy być mobilni, by

zajść drużynę Dracona z obu stron i okrążyć ją...

Jego tymczasowi towarzysze „broni” zaczęli się wsłuchiwać w jego słowa, podczas gdy

on wytłuszczał im swój plan. I choć walka na poduszki nawet się jeszcze nie zaczęła,

Harry poczuł się, jakby już wygrał bitwę, choć na całkiem innej płaszczyźnie...

Może naprawdę będzie w stanie wtopić się w jedno z Domem Węża?

* * *

Bitwa rozgorzała na dobre. Latające na lewo i prawo poduszki, wirujące w powietrzu

piórka, chichoty, krzyki i piski - wszystko to może i wyglądało relaksacyjnie, ale

Draco Malfoy był zdecydowanie daleki od relaksu.

A wszystko to z jednego maleńkiego, maciupeńkiego powodu: jego drużyna przegrywała.

Blondyn zagryzł nerwowo wargi i przeczesał włosy dłońmi. Jak prawdziwy dowódca stał

za linią frontu, zachodząc w głowę, co mógł zrobić, żeby odwrócić ten niefortunny

rozwój wydarzeń.

Zazgrzytał zębami, widząc, jak szyk jego drużyny załamuje się, po czym podjął błyskawiczną

decyzję. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął z całych sił.

— Ty, Bliznowaty! Wyzywam cię na pojedynek! Nawet nie waż się odmówić, tchórzu!

Wszyscy walczący opuścili uzbrojone w poduszki dłonie na to oświadczenie, po czym

zmierzyli Pottera wzrokiem, czekając na jego odpowiedź. Były Gryfon nie wahał się

ani sekundy.

— Przyjmuję wyzwanie. Wszyscy na bok! Musicie zrobić nam miejsce.

Ślizgoni posłuchali, przez co stało się oczywistym, iż pole bitwy (aka pokój wspólny

Slytherinu) było obficie pokryte pierzem...

„Snape nas zabije”, pomyślał Zabini, ale nie powiedział nic, tylko zaoferował się

jako sędzia w pojedynku. W końcu, kto by się przejmował nauczycielami, gdy tyle się

dzieje?...

— Na jakich zasadach chcecie się pojedynkować? — zapytał rzeczowym tonem.

— Dozwolone są tylko ciosy poduszką, żadnych kopniaków, pięści, drapania, gryzienia...

— zdecydował natychmiast Harry, zaniepokojony złowrogimi błyskami w oczach Dracona.

Ten natychmiast zrobił zawiedzioną minę, ale niechętnie zgodził się na te warunki.

Po chwili jednak na jego twarzy wykwitł krzywy uśmieszek.

„Nie podoba mi się to. Wcale a wcale”, pomyślał Harry.

— Wygrywa ta drużyna, której kapitan wygra w pojedynku — powiedział Malfoy, a w jego

oczach rozbłysły psotne iskierki. — Za to przegrani przez cały dzień będą musieli

chodzić w przetransmutowanych ubraniach!

— Przetransmutowanych? W co? — zapytał niepewnie Blaise.

— W różowe sukienki baletowe...

Okrzyki zdumienia i obrzydzenia rozległy się w pomieszczeniu. Harry wykrzywił się

z niesmakiem na samą myśl paradowania w czymkolwiek o różowej barwie - a co dopiero

w strojach baletnic! Widząc jego wyraźny dyskomfort, Draco zapytał:

— Tchórzysz, Potter?

Spojrzenie chłopaka stwardniało.

— Nigdy!...

— Czy wszyscy zgadzają się na te warunki? — zapytał Zabini, rozglądając się po zgromadzonym

w pokoju wspólnym tłumie Ślizgonów. Odpowiedziały mu potakujące pomruki. — Zatem

niech wygra najlepszy!

* * *

Severus Snape zawsze myślał o sobie jako o esencji spokoju.

Niewiele rzeczy było w stanie go zaskoczyć czy wyprowadzić z równowagi; z tą samą

obojętnością reagował na kaprysy rozbestwionego Czarnego Pana, wybryki chorującego

na nieuleczalny idiotyzm Korneliusza Knota, czy też notoryczne oferty słodyczy naszprycowanych

środkami halucynogennymi - co było zwyczajem Albusa Dumbledore'a. Ale wszystkie te

cuda-niewidy nie były w stanie wyprowadzić z równowagi Mistrza Eliksirów!

Tak, jego oczy widziały rzeczy, które nie tylko nie śniły się nigdy żadnym filozofom,

ale też mugolskim psychologom i psychiatrom z najdzikszą nawet, najbardziej zwichrowaną

wyobraźnią... Jego zdrowie umysłowe było jeszcze w jako takim stanie tylko z powodu

owego stoickiego spokoju, jaki stał się jego drugą naturą. Zawsze opanowany, zawsze

z trzeźwym, przenikliwym umysłem - tak, Severus Snape to naprawdę niesamowicie spokojny

człowiek.

A przynajmniej był nim, od czasu wszakże: dopóki do Domu, którego był opiekunem,

nie trafił Harry Potter...

* * *

Przechodząc zimnym korytarzem, Mistrz Eliksirów wytężył słuch na odgłosy dochodzące

zza portretu Thomasa de Torquemady, który strzegł wejścia do pokoju wspólnego Ślizgonów.

Zazwyczaj lochy były miejscem cichym i spokojnym - dlatego też dźwięki niebezpiecznie

przypominające jęki i krzyki zaalarmowały Snape'a i postawiły go w stan pełnej gotowości.

Błyskawicznym ruchem swoją różdżkę i wszedł przez uchylone przejście z duszą na ramieniu,

gotów stawić czoła wszystkiemu, co zastanie w środku.

No, może jednak nie był gotowy na wszystko... A na pewno nie na TO, co zastał.

Dotąd srebrno-zielony pokój wypełniony był teraz jakąś białą substancją, która pokrywała

podłogę, meble - i samych Ślizgonów, którzy zgromadzili się tłumnie w pomieszczeniu.

Na samym środku pokoju tarzała się na podłodze para nastolatków, których Severus

z niejakim trudem rozpoznał jako Malfoya... i Pottera. Obaj chłopcy byli wymięci,

spoceni... i pokryci pierzem!

Na oczach osłupiałego Mistrza Eliksirów były Gryfon zdołał przyszpilić przeciwnika

do ziemi, po czym kilkoma celnymi ciosami małego, ale twardego jaśka zmusił Dracona

do rozluźnienia chwytu na jego własnej poduszce. Ta w następnej sekundzie została

przywłaszczona przez Harry'ego i uniesiona w górę niczym jakieś trofeum.

Okrzyki radości rozległy się w pokoju na równi z jękami zawodu i rozpaczy, jakie

wyrwały się z niejednego gardła przegranej drużyny.

Zanim Snape zdołał otrząsnąć się z szoku, Potter został porwany przez swoich towarzyszy

do góry i usadowiony na barkach Zabiniego i Avery'ego, podczas gdy reszta jego drużyny

wydarła się w ogłuszającym: „Hurra!!”.

Mistrz Eliksirów poczuł, jak coś się w nim gotuje z gniewu. Ten... gówniarz... zaledwie

przez jeden dzień swojej „kariery” jako Ślizgona zdołał jakimś sposobem obrócić cały

Dom Węża do góry nogami!

— Czy mógłby mi ktoś powiedzieć... CO TU SIĘ U LICHA WYPRAWIA?! — wściekły krzyk

Mistrza Eliksirów uciszył całe towarzystwo i sprawił, że wszyscy zagapili się na

swojego opiekuna domu z czystym szokiem na twarzach.

— Profesorze Snape... My... To znaczy... — próbował wydukać z siebie Harry, ale wyszło

mu to jeszcze gorzej niż zazwyczaj, jako że nie był przyzwyczajony do mówienia do

najbardziej przerażającego nauczyciela w Hogwarcie z góry. Nie pomogła nawet świadomość,

że ten sam nauczyciel był jego kochankiem... — Postawcie mnie na ziemi — wymruczał

do dwójki Ślizgonów.

Ci posłuchali aż nazbyt gorliwie, niemalże upuszczając go z ramion, i tylko dzięki

swoim instynktom gracza w quidditcha chłopak zdołał jakoś utrzymać równowagę. Jednakże

swoim upadkiem poderwał z podłogi chmurę pierza...

Kilka piórek zaplątało się w czarne włosy Snape'a, a jedno śliczne, białe piórko

opadło powoli i spokojnie... na jego nos.

Gniew, jaki dotychczas kotłował się w Mistrzu Eliksirów, w jednej chwili zmienił

się w ślepą furię...

15. - DEMON W LUDZKIEJ SKÓRZE

Owego pamiętnego poranka wszyscy uczestnicy walki na poduszki wraz z Draco i Harry'm

na czele zostali w niezwykle głośny i ekstremalnie nieprzyjemny sposób uświadomieni,

czemu Mistrz Eliksirów zawdzięczał swą ponurą sławę. Szczególnie, iż był to fakt

wcześniej nie zanotowany w historii Hogwartu, żeby Snape za ofiary swego płomiennego

temperamentu obrał sobie członków własnego Domu...

Krótko mówiąc, Ślizgoni byli wstrząśnięci i śmiertelnie przerażeni zmianą, jaka zaszła

w dotąd faworyzującym ich Opiekunie.

— (...) zamienię was w karmę dla testrali, bezczelni gówniarze! (...) zachowaliście

się jak banda zidiociałych, rozpuszczonych bachorów bez krzty rozumu (...) pożałujecie

dnia, w którym postawiliście stopy w obrębie Hogwartu i stanęliście na mojej drodze!

(...) nim z wami skończę, zostaną po was resztki, które nie będą nadawać się nawet

na składniki do eliksirów... Jakim cudem znaleźliście się w moim domu?!

Po kilkunastominutowej tyradzie, która zostawiła Ślizgonów bladych, drżących i solidarnie

połączonych w niemej modlitwie o miłosierdzie w postaci szybkiej i w miarę bezbolesnej

śmierci, Opiekun Slytherinu nie wydawał się ani o włos spokojniejszy. Wręcz przeciwnie...

— Odpracujecie wszystkie szkody z nawiązką, niech no tylko wymyślę wam odpowiednią

karę!...

Z tymi słowami, ziejący jadem, ogniem i siarką potwór w osobie Mistrza Eliksirów

odwrócił się i z furią zatrzasnął za sobą wejście do pokoju wspólnego. Przez kilka

chwil w pomieszczeniu panowała śmiertelna niczym na pogrzebie cisza. Wreszcie Harry

odetchnął i powiedział pogodnie:

— No, nie było tak źle...

Malfoy parsknął z niedowierzaniem.

— Potter, nie mogło być gorzej!

Były Gryfon zamrugał niepewnie.

— Ale przecież wszyscy przeżyliśmy w jednym kawałku! Snape tylko pokrzyczał, powrzeszczał

i wyszedł. Za kilka godzin ochłonie i pewnie wlepi nam szlaban z Filchem albo coś...

Odpowiedział mu tylko drwiący śmiech blondyna, nieskutecznie ukrywający nutkę przerażenia

w głosie.

— Potter, Snape nie jest Gryfonem, który działa pod wpływem emocji, a gdy się uspokoi,

jest spokojny jak baranek! To Ślizgon z krwi i kości, im bardziej jest opanowany,

tym więcej trybików w jego mrocznym, przesyconym złośliwością móżdżku pracuje, by

obmyślić nam karę, im bardziej perfidną, tym lepiej. Dla niego, nie dla nas, zapewniam

cię... — oświadczył Draco drżącym głosem.

— Ale... ale... to nie fair! W końcu nie zrobiliśmy nic złego! — powiedział Harry

z desperacją, po czym się zmitygował: — No, może poza kilkoma rozerwanymi poduszkami,

ale przecież wystarczy parę prostych zaklęć, by to naprawić... To niesprawiedliwe,

karać nas za kilka chwil dobrej zabawy!

Blaise poklepał go po ramieniu z wyrazem śmiertelnej powagi na twarzy.

— Witaj w prawdziwym świecie, kumplu!

Chłopak westchnął ciężko. Po chwili jednak wyprostował się i wyszczerzył w szalonym

uśmiechu.

— Przynajmniej, gdy będę umierał w mękach z rąk straszliwego Mistrza Eliksirów, jedno

wspomnienie będzie jak balsam na moje rany... — oświadczył pompatycznie w manierze

podpatrzonej u Zabiniego.

— Jakie znowu wspomnienie? — zapytał podejrzliwie Avery.

Uśmiech Harry'ego jeszcze się poszerzył, co wydawało się już być niemożliwe, a oczy

rozbłysły rozbawieniem i czymś na kształt słodkiego, beztroskiego rozmarzenia.

— Nobliwego Dracona Zniewieściałego i jego drużyny w strojach baletowych! Wyobrażacie

sobie minę Snape'a na TAKI WIDOK?...

* * *

Zły? Nie, Mistrz Eliksirów nie był zły, w żadnym wypadku. Zdenerwowany? Skądże. Kogo

mogłaby zdenerwować niewinna zabawa na poduszki, jaką tego ranka przedsięwzięli jego

podopieczni?

Nie, Severus Snape nie był ani zły, ani zdenerwowany. On był wściekły!

Gdy nadszedł czas śniadania, wparował do głównej sali jak pocisk wystrzelony z armaty,

z czarną szatą wirującą szaleńczo wokół jego szczupłej, lecz wysokiej sylwetki. Z

nieprzepisową szybkością dotarł do stołu kadry nauczycielskiej, nie dbając nawet

o pozory spokoju i opanowania.

Kadra Hogwartu umilkła jak na rozkaz, gdy mężczyzna z furią zasiadł do śniadania,

niemalże przewracając swoje krzesło i uderzając przy tym o jedną z nóg stołu, który

zatrząsł się niebezpiecznie. Kilka szklanek i kubków, które na nieszczęście zdążyły

już zostać napełnione przez ich właścicieli, zakołysało się, wylewając na białe obrusy

swoją zawartość.

McGonnagal poklepała kolegę po fachu po ramieniu.

— Zły dzień, Severusie? — zapytała współczująco.

Odpowiedziało jej kose spojrzenie i pogardliwe skrzywienie warg.

— Aż tak źle?

Tym razem odpowiedzią był niski, niezrozumiały pomruk.

Mistrz Eliksirów wbił wzrok w swój talerz, nawet nie kłopocząc się kontaktem wzrokowym

czy choćby przywitaniem z resztą nauczycieli. Nałożył sobie porcję jedzenia, po czym

zaczął znęcać się z furią nad pieczonym bekonem, wkładając w jego krojenie znacznie

więcej siły, niż to było potrzebne. Przeraźliwy zgrzyt noża na porcelanowym talerzu

sprawił, że kilka osób przy stole skrzywiło się z niesmakiem, po czym zaczęło czym

prędzej jeść swoją własną porcję - im szybciej będą w stanie wyjść, tym lepiej dla

nich.

Doświadczenie nauczyło ich, że lepiej unikać Złych Dni Severusa Snape'a.

Po chwili drzwi do głównej sali otworzyły się i kilkanaście osób weszło niepewnie

do środka. Tymczasem Opiekun Slytherinu, zatopiony w swych własnych, niezbyt zresztą

przyjemnych myślach, nie zauważał niczego, co się wokół niego działo, dlatego też

był zupełnie nieświadomy nagłej ciszy, jaka zaległa w pomieszczeniu.

Nowoprzybyłe postacie skierowały się do na wpół opustoszałego dotąd stołu.

Minerwa odchrząknęła niepewnie.

— Severusie?

— Czego!? — warknął mężczyzna, niemalże zasztyletowując ją spojrzeniem.

— Dlaczego część twoich podopiecznych jest przebrana w różowe sukienki baletowe?...

Snape podniósł wzrok i czyste przerażenie odmalowało się na jego twarzy, gdy ujrzał,

o czym mówiła Opiekunka Gryffindoru. Jego wzrok szczególnie przykuła jedna postać...

Idealnie szczupłe ciało Dracona Malfoya ściśle opinał satynowy materiał o barwie

płatków kwiatu japońskiej wiśni, idealnie współgrający ze śmietankową cerą blondyna.

Gładkie policzki chłopaka pokrył szkarłatny rumieniec, a karminowe usta wykrzywiły

się w grymasie, gdy wzrok wszystkich obecnych spoczął na jego falbankowej, króciuteńkiej

spódniczce, odsłaniającej krągłe uda i zgrabne łydki, aż po wdzięczne stópki przybrane

w różowe baletki...

W tej jednej chwili, dziedzic dumnego rodu Malfoyów stał się najbardziej wdzięcznym

obiektem miłosnych (albo li tylko pożądliwych) spojrzeń tak żeńskiego, jak i męskiego

grona uczniów Hogwartu...

* * *

(Tymczasem, przy stole Slytherinu...)

— Draco, przestań się marszczyć i krzywić, nikt ci nie mówił, że złość piękności

szkodzi? — zapytał Harry na widok wiercącego się w miejscu i kipiącego złością chłopaka,

gdy cała populacja Hogwartu zmierzyła nowoprzybyłych zszokowanymi spojrzeniami.

— Łatwo ci mówić, to nie ty musisz paradować przed tymi wszystkimi idiotami w obcisłych

damskich ciuchach! — burknął blondyn, garbiąc się w daremnej próbie ukrycia się przed

rozbawionym, ale przeszywającym wzrokiem wszystkich obecnych. — Czuję się jak na

jakiejś pieprzonej wystawie... I nie waż się mówić, że to był mój pomysł!

Wzrok byłego Gryfona złagodniał nieco. W końcu, jeśli ktoś wie, co to znaczy być

w centrum powszechnej uwagi, to jest to Chłopiec, Który Przeżył.

— W takim razie wiesz, co ja czuję od początku pierwszego roku w Hogwarcie — powiedział

cicho, niepewnie.

Zrozumienie rozbłysło w jasnych, bystrych oczach blondyna.

— Biedactwo... — westchnął, czule mierzwiąc brunetowi włosy. — Ale przynajmniej wszyscy

gapią się tylko na twoją bliznę, tymczasem mnie mierzą wzrokiem od stóp do głów,

dosłownie!

Harry zachichotał i objął chłopaka ramieniem.

— Powiedziałbym, że wyglądasz bardzo atrakcyjnie w obcisłych ciuszkach, skarbie...

— wymruczał mu do ucha sugestywnym głosem, sprawiając, iż blondyn oblał się płomiennym

rumieńcem. — W dodatku nie wiedziałem, że potrafisz tak słodko i uroczo się rumienić...

— Potter! — sapnął Draco, odpychając od siebie chłopaka. — Przestań się ze mnie nabijać!

— Ale ja przecież nic nie robię! — oświadczył Harry z udawaną niewinnością w głosie,

nie mogąc jednak powstrzymać drżenia kącików warg.

Jednakże Malfoy pozostawał poważny.

— Przestań ze mnie żartować, bo nie wiem, czy mówisz to na serio, czy nie! — powiedział

ze złością, po czym spuścił wzrok i dodał z niepewnością w głosie: — Nie chcę narobić

sobie nadziei, a potem usłyszeć, że nabijałeś się ze mnie...

Uśmiech Harry'ego przybladł na te słowa. Naprawdę nie wiedział, jak wyjaśnić, że

naprawdę nie był zainteresowany niczym więcej poza przyjaźnią...

Tymczasem blondyn obserwował go uważnie, badawczo. Wreszcie westchnął ciężko i uśmiechnął

się z cierpkim, pełnym goryczy smutkiem, takim, co zaciska krtań i pozostawia w ustach

niesmak:

— A więc jednak żart. Cóż, mogłem się tego spodziewać...

— Draco, zrozum... — szepnął Harry niepewnie. — Po prostu jest ktoś inny. I gdyby

nie on, to ja... ja z chęcią... Ale tak się nie stanie, bo moje serce jest już zajęte.

Przepraszam...

— Nie masz za co, tak myślę — powiedział Malfoy w zamyśleniu. — W końcu, nie panujesz

nad tym, prawda? Nad swoimi uczuciami. Tylko nie żartuj sobie z moimi, dobrze?

Harry tylko pokiwał głową i uścisnął pod stołem delikatną dłoń blondyna.

* * *

Tymczasem Dumbledore wreszcie uciszył całą salę i zwrócił się w kierunku stołu Slytherinu:

— Wierzę, że należy nam się jakieś wyjaśnienie, nieprawdaż? — zapytał z ognikami

szalejącymi w jego oczach. O tak, dyrektor wydawał się nieprzyzwoicie wręcz rozkoszować

całą tą sytuacją!

Tymczasem Ślizgoni popatrzyli po sobie niepewnie.

— Bliznowaty, to twoja działka! — stwierdziła Pansy.

— Moja? Dlaczego? — zapytał chłopak, zdziwiony. — Raczej Zabiniego. W końcu, to on

był sędzią całego pojedynku, mam rację? Równie dobrze może robić za naszego przedstawiciela.

Blaise na te słowa wyszczerzył się i zaśmiał niczym hiena, która właśnie dostrzegła

kawał padliny.

— Sami tego chcieliście...

Z tymi słowami wstał i stanął na środku sali, kłaniając się na lewo i prawo.

— Miłe panie, dostojni panowie — oznajmił donośnym niczym herold głosem, — mam zaszczyt

oznajmić, iż tego poranka w pokoju wspólnym Domu Węża stanęli na ubitej ziemi dwaj

szlachcice i ich mężne drużyny. By rozstrzygnąć spór, Sir Harry Bliznowaty i Nobliwy

Draco Zniewieściały zwarli się w uczciwej walce, stawiając na szali losy swych wiernych

towarzyszy. Przegrani zostali bowiem zobligowani do noszenia tychże nieświetnych

strojów, a jeśliby któryś z nich danego słowa nie dotrzymał, splamiłby swój honor

rycerski i imię rodowe zhańbił. Jednakowoż niech będzie wiadome, iż Draco Zniewieściały

i wszyscy jego poplecznicy wywiązali się z warunków przegranej i razem z całym Domem

Węża mogą wznieść toast ku czci wygranego, Sir Harry'ego Bliznowatego!

Z ostatnim ukłonem Blaise wrócił do stołu, chwycił swój puchar i napełnił go po brzegi

sokiem dyniowym.

— Za Harry'ego! — głośnemu okrzykowi Zabiniego zawtórowało zgodne echo głosów pozostałych

Ślizgonów.

Tymczasem były Gryfon, a teraz prawowity syn Domu Węża, uśmiechał się z poczuciem

bezbrzeżnej radości i szczęścia.

Wreszcie odnalazł swoje miejsce w Hogwarcie!...

* * *

Severus Snape nie mógł uwierzyć świadectwu własnych oczu i uszu.

Oto świat ostatecznie dokonał swego żywota, kopnął w kalendarz i przeniósł się na

łono Abrahama, a to, co się działo, było istnym Sądem Ostatecznym, Armageddonem i

Gehenną w jednym. Tak, najgorsze koszmary Mistrza Eliksirów właśnie stały się rzeczywistością...

Harry Potter, uosobienie gryfońskości (czytaj: głupoty, bezmyślności, arogancji,

et cetera, et cetera) został właśnie zaakceptowany jako pełnoprawny członek Slytherinu.

Gorzej: Ślizgoni naprawdę go POLUBILI!

Mistrz Eliksirów skrzywił się z niesmakiem. Gdyby na tym się skończyło, mógłby jeszcze

jakoś to przeżyć, ale... Potter przewracał cały swój nowy dom do góry nogami! Bitwy

na poduszki, latające białe piórka, różowe sukienki baletowe, bredzący Zabini i Ślizgoni

łączący się w zgodnym toaście na cześć Chłopca-Który-Przeżył!...

Koniec świata.

Kątem oka mężczyzna dostrzegł, jak Draco przysuwa się niebezpiecznie blisko Harry'ego

i kładzie swoją przebrzydłą, oślizgłą dłoń na ramieniu chłopaka. Snape'em aż zatrzęsło

ze złości. Jak... jak ten dzieciak w ogóle śmiał się zbliżać do Harry'ego, dotykać

go?! W końcu Potter nie był jego, lecz Severusa Snape'a, kochankiem!

Więcej nawet: jak Harry mógł pozwalać się dotykać?...

Pięści Mistrza Eliksirów zacisnęły się, aż zbielały mu kłykcie palców.

„Ale ja się zemszczę... Za wszystkie głupie wybryki i za pozwalanie temu blond-wypłoszowi

na zbliżanie się na odległość bliższą niż dziesięć metrów...”.

W jednej chwili w umyśle Severusa rozbłysła, bardzo obrazowa zresztą, wizja...

Harry, ubrany w króciuteńką baletową spódniczkę o barwie kuszącej, prowokacyjnej

czerwieni - notabene ubrany TYLKO w nią... i tańczący wersję erotyczną Jeziora Łabędziego

na pięknej, lśniącej, metalowej rurze.

Na twarzy Mistrza Eliksirów wypełzł złowrogi uśmiech, a oczy zalśniły mu niebezpiecznie.

Po chwili wybuchnął szaleńczym śmiechem seryjnego zabójcy, zmrażając krew w żyłach

całej populacji Hogwartu.

Bo tak naprawdę, to Severus Snape nie był ani wampirem, ani nawet przerośniętym nietoperzem...

Był demonem w ludzkiej skórze!

16. - KSIĄŻĘ SLYTHERINU

Harry'ego zaczęła już świerzbić ręka i musiał całą siłą woli powstrzymywać się, by

nie wyciągnąć różdżki i nie przekląć Zabiniego w cholerę. A to dlatego, że chłopak

chichotał jak opętany od dobrych kilku minut i wszystkim Ślizgonom zaczynało to już

powoli działać na nerwy.

— To było dobre, bracie! — powtórzył po raz kolejny Blaise. — Piórka, różowe wdzianka,

Nietoperek na skraju wytrzymałości psychicznej...

Harry na te słowa zadławił się sokiem dyniowym. Milicenta nie przepuściła okazji,

by uderzyć go z rozmachem po plecach.

— Nietoperek?!... — wykrztusił.

Zabini zamrugał niepewnie.

— A tak, zapomniałem, że nie należałeś dotąd do Slytherinu... W ten sposób cała społeczność

wężów nazywa naszego drogiego, ukochanego opiekuna — uśmiechnął się psotnie i mrugnął

doń powieką. — A co, nie podoba ci się?

Były Gryfon zdołał tylko wydusić z siebie:

— Nie, skądże...

— A widzieliście minę Gryfonów, jak Drakuś wparadował do sali w tej swojej króciutkiej

spódniczce? Miodzio! — Blaise paplał dalej, radośnie i beztrosko niczym małe dziecię,

zupełnie nieświadomy żądzy krwi, jaka zaczęła się gotować w rzeczonym blondynie.

Crucio, Crucio, Crucio...

- mamrotał w myślach Draco, jednocześnie próbując zapanować nad swoimi morderczymi

instynktami.

Słysząc to, Harry nie wiedział, czy być oburzonym na tę niewiarygodną łatwość w szafowaniu

Niewybaczalnymi, czy też pokiwać głową ze zrozumieniem. Sam miał ochotę zamknąć usta

nadpobudliwemu Ślizgonowi i wepchnąć mu tę jego paplaninę z powrotem do gardła. Ha!

Marzenia...

Wreszcie Malfoy postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.

— Zabini — wycedził. — Jeśli nie chcesz na własnej skórze zapoznać się z metodami

tortur, jakich uczyłem się pod czujnym okiem mojego ojca, radzę ci się zamknąć!

— Ale... — próbował protestować chłopak.

— W tej chwili!

Harry westchnął, przysłuchując się tej „przyjacielskiej” wymianie zdań. „I dziwić

się, że ze Slytherinu wychodzą potem sami maniacy, mordercy i psychopaci!”, pomyślał

z wisielczym humorem. A wszystko to z całkowitą akceptacją faktu, iż sam należał

do rzeczonej grupy...

W chwilę potem zauważył, jak w jego stronę kierują się Ron z Hermioną i przełknął

ciężko ślinę. Wciąż czuł się z dwójką swoich do niedawna najlepszych przyjaciół na

raczej niepewnym gruncie.

— Draco? — zagadnął cicho.

Blondyn od razu wyczuł zmianę nastroju i obrócił się do Harry'ego z wyrazem troski

w swoich jasnych oczach.

— Tak?

— Ron i Hermiona tu idą — powiedział, nie wiedząc do końca, czego się obawia ani

czego naprawdę chce od Ślizgona. — Po prostu... będziesz przy mnie?

Zazwyczaj chłodne oczy Malfoya zalśniły teraz zrozumieniem i wsparciem.

— Jasne.

Kiedy tylko będziesz mnie potrzebował - dokończył w myślach Draco.

Harry wciąż nie posiadał się ze zdumienia, jak ogromne zmiany zaszły w ich wzajemnych

relacjach. Co zrobił, by zasłużyć na lojalność i zaufanie, jakie na każdym kroku

okazywał mu Draco?... I dlaczego dwoje ze Złotego Trio Gryffindoru nie miało w sobie

tej lojalności, chociaż z pewnością na nie zasłużył?

Nikt nie zauważył wyrazu troski w oczach Blaise'a, gdy ten usłyszał wymianę zdań

między Harry'm a Malfoyem, troski, która po chwili zamieniła się w psotny błysk w

oku.

— Cześć, Harry! — przywitała się Hermiona, a Ron nie pozostawał w tyle: — Dobrze

cię widzieć, chłopie.

Zanim Harry zdążył odpowiedzieć, do rozmowy wtrącił się Zabini.

— Mości panie, szanowna waćpanno, byłoby z mojej strony błędem zakładać, iż przybyliście

państwo na audiencję u Jego Wysokości Harolda Wężoustego, niechaj żyje wiecznie?

Dwójka Gryfonów wybałuszyła na niego oczy, a zgromadzeni dookoła Ślizgoni wybuchli

śmiechem na ten widok.

— Eee... — wyjąkał Ron, ale Hermiona zdążyła właśnie pozbierać swoją szczękę z podłogi

i bezceremonialnie mu przerwała:

— Tak, dokładnie po to przyszliśmy. Na... audiencję. A teraz, Harry, moglibyśmy cię

na chwilę prosić? — zwróciła się do niego.

Już otwierał usta, by jej odpowiedzieć, lecz znów Blaise go uprzedził.

— Jako majordomus Jego Wysokości, długie niech będzie jego panowanie, mam obowiązek

dopilnować, by wszystko odbyło się zgodnie z protokołem. Byliście państwo umówieni?

Hermiona zacisnęła szczęki ze złości, po czym niemalże wypluła z siebie:

— Nie, i nie potrzebujemy. Harry, przestań robić z siebie idiotę i chodź z nami.

Korona ci z głowy nie spadnie! — warknęła.

Zanim Zabini zdążył się odezwać, Harry podniósł rękę, uciszając go, po czym zwrócił

się do swoich ex-przyjaciół.

— O co chodzi? Mówcie, ale szybko, bo zaraz będziemy się z Draconem zbierać do Hogsmeade.

Oczy dziewczyny zwęziły się w wąskie szparki na te słowa, ale tym razem to Ron się

odezwał:

— Chcieliśmy cię zaprosić, żebyś poszedł z nami, ale skoro wolisz zadzierać nosa,

to dzięki wielkie za takie towarzystwo!

— Pamiętaj tylko, że im wyżej jesteś, tym boleśniejszy będzie twój upadek — wycedziła

Hermiona, po czym chwyciła swojego chłopaka za ramię, odwróciła się na pięcie i pociągnęła

go za sobą.

Harry tylko westchnął ciężko i przetarł ze znużeniem oczy.

— Po co to zrobiłeś, Blaise? — zapytał cicho. — Teraz będą mnie nienawidzić.

Do tej pory kpiący z wszystkiego Ślizgon spojrzał na niego z powagą na twarzy.

— To były tylko żarty, a oni potraktowali cię gorzej niż śmiecia. Zamiast wściekać

się na mnie, bo przecież to moje słowa ich zdenerwowały, woleli uczynić z ciebie

swojego chłopca do bicia. Co z nich za przyjaciele?

— Poradzisz sobie bez nich — stwierdził Nott, a Avery pokiwał głową.

Zaś Milicenta znów wykorzystała okazję i „poklepała” Harry'ego po plecach w geście

„poparcia”. Chłopak jęknął pod ciężką dłonią tej raczej masywnej dziewczyny, ignorując

chichoty reszty Ślizgonów.

— Hej, ręce przy sobie! — powiedział, po czym zwrócił się do Zabiniego: — A co z

tym Haroldem Wężoustym, co? I tymi wszystkimi tytułami?

Chłopak wyszczerzył się w odpowiedzi.

— To, Wasza Wysokość, jest przecież oczywiste. Zrzuciłeś z tronu dotychczasowego

księcia Slytherinu — stwierdził, po czym kontynuował, ignorując oburzone „CO?!” Dracona:

— A żeby wszystko było zgodnie z literą prawa, brakuje nam jeszcze tylko koronacji...

„Koronacji”, pomyślał Harry słabo. „O Merlinie...”.

Tymczasem Blaise wydawał się dopiero rozkręcać.

— Musimy skombinować jakiś tron. I koronę, rzecz jasna. Najlepiej wszystko w barwach

Slytherinu... Co o tym myślisz, Harry?

Chłopak pokręcił głową z rezygnacją.

— Rób, co chcesz, byle tylko Snape się potem na mnie nie wściekał, OK?

Wyraz twarzy Zabiniego niebezpiecznie przypominał miny bliźniaków Weasley, gdy zwietrzyli

dobrą okazję do spłatania komuś figla.

„O cholera. W co ja się wpakowałem?”.

* * *

(Snape POV)

Gdy tylko znalazłem się w zimnych, kojących lochach i skryłem w bezpiecznym sanktuarium

moich prywatnych komnat, zrobiłem to, na co miałem piekielną ochotę już od jakiegoś

czasu: zacząłem przeklinać, długo i soczyście. Gdy zaś wreszcie się uspokoiłem, opadłem

z ulgą na swój ulubiony, butelkowozielony fotel, próbując nie myśleć o głębokiej,

szmaragdowej zieleni oczu swego nieznośnego kochanka...

Na laskę Merlina, ten chłopak wpędzi mnie do grobu! Przez niego stałem się niestabilnie

emocjonalnie - płakałem, kochałem, śmiałem się - śmiałem! Co więcej, cała szkoła

była świadkiem mojego makabrycznego rechotu rodem z najgorszych koszmarów. Założę

się, że ci idioci zwani uczniami będą do końca życia wspominać dzisiejsze śniadanie,

a historie o tym dniu przetrwają, by stać się bajkami opowiadanymi przy kominku ku

uciesze bandy bachorów, eee... gromadki dzieci i wnucząt, rzecz jasna.

Odetchnąłem głęboko kilka razy, próbując się uspokoić. Jeszcze niedawno byłem bezpieczny

w swojej skorupie, podczas gdy nikt nawet nie marzył, by zrobić w niej choćby rysę,

o zburzeniu całych murów nie wspominając. Teraz one runęły z łoskotem, a ja nawet

nie mogłem przypomnieć sobie oblężenia. Czyżbym poddał się ot tak, bez walki?...

Jakim sposobem ten... dzieciak, gówniarz zaledwie, zdołał wpłynąć na mnie tak bardzo?

Jak udało mu się zburzyć moją obronę, budowaną skrupulatnie przez ostatnie kilkanaście

lat?...

Gdybym nie wiedział lepiej, stwierdziłbym, że Harry zaczarował nas wszystkich: mnie,

dyrektora, resztę nauczycieli, ba! Przecież ten chłopak owinął sobie wokół palca

cały Dom Węża! Patrząc choćby na dzieciaka Malfoyów, który nigdy dotąd nie okazywał

nikomu nic więcej poza chłodną sympatią i zainteresowaniem, a to wszystko tylko w

najlepszym przypadku. Teraz zaś cała populacja Slytherinu jakby odrzuciła więzy powściągliwości

oraz chłodnej kalkulacji, i odżyła na nowo.

A wszystko to za sprawą Harry'ego...

Wzdrygnąłem się na tę myśl. Nikt nie powinien mieć takiej charyzmy ani tak wielkiej

władzy nad ludzkimi sercami! Nikt!

Ukryłem twarz w dłoniach. Czułem się zniewolony moim uczuciem do tego niesamowitego

chłopaka. Przez ostatnie dni moja samokontrola wisiała na włosku; musiałem bezustannie

przypominać sobie, że jesteśmy w szkole, że ciągle jestem nauczycielem Harry'ego,

tak jak i on pozostawał wciąż moim uczniem. Nie mogłem więc podejść i zmiażdżyć jego

ust w zaborczym pocałunku na oczach wszystkich, nie mogłem nawet wziąć go za rękę

ani pogładzić po policzku, choć tak bardzo, tak bardzo tego pragnąłem!

Jednocześnie zacząłem się dusić w tym „związku”, jeśli tak go można nazwać. Nie byłem

w stanie skryć się gdziekolwiek z moimi myślami, nawet z tymi najbardziej prywatnymi.

W moich stosunkach z Harry'm nie było miejsca na moją intymność; on wiedział wszystko,

co pomyślałem, nieważne jak bardzo chciałbym to ukryć, podczas gdy ja nie wiedziałem

o nim nic.

Czy naprawdę coś do mnie czuje? Czy chce ze mną zostać? Dlaczego więc tak afiszuje

się ze swoją nowoodkrytą „przyjaźnią” z Malfoyem?...

Ten cichy sztorm myśli, wątpliwości i obaw przetaczał się raz po raz po moim sercu,

o którym jeszcze niedawno w ogóle nie pamiętałem, że je mam. A teraz bałem się okropnie,

że gdy chłopak wreszcie pójdzie po rozum do głowy i znajdzie sobie kogoś lepszego

ode mnie, nie będę w stanie odłożyć mojego serca w odstawkę. Raz ogarnięte płomieniem,

roznieconym przez tego nieznośnego, kochanego bachora, nie ugasi się, dopóki nie

wypali się do cna i pozostawi po sobie zgliszcza.

A wspomnienia o wszystkich szczęśliwych dniach ulecą w niepamięć wraz z dymem z pogorzelisk.

_________________



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
My All
My all 1 16 [NZ]
my all
All my loving
All?out Nothing The Story of My Life
ALL I WANT FOR CHRISTMAS IS MY TWO FRONT TEETH
All?out Nothing The Story of My Life
ALL MY LOVING
34 The?atels all my loving
with all my heart
all my tomorrows trio
18485978 I Could Have Danced All Night from My Fair Lady
whitney houston saving all my love for you
Whitney Houston Saving All My Love For You
All my loving The Beatles
Beatles All My Loving

więcej podobnych podstron