Feliks W. Kres
Król Gór
I od stu lat czeka Królowa światłości w najwyższej płacząca zamczyska wieżycy na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał i przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.
(fragment legendy grombelardzkiej)
1.
- Panie, Najgodniejszy Książę Przedstawiciel prosi do siebie!
Odprawiłem niewolnika machnięciem ręki, po czym zwróciłem się do towarzyszącego mi Pana Lira P.W, z którym właśnie narzekaliśmy na ciężkie czasy.
- Wybacz pan - rzekłem. - Pogawędzimy przy okazji.
Odpowiedział ukłonem.
Powoli i z godnością zbliżyłem się do wysokiego krzesła, na którym spoczywała ogromna postać gospodarza dworu. Na mój widok Najgodniejszy rozjaśnił twarz.
- Poznaj pan - rzekł prędko, jakby bał się, że ucieknę - bawiących przejazdem w Rollaynie panów Zora H.T. i Tubilde'a F.R. z Grombelardu. Gorąco pragną cię poznać.
Pokłoniłem się gościom. Jako mieszkaniec Rollayny i współgospodarz dworu miałem prawo odezwać się pierwszy.
- Zaszczyt to dla mnie - rzekłem - poznać tak dobrze urodzonych szlachciców...
Pan Zor przerwał mi prędko:
- Wasza Godność drwisz sobie z nas. Cóż my, mieszkańcy dzikiego Grombelardu znaczymy wobec pierwszego rycerza Dartanu?
Nieznacznie uniosłem do góry brwi. Najgodniejszy zakrztusił się wesołością.
- Cóż za gafa, panie Zor! - zarechotał. - „Dziki Grombelard” o ojczyźnie Pogromcy, to dobre, he! he!
Zor i Tubilde zmieszali się tak bardzo, że ledwie powstrzymałem uśmiech. Pospieszyłem im z pomocą.
- Źle zrozumiałeś słowa naszego gościa, Najgodniejszy - powiedziałem. - Pan Zor powiedział oczywiście „dżdżysty” (a taki jest w istocie), nie zaś „dziki”. Winę za nieporozumienie ponosi tu akcent, tak znamienny dla każdego Grombelardczyka używającego Konu.
Goście spojrzeli z wdzięcznością. Najgodniejszy długo kiwał głową, wreszcie uśmiechnął się.
- Widać stary już jestem - rzekł z humorem - i niedosłyszę.
- Pan Golst tak dobrze opanował wymowę Konu - stwierdził Tubilde - że nie dźwięczy w jego głosie ani jedna nutka naszego starego języka. Czy wolno mi spytać, przed ilu laty opuściłeś, panie, Grombelard?
- Sześć lat temu, ale Konu znam od dziecka - odparłem. - W młodości wiele podróżowałem...
- O! - przerwał mi Najgodniejszy. - Nie wykpisz się pan tym razem... Wiem, że znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale Armekt, ponoć swego czasu odwiedziłeś nawet Garrę... Ale mnie interesuje właśnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde opowiedzieli mi o Drugiej Prowincji wiele niewiarygodnych historii, ciekaw jestem, czy pan, któryś przecie pół życia tam spędził, potwierdzisz je?
Zmarszczyłem nieco brwi. Nie lubiłem mówić o Grombelardzie. Z wielu powodów.
- Nie wiem, co panowie powiedzieli - zacząłem wymijająco - mimo to potwierdzam każde słowo. W Grombelardzie wszystko może się zdarzyć.
Najgodniejszy był niezadowolony. Skarcił mnie spojrzeniem.
- Znów się wymigujesz - powiedział. - Wspomniałeś kiedyś, że bawiłeś we wschodniej części Grombelardu...
Ściągnąłem twarz jeszcze bardziej.
- O czym mam opowiedzieć? - zapytałem wreszcie, po dość długiej chwili milczenia.
Przedstawiciel otworzył usta. Ale zamknął je zaraz, kierując spojrzenie gdzieś w bok, poza mnie. W tej samej chwili usłyszałem stanowczy, kobiecy głos:
- Nic z tego, mój drogi! Żadnych opowieści. Chcę wyjść do parku, źle się czuję...
Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknięciem usunęła mnie na bok i stanęła przy mężu. Pochyliłem się w ukłonie, Zor i Tubilde przyklękli.
- Nie żądam, byś pozostawił dla mnie gości. Będzie mi towarzyszył nasz Pogromca... Pod jego opieką mogę czuć się bezpieczna, nieprawdaż?
Najgodniejszy zrobił dziwny grymas i niechętnie machnął dłonią. Irina posłała mu uśmiech. Spojrzała na mnie.
- Mogę prosić o opiekę, prawda? Zgiąłem się wpół.
- Chodźmy zatem.
Podążyła w stronę wyjścia. Pokłoniłem się Najgodniejszemu i gościom, po czym ruszyłem za nią.
Sala była już niemal pusta, większość przybyłych dawno udała się do domów. Kolejne z wielkich przyjęć na dworze Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rollaynie, dobiegało końca...
Zeszliśmy do ogrodu. Stojący przy drzwiach gwardziści zasalutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem zasłoniły nas krzewy dzikiej róży.
Niespiesznie zanurzaliśmy się w chłodny i mroczny gąszcz parku. Irina rozejrzała się uważnie dokoła. Byliśmy sami. Mogła zrzucić maskę.
- Cóż to, dzielny rycerzu? - zapytała z ironią. - Znów słaba kobieta musi wybawiać cię z opresji? I wreszcie - dawno już chciałam o to zapytać - czemu tak niechętnie mówisz o Grombelardzie? O przeszłości?
Spojrzałem uważnie, ale jej twarz tonęła w mroku.
- Czemu pytasz?
- A czemu nie?
Pocałowałem ją powoli, z namysłem.
- Moje życie w Grombelardzie nie było lekkie - skłamałem. - Dlatego niechętnie je wspominam. Cóż w tym dziwnego?
- Nic, rzecz jasna. Poza tym, że kłamiesz.
Usiedliśmy na otoczonej przez gęste krzewy ławce.
- Kłamiesz - powtórzyła z wyrzutem. - Ale dlaczego? Same tajemnice... Tajemnicza przeszłość, tajemniczy przyjaciel...
Usiłowała zajrzeć mi w oczy.
- Ten kot... Powiedz, dlaczego nazwał cię: Glorm? Czy Golst to nie jest twoje prawdziwe imię?
Milczałem. Cóż jej miałem powiedzieć? Że byłem rozbójnikiem? Że napadałem na karawany kupieckie, że mordowałem - i jak jeszcze? Była Dartanką. Nie znała Grombelardu, raz i drugi słyszała może o okrutnych Ciężkich Górach i srożących się tam bandytach. O zwalczających ich dzielnych żołnierzach... Miałem przyznać się do swego rzemiosła? Przyznać, że... tęsknię za nim?
- Nie odpowiesz mi?
Milczałem. Wstała i bez słowa poszła przed siebie. Uraziłem ją, milczałem... Chciała, bym nie miał przed nią tajemnic, bym jej mówił o wszystkim. Miała prawo tego żądać.
Patrzyłem, aż znikła w mroku.
Wiedziałem, że jeśli będę stale kłamał - stracę ją. Ale czy wolno mi było zmącić przejrzysty dotąd wizerunek prawego, szlachetnego rycerza? Wiedziałem, że jestem winien, że to ja rozbijam nasz związek. Miałem ochotę pobiec za nią i... uderzyć. Bić ją po głowie, po twarzy, dlatego właśnie, że była bez winy. Dlatego.
Powtarzałem w kółko jedno słowo:
„Rozbójnik”.
Ale w końcu sam nie wiedziałem, czy powtarzam je z nienawiścią, czy też z dumą, że jednak kiedyś nim byłem...
2.
- Ayana!
Biegła. Zabiłbym chyba, gdyby zwlekała.
- Chodź bliżej. Bliżej, mówię!
Stanęła tuż obok. Drżała. Niewolnicy i psy doskonale wiedzą, kiedy należy się bać.
Prawie bez zamachu wymierzyłem potężny policzek. Poleciała na ścianę, przewracając stojącą przy niej ogromną, llapmańską wazę. Stos skorup.
- To była piękna waza.
- Co zrobiłaś?
Bezmyślnie przyciskała dłonie do policzka. Szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami.
- Co zrobiłaś, pytam?!
- Panie... ja...
Wziąłem do ręki leżący na stole nóż. W tej samej chwili ktoś chwycił mnie za ramię. Liwra.
- Czyś oszalał?
Odebrała mi nóż i na powrót położyła na stole. Taak... Zawsze pozwalałem ci na zbyt wiele, moja pierwsza niewolnico... Przebrała się miarka. Nie pomoże uroda.
- Zabiję cię, Liwra. Wiesz o tym?
Odczytała mój uśmiech niewłaściwie. Odpowiedziała swoim.
- Ale ja cię naprawdę zabiję. Już zabijam - czy czujesz?...
Zaczynała wierzyć. Bo ten uścisk nie był zwykłym, czułym uściskiem. Patrzyłem, jak jej twarz sinieje. Próbowała się wyrwać - coraz słabiej. Może chciała krzyknąć?
Trzask pękających kości i głuchy jęk zabrzmiały jednocześnie. Zawtórował im przeraźliwy wrzask Ayany. Strumień krwi buchnął mi na pierś. Zdwoiłem siłę uścisku, potem porwałem trupa ponad głowę, zawinąłem dwukrotnie i cisnąłem w drzwi.
Drzwi pękły.
Oddychałem chrapliwie.
Rozbójnik.
Pobiegłem do sypialni, runąłem na łóżko, ale nie zaznałem spokoju. Obok stał puchar z winem. Cisnąłem z całej siły. Strzeliło pękające szkło i wspaniałe, pokrywające pół ściany zwierciadło rozpadło się w kawałki. Skoczyłem ku wielkiej szafie w rogu pokoju i otworzyłem ją. Był w niej ogromny topór - jedyna bojowa broń, jaką zawsze miałem pod ręką. Rozłupałem drzwi, potem przez okno wyskoczyłem do ogrodu. Topór zawarczał w powietrzu, targnął się w dłoniach, z łoskotem rozbijając kamienną rzeźbę, przedstawiającą młodego pasterza.
Rozbójnik.
Cisnąłem broń na ziemię, roztarłem zdrętwiałe od ciosu ramiona. Pot zalewał oczy. Otarłem go i osunąłem się na trawnik.
Rozbójnik... Nie było dla mnie miejsca w pięknym, spokojnym Dartanie. Nie było miłości. Cóż mogłem ofiarować Irinie? Siebie? Nieprawda. Jak dotąd w ogóle mnie nie znała, znała zupełnie innego człowieka, którego kazałem jej znać. A ja - byłem rozbójnikiem. I już wiedziałem, że pragnę być nim nadal...
Nie tylko o Irinę chodziło. Bo cóż za życie? Dwór, ministrowie, Najgodniejszy głupiec, szlachta, turnieje... Bogactwo, przepych, piękne niewolnice... Ukłony, hołdy, tytuły... Rollayna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, mosty, pałace, brukowane ulice, kupcy, rynki, place, złotnicy, stadniny rasowych koni, klejnoty... Rollayna.
Zamknąłem oczy. Tuż przy uchu słyszałem świergot przedzierającego się przez trawę owada. Poza tym było cicho. Za cicho.
W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelardzie... Westchnąłem. W Grombelardzie, w Grombelardzie... Powoli rozwarłem powieki, świtało.
Grombelard był daleko. Tu był Dartan. Ale Dartan to nie tylko pełne nudy życie. Przede wszystkim to właśnie - bogactwo...
Nie wierzyłem, bym umiał zrezygnować z bogactwa na rzecz wolności. Po sześciu latach?
Wstałem powoli i podążyłem ku domowi. Otworzyłem wychodzące na ogród drzwi i poszedłem do sali stołowej. Nie było w niej Ayany. Ani Liwary...
Zabiłem niewolnicę. Najwierniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przeszły przez moje ręce. Czyn podły i nikczemny. Nigdy dotąd nie popełniłem niczego równie niskiego. Można zabić człowieka. Jeśli jest dzielny i silny - powód do chwały. Ale zabić wierną niewolnicę, wiernego towarzysza - konia czy psa - potrafi tylko łajdak i tchórz. Czyżby Dartan zrobił mnie takim?
Długo stałem bez ruchu, oparty o ścianę. Potem wezwałem Ayanę.
Podeszła powoli, z lękiem. Lewy policzek wciąż był mocno zaczerwieniony.
- Bliżej! - poleciłem.
Z jękiem opadła na kolana. Patrzyłem przez chwilę, potem powtórzyłem niegłośno:
- Powiedziałem: bliżej.
Zrobiłem dwa kroki, pochyliłem się. Z płaczem zasłoniła głowę dłońmi. Zagryzłem wargi. Nie chciałem uderzyć, powinna o tym wiedzieć. Delikatnie dotknąłem czarnych włosów.
- Nie trzeba, Aya... Naprawdę.
Przykucnąłem, by objąć ją ramieniem. Pocałowałem lekko. Przytuliła się nieśmiało, bojaźliwie.
- Wybaczysz mi, Aya?
Rozpłakała się na głos.
- Błagam, Panie... nie żartuj sobie ze mnie...
Powstałem. Patrzyłem na wstrząsane szlochem ramiona, potem wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Usiadłem w fotelu przy kominku i wbiłem wzrok w migocące płomyki.
Strach. Wzbudzałem strach.
Poczułem, jak znów narasta we mnie ta zwierzęca wściekłość, ten dziki gniew, przed którym drżeli niegdyś najodważniejsi grombelardzcy żołnierze. Jeszcze moment... jeszcze moment i oderwę poręcz tego fotela, na którym siedzę, rozwalę, roztrzaskam wszystkie meble, wezwę niewolnice i będę je bił dopóty, dopóki okrwawiony kawał drewna nie wypadnie mi ze zdrętwiałej ręki; jeszcze chwila i palnę pięścią w ten ozdobny, granitowy kominek, będę walił tak długo, aż usłyszę trzask pękających kości dłoni, aż knykcie spłyną mi krwią; jeszcze chwila i porwę porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topór, przyczepię go do siodła wiatronogiego Galvatora i z krzykiem pognam Obwodnicą ku bramom miasta, a potem ku grombelardzkiej granicy...
Wstałem. Podszedłem do ściany i podparłem ją ramionami.
Sześć lat. Przez sześć lat wzbudzałem strach w turniejowych rywalach, a od dzisiaj - w niewolnikach. Od dzisiaj? Zapewne od dawna. Nie widziałem tego dotąd...
W kim będę budził strach za następnych sześć lat?
Umierały legendy, odchodzili bohaterowie. Kilka lat temu całe Cesarstwo wiedziało, kim są i gdzie się znajdują jego faktyczni władcy. Rapis - Demon Walki - rządził na morzu. Aktar był panem równin i stepów Armektu. Basergor-Kragdob panował w górach Grombelardu, dzieląc swą władzę z Łowczynią - piękną i samotną Królową Gór...
O Rapisie słuch zaginął równe trzy lata temu. Niespełna dwa lata wcześniej zginął najznakomitszy z jeźdźców, Aktar, stratowany - o ironio! - przez własnego wierzchowca. Tron grombelardzki wakował od sześciu lat.
Od sześciu lat... Człowiek, do którego tron ów należał mordował niewolnice.
Huknąłem pięścią w ścianę, aż pokryte aksamitem deski odpowiedziały głuchym stęknięciem. Kiedyś grabiłem po to, by być bogatym, by mieć wszystko. Miałem. I co dalej? Bogactwo nużyło mnie... Ale i pogrążało. Już dawno straciłem nad nim kontrolę, straciłem swobodę ruchów w zimnych górach ciężkiego złota, w kopcach diamentów, w stosach szmaragdów, zaplątałem się w pajęczynę wynikającej z bogactwa etykiety, zgłupiałem od dworskich zwyczajów... Pełzałem pośród lepkich dostatków i magnackich przyzwyczajeń jak mucha, której smoła zlepiła skrzydła, która już nie może oderwać się od czarnej, ciepłej powierzchni, choćby nie wiem jak szerokie przestrzenie na nią czekały.
Do świata tych dostatków należała kobieta, którą kochałem. Mój świat, świat Ciężkich Gór, był dla niej tym, czym jej bogactwo dla mnie...
Powoli podszedłem do przeciwległej ściany i zdjąłem jeden z zawieszonych na niej puginałów. Lśnił od klejnotów, ale można nim było zadać śmiertelne uderzenie...
Pieściłem ostrze w dłoniach. Potem, kalecząc palce, złamałem broń. Odłamki cisnąłem w ogień.
3.
Dagona osiodłała mi Galvatora. Wskoczyłem na kulbakę i pojechałem do Rbita.
Było jeszcze wcześnie, gwardziści dopiero otwierali mosty na Obwodnicy. Jechałem niespiesznie, zamyślony. Nie zwracałem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedyś jego uroda oszałamiała mnie. Jakże inna przecież była Rollayna od ponurych miast Grombelardu! Tam - czarny kamień i ciężka, brunatna cegła, tu - lśniące bielą ściany domów, szerokie okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych pałacyków, rozłożyste ogrody. Mur, dla żartu chyba nazwany „obronnym”, ten sam, wzdłuż którego wiedzie Obwodnica - pokryty freskami: widok zdolny w osłupienie wprawić ponurego kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. I rzeka, przecinająca miasto na dwie równe niemal części. Skrzypienie opuszczanych mostów - pięknych, jak wszystko inne.
Rbit miał swój pałac w Trzeciej Dzielnicy. Byłem prawie pewien, że nie zastanę go w domu, liczyłem co najwyżej na wiadomość, gdzie przebywa. Ale był. Przyjąłem wieść ze zdumieniem, bo odkąd przybyliśmy do Rollayny, ani razu nie udało mi się zastać go w „śmietniku”, jak pogardliwie nazywał swój pałac.
Oddałem konia służbie i po szerokich, marmurowych stopniach wszedłem do środka. Piękna dziewczyna w liberii pokojówki wskazała mi głęboki fotel w jednej z sal. Usiadłem.
Nie, nie można było odmówić mojemu przyjacielowi wyczucia smaku. Dom urządzony był z przepychem, rzucały się w oczy aksamit, mahoń, srebro, marmur, porcelana... Ale bogactwo nie męczyło, nie przytłaczało. Raczej rozjaśniało wzrok i myśli. Czuło się jednak, że właściciel dawno o nim zapomniał, że nie pieści go i nie troszczy się o nie. Byłem u Rbita wiele razy i zawsze zastawałem dom dokładnie taki, jak poprzednio. Nie zmieniały się zasłony i kotary, nie przybywało ustawionych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty w ścianę wielki, lśniący topór tkwił w niej do dziś - zardzewiały już nieco.
Ja sam go wbiłem.
W domu Rbita drzwi nie miały klamek; wszystkie osadzone były swobodnie w futrynach i rozchylały się wahadłowo na obie strony. Chodziło o to, by właściciel mógł je samodzielnie bez trudu otwierać i zamykać, Zawiasy były dobrze naoliwione, skrzydła drzwi poruszały się bezszelestnie. Wejściu Rbita nie towarzyszył szczęk naciskanej klamki ani żaden inny dźwięk; instynktownie wyczułem, że stoi za mną. Odwróciłem głowę.
- Nie spodziewałem się ciebie - powiedział tak zwyczajnie, jakbyśmy się rozstali przed minutą. Uniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy. - Ale dobrze, żeś przyszedł. Mimo wszystko dobrze...
Patrzyłem zdumiony. Potężne boki kocura pokrywała prostej, lecz solidnej roboty kolczuga. Mało tego: był uzbrojony. Przymocowane do wszystkich czterech łap skórzane rękawice zakończone były długimi, stalowymi pazurami w kształcie noży, haków i harpunów.
- Wybierasz się na wojnę? - zapytałem, marszcząc brwi. - Co znaczy ten ekwipunek?
Nie odpowiedział. Lekko wskoczył na stojący obok fotel. Z chrzęstem zbroi legł na brzuchu, skrzyżował przednie łapy.
- Wyjeżdżam - rzekł krótko. - Do Grombelardu.
Patrzyliśmy na siebie.
Przyjechałem do Rbita nie bez powodu: oto chciałem mu opowiedzieć o Irinie, o swoich kłopotach... Poprosić o radę. Ale daleki już byłem od myśli o Grombelardzie. Pragnienie powrotu w góry przygasło. Rozważałem raczej co zrobić, by w Dartanie było mi znośnie. Sądziłem, że Rbit mi to powie.
Kiedy po raz pierwszy stanęliśmy w Rollaynie, oświadczył, że zrobi wszystko, by mnie jak najprędzej stąd wyciągnąć. Rzeczywiście starał się. Potem przestał. Myślałem, że zrezygnował.
Był spokojny.
- Nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Grozi mi niebezpieczeństwo, któremu nie umiem się przeciwstawić. Więc uciekam, to chyba zrozumiałe?
Niewolnice wniosły poczęstunek i wino. Odprawił je machnięciem ogona.
- Niebezpieczeństwo? - zapytałem zdumiony. - Jakie niebezpieczeństwo?
Pokręcił wielkim łbem.
- Patrzy i nie widzi - mruknął jakby do siebie.
- Co się dzieje?
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Zjadł cię ten cały Dartan, Glorm - stwierdził. - Nic z ciebie nie zostało... Jest w Rollaynie czarownik. Od pięciu dni. Robi wszystko, by nas dostać. Oczywiście nic o tym nie wiesz?
Siedziałem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiała być istnym obrazem zdumienia. Westchnął.
- Na Szerń, byłem pewien, że doskonale orientujesz się w sytuacji. Nie szukałem kontaktu z tobą, bo, przeciwnik nie powienien wiedzieć - o ile, rzecz jasna, już nie wie - że mamy z sobą cokolwiek wspólnego. Kręci się w zasięgu twego wzroku, węszy, spiskuje...
Urwał. Zeskoczył z fotela i powoli podszedł do ściany. Nic nie stracił ze swej zręczności, szybkości i siły. Trzy błyskawiczne ruchy łap i z zawieszonego nisko nad podłogą wspaniałego gobelinu pozostały tylko strzępy.
- Czarownik... - rzekł cicho. - W Dartanie nigdy nie mieszkał żaden czarownik. Musi pochodzić z Grombelardu. Musi mieć z nami jakieś porachunki. Z pewnością. Nazywa się Moldorn. Skądś znam to imię. Ale skąd?
Patrzył w podłogę. Wreszcie powiedział dobitnie:
- Czekałem sześć lat, Glorm. Dłużej czekać nie mogę i nie chcę. Przede wszystkim nie chcę. Pojadę do Grombelardu z tobą, lub sam. Chciałem ci to powiedzieć.
Spojrzał na mnie. Żółte ślepia były zupełnie nieruchome. Czekał.
Wolno pokręciłem głową.
- Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest parę rzeczy, o których muszę ci powiedzieć... Jest... kobieta...
Przerwałem, śmiał się. Niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi koci śmiech.
- Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach - mruknął.
Spojrzałem uważnie. Jeszcze mocniej ściągnąłem brwi.
- Tylko nie przerywaj - zastrzegł się. - Jeśli powiem coś, co będzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, żeby ci udowodnić, jak dużo wiem, tylko dlatego, że jestem twoim przyjacielem.
- Mów. Wiesz, że od ciebie dużo przyjmę.
- Dobrze: Pani Irina J.C.C.
Milczenie.
- Skąd wiem? Bo o tym chciałeś mówić, prawda? Wszyscy widzą. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen także. Ale on jest w tej chwili zajęty Panią Luirą R.Z. i twój romans z Iriną jest mu na rękę... Nie przerywaj. Nie jesteś jedynym kochankiem Iriny. Istnieje jeszcze Lessa I.B. Myślałeś, że to już dawno skończone? Nie, Glorm, nie skończone.
Nie mogłem wykrztusić słowa.
- I najważniejsza sprawa, o której powinieneś wiedzieć: nasz czarownik najwyraźniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob i ty to ta sama osoba. Usiłuje zebrać informacje o twej przeszłości. Wiem, że pomaga mu w tym Irina. Byłem pewien, że zdajesz sobie z tego doskonale sprawę...
- Kłamiesz...
- Kocur nie kłamie, licz się ze słowami.
- Rbit... Uwierzę we wszystko, ale... Ty się mylisz!
- Jestem pewien. Co do czarownika - absolutnie. Łażę za nim od trzech dni. O Lessie natomiast wiem od Litary V.R.; kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna sekreciki o jakich ci się nawet nie śniło. A ponieważ zna je ona, oznacza, to, że znam je również ja. Nie sądzę, aby Litara mogła się pomylić. Zresztą - możesz tak uważać. Ale co do czarownika - mam niezbitą pewność. Widziałem i słyszałem. Nadal mi nie wierzysz?
Objąłem czoło dłońmi.
- Nie pozuj na posąg rozpaczy, jesteś mężczyzną. Słuchaj dalej. Twój romans nie jest jedyną sprawą; która mnie boli... Czy wiesz, że jesteś śmieszny? Popatrz na siebie, spójrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasują do ciebie pończochy i aksamitne porcięta w gwiazdki. I ta czapka z piórkiem.. Glorm, do cholery... Gdzie twój niedźwiedzi kaftan, gdzie twoja kolczuga? Że wyglądałbyś w tym jak prosty żołnierz czy zbój? Żołnierz wzbudza szacunek, rozbójnik, strach, a błazen - tylko śmiech...
Opanowany i małomówny zwykle Rbit wygłaszał przemowę. Mój los leżał mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mówił, docierało do mnie. Irina...? Musiałem wierzyć. A przecież... nie umiałem.
- Czyżbyś naprawdę myślał, że nie widać, jak zabiegasz o nowe, coraz wyższe stanowiska i tytuły? Po co? Nazywam się Rbit L.S.L, nie jestem jakimś tam Wyżej Postawionym, nie jestem Szlachcicem Czystej Krwi, jak ty, lecz Magnatem. Jestem lepiej urodzony, niż taki Gartolen i gdybym tylko zechciał - wszak i fortunę mam niemałą - dochrapałbym się nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm? Odpowiedz, po co? Bogactwo i tytuły tylko wtedy mają sens, gdy nie krępują rąk. Pieniądz ma ci dać wolność, nie niewolę.
- Przestań, Rbit.
- Nie, Glorm. Zacząłem, więc skończę. Nazywają cię Pogromcą. Bardzo słusznie. Nie ma w Dartanie - a według mnie w całym Imperium - człowieka, który w pojedynkę zdołałby cię pokonać. Ale te turnieje... Człowieku, czy nie widzisz, że obstawiają cię jak konia na wyścigach? Że Najgodniejszy nabija sobie twoim kosztem kiesę? Że...
- Dość, Rbit! Wyrzygałeś wszystko, teraz milcz!
Cisza.
- Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem - wyjedziemy...
Milczenie.
- Dobrze. Dwa dni.
4.
Długo jeździłem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony Galvator sam trafił do domu. Byłem oszołomiony, rozgoryczony i przepełniony żalem. Irina...
A jednak musiałem wierzyć Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaźnił się z kotem, niełatwo zdoła to pojąć. „Kocur nie kłamie” - powiedział Rbit. To prawda. Kłamią tylko ludzie i sępy. Ludzie - bo potrafią i lubią to robić, sępy - bo taka jest ich natura. Najnędzniejszy z kocich niewolników nie kłamie nawet wtedy, gdy od kłamstwa zależy jego życie. Kocur - kot-wojownik, rycerz - nie kłamie nigdy. Kłamstwo uważa za największą hańbę. Gdy go uderzysz - będzie twoim nieprzyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy - będzie starał się zabić cię przy pierwszej sprzyjającej temu okazji; gdy mu zarzucisz kłamstwo - rzuci się na ciebie natychmiast, choćbyś był zakutym w stal olbrzymem, a on maleńkim kłębuszkiem riparta. A Rbit był olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedynkę dają radę wilkowi. Nie odwrócił się, gdy mu rzekłem: kłamiesz. Był moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy zdarzy ci się walczyć z kotem ramię w ramię w jednym szeregu - będzie on twym najwierniejszym druhem do śmierci. Zelżysz go - wysłucha w milczeniu, dobędziesz miecza - ucieknie i nie zobaczysz go więcej, chyba przypadkiem. A i wtedy pozna cię, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz się w opałach - pomoże i pójdzie dalej swoją drogą, nie chcąc słuchać podziękowań ani przeprosin. Cóż - zwykły Wyżej Postawiony Kocur nosi w sobie więcej godności i honoru, niż wszyscy dwunożni Szlachcice Czystej Krwi i Magnaci razem wzięci, nie mówiąc już o sępach...
Rbit nie kłamał. Nie umiałby tego zrobić. Mogłem nie Mierzyć własnym oczom. Słowu kota - musiałem.
I wierzyłem. Wiedziałem, że jest tak, jak powiedział. TAK BYŁO. Ale, ze względu na Irinę - musiałem też sprawdzić.
Irina... Była pierwszą kobietą w moim życiu, którą naprawdę kochałem. I oto w jednym momencie - miałem znienawidzić... Miałem uwierzyć, że zakpiła sobie ze mnie, zrobiła zabawkę... Ale najgorsze... najgorsze było to, że mnie szpiegowała...
Dlaczego?
Miałem ochotę zapłakać.
Przecież wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że ona... Kochałem ją przecież całym zapałem miłości, jaki wynieść zdołałem z ociekających krwią Ciężkich Gór Grombelardu. Szanowałem tę miłość i żądałem dla niej szacunku od innych, bo była czymś niezwykłym, czymś szalenie wzniosłym i delikatnym. I kruchym. Czterdzieści z górą lat życia i oto pierwsza kobieta, której włosów dotykałem wiedziony nie żądzą rozrywki, lecz uczuciem. I chęcią sprawienia radości; kochałem ją dla niej, bo - naiwny - sądziłem, że chce tego, że ceni. Naiwny. Naiwny.
Miał rację Rbit. Czas w drogę. Nic mnie już w tym mieście nie trzymało. Białe mury, zrazu piękne, potem obojętne - teraz stały się wstrętne i śliskie. Ale nigdy nie odchodziłem, mając dług do spłacenia. Zawsze płaciłem. Z nawiązką.
Zapłacę i teraz.
Zsiadłem z konia, nierównie już spokojniejszy, niż u Rbita. Gdzie miecz, tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, sentymenty. Orężna dłoń musi być pewna. Inaczej sama zbierze śmierć, miast ją zadać.
Do pałacu chciałem udać się z mieczem. Jeśli nie ma już miłości - będzie jeszcze zemsta...
Poszedłem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjęte z Galvatora siodło cisnąłem na podłogę.
Od sześciu lat używałem tylko broni turniejowej i klucze od szafy gdzieś się zawieruszyły. Spojrzałem dokoła. W kącie stał olbrzymi młot, pokryty pajęczyną. Ująłem go oburącz. Szafa pękła natychmiast. Uderzyłem jeszcze dwa razy, po czym wyłamałem resztki potrzaskanych desek.
Godzinę później ujrzałem się w zwierciadle. Patrzył na mnie z jego głębi barczysty olbrzym, odziany w wiązany pod szyją łosiowy kaftan, spod którego wystawały krótkie, nierówne rękawy stalowej kolczugi, grubą i szeroką, czarną spódnicę do kolan oraz skórzane, mocne buty z cholewą. U boku wisiał mu długi, wąski miecz w okutej żelazem pochwie, za pasem tkwił ciężki nóż. Do zarzuconego na plecy siodła przymocowany był ogromny topór i krótki miecz, ż drugiej strony kusza i worek z bełtami. W prawej dłoni, opiętej skórzaną, nabijaną żelaznymi łuskami rękawicą, olbrzym dzierżył krótką, mocną włócznię o szerokim grocie.
Basergor-Kragdob, Król Gór.
Długo stałem przed lustrem. Dawno nie widziałem stojącego w nim człowieka...
Powoli poszedłem na piętro. Łokciem uchyliłem drzwi do sypialni i wśliznąłem się do niej. Cisnąłem siodło na łóżko.
Teraz należało doprowadzić do spotkania z Iriną...
Na Szerń, jakże bardzo musiałem dotąd jej ufać! Jakże musiałem wierzyć, skoro nigdy nie przyszła mi bodaj chętka na sprawdzenie jej prawdomówności! A był przecież prosty, szalenie prosty sposób. Miałem Pióro - Geerkoto, potężny Zły Magiczny Przedmiot. Siła w nim drzemiąca zabijała w krótkim czasie każdego, kto odważył się złożyć fałszywą przysięgę popartą imieniem Największego. Wystarczyło ukryć Pióro pod szatą i zażądać: „Poprzysięgnij na Krafa, że jestem jedynym twoim kochankiem”...
Do takiej właśnie przysięgi zamierzałem zmusić ją teraz.
Pierwotnie chciałem udać się do pałacu, odrzuciłem jednak ten pomysł. Pałac nie był miejscem, gdzie mogłoby się odbyć podobne spotkanie...
Zagryzłem usta.
Potrzebowałem ludzi umiejących obchodzić się z bronią. Cóż... Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupił sobie kilku niewolników płci męskiej. Mawiałem wtedy, że nie potrzebuję licznej służby i sześć kobiet w pełni zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Teraz żałowałem, że zbywa mi na samcach. W niespokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posługują się wszelką bronią, podobnie w Armekcie, gdzie w żyłach każdego człowieka płynie wojownicza krew przodków-zdobywców. Ale tu był rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewielu mężczyzn wiedziało, za który koniec trzyma się włócznię, cóż dopiero kobiety. Wprawdzie - z nudów - wyszkoliłem swoje niewolnice w strzelaniu z łuku, ale to było wszystko, co potrafiły. Jedna Liwra znała sztukę władania mieczem - jej ojciec był czystej krwi Armektańczykiem... Ale Liwra... Liwra nie żyła...
- Ayana!
Po krótkiej chwili zatupotały na schodach jej małe stopy. Stanęła w drzwiach, szeroko otwierając oczy. Odrzuciłem nóż, którym bawiłem się w zamyśleniu i skinąłem głową. Podeszła.
- Tak... panie?
- Pójdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C.
Podszedłem do stołu, rozprostowałem leżący na blacie rulon pergaminu i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Po krótkim namyśle napisałem:
„Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy się zobaczyć. Przybądź do mnie późnym wieczorem, zachowaj rzecz w tajemnicy. Więcej napisać nie mogę. Będę czekał. Kocham Cię. Golst J.K.”
Posypałem list piaskiem, strząsnąłem, po czym wręczyłem Ayanie.
- Idź. Ubierz się pięknie i weź lektykę albo powóz. Ale nie mój.
Milczała.
- Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywać nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczański powóz i wyrzuć właściciela na łeb. Możesz mu potem rzucić trochę złota - wysupłałem z pasa garść monet i cisnąłem jej pod nogi.
Stała w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- Co jeszcze? Zapominasz, że od dziś jesteś moją pierwszą niewolnicą. Możesz do mnie mówić nie pytana.
Wahała się chwilę.
- Pięknie ci, panie, w tym stroju!
Upadła na kolana i czekała na karę. Zmarszczyłem brwi. W samej rzeczy, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Prawda, że Liwra bywała jeszcze śmielsza, ale Liwra była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Odwiedzający mnie czasem szlachcice skłaniali przed nią głowy, proponowali zawrotne sumy za odstąpienie. Tak... Liwra mogła mówić wszystko, mogła mnie nawet pouczać.
Liwra...
- Odejdź. Wieczorem obmyślę ci karę.
Nie podnosząc oczu, na kolanach wyczołgała się z pokoju. Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wydobyłem z szuflady nowy zwój. Skreśliłem kilka słów, wycisnąłem pieczęć.
- Dagona, Karita, Kalarta, Fatta!
Usłyszałem na dole głos którejś z nich. Wołała pozostałe. Po chwili stały przede mną.
- Dziś wieczorem, a właściwie w nocy - powiedziałem powoli - złoży mi wizytę pewna dama. Będzie jej zapewne towarzyszyć kilka niewolnic. Gdy dam znak - będziecie musiały je zabić.
Cisza.
- Wolno wam pytać, ale krótko.
Po chwili wahania odezwała się najstarsza, Dagona:
- Co potem, Panie?
Podszedł do okna.
- Rano, bez względu na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy wieczór, uzyskacie wolność. Na stole leży odpowiednie pismo. Zaznaczyłem w nim, że wszystko, coście kiedykolwiek uczyniły, zrobione zostało na mój wyraźny rozkaz. Tym samym, zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadną na mnie. Dokument oddacie komendantowi gwardii. Wypalą wam znamię wyzwolonych i dadzą odpowiednie glejty. Mój dom i wszystko, co się w nim znajduje, będzie waszą własnością. Możecie go nawet sprzedać i kupić sobie herby niskoszlacheckie.
Stały oszołomione. Kalarta rozpłakała się, Fatta - prawie dziecko - zdawała się nie pojmować. Uklękły nagle.
- Dość tego. Chcę być sam.
Rzuciłem Dagonie dokument. Wciąż klęczały.
- Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesięć batów. Dagona piętnaście. Do krwi. Sprawdzę wieczorem.
Wybiegły z sypialni. Jeszcze raz na dole usłyszałem szloch którejś z nich, potem wszystko ucichło. Pomedytowałem przez chwilę, potem zacisnąłem szczęki i usiadłem na łożu.
Za kilka godzin zabić miałem Irinę.
5.
Kończyłem właśnie obiad, gdy przybiegła Fatta. Odstawiłem kielich.
- Mów.
- Przyszedł Pan Ral R.W., Panie mój. Czeka w Okrągłej Sali.
Wytarłem usta serwetą i pospiesznie przemierzyłem kilka komnat. Rbit siedział w głębokim fotelu. Był niespokojny. Poznałem to po nerwowym falowaniu ogona.
- Musimy natychmiast wyjeżdżać, Glorm. Mam bardzo złe przeczucie. Zakląłem, opierając się o kominek.
- I ja czuję, że święci się coś niedobrego... Pióra nas ostrzegają, tego nie wolno lekceważyć... Czyżby nasz czarownik coś zwąchał?
- To możliwe, Glorm.
Wściekłym ruchem strąciłem z kominka porcelanowe figurki. Białe odłamki pokryły dywan.
- Nie mogę teraz opuścić tego domu! - zgrzytnąłem. - Kilka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej.
- Więc dobrze, tyle chyba możemy poczekać. Choć jest to szarpanie szczęścia za wąsy...
- Każę otworzyć bramę - powiedziałem z namysłem. - I osiodłać Galvatora. Lepiej być przygotowanym na wszystko... A teraz zapraszam na obiad.
- Doskonale.
Po chwili dorzucił:
- Ledwie cię poznałem w tym stroju.
Poprowadziłem do jadalni. Dagona natychmiast postawiła przed Rbitem półmisek z pieczystym i kryształową czarkę z winem. Mówiliśmy po grombelardzku.
- Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie... ona...
Rbit rozlał wino.
- Czyś oszalał? Chcesz...?
- Nie, Rbit. Gdybym chciał po prostu ją zabić, poszedłbym do pałacu i zrobił to. Zginie, jeśli jest winna... Ale nie tak szybko. Wiesz, co to jest „twarda tarcza”?
Nastroszył wąsy.
- To niegodne mężczyzny, Glorm. Lubię zabijać, wiesz o tym. Ale nie w taki sposób.
- Nie musisz patrzeć. Chcę po prostu oddać, co jestem winien.
Milczenie.
- Chyba, żeby Pióro zabiło ją wcześniej...
Milczenie.
- To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomogę. Rozumiesz, czemu?
- Rozumiem.
Cisza. Wypiłem wino i skinąłem na Dagonę. Ale w tej samej chwili w drzwiach stanęła Fatta.
- Panie... żołnierze przed domem! Żądają, by ich wpuścić.
Zerwałem się na równe nogi.
- Powiedz, że mnie nie ma - rozkazałem. - Rbit, za kotarę!
Natychmiast ukrył się za zasłoną. Wezwałem niewolnice.
- Łuki, sztylety i czekać w gotowości. Gdy żołnierze wejdą do jadalni - strzelajcie. Koń osiodłany?
- Tak, Panie.
Wybiegły z pokoju. Szybko sforsowałem schody, porwałem leżący na łóżku pas z mieczem. Zadudniłem obcasami wracając na dół. Zapiąłem pas i podążyłem ku drzwiom. Nadszedłem w momencie, gdy rozwścieczony, rosły gwardzista uderzył w twarz zagradzającą mu drogę niewolnicę i przemocą wdarł się do środka. Na mój widok uspokoił się.
- Co się tu dzieje? - zapytałem spokojnie. - Kto ci dał prawo, żołnierzu, do bicia mojej niewolnicy?
- Niewolnica Waszej Godności broniła nam wstępu do domu...
- Bo ja jej tak nakazałem. To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Gwardzista stropił się.
- Przybywamy w imieniu Cesarza - powiedział.
- Ach... I cóż to za sprawę ma do mnie Cesarz? - zapytałem kpiąco. Żołnierz zbladł usłyszawszy, jakim tonem mówię o Najrozumniejszym.
- Otrzymaliśmy wiadomość, że Wasza Godność zna niejakiego Kocura Rala. W. - wyrecytował sucho.
- Pana Rala R.W. - poprawiłem chłodno. - Zapominasz się, żołnierzu.
- Pana Rala R.W. - powtórzył z przymusem. - Mamy rozkaz aresztować Waszą Godność, a także pana Rala, gdyby się tu przypadkiem znajdował.
- Aresztować? Na jakiej podstawie?
- Nie wolno mi powiedzieć.
- Nie znam żadnego Kocura o tym imieniu - oświadczyłem. - Ale zapewne chcecie przeszukać dom. Proszę.
Skinął na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli poprowadziłem ich do sali jadalnej.
- Na piętro tędy...
Kątem oka ujrzałem wysuwający się zza uchylonych drzwi grot strzały. Dowódca pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem, sięgnął do pasa, ale nie zdążył dobyć broni. Mocne ostrze z jękiem utkwiło w jego piersi. Dwie inne strzały spadły z góry, od strony schodów. Jeden żołnierz upadł trafiony w oko, drugi zatoczył się na stół, ściągając obrus. Strzała przebiła mu szyję.
Ostatni skoczył ku mnie z obnażonym mieczem. Po dwóch krokach upadł - Rbit podciął mu nogi. Dobyłem broni i pchnąłem krótko.
- Pora, Glorm - rzucił Kocur.
Ciężko ranny dowódca jęknął. Przydusiłem mu ramię obcasem.
- Kto was tu nasłał?
- Był... list od Wa...
Krew popłynęła mu z ust. Wściekle uderzyłem mieczem i pobiegłem do sypialni. Zabrałem nóż i włócznię. Po chwili znów byłem na dole.
- Dom jest obstawiony, Glorm - ostrzegł Rbit. - Ręczę za to.
- Wiem. Ale z ogrodu możemy przedostać się do stajni, a potem... niech nas gonią.
Pognaliśmy korytarzykiem w stronę wyjścia. Mała Fatta pobiegła za nami.
- Panie, zabierz mnie! - zawołała z płaczem. - Nie chcę wolności, chcę z to...
Smagnąłem ją w twarz drzewcem włóczni, wybijając przednie zęby. Przewróciła się. Splunąłem i wypadłem do ogrodu. Przemykając między drzewami szybko dotarliśmy do stajni. Wskoczyłem na kulbakę.
- Heeej!
Jak burza pomknęliśmy ku bramie! Była otwarta, ale stali przy niej gwardziści. W pełnym galopie ciąłem mieczem. Przeraźliwy krzyk pozostał za plecami. Rbit sadził przede mną wielkimi, zajęczymi wręcz skokami. Wiedziałem, że potrafi biegać jeszcze szybciej...
Wpadliśmy na Obwodnicę. Umykali nam z drogi przechodnie, spłoszone konie jakiegoś kupca przewróciły wóz pełen jabłek. Dudniły kopyta Galvatora.
- Heeej!
W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wsunąłem miecz do pochwy, odczepiłem od siodła topór. Ludzie pierzchali na boki. Most. Du-du! du-du! - zahuczały podkowy na drewnianych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj żołnierze i pobiegli do wielkiego kołowrotu opuszczającego kratę. Nie zdążyli. Przemknąłem pod nią, zatrzymałem się na moment i z całej siły rąbnąłem toporem w gruby, przytrzymujący ją łańcuch. Stal huknęła o kamienie, trysnął snop iskier. Krata opadła z głuchym szczękiem. Odcięliśmy się od pogoni.
Rbit czekał na mnie po drugiej stronie fosy.
- Do Riveirollo! - rzuciłem.
Szybko oddaliliśmy się od miasta.
6.
Riveirollo leży na północny wschód od Rollayny, podczas gdy nasza pozorna ucieczka odbyła się w kierunku południowym. Wiedzieliśmy, że w ten sposób zatrzemy za sobą ślad i zmylimy pogoń. Nie przeliczyliśmy się.
Schronienia udzielił nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiący od lat na poboczu drogi łączącej Riveirollo z Rollayną. Zajęliśmy jeden mały, brudny pokój na piętrze i czekaliśmy na zmierzch. Milczący od paru godzin Rbit przemówił:
- Widzę, że masz ochotę wrócić. To szaleństwo. Odczekaj trochę, zemsta nie ucieknie...
Pokręciłem głową. Z nagłym bólem zmarszczyłem brwi.
- Nie, Rbit. Muszę ją dostać. Słyszałeś, co mówił ten żołnierz? Oddała moje pismo gwardii... Muszę ją dostać, Rbit. Potem... potem wszystko jedno.
Poruszył z dezaprobatą wąsami.
- Nie sądzisz, że lepiej by było jeszcze trochę pożyć?
Milczałem.
- Powiedz mi - rzekł po chwili - ty ją naprawdę kochałeś?
Zagryzłem usta. Kocur pomachał ogonem.
- Ludzie to dziwny naród... - wymamrotał. - No cóż... Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu?
Otarłem twarz.
- Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba... Mam sobie może uciąć głowę? A i tak byłbym jeszcze najwyższym człowiekiem w Rollaynie.
- To prawda. Ale po trupach... znaczy się - otwarcie? Szaleństwo.
- Cóż z tego? Winien jestem Rollaynie trochę krwi jej mieszkańców.
- I swojej?
Żachnąłem się.
- Nie rozumiem, skąd u ciebie ta niezwykła ostrożność? Jeszcze trochę i każesz mi rzucić miecz pod nogi żołnierzy...
Znów poruszył wąsami, ale tym razem w uśmiechu.
- Masz rację. Odwykłem od walki... To nic. Pójdę także. Może pozdrowię Gartolena?
Spojrzeliśmy po sobie.
- Spotkamy się tutaj. Który przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego. Ale tylko do świtu.
- Tak.
Milczenie.
- Za godzinę będzie ciemno.
- Tak, pora ruszać.
Wstałem z twardego łóżka i przypasałem długi miecz. Po namyśle wyciągnąłem spod pryczy siodło, wydobyłem z juków pas z pochwą i wsunąłem do niej krótki miecz. Pas przewiesiłem przez plecy. Sprawdziłem, czy broń lekko wychodzi z pochew.
- Idziemy. Ale przez okno.
Pierwszy wyskoczył Rbit - cicho jak duch. Za nim ja, nieco głośniej.
- Naprzód.
Ruszyliśmy wyciągniętym biegiem. Od Rollayny dzieliły nas prawie trzy mile.
Był już późny wieczór, gdy nieco zdyszany stanąłem przed wschodnią bramą miasta. Gwardziści właśnie podnosili most. Przebiegłem po nim szybko i ukryłem się w cieniu łukowatego sklepienia bramy. Parę chwil później zgrzytnęła opuszczana krata. Byłem w mieście.
Powoli wydobyłem wąski miecz. Lata minęły, odkąd wykuli tę broń grombelardzcy płatnerze, a przecież wciąż lśniła jasno i czysto... Dawno, dawno temu złożyłem przysięgę, że przeciw komu tego miecza dobędę - ten musi umrzeć. Musi.
Dotknąłem lekko wygiętego ku dołowi jelca. Milczące przyrzeczenie zostało złożone. Od tej chwili Irina nie żyła.
Kilkanaście kroków przede mną widniała w świetle płonących na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi dobiegały głosy sprzeczki. Powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w siedzących wokół kołowrotu żołnierzy, sunąłem wzdłuż muru. Pogrążeni w rozmowie dostrzegli mnie dopiero wtedy, gdy stanąłem wśród nich. Zamilkli, wbijając we mnie zdumione oczy. Lekko dotknąłem zawieszonego na szyi Pióra i powiedziałem:
- Aarad kogrobo sterk!
Zerwali się na równe nogi, ale spoczywające już na rękojeściach mieczy ręce opadły. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po tylu, tylu latach potrafiłem jeszcze rzucić skuteczny czar...
- Kangror lahakhar roteg, roteg kochor.
Nie drgnęli. Powtórzyłem zaklęcie, ale nie zadziałało.
Zbyt było potężne, a ja zbyt długo nie miałem kontaktu z Szernią. Potrafiłem ich unieruchomić, ale nie potrafiłem zmusić do wykonania najprostszego nawet rozkazu.
Gwardziści...
Czas naglił, ale chciałem zostawić znienawidzonemu miastu tyle trupów, ile tylko zdołam.
Poderżnąłem im gardła.
Lekkim, cichym krokiem ruszyłem Obwodnicą. Wkrótce ujrzałem Trzeci Most. Był zamknięty, poznałem to z daleka. Wokół kołowrotu i na murach czuwali gwardziści. Przedostać się przez ich kordon było niepodobieństwem; mogłem rzucić czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzydziestu. Tego nie dokonałby żaden czarownik.
Myślałem szybko. Był jeszcze jeden sposób na przedostanie się do środkowej Dzielnicy. Ale istniało ogromne ryzyko: mogli mnie dostrzec wartujący na murach gwardziści. Innego wyjścia jednak nie widziałem.
Skręciłem w boczną uliczkę i podążyłem w kierunku miasta. Bezszelestnie mijałem błyszczące od świateł domy i pałacyki, aż ujrzałem wyłaniający się z półmroku wewnętrzny pierścień murów. Stanąłem i wyjąłem Pióro. Lewą ręką zwichrzyłem delikatnie jego szczyt. Powoli uniosłem się do góry. Dawno nie używane Pióro nie chciało mnie nieść i z trudem dotarłem na wysokość muru. Opadłem na potężne blanki. Miałem szczęście, wokół nie było żywej duszy. Szybko przelazłem na drugą stronę. Przytulony plecami do szorstkiej ściany nasłuchiwałem. Cisza. Z dłonią na rękojeści miecza ruszyłem pustą ulicą w kierunku pałacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo (po zapadnięciu zmroku nie wolno było poruszać się po ulicach żadnego miasta Imperium) dotarłem w pobliże wielkiej bramy, wiodącej na dziedziniec pałacowy. Jak zwykle czuwali przy niej gwardziści, nie zamierzałem jej jednak forsować. Przemykając w ciemności okrążyłem pałac i dotarłem do ogrodzenia otaczającego park. Przeskoczyłem przez płot i podążyłem ku prawemu skrzydłu, gdzie znajdowały się apartamenty Iriny. Serce zabiło boleśnie... Ileż to razy, na Szerń, szedłem tą drogą, lecz - w innym zupełnie celu... Ileż to razy w tych mrocznych alejkach pieściłem ukochane ramiona i włosy, całowałem usta... A teraz... Teraz niosłem gorący miecz. Dla niej.
Miecz...
Żal umarł. Pozostała wściekłość i żądza odwetu. Nic więcej.
Byłem na miejscu.
Rozejrzałem się dokoła. Po lewej ręce miałem park, po prawej obszerny taras, przez który wchodziło się do wnętrza pałacu. Myślałem właśnie, czy dostać się do jej pokoju przez okno; czy też próbować normalną drogą, gdy od strony lewego skrzydła doleciał straszliwy zgiełk. Natychmiast zrozumiałem, co to oznacza: odkryto Rbita, lub jego dzieło...
Nie miałem chwili do stracenia. Wyciągnąłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Chwilę później wybiłem ramieniem szybę i wpadłem do sypialni Iriny. Z mieczem w dłoni skoczyłem w stronę łoża...
Było puste.
Pobiegłem do drzwi. Otworzyłem je i znalazłem się w sąsiednim pokoju. I tu nikogo. Ruszyłem biegiem ku następnym drzwiom, już je miałem kopnąć, gdy otworzyły się z hałasem i wpadła na mnie młoda, brzydka pokojówka. Wytrzeszczyła oczy chciała krzyknąć, ale chwyciłem ją za gardło.
- Gdzie twoja pani?
Wycharczała coś niewyraźnie. Rozluźniłem chwyt i ponowiłem pytanie. Natychmiast zaczęła krzyczeć. Znów zacisnąłem palce, coś chrupnęło. Rozwścieczony cisnąłem trupa pod ścianę.
Wpadłem do następnej komnaty, potem dalej. Nigdzie żywej duszy. Tylko z oddali dobiegały liczne, przerażone głosy. Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Ukryłem się szybko za kominkiem. Znowu łomot otwieranych z rozmachem drzwi, szybki tupot w sąsiednim pokoju, zgrzyt klamki - i do pokoju wpadł młody mężczyzna.
- Najgodniejsza?!
Stał tyłem do mnie i rozglądał się na boki. Chwyciłem miecz za ostrze i prawie bez zamachu cisnąłem w jego stronę. Rozległo się głuche uderzenie, mężczyzna krzyknął chrapliwie i postąpił krok naprzód. Chciał się odwrócić, ale już nie zdołał. Z charkotem upadł twarzą na dywan. Drgał jeszcze w agonii, gdy wyrwałem miecz i kopniakiem przewróciłem bezwładne ciało twarzą do góry. To był Sorsil R.R., doradca i prawa ręka Gartolena.
W pokojach Iriny?...
Z furią wywinąłem mieczem, chichocząc jak wariat ciąłem i dźgałem bezwładne ciało, zmieniając je w bezkształtną kupę mięsa i kości. Oparłem się na mieczu.
- Masz jedną zabawkę mniej... kochanie - wychrypiałem.
Znów strzeliły gdzieś drzwi i usłyszałem zmieszany gwar ludzkich głosów. Drgnąłem, chwytając potężny haust powietrza: jeden z nich należał do...
Skoczyłem przed siebie. Minąłem kilka komnat i nim zdążyłem zorientować się gdzie jestem, wypadłem na korytarz. Panował tam niesamowity chaos, lokaje krzyczeli, dworzanie biegali, zderzając się z rozsypanymi bezładnie gwardzistami, wrzeszczała przeraźliwie gruba dama, tuląc do piersi piszczącego pieska... Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba mnie nawet nie poznano. Stałem zdumiony i oszołomiony, by nagle zdać sobie sprawę, że już od dłuższego czasu czuję zapach dymu. Pożar! Rbit podłożył ogień w lewym skrzydle budowli! Przewrócił jakiś świecznik...
Pobiegłem w kierunku środkowej części pałacu. Tuż za zakrętem korytarza chwycił mnie za ramię jakiś człowiek. Odepchnąłem go tak silnie, że upadł. Biegłem dalej. Schody. Wpadłem na nie i natychmiast ujrzałem na ich szczycie znajomą, czarnowłosą sylwetkę, otoczoną wianuszkiem dworzan. Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę. Zobaczyła mnie i znieruchomiała, ale w tej samej chwili uderzyła ją w piersi odrąbana głowa Pana Llosa M.A., który stał tuż obok. Z całej siły żgnąłem mieczem następnego szlachcica, pozostawiając w jego brzuchu wbity aż po rękojeść brzeszczot, przerzuciłem przez poręcz schodów jakąś damę i uderzeniem pięści zwaliłem z nóg jej pazia. U stóp schodów ktoś krzyknął, ale ja już trzymałem Irinę za włosy. Wolną ręką wyrwałem ze zwiniętego na podłodze trupa miecz, rozbiłem szybę w znajdującym się obok oknie. Odrzuciłem broń i czując na ramieniu ciosy pięści swej branki porwałem ją pod pachę. Lewą ręką wydobyłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Gdy wypływaliśmy przez wybite okno, poczułem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktoś zadał mi cios mieczem. Na szczęście kolczuga wytrzymała. Nie traciłem czasu na oglądanie się za siebie, trzymając mocno zdrętwiałą z przerażenia kobietę pomknąłem ponad drzewami parku.
Nad dziedzińcem - kłęby dymu buchające z okien lewego skrzydła. W dole tłum krzyczących, przerażonych ludzi. Ktoś nas zauważył, wymachiwał rękami, ale nie zwrócono na niego uwagi. Błogosławiąc Rbita za wywołane zamieszanie skierowałem się ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu parku altanie. Opadłem na ziemię.
Półżywa ze strachu Irina wciąż milczała. Jęknęła dopiero wówczas, gdy cisnąłem ją jak worek na podłogę altany. Byliśmy sami. Cały park odgradzał nas od pałacu, od pożaru, od ogłupiałego tłumu dworzan, służby i niewolników. Od jedynej płonącej w kandelabrze świecy odpaliłem pozostałe. Ręce mi drżały.
Stanąłem przy drzwiach. I stałem tak.
Dygotałem cały. Patrzyła na mnie z lękiem, jak zaszczute, dzikie zwierzę. Wezbrała we mnie wściekłość i tłumiony dotąd żal. Chciałem dobyć miecza, ale ręce opadły mi bezsilnie. Poczułem wilgoć pod powiekami - po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Długa chwila minęła, nim zdałem sobie sprawę, że w kółko powtarzam jej imię.
Patrzyła z rozpaczą i strachem.
- Golst... dlaczego? dlaczego?
Opanowałem się. I nagle powiedziałem niemal chłodno, choć mocno drżącym głosem:
- Gartolen zasłużył sobie na ten pożar... A ty... nasłałaś na mnie Gwardzistów, a wcześniej... bawiłaś się ze mną, igrałaś, szpiegowałaś... Byłem zabawką, tylko zabawką...
Rozpłakała się nagle.
- Golst... Golst, kochany, o czym tym mówisz? Golst, proszę...
- Ilu miałaś kochanków? No, ilu? Mów, mów dziwko! mów! Po kolei: Lessa to jeden, Sorsil, ja...
- To nieprawda, Golst, ty... tyś chyba oszalał... Na Szerń, Golst, o czym ty mówisz! Kocham cię, słyszysz?! Ty głupcze, ty cholerny głupcze! Coś ty narobił?! Dlaczego?! No powiedz, dlaczego?!
Łzy ciurkiem płynęły po bladych policzkach.
- Dlaczego?!
- Łżesz, dziwko. Wiem...
- Milcz! Wynoś się stąd, nie chcę cię widzieć! A może chcesz zemsty?! Idioto! No zabij mnie, zabij łajdaku! - masz, zabij!
Zakryła twarz dłońmi. Spazmatyczne łkanie wstrząsnęło całym ciałem. Zaczęła nagłe mówić zduszonym głosem:
- Na Szerń, Golst, przysięgam, nie wiem, o czym mówisz... Kochałam cię zawsze i kocham... Nikogo więcej. Na Szerń, na Największego, Golst, na co chcesz... przysięgam.
Przysięgła... Na Szerń. I na Krafa... Pióro milczało.
Nogi ugięły się pode mną. Była niewinna... Dobyłem przeciw niej miecza... Przysięgła na Największego. Pióro... zabiłoby...
- Irina.
Nie uniosła głowy. Skulona na podłodze połykała łzy. Była niewinna.
Klęczeliśmy naprzeciwko siebie. Ona z pochyloną, ukrytą w dłoniach twarzą, ja z pięścią przyciśniętą do czoła. Dobyłem przeciw niej miecza... Muszę. Na wszystkie moce! Na wszystkie moce! Nie mogę tego zrobić!
I wtedy poczułem, że w dłoni ściskam rękojeść broni. W ostatniej chwili, gdy jeszcze byłem panem swego ciała - zrozumiałem: Pióro! Ono pomagało mi rzucać czary, ono potęgowało moją zręczność w walce, ono strzegło mnie przed zaklęciami. Ale było Geerkoto - Złym Magicznym Przedmiotem. I było potężne. Bardzo potężne.
Walczyłem z sobą. Lewą rękę miałem zupełnie bezwładną, nie mogłem nią sięgnąć po Pióro, nie mogłem go od siebie odrzucić. Palce prawej ręki wciąż silnie obejmowały rękojeść miecza. Nie mogłem ich rozerwać. Pióro pilnowało, bym dopełnił złowrogiej przysięgi.
- Irinaa! Na wszystkie moce... uciekaj...
Uniosła głowę i zobaczyłem jej zapłakane oczy. Potem - nie widziałem już nic...
Leżała nieruchomo i... żyła jeszcze. Z rozdartego mieczem brzucha płynęły drgające, skrwawione wnętrzności. Nabrzmiałe, sine wargi poruszały się bezdźwięcznie, z ust ciekła wąska strużka krwi. Otwarte szeroko oczy szukały mojego spojrzenia, potem - znieruchomiały.
Straciłem przytomność.
7.
Potężnym kopnięciem wywaliłem drzwi. Rbit skoczył na pryczy. Sprężone już mięśnie rozluźniły się powoli.
- To ty! - parsknął gniewnie. - Jeszcze chwila i byłbym...
Zwinął się jak sprężyna. Mój miecz trafił w łóżko, przeciął je i szczęknął na deskach podłogi. Uniosłem go po raz drugi i ze zwierzęcym rykiem skoczyłem na kota. Wyprysnął w powietrze, wyminął rozpędzony sztych i uderzył mnie w pierś. Zachwiałem się; w tej samej chwili niemal sekundzie stalowe pazury rozdarły mi dłoń. Miecz upadł.
Rbit odskoczył pod ścianę. Żółte ślepia były zupełnie spokojne.
- Teraz siadaj i mów - rzucił krótko. - Ciekaw jestem jak daleko posunął się twój obłęd.
Powoli wyciągnąłem nóż.
- Odłóż to. Chyba, zanim mnie zabijesz, możesz jeszcze powiedzieć dlaczego?
Opuściłem uzbrojoną rękę.
- Zabiłem ją. Rozdarłem. Przez ciebie.
Nastroszył wąsy.
- Przeze mnie?
Posunąłem się o krok. Mówiłem teraz zupełnie spokojnie i beznamiętnie:
- Przez wiele, wiele lat byłeś moim przyjacielem. Na dobre i na złe. Więc odejdź. Natychmiast. Daję ci życie, choć najchętniej bym rozdarł. Wynoś się. To wszystko.
Po raz pierwszy widziałem go naprawdę zdumionym.
- Tyś oszalał... Poczekaj... Glorm, powoli, jak dziecku: zabiłeś ją, rozumiem... przeze mnie, tak? Dlaczego przeze mnie?
Załamałem się nagle. I zapłakałem - po raz pierwszy od szczenięcych czasów naprawdę płakałem.
- Dlaczegoś ty to zrobił, Rbit? Ty jeden... tobie jednemu wierzyłem bardziej, niż samemu sobie... Nawet nie sprawdziłem... bo po co? Kot nie kłamie... przyjaciel. Twoje słowo znaczyło dla mnie więcej niż wzrok... niż słuch. Tyle lat razem, w Górach... Nigdyś mnie nie zawiódł, ufałem ci ślepo...
Słuchał w milczeniu. Wytarłem oczy dłonią. Powiedział:
- Więc twierdzisz, że to ja kazałem ci ją...?
- Ona nie miała kochanków, Rbit. Nikogo... prócz mnie. Dlaczegoś mi mówił, że miała? Nie szpiegowała mnie. Przysięgła na Naj... ale Pióro...
Nie mogłem mówić dalej. Straszny żal ścisnął gardło stalowymi kleszczami. Rbit wywlókł z juków bukłak z winem.
- Pij. A potem opowiedz wszystko, co przeżyłeś przez ostatnie... pięć dni. Stać cię na to? Potem... zrobisz ze mną, co zechcesz. W imię przyjaźni, Glorm. Być może to moja ostatnia próba...
Wypiłem połowę zawartości bukłaka, resztę rozlałem. Przez długą chwilę próbowałem się opanować. Ale łzy wciąż płynęły. Przejrzyste, niegodne mężczyzny łzy.
- To niesamowite, Glorm - powiedział poruszony. - Niesamowite. Opowiedziałeś mi o wielu rzeczach, które w ogóle nie miały miejsca. Nie okłamałem cię, Glorm. To ty mi powiedziałeś, że Irina... Tylko dlatego zdecydowałeś się wyjechać z Rollayny. Moje obawy przed czarownikiem wyśmiałeś...
Mocniej ścisnąłem w dłoni nóż.
- Ten żart, Rbit...
- Czekaj. Wiem, co się stało... Pękła Szerń, Glorm.
Nóż wypadł mi z ręki.
8.
Podobno w historii Ery Sępów zanotowano jak dotąd tylko trzy wypadki pęknięcia Pasm Szerni. Za pierwszym razem zdarzyło się to w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Uwięzieni dotąd za Ścianą Szerni Umarli wydostali się na wolność i w ciągu niespełna dwóch dni zawładnęli linia życia ówczesnego Przedstawiciela Cesarza w Grombie - Graktra J.J.A. I choć Szerń zrosła się już po ośmiu dniach, przez ten krótki okres czasu Graktr zdołał rozniecić straszną w skutkach wojnę domową, która pociągnęła za sobą setki a może i tysiące ofiar. Dopiero śmierć Graktra i jego rodziny położyła jej kres.
Drugie pęknięcie nastąpiło w tym samym dniu, w którym XXXI Cesarz Imperium, Arkonis A.A.A.A. objął władzę po ojcu. Dotknięty skutkami pęknięcia dwór cesarski nagle oszalał: w ciągu zaledwie jednej nocy popełniono osiem zabójstw i tyleż samobójstw. Potem nastąpiło Bezkrólewie Lat Trzech - Kirlan, stolica Imperium, został odgrodzony od świata kordonem Legii Armektu. Przez trzy lata istniało pęknięcie, przez trzy lata każdy, kto próbował opuścić stolicę, zabijany był na miejscu. Wszak jego linia życia mogła być splątana przez Umarłych. Gdy po zrośnięciu się Szerni armektańskie legie wkroczyły do stolicy - nikt ich nie witał. Spośród pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców miasta ocalało może sto osób. Lecz to nie byli już ludzie...
Trzecie pęknięcie nastąpiło na jednej z maleńkich, otaczających Rarrę wysp. Zasklepiło się po trzech tygodniach. Przez ten czas kilkudziesięciu zamieszkujących wyspę rybaków zmarło lub zaginęło bez wieści.
Zeskoczyłem z siodła i rzuciwszy cugle chłopakowi stajennemu ruszyłem ku drzwiom zajazdu. Rbit podążał za inną jak cień. Przekroczyliśmy próg. W twarze buchnął gwar, zmieszany z fajkowym dymem i zapachem pętu. Obudziły się dawne nawyki - miast od razu ruszyć w stronę stołów, rozejrzeliśmy się najpierw uważnie, dokoła. Na pierwszy rzut oka widać było, że w karczmie nie goszczą, jak to zwykle bywa, przypadkowi, przejazdem bawiący podróżni. To była grupa, grupa ludzi dobrze się znających, pewnych siebie i prymitywnych. Świadczyły o tym urywki zdań i pojedyncze słowa, jakie zdołałem wychwycić z ogólnego gwaru. Po chwili miałem już pewność: to byli rozbójnicy. Nie, nie Rozbójnicy Gór, lecz Jeźdźcy Równin.
- Dziwne... - rzucił Rbit.
Jak zwykle myśleliśmy o tym samym.
- Słusznie. Skąd?
- Ba!
Rzeczywiście, cóż mogli robić Jeźdźcy Równin na dartańsko-grombelardzkiej granicy? Skąd się tu wzięli i po co? Owo „ba!” Rbita znaczyło tyle, co: sam chciałbym to wiedzieć, wyjaśnimy to.
Podeszliśmy do szynkwasu. Obstępowały go rosłe chłopy o niemiłej powierzchowności i krzywych od siodeł nogach. Wiedziałem, że jeśli stanę skromnie za nimi i poproszę szynkarza o coś do jedzenia, natychmiast mnie zaczepią. Z tego typu ludźmi należało postępować inaczej. Wybrałem najszerszego w barach i odciągnąłem za kołnierz. Pchnąłem silnie w kierunku ławy. Usiadł posłusznie, patrząc spode łba.
- Gospodarzu, mały pokój przy schodach i obrok dla koni!
Łysy jak kolano szynkarz z niepewnym uśmiechem na pryszczatej gębie skubał ścierkę.
- Wszystkie pokoje zajęte, panie.
- Jeden musi być wolny.
- Nie ma, panie...
Chwyciłem go za rękę.
- Jeden musi być wolny. W przeciwnym wypadku odstąpisz nam swoje własne łóżko.
Wycofał się pospiesznie.
Rozmowy, które przed chwilą przycichły, teraz nawiązały się ze wzmożoną siłą. Mówiono o nas.
Rbit wskoczył na blat i beztrosko legł na nim jak długi. Potem wypadki potoczyły się jak lawina: brunatna, owłosiona dłoń szarpiąca kocura za ogon, rozkurczające się jak stalowa sprężyna mięśnie łap i grzbietu, cios.
- Aaaa!!
Zgięta wpół barczysta sylwetka. Krew cieknąca spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców. Cisza. Tylko ten krzyk.
Nieznacznie położyłem dłoń na rękojeści miecza. Spojrzałem na Rbita. Leżał rozwalony jeszcze bardziej niż poprzednio. Wąsy miał radośnie nastroszone.
- Co?
- Oczy.
W izbie pojaśniało. Lśniły obnażone ostrza mieczy i sztyletów. Najjaśniej lśniło moje.
Cisza. Tylko jęk rannego. Otaczali nas zwartym kręgiem. Było ich wielu. Zmrużyłem oczy. Rbit lizał łapę. Trzasnęły drzwi. Ktoś wybiegł z karczmy.
- Gdzie wasz dowódca?
Milczenie.
- Gdzie wasz dowódca?!
Znów trzaśniecie drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna szybko przeciskał się ku nam. W dłoni błyszczało mu nagie ostrze. Spojrzał na nas i znieruchomiał, Zesztywniałem i ja.
- Glorm!
Cisza.
Odwrócił się ku swoim ludziom.
- W samą porę, chłopcy - powiedział niemal szeptem. - Jeszcze chwila i leżelibyście porąbani na sztuki...
Wąsate, brodate draby spojrzały po sobie niepewnie. Delone odwrócił się ku nam. Padliśmy sobie w objęcia. Wyrwał się po chwili i zwrócił ku swojej bandzie:
- Won do stajni i spać! Rakat, Bas - sprawdzić, czy konie oporządzone jak należy. I zabrać mi to ścierwo! - wskazał oślepionego, wciąż jęczącego awanturnika.
Draby niechętnie powyłaziły z izby. Delone uściskał Rbita i posadził nas przy stole. Gospodarz z niezwykłą gorliwością przyniósł wino i duszoną baraninę.
- Mówcie, mówcie! Co tu robicie? Na Szerń, ileż to lat minęło! Ech, dobre, grombelardzkie czasy!
Rbit opowiedział krótko. Ja siedziałem i patrzyłem w milczeniu. Delone... Prawda, ileż to lat...
Sześć lat temu, gdy rozpuszczałem swoją grupę, liczyła ona jeszcze dziewięć osób. Po mnie i po Rbicie najważniejszym w niej człowiekiem był Delone.
Cóż można o nim powiedzieć? Skryty, jeśli chodzi o własną przeszłość, o innych sprawach rozprawiał swobodnie, z werwą. W ogóle lubił dużo mówić. Łowca miłosnych przygód i pojedynków. Tych ostatnich stoczył w swoim życiu bez liku. Zawsze zwyciężał. Bo też i szermierz był z niego niezrównany. Nikt nie dotrzymał mu pola na wąskie miecze. Sześć lat temu na pożegnanie powiedział nam, że zamierza kupić posiadłość gdzieś w środkowym Armekcie, być może pod Riną, w okolicy Jezior. Od tamtego czasu nie widzieliśmy się ani razu.
- Niedobrze, Glorm - mówił teraz. - Czarownik, żołnierze na karku i to pęknięcie... To za dużo nawet dla was. To pęknięcie najgorsze... Z tego, co mówił Rbit, rozumiem, że tylko twoja linia życia została splątana?
Powoli skinąłem głową.
- Zostawmy to - rzekłem. - Pęknięcie już się zrosło, ale wspomnienia...
Zagryzłem usta. Szybko zmienił temat.
- A co zamierzacie po przekroczeniu granicy?
- W Ciężkie Góry - powiedział Rbit.
- Przez Sępią Przełęcz?
Miał rację, też już o tym myślałem. Ciężkie Góry były dostępne dla człowieka jedynie od wschodu. Ale żeby podejść do nich od wschodu, należało przebyć najpierw Wąskie Góry. A wiodła przez nie tylko jedna droga: właśnie przez Sępią Przełęcz. Tam zawsze było pełno żołnierzy. Nie mogłem mieć złudzeń - Legia Grombelardzka z pewnością została powiadomiona o moich i Rbita dartańskich wyczynach. Wymordowanie rodziny Przedstawiciela Cesarza i spalenie jego dworu nie były przestępstwami zwykłej miary...
- Więc co nam radzisz? Zamyślił się.
- Uciekajcie do Armektu - powiedział wreszcie. - To chyba najrozsądniejsza rzecz, jaką możecie zrobić.
Spojrzeliśmy z Rbitem po sobie.
- Nie - pokręciłem głową. - Żyć po staremu możemy tylko w Górach, Delone.
- Rozbójnikiem można być i w Armekcie.
- Zapewne. Ale zapominasz, Delone, że nie jestem Jeźdźcem. Jestem Rozbójnikiem Gór.
Żachnął się.
- I ja nim byłem, Glorm. A od roku...
Opowiedział nam swoją historię. Była zajmująca, choć prosta i pasowała do niego jak ulał. W rzeczy samej, przed sześcioma laty kupił folwark w okolicy Riny. Żył spokojnie, bogacił się, tylko ciągle lubił kobiety i pojedynki. I raz wyzwał na wąskie miecze komendanta gwardii w Rinie.
- Nie chciałem go zabić, chciałem tylko dać mu nauczkę. Ale tak skoczył na mnie, że nie uwierzycie - sam się nadział na sztych...
Delone zabił komendanta, trzech jego sekundantów, wrócił do Riny, spędził noc z wdową po zabitym przeciwniku i zmuszony był uciekać, bo całe miasto aż huczało o śmierci jednej z najważniejszych osobistości Okręgu Jezior. W niedługi czas potem los go zetknął z Jeźdźcami. Delone zasztyletował ich herszta, powiesił dwóch idiotów, którzy nie chcieli uznać nowego dowódcy i zaczął panoszyć się na Wielkich Równinach. Miał szczęście. Do czasu. Wypił trochę...
- ...i wiecie, jak to bywa... Była noc. Kupcy, mówię, albo podróżni jacyś, ogniska były pogaszone... No więc uderzyliśmy na nich jak wicher, ale w zmniejszonej liczbie, bo jeden mówił, że to nie kupcy i nie poszedł do ataku. Leży tam pewnie do dziś...
Gdy Delone zorientował się, iż rzekomi kupcy noszą niebieskie mundury i eskortują wozy załadowane nie towarem, lecz bronią - było już za późno. Zaskoczeni we śnie żołnierze okazali się doborowym wojskiem: otrząsnęli się szybko i wsiedli zbirom Delone'a na kark.
- Gdy atakowaliśmy - mówił Delone - było nas prawie czterdziestu. Gdy uciekałem z tego piekła, otaczało mnie niespełna trzydziestu ludzi. Potem ich liczba jeszcze się zmniejszyła, bo musiałem podreperować swój autorytet...
Następnego dnia rano Delone zorientował się, że jest ścigany. Zmylić pogoń udało mu się dopiero na dwa dni przed spotkaniem z nami.
Delone kończył opowieść, ale nie słuchałem go już. Znowu... znowu widziałem ją... Widok pociętego mieczem, kochanego ciała prześladował mnie na jawie i we śnie. Nie mogłem zapomnieć, nie mogłem nie myśleć. Wszędzie, gdzie zwróciłem głowę, napotykałem zapłakane, zasnute mgiełką bólu i rozpaczy oczy, w każdym dźwięku odkrywałem brzmienie zduszonego strachem głosu. Ilekroć zostałem sam, przemawiałem do niej, prosiłem i błagałem, żebrałem o przebaczenie... Znienawidzone Pióro zakopałem w ziemi, bo było zbyt potężne, bym potrafił je zniszczyć. Cóż z tego? Irina nie żyła... Nie żyła i nic nie mogło jej życia przywrócić. Nie żyła.
- Glorm, Delone pyta, czy podtrzymujemy postanowienie udania się do Grombelardu?
Jak wyrwany ze snu przesunąłem dłonią po oczach.
- Co?
- Delone pyta, czy jedziemy do Grombelardu - powtórzył bez śladu zniecierpliwienia.
- Tak.
Delone pokiwał głową. Myślał przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się szeroko i powiedział z właściwą sobie beztroską:
- To ja z wami. Do cholery.
Rbit z uznaniem zamachał ogonem.
- Na Szerń, może zbierzemy się wszyscy? Cała grupa?
Delone rozmyślał głośno:
- Trzeba będzie puścić mój oddział. Tak duża grupa ludzi nie zdoła przemknąć przez Sępią Przełęcz. Poza tym nie ufam tym zbirom - to łotry, których tylko strach potrafi utrzymać w ryzach. Odkąd zabrakło Aktara, nie ma już w Armekcie Jeźdźców z prawdziwego zdarzenia...
- To prawda - Rbit melancholijnie poruszył wąsami. - Schodzi na psy to podłe Imperium... Nie ma Rapisa, nie ma Aktara, nie ma Basergora-Kragdoba... Któż pozostał? Jedna, jedyna Łowczyni...
- Jesteście sentymentalni - rzekłem sucho. - O ile wiem, nikt nie widział śmierci Rapisa, może gdzieś żyje... A Basergor-Kragdob - odwróciłem twarz ku oknu - powraca w Ciężkie Góry.
Niewiele później, rozgościwszy się w przydzielonym nam pokoju, ponownie pojawiliśmy się w jadalnej. Znów było gwarno i duszno. Jeźdźcy Delnoe'a obżerali się baraniną, palili fajki i wrzeszczeli. Na nasz widok nieco przycichli, by po chwili znów ryczeć, ile tchu w płucach. Delone pochylił się ku mnie i powiedział niegłośno:
- Nie wykonali mojego polecenia. Kazałem im przecież iść spać...
- Powtórzysz rozkaz?
Spojrzał spokojnie.
- Nie. Nie ma tu żadnego dobrego miejsca do wieszania.
Usiedliśmy w rogu sali. Gospodarz natychmiast przyniósł dwie ogromne butle wina.
- Kiedyś lubiłem takie knajpy - powiedział Rbit. - Ale teraz ledwie wytrzymuję.
- Spójrzcie, gawędziarz - Delone wskazał garbatego starca z jakimś dziwnym instrumentem pod pachą.
Nie my jedni dostrzegliśmy kalekę. Tu i ówdzie ozwały się głosy wzywające starca, by zagrał coś i zaśpiewał. Nie dał się długo prosić. Usiadł na ławie pod ścianą i lekko uderzył w struny instrumentu. Chwilę potem popłynęła pieśń. Karczemny gwar przycichał stopniowo, wreszcie umilkł zupełnie, a grajek wciąż ni to mówił, ni to śpiewał półgłosem. Wyczarowane z powietrza słowa długo wisiały pod zakurzoną powałą, nim rozpuściły je kłęby fajkowego dymu. Płynęła długa, prosta opowieść o człowieku, który wyznawał w życiu zasadę „dogadzaj sobie nie przeszkadzając innym” i który popełnił samobójstwo. Odebrał sobie życie bo wierzył, że żaden człowiek nie jest winien złu, które w nim drzemie i nie chciał się bronić przed podłością i zawiścią...
Pieśń pochodziła z Armektu, świadczyła o tym jej niewymuszona prostota, jej rymy, rytm i kompozycja. Miała w sobie wielką siłę, tak wielką, że uległy jej nawet nieokrzesane dusze Jeźdźców. Gdy zgasły ostatnie już słowa, w sali panowała cisza niemal absolutna...
Delone siedział zamyślony. Powoli uniósł głowę.
- Już wiem - powiedział. - Pamiętacie tę starą tawernę w Londzie? Byliśmy tam chyba z tuzin lat temu, miał tam na nas czekać Miro C. od Rapisa, ale złapali go żołnierze...
- Tak.
- Tam też był taki stary grajek. I opowiadał legendę o jakiejś wróżce czy rusałce... była tam też mowa o wielkim czarowniku ze Złego Kraju i zamku z dziesięcioma wieżami... Czarownik ten zwał się Moldorn.
- Być może... - dotknąłem dłonią czoła. - Czy ja nie dałem temu gawędziarzowi jakiegoś pierścienia?
- Tego nie wiem... Ale czekaj.
Grajek właśnie skończył następną pieśń i drżącą ręką sięgał po puchar z winem, który ktoś przed nim postawił. Delone podszedł do niego i coś szepnął do ucha. Starzec zmarszczył brwi.
- To stara pieśń, nie wiem, czy ją sobie przypomnę...
Zauważyłem, jak Delone zdjął z paka wielki pierścień i wcisnął go w pomarszczoną dłoń. Grajek skinął głową, i uderzył w struny.
W izbie znów zrobiło się cicho. To już nie była piękna, armektańska poezja, lecz zwykła grombelardzka opowieść bez rymów, składająca się z prostych, topornie dobranych słów; jedna z tych, któreś rodzą się nie wiadomo kiedy i gdzie. Z uwagą wsłuchiwałem się w jej treść:
W dalekim kraju, gdzie noc nie zapada
Zrodziła się kiedyś ze światła i rosy
Tęczowa Królowa. By nieść ludziom szczęście
Przybyła przez morza do naszej krainy.
Przybyła na skrzydłach kondora-olbrzyma,
Który był jej bratem i miał ją bronić
Przed złem i podłością, co serca zatruwa.
I ratowała Pani światła biedaków,
Przed nędzą i głodem jak matka broniła.
Lecz Moldorn-Czarownik jej brata zabiwszy
Ją samą uwięził w wieżycy zamczyska.
Na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa stojący
Potężny to zamek o sześciu wieżycach,
Potężny, bo mury i czary go bronią.
I od stu lat czeka Królowa światłości
W najwyższej płacząca zamczyska wieżycy
Na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał
I przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.
- To tylko legenda... - mruknąłem.
- Grombelardzka legenda, Glorm - odparł Delone. - „Zamczysko na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa” - zacytował. - Czarne Wybrzeże liczy nie więcej, jak dwadzieścia mil długości.
- Ale to jest Zły Kraj, Delone - Rbit pokręcił łbem. - Jeśli nawet ta bajka ma w sobie część prawdy, nic nam z tego nie przyjdzie. Dwadzieścia mil w Kraju to tyle, co dwieście tutaj. Wreszcie - chciałbyś walczyć z czarownikiem, na jego własnych śmieciach?
- Wobec tego co zamierzacie?
- Wobec tego - rzekłem - w Ciężkie Góry.
9.
Klap, klap, klap... - miesiły błoto końskie kopyta. Deszcz z szelestem obmywał ciężkie od wilgoci peleryny. Było szaro, smutno i zimno...
Kraina Chmur... tu był wieczny deszcz, wieczna wilgoć, wieczny chłód. Tu był Grombelard, tu była jesień. Jesień w Grombelardzie to deszcz, deszcz i deszcz. Tylko deszcz.
Klap, klap, klap... - miesiły błoto końskie kopyta. Naprzód. Za plecami została dartańska granica, zginęła za kurtyną dżdżu piękna Rollayna. Tylko pamięć wciąż jechała ze mną. Pamięć i ból.
Jak oderwać się od pamięci?
Czas ponoć leczy rany i zaciera wspomnienia. Być może. Ale czasu nie liczy się w dniach, lecz w milach. Życie pędzone w jednym miejscu zamiera, tężeje. Tak i czas. Dlaczego dopiero teraz to rozumiem?
Klap, klap, klap...
- Chata - powiedział Rbit.
Wstrzymałem konia.
- Nie widzę.
- Ja też nie, ale czuję dym.
- Może ognisko?
- W tym deszczu?
Skinąłem głową.
- Daleko?
- Nie dalej, jak milę stąd. Wiatr wieje z północnego wschodu.
W milczeniu zawróciłem wierzchowca na północny wschód. Po kilkunastu krokach wiodący nas dotąd leśny dukt zniknął za parawanem drzew. Przez długą chwilę jechaliśmy w milczeniu, wreszcie Delone zapytał:
- Po co tam jedziemy, Glorm? To nieostrożność. Powinniśmy unikać ludzi, zacierać ślady.
W odpowiedzi uderzyłem dłonią po jukach. Zrozumiał. Kończył się prowiant, a co gorsza - spyża dla zwierząt.
Znów jechaliśmy w milczeniu. Las stał się bardziej zwarty, zgęstniało poszycie.
Zsiedliśmy z koni i szliśmy pieszo, prowadząc je za uzdy. Przekraczałem właśnie wielkie, powalone przez burzę drzewo, gdy Rbit powiedział:
- Już niedaleko, usłyszałem skrzypnięcie drzwi.
- Sprawdź, co to za chata.
Bezszelestnie przepadł między drzewami. Przywiązałem konia do pnia młodego dębu, Delone poszedł za moim przykładem. Rozpadało się na dobre, w strugach deszczu przygotowaliśmy na wszelki wypadek broń. Czekaliśmy może dziesięć minut. Rbit pojawił się tak samo nagle, jak zniknął. Sierść na karku miał zjeżoną.
- Moldorn - wysapał. Natychmiast odwiązałem Galvatora.
- Odkrył cię?
- Tak przypuszczam.
- To niedobrze. Możemy mieć kłopoty.
Deszcz ustał, nadciągnęła mgła. Z trudem brnęliśmy przez mokry, gęsty las. Było coraz ciemniej. W oddali zagrzmiało, mgła zgęstniała. Szliśmy coraz wolniej, ale byłem pewien, że zbliżamy się do duktu; poczucie kierunku nie zawodziło mnie nigdy. Tym razem pomyliłem się. Po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się znów przy zwalonym drzewie...
Szliśmy dalej. Mgła zgęstniała tak bardzo, że na wyciągnięcie ręki nie było nic widać. Znów zagrzmiało, tym razem bliżej.
- To jego sprawka - zgrzytnął Delone pod adresem czarownika, gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy leżącym olbrzymie. - Co teraz? On nas stąd nie wypuści, chyba rzucił Krąg.
Delone miał rację, czarownik opasał nas Kręgiem Powrotu. Ten, kto znajdzie się wewnątrz, może iść przed siebie tak długo, aż natknie się na brzeg koła. Wówczas - nie dostrzegając tego - zaczyna poruszać się po jego obwodzie. Nie ma sposobu na wydostanie się z Kręgu Powrotu, to bardzo silny czar. Chyba, że jest się w posiadaniu Kuli Freza lub Srebrnego Krążka Mirram - najpotężniejszych Magicznych Przedmiotów na świecie. One pozwalają zdjąć każdy czar.
- Co dalej? - zapytał Delone.
Nie spiesząc się rozkulbaczyłem Galvatora i usiadłem na rzuconym na ziemię siodle. Delone zrobił to samo. Rbit wyciągnął się na mokrym mchu. Z namysłem patrzył na swoje Pióro. Nie próbował go użyć. Moldorn musiał wiedzieć, że je mamy. Zabezpieczył się z pewnością.
Milczeliśmy.
Ta burza, ta mgła... to też jego robota - pomyślałem o czarowniku. To niemożliwe, żeby ten Moldorn był aż tak potężny... Ktoś mu pomaga, ale kto?... Dorlan nie żyje. Brule? Cóż Brule-Czarownik mógłby robić w tej zapadłej okolicy? Może... może przez te sześć lat pojawił się jakiś nowy, potężniejszy mag?
Powoli nadciągał zmierzch.
I nagle Rbit spokojnie, zupełnie spokojnie powiedział:
- Patrzcie.
Uniosłem głowę. Delone zrobił to samo. Zamarliśmy.
Las zmieniał się w oczach. Znikały drzewa, twardniało poszycie... Jeszcze chwila - i oto byliśmy na niewielkim, ze wszystkich stron otoczonym wysokim murem dziedzińcu. Wysoko, wysoko w zenicie stało gorące, żółte słońce.
Spojrzałem dokoła i położyłem dłoń na rękojeści miecza. W tej samej chwili za plecami usłyszałem głos:
- Bądźcie spokojni, nic wam nie grozi.
Odwróciliśmy się gwałtownie. To była wysoka, niemłoda kobieta o rudych włosach i czarnych jak węgiel oczach. Przed chwilą - mógłbym przysiąc - nie było jej tam.
- Kim jesteś? - zapytałem.
Patrzyła w milczeniu. Wreszcie powiedziała:
- Nie musicie tego wiedzieć. Wyrwałam was z Kręgu Powrotu, a znajdujecie się za Ścianą Szerni. Niech to wam wystarczy.
Spojrzałem na przyjaciół. Rbit starannie wygładzał futro na ogonie, Delone marszczył czoło.
- Kpisz chyba - powiedziałem spokojnie.
- Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo - mówiła, nie zwracając uwagi na moje słowa. - Pomogę, wam go uniknąć. W waszych rękach spoczywa w tej chwili los świata. Z rozkoszą obejrzałabym waszą śmierć, ale nie za cenę śmierci świata. Świat musi być, bo bez świata nie ma śmierci, a bez śmierci nie ma nas.
- Kim jesteś? - powtórzyłem, choć już domyślałem się niesamowitej prawdy.
Myślała krótko.
- Więc dobrze. Należę do grona Umarłych. Jesteście pierwszymi ludźmi, którzy za życia obejrzeli tę stronę Szerni...
Rbit dowiódł jeszcze raz, że nie ulega nastrojom i w każdej sytuacji potrafi myśleć jasno i szybko.
- Nie rozumiem - powiedział. - Nasza śmierć to zagłada świata, czy tak? Ale najważniejsza jest chyba przyczyna tej śmierci, bo gdybyśmy teraz na przykład nawzajem poskręcali sobie karki, światu by to chyba nie zaszkodziło... Wyjaśnij.
- Zaszkodziłoby. W przeciwnym wypadku już dawno byście nie żyli...
- Właśnie o tym myślałem.
- Niestety. Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go sami, albo nie dopuścicie, by zrobił to kto inny. Powiem, co macie robić, by nie zniszczyć świata, a ocalić go. Słuchajcie uważnie, więcej Szerń nie pozwoli nam się spotkać.
- Nie wierzę ci - powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. - Zagłada świata... Nie jestem głupcem... To ty skrzywiłaś moją linię życia, czuję to. To ty zabiłaś Irinę.
- Ja....
Dobyłem miecza i szybkim jak myśl ruchem wbiłem ostrze w jej brzuch. Upadła, przyciskając ręce do rany. Wszystko zawirowało.
10.
Otworzyłem oczy, wzrok mój zetknął się z brudną, zakurzoną powałą. Odwróciłem głowę i natychmiast napotkałem oczy leżącego na sąsiednim łóżku Delone'a.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem, nie całkiem jeszcze rozbudzony.
- W „Pogromcy” - padła odpowiedź. Patrzył na mnie dziwnie. Usiadłem.
- Gdzie?!
- W „Pogromcy”. Czyżbyś nie znał tej nazwy?
Znałem. W dawnych, rozbójnickich czasach odwiedzaliśmy ten zajazd wielokrotnie. Leżał na Sępiej Przełęczy.
- Znam ją, na wszystkie Moce! Ale skąd żeśmy wzięli się tutaj?!
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Rbit. Jego zwykła obojętna mina i pokazowa nonszalancja rozwścieczyły mnie.
- Gadaj ty! Skąd się nagle wzięliśmy na Sępiej Przełęczy?!
Niecierpliwie machnął ogonem.
- Uspokój się - mruknął. - Nagle? Zapytaj raczej, jak długo byłeś nieprzytomny? Nic nie pamiętasz? A jeśli pamiętasz - ciekawym co. Nie uważasz, że mnie i Delone'owi należy się mała opowieść za te kilka króciutkich dni, kiedy wieźliśmy cię jak wór na końskim grzbiecie? Poza tym moglibyście się przywitać...
To musiało źle się skończyć. Nie byłem już panem siebie, żyłem własnym, siłą narzuconym mi życiem, życiem zupełnie niezależnym od życia innych. Pamiętałem wszystko - cóż z tego? Wszystko, co ostatnio przeżyłem było ułudą, zwidem podsuniętym mi przez Umarłych. Oto spotykałem przyjaciół, walczyłem z Kręgiem Powrotu, przebywałem za Ścianą Szerni - wszystko po to tylko, by dowiedzieć się, że od chwili opuszczenia Riveirollo byłem nieprzytomny, że nie było żadnego czarownika, że Delone nigdy nie był Jeźdźcem. Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, gdzie kończy się mój własny, urojony świat, a gdzie zaczyna prawdziwy...
To musiało źle się skończyć. Przeczenie - któremu zresztą nie bardzo już wierzyłem - naszło mnie pół godziny za późno...
- W drogę - rzuciłem nagle, wstając z łóżka, na którym leżałem w butach i w ubraniu. Zapiąłem na biodrach pas z mieczem, podniosłem z podłogi siodło.
Właśnie skończyliśmy kulbaczyć nasze konie, gdy przed gospodą zajechało dwudziestu kilku ludzi w zielonych mundurach Legii Grombelardzkiej. Zeskoczyli z koni, większość weszła do gospody, pozostali zajęli się zwierzętami. Wskoczyliśmy na siodła i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie, którą otoczony był zajazd.
- Stać!
Żadne kręcenie nie wchodziło w rachubę, na Sępiej Przełęczy każdy był podejrzany. Po prostu zatrzymano by nas do wyjaśnienia... Należało działać - i to szybko.
- W konie! - huknąłem.
Zdołalibyśmy uciec. Zdołalibyśmy uciec, gdyby nie kupiecki wóz, który właśnie wtaczał się przez bramę na dziedziniec zajazdu. Widząc, że nie zdołamy umknąć, skierowaliśmy konie ku żołnierzom. Rbit rozpędził się i całym swym ciężarem huknął w pierś nadbiegającego legionistę. W żołnierza jakby piorun strzelił, nim zdążył pomyśleć o obronie, leżał na ziemi z przegryzionym gardłem.
Tuż przed sobą ujrzałem wysokiego mężczyznę przykładającego do ramienia kuszę. Spiąłem konia, ciężki bełt wbił się aż po brzechwę w pierś mojego nieśmiertelnego Galvatora. Wierzchowiec gniewnie rzucił łbem, stratował dwóch gwardzistów i potknął się nagle. Padając przygniótł mi nogę. Zerwał się zaraz, ją także, gdy rzuciło się na mnie dwóch żołnierzy. W ostatniej chwili zdołałem wychwycić pierwsze ciosy. Kątem oka ujrzałem Delona'a przeszywającego mieczem drugiego z rzędu przeciwnika i Rbita unikającego ciosów topora...
Odgłosy walki zwabiły na podwórze pozostałych żołnierzy. Biegli ku nam, zobaczyłem kusze w ich rękach. Legioniści dartańscy nie byli wyposażeni w ten rodzaj broni. Ale tu był Grombelard - właśnie ojczyzna kuszy...
- Rbit! - krzyknąłem.
Zrozumiał. Żywy mógł nam jeszcze pomóc. Gdy zabijałem drugiego gwardzistę, był już na szczycie palisady. Wbiłem miecz w ziemię na znak poddania się do niewoli. Wtedy świsnęła strzała. Ujrzałem Kocura walącego się bezwładnie na ziemię.
- Rbit!
Wykręcono mi ręce i zaczęto wiązać.
- Rbit!
Eskortowani przez gwardzistów weszliśmy do gospody. Na podwórzu pozostało sześciu martwych żołnierzy i pokrwawiony kawał burego futra, które jeszcze przed chwilą było moim przyjacielem.
Delone płakał.
11.
Przesłuchiwano nas spokojnie i metodycznie. Nie odpowiedzieliśmy na żadne pytanie. Dowódca patrolu - mały, kościsty człowieczek o twarzy szakala - wybił mi oko i wypalił na piersi jakieś zawiłe esy-floresy. Delone'owi odcięto prawą rękę aż po łokieć i złamano dwa palce u lewej. Potem znaleźliśmy się w piwnicy. Pachniało starym winem i piwem.
Leżeliśmy nieruchomo obok siebie, związani. Czułem pulsujący ból w prawym oczodole, piekły poparzenia...
Delone poruszył się nagle.
- Umrę, Glorm - powiedział cicho i spokojnie. - Czy wiesz, dlaczego nigdy nie chciałem mówić o swojej przeszłości? Byłem kiedyś... Legionistą.
Myślałem, że powie coś więcej, ale nie. Usłyszałem tylko śpiew - Zew Przyjaźni. Spokojne zrazu tony przybierały na sile, szept przechodził w krzyk, ten powoli zaczynał przekształcać się w pieśń, pieśń potężną, jak grzmot. Ukazywała mi się cała dusza przyjaciela, płynęły, zaklęte w dźwięk, tęsknota za przyjaciółmi, trwoga i przeczucie bliskiej śmierci. Delone otwierał przede mną i przed tamtymi dalekimi braćmi całe swoje serce, wypływały z jego głębi rzeczy, o których nawet ja, najbliższy jego druh i towarzysz nie wiedziałem... Huczała pieśń, piwniczka wydawała się dla niej zbyt ciasna. Przesycone Szernią dźwięki wydostawały się przez wąskie, umieszczone pod sufitem okienko i płynęły w świat - ku tym, których kochaliśmy... Śpiew umilkł. Nagle.
- Delone?...
Cisza.
- Delone?!
Przetoczyłem się bliżej niego. Nie oddychał.
- Delone...
- Twój przyjaciel nie żyje.
Poruszyłem się gwałtownie. Ból prawie odebrał mi przytomność. Ale zdążyłem jeszcze zobaczyć w mdłym świetle wpadającym przez okienko zarys sylwetki człowieka. Nieznajomy pochylił się nade mną i wyszeptał jakieś zaklęcie. Ból zniknął.
- Mam propozycję - powiedział. - Chcesz pomścić swoich przyjaciół. W gospodzie jest teraz kilku zaledwie żołnierzy. Dostaniesz swoją kuszę i nóż, reszta należy do ciebie. Oka już nie odzyskasz, ale rany można błyskawicznie zagoić. To już się stało.
Odetchnąłem głęboko.
- Czego chcesz w zamian? I kim jesteś?
Cisza.
- Moldorn-Czarownik. To ja nasłałem na was żołnierzy.
Cisza.
- Przez rok będziesz mi służył. Wypełnisz każdy mój rozkaz. Gdy rok minie -pójdziesz, dokąd zechcesz.
Cisza.
- A zatem? Jeśli odmówisz, rany otworzą się i umrzesz w przeciągu pół godziny.
- Dobrze, zgadzam się.
- Tu masz nóż, kuszę i strzały. A teraz przysięgnij na Największego, że przez rok wypełnisz każdy mój rozkaz.
Przysięga na Największego...
- Przysięgasz?
- Przysięgam.
Czarownik rozciął mi więzy. Wstałem. Nie czułem żadnego bólu. Podał mi jakiś przedmiot. Pierścień.
- Ten pierścień - rzekł - to jeden z najsłabszych Magicznych Przedmiotów. Będzie ci potrzebny.
- Czy...
- Słuchaj dalej. Człowiek, który pokaże ci taki sam pierścień, będzie moim wysłannikiem. Wypełnisz jego rozkazy tak, jakbym to ja je wydał. Teraz pytaj.
Wsunąłem pierścień na palec.
- Dlaczego... dlaczego ja?...
Usiadł. I niespodziewanie łagodnie zapytał:
- Czy słyszałeś kiedy o Prawach Całości?
Milczenie.
- Nie słyszałeś... Opowiem krótko: mówią one o naszych czasach. Mówią o zagładzie świata... Mówią o moim zamku i więźniu, którego strzegę...
Milczenie.
- Rolold-Czarownik... Nie wolno mi czekać w Kraju na jego atak. Jest potężny... Zmierzyć się z nim mogę tylko poza granicami Obszaru. W pilnowaniu więźnia zastąpisz mnie ty, nikt inny by nie podołał. Ty, Basergor-Kragdob.
Milczenie.
- Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedzieć... Sam do końca nie rozumiem Praw Całości.
Powstał.
- W Rollaynie... to ja przechwyciłem twój list do... Wybacz mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robiłem.
Pochyliłem się nad przyjacielem i rozciąłem krępujące go sznury. Przymknąłem martwe powieki i pocałowałem chłodne już czoło. Potem naciągnąłem cięciwę kuszy i czekałem.
Mijały godziny. Siedziałem otępiały. Nie wierzyłem Moldornowi. I nie dowierzałem swemu poczuciu rzeczywistości. Wiedziałem doskonałe, że wszystko, co się wydarzyło, mogło być prawdą. Ale nie musiało. Mogłem się zaraz obudzić będąc - dajmy na to - w Ciężkich Górach. Albo w Rollaynie. Gdziekolwiek.
Delone, Rbit... Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolałem wierzyć, że wszystko było snem, złym snem, majakiem... Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że naprawdę mogli zginąć i do tego - w tak głupi sposób. Przez tyle, tyle lat borykaliśmy się w Górach z niebezpieczeństwami, przy których starcie z dwudziestką gwardzistów wydawało się zwykłym żartem. I teraz...
Myślałem...
I zdarzyła się rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie dotąd miały miejsce... Zasnąłem...
Sen miałem niespokojny i dziwny. Widziałem w nim lepką, różową mgłę zalewającą całe Imperium, roztrzaskaną o skały rybacką łódź, krzyczących ze strachu, opętanych ludzi, walące się góry i wieczne ciemności. A wszystko to splątane z sobą, zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem była twarz Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone'a i wszystkich, wszystkich, których kiedykolwiek kochałem. I znów od początku: różowa mgła, łódź...
Obudził mnie łomot otwieranych drzwi. Oprzytomniałem w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali do piwnicy dwaj legioniści. Rozmawiali głośno po grombelardzku. Przyłożyłem broń do ramienia i zwolniłem cięciwę. Pierwszy żołnierz upadł, w tej samej chwili odrzuciłem kuszę i chwyciłem drugiego za gardło. Trzymałem tak długo, aż przestał się ruszać. Cisnąłem trupa pod ścianę.
Powtórnie załadowałem broń i wspiąłem się po schodach. Źle widziałem... Minąłem kilka pomieszczeń i dotarłem do izby, w której znajdowali się żołnierze. Kopnąłem drzwi i wtargnąłem do środka.
- Wszyscy pod ścianę! - huknąłem, trzymając w prawej ręce nóż, a w lewej kuszę. Obecni w izbie porwali się z miejsc, dowódca żołnierzy sięgnął po broń, mignął mój nóż. Rozległ się łomot padającego ciała.
- Powtarzam, wszyscy pod ścianę! Żołnierze na prawo, reszta na lewo.
Usłuchali. Zebrałem całą broń, jaka znajdowała się w izbie, odłożyłem na bok jedną kuszę a resztę wyrzuciłem przez okno.
- Panie... - zaczął płaczliwie oberżysta, ale uspokoiłem go lekkim szturchnięciem w żebra.
- Gdzie reszta? - zwróciłem się do czterech stojących pod ścianą żołnierzy. Milczeli.
- Pytam, gdzie reszta?!
- W patrolu - burknął jeden z nich.
- Na podwórze!
Posłusznie wyszli na zewnątrz. Wyszedłem za nimi, rzucając na odchodnym stojącym pod ścianą podróżnym:
- A wy spokojnie. Nic wam nie grozi.
Wyszedłem na podwórze rozejrzałem się uważnie dokoła.
- Gdzie zwłoki kota? - zapytałem przez ściśnięte gardło. Znów brak odpowiedzi. Podszedłem do pierwszego z brzegu i z całej siły rąbnąłem pięścią w skroń. Trzasnęła pękająca czaszka. Ponowiłem pytanie.
- Uciekł, panie - odpowiedzieli jeden przez drugiego.
Więc... Szalona radość zaparła mi dech w piersiach. Stłumiłem ją. Wyprowadziłem żołnierzy na tyły otaczającej zajazd palisady i kazałem kopać dół. Z kuszą w dłoni patrzyłem, jak rąbią mieczami skamieniałą ziemię.
- Rzucić miecze - powiedziałem, gdy skończyli - i precz. Najwyższy zostaje. Błyskawicznie zniknęli mi z oczu. Najwyższy został. On to najgorliwiej nas przesłuchiwał.
- Zabiję cię - powiedziałem spokojnie.
- Daj mi szansę - wychrypiał, wskazując porzucone miecze.
Uśmiechnąłem się. Uderzenie pocisku zdruzgotało mu ramię. Ryknął. Podniosłem jeden z mieczy i odciąłem mu rękę. Potem pchnąłem w brzuch. Odwróciłem się i poszedłem do piwnicy po zwłoki Delone'a.
12.
- Reker danad!
Brama w murze rozwarła się bezszelestnie. Stukot kopyt o belki mostu rozbrzmiał głośnym echem. Po chwili byłem na dziedzińcu. Obejrzałem się. Brama znów była zamknięta.
- Reker danad!
Nic. Widocznie zaklęcie otwierało bramę tylko raz. Byłem zatem więźniem. Więźniem zamku, którego miałem strzec.
Zsiadłem z konia i dwa razy klasnąłem w dłonie. W tej samej chwili mój wierzchowiec znikł. Na dziedzińcu leżała tylko jego uprząż i podkowy.
„Więc to miał na myśli wysłannik Moldorna mówiąc, że gdy klasnę dwa razy, służba zajmie się moim koniem” - pomyślałem.
Spojrzałem dokoła. Zamek był ogromny, górował nade mną jak wielkie, ciężkie wzgórze. Potężne blanki i baszty, mury, wieże...
W rzeczy samej, nigdzie nie było wejścia...
Pochyliłem się, wyjąłem z sajdaka przy siodle kuszę i ruszyłem w stronę umieszczonej na środku dziedzińca studni. Stanowiła ona jedyne wejście do zamku.
Tak jak mnie poinstruowano, skoczyłem do studni głową w dół, odruchowo zamykając przy tym oczy. Gdy je otworzyłem znajdowałem się w ogromnej, przebogato urządzonej sali. Ściany, pokryte barwnymi, wzorzystymi makatami, obwieszone były wszelkiego rodzaju bronią, sufit i podłogę wyłożono srebrnymi zwierciadłami. W głębi komnaty widniały drzwi, o których wiedziałem, że prowadzą do dalszych partii zamku. Skierowałem się w ich stronę.
Szybkim krokiem przemierzałem ogromne, rażące przepychem sale. Nie zwracałem uwagi na bogactwa, które samym swym widokiem mogłyby przyprawić o śmierć niejednego dartańskiego Magnata. Chciałem jak najszybciej zobaczyć to, czego miałem strzec.
Wreszcie stanąłem przed właściwymi drzwiami i po krótkiej chwili wypowiedziałem zaklęcie:
- Rekaber dani!
Rozchyliły się i ujrzałem niewielką, przytulną komnatkę. Wszedłem do środka. Oprócz kominka w pokoju znajdowały się jeszcze stół, fotel, sofa i wielkie, puchowe łoże. Spała na nim młoda kobieta okryta tylko krótką, wzorzystą tuniką. Pełne piersi unosiły się w równym, spokojnym oddechu, powieki lekko drżały, gdy padał na nie blask płonącego na kominku ognia.
- Pani...
Obudziła się natychmiast i spojrzała na mnie zupełnie trzeźwym wzrokiem. Odniosłem wrażenie, że wcale nie spała... Ale spojrzenie było pełne strachu. Gwałtownie usiadła na łóżku.
- Wybacz, pani, że wtargnąłem do twego mieszkania...
- Kim jesteś? - zapytała zdumiona i ciągle przestraszona.
- Glorm J.I, były rozbójnik, potem arystokrata dartański, obecnie niewolnik czarownika Moldorna.
Westchnęła cicho i wstała. Tunika sięgała zaledwie do połowy ud. Nie zawstydzona tym bynajmniej podeszła do kominka i wpatrując się w skaczące płomienie stwierdziła z pełną nagłej złości ironią:
- Jakże to ładnie ze strony Moldorna, że przysłał mi szlachcica do towarzystwa. I to, sądząc po nazwisku, szlachcica bardzo dobrze urodzonego. Domyślam się, że masz za zadanie strzec mego więzienia? - odwróciła się twarzą ku mnie. - Czy tak?
- Tak, pani.
- Mam na imię Baalana. Gdzie teraz jest Moldorn?
- Nie wiem, pani.
- Mów mi po imieniu, nie cierpię tych waszych wielkopańskich zwrotów. Podeszła do sofy i legła na niej, wskazując mi miejsce w fotelu. Zająłem je. Przyglądała mi się z uwagą. Powiedziała:
- Skoro jesteś przyjacielem Moldorna...
- Powiedziałem, pani, że jestem jego niewolnikiem, nie zaś przyjacielem. To różnica.
Skrzywiła się nieznacznie słysząc, jak uparcie tytułuję ją „panią”. Ale nie potrafiłem inaczej. Miała w sobie coś... dostojnego.
Po długiej chwili zapytała:
- Jesteś moim strażnikiem. Ciekawa jestem, co należy do twoich obowiązków?
Była piękna nie do zniesienia. Jeszcze nigdy w życiu aż tak nie pożerałem wzrokiem kobiety. Zmieniła nieco pozycję pokazując mi swe nogi prawie do końca i ż kpiącym, ale też dziwnie zimnym uśmieszkiem powtórzyła pytanie.
- Tak... wybacz, pani... Ja... mam tylko jeden obowiązek: strzec cię przed każdym, kto by próbował cię stąd wykraść, a zwłaszcza przed niejakim Rololdem-Czarownikiem.
- Dziwne, że dawniej Moldorn obywał się bez strażnika czuwającego podczas jego nieobecności w zamku.
- To było kiedyś. Dziś Rolold jest potężniejszy niż kiedykolwiek.
- Słyszałam o nim...
Milczałem.
- Jak doszło do tego, że tu jesteś?
Krótko skreśliłem dzieje naszej wyprawy. Gdy skończyłem, zamyśliła się na krótko, potem potrząsnęła czarnymi jak smoła włosami i powiedziała bardzo prędko i cicho:
- Słuchaj, musisz mi pomóc. Wiem, że teraz nie możesz złamać przysięgi...
- Nic nie mów, pani. Moldorn polecił mi, bym przekazywał mu każde zasłyszane od ciebie słowo. Nie mów nic. Nienawidzę Moldorna i... zobaczysz. Służę mu tylko rok, potem...
Odetchnęła głęboko. Znów zawisła w powietrzu gruba cisza, ale teraz przesiąknięta była naszymi milczącym przymierzem i porozumieniem... Starałem się nie patrzeć na nią, bo wtedy nie mogłem myśleć. Oglądałem wnętrze komnatki. Przełknąłem ślinę i zapytałem:
- Jak długo jesteś tu uwięziona, Pani?
- W Kraju mija dwunasty rok.
Patrzyłem zdumiony do ostatnich granic.
- Sto lat...
Uśmiechnęła się i ten uśmiech był dziwnie nieprzyjemny.
- Sto, dwieście, trzysta... Ja się nie starzeję.
13.
W Kraju czas mija wolniej niż poza jego granicami, wyliczyłem więc, że za trzydzieści dni będę wolny, bowiem moja umowa z Moldornem dotyczyła czasu zewnętrznego. A więc jeszcze tylko trzydzieści dwa dni...
Baalana... Była piękna, tak bardzo, tak niemożliwie piękna. Nie kochałem jej, o tym nie było mowy. Ale jej ciało budziło żądze, żądze dziwnie niesamowite i złowrogie. To... nie było zwykłe pożądanie, jakie odczuwać może mężczyzna na widok przepięknej, półnagiej kobiety. Pożądałem, bo chciała tego, bo kazała mi pożądać i pragnąć. Kazała mi dygotać z podniecenia - i tak się działo. To było jak czar, jak zniewalające zaklęcie. Nie chciałem, nie mogłem go odpędzić. Obok zwierzęcej, dzikiej urody, kryła się w niej dostojność. I tajemnica. Skąd pochodziła? Z Armektu? Jej swoboda, sposób wyrażania się wskazywały na to, ale... Nie, ona nie pasowała do żadnej prowincji Imperium. A przecież... poza granicami Imperium było tylko morze. Aler, Kraj-Za-Górami? Śmieszne... Istoty, które tam żyły, nie były ludźmi.
Niedaleki byłem od zawierzenia grombelardzkiej legendzie. Królowa światłości... cóż za bzdura. A przecież...
W jej obecności czułem się tak, jakbym przebywał w innym świecie, świecie nierzeczywistym, tajemniczym i zagadkowym. W jakiś sposób była mi nienawistna, ale dlaczego - nie potrafiłem powiedzieć.
Baalana... Byłem gotów poświęcić życie, honor, wszystko, byle tylko być z nią bez przerwy. Wiedziała o tym. Dawała mi, czego chciałem, a za każdym razem - więcej. I inaczej. Doprawdy, bliski byłem szaleństwa...
Odeszła gdzieś, odpłynęła cała moja przeszłość. Już nie dni, a wieki minęły od chwili, gdy uciekłem z Rollayny. Po Irinie pozostał tylko smutek. Baalana - ona to sprawiła.
Moldorn... Moldornem gardziłem. I nienawidziłem go. Baalana się go bała. I nienawidziła jeszcze bardziej niż ja. Musiał zginąć. Jego śmierć była tylko kwestią czasu.
Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem; przecież nie mogłem siedzieć u niej bez przerwy. Zwiedzałem wtedy zamek. Jedna zwłaszcza komnata wywarła na mnie szczególne wrażenie: ilekroć doń wszedłem, wydawało mi się, że słyszę gdzieś - balansujący na granicy słyszalności - przeraźliwy kobiecy krzyk. Obejrzałem komnatę dokładnie; prócz ogromnego łoża z baldachimem nie było w niej nic. Gdy usłyszałem krzyk po raz pierwszy sądziłem, że krzyczy Baalana. Pobiegłem do niej. Na moje pytanie uśmiechnęła się jakoś dziwnie (mściwie?) ale powiedziała, że nic o żadnym krzyku nie wie.
Podobnych zagadek w zamku Moldorna było więcej. Na przykład w jednej z największych sal leżało na podłodze kilkunastu mężczyzn i dwie kobiety. Nie byli martwi, ale i nie spali. Pamiętam... kiedyś, w Grombelardzie, Delone zabił potężnego czarownika. Z chwilą jego śmierci wszyscy uczniowie zasnęli i żadnego z nich nie udało się obudzić. Arma, moja podkomendna i przyjaciółka powiedziała wtedy, że czarownik rzucił na nich jeden z najpotężniejszych czarów - Czar Posłuszeństwa. Podobno tylko bardzo silny mag potrafi go rzucić. Kto wie? Może tu, w zamku Moldorna, było podobnie? Tylko kto omotał tych ludzi czarem? Przecież Moldorn żył...
Sama Baalana też była zagadką. Nie tylko z racji owej atmosfery tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała. Były inne zagadki. Nie jadła, nie piła... Mogła spać miesiąc, rok bez przerwy, mogła też nie spać wcale...
Zaczynałem się jej bać.
Królowa Światłości...
Tego dnia, a było to na dziesięć dni przed końcem mojej służby, siedziałem w małej, narożnej komnatce, którą obrałem sobie za mieszkanie. Z uczuciem, że tracę życie - nie byłem z nią - zabawiałem się strzelaniem do celu z kuszy. Mimo braku prawego oka wciąż jeszcze byłem dobrym strzelcem. Mały, wiszący na ścianie portrecik podziurawiony był bełtami jak sito. Drzazgi leciały z ram, groty z głuchym stukiem uderzały w ścianę...
Traciłem czas.
Właśnie odkładałem broń by wstać i pójść do niej, gdy usłyszałem dźwięk przypominający mocne klaśnięcie i przede mną pojawił się jakiś człowiek. Nie widziałem go nigdy dotąd, mimo to jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma.
Wstałem.
- Jestem Moldorn-Czarownik - powiedział głośno mężczyzna, o wiele głośniej, niż tego wymagała dzieląca nas odległość. Nerwowo zacisnąłem szczęki.
- Niewolniku - powiedział świszczącym głosem, który nie zabrzmiał już tak silnie jak poprzednio - przed zamkiem stoją twoi przyjaciele. Chcą uwolnić istotę, którą powierzyłem twojej opiece.
- Przy... przyjaciele?
- Ci, którzy przybyli na Zew Przyjaźni. Przewodzi im ten kot...
Dopiero teraz spostrzegłem, że czarownik czegoś się boi. Małe, ciemne oczy były rozbiegane, dłonie zaciskały się nerwowo.
- Mają Kulę Freza - wydyszał. - Wiesz... wiesz, co to oznacza. Ona objawi im wszystkie zaklęcia broniące zamku, a ja... nie mogę im nic zrobić. Rolold, Rolold - charczał. - To on ich tu nasłał...
Spojrzał mi w oczy.
- Zabijesz ich!
Cofnąłem się o krok. Poczułem, że blednę. Nie zniewolił mnie od razu, miałem na palcu jego pierścień. Popełnił podwójny błąd: albo nie należało mi dawać żadnego Magicznego Przedmiotu, albo dać bardzo silny. Taki, który zdołałby mnie uśmiercić, gdybym złamał przysięgę.
- Zabijesz ich!
Wziąłem do ręki kuszę.
- Milcz. Jedno słowo lub jedno spojrzenie, które mi się nie spodoba - i zabiję ciebie.
Teraz on się cofnął. Uniosłem wyżej broń, starając się nie patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, czym to grozi.
- Ty głupcze - wychrypiał. - A przysięga?... Prawa Ca...
W tej samej chwili huknęło coś tak straszliwie, jakby piorun strzelił w zamek.
- To oni, oni! - zawył Moldorn. - Są w zamku!
Nagle rzucił się ku mnie krzycząc:
- Deleo, deleo ora...
Upadł. Strzała przebiła mu szyję. Powstał jednak zaraz, choć z wysiłkiem. Czarownika można zabić tylko ciosem w serce lub w mózg.
Nałożyłem nowy bełt.
Huknęło coś po raz drugi, nagle z łomotem rozwarły się drzwi i do komnatki wpadła grupka moich przyjaciół z Rbitem na czele. Natychmiast zorientowali się w sytuacji.
- Zabij go, Glorm! - krzyknął Tewi.
- Nie mogę. W razie jego śmierci cały zamek...
- A więc wiesz o tym! - zawył Czarownik. - Nie odważysz się...
Druga strzała przebiła mu szyję. Nim się podniósł, powtórnie załadowałem broń i znów strzeliłem, tym razem w brzuch. Wściekłość podwoiła siły, bez pomocy korby naciągałem cięciwę raz za razem. Bełty grzęzły w ramionach i nogach wijącego się jak robak czarownika, a ja wciąż strzelałem. W końcu przestał się ruszać, całe ohydne ciało było wręcz naszpikowane pociskami. Krew utworzyła na podłodze wielką kałużę. Żył jeszcze, ale nie był w stanie natychmiast zasklepić wszystkich swoich ran.
- Za mną! - rzuciłem zduszonym głosem.
Pozostawiliśmy półprzytomnego Moldorna na podłodze i pobiegliśmy w kierunku jej komnaty.
- Skąd... wy tutaj? - zapytałem Armę, która biegła obok mnie, kurczowo ściskając w dłoni swoją Kulę.
- Przybyliśmy na Zew... i odnaleźliśmy Rbita. Rolold-Czarownik uratował mu życie wtedy, po bitwie przed zajazdem, żądając w zamian, by uwolnił...
- Rozumiem.
Nieco zdyszani stanęliśmy przed pokojem Baalany.
- Rekaber dant!
Nim drzwi się rozwarły, usłyszeliśmy dobiegający jakby ze ścian głos Moldorna:
„Głupcy, nie wiecie, co czynicie. Ta wasza Pani Światła to w rzeczywistości przybyły z gwiazd potwór, którego celem jest zawładnięcie światem...” Wpadliśmy do komnaty. Na nasz widok Baalana szybko wstała z sofy.
- Co się tu...
- Jesteś wolna!
Obrzydliwy głos Moldorna nadal sączył się ze ścian:
„... przybrało postać dziewczyny by odbyć zwiad, poznać nasze możliwości... Więżę je, bo zabić go nie sposób. W tej postaci jest nieszkodliwe, nie ma bowiem kontaktu z Szernią...”
- To głos Moldorna! - Baalana spojrzała przerażona.
- Raniłem go... - powiedziałem pospiesznie. - Czy chcesz coś stąd zabrać?
- Gdzie jest moja skrzynia?!
- Jaka...
- Jest wmurowana w ten kominek - Rbit błysnął ślepiami.
- Rolold mówił mi o niej.
- Więc ona cały czas była tu, w tym pokoju!
Podbiegła do paleniska, próbowała delikatnymi dłońmi wyrwać spojone zaprawą kamienie. Widząc to Raner nałożył na biodra Paś Siły i jednym uderzeniem rozłupał kilkanaście z nich na raz.
„Wszystkie potężne Magiczne Przedmioty mogą mu umożliwić kontakt z Mocą” - sepleniły coraz ciszej ściany. „Jeździłem po całym Imperium, odnajdywałem je i niszczyłem... Także Pióro... Te, których nie udało mi się zniszczyć - ukrywałem. W skrzyni... znajduje się najpotężniejszy Przedmiot na świecie... Nie dawajcie mu go! Nie...”
Raner uderzył jeszcze raz. Niewielka szkatułka potoczyła się po podłodze. Baalaba chwyciła ją drapieżnie i błyskawicznie wydobyła mały, lśniący krążek. Poznałem natychmiast, choć nie widziałem go jeszcze nigdy: Srebrny Krążek Mirram.
- Mam! - krzyknęła triumfalnie. - Mam Mirram, mam!
Zadrżałem. Scena ta miała w sobie coś niesamowitego. Baalana jednym ruchem zdarła tunikę i położyła Krążek na nagim brzuchu. Z cichym sykiem wtopił się w skórę. Przebiegła po nim palcami i śmiejąc się przeraźliwie znikła. Wciąż tylko było słychać jej śmiech, coraz głośniejszy i coraz bardziej zgrzytliwy. Spostrzegłem, że moje nogi tkwią po kolana w różowej, lepkiej mgle, poczułem, że roztapiam się w czymś gorącym i gęstym, w czymś, co przekracza granice ludzkiego pojmowania... Jakaś przemożna siła wydarła z mego gardła długi; bulgocący dźwięk, ta sama siła kazała zadrzeć głowę do góry. Spojrzenie przebiło ciężkie dachy zamczyska i pobiegło dalej, dalej...
Prawa Całości dopełniły się.