Ewa białołęcka
opowiadania
Jestem Lamia
Zwyczajny człowiek nie zatrzymałby się w tym miejscu. Nie było tu na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Po prostu stary wykrot zasłonięty niemal całkowicie przez wybujałe wachlarze paproci. Mag przykucnął, wpatrując się w gąszcz nie poruszany najmniejszym nawet drgnieniem. Jego wyczulone nozdrza wyłowiły spośród symfonii leśnych zapachów prawie niezauważalną woń piżma. Mag, nie zmieniając pozycji, rozejrzał się za odpowiednim drągiem. W wykrocie mógł czaić się biały wąż - rzadkość i cenny surowiec w jego rzemiośle. Ranek był chłodny, więc istniała szansa, że zwierzę da się schwytać z minimalnym oporem. W dziurze był wąż albo inny przedstawiciel gadziej rodziny. Mag nie był akolitą, smarkaczem, który dopiero co otrzymał Znak. Już od wielu lat jego skórę nad lewą piersią zdobił tatuaż Kręgu i Płomienia - znak Stworzyciela, najwyższej kasty magów. Mroczny Buron, Buron Twórca - tak nazywali go znajomi magowie. Przyjaciół nie miał.
Buron wysłał myślową sondę, szukając umysłu owego stworzenia, chowającego się w wykrocie. Nie zamierzał ryzykować spotkania z bazyliszkiem. Zwykle potem bolała go głowa. Drgnął, zaskoczony. Stwór śnił!
-Ach...- szepnął Buron do siebie, a jego twarz skrzywiła się w nieładnym uśmiechu. - Cóż my tu mamy?
Rozgarnął ostrożnie kępę paproci. Pierwsza rzeczą jaką zobaczył, była ręka, odznaczająca się od ciemnej zieleni wyraźną, jasną plamą. Nie musiał zaglądać dalej. Dłoń była niewielka. O krótkich lecz zgrabnych palcach, opatrzonych dłutkowatymi paznokciami, połączona z ramieniem delikatnym nadgarstkiem. Przy bliższym przyjrzeniu okazywało się, że skórę pokrywa drobniutka przezroczysta łuska.
- Lamia.
Mag skupił się. Odszukał wrażliwy punkt lamiej jaźni i posłał weń ogłuszający ładunek mentalnej energii. Sen stwora, już od kilku chwil mącony obecnością maga, rozsypał się jak rzucona w mrok mozaika. Rozległ się zduszony, gardłowy krzyk. Łuskowate palce wbiły się głęboko w mech, by potem zmięknąć i znów legnąć nieruchomo. Buron wyciągnął swą zdobycz na światło dzienne. Była to samica lamii. Dotykał chłodnego ciała z beznamiętnością uczonego.
- Piękny okaz - mruknął, obmacując lamie kości policzkowe i bezceremonialnie podnosząc powieki, pod którymi kryły się jaskrawo błękitne tęczówki.
- Piękna -powtórzył i to była prawda. Lamia była piękna. Kobieta obdarzona jej urodą doprowadzałaby mężczyzn do szaleństwa. Bujne, jasne, zachodzące trójkącikiem na czoło włosy. Pełne wargi, jakby zapraszające do pocałunków. Smukłe ramiona i piersi o kształcie aż nazbyt doskonałym. Buron wiedział jednak, że wszystkie te wdzięki miały bardzo prozaiczne przeznaczenie. Wabiły nieostrożnych pasterzy lub myśliwych, by stali się jeszcze jednym posiłkiem. Na wysokości bioder ciało lamii przechodziło w długi, prawie trzymetrowy ogon, na którym łuski układały się w przepiękny, barwny deseń, do złudzenia przypominający wnętrze agatu. Mag zastanawiał się, co począć z niespodzianym darem losu. Wypchać? Nie był pewien, czy wyglądałaby dobrze na ścianie jego wieży. Za bardzo jednak przypominała kobietę.
Kobietę...? W tym momencie Twarz Burona rozjaśniła się. Tak! To było to!! Naprawdę wielkie wyzwanie! Zrobi to i na pewno mu się uda! Mag włożył sobie bezwładne ciało nieprzytomnej lamii na ramiona i poniósł je w stronę domu.
Jego domem od prawie dziesięciu lat była niewielka wieża, wznosząca się na jednej z polan, gęsto rozmieszczonych na skraju Puszczy Oczu. Wnętrze zastawione było prostymi sprzętami, uginającymi się pod najdziwniejszą w świecie mieszaniną rozmaitych przedmiotów. Ozdobne wyroby sztuki złotniczej, garście złotych i srebrnych monet porozrzucane niedbale między częściami garderoby i brudnymi naczyniami oraz magicznym wyposażeniem. Częściowo stanowiły go graty, których Buron nie dotykał od lat. Przedmioty obliczone na oszołomienie potencjalnego klienta. Wszystkie te ludzkie czaszki, wypchane żmije, sowy i nietoperze, malowane pentagramy, tyle samo warte, co dziecięce rysunki na piasku. Właściwe narzędzia pracy maga mieściły się w szklanych słoiczkach i flaszeczkach - trucizny, narkotyki, lekarstwa. Grube, oprawne w skórę księgi nie zawierały czarodziejskich zaklęć, lecz ogromny zasób wiedzy z zakresu chemii, medycyny, anatomii i fizyki. Zestaw błyszczących ostrzy nigdy nie służyły do składania ofiar mrocznym bóstwom, lecz do sekcji i wiwisekcji. Z najważniejszym jednak instrumentem Buron nie rozstawał się nigdy. Był nim jego talent. Talent Stworzyciela, zdolny rozerwać więzy cząsteczek materii. Rozkazujący atomom zmieniać swe właściwości. Dar który już w dzieciństwie określił przyszłość Burona i sprawił, że stał się on legendą.
Mag zamierzał dokonać transformacji lamii w ludzką istotę. Z łatwością przychodziły mu przemiany "martwego w martwe", "żywego w martwe", a nawet "żywego w żywe" na prostych organizmach. Teraz miał stawić czoła największemu wyzwaniu swego życia.
Buron położył lamię na wolnym kawałku podłogi przed paleniskiem. Wciąż była pogrążona w głębokim omdleniu. Mag pozamykał okiennice i wnętrze wieży pogrążyło się w mroku. Po chwili na kamiennym obmurowaniu paleniska stanęło kilka zapalonych świec. Ich niepewne, migotliwe światło pełzało po ścianach i powodowało, że przedmioty rzucały upiorne cienie. Mag postawił na podłodze kubek wypełniony długimi, stalowymi igłami i kilka naczynek, zawierających mętne płyny.
- Gotowe - szepnął Buron do siebie, ostatni raz przebiegając wzrokiem po ampułkach. Niektóre zawierały silne środki pobudzające, inne - hamujące prace określonych organów. W najmniejszej blado połyskiwał cenny jad białego węża - śmiertelna trucizna, a jednocześnie substancja wybiórczo zawężająca percepcję, jeśli przyjmowało się ją doustnie. Mag zdjął ubranie, zaczerpnął pucharkiem wody z cebrzyka i usiadł przed lamią, skrzyżowawszy nogi. Uważnie odmierzane krople kapały z nawoskowanych pałeczek do wody w pucharku. Buron przełknął ostro pachnącą mieszankę i sięgnął po igły. Brał je kolejno, przesuwał przez płomień świecy i wbijał w skórę w miejscach odszukiwanych ze sprawnością, jaką daje wieloletnia rutyna. Narkotyk zaczął działać. Buron znieruchomiał w pozie medytacyjnej. Pobladła skóra i błyszczące igły sterczące z twarzy, brzucha i kończyn, nadawały mu demoniczny wygląd. Spod do połowy uchylonych powiek patrzył na kolisty wzór lamich łusek. Mikroskopijne dawki trucizny, rozlewające się w jego żyłach, sprawiły, że ogłuchł. Lecz teraz pełniej odczuwał oddech i tętno. Własne, a także stworzenia przed sobą. Kontury łuskowatego wzoru wyostrzyły się, jakby ktoś zakreślił je czarną farbą. Zapach gadziego piżma atakował przeczulone nozdrza z nieznośną intensywnością. Mag zamknął oczy. Już nie musiał patrzeć. Stapiał się z jaźnią lamii, wyczuwał jej organizm. Leniwe krążenie krwi, pracę mięśni tłoczących powietrze do płuc. Czuł jej chłodną skórę jak swoją własną.
"Jasność w jasność, ciemność w ciemność, martwe w martwe, żywe w żywe, krew w krew..." - intonował Buron w myśli. Słowa nie były ważne. Jako mały chłopczyk wierzył jeszcze, że istnieją magiczne zaklęcia. Nie było zaklęć. Były tylko zlepki słów, których rytm pozwalał łatwiej opanować umysł.
Umysł Stworzyciela, przed którym pochylały się nawet koronowane głowy. Każdy z władców oddałby wiele, by mieć zdolności nawet najmniej cenionego wśród magów Obserwatora, wyławiającego myśli zwyczajnych śmiertelników. Lecz "mag może zostać królem, ale król nigdy nie zostanie magiem" - tak mówiło przysłowie. Magowie - postacie, których prestiż stawiał niemal na równi z bogami. Jakże rozczarowani byliby prości ludzie, gdyby wiedzieli, że w kamiennych wieżach nie odbywają się nigdy straszliwe obrzędy, krew nie plami pokrytych czarnoksięskimi znakami ołtarzy, a budzące grozę czaszki służą jako prozaiczne przyciski do pergaminów.
"Żywe w żywe, krew w krew, ciało w ciało, ciemność w ciemność..."
Buron był bogiem. Przestawiał gwiazdy i żonglował planetami. Rozkazywał im, a one słuchały go z cudowną uległością. Był rzeźbiarzem, tworzącym w natchnieniu najwspanialsze dzieło wszechczasów. Dzieckiem budującym twierdzę z piasku...Tkaczem, pochylonym nad krosnami wszechświata...Mistrzem...Niczym...Wszystkim...Czymkolwiek...Światło w światło...
Ile czasu to trwało? Buron uchylił powieki. Świece wypaliły się prawie całkowicie. Zmętniały wzrok maga rejestrował lamię jako nieostrą, szarą plamę. Ruchy Burona były niepewne. Trans wyczerpał jego siły do tego stopnia, że nawet nie miał ochoty sprawdzić od razu, czy przemiana się powiodła. Gdzieś zza okna dobiegał ostry krzyk sójki. W porządku, słuch wrócił. Mag zamrugał, wzrok wyostrzył się. Ociężałym ruchem dotknął leżącego przed nim ciała. Skóra była chłodna, lecz zniknęła gdzieś jej szorstkość. W półmroku Buron dostrzegł, że lamia jest znacznie krótsza. Lecz czy rzeczywiście ma nogi? Wtem dłoń maga przeszył ostry ból. To lamia, leżąca do tej chwili całkiem nieruchomo, wbiła zęby w jego rękę.
- Au!!
Uderzona w twarz, upadła, popełzła do kąta i tam przyczaiła się, dysząc ciężko. Buron wstał i podszedł do okna, by otworzyć okiennicę. Na zewnątrz królowało południe. Promienie słońca wpadły do wnętrza i oświetliły skuloną w kącie jasnowłosą dziewczynę. Zszokowana, wpatrywała się w maga. Rozumiał jej zdumienie. Powinien już wić się w konwulsjach pod wpływem jadu, a tymczasem stał i przypatrywał się jej z chłodnym uznaniem. Próbowała uciec od tego przenikliwego spojrzenia, odczołgać się i wtedy dostrzegła, co się z nią stało. Histeryczny wrzask wrzask wypełnił izbę. Dziewczyna, krzycząc bez przerwy, pełzła, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Buron słuchał tego z rosnącą irytacją. Był zmęczony, a tymczasem jego "wielki sukces" zachowywał się tak, jakby miał udusić się własnym krzykiem. Dziewczyna szlochała, zachłystując się. Potrącała sprzęty w ucieczce przed magiem i własnym odmienionym ciałem. Buron obezwładnił ją z łatwością. Związał i zakneblował. Ofiara obserwowała jego czynności wzrokiem ogłupiałego, przerażonego ptaka. Mag narzucił na nią pled.
- Do zobaczenia wieczorem - powiedział. - I nie próbuj żadnych sztuczek, bo powędrujesz do słoja! - Wymownym ruchem wskazał naczynie z zakonserwowanym w alkoholu waranem. Oczy dziewczyny omal nie wyszły z orbit. Zatrzęsła się, a zza knebla wydobył się głuchy jęk.
Buron przespał kilka godzin i obudził się pełen energii. Narzucił byle jak ubranie i natychmiast zajął się dziewczyną. Techniką stosowaną przez Mówców,
z uporem wtłaczał w jej oporny umysł dziesiątki słów i pojęć. Wreszcie przekonał się, że go rozumie. Rozwiązał ją. Bez oporu pozwoliła włożyć na siebie jedną z koszul maga, zbyt dużą, odsłaniająca delikatne barki. Wypiła wodę z podanego czerpaka.
- Kim jesteś? - spytał mag na próbę.
- Jestem lamia - odrzekła spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
- Nie jesteś już żadną lamią! - odparł z naciskiem. - Jesteś człowiekiem. Kobietą. Rozumiesz?
- Jestem lamia - powtórzyła uparcie i błyskawicznie wysunęła język, oblizując górną wargę.
Buron sapnął z irytacją. Nie tak to sobie wyobrażał.
- Wstań! - rozkazał.
Podniosła się na klęczki.
-Wyżej!
Pozostała w tej samej pozycji, patrząc na niego nie rozumiejącym wzrokiem. Czoło maga zmarszczyło się. Może coś przeoczył? Może dziewczyna ma za słabe mięśnie? Nie wykształcone zakończenia nerwów? Obmacał dokładnie jej nogi. Były całkiem normalne. Ukłuł igłą wrażliwe miejsce na stopie - podkurczyła palce.
- Możesz chodzić! - burknął szorstko, klepiąc smukłą łydkę. - No idź, mówię!
Ku jego złości, nie podniosła się, lecz poczołgała. Bardzo dziwacznie, wlokąc za sobą nogi, kolebiąc się z biodra na biodro i podpierając rękami. Uświadomił sobie, że usiłuje poruszać się tak, jakby wciąż miała ogon. Chwycił dziewczynę i postawił siłą.
- Nie jesteś już zwierzęciem! Masz chodzić jak człowiek! Po to masz nogi!
Przez chwilę stała prosto, ale nie podtrzymywana osunęła się znowu na podłogę. Buron ze złością kopnął stołek i zaczął przechadzać się nerwowym krokiem. Zrobił kilka głębokich wdechów. Uspokoił się. Nie należało płoszyć dziewczyny na samum początku. To tylko szok. Za parę dni przyzwyczai się do nowej sytuacji.
Jesteś ślicznym stworzeniem - rzekł Buron. "Jakby stworzonym, by mięć cię w łóżku" - dodał w myśli.
- Nazwę cię Elijon - Leśna. To pasuje do ciebie.
- Jestem lamia - powiedziała znowu, a w jej głosie pojawiła się twardsza nuta. - Lamia. Nie kobieta. Nie Elijon. Lamia.
- Lamia? Naprawdę? - zadrwił Buron. - Bez ogona?
- A wiesz co ja robię z lamiami? - ciągnął. - Obdzieram ze skóry i zjadam. Więc jak? Jesteś lamia czy kobieta?
Oczy dziewczyny w stronę słoja z waranem. Potem popatrzyła na swoje stopy.
- Kobieta Lamia - powiedziała niechętnie, wymawiając drugie słowo z akcentem imienia.
- Dobrze, Lamia - Buron odczuł ulgę, choć nie dał tego po sobie poznać. Lamia - imię. Na tyle mógł jej pozwolić.
Dni, które nadeszły potem, były koszmarne. Lamia, mimo pozornej kapitulacji, stawiała opór. Buron osiągnął tyle, że poruszała się w postawie pionowej, powłócząc niezgrabnie nogami. Ale kiedy tylko mogła, zwijała się w niewygodny kłębek w zacienionych kątach wieży. Buron doskonale zdawał sobie sprawę, że jej pozy i milczenie są biernym protestem przeciwko temu, co z nią zrobił.
Kilkakrotnie usiłował wpisać do kroniki szczegółowy opis swej pracy i za każdym razem ciskał w ogień pokreślone kartki. Błękitne oczy Lamii śledziły każdy jego ruch i burzyły spokój. Oto miał w domu żywy dowód swej potęgi. Coś, na co nie zdobył się żaden z jego poprzedników. Ukoronowanie kariery najwybitniejszego maga stulecia i jednocześnie największą klęskę. Chciał mieć piękną kobietę, towarzyszkę i kochankę. Otrzymał ją, owszem. Kochankę o umyśle Lamii! Truciznę w pięknym owocu, jedwab nasączony jadem.
- Spalone mięso! - powiedziała Lamia ze zgrozą, patrząc na talerz Burona. Powyższe słowa powtarzała przy każdym posiłku, z denerwującą regularnością. Porcja przed nią była surowa. Próby nakłonienia jej do zjedzenia czegoś innego, niż krwisty ochłap, spełzały na niczym. Buron z obrzydzeniem patrzył jak Lamia odrywa paznokciami strzep mięsa i połyka w całości.
- Dlaczego nie gryziesz? Masz przecież normalne zęby - rzekł, rozdrażniony, choć wiedział, jaka część przeszłości Lamii była tu odpowiedzialna. Lamie miały tylko kły jadowe i przednie siekacze. Pokarm rozcierany był w żołądku. Dziewczyna uśmiechnęła się prowokacyjnie i błyskawicznie wrzuciła do ust. ukrywany w dłoni kamyczek. Napięte nerwy Burona nie wytrzymały. Zaślepiony złością, chwycił swój talerz i rzucił Lamii w twarz.
- Zwierzę! Zwierzę!! Głupia, ślepa dziwka! ZA czym tak tęsknisz?! Za wyrywaniem bebechów innym bestiom? Za błotem...brudem...? Taka byłaś piękna przedtem?! Kto by się obejrzał za taką ogoniastą kurwą?! No, kto!?
- Wernhahee' - głos Lamii ociekał szyderstwem. Talerz trafił ją w czoło i spod fali jasnych włosów spływała w dół cieniutka smużka krwi.
- Wernhahee'... - powtórzyła. - ...i ty.
Wykrzywiła się, naśladując jego brzydki uśmiech. Wytarła krew palcami i oblizała je. Buron wstał od stołu i zaczął przestawiać naczynia z chemikaliami, po to tylko, by zająć czymś ręce. "Wernhahee'" - słowo z języka lamii, wymawiane na wdechu znaczyło "srebrny", a na wydechu "samiec". Znał ich - dużych, o spłaszczonych czaszkach, przechodzących na barkach w rodzaj skórzastego kaptura. Zakutych w chitynowe pancerze, zielonkawe, z kontrastową srebrzystoszarą plamą na piersiach.
- Cóż takiego maja ci twoi wernhahee'? - spytał od niechcenia.
- Ogon - odparła Lamia lakonicznie.
Buron prychnął pogardliwie.
Nadchodzą wiosenne tańce - ciągnęła Lamia. - Ty też chciałbyś ze mną tańczyć, ale nie możesz. Nie jesteś wernhahee'.
Trafiła w samo sedno. Mag zastukał kłykciami w blat. Nerwowo.
- Mógłbym, gdybym chciał - powiedział, wiedząc doskonale, że brzmi to idiotycznie.
Lamia szeleściła czymś przez chwilę.
- Patrz! - usłyszał. Odwrócił się. Sukienka, w którą zmienił swoją koszulę, leżała na podłodze. Lamia stała na niej w wyzywającej pozie. Czoło i usta miała usmarowane krwią.
- Chcesz ze mną tańczyć? No, zrób to. Po to dałeś mi te dwa pnie i to śmieszne futerko.
Buron pożerał wzrokiem śmiałe piękno Lamii, ale nie mógł zdobyć się na to by jej dotknąć. Mimo, że przez wiele dni mówił o niej "kobieta", w głębi duszy przyznawał się do porażki. To nie była istota ludzka. To było coś obcego, zbyt obcego. Mag cierpiał z niespełnionego pożądania... i nie mógł, nie potrafił zmusić się do wzięcia tej drwiącej samicy. Rozdrażniony, upokorzony i wściekły, skierował się do drzwi. Już na progu dogoniło go wzgardliwe prychnięcie Lamii:
- Wernhahee'!
Mag wracał do swej wieży, całkowicie zdecydowany pozbyć się Lamii. Była rezultatem nieudanego eksperymentu. Czymś, co przysporzyłoby mu więcej kłopotów, niż popularności. Oczywiście nigdy nie złoży sprawozdania w Kręgu. Możliwe, że transformacje "żywego w żywe" i "rozumnego w rozumne" opromieniłaby go jeszcze większą sławą, lecz wyszłyby na jaw te nieszczęsne niedociągnięcia. Buron nawet przed sobą nie chciał się przyznać, że głównym powodem takiej decyzji były kpiny Lamii z jego braku męskości.
"Cicha, mało bolesna śmierć" - myślał. - "Żadnego cyjanku. I żadnych ostrzy. Za dużo sprzątania. Biały wąż, to właśnie! Gad dla gada."
Przez szpary w okiennicach przesączało się jasne światło. Buron pchnął drzwi, które poddały się z cichym skrzypnięciem. Wnętrze zalane było powodzią światła. Wszędzie stały zapalone świece i lampy olejowe. Światło wydobywało fantastyczne błyski z pozawieszanych na ścianach klejnotów i metalowych instrumentów. Na stole siedziała Lamia, obejmując ramionami kolana. Oparła na nich policzek. Jej włosy spływały w dół, niczym wodospad roztopionego złota. Naga skóra, lśniąca jak jedwab, przyciągała wzrok. Nie mówiąc ani słowa, dziewczyna wstała i zaczęła tańczyć. Buron patrzył z zapartym tchem. W takt niesłyszalnej muzyki ciało Lamii gięło się z nieopisaną gracją. Gdzie podziała się niezgrabność jej ruchów, powłóczenie nogami, garbienie ramion? Niespodzianie rozkwitła jak olśniewający kwiat. Piękno dla samego piękna. Nie żądające nic w zamian. Bezinteresowne, wspaniałe. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz. Ruch kobiecych bioder, kołysanie piersi wabiło go odwiecznym zewem. Kobiecość mówiąca: "chodź i weź". Obiecująca niewysłowione rozkosze. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by posiąść skarb godny króla królów. Mag poszedł za tym wezwaniem, a Lamia przyjęła go tak, jak pustynny nomad przyjmuje łyk wody - zachłannie i nie roniąc nawet cząstki. Zagarnęła go całego, bez reszty. Dał się wciągnąć w wieczysty taniec życia i płodności. Kochali się na twardym blacie, wśród płomyków świec i rozbłysków perłowych główek igieł powbijanych w brzeg stołu. Co jakiś czas odpoczywali, a potem zaczynali na nowo i tak przez całą noc. Świece gasły jedna po drugiej i tak samo wyczerpywała się ich namiętność.
Buron legł na wznak, z pustką w głowie, wyczerpany. Omdlałe mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Lamia wyjęła z drewna jedną z igieł i oglądała ją w zamyśleniu.
- Do czego ci to potrzebne? - spytała.
- Do pracy. Do eksperymentów.
- Do przemian?
- Mhm...
- Co się z tym robi?
- Wkłuwa w ciało. W specjalnych miejscach.
Dłoń Lamii zawisła nad jego piersią.
- Gdzieś tutaj?
- Mhm... - przymknął oczy i w tym momencie poczuł lekkie ukłucie.
- Co...?
Nagle z przerażeniem spostrzegł, że język mu drętwieje. Gardło zacisnęło się w gwałtownym spazmie, ciało wygięło, palce drapały konwulsyjnie drewno. Nieruchoma twarz Lamii oddalała się, w błyskawicznym, tempie niknąć na końcu ciemnego tunelu. Jeszcze przez chwilę, wkładając w to całą siłę woli, Buron stał na progu Bramy Istnień, a potem przekroczył go.
Świtało.
Lamia stała pośrodku izby, którą w krótkim czasie zmieniła w krematorium. Buron leżał wciąż na stole, na którym umarł. Przykryła go kocami i zgromadziła wokół wszystkie przedmioty, które stwarzały nadzieję, że szybko zapłoną. Dodatkowo oblała zaimprowizowany stos wszystkimi płynami, które choć trochę pachniały alkoholem.
Nie zabierała z sobą prawie nic. Nie chciała złota ani pamiątek. Miała na sobie sukienkę, którą podarował jej mag, spiętą broszą w kształcie jaszczurki. Zwinięte w węzeł włosy przytrzymywały jej igły o główkach z pereł. Przy pasku miała woreczek, w którym schowała buteleczkę z jadem białego węża.
Podpaliła od lampy zwisający róg koca i stos zapłonął. Błękitne i zielone płomienie otoczyły martwe ciało.
- Doceniam to, co mi dałeś, Buron - powiedziała Lamia cicho. - Zrozumiałam cię i może gdybyś ty chciał choć trochę zrozumieć mnie...
Odwróciła się i wyszła, nie dokończywszy. Ogień za jej plecami z trzaskiem brał w posiadanie magiczną pracownię.
Lamia szła przez polanę, z przyjemnością nurzając bose stopy z zroszonej trawie. Mały biały wąż wysunął się z zieleni i owinął wokół jej kostki jak drogocenna bransoleta. Przed nią otwierał się wspaniały, ogromny świat do wzięcia. Pełen wernhahee' i ciepłego, żywego jedzenia.
Nietykalna
Jedna z rękawiczek pasła się na dywanie. Hel bezskutecznie szukała wzrokiem drugiej. Pora była wczesna, możliwe więc, że leniwe stworzenie wciąż jeszcze spało w swojej przegródce. Nie było to pierwszy raz. Niedługo ta para zacznie różnić się zdecydowanie rażąco. Jedna rękawiczka lśniąco czerwona, duża i masywna. Druga - ta mniej łakoma - bledsza, cieńsza i krótsza.
Hel zastanowiła się mimochodem, czy nie wymienić jednej z nich. Ale czy nowo skojarzona para przyzwyczai się do siebie?
Hel ziewnęła. Łóżko natychmiast skorzystało z okazji, sięgając cieniutkimi wiciami do wnętrza jej ust. Zaczekała cierpliwie, by starły całonocny osad z zębów. Przez króciutką chwilę miała przewrotną ochotę, by zacisnąć szczęki i przygryźć delikatne niteczki czyścików, lecz natychmiast odpędziła od siebie tę chęć. Skrzywdzone łóżko obraziłoby się. Oznaczało to kilka nocy spędzonych w chłodzie, bez grzejącej otuliny błon, pokrytych gęstą siatką mocno ukrwionych naczyń. A także to, że musiałaby myć się samodzielnie. W wodzie, jakby była jedną z nędzarek zamieszkujących Partery.
Nie miała konkretnych planów na ten dzień. Nie spieszyła się nigdzie. Przeszła po dywanie, rozgarniając stopami jego źdźbła. Odruchowo ominęła buszującą wśród nich rękawiczkę. Stół rozwinął przed Hel skrzydła zielonego blatu, oferując śniadanie - kilka różnych owocników, które dojrzały nocą. Zjadła, napiła się, wciąż w tym samym, dziwnym nastroju, którego nie potrafiła nazwać. Znużona? Rozstrojona? Zła?
Czas czuwania aż do wieczora był pustką. Mogła wypełnić ją mało ważnymi, rutynowymi zajęciami. Mogła wyznaczyć sobie jeden cel, któremu podporządkuje wszystkie dzisiejsze działania. Mogła też poddać się całkowicie fali przypadku, pozwalając rzeczom, by działy się same. Jedno mimo wszystko jedno było pewne : powinna zjawić się niebawem u onirona Angeldów, by opowiedzieć mu swój sen.
Oniron słuchał cierpliwie treści snu, utkwiwszy pusty wzrok w splecionych na kolanach dłoniach Hel. Jego twarz okrywała jasnoczerwona rozgwiazda maski, rozmywająca rysy, spłaszczająca nos do tego stopnia, że można było tylko domyślać się jego istnienia. Brzegi maski dokładnie przylegały do ciała, a całość robiła wrażenie, jakby część twarzy onirona została obdarta ze skóry. Hel miała taką samą. Doskonale zdawała sobie sprawę jak wygląda. Minęło już wiele lat, od kiedy włożyła czerwień Angeldów, lecz wciąż nie potrafiła przyzwyczaić się do wyglądu własnego i innych członków uprzywilejowanej kasty. Hel unikała patrzenia na onirona. Zawiesiła spojrzenie na barwnych skrzydłach wentylatora, który w kącie pomieszczenia pracował nad odświeżaniem powietrza, poruszając nimi z regularnością pulsu. Skończyła wreszcie. Oniron oderwał oczy od jej rąk.
- To wszystko? - spytał.
- Tak, wszystko - potwierdziła obojętnym tonem. - Nie pamiętam żadnych istotnych szczegółów. Odchodząca kobieta. Ciężki oddech, plamy na dłoniach... Jakieś rozmowy, chyba rodzina...dziecko, bawiące się na podłodze. Miało na sobie trawnię w pasiasty wzór, nieco już przywiędłą.
- Znów Partery - stwierdził oniron.
- Nic nowego - podsumowała Hel. - Wciąż ktoś odchodzi z Parterów. Zbawiciel upodobał sobie ubogich, więc nie powinno nas to dziwić - Wbrew woli jej głos nabrał ironicznego odcienia. - Sen podał niewiele danych, lecz myślę, że da się na ich podstawie rozpoznać tych ludzi.
Podniosła się z siedziska.
- Pozwól, że już pójdę.
- Oczywiście - Głowa onirona wykonała krótki ukłon. - Żyj, śniąca Hel.
- Żyj, onironie - pożegnała się Hel zwyczajową formułką. Kipiała od chęci, by jak najszybciej znaleźć się za drzwiami. Zanim powstrzymywane dotąd ukradkowe ruchy dłoni, mimowolne drgnienia ust zdradzą jej zdenerwowanie. Nim oniron zacznie podejrzewać, że cała jej opowieść była w rzeczywistości jednym kłamstwem. Kłamstwem mającym wszelkie pozory prawdy. Z pewnością na Parterach znajdowało się co najmniej kilka setek małych dzieci w podniszczonych trawniach i przynajmniej parę staruszek umierających... Zbawicielu, wybacz... odchodzących ku wiecznej Światłości, jako że Ostateczne Odkupienie dokonało się i w czerń nicości strąceni mogli zostać jedynie najtwardsi heretycy bez żadnej nadziei na poprawę.
W rzeczywistości Hel śniła o kimś zupełnie innym. Jasnowłosy mężczyzna w mchowej kurcie montera nerwowodów stał przed nią na otwartej przestrzeni Szczytu. Gwałtowny wiatr targał jego włosy. Oddech w zimnym powietrzu zamieniał się w parę, rozdzieraną podmuchami na wąskie, poszarpane pasma. Młody człowiek patrzył wprost na Hel, z przestrachem malującym się na twarzy. Cofał się krok po kroku. Krawędź za jego plecami czekała cierpliwie, aż zrobi ten jeden, jedyny krok za dużo. Aż jego stopy nie znajdą oparcia, ręce chwycą odruchowo pustkę i jasnowłosy zginie, pochłonięty przez otchłań.
Kim był? Przed kim ustępował? I właściwie dlaczego Hel postanowiła nie dzielić się swym snem? Nie rozumiała sama siebie. Tyle przecież już było tych snów - ech ostatnich chwil doczesnego życia, doznań tak silnych, że potrafiły pokonać czas i dotrzeć do nadwrażliwych odbiorców - Angeldów przewidujących, kto i jak odejdzie ku Światłu; do ludzi bez twarzy, skrytych pod czerwonymi błonami masek; Niedotykalnych, jak nazywali ich pospolici ludzie.
"Gdzie jesteś, jasnowłosy?" - pomyślała Hel, idąc korytarzem. - "Kiedy odejdziesz? Kto cię skrzywdzi?"
Grupka rozchichotanych dzieci bawiła się w miejscu, gdzie sieć korytarzy rozbiegała się w różnych kierunkach. Psotna dzieciarnia z rozmachem klepała pasy światłowodów. Puszysta warstwa świecącej grzybni zamierała pod tymi uderzeniami. Małe łapki zostawiały po sobie ciemne, kontrastowe plamy. Rozgniewany porządkowy wynurzył się z bocznego przejścia, bluzgając potokiem gróźb. Smagnął cienką witką nagie łydki najbliżej stojących malców. Piski przybrały na sile. Spłoszona gromadka rozbiegła się.
Hel z trudem ukryła uśmiech, mijając porządkowego, który usunął się z jej drogi. Tyle razy, będąc dzieckiem, bawiła się w podobny sposób - na szkodę (lecz jakże niewielką) mieszkańców Termitepolis. I ileż to razy została przepędzona w podobny sposób. A teraz taki sam człowiek, dzierżący zazdrośnie swój okruch władzy, ustępuje przed nią. Co więcej, gnie się kornie, odsuwa, prawie rozpłaszcza na ścianie, aby tylko nie musnęła go przechodząca Niedotykalna - jak uosobienie tajemniczych mocy, tym groźniejszych, że pojawiających się znienacka i nigdy nie odwołujących swych decyzji.
Wczesne dzieciństwo Hel upłynęło w średniozamożnych dzielnicach miasta. Nie były to już ubogie Partery, ale jeszcze nie Podniebie, zamieszkiwane przez elitę, w tym także Angeldów. Tam, na średnich poziomach, pozostała jej rodzina. Matka, kuzyni i babka...jedyna, która pamiętała...chciała pamiętać małą dziewczynkę o jasnych oczach. Zanim Hel zaczęła miewać sny. Zanim ją zabrano.
Hel rozejrzała się ukradkiem, wykorzystała chwilę, gdy nikogo nie było w pobliżu i wcisnęła się w załom korytarza. Krótki przedsionek rozszerzał się w okrągłą komorę, skąpo oświetloną łatami zielonkawo fosforyzującego porostu. Było to jedno z przejść dla hodowców kapilar, sadowników mchów i grzybni, oraz innych pracowników dbających, by we wnętrzu gigantycznego gniazda Termitepolis nie zabrakło światła, ciepła i powietrza.
Hel błyskawicznie zdarła z twarzy maskę, nie zważając, że zaskoczony twór wczepił się w jej skórę i sama sobie sprawiła ból. Odwinęła z dłoni płachetki rękawiczek, ściągnęła z nóg czerwone pończochy. Wszystko to zwinęła w leniwie poruszający się kłębek i ukryła w zanadrzu. Nie wyróżniała się teraz niczym szczególnym - zwyczajna młoda kobieta o płowych włosach związanych w węzeł na karku, w wierzchniej trawni, której źdźbła lekko już pożółkły na końcach. (Zapewne właścicielka nie podlewała jej zbyt często.) Hel krytycznie obejrzała swoje ręce - cienka, delikatna skóra, gładka i lśniąca od ciągłego noszenia rękawiczek. Ale przynajmniej jednego się ustrzegła - jasnej łaty pośrodku twarzy, charakterystycznej cechy wszystkich Niedotykalnych, którzy zbyt długo nosili maskę. Bez wahania przesunęła dłońmi po chropowatej, wilgotnej ścianie, zbierając z niej nawarstwiony brud. Rozmazała go na skórze, a nadmiar beztrosko wytarła w brzeg trawni.
"Idealnie" - pomyślała, uśmiechając się, jakby wszystkie te działania były psotą. Wymknęła się ostrożnie z wnęki i podążyła w dół, ku średnim piętrom.
- Czy mogę wejść?
- A kto tam? - spytał starczy głos zza drzwi.
- Sąsiadka z góry - odpowiedziała Hel umówionym hasłem.
- Wejdź, dziecko. Źle się czuję, więc nie wstanę.
Wnętrze było jasno oświetlone. Babka oszczędzała na wielu rzeczach, lecz nie znosiła mroku i pozwoliła sobie na kaprys wyłożenia całych ścian światłowcem. Pokój babki przygarnął Hel przyjaźnie swym ciepłem, przytulnością, zapachem ziół rosnących w donicach pod ścianami. Ulubieniec babki - jaszczurka o perłowych łuskach - siedziała na kępie trzciny zwieszając ciężko lśniący ogon. Jej boki poruszały się miarowo, siejąc drobne błyski. Inny sublokator - duży nietoperz uczepiony sufitu, zaszeleścił skórzastymi skrzydłami, spojrzał na gościa i na powrót wtulił spiczasty nos w niebieskie futerko na piersiach. Hel przysiadła na podłodze obok łóżka babki. Poczuła się tak, jakby znów była malutka i przyszła, by posłuchać bajek. "Dawno, dawno temu...Gdy jeszcze ściany nie oddychały, a stołki nie potrafiły chodzić..."
- Ryzykujesz, dziecino - rzekła babka półgłosem.
- Nieważne - mruknęła Hel, wypuszczając na swobodę pomięte części garderoby. Maska natychmiast zaplotła swe krótkie macki wokół kostki Hel. Obie rękawiczki zaczęły pełzać po puchatym kocu, a para pończoch zwinęła się w jeden kłębek na zachwaszczonym dywaniku, obmacując się czułkami. Babka spojrzała na nie i zachichotała.
- Niedługo przybędzie ci kilka nowych skarpetek.
Białe włosy babki rozpościerały się na tle ciemnej zieleni podgłówka, cienkie i puszyste niczym leciutki porost pleśni. Zmarszczki wyrzeźbiły w jej twarzy tajemnicze i mądre labirynty.
- Znów śniłaś - Było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Gdybym miała tu przychodzić po każdym śnie, nie warto by było stąd wychodzić - rzekła Hel.
- Pyskata dziewczynka - uśmiechnęła się babka. - Jakieś kłopoty? Chyba nie śniłaś o mnie?
- Nie o tobie. I wiesz, że tego nigdy bym nie powiedziała nikomu. Ani tobie, ani tym bardziej onironowi.
Sucha, węźlasta dłoń starej kobiety legła na pochylonej głowie wnuczki. Przesunęła się po włosach w geście pieszczoty.
- Taaak... Umieranie jest czynnością intymną. Wolałabym przy tym nie mieć świadków, gapiących się jak głupie ryby. A nie wiedzieć samemu..? Wielu ludzi kocha niespodzianki.
Hel przymknęła oczy. Ręka babki była lekka i ciepła.
- Pamiętasz, co mi kiedyś mówiłaś? O Aniołach?
- Że mają skrzydła?
- Jedne białe, inne niebieskie...I że są Anioły Śmierci, a te mają skrzydła czarne jak ciemność pod powiekami ślepca. A ja wtedy powiedziałam, że Anioły Śmierci są czerwone i wcale nie mają skrzydeł.
- Słowo ze starego języka - powiedziała babka w zadumie. - Angel Death...Angelded...Angeld. Skąd ci to przyszło do głowy..?
- Ach, nie wiem...może mi się śniło?
Hel oparła łokcie na brzegu łóżka, a brodę złożyła na pięściach.
- Babciu, byłaś kiedykolwiek na Szczycie?
Zmarszczki na twarzy starej kobiety pogłębiły się, gdy zaśmiała się bezgłośnie i tajemniczo, a jej oczy spojrzały gdzieś w przestrzeń jakby tam dojrzały miłe obrazy z przeszłości.
- Niejeden raz, dziecino. Niejeden. Pięknie tam, jasno...
- Wietrznie... - podjęła dziewczyna.
- Swobodnie... - szepnęła babka. - Wiele ścieżek prowadzi na Szczyt. A jedna jest właśnie za twoimi plecami. Patrz, dziecino.
Palec podobny do sęczka pokrytego zmarszczkami kory, wskazał kąt pokoju. Ze zdumieniem Hel zobaczyła, jak ażurowa zasłona unosi się lekko, pchana przeciągiem. Za nią ział ciemny otwór. Tyle razy Hel odwiedzała babkę i nigdy nie widziała, by znajdowały się tutaj jakiekolwiek drzwi! Co więcej, była przekonana, że naprawdę nigdy ich tu nie było.
Z wahaniem zajrzała w ciemne przejście. Postąpiła krok. Zasłona opadła za jej plecami z cichym szelestem. Cieniutkie korzonki karmiące się powietrzem i światłem szeptały cichuteńko: Idź, mała dziewczynko...Nie bój się...Tylko nie zbaczaj ze ścieżki... Korytarz wiodący w górę był na tyle szeroki, by iść nim wygodnie, a na tyle wąski, że mogła wieść wyciągniętymi rękoma po obu ścianach. Podłoga była gładka, lecz stopy znajdowały na niej pewne oparcie. Hel zamknęła oczy i szła, szła prowadzona strumykiem powietrza, który składał na jej twarzy chłodne pocałunki; wiedziona zaśpiewem gdzieś na granicy słyszalności - chodź chodź chodź - kto ją tak wabił? Nie wiedziała już jak długo trwa wędrówka. Bose stopy same ją wiodły. Czasami zmysł dotyku gubił się gdzieś, odpływał, nieważny i zapomniany. Hel tańczyła na cieniutkiej nici pajęczej w otchłani mroku.
Zdawało się jej, że staje się coraz mniejsza i mniejsza... coraz młodsza i młodsza...kobieta, dziewczynka, dziecko, którego ramiona nie sięgają krańców ciemności. A potem palce na nowo spotykały się z chropawym kamieniem i Hel znów przypominała sobie kim jest i dokąd chciałaby dojść.
Mrok zginął, zalany mlekiem jasnego dnia. Hel otworzyła oczy. Stała na Szczycie. Po kostki w śniegu. Wystawiona na zimny wiatr.
"Ale przecież mnie nie jest zimno" - pomyślała, lecz jej zdumienie było jak jeszcze jeden podmuch wiatru - pojawiło się i znikło. Widocznie tak być powinno. Cóż mogłoby jej stać się złego, skoro nie zboczyła z drogi?
Od białej płaszczyzny śniegu ostro odcinała się plama zielonego kombinezonu. Mężczyzna w grubej, mchowej szubie leżał na wznak, szeroko rozrzucając ręce. Mgła oddechu buchała mu z ust., bieląc puszysty kołnierz, osiadając maleńkimi gwiazdkami na rozwichrzonych jasnych włosach.
Widząc Hel, poderwał się jednym sprężystym ruchem. Jego ciało pozostawiło po sobie głęboki ślad, wygnieciony aż do ciemnej skały - utrwalony, zastygły w jednej pozie cień człowieka. Twórca cienia uśmiechnął się szeroko, krzywo, dziwnie. Zęby miał ostre i białe niczym kawałki lodu.
- Co tu robisz panienko? Sama? Boso i tylko w tej cienkiej trawni?
- Przyprowadziła mnie ścieżka - odparła Hel, nie zmieszana.
- Ścieżka? - Jasnowłosy przechylił głowę, mrużąc oczy. - Tu jest wiele ścieżek. A większość z nich ja wyznaczam. Prowadzą w różne miejsca.
- I do różnych światów?
- Może...? - tajemniczo zawiesił głos.
Hel podeszła do krawędzi. Płaszczyzna Szczytu nachylała się lekko ku brzegowi, ale potem urywała się nagle jak ucięta nożem. Dziewczyna wychyliła się nieco, spoglądając w dół. W przepaść, gdzie kotłowały się chmury i wirował śnieg - zamarzające oddechy tysięcy mieszkańców polis.
Powoli, z rozmysłem splunęła w dół. Jasna kropla śliny zniknęła jej z oczu niemal natychmiast.
- Zamarznie, zanim doleci do ziemi - usłyszała za sobą. - Tak samo jak ty, królowo śniegu, jeśli nadal będziesz tu tak stała. A może odwiedzisz moją norę?
Ciasno tam, lecz cieplej niż tu.
Hel spojrzała na jasnowłosego i słowa zamarły jej na wargach. Wciąż się uśmiechał, a zęby miał coraz bielsze, bardziej błyszczące. Szron oddechu osiadł mu na twarzy, malując białą gwiazdę, której ramiona sięgały czoła i policzków - piętno anioła.
Hel wzdrygnęła się całym ciałem i otworzyła oczy. Była w pokoju babki. Siedziała na dywanie, opierając głowę na skraju posłania. Babka kołysała się leciutko na siedzisku w oplotach kwitnących pnączy, jak stareńka wróżka kwietna. Na jej kolanach leżała jaszczurka.
- Zasnęłaś w jednej chwili. I chyba coś widziałaś. - Oczy babki wpatrywały się w Hel bystro. - Ale nie był to zwyczajny sen, prawda?
- Skłamałam dziś onironowi - przyznała się dziewczyna. - Widziałam mężczyznę, który ma spaść ze Szczytu, ale nie powiedziałam o tym.
Babka kiwnęła głową.
- Możliwe, że darowałaś temu człowiekowi trochę czasu. Niedotykalni lubią wyprzedzać wydarzenia. Zresztą, wiesz lepiej...
- Nie uczestniczę w Odejściach - rzekła Hel ostro.
Obie milczały przez parę chwil. Jaszczurka spełzła z kolan babki i z wolna ruszyła na wędrówkę pomiędzy wybujałymi kępkami dywanu. Wysuwała rozdwojony język, delikatnie badając otoczenie.
- A teraz zobaczyłam go znowu - podjęła Hel. - Tak jak przedtem, na Szczycie, w śniegu. Żył. Rozmawiał ze mną. Był jakiś dziwny... - Wzruszyła ramionami. - Trochę się go bałam. Tak, jakby mógł coś ze mną zrobić, gdyby tylko chciał. Był taki inny...taki...nieludzki..? Oddalony..? Taki...
- Niedotykalny? - podsunęła babka łagodnie i z lekkim smutkiem.
Hel z trudem przełknęła ślinę.
- Nie wiem - powiedziała cicho.
Kobieta złożyła dłonie na wypukłości brzucha. Mocno zaawansowana ciąża wypychała jej ubranie. Przyszła matka skłoniła głowę i stała zupełnie nieruchomo, jakby wsłuchiwała się w głos nie narodzonego dziecka, niesłyszalny dla nikogo prócz niej. Jasnowłosa Madonna o czystym czole i niewinnych ustach, półotwartych w zachwyceniu, w niemej adoracji początków życia.
Hel patrzyła, jak za postacią młodej kobiety otwiera się z wolna świetliste przejście. Wirujący wolno lej jasności i delikatnych barw. Światło pochłaniało nieruchomą sylwetkę, która ciemniała w coraz intensywniejszym blasku. Traciła przestrzenność, stawała się cieniem, płaskim konturem, wykrojonym z kawałka mroku. Malała, nikła, pożerana przez zachłanną jasność, która zalewała wszystko. Brzemienna kobieta znikła, lecz z wiru świetlistych chmur wynurzyła się nowa postać - sylwetka tak znajoma, że Hel poczuła szarpnięcie w sercu. Barczyste ramiona, duże, mocne ręce, stworzone do ciężkiej pracy i do tego, by podrzucać swą małą córeczkę...
- Nie płacz, maleńka, nie płacz. Tata musi iść do światła, ale nie płacz - rzekł cicho ojciec. Zbliżył się i dojrzała jego twarz zalaną krwią z rozdartego policzka, czoło zniekształcone ciosem zadanym z siłą, która zgniotła kość czaszki.
Hel zakryła twarz rękoma i wybuchnęła płaczem. Krzyczała, łkając, a w krzyku zawierała się cała jej rozpacz i ból straty.
Obudziła się.
- Co się stało?! Cicho, pobudzisz wszystkich! - To matka próbowała uciszyć płaczącą dziewczynkę.
Hel odsłoniła twarz. Była w domu. Dokoła stały znajome sprzęty. Matka pochylała się nad nią, gładząc dygocące od szlochu plecy dziewczynki.
- Tata...wszędzie krew...nie - nie - nie wró...ci. Po - po - po - wiedział ...musi...w światło...Kreeew... - wyjąkała Hel, z trudem wypychając słowa przez zaciśnięte gardło. Oczy matki rozszerzyły się. Troskliwa, ciepła dłoń zawahała się. Potem cofnęła.
- Tatusiu!! Tatku!! Tatusiu!! - wołała dziewczynka, płacząc na nowo. Matka klęczała przy jej posłaniu, opuściwszy na kolana bezwładne dłonie.
Hel przekroczyła granicę między snem i jawą tak nagle, jakby pękła niespodzianie napięta błona dzieląca ją od rzeczywistości. Uchyliła powieki. Policzki miała mokre, czuła wilgoć w nosie i lekki ból gardła, jakby szlochała bardzo długo z otwartymi ustami, niczym dziecko. Zamrugała i przetarła oczy. Zaklęła pod nosem. Co za bezsens... Dlaczego, na Potępienie, wrócił do niej akurat ten sen sprzed wielu lat. Ten najgorszy, ten pierwszy, gdy wyśniła śmierć własnego ojca; i gdy matka dotknęła jej po raz ostatni w życiu?
- Co się z tobą dzieje? - spytał oniron. - Twoje meldunki ostatnio nie mają sensu. Nie sprawdzają się. Są niekompletne.
Hel milczała, wpatrując się szklistym wzrokiem w kąt, gdzie umieszczono końcówkę nerwotonu. Cienka błona rozpięta na rusztowaniu łukowatych kości, poznaczona liliowymi nitkami krwiobiegu, drgała leciutko oraz zmieniała barwy, odbierając i magazynując informacje w zwojach komórek.
- Nie zmuszaj mnie, bym posłał cię na odbywanie Aktu Skruchy. Zawsze byłaś lojalna...choć nieco na uboczu - mówił oniron, przechadzając się miarowym krokiem po pomieszczeniu. - Nie chcę cię krzywdzić. Jeśli chorujesz, nie ukrywaj tego, poproś o przerwę na rehabilitację.
Potrząsnął głową, rozdrażniony.
- Wszystko się sypie. Ostatnio... - zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy nie zdradza zbyt wiele, po czym kontynuował: - ...ostatnio odeszła młoda kobieta. Cztery dni temu. Była przy nadziei. Nikt...! Dosłownie nikt z Angeldów nie złożył o niej raportu!
Hel poruszyła się niespokojnie, mając świadomość, że oniron, pozornie roztargniony, obserwuje ją uważnie.
- Nikt?
- Nikt. Iluminację odbyła samotnie. Bez wsparcia i modlitwy. Zrobiliśmy ogromny afront jej rodzinie. Nie udało się też zatrzymać dziecka. To niemal katastrofa.
- Niezbadane są ścieżki...Pana - rzekła Hel, czując się tak, jakby z wielką szybkością oddalała się od własnego ciała. - Cztery dni temu, onironie?
- Cztery - potwierdził. - Nic o tym nie wiesz, oczywiście?
Wargi Hel bez udziału jej woli poruszyły się ponownie.
- Nic. Rzeczywiście źle się czuję. Przez jakiś czas nie będę składać raportów. - Wstała. - Żyj, onironie.
Wyszła, nie czekając aż odpowie. Cztery dni temu młoda kobieta w ciąży opuściła ten świat. Poprzedniej nocy Hel śniła o jej odejściu. Nie mogła tego pojąć. Jak mogła śnić o czymś, co już minęło? I to jako jedyna? Czyżby jej dar przewidywania zaczął działać wstecz?
Stopy same poniosły ją ku zaciemnionym zakamarkom Podniebia, a potem, już bez maski i zdradliwej czerwieni na rękach, w dół, ku gwarnym piętrom Śródmieścia.
Babka klasnęła w ręce na jej widok.
- Własnym oczom nie wierzę! Dziecino, tak długo nie przychodziłaś.
Hel, uśmiechnęła się, biorąc w dłonie suche ręce staruszki.
- Dla ciebie, babciu, zawsze jest długo. Przecież byłam tu kilka dni temu.
Babka podniosła na nią oczy szare jak mgła. Były pełne zdumienia.
- Nie przychodziłaś od sześciu dekad. Martwiłam się o ciebie. I chyba słusznie.
Staruszka zakrzątnęła się, sadzając Hel w trzcinowym fotelu, z którego uprzednio zdjęła jaszczurkę. Hel patrzyła na zwierzątko, zastanawiając się, czemu zdawało jej się, że mały gad jest perłowo biały, podczas gdy rzeczywiście obnosił barwę intensywnie błękitną, przechodząca na podgardlu w głębokie indygo. A może był to strój godowy?
Dziewczyna bez apetytu zjadła przyniesiony przez babkę owoc. Na nagabywania odpowiadała jednym słowem lub tylko nieokreślonym pomrukiem. Powieki jej ciążyły. Napięcie, w którym trwała od poranka, rozpływało się w ciepłej atmosferze przesyconej zapachem trzcin, zroszonej zieleni i grzybów. Zmęczenie opadało na nią jak kolejne płachty lekkiej pajęczyny. Warstwa za warstwą, przesłaniając oczy coraz gęściejszą mgiełką. Ukrywając rzeczywistość. O ile była to rzeczywistość, a nie kolejny sen we śnie.
Siedziała na twardym siedzisku, ze skromnie złączonymi kolanami. Była boso. Znowu w tej anonimowej trawni, której ździebełka zaczynały już żółknąć na brzegach. Właściwie w ten sposób okrycie było ciekawsze, niejednolite. Rękawiczki gdzieś przepadły, ale Hel nie myślała o tym. Trzymała oburącz naczynie, w którym parował gorący napój. Upiła mały łyk, po czym uniosła je w górę, by dokładniej obejrzeć. Pokryte było kolorowymi rysunkami roślin i zwierząt.
- Ładne?
Jasnowłosy siedział naprzeciwko, z identycznym naczyniem w dłoniach.
- Ależ to chyba bardzo stare? - rzekła Hel, z fascynacją przyglądając się wizerunkom. Wyobrażenia łodyg i liści wyglądały znajomo, lecz wśród nich przewalały się czterołape, smukłe cielska. W kolorze korzeni i piasku. O kłach białych i lśniących jak sól. Ale nie tylko to sprawiało, że Hel czuła na plecach dreszczyk emocji. Oto trzymała p r z e d m i o t, rzecz martwą, a więc zakazaną.
Tymczasem jednak nie czuła się zbrukana grzechem, a święty Żakkusto nie zstępował z niebios wśród błyskawic i huku gromów, by ją zbesztać w imieniu Odkupiciela.
- To jest...jest...aaachch...jest.... - Miała na końcu języka słowa "niesamowite", "niezwykłe", a także "groźne" i "obce". Nie użyła żadnego z nich. Powtórzyła po prostu: "ładne" za Jasnowłosym, który patrzył na nią, szczerząc się w tym swoim niemożliwym, drapieżnym uśmiechu. W pomieszczeniu było ciepło. Mężczyzna zsunął z ramion kombinezon, który zwisł aż do podłogi. Puszyste rękawy legły płasko, jak zmęczone, śpiące gąsienice. Hel przełknęła cierpką słodycz, spoglądając znad krawędzi naczynia.
Nie był gruby. Wręcz przeciwnie. Z bezwstydną swobodą prezentował wystające obojczyki, żebra rysujące się niewyraźnie pod skórą. Przy tej chudości dziwnie nie na miejscu wydawały się węzły mięśni na ramionach i brzuchu. Na przedramionach Jasnowłosego Hel dojrzała różowe wgłębienia - ślady po gniazdach symbiotycznych narzędzi.
- Montujesz nerwowody? - zagaiła.
- Wyznaczam ścieżki - Znów błysk ostrych zębów. - A także odnajduję stare. Przemierzam je i znajduję różne rzeczy. Oto zdobycze z udanych łowów.
Wskazał szerokim gestem otoczenie. Wnęki żłobione w ścianach pokrytych światłowcem na pierwszy rzut oka były ciemniejszymi plamami wypełnionymi niewyraźnymi kształtami. Hel podeszła bliżej. Wizerunki, wizerunki... wizerunki... Oszałamiająca ilość podobizn. Figurki ludzi, zwierząt oraz stworzeń, o których Hel nie wiedziała nawet tego, czy istnieją w rzeczywistości, czy były tylko wytworem wyobraźni artysty. Naczynia i przedmioty niewiadomego przeznaczenia. Dotykała ich, a palce mrowiły ją, jakby zdziwione obcymi doznaniami. Wszystko to było takie nowe, zdumiewające, niezrozumiałe... A jednocześnie tak fascynujące.
- To wszystko nie jest...nigdy nie było żywe! Nie wyhodowane! Zostało z r o b i o n e! - westchnęła Hel z zachwytem, przez który przebijała groza.
- Och nie - mruknął Jasnowłosy, stając za jej plecami. Podniósł z półki cienki, płaski przedmiot, przypominający duży, brązowy liść. - To jest, na przykład, kawałek skóry. Kiedyś żywej.
Hel popatrzyła na rzecz podsuniętą tuż przed jej oczy. S k ó r a. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Kolana ugięły się bez udziału woli. Jasnowłosy chwycił ją w ostatniej chwili, zanim upadła, zemdlona, na twardą podłogę. Dochodziła do siebie, z głową opartą na jego ramieniu, wdychając męski zapach. Pachniał trochę jak nietoperz należący do babki, ale to nawet do niego pasowało.
- Głupi jestem - powiedział ze skruchą i zmieszaniem. Czujesz się lepiej? Chciałbym cię już puścić.
Hel ze zdziwieniem usłyszała samą siebie:
- Naprawdę musisz?
Odchrząknął.
- Obawiam się, że muszę. Ubranie mi uciekło - przyznał się.
Omal nie wybuchnęła śmiechem, widząc, jak łapie zielony kombinezon gdzieś w okolicach kolan, podciąga go ze srogą miną i wiąże w pasie rękawy. Dopiero teraz dostrzegła, że Jasnowłosy ma na brzuchu bliznę. Cienką, czysto zrośniętą, ciągnącą się od pępka aż do mostka. Hel postąpiła krok, z dziecięcą ciekawością dotknęła tej różowej linii palcem.
- Czy to też po symbioncie?
- Nie, skądże. Po prostu ktoś chciał zobaczyć, co mam w środku.
Położyła mu obie dłonie na piersiach.
- A co masz w środku? - spytała cicho.
- Zajrzyj - szepnął, zbliżając twarz do jej twarzy. W jego oczach krążyły świetliste chmury.
Dłonie miał ciepłe i twarde. Wsunęły się pod cienką trawnię Hel, powolne i cierpliwe.
"Dokąd prowadzi t a ścieżka?" - pomyślała dziewczyna.
Jedna z rękawiczek pasła się na dywanie. Hel przesunęła po niej obojętnym wzrokiem. Mętnie przypominała sobie wizytę u babki, późniejszy powrót do domu. Ból głowy, który zmusił ją do położenia się wcześniej niż zwykle. I sen. Znów Jasnowłosy. Ten niesamowity, białozęby Jasnowłosy. Chudy monter o oczach, które były jak bramy do innego świata. Śmiejący się mężczyzna, mówiący zagadkami. Zbieracz zakazanych artefaktów z przytulnej nory miłości i herezji.
Hel rozejrzała się po swej luksusowej kwaterze, jakby widziała ją po raz pierwszy. U Jasnowłosego nie było nawet donicy z trawą. Tutaj wszystko zieleniło się, kwitło i rosło. Dojrzewało, pęczniało, żyło po prostu.
- Tylko dlaczego czuję się tak, jakby to t u t a j było całkiem pusto? - spytała Hel samą siebie.
Poczuła złość. Nic nie mogło się równać z tym, co wiązało ją i Jasnowłosego. Każda z dotychczasowych przelotnych znajomości kończyła się męczącą, bezsensowną szarpaniną ciał. A teraz, gdy Hel znalazła kogoś, kto ją fascynował, kogo pragnęła, był tylko postacią ze snu. Zerwała się z łóżka, kopnęła pod ścianę tłustą rękawiczkę.
- Nie mam zamiaru dłużej cię znosić! - syknęła.
- Ani ciebie! - Nachyliła się nad wezgłowiem łóżka, złapała jedną z wici i z premedytacją przegryzła ją na pół. Żywy mebel wstrząsnął się, zszokowany nagłym bólem i zwinął wszystkie swe płaty w ciasny pąk.
- Dobrze ci tak! - mruknęła dziewczyna, w pośpiechu narzucając na siebie pierwsze z brzegu okrycie. Krew z wici była słodka i gęsta jak owocowy syrop. Hel ostatni raz rozejrzała się po domu.
- Radźcie sobie sami. Ja nie wracam.
Zamaszystym krokiem skierowała się w stronę plantacji odzieży.
Droga ku Szczytowi nie była prosta, ani wygodna. Hel dwa razy zgubiła się w krętych, wąskich korytarzach i z trudem odnalazła właściwy kierunek. Przeciskała się przejściami tak niskimi, że potężniej zbudowani od niej robotnicy pokonywali je chyba na czworaka. Gruby kombinezon, w który zaopatrzyła się przezornie, przewidując kąsające zimno na otwartej przestrzeni, okazał się zbyt gruby. Gromadził ciepło stwarzane przez wysiłek i Hel było coraz goręcej. Odrywała kolejne rzepy zapięć, starając się dopuścić jak najwięcej powietrza do przegrzanego ciała. Pot spływał jej po brzuchu, swędziała podrażniona skóra pod kolanami i na udach. Podążała jednak uparcie w górę i naprzód, mając nadzieję, że spotka choć jednego z pracowników Szczytu. Nie rozczarowała się.
Pierwszy napotkany był młodzikiem o twarzy nie skalanej jeszcze dotykiem depilanta. Otworzył usta ze zdumienia, widząc niecodziennego gościa. W rękach trzymał miskę z cementem. Koło jego nóg leżało parę kawałków pumeksu. W ścianie ziała wyrwa, w której pulsowała leniwie szaro - różowa masa odsłoniętego nerwowodu. Najwyraźniej Hel przerwała mu naprawę uszkodzonego łożyska.
- Żyj - powiedziała Hel przyjaźnie, jednocześnie nadając powitaniu ton lekko protekcjonalny, by dać odczuć, że jest kimś, komu należy się szacunek. - Są tu inni?
Zamknął usta i kiwnął głową twierdząco. Hel pomyślała, że nie jest chyba zbyt bystry.
- Znasz wszystkich?
Znów jedynie ruch głowy, tym razem przeczący.
- A umiesz mówić? - spytała.
Kiwnięcie. Hel omal nie wybuchnęła nerwowym śmiechem.
- No to odezwij się wreszcie!
Chłopak odwrócił głowę w stronę ciemnego wylotu pobliskiego przejścia i zawołał nagląco:
- Mejseeeer...! Mejseeeer...! Kto s douu...! - z silnym akcentem gwary Parterów.
W dziurze pojawiła się krępa sylwetka w kombinezonie brunatnym ze starości. Starszy mężczyzna wycierał zabrudzone ręce o uda.
- Nje wrest! Rob dali! Kto ta? Jenspektor?
- Inspektorka - poprawiła Hel. - Choć nie tak całkiem. Potrzeba mi trochę informacji.
Przysadzisty monter obrzucił ją nieufnym spojrzeniem.
- U nas ta wszystko normalno. Niczego nie trza. Ludzie robią. Wszystko działa. Pięknie dziekujemy.
Hel zauważyła, że przeszedł na bardziej zrozumiały język, prawie nie zacierając "ą" i"ę".
- Chcę iść na Szczyt. Możesz poprowadzić?
Monter nieznacznie wzruszył ramionami. Ukradkiem obrzucił spojrzeniem świeżutki kombinezon Hel, który dopiero co został zdjęty z siatek hodowców.
- Dobre - mruknął. - Idzjemy. Njedaleko.
Hel zapięła szczelnie okrycie i podążyła za przewodnikiem. Pokonała kilka ciasnych przejść, nader skąpo oświetlonych. Na tyle tylko, by mogła widzieć plecy robotnika. Zatrzymali się wreszcie w jakimś mrocznym zaułku. Hel usłyszała trzask, potem głuche chrobotanie - głos kamienia trącego o kamień - i nad ich głowami ukazał się biały krąg światła. Tak jaskrawy, że musiała przymknąć oczy. Monter pierwszy wyszedł na górę, Hel wymacała w ścianie uchwyty i wspięła się za nim. Znalazła się w miejscu ze swego snu. Spodziewała się wiatru i śnieżnej zawiei. Nie, Szczyt był pustą, jałową przestrzenią. Monotonnie popielatą. Tylko w zagłębieniach osiadły białe gwiazdki szronu, jak miniaturowe kwiatki.
- Myślałam, że tu leży śnieg - powiedziała Hel.
- Nie pora - odparł monter lakonicznie, a potem, po chwili namysłu dodał:
- Zimo tu bjeło, a bjeło. I wjater mocny. Tera pogoda dobra. Mozna sjąsć i patszeć, chod i do mroku.
Hel przeszła kilka kroków po nierównej powierzchni, wyrzeźbionej przez wiatr i opady w dziwaczne wzory.
- Często zdarzają się wypadki?
Monter krótko wzruszył ramionami i siąknął nosem.
- Pan zesłał, pan odesłał - mruknął.
- Upadki z krawędzi? - dopytywała się dziewczyna.
Mężczyzna spojrzał koso, nieufnie. Nie ponowiła pytania. Jego wzrok starczył za odpowiedź.
Rozglądała się po okolicy. Zdawało jej się, że jest znajoma. Czy to nie tędy przeszła we śnie ku krawędzi? Czy nie obok tej sterty kamieni stał Jasnowłosy? Nie była pewna. Brak śniegu mylił. Odwróciła się ku przewodnikowi.
- Jesteś nadzorcą. Mejserem - Uśmiechnęła się, wymawiając gwarowe słowo. - Musisz znać bardzo wielu monterów. Szukam jednego z was. Jeszcze młody, ale już nie praktykant. Wysoki, ale szczupły. Ma jasne włosy. Z lekko szarym odcieniem.
Monter słuchał uważnie. Tarł palcem brodę - do Hel docierał cichutki szelest zarostu pod naciskiem zgrubiałej skóry. Lekkie podmuchy wiatru podnosiły mu nad czołem kosmyk posiwiałych włosów.
- Bo ja wjem...? - zawahał się. - Wjele takich.
- Miał bardzo białe zęby. I duże. Mocno rozwinięte kły. To raczej rzadko spotykane. Pamiętam coś jeszcze. Blizna. Miał bliznę tutaj - Hel przesunęła palcem pionowo po brzuchu. - Taką wąską i równą. Po operacji.
Mężczyzna zaśmiał się, nie otwierając ust. Popatrzył na Hel z dobrotliwym wyrazem twarzy, jakim można obdarzyć kobietę szukającą niewiernego kochanka.
- Opatszany ze wszytkich stron?... - mruknął. Nagle jednak jego uśmiech zamarł.
- Ale...Tosz wjem! Welf! To Welf!
- Gdzie...!? Gdzie go znajdę!? - zawołała Hel, chciwie oczekując odpowiedzi.
Monter pokręcił głową bezradnie.
- Ja tam nje pytam, na co tobje Welf, pani jenspektor, ano jedno powjem: Nji ma go. Ze dzjesienć dekad bendzie, jak odeszed.
- Jak...? - spytała ostatkiem tchu.
Przewodnik wskazał brodą krawędź.
- Wjela z niego nje było, jak go na dole zbjerali.
Stali, milcząc, przez długie minuty. Hel wtulała twarz w puszysty kołnierz okrycia, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Monter, zmieszany i zatroskany, to popatrywał na nią, to rozglądał się dokoła, usiłując zaczepić na czymś wzrok.
- Możesz już wracać - powiedziała Hel. - Ja tu jeszcze trochę zostanę.
Chciała być sama.
- No to ja nazad, do roboty - mruknął przewodnik. - Pani jenspektor droge na dou najdzie?
Hel kiwnęła głową. Stary zręcznie zanurzył się w otworze zejścia. Podążyła ku krawędzi, a potem wolnym, miarowym krokiem szła jej skrajem, bez jednej myśli w głowie. Ze Szczytu widać było szmat świata. Ogromną, wolną przestrzeń, którą władały wszechobecne trawy i stworzenia wśród nich żyjące. Z jednej strony horyzont ograniczało popielate pasmo dalekich gór. Z drugiej zieleń spotykała się wprost z błękitną barwą nieba, a linię widnokręgu psuł tylko ciemny garb innego, bliźniaczego osiedla. Odległość sprawiała, że zdawało się małe jak pięść.
Obłoki nadpływały. Wypiętrzały się, rosły niczym wielkie, białe zwierzęta, zmieniające kształty z każdą chwilą. To przypominały splatany kłąb nici, to znów zamieniały się w pulsujące serce, by za moment stać się rozkładającym swe płatki, niesamowitym kwiatem. I zbliżały się. Hel stała całkiem nieruchomo, położywszy dłonie na ramionach, wpatrzona w obłoczny spektakl. Chmury skręcały się, formowały i nagle ujrzała w nich znajomą twarz Jasnowłosego - Welfa. Wynurzył się z podniebnej piany rozczochrany i uśmiechnięty. Biały jak śnieg, a poza tym taki, jak go pamiętała - chudy, półnagi, z rękawami kombinezonu zamotanymi wokół pasa.
- Patrz, jak pięknie! - usłyszała. - Monter chmurowodów! Budowniczy obłoków! Przewodnik na ścieżkach po niebie!
Chichotał, zgarniał całe garście mgielnej bieli i rzucał w nią tymi nieważkimi pociskami, aż Hel sama zaczęła się śmiać.
- Jak to jest?! - zawołała. - Co ty tam robisz?! To znowu sen?!
- Jeśli tak, to całe życie jest snem, dziewczyno! - odkrzyknął. - No, chodź do mnie!
- Jak?!
- Po chmurach!
- Spadnę!
Welf wyciągnął ku niej ramiona.
- Czyżby? Przecież twoje imię znaczy : Najlżejsza!
Zamknęła oczy i pobiegła naprzód.
Oniron w posępnym nastroju oglądał ciało znalezione przez robotników u stóp masywu polis. Lewa strona twarzy kobiety była zmiażdżona od uderzenia w ziemię. Prawy policzek pozostał nietknięty, jasny, nie zbrukany krwią i piachem. Niebieskie oko wpatrywało się martwym spojrzeniem wprost w niebo.
Oniron nie chciał myśleć o tym, co krył zielony kombinezon, przesiąknięty czerwienią - już zakrzepłą. Wiedział, kim była ta dziewczyna. Nie znał jej twarzy, lecz poznał ją po włosach i rękach - wąskich, arystokratycznych dłoniach, z malutką blizną na grzbiecie lewej. Między ich palcami chwiały się długie pasemka trawy. Czy trawa wiedziała, co się stało?
- Pochowajcie ją tu, gdzie upadła - powiedział oniron. Potem odwrócił się i odszedł. Przygarbiony, jakby raptem przygniotło go ogromne brzemię.
- Rozumiem - rzekł cicho sam do siebie.
Tej nocy śnił o płowowłosej dziewczynie w czerwieni Angeldów. Szła powoli korytarzem Podniebia i uderzała rozłożoną dłonią w pasmo światłowodu. Za nią powstawał regularny wzór czarnych odbić ręki.
- Nie, nie rozumiem - poprawił się oniron i westchnął smutno.
Następnego ranka u podnóża Termitepolis leżało następne ciało.
A wieczorem znaleziono jeszcze jedno...
koniec
Nocny Śpiewak
Gdybym też miał dar prorokowania,
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką możliwą wiarę,
tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.
ŚW. PAWEŁ APOSTOŁ
Słońce stało w zenicie. Ciemna łata cienia łasiła się do stóp maga. Usiadł wprost na ziemi, krzyżując nogi. Powietrze stało, zgęstniałe w duchocie śródlecia i najmniejsze drgnienie nie poruszało wypłowiałych płacht cyrkowych bud na kołach i namiotów. Pora sjesty jak zwykle wyludniła okolicę. Ciszę mącił tylko przygłuszony odgłos gongu, w który uderzano w pobliskiej świątyni, niemrawe postękiwanie niewidocznych zwierząt i przeciągłe nawoływanie roznosiciela wody. Mag nasunął głębiej na oczy rąbek chusty osłaniającej głowę i ramiona przed skwarem. Milcząc, patrzył na sporą pakę zbitą niedbale z desek, otwartą z jednego boku i wypełnioną wiórami wymieszanymi ze słomą. Tam także panowała cisza. Magiczny talent mężczyzny pozwalał na wyławianie ludzkich myśli i zwierzęcych instynktów, nawet na znaczne odległości, a także wysyłanie własnych wieści tą samą drogą mentalnego kontaktu. Sięgnął do swych umiejętności. Istota, skryta przed jego wzrokiem w stercie brudnej sieczki, cierpiała. ..boli...pić...wody...boję się...boli...niech on odejdzie... boli... boli... wody...pić...
Mag odbierał powolną, beznadziejną litanię na pół sformułowanych skarg. Spomiędzy płacht najbliższego namiotu wysunęła się dziewczynka - chuda, prawie naga, odziana jedynie w skąpą przepaskę. Włosy miała jasne, kontrastujące z opaloną skórą. Wybielone sztucznie - u nasady pojawiły się już ciemne odrosty. Pod pachą niosła zrolowaną matę. Rozłożyła ją w kwadracie cienia pod baldachimem i zaczęła rozciągać szczupłe członki. Mag obserwował, jak składa się wpół, rozgina nogi do linii prostej lub wygina się w tył, zwijając ciało w krąg. Być może zachęcona obserwacją, przerwała ćwiczenia, podeszła do maga, krocząc energicznie po gorącym piachu.
- Mogę zrobić ci miło. Zapłacisz? - Głos miała matowy, jakby piasek dostał się jej do gardła. Mag spojrzał jej w oczy. Miała spojrzenie dorosłej kobiety, która widziała już niejedno. Sięgnął w zanadrze, rzucił w powietrze drobną monetę. Została złapana chciwie i błyskawicznie schowana w fałdzie przepaski. - Chodź. Umiem różne rzeczy...
Potrząsnął głową.
- Opowiedz mi o tym, w tej skrzyni.
Przykucnęła obok. Niewrażliwa na słońce jak mahoniowa statuetka.
- O Potworku? Pewnie zdechnie. Nie wyłazi od wczoraj.
- Zacznij od początku. Mówiono mi, że to chłopiec.
Wzruszyła ramieniem z obojętną miną.
- Między nogami wygląda jak chłopak. A wszędzie indziej jak zwierz. Był u nas za wilcze szczenię. Kuraki rozdzierał przy publice. Byk mu kazał wyć i warczeć.
Mag skinął głową. Dotąd wszystko zgadzało się z tym, co słyszał wcześniej.
- Ile ma lat ten...Potworek?
- Ciotka mówiła, że będzie miał ze sześć. Ledwo siedzieć umiał, jak go tamta dziewka Bykowi sprzedała. I tak jest tu aż do tej pory. Ale pewno niedługo, bo Byk go dobrze poharatał. Szkoda, bo można było jeszcze niezły pieniądz na nim zrobić.
- A Byk? Jaki on był?
Dziewczynka rzuciła magowi kose spojrzenie.
- A po co ci to wiedzieć, panie? Bydlę był i tyle. Na płacy ołgiwał, z łapami lazł, a dać nic nie chciał za to. Inni się bali, bo mocny. Ale na mocniejszego trafił, ot Sam Los Łaskawca go ukarał i tyle.
- Widziałaś, jak to było?
Mała pokiwała głową twierdząco, a na jej chudą twarzyczkę wypłynął wyraz zgrozy i fascynacji.
- Pewno. Wszyscy widzieli.
- Opowiedz od początku i dokładnie - polecił mag.
- No, to było tak : pozawczoraj z wieczora Byk wrócił uchlany jak świnia albo i dwie. Dziw żaden... co i rusz się zalewał, a wtedy lepiej było mu pod rękę nie włazić. I chyba na Potworka miał krzywe oko, czy co...? Bo raptem krzyk się podniósł, jakby kto żywcem kota ze skóry darł. Lecę patrzeć, a Byk małego okłada. I to nie, jak zwyczajnie batem czy kijem, ale łańcuchem, co na nim go wiązał! Ciotka rzuciła się szczeniaka ratować, bo Byk by go zatłukł na miejscu. Wzięła w łeb, aż nogami się nakryła. A wtedy Potworek rozdarł się jeszcze gorzej. Mało płuc nie wypluł. I widzimy : Bykiem o ziemię rzuciło, tarzał się i charczał, a krew z niego sikała jak z pociśniętego bukłaka. Jak żeśmy chcieli go w końcu podnieść, to połowa flaków na ziemi mu została. Wczoraj go zakopali.
Mag wyciągnął kolejny pieniążek i włożył w oczekującą dłoń dziecka. W tej chwili nadszedł mężczyzna, przewodnik owej wędrownej menażerii. Równie chudy jak jasnowłosa dziewczynka, muskularny, pokryty tatuażem od stóp do głów. Przedstawiał on wirujące spirale, które nadawały całej postaci cyrkowca wrażenie doskonałej anonimowości.
Rozpływał się i niknął, stając się dodatkiem do własnego tatuażu.
- Kotkat . Nie masz roboty? - fuknął z niezadowoleniem. - Matce idź pomóc
Mała zniknęła jak zdmuchnięty płomyk świecy: Mag wstał z wysiłkiem, zesztywniały od siedzenia w jednej pozycji.
- Przynieś wody, człowieku - rzekł do przybysza. - Ten mały umiera z pragnienia. Nie macie litości?
- Skończyła się nam z zeszłym miesiącu - powiedział wytatuowany, ale skierował się do wnętrza namiotu i po paru chwilach wrócił z miską. Postawił ją tuż obok skrzyni, zastukał pięścią w drewno.
- Wyłaź, zarazo! Woda!
Z wnętrza dobiegł zduszony pisk i chlipnięcie. Nic poza tym. Cyrkowiec machnął ręką i westchnął.
- Zakatował biedaka ten drań, żeby w parszywej świni się odrodził, skurwysyn
- Chcę zabrać to dziecko - odezwał się mag.
- Po co? Nie dam. Tu przynależy i tu zdechnie.
- Dość!! - syknął mag złowróżbnym tonem. - Zapominasz z kim mówisz! Obraża się tu mnie od chwili przybycia. Moja cierpliwość się skończyła! Ukrywa się tu dziecko z magicznym talentem. Nie zgłosiłeś tego straży. Mały jest prawdopodobnie Stworzycielem, a ja muszę dowiadywać się tego od zawodowego plotkarza! Wyraźnie straciłeś przywiązanie do własnych kciuków. Gwardia Kręgu będzie wiedziała, co z tobą zrobić.
Zanim skończył, człowiek-mozaika leżał w pyle, z czołem przyciśniętym do ziemi.
"Tak to się zwykle kończy. Pospólstwo uprzejmość bierze za słabość" - pomyślał mag z przykrością. Rzucił dwie srebrne monety na piasek obok głowy leżącego.
- Jestem łagodnym człowiekiem, lecz nie należy mnie drażnić. To za chłopca. Teraz idź wyszczotkować mego konia. I dopełnij mój bukłak.
Został znów sam i nadal czekał. Woda w glinianej misie odbijała blask słońca i lśniła jak lustro. Słoma zaszeleściła. Mężczyzna ujrzał małą, bardzo brudną dłoń wyłaniającą się z niej. Potem szczuplutkie ramię, pokryte czarną, skudloną sierścią. Dziecko, zwane Potworkiem, wyczołgiwało się powoli, skuszone bliskością wody. Mag trwał nieruchomo, jakby miał do czynienia z dzikim zwierzątkiem.
Chłopczyk rzeczywiście przypominał zwierzę - całe jego ciało pokrywało futro. Mag nie znał się na dzieciach, ale od razu wydało mu się, że nie wygląda na sześć lat, tak był drobny i wychudzony. Za małym ciągnął się łańcuch, u szyi brutalnie zeszczepiony zakręconym twardym drutem. Dziecko próbowało podnieść miskę. Nie mogło utrzymać naczynia. Trochę wody chlapnęło na ziemię. Malec położył się na brzuchu i pił chciwie. Mag ze ściśniętym sercem patrzał na jego plecy poznaczone śladami okrutnych razów. Zaschnięta krew pozlepiała włosy w sztywne kłaki. Nad dzieckiem unosił się rój drobnych muszek, przywabionych wonią nie oczyszczonych ran.
"Matko Świata...' - pomyślał mag. - "Za to powinno się wieszać głową w dół". Z trudem uwolnił chłopca od łańcucha. Przy okazji odkrył jeszcze jedno skaleczenie - otarcie od żelaza na szyi. Dziecko krótko stawiało opór, gdy oglądał jego obrażenia i sprawdzał, czy ma całe kości. Po prostu nie miało na nic sił, osłabione i rozgorączkowane - zawinął je w płachtę jak pakunek.
Droga do domu nie była długa, lecz mężczyzna zdążył się zmęczyć. Upałem i nieustannym cichym skomleniem dziecka, które urażały ruchy konia. Siedzibą maga była banalna budowla w pobliskim mieście - wieża kanciasta, przysadzista i nieładna. Zwana tradycyjnie Wieżą Przekazów lub Wieżą Mówcy. Budynki takie sprawiało sobie każde miasto, które na mapie było oznaczone kropką choć nieco większą niż ślad po musze. Wieże Przekaźnikowe były węzłami szybkiego zbierania i przekazywania wiadomości . W każdym takim miejscu pracował jeden mag z kasty Mówców. Istniała także jeszcze jedna wspólna cecha tych budynków - wszystkie tradycyjnie były ponure i brzydkie.
Po latach Mówca już nie zauważał tej brzydoty. Zresztą wieża służyła mu tylko za pracownię i bibliotekę. Na tyłach stała niska przybudówka, gdzie miał swoje niewielkie gospodarstwo - kilka pomieszczeń. Sypialnie, spiżarnia, składzik i przede wszystkim kuchnia, gdzie koncentrowało się życie domu i gdzie władała Petunia. Od dwunastu lat prowadziła dom maga, od jedenastu byli kochankami , a wciąż Petunia zwracała się do niego "Panie Bukat", z szacunkiem należnym członkowi Kręgu Magów, bo "porządek w świecie musi być". Poza tym zachowywała się jak żona i gwardzista cesarski jednocześnie. Jej przewidywana reakcja niepokoiła maga. Gdybyż jeszcze chłopiec nie wyglądał tak, jak wygląda. Mimo najszczerszych chęci znalazł w nim tylko jeden element, który można było nazwać ładnym. Oczy. Dość szeroko rozstawione i skośne - nie bez racji nazywano taki kształt "znamieniem maga" - miały wyjątkowo interesujący odcień złotawego bursztynu.
Tak jak przewidywał, Petunia aż plasnęła w ręce, wydziwiając nad niespodzianym nabytkiem gospodarza.
- Panie Bukat, a cóż toto jest?!
- Dziecko, Petunio. Chłopiec.
- Wygląda jak szczur, co zdechł przed tygodniem - zauważyła kobieta trafnie.
- Nie marudź. Petunio. Przygotuj coś do jedzenia i wodę do mycia. Ciepłą, nie gorącą. Należy delikatnie się z nim obchodzić.
- Mleko. Koty piją mleko, dzieci też. A wody zaraz nagrzeję. Czy toto choć raz w życiu było myte, panie Bukat?
- Nie przypuszczam. Idź już, Petunio, muszę się skontaktować z wieżą Szklanego. I tak się spóźniłem.
Poszła wreszcie. Złożony na ławie tłumoczek nie dawał znaku życia, ale mag wyczuwał, że chore dziecko jest mimo wszystko przytomne. Skupił się i rozwinął ścieżkę mocy ,sięgając do jaźni Szklanego - Mówcy rezydenta w mieście oddalonym o dwa dni drogi. Wewnątrz widzenie ukazywało mu świetliki ludzkich istnień, zgęstki energii. Mógł sięgnąć do każdego i poznać ich najskrytsze sekrety. Przestało go to bawić, gdy był jeszcze dzieckiem. Myśli zwykłych ludzi były zwyczajne. Zwykle pozbawione namiętności, szare i przyziemne. W tym natłoku ludzkich iskierek Szklany płonął jak świeca. Bukat nigdy nie spotkał go twarzą w twarz, lecz byli bliskimi przyjaciółmi.
Szklany, tu Bukat.
Spóźniłeś się. Jakie wieści?
Plotka była prawdziwa. Mam chłopca u siebie. Przekaż wiadomość do Kręgu, że wstępne określenie talentu brzmi: Stworzyciel.
Bukat wyczuł nagłe podniecenie drugiego Mówcy. Stworzyciele władali materią. Byli najwyższą, najpotężniejszą i najbardziej uprzywilejowaną kastą w Kręgu Magów. Odkrycie samorodnego talentu wśród plebsu było wydarzeniem.
Jak wysoki poziom talentu?
Na tyle, że dzieciak urodził się pokryty sierścią. Czyli może okazać się nawet większy, niż się spodziewamy. Potęga. Orzeł wśród jastrzębi. Przekaż też, że talent objawił się bardzo późno - chłopak ma około sześciu lat.
Okoliczności...?
Rozszarpał człowieka, który mu zagrażał. Jest w złym stanie. Zagłodzony i ranny. Dzikie dziecko.
To może być problem.
Na razie chcę go utrzymać przy życiu, Szklany, a potem będziemy martwić się resztą.
Ma jakieś imię?
Bukat zawahał się. Potworek nie było dobrym imieniem. Określało zbyt dosadnie wygląd dziecka i było wręcz obraźliwe. Jeśli chłopiec miał w przyszłości zostać magiem wysokiej rangi, takie miano było niedopuszczalne. Nie. Nie można nazwać tego imieniem. Później wybiorę mu coś odpowiedniego i oficjalnie zarejestruję u Strażnika Słów. Muszę kończyć. O zmroku przekażę ci zwykły zestaw wiadomości od klientów. W końcu za to płacą.
Powodzenia, Bukat.
I tobie, Szklany.
Wezwany medyk wycinał pasma włosów z pleców małego Stworzyciela. Zaakceptował też pomysł kąpieli.
- Bardzo potłuczony. Rany są rozległe, ale nie głębokie. Powinny zagoić się bez śladu. Z wyjątkiem tego...i tego tutaj. - Palec mężczyzny wskazał odpowiednie miejsca. - Tu są przecięte mięśnie. Przy tym łańcuchu musiało coś być - kawałek metalu, hak...coś w tym rodzaju. Jeśli nawet będziesz malca kąpać codziennie, pani Petunio, na pewno nie zaszkodzi, a może pomóc. Utrzymujcie go w czystości, zwłaszcza ze względu na to futro. Na zranienia starczy zwykły wywar z szałwii. Zostawię też proszek z mącznika. Nie należy zakładać bandaży, tylko posypać tym po wierzchu. Rany nie będą się sączyć. Na gorączkę wierzba. Trzeba go też odkarmić. To przede wszystkim. Pięć lekkich posiłków dziennie. Rosół, jarzyny, białe mięso i mleko.
Petunia wymownie spojrzała na maga. "Pan Bukat ma fanaberie, a cała robota spada na biedną kobietę" - można było wyczytać w jej wzroku.
- Mleko - szepnął chłopiec, powtarzając ostatnie słowo medyka.
Cała trójka wlepiła w niego wzrok. Do tej pory wykazywał równie dużo inwencji co przedmiot. Przełykał wodę i mleko, jeśli wlano mu je do ust. Pozwalał się przenosić z miejsca na miejsce. Przewracać z boku na bok, oglądać i dotykać. Zrezygnowany i obojętny. Jęczał cichutko przez zaciśnięte zęby, jeśli obce ręce sprawiały mu ból.
- Lubisz mleko? - spytał łagodnie Mówca, pochylając się i patrząc w oczy dziecka, jednocześnie sięgając do jego umysłu przytępionego gorączką.
...wszystko inne...inaczej...co się dzieje...kto to, co robią...boli... nie biją...boli...spać...czy lubisz mleko...mleko...mleko...jest dobre...
Bursztynowe oczy zamknęły się powoli.
- Rozumie, co się do niego mówi, ale chyba potrwa, zanim znów się odezwie - powiedział mag, prostując się. - Jest całkowicie zdezorientowany. Zdaje się, że nigdy nie widział domu od wewnątrz.
- Nadchodzą ciekawe czasy dla twego domu, panie Mówco - rzekł medyk tonem niespełnionego proroka. - Zdecydowanie ciekawe.
Pierwsza woda, jaka spłynęła z małego dzikusa, była czarna jak tusz do pisania. Druga - ciemnoszara. Mokry mag desperacko walczył z rozhisteryzowanym malcem. Na przedramionach miał czerwone kreski po paznokciach i pojedynczy ślad zębów - zapłatę za doświadczenie, w jaki sposób należy trzymać dziecko, które bardzo nie chce być umyte. Najlepszą metodą okazało się skrzyżowanie jego rąk na karku i utrzymywanie w tej pozycji. Magowi cierpła skóra na myśl, że mały w każdej chwili może uznać całą operację za zagrożenie ,życia i użyć talentu. W pewien sposób przypominało to kąpanie tygrysa w cebrzyku.
- Spokój! - krzyknął wreszcie ostro. - Skórę ci złoję, jak nie przestaniesz!
Wrzask urwał się jak nożem uciął. Chłopiec zamilkł, przestał się wyrywać. Dygotał tylko jeszcze i szczękały mu zęby.
- W życiu czegoś takiego nie widziałam - burknęła Petunia, wyżymając myjkę. - Zapchlony jak kundel śmietnikowy. Litość bierze. Niech go pan wyciągnie. Najchętniej wygotowałabym go jak ścierkę.
Trzecia woda była jasnoszara z różowym odcieniem, bo odmoczyła się większość strupów i zranienia na nowo zaczęły krwawić. Osuszony, opatrzony, napojony nową porcją mleka i wierzbowego naparu, chłopczyk zapadł w ciężki sen człowieka wyczerpanego i zszokowanego do ostateczności. Zmęczony mag patrzył na kosmatą głowę złożoną na bieli prześcieradła. Wilgotne kosmyki schły i coraz bardziej jaśniały. Po zmyciu wieloletnich pokładów brudu wyłonił się spod nich naturalny kolor - brązowy, w odcieniu pestek jabłka. Mówca dotknął ostrożnie głowy dziecka. Włosy były miękkie i przyjemne w dotyku. - Nie jest tak źle, mój mały - szepnął Mówca.
Zalecone przez lekarza pięć lekkich posiłków okazało się tylko piękną teorią. Malec mógł jeść wszystko, każdą ilość i o każdej porze, łącznie ze środkiem nocy. Gdy tylko spadła mu gorączka, odzyskał apetyt, który przerósł wszelkie oczekiwania Petunii. Biedna kobieta miała wrażenie, że wrzuca jedzenie w studnię. Wreszcie straciła cierpliwość.
- Nie żałuję mu, ale wszystko ma swoje granice, panie Bukat. Nie można tak przekarmiać dzieciaka, jak pan każe. On zjada na zapas, a co nie może w siebie wepchnąć, to utyka po kątach. Onegdaj znów znalazłam ogryzki pod siennikiem. Wycwanił się i spod rąk mi resztki kradnie, jakbym nie dawała mu dość. Tak nie może być.
- Robi zapasy. Boi się, że ten dostatek mu się skończy.
- I skończy się, jak będę musiała jeszcze raz po nim podłogę szorować! - zagroziła zirytowana kobieta.
- Moja droga, to się raz zdarzyło i nigdy więcej! - zawołał mag niecierpliwie. - Nie potrafił sobie drzwi otworzyć. Teraz umie. Czego ty chcesz od tego dziecka?
- Żeby się zachowywało jak dziecko, a nie jak pies! O, właśnie!
Chłopiec, orientując się w jakiś sposób, że o nim mowa, wysunął się z kąta. Na czworakach, prawie sunąc brzuchem po deskach, w pokornej postawie karconego szczeniaka.
Gospodyni załamała ręce.
- Panie Bukat, jak pan chce dzieciaka, to niech się pan ożeni. A jak psa, to na targu szczeniaka kupi. A nie takie coś, nie wiadomo co ! Pójdziesz...! - tupnęła i malec dał drapaka pod łóżko.
- Petunio, jeszcze raz coś takiego zrobisz, a cię oddalę! - rzekł Mówca z gniewem. - Za parę lat to dziecko dostanie błękitną szarfę i będziesz musiała mu się kłaniać. Przywykaj zawczasu.
- Taka to i wdzięczność, po tylu latach! - podniosła lament, zakrywając oczy fartuchem. Rozgoryczona, skryła się w kuchni i słychać było, jak trzaska garnkami. Mag schylił się wzdychając i poklepał podłogę.
- Wyjdź. No, chodź...Nic ci nie zrobię.
Z braku reakcji zawołał myślą: Chodź tu!
Dziecko wysunęło się spod posłania. Wciąż na czworakach, gotowe skryć się na powrót. Nie myśląc, co robi, mag pstryknął palcami. Chłopczyk podniósł się, naśladując psią pozycję "służyć" i szczeknął dźwięcznie, patrząc wprost w oczy Mówcy. Bukat osłupiał.
- Jesteś pieskiem?...- powiedział z niedowierzaniem.
Malec wysunął język i zaczął dyszeć.
- No nie, dość tego - zirytował się mag. - Co ty właściwie sobie wyobrażasz?
Sprawdził, nawiązując kontakt z chłopięcym umysłem.
Tym razem myśl była jasna i konkretna:
Niezadowolony. Dlaczego niezadowolony? Dobrze zaszczekałem. Daje jedzenie - jestem jego psem. Dobry pan. Niezadowolony. Źle. Uderzy?
- Nie będę bił. Podejdź - powiedział Bukat. - Nie. Wstań. Na dwóch nogach, prosto. Tak jak człowiek.
Chłopiec posłuchał. Bukat uniósł ostrzegawczo palec.
- Powiedz coś. Nie wolno szczekać!
Mały wpatrywał się w palec mężczyzny jak w głowę węża.
Kilkakrotnie otwierał usta, dysząc. Wreszcie wykrztusił:
- Nie wolno! Nie wolno! - Zabrzmiało to skrajnie rozpaczliwie.
- Czego nie wolno?
- Mówić! Nie wolno mówić! Nie wolno biegać!
- Dlaczego? - indagował mag z naciskiem.
- Byk nie pozwala. Nie wolno. Będzie bić! Przyjdzie tu, będzie mnie bić !
Mag złapał chłopca za ramiona, zanim ten zdążył odskoczyć. Przysunął twarz do kosmatej twarzyczki.
- Nie ma Byka! - rzekł dobitnie. - Nie przyjdzie. Nigdy...słyszysz? Nigdy już cię nie uderzy.
Lecz w dziecięcych oczach było niedowierzanie. Nie ma Byka? Jego właściciel i oprawca był dla chłopca uosobieniem samego Losu. Był wieczny jak bóg. Okrutny i mściwy. Malec nie pamiętał dokładnie i nie rozumiał zdarzeń sprzed niespełna trzydziestu dni. Pomiędzy światem łańcucha, kija i głodu, a nowym życiem u Mówcy była brama z krzyku, strachu, gniewu i cierpienia, lecz nie wiedział, co znaczyło jej przekroczenie.
Dziecko , któremu tak długo wmawiano, że jest zwierzęciem, aż uwierzyło. Trudno było przekonać je, że jest inaczej , lecz stanowczy zakaz szczekania zaowocował. Chłopiec znał kilkadziesiąt słów (po części, niestety, wulgarnych)i swobodnie nimi operował, składając proste zdania. Przyswajał nowe wyrażenia w takim tempie, że mag był wstrząśnięty, gdy zdał sobie w pewnej chwili sprawę, iż musi kontrolować własne wypowiedzi. Dziecko nasiąkało wiedzą jak gąbka, nadrabiając stracony czas.
Był wieczór. Petunia szyła przy świetle lampy, przerabiając kupioną na targu dziecięcą tunikę - przyszeroką na chłopca. Poprzednio ukończoną miał już na sobie. Nieprzyzwyczajony był do noszenia czegokolwiek, przeszkadzała mu i drapał się ciągle. Mag czytał. Przewracał kolejne karty pergaminowego rękopisu, kołysany rytmem poematu.
Nie cały umrę. Powstanę na
nowo
Wskrzeszony śmiechem dziecka,
Gwiazdą wieczorową.
Jaskółka na sercu
Gniazdo mi uwije.
W sokach drzewa,
I w ptaku dusza ma ożyje.
Na chwilę oderwał wzrok od książki. Dziecko bawiło się lustrem, ściągniętym z półki. To wpatrywało się we własne odbicie, to odwracało wypolerowany kawałek stali na matową stronę, zastanawiając się, dlaczego ta dziwna, przenośna dziura jest tylko po jednej.
- Co tam widzisz? - spytał mag od niechcenia.
- Ktoś - odparło dziecko.
- Kto?
Chłopiec pokręcił głową, pokazał zęby, dotknął nosem zimnego metalu.
- Ja.
Mówca był zadowolony. Dziecko miało świadomość własnego istnienia. Wizerunek w lustrze był nim, a nie obcą osobą. Chłopiec położył płytkę na kolanach, chwycił się za włosy po obu stronach twarzy i ciągnął, aż oczy zrobiły mu się jeszcze węższe
- Wrrr...ghrrr...wilk, bestia, potwór, krrrwiożerrrczy zwierzrzrzrz...!
Mag i Petunia wymienili posępne spojrzenia.
- Panie Bukat - odezwała się kobieta. - Ja tam nie jestem uczona, ale na mój rozum, to i koń, i pies, i kot winien mieć jakie imię, a co dopiero człowiek.
- Kiedy nic mi nie przychodzi do głowy - poskarżył się Mówca.
Chłopiec porzucił lustro i podreptał ku drzwiom.
- Dokąd to?
- Odlać się - powiedział grzecznie, walcząc z zasuwką.
- Wysiusiać - poprawił Bukat, odwracając stronę.
- Ale to to samo - powiedziało dziecko logicznie i znikło za drzwiami.
Minęło parę minut. Za oknem zaczęły wyć psy. Przeciągłe, melancholijne uuuuoooahah..." powtarzało się raz za razem. Jeden pies odpowiadał drugiemu, na przemian, prowadząc ten cudaczny, monotonny dialog.
- Pełnia? - powiedział Mówca z roztargnieniem.
- Trzecia ćwiartka Giganta - odrzekła Petunia, nasłuchując. - Ale coś blisko te wyjce. Psa nie mamy, a to jakby w podwórzu . Tknięty nagłą myślą Bukat wyszedł na zewnątrz. Pod ceglanym murem stał jego wychowanek. Z odrzuconą w tył głową słał w rozgwieżdżone niebo wilczy zew. Zza muru odpowiadał mu pies sąsiadów .
- Bogini...! - krzyknął Bukat z pasją.
Chłopiec zachłysnął się i przerwał, poczym natychmiast zaczął tłumaczyć się nerwowo:
- Nie wolno szczekać. Ja wiem, nie wolno szczekać. Nie szczekałem. Wcale nie szczekałem.
Mag westchnął ciężko. Wyciągnął rękę.
- Chodź do środka. Co z ciebie za dziecko... Dlaczego wyłeś? To dobre dla psa.
Malec podchodził powolutku. Popatrzył w niebo.
- Gwiazdy. To ładne. Tam...- Wyciągnął łapkę do góry. - I tutaj... - Drugą dłoń położył na czole.
Bukat przesunął wzrokiem po czarnej kopule nieba, nabijanej świetlistymi ćwiekami. Do złudzenia przypominała przestrzeń jego wewnątrz widzenia, gdzie gwiazdami były ludzkie istnienia. O takim pięknie poeci układali wiersze. Takie niebo było natchnieniem muzyków i płaszczem kochanków. Ale jak mógł wyrazić swój zachwyt ktoś, kto był tylko małym, bezimiennym chłopcem? Ziarnkiem piasku na brzegu bezmiaru, a jednak przeczuwającym, że w nim samym kryje się podobna potęga.
Mag i chłopiec weszli na powrót do przytulnego, jasnego wnętrza. Bukat podniósł zbiór wierszy, który spadł na podłogę. Jego wzrok sam zaczepił się na znakach tekstu. Machinalnie przeczytał kilka wersów:
Gdzie dzwonkowe biją serca,
Spoczywamy wśród rozwalin
Pni stuletnich. W mchu kobiercach.
Nocni śpiewacy drumle stroją,
Czekając aż się księżyc wtoczy.
Smokom gorąco cielsk wysmukłych
Krasnym płomieniem barwią oczy.
Przeczytał jeszcze raz. Brwi zbiegły mu się w głębokim namyśle.
- Dziecko, chciałbyś dostać nowe imię?
Zapytany skwapliwie pokiwał głową. Bukat położył mu dłoń na głowie.
- A więc od tej chwili nazywasz się Nocny Śpiewak.
- Jak pies? - spytała Petunia z lekkim zgorszeniem.
Bukat roześmiał się.
- To bardzo dobre imię. I niekoniecznie jak pies. Jak sowa, jak wilk i cykada - wszyscy nocni wędrownicy, którzy patrzą w gwiazdy i śpiewają dla nich. Podoba ci się, Nocny Śpiewaku?
- Tak.
Wieczór upływał, odmierzany piaskiem, niewzruszenie przesypującym się w czasomierzu, jakby nie zaszło nic znaczącego. Nocny Śpiewak siedział u stóp Bukata, opierając głowę o jego kolana. Mag czytał półgłosem wierszowane dzieje kochanków z Elfiego Lasu. Chłopiec słuchał, milczący i skupiony. W jego głowie rodziły się i gasły wizje, których w większości nie rozumiał. Ale jego myśli stawały się coraz bardziej mgliste i zanim Bukat dotarł do końca, dziecko, którego imię było pochwałą nocy, spało już twardo, zwinięte w kłębek na podłodze .
Na stole stały dwie miseczki -jedna z wodą, druga z kredowym pyłem. Nocny Śpiewak wpatrywał się w powierzchnię wody wzrokiem ponurym i znudzonym. Ziewnął. Nie szło mu. O co właściwie chodziło? Wodę można wypić albo ugotować na niej zupę. Kredę można rozrobić w wodzie i pobielić ściany. Ale zmienić jedno w drugie albo w coś zupełnie innego? Długotrwałe i żmudne ćwiczenia, które miały umożliwić mu korzystanie z talentu, były pasmem porażek. Kazano mu się skupiać, patrzeć w głąb rzeczy. Tylko głowa od tego bolała. Podobno miał talent i w jakiś sposób powinien zmusić go do pracy. A Nocny Śpiewak nie wiedział nawet, jak ten talent wygląda. Ale pewnie brzydko, skoro był taki leniwy. Może jak wstrętna licha z ostrymi zębami? Niemiło mieć coś takiego w głowie. Talenty innych magów były pracowitsze. Robiły deszcz, zmieniały kamienie w jabłka i różne takie... A jego talent pokazywał mu tylko, co myślą inni ludzie. Pewno, samo patrzenie nie męczy... ale Nocny Śpiewak miał same nieprzyjemności, odkąd trafił tutaj, do Zamku Magów i musiał się uczyć takich nudnych rzeczy. Znów ziewnął. Stworzyciel, który go uczył, był niezadowolony i mówił, że Nocny Śpiewak jest "przytrzaśnięty", dlatego nie robi postępów. Raz chłopiec przyciął sobie palec drzwiami. Bolało okropnie i paznokieć mu zszedł... ale jak można sobie przytrzasnąć talent?
- Będzie coś z tego wreszcie? - spytał nauczyciel tonem nie wykazującym nadziei.
Nocny Śpiewak jednym ruchem wsypał kredę do miski z wodą, aż podniósł się biały obłoczek.
- Gips ! - burknął. Nauczyciel zacisnął gniewnie usta.
- Rachunki beznadziejnie. Od kiedy to trzydzieści osiem i siedemnaście dają razem czterdzieści? Wpisujesz, nie licząc, na chybił trafił. A historia zdobycia Pierścienia w Górach Zwierciadlanych też nie tak wyglądała. Król Żelazny byłby zdziwiony, co też mu się wydarzyło według ciebie.
- Powiedz mu - zaproponował Śpiewak, majtając nogami pod stołem.
- Umarł - powiedział mag chłodno.
- To źle - rzekł chłopiec. - Kiedy pogrzeb?
- Był trzysta lat temu. Nie spodziewaj się dziś deseru.
Nocny Śpiewak spojrzał spode łba i wcisnął nos w złożone na stole ramiona.
- Pieprzyć deser - mruknął cichutko, tak żeby tamten nie słyszał.
"Mam dość" - pomyślał mężczyzna. "To nie jest warte tych pieniędzy". A głośno rzekł:
- Koniec na dziś. Na jutro zrób jeszcze raz rachunki. I przepisz dwie stronice.
Zanim skończył, dziecko już było przy drzwiach, ciągnąc z wysiłkiem ciężkie skrzydło. Nocny Śpiewak wyszedł na długą galerię i natychmiast dał upust złości, kopiąc w ścianę.
- Głupi muł!! - rzucił z pasją najgorsze określenie, jakie mu przyszło do głowy. - Głupi, zasrany muł!! Świnia, świnia...
Wtem jakieś straszne cęgi zacisnęły się na jego uchu.
- Auuuu !
- To już naprawdę szczyt wszystkiego! - rzekł rozgniewany mag. - Przypominam, że ja świetnie słyszę. Także przez grube drzwi.
Przez minutę po korytarzu odbijały się echem krzyki chłopca i świst rózgi. W końcu puszczony wolno, Nocny Śpiewak uciekł i zatrzymał się dopiero w bezpiecznej odległości, gdy znikł z oczu nauczyciela. Pociągnął nosem, wygładził ubranie i potargane włosy. Z zafrasowaną miną potarł pośladki. Tym razem to było dość mocne lanie, ale nie należało się zbytnio przejmować. Za chwilę przestanie boleć i można się będzie zająć jaśniejszymi stronami życia.
Rózgi za pyskowanie były czymś w rodzaju tradycji, tak samo jak to, że należało drzeć się przy tym jak najgłośniej. Zdążył się już przekonać, że takie działanie zmniejszało karę średnio o pięć razów. Poszedł do swej komnatki. Wlazł pod wielkie łóżko, które tam stało. Nie lubił tego wnętrza. Było za duże i za białe. A wszystkie sprzęty za wysokie, za długie albo za ciężkie dla niego. Pod łożem miał rozłożony kawałek maty. Mógł się tam położyć i rozmyślać lub bawić kolorowymi kulkami. Szerokie listwy biegnące pod spodem, mające wzmocnić konstrukcję, służyły jako półki, gdzie Nocny Śpiewak przechowywał podebrane w sadzie owoce, kromki chleba, suszone winogrona, słodycze i tym podobne zapasy. Tu czuł się bezpieczny i zadomowiony. Jak lis w swojej norze.
Wyciągnął ze skrytki niewielką książeczkę którą dostał na pamiątkę od Bukata i, ssąc kawałek lukrecji, przeglądał obrazki. Były na nich ładne kobiety w kolorowych sukniach. Kwiaty i zwierzęta. I walczący wojownicy na koniach.
Najbardziej lubił rycinę, na której przedstawiono las w nocy .Na niebie świeciły żółte gwiazdy. Pod drzewem stał mężczyzna okryty wilczym futrem jak płaszczem i patrzył na wielkiego, czarnego ptaka, siedzącego na gałęzi. Obok mężczyzny stała kobieta z bardzo długimi włosami, a u jej stóp leżał lis. Nocny Śpiewak znał wszystkie opowieści z tej książki, a ta była o Władcy Wilków i jego żonie, która mieszkała na większym z dwóch księżyców. Bukat uczył go czytania na tej bajce. Och, Bukat... Chłopiec położył głowę na stronicy. Szkoda, że nie mógł zostać u Mówcy. Długo u niego mieszkał. Ponad rok. Ale potem Bukat zaczął chorować. Kaszlał coraz gorzej, a Petunia coraz bardziej się martwiła.
A w końcu Bukat powiedział Nocnemu Śpiewakowi, że musi pojechać do Zamku, bo tam więcej się nauczy. Wszystkiego, co jest potrzebne, żeby być magiem. W Zamku Magów było ładnie, to prawda, ale poza tym nic się nie udawało, chociaż Nocny Śpiewak starał się już od wielu miesięcy. Znacznie łatwiej byłoby być psem...
Niespodzianie skrzypnęły otwierane drzwi. Na linii wzroku Nocnego Śpiewaka znalazły się dwie pary stóp. Jedna - bosa - należała najwyraźniej do kobiety; druga - obuta w sandały - męska. Kobieta chichotała cienko. Stuknęło o podłogę postawione wiadro.
- Nie ma tego bachora. Pewnie gdzieś się włóczy. Muszę tu pozamiatać.
- Nie musisz się spieszyć.
- Na pewno? Mam jeszcze kupę roboty.
- A kto się poskarży, że się próżniaczysz? Bo ja nie.
Na górze coś szurało. Chłopiec leżał cicho jak żaba w trawie. Dwa ciała przewróciły się na jego posłanie. Tuż przed nosem miał stopy mężczyzny wparte w podłogę i kobiece nogi wiszące w powietrzu. Szeleściło, mężczyzna oddychał głośno, kobieta pomrukiwała. Nocny Śpiewak skrzywił się okropnie i wywalił język. Nietrudno było zgadnąć, co robili. Chłopiec niejedno widział, włócząc się z cyrkiem. Głupie sprawy dorosłych. Na górze wreszcie ucichło.
- Pierwszy raz rżnąłem się w legowisku wilkołaka - powiedział mężczyzna i zarechotał. - Czy on ma ogon? Widziałaś?
Nocny Śpiewak zamarł. Mówiono o nim.
- Może ma, ale go chowa w portkach. Ta kurwa, jego matka, pewnie zległa z psem.
Znów wybuch szyderczego śmiechu:
- Wypięła tyłek...chodź pieseczku, zrób mi dobrze...to ja, twoja suka...
Nocny Śpiewak nigdy nie przypuszczał, że może go ogarnąć gniew aż tak wielki. Dławiący w gardle jak zbyt wielki kęs. Podnoszący włosy na głowie i karku. Wbił palce w skraj maty, a w głowie wciąż brzmiał mu okrutny, drwiący śmiech tamtej pary. Bez namysłu rzucił się do przodu i z całej siły wbił zęby w nogę kobiety. Zacisnął szczęki, czując w ustach smak krwi. Po czym natychmiast wyprysnął spod łóżka i jak błyskawica pognał do drzwi. Uciekał galerią, goniony przeraźliwym, piskliwym wrzaskiem ugryzionej. W gardle waliły mu młoty, przed oczami latały żółte płatki. Pokonał parę zakrętów, wbiegł do ogrodu, między krzewy różane i gąszcze jaśminów. Zaszył się w zieleni, pod dachem z gałązek. Przykucnął, drżąc i przyciskając obie dłonie do rozpalonych policzków. Dyszał z otwartymi szeroko ustami. Patrzył przed siebie i nie widział niczego.
Świnie! Świnie! Parszywe świnie! To na pewno nie była prawda! Nie był wilkołakiem i jego matka nie pieprzyła się z psem! Nieprawda! Kłamstwo, kłamstwo! Brzuch zaczął go boleć. Drżącymi rękami ściągnął ubranie. Sprawdzał całe swoje ciało kawałek po kawałku, wszędzie. Nawet tam, gdzie nie wolno było się dotykać. Obmacywał uszy i liczył zęby. Uspokajał się powolutku. Dotyk mówił mu, że niczym nie różnił się od innych ludzi, prócz okrywającego go futerka. Ubrał się na powrót, przecisnął między zaroślami, gdzie pod murem zwieńczonym balustradą jednej z wielu galeryjek stała kamienna ławeczka. Zasłonięta od strony ogrodowej ścieżki, zapomniana przez większość mieszkańców, stanowiła jeden z wielu azylów chłopca. Położył się na boku, przyciskając ręce do skurczonego żołądka. To na pewno była nieprawda. Kobieta nie może mieć dziecka z psem. Nocny Śpiewak był dość duży, by to wiedzieć. Bukat mówił, że każde stworzenie ma swoją parę. Ogier - klacz, kocur - kocicę, a mężczyzna - kobietę. Dlatego są źrebaki, kocięta i małe dzieci, a nie może być nic pomiędzy. A u Śpiewaka wszystkiemu jest winien ten "przytrzaśnięty" talent. To przez niego ma włosy na twarzy i wszędzie. Talent wyrósł za duży, nie zmieścił się na swoim miejscu i zepsuł coś obok. Nagle chłopcu przyszła do głowy przerażająca myśl: na świecie były przecież centaury i syreny. Więc jak to jest? Miał ochotę krzyczeć, tak głośno, aż słońce spadłoby z nieba. Zamiast tego rozpłakał się. Cicho i rozpaczliwie.
Róża przechadzała się ogrodowymi alejkami, podziwiając kwiaty, posadzone na klombach w pięknych, barwnych kompozycjach. Rzeźby z czerwonego piaskowca. Krzewy karłowatych różyczek o mocnym zapachu. Róże...ile tu było róż-jej imienniczek. Krwawoczerwone, ciężkie głowy "cesarzowych"; smukłe, ciasno zwinięte pąki, różowe jak dziecięce piąstki; bledziutkie, skromne kwiaty niczym dziewice; i te zabawne, rozczochrane, karminowe jak policzki błaznów. Mlecznobiałe, rozważnie odginające płatek po płatku, i słonecznie żółte, pomarszczone niczym zgniecione kulki papieru. Róża miała wrażenie, że chodzi wśród tłumu ludzi, obdarzonych indywidualnymi charakterami. Nie spieszyła się. Jej czas pracy rozpoczynał się wieczorem, a kończył zwykle nad ranem. W Zamku Magów przebywała od dwóch tygodni. Dom uciech, w którym pracowała poprzednio, był jednym z najlepszych. Od dziewcząt wymagano nie tylko umiejętności rozkładania nóg. Róża umiała śpiewać, recytować i grać na lutni. Ćwiczyła z uporem taniec, składający się w większości z erotycznych przegięć ciała. Walczyła o lepsze miejsce, lepszy los i wygrała - popierając nieprzeciętną urodę kunsztem wykonywania profesji kurtyzany. Dwa tygodnie w miejscu, które tak niedawno wydawało jej się krainą marzeń. A nawet dziesięć dni nie trwało, by wyrobiła sobie odpowiednie spojrzenie na to miejsce i zdobyła kilka doświadczeń. Zamek był miejscem zachwycającym i bogatym. Samowystarczalne miasto w mieście. Ogromne - łatwo zabłądzić(!) A sami magowie... różnią się od innych mężczyzn tylko jednym elementem - wytatuowanym nad lewą piersią znakiem swej profesji. Po zdmuchnięciu świecy znikała i ta różnica. Niebawem dziewczęta będące tu dłużej od Róży z uciechą powtarzały między sobą "podział Różyczki" : "z wyszynkiem, po małżeńsku , witaj-żegnaj". Pierwsze oznaczało miły posiłek z czerwonym winem i muzyką, a potem długą, pracowitą noc , drugie coś jakby obowiązek męża wobec. Żony , a trzecie coś nieznośnego, co stawiało miłość na równi z czyszczeniem zębów.
Róża szła dalej, uśmiechając się do tych myśli. Zabawne, tak, to było rzeczywiście zabawne. Ci magowie... i ci mężczyźni...! Przeszła pod bluszczowym łukiem i znalazła się w innej części ogrodu. Wszystko rosło tu jak chciało i sprawiało na pierwszy rzut oka wrażenie dzikości oraz lekkiego zaniedbania. Krzewy różane były bujne i roztrzepane. Biało nakrapiany jaśmin stroszył gałązki. Wierzby zamiatały swymi zielonymi włosami trawniki pełne stokrotek i fioletowych "kocich pyszczków". Ładnie. Gdzieś w zaroślach ptak wygwizdywał uparcie wciąż ten sam motyw, a tuż obok ktoś szlochał. Róża, kierując się słuchem, rozgarnęła gałęzie. Na małej ławeczce tuż pod murem leżała mała postać wstrząsana łkaniem. Płaczące dziecko. Dziewczyna widziała jego plecy, część głowy i podkurczone nogi. Ubranko nie różniło się od setek innych, należących do małych chłopców w całym cesarstwie: krótka tunika związana paskiem z tkaniny, spodenki przed kolana, sandałki ze sznurówka. Ale prócz tego dziecko nosiło coś w rodzaju futrzanych pończoch.
"W takie gorąco?" - zdziwiła się Róża. "Dlaczego? I czemu tak rozpacza, biedny dzieciak".
- Hej...- odezwała się i aż podskoczyła, przestraszona.
Chłopiec krzyknął i omal nie spadł z ławki. Odwrócił się, wlepiając w nią pełne lęku spojrzenie. Róża oniemiała. Skośne, bursztynowo żółte oczy osadzone były w gąszczu brązowych włosów. Widoczne były jedynie one, skrawki nozdrzy i wargi - uchylone, wygięte w podkówkę. To, co Róża wzięła za pończochy, okazało się częścią ciała. Cały dzieciak porośnięty był sierścią. Ciemne kosmyki zrudziały na końcach od słońca i dziecięca głowa przypominała przywiędły kwiat chmurnika. I może to skojarzenie sprawiło, że Róża natychmiast się uspokoiła. Słyszała już o tym chłopcu. Plotki docierały wszędzie, lecz tak fantastyczne i bezładne, że Róża nie wierzyła nawet w połowę. Nie zaprzątała sobie tym głowy. Nie widziała dotąd "małego wilka" i po prawdzie była przekonana, że trzymają go gdzieś w zamknięciu.
Usiadła obok niego.
- Czemu płakałeś?
Nic nie odpowiedział, wycierając rękami mokre oczy i nos.
- Życie jest ciężkie, co? Przeskrobałeś coś? Dostałeś w skórę? - Tylko taki powód do płaczu przychodził dziewczynie do głowy.
- Yhy... - mruknął niechętnie, nie patrząc na nią.
- Ale nie mocno - dodał zaraz. - To nie dlatego.
- No to dlaczego?
- Nie powiem - rzekł ponuro.
- Mam na imię Róża, a ty?
- Skaranie Losu i skończę na galerach - burknął nieuprzejmie.
- A tak naprawdę?
- Nocny Śpiewak - powiedział, spoglądając na nią ukradkiem. - Bo jestem podobny do wilka. A wilki śpiewają. W nocy.
- Nie tylko wilki - zauważyła od niechcenia. - Koty na przykład też.
- Aha...Dziś w nocy pieprzyły się pod oknem i nie mogłem spać - rzuciło dziecko tonem doskonale niewinnym, a Róża osłupiała. Z trudem zamaskowała wybuch śmiechu krótkim atakiem kaszlu. Co za dziwaczny dzieciak.
- Ile ty masz lat, mały?
- Osiem.
Malec ożywił się trochę. Róża przypomniała sobie o zawartości torebki, zawieszonej u paska. Jeśli to stworzenie choć trochę przypomina zwykłe dziecko, na pewno lubi słodycze.
- Chcesz ciastko?
Złapał je łakomie, szybkim ruchem płochliwego zwierzątka, lecz ku zdumieniu Róży nie pochłonął go natychmiast, lecz rozłamał na dwie części. Jedną pieczołowicie schował do kieszonki, a drugą wpakował do ust w całości.
- Ciaftek ni ma cozienie. Tfeba zaofcendzać - wyjaśnił z pełną buzią. Przełknął, prawie się dławiąc.
- Masz jeszcze? - spytał z nadzieją. - Bo ja pewnie nie dostanę dziś obiadu.
Pokręciła głową.
- Niestety, nie.
- Róża. Ładne imię - powiedział. - Co ty tu robisz?
- Siedzę na ławce i rozmawiam z tobą - powiedziała przekornie.
- Nie. Co robisz tu, w Zamku.- Zatoczył koło kudłatą łapką. - Ja się uczę czytać i liczyć i jak być Stworzycielem. A ty?
Róża zawahała się na sekundę.
- Sprzedaję miłość - rzekła prawdomównie. Tego malca chyba to nie zdziwi. Zdumiała się jednak sama widząc, jak jego twarzyczka rozjaśnia się w słonecznym, zachwyconym uśmiechu, jeszcze bardziej niż dotąd przypominając rozczochrany kwiatek.
- Oochchch... - westchnęło dziecko z podziwem. - Miłość...
- W kawałkach? - zapytało natychmiast rzeczowo.
- Na godziny - sprostowała, walcząc z atakiem wesołości. - Wybacz, muszę już iść.
Poderwała się z pośpiechem i po prostu uciekła. Prawie całą drogę chichotała w kułak.
Następny dzień, przynajmniej przed południem, nie odbiegał od normy. Róża obudziła się późno, jak zwykle odsypiając godziny pracy. Umyła się w zimnej wodzie, odpędzając resztki senności. Upięła włosy w koronę dokoła głowy. W króciutkiej tunice, boso, zaczęła ćwiczyć. Tak, jak uczono ją w siedzibie cechu. "Ciało to twe narzędzie" - powiedziała jej na początku kobieta starsza dwa razy od niej, a wciąz piękna i zadbana. - "Dbaj o nie. Kiepskie narzędzie to kiepska praca i kiepska płaca". Zapamiętała to dobrze. Wykonywała ćwiczenia podpatrzone u zapaśników i szermierzy, wyginała ciało jak akrobatka lub wybijała bosymi stopami wesołe rytmy ludowych tańców. Przerwała, zmęczona. Wycierając się ręcznikiem, sięgnęła po dzbanek z wodą. Jej ręka nie dotarła do celu.
- Róża...
Rozejrzała się szybko. Na parapecie uchylonego okna, zaczepione o jego brzeg. tkwiły dwie dziecięce dłonie, nieco przybrudzone. Znad deski wystawał wierzch głowy i para skośnych ślepek. Róża obciągnęła swój kusy strój , bezskutecznie usiłując zakryć uda.
- Nocny Śpiewak ! Jak mnie tu znalazłeś?
- Gwiazdy mi pokazały. Tutaj - powiedział niedorzecznie, pukając się palcem w głowę. Róża postanowiła nie pytać więcej. Nocny Śpiewak wdrapał się na okno i usiadł na parapecie jak na koniu.
- O, ładnie tu - zawyrokował. - Masz obrazki. I kwiaty. Ale... - zawahał się i dodał niepewnie: - Dlaczego ty tutaj mieszkasz? To jest dom dla dziwek !
Róża oparła ręce na biodrach, z miną nie wróżącą nic dobrego.
- Jak jeszcze raz nazwiesz mnie dziwką, to obedrę cię z tego futra, ty wstrętny smarkaczu! Dziwki stoją na rogach ulic, a ja pracuję dla Cechu! Mam podpisany kontrakt!
- Aachaaa... - powiedział chłopiec tonem niepewnym. Chyba niewiele zrozumiał. Zeskoczył z okna do wnętrza i podszedł do małego stolika, zastawionego armią słoiczków i pudełeczek, zawierających balsamy, perfumy oraz szminki.
- Bo ja...bo ja pomyślałem... - Położył na brzegu garść miedziaków. - Starczy?
- Na co? - spytała Róża, czując, że sytuacja zaczynają przerastać.
- Na trochę miłości - powiedział nieśmiało. - Nie mam więcej, ale może troszeczkę? Mówiłaś, że to sprzedajesz.
- Jesteś za mały! - jęknęła Róża. - Czyś ty oszalał? Wynocha !
- Wiedziałem, że będzie drogo - rzekł Nocny Śpiewak z goryczą.
- Nie o to chodzi... !
Przerwał jej:
- Wiem, jestem brzydki, dlatego nie chcesz.
Dziewczyna złapała się za głowę i z rozmachem usiadła na wyściełanym krześle. Jak z tego wybrnąć, nie uciekając się do brzydkiej przemocy? Najłatwiej byłoby wyrzucić chłopca tą samą drogą, jaką przybył. Na Miłosierdzie Losu, co to stworzenie sobie wyobraża?
- Masz osiem lat ! Nie możesz iść ze mną do łóżka! Jesteś dzieckiem !!! -krzyknęła z pasją prosto w twarz Nocnego Śpiewaka.
- A po co ja miałbym wchodzić z tobą do łóżka !? - odwrzasnął równie głośno. - Po co ci łóżko, żeby mnie pogłaskać?!
- Pogłaskać...? - spytała Róża ze zdumieniem i znacznie ciszej.
- Pogłaskać... przytulić... Czy ty aby na pewno sprzedajesz miłość? - powiedział podejrzliwie.
- Achm... ychm... Prawdę mówiąc, dopiero zaczynam. Nie mam... doświadczenia.
- Powinnaś mnie wziąć za rękę - pouczył ją poważnie. - Możesz mnie nie całować, jeśli nie chcesz - zapewnił szybko. - Potem pogłaszcz mnie po głowie i powiedz "słoneczko" albo "mój kotku". I jeszcze "kocham cię, skarbie". ,
Róży zachciało się śmiać. Powstrzymała się, przeczuwając, że chłopczyk byłby bardzo urażony.
- Skąd ty wiesz takie rzeczy?
- No, jak to skąd? - odparł godnie. - Oczy mam. Widzi się na mieście, co matki robią ze swoimi dziećmi, no nie?
- Aha, a więc "słoneczko", "mój kotku"...może być "ptaszyno"?
- Szybko się uczysz.
Nie ma co, przyprawił Różę o lekki ból głowy. Czuła się jak przy najbardziej wymagającym i kapryśnym kliencie, a jednocześnie musiała walczyć z atakami śmiechu, gdy mówił z powagą o rzeczach, które dla niej były tak zwyczajne, że przestała je zauważać, a dla niego były absolutną egzotyką. Wkrótce zorientowała się, że nigdy nie widział od środka zwyczajnego domu, gdzie byli obok siebie rodzice, dzieci i dziadkowie. Nie bawił się z innymi dziećmi. Nigdy nikt nie zaprowadził go do świątyni, ominęły go w jakiś sposób coroczne parady ku czci Bogini. Nie wiedział, ani gdzie się urodził, ani jakiego dnia. Na pytanie o matkę skrzywił się tylko. W jego pojęciu "miłość" była okazywaniem czułości, do której tęsknił, na sprawy ciała znał parę wulgarnych określeń i były one według niego całkiem oddzielone od uczuć.
Prawie obraził się, gdy chciała mu zwrócić jego drobniaki.
- Targ jest targiem, porządek musi być !
- Czy mogę jeszcze kiedy przyjść? - spytał na odchodnym.
- Oczywiście - uśmiechnęła się. - Ale następnym razem zamiast pieniędzy przynieś mi coś innego.- Na przykład kwiaty.
- To będzie w porządku? - upewnił się.
- Jak najbardziej - uspokoiła go. - Jestem damą, a damom nie płaci się pieniędzmi. Tylko nie zrywaj wszystkich róż z krzaków, bo oberwiesz od ogrodnika.
Nocny Śpiewak przychodził często ale nigdy jej nie przeszkadzał. Skądś wiedział, kiedy jest zmęczona, śpi lub jest zajęta i zjawiał się tylko wtedy, gdy miała dla niego czas.
Wkrótce dowiedziała się o nim więcej i nawet "gwiazdy w głowie" przestały być niezrozumiałe. Mały kandydat na maga bawił Różę, a jednocześnie miała dla niego wiele współczucia. Tak bardzo pragnął, by ktoś go zwyczajnie lubił. Tyle wycierpiał: Świat był dla niego tak nieprzychylny. Chłopiec nie zjawiał się nigdy inaczej jak z pękiem kwiatów i dziewczyna czuła się po części jak adorowana księżniczka, a trochę jak starsza siostra. Inne mieszkanki domu uciech podśmiewały się dobrotliwie, nazywając Różę "Damą z Pieskiem" . "Zazdrościcie, że kocha się we mnie Stworzyciel" - odcinała się z humorem. - "A dla mnie tylko to dobre , co najlepsze".
- Jesteś śliczna - powiedział kiedyś Nocny Śpiewak do swej przyjaciółki. - Śliczna jak... jak... ciasto z konfiturą.
- Dziękuję - odpowiedziała z uczuciem. - Jeszcze nikt mi nie powiedział czegoś takiego.
W końcu zdobyła się nawet na delikatne wyjaśnienie, dlaczego pracuje późnym wieczorem i co właściwie robi. Wbrew obawom zniósł to nadspodziewanie spokojnie. Rzekł pobłażliwie:
- Kwiatami nie można się najeść. Rozumiem, że jakoś musisz dorabiać.
I tak trwała ta dziwna przyjaźń, niezmącona żadnym cieniem. Aż pojawił się ktoś trzeci.
Łatwo było trafić do Zamku . Trudno było go raczej nie zauważyć. Wiatr Na Szczycie szedł ulicami miasta, kierując się widokiem pięciu ogromnych wieżyc, które celowały w niebo jak pięć palców dłoni olbrzyma. Cieszyły jego oczy po długiej podróży przez kraj płaski jak placek, wyciągnięty spod czyjegoś tyłka. Wieże te w pewien sposób przypominały mu górskie szczyty, gdzie narodził się i żył aż dotąd. I których, po prawdzie, wcale nie chciał opuszczać. Ale układ był układem.
"Krąg jest potęgą" - rzekł Wiatrowi szaman, któremu wiek nie przyciemnił umysłu, lecz wyostrzył go jak igłę. - "Odpowiedz na wezwanie z Południa. Hajgowie potrzebują stali na broń i narzędzia. Soli, która wzmocni naszą krew ,i ziarna, jeśli zbiory będą niepomyślne. Magowie mogą dać nam pszenicę, co wzejdzie nawet na kamieniu. A ty jesteś przecież magiem".
"Przed tym jestem wojownikiem, Wilkiem Wajetów" - odparł.
"Pani Lawin wie lepiej i dlatego wstrzymała wiadomość,aż nastał czas sprzyjający. Chłopiec, którego uczyłeś wczoraj został mężczyzną. Skończyłeś jedną pracę, nastał czas drugiej . Idź" .
W taki sposób znalazł się wreszcie w miejscu podległym Kręgowi Magów. Tłok i gwar miejski drażniły go. Pogardzał tym tłumem. Ludzie, którzy kręcą się to tu, to tam, bez widocznej przyczyny, a jazgocą przy tym jak wściekłe norniki, muszą być niespełna rozumu. Zwracał na siebie powszechną uwagę, lecz ustępowano mu skwapliwie z drogi. Wiatr Na Szczycie był mężczyzną dużym i muskularnym. To oraz miecz przytroczony na plecach i kij okuty żelazem w ręku zniechęcały do zaczepek. Raz i drugi usłyszał za plecami obraźliwe słowo, lecz puścił je mimno uszu. Nie lubiono tu Hajgów. No i dobrze, nawzajem!
Przy wielkiej bramie, prowadzącej do samego Zamku, zatrzymały go skrzyżowane włócznie.
- Tu nie wolno wchodzić - usłyszał.
- Mnie wolno. Jestem magiem - odparł.
Miny strażników wyrażały niepewność. Nie uwierzyli. Trudno byłoby uwierzyć, mając przed sobą kogoś w stroju hajgońskiego górala, z klanowymi tatuażami na twarzy, zwyczajowo przyciętymi uszami, na dodatek z bronią.
- Okaż znak Kręgu, panie - zażądał strażnik, na wszelki wypadek tonem jednak znacznie uprzejmiejszym. Wiatr Na Szczycie zafrasował się lekko. Tatuaż profesji miał otrzymać dopiero tutaj, a pergamin z wypisanym wezwaniem beztrosko wyrzucił jeszcze w górach. Na co mu to,skoro i tak nie umiał czytać? Może jednak skróci o głowę tych biedaków? Nie, znacznie lepiej będzie...
Obok Wiatru Na Szczycie pojawił się drugi, a potem trzeci - identyczny z pierwowzorem.
- To Tkacz Iluzji! - zawołał żołnierz z ulgą.
- Panie, mamy obowiązek meldować, kto tu wchodzi - rzekł drugi, całkiem już pokornie. - Czy możesz nam podać swoje imię i rangę?
- Wiatr Na Szczycie... "błękitny" - Hajg w samą porę przypomniał sobie określenia rozgraniczenia mocy talentów na słabsze, czyli "czarne" i "błękitne"- mistrzowskie. Przeszedł pomiędzy strażą, odprowadzany zdumionym wzrokiem gwardzistów. Będą mieli co opowiadać przy wieczornym kuflu piwa.
Niebawem pożałował, że nie spytał przy bramie o drogę. "Zgłosić się do mistrza Stworzycieli Mosiądza w wieży wschodniej". Ogarniało go coraz większe niezadowolenie. Wieża wschodnia tkwiła przed jego oczami jak gwóźdź w desce, za to nie sposób było do niej dojść. Czuł się jak ostatni głupiec. Przemierzał dziedzińce, plątał się po warzywnikach, trafiał do pomieszczeń dla służby i rzemieślników. Wybierał coraz to inne drogi; które zwykle kończyły się ślepym murem między ścianami budynków lub sprowadzały go na manowce.
Skręcił wreszcie wjakiś zaułek, rozejrzał się, czy nie ma niepożądanych świadków i dał ulgę pęcherzowi. Głośny szelest za plecami kazał mu obejrzeć się błyskawicznie. W ścianie domu umieszczone było malutkie okienko, należące prawdopodobnie do składziku lub spiżarki i właśnie między prętami przeciskało się stworzenie podobne do rosomaka. Wiatr Na Szczycie bez namysłu złapał je za kark, wywlókł na zewnątrz. Trzymał bez wysiłku swą zdobycz na wysokości ramienia i zastanawiał się, co robić dalej. Gdyby nie sierść, byłby pewien, że złapał małego złodziejaszka, a gdyby nie ubranie, zaliczyłby to to do zwierząt.
Stworzonko zwisało bezwolnie z jego garści i ze strachem wlepiało w niego wąskie ślepka.
Nocny Śpiewak miał serce w gardle. Dał się złapać w sposób naprawdę głupi. Zanim zaczął przełazić przez kratę, powinien najpierw sprawdzić, czy ktoś nie stoi w zaułku, Zresztą tamten nie wyglądał groźnie, gdy stał tyłem i sikał. A niech to zaraza! Z przodu wyglądał po prostu strasznie. Jak... jak Byk! Taka sama zwalista postać, masywny kark; ramiona jak pnie. W chłopcu aż wszystko się zatrzęsło. Tamten musiał być okropnie silny , bo trzymał Nocnego Śpiewaka w powietrzu, zupełnie jakby ten nic nie ważył. Och, Matko Świata, niech ten straszny człowiek go puści ! Przyzna się rządcy do wszystkiego, do wybitej szyby, i że kowalowi zabrał nóż. Będzie spał przez tydzień na brzuchu, tylko chce z powrotem na ziemię!
- Mały lisek - odezwał się mężczyzna. Głos miał gruby, ale niespodziewanie miły i spokojny. Nocny Śpiewak ostrożnie "sięgnął" do jego umysłu. "Gwiazda myśli" tamtego nie zawierała złości, raczej znużenie i głód. Nocny Śpiewak doszedł do wniosku, że dyndanie w powietrzu może i nie boli, ale jest zwyczajnie nudne. Tamten nie wyglądał na to, iż ręka może mu się kiedykolwiek zmęczyć. Należało zacząć działać. Chłopiec sięgnął za pazuchę, wydobył ukradzioną kiełbasę i podsunął mężczyźnie pod nos, ostrożnym gestem, jakim podaje się kęs głodnemu tygrysowi.
Dziesięć minut później obaj siedzieli w ogrodzie, bezpiecznie ukryci pod zwisającymi gałęziami wierzby i sprawiedliwie dzielili się łupem.
- Dobrze uwędzona - mruknął Wiatr. - Szkoda, że nie świsnąłeś więcej.
- Nie można brać dużo na raz - pouczył go chłopiec. - Jak weźmiesz jedną, to można zwalić winę na kota. A jak dużo, to już na pewno się domyślą, że człowiek.
- Wiesz, jak stąd dojść do tej parszywej wschodniej wierzy ?
- Pewnie. Stąd przez furtkę, potem w lewo, potem po klamrach na gzyms, z gzymsu na drugą stronę muru i przez dziurę rynsztoka... Chyba się nie zmieścisz - zakończył Nocny Śpiewak z rozczarowaniem. - Pójdziemy dookoła.
- A znasz Mosiądza Stworzyciela?
- Nie. To może pójdziemy do Róży, ona ich wszystkich zna. I do niej jest bliżej.
Nocny Śpiewak był strasznie zły. To po prostu zwyczajne świństwo! Podzielił się z Wiatrem Na Szczycie własną kiełbasą, był dla niego miły, pomógł mu, a spotkał się w zamian z czarną niewdzięcznością. Posadzony gołym tyłkiem na jeżu, ot co! A Róża, jego Róża, jak ona mogła! Nie miał nic przeciwko, żeby sypiała z dużymi magami, skoro dawali jej za to pieniądze. Pieniądze były najlepszą rzeczą, oprócz jedzenia. Nie gniewałby się, gdyby zrobiła to z tym Hajgiem - taki sam chłop, jak inni. Ale to...! Nocny Śpiewak zgrzytnął zębami.
Ze zmartwienia znowu bolał go brzuch. Zamknął oczy i zwinął się na swojej macie pod łóżkiem. Pod powiekami znów pojawił mu się tamten obraz: roześmiana Róża, patrząca w oczy wielkiego górala. Dał jej kwiatek! Trzymała go za rękę!! Gdyby Nocny Śpiewak wiedział sześć dni temu, co się może zdarzyć, zatłukłby tego nowego maga bez mrugnięcia okiem. Nawet gdyby trzeba było do tego wyciągnąć sobie ze łba ten przytrzaśnięty talent i wytrzaskać go po pysku! Kto wie, co jeszcze razem robiła ta podejrzana parka? Może Róża trzymała na kolanach głowę tego bydlaka i mówiła do niego "słoneczko"? Nocny Śpiewak jęknął i kopnął z pasją w deski nad sobą, aż zadudniło.
- Obłudnica...wstręciucha! Wia...wiaro-łomnica!
Wyczołgał się spod mebla. Musi porozmawiać z Różą. Już on jej powie, co o tym myśli! Niech nie wyobraża sobie ta żmija, że on tak po prostu się pogodzi z jej zdradą ! Tamtemu też powie!
Zbliżał się wieczór, Róża siedziała przed lustrem i nakładała szminkę na twarz. Miała już na sobie sukienkę, która więcej odsłaniała, niż zasłaniała. Spieszyło jej się i ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, było wysłuchiwanie wyrzutów małoletniego adoratora.
- Śpiewak, przestań. Tobie się całkiem rozum obsunął !
- Spałaś z nim ?! - rzucił oskarzycielsko. Siedział na brzegu fotela, skurczony i nastroszony jak rozgniewany borsuk.
- Spałam !!! Litości, wiesz, jak zarabiam na życie !
- Przyniósł ci kwiat? Przyniósł. Powiedział "róża dla Róży"? Powiedział !
- Wolno mu zrywać róże i wolno mu mówić ! Miałam go zakneblować?!
- Tak !!
- Słuchaj, ty futrzasty...! Niespodzianie Nocny Śpiewak złożył się wpół i gwałtawnie zwymiotował na dywan.
- Ja nie chciałem...! Nie chciałem ! - jęczał, gdy dziewczyna wycierała mu buzię rogiem ręcznika.
- Jasne. Nie gniewam się. Zaraz powiem pokojowej, żeby tu posprzątała. Śpiewak, rozpowiadają, że kradniesz resztki, jakbyś był bezpańskim kundlem. Widzisz, jak to się kończy ! Wstyd ! Wracaj do siebie i połóż się. A służąca niech ci zaparzy rumianku.
Odprowadziła zgnębionego chłopca w pobliże jego kwatery. Rozstali się na rozwidleniu korytarzy. Róża spieszyła się. W planach na dzisiaj miała sporo zajęć. Trzy "małżeństwa", kilka nieznośnych "witaj-żegnaj"; pospieszne mycie, poprawianie makijażu w biegu, a na koniec młody Obserwator i białe wino w jej pokoju, wśród miękkich poduszek i bibelotów. Miała nadzieję, że pokojowa porządnie wyczyści dywan i skropi go perfumami.
Gdy wreszcie z przylepionym do warg zawodowym uśmiechem odprowadziła ostatniego klienta i z ulgą zamknęła za nim drzwi, oba księżyce - Gigant i Jabłko - zdążyły przewędrować kawał nieba. Przypomniała sobie o Nocnym Śpiewaku. Zastanawiała się nad całym zajściem. Mały zazdrośnik, złośnik i nerwus! Och, jeszcze wiele krwi napsuje zanim zmądrzeje. Biedak, źle się czuł. Wiadomo, że chore dzieci są marudne. Starła z twarzy szminkę i puder, przetarła policzki mokrym ręcznikiem. Zdjęła z ramion lekką narzutkę, sięgnęła po zwykłą, codzienną suknię. Jeszcze nie chce jej się spać. Zajrzy do Nocnego Śpiewaka. Pewnie już śpi, więc nie będzie go budzić. Spojrzy tylko, czy wszystko w porządku.
Pospiesznie przebiegła dwie galerie i wilgotny od rosy ogród. Krótko rzuciła ciętą odpowiedź na gruby żart nocnego patrolu. Przesunęła gałkę znajomych drzwi i cichutko wsunęła się do środka. Właściwie nigdy tu nie była. Na półeczce paliła się gruba świeca-czuwajka. Nikłe światło ledwie rozjaśniało pomieszczenie.
- Kto to? - odezwał się zalękniony głosik.
- To tylko ja - odrzekła cicho. - Jeszcze nie śpisz o tej porze?
Zapaliła od świecy trzy inne tkwiące w lichtarzu. Pojaśniało. Więc tak mieszka to dziecko? Puste ściany, ciężkie sprzęty z ciemnego drewna, każdy nie do pary. Goła podłoga z desek. Trochę półek, kilka książek, dzbanek na wodę...Właściwie żadnych zabawek. Istne więzienie.
Chłopiec leżał z brzegu wielkiego, podwójnego łóżka, zawinięty w pled. I może to ogrom mebla sprawiał, że wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości. Na stołeczku w zasięgu jego ręki stał kubek, na podłodze miednica.
- Znowu rzygałem - przyznał się żałośnie. - I ciągle mi zimno.
- Coś cię boli?
- Brzuch.
Róża położyła mu rękę na głowie.
- Przecież ty jesteś cały mokry !
- Spociłem się - wyszeptał. - Nie wiem czemu, bo cały się trzęsę.
- Gdzie pokojowa tej galerii?
- Nie wiem, wieczorem dała mi herbaty i poszła.
Był środek nocy. Róża zagryzła wargi, obiecując sobie, ze z rana zrobi służącej taką awanturę, jakiej jeszcze tu nie słyszano.
- Ja chyba zachorowałem - odezwał się Śpiewak. - Ale to nieprawda, że od śmietnikowego żarcia. Ja tego nie jem , Różo. Wierzysz mi, prawda? Nie jestem psem... nie wolno szczekać... nie wolno szczekać... -..mruczał coraz bardziej bezładnie.
Róża zorientowała się, że musi mieć potężną gorączkę.
- Zaczekaj tu, słoneczko - powiedziała łagodnie. - Ja pójdę po pomoc.
Jeśli w środku nocy młodego mężczyznę obudzi walenie do drzwi, a po otwarciu ich ujrzy na progu piękną, młodą kobietę, może pomyśleć o dwóch rzeczach: Albo: "jaki ładny sen"; albo: "szykuje się interesująca noc". Imbir Stworzyciel był tak zaspany, że skłonił się ku pierwszej wersji. Z ostatnich oparów snu otrząsnął go ostry ton przybyłej:
- Zawołaj pana Jastrzębia!
Imbir zdał sobie sprawę, że otworzył mając na sobie to, w czym sypiał, czyli nic. W panice usiłował zatrzasnąć drzwi, przeszkodził mu pantofelek wsunięty szybko między skrzydło a futrynę.
- Szukam Jastrzębia Stworzyciela!
- Nie ma go! - kwiknął Imbir, kryjąc się za drzwiami.
- Wiem, że tu mieszka. Nie kłam, łotrze, bo oberwę ci klejnoty! - zagroziło kobiece zjawisko.
- Jastrząb wyjechał trzy dni temu do rodziny, bo córka jego siostry wychodzi za mąż. Tylko ja tu jestem. Mam praktyki u Jastrzębia! - wytrajkotał Imbir szybko.
- Praktykant Jastrzębia ? To znaczy Stworzyciel?
- Stworzyciel - Imbir wychylił zza drzwi górną część tułowia, by korytarzowa latarnia oświetliła znak Kręgu i Płomienia, emblemat jego kasty.
- I medyk? - upewniła się kobieta.
- I medyk. Prawie już kończę naukę - dodał uczciwie.
- Znaczy, że umiesz dość, by nie zabić chorego. Nadasz się - zdecydowała, tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Zbieraj manatki. Masz pracę.
Wymiotuje i ma gorączkę. Prawdopodobnie czymś się zatruł - powiedziała Róża do młodego maga. Imbir, nie wierząc własnym oczom, patrzył na pacjenta. Zrobił niezdecydowany ruch rękami, po czym dotknął nosa chorego.
- To nie jest pies!! - syknęła dziewczyna z wściekłością.
Imbir podskoczył.
- Najmocniej przepraszam... - wymamrotał speszony.
Wsunął palce w spocone włosy na czole dziecka.
- Spora, dużo powyżej normy. Około dwudziestu ośmiu w skali - zmartwił się. - Wymiotował? Mogę to zobaczyć?
Róża zafrasowała się.
- Przed wyjściem wypłukałam miskę.
- Nie szkodzi - Imbir ukrył ulgę, że nie będzie musiał robić przykrej analizy resztek. - Jeśli to ostra niedyspozycja żołądka, powinna starczyć ścisła dieta, lekarstwa ziołowe i środek zbijający gorączkę. Ale sprawdzę jeszcze wnętrzności.
Położył rękę na brzuchu Nocnego Śpiewaka. .
- Boli cię? Gdzie? Tu nisko?
Palec Stworzyciela lekko nacisnął wgłębienie przy miednicy.
- Mm-m... - zaprzeczył chłopiec mruknięciem.
- Wyżej?
- Yhm...
Dłoń przesunęła się wyżej. Imbir użył talentu, badając tkanki. Zamknął oczy. W przestrzeni jego wewnątrz widzenia przesuwały się dziesiątki układów plam, smug i punkcików. Dalej, dalej...
- To nie zatrucie, ma opuchniętą wątrobę.
- To groźne? - zaniepokoiła się Róża.
- Raczej tak. Ale jeszcze nie znam powodu. Stworzyciel dalej przeczesywał talentem ciało dziecka, znajdując rzeczy niepokojące. Blizny, zgrubienie na jednym z żeber po zarośniętym złamaniu, pęknięty i niedbale nastawiony obojczyk, który zrósł się nieco krzywo. Ślady po dawnych wypadkach. Poza tym powiększone węzły chłonne - w pachwinach, pod pachami, przyszczękowe...praktycznie w każdym możliwym miejscu.
- Trochę tu za ciemno - mruknął, usiłując obejrzeć oczy Śpiewaka. Róża skwapliwie przysunęła lichtarz.
- Gałki oczne szkliste, źrenice w normie, przekrwienie wnętrza powieki...- mamrotał w skupieniu, jakby miał za plecami wymagającego nauczyciela. - Podejrzenie choroby zakaźnej. Dziąsła...w normie. Język...obłożony. Odczyn krwi... muszę cię ukłuć, mały.
Stworzyciel wybrał ze swych narzędzi cienką igłę.
- Nie bój się...
- Nie boję się - szepnął chłopiec. - Ty jesteś Stworzycielem?
- Tak - Imbir nakłuł opuszkę palca Śpiewaka i wycisnął czerwoną kropelkę.
- To ty też masz gwiazdy...
- Jakie gwiazdy? - spytał Imbir z roztargnieniem: Dzieciakowi chyba rosła gorączka.
- Gwiazdy w głowie - wyjaśnił Śpiewak cicho. - Czasem mówią, a czasem tańczą...
Imbir spojrzał pytająco na Różę.
- Ma taki sam talent jak ty - rzekła poważnie. - To zobowiązuje, prawda?
- Oczywiście - pokiwał głową. Następna niespodzianka. Co jeszcze spotka go tej nocy? Roztarł próbkę krwi między palcami i skupił się. Po chwili wytarł je w chustkę. Po raz pierwszy spojrzał Róży prosto w oczy. Bardzo poważnie.
- Czy chłopca zaszczepiono przeciw bagnicy?
- Nie mam pojęcia - pokręciła bezradnie głową. - Ale nie przypuszczam.
Przykrył dziecko na powrót kocem. Dał niezrozumiały znak Róży, a po sekundzie nawiązał myślowy kontakt.
Nic nie mów, po prostu myśl do mnie. Nie chcę straszyć dzieciaka, a musimy porozmawiać. Jest bardzo źle. To bagnica i przebieg będzie bardzo ciężki, sądząc z początków. Nie był zaszczepiony. Szanse są pół na pół, że w ogóle przeżyje.
Nie możesz tego zrobić teraz !?
Za późno. Choroba musiała rozwijać się od paru dni. Atak nastąpił dziś. Szczepienie w tej chwili zabiłoby go na pewno.
Co to właściwie jest ta bagnica? Zaraźliwa?
Choroba doków, trzęsawisk, nie bagrowanych stawów...rodzaj pasożyta krwi. Nie zaraźliwa. Można na to zapaść pijąc brudną wodę, jedząc niedogotowane lub wręcz surowe ryby albo mięczaki.
Więc Śpiewak może umrzeć?!
Przejrzę lekarstwa Jastrzębia, zrobię wszystko... Przede wszystkim musimy zbić mu temperaturę bliżej normalnego stanu. Reszta w ręku Bogini Matki.
Jastrząb Stworzyciel wrócił po dalszych dwóch dniach. Wysłuchał relacji niewyspanego, przemęczonego Imbira.
- Nie, nie zrobiłeś żadnych błędów. Prawidłowe rozpoznanie, odpowiednia terapia. Nie będę sprawdzał.
- Terapia nie działa - jęknął praktykant. - Trudno temu dziecku podać jakieś leki, torsje powtarzają się.
- Doodbytniczo - podsunął Jastrząb.
- Chyba trzeba będzie. Najgorzej, że temperatura utrzymuje się ciągle dużo powyżej normy. Mały majaczy i...
- Służba nie chce przy nim czuwać. Boją się - dokończył młody Stworzyciel ponuro. - I ja się nie dziwię. Meble przesuwają się same, przedmioty lewitują albo zmieniają się w co innego...On nad tym nie panuje. Sam się obawiam, czy wyjdę stamtąd w niezmienionym stanie. Popatrz. Wyciągnął z kieszeni jakiś przedmiot. Prawdopodobnie przedtem była to metalowa łyżka. Uchwyt wygiął się łukowato, a czerpaczek zmienił kształt na podobieństwo liścia dziwacznej rośliny. Wrażenie potęgowały smugi metalu o różnych barwach.
- Przedtem była srebrna - rzekł markotnie Imbir. - Teraz to srebro pomieszane z c2ymś, czegojak żyję nie widziałem. Całkiem nowy metal.
Zaintrygowany Jastrząb zabrał mu przetransformowaną łyżeczkę.
- Podsunę to komuś do analizy. Alę masz rację, że takie harce mogą być niebezpieczne. Spróbuj zamoczyć chłopca w zimnej wodzie. Sposób drastyczny i daje krótkotrwały efekt, ale obniży mu gorączkę na pewno. Powodzenia.
Jastrząb odprowadzał ucznia wzrokiem, z którego przezierało współczucie. Dowiedział się o niespodziewanym pacjencie Imbira niemal natychmiast po przekroczeniu Bramy: Zarządca zachodniej wieży wyraził niezadowolenie z samowolnego podjęcia decyzji przez młodzieńca, a Jastrzębiowi dał wyraźnie do zrozumienia, że lepiej by było dla wszystkich, gdyby Pani Strzał przywołała Nocnego Śpiewaka do siebie.
"Dokuczliwe dziecko, tępe i pozbawione zdolności. Ma trwale zablokowany talent przetwarzania materii i nie widzę sensu trzymania go tutaj"
- usłyszał Jastrząb. -
"Lepiej by było, gdyby sprawa rozwiązała się sama".
Oczywiście nie powtórzył Imbirowl tych sugestii. Chłopak był pełen zapału i ideałów. Wystarczająco źle się stało, że jego pierwszy samodzielnie leczony pacjent był w tak ciężkim stanie. Śmierć dziecka będzie szokiem dla młodego medyka. Jastrząb obrócił w palcach metalową formę, zamyślony.
- Trwale zablokowany talent? - mruknął ironicznie. - Ktoś tu powinien zmienić poglądy
Zanurzenie skręcającego się dziecka w balii z lodowatą wodą podejrzanie przypominało torturę. Jednak z ulgą Róża spostrzegła, że Nocny Śpiewak po chwili przestał się wyrywać i zaczął patrzeć przytomniej .
- Ja jestem strasznie chory, no nie? - jęknął cicho. - Jak jestem chory, to mnie zawsze moczą.
- Tak, kotku, jesteś bardzo chory, ale będzie lepiej. Nie zimno ci?
- Nie, było mi za gorąco. Tak lepiej. Wszędzie jest dużo gwiazd, Różyczko... wszędzie - mówił Nocny Śpiewak monotonnie. - Masz włosy z gwiazd i ta woda jest z gwiazd... Gwiazdy. Niebo spadło mi na głowę...
- On znów bredzi - powiedziała Róża z niepokojem.
- Nie, wiem, o co mu chodzi - rzekł Imbir, po czym pochylił się nad chłopcem. - Na razie zostaw te gwiazdy w spokoju, mały. Jak będziesz zdrowy, pokażę ci, co można z nimi zrobić.
Po kąpieli Nocny Śpiewak zasnął. Imbir i Róża usiedli przy stole i rozmawiali przyciszonymi głosami.
- To nie jest odpowiednie miejsce dla dziecka - mówiła dziewczyna - O niego w ogóle nikt nie dba. Dzieciak włóczy się, gdzie chce, robi, co mu się podoba, bez żadnej kontroli. Nikomu nie chce się sprawdzić, gdzie chodzi, co jada i w ogóle, czy zjadł cokolwiek. O psa dba się lepiej! Chcieli sobie wychodować Stworzyciela , a jak małemu nie szła nauka , to odstawili go do kąta . Spójrz , jak tu wygląda ! To ma być pomieszczenie dla dziecka ?! Skład mebli .
Imbir pokiwał głową
- Nie ma zabawek . To mnie zdziwiło pierwsze . Jak to jest , żeby mały chłopiec nie miał piłki albo drewnianych żołnierzyków ?
- Nie umie się bawić - szepnęła smutno Róża - Nie zależy mu na takich drobiazgach . Mały staruszek . Puszcza trzcinowe łódki nad rzeką . Lepi gliniane zwierzaki , ale nie widziałam żeby bawił się nimi . Robi je a potem je chowa . To takie dziwne dziecko .
- Mam ochotę temu zaradzić . Poczekamy tylko parę dni aż dojdzie do siebie .
Skośne promienie słońca wpadały przez uchylone okiennice i rysowały złote pasma na kołdrze . Nocny Śpiewak wpół siedział na łóżku , oparty na stercie poduszek i przyglądał się drobinom kurzu , wirującym w słonecznej smudze . Ich ruch , niby bezwładny , a jednak zachowujący pewne oznaki porządku , fascynował go . Zastanawiał się , czy te pyłki nie są żywe , przynajmniej odrobinę i czy mogą go widzieć tak jak on je .
Wszedł Imbir .
- Jak tam dzisiaj ? Gdzie Trawka ? Znowu cię zostawiła samego ?
- Zwolniłem ją - odpowiedział Śpiewak poważnie - Powiedziałem , że nie będę rzygał i że nie musi tu siedzieć . Dopiero co poszła
- Aha , i nic nie potrzebujesz ?
- Pić i ... siku . Ale nie chciałem żeba ta baba mnie dotykała - przyznał się mały trochę zmieszany . Był tak osłabiony , że nie mógł wstać samodzielnie i czuł się upokorzony , gdy nadęta służąca pomagała mu we wstydliwych czynnościach .
- Rozumiem . To może najpierw siusiu . A potem pokażę ci co przyniosłem - Imbir potrząsnął drewnianą skrzyneczką która zagrzechotała .
W pudełku były klocki , zrobione z wypolerowanego kamienia . Pomieszane ze sobą tworzyły wesoły kolorowy melanż . Czerwony i biały granit , ciemny bazalt , szkło wulkaniczne , brązowo żółte "tygrysie oczy" , zielony nefryt , różowy marmur i wiele innych . Gdyby Nocny Śpiewak uczył się geometrii , rozpoznałby i nazwał kształty sześcianów , graniastosłupów , stożków i walców , w ogromnym wyborze . Dla niego były to jednak "kostki" , "kolumienki" , "daszki" , "deseczki".
- Ale to ładne ! - osądził ze szczerym zachwytem , gdy Imbir wysypał całe to bogactwo na przysunięty do łóżka stolik - Co się z tym robi ?
- Różności - powiedział Mag - Można na przykład popatrzeć na gwiazdy w kropli wody , a potem ułożyć z tego taki sam wzór .
Imbir szybko wybrał ze stosu jeden duży , czerwony sześcian i dwa małe , czarne walce . Położył je tak że się dotykały .
- Zgadza się , Śpiewak ?
- Nieee... - odpowiedziało dziecko - To jest inaczej . Patrzyłem w wodę i tam tak nie jest .
Zaczął wybierać klocki i ustawiać je po swojemu . Trochę drżała mu ręka . Pracował w skupieniu , a zdumiony Imbir milczał , patrząc , jak na blacie powstaje odwzorowanie bardziej skomplikowanego modelu , biorącego pod uwagę wzajemne układy protonów i elektronów . Wreszcie chłopiec skończył .
- Ładny wzorek - osądził - dobry na dywanik .
- Hm... - mruknął młody Stworzyciel - Prawdę mówiąc z tego można też budować domki .
Wkrótce na stole wyrosła do połowy spora wieża z przybudówkami u podnóża . Nocny Śpiewak zmęczył się i odpoczywał , roziskrzonym wzrokiem wpatrując się w swoje dzieło .
- Podobna do tego co mam za oknem . Ale tutaj brakuje kawałka . Nie ma takiej części . Nic nie pasuje - pokazał palcem przerwę w konstrukcji .
Imbir wziął małą kostkę i na oczach zachwyconego dziecka przekształcił ją odpowiednio , po czym wstawił w brakujące miejsce w konstrukcji .
- Twój Talent umie takie rzeczy ?
- Twój też .
- Mój jest leniwy . Dopiero teraz zaczął pokazywać różności . Pewnie przestraszył się że umrę i że będzie musiał się wynieść z mojej głowy gdzieś indziej .
- Powinieneś trochę go popędzić .
Nocny Śpiewak wziął ze stołu malachitową płytkę i zaczął się w nią wpatrywać z natężeniem . Rozległ się cichy trzask i na dłoni chłopca pozostała szczypta zielonkawego pyłu .
- O , zaraza ...
- Nie szkodzi , zrobię drugą - pocieszył go Imbir - Mnie też na początku wszystko się rozsypywało .
Wzrok Nocnego Śpiewaka powrócił do budowli .
- Gdybym miał dużo , dużo takich kawałków , mógłbym zbudować wielki zamek , a potem całe miasto dookoła . Jak się nazywa taki , co buduje domy . ?
- Murarz albo budowniczy . A ten co wymyśla , jak mają wyglądać , to architekt .
Nocny Śpiewak zamyślił się nad czymś głęboko .
- Architekt .. - powtórzył , wciąż patrząc na klocki - Nie wolno szczekać ...
Imbir nie miał pojęcia , co mogły oznaczać te ostatnie słowa , ale postanowił nie pytać . Róża miała rację - to było bardzo dziwne dziecko .
Nocny Śpiewak siedział na ławeczce pod oknem i symulował głuchotę . Przychodziło mu to z coraz większym trudem . Okno było otwarte i dokładnie słyszał każde słowo jakie padło w izbie . Rozejrzał się jeszcze raz po otoczeniu . Podobało mu się tutaj . Wiejskie podwórze było starannie zamiecione . Polana przy drwalni starannie poukładane . Na płocie suszyły się do góry dnem ganki malowane w kolorowe wzory . Na trawie rosnącej pod płotem pasła się pstrokata koza , a na dachu siedziało kilka niebieskawych gołębi . Dach miał z czyściutkiej trzciny , ściany świeżo pobielone wapnem - czyściutkie . Przez otwarte drzwi do sieni dostrzegł słomianą matę na podłodze . A za domem widać było wysokie korony jabłoni , obwieszonych owocem . Zupełnie inaczej tu było niż w zamku , ale też bardzo ładnie i spokojnie . I może nawet Nocny Śpiewak zostałby tutaj chętnie , gdyby nie to że nie mógłby widywać Róży . Ale pewnie i tak ta baba , co tak głośno mówi w środku , kłóci się z Imbirem i Wiatrem Na Szczycie , nie zechce go wziąć . Więc wszystko będzie w porządku . Hajg nie będzie miał Róży tylko dla siebie . Ale to i tak przykre że go tutaj nie chcą . Nocny Śpiewak oparł łokcie na kolanach , a brodę podparł rękami . Nic dziwnego że wszędzie woli się ładne dzieci , bez sierści . Ale to i tak smutne ...
- Nie , powtarzam jeszcze raz ! - dobiegło ze środka .
- Chłopiec był ciężko chory . Potrzebuje troskliwej opieki , świeżego powietrza , mleka...
- Niech mi pan tu mlekiem oczu nie zalewa ! Nie macie mleka w mieście , czy co ?!
- Domagam się szacunku !
- Szacunku ?! Dwadzieścia lat z górą wycieram nosy magowskim dzieciakom . I każdy jeden na człowieka wyszedł . Ja wiem co to sierota bez matki i ojca , bo innych tu nie ma , ale nie wezmę tego szkraba ...
- Krąg płaci ...
- Jakby mi płacił , to co warta ta mordęga , to bym jak królowa teraz żyła ! - przerwała pyskata kobieta . - Trzech mam teraz na głowie a czwarty w pieluchach ! Trzy chłopaczyska a każdy z Talentem - rozum można stracić ! Jeden myszom pogrzeby urządza , drugi onegdaj w obrusie dziurę wypalił , a trzeci nie dalej jak wczoraj wszystkie jaja kurom na złote pozamieniał . Skaranie Losu ! Prędzej skrzydła krowom porosną , niż jeszcze jednego łobuza na kark sobie wezmę !
Zza węgła wyszedł mały chłopiec , dźwigający dużego tłustego kota . Zwierze poddawało się temu z rezygnacją - łapy zwisały mu luźno jakby przyszyte. Dziecko podeszło do ganeczku , opuściło swój ciężar na podłogę . Kot natychmiast usiadł i zaczął się myć . Nocny Śpiewak i przybysz mierzyli się wzrokiem w milczeniu . Chłopak był nieco młodszy do młodego Stworzyciela . Miał podobnie skośne oczy , trójkątną twarzyczkę ze stanowczym podbródkiem i nastroszone czarne włosy . Pierwszy nie wytrzymał Nocny Śpiewak .
- Co się tak gapisz ? - warknął .
- Masz świetne futerko - powiedział chłopiec grzecznie - Podoba mi się . Zostaniesz tu ?
Nocny Śpiewak poczuł się zbity z tropu . Komuś podobał się jego wygląd ?
- Chyba nie - odpowiedział po chwili - Ona mnie nie chce .
Mały spojrzał w okno .
- E tam , ona zawsze tak wrzeszczy a potem się zgadza . Nas jest tu już czterech ,Iskra , Stworzyciel i Mówca Zwierząt - tu chłopiec puknął się w pierś - Płatek to jeszcze dziecko i nie wiadomo jaki ma talent . A ty ?
- Stworzyciel .
- To choć pogadać z naszym Piaskiem . My tam pomagamy zbierać siano - chłopiec machnął głową gdzieś w kierunku drwalni .
- Siano ? Po co ?
- No jak to , po co ? Dla krów i dla kozy . Jak w chłody rzeka wylewa i woda aż na łąki podchodzi , to mamy jedzenie dla bydląt . Siana jest po sam dach w stodole . Można na nim spać . Ładnie pachnie . I skaczemy w dół z belki , w to siano .
Nocny Śpiewak słuchał jak urzeczony . To było bardzo interesujące . Może iść ? Propozycja była kusząca Wahał się przez chwilę , po czym zrezygnował . Imbir nie pozwolił mu się oddalać ( wyjątkowo postanowił być posłuszny ) a poza tym należało być na miejscu , gdy ważyły się jego losy . Baba w izbie nadal gderała , przywołując cały komplet bóstw na świadków swej krzywdy i niedoceniania swojej pracy .
- To ja już pójdę - powiedział chłopczyk - jak ci pozwolą , to przyjdź na łąkę .
Odszedł , a Śpiewak natychmiast pożałował , że nie poszedł z nim . Pokręcił się na ławce , ziewając nerwowo . Machał nogami . Kłótnia dorosłych stawała się coraz bardziej niemiła , zwłaszcza że Wiatr Na Szczycie zaczął wtrącać uszczypliwe uwagi . Nocny Śpiewak nudził się i czuł się coraz głupiej . Sam już nie wiedział - chce tu zostać czy nie ?
Zdecydował . Niech tamci w środku żrą się dalej , a on pójdzie do tamtego chłopaka . Wstał i ruszył w stronę w której zniknął mały Mówca Zwierząt . Za drwalnią było jeszcze jedno podwórze i zabudowania gospodarskie . Tu również panował wzorowy porządek , najwyraźniej kłótliwa gospodyni trzymała wszystko żelazną ręką . Stadko kur tłoczyło się przy korytku z ziarnem . W klatce pod ścianą ruszały nosami króliki . Dwóch wyrostków piłowało wzdłuż deskę ułożoną na kołkach , a trzeci siedział na pieńku i skubał z pierza martwą kurę . Na widok chłopca wszyscy parsknęli śmiechem . Zanim Nocny Śpiewak zdążył się rozejrzeć , został otoczony .
- A cóż to takiego ?!
- Mały pies ? A może wydra ?
- Idę na łąkę ! - Nocny Śpiewak starał się by zabrzmiało to stanowczo , ale nie bardzo mu wyszło .
- Nie tak prędko , kudłaty !
- Gdzie masz ogon ?!
Usiłował przemknąć pomiędzy ich rękami . Zatrzymywali go z łatwością . Popychali , ciągnęli za ubranie . Śmiali się urągliwie , rzucali wyzwiska .
- Powiem Imbirowi ! Puśćcie mnie !
- Powie ! On powie ! Słyszeliście ? Toto umie mówić ! Wilcze szczenię gada !
- Wilcze szczenię ! Wilcze szczenię ! - podjęli z obłąkaną radością pozostali .
- Wil - czy szcze - niak , Wil - czy szcze - niak , Wil - czy szcze - niak - skandowali . Jeden z prześladowców złapał za łapy oskubaną do połowy kurę z obciętym łbem i zaczął nią wymachiwać nad głową . Nocny Śpiewak próbował wyrwać się z tego kręgu , lecz wszędzie trzymały do złe ręce .
Chłopcu latały przed oczyma plamy , w uszach dudniło jednostajnie
"Wil - czy szcze - niak , Wil - czy szcze - niak , Wil - czy szcze - niak" . Kurzy zezwłok uderzył go w głowę . Poczuł mdlący zapach pierza i krwi .
Wil - czy szce - niak. Krew ... Kurczak ... Gorący piasek areny ... Szczekaj !!! Dalej , ty cholerny szczeniaku , szczekaj !!! Zatłukę cię , ty mały gówniarzu ! Krew ... Kurczak ...Byk ! Byk tu był ! Byk ze swoim batem , ciężką pięścią . Kij i łańcuch ! Byk go zabije ! Następne uderzenie , kurza krew na twarzy ... Śmiech i wycie publiki . Byk !
Nocny Śpiewak wrzasnął . Przed jego oczami rozlała się ciemna plama , na której natychmiast pojawiły się niezliczone roje świetlistych promyków . Zwinęły się błyskawicznie w oślepiającą galaktykę , która wydęła się i wybuchła mu prosto w twarz . Gwiazdy przepłynęły przez niego jak zimne igły , a potem wróciły i skupiły się w jeden punkt . Pchnął tą kulę , rzucił nią , wkładając w to całą swoją siłę . Upadł , coś go uderzyło . Słyszał krzyk i zawodzenie . Obok niego krzyczał jakiś człowiek brodząc krwią . Nocny Śpiewak zasłonił głowę rękami . Nie chciał już nic widzieć , nie chciał już nic słyszeć ...
Uparta niewiasta dała się prawie przekonać. Imbir czuł się jak po całym dniu ciężkiej pracy. Gdyby nie wspierający go Hajg, nie był pewien, czy znalazłby w sobie tyle siły, by stawić czoła wygadanej gospodyni. Pomyśleć, że wyobrażał sobie tę sprawę jako miłą wycieczkę na wieś, gdzie wystarczyło pokazać dokument z pieczęcią i zostawić dziecko pod czułą opieką doświadczonej wychowawczyni. Przypomniał sobie o Nocnym Śpiewaku. Biedny dzieciak, siedzi na ganku, pewnie jest już potężnie znudzony i głodny.
Imbir wyszedł na zewnątrz. Jego podopiecznego nie było widać. Po chwili w pobliżu wybuchnął harmider, z którego wybijał się straszliwy krzyk, jakby kogoś obdzierano żywcem ze skóry. Imbir zbladł i rzucił się w tamtą stronę. Tuż za nim Wiatr Na Szczycie i przerażona właścicielka gospodarstwa. Wiatr Na Szczycie biegał szybciej i pierwszy dotarł na miejsce.
- Tutaj!! - usłyszał Imbir głos Hajga. Na ziemi leżał młody człowiek, zalany czerwienią, jakby ktoś chlusnął na niego krwią z wiadra. Żył jeszcze, gdyż jęczał przeraźliwie. Imbir w szaleńczym pośpiechu tamował krew swym talentem. Łatał poszarpane arterie i mięśnie. Ranny miał zmiażdżony bark i całe ramię. Z piersi i brzucha zwisały płaty oderwanej skóry. Stworzyciel pracował, zmuszając talent do coraz większego wysiłku. Od szybkości, wiedział o tym, zależało życie. Gdy skończył wreszcie, był tak wyczerpany, że robiło mu się ciemno przed oczami.
- Co... tu się stało...? - wykrztusił.
Jakiś chłopak, dopiero wchodzący w wiek męski, blady jak kreda, wskazał drżącym palcem na nieruchomy tłumoczek, leżący o dwa kroki dalej.
- To... to... - nic więcej nie był w stanie powiedzieć.
Może się nie rozejdzie - rzekł Wiatr Na Szczycie. Imbir pokręcił głową.
- Zapomnij. Ta baba tak patrzyła, jakby chciała nas wszystkich spalić na stosie. Jeszcze pożałujemy tej wyprawy.
- I to dlatego, że durnym parobkom zachciało się dokuczać dzieciakowi.
Wiatr Na Szczycie popatrzał na Nocnego Śpiewaka, którego trzymał przed sobą w siodle. Dziecko nadal było ciche i nie poruszało się.
- Musiał być śmiertelnie przerażony - powiedział Stworzyciel. - Użył talentu do obrony, instynktownie. Teraz jest w szoku. Tamten musiał nastraszyć małego prawie do nieprzytomności - durny gówniarz , znęcający się nad słabszymi. Sam jest sobie winien.
- Wyglądał, jakby napadł go niedźwiedź. Wyżyje?
- Wyżyje, ale ktoś będzie musiał popracować jeszcze nad nim. Wykonałem straszną łataninę, jak najgorszy partacz. Trzeba będzie wypełnić ubytki, zlikwidować blizny i poprawić to, co być może pomyliłem. Ale i tak chłopak nie odzyska w ręku pełnej władzy.
- Za to zmądrzeje i już nigdy nie uderzy dziecka, zwłaszcza jeśli ono będzie magiem - zauważył Wiatr Na Szczycie. - Słaniasz się w siodle, Imbir. Musimy gdzieś odpocząć, bo zemrzesz po drodze.
Nocny Śpiewak poruszył się i zaczął cichutko płakać.
- Tam był Byk! - poskarżył się. - Walnął mnie, było dużo ludzi...nie było jak uciekać.
Obaj magowie wymienili spojrzenia.
- Wcale nie było żadnego tłumu i nie było żadnego Byka - rzekł stanowczo Imbir. - Wydawało ci się.
- Nie, tam był Byk! - upierał się Nocny Śpiewak. - Coś się stało, pełno krwi...To ja, Imbir? To ja ...?
- Hmm...niestety. Źle się stało - mruknął Stworzyciel niechętnie.
Nocny Śpiewak znów zaczął szlochać.
- Dostanę baty. Na pewno.
- Nie rycz, mężczyźnie nie wypada - powiedział Hajg.
- Ja jestem jeszcze mały! Wolno mi, odwal się!
- Jak ty się wyrażasz?!
- Odwal się , proszę.
- Dochodzi do siebie - podsumował Imbir.
Nocny Śpiewak nie miał wątpliwości, że zrobił coś okropnego, chociaż wcale nie chciał, i że kara go nie ominie.
Mijał już jednak drugi dzień i nic się nie działo. Bał się więc tym bardziej, wyobrażając sobie, iż odwleczona kaźń będzie tym straszniejsza. Gdy wezwano go wreszcie, nogi się pod nim trzęsły, ale prócz lęku czuł sporą ulgę, że wreszcie skończy się męczarnia wyczekiwania. Przyprowadzono go do komnaty, gdzie jeszcze nigdy nie był. Rozejrzał się niepewnie. Wszystko tu było białe albo czarne - białe ściany, czarne, rzeźbione sprzęty, czarno-białe ozdoby na ścianach. Przy stole siedziało czterech magów i przyglądało mu się uważnie. Kazano mu usiąść. Wdrapał się na wysokie krzesło. Wysoki, postawny mężczyzna wyszedł zza stołu i stanął przed Nocnym Śpiewakiem.
- Czy możesz dokładnie opowiedzieć, co się stało tamtego dnia, na wsi?
- Ja... dokładnie nie... pamiętam - wyjąkał chłopiec.
- Czy pamiętasz, że ktoś został ranny?
- Tak - potwierdził Śpiewak cichutko.
- Czy możesz powiedzieć, kto zranił tamtego człowieka?
- Chyba... ja.
- Rozumiem. Chciał cię skrzywdzić, a ty się broniłeś?
Nocny Śpiewak kiwnął głową.
- I jak to zrobiłeś, miałeś jakieś narzędzie? Może nóź albo coś ciężkiego?
- To... talent - Nocny Śpiewak bezwiednie dotknął głowy. - Mój talent go ugryzł.
Mag pochylił się tak, że jego oczy znalazły się na poziomie oczu dziecka.
- Rozumiesz, że to jest bardzo ważne. Taki talent nie jest dobry. Rani i zabija ludzi. Przez niego masz kłopoty.
Nocny Śpiewak słuchał. Tamten miał rację. Taki talent, raz leniwy jak świnia w błocie, a za drugim razem wściekły jak pies, to nic przyjemnego.
- Czy nie byłoby lepiej, żebyś go nie miał? - zapytał mężczyzna.
- Ale ja mam go w głowie, w środku - powiedział chłopiec. - Jego nie da się wyciągnąć.
- My to potrafimy - zapewnił mag. - I to nawet nie boli. Po prostu byś zasnął.
Nocnemu Śpiewakowi coś nie podobało się w głosie tamtego. Słuchając miał wrażenie, jakby coś śliskiego przesuwało mu się przez uszy i środek głowy. Postanowił na to nie zważać.
- Czy mogę dostać nowy talent zamiast starego? - spytał.
- Nie, to niemożliwe.
- A czy jak wyciągniecie mi z głowy ten zepsuty talent, to pozbędę się tego? - Nocny Śpiewak pociągnął kosmyk sierści na twarzy.
- Oczywiście - rzekł mag słodkim głosem, a na chłopca spłynęło olśnienie. Oszustwo! Niebezpiecznie !
- Kłamiesz ! - wrzasnął. - Kłamiesz!
Przez sekundę znów przed oczami zawirowały mu gwiazdy. Stłamsił je z wysiłkiem. Mężczyzna chwycił się za pierś i gardło, przechylił do tyłu i upadł na plecy. Nocny Śpiewak pognał do drzwi i uciekł, omal nie wyrywając ich z zawiasów.
Magowie stłoczyli się nad leżącym:
- Na Miłosierdzie, żyjesz?
- Żyję - stęknął.
- Jak się czujesz ?
- Jak przesiany przez sito. Mózg mi się obsunął do butów.
Podniósł się do pozycji siedzącej.
- No i mieliście popis mocy "dzikiego" talentu. Dzieciak zdołał go zablokować w ostatniej chwili. Dostałem tylko echem. Inaczej zeskrobywalibyście mnie ze ściany.
- Zrobiłeś błąd godny nowicjusza. Usiłowałeś go oszukać. Można było się spodziewać, że to wyczuje. .
- Usiłowałem go przygotować. Usuwanie talentu to praktycznie kastracja mózgu. Chciałeś to zrobić znienacka i przestraszyć go jeszcze bardziej? Gwarantowałbym parę stosów pogrzebowych.
- Dziki talent, objawiający się tylko w chwilach zagrożenia i to w sposób destrukcyjny. Niestały, rozchwiany, nie do wykorzystania użytkowo. Jeden trup, jeden człowiek walczący ze śmiercią, jeden atak na mistrza. To chyba przesądza sprawę?
Widziałem się z Imbirem - powiedział Wiatr Na Szczycie do Róży. - Złe wieści. Chcą pozbawić magii Nocnego Śpiewaka. Jak wyrwać psu zęby. Dziewczyno, jakby do mnie który z czymś takim wyszedł, to bym go rozwalił na miejscu.
Róża jęknęła.
- Przecież to straszne! A już robił dobre początki. Imbir go uczył, jak pracować talentem i mówił, że jest zdolny.
- Wytrzebią go jak wołu, a potem powiedzą, że jak nie mag, to nie ma dla niego tu miejsca. Stawiam na to cały żołd. Dzieciak skończyłby na ulicy albo w przytułku.
- Albo tam, gdzie zaczynał. W klatce, na łańcuchu jak zwierzę...zagryzając kurczaki dla zabawy gapiów... - chlipnęła Róża.
Hajg starł palcem łzę, która potoczyła się po policzku dziewczyny.
- Nie martw się, kwiatuszku. Prędzej zdechnę, niż na to pozwolę. Dzieciak jest zmyślny. Dobry myśliwy z niego by był. Nie tu, to w górach znajdzie się dom dla niego. Nie płacz. Imbir postara się ochronić małego. Ma obrońców Śpiewak - ty, ja, Imbir , pewno jeszcze paru dobrych ludzi.
- Niewiele znaczymy... - powiedziała Róża drżącym z płaczu głosem. - Prawie nas nie ma. Nie szanują cię, chociaż jesteś "błękitny". Imbir jest jeszcze taki młody, a ja... dziewka na godziny. Co my możemy?
Co my możemy? - powiedział do Imbira jego ojciec, zaskoczony, lecz jednocześnie ucieszony nagłą wizytą syna w domu. - Synu, niewiele możemy, zaskoczyłeś mnie kompletnie. Jestem prawnikiem, ale nie cudotwórcą. I mamy bardzo mało czasu.
- Ojcze, na pewno coś znajdziesz. Kodeks Kręgu i prawa cesarskie pokrywają się w ogromnej części. Publiczną tajemnicą jest, że cesarz biega do magów z każdym zamierzonym edyktem, jak uczeń z wypracowaniem. Chcą trwale okaleczyć dziecko! Nocny Śpiewak ma większy talent od mojego. Zostałby mistrzem bez wątpienia, gdyby dać mu szansę, więcej czasu... Jesteś najlepszym prawnikiem w okręgu, wymyśl coś!
- No cóż, skoro tak mówisz, to pewnie tak jest - mruknął starszy mężczyzna, mile połechtany pochwałą. - Zobaczę, co da się zrobić. Prowadzę akurat, co prawda, sprawę o spadek, ale rzucę tym szakalom jakiś ochłap do rozszarpania. To ich zajmie, a ja pojadę z tobą. Przygotowałeś mi jakieś materiały? Muszę wiedzieć jak najwięcej o tym chłopcu.
Ucieszony Imbir podał mu gęsto zapisany zwój.
Wiadomość o oskarżeniu Starszyzny Kręgu przez zwyczajnego niezamożnego Mówcę rezydenta gdzieś z zapadłego kąta cesarstwa Lengorchii, niemal równała się zstąpieniu Bogini Matki z niebios; a już na pewno piorunowi z bezchmurnego nieba. Ze zrozumiałych względów argumentom oskarżyciela miał przysłuchiwać się niezależny sąd przysięgłych złożony z co znaczniejszych wolnych obywateli Podzamcza. I choć na salę rozprawy wyznaczono największą z komnat w całym Zamku Magów, zgromadziło się w niej tyle ludzi, że stali jeden obok drugiego, stłoczeni niczym wykałaczki w podstawce. Ale sensacja była warta tych niewygód. Część sali odgrodzono metalowymi poręczami, wydzielając wolną przestrzeń kształtu prostokąta. Wzdłuż dłuższego boku stało dziesięć krzeseł o rzeźbionych w emblematy oparciach - po jednym dla każdego przedstawiciela wiodących kast. Naprzeciw siedziska dla sześciu sędziów. Krótszy bok i krzesło ze znakiem "Usta" zarezerwowano dla oskarżającego.
Naprzeciwko stało następne - znacznie mniej ozdobne, dla świadków. Mistrzowie, którzy zajęli miejsca, mieli na sobie eleganckie tuniki z symbolami kast na ramionach, przewiązane błękitnymi szarfami , jak nakazywała powaga sytuacji, ale ich miny świadczyły o irytacji i zniecierpliwieniu. Wyraźnie uważali, że marnuje się ich czas. Bukat Mówca sprawiał wrażenie całkiem spokojnego. Ubrał się najskromniej, w czarne ubranie, od którego odcinała ostro jego szarfa w odcieniu błękitu, zarezerwowanego dla członków Kręgu, jakby chciał w ten sposób przypomnieć, kim jest. Przy przeciwnikach, kolorowych jak pawie, roztaczał aurę rzetelności i zdecydowania. Naprzeciw siebie stanęli oponenci - obaj w czarno białych szatach prawników , z tradycyjnie wygolonymi czaszkami, na których wytatuowano uproszczone symbole szal.
- Bukat Mówca przeciwko Kręgowi o naruszenie jego praw osobistych - powiedział Filar, ojciec Imbira .
- Krąg przyjmuje - odrzekł jego przeciwnik.
- Mówca zgłasza protest przeciw zamierzonemu okaleczeniu chłopca imieniem Nocny Śpiewak, powierzonego przez niego Kręgowi przed dziesięcioma miesiącami.
- Krąg oponuje przeciwko określeniu "okaleczenie".
Zaczęło się. Obaj rzecznicy będą chwytać się wzajemnie za słowa i usiłować zbić z tropu.
- Podtrzymuję to określenie jako kluczowe dla sprawy. Talent jest integralną częścią ciała, a pozbawienie ciała jego integralnej części jest okaleczeniem.
- Częścią ciała są również włosy i paznokcie. Czy strzyżenie także jest okaleczeniem?
- Zwracam uwagę, że talent nie odrasta - rąbnął Filar brutalnie.
Rzecznik Kręgu nie znalazł przeciwnego argumentu.
Zwrócił się do Bukata.
- Czy chłopiec jest członkiem rodziny, synem, wnukiem lub twoim krewnym innego rodzaju, panie Mówco?
- Nie - odpowiedział Bukat.
- Dlaczego więc tak bardzo uraziła cię decyzja Starszyzny, aż postanowiłeś wytoczyć jej sprawę sądową o naruszenie praw osobistych?
Pytanie było oczekiwane, a odpowiedź na nie przygotowana od dawna.
- Chłopiec należy do mnie - rzekł Mówca. - Kupiłem go i jest moim niewolnikiem.
W sali zawrzało. A więc o to chodziło?! Sprawa była bezprecedensowa. Większe wrażenie Bukat zrobiłby chyba tylko zionąc ogniem. Dziesiątka mistrzów wlepiła w niego zaokrąglone ze zdumienia oczy. Przedstawiciela interesów Kręgu zatkało na moment. Rzucił Flarowi spojrzenie pełne pretensji. Po czym wrócił do zadawania pytań.
- Jak doszło do...do transakcji?
- Odkupiłem dziecko od wędrownej grupy cyrkowej.
Prawnik uśmiechnął się nieszczerze.
- Czy można wiedzieć, za jaką sumę? - zapytał. .
- Można. Dwa srebrniki - odpowiedział Mówca.
- Nie można nazwać tego odpowiednią ceną. Raczej wymuszeniem.
- Raczej nie - odparował Bukat. - Chłopiec był w takim stanie, że rokował nikłe nadzieje na przeżycie do dnia następnego. Poza tym wyłożyłem znacznie większe sumy na jego wyleczenie i utrzymanie.
I tak ciągnęło się to dalej. Bukat opowiadał o swych staraniach, podkreślając je jako inwestycje na przyszłość. Mówił o tymczasowej rezygnacji ze sprawowania kontroli nad chłopcem ze względu na pogarszający się stan zdrowia i o podjęciu decyzji przysłania go do siedziby Kręgu, gdzie mógłby otrzymać odpowiednie wykształcenie, zgodnie z wolą właściciela. Był przy tym absolutnie zrównoważony.
Patrzył prosto w twarz pytającego, dając do zrozumienia obecnym: "Niczego się nie boję, jestem pewien swych racji". Imbir, który obserwował go ze swego miejsca, czuł podziw. Syn prawnika -jako chłopiec spędził na sali sądowej niejedną godzinę - doceniał postawę Mówcy jako subtelny argument w grze.
- Wszystko to jednak rozbija się o jedno -. wypalił rzecznik Kręgu, robiąc nonszalancki gest, dłonią. - Mag n i e m o ż e być niewolnikiem! Argument naruszenia praw własności automatycznie upada.
- Protest! - sprzeciwił się natychmiast Filar. - Podtrzymuję argument, gdyż chłopiec nie jest, powtarzam, nie jest magiem!
- Rozpoznanie talentu natychmiast...
Filar przerwał mu gestem.
- Rozpoznanie talentu nie stanowi o natychmiastowym przyznaniu statusu maga i członka Kręgu. Powszechnie wiadomo, że ostateczna kwalifikacja może się odbyć najwcześniej w wieku czternastu lat ze względu na występującą niekiedy możliwość zaniku zdolności przy wkroczeniu w wiek dojrzewania. Nocny Śpiewak ma lat osiem.
Rzecznik Kręgu zacisnął zęby. Jego przeciwnik był przygotowany aż za dobrze. Kto wie, jakie jeszcze ostrze wyciągnie z rękawa?
- Chciałbym wezwać mistrza Klingę Stworzyciela jako świadka. Dla wyjaśnienia motywów Starszyzny.
- Wysoki mag wstał ze swego miejsca i przeszedł na krzesło świadków.
- Wstępne rozpoznanie talentu dziecka określiło je jako Stworzyciela o dużej mocy - zaczął. - Kierowaliśmy się wynikami rutynowych testów oraz raportem obecnego tu Bukata Mówcy. Jednak po dłuższej obserwacji okazało się, że talent chłopca jest trwale zablokowany, prawdopodobnie pod wpływem silnego urazu psychicznego: Ujawniał się jedynie w wypadkach zagrożenia, w sposób destrukcyjny. Dziecko nie panowało nad nim w żadnym stopniu. Podjęliśmy tę bolesną decyzję, kierując się dobrem chłopca i dla bezpieczeństwa jego otoczenia.
Filar gestem poprosił o pozwolenie zadawania pytań.
- Szerszemu Kręgu znane są dwa przypadki takich, nazwijmy, niekontrolowanych wybuchów talentu. Ale w rzeczywistości było ich trzy. Co możesz, mistrzu, powiedzieć na temat trzeciego?
- Zostałem... hm... uderzony.
- Mocą ?
- Tak - odpowiedział mag krótko, przeklinając w myślach źródła przecieku, jakiekolwiek by były. W obecności tylu zgromadzonych na sali Obserwatorów i innych magów czytających w myślach nie mógł mijać się z prawdą.
- Czy ucierpiałeś w jakiś sposób, mistrzu?
- Wrażenie było bardzo nieprzyjemne...
- Czy pozostały trwałe ślady użycia talentu na tobie? Blizny, obrażenia wewnętrzne czy choćby sińce?
- Nie.
- Czy można uznać, że chłopiec skierował na ciebie jedynie niewielką część energii lub zwyczajnie chciał cię tylko przestraszyć?
- Nie wiem.
- Czy można uznać, że brak obrażeń jest wynikiem kontroli sprawowanej nad talentem?
- Uważam że można - rzekł mag z wysiłkiem i kwaśną miną. Oskarżyciel na razie wygrywał.
- Dziękuję - powiedział Filar, kłaniając się uprzejmie. - To wszystko. Jak widać, talent chłopca jest jednak w jakiś sposób pod kontrolą. Proszę jako świadka oskarżenia Imbira Stworzyciela.
Imbir podniósł się z niemiłym uciskiem w dołku. Był przygotowany na wezwanie. Spodziewał się go, lecz denerwował się mimo to. Jego drobiazgowo opracowane zeznania miały dać najsolidniejszą podstawę do wykazania złej woli i zaniedbań "góry" Kręgu Magów. Zajął miejsce zwolnione przez mistrza.
- Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z Nocnym Śpiewakiem? .
- Półtora miesiąca temu. Leczyłem to dziecko na bagnicę.
- Co możesz powiedzieć o przebiegu choroby?
- Ciężki i zagrażający życiu, ze względu na zaniedbanie szczepień przeciwko chorobom najczęściej występującym tutaj, w delcie rzeki.
- Czy odwiedzałeś chłopca również później, w okresie dochodzenia do zdrowia?
- Tak , przychodziłem do niego, gdy tylko pozwalał mi czas wolny. Przynosiłem mu zabawki. Rozmawialiśmy.
- Jakimi słowami możesz opisać to dziecko?
Rzecznik Kręgu patrzył na Imbira nieżyczliwie, lecz nie przerywał. Imbir był niewygodnym świadkiem. Jego młodość, jego uczciwa twarz zjednywała mu sympatię sędziów. Filar grał na uczuciach publiczności bez żadnych skrupułów. A jemu wynik tej sprawy wydawał się oczywisty! Cóż za ironia!
- Nieufny, spłoszony, niepewny, uparty, ciekawy, inteligentny, myślący, cierpliwy, ale także dziwaczny - wyliczał młody Stworzyciel.
- Czy możesz dodać do tego słowo "agresywny"?
- Nie! - rzekł Imbir z całą stanowczością, na jaką było go stać.
Rzecznik poprosił o turę głosu.
- Nauczyciel tego chłopca ma o tym inne zdanie. Spotykał się z lekceważeniem i obraźliwymi słowami. Ocenił Nocnego Śpiewaka jako dziecko leniwe i mało zdolne. Jest wielu, którzy się z tym zgadzają. Nie poproszę nikogo na świadka, gdyż wyliczenie wszystkich występków trwałoby zbyt długo i poważnie nadszarpnęłoby cierpliwość obecnych. W każdym razie ugryzienie służącej jest czynem wysoce agresywnym. Faworyt pana Bukata ma wyjątkowo brzydki charakter. Był też wielokrotnie karany za drobne kradzieże .
Filar skłonił głowę przed oponentem, jakby tamten sprawił mu wyjątkową przyjemność swoim wystąpieniem.
- Bardzo dziękuję. Istotnie chciałem poruszyć ten temat i powrócimy do niego, gdy przyjdzie kolej wezwania samego chłopca. Teraz jednak chciałbym kontynuować składanie zeznań przez Imbira Stworzyciela.
- Jak oceniasz wykorzystanie talentu przez chłopca?
- Jest silny, lecz jeszcze niewprawny. Do ćwiczeń potrzebuje absolutnego spokoju. Łatwo się rozprasza. Uczyłem go typowych technik medytacyjnych, na poziomie stosownym do jego wieku. Wyniki mnie zadowalały.
Przez salę przeszła fala podnieconego mamrotania. Imbir był pewien, że gdyby zagłębił się w przestrzeń mentalną; znalazłby się w wirze wściekłego myślowego hałasu. Ze swego miejsca poderwał się Hlinga, protestując ze złością.
- Bajdy! Jakiś praktykant uzyskuje to, co nie udałó się "błękitnym"? Kłamstwa, brednie! Szczeniak nie umie nic...
- Spokój! - ryknął sąsiad maga i pociągnął go w dół.
- Przypominam, mistrzu, że nie udzielono ci głosu jako świadkowi - rzekł zimno Filar. - A także to, iż są tu obecni magowie będący w stanie sprawdzić prawdomówność mówiącego.
Na nowo zwrócił się ku synowi.
- Z całą pewnością możesz powiedzieć, że chłopiec używał przy tobie talentu w sposób kontrolowany?
- Tak, z całą pewnością i z pełną świadomością wagi tego, co mówię.
- Czy jesteś w stanie przedstawić konkretne dowody?
Imbir wstał i zaczął opróżniać wypchane kieszenie, mówiąc jednocześnie:
- To są przedmioty, które zebrałem w jego pokoju. Próby, wyniki sprawdzania możliwości. Niektóre są bardzo dziwaczne. Czasem nie całkiem udane, bo on się jednak dopiero uczy...
Rozdawał wytwory dziecięcej wyobraźni oficjalnym przedstawicielom Kręgu, sędziom i najbliżej stojącym widzom. Oglądali kawałki ołowiu częściowo błyszczące złotym kruszcem, poprzekształcane przedmioty, odcisk małych palców w płaskim kamieniu, nadgryzione jabłko zatopione w kawale kwarcu i inne, równie ,zdumiewające rzeczy.
W obliczu namacalnych dowodów, argumenty "góry" odeszły w niebyt. Filar jednak chciał doprowadzić rzecz do końca. Należało potwierdzić prawa Bukata do chłopca i przykrócić apetyty Kręgu na władzę.
- Czas na podsumowanie. Proszę wprowadzić chłopca.
Imbir prowadził Nocnego Śpiewaka wzrokiem. W przeddzień byli tutaj wszyscy, by przygotować się do rozprawy, oswoić dziecko z otoczeniem i układem mebli. Lecz dzisiaj był tu tłum ludzi. Imbir bał się, czy chłopiec nie straci pewności siebie, czy będzie w stanie mówić? Byle tylko nie przestraszył się i nie zechciał uciec. Imbir zdążył poznać go bliżej i zorientować się, że pozorna krnąbrność pokrywa kruchą równowagę psychiki. To dziecko łatwo było przerazić.
Chłopczyk przemaszerował między strażą. O jego zdenerwowaniu świadczyły mocno zaciśnięte pięści. Imbir wiedział, że w jednej kryje się mały, szklany przycisk. Dał go Śpiewakowi w ostatniej chwili. Wiedział od ojca, że lepiej, by nerwowy świadek miał coś w ręku. Czuje się wtedy pewniejszy.. Poza tym zaciskanie palców, skubanie paznokci i tym podobne niekontrolowane ruchy robiły złe wrażenie, jakby przepytywany miał coś na sumieniu.
Chłopiec wdrapał się na wskazane miejsce. Imbir z trudem ukrył uśmiech satysfakcji. Ojciec był jednak geniuszem. Dzisiejszego ranka wymienili poprzednie siedzisko na inne, o wyższych nogach. Nocny Śpiewak, by wejść na nie, musiał podskoczyć. W ten sposób, z nogami nie sięgającymi ziemi, wydawał się sędziom mniejszy i bardziej bezradny.
- Odpowiadaj na pytania zgodnie z prawdą. Jeśli czegoś nie wiesz lub nie jesteś pewien, powiedz to. Zrozumiałeś?
Nocny Śpiewak pokiwał głową.
- Tak.
Imbir z ulgą usłyszał, że chłopiec mówi cicho, lecz wyraźnie.
- Powiedz, czy jesteś magiem?
- Nie - zaprzeczył chłopiec: - Mag ma szarfę i obrazek na skórze.
Imbir odetchnął. Nocny Śpiewak nie uważał się za maga i mówił szczerze.
- Czy wiesz, czemu tutaj jesteś?
- Chcą mi zabrać talent.
- Dlaczego?
- Za karę.
- Co zrobiłeś?
- Pogryzłem talentem tamtego człowieka.
- Czy potrafisz zrobić coś podobnego teraz, w tej chwili?
- Nie wiem. Wtedy bardzo... się bałem - głos dziecka załamał się.
Filar odczekał chwilę.
- Twój nauczyciel nie jest z ciebie zadowolony. Skarży się na ciebie. Mówi, że jesteś nieposłuszny. Mówił też, że kradniesz. Czy to prawda?
- Taaak - bąknął Nocny Śpiewak, spuszczając oczy.
- Jakie rzeczy zabierałeś?
- Mięso, chleb i jabłka... i nóż... i papier do pisania...- Nocny Śpiewak posłusznie odgrzebywał w pamięci swoje przewinienia. - ...cukierki...
- Pieniądze? - przerwał mu Filar.
- Nie. Tego nie wolno - odparł Śpiewak kategorycznie.
- A wiec bywałeś niegrzeczny. Czy karano cię za to cieleśnie?
- Co...? - spytał chłopiec niepewnie.
- Czy dostawałeś bicie, jeśli na to zasłużyłeś?
- Tak - potwierdził malec. Zaciskał ręce, aż zbielały mu kostki. Nie było tego widać pod sierścią, ale musiał być czerwony ze wstydu.
- Dobrze. Może wyjaśnisz dokładnie, na czym to polegało.
- Rózgą... -jęknął chłopiec, zgnębiony. - ...albo rzemieniem. W tyłek. A czasem przy ścianie.
- O tym opowiedz dokładniej.
Bukat zaciskał wargi i wybijał palcami nerwowy rytm na podłokietniku.
- Musiałem zdejmować koszulę - mówił chłopiec. - Oprzeć się rękami o ścianę, schylić się i on mnie bił w plecy.
- Wystarczy. Czy mój oponent ma jakieś pytania? - Filar zwrócił się do stojącego obok mężczyzny. Ten pokazał znak, że rezygnuje z tury głosu na rzecz przeciwnika. Wiedział już do czego doprowadził prawnik Bukata i czuł zniechęcenie. Zwolniony Nocny Śpiewak zniknął za drzwiami, prawie biegnąc.
- Dziękuję - rzekł ojciec Imbira. - Pozwolę sobie dla przypomnienia odczytać fragment cesarskiego edyktu, dotyczącego niewolnictwa. Otóż: W niewolę może być oddany jedynie człowiek mający długi pieniężne, których nie może spłacić. Może być oddany jako niewolnik tylko swemu wierzycielowi lub jego spadkobiercom. Tak samo niewolnikiem może zostać syn lub córka dłużnika. A w niewoli oni mogą pozostać jedynie tak długo, aż pracą wyrównają dług. Posiadacz niewolnika może uczynić z nim, co zechce ,jako ze swoją własnością, z wyjątkiem odebrania życia lub trwałego skaleczenia, gdyż niewolny człowiek może na powrót zostać wolnym obywatelem. Póki jednak pozostaje w niewoli, właściciel powinien mieć nad nim pieczę i odpowiedzialność. - Kontynuował:
- Dziecko nie uważa się za maga - to pierwsze. Drugie - zostało kupione w sposób legalny i nigdy nikomu innemu nie odsprzedane. Przedstawiciele Kręgu twierdzą, że nie wiedziano tu o tej zależności między Bukatem Mówcą a chłopcem. Lecz mimo to karano go niewolniczą chłostą.
Prawnik Kręgu machał wściekle ręką, domagając się głosu.
- Od kiedy słońce świeci na niebie, zawsze karano nieposłuszne dzieci, i to zwykle za pomocą rózgi! Nie ma w tym nic nadzwyczajnego ! Na tej sali nie ma mężczyzny, który by jako dziecko nie dostał choć raz w skórę! To niedorzeczne,
by wysuwać ten argument...
- Pan ma kłopoty ze słuchem lub uważa sędziów za bezrozumnych - przerwał mu Filar bezwzględnie. - Nocny Śpiewak opisał typową niewolniczą pozycję pokory. Nie słyszałem jeszcze, by jakiś rodzic karał swe dziecko przy ścianie. "Ściana" jest karą uwłaczającą godności i ma na celu podkreślenie wyższej pozycji karającego . Powszechnie stosuje się ją wobec niewolnych. Wszystko więc wskazuje, że to dziecko mimo wszystko jest niewolnikiem i tak było traktowane. W takim wypadku obejmuje je edykt cesarski, zabraniający trwałego okaleczenia. A że dziecko jednak kontroluje swoją siłę, nie może być mowy o zastosowaniu środków nadzwyczajnych. Dziękuję. Oddaję głos.
Imbir postanowił opuścić salę. Był zadowolony i dumny. Opłaciła się nieprzespana noc, spędzona wraz z Różą na szczegółowym spisywaniu wszystkiego, co wiedzieli o Nocnym Śpiewaku. Na tych notatkach ojciec Imbira wyostrzył nóż wymowy i pokroił sprawę, jak tylko chciał. Teraz oczywiście oponent jeszcze nieco poprotestuje , by zachować twarz. Potem sędziowie pójdą się naradzić, choć wiadomo z góry, jaki będzie wyrok. Argumenty Filara były nie do podważenia. Można to było zrobić jedynie odszukując matkę Nocnego Śpiewaka i udowadniając, że sprzedała syna dla chęci zysku. A to, po upływie ośmiu lat,było niewykonalne.
Imbir postanowił odszukać chłopca. Pewnie zaszył się w jednej ze swych licznych kryjówek. Z pewnością boi się i potrzebuje pociechy.
Ale nie. Gdy Imbir wydostał się z trudem z przepełnionej sali, zobaczył Nocnego Śpiewaka czekającego na galerii. Siedział okrakiem na balustradzie, opierając się plecami o kolumnę i obracał w dłoniach przycisk.
- Wszystko w porządku - powiedział Imbir.
- Wiem. Podsłuchiwałem. Czy teraz Bukat zabierze mnie z powrotem?
Imbir usiadł obok chłopca.
- Myślę, że nie. Bukat jest Mówcą, a ciebie powinien uczyć Stworzyciel. Za to ani zarządca, ani nauczyciel, ani nikt inny nie będzie cię już mógł skrzywdzić. Sędziowie uznają, że należysz do Bukata.
Nocny Śpiewak ożywił się.
- To znaczy że już nigdy nie dostanę rózgą?
- Nie miałbym takiej nadziei. Musisz się po prostu bardziej starać. Nie podkradać niczego, nie przeklinać i lepiej się uczyć. Bukat powie ci to samo. Jemu bardzo na tym zależy, żebyś został magiem. Talentem można zrobić tyle pięknych i pożytecznych rzeczy...
Nocny Śpiewak milczał i bawił się nadal kawałkiem szkła.
- Mogę to sobie wziąć? - spytał wreszcie i pokazał małą półsferę.
- Jasne, zrobię sobie drugi. Co tam jest?
Mag wziął przedmiot z ręki chłopca. W szkle była wygrawerowana róża - trochę niezgrabna, ale nie było wątpliwości co do gatunku kwiatu. Szkło wybierano od spodu, tak że rysunek wydawał się wypukły. U dołu, przy łodyżce umieszczono trzy nieforemne znaki. Imbir w pierwszej chwili nie mógł ich odczytać, potem olśniło go i odwrócił przycisk płaską stroną do góry. Napis był omyłkowo odwrócony. "Róża dla Róży" .
- Sam to zrobiłeś?!
Nocny Śpiewak kiwnął głową.
- Ciągle czekałem i czekałem. I martwiłem się, i martwiłem. I tak zacząłem dłubać. Starałem się, bo to dla Różyczki. Wiatr Na Szczycie nie umie takich rzeczy.
- Myślisz, że jak dam jej to i powiem, że ją kocham, to odstawi tego tłumoka? - dodał nieśmiało.
- Nie wiem, ale możesz spróbować. Róża jest na sali. Trochę potrwa, zanim się wydostanie z tego tłumu.
Nocny Śpiewak zeskoczył z poręczy.
- Poczekam na nią w jej pokoju.
Imbir patrzył, jak malec oddala się wzdłuż galerii. Jego brązowa głowa lśniła w słońcu. Czy nie było znamienne, że pierwszy w pełni świadomie i starannie wykonany twór tego chłopca był podarunkiem miłości? Imbir miał nadzieję, że tak pozostanie.
koniec
Okrąg Pożeraczy Drzew
Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od momentu gdy słońce przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa. Prędkość, niewielka zresztą, opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku długie stado, złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach.
Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swego miejsca widziała tylko jedno jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu do czasu dolatywał ostry, mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya pachniały własnym, niepowtarzalnym zapachem bezpieczeństwa.
Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch symetrycznych kciukach przelotnie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie ów wielkooki strażnik był tym razem jej partnerem. Gdy pół okręgu temu posłuchali nakazu zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z przyjemnością pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i sprawnością, przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę szukała w pamięci. Nor-man. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.
Wtedy Nor-man zerwał się, wydając gardłowy okrzyk- ostrzeżenie:
- Aryeen!!
Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła się sylwetka wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza zasięg wzroku, lecz nikt nie miał wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się ostrzeżenia podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się nagle, znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne, z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.
- To estrb - mruknął Nor-man siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.
Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go w stożek i tak sporządzonym kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika.
Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące zaszyfrowane nowiny.
- Co...?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Nor-man nasłuchiwał.
- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, pośliznął się i wpadł w koleinę.
Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.
- Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym na bezkształtną papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu. Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady.
Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała, zajmowała się drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet. Niebawem inny mężczyzna zmienił Nor-mana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił się wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i dołączył do innych mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w stronę grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak męska grupa zaczęła się przerzedzać. Odchodzili, pojedynczo i parami, zmęczeni długą służbą, senni. Nor-man ułożył się w pobliżu Meryi. Zasłonił oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech. Wartownicy zasypiali natychmiast.
Spokój nie trwał długo.
- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To była Kerstn, najmłodsza w grupie. Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło jej się w głowie.
- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.
- No to niech on pójdzie! - zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się na wznak, rozrzucając szeroko ręce. Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła.
- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i sama pofatyguj się po mięso!
Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nie posiadające żadnych szczególnych talentów pozwalających im utrzymać się na szczycie herarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.
*
- Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość.
- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.
Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu Rkheta, lśniących w ciemnościach jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach, pożerając ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopywanych za pomocą łopaciastych wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy. Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po prostu swawoliły.
Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej było drapieżnych zwierząt.
- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?
Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda pośrodku tułowia rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do środka.
- Tym razem pięć.
- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.
Merya zakaszlała z dezaprobatą.
- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne.
W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa dziewczynka siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi.
- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni, zanim zdążysz zliczyć do czterech.
Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko oczy i osłaniał dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i ciszej od przestraszonego węża.
- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.
Dert fuknęła gniewnie.
- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda!
Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.
- A czy to nie był twój syn? Podobny.
- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę.
Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.
- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.
*
Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać na drewnie skomplikowanych nacięć. Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie można było znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Ostrzegały przed drapieżnikami. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką gromadę, przepychając się i usiłując wspinać jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz. W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wyciągnął na górę, gdzie porwała je w objęcia przerażona matka.
Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i chronią w lesie.
- Skacz! - usłyszała. To Nor-man podczołgał się do niej.
- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją strach.
- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę!
Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku krawędzi pancerza.
- Skacz!!
- Nie... - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z całej siły.
- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.
Nor-manowi obsunęła się stopa. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam, gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie.
- Łatwe? - spytała.
- Następny... grzbiet... - wydyszał tylko.
Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej gromadzie, niebawem zaczęli rozdzielać się, dążąc ku swoim przywódczyniom. Matki przywoływały córki. Wartownicy wzywali się nawzajem, po czym, tworząc na nowo grupy, odszukiwali swoich podopiecznych. Merya obserwowała to z boku, skulona u stóp wielkiego drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya popatrzyła na nią przelotnie. Przywódczynie krążyły od grupki do grupki zbierając wieści. Kto zginął? Kto jest ranny? Wydawały polecenia i dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo zapanuje spokój. Przewodnicy stad podejmą wędrówkę, a reszta podąży za nimi tak jak od tysięcy okręgów. Zanim zapadnie mrok, nie będą już pamiętały, że cokolwiek zakłóciło odwieczny rytm ich podróży.
Merya patrzyła jak obie przywódczynie, pozornie bez planu dążąc od jednej gromadki do drugiej, zbliżają się do siebie coraz bardziej. Wreszcie stanęły twarzą w twarz. Przywódczyni obcego szczepu była postacią imponującą. Wysoka, chuda, umięśniona jak łowca. Jej głowę zdobiły kity wysuszonych traw stepowych, tworzące wysoką, jasną grzywę. Zielonkawą skórę kobiety pokrywały ciemne, wijące się linie. Gdy stanęła nieruchomo, Meryi przez chwilę zdawało się, że znikła i zostały z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu. Wo-grt z plemienia Meryi wydawała się przy "Grzywiastej" drobniejsza, delikatniejsza i starsza niż w rzeczywistości. A jedyną jej ozdobę stanowił "naszyjnik losów", z którego odczytywała narodziny i zgony. Jednak to nie postura dała jej pierwszeństwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widniało dziewięć wykłutych i napuszczonych czarnym barwnikiem płodoznaków - tyle, ile wydała na świat dziewcząt. I chociaż ostatnia pora godów nie przyniosła jej już dzieci, Wo-grt zachowała przywództwo dzięki lotnemu umysłowi i twardej ręce. Na dominującą postawę "Grzywiastej" odpowiedziała pozycją "neutralność" i nie poruszyła się, dopóki tamta, zwlekając, nie przyjęła takiej samej.
- Niespodziane spotkanie - pierwsza odezwała się Wo-grt.
"Grzywiasta" milczała przez chwilę.
- Opóźnienie, waye szły za powoli - rzekła wolno wymawiając słowa. Jej mowa z początku była ledwo zrozumiała. Pełna przydechów i obco brzmiących zbitek dźwięków.
- Dlaczego opóźnienie? - Wo-grt błyskawicznie dostosowała się, mówiąc równie prosto i powoli. "Grzywiasta" przysiadła, całkiem już rozluźniona, a Wo-grt poszła za jej przykładem. Dłonie pasiastej kobiety poruszały się w skomplikowanych gestach, oczy błądziły w przestrzeni. Szukała słów.
- Mało jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone. Pożeracze Drzew nadeszli i nie ma drzew.
Słuchacze nachyleni ciekawie ku rozmówczyniom wymieniali niepewne spojrzenia. Ktoś zakaszlał tonem wyrażającym zwątpienie. Nie było drzew? Gdzież się podziały?
- Czerwony zjadacz liści? Dziecko słońca z pustyni? - spytała Wo-grt, mając na myśli pożar lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawiała się, przekładając w myśli skojarzenia.
- Nie! Nie, nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Pożeracze Drzew! Nic nie czarne, nic nie ciepłe.
- Pożeracze Drzew? Kto widział?
- Nikt nie widział - ciągnęła "Grzywiasta". - Ziemia mówiła: obce plemię, dużo obce waye. Bardzo obce - dodała z naciskiem. - Nasze waye długo szukały jedzenie. Dwa dzień- noce. Opóźnienie.
Rozdrażniona, poklepała dłońmi chude policzki. Wo-grt uznała, że nie dowie się niczego więcej. Przechyliła się ku "Grzywiastej".
- Dla ciebie mało wrogów, wiele narodzin, czysta woda i jedzenie każdej nocy - zaintonowała. Pasiasta kobieta powtórzyła jej gest. Ich nozdrza zbliżyły się łowiąc zapachy.
- Dla ciebie mało wrogów, czysta woda i zawsze jedzenie - powtórzyła "Grzywiasta", taktownie opuszczając fragment o narodzinach.
Przywódczynie rozeszły się w przeciwne strony. Członkowie obu szczepów wracali do swoich zajęć. Do opieki nad dziećmi, na zmianę warty, do dziennej drzemki lub zbierania żywności. Tylko Merya została na starym miejscu. Zaniepokojona czymś nieokreślonym. Drążyło ją przeczucie zmiany i niebezpieczeństw.
*
Liść pokrywały żółte i brązowe plamki. Wyglądał jak skrawek chorej skóry. Merya zmięła go w dłoniach. Potem rozprostowała i znów pogniotła. Monotonny ruch rąk trochę uspokajał. Bała się. Niepokój wypełnił ją tak dawno temu i trwał niezmiennie, aż nauczyła się z nim żyć. Strach nadszedł wiele nocy temu. Zanim jeszcze świat zachorował, nim przyszli Pożeracze Drzew.
Miejsce narodzin powitało szczep ciszą. Spłoszone ptaki opuściły gniazda, wszechobecne drobne zwierzątka zniknęły. Krzewy wyglądały, jakby przetoczyło się po nich stado ślepych waya. Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się, naruszone w posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród sieci ciemnych korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła:
- Dzieci...
Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej katastrofy, nie mogła odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później.
- Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym okrąg temu powierzyły swoje potomstwo. W ciągu paru chwil krzykom pierwszej zawtórowały zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać "swojego" drzewa. Wplątane w korzenie leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. Uderzyła obiema rękami drzewo, które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał, wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy.
- Dość!! Ugerhs!! Dość!! - usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wo-grt jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze miejsca - nozdrza i błony słuchowe.
- Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę.
Rozpoznała głos Nor-mana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o swoje dzieci. Nie chciał, by tarzając się po ziemi zrobiła im krzywdę. Odepchnęła strażnika szorstko.
- Nic mi nie jest. Im też nie.
Poszła w stronę Wo-grt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Nor-man podążył za nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień.
Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: "Żadne z dzieci nie przeżyło. Teraz ktoś musi pozostać, by opiekować się następnymi". Przejrzenie patyczków ze skomplikowanym wzorem nacięć w "naszyjniku losów" i... ona. Wybrana, wypchnięta spośród członków szczepu, pozostawiona.
*
- Merya!
Ocnęła się. Liść, bezlitośnie miętoszony, nie przypominał już niczego. Wielkie oczy Nor-mana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe.
- Boli cię? - spytała.
- Nie.
Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania.
- Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział.
- Wiem - odparła krótko.
- Potrzebujemy mięsa.
- Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc.
Zapadał zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Nor-man podczas przymusowej bezczynności. Łuk strażnika był dla kobiety nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła się strzelać metodą prób i błędów. Płacząc nad otartymi cięciwą palcami i nabiegłymi krwią pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub zobaczyło. Nor-man jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki i jagody, lecz to nie wystarczało. Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i nabierała koloru wyblakłych porostów.
Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią. Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to, że po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego toru życia, tak ona pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć.
- Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy.
Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego znieść.
- Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych.
- Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama.
- Myślę?... Od myślenia to ja jestem!
Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna (choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Nor-mana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem, łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło, obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczystą żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba świata objawiała się, prócz żółknięcia i opadania liści, także ciągłym deszczem i chłodem.
"Może jutro będzie cieplej" - pomyślała, ale sama w to nie wierzyła. Słońce odeszło wraz z waya, las umierał i nic nie toczyło się ku lepszemu.
Jak każdego wieczora obeszła urodzinowe drzewa, sprawdzając, czy nic nie grozi nowemu pokoleniu. U podnóża jednego z drzew niewielkie zwierzę z zapałem rozgrzebywało grunt. Puszysty ogon chwiał się w powietrzu, krótkie łapy pracowały błyskawicznie, wyrzucając grudki ziemi. Merya cisnęła kawałkiem suchej gałęzi, który rykoszetem odbił się od drzewa i trafił w małego kopacza. Ten odskoczył, skrzeknął, odsłaniając spiczaste zęby. A potem natychmiast przepadł w zwalisku martwych konarów, ciągnąc za sobą ogon jak niepotrzebny, strojny dodatek. Merya uklękła, zaglądając do wygrzebanej dziury. Wybrała kilka garści ziemi, próbując ocenić szkodę. Wścibskie zwierzęce łapy dotarły do drobnej siatki korzonków, spowijających płód Rkheta troskliwym kokonem. Pod wpływem dotyku Meryi drgnęły, oplotły jej palce, jakby smakując zapach skóry i rozluźniły swój oplot. Merya położyła się, zaglądając głębiej. Jej źrenice rozszerzyły się w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosowywał się do ciemności. Z jamki spojrzało na nią mętnie oczko - miniaturka jej własnych, a maleńka łapka rozprostowała maciupkie paluszki. Merya westchnęła głęboko, oczarowana niespodzianie odkrytym cudem. Gdy matki powierzały swoje potomstwo korzeniom urodzinowych drzew, dzieci były jeszcze niekształtnymi kulkami wielkości męskiej pięści, z nieproporcjonalnie dużymi pyszczkami. Wkładane do dołków wymoszczonych przeżutymi liśćmi, natychmiast chwytały ostrymi ząbkami podsunięty korzeń i w żaden sposób nie dałyby się oderwać. Tym razem przetrzebiony zagajnik przyjął na siebie większy ciężar. Wiele drzew zginęło i te, które przeżyły, karmiły teraz wielekroć więcej podopiecznych niż zwykle. Czy dadzą sobie radę? Merya miała nadzieję, że tak. Na całej trasie waya istniał tylko jeden lasek urodzinowych drzew. Jeżeli on zginie, wymrze również plemię. Zasypała z powrotem dołek i położyła na tym miejscu ciężki kawałek gałęzi dla ochrony przed nieproszonymi gośćmi. Obiecała sobie, że podobne osłony zrobi również w innych miejscach. Lecz później, po łowach.
*
Było tak jak zwykle. Merya wracała z pustymi rękami. Ogarnięta desperacją próbowała chwytać nawet te stworzenia, które umaszczeniem ostrzegały przed swą niejadalnością. Uśmierciła i usiłowała zjeść zwierzątko o gładkiej, plamiastej skórze (zbyt powolne, by umknąć). Zwróciła natychmiast przełknięty kęs, a potem długo pluła, próbując pozbyć się obrzydliwego smaku. Znów więc pozostawało tylko zbieranie jałowych grzybów, których i tak było coraz mniej.
Merya ociężale przeskoczyła strumyk ograniczający z jednej strony urodzinowy zagajnik. Przysiadła na drugim brzegu. Długotrwała głodówka sprawiła, że nawet niewielki wysiłek wymagał odpoczynku. Zaczerpnęła wody, która była tak zimna, że przejmowała bólem stawy. Czas czuwania kończył się. Szarzało. Niebawem ukaże się słońce. Nie tamto, które znała Merya, lecz to nowe - blade jak ona sama i zmarniałe jak wszystko dokoła. W błocie na brzegu strumienia odcisnęły się ślady zwierzyny. Merya popatrzyła na nie z początku bezmyślnie. W następnej chwili ożywiła się. Zwierząt musiało być co najmniej kilka. Przyszły do wodopoju.
- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - wyszeptała, pochylając się nad tropami. - Myśl! Myśl! I działaj!
Ślady, choć głębokie, częściowo rozmył deszcz. Nie były świeże. Jak stare?
- Myśl!
Z poprzedniego zachodu słońca? Jak długo można wytrzymać bez wody? Może stado przyjdzie tu jeszcze raz? Może przychodzą tutaj zawsze? Myśli Meryi toczyły się precyzyjnie niczym miniaturowe waya po swych ścieżkach. Prawie już czuła cudowny smak świeżej krwi i mięsa. Zabić i zjeść! Jak...? Czekać. Jak? Ukryć się. W jaki sposób? Na drzewie? Jak?... Zielonkawa skóra Rkheta odcinała się od tła.
- Myśl! Myśl! - szeptała Merya do swego odbicia w wodzie. Nad ramieniem zniekształconego falami wizerunku coś trzepotało. Wplątana w zmierzwione włosy na karku tkwiła gałązka z jedynym liściem, który drżał w lekkich podmuchach wiatru jak delikatne skrzydło owada. Jak... kitka stepowej trawy. Przez mgnienie Merya miała przed oczami przewodniczkę obcego plemienia, która stroiła włosy trawą. Pomalowana w kręte pasy, wtapiała się w otoczenie, znikając sprzed zdumionych oczu.
Drżąc bardziej z podniecenia niż z chłodu, Merya nabrała w garść żółtawej gliny i zaczęła rozsmarowywać ją nieregularnymi plamami na własnej skórze. Miała uczucie, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego. Czegoś, co zaważy na losie jej i Nor-mana.
Ukryta w koronie drzewa, złocista wśród złocistości, czekała cierpliwie. Coś w niej skamieniało. Wszystkie uczucia - głodu, lęku, frustracji - wyparte zostały przez tę straszliwą cierpliwość. Była gotowa czekać w tym miejscu aż do śmierci.
Zwierzyna nadeszła wraz z pierwszym promieniem bladego słońca, który przedarł się przez rzadką zasłonę liści i zatańczył na powierzchni wody. Stworzenia były smukłe, rdzawobrązowe, o długich tylnych nogach i jeszcze dłuższych ogonach. Merya powoli napięła łuk. Koniec kamiennego grotu przez chwilę chwiał się niezdecydowanie, mierząc to w głowę, to w korpus lub lędźwie.
"Nie strzelać w głowę - grot ześlizgnie się po kości" - przypomniała sobie słowa Nor-mana. Brzęknęła cięciwa i strzała utkwiła w tułowiu wybranego zwierzęcia. Krótki krzyk cierpienia ostrzegł pozostałe. W szalonym pośpiechu, a jednak płynnie i z gracją przeskoczyły strumień i zniknęły między drzewami. Postrzałek także usiłował ratować się ucieczką. Potknął się jednak i padł rzężąc. Merya zeskoczyła z gałęzi, zapominając całkiem o wysokości. Omal nie połamała nóg. Uderzenie kolanami o piersi zaparło jej dech. Poderwała się niezdarnie, podpierając rękami, kaszląc i walcząc o haust powietrza. Ale nie to w tym momencie było ważne. W zasięgu ręki leżało mięso! Jej mięso!!
Ciężko ranne zwierzę przetoczyło się na grzbiet, ostatkiem sił wymachując nogami zaopatrzonymi w duże, twarde pazury. Merya zręcznie uniknęła tych ciosów. Zaszła słabnącą ofiarę od strony głowy, wbił palce w nozdrza zwierzęcia i jednym ruchem noża rozpłatała mu gardło.
Niedługo potem siedziała obok swej zdobyczy, opita krwią i oblizywała zabrudzone nią dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu było jej ciepło.
*
Słaniając się ze zmęczenia, wreszcie dowlokła do szałasu łup prawie tak duży jak ona sama. Zaniepokojony Nor-man czekał na zewnątrz. Musiał siedzieć tak dość długo, bo był szary z zimna, a futro nad nosem nastroszyło mu się, ozdobione na każdym włosku maleńką kropelką.
Popatrzył na umazaną gliną Meryę, na jej zdobycz i po prostu zaczął się śmiać. Kołysał się, pohukując i bijąc kułakami w pierś.
- Czyś ty oszalał!? - wysapała Merya, widząc ten atak dobrego humoru i czym prędzej zasłoniła ręką usta, czując, że wargi same podchodzą jej pod nozdrza w niezamierzonym uśmiechu.
- Uh, uh... ou... Jak ty wyglądasz! - wyjęczał Nor-man.
Merya spojrzała na swe plamiaste ręce i też wybuchnęła szaleńczym śmiechem ulgi.
Jedli i jedli, aż wreszcie prawie nie mogli się poruszać.
- Czy nam nie zaszkodzi?... - słabo wyszemrała Merya pod wpływem nikłych resztek rozsądku.
- Wolę umrzeć z przejedzenia niż z głodu - odparł Nor- man.
- A co to za zwierzę?
Teraz, gdy pusty żołądek przestał przesłaniać świat, Merya zastanowiła się, co też właściwie upolowała. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, żaden łowca nigdy nie przyniósł czegoś takiego. Nor-man patrzył długą chwilę na poszarpany kadłub, mierzwiąc w zamyśleniu futro nad membranami.
- Kecztgrent-ra. Ziarnogłów - powiedział.
Rzeczywiście, wąska czaszka stworzenia przypominała wydłużoną pestkę.
- Skąd wiesz?
- Wymyśliłem. Byłem prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Nor-man spojrzał na Meryę, zadziornie ruszając nosem.
- Więc... one są nowe? - Dotknęła palcem martwej głowy i natychmiast go cofnęła, jakby łeb mógł ją jeszcze ugryźć.
- Tu wszystko jest nowe - odrzekł Nor-man.
- Czy kecztgrent-re przywędrowały tutaj? Tak jak waya?
- Pewnie tak.
Merya podniosła wzrok na korony drzew, z których sypały się liście.
- Wszystko się zmienia, wszystko się porusza - mówiła powoli. - Gdy byliśmy z waya, liście były zawsze takie same i zwierzęta były zawsze takie same w zwykłych miejscach. A teraz my stanęliśmy i wszystko inne ruszyło.
Nie liczyła na to, że towarzysz pojmie, o co jej chodzi. I chyba nawet obawiała się zrozumienia z jego strony. Niepokoiły ją cechy odkrywane u mężczyzny, który przedtem żył obok, jak przedstawiciel innej, użytecznej, lecz tajemniczej rasy.
- Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie - powiedział Nor-man gładząc usztywnioną nogę. - Może wszystko zawsze się poruszało, tylko my tego nie widzieliśmy?
- Wszystko się rusza, tylko nie my - wtrąciła Merya.
- Nie - zaprzeczył. - My też, a ty nawet bardziej niż ja.
Popatrzył znowu na złamaną kończynę, ale Merya wiedziała, że to nie swój stan miał na myśli.
*
Nowy sposób polowania dawał rezultaty. Merya za każdym razem przynosiła łupy. Mniejsze lub większe, ale nigdy nie wracała z pustymi rękami. Często były to zwierzęta, jakich nigdy przedtem nie widzieli. Do "ziarnogłowa" dołączył wkrótce "wąchacz" z długim pyskiem ozdobionym pękami ruchliwych wąsów, "grzebołap" zabity podczas rycia w leśnej ściółce, kilka "plamiatek" i wreszcie groźny "pazurec", który omal nie okaleczył łowczyni. Meryę coraz bardziej wciągały polowania. Przestały być trudnym do spełnienia obowiązkiem, a stały się czymś podniecającym, wręcz przyjemnym. Bawiło ją malowanie na skórze żółtych i brązowych deseni, dających niewidzialność. Czasem podkradała się i zastygała wśród zarośli o krok od stadka żerującej leśnej drobnicy tylko po to, by ją obserwować. Czuła się większa, silniejsza i bardzi niebezpieczna. Nor-man miał rację - "poruszała się".
Merya znosiła łupy, a Nor-man nabierał sił i coraz więcej pracował. Wyprawiał skóry upolowanych zwierząt. Z niektórych zeskrobywał cierpliwie włosie, ciął na paski i splatał z nich całe wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprzęże na narzędzia.
- Po co tyle tego? - pytała Merya. - Zapychasz szałas. Wszędzie leżą skóry.
- Przydadzą się - zapewnił ją. - Muszę zająć czymś ręce. Poza tym milej jest zagrzebać się w stosie futra niż w zimnych liściach.
Skończył się problem jedzenia, chłód pozostał, a nawet rósł i Merya doceniała wysiłki partnera, gdy wracała do szałasu mokra i przemarznięta.
*
Mijały dni i noce. Świat toczył się swą koleiną ku niewiadomemu. Merya i Nor-man przemierzali las jak dwie trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich ciał ustąpiły czerniom i brązom w miarę, jak puszcza zamierała we wszechobecnej wilgoci i rozkładzie.
Noga wielkookiego Rkhera zrosła się nieco krzywo. Biegnąc kulał, zataczał się lekko, co sprawiało wrażenie dziwacznego tańca. Lecz przecież to kalectwo nie przeszkadzało mu czaić się na zwierzęcych ścieżkach. Strzelał tak samo celnie jak przedtem. Meryę dziwiło tylko jego zamiłowanie do bezsensownych czynności. Tracił czas na odsłanianie zębów ubitych zwierząt, oglądał ich łapy, dmuchał w sierść. Czasem rozcinał brzuchy i sprawdzał, co jadły.
- Po co to robisz? - spytała pewnego razu zirytowana Merya.
- Przyda się - odpowiedział spokojnie.
- Babranie się we flakach tych tłustych śmierdzieli ma ci się przydać?! - fuknęła Merya kopiąc zdobycz.
- Tak, są tłuste - przyznał Nor-man - a ja chciałbym wiedzieć czemu. Uczę się. Nie wiem, czego się uczę, ale myślę, że to będzie ważne.
Przykucnięty nad wypatroszonym zewłokiem, pokryty maskującym rysunkiem, o rękach umazanych krwią i z błyskiem w oku, wyglądał jak demon z opowieści dla dzieci.
- Możliwe też, że uczę się nieważnych rzeczy - ciągnął. - Ale to okaże się później. Na razie robię, co robię. Chcę zrozumieć to.
Wskazał szerokim gestem otoczenie.
Odtąd działali razem. Merya za przykładem Nor-mama zbierała najdrobniejsze i pozornie błahe ułamki wiedzy o świecie. Nauczyła się znajdować przyjemność w pytaniu "Dlaczego?", nawet jeśli pozostawało bez odpowiedzi. Nadawali nazwy zwierzętom, roślinom i miejscom, biorąc je w posiadanie. On wspierał ją swą cichą inteligencją i cierpliwością, ona użyczała mu własnej bystrości i witalności. Niezauważalnie dla samych siebie wtapiali się w nowe tak, że stało się znanym. Aż pewnego zmierzchu Merya podczas zwyczajowego obchodu urodzinowego zagajnika przystanęła, unosząc oczy ku czerniejącej gmatwaninie gałęzi na tle popielatego nieba. Wyciągnęła ręce, dotykając sąsiadujących pni. Nor-man naśladował ją. Ziębły im stopy zanurzone w opadłych liściach. Palce rozważały śliskie nierówności kory.
- Czuję się jak drzewo - wyszeptał Nor-man.
- Korzenie żywią się ziemią, a gałęzie niebem - powiedziała cicho Merya. - Myślę... wydaje mi się...
- Co...?
- Świat nie umiera. On po prostu śpi.
- Heeh... I obudzi się.
- Tak. Obudzi się.
*
Malutkie zwierzątko, żyjące w norce między korzeniami, wysunęło ostrożnie pyszczek na zewnątrz. Pęk wąsików wibrował, łowiąc zapachy i dźwięki. Merya cmokała, wabiąc cierpliwie płochliwe stworzonko. Zwierzaczek cofnął się, a potem znów wyjrzał, świdrując intruza parą czarnych, okrągłych ślepków. Odpowiedział na wabienie czupurnym "czek-czek..." i schował się ostatecznie, uznając, że dość ma już poufałości.
- Wyglądał na zdrowego i zadowolonego - odezwał się Nor- man. - Czy o to ci chodziło?
Merya szczelnie otuliła się płatem futra.
- Jest coraz zimniej, a na nim to nie robi wrażenia.
- Ma futerko.
- My też się o nie postaraliśmy - odrzekła. - To coś daje, ale nie tyle, ile bym chciała. Ten maluch zagrzebał się pod ziemią. Ciekawe po co?
Nor-man odruchowo potarmosił sierść nad nosem. Zastanawiał się.
- Chroni się przed wrogami - powiedział. - Chociaż ten sposób jest chyba niepewny. Grzebołap wykopałby go z łatwością.
- Może nora jest bardzo głęboka.
Merya wsunęła rękę aż po łokieć w wąski otwór.
- Chyba... Eh!!
Wyszarpnęła gwałtownie ramię. Rzuciła okiem na skaleczony palec, po czym strzepnęła z niego kroplę krwi.
- "Zębatek" - zaproponował Nor-man.
Zaśmiała się i oblizała ślad drobnych ząbków.
- Chyba nie bardzo głęboko, ale... w środku jest ciepło!! - dokończyła z tryumfem.
- A więc wykopiemy sobie norę - podsumował Nor-man.
- Dużą norę!
*
Budując nowe schronienie wykorzystali zagłębienie pod jednym z urodzinowych drzew, które ucierpiało od Pożeraczy, lecz nie uschło. Było pochylone i przed ostatecznym upadkiem chroniło je sąsiednie. Przez kilka dni Merya i Nor-man na zmianę wybierali spod korzeni czarnoziem, piach i kamienie, ryjąc coraz głębiej. Omijali większe korzenie, mniejsze same cofały się przed nimi, szukając sobie nowych miejsc. Schronienie pod drzewem było niskie i niezbyt obszerne. Wyciągnięte ręce dotykały przeciwległych krańców. Ku zadowoleniu Nor-mana znalazły zastosowanie stosy wytrwale konserwowanych skór - wyścielił ściany zatrzymując osypujący się piasek. Wymoszczona futrami ziemianka przeistoczyła się w wygodne, ciepłe i bezpieczne gniazdo.
Gdy oboje zasypiali w nim po raz pierwszy - przytuleni, grzejąc się wzajemnie, Merya pomyślała o małych Rkheta śpiących i rosnących dokoła. Tak samo jak one odpoczywała w bezpiecznych objęciach urodzinowego drzewa.
*
Z samego środka zielonych snów wyrwało Nor-mana uczucie nadejścia czegoś nowego i niepokojącego. Wejście do ziemianki odcinało się od wewnętrznego półmroku plamą jasnego światła. Powoli wygrzebał się spod przykrycia. Ostrożnie jak płochliwy zwierzak wysunął głowę na zewnątrz. Chwilę trwało, zanim jego oczy przywykły do jaskrawego blasku.
- A niech mnie zjedzą!! - zawołał.
Wszystko dokoła było jednolicie białe. Powietrze, dotąd tylko chłodne, teraz stało się tak zimne, że sprawiało ból nozdrzom. Nor-man, czując, że Merya popycha go z tyłu, wyczołgał się z krótkiego tunelu, robiąc jej miejsce.
- Co to jest? - zdumiała się, zanurzając dłonie w zimnym, białym puchu. - Nasiona?...
- Nasiona czego? Eh, eh! To boli! - Nor-man z nieszczęśliwą miną przestępował z nogi na nogę. Merya zanurkowała do nory i wyniosła z niej wybrane na chybił trafił kawałki futer.
- Stań na tym.
Nor-man z zakłopotaniem rozglądał się dokoła. Gładka biała powierzchnia ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Lekki puch osiadł także na konarach drzew i cienkich gałązkach. Merya z przejęciem badała nowe zjawisko.
- To nie nasiona.
Grudka białego "czegoś" nie smakowała niczym konkretnym. Roztarta w dłoniach nikła, pozostawiając po sobie wilgoć. Merya polizała mokrą rękę.
- To woda! - stwierdziła ze zdumieniem.
- Nor-man zebrał garść bieli i zgniótł ją w bryłkę z wyraźnie odciśniętymi śladami palców.
- Woda... Ale skąd się to wzięło? Wyrosło czy co?...
Oboje jak na sygnał popatrzyli w niebo, a potem na siebie.
- Znów coś, co trzeba nazwać - powiedział łowca. - A już zaczynałem się przyzwyczajać. Czuję się jak źdźbło trawy. Ledwo wiatr mnie przegnie na jedną stronę, to znów dmucha z drugiej i na nowo muszę się przechylać.
Kiwnął się w przód i w tył, z zabawnie zmartwioną miną, stracił równowagę i usiadł w zimnym puchu.
- Eh! Eh!
Zerwał się czym prędzej i otrzepał. Merya śmiała się, rozbawiona jego wygibasami.
- No to jak to nazwiesz? Ty, prawie najlepszy w opowiadaniu historii?
- Dort'tefch. Nasienie deszczu.
*
Dort'tefch pozostało przez kilka dnio-nocy. Potem znikło i dwoje Rkheta już myślało, że nie zobaczą go więcej, ale pewnego ranka w powietrzu znów zawirowały białe strzępki. "Nasienie deszczu" opadało coraz gęściej i gęściej, wreszcie przykryło wszystko grubą warstwą i zaległo na dobre.
Dwa "źdźbła trawy" ze spokojem pochyliły się wraz z wiatrem losu. Zręcznie poprzykrawane i sczepione kawałki skór ochroniły ich przed kąsającym zimnem. Merya wymyśliła, jak zabezpieczyć nogi, owijając je długimi pasami futra aż do kolan, a Nor-man ulepszył efekt, smarując skórę tłuszczem.
Polowali jawnie, dążąc za długimi pasmami śladów, pozostawianych przez zwierzynę na zdradliwej bieli. W ciągu paru dni zniknęły grzebołapy. Za to pojawiły się nachalne krtóre - płaskozęby, przed których łakomstwem trzeba było chronić korę urodzinowych drzew.
"Nasienie deszczu" nie miało zamiaru znikać, a wręcz przeciwnie - przybywało go. Ubywało za to zwierzyny i coraz trudniej było coś złowić. Pewnego razu chudy, zdesperowany pazurec usiłował odebrać parze łowców zdobycz i odtąd Nor- man nosił jego jasno nakrapianą skórę.
*
Gorzkawa woń kobiecej skóry trwała w nozdrzach Nor-mana ciężkim, nie do pozbycia się osadem. Mężczyzna dążył śladem owego zapachu, klucząc między drzewami, pozostawiając po sobie chwiejny trop. Był boso, ale nie czuł zimna. Gorąco krwi pędzącej przez ciało drażniło go do szaleństwa. Dawno już zerwał z siebie futra i gnał tak - nagi, nastroszony, dziki. Wydając głuche okrzyki, uderzał w biegu palcami o szostką korę, drapiąc skórę do krwi. Jej krople spadały na biel dort'tefch, podobne rozgniecionym jagodom. Tropy Meryi okrążały drzewa, zapętlały się, zawracały. Nie wybierała szlaku. Uciekając, brodziła w dołkach wypełnionych "deszczowym nasieniem", przedzierała się przez zarośla, pozostawiając w cierniach pasemka włosów, których zapach potęgował jeszcze żądzę mężczyzny. W pewnym miejscu przewróciła się. Nor-man z jękiem padł na odcisk ciała wybranki. Połknął garść bieli, która nie przyniosła ukojenia, po czym poderwał się i pognał dalej, nie odrywając wzroku od śladów stóp. Szlak skończył się niespodzianie parą szczupłych, zielonkawych nóg. Piękna jak liść, pachnąca gorzką korą kobieta czekała na niego, by napełnił ją nowym życiem.
*
- Nie powinnaś tego robić. Omal mnie nie rozniosło - poskarżył się Nor-man, przerywając na chwilę lizanie skaleczonej dłoni.
- Nie podobało ci się? - spytała Merya, prowokacyjnie wyginając się do tyłu.
- Tego nie powiedziałem - mruknął łowca i uśmiechnął się z błyskiem w oku.
- Powtórzymy to następnym razem?
Nozdrza Nor-mana drgnęły pożądliwie.
- Mmmhhrrr... Ale to ty będziesz mnie gonić!
Tą propozycją tak rozśmieszył partnerkę, że po prostu musiała wytarzać się w dort'tefch. Dołączył do niej i znów kochali się wśród chrzęszczących zasp, nie czując chłodu, ogrzani namiętnością.
Zwabiony pożądliwymi okrzykami drapieżnik przyglądał się zza drzewa temu, co zdało mu się walką na śmierć i życie. Oblizując się nerwowo, to napinał, to rozluźniał mięśnie, zwlekając ze skokiem. Wreszcie zrezygnował i odszedł, szukając mniej groźnej zdobyczy.
*
Kochankowie wracali do schronienia pod urodzinowym drzewem. Emocje odpadały z wolna. Nor-man raz po raz odruchowo macał barki w poszukiwaniu rzemiennej uprzęży.
- Nie mam nawet noża - utyskiwał. - Co będzie, gdy znów natkniemy się na pazurca?
- Wejdziemy na drzewo - odparła Merya. - Chodź prędzej, zaczynam marznąć.
Łowca zatrzymał się tak raptownie, że Merya wpadła na niego.
- Co?...
Nor-man milcząc wpatrywał się w rząd głębokich dołków, przecinających ich starą, wydeptaną ścieżkę. Oczy strażnika rozszerzały się coraz bardziej. Gwałtownie, że świstem wciągnął powietrze. Merya zajrzała do najbliższego ze śladów. Dort'tefch na dnie był zbity do twardości kamienia, z wyraźnym trójpromienistym wzorem. Wiedziała, kto zostawił te ślady. Wspomnienia, które oboje z Nor-manem zepchnęli na samo dno umysłów i usiłowali przysypać nowymi doznaniami, powróciły z siłą uderzenia huraganu.
Znów było zielono i młode, gorące słońce rozsypywało swe złote uśmiechy na ciepłych liściach. Merya drzemała przed szałasem, a Nor-man czuwał nad nią jak zwykle. Trzech pozostałych wartowników krążyło po urodzinowym zagajniku. Ten błogi spokój przerwał przeraźliwy krzyk. Od tego momentu wydarzenia stały się poszarpanym pasmem to mglistych, to wyraźnych aż do bólu obrazów.
Nor-man zastygły w pozie pełnej napięcia. Rozdarty między obowiązkiem chronienia kobiety a chęcią przyjścia z pomocą towarzyszom.
Merya pamiętała gałęzie chlaszczące ją po twarzy, twardy uścisk palców na ramieniu, gdy strażnik wlókł ją za sobą.
Ciało krępego wartownika, zalane krwią. Rozprute straszliwym ciosem. Trzewia walające się na splamionej ziemi. Szeroko otwarte, zdumione oczy, jakby śmierć zaskoczyła go nagle.
Potworna postać, stojąca na leśnym pagórku, wielka jak góra. O ramionach jak potężne konary, po których leniwie pełzały błyskawice. Ogromne, obce oko. Ciemne, lśniące niczym owadzi pancerz. Na nowo Merya poczuła mdlący odór intruza. Zobaczyła jego twarz - ohydną, zniekształconą, jakby ktoś wtłoczył jego szczęki w głąb czaszki.
Strzały Nor-mana nie czyniły krzywdy demonowi. Sterczały z wielkiego ciała, nieszkodliwe jak ptasie pióra.
Straszliwe, lśniące pazury wzniesione do ciosu.
Ostatnia strzała łowcy.
Spękana kora suchej gałęzi pod palcami kobiety.
Uderzenie na oślep.
Błysk.
Gigantyczny kształt walący się na drobną postać strażnika.
Merya osunęła się na kolana, zwinęła, splatając ramiona nad głową. Była w stanie myśleć tylko o jednym: wrócił... wrócił... wrócił... wrócił...
- Strażniczko!
Merya uniosła głowę. Jak ją nazwał?
- Strażniczko!
- Ja nie...
Przerwał jej:
- Oboje jesteśmy strażnikami. Zabiliśmy jednego Pożeracza Drzew i zrobimy to samo z drugim.
- Nawet nie wiem, jak to się stało - powiedziała Merya markotnie. - Walnęłam go, a on po prostu upadł.
- Z moim nożem w brzuchu.
Merya uśmiechnęła się blado.
*
Pożeracz Drzew nie pojawił się. Stare ślady zawiało, ale niepokój pozostał. Dwoje Rkheta zawęziło teren swych wędrówek. Stali się czujniejsi. Beztroska gonitwa po lesie wydała im się teraz karygodną lekkomyślnością. Gdy powrócił wkrótce zapach gorzkiej kory, a z nim podniecenie, łączyli się pospiesznie, nie czerpiąc z aktu radości. Zjawa Pożeracza Drzew stała za ich plecami, cokolwiek robili.
Dobrą wiadomość jako pierwszy przyniósł wiatr. Tchnął zapomnianym ciepłem i pochłaniał "nasiesnie deszczu", odsłaniając brunatną ziemię. Świat budził się ze snu tak, jak przeczuwała Merya. Z radością powitali pierwsze zielone pędy i pierwszego grzebołapa babrzącego się w błocie na rozlewiskach. "Niedługo wrócą waya" - te słowa powtarzali codziennie. Merya uśmiechając się tajemniczo, Nor-man z zadumą i jakby lekkim smutkiem.
Nie znajdowali nowych śladów bytności Pożeraczy, ale ich czujność nie słabła. Żyli w ciągłym oczekiwaniu na zagrożenie i gdy na jednym z drzew wśród starych blizn znaleźli świeżą ranę, a stratowany mech znaczył szlak ciężkiego cielska, odczuli wręcz ulgę.
- Zaczęło się - rzekł Nor-man.
- Może nie przyjdzie więcej - w głosie Meryi nie było jednak pewności.
- Wracał trzy razy. Będą też następni.
- Jeden poradził sobie z trójką dobrych strzelców. Jest ogromny - mówiła Merya. Znieruchomiała, oplatając ramionami barki, jakby chciała ochronić samą siebie. Szeroko otwarte oczy wpatrzone były gdzieś w dal, nie widzące jednak niczego. Nor-man czekał, nie śmiąc jej przeszkadzać.
- Wielcy, ciężcy... - szeptała Merya. - Ciężcy... Chodzą po ziemi, a my... my możemy wejść na drzewo. Czatując... Nie sięgną... Nie schwytają nas, nie zobaczą. Niewidzialni Rkheta.
Nagle, już przytomna i ożywiona, rzuciła promienne spojrzenie strażnikowi, ściągając wargi w uśmiechu.
- Będziemy na nich polować! Z wysoka!
Nor-man miał wątpliwości.
- Możemy siedzieć na drzewach całe dnio-noce, a żaden Pożeracz Drzew nie przejdzie dołem. To nie ziarnogłowy!
Merya pochyliła się ku niemu z chytrą miną.
- Nie, to nie ziarnogłowy. Ale każdego można czymś przywabić, a ja chyba wiem, czym można zwabić Pożeracza.
*
Szczątki Pożeracza Drzew spoczywały tam, gdzie je porzucono. Przykryte gałęziami i opadłym listowiem w płytkim dołku. Odgrzebywanie ich nie należało do przyjemności. Ckliwy odór rozkładu unosił się w powietrzu.
- Mu... musimy go wyciągnąć - zająknęła się Merya, walcząc z mdłościami. - Myślisz... że damy... radę?
Nor-man oddychał płytko, szarzejąc na twarzy.
- Teraz będzie dużo lżejszy - mruknął.
Tego było za wiele. Wyobraźnia Meryi zadziałała. Zdążyła odbiec dwa kroki i zwymiotowała na wpół strawionym mięsem, słysząc, że Nor-man robi to samo.
Później było lżej, może dlatego, że opróżnili żołądki. Odsłonili rozkładające się ciało i Merya zmusiła się do spojrzenia w potworną maskę, szczerzącą coś, co zapewne było zębami.
- A to co?
Nor-man podniósł patykiem małą czaszkę.
- Ścierwojad - odpowiedział sam sobie, zanim Merya zdążyła rozpoznać resztkę pasiastej skóry.
Rozejrzeli się.
- Jest tego więcej.
Na zwłokach obcego i w pobliżu poniewierały się szkieleciki drobnych padlinożerców.
- Niech mnie zjedzą! Co tu się dzieje?
Nor-man zastanawiał się długą chwilę, po czym powiedział ostrożnie:
- One chyba się otruły.
- Dobrze, żeśmy go wtedy nie zjedli - dodał.
Merya zszarzała na nowo.
- Yyyy... Przestań!
Martwy Pożeracz Drzew nie wydawał się już tak ogromny. Właściwie nie osiągał nawet rozmiarów świeżo wylęgniętego waya. Z pomocą sznurów i drągów wyciągnęli go z zagłębienia, podparli kołkami.
- Nie wygląda zbyt porządnie - stwierdził Nor-man. - Jakby lazł na czworakach. No i jest trupem.
- Nie ma wyglądać żywo. Musi być po prostu widoczny - syknęła Merya.
- Ma za wielkie łapy. To go przechyla do przodu - ciągnął Nor-man. - I ta skorupa...
Postukał kijem w grzbiet Pożeracza. Zastanowił się i stuknął jeszcze raz.
- Długo będziesz się bawił?! - warknęła Marya, rozglądając się nerwowo. Wciąż miała złudzenie, że z otaczającej zieleni obserwują ją nieprzyjazne oczy.
- Posłuchaj - rzekł Nor-man, pukając znowu. Sięgnął po garść grubych wici sterczących z karku zwłok i pociągnął. Coś trzasnęło z cicha i część pancerza odgięła się.
- On jest pusty w środku. To znaczy, to na wierzchu nie jest jego ciałem.
Nor-man oczyścił z grubsza kawałek wielkiego ramienia. Spod nawarstwionego brudu ukazały się nieregularne zielonkawe, brązowe i czarne plamy. Nóż wyszczerbił się na gładkiej powierzchni.
- Twarde. Ciekawe, co ma pod spodem?
Merya klepnęła towarzysza w policzek.
- Następnego możesz rozebrać na kawałki. Będzie przynajmniej świeży. Ale musi być ten następny, rozumiesz?!
Nor-man spokorniał.
- Rozumiem. Tylko jeszcze jedno...
Merya, choć rozzłoszczona, postanowiła zdobyć się na jeszcze trochę cierpliwości.
- Co?
- Ścierwojady napoczęły Pożeracza i zdechły. A tam, gdzie się wykrwawił, nie chce nic rosnąć. A czy on, gdyby zeżarł ścierwojada albo któreś z nas, albo cokolwiek... czy też by zdechł? Rozumiesz... - Ciągnął pospiesznie, widząc, że Merya za chwilę trzepnie go w nos. - Pomyślałem, że możemy posmarować czymś groty...
Merya nie opuściła wzniesionej do ciosu ręki, ale zamiast uderzyć pieszczotliwie przeczesała palcami sierść na czole łowcy.
- "Kobieta myśli, mężczyzna działa"? Uh... uh... Gdyby Wo-grt cię słyszała.
Wybuchnęła śmiechem.
- Chodź, mężczyzno, poszukamy jakiejś trucizny na twojego potwora.
*
Merya napięła cięciwę, starając się wycelować w miękkie miejsce pomiędzy częściami pancerza. Pożeracz Drzew poruszył się z chrzęstem. Merya opuściła łuk, besztając się w myślach.
Natrafiła na Pożeracza w czasie zwyczajowego obchodu wzdłuż granic urodzinowego zagajnika. Jego plamiasty pancerz zlewał się z listowiem i zauważyła go tylko przypadkiem. Wycofała się ostrożnie za drzewo i, przyglądając się szerokim plecom wroga, zastanawiała się co dalej. Miejsce, które wybrali na pułapkę, oddalone było o wiele way'rt stąd. Tam, gdzie Nor-man i Merya znali każdy pagórek i dołek, każdy krzak i gałąź. Wytyczyli sobie szybkie trasy z konaru na konar, z drzewa na drzewo. Niezauważalni pod maskującym rysunkiem, bezpieczni wysoko, poza zasięgiem łap Pożeraczy Drzew.
Merya zdjęła strzałę z cięciwy i wsunęła ją z powrotem do kołczana. Nor-man strzelał znacznie lepiej od niej. Nie wykonując gwałtownych ruchów, wymacała palcami stopy kamyk, podniosła go i rzuciła. Zagrzechotał po nierównościach pancerza czającej się wśród zarośli postaci. Pożeracz Drzew poruszył się gwałtownie. Z chrzęstem i dziwacznym wizgiem, łamiąc gałązki, wytoczył się z krzewów. Merya po raz pierwszy usłyszała jego głos - niesamowity język, w którym obce słowa brzmiały jak przeciągłe dźwięki zwalnianych cięciw.
- Weeezzzz...
Merya przyciskała się plecami do grubego pnia, marząc, by kora rozstąpiła się i ukryła ją.
- Zeepeet goot... keelll joą...
Ziemia drgnęła, gdy obcy przechodził, oddzielony od Meryi tylko (jakże cienką!) warstwą drewna. Cicha i nieuchwytna jak cień, kobieta przemknęła pod niskimi gałązkami. Okrążyła powolnego stwora i kryjąc się między przyjazną zielenią, złamała z trzaskiem suchy patyk. Tak drażniąc potwora, rzucając kawałkami kory, szeleszcząc liśćmi prowadziła go w zasadzkę. Czołgała się pod gęstymi zasłonami wybujałych traw, wspinała na drzewa, podążając górą. Wreszcie dojrzała martwy zewłok, zwisający bezwładnie na podpórkach. Wyświergotała w przestrzeń ustalony sygnał. Raz i drugi. Nie widziała Nor-mana, a nawet nie starała się go dostrzec. Wystarczała jej wiedza, że gdzieś tam był - na posterunku, jak zawsze niezawodny.
Pożeracz Drzew zatrzymał się, zaskoczony niespodziewanym widokiem. Przez kilka chwil mamrotał swym brzękliwym głosem, czujnie obserwując otoczenie. Merya ukryta w rozwidleniu gałęzi gryzła palce. Gdzie jest strażnik? Tymczasem Pożeracz podszedł do zwłok, nieproporcjonalnie wielką łapą zaczął wycierać zaschłe błoto z pancerza martwego. Wtem zachwiał się, kaszlnął głośno, sięgając do gardła, gdzie nagle wykwitła strzała. Dusząc się, machnął potężnym ramieniem. Coś z trzaskiem, gęsto jak nagły deszcz, sypnęło się z niego w las, odłupując płaty kory i zrywając liście. Merya zza osłony drzewa posłała swoją strzałę. Utkwiła w brzuchu giganta. Rzucił się w las na oślep, a Merya ze zdumieniem i dziką uciechą uświadomiła sobie, że wróg ucieka.
Kolejna strzała Nor-mana odnalazła czuły punkt na nodze uciekiniera. Kulejąc przebiegł jeszcze kilka kroków i upadł, niezgrabnie poruszając kończynami jak zdychający skorupiak. Nor-man wynurzył się z zieleni tuż obok. Podchodził ostrożnie, dzierżąc nóż. Pożeracz Drzew żył jeszcze. Dławił się, wykrztuszając strumienie jaskrawoczerwonej krwi. Z przeciągłym, szarpiącym nerwy "wiiing-klang" z ciężkiej łapy wysunęły się lśniące pazury. Nor-man odskoczył. Ale była to ostatnie groźba Pożeracza. Przestał oddychać.
Nor-man pochylił się ciekawie nad nieruchomym ciałem. Z fascynacją badał niezrozumiałe połączenia nie-skóry, nie- kamienia i nie-drewna. Skubał, szarpał, pociągał. Wtem z głośnym klapnięciem całe ramię Pożeracza Drzew oddzieliło się od reszty pancerza i potoczyło w trawę. Spod niego ukazało się drugie, znacznie szczuplejsze, z dość zwyczajnym łokciem, nadgarstkiem i palcami zamiast długich szponów. Merya przyglądała się temu posępnie. Nor-man sięgnął do wielkiego, błyszczącego oka Pożeracza, lecz Merya chwyciła go za rękę i zatrzymała.
- Nie. Przestań.
- Czemu?
Merya spojrzała na niekształtny nos i półotwarte usta - jedyne kawałki odkrytego ciała martwej istoty.
- Jeśli zobaczę, że on ma pod spodem dwoje oczu jak my, to nie będę mogła ich zabijać.
Głośny szelest rozgarnianych gałęzi i trzask nadepniętego chrustu w porę ostrzegł parę łowców. Ukryli się na moment przed pojawieniem się następnego Pożeracza Drzew. Tak jak poprzedni, zatrzymał się na chwilę przy trupie. Potem dostrzegł ciało towarzysza. Zbliżał się do niego powoli, obracając się i rozglądając - czujny i spięty. Ramiona okryte absurdalnie grubym pancerzem zataczały krótkie półkola.
- "Niepewny strzał" - zaświergotał Nor-man.
- "Czekaj" - gwizdnęła ptasio Merya.
Pożeracz schylił się nad zabitym. Przewrócił ciało na wznak.
- "Nasze strzały" - zagwizdała łowczyni.
- "Wkrótce nieważne" - odpowiedział strażnik.
Pożeracz Drzew wyprostował się, mówiąc coś do siebie.
- Korriiell zzort iizdeed... uogt...
Dalsze słowa zagłuszył nagły huk. Niezwykła siła targnęła Pożeraczem, cisnęła przez powietrze. Zwalił się w gąszcz, siejąc odłamki pancerza. Na skrawek wolnej przestrzeni wypadł wielki ciemny kształt. Również z rasy Pożeraczy, lecz nie łaciaty, a matowoczarny. Szarżował w stronę powalonego, wznosząc pazury do ciosu. Od strony rannego rozległo się głośne buczenie i biegnący... rozleciał się w kawały! Huk przetoczył się po łowcach jak ciężkie zwierzę, wgniatając im membrany do wnętrza czaszek. Zmuszając do wciskania twarzy w mech i drapiące suche liście. Coś syczało, pękało, rozrywało się. Wreszcie zapadła cisza.
- Niech mnie zjedzą - stęknął Nor-man słabo.
Merya delikatnie obmacała membranę, stwierdzając, że dziwnie szumi jej w głowie. Wstrzymując oddech, wyjrzeli z kryjówki.
Po czarnym Pożeraczu Drzew zostało spore wgłębienie w ziemi, walające się wokoło fragmenty skorup i ochłapy mięsa. Rozglądali się z osłupieniem. Maleńka planka wyglądała, jakby zryło ją stado oszalałych grzebołapów.
- Ja w to nie wierzę - wymamrotał łowca. - Niech mnie zjedzą, to nie jest prawda!
Merya pociągnęła go lekko za włosy.
- Nie gap się. Chodź, zobaczymy, czy tamten za bardzo nie krwawi. Leży blisko urodzinowego drzewa.
Ciało Pożeracza wpół leżało, oparte o gęstą kępę młodych drzewek. Strzaskany pancerz częściowo odpadł, odsłaniając zmasakrowaną zawartość.
- Nie żyje - ocenił Nor-man.
- Nadal masz ochotę zobaczyć, co ma w środku? - spytała Merya ponuro.
- Nie - odparł krótko i wskazał na twarz Pożeracza. Lśniąca osłona pękła i skruszyła się. Odkryta w ten sposób jedna powieka Pożeracza Drzew drgnęła i uniosła się. Oko było bladoniebieskie jak zabiedzone niebo. Merya westchnęła spazmatycznie, gdy spojrzało prosto na nią. Grube wargi istoty rozciągnęły się, grożąc zębami.
- E...lfs... - wytchnął ostatkiem sił.
- Chooo... dźdźmyy stąąąd...! - zażądała Merya drżącym głosem.
*
- Waya nadchodzą! - zawołał Nor-man z wysokości korony drzewa. Po chwili zsunął się na najniższą gałąź, zawisł na rękach i zeskoczył tuż obok Meryi, która kończyła malować kręte linie na skórze.
- A więc skończył się jeden okrąg - powiedziała. - Okrąg Pożeraczy Drzew. Jaki będzie następny?
- Nie wiem - odrzekł Nor-man siadając. - Może wcale nie będę go miał? Jestem kulawy, Merya.
- Jesteś wspaniały - sprostowała. - Wo-grt nigdy nie wyśle cię do spiżarni, dopóki ja będę miała coś do powiedzenia!
Wstała przyjmując buńczuczną postawę "dominacja".
- Dobrze wyglądam?
Nor-man przyjrzał się jej z upodobaniem. Ciężkie życie w lesie zahartowało ją. Wyglądała imponująco w łowieckiej uprzęży, z nożem i łukiem. Włosy na karku związała w węzeł i wpięła w nie dwa stępione pazury Pożeracza Drzew.
- Wo-grt nie będzie mogła nam nic nakazać - powiedziała ruszając nosem z zaczepną miną.
- He?... - rzekł Nor-man z powątpiewaniem.
Merya sięgnęła po naczynie z farbą i namalowała sobie na brzuchu trzy płodoznaki.
- Yyyy!! Nic nie mówiłaś...!! - krzyknął Nor-man, wstrząśnięty. Trzy żeńskie zarodki u jednej kobiety na raz - to było niesłychane.
- Były ważniejsze rzeczy do zrobienia - odparła Merya niedbale, ale wyraźnie zadowolona z wrażenia, jakie wywarła. - W każdym razie Wo-grt nie może nam nic zrobić. JA będę nową przywódczynią.
Nor-man z nieodgadnioną miną bawił się nożem, także zrobionym z pazura Pożeracza. Merya chwyciła jego głowę w obie ręce i czule przycisnęła nos do jego nosa.
- Wo-grt odejdzie z waya, a z nią ci, którzy zechcą. Inni wybiorą las i plemię Strażników. Nasze dzieci znów wybiorą i ich dzieci także.
Nor-man uniósł nóż, aż błysnął w słonecznym promieniu.
- Czeka nas dobre życie - stwierdził z zadowoleniem. - Może krótkie, ale ciekawe.
Para strażników - zalążek nowego szczepu - poszła ramię w ramię do koleiny waya. Oznajmić o swoim wyborze.
Potwór spod łóżka
Chyba każdy miał takiego potwora w dzieciństwie na własność - bestię, która czaiła się pod łóżkiem i czekała tylko, byśmy nieopatrznie wysunęli nogę spod kołdry. Z dziką radością chwyciłaby nas wtedy za kostkę i wciągnęła w mroczne czeluście pełne kurzu. Poczciwy, stary potwór spod łóżka odszedł w niebyt razem z naszymi smarkatymi latami, ale jego miejsce zajęły inne potwory, noszące nowe imiona. Takie jak na przykład: postrzeganie pozazmysłowe, promieniowanie żył wodnych, yeti, albo ludzie-w-czerni. Czasem też twierdzimy zarozumiale, że żadnych potworów nie ma i sporym wstrząsem może być odkrycie, że jednak...i stnieją.
Dzieci nocy
Wiara w wampiry wygasła wraz z nadejściem ery rozumu, ale wciąż fascynuje nas postać krwiopijcy kryjącego się w mroku. Stereotyp wampira - bladego arystokraty w czarnym płaszczu o czerwonym podbiciu - utrwalił się w naszej świadomości stosunkowo niedawno. Poprzednio wyobrażenia potwora niekoniecznie przystawały do tego wizerunku, a nawet niekoniecznie musiał być on człekokształtny. W 1897 roku została opublikowana powieść Brama Stokera pt. "Dracula", którą krytyka określa jako "ostatnią powieść gotycką". Powodzenie postaci demonicznego hrabiego ugruntowały jeszcze kolejne, realizowane na podstawie dzieła Stokera, filmy. A po raz pierwszy pojawił się Dracula na ekranie w 1922 r. w obrazie "Nosferatu - symfonia grozy", ale widzowie zafascynowali się bez reszty dopiero następną, niezwykle sugestywną kreacją, stworzoną przez słynnego Belę Lugosiego w filmie Toda Browninga ("Dracula- król żywych trupów").
Wampir w tej interpretacji, jednocześnie i przerażający, i atrakcyjny seksualnie, dał początek długiemu szeregowi podobnych upiorów. W sumie aż sto pięćdziesiąt sześć razy postać hrabiego z Transylwanii pojawiała się na srebrnym ekranie, co dało jej poczesne miejsce w historii kina, kulturze masowej i ...Księdze Guinnessa. Zainspirowała też wielu innych autorów do stworzenia własnych odmian nocnego monstrum. Taka jest więc geneza wampira ze strony kultury i sztuki. Kto jednak wie, że Dracula istniał naprawdę? W rzeczywistości był autentyczną postacią, udokumentowaną w przekazach historycznych. Książę Vlad Dracula zwany także Tepes - piętnastowieczny włodarz wołoski - wsławił się niesłychanym okrucieństwem. Słowo "tepes" można tłumaczyć jako "palownik". W rzeczywistości Vlad był sadystycznym psychopatą, a jego ulubionym sposobem zadawania śmierci było nawlekanie ofiar na pal. Taka śmierć jest najcięższa chyba z możliwych. Potworne męczarnie trwały długo, a ofiara zachowywała prawie do końca przytomność. Ugory wokół zamku Vlada Tepesa miały być podobno zastawione palami z ponurym ludzkim żniwem, a sam gospodarz lubił przechadzać się po tym potwornym ogrodzie. Nic dziwnego, że zastraszony lud zaczął przypisywać mu również takie cechy jak zamiłowanie do jedzenia ludzkiego mięsa i picia krwi, przymierze z diabłem, obawę przed święconą wodą i krzyżem, a więc typowe cechy wampira.
Wampirzycą również, nie bez racji, nazywano krajankę okrutnego Vlada - księżnę z rodu Batorych. Ogarnięta obsesją zachowania wiecznej młodości, rozkazywała porywać do swego zamku młode dziewczęta. Następnie przyglądała się, jak zadaje się im śmierć w torturach, a w końcu brała kąpiel w ich krwi, spodziewając się wchłonąć siły witalne zamordowanych dziewczyn. W ten sposób zamordowano około czterdziestu kobiet, dopóki sam król nie ukrócił tych praktyk, nakazując aresztowanie księżnej. Do procesu sądowego nie doszło, gdyż Batory byli rodem wpływowym i obawiali się skandalu. "Wampirzyca" jednak dokonała żywota w ścisłym odosobnieniu, nigdy już nie odzyskując wolności. Owe autentyczne przypadki, połączone z wyobrażeniami demonologii ludowej dawały niezwykle interesujące rezultaty.
Wampir zrodzony w tradycji słowiańskiej i mający także swoje odpowiedniki w mitologii greckiej oraz bliskowschodniej, rozpowszechnił się po całej Europie i w końcu dotarł do Ameryki wraz z pierwszymi osadnikami. Nazywano go różnie: wampir, wąpierz, wąpij, upiór, upir, strzyga lub strzygoń. Nie zawsze miał postać ludzką, czasem przypisywano mu zdolność przybierania kształtu zwierzęcia - ptaka, barana, konia, nietoperza, psa lub kota. Najczęściej wampir żywił się krwią, ale podania ludowe wyróżniały też rodzaj upiora, który pożerał bez reszty całe ciało napadniętego człowieka. Chłopska wyobraźnia przydała na przykład strzydze długi, ostry jak sztylet język. Stwór miał zabijać ofiarę ciosem w kark lub czaszkę, a przez powstały otwór wysysał krew i wszystkie soki, aż ciało "wysychało jak suszona śliwka". Jedne upiory miały być "nieumarłymi", dnie spędzającymi w mogiłach, inne - pozornie całkowicie ludzkie - żyły w domach, jak zwykli mieszkańcy wsi i miast, unikając tylko światła słonecznego.
Istniało także wiele poglądów na to, kto i w jaki sposób może stać się wampirem. Tradycyjnie znamy tylko jeden - ugryzienie wampira (albo, jak uczy nas Anna Rice i Stephen King, spożycie wampirzej krwi), lecz i tutaj różnorodność była ogromna. Upiorem mógł stać się człowiek zmarły śmiercią tragiczną, lub ten, kto za życia był skąpcem i okrutnikiem, niewierzący, zmarły bez spowiedzi. Także samobójca, czarownik lub czarownica albo człowiek urodzony z dwoma sercami, z których tylko jedno zostało ochrzczone. Posuwano się nawet do tego, że jako potencjalne wampiry typowano ludzi o zrośniętych brwiach, silnym owłosieniu, dzieci urodzone z kilkoma zębami lub anomaliami w rodzaju zbyt dużej głowy. Istniał cały wachlarz sposobów na uchronienie się przed napadami wampira - od znanego nam kołka osinowego, czosnku i święconej wody, aż po metody o wiele bardziej makabryczne. Zalecano odcinanie głowy zwłok i wkładanie jej między stopy, przebijanie na wylot głowy żelaznym ćwiekiem lub wkładanie kawałka żelaza do ust trupa. Mniej spektakularnymi środkami było kładzenie nieboszczyka twarzą do ziemi, posypywanie grobu ziarenkami maku, wkładanie do trumny czosnku i wlewanie do niej święconej wody.
Przez całe dziesięciolecia praktyki takie postrzegane były przez naukę jako wspomnienie ciemnoty ludzkiej, bezsensownego zabobonu i dopiero niedawno dogrzebano się w starej wierze w upiory ziarna prawdy. Otóż istnieje coś takiego jak choroba zwana porfirią. Jest to dolegliwość niezwykle rzadka, występująca z częstotliwością mniejszą nawet, niż jedno zachorowanie na 10000 osób; a polega na zaburzeniach przetwarzania hemoglobiny we krwi. Spośród kilku rodzajów porfirii największą naszą uwagę powinna zwrócić ta, którą medycyna określa jako "porfirię wątrobową ostrą przerywaną". Obraz kliniczny tej choroby przywodzi na myśl bardzo oczywiste skojarzenia. Chory cierpi nie tylko na anemię. Ciężki przebieg choroby powoduje zaburzenia neurologiczne (na przykład porażenia, niewrażliwość na ból), co można związać z tradycyjnym letargiem wampirzym; psychozy i depresje - chorzy odseparowują się od otoczenia, są agresywni, nie reagują na bodźce w sposób logiczny. Jeśli dodać do tego koronny objaw - ostrą fotodermatozę, mamy obraz prawdziwego wampira, lecz nie monstrum z piekła rodem, a człowieka ciężko chorego. Takie objawy zmuszają chorych do prowadzenia nocnego trybu życia, co w dawnych czasach bynajmniej nie było mile widziane. Wystarczył cień podejrzenia, by do drzwi porfiryka załomotały pięści ludzi uzbrojonych w ostrza, kołki, czosnek, oraz święconą wodę. Chociaż w tej dobie wiele sposobów na wampiry jawi nam się jako totalnie bzdurne, można pokusić się o zestawienie elementów mitu i rzeczywistości.
"Wampir jest blady" - to wydaje się oczywiste przy ostrym niedoborze hemu.
"Wampir łaknie krwi" - i to wydaje się możliwe. Jeśli chory zauważył, że lepiej się czuje po spożyciu mięsa niedogotowanego, krwistego, w końcu instynkt pchał go do picia samej krwi, niekoniecznie ludzkiej, a zwierzęcej.
"Wampiry giną na słońcu" - stwierdzona fotodermatoza, czyli uczulenie na promienie słoneczne, powoduje, że skóra chorego pokrywa się rankami i owrzodzeniami. Oczywiście nie ma to nic wspólnego ze spektakularnym obrazem wampira płonącego pod wpływem promieni słonecznych. Natomiast przewlekłe uczulenie na światło w nieco łagodniejszej formie prowadzi do nadmiernego owłosienia skóry wystawionej na jego działanie (a więc twarzy i rąk). Można to z kolei powiązać z legendą o wilkołakach, ale o tym później.
"Wampiry odstrasza czosnek" - biorąc pod uwagę zapach czosnku, może on odstraszać nie tylko wampiry, faktem jest natomiast, że u porfiryków występuje także nadwrażliwość na ostre zapachy. W takim wypadku nieprzyjemne objawy może u nich wywołać nie tylko rozgnieciona główka czosnku, ale także na przykład woń acetonu, intensywne opary tytoniowe lub nawet kosmetyki.
Fałszem natomiast jest rzekoma możliwość zarażenia się wampiryzmem. Porfiria jest chorobą o podłożu genetycznym i może być przekazywana tylko przez dziedziczenie. Nawet jeżeli chory w psychotycznym napadzie ugryzł kogoś, nie ma żadnej możliwości zarażenia. U podstaw legendy przekazywania wampiryzmu leży prawdopodobnie zwykła histeria i skłonność gatunku ludzkiego do przesady.
Innym tajemniczym "dziecięciem nocy", które straszyło nas przez całe wieki, był (a może jest nadal?) wilkołak. Choć nie ma wśród wilkołaczego rodu jednego bohatera, którego znalibyśmy z imienia, jak w przypadku Draculi, postać demonicznej, półludzkiej bestii w równym stopniu pobudza naszą imaginację. I znów, jak w przypadku wampira, tradycja ludowa przekazuje nam wiedzę, jak rozpoznać zawczasu bestię. Potencjalnym wilkołakiem mógł być już nie tylko człowiek o zrośniętych brwiach, czy urodzony z zębami. Za znamię wilkołactwa uznawano na przykład skrócone środkowe palce u rąk, kosmyk włosów wyrastający mężczyźnie u nasady kręgosłupa, silne owłosienie piersi lub pleców, a nawet tolerancję dużych ilości spożywanego alkoholu (!) Legendy przekazują, że nie zawsze pogryzienie przez wilkołaka i pełnia księżyca powodowały automatyczną przemianę człowieka w potwora. Czasem przyczyną był rzucony przez kogoś urok, spożycie mięsa zwierzęcia zagryzionego przez wilki, picie z wilczego wodopoju lub całkowicie świadome użycie tzw. "wilczej maści".
I znowu śledztwo w sprawie potwora doprowadza nas w okolice medycyny. Owa "wilcza maść" to nic innego, jak specyfik zawierający alkaloidy pochodzenia roślinnego. Halucynogeny w rodzaju szaleju, bieluniu lub wilczej jagody. Narkotyk był wchłaniany przez skórę, dostawał się do krwiobiegu i sprowadzał na użytkownika wizje zgodne z jego nastawieniem psychicznym - już to przemianę w wilka, już to wrażenie lotu na miotle u czarownic. Istnieje również bardzo logiczna teoria, twierdząca, że średniowieczni chłopi mogli ulegać zatruciu sporyszem. Sporysz, zwany też ergotem, jest to przetrwalnikowa forma grzyba pasożytującego na życie. Chleb wypiekany z zanieczyszczonej mąki mógł zawierać nawet znaczne ilości ergotaminy, która jest silnym narkotykiem halucynogennym o działaniu zbliżonym do LSD. Stąd więc masowe zatrucia i wręcz "epidemie wilkołactwa". W samej Francji w latach 1520-1630 odbyło się około 30 tysięcy procesów rzekomych wilkołaków. Niestety, większość oskarżonych kończyła życie na stosie. Biorąc pod uwagę istnienie wścieklizny, także całkiem naturalne wydaje się przekonanie o możliwości zarażenia się wilkołactwem. Istnieją jednak jeszcze ciekawsze aspekty tego zjawiska.
Choroba psychiczna zwana likantropią jest jedną z postaci schizofrenii. W dawniejszych czasach ze zrozumiałych względów występowała częściej, ale zdarza się nawet teraz. Ludzie dotknięci tą przypadłością są święcie przekonani, że zamieniają się w wilki podczas pełni i zachowują się zgodnie z tym przeświadczeniem. Poruszają się na czworakach, warczą, usiłują gryźć. Gdy atak minie, opowiadają, że nawet w lustrze widzieli samych siebie w wilczej postaci. Inni nieszczęśnicy nigdy nie odzyskują "ludzkiej postaci", zawsze zachowując się jak zwierzęta.
"Prawdziwi" ludzie-wilki natomiast byli przez długie wieki ozdobami prywatnych kolekcji możnowładców i teatrzyków osobliwości. Medycyna wyróżniła "wilkołaczą" jednostkę chorobową, nazywając ją wrodzonym uogólnionym nadmiernym owłosieniem lub krócej hipertrychozą. Jest to znowu choroba o podłożu genetycznym i, podobnie jak porfiria, dziedziczna, więc mogą istnieć całe rodziny nią dotknięte. W hipertrychozie owłosienie obejmuje całe ciało, łącznie z nosem, wargami i uszami; wolne są zwykle tylko wnętrza dłoni i podeszwy stóp. Wzmianki o owłosionych ludziach przewijają się w kronikach już od szesnastego wieku, a pierwszym "wilkołakiem", którego znamy z imienia i nazwiska, był protegowany króla Francji Henryka II - Peter Gonsalis z Wysp Kanaryjskich. W austriackim zamku Ambras, niegdyś należącym do arcyksięcia Tyrolu, wciąż jeszcze można podziwiać zachowane portrety dworskiego człowieka-wilka i jego rodziny. Wielu ludzi dotkniętych hipertrychozą pracowało dla cyrku Phineasa Taylora Barnuma, objeżdżając świat i prezentując się zaciekawionej gawiedzi.
Zachowała się z tych czasów spora ilość fotografii, na których można zobaczyć włochate gwiazdy: Rosjanina Adriana Żewtyczewa z synem, Julianę Pastranę (reklamowaną jako "kobietę goryla"), Laotankę Krao i słynnego Jojo "Chłopca O Psiej Twarzy" (jako że przypominał z wyglądu teriera). Wśród ludzi-wilków mieliśmy także rodaka, który przyszedł na świat w 1890 roku jako Stefan Bibrowski, ale karierę u Barnuma zrobił pod pseudonimem Lionel, gdyż w odróżnieniu od Jojo kojarzył się z lwem. Niemal wszyscy kudłaci artyści z teatru osobliwości odeszli już ze świata, lecz ku swej radości dowiedziałam się niedawno, że wciąż żyje ostatnia z gwiazd Barnuma - Percilla, dawno temu dziewczyna-małpa, a obecnie mieszkanka Florydy, która zdążyła zostać prababcią. Na Percilli jednak nie kończy się historia ludzi-wilków. W Meksyku żyje obecnie rodzina Gomezów, gdzie hipertrychoza przekazywana jest już szóstemu pokoleniu z kolei. Spośród około trzydziestu dwóch krewnych połowa wykazuje objawy zespołu nadmiernego owłosienia. Mężczyźni są owłosieni bardzo intensywnie, zwłaszcza na twarzach, kobiety słabiej, czasem tylko na policzkach, szyi lub gorsie.
Genetyk Louis Figera prowadzi badania nad tymi anomaliami. Odkrył, że za hipertrychozę odpowiedzialny jest "uśpiony" w normalnych warunkach gen, pochodzący z czasów, gdy nasi przodkowie mieli jeszcze gęste futra. Zauważył też, śledząc drzewo genealogiczne rodziny Gomezów, że ojcowie przekazują wadliwy materiał genetyczny tylko córkom, a matki zarówno chłopcom, jak i dziewczynkom. Zawęziło to więc obszar poszukiwań do chromosomu X. Badania nad wyselekcjonowaniem tajemniczego genu są nadal w toku. I raczej nie przeszkadza to badanym w normalnym życiu. Włochaci panowie co rano golą starannie twarze i idą do pracy, a włochate panie doglądają dzieci i gospodarstwa. Z całej dużej rodziny tylko dwie osoby pracują w cyrku. Są to dwaj bracia zatrudnieni w Meksykańskim Cyrku Narodowym - Gabriel i Viktor. Obecnie liczą sobie około dwudziestu lat. Czasy potworów minęły, więc meksykańscy Wolf-Boys nie szczekają i nie warczą na publiczność, jak nakazywali to kiedyś menagerowie gwiazdom Barnuma. Obaj są prawdziwymi artystami, dającymi pokazy na batucie i trapezie.
I na pewno nigdy, przenigdy nie polują pod tarczą księżyca w pełni.
koniec
Sherlock Holmes skompromitowany
Latem 1917 roku do rodziny Wrightów w Cottingley (hrabstwo Yorhshire, Anglia) przyjechała mała dziewczynka - dziesięcioletnia Frances Griffiths. Jej kuzynka, Elsie Wright, była tylko kilka lat od niej starsza, więc obie dziewczynki zaprzyjaźniły się ze sobą. Szczególnie chętnie spędzały czas w dzikiej, zaroniętej dolince położonej blisko domu, gdzie rzadko zaglądały osoby dorosłe. Nie ma też wątpliwoci, że "czynnikiem sprawczym" większoci ich zajęć była Elsie, która jako starsza miała przewagę nad Frances. Po długim molestowaniu przez dziewczynki, ojciec Elsie zgodził się pożyczyć im aparat fotograficzny. Był to solidny instrument firmy Midg Quarter w postaci skrzyneczki, do której wkładano jeszcze nie tamy celuloidowe, a szklane płytki pokryte azotanem srebra. Dziewczynki opowiadały przedtem, że bawią się w swojej dolince z elfami, a teraz postanowiły je sfotografować. Po wywołaniu fotografii ukazał się sielski obrazek - Frances oparta łokciem o malutki pagórek, a przed nią tańczą cztery elfy. Trójka z nich posiadała motyle skrzydła, czwarty - bezskrzydły - przygrywał towarzyszom do tańca na flecie. Właciciel aparatu pochwalił udane zdjęcie, po czym odłożył je na półkę. A że cenny aparat fotograficzny wrócił do niego bez szwanku, zgodził się na dalsze wypożyczanie. W ten sposób we wrzeniu tego samego roku powstała następna fotografia, tym razem przedstawiająca Elsie siedzącą na trawie w towarzystwie skrzydlatego (doć pokracznego zresztą) "gnoma" w spiczastej czapeczce. Również ta fotografia słusznie została uznana przez pana Wrighta za uroczy żarcik i zachowana na pamiątkę. Życie w Cottingley biegło ustalonym torem, aż do roku 1919, gdy pani Wright udała się na wykład Towarzystwa Teozoficznego. Jeden z prelegentów wspomniał o wróżkach, więc przy okazji opowiedziała mu o zdjęciach wykonanych przez dziewczynki. Biedna kobieta nie zdawała sobie przy tym sprawy, że włanie rozpętuje szaleństwo, które miało trwać aż do lat osiemdziesiątych naszego wieku (!) Wieć o tajemniczych fotografiach dotarła do przewodniczącego Towarzystwa, Edwarda L. Gardnera, a za jego porednictwem do sir Arthura Conan Doyle'a. Paradoksalne, lecz twórca niezachwianie logicznej postaci Sherlocka Holmesa był jednoczenie gorącym zwolennikiem okultyzmu i wierzył niezachwianie w duchy, kontakty pozazmysłowe, psychokinezę, lewitację oraz ektoplazmę wyciekającą mediom z ust. Miał już także do czynienia z fotografowaniem zjaw zmarłych i choć okazały się sprytną mistyfikacją, nie ostudziło to jego zapału.
Doyle zachwycił się tematem elfów w Cottingley Glen i z jego polecenia Edward Gardner miał nakłonić Elsie oraz Frances do wykonania następnych zdjęć skrzydlatych istotek. Obie młode damy miały już, co prawda, dziewiętnacie i trzynacie lat (a więc wiek może już nieodpowiedni do "kontaktów" z wróżkami), lecz zgodziły się na eksperyment. W ten sposób, w 1920 r, powstały jeszcze trzy fotografie, wykonane dostarczonym przez Gardnera aparatem firmy "Cameo". Negatywy również były szklanymi płytkami, pieczołowicie oznaczonymi, by wykluczyć możliwoć podmiany. Zdjęcie okrelane później przez ekspertów jako "fotografia numer trzy", przedstawiało Frances, przed twarzą której unosi się wdzięcznie w powietrzu filigranowa wróżka. Fotografia numer cztery uwieczniła Elsie i elfa, który ofiarowuje jej bukiecik kwiatów. Piąta fotografia przedstawiała natomiast co tak niebywałego, że łowcy wróżek rzucili się na nią jak wygłodniali ludożercy. Na zdjęciu widoczne były zarysy postaci o motylich skrzydłach, przez które przebijały kontury trawy i gałązek. A więc Elsie i Frances udało się zarejestrować samo pojawienie się (lub znikanie) płochliwych istotek! Niebywały sukces!
Zdjęcia wykonano w sierpniu, natomiast w listopadzie ukazał się artykuł Doyle'a, opatrzony rewelacyjnymi fotografiami autorstwa dziewcząt. Burza rozpętała się na dobre. Muszę wspomnieć przy tym, że ziarno padło na grunt wyjątkowo podatny. Anglia tuż po pierwszej wojnie wiatowej dopiero co wygrzebywała się z kokonu długiej, statecznej epoki wiktoriańskiej. Wszelkie seanse spirytystyczne, "lewitujące" stoliki, zjawisko "pisma automatycznego" i temu podobne sprawy były ogromnie modne, a modę tę napędzała jeszcze tęsknota za poległymi na froncie i chęć skontaktowania się z duchami utraconych członków rodziny. Tak więc chętnie przyjmowano wszystko, co mogło podtrzymać wiarę społeczeństwa w życie pozagrobowe oraz zjawiska paranormalne. Wróćmy jednak do Cottingley.
Fotografie wróżek dostały się do rąk specjalistów, którzy mieli stwierdzić lub podważyć ich autentycznoć. Czy jednak raporty ekspertów okazały się niewygodne dla Doyle'a i Gardnera, czy sami eksperci byli bardzo, ale to bardzo nieprofesjonalni, zdjęcia uznano za autentyczne. Wszyscy zajmujący się fotografiami z Cottingley wydawali się lepi na to, co obecnie przeciętnemu widzowi dosłownie rzuca się w oczy. Postacie elfów są płaskie. Najczęciej reprodukowana fotografia numer jeden, ta z Frances i czterema wróżkami, bezlitonie obnaża metodę fałszerstwa. O ile twarz dziewczynki i cała jej postać jest wycieniowana, to tańczące elfy są jednolicie jasne i nieco sztywne, całkiem jakby były wycięte z papieru. Poza tym Frances patrzy prosto w obiektyw aparatu, zamiast na dynamiczną scenkę tuż przed własnym nosem. Człowiek odruchowo przenosi wzrok na obiekty ruchome, a więc tu wniosek nasuwa się sam - elfy wcale się nie ruszały, choć dziewczynki twierdziły co innego. Gardner okrelił czas nawietlania fotografii na bardzo krótki (1/50 sekundy), co miało dać efekt "zastygnięcia" elfów. Na trzecim planie jednak widać wodospad, którego woda przypomina białą watę - efekt charakterystyczny włanie dla długich nawietlań. W takim wypadku również poruszające się skrzydła elfów dałyby podobny rezultat rozmazania. Tak jednak nie jest.
Fotografia numer dwa (Elsie i gnom) wydaje się zrobiona najlepiej. Na pierwszy rzut oka nie można niczego jej zarzucić. Chociaż... raport okrelający warunki robienia zdjęcia, okrela ów dzień jako słoneczny. Mimo dużej iloci wiatła i tu nie można popatrzeć się cienia, który doć duży gnom mógłby rzucać na białą sukienkę dziewczynki. To jednak mało istotny szczegół. Natomiast kompetentny fotograf może wskazać niewidoczny dla laika "haczyk" - nawet przy bardzo krótkim czasie nawietlania negatywu żywo poruszająca się postać (tutaj tańcząca) musi dać efekt pewnej nieostroci konturu. Tymczasem gnom zdaje się nieruchomo pozować do zdjęcia w bardzo niewygodnej i niestabilnej pozycji. Fotografia numer trzy (Frances i lecący elf) jest lepsza technicznie od poprzednich, albo w wyniku zmiany aparatu, albo większej wprawy Elsie. Również figurka elfa wydaje się wyraźniejsza i zgrabniejsza. Uchwycony został jednak w pozie tak bardzo charakterystycznej dla maniery rysunku art nouveau, że już to powinno wzbudzić podejrzenia. Tutaj również dali popis specjalici od fotografii. Postać elfa rysuje się wyraźnie i ostro, natomiast profil dziewczynki jest lekko zamglony. Elsie tłumaczyła to tym, że jej kuzynka poruszyła gwałtownie głową, gdy zwalniano migawkę, bo przestraszyła się, że istotka zderzy się z jej twarzą. Zakładając, że istotnie czas nawietlania trwał ok. 1/50 sekundy, dlaczego w takim razie w wizerunkach Frances i jej towarzysza są tak duże różnice? Co porusza się szybciej - głowa dziewczynki, czy nagle skaczący elf? Czemu nie widać charakterystycznego zamazania konturu skrzydełek, jeli elf faktycznie nimi poruszał w locie? Brian Coe z Muzeum Kodaka, który współczenie badał zdjęcia z Cottingley (dla czystej ciekawoci, jak to zrobiono), uważa, że w rzeczywistoci czas nawietlania fotografii trwał jedną, a może nawet półtorej sekundy. Pozująca bez ruchu Frances nie mogła uniknąć drobnych drgnień napiętych mięni, co uwidoczniło się na fotografii. Natomiast elf wyszedł ostro - nowoczesna obróbka komputerowa ujawniła cieniutką nitkę, na której był zawieszony! Zdjęcie numer cztery (Elsie i elf z kwiatami) ujawnia dyskretne zmęczenie Elsie Wright całą sprawą. Figurka malutkiej wróżki była dziwnie "wyblakła", jakby niestarannie wykonana. W dodatku odziana w najmodniejszy wówczas kostium, jak wycięty z żurnala! Nie powięcono wówczas temu zdjęciu zbyt dużej uwagi, nie znajdując zapewne wytłumaczenia, w jaki sposób "mały ludek" miałby prenumerować periodyki modniarskie. A przecież było to nieme wołanie Elsie: dajcie spokój, przecież to bzdura, złapcie mnie w końcu i powiedzcie, że skłamałam! Jednak zarówno Arthur Conan Doyle, Edward Gardner, jak i inni "eksperci" zawiedli.
Ostatnie ze zdjęć (znikające elfy) musiało powstać przypadkiem, jakkolwiek umiejętnoci panny Wright były w dziedzinie fotografii całkiem spore. Dziewczynki sfotografowały przygotowaną scenkę z dwoma elfami, następnie przestawiły figurki i miały zamiar powtórzyć ujęcie. Pomyliły się jednak i załadowały do aparatu poprzednio użytą płytkę. Efektem tej niezamierzonej podwójnej ekspozycji było zdublowanie elfów oraz stopienie ich postaci z tłem. Widać to nawet z pomocą zwykłego szkła powiększającego. Trzeba było jednak aż osiemdziesięciu lat, by wyszło na jaw tak trywialne oszustwo.
Z całego przebiegu ledztwa w sprawie elfów przebija motyw "chciejstwa" badaczy. Z głupoty, czy też rozmylnie pomijano istotne dla sprawy szczegóły. Wymylano argumenty, mające podtrzymać wiarę w tę kuriozalną historię. I nie robiły tego bynajmniej same dziewczęta, ale doroli - darzeni szacunkiem, niby poważni - mężczyźni. Współczesne dziewczynki prawdopodobnie przyznałyby się do oszustwa bez szczególnego skrępowania, wymiewając niefortunnych naukowców. Były to jednak lata dwudzieste. U dzieci nie tolerowano kłamstwa (ba, uparcie przypisywano panienkom takie cechy jak słodycz, niewinnoć i naiwnoć), poza tym bardzo trudno było Elsie i Frances otwarcie przyznać, że przyprawiły ole uszy jednemu z najbardziej szanowanych ludzi w Anglii. Nie potwierdzały więc otwarcie, ani nie zaprzeczały, usiłując przetrwać tajfun plotek i sensacji, który przybierał na sile. Żaden z popleczników Doyle'a nie uznał za stosowne wziąć pod uwagę, że Elsie była utalentowana plastycznie i wykonanie figurek elfów nie sprawiłoby jej najmniejszej trudnoci. Nikt też nie powiązał z tajemniczymi podobiznami faktu, że jeszcze przed ich pojawieniem Elsie przez kilka miesięcy pracowała jako pomoc w studiu fotograficznym, gdzie zajmowała się retuszowaniem zdjęć. Tam musiał w jej głowie wykiełkować pomysł sfotografowania się z elfem. Nikomu nie przyszło także do głowy, by przejrzeć biblioteczkę dziewczynek, w przeciwnym wypadku znaleziono by tam książkę pod tytułem "Princess Mary's Gift Book" - odkrytą dużo później w innych okolicznociach. Elfy z fotografii nr jeden są niemal bliźniakami tych z ilustracji. Elsie zwyczajnie przerysowała je, dodając według własnego pomysłu wielkie, motyle skrzydła.
Zmęczone, znudzone dziewczęta unikały jak mogły rozgłosu, lecz czasem zmuszane były do wypowiedzi. W jednym z takich wymuszonych wywiadów, przeprowadzonych przez reportera z "Westminster Gazette", Elsie udzielała odpowiedzi niejasnych i wykrętnych, wyraźnie dając do zrozumienia dziennikarzowi, że ma całej sprawy powyżej uszu i wolałaby, żeby sobie poszedł. Podobnie zachowywała się Frances. Zwykle odpowiadała pytaniem na pytanie, chcąc wiedzieć, co na dany temat miała do powiedzenia Elsie i potwierdzała jej zdanie. Dziewczynka nie chciała też pokazywać twarzy i wywiadu udzielała tyłem do kamery. Kiedy Edward Gardner usiłował nakłonić obie kuzynki do zrobienia dalszych cudownych fotografii, odmówiły, twierdząc, że "elfy już nie przychodzą". Gardner położył to na karb dojrzewania dziewcząt i "utraty niewinnoci", gdyż dorastanie miało teoretycznie zabijać wrażliwoć oraz zdolnoć "widzenia niewidzialnego". Gdy dodać do tego, że Gardner w rzeczywistoci wyposażył dziewczęta w więcej niż trzy płytki wiatłoczułe, a potem nie domagał się zwrotu tych, które "nie wyszły", jawi nam się on jako człowiek beznadziejnie wręcz naiwny. Prawdopodobnie te zdjęcia zostały przez Elsie i Frances zniszczone dlatego, że były włanie zbyt udane i jak na dłoni widać było na nich sztucznoć ekspozycji. Plonem sprawy elfów z Cottingley był cykl artykułów pióra Doyle'a w czasopimie "The Strand", oraz książka "The Coming of the Faire" ("Nadejcie elfów"), wydana w 1921 roku. Twierdził w niej, iż elfy i wróżki są "pozaludzkimi formami istnienia" oraz wiązał je z mitologią, traktując ją całkiem serio. Nie doczekał się jednak, biedak, uznania. Co rozsądniejsi obywatele kiwali tylko głowami z politowaniem, a uznany autorytet medyczny, doktor Hall Edwards wystawił mu diagnozę, sugerując chorobę nerwową. Gazety rozpisywały się ze smakiem o "bredniach z Cottingley". Reputacja Arthura Conan Doyle'a została bardzo poważnie nadszarpnięta. Stracił autorytet, został wymiany zarówno przez naukę, jak i kręgi spirytystyczne. Nie podniósł się całkowicie z tego upadku - niezbyt intensywnie zajmował się zjawiskami paranormalnymi, trochę pisał o Sherlocku Holmesie, aż do mierci w 1930 roku. W taki to sposób słynny twórca nie mniej słynnego detektywa został pognębiony przez dwie dziewuszki. Właciwie nie wiadomo, komu współczuć bardziej - Doyle'owi czy Elsie i Frances, za którymi niewinna psota ciągnęła się przez całe życie. Co jaki czas temat elfów był odgrzewany i znów obie panie nagabywano, czasem doć nietaktownie, jak na przykład w programie BBC w latach siedemdziesiątych. Dopiero w roku 1983 obie kobiety (już w wieku 76 i 82 lata), ostatecznie i wprost zaprzeczyły autentycznoci fotografii.
Lecz i tym razem znalazły się osoby, które im ...nie uwierzyły!
Królobójca
Wędrowaliśmy z Kasztanem bez określonego celu. Z lekkim sercem, ale z nieźle obciążoną sakiewką. Już samo to mogłoby uczynić człowieka szczęśliwym, a tu na dodatek była wiosna i cały świat dokoła bawił się w kwiecień. Puściłem wodze luźno i Kasztan sam wybierał drogę, a ja śpiewałem, co mi ślina na język przyniosła. Głównie słone piosneczki.
Wtem Kasztan zastrzygł uszami i parsknął. Daleko w przodzie ujrzałem na drodze grupę jezdnych. Popędziłem konia. Pomyślałem: zapytam, co na świecie słychać, no i może zagramy w kości na najbliższym postoju. Konnych było trzech. Przed nimi jechał zaprzężony w dwa muły wóz z płócienną budą, na którym siedział woźnica i pachołek. Obok szły objuczone tobołami dwa luzaki. Jeźdźcy, gdy tylko usłyszeli tętent, zawrócili konie i obniżyli włócznie.
- Niech będzie pochwalony - odezwałem się. Zawsze lepiej zaczynać od tego niż od zwyczajnego "witajcie".
- Na wieki - odpowiedział jeden z nich, po chwili namysłu, mierząc mnie wzrokiem. - Ktoś ty?
- Rycerz z czystą tarczą, jak widać. Najemny żołnierz. A wy?
Mój rozmówca zastanawiał się przez moment.
- My z jugu. Boroware od ela Ogoriata. Jedziem do kniazia.
Przyjrzałem się im z ciekawością. A więc to są ci osławieni boroware z południa. Żołnierze, niewolnicy swoich lordów, czyli elów, jak ich tam nazywają. Wszyscy mieli smagłe twarze obramowane krótkimi, czarnymi brodami, przyciętymi na kształt ostrza topora. Ich ubiór nieznacznie różnił się od mojego. Zamiast w zwykłe kolczugi obleczeni byli w brązowe karaceny. Buty ściśle przylegały im do nóg, owiązane taśmami. Godło ela nosili na rzemieniu u szyi, a nie na kamizelach, jak my. Mieli włócznie, krótkie łuki i wielkie topory.
Poprosiłem, by pozwolono mi się przyłączyć. Zgodzili się bez zachwytu, ale i bez niechęci. Próbowałem pociągnąć za język tego, który zdawał się być dowódcą. Odpowiadał krótko, kalecząc słowa, z okropnym akcentem. Bardzo byłem ciekaw, co też ta trójka chce od króla. Ogoriat i kilku pomniejszych lordów to wasale naszego Ferinsa. Czyżby szykowała się nowa wyprawa na któreś z niepokornych księstewek na Wschodzie? Można by się nieźle obłowić... albo stracić życie.
Koło południa stanęliśmy na popas. Zająłem się Kasztanem, kątem oka przyglądając się koniom boroware. Miały cienkie pęciny i wyglądały na bardzo szybkie.
Niespodziewanie przy wozie wybuchła awantura. Boroware wymachiwał pięścią przed nosem rozindyczonego woźnicy, wyrzucając z siebie potok na wpół zrozumiałych słów.
- Lisza! Egeto mero!... Ty dawa jeście i woda ono! Hoba umre... Ja ciebie wzionść głowa!... Woźnica aż podskakiwał.
- Akurat! Sam mu dawaj żryć! Dla mnie może zdechnąć, zębaty skurwysyn! Mało mi łapy nie urwał do łokcia, żeby go zaraza!
Pachołek spokojnie poił muły. Pozostali boroware stali nieruchomo, z obojętnymi minami, jakby ta sprzeczka była czymś zwyczajnym. Podszedłem do woźnicy.
- Co się tak wściekasz?
Sapał z irytacji.
- Panie wielmożny, żeby tak z piekła nie wyjrzała ta czarna małpa. Wsadzili mi to cholerstwo na wóz i "do kniazia, do kniazia". A sami ani się tkną roboty! Pewnie robią w portki ze strachu. Chcesz, panie, zobaczyć? Ano, podejdź. Tylko, broń Boże, ręców do środka nie wkładaj!
Zawinął płótno do góry. Ujrzałem sporą klatkę z gęsto ustawionych prętów; była wyścielona brudną słomą. W kącie kulił się jakiś futrzasty kłąb. Z początku myślałem, że to wilk albo mały niedźwiadek. Stworzenie poruszyło się. Podniosło głowę na długiej szyi, a po obu jego stronach rozwinęły się jakieś płachty. Zaskoczony postąpiłem krok naprzód, żeby lepiej widzieć. W klatce zakotłowało się i ostre kły kłapnęły mi tuż przed nosem. Woźnica pociągnął mnie do tyłu.
- Hoba - usłyszałem głos boroware. Przez pręty patrzyły na mnie czerwone oczy niedużego smoka.
- Smok?... Skąd?... Jak to?... - wybełkotałem. Minę miałem chyba strasznie głupią. Bo też, zaraza, nie mieściło mi się w głowie, jak to można, ot tak, schwytać smoka żywcem. Co prawda, ten smok był bardzo mały...
- Hoba - tłumaczył boroware. - El Ogoriat dawa dar dla wasza kniazia. Hoba są mało. Duży dar dla wasza kniazia. On być szczenśliwy.
Nie żywiłem co do tego najmniejszych wątpliwości. Żaden król do tej pory nie miał smoka w zwierzyńcu.
- Nie boicie się, że ktoś zrabuje wam tak cenne zwierzę?
Boroware roześmiał się z pogardą.
- Katta! Przyjść dużo człowiek - my mieć to! - Klepnął topór tkwiący za pasem. - Przyjść jeden, to my nie karmić hoba, on sam jeść!
Później miałem okazję zobaczyć, jak karmią smoka. Przez klapę w drzwiczkach wrzucali kawałki suszonego mięsa i wlewali wodę do drewnianego korytka. Nie jestem żadnym błogosławionym mnichem, ani też żadnym błędnym rycerzem. (Dawno wymarli, jeśli w ogóle kiedykolwiek istnieli.) Niemniej widok tego smoka w klatce okropnie mnie drażnił. Chodzi o to, że nie uważałem smoków, tak jak inni, za tępe i okrutne potwory. Wprost przeciwnie, znalazłem nawet wśród nich przyjaciela. No... przyjaciółkę. Mieliśmy razem kilka przygód, parę razy uratowała mi życie. Była bardzo mądra i bardzo piękna... jak na smoka. Mały w klatce nie przerastał rozmiarami dużego psa. Oura (tak miała na imię) zajmowała więcej miejsca niż cały ten wóz z zaprzęgiem. Albo ten tutaj był innego gatunku, albo był po prostu... dzieckiem. Zamykanie dzieci w klatkach zawsze wydawało mi się piekielnie nie w porządku.
Ruszyliśmy dalej. Mały wyglądał na nieszczęśliwego. Szeleścił słomą, skomlał i warczał. Zapytałem woźnicy, co według niego zrobią ze smokiem na królewskim dworze. Splunął z wiatrem i popędził muły.
- Ano, panie, widzi mi się, co go na łańcuch wezmom i zdziurawio skrzydła, inaczy pofurgnie jako ten kobuz. Eee... moja rzecz dowieźć to bydle.
Przez chwilę miałem przed oczami Ourę, jak lśniąc w słońcu wzbija się w powietrze, jej skrzydła ogromne jak żagle - i za moment takie same skrzydła postrzępione i zwisające żałośnie. Jakby mnie kto warem oblał. W mojej głowie zaczął się lęgnąć zupełnie zwariowany plan. Gdyby się nie powiódł, straciłbym głowę szybciej, niż zdążyłbym zakasłać.
Następnego dnia zjechałem z traktu w las i udało mi się ustrzelić zająca. Dowódca boroware na wieść, że chcę własnoręcznie nakarmić smoka świeżym mięsem, otwarcie postukał się w czoło.
- Pan ma dużo palce dla zęby hoba. Pan iść. Ręcy nie moi.
Smok oczywiście skoczył ku mnie warcząc, ale gdy tylko ostrożnie wrzuciłem za pręty okrwawiony kawałek zająca, połknął go prawie bez zastanowienia i czekał na jeszcze. Pożarł wszystko, do ostatniego zrzyneczka. Widać nie lubił suszonego mięsa. Oblizał się, położył na środku klatki i patrzył na mnie spokojnie. Gapiliśmy się na siebie dłuższą chwilę, po czym poszedłem do dowódcy boroware i pokazałem mu obie dłonie.
- Hoba nie zjada rąk, woli zające.
Przez kolejne dwa dni napychałem małego wszystkim, co udawało mi się upolować. Doszło w końcu do tego, że zlizywał krew z rąk, które bez obawy wsuwałem do klatki. Woźnica i jego pomocnik patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem, a boroware spluwali ukradkiem przez ramię i żegnali się wspak, co podobno jest skuteczne przeciw urokom.
Wreszcie pożegnałem się z nimi na rozstajach. Nie na długo.
Noc była szczęśliwie ciemna. Boroware rozłożyli się obozem niedaleko traktu. Małe ognisko oświetlało niewielką przestrzeń i wóz krył się w mroku. Wartownik siedział na pniu i usiłował nie zasnąć, stukając czołem w drzewce włóczni. Nie opodal drzemały spętane konie. Czołgałem się w trawie, z mieczem przymocowanym na plecach, robiąc nie więcej hałasu niż jaszczurka. Najpierw dobrnąłem do koni. Jeden i drugi parsknął, gdy przecinałem sznury. Strażnik uniósł głowę, ale że nic się nie działo, opuścił ją znowu. Powoli, macając przed sobą i usuwając z drogi suche gałązki, zbliżyłem się do wozu i wsunąłem rękę pod płachtę.
Ryzykowałem, że mały mnie nie pozna i odgryzie mi kilka palców, ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Pisnął tylko cicho. Dłoń owiał mi jego gorący oddech. Zamknięcie klatki było proste jak kij od miotły - skobel i przechodząca przez niego zasuwa. Wystarczy pociągnąć. Wtem rozległ się krzyk i czyjeś ręce zacisnęły się na mojej nodze. Pachołek od woźnicy! Dlaczego to ścierwo nie śpi ze wszystkimi przy ogniu?! Kopnąłem go w zęby, aż poturlał się z powrotem pod wóz. Szarpnąłem zasuwę. Czas był najwyższy, bo wartujący boroware biegł ku mnie z toporem w garści. Reszta za jego plecami zrywała się z legowisk. Ledwo zdążyłem dobyć miecza. Boroware ciął na wysokości pasa. Nieźle, tyle że mnie już tam nie było. Padłem na ziemię i sięgnąłem go sztychem w pachwinę. Smok wyskoczył z klatki, ale zamiast odlecieć, zaczął dreptać dookoła. Do diabła! Nie miałem czasu nim się zajmować! Rozdarłem się, jak mogłem najgłośniej:
- Kasztaaan!!
Dwóch boroware dopadło mnie prawie jednocześnie. Uchyliłem się przed włócznią. Jej grot na moment utkwił w burcie wozu. Ciąłem napastnika środkiem klingi pod ucho, zanim zdążył wyrwać broń. Drugi zamierzył się toporem. Mogłem przyjąć cios na zastawę, ale nie uśmiechało mi się złamanie miecza. Chciałem uskoczyć, lecz w tej chwili potknąłem się o trupa i przewróciłem. Czarna sylwetka boroware wznosiła się nade mną jak wieża. Myślałem, że to już koniec. Nagle rozległ się okropny wrzask. Boroware skręcił się w pół uderzenia. Ostrze zaryło w darń między moim bokiem a ramieniem. Wciąż krzycząc, żołnierz walił pięścią coś, co uczepiło się jego nogi pod kolanem. Mimo mroku natychmiast odgadłem, co to za pomocnik. Mały zacisnął zęby na łydce boroware niczym pies na niedźwiedzie. Sądząc z ryków gryzionego, wyrywał mu ścięgna. W tej chwili spomiędzy drzew wypadł Kasztan. Błyskawicznie go dosiadłem, pochyliłem się i złapałem małego za luźną skórę między skrzydłami. Skrzeknął i zaszamotał się, kiedy go dźwigałem na siodło. Coś mocno szarpnęło mnie za rękaw. Walnąłem Kasztana piętami i już w skoku obejrzałem się za siebie. W kręgu światła rzucanego przez ognisko mignęły mi zady koni znikających w krzakach po drugiej stronie i postać woźnicy, trzymającego niezdarnie łuk.
- Całuj psa w nos - mruknąłem.
Szarym świtem siedzieliśmy nad brzegiem niewielkiego jeziora w głębi lasu. Myślałem trochę o nocnej walce. Wbrew temu, co słyszałem o boroware, dawali się zabijać dziwnie łatwo. Smok pałętał się między drzewami, obwąchując wszystko dokoła. Zabawne stworzenie. Ciemnobrązowy z wierzchu, jaśniejszy pod spodem, na nosie biała plama, jakby przed chwilą umoczył go w śmietanie. Najbardziej był podobny do charta, któremu ktoś rozciągnął szyję i skrócił łapy, dodając jeszcze nietoperze skrzydła. No i ogon miał inny. Bardziej jak u jaszczurki niż u psa. Mały przydreptał do mnie. Ziewnął, pokazując imponujące zęby. Spiczaste, trójkątne, dwa kły po każdej stronie szczęki, na górze i na dole. Spojrzał na mnie czerwonym okiem.
- Skurwysyn - powiedział zupełnie wyraźnie. Zatkało mnie. Kto? Ja? Ładna wdzięczność!
- Bestia - dodał smok. - Zatłuc bydlaka... żryj...
Olśniło mnie. No jasne. Jest tak mały, że nawet nie umie mówić po ludzku; powtarza to, czego nauczył się od woźnicy, który - jak widać - nie przebierał w słowach. Stuknąłem się w pierś i powiedziałem wolno:
-Eril.
Przekręcił łeb, nie spuszczając ze mnie oka.
-Eril - powtórzyłem.
Otworzył pysk.
- Er-yyl... Erril...
- Dobrze - pochwaliłem go.
Tu mnie zaskoczył. Stanął słupka, poklepał się łapą po brzuchu i wydobył z siebie coś, co brzmiało jak: "whrrt". Aż zatoczyłem się ze śmiechu.
- Ależ masz imię! Lepiej będę cię wołał Wyr, bo na tamtym można język wypluć.
Chwilę trwało, zanim wytłumaczyłem mu, że Wyr to on. Potem łowiliśmy ryby. To znaczy ja zarzucałem strunkę, a Wyr patrzył mi na ręce. Był strasznie ciekawski. Kiedy rozpalałem ogień, próbował polizać płomień i złapałem go za ucho w ostatniej chwili. Wiedziałem, że wbrew pozorom ten gatunek smoków nie zieje ogniem i może się poparzyć, jak każde inne stworzenie.
Rozkulbaczony Kasztan pasł się spokojnie, a ja uczyłem Wyra mówić. Niesamowite, jak szybko wszystko zapamiętywał. W ciągu godziny przerobiliśmy słowa: "smok", "człowiek", "koń", "ogień", "biegać" i parę innych.
Nie przypuszczałem, by w najbliższym czasie groził nam pościg. Boroware z poszarpaną nogą długo nie wsiądzie na konia, jeżeli w ogóle odnajdzie go w lesie. Wiadomość o smoku nieprędko dotrze do stolicy. Być może nie dotrze wcale. Kto przy zdrowych zmysłach przyznałby się władcy, że stracił przeznaczony dla niego dar? Słowo woźnicy liczyło się tyle co nic. Nie umiałby nawet podać mojego nazwiska czy herbu.
Oczywiście nie mogliśmy się pokazać z Wyrem w żadnej wsi ani na drodze. Rycerz ze smokiem! To dotarłoby nawet do ślepych i głuchych. Postanowiłem, że będziemy podróżować w nocy, a w dzień zaszywać się w gąszczach i spać. W ten sposób przez dwa dni posuwaliśmy się w kierunku mojego domu.
Trzeciego dnia znalazłem dobre miejsce na odpoczynek. Była to maleńka polanka, niewiele większa od mojej komnatki w Jeleniej Górze. Z jednej strony broniona wysokimi chaszczami jeżyn i tarniny, a z drugiej zasłonięta gęstymi leszczynami. Napoiłem Kasztana i nakarmiłem Wyra. Sam jadłem mało. Nie byłem głodny, tylko nieludzko senny. Zdjąłem hełm i odpasałem miecz. Zawinąłem się w płaszcz i z głową na siodle zasnąłem kamieniem. Obudziłem się nagle, jak uderzony. Kasztan zarżał. W zgięciu kolan czułem ciepło zwiniętego w kłąb Wyra. Ostrożnie uchyliłem powieki. Przez rzęsy zobaczyłem człowieka z grubym kijem w ręku. Zbliżał się powoli, starając się nie szeleścić zeschłymi liśćmi. Błyskawicznie oceniłem swoje szanse: leżałem, skrępowany płaszczem jak powijakami, miecz był w zasięgu ręki, ale ukryty w pochwie. Zanim bym się zerwał i dobył broni, tamten rozwaliłby mi czaszkę swoją pałką. Na szczęście, zwiedziony moim bezruchem i spokojnym oddechem, skręcił w stronę Kasztana. Ostrożnie zacząłem wyplątywać się z płaszcza. Koń na razie stał grzecznie jak trusia. No cóż, znałem Kasztana jak zły szeląg i wiedziałem, co może się wydarzyć za chwilę. Tego konia nie mógł dosiadać nikt oprócz mnie, nawet gdyby był cesarzem. I rzeczywiście, kiedy tylko złodziej sięgnął po wodze Kasztan z kwikiem stanął dęba i zamachał przednimi kopytami. Obwieś był szybki, ale koń jeszcze szybszy. Trafił go w udo. Przysiągłbym, że usłyszałem trzask łamanej kości. Złodziej z krzykiem zwalił się w trawę, a Kasztan już, już miał po nim przetańczyć, kiedy zawołałem:
- Kasztan, stój!
Posłuchał od razu. Właściwie nie wiem, dlaczego go powstrzymałem. Może dlatego, że nie chciałem mu potem zdejmować flaków z pęcin. Złodziej leżał zwinięty, obiema rękami trzymając złamaną nogę. Jęczał głośno i przeklinał na czym świat stoi. Cudaczna figura: twarz smagła z natury, przedzielona dużym, spiczastym nosem - istny dziób gawroni, płowe włosy związane dla wygody w kity przy uszach. Gdy otwierał usta, można było dostrzec, że brak mu zębów na górze i zastąpiono je zręcznie wyrzezaną kościaną płytką.
- Zamknij się! - zażądałem i klepnąłem go w ramię płazem. Zamilkł i patrzał niepewnie małymi, okrągłymi oczami.
- Koniokrad - powiedziałem. - Tak sobie myślę, czy cię wlec do jakiegoś grodu i tam powiesić, czy może posiekać na miejscu? Nie należy kraść bojowych rumaków, gołąbku szubieniczny, bo można stracić ręce... albo głowę - ostrze kierowałem zgodnie ze słowami.
- Ni... panie wielmożny... Każden kce żyć. Ja przecie was tyż ni...
Ręce mi opadły. Nie nadaję się na kata. Takie bezradne, smutne oczy mają stare konie prowadzone na rzeź. Zmiękłem. On mnie "przecie tyż ni".
- Jak cię zwą?
- Mikael - odpowiedział skwapliwie. - A na przezwisko Cortum.
Spróbował ułożyć się wygodniej i skrzywił się. W tej chwili Wyr zdecydował się obejrzeć przybysza z bliska.
- Pies, a późni się budzi niźli pon! - zgorszył się Cortum. Wyr rozłożył skrzydła. Mikael wybałuszył oczy tak, że omal mu nie wypadły z głowy, a potem rozpłaszczył się na ziemi i udawał trupa.
- Daj spokój. On cię nie zeżre, za bardzo śmierdzisz.
Cortum posłusznie otworzył oczy. Zastanawiałem się, co z niego za ptaszek. Nie mogłem rozpoznać, skąd pochodzi. Mówił okropną mieszaniną northlandzkiego, dromarskiego, gwary podgórskiej i słów używanych tylko w okolicach Baltu. Ubranie też miał dziwaczne - skórzaną kurtkę, tak przepoconą i połataną, że sztywna była niczym pancerz, brązową koszulę wiązaną na tasiemki z chwastami i najdziwniejsze w świecie portki: od pasa do kolan szerokie jak babska kiecka, a dalej wąskie, schowane w buty z wywijaną cholewką. Zwyczajni northlandczycy tak się nie noszą. Usiadłem na trawie, Wyr wcisnął mi się pod pachę. Cortum patrzył na to z wielkim szacunkiem.
- Pierona... smok... - westchnął.
- Od dawna kradniesz? - spytałem. Odrzekł z pewną dumą:
- Cały żywot. Praociec, ociec zbójował i jo tyż.
- Z ciebie taki zbój jak z koziej dupy trąba.
- No i tyż ja Cortum, a nie Wilk, Jucha albo Rzezacz -westchnął ciężko. - Darmo się nie ji, patrzę co po dorogach, po wsiach.
Nieźle, zbójecki szperacz. Biedak, pewnie do niczego innego się nie nadawał.
- A co się dzieje po tych drogach i wsiach? Jest co rabować?
- Ni, bida. Ino popatrzyć je na co. Latajo jak z oparzonym zadkiem. Orendzie wieszajom. Pono ode króla.
Coś mnie tknęło.
- Królewskie orędzie?
Cortum wyciągnął zza pazuchy kawałek wystrzępionego pergaminu.
- Ja nie uczony na ichnich wywijasach. Wy, slachta, co inkszego.
Na pergaminie stało jak byk, że wyznaczono nagrodę za dostarczenie, żywego lub umarłego, młodego rycerza o popielatych włosach, noszącego na hełmie wizerunek jelenich rogów. Wyżej opisanemu zarzucano przywłaszczenie sobie królewskiego mienia, zdradę i jeszcze kilka rzeczy, które zwykle wylicza się w takich wypadkach. Był też opis Wyra, niezbyt dokładny, według mnie. Belial i Baal-Zebub! Jakim cudem uwinęli się tak szybko?
- Coście się ta na gembie przemnienili, wielmożny panie? - zapytał Cortum.
- Nie twoja rzecz! - burknąłem.
- Moży ja nie uczony, ali nie głupi - odparł. - Po lasach się kryjeta, miast w gospodzie głowę złożyć. A i lica jaśnie pana jako woda we stawie - całe dno widne. O was pisajom?
- Trzymaj ozór za zębami, bo ci go obetnę!! - wrzasnąłem. Zaniknął się na chwilę, a potem znów zaczął gadać.
- Powiadajom, co król na łowach się tutej zabawia. Wsio ma ze sobom - drużynniki, kunie, psy polowacze...
Byliśmy za blisko, o wiele za blisko. Dałbym sobie rękę uciąć, że puszczę przeczesywała już królewska gwardia i rozmaite opryszki skuszone wizją pękatej sakiewki.
Zacząłem siodłać Kasztana. Cortum próbował podnieść się o kiju, ale zzieleniał i opadł z powrotem. Oparty o pień, głowę odrzucił do tyłu i wyglądał jak świeży trup. Wyr obwąchał go popiskując. Diabli nadali tego pechowego zbója. Zostawić go tu? Zdechnie z głodu albo, co pewniejsze, zeżrą go wilki. Przywołałem Wyra i stanąłem przed Cortumem.
- Nie po drodze mi odstawić cię do traktu - powiedziałem. Spojrzał mi w oczy i rzekł:
- Chałupa smolarzy.
- Gdzie?
- Niepodaleko - wskazał kierunek brodą. Zrozumieliśmy się.
Prowadziłem Kasztana, na którym - z nogą w korowych łubkach - kiwał się z męczeńską miną Cortum. Wyr truchtał tuż obok mnie, chwilami wplątując skrzydła w krzaki. Raptem do naszych uszu doszło dalekie ujadanie.
- Przydałby się jakiś strumyk. - Rozejrzałem się, ale jak na złość nie było w pobliżu żadnej wody, w której moglibyśmy utopić ślady.
- Moży to nie na nas - powiedział Cortum niepewnie.
- Dobrze mieć nadzieję - mruknąłem i przyspieszyłem kroku. Las rzednął, jeszcze chwila i mieliśmy się znaleźć na polanie.
- Z drugiej strony je rozlew - wyjęczał Cortum, torturowany konną jazdą. -A po tym ju smolarze.
Polana to właściwie był wyrąb. Tu i ówdzie walały się nie uprzątnięte gałęzie. Byliśmy prawie pośrodku, gdy dopadły nas psy. Nienawidziłem ich w tej chwili z całej duszy. Wstrętne, rozżarte, obślinione potwory! Jednemu odrąbałem łeb, drugiego rozszczepiłem od barków do ogona. Padł, rozwlekając trzewia po trawie. Szczęściem psów nie było dużo, około dziesięciu, inaczej po prostu by nas rozniosły. Dwa naraz uczepiły się Wyra. Z przerażeniem pomyślałem, że go rozszarpią, ale mały radził sobie zadziwiająco dobrze. Zobaczyłem, jak jednym chapnięciem zgruchotał pysk bezczelniejszemu z ogarów, wysunął pazury i rozdarł mu brzuch. Drugi od razu nabrał szacunku dla małego smoka. Kasztan zmiażdżył kopytami łby i grzbiety trzech łaciatych ciemięg, które były za powolne. Bezlitośnie potrząsany Cortum wył i przeklinał. Mignęło mi w myśli, że jeśli Kasztan jeszcze trochę poprzesuwa mu strzaskane kości, to biedny złodziejaszek nie będzie się nadawał nawet do szpiegowania na drogach. Wreszcie Cortum zleciał z siodła, wpadł z trzaskiem w stos suchych gałęzi i znieruchomiał. Obolawszy ucho kolejnemu psu, podskoczyłem do opryszka i trzepnąłem go w twarz.
- Do diabła! Potem będziesz mdlał!
Ocknął się i potoczył dokoła mętnym wzrokiem. Wyrwałem kuszę z pętli przy siodle i rzuciłem mu.
- Bierz! Masz dwadzieścia bełtów, strzelaj w każdego, który podejdzie bliżej. Ktoś specjalnie puścił je naszym tropem!
Kiwnął głową, że zrozumiał.
- Ali czemu?!
- To przez smoka! Ukradłem go królowi!
Psy otaczały nas teraz kręgiem. Nie rzucały się, ale pilnowały, ujadając. Przez psi jazgot usłyszałem głoś Cortuma:
- To wyście są ale wielki złodziej! Winkszy niźli mój ociec, no!
Piękne dzięki za takie pochwały.
Wtem spomiędzy drzew wysypali się jeźdźcy. Dzierżyli oszczepy i łuki. U niektórych zauważyłem nowomodne zabawki rodem ze wschodu, zwane bola. Przybyszów było ośmiu. Jeden z nich wyróżniał się bogactwem stroju: miał wyszywany złotą nicią kubrak, rękawice kłuły oczy bielą, płaszcz wyglądał, jakby farbowano go w świeżej krwi. Twarz jeźdźca otaczały czarne loki.
Może byłoby to miłe i przystojne oblicze, gdyby nie głęboka kresa między brwiami i dolna warga wydęta w grymasie władczej pogardy. Nawet się nie zdziwiłem, gdy opuściwszy wzrok, ujrzałem godło na jego piersiach: czteroskrzydłego smoka. Oto miałem przed sobą Ferinsa Szóstego, króla Northlandu, władcę Wysp Piorunowych, dzierżcę Południowych Prowincji i tak dalej. Mój ojciec nie mówił o nim dobrze.
Szczwacze odwołali psy. Król obejrzał nas i roześmiał się na całe gardło.
- Więc to jest nasza zwierzyna! To jest ten władca smoków! Pogromca boroware! Cha, cha, cha...! Nie... To paradne!
Pozostali również wybuchnęli szyderczym śmiechem. Czułem, jak krew pali mi twarz. To prawda, nie jestem wysoki ani potężnie zbudowany. Brody też sobie nie wyhodowałem, choć dodałaby mi powagi. Ale, na wszystkie kręgi piekieł, niech który podejdzie bliżej, a odechce mu się śmiać!
Ferins skinął na dworzan.
- Pojedynczo, panowie. Będzie dłuższa zabawa. A jak coś z niego zostanie, to obedrzemy te resztki ze skóry i powiesimy na sośnie.
Miła zapowiedź.
Mój pierwszy przeciwnik nie zadał sobie nawet trudu, by przyjąć odpowiednią postawę. Potraktował mnie, jakbym był kukłą do ćwiczeń. Machnął od niechcenia mieczem, mierząc w szyję. Ugiąłem kolana... Po chwili kompani odnieśli go na bok, z nogą dyndającą na jednym ścięgnie. Następny miał w herbie dwie niedźwiedzie łapy i sam też wyglądał jak niedźwiedź. Tańcząc wokół niego błogosławiłem swoją zwinność i niewielki wzrost. Wycofał się, gdy odrąbałem mu palce. Król wyzywał swych dworzan od tchórzy, zniewieścialców i starych bab. Jeden z wielmożów chciał się najwyraźniej popisać i ruszył z zamiarem złapania Wyra.
Już w chwilę potem uciekał, zostawiając za sobą czerwoną smugę na murawie. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak Wyr lata. Wzniósł się bardzo niezdarnie i chybocząc się w powietrzu, podfrunął na najbliższe drzewo. Uczepił się wierzchołka jak przestraszony kot. Dworzanie ruszyli kupą. Udało mi się dopaść Kasztana. Cortum wycelował z kuszy i bełt ze świstem pomknął w nieskładną gromadę. Jeden z koni runął na ziemię. Ktoś rzucił w kusznika oszczepem (nie trafił zresztą), czyjaś strzała gwizdnęła mi koło ucha. Przyjąłem na zastawę cios jakiegoś chudzielca. W tym momencie ktoś ryknął jak ranny buhaj:
-Król!!! Król!!!
Obejrzeliśmy się wszyscy i zamarliśmy. Ferins uniósł ręce do gardła. Na twarzy zastygł mu wyraz ogromnego zdumienia. Przechylał się coraz bardziej do tyłu, jakby chciał spojrzeć w niebo. U nasady szyi sterczała mu ciemna brzechwa bełtu. Spadł z kulbaki głową w dół, przetoczył się bezwładnie i legł twarzą do ziemi. Z karku wystawał mu grot.
Nie traciłem czasu na przyglądanie się nieboszczykowi. Parę kroków dalej poszarzały Cortum kurczowo ściskał kuszę i poruszał bezgłośnie wargami, jakby się modlił. Ja też wiedziałem, co mu groziło. Królobójcy umierali powoli. Mogłem zrobić tylko jedno. Korzystając z osłupienia dworzan, podjechałem do Cortuma i z całej siły ciąłem go w kark. Zginął natychmiast i - miałem taką nadzieję - bez bólu.
Oczywiście nie czekając już na nic, puściłem, się w cwał. Nagle Kasztan zwinął się pode mną, jęcząc zupełnie nie końskim głosem i poczułem, że padamy. Zdążyłem tylko wyszarpnąć nogę ze strzemienia. Zwaliliśmy się na ziemię, aż zadudniło. Kasztan zdychał. Chrapał skrzypliwie, nogi drgały mu w konwulsjach, ślepia zachodziły mgłą. Jedna strzała trafiła go w bok, druga w szyję. W gardle utkwiła mi ogromna kula. Nie mogłem jej przełknąć, nie mogłem oddychać. Dopiero co byłem świadkiem królobójstwa, ale Ferins obchodził mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Takich Ferinsów siadało na różnych tronach tylu, ile pcheł na jeżu. Ale Kasztan... Kasztan był jeden jedyny na świecie. Nigdy nie było i nie będzie drugiego takiego konia. Ktoś powiedział:
- Brać żywcem!
W tej chwili zrozumiałem, co znaczy "wyjść z siebie". Zdaje się, że to, co wydarło się z mego gardła, nie miało wiele wspólnego z ludzkim głosem. Czułem się jak we śnie, w którym wszystko dookoła jest rozpaczliwie powolne. Moje ciało samo wiedziało, co ma robić i poruszało się z błyskawiczną prędkością. Powtarzałem tylko w myślach: sztych, zastawa, cięcie, góra, młynek, sztych, dół, zastawa... W końcu jednak otrząsnąłem się z tego dziwnego stanu, oplatany siecią na grubego zwierza. Piekła mnie broda, skaleczona samym końcem klingi, bolał bark i całe prawe ramię. Miejsce na lewej nodze tuż nad kolanem było podejrzanie odrętwiałe. Stało ich nade mną trzech. Jeden przyciskał kawał płótna do głowy, rozglądał się i jęczał bez przerwy:
- Jeden człowiek... jeden człowiek...
- Ano, jeden - powiedział spokojnie potężny grubas. Pochylił się i bezceremonialnie rozpiął mi rzemień od hełmu. Powstrzymałem się od ugryzienia go w rękę. Jeden ze szczwaczy próbował zestrzelić Wyra.
- Wyr! - wrzasnąłem. - Biegnij!! Biegnij!!
Usłyszał i zrozumiał, bo po chwili zobaczyłem, jak przefruwa na inne drzewo i znowu na następne, aż straciłem go z oczu. Dostali Kasztana, Cortuma, mnie, ale tego, o którego była cała awantura, nie dostali. Grubas oglądał jelenie rogi na moim hełmie, dumając nad czymś głęboko. Dwaj pozostali deliberowali, czy mnie powiesić, ściąć czy może poćwiartować. Gruby upuścił hełm i powiedział:
- O nim powinien zadecydować król.
- Ależ król... - zaczął dworzanin i zamilkł.
- Myślę o najjaśniejszym Alandzie.
- Ten uzurp... - wyrwało się drugiemu. Nie dokończył, bo gruby z zadziwiającą przy jego tuszy szybkością walnął go prosto w zęby. Wielmoża rozkrzyżował ramiona i padł jak rażony gromem.
- To by było na tyle - rzekł gruby. - Może ktoś opatrzyłby tego chłopaka, zanim się wykrwawi?
"Ten chłopak" to byłem ja. Wyplątali mnie z sieci, rozbroili i owiązali solidnie nogę. Rana nie była groźna. Trochę trwało, zanim sprowadzili wozy, by zabrać zabitych i rannych. Uparli się też, by zabrać ciało Mikaela. Miałem czas, żeby pomyśleć.
Król Aland... Wszyscy wiedzieli, że Ferins nie kochał młodszego brata. Z wzajemnością zresztą. Mógł o tym opowiedzieć choćby mój ojciec, swego czasu wplątany w rozgrywki między Ferinsem i Alandem o tron. Ale czy nowy władca każe ściąć mnie z miłości do brata, czy też dlatego, że inni się tego po nim spodziewają, nie robiło mi żadnej różnicy.
Wlekliśmy się taborem do stołecznego grodu przez cały tydzień. Jakiś złośliwy
gwardzista, chyba bliski krewny kata, często jechał obok wozu, do którego byłem przywiązany, i rozsmakowywał się w opisywaniu rozmaitych wymyślnych tortur. Nie mogłem uciec. Pilnowali, jakbym był workiem pereł. Jak to mówią, "zapadłem się w sobie". Milczałem, gdy ktoś mnie zaczepiał i tylko gwizdałem melodię, która bez przerwy chodziła mi po głowie. "Kto z przytomnych odgadnie, co mu jutro przypadnie?..." Dalej nie pamiętałem i to mnie męczyło. Męczyło zresztą i moich strażników. Spróbujcie przez cały dzień słuchać w kółko tego samego. Taka mała zemsta.
O dziwo, nikt mnie nie zapytał o nazwisko. Chyba uważali, że już jestem trupem - a czy trup ma imię?
Wreszcie dojechaliśmy. Miasto pogrążone było w żałobie i przygotowaniach do pogrzebu. Wieść o śmierci króla wyprzedziła nas grubo. Nikt nie miał czasu zajmować się moją mizerną osobą. W kajdanach wrzucono mnie do lochu. Zleciałem z Bóg wie ilu schodków i zaryłem twarzą w przegniłą słomę. Pomieszczenie było obrzydliwe. Wilgotne, zatęchłe i prawie zupełnie ciemne. Oswoiłem oczy z mrokiem i dostrzegłem w kącie jakiegoś człowieka. Ucieszyłem się, że będę miał do kogo usta otworzyć. Niechby to był nawet najgorszy złoczyńca w Northlandzie. Podszedłem i... słowa powitania zamarły mi na ustach. Zamiast oczu patrzyły na mnie ciemne zagłębienia, nos był sterczącą chrząstką, poszarpane wargi odsłaniały resztki zębów. Łachmany na piersiach trupa poruszyły się i spod żeber wyjrzał ostry pysk szczura. Żołądek dał o sobie znać momentalnie. Jeszcze trochę, a by mnie zupełnie przenicowało. Różne już widziałem w życiu obrzydlistwa, ale to będzie mi się śnić po nocach. Z obiema rękami przyciśniętymi do brzucha wlazłem na najwyższy stopień i usiadłem tuż pod drzwiami. Byle dalej od upiornego sąsiada. Czy właśnie to mnie czekało? Śmierć głodowa? Pożarcie żywcem przez szczury? Oparłem się o zimną ścianę, zmęczony i otępiały. Wokół panowała ciemność, a ciszę mąciły jedynie szelesty i piski ogoniastych parszywców na dole. Raz przerwał ją potworny krzyk torturowanego człowieka i choć ucichł po kilku chwilach, wciąż go słyszałem. Serce łomotało mi, jakby chciało się wyrwać z piersi. Bałem się. Każdy by się bał. Zginąć gdzieś w polu, z mieczem w garści, to zwykła rzecz, ale tortury?...
Usłyszałem kroki i niewyraźne odgłosy rozmowy. Zgrzytnęła zasuwa i drzwi uderzyły mnie w plecy. Wstałem, czując niemiły ucisk w żołądku. A jednak katownia... Blask pochodni raził mnie w oczy nawykłe do mroku, więc zakryłem je ramieniem.
- Odsłoń twarz, chcę ci się przyjrzeć - usłyszałem głos stanowczy, ale pozbawiony tej nienawiści, z jaką zwracano się do mnie ostatnio.
Opuściłem rękę, dzwoniąc łańcuchem jak potępieniec, ale wciąż zaciskałem powieki.
- Więc to jest ten człowiek?
- Tak... wielmożny panie.
Otworzyłem ostrożnie oczy. Przede mną stał wysoki, czarnowłosy mężczyzna w długim, ciemnym płaszczu. Pochodnię osadził w uchwycie na ścianie i przyglądał mi się uważnie. Za nim stał strażnik z krótką halabardą.
- Ile masz lat?
- Dwadzieścia - odpowiedziałem. Czego on chciał?
Pokiwał głową.
- Jesteś jeszcze bardzo młody. Młody, a już grabieżca i... królóbójca.
- Przecież nie zabiłem króla! - zaprzeczyłem gwałtownie.
Spojrzał na płomień pochodni. Zauważyłem, że twarz ma szczupłą i zgorzkniały wyraz ust. Na skroni, wśród kruczej czerni, srebrzyło się kilka siwych nitek.
- Kusza i bełt były twoje. Wiemy, że zabójcą był tamten, którego zgładziłeś. Jak widzisz, litość nie popłaca. Zresztą, kim był twój towarzysz? Sądząc z ubioru - włóczęgą, nikim. To nie wypada, by król poległ z ręki "nikogo". Ty lepiej nadajesz się do tej roli.
Przed moimi oczami pojawił się obraz katowskiej ławy i przeróżnych narzędzi wiadomego przeznaczenia.
- To niesprawiedliwe! - wybuchnąłem. - Jak można mnie karać za coś, czego nie zrobiłem?!
Ostrze halabardy pochyliło się do przodu.
- A kto powiedział, że wszystko na tym świecie musi być sprawiedliwe? - spytał cicho wielmoża.
Nie wiedziałem, co na to odrzec. Czułem się zupełnie bezradny.
- Jak się nazywasz?
Milczałem, wbiwszy wzrok w hełm strażnika. Królobójca, człowiek przeklęty przez Boga i ludzi. Nie mogłem przecież tak zhańbić rodowego nazwiska.
- Stabort?
Wiedział! Skąd?!
- A więc?
- Tak, Stabort - potwierdziłem zrezygnowany.
- Jesteś synem starego barona?
- Siódmym.
Milczał przez chwilę.
- Stabortowie popierali księcia Alanda dziesięć lat temu, podczas próby przewrotu pałacowego.
- Był najmniej ważnym poplecznikiem, więc ocalił głowę - powiedziałem - Ale nie ocalił ziemi, więc cała Jelenia Góra to tylko zamek i nic więcej.
- A teraz Aland jest królem i mógłby darować ci życie ze względu na zasługi ojca.
Zamyślił się, a we mnie wstąpiła nadzieja.
- Lud potrzebuje widowiska. Ktoś musi być winny - powiedział wreszcie.
Odwróciłem się tyłem i usiadłem z powrotem na schodach. Niech odejdzie i zostawi mnie w spokoju. Niespodziewanie coś spadło mi na głowę i ramiona. Miękka materia. Płaszcz. Drzwi się zatrzasnęły. Byłem zaskoczony. Dlaczego mi to dał? Litościwy gest wobec skazańca? Uspokojenie własnego sumienia? Owinąłem się suknem, które zachowało jeszcze ciepło ciała ofiarodawcy.
Nie minęło wiele czasu i znów szczęknęła zasuwa. Mrówki przebiegły mi po grzbiecie. To już?
W progu stanął znajomy grubas. Kazał mi włożyć kaptur i iść za sobą. Brzeg kaptura opadał mi głęboko na oczy i widziałem tylko słupowate nogi przewodnika oraz kamienne płyty podłogi.
- Szybciej! - Ręka strażnika pchnęła mnie między łopatki. Czy on sobie wyobraża, że człowiekowi w moim położeniu będzie się spieszyło?
Zorientowałem się, że jak na odległość do katowni, idziemy dziwnie długo. Niespodziewanie przekroczyliśmy próg jakiegoś jasno oświetlonego pomieszczenia. Drzwi natychmiast się zamknęły za moimi plecami. Strażnik został na zewnątrz! Prędko, zanim gruby się odwróci! Zamachnąłem się, chcąc go zdzielić kajdanami w kark i... gruchnąłem na posadzkę, aż mi gwiazdy w oczach stanęły. Nie doceniłem przeciwnika. Mimo postury dobrze utuczonego wołu był szybki, a poza tym bardzo silny.
-Pięknie, się odwdzięczasz, chłopcze, komuś, kto wyciągnął cię z tarapatów. - Na twarzy grubego malowało się rozbawienie.
- Naprawdę? - burknąłem, zbierając się z podłogi.
-Szepnąłem słówko Jego Wysokości. Jak kto nosi jelenie rogi nad czołem, to się pieczętuje jeleniem, jak ma w herbie jelenia, to jest Stabort, a jak jest Stabort, to resztę sobie dośpiewaj, szczęściarzu.
Zdjął mi łańcuchy i kazał się rozebrać. Obruszyłem się.
- Po co?!
- Zanadtoś ciekawy. Chcesz wrócić do wieży?
Nie chciałem. Gruby dal mi zresztą nowe ubranie. Zgarnął moje rzeczy i wyszedł pospiesznie, zostawiając mnie w stanie lekkiego osłupienia.
Przesiedziałem w tej komnacie cały dzień i noc. Nie powiem, nakarmili mnie i mogłem się umyć, ale cały czas gubiłem się w domysłach, co zamierzają ze mną zrobić.
Wyjeżdżałem z zamku szarym świtem, na klaczy imieniem Solanka. Gruby dał mi na pożegnanie sakwę z żywnością, pieniądze i dobrą radę, bym wrócił do domu, siadł na tyłku i czekał, aż cała sprawa ucichnie.
- Kim właściwie jesteś, panie? - zapytałem.
- Człowiekiem króla -odparł.
- A ten wysoki człowiek, z którym rozmawiałem w lochach, to twój podkomendny?
Gruby parsknął śmiechem, aż się rozkaszlał.
- Obejrzyj dokładnie zapinkę od płaszcza - powiedział. Przekręciłem głowę i zbliżyłem zapinkę do oczu. Na srebrnym owalu płytko wyryto znajomy kształt zwierza z czterema
skrzydłami.
- Nie...? -jęknąłem.
- Tak, tak. Czy nie mówiłem, że jesteś szczęściarzem? - śmiał się gruby.
Kiedy przejeżdżałem przez główny plac, u słupa na miejscu kaźni zobaczyłem jakąś postać. Któż to zdążył narazić się nowemu władcy? Podjechałem bliżej i wstrząsnął mną dreszcz. Zrozumiałem. Martwy mężczyzna przywiązany do słupa był drobny i jasnowłosy. Miał na sobie moje stare ubranie. Zadbano nawet, by przez rozciętą nogawkę wyglądał opatrunek. Twarz nieboszczyka była straszliwie zmasakrowana. Zgarotowano go, wyrwawszy przedtem język. Otwarte w męce usta były pustą jamą.
Przy murach miejskich usłyszałem głośne krakanie. Wysoko, przy blankach, wisiało ciało w znajomych, szerokich portkach. Na jego ramieniu przysiadł kruk.
- Och, Cortum - wyszeptałem. - Całe twoje życie było wielką nędzą. Wszyscy mieli cię za nic, a gdy wreszcie zrobiłeś coś, co umieszczą w księgach, całą zasługę przypisano komu innemu.
Wracałem do Jeleniej Góry z ciężkim sercem. Nic nie było takie, jak być powinno. Dlaczego prawowity następca tronu był pyszałkowatym brutalem, a buntownik i niegdysiejszy spiskowiec litościwym człowiekiem? Dlaczego miałem cierpieć za coś, czego nie uczyniłem? Dlaczego ze smokami łatwiej się dogadać niż z ludźmi? Czemu los obszedł się tak okrutnie z Mikaelem Cortumem, a obsypywał łaskami grubego, któremu najwyraźniej było wszystko jedno, komu służył? Straciłem ostatnio lwią część młodzieńczej naiwności.
Wbiwszy wzrok w grzywę Solanki, garbiłem się pod ciężarem tego wszystkiego. Gwizdałem starą melodię, a w głowie brzmiały mi słowa piosenki:
Kto z przytomnych odgadnie,
co mu jutro przypadnie?
Nie znasz kary ani winy.
Ni nagrody, ni przyczyny.
Kto odgadnie, w która stronę
padną kości w mrok rzucone?
Wtem Solanka stanęła dęba z rżeniem. Zaraza! Zaskoczony omal nie spadłem z siodła. Uspokoiłem klacz.
-Eril! Eril!
Rozejrzałem się - nikogo.
-Eril!
Spomiędzy wybujałych traw na skraju drogi wynurzył się łeb z zabawną białą plamą na nosie.
-Eril! Koń! Ogień! Biegnij!
Śmiałem się tak, że łzy leciały mi po policzkach.
- Smok! Nie zapomnij powiedzieć "smok"! Ty mały diable! - wykrztusiłem.
- Smok! - wrzasnął Wyr i wywiesił język.