ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA WĘDRUJĄCEGO JASKINIOWCA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści!
Niektórzy z Was znają Trzech Detektywów co najmniej tak dobrze, jak ja. Radzę wtedy odwrócić stronę i przejść od razu do czytania opowieści. Lecz jeśli należycie do tych, którzy nie zetknęli się dotąd z moimi młodymi przyjaciółmi, będę uszczęśliwiony, że mogę ich Wam przedstawić.
Jupiter Jones jest przywódcą i zasłużył na swój tytuł Pierwszego Detektywa. To mądry chłopiec i zapalony czytelnik, o fotograficznej niemal pamięci i niesamowitej zdolności dedukcji. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, nie jest może tak mądry jak Jupiter, ale jest bardzo wysportowany, a poza tym pogodny i oddany w przyjaźni. Bob Andrews prowadzi dokumentację i analizy. To chłopiec spokojny i mimo że nie jest tak silny jak Pete, bywa bardzo odważny.
Tym razem Trzej Detektywi wyjeżdżają z rodzinnego Rocky Beach na spotkanie z kimś, kto choć martwy od wieków, spaceruje nocą po pewnym miasteczku. Spotkają również trzech naukowców, którzy prowadzą dziwne i być może niebezpieczne badania...
Ale nie wolno mi zdradzać całej historii. Jeśli jesteście ciekawi — a na pewno jesteście — oto rozdział pierwszy. Czytajcie!
Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Nieznajomi we mgle
— Czy dobrze się pan czuje? — odezwał się kobiecy głos.
Jupiter Jones zatrzymał się, nasłuchiwał.
Powietrze tego popołudnia było ciężkie od mgły. Tłumiła odgłosy ruchu ulicznego, dochodzące z nadbrzeżnej szosy. Wisiała jak kurtyna między składem złomu Jonesa, a jego domem po drugiej stronie ulicy. Zdawała się przenikać Jupe'a na wskroś. Czuł się zziębnięty i samotny, jakby był jedynym człowiekiem na świecie.
Ktoś się jednak odezwał i teraz rozległy się czyjeś kroki. Ktoś przechodził obok, tuż za bramą składu.
Następnie dał się słyszeć męski głos i w szarym świetle ukazało się, niczym cienie, dwoje ludzi. Mężczyzna, zgięty wpół, szedł wolno, szurając nogami. Kobieta, dziewczęca i szczupła, miała długie, jasne włosy, opadające prosto wokół twarzy.
— Tu jest ławka — powiedziała i poprowadziła mężczyznę w stronę biura składu. — Proszę chwilę odpocząć. Powinien był pan pozwolić mi prowadzić samochód. To było za dużo dla pana.
Jupiter zbliżył się do pary.
— Czy mogę pomóc?
Mężczyzna podniósł rękę do głowy i rozejrzał się półprzytomnie.
— Szukamy... szukamy... — złapał młodą kobietę za rękę. — Ty powiedz. Dowiedz się, gdzie... gdzie my...
— Harborview Lane — powiedziała kobieta do Jupitera. — Musimy się dostać na Harborview Lane.
— Trzeba iść dalej szosą i skręcić w przecznicę Sunset — odpowiedział Jupiter. — Proszę posłuchać, jeśli pani przyjaciel jest chory, mogę wezwać lekarza i...
— Nie! — krzyknął mężczyzna. — Nie teraz! Jesteśmy spóźnieni!
Jupe pochylił się nad nim. Twarz mężczyzny była szara i błyszczała od potu.
— Jestem zmęczony — mówił. — Taki zmęczony...
Przycisnął ręce do czoła.
— Głowa mi pęka! — w jego głosie była nuta niedowierzania. — Dziwne. Nigdy przedtem nie bolała mnie głowa.
— Proszę mi pozwolić wezwać lekarza — nalegał Jupe.
Nieznajomy podniósł się z wysiłkiem.
— Za chwilę mi przejdzie, ale teraz nie mogę... nie mogę...
Osunął się po ścianie, dysząc ciężko i ochryple. Nagły skurcz wykrzywił mu twarz.
— Boli! — zawołał.
Jupe ujął dłoń mężczyzny, chłodną i wilgotną. Mężczyzna patrzył na Jupe'a. Jego oczy były nieruchomo utkwione w chłopcu.
Nagle w składzie zrobiło się bardzo cicho.
Młoda kobieta pochyliła się nad mężczyzną. Z jej ust wyrwał się jęk bólu.
Na chodniku rozległy się szybkie kroki i przez bramę weszła ciocia Jupitera, Matylda. Zobaczyła mężczyznę siedzącego na ławce i pochyloną nad nim dziewczynę. Zobaczyła też klęczącego przy nich Jupitera.
— Co to, Jupiterze? — zapytała. — Coś się stało? Czy wezwać pogotowie?
— Tak — odparł Jupiter. — Tak... ale nie sądzę, żeby pomogli. Myślę, że on nie żyje!
Jupe zapamiętał tylko rozgardiasz, światła, syreny, ludzi biegających we mgle. Jasnowłosa dziewczyna płakała w ramionach cioci Matyldy. Przy bramie składu gromadzili się gapie i zapadła straszna cisza, gdy wkładano nosze do karetki. Potem znowu zawyły syreny. Jupe, ciocia Matylda i siedząca między nimi blondynka jechali do szpitala.
Jupiter miał uczucie, że porusza się we śnie, szarym i nierealnym. Szpital był jednak ponurą rzeczywistością. Zarówno korytarz z przebiegającymi w różnych kierunkach ludźmi, jak i poczekalnia pełne były dusznego dymu papierosowego. Jupe, ciocia Matylda i jasnowłosa dziewczyna siedząca w niej, przerzucając stare czasopisma. Po długiej, bardzo długiej chwili przyszedł lekarz.
— Przykro mi — zwrócił się do dziewczyny. — Nic nie mogliśmy zrobić. Czasem... czasem tak jest lepiej. Czy pani jest jego krewną?
Przecząco potrząsnęła głową.
— Przykro mi, ale konieczna jest sekcja zwłok — mówił lekarz. — To się praktykuje, kiedy przy zgonie nie ma lekarza. Był to prawdopodobnie wylew, pęknięcie naczynia krwionośnego w mózgu. Sekcja to potwierdzi. Czy pani wie, jak możemy się skontaktować z jego rodziną?
Ponownie potrząsnęła głową.
— Nie. Muszę zatelefonować do fundacji.
Zaczęła szlochać. Przyszła pielęgniarka i wyprowadziła ją z poczekalni. Jupiter i ciocia Matylda nadal czekali. Po pewnym czasie dziewczyna wróciła. Telefonowała z pokoju pielęgniarek.
— Przyjadą tu z fundacji — powiedziała.
Jupiter zastanawiał się, co to może być za fundacja, ale nie zapytał. Ciocia Matylda zdecydowała, że muszą się wszyscy napić dobrej, mocnej herbaty. Wzięła dziewczynę pod ramię, wyciągnęła ją z poczekalni i poprowadziła do szpitalnej kawiarni.
Chwilę siedzieli w milczeniu, popijając herbatę, po czym odezwała się dziewczyna:
— Był bardzo miłym człowiekiem — mówiła ze wzrokiem opuszczonym na szorstkie dłonie o obgryzionych paznokciach. — Nazywał się Karl Birkensteen, był doktorem, sławnym genetykiem. Pracował dla Fundacji Spicera. Dokonywał eksperymentów na zwierzętach i badał wpływ tych eksperymentów na inteligencję zwierząt i ich potomstwa.
Dziewczyna pracowała również w fundacji, opiekowała się zwierzętami.
— Słyszałem o Fundacji Spicera — powiedział Jupe. — Mieści się koło San Diego, prawda?
Skinęła głową.
— Znajduje się w małym miasteczku wśród wzgórz, przy drodze prowadzącej na pustynię.
— Miasteczko nazywa się Citrus Grove — powiedział Jupe.
Po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się.
— Tak. To miło, że o tym wiesz. Niewiele ludzi wie o Citrus Grove. Nawet jeśli słyszeli o fundacji, nie znają nazwy miasta.
— Jupiter dużo czyta i pamięta większość przeczytanych rzeczy — powiedziała ciocia Matylda. — Ale ja nie wiem nic o tej fundacji. Co to jest?
— To instytucja, która popiera niezależne poszukiwania naukowe — wyjaśnił Jupiter tonem profesora, który omawia mało znane zagadnienie. Przybierał ten ton, ilekroć poruszał temat, który znał dobrze. Ciocia Matylda przywykła już do tego, ale jasnowłosa dziewczyna popatrzyła na Jupe'a z zaciekawieniem.
— Abraham Spicer był producentem plastyku — ciągnął Jupiter. — Jego przedsiębiorstwo produkowało sprzęt plastykowy: suszarki do naczyń, pojemniki na żywność. Zarobił na tym miliony. Jednakże nigdy nie zrealizował swej prawdziwej ambicji: chciał zostać fizykiem. Dlatego polecił, by po jego śmierci pieniądze zostały odpowiednio zdeponowane. Dochód z depozytu miał wspomagać fundację, w której naukowcy mogliby dokonywać odkrywczych, być może rewolucyjnych badań w swoich dziedzinach.
— Zawsze wypowiadasz się w ten sposób? — zapytała dziewczyna.
Ciocia Matylda uśmiechnęła się.
— Nie zawsze, ale często, chyba nawet zbyt często. To pewnie przez to całe jego czytanie.
— Ach, to dobrze. To znaczy, to ładnie. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam się Hess, Eleanor Hess. Ale to nieważne.
— Oczywiście, że ważne — zaoponowała ciocia Matylda.
— Chciałam powiedzieć, że nie jestem kimś: nie jestem sławna ani nic takiego.
— To nie znaczy, że jesteś nikim — powiedziała ciocia Matylda z przekonaniem. — Miło mi cię poznać, Eleanor. Jestem Matylda Jones, a to mój bratanek Jupiter Jones.
Eleanor Hess uśmiechnęła się. Potem szybko odwróciła wzrok, jakby się obawiała pokazać po sobie zbyt wiele.
— Powiedz nam coś więcej o swojej pracy w tej fundacji — poprosiła ciocia Matylda. — Mówiłaś, że opiekujesz się zwierzętami. Jakie to zwierzęta?
— To zwierzęta doświadczalne. Białe szczury, szympansy i koń.
— Koń? — powtórzyła ciocia Matylda. — Trzymacie konia w laboratorium?
— Och, nie! Blaze mieszka w stajni. Ale jest również zwierzęciem doświadczalnym. Doktor Birkensteen przeprowadzał na jej matce jakieś doświadczenia z izotopami. To zrobiło coś z chromosomami Blaze. Nie rozumiem tego, ale ona jest naprawdę mądra jak na konia. Zna arytmetykę.
Ciocia Matylda i Jupe wytrzeszczyli oczy.
— Och, nic skomplikowanego! — dodała spiesznie Eleanor. — Jeśli położy się przed nią dwa jabłka, a potem trzy, wie, że to razem pięć. Uderza pięć razy kopytem. To... to pewnie nic wielkiego, ale konie nie mogą być specjalnie mądre. Mają nieodpowiedni kształt głowy. Mądre są szympansy doktora Birkensteena. Mówią językiem znaków. Mogą w ten sposób powiedzieć różne skomplikowane rzeczy.
— A co doktor Birkensteen zamierzał zrobić z tymi zwierzętami po ich wyedukowaniu? — zapytała ciocia Matylda.
— Nie sądzę, by cokolwiek zamierzał — odpowiedziała Eleanor łagodnie. — Nie chodziło mu o mądre konie i mówiące szympansy. Chciał pomóc ludziom stać się lepszymi. Trzeba zacząć od zwierząt. Nie byłoby przecież słuszne eksperymentować na ludzkich niemowlętach, prawda?
Ciocia Matylda wzdrygnęła się. Eleanor spojrzała w bok i znów zamknęła się w swej nieśmiałości.
— Naprawdę nie musicie zostawać ze mną — powiedziała. — Byliście wspaniali, ale teraz już czuję się dobrze. Doktor Terreano i pani Collinwood będą tu wkrótce, porozmawiają z lekarzem i... i...
Pochyliła głowę i z jej oczu znowu popłynęły łzy.
— Nie, nie, nie trzeba — powiedziała ciocia Matylda cicho. — Oczywiście, że zostaniemy.
Zostali więc, dopóki do kawiarni nie wszedł wysoki, kościsty, siwowłosy mężczyzna, którego Eleanor przedstawiła jako doktora Terreano. Towarzyszyła mu pulchna kobieta koło sześćdziesiątki, pani Collinwood. Miała olbrzymie sztuczne rzęsy i nosiła kędzierzawą, płomiennorudą perukę. Wzięła Eleanor do samochodu, a doktor Terreano udał się na poszukiwanie lekarza, który zajął się doktorem Birkensteenem.
Ciocia Matylda kręciła głową, gdy zostali sami.
— Dziwni ludzie! Wyobrażasz sobie, wyczyniać coś ze zwierzętami, żeby zmienić im potomstwo? Jak myślisz, co robi ten gość, Terreano, który właśnie przyszedł?
— Jakieś badania, skoro pracuje w Fundacji Spicera — odpowiedział Jupiter.
Ciocia Matylda zmarszczyła czoło.
— Dziwni ludzie — powtórzyła. — A ta cała fundacja? Ja bym tam nie poszła. Jak raz ci naukowcy zaczną w czymś grzebać i szperać, i zmieniać rzeczy dookoła, to nie wiadomo, na czym skończą. To nie jest normalne! Straszne rzeczy mogą się zdarzyć!
Rozdział 2
Niecodzienny wywiad
Wieczorem ciocia Matylda opowiedziała wujkowi Tytusowi o naukowcu, który przyszedł z mgły do składu złomu i tu umarł. Mówiła jednak niewiele o Fundacji Spicera i kiedy Jupiter o niej napomknął, szybko zmieniła temat. Sama myśl o eksperymentach genetycznych przygnębiała ją i przerażała. Ale nie dane jej było zapomnieć o Fundacji Spicera, gdyż przez wiele szarych i chłodnych dni wiosennych wciąż mówiono w telewizji o instytucie badań naukowych.
Najpierw był to komunikat o śmierci doktora Birkensteena. Tak jak przypuszczał lekarz w szpitalu, Birkensteen doznał wylewu krwi do mózgu. Krótko omówiono jego pracę w dziedzinie genetyki i zakończono doniesienie informacją, że jego ciało zostanie przewiezione do wschodniej części kraju i tam pochowane.
Zaledwie tydzień później Fundacja Spicera pojawiła się znów w dziennikach, w związku z pewnym niezwykłym odkryciem, i dziennikarze pospieszyli do Citrus Grove. Archeolog, niejaki James Brandon, rezydujący w siedzibie fundacji, odkrył kości prehistorycznego osobnika w jaskini na peryferiach miasta.
— Bardzo tajemnicza sprawa! — wykrzyknął Jupe.
Było majowe popołudnie i Jupe wraz z przyjaciółmi siedział w starej przyczepie kempingowej, która stanowiła Kwaterę Główną założonej przez nich firmy detektywistycznej. Jupe czytał rozłożoną na biurku gazetę. Bob Andrews porządkował kartotekę, a Pete Crenshaw czyścił sprzęt w małym laboratorium, które chłopcy sobie urządzili.
Pete rozejrzał się dookoła.
— Co jest tajemnicze? — zapytał.
— Jaskiniowiec z Citrus Grove — odpowiedział Jupe. — Czy to naprawdę człowiek? Ile może mieć lat? James Brandon, który go znalazł, nazwał go stworzeniem człekokształtnym. To może oznaczać człowieka lub zwierzę człekokształtne. A może to człowiek pierwotny?
— Brandon ma dziś po południu wystąpić w telewizji — odezwał się Bob. — Moi starzy mówili o tym przy śniadaniu. Będzie gościem Boba Engela w jego audycji o piątej.
Pete wycierał stół w laboratorium.
— Chcecie to oglądać? — zapytał.
— No pewnie — odparł Jupiter.
Na szafce obok biurka Jupe'a stał mały, czarno-biały telewizor. Przyniósł go wujek Tytus z jednej ze swych wypraw po towar. Na początku telewizor nie działał, ale Jupiter miał dryg do majsterkowania i doprowadził aparat do użytku, po czym zainstalował go w Kwaterze Głównej. Włączył go teraz, ekran rozjaśnił się i chłopcom ukazała się uśmiechnięta twarz Boba Engela, gospodarza programu.
— Naszym pierwszym gościem dzisiaj jest doktor James Brandon — mówił Engel — uczony, który odkrył szczątki prehistorycznego człowieka tu u nas, w południowej Kalifornii.
Kamera cofnęła się i chłopcy zobaczyli szczupłego mężczyznę, o wyrazistych rysach i krótko ostrzyżonych, jasnych włosach. Obok niego siedział niższy, dość brzuchaty mężczyzna w kowbojskiej koszuli, szerokim pasie z ozdobną klamrą i butach na podwyższonych obcasach.
— Doktorowi Brandonowi towarzyszy Newt McAfee. Pan McAfee jest kupcem z Citrus Grove i właścicielem terenu, na którym odkryto jaskiniowca.
— Racja! — powiedział brzuchacz. — Jestem McAfee: Mak-A-Fi, a wspak Fi-Ka-M. Dobre, co? Zapamiętajcie, bo będziecie teraz często słyszeć moje nazwisko.
Bob Engel zmusił się do uśmiechu i zwrócił do swego pierwszego gościa:
— Doktorze Brandon, czy mógłby pan opowiedzieć nam nieco o swoim odkryciu, na wypadek gdyby nie wszyscy telewidzowie o nim słyszeli?
Jasnowłosy mężczyzna wyprostował się na krześle.
— Był to łut szczęścia — powiedział. — Tydzień temu wybrałem się na spacer zaraz po ustaniu deszczu. Zauważyłem, że na wzgórzu nad łąką Newta McAfeego, doszło do małego obsunięcia ziemi. Stok został częściowo obnażony i ukazał się otwór w zboczu. Gdy zbliżyłem się, zobaczyłem, że to jaskinia, i zauważyłem wewnątrz czaszkę. Była niemal zagrzebana w ziemi na dnie jaskini i z początku nie wiedziałem, co mam, i...
— Nic nie masz, koleś! — przerwał mu siedzący Obok McAfee. — To ja mam!
Brandon zignorował go.
— Wróciłem do domu Spicera po latarkę...
— I jak wrócił na moje pole, już czekałem na niego z dubeltówką — wpadł mu w słowa McAfee. — Jak tylko wleziesz na moją ziemię, zaraz cię zauważę!
Brandon wziął głęboki oddech. Zdawał się z trudem opanowywać złość.
— Opowiedziałem o tym, co tam zobaczyłem. Po obejrzeniu z bliska, upewniłem się, że to jest czaszka.
— Stara! — wtrącił McAfee. — Leżała tam przez tysiące lat!
— Oprócz czaszki zachował się prawie cały szkielet — kontynuował Brandon. — Nie miałem jeszcze możliwości, żeby go zbadać, ale wykazuje podobieństwo do bardzo starego znaleziska, odkrytego w Afryce.
— I czy to jest człowiek? — zapytał Engel.
Brandon zmarszczył czoło.
— Któż może powiedzieć, co właściwie czyni człowieka człowiekiem? Są tu niewątpliwie cechy ludzkie, ale nie takie, po jakich rozpoznajemy człowieka współczesnego. Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z najstarszym z hominidów, znalezionych dotąd w Ameryce.
Brandon pochylił się i mówił dalej z ożywieniem:
— Istnieje teoria, że amerykańscy Indianie są potomkami Mongołów, myśliwych, którzy przywędrowali z Syberii na Alaskę w ostatniej epoce lodowcowej. Było to około ośmiu tysięcy lat temu, kiedy większość wód oceanu była zamarznięta, a poziom wody dość niski. W cieśninach między Syberią a Alaską dno oceanu zostało odsłonięte i plemiona azjatyckich myśliwych mogły po prostu przechodzić z jednego kontynentu na drugi w pogoni za zwierzyną. Teoria mówi, że plemiona te rozpierzchły się następnie i osiedliły w różnych miejscach, część zaś powędrowała dalej, aż po krańce Ameryki Południowej.
Jest to teoria uznana. Znajdziecie ją w większości podręczników szkolnych. Od czasu do czasu jednak ktoś wyskakuje z teorią odmienną. Jedni twierdzą, że człowiek żył na tym kontynencie na długo przedtem, nim koczownicy przekroczyli ocean. Inni uważają nawet, że współczesny człowiek pochodzi naprawdę z Ameryki, a wędrówka odbywała się w przeciwnym kierunku, stąd do Azji i Europy.
— Czy znalezisko w Citrus Grove popiera tę teorię? — zapytał Engel.
— Nie mogę w tej chwili tego powiedzieć. Jak dotąd, nie mogę nawet mieć pewności co do wieku szkieletu. Ale mamy jego większą część i...
— Chce pan powiedzieć, że ja mam szkielet — wtrącił się McAfee z błyszczącą od potu i zadowolenia twarzą. — Nie ma co gadać, ten facecik w mojej jaskini jest człowiekiem jak nic. Czym innym mógłby być? Jak on tam był od dwóch albo trzech milionów lat...
— Ależ, co pan opowiada! — zawołał Brandon.
— Sam pan powiedział, że musi być bardzo stary — upierał się McAfee. — Musi mieć więcej jak osiem, dziesięć tysięcy lat, tak pan mówił. Był pan tego całkiem pewien, jak go pan pierwszy raz zobaczył. Więc to znaczy, że ludzie faktycznie stąd pochodzą, z Ameryki, i facecik w mojej jaskini może być prapradziadkiem nas wszystkich. Może to jego dzieciaki i wnusie przeszły przez te cieśniny do Azji i po drodze zrobiły ludzkość. Może raj wcale nie był tam, gdzie wszyscy myślą? Może był w Bakersfieid albo Fresno. Ale sensacja!
— Pan wyciąga zbyt pochopne wnioski — powiedział spokojnie Brandon. — Kiedy będziemy mieli możność zbadania zna...
— Nie będzie żadnego badania! — oświadczył McAfee.
Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie.
— Ten facecik był dotąd w mojej jaskini i tam zostanie! — krzyczał McAfee. — Nikt nie będzie go stamtąd wyciągał, kroił i oglądał pod mikroskopem. I jeśli się panu wydaje, że kolejki do Disneylandu są długie, niech pan tylko poczeka, to pan zobaczy, ile ludzi stanie w kolejce, żeby spojrzeć na prawdziwego jaskiniowca!
— Zamierza pan wystawić znalezisko na pokaz?! — zawołał Brandon. — Ależ nie wolno panu tego robić! Nie jesteśmy pewni wieku kości ani...
— Kości są wystarczająco stare — powiedział McAfee. — To początek cywilizacji, ot, co tu mamy, i każdego to zainteresuje!
— Ty nieokrzesany ignorancie! — krzyknął Brandon. — Nie masz pojęcia, o czym mówisz!
— Mówię o tym, co może być pierwszym człowiekiem — McAfee patrzył wprost w kamerę. — Dlatego przyszłem na tę audycję. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że wszystko przygotuję raz-dwa i otworzę moją jaskinię dla zwiedzających. Będzie jak w tych innych wspaniałych miejscach w Kalifornii i...
— Ty debilu! — wrzasnął Brandon i zerwał się z krzesła.
Nastąpiło szybkie zbliżenie, tak że kamera objęła jedynie Boba Engela.
Słychać było krzyki i odgłosy bójki niewidocznej na ekranie. Bob Engel powiedział spiesznie:
— Na tym kończymy tę ekscytującą część naszego programu. Nasz czas się skończył, Bogu dzięki. Nie odchodźcie od telewizorów. Firma “Niekurz” ma dla was ważną wiadomość o swym produkcie do czyszczenia mebli, a następnie powrócimy...
Pete wyłączył telewizor.
— Uff! Rzecz wymknęła się spod kontroli. Brandon wyglądał, jakby zamierzał znokautować faceta.
— Mnie również się nie podobał ten McAfee — powiedział Jupe. — Jeśli nie pozwoli Brandonowi zabrać kości...
— Czy może to zrobić? — wtrącił Bob.
— Chyba tak, skoro jaskinia jest na terenie jego posiadłości. Co za irytująca sytuacja dla archeologa: znaleźć coś tak pasjonującego i nie móc tego zbadać! Prawdopodobnie między nimi dwoma od dawna panowała niezgoda, skoro McAfee pobiegł po broń, jak tylko zobaczył Brandona koło jaskini. Fatalna sytuacja! Z Brandona też złośnik. W takim wypadku może nawet dojść do... do...
— Rozlewu krwi? — zapytał Pete.
— Tak. Tak to się może skończyć. Rozlewem krwi!
Rozdział 3
Nieoczekiwane spotkanie
Po pierwszym burzliwym wywiadzie James Brandon nie pojawił się więcej w telewizji. Natomiast Newta McAfeego było pełno w rozmaitych audycjach i gdy wiosna przeszła w lato, dawał wywiady każdemu reporterowi, który tylko zdołał spokojnie go słuchać. Do połowy lipca większość mieszkańców południowej Kalifornii wiedziała o jego jaskini i jego jaskiniowcu. Następnie zaczęły się ukazywać reklamy. Jaskinia miała zostać otwarta dla publiczności w połowie sierpnia.
Akurat w porę, w ostatnim tygodniu lipca Jupiter zgadał się ze swoim sąsiadem Lesem Wolfem.
Wolf miał firmę instalującą piece kuchenne i maszyny do mycia naczyń w restauracjach i hotelach. Mieszkał w dużym, drewnianym domu na ulicy, przy której znajdował się skład złomu Jonesa. Tego lipcowego dnia Jupe przejeżdżał na rowerze obok domu Wolfa, gdy zobaczył sąsiada, który starał się wywabić kota spod żywopłotu. Jupe zatrzymał się, żeby mu pomóc. Podszedł z jednej strony do żywopłotu i tupnął nogą, a mały kotek czmychnął w drugą stronę, prosto w ręce pana Wolfa.
— No, nareszcie — pan Wolf uśmiechnął się do Jupe'a. — Dzięki, chłopcze. Żona by mi nigdy nie wybaczyła, gdyby kot uciekł i coś mu się stało.
Odszedł z kotkiem w ramionach w stronę domu, ale zatrzymał się nagle.
— Słuchaj — zwrócił się do Jupitera — znasz to małe miasto, gdzie znaleziono jaskiniowca? W tym tygodniu zakładam w tamtejszej restauracji nową kuchnię. Twoja ciocia mówiła mojej żonie, że śledzisz w prasie historię tego jaskiniowca.
— No pewnie! — ożywił się Jupe. — Jaskiniowiec będzie wystawiony na pokaz w tę sobotę. Czy jedzie pan do Citrus Grove ciężarówką? Może przydałby się panu pomocnik?
— Jesteś za młody i nie mogę cię zatrudnić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby jechać z ładunkiem na platformie ciężarówki...
— Oczywiście, że nie! — powiedział szybko Jupe. — Czy moi przyjaciele, Bob i Pete, mogą też pojechać?
— Pewnie. Tylko musicie, chłopcy, znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie się zatrzymacie. Ta praca zajmie mi około trzech dni i właściciele restauracji mnie przenocują. Mają jeszcze pokój dla Hala, ale dla nikogo więcej.
— Nie szkodzi. Możemy zabrać śpiwory i nocować pod gołym niebem.
Jupe pospieszył do domu, żeby zatelefonować do przyjaciół i uzyskać zgodę wujostwa na wyprawę. W piątek rano, gdy ciężarówka Lesa Wolfa wyjeżdżała z Rocky Beach, na platformie siedzieli Jupe, Pete i Bob.
Przez prawie dwie godziny pan Wolf jechał na południe, po czym skręcił z głównej szosy na wschód, w stronę wzgórz. Droga wiła się, padała w dół, to znów pięła się w górę. Po obu jej stronach rozpościerały się gaje pomarańczowe, pola, drzewa i rozległe łąki, na których pasło się bydło.
Po upływie pół godziny ciężarówka zwolniła, wjeżdżając do miasta o nazwie Centerdale, a potem jechała znów wśród drzew, gajów i pastwisk. Wreszcie pojawiła się tablica: “Wjeżdżacie do Citrus Grove. Bezwzględnie przestrzegajcie ograniczenia szybkości”.
Citrus Grove nie było wiele większe od wsi. Chłopcy zobaczyli supermarket, dwie stacje benzynowe i malutki motel o nazwie “Wiązy”. Minęli miejski basen kąpielowy i opuszczoną stację kolejową, brudną i odpychającą. W centrum miasteczka ulica obrzeżona była z jednej strony małym parkiem, z drugiej rzędem wąskich budynków. Mieścił się tam bank, sklep z narzędziami, apteka i biblioteka publiczna. Mimo że miasto było tak małe, wszędzie kotłowały się tłumy ludzi. Na motelu migał neon, głoszący, że “Brak pokoi”, a przed kawiarnią “Próżniak” stała kolejka czekających na wolny stolik.
— Cały ten rozgłos nadany jaskiniowcowi rzeczywiście przyciągnął tu tłumy turystów — powiedział Bob.
Jupe roześmiał się na widok oblężonego stoiska z hamburgerami, oferującego kotlety z dinozaura.
— Jaskiniowiec nadaje wszystkiemu ton — powiedział.
Les Wolf skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się. Wychylił się z szoferki i zawołał do chłopców:
— Restauracja “Szczęśliwy myśliwy” znajduje się około dwu kilometrów dalej na tej ulicy. Telefonowałem wczoraj do właściciela, powiedział mi, że pole kempingowe koło miasta jest pełne. Radził, żeby pójść do Newta McAfeego, do szarego drewnianego domu na końcu ulicy Głównej. On znajduje ludziom miejsca noclegowe.
— Chyba nie ten facet z telewizji! — wykrzyknął Pete.
— Obawiam się, że ten — powiedział Jupe.
Chłopcy wygramolili się z ciężarówki.
— Skontaktujcie się ze mną w poniedziałek w “Szczęśliwym myśliwym” — powiedział Wolf i odjechał.
Dom Newta McAfeego prezentował się na pierwszy rzut oka wcale sympatycznie. Od frontu miał szeroki ganek i mały trawnik. Lecz gdy chłopcy podeszli bliżej, zobaczyli, że dom pilnie wymaga odmalowania, a firanki w oknach są szare i obwisłe. W niektórych okiennicach brakowało listew, trawnik był zarośnięty chwastami.
— Wygląda nędznie — stwierdził Bob. — Myślałem, że McAfee ma sklep i prowadzi handel samochodami.
— Może w takim małym mieście to nie zapewnia dostatku — powiedział Jupe.
Do bariery ganku umocowana była tabliczka. Informowała szukających noclegu, że winni przejść na tył budynku. Chłopcy posłusznie obeszli dom i tam ukazała im się łąka, ciągnąca się od drogi aż po las. Blisko domu stała szopa, poszarzała ze starości. Po drugiej stronie domu, przeciwległej do miasta, łąka rozpościerała się dalej wzdłuż drogi, aż po pobliskie wzgórza. Wparły w zbocze stał starannie wykonany, nowy budynek. Zbudowany był z sekwojowego drzewa, elegancki i nowoczesny, pozbawiony okien. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami widniał napis: “Wejście do pieczary jaskiniowca”.
— Ho-ho! Facet naprawdę rozkręca interes — powiedział Pete.
— Życzycie sobie czegoś? — rozległ się za nimi cichy głos.
Odwrócili się, a Jupe zobaczył jasne włosy i bladą twarz. Stanął mu w pamięci ponury, mglisty dzień w Rocky Beach i człowiek, który przyszedł z mgły, by umrzeć.
— Och, to ty! — powiedziała Eleanor Hess.
— Cześć! — Jupiter wyciągnął rękę i Eleanor uścisnęła ją.
— Ja... ach... ja zamierzałam napisać do twojej cioci. Byliście tacy mili. Ale pomyślałam, że może nie powinnam was niepokoić.
— Cieszę się, że mogliśmy ci się okazać pomocni — powiedział Jupe i przedstawił Boba i Pete'a.
Eleanor przywitała się z nimi, a w tym samym momencie otworzyły się tylne drzwi domu i wyjrzała z nich pulchna kobieta z krótkimi, kędzierzawymi włosami.
— Ellie, czego chcą ci chłopcy?! — zawołała niegrzecznie, jakby oni nie mogli jej słyszeć.
— Ciociu Thalio, to jest Jupiter Jones — odpowiedziała rumieniąc się Eleanor. — Mówiłam ci o nim. On i jego ciocia pomogli mi, kiedy doktor Bikensteen zachorował w Rocky Beach. A to jest Pete Crenshaw i Bob Andrews. Przyjaciele Jupitera. Chyba przyjechali zobaczyć jaskiniowca. Czy możemy ich jakoś ulokować, ciociu?
Człowiek, który uczestniczył w programach telewizyjnych, pojawił się nagle w drzwiach. Eleanor ponownie przedstawiła chłopców i Jupe aż rozdziawił usta, gdy sobie uświadomił, że ciocia Thalia jest żoną McAfeego, co oznacza, że Newt jest wujkiem Eleanor!
— Więc to ty jesteś chłopcem, który był tak miły dla Ellie — powiedział Newt. — Z przyjemnością was ulokujemy. W domu nie ma miejsca dla wszystkich trzech, ale możecie się rozłożyć z waszymi śpiworami na stryszku w szopie i korzystać z wygódki za szopą. Z boku jest kran i możecie się tam myć.
Małe oczka McAfeego zwęziły się.
— No, nie policzę wam dużo. Tylko dziesięć dolarów za nocleg dla wszystkich trzech.
— Wujku! — krzyknęła Eleanor Hess.
— No, no, moja panno! — McAfee rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i Eleanor odwróciła wzrok. — Nigdzie nie dostaniecie miejsca za dziesięć dolarów.
Bob wyciągnął rękę w stronę drzew za łąką.
— Możemy sobie po prostu znaleźć polanę w lesie.
— Jest duże zagrożenie pożarowe w tym roku. Nie wolno biwakować w lesie — powiedział McAfee.
Jupe wyjął portfel i podał McAfeemu banknot dziesięciodolarowy.
— Proszę. To za dzisiejszą noc.
— W porządku — McAfee schował pieniądze do kieszeni. — Ellie, pokaż chłopcom, gdzie jest kran.
— Uważajcie no tam tylko — ostrzegła ich Thalia McAfee. — Nie bałagańcie i nie podpalcie czego.
— Nie palicie, co? — dodał McAfee.
— Nie palimy — odpowiedział Pete ponuro. — Słuchaj, Jupe, po co niepokoić państwa? Czy nie lepiej pójść do tego małego parku i...
— Nie ma biwakowania w parku — wtrącił McAfee. — Poza tym jest tam automatyczny system do spryskiwania trawników i wtacza się zawsze o północy.
McAfee chichocząc szedł ku domowi, a Eleanor, czerwona ze wstydu, skierowała się w stronę szopy.
— Przepraszam — powiedziała do chłopców. — Słuchajcie, jeśli zostaniecie dłużej, nie płaćcie mu więcej. Mam trochę pieniędzy, załatwię to z nim.
— Nie trzeba, wszystko w porządku, nie przejmuj się — uśmiechnął się Jupe.
— Nienawidzę takiego postępowania — mówiła Eleanor z goryczą. — Nigdy w takich wypadkach nie mam prawa się odezwać, bo... no, bo on i ciocia Thalia opiekują się mną od ósmego roku życia. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
Każdy z chłopców pomyślał sobie po cichu, że niezbyt dobra ta opieka. Eleanor była bardzo chuda i robiła wrażenie spracowanej i zabiedzonej.
— Ciocia Thalia jest siostrą mojej mamy — ciągnęła Eleanor. — Gdyby mnie nie przygarnęła, musiałabym pójść do sierocińca.
Otworzyła drzwi i chłopcy weszli za nią do mrocznej, pełnej kurzu szopy. Stał tam lśniący, nowy pikap i duży czterodrzwiowy samochód z obfitymi chromowaniami. Dalej zobaczyli stertę różnego śmiecia — stosy pożółkłych gazet i starych kartonów. Na stole warsztatowym walały się rdzewiejące narzędzia.
W głębi drabina prowadziła na stryszek. Chłopcy wspięli się po niej na ciemne i duszne poddasze. Okno pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Kiedy Jupe je otworzył, napłynął chłód i świeże powietrze.
— Czy przynieść wam ręczniki? — zawołała Eleanor z dołu.
— Dzięki! Wszystko z sobą przywieźliśmy! — odkrzyknął Pete.
Stała nadal u stóp drabiny i wreszcie zapytała:
— Idę niedługo do fundacji, czy chcielibyście pójść zobaczyć zwierzęta?
Była to po prostu najciekawsza rzecz, jaką mogła zaproponować. Jupe wychylił się znad krawędzi stryszku.
— Czy znasz archeologa, który znalazł kości? — zapytał.
— Doktora Brandona? No pewnie. Chcesz go poznać? Jeśli go zastaniemy, mogę cię przedstawić.
— Chciałem go poznać, odkąd usłyszałem o tym znalezisku. Ciekaw jestem, czy ma już jakąś teorię co do wieku kości? Czy wie, skąd się wzięły w jaskini?
Eleanor skrzywiła się.
— Wszyscy się tak ekscytują tym jaskiniowcem. A on jest taki wstrętny. Musiał wyglądać jak goryl, tylko był o wiele, wiele mniejszy.
Nagle w jej twarzy pojawiło się zaniepokojenie.
— Nigdy nie zbliżajcie się do tej jaskini, kiedy tu nikogo nie ma — ostrzegła. — Wujek Newt za drzwiami w kuchni trzyma naładowaną dubeltówkę. Mówi, że ludzie będą dużo płacić, żeby zobaczyć jaskiniowca, i jeśli ktoś się będzie wtrącał, podziurawi go na wylot.
— Czy nie chodzi mu przypadkiem o tego archeologa? — zapytał Jupe.
— Tak. Ale też o każdego innego, kto spróbuje ruszyć jaskiniowca. Boję się, że się coś stanie, coś naprawdę złego!
Rozdział 4
Eleanor kłamie
Fundacja Spicera mieściła się w obszernym budynku, usytuowanym na wzgórzu, w odległości ponad kilometra od domu McAfeego. Gładkie, zielone trawniki nie były chronione ogrodzeniem, stały tam jedynie dwa kamienne słupki z osadzoną w nich furtką. Chłopcy poszli za Eleanor podjazdem do budynku. Eleanor otworzyła drzwi i weszła bez pukania.
Znaleźli się od razu w dużym salonie. Pierwszą osobą, którą zobaczyli był James Brandon. Chodził tam i z powrotem po pokoju i gdy Eleanor przedstawiła mu chłopców, zatrzymał się i spojrzał na nich wściekle.
— Przyjechaliście tu jak do cyrku — powiedział oskarżająco.
— Zobaczyć jaskiniowca? — zapytał Pete. — Tak, po to przyjechaliśmy.
— Wy i cztery miliony innych — Brandon zaczął znowu chodzić po pokoju. — Wszystko stratują. Jeśli są jeszcze jakieś szkielety na tych wzgórzach, zniszczą je. Gdybym miał pistolet...
— Zastrzeliłbyś ich wszystkich — dokończył ktoś spokojnym głosem.
Chłopcy odwrócili się. Wysoki, sprawiający ponure wrażenie, mężczyzna wszedł do salonu. Jupiter rozpoznał w nim od razu człowieka, który przyjechał do szpitala w Rocky Beach w dniu śmierci Karla Birkensteena. Był wtedy w szarym, wytartym ubraniu. Dziś nosił szorty koloru khaki i koszulkę polo. Usiadł w fotelu koło kominka i zapatrzył się we własne kościste kolana.
— Pan poznał już Jupitera Jonesa, doktorze Terreano — powiedziała Eleanor.
Terreano zdawał się zdziwiony.
— Doprawdy?
— Pomógł mi, kiedy znalazłam się w Rocky Beach z doktorem Birkensteenem — wyjaśniła. — Był w szpitalu, pamięta pan?
— Ach tak, teraz sobie przypominam. Cieszę się, że cię znów widzę... tym razem w weselszych okolicznościach.
Terreano uśmiechnął się i nagle wydał się o wiele młodszy.
— Doktor Terreano jest również archeologiem — powiedziała Eleanor — Pisze książkę.
— My zawsze piszemy książki — odparł Terreano z uśmiechem.
— Och tak! — wykrzyknął Jupe. — Wiem! Pan napisał “Odwiecznego wroga”!
Terreano podniósł brwi.
— Czytałeś?
— Tak. Pożyczyłem ją sobie z biblioteki. Fascynująca, ale i przygnębiająca książka. Jeśli człowiek odczuwał zawsze potrzebę walki z drugim człowiekiem i jeśli zawsze ją będzie odczuwał...
— Smutne, prawda? — wtrącił Terreano. — Ta agresywność jest złożona. Jest naszą cechą charakterystyczną, jak duży mózg i zdolność chodzenia w pozycji pionowej.
— Och, brednie! — wykrzyknął Brandon. — Człowiek nie dziedziczy agresywności. Błędnie interpretujesz fakty.
— Czyżby? — Terreano rozejrzał się wokół. — Weź, z łaski swojej, a przykład Abrahama Spicera. Pragnął dopomóc ludzkości. Założył tę fundację. A wcale nie był taki szlachetny! Był mordercą, zapalonym myśliwym.
Wskazał miejsce nad kominkiem. Wisiała tam głowa rogatego zwierzęcia, jego martwe oczy wpatrzone były w okno. Na ścianie nad biblioteką wisiały głowy innych zwierząt — tygrysa, pumy i potężnego bawołu. Na podłodze rozłożone były skóry niedźwiedzie, lwie i lamparcie.
— Gdy zabija się zwierzę — mówił Terreano — ma się prawo dać je do wypchania i wziąć do domu. Były czasy, kiedy tak samo akceptowano miażdżenie kości zabitego wroga i wyssanie zeń szpiku.
— Wcale nie masz racji! — krzyknął Brandon.
— Ilekroć o tym rozmawiamy, wpadasz w złość. To niemal potwierdza słuszność tego, co mówię — powiedział Terreano.
W tym momencie wszedł z impetem niski, łysy mężczyzna.
— Znowu dyskutujecie o szpiku kostnym? — zapytał. — Nie chcę tego słyszeć przed obiadem.
Eleanor przedstawiła chłopców doktorowi Elwoodowi Hofferowi.
— Doktor Hoffer jest immunologiem — zwróciła się do chłopców. — Ma dużo białych szczurów, które są naprawdę milutkie. Czy mogę pokazać szczury Jupiterowi i jego kolegom?
— Możesz, pod warunkiem, że niczego w laboratorium nie będą dotykać — odparł Hoffer.
— Na pewno niczego nie dotkną — powiedziała Eleanor.
Chłopcy udali się za nią na korytarz, który biegł prostopadle do frontowej ściany budynku.
— Przy tym korytarzu mieszczą się pracownie i laboratoria — objaśniała. — Tu jest laboratorium doktora Hoffera.
Otworzyła najbliższe drzwi i weszli do małej umywalni. Eleanor wzięła cztery maski chirurgiczne.
— Proszę, nałóżcie je — sama włożyła maskę i naciągnęła na ręce grube, gumowe rękawiczki.
Otworzyła następne drzwi i znaleźli się w olbrzymim, zalanym słońcem pokoju. Pod ścianami stały dziesiątki szklanych klatek, w których podskakiwały i biegały małe stworzonka.
— Nie podchodźcie za blisko i niczego nie dotykajcie — poprosiła i zaczęła karmić szczury, przesuwając się cicho od klatki do klatki. — To są specjalne szczury. Doktor Hoffer zmniejszył ich odporność na choroby, trzeba więc bardzo uważać, żeby się nie przeziębiły albo czymś nie zaraziły. Dlatego nosimy maski. Niektóre w ogóle nie są w stanie walczyć z infekcjami.
— To znaczy, że muszą umrzeć, skoro nie potrafią zwalczyć infekcji — powiedział Bob.
— Myślę, że tak, niektóre tak — przyznała Eleanor. — Doktor Hoffer przypuszcza jednak, że zapadamy na pewne choroby właśnie dlatego, że mamy system odpornościowy. Nasz system produkuje komórki, które zjadają bakterie i wirusy, ale te same komórki mogą nam przynieść szkodę. Być może artretyzm powodowany jest oddziaływaniem naszego systemu obronnego, albo wrzód żołądka, lub nawet pewne schorzenia psychiczne.
— Coś takiego! — wykrzyknął Pete z pewnym lękiem.
— Ale kiedy nie jesteśmy uodpornieni, chorujemy na ospę, odrę i... — powiedział Bob.
— Wiem — stwierdziła Eleanor. — Doktor Hoffer stara się znaleźć sposób kontrolowania naszej odporności tak, by nas zabezpieczała, a nie by nam szkodziła.
— Wspaniale! — powiedział Jupiter. — A doktor Terreano pisze nową książkę.
— Doktor Brandon też pisze książkę. O osobniku zamkniętym w szafie w jego pokoju — powiedziała Eleanor.
— Osobniku? W szafie? — zdziwił się Bob.
— To wykopalisko. Znalazł w Afryce kości i złożył je, jak układankę, w cały szkielet. Mierzy kości, fotografuje je i opisuje w swojej książce.
— Chciałby tak samo pracować nad znaleziskiem z jaskini, prawda? — powiedział Jupiter.
— Tak. Ale mój wujek na to mu nie pozwoli — Eleanor zasępiła się.
Skończyła karmienie i wrócili do umywalni, gdzie zdjęła maskę i rękawiczki i wrzuciła do pojemnika z pokrywą, koło umywalki. Chłopcy wrzucili tam swoje maski i wszyscy wyszli na korytarz.
— Teraz zobaczycie szympansy! — powiedziała Eleanor.
Laboratorium doktora Birkensteena znajdowało się na końcu korytarza.
Było większe od laboratorium Hoffera. Pod oknem stała klatka z dwoma szympansami. W klatce były również zabawki i piłki, a także mała tablica, na której szympansy mogły mazać kolorową kredą.
Na widok Eleanor zaczęły pokrzykiwać radośnie, a większy wystawił przez kraty łapę.
— Cześć! — zawołała Eleanor. Otworzyła klatkę, duży szympans wyszedł i ujął jej rękę.
— Jak się masz? Dobrze spałeś tej nocy? — zapytała Eleanor.
Szympans na chwilę zamknął oczy i głowa opadła mu na bok. Następnie wskazał zegar na ścianie i zakreślił palcem kółka w powietrzu.
— Spałeś długo? — spytała Eleanor.
Szympans skakał w górę i w dół i klaskał.
Drugi szympans wyszedł z klatki i wdrapał się na jeden ze stołów laboratoryjnych.
— Ostrożnie! — zawołała Eleanor.
Zwierzę patrzyło tęsknie na półkę pełną słoi z chemikaliami.
— Nie, nie! Nie ruszaj! — Eleanor roześmiała się i zwróciła do chłopców: — Szympansy bardzo mi przypominają małe dzieci. Chcą się bawić wszystkim, co mają w zasięgu ręki.
Szympans odwrócił się od półki, wziął ze stołu pustą probówkę, zszedł na podłogę i zaczął toczyć probówkę po pokoju. Eleanor wyjęła z lodówki owoce i mleko, a z szafki płatki owsiane i miseczki.
— One rozumieją ludzi, prawda? — zapytał Jupiter, gdy wsypywała płatki do misek.
— Tak, i mogą za pomocą znaków wyrazić niektóre skomplikowane rzeczy. Doktor Birkensteen twierdził, że umieją się porozumiewać równie dobrze, jak dzieci w wieku przedszkolnym. Ja nie znam języka znaków, więc nie potrafię tego ocenić, ale wiem, że są zabawne, czasem wprost rozkoszne i z pewnością mogą zakomunikować mi, czego chcą.
— Co się z nimi teraz stanie? — zapytał Bob.
Eleanor westchnęła.
— Nie wiem. Członkowie zarządu fundacji mają się zebrać w przyszłym miesiącu. Prawdopodobnie zadecydują, co zrobić ze zwierzętami.
Fundacja kupiła je dla doktora Birkensteena. Te i wiele innych. Większość z nich zdechła.
Postawiła miseczki z płatkami i talerz z owocami na małym stoliku. Szympansy wdrapały się na małe krzesła i zabrały do jedzenia. Gdy skończyły, Eleanor zamknęła je z powrotem w klatce. Oba protestowały, krzycząc i czepiając się jej rąk.
— Tak trzeba. Niedługo wrócę, nie martwcie się — mówiła uspokajająco.
Chłopcy obserwowali ją i Jupe pomyślał, że po raz pierwszy Eleanor zachowuje się, jak osoba pewna siebie, i w każdym razie wygląda weselej niż w ponurym domu McAfeego.
— Tęsknią za doktorem Birkensteenem — powiedziała. — Mnie też go brak. Był miły, nawet kiedy czuł się niedobrze.
— Chorował? Odniosłem wrażenie, że ten atak w Rocky Beach był nieoczekiwany — powiedział Jupe.
— Tak, masz rację. Ale ostatnio doktor Birkensteen bardzo się zmienił. Zapadał w sen, siedząc na krześle. Czasami zdarzało się to, gdy szympansy znajdowały się poza klatką, biegały po laboratorium i niszczyły wszystko. Pojechałam z nim tego dnia... dnia, kiedy umarł, bo wyglądało na to, że nie zdoła odbyć sam tej podróży.
— Po co pojechał wtedy do Rocky Beach? — zapytał Jupe,
Rzucił to pytanie od niechcenia, tylko dla podtrzymania konwersacji, ale Eleanor nagle zaczerwieniła się.
— Był... był... nie wiem naprawdę — odwróciła wzrok i poszła raptownie do drzwi.
Pete i Jupe wymienili spojrzenia, gdy opuściła pokój.
— O co chodzi? — zapytał Pete cicho. — Powiedziałeś coś niestosownego?
Jupe zmarszczył czoło.
— Ona kłamie. Widać, że kłamie. Ale dlaczego? Co stara się ukryć?
Rozdział 5
Wizyta u jaskiniowca
Gdy Eleanor i chłopcy wrócili do salonu, naukowców już w nim nie było. Pulchna kobieta wygładzała poduszki na sofie, a młody ciemnowłosy człowiek mył przeszklone drzwi, wiodące na taras i do basenu kąpielowego.
— Dzień dobry, Eleanor — odezwała się kobieta. — To miło, że przyprowadziłaś przyjaciół.
Jupe rozpoznał kobietę, gdy tylko się odezwała. Była to pani Collinwood, ta, która przyjechała, żeby pomóc Eleanor w dniu śmierci doktora Birkensteena. W miejsce rudej, nosiła teraz popielatoblond perukę, ale rzęsy miała tak samo czarne i długie. Trzepotała nimi skromnie, gdy Eleanor przedstawiała chłopców.
— Ach, tak, pamiętam — mówiła, ściskając rękę Jupitera. — Jesteś tym miłym chłopcem, który był taki dobry dla Eleanor. Wiesz, pomyślałam sobie, że przypominasz mojego Charlesa. To znaczy, Charlesa Collinwooda, mojego ostatniego męża, i najulubieńszego. Taki życzliwy człowiek, choć trochę otyły.
Pani Collinwood była gadułą i chłopcy szybko zorientowali się, że język rozwiązał jej się na dobre. Nic im nie pozostawało, jak siedzieć cicho i dać się zalać potokiem słów.
Pani Collinwood zaś opowiadała radośnie o swym pierwszym mężu, który trudnił się sprzedażą polis ubezpieczeniowych, i o drugim — redaktorze filmowym, i o Charlesie, jej najulubieńszym mężu, który był weterynarzem.
— Nie, żebym nie kochała wszystkich. Każdy z nich umarł młodo. To takie smutne. Potem zamieszkałam tutaj jako gospodyni. Z początku naukowcy mnie przerażali. Tacy poważni i stale zamyśleni. Ale jak się ich już pozna, to wcale nie są inni niż zwykli ludzie. Drogi doktor Terreano ciągle powtarza, że ludzie są okrutni, a sam jest taki łagodny, muchy by nie zabił. A doktor Brandon upiera się, że wcale nie jesteśmy źli, a jaki z niego złośnik! Nie powinien spotykać się z twoim wujkiem Newtem, Eleanor. To go tylko rozdrażnia.
— Wiem — powiedziała potulnie Eleanor.
Pani Collinwood wybiegła truchcikiem i młody człowiek, który mył okna, wrzucił szmatę do wiadra.
— Fundujesz przyjaciołom dziesięciodolarowy pobyt? — zapytał Eleanor.
Zdawał się ją irytować, ale przedstawiła go chłopcom.
— To jest Frank, Frank DiStefano. Tak jak ja, pomaga tu w fundacji.
Młody człowiek uśmiechnął się szeroko.
— Cześć. Miło mi was poznać. Ellie, przepraszam za ostatni wieczór. Pękła mi opona i zeszło mi z tym do... no, było tak późno, iż myślałem, że nie będziesz już czekać.
— Nieważne — powiedziała i zabrała chłopców do sąsiadującej z salonem biblioteki, a stamtąd poprowadziła ich przez mały kwadratowy przedsionek na dziedziniec po drugiej stronie budynku. W odległości około pięćdziesięciu metrów znajdowała się tam stajnia. Eleanor szła w jej stronę, nie odzywając się. Ale gdy znalazła się już z Blaze, koniem-pupilkiem doktora Birkensteena, humor jej się poprawił i znów wydawała się weselsza. Obrządziła konia, mówiąc do niego i głaszcząc go, po czym z dumą pokazała chłopcom, jak Blaze umie liczyć. Położyła cztery jabłka na przegrodzie boksu.
— Ile? — spytała.
Koń tupnął cztery razy kopytem.
— Brawo! — powiedziała i nakarmiła Blaze jabłkami.
Zostawili Eleanor w stajni, zeszli ze wzgórza i powędrowali na obiad. Tłok w mieście był jeszcze większy niż rano. Chłopcy nie zdecydowali się na hamburgery z dinozaura w bufecie, ale w kawiarni “Próżniak” na zwykłe hamburgery czekali blisko godzinę.
Potem spacerowali po mieście, przyglądając się tłumom i obserwując przygotowania właścicieli sklepów do jutrzejszego otwarcia jaskini. W oknach wystawowych umieszczono rysunki kredą, przedstawiające jaskiniowca w zwierzęcej skórze, z maczugą w ręce. Na jednej z wystaw jaskiniowiec ciągnął za włosy rozpromienioną kobietę jaskiniowa. Wiele sklepów było udekorowanych czerwonymi, białymi i niebieskimi wstęgami. W małym parku, gdzie następnego dnia miała się odbyć ceremonia otwarcia Muzeum Jaskiniowca, kobiety rozwieszały na drzewach papierowe lampiony, a mężczyźni pokrywali świeżą farbą staroświecką estradę koncertową. Koło starej stacji kolejowej zarabiał pieniądze producent lodów, sprzedając je wprost z ciężarówki.
Po pewnym czasie chłopcy wrócili na łąkę za domem McAfeego. Tu też panowało podniecenie i krzątanina. Wysoki, żylasty mężczyzna w wyblakłym roboczym ubraniu pakował do furgonetki kasetę z narzędziami, mrucząc do siebie:
— To nie w porządku. Zupełnie nie w porządku. Pożałują tego jeszcze. Poczekaj, to zobaczysz!
Chłopcy podeszli bliżej. Zobaczyli w furgonetce wbudowane szafki, maleńki piec na butan, bardzo małą lodówkę i starannie zasłane łóżko. Wyglądało na to, że człowiek w wyblakłym kombinezonie mieszkał w furgonetce. Spojrzał na chłopców spode łba.
— Gdybyście byli na jego miejscu, też by się wam to nie podobało — oświadczył.
W tym momencie rozległ się okrzyk:
— Ty kretynie!
To był James Brandon. Stał przed małym budynkiem z drzewa sekwojowego, na zboczu wzgórza.
— Zabieraj się stąd! — wydzierał się Newt McAfee z progu swego muzeum, w ręce trzymał dubeltówkę.
Brandon cofnął się z zaciśniętymi pięściami.
— Trzeba cię było od urodzenia zamknąć w klatce! — krzyczał. — Te kości są tak samo twoje, jak deszcz i słońce. Jak śmiesz ogradzać to znalezisko swoimi tykami do fasoli!
— Wszedłeś do cudzej posiadłości — powiedział McAfee. — Zabieraj się stąd, a jeśli chcesz jeszcze obejrzeć tego jaskiniowca, przyjdź, jak każdy inny, jutro i zapłać pięć dolarów!
Brandon wydał zduszony okrzyk, zawrócił na pięcie i odszedł.
McAfee uśmiechnął się szeroko.
— To tylko mała różnica zdań — powiedział do chłopców.
— To nie w porządku! — gderał mężczyzna przy furgonetce.
— Nikt cię nie pyta o zdanie — warknął McAfee. — Nie twoja sprawa. Powiedzcie no, chłopcy, chcielibyście uczestniczyć w nieoficjalnej prapremierze? Zobaczycie jaskiniowca i muzeum, jakie mu zbudowałem.
Wszedł z powrotem do małego budynku, a Trzej Detektywi podążyli za nim ochoczo. Stanęli jednak jak wryci zaraz po przekroczeniu progu.
Newt McAfee udekorował swe muzeum olbrzymimi powiększeniami zdjęć kości i czaszki. Między tymi dość przerażającymi fotografiami były kolorowe zdjęcia bardziej atrakcyjnych i znajomych widoków: para unosząca się z ziemi w Lassen, wodospady na krawędzi Yosemite, fale rozbijające się o brzeg w pobliżu Big Sur.
Na stołach, na środku pomieszczenia, znajdowały się modele Kalifornii w różnych erach geologicznych. Na pierwszym lodowiec pokrywał większość stanu. Na następnym lodowiec ustąpił, pozostawiając głębokie doliny i liczne jeziora. Dalej zobaczyli model obozu indiańskiego z maleńkimi figurkami na wpół nagich Indian, przykucniętych wokół ognisk i przyrządzających na różne sposoby kolby kukurydzy. Były również modele prehistorycznych ludzi, walczących z wielkimi mamutami.
— Zrobione z prawdziwą klasą, co? — powiedział McAfee. — Oczywiście cały ten kram to tylko dekoracja. Prawdziwa atrakcja jest tam.
Naprzeciw wejścia znajdował się mały podest, do którego wiodły cztery stopnie. Za podestem było tylko nagie zbocze wzgórza z otworem jaskini. W jej wnętrzu lśniły światła.
Jupiter, Pete i Bob weszli na stopnie. Zajrzeli do jaskini i zobaczyli szczątki człowieka.
Jupe zaczerpnął głęboko powietrza, Bob zadrżał.
Czaszka jaskiniowca — niemal kompletna — była brązowa i wyglądała odrażająco. Patrzyła pustymi oczodołami, górna szczęka szczerzyła zęby w potwornym uśmiechu. Dolnej brakowało. Z podłoża jaskini sterczało kilka żeber, a obok nich leżała część miednicy i kilka kości nóg. Blisko otworu jaskini rozrzucone były drobne kości ręki. Zdawały się po coś sięgać.
McAfee zainstalował światło w sklepieniu jaskini, a na podłodze, koło czaszki, migotało sztuczne ognisko. Za kośćmi leżał złożony koc Nawajów i kosz pleciony według indiańskiego wzoru.
Chłopcy od pierwszej chwili poczuli się solidarni z Brandonem. Ekspozycja w swej głupocie była wystarczająco smutna. Najgorsze były jednak ślady stóp wokół kości. Bezcenne znalezisko omal nie zostało stratowane przez osobę, która instalowała oświetlenie i imitację ogniska.
— Chciałem położyć parę mokasynów tam, gdzie powinny być jego stopy, gdyby je miał — mówił McAfee. — Wyglądałoby, jakby je zrzucił przed pójściem spać. Ale pomyślałem sobie, że może by tego było za wiele.
Bob chrząknął.
— Pewnie nie nosili mokasynów w tamtych czasach... ani nic innego, co? — zapytał McAfee.
Chłopcy nie odpowiedzieli. Odwrócili się i wyszli, mijając po drodze gablotę z błyszczącymi brelokami do kluczy i małymi, plastykowymi jaskiniowcami. Wystawiono je na sprzedaż wraz z koszulkami z nadrukiem:
CITRUS GROVE — KOLEBKA LUDZKOŚCI.
— Wszystko gotowe — oznajmił McAfee. Zgasił światło i zamknął drzwi na klucz. — John Cygan będzie tu pilnował w nocy, żeby nikt nie wlazł i nie nabałaganił.
— John Cygan? — zapytał Jupe.
McAfee skinął głową w stronę chudego mężczyzny, który siedział na łóżku w furgonetce.
— To on. Nazywamy go Cyganem, bo nie ma domu, tylko mieszka w samochodzie.
Wrócił do domu, a John Cygan wyszedł ze swojej furgonetki.
— Okay — powiedział. — Chce, żebym pilnował, będę pilnował. Ale ten tam nieboszczyk nie będzie zadowolony. Ja bym na pewno nie był, jakby przychodzili mnie oglądać, kiedy bym leżał tam w samych kościach.
— Ale on tego nie będzie wiedział — pocieszył go Pete. — Nie żyje, prawda? Martwi ludzie nie wiedzą, że ktoś na nich patrzy.
— Jesteś tego pewny? — zapytał John Cygan.
Rozdział 6
Nocne niepokoje
Na kolację tego wieczoru znowu zjedli hamburgery w kawiarni “Próżniak”. A na deser kupili sobie lody z ciężarówki koło dworca. Potem wrócili na swój stryszek i leżąc, patrzyli przez okno, jak zachodzi słońce i wschodzi księżyc. Powietrze było chłodne. Nad łąką unosiły się wstęgi mgły i pojawiły się gwiazdy. Wreszcie otulili się śpiworami i zasnęli.
O późnej godzinie zimnej, ciemnej nocy obudził Jupitera odgłos otwierania drzwi. Ktoś wszedł do szopy i ten ktoś skamlał jak przerażone zwierzę.
Jupe usiadł i słuchał.
Skamlenie ucichło na chwilę, potem znów dało się słyszeć.
Pete poruszył się i usiadł.
— Co to? — szepnął.
Jupe podpełzł nad szczyt drabiny i spojrzał w dół.
— Chłopcy? — zaskrzeczał ochrypły głos. — To wy?
Był to John Cygan. Zaraz po tych słowach wpadł na coś w ciemnościach i przewrócił się.
Bob krzyknął przerażony, a Pete macał wokół śpiworu w poszukiwaniu latarki. Znalazł ją, przeczołgał się do drabiny i rzucił snop światła na podłogę szopy.
John Cygan wpadł na karton z pustymi puszkami. Pozbierał się teraz, wstał i zmrużył oczy, porażone światłem.
— Czy to wy? — wołał z paniką w głosie. — Odpowiedzcie! Dlaczego się nie odzywacie?
— To my — odpowiedział Jupe. Zeszli wszyscy z drabiny. John Cygan stał oparty o błotnik pikapa Newta i drżał.
— O co chodzi? — zapytał Jupe.
— Ten... ten nieboszczyk! Mówiłem wam, że mu się nie będzie podobało to całe oglądanie! Mówiłem! Może nie mówiłem?
— No i co z tego? Co się stało? — zapytał Pete.
— Wstał i odszedł, ot, co się stało — oznajmił John Cygan. — Stary Newt będzie wściekły, jak jutro przyjdzie, a tu kości nie ma. Powie, że ja wziąłem, ale nie będzie miał racji. Kościotrup sam sobie poszedł! Widziałem go!
Drzwi szopy były otwarte i chłopcy popatrzyli przez nie na stok i małe muzeum. W świetle księżyca było dobrze widoczne. Drzwi zdawały się szczelnie zamknięte.
— Musiało się panu przyśnić — powiedział Bob łagodnie.
— Nie — John potrząsnął głową. — Byłem w furgonetce i usłyszałem, że drzwi się otwierają. Wyjrzałem i zobaczyłem tego jaskiniowca. Miał na sobie futro, jakby skórę ze zwierzęcia, które zabił. Widziałem jego oczy. Okropne, wlepione przed siebie i coś, jakby ogień, w nich było. A włosy miał długie i zmierzwione. Przeszedł koło mnie i pobiegł prosto przez łąkę.
John Cygan zamknął oczy, jakby chciał odegnać wspomnienie strasznego widoku.
— Pójdziemy zobaczyć — powiedział Jupe.
Szli blisko siebie, jakby uwierzyli, że możliwe było, by prehistoryczne szczątki w jaskini powstały, oblekły się na powrót w ciało i skórę zwierzęcą i zbiegły przez pola.
Ale muzeum było zamknięte. Gdy Jupe szarpnął klamkę, na ganku domu pojawił się Newt McAfee.
— Co się tam dzieje?! — zawołał. — Co tam robicie, chłopcy?
— Sprawdzamy tylko — odpowiedział Jupe. — Były jakieś niepokoje i pański... pański strażnik widział kogoś na łące.
Na ganek wyszła Thalia McAfee. Newt zszedł po stopniach i ruszył ociężale przez łąkę do muzeum.
— Co się stało? — zapytał Johna Cygana. — Kręcił się tu ten wariat Brandon?
— To był jaskiniowiec — odpowiedział John. — Poszedł sobie!
— Co? — McAfee gapił się na niego z niedowierzaniem. Potem podniósł głos i wrzasnął: — Thalia! Przynieś klucze!
Thalia McAfee przybiegła z kluczami, Newt otworzył drzwi i włączył światło. Przeszedł koło gablot, modeli i wielkich fotografii. W podziemnej komorze zabłysło światło i McAfee zajrzał do swego skarbu.
Chłopcy zajrzeli również. Zobaczyli zwrócone na nich puste oczodoły i pozostałości uśmiechniętych ust. Zobaczyli żebra sterczące z czysto wymiecionej ziemi i sięgającą po coś rękę.
McAfee odwrócił się do Johna Cygana:
— Tyś zwariował! Kości są na miejscu. Co się z tobą dzieje?
— Naprawdę sobie poszedł — upierał się John. — Widziałem go. Nosił futro, zarzucone na barki tak, jak Meksykanie noszą swoje szale. Tylko ten był z futra! I miał włosy! I był żywy!
— Zamknij się! — warknął McAfee. — Chcesz tu ściągnąć całe miasto?
Zgasił światło w jaskini i wymaszerował z muzeum. Wszyscy wyszli za nim.
— Wstał i poszedł, hę? — prychnął drwiąco, zamknął muzeum i skierował się z powrotem do domu. Przed gankiem czekała Elaanor,
— Do domu, Eleanor! — zakomenderował McAfee. — Nic się nie stało. Wariat John miał przywidzenia.
Obejrzał się i zawołał:
— Ty lepiej nie śpij, John! Za drzemki ci nie płacę!
Zniknął wraz z Eleanor w domu. John Cygan mruczał coś pod nosem. Wyjął z furgonetki składane krzesło i ustawił je w połowie drogi między muzeum a furgonetką. Wziął następnie z furgonetki dubeltówkę i usiadł na krześle.
Trzej Detektywi wrócili na stryszek.
— To musiał być sen — powiedział cicho Pete.
— Biedak nie jest, zdaje się, zbyt mądry — zauważył Bob.
— Nie — zgodził się Jupiter. — To jednak nie znaczy, że widzi coś, czego nie ma.
— Zgoda, ale każdemu może się coś przyśnić. Potem nie bardzo jest się pewnym, czy to był sen, czy jawa — dodał Bob.
— On zdawał się absolutnie pewien — powiedział Jupe.
— A drzwi? — zapytał Pete. — Były przecież zamknięte.
— Ktoś mógł mieć klucz. — Jupe usiadł w swoim śpiworze i zapatrzył się przez okno na łąkę. Drzewa na jej końcu były czarne na tle nieba, ale trawa srebrzyła się od rosy. Srebrną łąkę przecinał rząd ciemniejszych plam — trop, który znikał w cieniu pod drzewami.
Czyżby ktoś przeszedł tędy, miażdżąc stopami trawę i strząsając z niej rosę?
Jupe zamierzał wstać. Wtem zobaczył, że John Cygan podniósł się ze i swego krzesła i patrzy w dal na łąkę. Trzymał dubeltówkę w zgięciu ramienia i przechylił głowę w bok, jakby nasłuchując.
Po paru minutach poszedł do swojej furgonetki i wziął z niej koc. Owinął się nim i usiadł z powrotem na krześle.
— Być może to był sen — powiedział Jupe cicho. — Ale John Cygan wierzy, że widział jaskiniowca, i myślę, że się boi.
Pete popatrzył nerwowo na zalaną światłem księżyca łąkę.
— Nie dziwię mu się. Gdybym ja zobaczył wędrującego jaskiniowca, umarłbym ze strachu!
Rozdział 7
Owocny poranek
W sobotę rano Jupe wstał pierwszy i wyszedł z szopy. W jasny, słoneczny dzień las nie wyglądał już tak tajemniczo. Jupe ruszył ku niemu przez łąkę. Szedł wolno, nie odrywając wzroku od ziemi, ale nie dostrzegł ani jednego śladu. Ciemne plamy, które widział na łące w nocy, znikły wraz z poranną rosą. Uszedł około trzydziestu metrów, gdy zobaczył miejsce, gdzie trawa była dość rzadka i przeświecała przez nią ciemna ziemia. Ukląkł i poczuł dreszcz podniecenia.
Trwał wciąż w tej pozycji, wpatrzony w ziemię, gdy podszedł do niego Pete.
— Znalazłeś coś? — zapytał.
— Odcisk stopy — odpowiedział Jupe. — Ktoś bardzo niedawno przeszedł przez to pole. Boso.
Pete przykucnął, żeby przyjrzeć się bliżej. Następnie podniósł się i zapatrzył w las. Był blady.
— Boso? Po... po tym szorstkim terenie? Czy to znaczy, że John Cygan rzeczywiście coś widział? — Rozejrzał się wokół.
Jupe bez słowa poszedł w stronę lasu. Pete za nim, przełykając nerwowo ślinę. Czujnie wypatrywali dalszych śladów, ale trawa była wysoka i gęsta i dotarli na skraj lasu nie dostrzegłszy żadnego tropu.
Między drzewami biegła ścieżka, ale była zasypana sosnowymi igłami.
— Nie będzie tu widać śladów stóp, ale może tam dalej...
— Czekaj no chwilę! — przerwał Jupe'owi Pete. — Nie chcesz chyba teraz tam iść! Ktoś może tam wciąż być i... i... i jeśli mamy zamiar coś zjeść, chodźmy lepiej od razu. W kawiarni będzie tłum! Chodź, nie chcesz chyba głodować.
— Pete, to może być ważne! — powiedział Jupe.
— Dla kogo? Daj spokój, Jupe. Możemy przeszukać las później.
Jupe niechętnie dał się odciągnąć. Wrócili do szopy. Gdy się zbliżyli, wyszedł z niej Bob. Równocześnie na kuchennym ganku pojawił się Newt McAfee.
— ...ń dobry! — zawołał. — Piękny dzień, co? W sam raz na otwarcie mojego muzeum.
Uśmiechał się z zadowoleniem.
— Hej, John! — wrzasnął na widok Johna Cygana, który właśnie wyszedł ze swej furgonetki, z talerzem w ręce. — Widziałeś jeszcze jakich jaskiniowców w nocy?
Zachichotał, ale strażnik popatrzył na niego ponuro.
— Widziałem jednego i to wystarczy — powiedział i wrócił do furgonetki.
Newt, wcale nie zbity z tropu, wykrzykiwał za nim:
— John, tylko nie uciekaj mi teraz! Po śniadaniu będę cię potrzebował do naprawy paru rzeczy w muzeum! Potem musisz tu zostać i pilnować, podczas gdy będziemy mieli w parku ceremonię otwarcia!
Wrócił do domu, a chłopcy poszli w dół ulicy Głównej na śniadanie. Przed kawiarnią “Próżniak” znowu kłębił się tłum i nim doczekali się stolika, zgłodnieli potężnie.
Kiedy kelnerka przyjmowała ich zamówienie, rozległy się dźwięki marsza. Popatrzyli przez okno. W parku po drugiej stronie ulicy, zatłoczonej ludźmi i samochodami, orkiestra złożona z bardzo młodych muzyków odbywała próbę.
— To orkiestra z miejscowego gimnazjum — domyślił się Bob.
Tłum na chodniku przerzedził się trochę i Jupe z przyjaciółmi zdołali zobaczyć muzyków w pełnej krasie ich czerwono-biało-złotych uniformów. Z drugiej strony pod park podjechały wozy kilku stacji telewizyjnych. Na podwyższeniu dla orkiestry mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami instalował mikrofony.
Chłopcy zaczęli wreszcie jeść śniadanie, gdy do kawiarni wszedł doktor Terreano. Za nim ukazał się immunolog Hoffer, kichając w chusteczkę. Rozglądali się po sali, Terreano zauważył Jupe'a i uśmiechnął się.
— Może zrobimy im miejsce? — zaproponował Jupe przyjaciołom.
— Pewnie. Zapytaj, czy chcą się dosiąść — powiedział Pete.
Jupe przeszedł przez kawiarnię i zaprosił dwóch naukowców do stolika, co przyjęli z wdzięcznością.
— Dziękuję wam, chłopcy — powiedział Terreano, sadowiąc się przy stoliku. Jego długa twarz była smutna i zrezygnowana. — Nasze miasto to istny dom wariatów. Tak będzie przypuszczalnie do końca lata, póki turyści nie rozjadą się do domów. Zazwyczaj jemy śniadanie w fundacji, ale James Brandon nie jest dzisiaj najlepszym towarzyszem. Oczywiście, rozumiem to. To wszystko jest dla niego trudne.
Elwood Hoffer kichnął i uśmiechnął się skąpo.
— Katar sienny — wyjaśnił, po czym zwrócił ale do Terreano: — Cenię twoją wyrozumiałość, Phil, ale według mnie nazywanie cię zatwardziałym reakcjonistą, to już za wiele.
— Brandon ma prawo się denerwować — powiedział Terreano łagodnie. — W tej chwili jest bardzo sfrustrowany. Wyobrażasz sobie — znaleźć prawie całkowity szkielet prehistoryczny i nie móc go zbadać? Przy tym chciałby sprawdzić, czy znalezisko nie zmieni naszej wiedzy o pochodzeniu ludzkości. Nie bardzo w to wierzę. Myślę, że mały hominid z jaskini to kolejny ślepy zaułek ewolucji, ale Brandon go znalazł i powinien mieć możność studiowania go. Sam też byłbym zły, gdybym dokonał wielkiego odkrycia, a sprawa przyjęłaby taki obrót.
— Co doktor Brandon zamierzał zrobić z tymi kośćmi? — zapytał Bob. — Słyszałem o klasyfikacji za pomocą próby węglowej.
— Taka próba byłaby prawdopodobnie bezużyteczna w tym wypadku — odpowiedział Terreano. — Stosując tę metodę, mierzy się zawartość izotopów węgla w danej próbce. Jest to związek radioaktywny i pięć tysięcy siedemset lat po śmierci stworzenia, lub rośliny, szczątki będą zawierały o połowę mniej jego atomów niż za życia organizmu. Po następnych pięćdziesięciu siedmiu setkach lat już tylko jedną czwartą, i tak dalej. Po czterdziestu tysiącach lat zawartość związków jest tak minimalna, że niczego nie da się określić.
Bob był poruszony.
— Pan uważa, że ten jaskiniowiec ma ponad czterdzieści tysięcy lat?
— Byłbym zdziwiony, gdyby miał mniej. Ale próby węglowe to nie jedyna metoda określania wieku znaleziska. Są inne, a także istnieją różne sposoby ustalenia, jak dalece człowiecze jest dane stworzenie. Zawsze mamy z tym problemy, ponieważ nikt nie może z całą pewnością określić, co czyni istotę człowiekiem. Czy jest to zdolność chodzenia w pozycji pionowej, czy stosunek wielkości mózgu do reszty ciała, czy zęby...
— Zęby? — zdziwił się Bob.
— Ludzkie zęby są ustawione w szczęce na kształt łuku — powiedział Terreano. — Zęby ssaków wyższych grup, na przykład małp, ustawione są w kształcie litery U. Lewa i prawa strona uzębienia są do siebie równoległe. Istnieją też różnice w wielkości zębów trzonowych i...
— I właśnie kelnerka niesie nam śniadanie. Bogu dzięki — przerwał mu Hoffer.
— Przepraszam, nie chciałem cię zanudzić, Elwood — powiedział Terreano.
— To było bardzo interesujące — zaoponował szybko Bob. — Rozumiem teraz, dlaczego doktor Brandon jest tak rozgniewany. Jeśli Newt McAfee manipuluje tym szkieletem człowieka...
— Co rzeczywiście robi. Ale nie jesteśmy jeszcze pewni, czy to człowiek.
— Nie rozwijaj tego tematu, Phil — powiedział Hoffer. — Nie sądzę, by sprecyzowanie tego obchodziło kogokolwiek poza garstką naukowców.
Terreano uśmiechnął się.
— Badania doktora Hoffera mogą mieć bardziej doraźne zastosowanie. Jeśli zdoła udowodnić, że zgaga powodowana jest wysiłkiem organizmu w zwalczeniu przeziębienia, wszyscy będziemy mu wdzięczni.
— Nie jest wykluczone, że zgagę wywołuje reakcja immunologiczna — zauważył sztywno Hoffer. — Jestem przekonany, że załamanie systemu obronnego jest powodem wielu naszych kłopotów, a tylko niewiele z nich powodują odziedziczone geny. Wbrew temu, co twierdził Karl Birkensteen.
Napomknięcie o zmarłym genetyku wyraźnie przygnębiło Terreano.
— To był wspaniały człowiek. Ponieśliśmy wielką stratę — powiedział z powagą.
— Być może, ale inżynieria genetyczna jest co najmniej tak niebezpieczna, jak rozbicie atomu. Raz się zacznie i nie wiadomo, kiedy skończyć — powiedział Hoffer.
— Czy Birkensteen miał rzeczywiście nadzieję, że udoskonali ludzkość? — zapytał Jupiter. — Eleanor mówiła nam wczoraj, że wyhodował mądrzejsze szympansy. Czy wierzył, że można uczynić to samo z ludźmi?
Terreano wydawał się zakłopotany.
— Nie sądzę, by miał wizję czegoś tak radykalnego jak rasa istot nadludzkich, ale istotnie uważał, że zbyt wiele ludzi nie wykorzystuje w pełni możliwości tkwiących w mózgu. Jego zdaniem mózg ludzki jest tak wspaniały, że człowiek nie powinien spędzać dwunastu do szesnastu lat w szkole tylko po to, by zdobyć umiejętność zarabiania na życie.
— To zuchwalstwo! — wybuchnął Elwood Hoffer. — Działanie wbrew naturze może mieć straszliwe konsekwencje. Jego zwierzęta są tego dowodem. Bombardował samce i samice różnego rodzaju promieniami, poił chemikaliami. A ich potomstwo? Konia zdołał nadzwyczajnie wytrenować, a szympansy mają istotnie duże i bystre mózgi. Ale długość ich życia jest zaledwie ułamkiem tego, ile normalnie przeżywa zwierzę w niewoli.
— Odnosiło się wrażenie, że te zwierzęta żyją zbyt szybko — powiedział Terreano. — Ostatnio Birkensteen starał się spowolnić proces starzenia. Przygotowywał rozmaite substancje, które podawał szympansom. Stosował rodzaj chemikaliów podobnych do tych, jakie wytwarza mózg w celu regulowania snu i budzenia się. Było to śmiałe i niezwykłe przedsięwzięcie. Wysunięto jego nazwisko do nagrody Spicera. Przyznawana jest przez zarząd fundacji, co dwa lata, jednemu z pracujących w niej naukowców, za pracę o największym znaczeniu dla dobra ludzkości, Gdyby Birkensteen odniósł choć częściowy sukces, otrzymałby ponad milion dolarów, które mógłby dowolnie zużytkować.
— Co się teraz stanie? Kto dostanie te pieniądze? — zapytał Pete.
Terreano wzruszył ramionami. .
— Kto wie? Obecny tu doktor Hoffer może wyleczy nasze wrzody, żołądka, James Brandon może powie coś nowego o naszym pochodzeniu lub...
— Skoro mowa o Brandonie... — przerwał Hoffer. - Popatrzcie.
Wszyscy spojrzeli przez okno. Brandon szedł ulica, wymijając przechodniów. Zmierzał wprost do kawiarni.
Gdy wszedł, Terreano pomachał mu ręką. Brandon wziął wolne krzesło od sąsiedniego stolika i usadowił się koło Jupitera.
— Mam go! — powiedział z ożywieniem. — Telefonowałem do Sacramento. Zamierzam zatelefonować jeszcze raz po obiedzie. Gubernator będzie mógł wtedy rozmawiać ze mną.
— Myślisz, że gubernator wydobędzie z jaskini twego hominida? — zapytał Terreano.
Hoffer popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Myślałem, że ze sobą nie rozmawiacie.
— Tak było dotychczas — odparł Terreano. — Doprawdy myślisz, James, że gubernator ci pomoże?
— Dlaczego by nie? Jeśli rząd przejmuje prywatną własność dla budowy dróg i szkół, dlaczego nie mógłby przejąć czyjejś własności dla ocalenia jakiegoś znaleziska? Chcę poprosić gubernatora, żeby ogłosił cały ten teren rezerwatem historycznym. Na wzgórzach może być więcej szczątków i zbrodnią by było je zaprzepaścić tylko dlatego, że McAfee chce tam wpuszczać publiczność za pięć dolarów od łebka!
Z parku naprzeciw dobiegło trąbienie orkiestry i Brandon umilkł. — Za pięć dziesiąta — powiedział Hoffer. — Ceremonia zaraz się zacznie, a kiedy się skończy, cały motłoch ruszy w górę adorować twego jaskiniowca. Potem, bez wątpienia, rozlezą się po wzgórzach szukać dalszych szczątków. Spóźniłeś się, Brandon. To się stanie i nie możesz zrobić nic, żeby temu zapobiec.
Rozdział 8
Zadziwiające zdarzenia
Ceremonia otwarcia Muzeum Jaskiniowca zaczęła się z opóźnieniem. Kiedy Brandon, Terreano i Hoffer wraz z Trzema Detektywami weszli do parku, na podium dla orkiestry siedział już McAfee z Thalią u boku. Thalia ubrana była w biało-czarną suknię i białe rękawiczki do łokci. Obok McAfeego siedział chudy mężczyzna w płóciennej marynarce, który w jaskrawym, słonecznym świetle wyglądał mizernie.
— To Harry Chenoweth — szepnął do Jupe'a Terreano. — Jest burmistrzem i właścicielem apteki. Będzie mistrzem ceremonii. Uwielbia wygłaszać przemówienia.
Do McAfeego i burmistrza dołączył mężczyzna w ciemnym ubraniu i kołnierzyku duchownego. Terreano rozpoznał go jako pastora kościoła parafialnego.
Obok pastora zasiadły jeszcze inne osobistości miasta. Terreano wymienił właściciela restauracji “Szczęśliwy myśliwy” i kierownika motelu. Był również kierownik supermarketu i jego zastępca oraz pani, która miała sklep z pamiątkami na jednej z bocznych ulic. Właściciel kawiarni “Próżniak” szedł spiesznie z naprzeciwka, a właściciel warsztatu samochodowego zajął miejsce za kierownikiem supermarketu.
— Wszyscy pozamykali sklepy — mówił Terreano. — Całe miasto się tu zleciało. Jaskiniowiec to wielka szansa dla miasta. Większość przedsiębiorców ledwie zipie. Teraz będą mieli okazję zrobić prawdziwe pieniądze. Tak więc wszyscy są szczęśliwi.
Jupe rozglądał się po parku. Widział reprezentacje wszystkich możliwych organizacji społecznych. Harcerki i harcerze. Sodalicja we wspaniałych czerwonych fezach, “Łosie” — jowialna grupa, której nazwa była wypisana na sztandarze. Młodzi ludzie z Izby Handlowej Juniorów, ze wstążeczkami w klapach. Grupa mężczyzn w ciemnych ubraniach i kapeluszach z białym piórem. Pani Collinwood, która właśnie się zjawiła, wyjaśniła, że są to “Rycerze Kolumba”.
Sprzedawca lodów zdołał ustawić swą ciężarówkę tuż przy parku i interes rozkwitał. Obok stał młody człowiek z olbrzymią wiązką balonów, otoczony gromadą dzieci.
Gdy park wypełnił się do granic możliwości, wstał burmistrz i zastukał w mikrofon, po czym podniósł rękę w uciszającym geście.
Jupiter zauważył Eleanor Hess. Patrzyła na wszystko ze swym zwykłym wyrazem zatroskania w oczach.
— Okay, są już wszyscy! — zawołał burmistrz. — Usadowcie się, żeby ojciec Robertson z kościoła parafialnego mógł prosić o błogosławieństwo dla naszego nowego przedsięwzięcia. Następnie orkiestra z liceum w Centerdale (prosimy o brawa!) poprowadzi paradę uliczną do Muzeum Jaskiniowca. Wstęgę przetnie i jaskinię otworzy nasza piękna Patty Ferguson, którą znacie jako Miss Avocado z zeszłorocznego jarmarku okręgowego.
Burmistrz urwał i przebiegł oczami tłum.
— Gdzie jesteś, Patty? — zawołał.
— Tutaj! — odkrzyknął ktoś.
Tłum się rozstąpił i ukazała się szczupła dziewczyna z długimi blond włosami. Gdy wchodziła na estradę, przywitano ją radośnie.
Nagle rozległ się szum, to ruszyły spryskiwacze trawników!
Ludzie zaczęli krzyczeć i piszczeć. Niektórzy starali się uciekać, ale tłum był zbyt zwarty. Jupiter odczuł szok, kiedy zimna woda polała mu się na twarz i ręce, po chwili całe ubranie miał mokre. Odwrócił głowę, by zawołać Pete'a, ale nagle Pete osunął się z zamkniętymi oczami.
Pod Jupe'em ugięły się kolana, nie trzymał się już na nogach. Miał wrażenie, że się unosi, a potem opada, a fale zamykają się nad nim. Nie zdążył nawet poczuć strachu, gdy ogarnęła go ciemność.
Wszystko było zimne. Jupe wciągnął w nozdrza zapach mokrej ziemi. Coś go łaskotało w nos. Otworzył oczy. Leżał z twarzą zanurzoną w trawie. Rozpryskiwacze były wyłączone.
— Co za...? — odezwał się znajomy głos.
Jupe podciągnął się na łokciu i zobaczył Brandona. Na jego biodrach oparta była głowa Pete'a.
Ze wszystkich stron dobiegały pomruki i okrzyki. Ludzie, zapełniający park, usiłowali się podnieść. Na wieży kościelnej zegar zaczął wybijać godzinę. Jupe spojrzał w górę i liczył uderzenia. Była jedenasta! Jakoś, niewiadomym sposobem, on sam i cała reszta byli pozbawieni przytomności przez czterdzieści minut!
A potem przypomniał sobie o systemie zraszającym trawniki. Ktoś musiał dodać do wody jakiś środek chemiczny, który uśpił całe miasto!
Na skraju parku stało kilkoro zapłakanych dzieci, a sprzedawca balonów wpatrywał się w niebo. Balony odleciały. Wszystkie co do jednego
Jupe zdołał stanąć. Pomagał właśnie podnieść się Bobowi, gdy od strony domu McAfeego nadszedł, słaniając się, John Cygan.
— Jaskiniowiec! — krzyczał, schrypnięty bardziej niż zwykle. — Nie ma go! Przyszło coś i go zabrało!
Rozdział 9
Jupe przeprowadza dedukcję
Przez parę godzin na polu przy domu McAfeego trwała krzątanina i rozgorączkowanie. Ludzie szeryfa robili zdjęcia i zbierali odciski palców. Pracownicy telewizji przeprowadzali wywiady z Newtem i Thalią McAfee, małżonkowie bełkotali coś, nie posiadając się ze złości. Jeden z reporterów telewizyjnych robił wywiad z Jamesem Brandonem, bardzo przygnębionym. Rozmawiano również z burmistrzem i kilkoma miejscowymi kupcami. Reporterzy wypytywali też Johna Cygana.
— Coś przyszło! — opowiadał John. — Ja żem pilnował, jak pan Newt kazał, i usłyszałem z tyłu hałas i... i żem się obejrzał.
Przykucnął, spoglądając przez ramię.
— Tam to było! Straszna rzecz z jednym okiem i... i z kłami jak u słonia! To nie był człowiek! Potem żem leżał na ziemi i drzwi do tego tam muzeum były otwarte, i kiedy żem zajrzał do środka, tego biednego nieboszczyka już nie było!
— Ten facet jest pijany — powiedział ktoś z tłumu.
Ale John Cygan nie pił, a jaskiniowiec rzeczywiście przepadł.
Wreszcie ekipa telewizji odjechała, również szeryf oddalił się, zostawiając dwóch swych ludzi na straży. Gapie rozeszli się. McAfee rozmawiał przy szopie z jednym z policjantów stojących na straży. Trzej Detektywi, którzy kręcili się to tu, to tam, poszli teraz do muzeum.
— Przykro mi, chłopcy, nie możecie wejść do środka — powiedział stojący przy drzwiach policjant.
Jupe popatrzył na uchylone drzwi.
— Osoba, która ukradła kości, miała klucz — powiedział.
Policjant, zdziwiony, obejrzał drzwi.
— Drzwi są zupełnie nie uszkodzone, framuga również — stwierdził Jupe. — Gdyby intruz musiał się włamać, na drzwiach i framudze zostałyby ślady.
Policjant uśmiechnął się i odsunął od drzwi.
— Dobra, Sherlocku Holmesie — powiedział. — Możesz wejść, zobaczymy, co jeszcze mi powiesz.
Jupe wszedł do muzeum wraz z Pete'em i Bobem.
W małym budynku nic się nie zmieniło, jedynie w miejscach, gdzie zdejmowano odciski palców, widniały czarne smugi. Jupe zatoczył wzrokiem dookoła, po czym przeszedł pomieszczenie i zajrzał do oświetlonej jaskini. Ziemia na podłożu miała nierówności w miejscach, gdzie leżały kości, poza tym była gładko wymieciona.
Wtem Jupe zauważył jedyny odcisk stopy na ziemi obok miejsca, gdzie leżały kości.
— Ślad zostawiła osoba nosząca buty na gumowej podeszwie — powiedział. — Newt McAfee nosi kowbojskie buty, a John Cygan sznurowane buty robocze na skórzanej podeszwie. Wnioskuję z tego, że skoro McAfee i John Cygan byli jedynymi osobami, które tu weszły przed kradzieżą, ślad zostawił ten człowiek, który zabrał stąd szkielet. Złodziej nosił trampki lub tenisówki, które na środku obcasa miały wzór gwiazdy.
Policjant skinął głową.
— Tak też ustaliliśmy. Fotograf zrobił zdjęcie tego odcisku. Nie możemy grzebać ludziom w szafach, żeby znaleźć odpowiadające śladowi buty, ale fotografia przyda się jako dowód rzeczowy.
Jupe wyjął z kieszeni metalową taśmę mierniczą i zmierzył ślad. Długość stopy wynosiła trzydzieści jeden centymetrów.
— Człowiek raczej wysoki.
Policjant uśmiechnął się.
— Nieźle ci idzie. Masz zamiar zostać detektywem?
— Ja już jestem detektywem — odparł Jupe, nie zadając sobie trudu udzielenia dalszych wyjaśnień. Zajęty był rozglądaniem się wokół. Zastanawiał się głośno: — Dlaczego to zrobił? Tego nie mogę zrozumieć. Ktoś włożył w to wiele wysiłku. Niewątpliwie dla uśpienia miasta wsypał jakieś chemikalia do systemu zraszającego trawniki...
— Tego się też domyśliliśmy — wtrącił policjant. — Jeden z naszych ludzi wziął do analizy próbki wody z rozpylaczy. Zrobią też analizę wody z rezerwuaru za miastem. Stamtąd jest zaopatrywane w wodę całe miasto.
— Wszystko to jest dość dziwaczne — powiedział Jupiter. — Jak film science-fiction. W uśpionym mieście złodziej w przerażającym przebraniu skrada się do Johna Cygana i prawdopodobnie opryskuje go czymś, co pozbawia Johna przytomności. Lub też czynią to unoszące się aż tu opary z rozpylaczy. Następnie złodziej dostaje się do muzeum i odchodzi ze szkieletem. Pozostaje kwestia: dlaczego? Sam szkielet nie ma wartości, jaką ma złoto czy biżuteria. Ma znaczenie tylko w powiązaniu z miejscem, gdzie został znaleziony. Dwie osoby najbardziej nim zainteresowane to Brandon i McAfee i obaj byli nieprzytomni, gdy dokonano kradzieży.
— Głupie przestępstwo — zgodził się policjant. — Nie wiemy nawet, jak je zakwalifikować. Jako wielką kradzież? Czy też jako drobne złodziejstwo albo nawet złośliwy kawał?
— Sądzi pan, że uda wam się złapać złodzieja? — zapytał Bob.
— Nie mamy na to wielkich szans. Jak wiesz, sporo kradzieży nigdy nie zostaje wyjaśnionych. Jest ich po prostu za dużo; albo też za mało jest ludzi stojących na straży prawa. Przypuszczam, że sprawa tych kości zostanie zapisana w raporcie kryminalnym i na tym się skończy.
Chłopcy stali w ponurym milczeniu. Policjant przeszedł do drzwi.
— Dobra, chłopaki. Lepiej będzie, jak już stąd wyjdziecie.
Chłopcy wyszli posłusznie.
Do Newta McAfeego i drugiego policjanta, stojącego koło szopy, przyłączyła się teraz Thalia, a także Eleanor, która musiała właśnie odebrać pocztę, bo trzymała w ręce plik listów i gazet.
Newt McAfee miał w ręce jeden z listów, wyjęty z koperty. Gdy detektywi podeszli bliżej, zobaczyli wypisany zielonym długopisem, drukowanymi literami tekst.
Newt był szary jak popiół. Podniósł wzrok znad listu najpierw na policjanta, potem na żonę.
— Czy... czy wiesz, co tu jest napisane? — powiedział z wściekłością. — Czytaj. Przeczytaj to tylko!
Wyciągnął rękę z listem tak, że każdy mógł przeczytać następujące słowa:
MAM TWOJEGO JASKINIOFCA I BENDE GO TRZYMAŁ BEZPIECZNIE AŻ DOSTANE 10 000 $. JEŚLI MI NIE DASZ PIENIENDZY ZAKOPIE GO GDZIE GO NIGDY NIE ZNAJDZIESZ. BENDE SIE DO CIEBIE ODZYWAŁ.
— Teraz już wiemy dlaczego — powiedział Jupe. — Wiemy, dlaczego ktoś ukradł kupę kości. Dla okupu.
Rozdział 10
Czteropalczasta stopa
— Dziesięć tysięcy! — wykrzyknęła Eleanor Hess. — To za dużo!
— Kiedy dorwę tego faceta, co to zrobił, podziurawię go jak sito! — warknął Newt McAfee.
Policjant wziął list od McAfeego. Popatrzył na stempel pocztowy na kopercie i przeczytał jeszcze raz treść.
— Złodziej nie jest najlepszy w ortografii. Narobił masę błędów, ale zaplanował wszystko z góry. List był wysłany wczoraj z Centerdale.
Policjant schował list do kieszeni.
— Panie McAfee, kto ma klucze do muzeum? — zapytał.
Newt wyjął z kieszeni pęk kluczy.
— Ja mam. Jeden jest tutaj. Drugi leży na półce w kuchni. Eleanor pobiegła do domu, ale wróciła po chwili, by donieść, że klucz znikł z kuchennej półki.
— Była na nim etykietka — powiedziała. — Stąd chyba złodziej wiedział...
— Tak myślę — powiedział policjant. — Pewnie zostawił pan kuchenne drzwi otwarte. Ludzie w tym mieście zawsze tak robią. Złodziej wszedł sobie po prostu i zabrał klucz. Nawet gdyby nie zostawił pan drzwi otwartych, też by się dostał. Ten staroświecki zamek każdy może otworzyć wytrychem. Albo nawet scyzorykiem.
Newt i Thalia McAfee, zupełnie załamani, poszli do domu, a Eleanor ruszyła w ślad za nimi. Trzej Detektywi wdrapali się na swój stryszek i usiedli przy oknie. Jupe popatrzył chmurnie na przyjaciół.
— Ciekaw jestem, kto wiedział o kluczu w kuchni.
— Czy musiał ktoś wiedzieć? Mnóstwo ludzi trzyma zapasowe klucze w kuchni i jeśli drzwi można było tak łatwo otworzyć...
— Zmierzasz do tego, że każdy mógł wziąć klucz — wtrącił Jupe. — To, niestety, prawda. Ale jest jeszcze coś, co mnie zastanawia. Odcisk stopy w jaskini.
Bob popatrzył na niego zdziwiony.
— Co z tego? To odcisk stopy złodzieja, który nosił tenisówki albo trampki. No i co?
— Pamiętacie, jak jaskinia wyglądała wczoraj, kiedy McAfee nam ją pokazał po raz pierwszy? — zapytał Jupe.
Pete i Bob wciąż nie pojmowali.
— Ziemia wokół kości była zdeptana — powiedział Jupe. Zamknął oczy, jakby odtwarzał w myślach widok na wpół zagrzebanych w ziemi kości. — Potem John Cygan miał w środku nocy koszmary i opowiadał, że jaskiniowiec wstał i poszedł sobie. Następnie McAfee otworzył muzeum i wszyscy znowu oglądaliśmy jaskinię. Czy były tam wtedy jakieś ślady stóp?
Pete i Bob zamyślili się. Wreszcie Pete powiedział:
— Nie. Masz rację. Ale to znaczy... to znaczy, że McAfee tam posprzątał. Musiał zamieść ziemię wokół kości.
— Zobaczymy.
Jupe zszedł ze stryszku, pobiegł do domu McAfeego i zapukał. Drzwi otworzyła Thalia McAfee i zaraz pojawił się jej mąż.
Po krótkiej wymianie słów Jupe wrócił spiesznie do szopy.
— McAfee mówi, że nie robił żadnych porządków w jaskini. Powiedział też, że nie mógł tego zrobić John Cygan. Nigdy, nawet na chwilę, nie zostawił go tam samego.
— A więc w ciągu nocy ktoś tam wszedł i zatarł wszystkie ślady — powiedział Pete, przełykając nerwowo ślinę. — Ale jak? Drzwi były zamknięte. Chyba że... chyba że jaskiniowiec rzeczywiście wstał. Ale to niemożliwe!
— Tak czy inaczej, ktoś zostawił ślad na łące — powiedział Jupe. — Pójdę na parę minut do miasta. Widziałem wczoraj na bocznej ulicy sklep dla hobbystów. Chcę tam coś kupić. Wy zostańcie tu i miejcie oczy otwarte.
Jupiter ponownie zszedł po drabinie i tym razem przepadł prawie na pół godziny. Wrócił z paczką.
— Gips modelarski — wyjaśnił. — Zrobię odlew śladu stopy na łące.
Wziął się do przetrząsania rupieci na stole w szopie i wybrał pustą puszkę po farbie i kilka kawałków drewna różnej długości. Nasypał gips do puszki, po czym zmoczył go pod kranem. Mieszał gips, aż ten osiągnął gęstość rozpuszczających się lodów.
— Co chcesz za pomocą tego wszystkiego udowodnić? — zapytał Pete, gdy szli przez łąkę.
— Nie wiem — odparł Jupe. — Może nic. Ale ktoś tu szedł boso i myślę, że lepiej mieć na to dowód, nim ślad się zatrze albo wiatr go rozwieje.
Gdy odnaleźli ślad, Jupe ukląkł i spryskał go kupionym również w mieście lakierem do włosów.
— Po co ten lakier? — zapytał Pete.
— Żeby uszczelnić ślad i żeby do gipsu nie dostały się grudki ziemi i kamyki.
Następnie Jupe zrobił prowizoryczną ramę ze znalezionych listew. Złączył listwy ze sobą za pomocą taśmy klejącej i umieścił ramę wokół śladu.
Kiedy wszystko było gotowe, wlał ostrożnie do ramy trochę gipsu. Włożył do niego kilka patyczków dla wzmocnienia odlewu i czekał, aż pierwsza warstwa trochę stężeje. Następnie wlał dalszą porcję gipsu.
— Dobra robota — pochwalił go Pete.
— Szkoda, że nie mamy zleceniodawcy, który by ją docenił — powiedział Bob. — Myślisz, że Newt McAfee wynająłby nas?
— A ty myślisz, że Trzej Detektywi chcieliby mieć takiego zleceniodawcę? — odpowiedział Jupe pytaniem,
— Nigdy w życiu! — wykrzyknął Pete. — To wredny facet, a jego żona też mi się nie podoba. Nie wiem, jak Eleanor z nimi wytrzymuje.
Jupiter westchnął.
— Właścicielka sklepu dla hobbystów znała matkę Eleanor. Pani Hess była ładna i właścicielka sklepu myśli, że Thalia zazdrościła jej. Uważa, że Thalia odbija to sobie teraz na Eleanor. Powiedziała otwarcie, że Newt jest tak skąpy, że Eleanor musi płacić za swój pokój i utrzymanie, i to od chwili, kiedy jej rodzice zmarli,
— Ależ ona miała wtedy osiem lat! — Bob był wzburzony. — Z czego mogłaby płacić? Czy rodzice zostawili jej pieniądze?
— Mieli dom w Hollywoodzie — odpowiedział Jupe. — McAfee wynajmuje dom i zabiera sobie czynsz.
— Och, i to wszystko powiedziała ci ta kobieta w sklepie? Jak tyś to z niej wydobył?
— Napomknąłem, że nocujemy w szopie McAfeego, i ona zapytała, ile od nas bierze. Kiedy jej powiedziałem, pokręciła głową i zaczęła mówić. Powiedziała mi też, że John Cygan nie umie czytać i pisać. Utrzymuje się z różnych drobnych robót. Ona myśli, że Newt go oszukuje, bo płaci mu za godziny, a John ma trudności z obliczaniem czasu.
— No, to stawia go poza podejrzeniem — powiedział Bob. — Jeśli nie umie pisać, nie mógł wysłać listu z żądaniem okupu.
— Mógłby być wspólnikiem złodzieja, ale jakoś nie widzę go w tej roli — powiedział Jupe. — Nie jest dostatecznie rozgarnięty, żeby ktoś mu zawierzył. Nie sądzę też, by udawał dziś rano. Był naprawdę wystraszony. Wyeliminujmy go więc. I bez niego sprawa jest wystarczająco pogmatwana.
— Ach, więc mamy sprawę? A kto jest naszym zleceniodawcą? Eleanor? — pytał Pete.
— Czy musimy mieć zleceniodawcę? — odpowiedział Jupe. — Czy zagadka nie jest fascynująca sama w sobie? Skradziono szczątki zmarłego przed wiekami człowieka i złodziej zdołał wsypać do systemu zraszającego coś, co uśpiło całe miasto.
Bob uśmiechnął się.
— Jest to tak zwariowana sprawa, że palę się wprost do niej. — Usiadł na trawie, wyjął kartkę i długopis i zaczął pisać wyliczając głośno: — Zaginiony jaskiniowiec. Tajemnicza substancja w systemie zraszającym. List z żądaniem okupu, z błędami ortograficznymi, co może być nieważne. Mam na myśli błędy. Mogły być zrobione umyślnie. A teraz podejrzani.
Bob podniósł wzrok na przyjaciół.
— Brandon? Chciał mieć te kości i mógł wysłać list dla zmylenia tropu.
— Kiedy sprzątnięto kości, leżał uśpiony w parku. Obudziłem się oparty o niego — powiedział Pete. — Właściwie wszyscy w tym mieście leżeli uśpieni w parku. Nie mamy podejrzanych!
— Nie wiemy z całą pewnością, czy wszyscy byli obecni na ceremonii — zauważył Jupe. — Poza tym złodziej mógł mieć sposób na zabezpieczenie się przed działaniem substancji w rozpylaczach. W tym wypadku podejrzanym może być każdy w mieście.
— Uwaga, Eleanor idzie — ostrzegł Bob.
Jupe obejrzał się. Eleanor nadchodziła przez łąkę. Przesunął się szybko, tak by zasłonić gipsowy odlew na ziemi.
— Cześć! — zawołał, gdy podeszła bliżej. — Właśnie... właśnie rozmawialiśmy o wszystkich dziwnych dzisiejszych wydarzeniach.
Eleanor skinęła głową i po chwili wahania, jakby rozważała, czy jest mile widziana, czy nie, usiadła naprzeciw detektywów.
— Ja... hm... idę właśnie do fundacji i myślałam że... że może chcecie pójść ze mną.
— Z miłą chęcią i... — zaczął Jupe.
— Nie musicie. Myślałam tylko, że jak nie macie nic do roboty... — Tu Eleanor wybuchnęła nagle: — Dziesięć tysięcy dolarów! Wujek Newt poszedł porozmawiać z kilkoma osobami w mieście, żeby się złożyć i... i z tego się robi taka wielka sprawa!
Eleanor zalała się łzami.
— Ach, nie jest tak źle — pocieszał ją Bob. — W końcu jaskiniowiec to tylko wiązka kości. Przecież to nie to samo, co trzymanie żywej osoby dla okupu.
— Tak, ale mój wujek się wścieka, jakby to było jeszcze gorsze. Mówi, że bez jaskiniowca traci pieniądze z każdą minutą. Chyba ma rację. Jaskiniowiec mógł mu przynieść większy dochód niż jego sklep. Bywają zastoje w handlu.
— Pomagasz mu w sklepie? — zapytał Jupe.
Eleanor skinęła głową.
— Kiedy nie pracuję w fundacji. Ale wolę być w fundacji. Tam nikt nie krzyczy. Poza doktorem Brandonem, ale on tego naprawdę nie robi ze złości. — Uśmiechnęła się nagle i zarumieniła. — Doktor Brandon jest miły. Mówi, że powinnam kontynuować naukę w San Diego albo w innej szkole.
— Dlaczego tego nie robisz? — zapytał Bob.
— No, musiałabym brać jeden z samochodów, żeby tam dojeżdżać, a ciocia Thalia się nie zgadza. Mówi, że edukacja dla dziewczyny to strata pieniędzy, a poza tym nie powinnam zapominać, z jakiej klasy pochodzę.
— Co to znaczy? — zapytał Pete.
— To chyba znaczy, że zacznę zadzierać nosa, jak pójdę do college'u. Ciocia Thalia mówi, że mojej mamie się od tego przewróciło w głowie i uważała, że jest za wielka dla tego miasta. Wyjechała, wyszła za mojego ojca i zobacz, co się stało!
Eleanor urwała. Posmutniała i twarz jej stężała.
— Niepotrzebnie tak mi dokucza! — ciągnęła. — Mojej matce wypadek mógł się zdarzyć wszędzie. Nie trzeba być złym czy zarozumiałym, żeby zostać uderzonym przez autobus na skrzyżowaniu. Moja mama była łagodna i dobra. Mój ojciec też był dobry. Grał na oboju w filharmonii w Los Angeles i pamiętam, jak ćwiczył. Obój jest naprawdę cudownym instrumentem. Tu w domu nie mamy żadnej muzyki, poza tą z radia czy telewizji.
Znowu zamilkła, a po chwili wyrzuciła z siebie:
— Chcę się stąd wydostać! Oszczędzam, ile mogę. Odłożyłam ponad sto dolarów z mojej pensji w fundacji. Wujek Newt i ciocia Thalia zabierają pieniądze za wynajem domu moich rodziców w Hollywoodzie na pokrycie mego utrzymania. Ale pieniądze z fundacji są moje!
— Czy prosiłaś twego wujka i ciocię o pieniądze za czynsz? — zapytał Jupe. — Jeśli stąd wyjedziesz, nie będą potrzebowali tych pieniędzy na twoje utrzymanie.
Ta myśl zdawała się ją przerażać.
— Ależ nie mogłabym tego zrobić! Wściekliby się! Wyrzuciliby mnie.
— No to co? I tak chcesz się wynieść — powiedział Pete.
— Ale ja nie mam dokąd pójść!
— Mogłabyś zamieszkać w tym domu w Hollywoodzie — poradził Bob.
— Nie, nie mogę. Jacyś ludzie tam mieszkają. Oszczędzam. Kiedy uzbieram wystarczającą sumę, odejdę stąd. Pójdziecie ze mną do fundacji?
— Zaraz tam przyjdziemy — odpowiedział Jupe. — Najpierw musimy coś zrobić w szopie.
Eleanor odeszła i chłopcy patrzyli za nią.
— Myślicie, że kiedykolwiek się stąd wyniesie? — zapytał Pete.
— Nie wiem. Nie chce tu zostać, ale boi się przenieść gdziekolwiek indziej — odparł Jupe i zajął się odlewem.
Gips stwardniał i gdy Jupe podniósł go z ziemi, odznaczał się w nim odcisk bosej prawej stopy.
— Pięknie! — wykrzyknął Pete.
— Hm, wędrujący jaskiniowiec miał problemy ze swą stopą — powiedział Jupe. — Patrzcie. Jest duży palec, po nim przerwa i trzy mniejsze palce. Wygląda na to, że drugi palec został wypchnięty ku górze i nie zostawia odcisku.
— Młotowaty paluch! — stwierdził Bob. — U jaskiniowca?
— Nieprawdopodobne, co? — powiedział Jupe. — Zazwyczaj takie problemy ma się od noszenia za ciasnych butów.
Wyjął taśmę mierniczą i zmierzył odlew. Miał zaledwie dwadzieścia trzy centymetry długości.
— Złodziej, który zostawił ślad w muzeum, był duży. Bosonogi wędrowiec jest mały.
Pete przełknął ślinę.
— Czy to mógł być jaskiniowiec?
— Jaskiniowiec nie żyje — odparł Jupe. — Jest martwy od wieków, a martwi ludzie nie powstają i nie chodzą. Naszym przestępcą może być każdy, absolutnie każdy. Ale na pewno nie nieboszczyk!
Rozdział 11
Brakujące kartki
Chłopcy odnaleźli Eleanor w stajni, zajętą oporządzaniem konia — pupilka doktora Birkensteena. Był tam również Frank DiStefano. Przyglądał się Eleanor, oparty o przegrodę boksu.
— Słyszałem o zniknięciu jaskiniowca — powiedział. — Pech, że mnie to ominęło. Zostałem w domu, mam katar żołądka, złapały mnie bóle.
— To fatalnie. A teraz już dobrze się czujesz? — zapytał Jupe.
— Tak. To nigdy nie trwa długo.
— W tym parku było naprawdę obłędnie. Wszyscy zasnęli — powiedział Pete.
— Wyobrażam sobie! Ale ludzie tutaj i tak nie robią nic innego. Drzemią! — DiStefano rzucił spojrzenie Eleanor. — Spokojnie, nie przemęczaj się — powiedział i wyszedł cicho w swych butach na gumowej , podeszwie.
Pete popatrzył za nim.
— Nosi trampki — zauważył.
— Wiele ludzi nosi trampki — powiedziała Eleanor.
Skończyła oporządzać konia. Wypuściła go na wybieg przy stajni, odłożyła szczotki i poszła w stronę budynku.
Chłopcy towarzyszyli jej do pracowni, która należała do doktora Birkensteena. Szympansy na widok Eleanor zaczęły skakać po klatce i pokrzykiwać radośnie.
— Dobrze, dobrze! — Eleanor roześmiała się, otworzyła klatkę i małpy swawoliły wokół niej.
— Ależ one cię lubią — powiedział Pete.
Eleanor uśmiechnęła się.
— Milutkie, prawda? Tak, lubią mnie, ale tęsknią za doktorem Birkensteenem.
— Byłoby dziwne, gdyby tak się nie działo — powiedział Bob.
Jupe nie odezwał się. Stanął przy biurku zmarłego naukowca i jego wzrok padł na leżący tam kalendarz spotkań. Otworzył książeczkę, zaczął od niechcenia obracać strony i nagle coś przykuło jego uwagę.
— Obok strony z datą 28 kwietnia, po prawej stronie kalendarza była kartka z datą 19 maja.
— Brakuje ponad połowy kartek z maja w kalendarzu doktora Birkensteena — powiedział i zmarszczył czoło. — Ciekawe! Czy to nie był właśnie początek maja, kiedy zmarł? Pamiętam, że było to jednego z tych mglistych, zimnych dni, które miewamy na wiosnę.
Eleanor siedziała nieruchomo, nie patrząc na Jupitera.
— To było... to było gdzieś w maju — powiedziała cicho.
— Dlaczego wyrwał kartki z kalendarza? — zapytał Jupe.
— Nie... nie wiem. Naprawdę — trzymała w ramionach jednego z szympansów i kołysała go jak dziecko.
Bob i Pete patrzyli na nią uważnie i z zaciekawieniem.
— W dniu, w którym zmarł, pojechałaś z doktorem Birkensteenem do Rocky Beach. Czy brakujące kartki mogą mieć związek z tym wyjazdem? — zapytał Jupe.
— Nie — odpowiedziała. — Nie... nie przypuszczam.
— Czy ta podróż miała jakikolwiek związek z szympansami? — naciskał Jupe.
— Być może. Myślę, że mogła mieć. Naprawdę niewiele wiedziałam o jego pracy. Pomagałam mu tylko przy zwierzętach i pojechałam z nim, bo... bo był dla mnie miły, a nie czuł się dobrze.
— Jakiego adresu szukaliście na Harborview Lane? Kto tam mieszka? — nie ustępował Jupe.
Eleanor okazywała zaniepokojenie i zdenerwowanie. Chrząknęła i opuściła głowę. Chłopcy zobaczyli, że łzy toczą się jej po policzkach.
— Nie czuję się dziś najlepiej — powiedziała. — Przepraszam was. Idźcie już.
Chłopcy opuścili pracownię. Na korytarzu spotkali panią Collinwood. Na wzorzystej sukni nosiła fartuch z falbankami, na głowie miała ciemną perukę z białymi pasemkami.
— Wszystko w porządku? — uśmiechnęła się do nich promiennie.
Jupitera uderzyła myśl, że pani Collinwood jest dość wścibska i może znać różne przydatne fakty. Przybrał cierpiętniczy wyraz twarzy i powiedział:
— Obawiam się, że zasmuciliśmy Eleanor. Napomknąłem o doktorze Birkensteenie. Rozpłakała się.
— Och! — pani Collinwood potrząsnęła głową. — Przepadała za nim. Ale przecież każdy lubił go bardzo. Był najmilszy z nich wszystkich.
— Czy pani wie, po co pojechał wtedy do Los Angeles? — zapytał Jupe. — W dniu, w którym zmarł. Czy miał tam przyjaciół?
— Nie wiem. To nie był człowiek, który dużo mówi. Przypuszczam, że chodziło o coś w związku z tymi zwierzętami. Nie da się opowiedzieć, jak on się o nie starał. Myślałby kto, że to jego dzieci i przygotowuje je na studia. Jak któreś z nich zdechło, cierpiał tak, jakby mu umarł przyjaciel.
— Dużo ich zdychało? — zapytał Jupe.
— Tak. Robił potem sekcję, żeby się dowiedzieć, dlaczego. Czasem operował je, kiedy jeszcze żyły. Czasami to stał i patrzył na nie, jak spały — pani Collinwood zamyśliła się. — One bardzo dużo spały. Teraz są bardziej ożywione.
Z pokoju w głębi korytarza dobiegło głuche uderzenie i trzask.
— O Boże! — pani Collinwood pobiegła w tamtą stronę. — Frank, staraj się uważać!
Frank DiStefano wyszedł na korytarz. W jednej ręce trzymał miotłę, w drugiej kawałki jakiegoś białego naczynia.
— Nic się nie stało — powiedział z właściwą sobie arogancją. — Było puste.
— Następnym razem możesz stłuc pełne — powiedziała.
Zignorował ją i poszedł dalej, skinąwszy głową chłopcom.
— Kiedy masz zamiar zrobić zakupy? — zawołała za nim pani Collinwood.
— Na litość boską, już idę! — krzyknął. — Czego pani właściwie chce ode mnie?
Zniknął za drzwiami na końcu korytarza, a pani Collinwood wydała okrzyk irytacji.
Chłopcy opuścili budynek frontowymi drzwiami i zobaczyli DiStefano wsiadającego właśnie do stojącego na podjeździe samochodu. Zapuścił motor i czekał, aż podejdą.
— Trzeba baby krótko trzymać — powiedział z uśmieszkiem wyższości i zaproponował, że ich podwiezie.
Chłopcy spojrzeli na tylne siedzenie samochodu. Leżał tam plik tygodników, ubłocone buty, zgniecione pudełko z chusteczkami do nosa oraz maska i mokry strój nurka.
— Dziękujemy, ale schodzimy tylko w dół wzgórza — powiedział Jupiter.
DiStefano skinął głową i odjechał ostro.
— Pyskaty facet — powiedział Pete.
— Aha — mruknął Jupe, który rozmyślał właśnie nad rozmową z panią Collinwood. — Żałuję tylko, że doktor Birkensteen był tak powściągliwy. Jestem pewien, że gdyby powiedział pani Collinwood więcej o swej tajemniczej podróży do Rocky Beach, dowiedzielibyśmy się tego od niej. To nie jest osoba wykrętna ani skryta, czego zdaje się nie można powiedzieć o Eleanor Hess. Jestem pewien, że ona nas okłamuje. Ale dlaczego? Co ukrywa?
— Coś o jaskiniowcu? — podsunął Bob.
— Kto wie? — westchnął Jupe.
Gdy Trzej Detektywi dotarli na łąkę McAfeego, Thalia stała na kuchennym ganku.
— Widzieliście Eleanor? — zawołała.
— Jest w fundacji — odkrzyknął Bob.
— Aha! Znowu wariuje z tymi zwierzętami. Jakbym jej pozwoliła, przyprowadziłaby je tutaj. Ale powiedziałam jej: nikt, kto nie płaci czynszu, nie będzie mieszkał w tym domu.
— Słusznie, proszę pani — powiedział Jupe. — Ale, ale, jeden z policjantów mówił nam, że badają wodę z rozpylaczy. Może wie pani, czy coś w niej znaleźli?
— Nie — odpowiedziała. — Dzwonili przed chwilą z biura szeryfa. Niczego nie było w rozpylaczach i niczego w rezerwuarze, skąd pobierana jest woda. Szeryf sądzi, że całe miasto uległo zbiorowej hipnozie!
Rozdział 12
Strachy w ruinach
Jupiter westchnął, gdy Thalia McAfee weszła do domu.
— Nie wierzę w zbiorową hipnozę. Poza tym niepokoi mnie ten zmarły naukowiec.
— Zawsze uważałem, że zmarli ludzie są niepokojący — oświadczył Pete.
— Nie to miałem na myśli — powiedział Jupe. — Chodzi mi o brakujące kartki z kalendarza. Z pewnością ich brak ma jakieś znaczenie. Chciałbym mieć możliwość przejrzenia papierów doktora Birkensteena. Ciekawe, czy udałoby się coś takiego zorganizować.
— Idę o zakład, że nie — powiedział Bob. — Skoro to, nad czym pracował, było tak ważne, papiery są gdzieś dobrze zamknięte.
— Hm! — Jupe spochmurniał, ale po chwili rozpogodził się. — Interesujące, że Franka DiStefano nie było rano w parku. Ciekaw jestem, kogo jeszcze tam nie było, gdy skradziono jaskiniowca.
Bob zmarszczył czoło.
— Byli wszyscy, których znamy, oprócz DiStefano i... Johna Cygana.
Pete uśmiechnął się.
— Właśnie, co z Johnem Cyganem? Nie możemy go wykluczyć tylko dlatego, że zachowuje się jak głupek. Może tak się zgrywa, a naprawdę to spryciarz.
— Niemożliwe — zaprzeczył Bob. — Przebywa tutaj od wielu lat. Gdyby to był mądry człowiek, dawno by się zorientowano.
— Więc nie jest mądry — powiedział Jupe. — Prawdopodobnie nie jest nawet dostatecznie pomysłowy. Niemniej jednak widział w nocy idącego jaskiniowca i my mamy odcisk stopy tego jaskiniowca. Dokąd szedł?
Pete popatrzył w stronę lasu za łąką.
— Dobra, chodźmy to sprawdzić.
Trzej Detektywi doszli najpierw do miejsca, gdzie Jupe wziął odlew śladu stopy. Następnie szli wolno dalej. Nie natrafili na więcej śladów, aż po pierwsze drzewa. Pod nimi znaleźli niewielkie zagłębienie terenu. Ziemia nie była tu zaprószona igłami i jak się okazało, bosonogi wędrowiec szedł tędy. Pete zobaczył ślad. Trzej Detektywi obeszli go i posuwali się dalej bezszelestnie, jakby ktoś czaił się za drzewami, czekając tylko na sposobność do ataku.
Wreszcie drzewa przerzedziły się i ukazała się polana. Chłopcy stanęli na linii drzew i spoglądali na trawę i krzaki jeżyn, które otaczały rozsypujące się pozostałości starej budowli. Ceglane ściany były ukruszone w wielu miejscach, a kryty czerwoną dachówką dach zapadł się tu i ówdzie, obnażając podtrzymujące go wiązanie.
— Myślę, że to był kiedyś kościół — powiedział Bob.
Pozostali nie odezwali się i wszyscy trzej ruszyli przez polanę.
Wielkie, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi zamykały niegdyś wejście do kościoła, ale jedno skrzydło spadło z zawiasów. Leżało wewnątrz, na wyłożonej płytkami podłodze. Chłopcy przestąpili je i weszli do środka.
— Przypuszczacie, że przyszedł tu zeszłej nocy bosonogi jaskiniowiec? — Pete rozglądał się dookoła nerwowo.
— Nie sposób tego dowieść — odparł Jupe. — Na tej podłodze nie mógł zostawić śladów.
Bob zrobił z wahaniem kilka kroków w głąb kościoła. Znajdowało się tam podwyższenie, na które prowadziły dwa stopnie.
— Gdyby tu był ołtarz, powinien być na tym podwyższeniu — powiedział. — Patrzcie. Tam są drzwi do drugiego pomieszczenia. Może to zakrystia, gdzie ksiądz lub pastor wkładał sutannę.
Trzej Detektywi stali w milczeniu, nieskorzy jakoś, by przejść przez kościół, wspiąć się na dwa stopnie i otworzyć drzwi do zakrystii.
Nagle dobiegł ich odgłos, który przyspieszył bicie serc chłopców.
Ktoś był za zamkniętymi drzwiami! Usłyszeli skrzypienie, szelest i brzęk, coś upadło na kamienną posadzkę.
Potem zaległa cisza.
Pete zrobił krok w tył, jakby brał rozbieg.
Bob ruszył ku zamkniętym drzwiom, ale Pete złapał go za ramię.
— Nie! — szepnął. — Jeśli to jest... on?
Nie wyjaśnił, kto. Nie musiał. Pozostali dwaj wiedzieli. A jeśli to jaskiniowiec? Przypuśćmy, że uciekł porywaczowi, który go trzymał gdzieś dla okupu. Przypuśćmy, że martwe od dawna kości oblekły się jakimś sposobem ponownie w ciało i wiekowa prehistoryczna istota stała tam, w zamkniętym pokoju, przyczajona i uzbrojona.
Uzbrojona? W co?
— Niemożliwe! — powiedział dzielnie Jupiter. W tym momencie dobiegł go nowy odgłos: jakby coś dotknęło drzwi i potrząsnęło nimi lekko.
Jupe położył rękę na klamce i nagle zamarł. Włosy zjeżyły mu się na głowie.
Klamka ustępowała pod jego ręką. Otwierała się sama! Potem zaskrzypiały w oporze stare zawiasy i drzwi zaczęły się uchylać!
Rozdział 13
Nowa kradzież
— Dobry wieczór! — zaczął doktor Hoffer, trzymając wciąż rękę na klamce drzwi do zakrystii. — Przestraszyliście mnie. Nie wiedziałem, że ktoś tu jest.
Jupiter wciąż drżał, ale zdołał się uśmiechnąć.
— Zwiedzaliśmy ruiny — powiedział.
Hoffer wszedł do kościoła z małego pomieszczenia, w którym chłopcy dostrzegli drugie drzwi prowadzące na dwór.
— Bądźcie ostrożni, chłopcy, to jest własność prywatna — powiedział Hoffer. — Należy do Lewisonów. Mają duży dom za wzgórzem. Pozwalają mi tu przychodzić, ale sądzę, że nie lubią obcych.
Usiadł na stopniach prowadzących do ołtarza.
— Zadziwiające, jak nic się nie zmienia — kontynuował. — Jedyny pusty budynek w okolicy i znajduję w nim was trzech. Zachowywałem się podobnie w młodości. Kiedy byłem w waszym wieku, w moim sąsiedztwie w Mitwankee znajdował się opuszczony dom. Znaleźliśmy tam nie zamknięte okno, przez które dostawaliśmy się do środka, i założyliśmy klub w piwnicy. Było bardzo miło. Nikt nam nie przeszkadzał, ani rodzice, ani nauczyciele.
Doktor Hoffer urwał i kichnął. Wyjął chusteczkę i wytarł nią oczy.
— Znowu katar sienny. Zawsze byłem alergikiem. Stąd wzięło się moje zainteresowanie immunologią. — Wstał i mówił dalej: — Muszę się stąd zabierać. W powietrzu jest coś, co mi nie służy. Wracacie, chłopcy, do miasteczka? Na waszym miejscu nie myszkowałbym tu dłużej. Edward Lewison znany jest z tego, że traktuje nieproszonych gości dubeltówką.
— Podobnie jak inny nasz znajomy, Newt McAfee — powiedział Jupe.
— Idziemy więc z powrotem do miasteczka — zdecydował Pete.
Doktor Hoffer wyprowadził ich przez zakrystię.
— Interesują pana alergie? — zapytał Jupe, gdy weszli do lasu. — Jest pan przecież immunologiem. Myślałem, że alergiami zajmuje się alergolog.
— Słusznie, ale jedno prowadzi do drugiego. Odporność organizmu jest rodzajem reakcji alergicznej.
— Naprawdę? — zdziwił się Bob.
Hoffer skinął głową.
— Nasz organizm ma różne sposoby obrony. Może produkować coś, co nazywamy przeciwciałami. To coś niszczy wirusy i bakterie, które nas atakują, lub neutralizuje truciznę wydzielaną przez mikroskopijnych najeźdźców naszego organizmu. Weźmy na przykład różyczkę. Twój organizm będzie produkował przeciwciała walczące z chorobą. Gdy raz przejdziesz tę chorobę, nie zachorujesz na nią więcej, gdyż owe przeciwciała zostają w twoim organizmie. Mówimy wtedy, że jesteś odporny na różyczkę.
A teraz przypuśćmy, że twój organizm produkuje przeciwciała w reakcji na coś, co nie dotyka większości ludzi. Załóżmy, że jesteś uczulony na pewien pyłek kwiatowy. Twój organizm zacznie produkować przeciwciała, reagujące na ten pyłek kwiatowy, i to wyzwoli substancję chemiczną, zwaną histaminą. Ona to powoduje, że puchnie ci nos i łzawią oczy.
Nasz system obronny ratuje więc nam życie, kiedy walczy z chorobą, ale czyni je ciężkim, gdy wymyka się spod kontroli. Wierzę, że rozregulowanie systemu immunologicznego powoduje znacznie więcej schorzeń, niż się powszechnie uważa. Tak jak opuchnięcie błony śluzowej w nosie wywołuje reakcja organizmu na alergię, w innym wypadku może spowodować opuchnięcie stawów. Mówimy wówczas o artretyzmie. A może to reakcja alergiczna? A rak? Są to komórki rosnące w sposób nie kontrolowany. Może to też reakcja alergiczna. Albo zbrodnia!
— Zbrodnia! — powtórzył Pete.
— Zbrodnia może być reakcją na zagrożenie. Wyobraź sobie osobę wzrastającą w niebezpiecznych warunkach. Człowiek ten rozwinie w sobie agresywną reakcję w stosunku do każdej nieznanej osoby. Będzie atakował bez zastanowienia, jeszcze nim sam zostanie zaatakowany. System obronny funkcjonuje bez kontroli.
Doktor Hoffer zmarszczył czoło.
— System obronny organizmu daje nam najwyższe korzyści, ale jest też wielkim zagrożeniem. Mam w laboratorium szczury, które żyją chronione przed infekcją w szczelnie zamkniętych szklanych klatkach. Zdołałem zniszczyć ich system obronny i będą żyły dłużej niż inne szczury. Oczywiście są szczególnie narażone na choroby, bo nie mogą z nimi walczyć. Ale jeśli nauczę się kontrolować ich system obronny, będą mogły żyć poza klatką i unikać większości chorób, które zabijają ich pobratymców na wolności. Wyobraźcie sobie teraz, co to może znaczyć dla człowieka. Pomyślcie, świat bez tych strasznych chorób! Taki cel wart jest wysiłku!
To, co robił Birkensteen, było kompletnie nierealne i może nawet niebezpieczne. Brandon to dziecko bawiące się starymi kośćmi. To, co ja robię, jest praktyczne i może mieć natychmiastowe, rozległe zastosowanie.
Doszli już na pole przy domu McAfeego. Hoffer przystanął, by pożegnać się z chłopcami. Uścisnął im ręce i ruszył drogą w górę wzgórza, do budynku fundacji.
Gdy odszedł, chłopcy milczeli przez jakiś czas, oszołomieni. Wreszcie odezwał się Pete:
— Okay. Zostałem przekonany. Nominuję doktora Hoffera do nagrody Spicera w wysokości miliona dolarów.
Jupe skinął tylko głową i poszli ulicą w dół do kawiarni. Tłumy w mieście przerzedziły się już i nie musieli długo czekać na stolik. Zjedli wczesny obiad, rozmawiając cicho o wydarzeniach dnia.
— Dziwna sprawa — podsumował Pete. — Naprawdę zwariowana. Całe miasto zapada w kamienny sen, jaskiniowiec udaje się na przechadzkę...
— A my mamy odcisk jego stopy, jeśli to był jaskiniowiec — dodał Jupe. — Co nam ten odcisk może powiedzieć? Co myślicie o pokazaniu odlewu doktorowi Brandonowi? Przywykł do odtwarzania zjawisk metodą badania zachowanych resztek starych kości lub odcisków w ziemi. Jeśli istnieje związek między śladem stopy na łące a jaskiniowcem, odnajdzie go natychmiast.
— Jupe, to nie mógł być jaskiniowiec — powiedział Bob.
— Być może, ale John Cygan przysięga, że widział jaskiniowca, i ktoś istotnie szedł przez łąkę boso. Doktora Brandona to z pewnością zainteresuje.
— Dobra, chyba warto spróbować — powiedział Bob.
Chłopcy skończyli posiłek i pospieszyli do szopy, skąd wzięli schowany w śpiworze Jupe'a gipsowy odlew śladu stopy. Poszli następnie do Fundacji Spicera.
Zastali Jamesa Brandona w jego pracowni. Siedział przy biurku, zarzuconym papierami i książkami. Gdy weszli, rzucił im wściekłe spojrzenie. Omal ich to nie wystraszyło. Myśleli, że wpadnie w jeden ze swych ataków gniewu. Jednakże gdy zamknął czytaną właśnie książkę, nie było na jego twarzy złości, jedynie głębokie zamyślenie.
— Słucham, o co chodzi? — zapytał.
— Potrzebujemy rady i może pewnych informacji — zaczął Jupiter. — Doktorze Brandon, nocujemy na stryszku w szopie Newta McAfeego, stamtąd widać muzeum. Zeszłej nocy coś tam zaszło...
Opowiedział następnie o dziwnej przygodzie Johna Cygana i o tym, że znaleźli na łące odcisk stopy. Tu pokazał Brandonowi gipsowy odlew.
— Niepodobna, oczywiście, uwierzyć, że jaskiniowiec spaceruje sobie po łące — mówił. — Ale ktoś tam był, a pan zwykł wyciągać wnioski ze znacznie uboższych dowodów rzeczowych niż ten.
Brandon uśmiechnął się.
— Mówisz w taki sposób, że mam wrażenie, iż znalazłem się nagle w dziewiętnastowiecznej powieści detektywistycznej. — Położył odlew na biurku. — No cóż, jeśli mieliście nadzieję, że to było stworzenie prehistoryczne, rozczaruję was. Osoba, która zostawiła ten ślad, nosi zazwyczaj buty. Jeśli ktoś chodzi stale boso, jego stopa staje się szeroka, a palce są rozstawione. A ta osoba ma stopę wąską. Ma także młotowaty paluch, co nie zdarza się u osób chodzących bez butów.
— John Cygan powiedział, że to był jaskiniowiec — wtrącił Bob. — Mówił, że miał długie, zmierzwione włosy i nosił skórę jakiegoś zwierzęcia.
James Brandon roześmiał się.
— Doprawdy sądzicie, że ludzie pierwotni nosili jakieś ubranie? Nie wiem, co John Cygan mógł widzieć, ale ten, kto zostawił ten ślad, nie był jaskiniowcem. Stopa, nawet gdybyśmy założyli, że martwy hominid mógł spacerować, jest nie tylko wąska, ale także za duża.
— Za duża? — zdziwił się Pete. — Ależ ona jest mała! Ma tylko dwadzieścia trzy centymetry długości.
— Ludzie pierwotni byli bardzo mali — powiedział Brandon. — Zmierzyłem szkielet w jaskini i na tej podstawie mogę powiedzieć, że nasz jaskiniowiec, kiedy stał i chodził, miał około dziewięćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu. Osoba zaś, która zostawiła ten ślad, musiała mieć co najmniej metr pięćdziesiąt parę, metr sześćdziesiąt.
Brandon wstał i podszedł do stojącej pod ścianą szafy.
— Kiedy byłem w Afryce, miałem szczęście znaleźć niemal kompletnie zachowany szkielet sprzed prawie dwu milionów lat. Jest trochę mniejszy od szkieletu z Citrus Grove, ale da wam pojęcie o rozmiarach istot pierwotnych.
Otworzył kluczem podwójne drzwi szafy i rozwarł je na oścież. Wtem stanął jak wryty, wpatrując się w puste półki.
— Znikł — wyszeptał.
Potem wziął głęboki oddech i zaczął krzyczeć:
— Nie ma! Nie ma go! Ktoś ukradł mój szkielet!
Rozdział 14
Notatki zmarłego
Tego wieczoru Jupiter odniósł małe zwycięstwo nad Newtem McAfeem. Powiedział mu, że skoro tak wielu turystów wyjechało już z Citrus Grove, przeniosą się z przyjaciółmi na pole kempingowe. McAfee szybko obniżył opłatę z dziesięciu dolarów do trzech. Chłopcy zapłacili i chichocząc poszli , na stryszek.
Leżeli jakiś czas w ciemnościach, rozmyślając o wydarzeniach dnia. Wreszcie odezwał się Pete:
— Czyste wariactwo. Sezon łowiecki na stare kości.
— Ciekaw jestem, kiedy skradziono wykopalisko doktora Brandona — powiedział Bob. — Przyznał, że tak był zajęty innymi sprawami, że nie zaglądał do szafy od dwu lub trzech miesięcy.
— To znaczy od wiosny, mniej więcej od czasu, kiedy zmarł doktor Birkensteen — dodał Jupe.
Pete jęknął.
— Tylko nie mówmy o tym znowu. Birkensteen nie ma nic wspólnego z tym szkieletem. Żadnego związku poza tym, że tam mieszkał.
— Jest też problem Eleanor Hess — powiedział Jupe. — Czy kłamie o tej wyprawie do Rocky Beach? Wiedziała, że idą na Harborview Lane. Czy nie byłoby logiczne, żeby znała dokładny adres i nazwiska ludzi, którzy tam mieszkają?
— Słusznie — przytaknął Bob. — Kiedy się wypowiadała na ten temat, nie patrzyła ci w oczy.
— I dlaczego brakuje kartek w kalendarzu Birkensteena? — ciągnął Jupe. — Co na nich zanotował? Czy sam je wydarł, czy zrobił to ktoś inny?
— Słuchajcie! — Pete usiadł w swoim śpiworze. — Przypuśćmy, że Birkensteen był w kontakcie z kimś w Rocky Beach i tak się stało, że napomknął mu o jaskiniowcu. Mogło to nasunąć temu komuś pomysł kradzieży. Uznaliśmy, że złodziejem jest ktoś z Citrus Grove, ale może to nieprawda. W mieście było dziś mnóstwo przyjezdnych!
— To mogłoby być możliwe, tylko że Brandon odkrył jaskiniowca dopiero po śmierci Birkensteena — powiedział Jupe.
— Och!
— Ale mogą być jakieś związki między tymi sprawami — mówił dalej Jupe. — Może tylko nie tak bezpośrednie. Gdybyśmy tylko mieli te brakujące strony kalendarza. A także notatki Birkensteena. Notatki z jego pracy w ostatnich dniach mogą zawierać jakieś wskazówki.
— Możliwe, że uda się nam dowiedzieć czegoś w Rocky Beach — powiedział Bob. — Mówiłeś, że Birkensteen szukał Harborview Lane. Znam tę ulicę. To krótka ślepa uliczka, przecznica Sunset. Powiedzmy, że pojadę na Harborview i będę dzwonił od drzwi do drzwi, mówiąc, że zaginęła teczka doktora Birkensteena i pytając, czy nie zostawił jej, kiedy był w maju. Oczywiście nie dotarł nigdy tam, gdzie się wybierał, ale jeśli któryś z mieszkańców Harborview znał go, jakoś na pewno zareaguje. Pojadę rano wczesnym autobusem. Będę w Rocky Beach w dwie godziny.
— Świetnie — przystał Jupe. — Ja pójdę do fundacji i spróbuję znaleźć papiery doktora Birkensteena. Może doktor Brandon mi pomoże. Był dziś usposobiony dość przyjacielsko.
— A ja pojadę do Centerdale — postanowił Pete.
— Po co? — zapytał Bob.
— Nie bardzo wiem, ale to sąsiednie miasto i stamtąd był wysłany list z żądaniem okupu. Może uda mi się tam coś znaleźć.
— Dobry pomysł — powiedział Jupe. Zamknął oczy i słuchał, jak zegar na kościele wybija godzinę. Zaczął liczyć uderzenia, ale nie skończył. Zapadł w sen i gdy obudził się potrząsany przez Pete'a, zdawało mu się, że spał zaledwie minutę.
— Już prawie ósma — powiedział Pete. — Wstawaj!
Bob wstał wcześniej. Jupe i Pete spotkali się z nim przy kranie. Myli się, trzęsąc się z zimna w porannym chłodzie.
Następnie zjedli solidne śniadanie w kawiarni na głównej ulicy i rozeszli się. Jupe poszedł ulicą pod górę, do Fundacji Spicera.
Frontowe drzwi były otwarte i z wnętrza dobiegał głos pani Collinwood:
— Mogę przysiąc, że nie było jej wczoraj. Szukałam i szukałam.
Jupe zerknął przez otwarte drzwi. Pani Collinwood była w salonie. Tego ranka nosiła brązowe, opadające do ramion włosy.
— Mówiłam ci, że się znajdzie — powiedziała towarzysząca jej kobieta. Ubrana była w niebieski uniform i biały fartuch. W ręce trzymała odkurzaczkę z piór. Pani Collinwood poprawiła perukę przed lustrem.
— Po prostu gdzieś ją zapodziałaś.
— Nie było jej tutaj — powtórzyła z uporem pani Collinwood. — Peruk się nie zapodziewa.
Kobieta z odkurzaczką wyszła, a pani Collinwood zauważyła stojącego w progu Jupitera.
— Pewnie przyszedłeś do Eleanor, ale nie ma jej jeszcze.
— A jest doktor Brandon? — zapytał Jupe.
— Jest, ale żeby chcieć się z nim dziś widzieć, trzeba nie mieć oleju w głowie. Wiesz, gdzie jest jego pokój.
Jupe podziękował jej i wyszedł na korytarz. Usłyszał archeologa, jeszcze nim dotarł do jego pokoju. Dobiegały stamtąd krzyki Brandona, huki i trzaski, jakby rzucał różnymi przedmiotami.
Jupe zatrzymał się przed drzwiami pracowni i zbierał odwagę, by zapukać.
Nagle drzwi otworzyły się. Na widok Jupe'a Brandon wrzasnął:
— O co chodzi?! Czego chcesz?!
— Tylko nie urwij chłopcu głowy! — odezwał się ktoś. Był to Terreano, który siedział spokojnie w fotelu przy biurku Brandona.
Brandon otworzył usta, jakby zamierzał znowu krzyknąć, ale nagle uśmiechnął się.
— Przepraszam. Wejdź.
Jupe wszedł do pracowni. Na podłodze poniewierały się książki i papiery, stolik pod maszynę do pisania był przewrócony.
Terreano uśmiechnął się do chłopca.
— Wybacz bałagan. Doktor Brandon dawał upust pewnym silnym emocjom.
Brandon poczerwieniał i zmieszał się. Podniósł stolik i postawił go przy biurku. Następnie dźwignął maszynę do pisania. Wałek spadł z niej i potoczył się po podłodze.
— Och, do diabła! — krzyknął.
— Doktor Brandon nigdy nikogo nie uderzył, ale sprzęty traktuje twardo — powiedział Terreano.
— A kto by się na moim miejscu nie wściekł? — odparował Brandon.
— Ten cymbał McAfee opowiada, że mu ukradłem jaskiniowca, bo bałem się, że zwiedzający go podepczą, a potem wysłałem żądanie okupu, żeby odwrócić od siebie uwagę. Następnie, według niego, schowałem szkielet, który tutaj miałem, żeby wyglądało, że jakiś czubek lata dookoła i zabiera kości.
Popatrzył na Jupe'a.
— McAfee miał czelność zatelefonować do mnie i wszystko to mi powiedzieć! Chętnie bym go zabił!
— James, nikt doprawdy nie wierzy, że cokolwiek ukradłeś — powiedział Terreano. — McAfee szaleje, bo przepadł jego jaskiniowiec. Zadaje ciosy w ciemno.
— Doktorze Brandon, czy to nie dziwne, że skradziono również pańskie wykopalisko? — zapytał Jupe.
— To nie jest dziwne, to jest wredne! — warknął Brandon.
— Czy możliwe, że wchodzi w grę drugi złodziej? — indagował Jupe. — Załóżmy, że ta sama osoba, która wzięła szkielet z pana szafy, ukradła jaskiniowca. Kto wiedział o szkielecie w szafie?
Brandon zaczął nagle słuchać Jupitera.
— Mój Boże! Masz rację! Nigdzie nie opublikowano wiadomości, że znajduje się w Citrus Grove. No, wiedzieli o nim ludzie z fundacji: pani Collinwood, obecny tu doktor Terreano.
— A Eleanor Hess? — zapytał Jupe.
— Ta wystraszona myszka? Nie miałaby czelności ukraść szkieletu, nawet gdyby o nim wiedziała. Chociaż... chociaż myślę, że ona mnie obserwuje. Przyłapałem ją, jak mi się przyglądała. Popatruje na mnie ukryta za jakimś meblem. To bardzo dziwne.
Terreano roześmiał się.
— To ty nie wiedziałeś? Podkochuje się w tobie. Łatwo to poznać. Wpada na sprzęty, kiedy jesteś w pobliżu, i leci jej wszystko z rąk. Jest bardzo młoda. Zadurzyła się w tobie niczym uczennica.
— Och, do diabła! — Brandon zaczerwienił się.
— Intryguje mnie pozycja, jaką zajmuje w fundacji Eleanor Hess — powiedział Jupiter. — Zna panujące tutaj zwyczaje i wie o wszystkim, co dzieje się w domu McAfeego.
Brandon spojrzał na Jupe'a uważnie.
— Dlaczego tak się tym interesujesz?
— Ja i moi przyjaciele jesteśmy detektywami — odpowiedział Jupe.
— Detektywami? — Brandon zachichotał.
— Tak — Jupe wyjął z kieszeni małą kartkę i podał Brandonowi. Widniał na niej tekst:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
— Imponujące — Brandon podał kartkę doktorowi Terreano i puścił do niego oko.
— Nie jesteśmy amatorami, proszę pana — powiedział Jupe z godnością. — Rozwikłaliśmy zagadki, z którymi nie mogli się uporać dużo starsi od nas detektywi. Zazwyczaj działamy na zlecenie klienta. Jednak tym razem nie mamy zleceniodawcy. Ale tajemnica uprowadzenia jaskiniowca jest wyjątkowa. Szalenie zależy nam na odkryciu, co właściwie się stało.
— Nie tylko wam — powiedział Brandon szczerze. — Dobrze, mój ciekawski młody przyjacielu. Zgadzam się, że Eleanor Hess ma tutaj intrygującą pozycję. Jest siostrzenicą McAfeego i jednocześnie tutejszym pracownikiem. Ale brak jej odwagi, żeby dokonać kradzieży.
— Była bardzo zaprzyjaźniona z doktorem Birkensteenem. Czy może istnieć jakiś związek między jego podróżą do Rocky Beach a kradzieżą jaskiniowca? — zapytał Jupe.
— Kiedy on umarł? — zastanowił się Terreano. — Ależ to było niemal trzy miesiące temu! Jeszcze nim jaskiniowiec został odkryty!
— Mimo to, czy panowie wiedzą, dlaczego doktor Birkensteen pojechał do Rocky Beach? — spytał Jupiter.
Brandon zmarszczył czoło.
— Nie. Nie zwierzał się żadnemu z nas.
— Myślę, że Eleanor wie, ale również się nam nie zwierza — powiedział Jupe. — W kalendarzu spotkań doktora Birkensteena brakuje kartek. Stron z końca kwietnia i początku maja. Ciekaw jestem, czy mógłbym zobaczyć jego notatki z tych dni. Może zawierają jakąś poszlakę.
Brandon wymienił spojrzenie z Terreano i skinął głową.
— Wszystko jest nadal w pokoju Birkensteena. Nie ruszano jego papierów.
Wyszli na korytarz i udali się do laboratorium Birkensteena.
Znaleźli tam pliki notatek. Były starannie ułożone w tekturowych teczkach, oznaczonych: “Czas reakcji”, “Zręczność manualna” i “Zdolność komunikacji”. Znaleźli też zeszyty traktujące o bodźcach chemicznych i czasie poddawania działaniu promieni Roentgena. Niektóre nosiły tytuły, których Jupe nawet nie próbował zrozumieć.
— O wyjaśnienie trzeba by spytać innego genetyka — powiedział Terreano.
Jupe skinął głową.
— Niemniej jednak coś tu może być. Nawet jeśli wyda nam się odległe od sprawy, może mieć związek z jaskiniowcem.
Jupe, Brandon i Terreano wzięli się do przeglądania notatek i w laboratorium zapadła cisza. Po pewnym czasie Jupe powiedział:
— Brak notatek z eksperymentów po dziesiątym kwietnia.
Brandon przerzucił strony w notatniku, który czytał.
— Masz rację. W tym zeszycie ostatni zapis jest z dwudziestego piątego marca.
Sprawdzali ostatnie zapisy w jednym notatniku po drugim. Nie było nic po pierwszych dniach kwietnia.
— Ależ wtedy nie przestał pracować — powiedział Brandon. — Pracował codziennie. Był przy tym bardzo metodyczny. Robił notatki. Co się z nimi stało?
— To samo, co z kartkami z jego kalendarza — powiedział Jupiter.
Na stole laboratoryjnym leżała mała sterta czasopism. Jupe wziął jedno z nich i zaczął przewracać strony. W połowie ktoś wetknął skrawek papieru jako zakładkę. Na okładce czasopisma widniała pieczęć: “Własność Kalifornijskiej Biblioteki Stanowej”.
— Doktor Birkensteen czytał o działaniu pentanu sodu na funkcjonowanie mózgu. — Pentan sodu jest anestetykiem — powiedział Terreano. — Eliminuje ból i powoduje utratę świadomości.
Jupe wziął drugie czasopismo. Był to “Przegląd Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego” i zawierał artykuł o podtlenku azotu.
— Również stosuje się go do narkozy — powiedział Brandon. — Często używają go dentyści. Jest nazywany gazem rozweselającym.
Inne czasopisma także zawierały artykuły o różnego rodzaju anestetykach.
— To proste. Operował od czasu do czasu swoje szympansy. Potrzebna mu była narkoza — stwierdził Terreano.
— A wczoraj uśpiono całe miasto — powiedział cicho Jupe.
Przeszukali laboratorium. Nie znaleźli nic, co mogłoby być użyte do narkozy — ani eteru, ani pentonalu sodu. Nie było nawet nowokainy.
Kiedy Jupe opuścił w końcu laboratorium, myśli jego skupione były na Eleanor. Czy to ona zabrała notatki? A jeśli tak, to dlaczego? Jest przecież zbyt nieśmiała, by odważyć się na kradzież. Ale czy na pewno?
Rozdział 15
Przybywa pytań
Zbliżało się południe, gdy Pete Crenshaw uznał, że niepotrzebnie traci czas. Centerdale było większe od Citrus Grove, ale niewiele się od niego różniło. Były tu dwa supermarkety zamiast jednego i cztery stacje benzynowe w miejsce dwóch w Citrus Grove. Autobus nie zatrzymywał się przed apteką, ale pod miejskim hotelem. Nic nie wyglądało podejrzanie. Poza tym Pete nie bardzo wiedział, czego szuka.
Westchnął żałując, że nie poszedł z Jupe'em do Fundacji Spicera. W tym momencie minął go stary, zakurzony samochód i skręcił w następną przecznicę. Za kierownicą siedział Frank DiStefano.
Pete puścił się pędem do rogu ulicy, za którym znikł chłopiec-do-wszystkiego z fundacji. Zobaczył, że DiStefano skręca w połowie przecznicy na podjazd odrapanego budynku. Zaparkował i wszedł do domu, niosąc paczkę w brązowym papierze.
Pete czekał. Po minucie lub dwu DiStefano wyszedł z budynku. Wsiadł do samochodu, wycofał go z podjazdu i ruszył w stronę, gdzie stał Pete.
Ten odwrócił głowę, gdy samochód go mijał. DiStefano skręcił na rogu i pojechał szybko w kierunku Citrus Grove, a Pete poszedł pod dom, przed którym DiStefano parkował.
Stanął i wpatrywał się w budynek. Zastanawiał się, co powinien teraz zrobić, gdy ulicą nadjechał inny samochód i skręcił na podjazd. Wysiadła z niego pulchna kobieta. Miała krótkie, siwe włosy.
— Życzysz sobie czegoś? — zapytała.
— Nie, nie, proszę pani — odpowiedział Pete. Zastanawiał się chwilę, jak wytłumaczyć swą obecność przed domem, po czym uśmiechnął się przyjaźnie. — Myślałem, że może będę mógł się zabrać z powrotem do Citrus Grove z Frankiem DiStefano. To jest, jeśli tu wróci. Właśnie widziałem, jak odjeżdżał.
— Och, trzeba było go zawołać. Obawiam się, że już dziś nie wróci. — Zdawała się być przejęta problemem Pete'a. — Czy masz jak się dostać do Citrus Grove? Nie pojedziesz chyba autostopem? To takie niebezpieczne!
— Nie, proszę pani, mogę pojechać autobusem.
— O, to dobrze — otworzyła bagażnik samochodu i zaczęła wyjmować z niego torby z zakupami.
Pete pospieszył z pomocą. Wymruczała podziękowanie i poszła przodem do drzwi.
— Pani jest panią DiStefano? — zapytał Pete.
— Matką Franka? Ależ nie. Jestem jego gospodynią. Wynajmuje u mnie pokój.
Pete postawił torby na kuchennym stole.
— Mieszkasz w Citrus Grove? — zapytała kobieta i nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: — Byłeś tam wczoraj, kiedy się stała ta straszna rzecz i wszyscy zasnęli? Założę się, że coś się dostało do wody pitnej. Władze powinny się tym zająć.
— Zajęły się — powiedział Pete. — Zrobili analizę wody w laboratorium kryminalnym. Niczego w wodzie nie wykryto.
Kobieta potrząsnęła głową.
— To przerażające. Myślałam wczoraj, że zamorduję Franka. Musiał akurat takiego dnia zachorować i ominęły go wszystkie emocje. Istny cud, że częściej nie choruje, skoro siedzi godzinami i słucha tej muzyki. A wczoraj tylko leżał w łóżku i chrapał. Gdyby był w Citrus Grove, wszystko by mi opowiedział. Przypuszczam, że coś by tam zauważył, choć interesuje go tylko własna osoba. Nie wiem nawet, czy wie, że istnieją inni ludzie. Byłabym sama pojechała zobaczyć tę jaskinię, ale gdzie bym tam zaparkowała samochód?
— Nie wiem — Pete zaczął się wycofywać z kuchni.
— Powiedzieć Frankowi, że tu byłeś? Jak się nazywasz? Nie, żeby zwracał kiedy uwagę, jak się ludzie nazywają, ale nigdy nie wiadomo.
— Mam na imię Pete. On może mnie nie pamiętać.
— W każdym razie mu powiem — obiecała.
Pete wymknął się, wrócił na główną ulicę i złapał autobus do Citrus Grove.
Zastał Jupitera na podwórku McAfeego, gdzie siedział na starej huśtawce. Jupe wysłuchał relacji z wyprawy do Centerdale i westchnął:
— Więc Frank DiStefano był na pewno wczoraj rano chory. Zastanawiałem się, czy ma coś wspólnego z kradzieżą, ale chyba nie. Był jedyną znaną nam osobą, która nie miała alibi, ale teraz ma. — Wzruszył ramionami. — Odpada.
Pete wyciągnął się na trawie, a Jupe siedział zamyślony, szczypiąc dolną wargę, co oznaczało u niego stan najwyższej koncentracji. Tak zastał ich Bob, gdy wrócił o czwartej.
— No i co? — zapytał Jupe.
— W dniu swojej śmierci Birkensteen był umówiony na spotkanie z doktorem Henrym Childersem — oznajmił Bob tryumfalnie. — Childers mieszka na Harborview Lane. Jest anestezjologiem w szpitalu Świętego Brendona w Santa Monica. Gdy go zapytałem, czy doktor Birkensteen nie zostawił u niego teczki w maju, podskoczył jak smagnięty biczem. Czekał na Birkensteena cały dzień na próżno. Oczywiście dowiedział się później, że naukowiec zmarł.
— Anestezjolog — powtórzył Jupe. — Czy był przyjacielem Birkensteena?
— Nie. Spotkanie zaaranżował wspólny przyjaciel z uniwersytetu w Los Angeles. Childers nie wiedział, w jakiej sprawie Birkensteen chciał się z nim widzieć, i przyjaciel z uniwersytetu nie wiedział tego również. W każdym razie, pomyślałem sobie, że to bardzo interesujące, że jest anestezjologiem, i zapytałem go, czy istnieje środek tak silny, że może uśpić w ciągu sekund całe miasto.
— No i co?! — wykrzyknął Jupe. — Co powiedział?
— Powiedział, że nie istnieje. Słyszał, co się tu wczoraj stało, mimo to powiedział, że nie ma takiego środka.
— Hm... — mruknął Jupe.
W tym momencie na kuchenny ganek wyszła Eleanor. Skinęła chłopcom głową i udała się do szopy. Jej wujek wybiegł za nią.
— Ellie, dokąd jedziesz? — zawołał.
— Doris Bayton zaprosiła mnie na kolację — odpowiedziała.
— Wróć tylko wcześnie — ostrzegł McAfee.
Zawarczał silnik pikapa i Eleanor wyjechała z szopy. Newt obserwował ją, gdy odjeżdżała.
Jupe wstał z huśtawki i zbliżył się, odchrząkując. McAfee odwrócił się i stanęli twarzą w twarz.
— Ciekawe, czy dostał pan jakąś wiadomość od złodzieja? — zapytał Jupe.
— Nie i nie wiem, czy ci powiem, jak dostanę — odparł McAfee opryskliwie i wrócił do domu.
Chłopcy spędzili wieczór częściowo w kawiarni “Próżniak”, rozmawiając o anestetykach, a częściowo snując się po mieście.
Eleanor wróciła do domu po północy. Leżąc na stryszku, chłopcy słyszeli, jak wprowadziła pikapa do szopy. Słyszeli również krzyki McAfeego, który wypytywał Eleanor, gdzie była do tej pory. Gdy weszła do domu, okna zostały zatrzaśnięte, dochodziły tylko stłumione pokrzykiwania i płacz.
— Na litość boską! — wybuchnął Pete. — Ile ona ma właściwie lat? Traktują ją jak małą dziewczynkę.
— Jest dostatecznie dorosła, żeby się stąd wynieść — powiedział Bob.
W końcu wszystko ucichło i chłopcy zasnęli. W poniedziałek rano obudzili się wcześnie i wyszli, nim ktokolwiek ruszył się w domu. Po śniadaniu zatelefonowali do Lesa Wolfa, aby dowiedzieć się, kiedy wraca do Rocky Beach. Z radością przyjęli wiadomość, że musi pozostać w Citrus Grove przynajmniej o jeden dzień dłużej.
Szli ulicą Główną pod górę, gdy zobaczyli Eleanor, jadącą pikapem w dół. Podjechała na stację benzynową koło parku i zabrała się do napełniania baku.
— Musiała mieć z przyjaciółką niezłą przejażdżkę — powiedział Bob. — Widziałem wczoraj McAfeego, jak napełniał bak, i jeśli dziś jest pusty...
Urwał, gdyż pompa benzynowa zadzwoniła dwa razy i zatrzymała się. Eleanor wyciągnęła wąż z baku, założyła nakrętkę, wyjęła z kieszeni pieniądze i zapłaciła obsługującemu.
— Dwa galony i trochę — powiedział Jupe, obserwując odjeżdżającą Eleanor. — Tym pikapem powinno tego starczyć na jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Mogłaby pojechać na przykład do Centerdale, co?
— Może ta przyjaciółka mieszka w Centerdale? A może Eleanor pojechała spotkać się z kimś innym? Może napełniła bak, żeby wujek nie wydziwiał, gdzie się podziała benzyna? — snuł domysły Pete.
Jupiter wykrzywił się.
— Nie mamy powodów do podejrzeń. Naprawdę nie mamy powodu, żeby podejrzewać ją o cokolwiek. To tylko domysły. Może byłoby rozsądne, a także bardziej skuteczne, gdyby ją otwarcie zapytać, czy wie coś o jaskiniowcu, coś, co byłoby dla nas pomocne.
— Będzie kłamać — powiedział Bob. — Kłamała o tej podróży do Rocky Beach, no nie?
— Tak myślę. Ale ona wydaje się taka samotna. Może odczuje ulgę, jak się przed kimś wygada. W końcu nie mamy nic do stracenia.
— Słusznie — zgodził się Bob. — Ale jeśli chcesz z nią rozmawiać, zrób to może lepiej sam. Będzie płakać, a to zawsze wprawia mnie w podły nastrój. Poza tym, ona może poczuć się osaczona, kiedy zaczniemy ją wypytywać wszyscy trzej.
— Masz rację — przyznał Jupe.
Gdy chłopcy dotarli do domu McAfeego, okazało się, że Eleanor wyszła już do fundacji. Jupe zostawił więc przyjaciół i poszedł się z nią zobaczyć. Właśnie zamierzał nacisnąć dzwonek u drzwi fundacji, gdy usłyszał podniesiony głos Eleanor:
— Jak to jest za późno?! Nie może być za późno!
Jupe cofnął się. Okno salonu było otwarte, podszedł i zajrzał do środka. Nie było tam nikogo. Martwe oczy zwierzęcych głów na ścianach patrzyły nieruchomo na pokój.
— Co mnie obchodzi, że już do niego telefonowałeś? — mówiła Eleanor. — Zadzwoń jeszcze raz i powiedz, że to były żarty.
Jupe przypomniał sobie, że w korytarzu na ścianie wisiał telefon. Z tego aparatu Eleanor najwyraźniej teraz korzystała.
— Kłamiesz! — krzyknęła. — Nie zrobiłeś tego dla mnie. Nic cię nie obchodzi, co się ze mną stanie!
Nastąpiła krótka przerwa, po czym Eleanor powiedziała:
— Dobrze, dowiesz się, co zamierzam zrobić.
Telefon brzęknął, gdy odwiesiła słuchawkę. Jupe odszedł od okna. Po chwili frontowe drzwi otworzyły się z trzaskiem i ukazała się Eleanor. Szła z podniesioną głową, miała zaciśnięte usta i nie patrzyła ani w lewo, ani w prawo, zbiegając ze schodów i mijając furtkę.
Jupe poszedł za nią, ale jej nie zawołał. Widział, jak zbacza w połowie drogi na pole przy domu McAfeego, przecina je idąc w kierunku szopy i otwiera jej drzwi na oścież.
Pete i Bob na stryszku podeszli do okna i patrzyli na wyjeżdżającego pikapa. Eleanor manewrowała nim ostro, wyjechała na drogę i szybko skręciła w stronę miasta.
Gdy nadszedł Jupe, Pete i Bob wyszli z szopy.
— Dokąd ona pojechała? — zapytał Pete.
— Nie wiem — odpowiedział Jupe. — Jest o coś wściekła. Myślę, że w końcu zdecydowała się działać.
— Nie tylko ona — powiedział Bob. — Newt McAfee wyszedł dziesięć minut temu, miał ponurą i zawziętą minę, a jego żona wykrzykiwała za nim, żeby już nie wydawał więcej pieniędzy. Nie zwracał uwagi na te krzyki. Poszedł do miasta.
— Okup — powiedział Jupe po namyśle. — Poszedł zapłacić okup! Nareszcie coś zaczyna się dziać!
Rozdział 16
Podwójna niespodzianka
— Chodźcie! Zobaczymy, jak Newt załatwia przekazanie okupu! — zawołał Jupe i puścił się pędem w stronę miasta.
— Jak on to zamierza zrobić? — zapytał Pete, gdy zrównał się z Jupe'em. — Nie wziął samochodu.
— Więc na razie tylko się układa — powiedział Jupe niecierpliwie. — Chodźcie!
Chłopcy zeszli w dół ulicy Głównej. Mijali właśnie mały park, gdy zobaczyli McAfeego wychodzącego z kawiarni “Próżniak”. Towarzyszył mu pan Carlson, właściciel kawiarni i jeszcze dwóch mężczyzn. Jupiter rozpoznał w jednym z nich właściciela apteki. Wszyscy czterej poszli w stronę banku na rogu. Z motelu wybiegł jeszcze jeden mężczyzna i przyłączył się do nich.
— Tak, jak przewidywałem — powiedział Jupe. — Wszyscy przedsiębiorcy w mieście czerpią korzyści z jaskiniowca, więc złożą się na okup.
Jupe usiadł na jednej z ławek w parku. Widział stamtąd, jak dyrektor banku wychodzi zza swego biurka na spotkanie pięciu panom. Wyglądał bardzo poważnie, gdy ściskał dłoń Newtowi i skinął głową pozostałym. Następnie poprowadził wszystkich do pokoju w głębi banku.
— Co teraz robimy? — zapytał Bob.
— Czekamy. Nie powinniśmy czekać długo — odparł Jupe.
Pięć minut później, gdy zegar na wieży kościelnej wybijał właśnie dziesiątą, Newt McAfee wyszedł z banku. Niósł płócienną bankową torbę na pieniądze i był z nim właściciel kawiarni.
— Aha! — powiedział Jupiter.
McAfee i jego towarzysz przeszli na plac parkingowy koło kawiarni. Wsiedli do zaparkowanego tam volkswagena i odjechali.
— Czuję, że nie wyjechali na długo — Jupe zrobił gest w stronę banku. Wychodzili stamtąd dwaj panowie, którzy przyszli wcześniej z McAfeem, i dyrektor banku. Kilka minut stali na chodniku przed bankiem. Na ich twarzach widoczne było napięcie i niepewność. Wreszcie udali się do kawiarni “Próżniak” i usiedli przy stoliku blisko bufetu.
Chłopcy czekali, a zegar na wieży wybił najpierw kwadrans po dziesiątej, potem wpół do jedenastej. Wreszcie nadjechali Newt i jego towarzysz i zaparkowali samochód. Weszli do kawiarni, a Newt nie miał już płóciennej torby.
— Macie odwagę przyłączyć się do nich? — zapytał Jupe.
Wstał i przeszedł ulicę. Po chwili wahania pozostali dwaj chłopcy poszli za nim.
Oprócz mężczyzn, zgromadzonych przy stoliku koło bufetu, barmana i kelnerki, napełniającej cukierniczki, kawiarnia była pusta, McAfee spojrzał na nich, po czym odwrócił wzrok. Chłopcy zajęli stolik naprzeciw, po drugiej stronie przejścia. Jupe skinął przyjaźnie głową.
— Czekacie panowie na telefon od złodzieja? — zapytał.
McAfee rozdziawił usta i zamknął je z powrotem.
— Dostarczyliście mu już okup we wskazane miejsce, prawda? — kontynuował Jupe.
McAfee zerwał się od stolika i złapał Jupe'a za koszulę.
— Skąd wiesz? — warknął. — Ty... ty bierzesz w tym udział! Cały czas nas szpiegowałeś.
Jupe nie próbował się uwolnić. Powiedział po prostu:
— W niczym nie biorę udziału.
— Newt, dajże spokój — odezwał się właściciel kawiarni.
McAfee patrzył wilkiem, ale puścił koszulę Jupe'a.
— Przestępstwa są hobby moim i moich przyjaciół — mówił Jupe swobodnie. — Więcej niż hobby, to powołanie. Tylko że my przestępstw nie popełniamy. Staramy się je wykrywać i często się nam to udaje.
— Łobuz! — warknął McAfee i wrócił do swego stolika.
— Czy pan myśli, że złodziej powie panu, gdzie są kości Jaskiniowca? — zapytał Jupe.
McAfee nie odezwał się, ale właściciel kawiarni odpowiedział:
— My... my w żaden sposób nie możemy być tego pewni. Możemy tylko żywić nadzieję.
Jupe skinął głową. Mijały minuty.
— Przypuśćmy, że ktoś znajdzie te pieniądze — odezwał się bankier.
— Przypuśćmy, że ktoś właśnie zjadł drugie śniadanie na tym polu piknikowym i...
— Zamknij się! — napadł na niego Newt. Robił wrażenie chorego. Na czoło wystąpiły mu krople potu.
Bob podparł się na łokciach i zaczął głośno rozważać, gdzie by można ukryć kości jaskiniowca.
— W filmach bandyci przechowują łup w skrytkach na dworcu autobusowym. Ale tu nie ma dworca autobusowego. Czeka się na autobus pod apteką.
— Ale jest stacja kolejowa — powiedział Jupiter.
W kawiarni zapadła martwa cisza. McAfee i właściciel kawiarni odwrócili się do okna i patrzyli w kierunku małej stacji kolejowej za parkiem. Wyglądała jak zawsze — brudna i odrapana.
— Na Boga! — wykrzyknął właściciel kawiarni.
Z łoskotem zerwali się od stolika i ruszyli do drzwi. McAfee wysunął się na czoło.
Chłopcy pobiegli za nimi. Pozostali tylko parę metrów w tyle, gdy McAfee wpadł pod okap budynku dworcowego i pochylony zaglądał do środka przez klejące się od brudu okna.
— Proszę niczego nie dotykać! — krzyknął Jupe. — Tam mogą być odciski palców!
McAfee odskoczył od okna i rzucił się do drzwi.
Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej zaczął się gromadzić tłum. Z supermarketu nadbiegali kupujący, gospodynie wybiegały z domów. James Brandon i Philip Terreano przejeżdżali właśnie samochodem Brandona i. zatrzymali się. Z apteki nadszedł Elwood Hoffer i przystanął na obrzeżu tłumu.
McAfee natarł na drzwi raz, drugi, trzeci. Wreszcie otworzyły się przy akompaniamencie trzasku pękającego drewna.
Tłum natarł na budynek dworca.
— Nie zbliżać się! — wykrzyknął McAfee. — Niczego nie ruszać!
Wszyscy zastygli.
W hali dworcowej zobaczyli tylko odrapany kufer. Stał na podłodze pośrodku pomieszczenia. Wokół niego widniały ślady, wskazujące, że został wciągnięty przez okno.
— To w tym są te kości? — zapytał ktoś. Właściciel kawiarni podniósł wieko kufra i krzyknął:
— Ooch!
James Brandon przecisnął się przez tłum. Popatrzył na szczątki w kufrze — stertę fragmentów, w których z trudem można było rozpoznać kości oraz czaszkę z oczodołami skierowanymi w sufit.
Brandon zaczerpnął powietrza. Twarz mu zbladła, potem nabiegła krwią. Odwrócił się do McAfeego.
— Co to jest? — zapytał.
McAfee cofnął się otumaniony.
Philip Terreano położył Brandonowi dłoń na ramieniu.
— Spokojnie, James — powiedział, po czym zwrócił się do McAfeego. — To jakaś... jakaś straszliwa pomyłka. Może się grubo mylę, ale to wyraźnie są kości afrykańskiej istoty człekokształtnej, które James Brandon przywiózł...
— Chce mnie pan oszukać! — wrzasnął McAfee. — To jest mój jaskiniowiec!
Brandon opanował się z widocznym wysiłkiem.
— Znajdzie pan etykietki na tych kościach — powiedział. — Oznaczyłem na nich datę i miejsce ich znalezienia.
— Panie Carlson! — krzyknął ktoś z dworu. — Panie McAfee!
Tłum rozstąpił się i przepuścił barmana z kawiarni.
— Jakiś facet właśnie dzwonił. Mówił, że jak pan chce swojego jaskiniowca, to ma pan szukać w kufrze na stacji... — barman wybałuszył oczy na kufer — tak jak pan już zrobił.
— Widzicie?! — krzyczał McAfee. — To są kości z mojej jaskini! To muszą być one. Jakżeby inaczej złodziej wiedział, gdzie są? Chyba że... chyba że to wszystko to jakieś oszustwo.
Oczy McAfeego rozszerzyły się w furii.
— Kant! — wrzasnął. — Wszystko od początku! Wszystko kant! Skoczył na Brandona i usiłował zacisnąć mu ręce na gardle.
— Podrzuciłeś te kości do mojej jaskini! Udawałeś tylko, że je znalazłeś! Chciałeś, żeby ludzie myśleli, że taki z ciebie ważniak! Wyzyskałeś mnie!
Brandon podniósł pięści, ale Terreano go powstrzymał.
— No, no, spokojnie!
Na stację wszedł szeryf. Skierował się do McAfeego i Brandona. W tym momencie Jupiter odwrócił od nich spojrzenie i dostrzegł w tłumie doktora Hoffera. Był wpatrzony w Brandona. W jego małych ciemnych oczach błyszczało zainteresowanie, a na twarzy naukowca malował się wyraz zadowolenia.
Rozdział 17
Jupe znajduje odpowiedź
— James Brandon jest osobą szanowaną. Nie potrzebuje rozgłosu i nigdy by nie pozorował odkrycia! — oświadczył Terreano.
— Musiał to zrobić. Skąd by złodziej wiedział, że tu są te kości? — upierał się McAfee.
Jupiter zbliżył się do nich.
— Złodziej je tu włożył — powiedział cicho.
Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie.
— Słuchaj no, ty młodociany...
— Chwileczkę! — krzyknął Jupe. — Proszę posłuchać! To jest przecież oczywiste! Były dwa zestawy kości, zgadza się?
— Zgadza się — powiedział Brandon.
— Poprzedniej nocy pan McAfee wynajął człowieka, zwanego przez was Cyganem, do pilnowania muzeum, by nikt się tam nie wkradł. John Cygan obozował przy muzeum i w nocy został obudzony przez kogoś, kogo określił jako jaskiniowca. Przyszedł do szopy, w której spaliśmy, i pobudził nas. Powiedział nam, że jaskiniowiec odszedł przez łąkę, miał zmierzwione włosy i nosił skórę jakiegoś zwierzęcia.
Cokolwiek John Cygan zobaczył, nie był to człowiek pierwotny, którego szczątki spoczywały w jaskini. Jestem pewien, że zobaczył kogoś, kto przebrał się za jaskiniowca i kto miał klucz do muzeum, prawdopodobnie wzięty z kuchni McAfeego. Złodziej zabrał szkielet z jaskini i umieścił w jego miejsce wykopalisko afrykańskie, przechowywane w pracowni doktora Brandona. Następnie zamknął muzeum na klucz i uciekł przez łąkę ze znaleziskiem amerykańskim.
— Idiotyzmy! — wykrzyknął McAfee. — Po co by ktoś zrobił coś tak kretyńskiego?
— Ktoś mógł chcieć zdyskredytować doktora Brandona — odparł Jupe. — Prędzej czy później kości w jaskini zostałyby zbadane przez ekspertów. Dowiedziono by, że są to kości afrykańskiego stworzenia człekokształtnego, co więcej, opatrzone etykietkami, na których doktor Brandon własnoręcznie napisał, skąd pochodzą!
Terreano potrząsnął głową:
— Ale Brandon sfotografował kości w jaskini. Kiedy się weźmie pod uwagę, że dwa komplety kości leżały w jaskini w różnym czasie, można założyć, że różnice powinny być widoczne. Fotografie by je wykazały.
— Czy te fotografie byłyby argumentem rozstrzygającym? — zapytał Jupiter. — Czaszka amerykańskiego szkieletu była częściowo zakopana w ziemi. Każdy mógłby stwierdzić, że Brandon podrzucił kości znalezione w Afryce i sfotografował je.
— I to właśnie zrobił! — oświadczył McAfee. — Podrzucił te swoje kości. Potem ktoś inny je sprzątnął i teraz są tutaj. A ja i moi przyjaciele straciliśmy dziesięć tysięcy dolarów na coś, czego się nie da pokazać! Podam cię do sądu! — pogroził Brandonowi i odszedł.
Brandon patrzył za nim z wściekłością. Potem pochylił się nad kufrem i zaczął wyjmować kości.
— Przykro mi, doktorze Brandon — odezwał się szeryf. — Nie możemy pozwolić panu na zabranie tych kości. Musimy zarekwirować kufer z całą zawartością. To dowód rzeczowy.
Brandon skrzywił się zirytowany i również wyszedł. Gapie zaczęli się rozchodzić. Chłopcy przeszli na ulicę Główną i przystanęli w słońcu. Pete uśmiechnął się szeroko.
— Rozwiązałeś sprawę!
— Niezupełnie — powiedział Jupe. — Przedstawiłem tylko jedno z możliwych wyjaśnień. Nie uzyskamy prawdziwego rozwiązania, dopóki się nie dowiemy, kto udawał jaskiniowca i kto uśpił całe miasto. A także, gdzie jest to, co doktor Brandon odkrył w jaskini.
Chłopcy skierowali się w stronę domu McAfeego, ale nie uszli nawet paru metrów, gdy zawołał ich Frank DiStefano. Chłopak-do-wszystkiego z fundacji zaparkował samochód przy krawężniku i stał patrząc na grupki ludzi wciąż zgromadzonych koło stacji kolejowej.
— Hej, co się dzieje? — zawołał. — Stało się coś? Co ci wszyscy ludzie tu robią?
— Kości skradzione z jaskini znalazły się w kufrze na dworcu — odpowiedział Bob.
— O, świetnie! — ucieszył się DiStefano. — I co? Złapali faceta, który to zrobił? A może McAfee i jego kumple zapłacili okup?
— Zapłacili dziś rano — powiedział Jupiter.
DiStefano skinął głową.
— Dobry interes. Tak więc teraz wszyscy są szczęśliwi.
— Niezupełnie. Są komplikacje — powiedział Jupe i nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. — Czy widziałeś Eleanor Hess?
DiStefano potrząsnął głową.
— Nie. Dlaczego?
— Chciałem ją o coś zapytać. Myślę, że pojechała do Centerdale. Jedziesz tam?
— Aha. Podwieźć was?
Wskoczył za kierownicę swego samochodu i pochylił się, żeby otworzyć drzwi z drugiej strony. Pete i Bob odsunęli sprzęt do nurkowania i usadowili się na tylnym siedzeniu. Jupe usiadł koło DiStefano.
Samochód odbił od krawężnika i potoczył się w dół ulicy. Mijali sklepy i stację kolejową, następnie miejski basen pływacki, gdzie dzieciaki wspinały się na trampolinę i skakały do wody.
— Wygląda, że mają radochę, co? — odezwał się DiStefano. — Sam bym to chętnie robił, gdybym tylko umiał pływać.
Za miastem samochód przyspieszył, jadąc krętą drogą do Centerdale.
Jupe obejrzał się na Pete'a. Pete trzymał w rękach maskę do nurkowania i marszczył czoło. Gdy podniósł wzrok, ich spojrzenia spotkały się i Jupe potrząsnął lekko głową. Pete odłożył maskę i odchylił się na oparcie.
Jupe rzucił okiem na DiStefano. Ten uśmiechał się do siebie, a jego wargi ułożone były w bezgłośne pogwizdywanie.
Na siedzeniu między DiStefano a Jupe'em rozrzucone były różności — papierki od gumy do żucia, plastykowe pudełko z oderwanym wiekiem, pusta puszka po napoju i rozerwana koperta, na której coś napisano zielonym długopisem.
Jupe wziął kopertę. DiStefano zanotował na niej sprawy do załatwienia. Zapiski jak: “Pompa paliwowa”, “A. i J. Akcesoria samochodowe, gotowe we wtorek” i “Usł. nauk. Wadlee Road”.
Jupe odłożył kopertę.
— Nie pływasz? — powiedział do DiStefano.
— Nie.
— Ale wozisz cały sprzęt do nurkowania.
— Ach, o to ci chodzi! To nie moje. Trzymam to tutaj dla przyjaciela.
— Naprawdę? — głos Jupe'a był niski i natarczywy. DiStefano spojrzał na niego i szybko odwrócił wzrok.
Byli już dobrze za miastem. Otwarta szosa wysadzana była po obu stronach drzewami. DiStefano nacisnął lekko hamulce i nasłuchiwał z przekrzywioną głową.
— A to co? — powiedział.
— Co? — zapytał Jupe.
— Ten hałas w motorze. Nie słyszysz?
Zjechał na pobocze szosy, zaciągnął hamulec i otworzył drzwiczki.
Pete zmarszczył czoło.
— Ja nic nie słyszałem — powiedział.
— Może masz przytępiony słuch — DiStefano wysiadł już z samochodu. Pochylił się i popatrzył na chłopców z drwiącym uśmiechem.
Jupe westchnął i powiedział:
— Sprzęt płetwonurka. Teraz nabiera to sensu. W laboratorium Birkensteena był anestetyk, środek do narkozy, działający w ciągu sekundy i zdolny uśpić całe miasto, który wyparowuje nie zostawiając śladu. A ty nie chciałeś tego wdychać lub opryskać się nim. Włożyłeś więc maskę i strój płetwonurka. John Cygan myślał, że widzi potwora z jednym okiem i kłamie. To, co naprawdę zobaczył w ułamku sekundy przed zapadnięciem w sen, to była maska z przewodami ze zbiornika powietrza.
DiStefano wpatrywał się w niego, na jego twarzy nie było żadnego wyrazu.
— Eleanor Hess pojechała rano zobaczyć się z tobą. Gdzie teraz jest — zapytał Jupe.
Wtem zobaczył, za późno niestety, plastykowy rozpylacz w ręku DiStefano. Był prawdopodobnie wetknięty obok siedzenia kierowcy. DiStefano wyciągnął go teraz i wycelował w Jupe'a.
Pete krzyknął i zaczął gramolić się z tylnego siedzenia.
DiStefano zacisnął plastykową butelkę i mokra mgła pokryła twarze wszystkich trzech chłopców.
DiStefano cofnął się i zatrzasnął drzwi samochodu. Jupe poczuł słabość w rękach i nogach i osunął się na siedzenie. Ciemność zamykała się wokół niego, ciężka, nieprzenikniona. Mimo że zdawało mu się, iż spada gdzieś i spada, przez krótką chwilę miał moment olśnienia.
Już znał odpowiedź!
Rozdział 18
Ucieczka... i pojmanie
Jupe nie spał. Czuł zapach pleśni i słyszał gdzieś blisko siebie czyjś oddech i poruszenia.
Wciąż jednak było ciemno!
Jupe usiadł i poczuł pod rękami ziemię. Ktoś pojękiwał w ciemnościach.
— Kto to? — zapytał. Wyciągnął rękę i dotknął kogoś. Rozległ się piskliwy krzyk.
— Eleanor?
— Przestań! — krzyknęła Eleanor. — Daj mi spokój!
Gdzieś obok jęknął Pete i Bob coś wymamrotał.
— Wszystko w porządku — Jupe starał się mówić spokojnie. — To ja, Jupiter. Pete, nic ci się nie stało? Bob?
— Mnie... mnie nic — powiedział Pete. — Gdzie, u licha, jesteśmy?
— Bob?! — zawołał Jupe.
— Okay — odpowiedział Bob.
— Eleanor, czy wiesz, gdzie jesteśmy? — zapytał Jupe.
— W starym opuszczonym kościele — odpowiedziała — który cały się wali. Pod podłogą jest piwnica, gdzie wkładają... wkładają trupy!
Zaczęła płakać, a raczej szlochać rozdzierająco.
— Nigdy stąd nie wyjdziemy! Nikt tu nie przychodzi!
— O rany! — jęknął Pete.
— Krypta w zrujnowanym kościele — powiedział Jupe. — Ale... ale, Eleanor, stąd musi być wyjście. Jak dostaliśmy się tutaj?
— Jest klapa w podłodze u szczytu schodów, ale została zamknięta na dobre. Widziałam ją przez moment, kiedy Frank ją otworzył i zaglądał do środka, ale potem znowu mnie uśpił.
— Rozpylaczem — powiedział Jupe.
Eleanor wysiąkała nos. Zdawało się, że stara się opanować.
— Byłam taka wściekła na Franka! Rano pojechałam zobaczyć się z nim. Powiedziałam mu, że jeśli nie zwróci jaskiniowca, zatelefonuję do szeryfa i wezmą go do więzienia. A on na to, że jak on pójdzie do więzienia, to ja też. Ale mnie już było wszystko jedno.
— I wtedy cię załatwił tym sprejem? — zapytał Pete.
— Tak. Byłam przerażona, gdy obudziłam się tutaj w ciemnościach. Krzyczałam i krzyczałam, ale nikt nie nadchodził. Bałam się ruszyć, bo może tu jest jakaś dziura albo węże, czy coś takiego. Po długim czasie Frank otworzył klapę i zobaczyłam, gdzie jestem. Zaczęłam wchodzić na schody, ale Frank spryskał mnie znowu tą substancją i ponownie zapadłam w sen. Chyba spałam, kiedy was tu wpakował.
— Substancja chemiczna w butelce plastykowej Franka została wynaleziona przez doktora Birkensteena, prawda? — upewnił się Jupe.
— Tak. Nazwał ją 4-23, ponieważ pierwszy raz użył jej w kwietniu, dwudziestego trzeciego. Mówił, że jego szympansy żyją zbyt szybko, za wcześnie umierają, więc chciał temu zapobiec. Substancja usypiała szympansy, i to wszystko. Doktor Birkensteen był rozczarowany, ale sądził, że może lekarze zechcą stosować substancję przy operacjach, gdyż zdawała się nie powodować żadnych ubocznych skutków.
— Pojechał więc do Rocky Beach zobaczyć się z anestezjologiem i zmarł, nim osiągnął cel swej podróży — dokończył Jupe. — Możemy się domyślić reszty. Powiedziałaś o substancji Frankowi DiStefano i któreś z was wpadło na pomysł uśpienia całego miasta i zabrania kości z jaskini.
Jupe oczekiwał ponownego wybuchu płaczu, ale Eleanor była spokojna.
— Myślałam, że poprosimy tylko o trochę pieniędzy — powiedziała. — Chciałam zdobyć paręset dolarów, żeby móc stąd wyjechać i mieć na życie, póki nie znajdę pracy. Frank mnie oszukał. Powinnam była się tego domyślić. To moja wina. Następny, który zechce mną manipulować, niech się lepiej ma na baczności.
— Brawo! — powiedział Pete — ale lepiej spróbujmy wydostać się stąd, bo nie doczekasz następnej okazji.
Wstał i zaczął ostrożnie posuwać się w ciemnościach, jeden krok, potem drugi, za trzecim potknął się o coś i omal nie upadł.
— Schody — powiedział.
— Poczekaj chwileczkę — odezwał się Bob i z wyciągniętymi do przodu rękami dotarł do Pete'a. Razem weszli powoli na schody, trzymając się ścian krypty. Wreszcie nie dało się iść dalej — znaleźli się pod klapą, która, jak powiedziała Eleanor, była szczelnie zamknięta.
Pete przykucnął pod nią, wparł się w nią plecami i starał się wyprostować nogi. Klapa nie drgnęła.
Bob zaczął walić w nią pięściami, ale nadaremnie.
— Musi być jakiś sposób — powiedział.
— Nie ma sposobu — głos Eleanor drżał, ale nie płakała. — Ugrzęźliśmy tu i jeśli Frank nie wróci, żeby nas wypuścić, nie będziemy... nie będziemy...
— Mniejsza o to — wtrącił Jupiter szybko. — Wróci.
— Może wcale nie będzie musiał wracać — powiedział Bob. — Pete, czujesz przeciąg? Ciągnie przez ściany.
Pete nie odpowiedział. Obaj zaczęli obmacywać cegły w grubym murze krypty. Cegły były stare i zmurszałe, a zaprawa między nimi wykruszona w wielu miejscach.
— Musimy być ponad poziomem ziemi — stwierdził Bob. — To świeże powietrze dochodzi przez szczeliny w murze.
Połączył zaciśnięte w pięści dłonie i bokiem uderzał w ścianę. W pewnym momencie zawołał:
— Rusza się! Ta jest luźna!
Zaczął drapać paznokciem i wykruszyło się sporo zaprawy. Wreszcie z chrobotem, wyciągnął cegłę.
— Hura! — krzyknął.
Cegła spadła na podłogę krypty i rozbiła się.
— Hej, uważaj! — zawołał Jupe z ciemności.
— Przepraszam.
Bob uchwycił następną cegłę. Grzebał, szarpał, drapał i ciągnął, aż wyszła z muru.
Z trzecią poszło łatwiej, potem z czwartą. Za pierwszym rzędem cegieł znajdowała się zaprawa, która rozpadła się niemal za dotknięciem, a za nią ciągnął się następny rząd cegieł.
Pete przyszedł Bobowi z pomocą i pchał ze wszystkich sił. Dwie cegły wypadły na zewnątrz i potoczyły się po ziemi.
Eleanor i chłopcy zobaczyli dzienne światło!
Potem już poszło gładko. Ciągnęli cegły, kruszyli i wydrapywali zaprawę, pchali i szarpali. Wkrótce Bob zdołał przecisnąć się przez otwór. Był brudny, podrapany i palce mu krwawiły.
W minutę później pozostali uwięzieni usłyszeli dobiegające z góry szuranie. Bob usuwał ciężkie belki i kamienie, którymi DiStefano zabarykadował klapę wejściową. Gdy czekali, Jupe oglądał kryptę w świetle dochodzącym z otworu w murze. Było to długie, wąskie i niezbyt duże pomieszczenie. Wzdłuż wewnętrznej ściany ziały czernią nisze, w których kiedyś stały trumny. Jupe wzdrygnął się na myśl, że niewiele brakowało, by sami potrzebowali trumien.
W końcu Bob podniósł klapę i pozostała trójka wdrapała się na górę po schodach.
Eleanor miała umorusaną twarz, czerwone oczy, a jej spodnie były rozdarte na kolanie, ale wyglądała na osobę zdecydowaną.
— Dobra — mówiła, idąc przodem do wyjścia z kościoła — chodźmy złapać Franka, nim zdąży uciec. Jeśli go nie schwytamy, mogą być duże kłopoty. Wziął notatki doktora Birkensteena i trzyma je u siebie. Ma przepis na 4-23!
— Czy to znaczy, że może ciągle produkować tę miksturę do usypiania ludzi? — zapytał Pete.
— Pewnie. Nie jest trudno ją zrobić, jeśli się wie, jak... Poza tym Frank studiował chemię, nim zarzucił naukę.
— Nie mów! — wykrzyknął Pete.
Pobiegli przez las i dalej, przez łąkę. Gdy dopadli szopy, samochód stał w środku, a kluczyki tkwiły w stacyjce. Thalia McAfee musiała właśnie wrócić z zakupów, gdyż tylne siedzenie zastawione było torbami z artykułami żywnościowymi.
Eleanor wskoczyła za kierownicę i sięgnęła do kluczyków.
— Hej, poczekaj no chwilę! — wrzasnął Pete. Szarpnął tylne drzwi samochodu i wpakował się do środka. Bob wsiadł za nim, a Jupe obiegł samochód i zajął miejsce obok Eleanor.
Gdy Eleanor zapuściła motor i wycofywała samochód z szopy, Thalia McAfee wyjrzała zza kuchennych drzwi i zaczęła krzyczeć. Eleanor zignorowała ją. Zmieniła bieg, wyjechała na drogę i popędziła w stronę miasta.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Jupe.
Po raz pierwszy Eleanor opuściła odwaga. Zwolniła i popatrzyła na Jupe'a w panice.
— My... myślałam, że może do Centerdale.
Jupe zdawał się zaniepokojony.
— Frank prawdopodobnie ucieka — powiedział. — Przypuszczalnie boi się, że zdołamy wydostać się z krypty sami lub że zauważą nasze zaginięcie i będą nas szukać.
— Ale on musi być w Centerdale! — krzyknęła Eleanor. — Nie spieszy się, prawda? Nie przyjdzie mu na myśl, że wydostaliśmy się tak szybko!
Byłoby okropne, gdybyśmy go nie złapali. Może produkować substancję doktora Birkensteena litrami. Może uśpić cały kraj!
Skręciła na parking koło kawiarni.
— Zatelefonuję do szeryfa — zdecydowała. — Powiem mu, żeby ogłosił pościg za Frankiem.
— Zaczekaj — powiedział Jupe. Zamknął oczy i przywołał w pamięci listę spraw do załatwienia, którą widział w samochodzie DiStefano.
— Co jest? — Eleanor złapała go za ramię i potrząsnęła. — Może byśmy tak przestali tracić czas.
— Spokojnie! — odezwał się Pete. — Jupe stara się coś sobie przypomnieć.
— Wadlee Road — powiedział Jupe. — Gdzie jest Wadlee Road?
— To mała, przemysłowa dzielnica Centerdale.
— To tam! — wykrzyknął Jupe. — Na liście napisał “Usł. nauk.” Pewnie chodzi o “Usługi naukowe”. To musi być jakaś firma, sprzedająca chemikalia. DiStefano pojedzie tam kupić wszystko, czego potrzeba do zrobienia tej substancji.
— Och! — Eleanor wysiadła z samochodu i obmacywała kieszenie w poszukiwaniu monet do telefonu.
— Proszę! — Bob stanął koło niej i wyciągnął dłoń, na której leżało kilka drobniaków.
Eteanor wrzuciła monetę i wykręciła numer. Czekała kilkanaście sekund, po czym powiedziała:
— Mówi Eleanor Hess, siostrzenica Newta McAfeego. Człowiekiem, który ukradł kości z jaskini w Citrus Grove, jest Frank DiStefano. W tej chwili jest prawdopodobnie na Wadlee Road w Centerdale, gdzie kupuje chemikalia, potrzebne do zrobienia substancji, która usypia ludzi. Kiedy wasi ludzie pojadą go aresztować, muszą być ostrożni. Może ich obezwładnić, jeśli nie będą uważać.
Odwiesiła słuchawkę i pobiegli z Bobem z powrotem do samochodu. Eleanor wyjechała z impetem z parkingu i skierowała się do Centerdale.
— Mam nadzieję, że dobrze mnie słuchali w biurze szeryfa — powiedziała.
— Ja również — stwierdził Jupe.
Byli już za miastem i Eleanor nacisnęła na pedał gazu. Drzewa na obrzeżach drogi tylko migały. Jupe wpierał nogi w podłogę i zaciskał wokół siebie ramiona, gdy samochód śmigał po krzywiznach drogi.
Nikt się nie odezwał, póki nie minęli tablicy, głoszącej, że wjeżdżają do Centerdale. Eleanor przyhamowała i gdy szybkość spadła do dozwolonego limitu, o mało nie wpadli w poślizg.
— Lepiej, żeby nie zatrzymano nas teraz — powiedziała.
Minęli dwa supermarkety, stojące naprzeciw siebie, po dwu stronach ulicy i Eleanor skręciła w prawo. Chłopcy dostrzegli mniejsze sklepy, kilka domów i wjechali między zabudowania przemysłowe. Eleanor ponownie skręciła.
— To jest Wadlee Road, ale nie widzę żadnego samochodu z biura szeryfa.
Dalej zobaczyli kwadratowy budynek bez okien. Przy rampie załadunkowej stał wóz szeryfa, a obok niego samochód DiStefano. Sam DiStefano stał przy samochodzie szeryfa, z plastykowym rozpylaczem w ręku. Odwrócił się, zobaczył nadjeżdżających i skoczył do swego samochodu.
Eleanor wjechała na podjazd firmy chemicznej.
Chłopcy zobaczyli jednego z policjantów w samochodzie szeryfa. Był zgięty wpół, z twarzą na kierownicy. DiStefano siedział za kierownicą swego samochodu. Twarz miał wykrzywioną i coś krzyczał. Wycie silnika jego wozu odbijało się echem na pustym placu. Usiłował zapalić motor, ale ten i gasł i gasł.
W końcu zaskoczył i samochód ruszył z piskiem opon.
Eleanor zacisnęła ręce na kierownicy.
Nastąpiło zderzenie i metalowe części samochodu z brzękiem posypały się na podjazd. Eleanor uderzyła w sam przód samochodu Franka DiStefano, miażdżąc kołem jego zderzak.
DiStefano zaklął i wyczołgał się z samochodu. Rzucił się do Eleanor z rozpylaczem w ręce.
Pete wyskoczył natychmiast z tylnego siedzenia, dzierżąc coś ciemnego i okrągłego. Cisnął tym i trafił DiStefano w czoło. Chłopak zachwiał się, wypuścił rozpylacz i potykając się o własne nogi, runął do przodu,
Zabrzmiały syreny i zamigotały światła. Drugi samochód policyjny wjechał na plac. Zahamował z piskiem o metr od DiStefano. Policjanci wysiedli z pistoletami w rękach. Stanęli nad leżącym DiStefano i patrzyli na Eleanor i chłopców,
— Na tylnym siedzeniu były te wszystkie zakupy, więc mu przyłożyłem oberżyną! — powiedział Pete pogodnie.
Rozdział 19
Nagroda Spicera
Tego wtorkowego ranka szeryf siedział na tarasie budynku Fundacji Spicera i spoglądał z wyraźną tęsknotą w stronę basenu i mieniącej się w słońcu wody.
— Przeciw DiStefano mamy bardzo konkretne zarzuty — powiedział.
— Na kufrze, znalezionym wczoraj na stacji kolejowej, odkryliśmy jego odciski palców. Kufer ten został również zidentyfikowany przez jego gospodynię. Ściągnął go z jej strychu.
Przeniósł wzrok na ludzi zgromadzonych na tarasie. Newta i Thalię McAfee wezwał telefonicznie Terreano. Eleanor Hess została na noc u pani Collinwood i siedziała teraz przy niej. Pani Collinwood poklepywała ją od czasu do czasu pocieszająco po ramieniu.
Jupiter, Pete i Bob spędzili część wieczoru z ludźmi szeryfa w Centerdale, po czym wrócili do Citrus Grove wraz z Eleanor. Rano zobaczyli państwa McAfee ruszających w górę drogi i poszli za nimi.
Ze swych pracowni przyszli Philip Terreano i James Brandon. Doktor Hoffer kąpał się w basenie w momencie przybycia szeryfa. Wyszedł z wody, owinął się ręcznikiem i dołączył do grupy na tarasie.
— Co z moim jaskiniowcem? Kiedy dostanę go z powrotem? — zapytał Newt McAfee.
— Kości w kufrze nie są pańskim jaskiniowcem! — krzyknął Brandon.
— To kości mojego człowieka pierwotnego z Afryki.
— Muszą być dwa szkielety. Po prostu muszą! — powiedział Terreano.
— Dlaczego jej nie pytacie? — Thalia McAfee wskazała Eleanor. — To do niej pasuje, wziąć kości i schować, żeby tylko zrobić nam na złość.
Eleanor podniosła głowę wyzywająco.
— Nie. Nie wiem nic więcej poza tym... poza tym, co już powiedziałam.
— Jak tak dużo powiedziałaś, dlaczego nie siedzisz w więzieniu? — zapytała Thalia McAfee i zwróciła się do szeryfa: — Chce pan, żebyśmy poszli podpisać oskarżenie czy coś takiego? Przecież pomagała DiStefano, tak czy nie?
— Panna Hess została zwolniona za kaucją — odparł szeryf.
— Kaucja?! — krzyknął McAfee. — Kto złożył za nią kaucję? Ja na pewno nie.
— Ja złożyłem — powiedział James Brandon.
McAfeemu zaparło dech.
— Pan? Dlaczego?
— Bo tak mi się podobało — odparł Brandon. — Komuś, kto musiał tyle lat żyć w pańskim domu, można wiele wybaczyć.
Thalia McAfee zapiszczała z oburzenia:
— Niech pan tak nie mówi! My nie zrobiliśmy jej nic złego. A jak ona nam się odwdzięczyła? Po tym, jak żeśmy ją przygarnęli i stworzyli dla niej dom!
Eleanor wyprostowała się na krześle.
— Chciałam tylko odebrać małą cząstkę tego, co moje! Chciałam stąd odejść i pójść do pracy w San Diego lub Los Angeles i może zdobyć trochę więcej wykształcenia i mieć... mieć własny kąt i kilku przyjaciół. Ilekroć miałam jakieś pieniądze, wyście mi je odbierali i wymawiali jeszcze, ile kosztuje moje utrzymanie. Utknęłabym tu na zawsze, a wy byście mieli wszystko!
Wychyliła się do Thalii, a ta skuliła się na krześle.
— Nie chciałam wiele. Może paręset dolarów. Ale teraz dostanę więcej. Wezmę adwokata i on dopilnuje, żebyście się rozliczyli z moich pieniędzy.
— A miałaś kiedyś jakieś pieniądze?! — krzyknęła Thalia.
— Mój ojciec miał ubezpieczenie na życie, prawda?
Thalia zacisnęła usta i odwróciła wzrok.
— I jeszcze dom w Hollywoodzie — ciągnęła Eleanor. — Jest przecież mój, prawda? A co się stało z pieniędzmi za wynajem tego domu przez te wszystkie lata?
Newt McAfee odchrząknął.
— No, no, Ellie. Nie musimy z tym latać po adwokatach. Jeśli chcesz stąd odejść, jesteś na tyle dorosła, żeby to zrobić. Możemy urządzić ci mieszkanie w San Diego albo w Oceanside i zaopatrzyć w parę setek na początek. Nie ma potrzeby tak zaraz się unosić. .
— Parę setek?! — wykrzyknęła Eleanor. — Myślicie że wywiniecie się paroma setkami?
— Tysiąc — odezwała się Thalia. — Nie, nie. Dwa tysiące.
Eleanor utkwiła w niej wzrok.
— Pięć tysięcy? — zapytała Thalia.
— Dziesięć! — oświadczyła Eleanor.
— W porządku, Thalia — powiedział Newt. — Dziesięć tysięcy. Nikt nie może powiedzieć, że nie zachowaliśmy się, jak trzeba.
Eleanor odchyliła się na oparciu krzesła.
— Powinnam była to dawno zrobić. Następnym razem będę mądrzejsza.
— I śmielsza, Eleanor — wtrącił Terreano. — Zdobądź się na odwagę, wtedy skończy się twoja nieśmiałość.
— A teraz, co do tych kości. Chcę... — zaczął Newt McAfee.
— Przykro mi — przerwał mu szeryf — ale musimy zatrzymać kufer i kości do dalszego śledztwa w sprawie DiStefano.
— Drugi szkielet prawdopodobnie też zechcecie zatrzymać — odezwał się Jupe. — Chodzi mi o amerykańskiego jaskiniowca.
Głowy wszystkich zwróciły się ku niemu.
— Jest w krypcie starego kościoła, prawda, doktorze Hoffer?
Hoffer siedział jak skamieniały.
— Chciał pan skompromitować doktora Brandona — ciągnął Jupe. — Chciał pan sobie zapewnić nagrodę Spicera w wysokości miliona dolarów, żeby móc kontynuować swoje eksperymenty. W noc otwarcia poszedł pan do muzeum. To była dobrze zaplanowana akcja. Przypuszczam, że wcześniej pożyczył pan sobie klucz do muzeum z kuchni McAfeech i zrobił duplikat. Usunął pan szkielet z jaskini i w jego miejsce położył afrykańskie kości, które wziął pan z szafy w pracowni doktora Brandona. Następnie zamiótł pan dokładnie ziemię w jaskini.
Kiedy opuszczał pan muzeum, John Cygan obudził się i zobaczył pana. Był pan owinięty zwierzęcą skórą i nosił perukę. Biedny John myślał, że zobaczył jaskiniowca.
— Śmiechu warte! — powiedział Hoffer szyderczo.
— Nie podejrzewałem pana zupełnie, póki nie znaleziono kości afrykańskiego człowieka pierwotnego w kufrze na stacji kolejowej — mówił Jupe. — Czy zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo zadowolony wyraz twarzy miał pan w tym momencie? To wystarczyło, by skłonić mnie do myślenia. Uprzytomniłem sobie, że w tym domu są liczne skóry zwierząt i przypomniałem sobie, że peruka pani Collinwood zaginęła w czasie, gdy skradziono jaskiniowca, a potem nagle się znalazła. To wskazywało na kogoś z fundacji.
Kiedy szliśmy, Pete, Bob i ja, przez łąkę i las do zrujnowanego kościoła, widział nas pan i zaniepokoiło to pana trochę. Poszedł więc pan za nami, by się upewnić, że nie znajdziemy kości. Kiedy wszedł pan do kościoła, usiadł pan na stopniach dokładnie nad klapą w podłodze, przez którą wchodzi się do krypty. Zasłonił pan sobą klapę tak, żebyśmy jej nie zauważyli i nie otworzyli.
Na twarzy Hoffera pojawił się skąpy uśmiech.
— To tylko przypuszczenia — powiedział. — Zapewniam cię, że nie biegałem po nocy owinięty w zwierzęcą skórę. Skończ lepiej z tymi nonsensownymi zarzutami, bo sobie napytasz biedy.
— Po części są to przypuszczenia — przyznał Jupe. — Istnieje jednak niezbity dowód. Jest pan człowiekiem skrupulatnym. Skoro jaskiniowcy nie nosili butów, pan ich również nie włożył. Przeszedł pan łąkę boso. Doktorze Hoffer, zostawił pan odcisk stopy, a ja zrobiłem jego gipsowy odlew. Stąd wiem, że złodziej miał małą stopę i młotowaty paluch.
Oczy wszystkich skierowały się na bose stopy Hoffera. Ten zrobił ruch, jakby chciał je ukryć pod krzesłem. Zdał sobie sprawę z daremności tych usiłowań, więc wstał i uniósł stopę, by wszyscy mogli zobaczyć palce.
— Idę się ubrać, a potem zatelefonuję do mego adwokata — powiedział.
— Hoffer, jak mogłeś — powiedział Terreano cicho i ze smutkiem.
Hoffer nie próbował spojrzeć mu w oczy. Wszedł do budynku, a za nim ruszył szeryf.
Brandon uśmiechnął się szeroko.
— Ja również zatelefonuję do mego adwokata. Może zdoła załatwić jakiś nakaz, który powstrzyma cię, McAfee, od ponownego zagarnięcia tych kości. Choć na pewien czas.
Wstał i poszedł do drzwi wiodących do salonu, radośnie podśpiewując.
— Nie uda mu się! — krzyknął McAfee. — Te kości są moje.
— Niekoniecznie, McAfee — powiedział Terreano. — Mimo wszystko nie należy pan do rodziny tego jaskiniowca.
Rozdział 20
Alfred Hitchcock wyraża uznanie
W kilka dni po powrocie do Rocky Beach, Trzej Detektywi zapukali do drzwi domu w Kanionie Cyprysów w Malibu. Dom ten był dawniej restauracją “U Charliego”. Obecnie należał do znanego reżysera Alfreda Hitchcocka, który stopniowo przebudowywał go i ulepszał, tworząc sobie wygodną, choć dosyć niezwykłą rezydencję.
Rozmiłowany w tajemniczych sprawach i trudnych do rozwikłania zagadkach, pan Hitchcock zawsze znajdował czas, by porozmawiać z Trzema Detektywami o ich problemach.
Tego popołudnia drzwi otworzył chłopcom wietnamski służący pana Hitchcocka, Hoang Van Don. Powitał ich z szerokim uśmiechem.
— Pan Hitchcock oczekuje naszych nadzwyczajnych detektywów — oznajmił. — Tymczasem zabawia się nową cudowną maszyną. Wejdźcie, proszę, a Don przyniesie napoje chłodzące.
Chłopcy przeszli z holu do olbrzymiego, skąpo umeblowanego pokoju, który niegdyś był główną salą jadalną restauracji. Pana Hitchcocka nie było widać, tylko zza dzielących pokój regałów z książkami dochodziło delikatne klik-klik.
— Chodźcie zobaczyć, co ja tu mam! — rozległ się głos pana Hitchcocka.
Poszli za głosem i znaleźli pana Hitchcocka siedzącego za wielkim biurkiem, gdzie stukał w klawisze urządzenia, które wyglądało jak połączenie maszyny do pisania z telewizorem. Pan Hitchcock pisał na klawiaturze, a słowa pojawiały się na ekranie.
— Komputer! — wykrzyknął Jupiter.
— Czy to nie wspaniałe? — powiedział reżyser. — Kiedy przyjechałem do Hollywoodu, nie tak znów dawno temu, miałem starą, rozlatującą się maszynę do pisania. Teraz mam ten zdumiewający komputer. Jest doskonały! Piszę, a potem wprowadzam zmiany bez przepisywania od początku. Kiedy zrobię błąd, mogę go poprawić, wpisując na jego miejscu po prostu nową wersję. A najlepsze ze wszystkiego jest to, że jeśli w połowie scenariusza zmieniam na przykład imię postaci, tylko zawiadamiam o tym komputer. Sam przebiega napisany tekst i wszędzie zmienia to imię.
— Ach! — zachwycił się Pete.
— A potem, gdy już wszystko jest należycie napisane, polecam komputerowi, żeby mi to wydrukował. Patrzcie.
Obok komputera stała druga maszyna. Pan Hitchcock nacisnął jeden z klawiszy i maszyna ruszyła ze stukotem. Coś przesuwało się w maszynie tam i z powrotem po arkuszu papieru, na którym, jak wyczarowane, pojawiły się słowa.
— Deklaracja Niepodległości? — zdziwił się Bob.
— Tylko dla wprawy — powiedział pan Hitchcock. Wyłączył komputer i wstał. — Jak rozumiem, chłopcy, dokonaliście wielkich rzeczy, podczas gdy ja kupowałem komputer. Chodźmy podziwiać widok z mojego nowego tarasu, tam opowiecie mi wszystko.
Przeszedł przez pokój do rozsuwanych, przeszklonych drzwi.
— Don jest szalenie podekscytowany pojawieniem się waszych fotografii w prasie. Poczynił wielkie przygotowania do waszej wizyty.
Na tarasie pan Hitchcock usiadł na leżaku przy stole ze szklanym blatem.
— Don! — zawołał. — Jesteśmy gotowi!
Wietnamczyk wkroczył na taras niosąc tacę. Jego uśmiech był szerszy niż kiedykolwiek.
— Roślinna uczta zapewniająca zdrowie i wigor! — zaanonsował, stawiając tacę na stole. — Ciasteczka z sezamem, kiełkami soi i melasą. Do picia roztrzepaniec z melona.
— Roztrzepaniec z melona? — powtórzył Bob.
— Melon zmiażdżony w robocie kuchennym — wyjaśnił Don. — Wlany do szklanki z lodem, do tego miód dla osłody. To bardzo zdrowe. I natychmiast dodaje energii.
Don wycofał się w ukłonach z tarasu, a pan Hitchcock popatrzył przepraszająco na swych młodych przyjaciół.
— Co się stało? Don zwykł serwować gotowe dania, o których dowiadywał się z telewizji — powiedział Bob.
— Teraz namiętnie ogląda popołudniowy program, który prowadzi zwolennik zdrowego żywienia — odparł pan Hitchcock.
— Och! — Bob upił nieco melona i skrzywił się. Następnie wziął jedno z ciasteczek i podniósł do ust.
— Nie jedz tego! — zawołał pan Hitchcock. — Połamiesz sobie zęby. Zostaw. Pozbędę się tego wszystkiego później i pójdziemy na hamburgery. A teraz opowiedzcie mi o porwaniu jaskiniowca.
Bob spędził dwa dni nad maszyną, przepisując swe notatki ze sprawy. Wręczył maszynopis panu Hitchcockowi i usiadł wygodnie, podczas gdy reżyser czytał sprawozdanie z wypadków w Citrus Grove.
— Wspaniałe! — powiedział po przeczytaniu. — Ale zarazem przerażające. DiStefano omal nie uszedł cało, prawda?
Jupiter skinął głową.
— Prawie mu się udało, mimo że był tak nierozważny. Jak na ironię, potknął się właśnie wtedy, gdy próbował postępować przezornie. Zniszczył kartki z kalendarza doktora Birkensteena, na których zapisane było spotkanie z anestezjologiem, i prawdopodobnie inne notatki dotyczące substancji usypiającej. Kiedy odkryłem, że brakuje stron w kalendarzu, Eleanor udawała, że nic o tym nie wie. Ale ja byłem pewien, że zna powód.
— Biedna, głupiutka Eleanor — powiedział pan Hitchcock. — Czy myślicie, że DiStefano uciekłby, zostawiając ją w krypcie? Was zresztą również?
— Kto wie? — odparł Jupiter. — Prawdopodobnie nie zadał sobie nawet trudu pomyślenia, co się z nami stanie, i wątpię, by go to obchodziło.
— Temu facetowi rozum skacze jak konik polny — dodał Pete. — On się po prostu nie zastanawia, co robi. Na przykład to obwożenie się ze sprzętem do nurkowania, podczas gdy nie umie się pływać. Albo żeby się nie pozbyć zielonego długopisu!
— Podjął okup spod stołu piknikowego na terenie wypoczynkowym między Citrus Grove a Centerdale, wrzucił do bagażnika swego samochodu i tak zostawił — dorzucił Bob. — Buty, które nosił, kiedy wykradał jaskiniowca, leżały pod jego łóżkiem w Centerdale. Porównane z fotografią śladu buta w jaskini, stały się dowodem rzeczowym.
— Co jednak wzbudziło wasze podejrzenia? — zapytał pan Hitchcock. — Miał przecież alibi.
— Myślę, że jego ciągła nieobecność, gdy coś się wydarzało — odpowiedział Jupe. — Zawsze zjawiał się po fakcie. Nie było go w parku, gdy wszyscy zostali uśpieni w dniu kradzieży. Kiedy znaleziono kości w kufrze, nie przyszedł nawet na stację. Każdy normalny człowiek byłby na tyle ciekawy, żeby chcieć zobaczyć takie rzeczy na własne oczy. Poza tym był jedyną osobą mającą takie powiązania. Znał Eleanor Hess, mógł więc wiedzieć o kluczu McAfeego. Od Eleanor mógł również dowiedzieć się o substancji usypiającej. Znał życie codzienne w fundacji i plany otwarcia muzeum.
Jego alibi zdawało się pewne, póki nie uzmysłowiłem sobie, że faktycznie jego gospodyni nie widziała go w tym czasie. Słyszała tylko chrapanie. Okazało się, że miał półtoragodzinne nagranie głośnego chrapania. Powiedział gospodyni, że źle się czuje, puścił nagranie, wyszedł przez okno i pojechał do Citrus Grove. Nie obawiał się, że gospodyni może zajrzeć do jego pokoju, bo nigdy tego nie robiła. Nie życzył sobie tego. Do rezerwuaru w Citrus Grove pojechał prawdopodobnie boczną drogą, żeby go nie zauważono. Wlał substancję usypiającą do wody i czekał, aż ruszą rozpylacze do zraszania trawników. Oczywiście uprzednio przestawił czas, w automacie uruchamiającym zraszacze, na dziesiątą dwadzieścia. Gdy zaczęły działać, poszedł do muzeum, ubrany w strój nurka. Odurzył Johna Cygana, zabrał klucz z kuchni McAfeego i skradł kości. Włożył je do worka i umieścił w kufrze na stacji kolejowej. Były tam, nim się ktokolwiek obudził.
Częściowo są to domysły, bo DiStefano jeszcze nie zeznawał, ale łatwo odtworzyć kolejność zdarzeń. Mamy świadka, który widział jego samochód zaparkowany przy rezerwuarze wodnym, i Eleanor widziała go poprzedniego wieczoru wychodzącego z fundacji ze sprzętem nurka. Substancję usypiającą wziął oczywiście z laboratorium Birkensteena.
Eleanor była zaskoczona i przerażona, gdy zażądał dziesięciu tysięcy dolarów, zamiast tysiąca lub dwóch, ale bała się wycofać ze spisku.
— Biedna, głupiutka dziewczyna — powtórzył pan Hitchcock. — Co się z nią stanie?
— Będzie zeznawała przeciw DiStefano — odpowiedział Pete. — Prawdopodobnie pozostanie przez jakiś czas pod nadzorem sądowym, ale nie pójdzie do więzienia. Wstyd jej, że brała udział w zmowie, i to się chyba , liczy dla sądu.
— Zeznawała dobrowolnie i opowiedziała o wszystkim szczegółowo — podjął Jupe. — Przyznała, że obgadywała swoich krewnych za ich plecami, nigdy jednak nie miała odwagi przeciwstawić się im. Miała do nich żal o to, w jaki sposób ją traktują, i było jej bardzo przykro, że jest zawsze bez grosza, choć oni pobierali niezłe pieniądze za wynajem jej domu w Hollywoodzie. Mimo to bała się odejść i żyć samodzielnie.
Państwo McAfee zdołali ją przekonać, że tylko oni mogą się nią zaopiekować. Któregoś dnia dziewczyna wyznała pani Collinwood, że Thalia McAfee wciąż jej powtarza, jaką to jest niedorajdą, nigdy nikt się z nią nie ożeni i kiedy ona i Newt umrą, skończy jako kelnerka w jakiejś zakazanej knajpie, mieszkając w wynajętym pokoiku. Wątpię, by Eleanor w to naprawdę wierzyła, ale nie miała pewności, czy Thalia nie ma przypadkiem racji. Ona nie ma żadnego wykształcenia ani zawodu. Jej opiekunowie postarali się o to.
Pan Hitchcock pokręcił głową.
— Podli ludzie. Powinni pójść do więzienia razem z DiStefano.
— To by było fajne — powiedział Bob. — Moja mama mówi, żebym się nie martwił. Tacy ludzie zazwyczaj źle kończą.
— Czyj to był właściwie pomysł, żeby skraść szkielet dla okupu? — zapytał pan Hitchcock. — Czy Eleanor? Może szukała w tym sposobu odegrania się?
— Eleanor nie jest pewna, kto pierwszy wpadł na ten pomysł — odpowiedział Jupiter. — Powiedziała DiStefano o substancji Birkensteena. Po śmierci Birkensteena, członkowie zarządu fundacji planowali przejrzenie jego papierów i podjęcie decyzji, co z nimi zrobić. DiStefano powiedział Eleanor, że to byłaby wielka szkoda, gdyby przepadł tak wspaniały anestetyk. Twierdził, że dzięki takiej substancji, która usypia ludzi, a potem wyparowuje bez śladu, mogą naprawdę zrobić pieniądze. Eleanor mówi, że myślała wtedy, iż Frank żartuje, i odpowiedziała mniej więcej tak: “Pewnie, możemy uśpić wuja Newta i uciec z jego jaskiniowcem, a potem sprzedać go do najbliższego muzeum”. Twierdzi, że chciała zażartować, ale DiStefano podchwycił pomysł i powiedział: “Nie sprzedamy jaskiniowca. Zatrzymamy go i zażądamy okupu”.
Wciąż uważała to za żart, ale im więcej mówili na ten temat, tym bardziej przedsięwzięcie wydawało się realne. Eleanor wiedziała, że będzie to zły uczynek, poza tym nie bardzo lubiła DiStefano. Mówi, że to typ, który wykorzystuje ludzi. Ale on nie przestawał powtarzać, jak to wujostwo McAfee robią z nią, co chcą, i jakby to było śmiesznie uśpić całe miasto. Eleanor doszła w końcu do wniosku, że to, co zamierzają, jest słuszne, i wskazała DiStefano, gdzie znajduje się opracowana przez Birkensteena formuła na substancję usypiającą i klucz do muzeum! Wreszcie coś by miała ze swego domu w Hollywoodzie. Nigdy nie przypuszczała, że DiStefano zażąda dziesięciu tysięcy dolarów, ani też, że będzie usiłował zbiec z formułą Birkensteena i wykorzystywać substancję do dalszych przestępstw.
Pan Hitchcock skinął głową.
— Możliwości dokonywania przestępstw za pomocą takiej substancji są wręcz nieograniczone — powiedział. — Mógłby rabować banki, wymiatać do czysta sklepy jubilerskie, robić prawie wszystko, co zechce.
— Ale to, co go czeka, jest niewesołe — dodał Bob. — Ciążą na nim oskarżenia o wymuszanie, kradzież i uprowadzenie, nie mówiąc o stawianiu oporu przy aresztowaniu. Użycie anestetyku przeciw człowiekowi w celu dokonania przestępstwa już jest zbrodnią, a co dopiero uśpienie całego miasta! Zupełny z tego faceta łajdak. Nie wiem, dlaczego wyobrażał sobie, że nigdy nie zostanie schwytany.
— To podstawowy błąd niemal wszystkich przestępców — powiedział pan Hitchcock. — Ale co z Hofferem? Gdzie jest teraz?
— Zhańbiony odszedł z Fundacji Spicera — odparł Jupe. — Prawdopodobnie zostanie skazany co najwyżej na grzywnę, ale okrył się złą sławą człowieka, który próbował zniszczyć reputację innego naukowca. Trudno mu będzie odzyskać poważanie. I oczywiście nie otrzyma nagrody Spicera. Zarząd fundacji postanowił nie przyznawać jej w tym roku w ogóle. Jak na ironię Hoffer miał szansę uzyskać nagrodę, gdyby był zostawił Brandona w spokoju. Jego praca ma na pewno wielką wartość.
— A co z kośćmi? — zapytał reżyser.
— Oba komplety są zabezpieczone w biurze szeryfa — odpowiedział Jupe. — Pozostaną tam do czasu rozprawy DiStefano i Hoffera. Newt McAfee szaleje ze złości, bo nie może otworzyć swego muzeum. Doktor Brandon wybiera się do Sacramento na spotkanie z gubernatorem w sprawie uczynienia ze wzgórza McAfeego rodzaju rezerwatu. Będzie wtedy mógł wraz z Terreano czynić dalsze poszukiwania. Żywi też nadzieję, że jaskiniowiec zostanie mu udostępniony do przeprowadzenia badań, nim wystawią go na pokaz.
Eleanor Hess przeprowadza się do swojego domu w Hollywoodzie. Tamtejsi lokatorzy zawiadomili McAfeego, że się wyprowadzają, więc dom będzie pusty. Eleanor zamierza uczynić z niego pensjonat dla przyjezdnych dziewcząt. Da jej to pewien dochód na czas studiów i nie będzie samotna.
— Pochwalam ten pomysł — powiedział pan Hitchcock. — A co z tym nadzwyczajnym anestetykiem?
— DiStefano miał w kieszeni formułę w momencie aresztowania — odpowiedział Pete. — Kiedy policjanci w więzieniu zdjęli mu kajdanki, zjadł ją. Notatki Birkensteena pewnie zniszczył, bo nie można ich nigdzie znaleźć.
— A więc wszystko dobre, co się dobrze kończy — powiedział pan Hitchcock.
— Z wyjątkiem tego, że nigdy się nie dowiemy, czy anestetyk mógł przynieść korzyść ludzkości — zauważył Jupe.
— Jeszcze jedno. Jak zgadłeś, Jupe, gdzie Hoffer ukrył jaskiniowca? — zapytał pan Hitchcock.
— Czysty domysł — odparł Jupe. — Krypta zdawała się logicznym wyborem. Hoffer obawiałby się ukryć kości na terenie fundacji i nie miał czasu na ich zakopanie. W środku nocy, bosy i prawie nagi.
Ludzie szeryfa odnaleźli kości w jednej z nisz ściennych w krypcie. Nisze te opróżniono, gdy budowla przestała być kościołem, a posiadłość sprzedano. Ciała pochowano na cmentarzu w Centerdale.
— Rozumiem — skinął głową reżyser. — Dobra, teraz wyrzucę te okropne ciastka i obrzydliwy roztrzepaniec i jeśli chcecie, pójdziemy na “wspaniałe hamburgery Morvina” i najemy się do syta.
— Cudownie! — wykrzyknął Pete.
— Nim wyjdziemy — odezwał się Jupiter — chciałbym zapytać, czy mógłby pan zaopatrzyć naszą sprawę wstępem? Jeśli nie jest pan zbyt zajęty... Będziemy naprawdę wdzięczni.
Pan Hitchcock uśmiechnął się.
— Dziwna i... szalona sprawa. Jestem pełen uznania dla waszej pracy, detektywi. Z największą przyjemnością napiszę wstęp. Prawdę mówiąc, będzie to pierwszy tekst, który napiszę na moim nowym komputerze. Zważywszy częstotliwość, z jaką natykacie się na tajemnice, komputer bardzo mi się przyda!