VAN DEN BERG dziecin üstwo


J.H.Van Den Berg

„Dziecko stało się dzieckiem“

w: „Dzieci”, wybór, opracowanie i redakcja Maria Janion i Stefan Chwin;

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1988, t. II, s.226 - 254

WIEK MŁODZIEŃCZY - TEMAT ZAPOZNANY.

Przed Janem Jakubem Rousseau nikt nie troszczył się o wiek młodzieńczy: nie wspomina o nim ani Locke, ani - co dziwniejsze - Motaigne, który w swoich „Próbach” interesuje się przecież dosłownie wszystkim; pisze o próżności i o smutku, o kłamstwie i o prawdzie, o przyjaźni i o samotności, zastanawia się nad sposobami chlubnej śmierci, pisze o modłach, o pijaństwie i o okrucieństwie, o pojazdach i o pchłach - że przytoczę tylko kilka tematów. Poświęca cały rozdział trwaniu ludzkiego życia, gdzie ocenia różne jego fazy, lecz o wielu młodzieńczym nie mówi nic. On, który był znakomitym obserwatorem i bez znużenia opisywał wszystko, co znalazło się w jego polu widzenia, pomija oto milczeniem etap, który rzuca się w oczy, okres życia znany nam zarówno z własnego doświadczenia, jak i z doświadczenia naszych dzieci.

Czyżby uszedł jego uwagi? Czy należy sądzić, że przed Rousseau ta rewolucja psychiczna nie zaciekawiła żadnego pisarza, albowiem temat nieobecny jest w całej literaturze zachodniej? [...]

Czy mamy stąd wnosić, że przodkowie żyli z zamkniętymi oczami i jedynie bardziej wyostrzony wzrok Jan Jakuba dostrzegł to zjawisko, lub też że nasi przodkowie nie widzieli nic, bo nie było nic do zobaczenia?

ADOLESCENCJA, ZJAWISKO NIEGDYŚ NIEZNANE?

Ten ostatni wniosek zakładałby, że dziecko żyjące po „Emilu” różni się od swego poprzednika; że przed epoką Rousseau życie dziecka płynęło spokojnie, nie zakłócone przez ów okres buntu, trudności wewnętrznych i zewnętrznych, który nazywamy obecnie adolescencją.

Jeśli ta hipoteza jest słuszna, spróbujmy odkryć dziecko, z czasów Montaigne'a na przykład; zastanówmy się, czy było tak bliskie dorosłemu, że nie musiało przechodzić tego burzliwego okresu, żeby osiągnąć dojrzałość. Trudno odpowiedzieć na to z całą pewnością, gdyż brak nam dokumentacji na temat ówczesnych dzieci (byłoby zresztą rzeczą interesującą znaleźć przyczyny tego braku); chcielibyśmy jednak najpierw przypomnieć kilka posiadanych przez nas informacji [...].

THÉODORE AGRIPPA D'AUBIGNÉ.

Oto - jako przykład natury dzieciństwa w czasach Montaigne'a - kilka informacji o młodym Teodorze Agrippa d”Aubigné, hugenocie, przyjacielu Henryka IV, urodzonym w roku 1550. Montagne, urodzony w 1533, osiągnął więc dojrzałość w czasie, gdy d'Aubigné był dzieckiem i obserwując właśnie rówieśników tego ostatniego w ogóle pominął temat adolescencji.

W swoich „Pamiętnikach” pisanych, jak to było przyjęte, w trzeciej osobie, d'Aubigné mówi nam, że: kiedy skończył cztery lata, ojciec sprowadził mu nauczyciela z Paryża, Jana Costins, człowieka srogiego i bezwzględnego, który uczył go łaciny, greki i hebrajskiego równocześnie. Tę samą metodę stosował ojciec Gion, drugi nauczyciel, toteż w wieku sześciu lat władał on czterema językami. Mając siedem lat przetłumaczył, z pomocą paru lekcji „Kritona” Platona.

Platona! Montaigne radził czytać i wyjaśniać dzieciom proste rozważania filozofii i teraz już to nas nie dziwi , gdyż skoro ośmioletnie dziecko zdolne jest tłumaczyć Platona, to nie ma nic nienormalnego w tym, by czytać mu Platona w przekładzie, kiedy ma lat cztery...

Nieco później młody d'Aubigné podróżując z ojcem trafia do Amboise. Odbyła się tam właśnie egzekucja grupy hugenotów: d'Aubigné przysięga pomścić swoich braci. Zatrzymany przez Inkwizycję, która grozi mu śmiercią na stosie, replikuje na to radosnym tańcem wokół płomieni. Odpowiadał, że wstręt do mszy odbiera mu lęk przez ogniem, mówią „Pamiętniki”.

Zdumiewa nas, że dziesięcioletnie dziecko zdolne jest pojąć znaczenie tych słów, lecz przecież to dziecko tłumaczy Platona i od czwartego roku życia ceni pisma klasyków; co więcej, pozostaje wierne złożonej przysiędze, zna katolickie i protestanckie interpretacje Ostatniej Wieczerzy, a groźba śmierci na stosie nie budzi w nim lęku: postępuje nie jak dziecko, lecz jak mężczyzna.

BLAISE PASCAL

Wkrótce po śmierci Montaigne'a inne dziecko staje na progu wielkich odkryć - urodzony w 1623 Blaise Pascal, dwunastoletni autor traktatu o dźwiękach, dzieła, które zwróciło uwagę ówczesnych specjalistów. W tym samym czasie Pascal po raz pierwszy usłyszał słowo matematyka; kiedy zapytał o to ojca, ten, w obawie, by zainteresowanie matematyką nie zmniejszyło jego zainteresowania innymi naukami, odpowiedział wymijająco, że jest to sposób sporządzania precyzyjnych figur i znajdowania istniejących między nimi proporcji... Siostra Pascala opowiada, że brat zaczął rozmyślać o tym w godzinach rekreacji i gdy znajdował się sam w pokoju, w którym zwykł się bawić, brał do ręki węgiel i rysował figury. W ten sposób sam odkrył teorematy, o których wspomniał zapewne ojciec, jak na przykład prawo głoszące, iż suma kątów trójkąta równa się 180 stopni.

Podobno ojciec był pod wielkim wrażeniem tej wiedzy, co dowodzi, że takie osiągnięcia również dla niego były czymś niezwykłym - nam wydają się przede wszystkim niepojęte; ponoć rozpłakał się z radości widząc konstrukcje syna - ale my chyba przerazilibyśmy się raczej na widok zajęć tak wyjątkowych. Zadawalibyśmy sobie pytanie, do czego to wszystko doprowadzi , czego brak temu dziecku, że oddaje się podobnym ćwiczeniom?

Jednak ojciec Pascala nie sprzeciwiał się upodobaniom syna i dał mu „Elementy” Euklidesa; Pascal rzucił się na tę książkę z zachłannością, z jaką dziś jego rówieśnicy rzucają się na książki dla dzieci. Mając 16 lat napisał „Rozprawę o stożkach”, którą współcześni uczeni uznali za najlepsze, co zostało powiedziane w tej materii od czasów Arystotelesa.

MINIATUROWI DOROŚLI?

Zdumiewa nas przedwczasna dojrzałość ówczesnych geniuszy, podobnie jak dzieci, które uważano po prostu za „zdolne”. Nawet po Rousseau zdarzają się tego przykłady. [...]

W wieku 8 lat Goethe pisał po niemiecku, francusku, grecku i łacinie; mimochodem nauczył się włoskiego, którego ojciec uczył jego siedmioletnią siostrę. Czteroletni „Turnvater” Jahn umiał pisać i czytać. Przyszły ojciec Józef będąc w tym samym wieku wdrapywał się na stolik i recytował przed gośćmi ojca dramat Golgoty. „Vauban holenderski”, Menno van Coehoorn, miał 16 lat, kiedy jako komendant kompanii piechoty wysłany został z wojskiem z Fryzji do garnizonu Maastricht. I tak dalej - nieprzerwany ciąg dzieci przedwcześnie dojrzałych (jak to dziś nazywamy), przed którymi stawiano „dorosłe” obowiązki i które najwyraźniej doskonale wywiązywały się ze swych zadań. Dotyczy to zresztą również dziewcząt: jeśli decydowano się dać im wykształcenie, nauka zaczynała się z chwilą, gdy ukończyły 2 lub 3 lata. Niektóre w wieku 5 lat miały już za sobą lekturę całej Biblii, a skoro w tym wieku czytały Księgę Świętą, to czemuż by nie dać im od czasu do czasu historyjki z „Dekamerona” (mimo dezaprobaty Montaigne'a).

Nie da się wyjaśnić tych paradoksów stwierdzeniem, że dziecko i tak nic nie rozumiało z tego, co czyta, że widziało tylko słowa, których znaczenia nie było w stanie pojąć. Przecież Pascal doskonale rozumiał zadania, jakie my przeznaczamy dla dorosłych; i gdy dowiadujemy się, że Henryk Jung-Stilling, przyjaciel z dzieciństwa Goethego, czytał Lutra i Kalwina w wieku lat 11, to czy mamy wyobrażać sobie chłopca z trudem wymawiającego słowa i sylaby, których sens był mu obcy? Czy mamy traktować naszych przodków jak ludzi nieświadomych i naiwnych, dlatego że najwyraźniej nic, naprawdę nic nie wiedzieli o dziecku?

PIERWSZE WĄTPLIWOŚCI.

W czasach Goethego i Jung-Stillinga odzywa się głos protestujący przeciwko takiemu traktowaniu dzieci. Campe, niemiecki uczeń Jana Jakuba, stwierdza, że nie ma nic radosnego w fakcie, że 8- czy 10-letni chłopiec pożarł całą bibliotekę, że może rozprawiać o florze i faunie Indii, że mówi wieloma językami i zgłębił wszystkie sekrety paradygmatów gramatyki łacińskiej; Campego nie raduje widok chłopca, który liczy niczym kupiec i komentuje klasyków wykazując się kompetencją, która wzruszyłaby do łez każdego prawdziwego mistrza.

Tak oto Campe zajmuje miejsce Jana Jakuba; dziecko nie przechodzi już niepostrzeżenie od dzieciństwa do dorosłego życia, między tymi dwoma etapami zarysowuje się dystans; trzeba dać dziecku nie tylko atrybuty dzieciństwa, lecz i inną edukację. Spontaniczny protest Campego odsłania przed nami pewną oczywistość - dziecku jego czasów brak wytchnienia, które stało się dlań koniecznością. Zdumiewające jednak, że narzucony dziecku program nauczania nie wydaje się mu bynajmniej - tak jak nam - niemożliwy do zrealizowania. To, co on uważa za niezbyt wskazane, nam zdaje się po prostu niemożliwe; niemożliwe, by 10-cio czy 12-stoletnie dziecko pożarło całą bibliotekę (czy pamiętacie ile trudu zadaliście sobie, żeby gruntownie przeczytać paru autorów wymaganych przy maturze?), niemożliwe, by mówiło wieloma językami (przypomnijcie sobie, z jaką męką dukaliście po angielsku już jako maturzyści?), niemożliwe, by doskonale znało paradygmaty łacińskie (wy zaczęliście je studiować mając lat 20 i nauka trwała wiele lat!), niemożliwe wreszcie, by komentowało autorów klasycznych w sposób wzruszający do łez (a wy?).

DZIECI WYJĄTKOWO UZDOLNIONE.

Koncepcji, która głosi, że dziecko głęboko się zmieniło przeciwstawić można niewątpliwie argument, iż cytowane przykłady dotyczą dzieci wyjątkowo uzdolnionych i jeszcze za ich życia uważanych za cudowne, co nie pozwala na jakiekolwiek obiektywne porównania. Nikt nie zaprzeczy, że owa przedwczesna dojrzałość była wyłącznym atrybutem jedynie kilku wyjątkowych umysłów. Kiedy Rousseau i Campe krytykują istniejące w ich czasach metody edukacji, to nie idzie im przecież o wyjątki lecz o sytuację ogólną.

Pomyślmy zresztą o geniuszach współczesnych: gdyby wszystko działo się tak jak dawniej, oni również powinni się odznaczać przedwczesną dojrzałością umysłu. Oto nic podobnego. W przeciwieństwie do młodego d'Aubigné, Pascala, Grotiusa czy Goethego, dzisiejsi pionierzy nauki nie ujawniali w młodych latach znamion późniejszego geniuszu, przeciwnie, są oni raczej przykładem dojrzałości opóźnionej. A co do naszych własnych dzieci, to dziecko powtarzające pierwszą klasę, ponieważ intelektualnie nie osiągnęło jeszcze wieku szkolnego, jest w mniejszym stopniu przedmiotem rodzicielskiej troski niż dziecko, które przerasta swoich rówieśników i siedzi zagrzebane w książkach w czasie, kiedy tamci kąpią się, biją lub dokuczają dorosłym. Dziś cudowne dziecko zbija nas z tropu; mało trzeba, byśmy nie poszli do psychiatry.

DZIECO STAJE SIĘ DZIECKIEM

Dziecko nie zawsze było dzieckiem - stało się nim. Taki narzuca się wniosek, gdy chcemy wyjaśnić, w jaki sposób można było przez wieki karmić je lekturami, które wydają się nam praktycznie niemożliwe do przyswojenia i traktować je w sposób pozbawiony - dla nas - wszelkiego zmysłu pedagogicznego. „Colloquia” Erazma z roku 1522 dedykowane synowi jego przyjaciela i wydawcy Frobena, sześcioletniemu chłopcu, otwiera rozmowa dwóch młodych narzeczonych dotycząca znaczenia, jakie kobieta powinna przywiązywać do dziewictwa; młodzieńcy zastanawiają się następnie, czy żona ma prawo odmawiać mężowi i czy akt płciowy sam w sobie trzeba uważać za grzech. Drugi rozdział to dialog młodzieńca i ladacznicy; młody człowiek nie ulega pokusom i chce sam na sam udzielić jej moralnej lekcji; oczywiste, że ladacznica zupełnie inaczej interpretuje tę potrzebę intymności; gdy tylko znajdują się sami mówi: Otośmy wreszcie sami, mój drogi; możesz robić i mówić co chcesz, mój mały nicponiu, nikt nas nie widzi. Znajduje trafne słowa, jak się okazuje, gdyż młodzieniec odpowiada: Ależ nie, mylisz się pani, jakże można uciec przed wzrokiem Boga?

Skłonni jesteśmy sądzić, że książka dedykowana, co prawda sześcioletniemu dziecku, nie została włożona mu do rąk. Lecz nie jest to wcale pewne, gdyż u dawnych autorów wiele fragmentów świadczących o tym, że dzieci doskonale orientowały się w sprawach, które w naszym mniemaniu obchodzą jedynie dorosłych.[...]

Wrażliwość dziecka na pewne strony życia stąd się właśnie bierze, że odseparowane zostało od tego, co należy do sfery dorosłości. Trzeba niewątpliwie wyodrębnić teraz dwa porządki ludzkiego życia: stan dorosłości z zastrzeżonymi dla niego atrybutami, takimi jak narodziny, śmierć, wiara, seksualność, oraz stan niedorosłości, któremu te atrybuty są obce.

Dziecko stało się dzieckiem. Taka konkluzja stawia przed nami pytanie: czemu przypisywać tę zmianę? Dlaczego dziecko, niegdyś ledwie różniące się od dorosłego, dziś różni się od niego tak radykalnie? Skąd się wzięła ta przepaść dzieląca małych i dużych, przepaść, która stała się tak głęboka, że niemożliwe jest dziś przekazanie atrybutów świata dorosłych światu dzieci?

Nietrudno na to odpowiedzieć: dziecko jest dzieckiem tylko w stosunku do tego, co nim nie jest, czyli w stosunku do tego, co właściwe dorosłym. Sposób istnienia dzieci w świecie zmienił się dlatego, że wpierw zmienił się sposób istnienia dorosłych. Czy są dorosłymi inaczej niż kiedyś? Czy stan dorosłości cechują dziś pewne własności, które dawniej były mniej oczywiste, a nawet w ogóle nie istniały? Czy też należy przypuszczać, że niektóre właściwe mu niegdyś cechy z czasem zaniknęły?

DZIECKO I WIELOWARTOŚCIOWOŚĆ.

Dążąc do wielofunkcyjnego i wielokształtnego istnienia dziecko napotyka przeszkody niemal nie do przezwyciężenia. Każdy krok ku dorosłości stawia we mgle wielowartościowości. Zaczyna się to w przedszkolu, gdzie inne dzieci ubrane są inaczej, mają inne nawyki, inne maniery, inne potrzeby. Nawet mówią inaczej. [...] Kiedy jakiś kolega zaprasza dziecko do swego domu, spostrzega ono, że rzeczy najlepiej mu znane są tam nieobecne lub zakwestionowane. Niektórzy uczniowie z jego klasy wyznają inną religię, inni nie mają jej wcale; niektórzy składają ręce do modlitwy, inni żegnają się ze zdumiewającą prędkością, jeszcze inni z namaszczeniem dotykają swej piersi; w niektórych rodzinach trzeba zaczekać z jedzeniem, aż wszyscy siądą do stołu, gdzie indziej zwyczaj taki wydaje się dziwaczny- bierze się łyżkę do ręki nie czekając ani sekundy. Różnice polityczne ujawniają się u jednych przez pełne napięcia milczenie, u innych przez wymuszone uśmiechy. W szkole każdy nauczyciel inaczej interpretuje historyczną przeszłość i podaje inną definicję przyszłości, jakiej trzeba sobie życzyć lub której trzeba się lękać. Dziecko bywa w domach przyjaciół gdzie matka spędza poranki nago, niczym współczesna Ewa, i w rodzinach, gdzie najmniejsza aluzja do spraw płci jest tabu.

My, dorośli, nie możemy sobie nawet wyobrazić, jak trudno dziecku znaleźć własną drogę pośród tej różnorodności. Stan dorosłości charakteryzuje się tym właśnie, że ukształtowaliśmy różnorodność, że pośród otaczających nas poliwalencji wybraliśmy koncepcję monowalentną, ważną przynajmniej dla nas i naszych bliskich, i że ten wybór pozwala nam ignorować wszystko, co wobec niego zewnętrzne. Różne wartości nie otaczają nas, są obok, lecz nas nie dotyczą; z zawiłej egzystencji zdołaliśmy znaleźć sobie stosunkowo proste schronienie. Na resztę staliśmy się ślepi. [...] Dziecku się to nie udaje i to właśnie charakteryzuje stan dziecięctwa. Bezbronne wobec atakującej wielości, dziecko cofa się. Krocząc ku dojrzałości odkrywa coraz to nowe piętra, nowe granice.

KROK DO ZROBIENIA

Niewątpliwie dziecko dokonuje tych odkryć, zanim jeszcze osiągnie wiek szkolny. Gesty dorosłych uczą je niepewności; czyż nie żyją oni w świecie, którego granice wyznacza ich własna niezdolność? Gesty dorosłych noszą tego piętno. [...]

Ręka matki, która daje pierś dziecku, nie wykonuje już wyłącznie gestów podyktowanych starymi prawami, regulującymi stosunku między matką a dzieckiem; jej ruchy pełne są niepewności cechującej wszystkie nasze akty. Dziecko ma świadomość tej niepewności, albowiem ono tylko pije, kosztuje dojrzałość - i oto odpycha się je. Gest, który powinien pchać ku dojrzałości, wygładzić drogi prowadzące do drugiego człowieka (do matki, do dorosłego), gest ten niewątpliwie toruje jeszcze drogę budząc ufność i tym samym otwierając przejście (inaczej, jak zostać dorosłym?) - lecz jednocześnie odpycha. Zachęta - i zarazem buduje barykadę przed dzieckiem, które, jak ów słynny pielgrzym do Mekki, posuwa się dwa kroki do przodu i jeden w tył. Marsz jest długi, cel - daleki. Dziecko długo pozostaje dzieckiem, a kiedy wreszcie osiąga dojrzałość, jest już późno.

Oto więc pierwsza przyczyna infantylizmu dziecka, a także infantylizmu adolescencji, która staje się coraz trudniejsza i coraz dłuższa; przyczyna ta płynie z wielowartościowego pluralizmu, niezaprzeczalnego atrybutu dzisiejszej dojrzałości.

DRUGA PRZYCZYNA.

Stan dorosłości charakteryzuje się dziś, po wtóre, swą niewidocznością. To, co czyni dorosłego, i to co czyni dorosły w dużej mierze ukryte jest przed oczami dziecka. Niegdyś dziecko na ulicach swojego miasta poznawało rozmaite wykonywane tam zawody, również i ten, który samo w przyszłości wybierze. Powroźnik, kowal, kotlarz, bednarz, cieśla, wytwórca cygar pracowali we własnym domu lub w warsztacie, często na dworze, w miejscach, gdzie każde dziecko mogło swobodnie wejść. Obecnie te zawody kryją się najczęściej za murami niedostępnej dziecku fabryki. Skąd może ono wiedzieć, co się tam dzieje? Ojciec, wracając z pracy przynosi z sobą co najwyżej zapach; jego dzień nabiera niekiegy kształtu przez to, co opowiada: są to wskazówki ważne, lecz tylko wskazówki, rzeczywistość pozostaje niewidzialna. Zresztą zawodów jest coraz więcej i dziecko, które nawet widzi jak są wykonywane, dalej błądzi we mgle. Jakie pojęcie o pracy ojca może mieć dziecko, jeżeli jest on szefem personelu, doradcą podatkowym albo psychoterapeutą? Weźmy dla przykłady ten ostatni zawód: co myśli moje dziecko o mojej pracy? W pewnych godzinach przychodzą do nas ludzie, których nazywamy „pacjentami”, mimo iż nie wyglądają na chorych; przez jakiś czas siedzą w gabinecie ojca, co oznacza, że nie wolno hałasować, po czym wychodzą.

Czy mogę się spodziewać, że mój syn wybierze mój zawód? Gdyby to zresztą zrobił wątpiłbym w rozsądek tego wyboru, albowiem wybierałby w pustce, nicości: ktoś znika za drzwiami, potem, po okresie ciszy, zjawia się ponownie, lekko może rozmarzony. To wszystko. Moje dzieci nie mają innych punktów odniesienia; więc z ulgą stwierdzam, że żadne z nich nie chce zostać psychoterapeutą. Ulgę tę podzielałby, jak przypuszczam, doradca podatkowy i szef personelu, gdyby zorientowali się,. Że ich dzieci zgodne są co do jednego: nigdy nie wybrać zawodu ojca. [...]

NIEWIDZIALNE MAŁŻEŃSTWO.

Obok zawodu, ukrywa się przed oczyma dziecka małżeństwo, atrybut par excellence dorosłych.

W średniowieczu znany był typ „rycerza wypoczywającego”, który, ożeniwszy się, nie uczestniczył więcej w życiu publicznym. Wraz ze swą młodą żoną siedział na zamku, gdzie było im obojgu tak dobrze, że rezygnowali z życia w społeczeństwie. Ten rodzaj izolacji, przytulne bytowanie dwóch istot wygodnie skupionych na sobie w przyjemnej, lecz rozmiękczającej intymności, był ogólnie potępiany. Ludzie średniowiecza wymagali od małżeństwa tego, czym być powinno - instytucją społeczną, a nie komórką; ośrodkiem wymiany, instytucją otwartą, która wszakże może być taką tylko pod warunkiem, że podzielany przez dwoje sekret będzie uznany i respektowany.

Każda współczesna para w pewnym sensie idzie za przykładem wypoczywającego rycerza, co nie oznacza, rzecz jasna, że żyje się dziś z dala od świata: mężczyzna większość czasu spędza poza domem, kobieta (w naszych krajach) może swobodnie wychodzić i robi to. Element społeczny łatwo wkracza do rodzin: lektur jest raczej zbyt wiele niż zbyt mało, większość z nas ma jakieś zainteresowania poza pracą i skupia się w większych czy mniejszych grupach o charakterze politycznym, religijnym, przyjacielskim lub naukowym. Niemniej - w innym sensie - para jest nieobecna; dziecko nie ma świadomości, że małżeństwo to współżycie płciowe; dojrzy może oznaki dobrej komitywy między rodzicami - pocałunki czy erotyczne poklepywania. W niektórych stadłach dzieci często, o wiele częściej niż kiedyś, są świadkami tych oznak czułości. Niegdyś uściski były rzadkością, nie było przyjęte, żeby na oczach rodziny żona siadała mężowi na kolana. Jednak dziecko widziało i słyszało to, co stanowi podstawę tych czułości, którą obecnie ukrywa się przed jego wzrokiem i słuchem. Niegdyś (mówię o czasach bardzo dawnych) dziecko spało w pokoju rodziców aż do wieku, kiedy już bardzo niewiele rzeczy pozostawało dla niego tajemnicą; często nawet dzieliło z nimi łóżko, a w każdym razie spało na tyle blisko, że mogło ich słyszeć. W pewnej mierze, choćby przez słuch, było świadkiem ich kontaktów seksualnych; to, co słyszało, pozwalało mu postrzegać seksualność, „widzieć” ją; niejasne i niepełne wrażenia przygotowywały je do już konkretnego, całkowitego obrazu aktu seksualnego.

Dzisiaj dziecko nie widzi nic; od dawna nie śpi razem z rodzicami; psycholodzy i psychiatrzy uzasadniają tę separację i przestrzegają przed niebezpieczeństwami promiskuityzmu (powstaje pytanie, dlaczego niegdyś nie stanowiło to żadnej niedogodności?). Dziecko ma więc teraz swój pokoik: drzwi są zamknięte. Kiedy rodzice idą spać zamykają za nimi drugie drzwi, być może na klucz. Jeśli mimo to okazuje się, że dziecko zauważyło, co się działo nocą, natychmiast się temu zaradza, gdyż w tej sprawie trzeba płacić za jakiekolwiek niedopatrzenie: mały dostaje tiku albo moczy się w nocy, albo też jak lunatyk stuka do drzwi rodziców w poszukiwaniu widma, które nawiedza dom - ich nieobecnego, nieuchwytnego życia seksualnego. Jeśli bowiem nowocześni rodzice całują się i siadają sobie na kolana, to dla ich dzieci dzieje się tak bez wyraźnej przyczyny, bez powodu.

ZAMKNIĘTE DRZWI.

Drzwi się nie otworzą, dziecko może być tego pewne. Rodzice zaskoczeni przez występujące u ich dziecka objawy, zaprowadzą je do psychiatry; ten z całą pewnością już przy pierwszej wizycie nie omieszka spytać o położenie sypialni; jeśli obawiać się będzie cienkich ścian, doradzi ułożyć dziecko w dużej odległości od pokoju rodziców, tak by nie dochodziły do niego żadne dźwięki. Mokre prześcieradła, tiki i somnambulizm znikają: symptomy rozpływają się jak wosk w ogniu. Seksualność została ukryta, jej widmo już się nie pokazuje, dziecko przestało się bać. Nie uspokajajcie się jednak zbyt pośpiesznie: widmo nie zostało wygnane, lecz tylko odsunięte. Za jakiś czas - a raczej znacznie później - pojawi się znowu. W chwili obecnej rada udzielona przez psychiatrę jest niezaprzeczalnie słuszna, jednak jej rezultatem jest odłożenie wszystkiego na później. Dziecko musi czekać, to dla niego dodatkowa zwłoka. Otóż również z powodu niewidzialnej seksualność dziecko późno osiąga dojrzałość. [...]

ADOLESCENCJA, ZNAK ODDALENIA.

Od czasów Rousseau trzyma się zatem dziecko na odległość. Dystans między dzieckiem i dorosłym ustala się w wieku XVIII; wtedy to właśnie pojawia się dojrzewanie psychiczne. W 1808 roku określenie Flegeljahre (niewdzięczny wiek) po raz pierwszy figuruje w słowniku niemieckim; cztery lata wcześniej Jean-Paul wykorzystał je jako tytuł książki. Można więc przypuszczać, że Flegeljahre zaczęły występować jakiś czas przedtem. Niemiec Muchow pisząc o tych faktach stwierdza, że w żadnej badanej przez niego biografii czy autobiografii nie ma mowy o zjawiskach psychicznych, które charakteryzują wiek dojrzewania albo Flegeljahre. Wydaje się, że znamy obecnie przyczynę tego braku: na granicy dzielącej dzieciństwo od dojrzałości nie objawiało się wówczas nic, co mogłoby wywołać komentarze. Dzieciństwo było wielkim odkryciem XVIII wieku (Ariès); potwierdza to wypowiedź Hugo: Krzysztof Kolumb odkrył tylko amerykę; ja odkryłem dziecko - wypowiedź słuszna, tyle że Hugo zapomina o Janie Jakubie.

Dziecko nie istniało, po czym zjawiło się - myśmy je stworzyli. Stan dorosłości nabiera teraz takiego kształtu, że dziecko musi być dzieckiem, by mieć szansę wejścia kiedyś pomiędzy nas; musi przejść przez zawiły okres, by mogło być uważane za równe i uczestniczyć naprawdę w skomplikowanym i wewnętrznie sprzecznym istnieniu będącym naszym udziałem, istnieniu, które, mimo to, a nawet po części dzięki temu, tak cudownie smakuje.

DYSTANS ZARYSOWUJE SIĘ WYRAŹNIEJ.

Tymczasem proces trwa dalej, dystans się zwiększa, światy dorosłych staje się coraz bardziej niedostępny. Około roku 1900 adolescencja jest już okresem długotrwałym i niezmiernie złożonym, co wyjaśnia, dlaczego właśnie w tym czasie powstają pierwsze monografie na ten temat. Wreszcie w ostatnich dziesiątkach lat ów okres przejściowy nie kończy się już nawet w momencie, gdy osiąga się i tak opóźnioną dojrzałość; rozciąga się on obecnie na lata, które jeszcze niedawno stanowiły część dorosłego życia. Dochodzi oto teraz nowa faza dojrzewania - postadolescencja.

POSTADOLESCENCJA - NOWE PRZEDŁUŻENIE.

Okres postadolescencji zaczyna się z chwilą, gdy kończy się faza narzuconego, a zarazem pożądanego osamotnienia. Wydaje się rzeczą trudną utrwalić swe początki w świecie, i to nie tylko z racji wielkiej indywidualnej odmienności. Ostatnie lata wieku dojrzewania cechuje walka z izolacją, która często zresztą wygląda na wygraną, tak iż sądzić można, że młody człowiek osiągnął nowe stadium, podczas gdy w rzeczywistości nadal zmaga się z samotnością. W postadolescencji izolacja zostaje przezwyciężona: przepaść dzieląca dzieci i dorosłych, która w poprzednim okresie przybrała tak wielkie rozmiary, że dosłownie odcinała niemal wszystkie mosty, obecnie znika. Młody człowiek uczestniczy; nie jest już dzieckiem, lecz młodym mężczyzną lub młodą dwudziesto- czy dwudziestodwuletnią kobietą. A jednak ani on, ani ona nie są dorośli.

Określmy jako dorosłego tego, kto zdolny jest do odpowiedzialnego panowania nad sobą i nad tym, co zostało mu powierzone. Otóż w tym sensie ani młodzieniec, ani młoda dwudziestoletnia kobieta, którzy zwycięsko przekroczyli próg adolescencji, nie są dorosłymi. Młody człowiek na ogół w tym wieku nie wykonuje jeszcze pracy zawodowej, w każdym razie jeśli ma intelektualne i materialne możliwości zdobycia specjalistycznego wykształcenia; młoda kobieta często znajduje się w tej samej sytuacji. Rzadkością jest, by jedno czy drugie pozostało w związku małżeńskim. Jest to okres zmian w życiu zawodowym i uczuciowym, zmian, które nas, dorosłych, zbytnio nie niepokoją. Złóż dymisję, mówimy młodemu człowiekowi, który skarży się, że wybrana praca nie odpowiada jego oczekiwaniom; w twoim wieku można się jeszcze mylić, że lepiej trzykrotnie zerwać zaręczyny, choćby zawarte w najlepszych intencjach, niż raz jeden przejść przez nędzę rozwodu. Całe szczęście, że jeszcze za nie go nie wyszłaś, pocieszamy dziewczynę zasmuconą z powodu zerwania narzeczeństwa. To okres trial and error I można uznać za szczęście, jeśli kończy się on około dwudziestego piątego roku życia. Albowiem coraz więcej jest młodych ludzi, którzy znacznie później wychodzą z postadolescencji; wielu z nich staje się dorosłymi dopiero w trzydziestym lub trzydziestym piątym roku życia.

FATALNY PROCES.

Oczywiście, że proces ten grozi zwichnięciem egzystencji każdego z nas; symptomy tego przejawiają się wszędzie i, moim zdaniem, biją w oczy. Jednocześnie m łodzi ludzie uciekają się do pewnego wymuszonego rozwiązania problemu, wprawiając dorosłych w niejakie zakłopotanie, jeśli nie gniew; wskazuje ono jednak jedyne możliwe wyjście z niezmiernie zawiłej sytuacji. Wrócę do tego później, wpierw należy p[okazać na kilku konkretnych przykładach, jak dalece stosunkami między dużymi i małymi rządzi dzielący ich dystans, nawet jeśli zgoda między nimi zdaje się zupełna. Stosunki te scharakteryzować można przez prosty obraz:

DOROŚLI COFAJĄ SIĘ.

Nie wiedząc o tym, i z pewnością tego nie chcąc, dorosły z natury swojej dojrzałości tak długo jak to możliwe utrzymuje dziecko w stanie młodzieńczości, a w każdym razie nieodpowiedzialności, czyli niedorosłości.

Dorosły bezustannie daje dziecku nowe osnowy, reguły pozwalające mu znaleźć sobie miejsce w świecie; lecz choć każda z tych reguł zachęca do stania się dorosłym, to jednocześnie zawiera w sobie zakaz stania się nim w pełni. Dziecko próbuje dojść do dorosłego, ale ten cofa się zachęcając dziecko, by posuwało się do przodu; za każdym razem stawia dziecko wobec nowej fazy życia przez jaką musi przejść. Posuwając się do przodu dziecko odkrywa wciąż nowy dystans dzielący je od dorosłego, nową kanwę do utkania, a gdy tylko ją skończy, dorosły narzuca mu następną, zakładającą nowe, nieznane i niekiedy zdumiewające wymagania. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby dziecko trzymane było w szachu: dojdzie do dorosłych dopiero wtedy, gdy społeczeństwo przyzna mu swoje fiat, obdarzy wreszcie zawodem i małżeństwem. Relacje między dziećmi i dorosłymi cechuje oddalenie. Ich stosunków i rozmów nie charakteryzuje już - jak czasów Motaigne'a i Locke'a - pewna równość, pewna sama przez się zrozumiała bliskość, lecz właśnie nierówność i oddalenie będące jej konsekwencją. Oto kilka przykładów tego oddalenia.

GODZINA TAJEMNICY.

W „Psychoanalizie ognia” (1936) Bachelard opowiada, jak jego ojciec z okazji świąt zimowych rozbił „przepalankę”: W czasie wielkich uroczystości zimowych mojego dzieciństwa przygotowywano przepalankę. Ojciec wlewał do szerokiej wazy marc z naszej winnicy. Na środku kładł kawałki porozbijanego cukru, największe, jakie były w cukiernicy. Gdy tylko zapałka dotknęła najwyżej położonej kostki cukru, niebieski płomień spływał z cichym trzaskiem na rozlany alkohol. Matka gasiła światło. Była to chwila tajemnicy i trochę groźnego święta. Twarze bliskie, choć nie do poznania, bo zsiniałe, otaczały stół. Niekiedy kawałek cukru z sykiem osuwał się z piramidy, a kilka żółtych języków migotało na końcach długich bladych płomieni. Kiedy płomień przygasł ojciec poruszał kostki metalową łyżeczką, która, jak diabelskie narzędzie, podsycała ogień. Zastanawialiśmy się wtedy, co robić: alkohol, który pali się za długo, jest zbyt słodki, jeżeli zaś płonie za krótko, nie jest w stanie nasycić się ogniem i jest mniej skuteczny na przeziębienie. Ktoś doradzał, że powinien się wypalić do ostatniej kropli, ktoś inny opowiadał o pożarze w gorzelni, gdzie beczki z rumem „wylatywały w powietrze jak baryłki prochu”, choć nikt tej eksplozji nie oglądał. Za wszelką cenę usiłowano nadać sens obiektywny i ogólny temu szczególnemu zjawisku... A potem piłem ze szklanki napój słodki i lepki, prawdziwą kwintesencję.

Na pierwszy rzut oka nie ma w tym tekście nic szczególnego. Wszyscy mamy tego rodzaju wspomnienia, otoczone tym samym tajemniczym blaskiem: pamiętamy jak odmiennie wyglądał pokój w świetle świątecznej choinki, przypominamy sobie że rodzinna kolacja stawała się czymś zupełnie innym, gdy w wieczór sylwestrowy matka zapalała świeczki na stole pojawiał się indyk. Zachowujemy wspomnienia jesiennych wieczorów spędzonych w parku o zmierzchu czy też szczególnej atmosfery domu, kiedy odmalowywano go na wiosnę. Nie ma w tych wspomnieniach nic nadzwyczajnego i dlatego zapewne psychologia ( z rzadkimi wyjątkami) nigdy się nimi dotąd nie zajmowała. Za psychologicznego punktu widzenia historia Bachelarda wydaje się jeszcze mniej ciekawa, gdyż jego ojciec niewiele mówi. Zaskakujące jest właśnie to, że dokonując rytuału przepalanki nie mówi nic. Nie wyciąga morału z tej rodzinnej ceremonii, nie służy mu ona za przykład tego, co należy lub czego nie należy robić, i choć na stole płonie ogień nie każe nawet być ostrożnym. Niczego nie zabrania. A rozmowę, jaka się nawiązuje, podczas gdy płonie przepalanka i wszyscy piją ów „przesycony obrazami intymności” napój, trudno uznać za pedagogiczną; wydaje się nam wręcz, że dorośli nie dość się troszczą o siedzące przy stole dziecko. Wcale się nim nie zajmują, nie odzywają się do niego. Pytają jeden drugiego - między sobą - jak długo powinna się palić przepalanka, a na wpół poważne, na wpół żartobliwe historie, jakie sobie opowiadają, a które dziecko traktuje całkiem serio, nie są na jego miarę.

JAK DZIECKO UCZESTNICZY?

A jednak trudno byłoby znaleźć bardziej wzruszający przykład stosunków między dorosłymi i dziećmi. Cóż się bowiem w istocie dzieje? Dziecko uczestniczy w świecie dorosłych: siedzi przy ich stole, pije ich przepalankę, słucha ich, przykuwa go to, co mówią. Dorośli wiedzą o tym i są zadowoleni. Rozmawiają ponad głową dziecka, ani przez chwilę o nim nie zapominając. Dorośli gawędzą w sposób ekskluzywny w każdym znaczeniu tego słowa, lecz to, co mają do powiedzenia, przeznaczone jest pośrednio do dziecka. Nie patrzą na nie, o nic je nie pytają, a przecież zwracają się do niego; opowiadają swoje zdumiewające historie po to, żeby coś - niezbyt dużo - z nich uchwyciło. Te niesłychane opowieści są dla dziecka częściowo niezrozumiałe, i nie bez przyczyny: tego właśnie chcą dorośli. A jednocześnie starają się nie przesadzić; dziecko musi być zainteresowane, zafascynowane tym, czego ostatecznie nie pojmuje. Wszystko dzieje się tak, jakby dorośli wyciągali do niego rękę, będąc przy tym pewni, że zdoła jej uchwycić.

W taki właśnie sposób dziecko uczestniczy w dorosłym świecie. Nie odgrywa tam bynajmniej aktywnej roli. Podpalankę rozpala ojciec; nie ma mowy o tym, by dziecko miało dokonać tego uroczystego, obowiązkowo dorosłego aktu. Kiedy później mówi się o tym, jak długo powinna płonąć, to nadal dorośli, bogaci w doświadczenia - to znaczy w swą dojrzałość - wymieniają najsubtelniejsze uwagi, a dziecko jedynie słucha. Może zadać pytanie, nie znaczy to jednak, by mogło dyskutować z dorosłym jak równy z równym. Jeżeli pyta, to po to, by przez chwilę dotknąć tego obcego, nie całkiem zrozumiałego i w końcu niedostępnego, dorosłego świata. Kiedy dorośli opowiadają historię o eksplodujących be3czkach rumu, osłupiałe dziecko ociera się o życie inne niż jego własne, o życie, gdzie rzeczy najbardziej zdumiewające zdają się obiegową monetą.

W rzeczywistości dużo się dzieje w czasie wieczoru podpalanki. Dziecko oswaja się z życiem, które kiedyś stanie się jego udziałem. Spotyka dorosłych, siedzi z nimi przy stole, widzi, jak wykonują dorosłe gesty, słucha ich rozmowy. Nieprzypadkowo zresztą jest świadkiem tego wszystkiego: bez niego święto podpalanki byłoby niepełne, a nawet w ogóle straciłoby sens. Urok świeczek zapalanych w wieczór sylwestrowy jest mniejszy - albo i całkiem ginie - jeżeli nie cieszy się nim dziecko. Czyż choinka nie wydaje się czymś fałszywym i nie na miejscu w luksusowych restauracjach? Bez podziwiających ją dzieci traci sens. Dal ludzi starych zachowuje swe znaczenie, gdyż w jej świetle ukazują się im twarze dzieci z dawnych lat; dzieci znów są obecne. Jednocześnie zachwyceni i zasmuceni starzy małżonkowie upajają się czarem przeszłości, która na chwilę powraca.

W świecie dorosłych wszystko - wszystko, choć skłonni jesteśmy o tym zapominać - zawdzięcza swój urok i znaczenie obecności dziecka. Wszystko. To, co się dzieje w planie dorosłych jest tylko mało istotnym wydarzeniem.

Cokolwiek się robi, robi się dla dzieci

I dzieci właśnie każą wszystko robić.

Dziecko obecne przy święcie podpalanki, biorące udział w ostatniej w roku kolacji lub wpatrujące się w zapaloną w wieczór wigilijny choinkę, dziecko, które uczestniczy w życiu dorosłych, jest świadome, że to jest jego godzina. Godzina, którą mu się jednak odbiera, minuta po minucie. Rodzice są od niego oddaleni; nigdy może nie zdawali mu się równie dalecy jak w chwili, gdy właśnie do niego przychodzą, odsłaniając przed nim tyle dorosłego świata, przyszłości, czyli tego, co mu umyka z racji oddalenia. Była to godzina tajemnicy i trochę groźnego święta, mówi Bachelard. Dorośli, zbliżając się do dziecka, zachowują swój sekret; ich świat jest zupełnie inny, dziecko zdaje sobie z tego sprawę. Rodzice zresztą nie starają się złagodzić otaczającej ich obcości. Opowiadają swoje dorosłe historie chętnie wyolbrzymiając je nieco; jeżeli mogą, dodają jakieś szczegóły, które zdają się cudowne. Żaden dorosły nie wierzy w eksplozję beczek z rumem, ale ojciec, który opoiwada tę historię swoim dzieciom, daje się ponieść fantazji bajarza. Opowieść o niesłychanych wydarzeniach nie służy temu, by stworzyć cenioną przez dzieci atmosferę bajki; przeciwnie, ma ona wydobyć cechy stanu dorosłości. W życiu dziecka nie ma eksplodujących beczek z rumem, istnieją one jedynie w świecie dorosłych; dziecko słucha z zapartym tchem, gdyż wszystko zdarza się u dorosłych, wszystko, czego ono nie zna. Ma rację, tak się właśnie rzeczy mają.

BAJKA.

Wydaje się mało prawdopodobne, żeby dawniej w czasach Montaigne'a na przykład, opowiadano dzieciom takie niezwykłe historie. Bajka, historia w najwyższym stopniu nieproporcjonalna, wówczas jeszcze nie istniała; ta „lektura dla dzieci” pojawiła się w momencie, kiedy nastąpił rozdział między małymi i dużymi. Romantyzm tak żywo interesuje się bajką dlatego właśnie, że w okresie jego rozkwitu ujawnia się dystans między dorosłymi i dziećmi. Aby istniały opowieści dla dzieci, musi istnieć adolescencja.

Nieprzypadkowo bajka jest okrutna. Przez swe okrucieństwo przekazuje dziecku niedostępny, a nawet odpychający charakter dorosłego świata; po to została wymyślona. Otóż w bajkach nowszych okrucieństwo w dużej mierze zniknęło. Ten, kto czyta dziś dziecku bajki sprzed stulecia, na przykład braci Grimm, nie powinien się dziwić, że młody słuchacz jest przerażony tą lekturą; przyczyny tej zmiany nie trzeba daleko szukać. Jeżeli przedtem bajka przez swe okrucieństwo służyła do tego, by trzymać dziecko z dala od zbyt bliskiej dojrzałości, to dziś dystans między dzieckiem i dorosłym wzrósł tak bardzo, że okrucieństwo stało się nieskuteczne; to środek zbyt prymitywny. Jeszcze niedawno okrucieństwo łagodnie odpychało, dzisiaj wtrąca dziecko w rozpacz.

W czasie wojny można uprzedzić dziecko o grożącym niebezpieczeństwie; jeśli apel o ostrożność jest równie realny, co samo niebezpieczeństwo, dziecko nie zlęknie się. W czasie pokoju - przeciwnie, jest rzeczą bezsensowną i nieuzasadnioną ostrzegać dziecko przed niebezpieczeństwami i okrucieństwami wojny; wojna jest daleko, sama pustka tego oddalenia sprawia, że przestroga budzi lęk. Tak samo rzecz się ma z bajkami: w tym vacuum, które obecnie dzieli dzieci od dorosłych, stanowią one źródło lęku i udręki. Oto dlaczego nasze opowieści stały się bardziej ostrożne; nie mają już przedłużać krótkiego i niezbyt skomplikowanego okresu dojrzewania, lecz funkcjonują w długiej adolescencji o wielu fazach, są gwarancją utrzymania pewnej relacji (co zakłada zachowania właściwego je dystansu) przez bardzo długi okres dziesięciu, dwudziestu, a czasem nawet dwudziestu pięciu lat. W czasach braci Grimm (pierwsza poł. XX w.) okres ten był zapewne niewiele dłuższy niż w czasach Rousseau, który określi go jako dość krótką chwilkę. Jednakże charakterystyczną wspólną cechą naszych i najstarszych bajek jest to, że opowiadają o nieprawdopodobnych wydarzeniach. Absolutne nieprawdopodobieństwo charakteryzuje zarówno bajkę braci Grimm „Wróbel i Pies”, gdzie żona ma zabić siekierą ptaka, którego mąż trzyma w zębach (nie trafiając w ptaka, rozpłata głowę mężowi), jak i „Little Peevee” Dorothy Kundhardt, historyjkę o piesku, który rośnie tak bardzo, że zostaje największym zwierzęciem w cyrku. Dziś, tak jak dawniej, bajki spełniają tę samą funkcję - zakazania dziecku wejścia we świat dorosłych albo przynajmniej postawienia na tej drodze przeszkody.

DZIWNI DOROŚLI.

Oto drugi przykład: w swej autobiografii „Jeżeli nie umiera ziarno” (1928) Gide opowiada, jak będąc dzieckiem chodził czasem z ojcem na spacery; zdarzało się to rzadko i dlatego różniło się od wszystkich innych spacerów. Zabawiając się jakimiś zagadkami lub homonimami, podążaliśmy w górę ulicy Tournon, przechodziliśmy przez Ogród Luksemburski i szliśmy dalej tym odcinkiem bulwaru Saint-Michel, który doń przytyka, szliśmy aż do drugiego ogrodu nie opodal Obserwatorium. Kiedy tak idą, zapada noc. Zapalają się lampiony i Gide przypomina sobie, że słysząc dochodzące z kabaretu dźwięki przywarł okiem do płotu, by zobaczyć, co się tam dzieje. Ukazuje mu się dziwny i cudowny, pełen rozkoszy świat dorosłych. Wracając zdążyliśmy czasem przejść przez większy Ogród Luksemburski. Po chwili bęben obwieszczał zamknięcie. Ostatni spacerowicze kierowali się niechętnie ku bramom, strażnicy deptali im po piętach, a szerokie, pustoszejące aleje napełniały się tajemnicą. Takimi wieczorami zasypiałem upojony mrokiem, sennością i dziwnością.

Upojony dziwnością. W słowach tych zamyka się doświadczenie znane nam wszystkim z dzieciństwa, a które skłonniśmy lekceważyć. We wszystkich zresztą autobiografiach na stronicach poświęconych młodości autora znajdujemy podobne wrażenia. Zastanówmy się przez chwilę nad tą uwagą, która nie będąc niczym niezwykłym, jest przecież specyficznie współczesna: kiedy dziecko poznaje świat dorosłych, upaja go on dziwnością.

Aby całkiem małe dziecko mogło tego doświadczyć, niezbędna jest obecność ojca, a nawet zabawa w zagadki. Jeśli prawdą jest, że 10-cio czy 12-stolatek może sam się upoić dziwnością dorosłego świata, jeśli w wieku dojrzewania dziecko samo się izoluje, żeby na własnej skórze doznać tej dziwności (choćby miało od niej zginąć), potrzebuje dorosłych, żeby dotknąć przez chwilę ich dziwnego, dalekiego istnienia. Załóżmy, że w czasie spaceru mały Gide gubi się i sam musi znaleźć drogę do domu; miasto kryjące się w mroku, będące własnością dorosłych, nie wzbudziłoby w nim zapewne żadnej ciekawości ani chęci zobaczenia tego wypełnionego różowym światłem, dymem i śmiechem miejsca, które nazywa się kabaret. Pozostawiony sam sobie, wystraszony, szukałby oczyma jedynie konturów własnego domu, jedynego pewnego miejsca w świecie pełnym nieznanych dorosłych, świecie, który by go z całej siły odpychał i osaczał swą wrogością. I gdyby wreszcie usnął, to wcale nie upojony dziwnością, lecz udręczony lękiem. Aby zakosztować dziwności dorosłego świata - i zdać sobie w ten sposób sprawę, co to znaczy być dzieckiem - dziecko potrzebuje obecności dorosłego, którego dobrze zna: dorosłego, który idzie obok, ramienia, na którym może się uwiesić, ręki, w którą może włożyć własną. Potrzebuje kogoś, czyj głos wypowiada słowa, które mimo iż należą do dziwnego dorosłego życia, brzmią na tyle pokrzepiająco, że dziecko nie boi się zblizyć do dorosłego świata. Kiedy przez rozchylone deski płotu Gide patrzył na hałaśliwy tłum w kabarecie, ojciec mówił mu zapewne: Widzisz, przyszli się napić albo To sobotni wieczór, przyszli posłuchać muzyki; słowa te należą do tajemniczego świata ukrytego za płotem, a jednak, wypowiedziane przez tatę, przybliżają ten świat w taki sposób, że chłopiec może cos z niego uchwycić. W tych słowach urzeczywistnia się paradoks bliskości i oddalenia cechujący obecne stosunki między dorosłymi i dziećmi. Zabawa w zagadki i homonimy spełnia role pośrednika między dzieckiem i światem, pozwala mu swobodnie przyglądać się otaczającym go przepastnym tajemnicom., jakie kryje w sobie miasto o zmroku. [...]

NIEOBECNOŚĆ ŚMIERCI.

Obok seksualności, nieprzkazywalna stała się śmierć. Niegdyś, w średniowieczu, śmierć była czymś realnym i dostępnym - wszyscy w niej uczestniczyli. Była obecna: chorzy siedzieli wzdłuż dróg i swym użalaniem przypominali przechodniom, że któregoś dnia muszą odejść. Epidemie szerzące się w całej Europie nie pozostawiały żadnych złudzeń co do realności szybkiego i nieoczekiwanego końca. Chory umierał we własnym domu; często, w pełni świadomy swej ostatniej chwili, żegnał się z bliskimi, również z dziećmi. Dzieci widziały śmierć, rozumiały jej znaki. Znały bicie dzwonów, brały udział w procesji, która odprowadzała zmarłego do grobu. Grób znajdował się w centrum miasta albo wsi - dla wszystkich widoczna, ziejąca fosa, której nikt nie próbował ukryć.

Dzisiaj pogrzeby odbywają się po kryjomu. Parę sekretnych limuzyn, wystawiona na chwile trumna zakamuflowana pod kwiatami i zwojami materiału, wreszcie cmentarz, który nieprzypadkowo przemieniliśmy w kwietny ogród. Śmierć jest niewidzialna. Jak złodziejka wkrada się do szpitalnych sal, a gdy tylko dopada ofiarę, staramy się, by pożarła ją z dala od nas, w małym odizolowanym pokoiku; nikt nie powinien jej zobaczyć, nikt, a zwłaszcza dziecko. Umierający nie może już wyjść jej naprzeciw, lekarz pociesza go aż do końca, zapewniając o poprawie, w którą nie wierzą nawet meble izolatki. In extremis aplikuje mu się zastrzyk morfiny, żeby nic nie spostrzegł.

We wszystkich tych smutnych wynalazkach wyraża się jedno uczucie: śmierć nie powinna się pokazywać. Ukryliśmy ją przed oczywistością, i to do tego stopnia, że wydaje się nam czymś obscenicznym, bardziej obscenicznym niż jakikolwiek obsceniczny gest.

Bramy, które oddzielają życie od śmierci zostały zaryglowane. Śmierć jest wielką czarną bramą pod którą przechodzą promienie. Kiedyś niewątpliwie to światło oblewało ludzi. Bramy stały otworem, gdyż każda rodzina miała swoich zmarłych, a w szczególności liczne, bardzo liczne dzieci.

ZMARŁE DZIECI.

Antoine Arnaud urodził się w 1560 - żył więc w czasach Montaigne'a. W 1585, w wieku dwudziestu pięciu lat poślubił córkę generalnego adwokata w paryskim parlamencie, która urodziła się w 1573, Miała zatem w chwili ślubu lat dwanaście... związek został bezdzietny przez dwa lata. To zrozumiałe, młoda pani Arnaud zapewne nie osiągnęła jeszcze dojrzałości. Kto gorszy się takim obrotem rzeczy, nie zdaje sobie sprawy ze stanu umysłu młodej kobiety w owych czasach, ani z tego, czym było wówczas małżeństwo. Bycie kobietą, bycie mężczyzną, tak samo jak i małżeństwo, są to zmienne, ich treść jest „metabletyczna”. Nic nas nie upoważnia do użalania się nad losem pani Arnaud, prawdopodobnie nie był wcale ciężki. Gdyby dziś dorosły mężczyzna poślubił dwunasto- czy trzynastoletnią dziewczynkę, po nocy poślubnej uciekłaby ona najpewniej do rodziców. Pani Arnaud miała niespełna piętnaście lat, kiedy w 1588 powiła pierwsze dziecko. Żyło tylko 5 dni. Między 1588 a 1601 rodziła prawie co rok: Antoni (styczeń 1588, zmarł po 5 dniach),Robert (maj 1589, pan Andilly), Katarzyna (czerwiec 1590, pani Le Maitre), Żaklina (wrzesień 1591, Matka Angelika), Anna (1592, Matka Anna od Wcielenia), Joanna (grudzień 1593, Matka Agnieszka), N... córka (koniec października 1594, zmarła), Antoni (sierpień 1595, żył trzy i pół roku), Szymon (maj 1596, biskup Angers), N... chłopiec (1598 albo 1599, zmarł w niemowlęctwie), Maria (kwiecień 1600), Magdalena (1601, żyła parę lat), Szymon (ok.1603, przyszły „maestro di campo”).

W roku 1603 trzydziestoletnia pani Arnaud była matką 14 dzieci urodzonych w przeciągu 15 lat. Ośmioro zostało przy życiu. Począwszy od 1603 przerwy między kolejnymi urodzinami stają się trochę dłuższe, rośnie też śmiertelość. Między 1603 a 1607 pauza, w marcu 1607 bliźniaki (Antoni i Magdalena, zmarli w niemowlęctwie). Między 1607 a 1611 troje dzieci, z których wyżyło tylko jedno: Magdalena, zakonnica w Port-Royal. W 1612 ostatni z dwudziestki - Antoni, przyszły doktor. Przez ostanie 7 lat życia Antoine'a Arnaud (zmarł w 1619) pani Arnaud już nie rodzi. Narodziny dwudziestego dziecka zostały uznane za cud. Przy porzednim, dziewiętnastym porodzie chirurdzy uprzedzili matkę, że następne dziecko grozi jej śmiercią. Ten długi cykl poczęć ustaje w roku 1612, kiedy miała lat trzydzieści dziewięć. Jak widać, przed każdym dzieckiem bramy śmierci stały na oścież otwarte przez jego zmarłe rodzeństwo - oraz matkę. A gdy osiągnęło wiek dojrzały i żeniło się, jego własne dzieci troszczyły się o to, żeby brama się nie zamknęła. Śmierć była zatem zawsze obecna, stanowiła część codzienności.

Któż chciałby żyć w tych czasach? Kto chciałby żeby dżuma i cholera znów wyszły na światło dnia i podjęły swą niszczycielską robotę? Kto starałby się zbliżyć dziecko ze śmiercią. Kto pragnąłby ujrzeć matki biegnące w ślad za niemowlętami do bram, spoza których nie ma powrotu? [...]

KRUCHOŚĆ: WSKAŹNIK WARTOŚCI.

Wystarcy dmuchnąć aby rozwiał się kosmyk włosów przechowywany przez matkę - to ze względu na swą kruchość ta ostatnia namacalna pamiątka po dziecku jest dla niej cenna. To właśnie drobiazgi, tak łatwo ulegające zniszczeniu, zawierają w sobie wszystkie istotne momenty naszego życia: nasze dzieciństwo przechowuje się w tykaniu zegara u dziadków - cóż bardziej ulotnego niż ten cichy dźwięk? Nasza podróż poślubna - w kroplach deszczu spływających po szybie przedziału; spotykają się ze sobą lub nagle zbaczają z mokrego śladu poprzedniej kropli, by spływać własną drogą. Koniec miłości - w popiele zbieranym o świcie z dywanu - a przecież nie ma już śladu popiołu ani, być może, pokoju czy domu.

Dziecko wie, że drobiazgi zasługują na uwagę już wtedy, gdy przy pomocy kciuka i palca wskazującego zbiera resztki po dorosłych i wyciąga je do nas. Nie bardzo wiemy co z tym zrobić; uśmiechamy się do niego i strzepując te paprochy ze spodni podejrzewamy niejasno, że ten gest kompromituje porządek rzeczy. Ale czy możemy zachować się inaczej? Nasze oczy zwrócone są ku temu, co ma w sobie rozmach, co wydaje się niezniszczalne. To, co wielkie, masywne, nie ma dla nas jednak znaczenia, tyle że imponuje, że dezorientuje. Wzruszają nas natomiast drobiazgi, rzeczy zdawałoby się najbardziej błahe, najbardziej przemijające . Człowiek jest istotą oddaną bagatelkom : to, co prześlizguje mu się między palcami, jest dla niego cenne i pozostaje na zawsze wyryte w pamięci; prędzej czy później odkrywa on, że całe jego życie mieści się w tym, co ginie. Rzeczy są dla nas cenne, są nasze, są intymna częścią naszego istnienia dlatego właśnie, że tak łatwo i szybko niszczeją. Należą tylko do nas i my należymy tylko do nich. Czy nasza czułość dla paru bliskich, którzy przez krótszy czy dłuższy czas żyją obok nas, byłaby równie głęboka, gdyby nie odchodzili oni ku starości i śmierci? To właśnie nikły blask śmierci sprawia, że są oni tak drodzy.

Czy potrafimy jeszcze przekazać tę wiedzę naszym dzieciom? Delikatnie, lecz stanowczo zamknęliśmy bramy, które odgradzają życie od śmierci. Za jakiś czas zniknie ów słaby blask, który do nas jeszcze spod tej bramy dociera; w końcu nasze dzieci uważać będą śmierć za fałszywą nutę, za anomalię życia.

DZIECIŃSTWO: WYGNANIE.

Nie ulega wątpliwości, że nie jesteśmy od tego dalecy. Trzymamy dziecko coraz dalej od tego, co należy do świata dorosłych. Dialog między dużymi i małymi pozbawiony jest od dawna właściwych słów na określenie wszystkiego, co ma związek z seksualnością; niedługo podobnie będzie ze śmiercią.

Dziecko żyje w osobnym świecie. Na poprzednich stronicach poświęciliśmy temu sporo uwag (może zbyt oględnych, zbyt teoretycznych), chcąc dostatecznie wyraźnie i wymownie oddać osobność tego świata. Jednak ten, kto chce zobaczyć odosobnienie dziecięcego świata, kto chce stwierdzić na własne oczy, jak (przekonani o swych najlepszych intencjach) porywamy dziecko z naszego świata, aby umieścić je w specjalnie zarezerwowanej przez nas dla niego przestrzeni, powinien odwiedzić tereny zabaw w swoim mieście. Niechaj się postara spojrzeć świeżym okiem na ich pewne osobliwości albo raczej niech się wpierw uwolni od nawyku dopatrywania się dowodu miłości w każdej wymierzonej dziecku odmowie. Obszar dziecka to przestrzeń wyznaczona siatką i parkanem, wysepka wśród dorosłego świata, stosunkowo bezpieczne miejsce na terytorium śmiertelnej dojrzałości, miejsce przymusowego wygnania.

Kiedy dziecko wychodzi na ulicę - chodzi przecież do szkoły i z niej powraca - musi uzbroić się przeciwko czyhającym nań niebezpieczeństwom. W Holandii dorośli wkładają mu do ręki tablicę ostrzegawczą; na brzegu chodnika czeka na inne dzieci, po czym podnosi tablicę, samochody zatrzymują się i grupka wygnańców pośpiesznie przechodzi przez jezdnię. Ledwie ostatni z gromadki umknie z asfaltu, ci, co łaskawie zaczekali, ruszają pełnym gazem.

Grupka wygnańców? Wolimy sądzić, że jesteśmy tak dobrzy dla dzieci, że dla ich bezpieczeństwa pożyczamy im atrybuty dorosłych. Proszę, dzieci chcą przejść i wszyscy się zatrzymują: businessman (dla którego time is money) i ciężarowa cysterna (której każde opóźnienie liczy się w brzęczącej monecie). Wszystko zatrzymuje się z powodu dziecka - jakże jesteśmy dobrzy. Tak, ale jednocześnie trzeba przyznać, że po całym złu, jakie wyrządziliśmy dziecku, złu niemal niewybaczalnym, nie pozostaje nam nic innego, jak być dobrymi. Nasza dobroć jest tylko znikoma kompensatą przeogromnej krzywdy.

„Mémoires de Théodore Agrippa d'Aubigné”, Paris 1854.

Pascal „Oeuvres complètes”, Hachette, Paris 1877, t. I. s. 2.

Gaton Bachelard, „Wyobraźnia poetycka”, Warszawa 1975, przekł. H.Chudaka, s. 48.

Charles Péguy „La porche du mystère de la deuxème vertu,” w „Oeuvres poétiques complètes”, Paris, s. 188.

André Gide „Jeżeli nie umiera ziarno”, Warszawa 1962, przekład J.Rogozińskiego, s. 17-18.

J.Green, „Journal V”, s. 263

por. Ph.Ariès, op. cit., s. 113 I nast.

Czułość ludzi na małe rzeczy, a nieczułość na duże - to szczególna opaczność, Pacal, „Mysli”, 198.

Hamann pisze do Jacobiego (1786): Vive la bagatelle. Die machen Się zum Gegenstand, zum wichtigen Gegenstand Ihres Forschens. Dla psychologa nie ma bardziej znaczącej dewizy. Jeśli chce znaleźć odpowiedź na stojące przed nim pytania, musi szukać w rzeczach najskromniejszych. Gdyz tylko tam i nigdzie indziej spełnia się nasze istnienie.

9



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
4dfa3e7dc1d290485cfa002d0a7e0123 Van den Berg Hutten Security and safety An introduction
29 01 1998 tony van den bogaert 1
Joost van den Vondel en Lucifer
Aardweg Gerard van den Homoseksualizm i nadzieja
VAN DEN HUL THE WIND MkII
Germany s Third Empire Arthur Moeller van den Bruck (1922)
JOOST VAN DEN VONDEL EN ZIJN EMBLEMATISCHE WERKEN konspekt
Joost van den Vondel en Lucifer(1)
Aardweg Gerard van den Homoseksualizm i nadzieja zapasowa
Pierre L van den Berghe Łączenie paradygmatów
Pierre L van den Berghe Bestia wraca do łask w stronę biospołecznej teorii agresji
VAN DEN HUL INTEGRATION HYBRID
Van Den Hul Revelation
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Zaburzenia rytmu serca u dzieci
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej

więcej podobnych podstron