Baśnie i legendy polskie Elżbieta Brzoza


BaśNIE

i legendy polskie

Ilustrował

Mirosław Tokarczyk

Nasza Księgarnia

© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1997

Wybór baśni i legend Elżbieta Brzoza

Projekt okładki i strony tytułowej Zenon Porada

Nikt nie wie, kiedy i gdzie powstały opowieści o nieznanych światach, dziwnych, nierealnych postaciach oraz wydarzeniach i kiedy ludzie zaczęli je sobie przekazywać. Nie wiadomo, od jak dawna żyją w wyobraźni kolejnych pokoleń biedne sieroty i dzielni rycerze, dobre duchy i straszne smoki. Wiemy jednak, że baśnie o nich powstawały od bardzo dawna, bo były ludziom potrzebne, jak chleb i jak dach nad głową.

Człowiekowi nie wystarcza to, co widzi i czego doznaje na co dzień. Z,2iwszt pragnął dowiedzieć się, jak jest tam, gdzie jego wzrok nie sięga, za górą, za lasem. Chciał poznać to, co było, i domyślać się tego, co będzie.

Każdemu zawsze potrzebne były, i są, marzenia o świecie innym, piękniejszym, sprawiedliwszym. Marzenia o przygodach, niezwykłych czynach, o potędze.

Baśnie więc zrodziły się z marzeń, z chęci doskonalenia świata, w którym powinno zwyciężać dobro, w którym odwaga, wysiłek, poświęcenie i praca człowieka są nagradzane.

Baśnie - to przecież opowiadania o treści fantastycznej. Są w nich zwykli ludzie i ich codzienne sprawy, a obok - zmory, topielce, licha, strachy, dobre wróżki i siły nieczyste. Cały ten świat jest jednak ludzki: zwierzęta mówią, skały i rośliny poddają się człowiekowi, służą mu dobre duchy, a diabeł i śmierć zawierają z nim umowy.

W dawnych czasach, po pracy, przy ognisku zbierali się ludzie - dorośli i dzieci, by słuchać bajarzy lub bajarek, którzy swymi opowieściami zabawiali ich i dodawali otuchy. W tych baśniach dobrzy mogli zawsze liczyć na sprawiedliwość, biedni - zdobyć bogactwo, a pogardzani - wspiąć się nawet na tron królewski.

W baśni bowiem wszystko jest możliwe, wszystko jest do zdobycia. Wystarczy wyjść z domu...

Za jego progiem, nawet na wypędzonych czeka przygoda, a na drodze zawsze można spotkać tajemniczą postać, dziarskiego rumaka lub pracowite pszczoły, które pomogą osiągnąć cel. Na drodze czyhają też niebezpieczeństwa, lecz dzielnym bohaterom zawsze udaje się je pokonać. Bywają baśnie krwawe i okrutne, a w nich istoty złe i podstępne. Ktoś kogoś czasem zabija, wyrzuca z domu, oszukuje, straszy. Kto by się jednak tym wszystkim przejmował! Przecież to tylko baśnie, które przeważnie dobrze się kończą.

Bliskie baśniom są legendy i podania. Legendy - to opowieści fantastyczne o wydarzeniach i postaciach historycznych. Ich źródłem w dawnych czasach była chęć, a nawet potrzeba, wytłumaczenia zjawisk niepojętych, które niepokoiły, dziwiły, wymagały wyjaśnienia. Dziś wiemy już, jak powstały Karpaty, znamy nazwiska założycieli miast oraz imiona pierwszych polskich władców. Zanim jednak wyjaśniła to wszystko nauka, nasi przodkowie próbowali tłumaczyć sobie różne zjawiska - zwłaszcza tajemnicze i niebezpieczne - po swojemu, angażując w to czary i nieziemskie istoty.

Legendy opowiadają także o ludziach znanych z historii, zapisanych w religii: o królach, rycerzach, świętych, męczennikach. Ludzka fantazja wyposaża te postacie w cechy niezwykłe, przypisuje im moc nadprzyrodzoną, a także wyjątkową dobroć, dzielność i mądrość. Biednym ludziom imponowali również buntownicy, którzy brali ich w obronę. Dlatego

bohaterem stał się zbójnik Janosik. Do dziś spierają się o niego dwa narody - polski i słowacki.

Podania przypominają często legendy, związane są zwykle z jakimś regionem, okolicą, miastem. Opowiadają o tym, jak powstały niezwykłe miejsca, na przykład Smocza Jama na Wawelu albo grota króla Łokietka w Ojcowie. Rozprawiają o osobliwościach dawnych grodów i tradycjach z nimi związanych.

Podania zastępowały prostym ludziom historię. Informowały więc o założycielach rodów, o początkach państwa, o pradawnych władcach, jak Lech, Czech i Rus czy król Krak i królewna Wanda. Historia nie zna tych postaci, nie wspominają o nich żadne dokumenty, ale przecież żyją one właśnie w fantastycznych opowieściach ludowych. Być może śladami po nich są krakowskie kopce Krakusa i Wandy, kryjące podobno mogiły dzielnego króla i jego córki, która wolała umrzeć, niż oddać rękę wrogowi swego ludu.

Ludzie wierzyli podaniom. Utrwalały w nich one poczucie wspólnoty i wzajemnych powiązań. Były też potrzebne dla podtrzymania na duchu w ciężkich chwilach i ważne dla utrzymania świadomości o dawnej wielkości oraz szczytnych tradycjach. Dlatego pewnie w maleńkich, podbitych, pozbawionych państwowości narodach szczególnie żywa jest pamięć o wielkich legendarnych bohaterach.

Legendy i podania, związane z regionami, miastami, a nawet wioskami, wzmacniały więzy mieszkańców z „małymi ojczyznami". Opowieści te, na przykład o Bałtyku, o Tatrach, o Dunajcu czy o jeziorze Wigry, dodają barwy okolicom, które stają się dzięki temu jakby bliższe i ciekawsze.

Z miejscami wiążą się także legendarne postacie. Zaludniały one warszawskie Stare Miasto, pamiętające założycieli - Warsa ,i Sawę, gdzie żył bazyliszek i złota kaczka. W kopalniach Śląska pojawiał się Skarbnik, w Tatrach głębokim snem spali rycerze.

8

Człowiek, choć, zdawałoby się, tyle może, jest słaby i bezbronny wobec losu, śmierci, czasem nawet przyrody. Bohaterów opowieści wyposażył więc w cechy, o których sam marzył. Wśród legendarnych postaci są zatem czarnoksiężnicy, mistrzowie. Oni potrafili przechytrzyć diabła, a nawet śmierć oszukać, a także zapewnić sobie życie - wprawdzie na księżycu, jak Twardowski, ale życie wieczne!

Baśnie, podania, legendy przed wiekami układali prości ludzie. Przekazywane były z ust do ust, przechodziły z pokolenia na pokolenie, krążyły po wsiach, dworach i miastach, po domach, gdzie czasami dzieciom opowiadały je piastunki. Potem opowieści te zaczęli spisywać pisarze i uczeni. We Francji zbierał baśnie Charles Perrault, w Niemczech - bracia Jakub i Wilhelm Grimmowie. Polskie baśnie i legendy gromadzili i nadawali im kształt artystyczny dawni twórcy, jak -Kazimierz W. Wójcieki, Władysław L. Anczyc, Jan Kasprowicz, Or-Ot (czyli Artur Oppman) i bardzo wielu innych. Później baśnie opracowywali Gustaw Morcinek - życiem i sercem związany ze Śląskiem, Ewa Szelburg-Zarembina czy miłośniczka ludowej kultury Janina Porazińska.

Pisarze i poeci pragną ocalić od zapomnienia dawne opowieści ludowe, wzbogacają ich formę, przystosowują do oczekiwań współczesnego czytelnika. Przy tym nie pozwalają zapomnieć

0 przeszłości. W dzisiejszych czasach, kiedy już po wsiach nie krążą bajarze i nie opowiadają o diable Borucie, dawne baśnie

1 legendy przypomnieli dzieciom współcześni pisarze, na przykład Wanda Chotomska, Marian Orłoń, Maria Kriiger, Zdzisław Nowak.

Marta Ziółkowska-Sobecka

Janusz Korczak

Legenda o pieśni

Kiedy caluchny świat był już stworzony, skończony, gotowy - każdy przyznać musiał, że jest bardzo piękny. Pośród falujących mórz rozrzucony był ląd koloru czekolady, na lądzie usypane były góry i nasadzone lasy. Szczyty gór przysypane były puchem śnieżnym, podnóża wysłane miękką trawą, utkaną kwiatami białymi, niebieskimi, żółtymi i czerwonymi.

W lasach było wiele rozmaitych zwierząt, małych i dużych, wcale do siebie niepodobnych. Na drzewach ptaki wiły swe mieszkania, a same pływały w powietrzu na żaglach z różnobarwnych piór. Królem ptaków był orzeł.

Nie wiedzieli ludzie, że orzeł tak wysoko fruwa, aż powyżej księżyca, słońca i wszystkich gwiazd. Orzeł nie mógł powiedzieć, bo nie miał wcale głosu, jak nie. mieli głosu ani zwierzęta, ani lasy, ani morza, ani ludzie. Wszystko było tak samo piękne jak dziś, tylko ciche, nieme, więc smutne.

&¦¦

Razu pewnego wzbił się orzeł tak wysoko, że aż dofrunął do nieba. Patrzy, a tu aniołowie zebrali się i na coś czekają. A tu jeden anioł przyniósł złotą skrzynkę, otworzył ją brylantowym kluczem i wyjął sznur pereł; rozwiązał jedwabny sznurek i zaczął wszystkim aniołom perły rozdawać.

A orzeł patrzy zdziwiony, bo nie wie, co z tego będzie. Kiedy perły były rozdane, aniołowie usiedli na ławkach, każdy umieścił w anielskim gardziołku otrzymaną perłę - i zaczęły się śpiewy.

Ach, jakie to było cudowne! Orzeł płakał i śmiał się z radości, a kiedy wrócił na ziemię, było mu strasznie smutno, nic go nie bawiło: ani wysokie skały, ani kołysanie się morza, ani mieniące się gwiazdy, ani śnieg lśniący - myślał tylko o złotej skrzynce, gdzie były schowane perły pieśni.

„Ukradnę je" - pomyślał wreszcie.

Zauważyły ptaki, że ich król jest smutny, że stracił apetyt i sen, chowa się po dzikich szczytach i często na długo gdzieś znika - i tym smutniejsze były, że nie mogły ani pomówić o tym, ani zaśpiewać, bo były nieme.

Aż zakradł się orzeł do nieba, a kiedy aniołowie spać się pokładli, dziobem i pazurami otworzył skrzynkę, aż dziób mu się skrzywił i wygięły, i pokrwawiły pazury - porwał sznur pieśni i dalejże na ziemię. Ale czy o gwiazdę zahaczył, czy przepalił o słońce, dość że pękł sznurek i perły jak deszcz się posypały.

Jedna perła padła w morze i morze śpiewać zaczęło, druga padła w las - i las zanucił pieśń, i zaszemrał strumień, i zagadały góry.

10

A

y

'•Ci

/"¦

II

Ptaki myślały, że to muszki padają, i najwięcej pochwytały małych perełek i teraz najwięcej śpiewają.

Na progu chaty siedział chłopiec i dmuchał w drewienko, w którym dziurki powywiercał - i nagle w jedną dziurkę wpadła perełka pieśni i fujarka nucić zaczęła. Ucieszył się chłopak i po raz pierwszy zawołał:

- Ach, jak pięknie!

Największą perłę pochwycił orzeł i ukrył w szczelinie. Ale złe sumienie nie dawało mu spokoju. Księżyc, gwiazdy i słońce wołały nań ciągle:

- Złodziej! Ukradł! Złodziej!.

Orzeł darował ostatnią perłę słowikowi, słowik dał ją jaskółce, a jaskółka człowiekowi.

Trzy dni tylko były anielskie perły na ziemi, bo roztopiły się i w mgle wieczornej uniosły się znów do nieba.

Ale już człowiek nauczył się naśladować głosy wszystkich pereł: i tej z morza, i tej z gór, i tej z lasów - bo taka była moc największej perły.

Od tej pory orzeł nie wzbija się już tak wysoko, ma krzywy dziób i zakręcone pazury, słowikowi wolno śpiewać tylko po zachodzie słońca, jaskółce pozwalają ludzie mieszkać w swojej chacie, a człowiek włada pieśnią, która naśladuje wszystkie głosy i towarzyszy mu w smutku i w weselu, przy pracy i w boju.

Należy kochać i szanować pieśń, bo pochodzenie jej anielskie; dało nam ją poświęcenie królewskie i przywiązanie wiernej, małej ptaszyny.

Stanisław Świrko

12

Orle gniazdo

Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska, szukając nowych siedzib dla siebie i swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów* odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów. Pochód zamykały zbrojne oddziały pieszych łuczników i osz-czepników. Podobna straż ubezpieczała obie strony wędrujących plemion.

I tak szli dzień za dniem, niepowstrzymani jak mrowie, torując sobie toporami drogę wśród puszczy

* woj - wojownik, rycerz

i przeprawiając się w bród przez wszystkie napotkane rzeki. Zawieje śnieżne wymroziły ich zimą, wiosenne deszcze wysiekły, a teraz piekło upalne słońce lipcowe.

Na czele konnej drużyny jechali wodzowie plemienni, trzej bracia rodzeni: Lech, Czech i Rus. Każdy z nich, choć na swój sposób dorodny, inny prezentował wygląd i naturę: Lech szczery i pogodny, Rus milczący i zamknięty w sobie, Czech niespokojny, bystry i ruchliwy.

W południe całe plemię przeprawiło się przez niewielką rzekę, która srebrzystą wstęgą łączyła z sobą łańcuch drobnych, malowniczych jezior przebłyskujących wśród drzew w prawo i w lewo. Puszcza rzedła coraz bardziej i wreszcie urwała się, jakby ucięta toporem.

Przed oczyma idących roztoczyła się piękna i rozległa dolina, a w jej głębi wznosiło się kilka niezbyt wysokich pagórków oblanych wokół wieńcem niewielkich jezior. Na najwyższym wzgórzu wznosił się potężny, stary dąb. Lechowi aż oczy roześmiały się na widok tej uroczej krainy i wstrzymał bezwiednie konia.

A oto od strony najbliższego jeziora wzbił się nagle w górę srebrnopióry ptak, potężny biały orzeł niosący zdobycz w szponach, i zatoczywszy szerokie koło nad samotnym dębem na wzgórzu osiadł na jego szczycie witany radosnym kwileniem piskląt. Rus porwał za łuk i wspiął konia do galopu, ale Lech położył mu łagodnie dłoń na cuglach.

- Zaczekaj, mój bracie! Oto sam Bóg najwyższy, gromowładny i wszystkowidzący Światowid, zsyła nam znak swój widoczny. Tego orła białego przyjmuję za godło ludu swego, a wokół dębu zbuduję gród swój książęcy i od orlego gniazda Gniezdnem go nazwę.

Wojowie i starszyzna wznieśli na znak zgody trzykrotne „hura", ale brat książęcy, Rus, zmarszczył sokole brwi i po namyśle tak oto odpowiedział:

- Piękna to jest dolina, ale nas jest mnogo jako piasku w tych jeziorach, nie wyżywi wszystkich ta ziemia.

Więc zrobili wiec wszystkich wojów i starszyzny rodów i uradzili zgodnie, iż Lech zostanie tu ze swym ludem, a Czech i Rus pójdą dalej szukać dla swych plemion innych dziedzin. Nazajutrz, pożegnawszy się, Czech i Rus odjechali ze swymi wojami.

A tymczasem na rozkaz knezia Lecha w okolicznej puszczy co dzień dudniły topory i poszóstne zaprzęgi wołów zwoziły na wzgórze z orlim gniazdem potężne pnie dębowe, strzeliste sosny żywiczne i wysmukłe, twarde buki. Nim jesień uzłociła okoliczne bory, już gród książęcy, Gniezdno, stał na najwznioślejszym wzgórzu.

A para białych orłów, jakby wyczuwając, iż są dla tego ludu świętymi ptakami, zaprawiała spokojnie swe młode pisklęta do lotu.

Marian Orłoń

16

Książę Popiel i myszy

Rozrastał się gród Gniezno, założony przez Lecha, zmieniali się jego władcy, aż na tron wstąpił książę Popiel. Zły to był władca. Do rządzenia rękę miał twardą, a do rozrzutności nader lekką. Drżał, by władzy nie stracić i z nikim jej nie dzielić, choć sam mądrze zarządzać nie potrafił. Gnębił poddanych, bezlitośnie ściągał daniny, by je wnet przepuścić na uczty i zabawy. Gardził radami stryjów, którzy go na tron powołali i w rządach pomagać mieli, chełpliwie głosząc, że sam sobie poradzi. Z wielkim niepokojem patrzono na poczynania młodego władcy. Wróżono najgorsze.

Aż tu naraz rozeszła się wieść, że książę żenić się zamierza. Nadzieja wstąpiła w serca stryjów i poddanych.

- Mądra żona niejednego ze złej drogi sprowadziła - mówiono. - Może i ta go odmieni? Może hulanki mu z głowy wybije i oczy na sprawy kraju otworzy? Może mu serce zmiękczy i w doli poddanych ulży?

A żoną Popielą zostać miała księżniczka niemiecka, z którą go od pewnego czasu swatano.

I wkrótce też nią została. Wyprawiono wesele wystawne i huczne, jak na zwyczaje Popielą przystało. Przez kilka dni gnieźnieński gród rozbrzmiewał muzyką i śpiewem, przez kilka dni opróżniano beczki z winem i miodem oraz jedzono mięsa najrozmaitsze.

Jednakże wnet się okazało, że przedwczesna była nadzieja stryjów i poddanych. Nowa księżniczka okazała się dla męża nie dobrym, ale złym duchem. Za jej to przyczyną na dworze książęcym bawiono się jeszcze huczniej, zaś niedola poddanych wzrosła. Bowiem chciwość księżnej nie miała granic. Oszczędzała ona na wszystkim z wyjątkiem przepychu i zabaw.

Boleli nad tym stryjowie, upominali księcia, wreszcie zagrozili mu pozbawieniem władzy, jeśli swego postępowania nie zmieni. Przestraszył się Popiel tej groźby, wiedział, że spełnić się ona może. Od dawna już zresztą stryjów o knowania podejrzewał, poszedł więc radzić się żony, co ma czynić. A miała księżna serce nie tylko chciwe, ale również podstępne i okrutne. W tym to podstępnym sercu zrodził się plan, który Popielowi rychło podsunęła.

W kilka dni później do każdego z Popielowych stryjów przy cwałował wysłaniec z posłaniem, że książę zaprasza krewniaków na ucztę pojednawczą, jaką w grodzie zwanym Kruszwicą, leżącym nad jeziorem Gopłem, zamierza wyprawić. Ucieszyła

18

stryjów ta naglą przemiana księcia i choć na dnie ich serc czaiła się jeszcze nieufność, to jak jeden mąż do Kruszwicy zjechali.

Wprowadzono ich do okazałej komnaty, gdzie Popiel wraz z księżną czekali, zapraszając do stołów obficie jadłem zastawionych. Zaskoczeni przyjęciem, goście nie zwrócili uwagi na fałszywą uprzejmość księcia i złe błyski w oczach jego żony. Zajmowali miejsca według starszeństwa, a gdy to uczynili, Popiel przemówił w te słowa:

- Raduję się, że przybyliście i jesteście gotowi na wyciągniętą rękę wyciągniętą ręką odpowiedzieć. Każdy człowiek błądzi, ale przychodzi taki czas, kiedy z błędów wyrasta. I na mnie taki czas przyszedł. Pomogły mi w tym wasze rady i napomnienia. Żeby już więcej swarów między nami nie było, podnieśmy puchary i wypijmy za zgodę!

Powstali wszyscy z miejsc i ujmując w dłonie puchary gromko odkrzyknęli:

- Za zgodę!

Trącono się cynowymi naczyniami i toast został spełniony. I w tym momencie jakby czymś złowieszczym powiało po komnacie. Bolesny skurcz przebiegł po twarzach gości. Niewidzialne ręce ścisnęły im gardła. Czarna zasłona opadła na oczy. Z bezsilnych rąk wypadły puchary. Nogi ugięły się pod biesiadnikami i stryjowie, jeden po drugim, zwalili się na podłogę. Sztywniejące języki mogły jedynie wyszeptać:

- Zdrada! Otruto nas! Zdrada!

u

Triumfalny śmiech Popielą wypełnił komnatę.

- Tak, truciznę piliście, a nie wino! - wołał. - To była zapłata za wasze knowania. Za to, że czyhaliście na mój tron, jak dziki zwierz na łatwą zdobycz. Przejrzałem was, ale wyście mnie nie przejrzeli i dlatego konacie teraz w mękach. A gdy ostatni z was sczeźnie, każę wasze ciała do Gopła wrzucić, bo nie zasłużyliście na inny pogrzeb!

Tak się też stało. Gdy ostatni ze stryjów ducha wyzionął, służba wywlokła ich ciała z komnaty i w wodach Gopła zatopiła.

W grodzie zaś ucztowano. Wszak stoły były już zastawione, a uczta w pełni zasłużona. Książę radował się, że osiadł wreszcie mocno na tronie, a księżna była dumna, że stało się to dzięki jej pomysłowi.

Ucztując, nie zwrócili uwagi na czarne chmury, które skłębiły się nagle nad Kruszwicą. I nie przeczuwali, że nadciągają chmury stokroć groźniejsze od nich. Mieli się o tym niebawem przekonać.

Popiel i jego małżonka spożywali właśnie wieczerzę i rozmawiali o rychłym powrocie do Gniezna, kiedy do komnaty wpadł pobladły giermek krzycząc od progu:

- Myszy, panie!

- Jakie myszy? - zdumiał się Popiel.

- Nadciągają ze wszystkich stron - wyrzucał z siebie giermek. - Pełno ich w grodzie. Są wszędzie. Rzucają się na'ludzi. Gryzą.

Popiel przyjrzał mu się uważnie i spytał:

- Nie chórzyście aby?

20

21

- Nie, panie. One naprawdę...

I nie dokończył, bo nagle przez uchylone drzwi wdarła się do komnaty szara, popiskująca masa małych zwierzątek, wypełniła komnatę, otoczyła książęcą parę i rzuciła się na nią. Zerwał się przestraszony książę, wrzasnęła przerażona księżna i oboje poczęli odpędzać natarczywe stworzenia, ale te - niezrażone - zaczęły wspinać się na stoły, wdzierać na książęce szaty, wbijać ostre zęby w odsłoniętą skórę.

- Służba! Straże! - krzyknął Popiel. - Usunąć to szkaradzieństwo! Wybić do nogi!

Rzucili się słudzy na szarą, ruchliwą masę, ale im więcej myszy ginęło pod ich uderzeniami, tym więcej ich przybywało. Rosła ta mysia fala, kłębiła się, nie było przed nią ucieczki. Daremnie Popiel i księżna chronili się do kolejnych komnat, daremnie szczelnie zamykali za sobą drzwi. Zdawało się, że mysia chmara przenika ściany, korzysta z tajemnych przejść i ściga uciekających.

- Na wyspę! Na jezioro! - zadecydował w końcu Popiel, upatrując w tym ostatecznego ratunku.

Ale i to nie pomogło. Mysia nawałnica dopadła ich również na wyspie. I wtedy Popiel zrozumiał, że nie ma już ratunku. To nie zwyczajne myszy go ścigają, ale pomsta i kara za otrutych podstępnie stryjów. A była to kara równie okrutna, jak okrutna była zbrodnia dokonana przez księcia i jego małżonkę. Zginęli oboje, zagryzieni przez setki, tysiące małych, szarych stworzonek.

Cecylia Niewiadomska

22

Piast

Podczas rządów Popielą niedaleko Kruszwicy miał własną zagrodę zamożny kmieć, Piast kołodziej*. Szanowali i kochali go sąsiedzi, bo chętny był do rady i pomocy, uczynny dla każdego, mądry i gospodarny.

Oprócz chaty i roli miał dużą pasiekę, która dostarczała mu miodu i wosku. Zarabiał także kołodziej stwem, więc pracy miał niemało, lecz i dostatek wszystkiego. Dobra żona Rzepicha pomagała mu w gospodarstwie, a wesołe i zdrowe dzieci stanowiły szczęście rodziców.

Poeta polski Niemcewicz, który przed stu laty prawie w pięknych śpiewach historycznych opisał sławnych ludzi i ważniejsze wypadki z naszych dziejów, tak o tym kmieciu mówił:

Pośród Kruszwicy spokojnych wieśniaków Był Piast, co bogów i ludzi miłował.

* kołodziej - wyrabiający wozy

Dom jego szczupły, ale zewsząd czysty, Za Gopłem małą pasiekę posiadał, Cienił lepiankę jawor wiekuisty, A na nim bocian gniazdo swe zakładał.

Właśnie podczas sporów z Popielem o wiece skończył lat siedem najstarszy syn Piasta. Była to dla rodziny bardzo ważna uroczystość, gdyż chłopiec z rąk matki przechodził pod opiekę ojca. W dniu urodzin dziecka obchodzono tak zwane postrzyżyny, to jest ojciec po raz pierwszy obcinał synowi długie włosy, nadawał mu imię i wzywał dla niego błogosławieństwa przodków.

Na ten obrządek spraszano sąsiadów i ugasz-czano ich hojnie, aby upamiętnić dla nich to zdarzenie i zapewnić dziecku ich życzliwość. Toteż Piast i Rzepicha zawczasu przygotowali dostateczny zapas mięsa i pieczywa, miodu i owoców leśnych. Uprzątnięto chatę, przystrojono zielenią, zastawiono obficie stoły.

Właśnie sproszeni goście zasiedli za stołem, kiedy w progu stanęli nie znani nikomu podróżni. Byli to dwaj młodzieńcy o jasnych i pogodnych twarzach; zakurzone ich szaty świadczyły wyraźnie, że daleką przebyli drogę - prosili o wypoczynek. Byli przed książęcym dworem, ale ich tam nie wpuszczono, może znajdą gościnność pod wieśniaczą strzechą.

Gościnność i w pogańskiej Polsce była najświętszym prawem, obowiązkiem. Gość w dom - Bóg w dom - mówi stare przysłowie, a maluje ono wiernie, co czuł i myślał każdy.

J

Z radością też powitał Piast przybyłych, podał im wody, aby obmyli się z kurzu, i posadził za stołem prosząc, aby jedli.

Tymczasem rozpoczęły się obrzędy.

Matka przyprowadziła biało ubranego chłopca, w płóciennej koszuli, z rozczesanymi długimi włosami, i powiodła go przed ojca.

Chłopak padł mu do nóg, a Piast go podniósł, uściskał, pokropił wodą ze źródła i ująwszy nożyce, przystrzygł mu włosy nad czołem.

Oddał potem nożyce najstarszemu z gości, ten uciął znowu długi pukiel i tak koleją co starsi krewni i sąsiedzi strzygli po trochu włosy wkoło głowy dziecka.

Kobiety je zbierały, aby zakopać w ziemię.

Wtedy podnieśli się obcy podróżni, a jeden z nich przemówił:

- Pozwólcie i nam, bracia, pobłogosławić chłopca w imię naszego Boga.

I zrobiwszy znak krzyża, dodał:

- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego chrzczę ciebie, Ziemowicie. Niech błogosławieństwo Boże będzie z tobą, nad domem twoim i dziećmi twoimi.

Obecni słuchali tego ze zdziwieniem, wzruszeni i pełni wdzięczności. Błogosławieństwo Boże jest przecież największym darem. Imię Ziemowita podobało się też wszystkim, Piast dziękował serdecznie.

Rozpoczęły się teraz pieśni obrzędowe. Matka przyniosła wieniec ze świeżych ziół upleciony i włożyła postrzyżonemu synowi na głowę, ojciec wziął

24

go za rękę i powiódł na cmentarz, aby modlitwą uczcić duchy dziadków i zostawić ofiary na ich grobach.

Przez drogę śpiewano pieśni, groby polano mlekiem, poustawiano na nich misy z jadłem.

Kiedy wrócono na koniec do domu, spostrzeżono, że obcy młodzieńcy zniknęli. Kiedy odeszli, nikt nie zauważył, nikt nie wiedział, w którą stronę się udali. Musieli być to ludzie święci, gdyż zostawili święty dar bogów: błogosławieństwo.

Rozeszli się na koniec goście, ale nazajutrz wrócili z wieściami, że kmiecie się zbierają, aby obrać innego księcia; Popielą nikt słuchać nie chce.

Ze wszystkich stron schodziły się liczne gromady, jedni szli pieszo, inni jechali na wozach, tamci znów konno, a nikt zagrody Piasta nie ominął. Każdy rad był usłyszeć jego mądre słowa i pokrzepić siły za gościnnym stołem. W Kruszwicy bardzo prędko głód zaczął dokuczać: okolica nie mogła wyżywić tylu ludzi, wielkich zapasów nikt z sobą nie przywiózł, a to, co było, nie wystarczało dla wszystkich.

Gościnny kołodziej witał, podejmował, lecz w duszy rosła mu troska i trwoga: skądże dla tylu wystarczy? I co począć, skoro zabraknie żywności?

Z niepokojem pyta żony, co ma jeszcze w spiżarni. Biegnie Rzepicha zaraz do komory, ale po chwili wraca i opowiada z największym zdziwieniem, że zapasów nic nie ubywa, wszystkie miski pełne jedzenia, jak były.

Cieszy się Piast i dziwi, dziękuje bogom za ten dar ich łaski i śmielej zaprasza, częstuje.

_ 26

- Dobry z ciebie gospodarz - chwalą ze zdziwieniem goście - kiedy wystarczysz na takie gromady.

- Nie moja w tym zasługa - tłumaczy się wieśniak. - Boża to wola i błogosławieństwo: świętych snadź ludzi ugościłem w chacie, bo odtąd nie ubywa mi zapasów.

Zdumieli się wszyscy, spojrzeli na siebie.

- A jakiegoż nam szukać księcia, jeśli nie takiego, któremu bogowie sami błogosławią! Nad Piastem boska ręka i opieka, Piast szczęśliwie nami rządzić będzie.

I zasiadł Piast kołodziej na tronie w Kruszwicy.

Już wdział purpurę, wziął miecz wojowniczy, Świetną koroną uwieńczył swe skronie, A wdzięczny, pragnąc uczcić stan rolniczy, Rozkazał pług swój postawić przy tronie.

Stanisław Swirko

Założenie Poznania

Kilka długich lat upłynęło już od chwili, gdy trzej bracia, Lech, Czech i Rus, pożegnali się z sobą.

Nadeszła pogodna, złota jesień - okres myślistwa. Lech zebrał swoją drużynę i wyruszył na wielkie łowy. Za drużyną powlokły się wozy na upolowaną zwierzynę oraz piesi łucznicy i oszczepnicy, jako że czasy nie były zupełnie spokojne. Skierowali się na zachód i wkrótce wkroczyli w ogromną puszczę. Raz po raz pomykała przed drużyną książęcą to gromada płochliwych saren, to jeleń rogacz. Niekiedy ziemia zadudniła od ciężkiego truchtu stada żubrów lub turów. Wtedy puszcza napełniała się psim jazgotem, tętentem kopyt końskich i graniem rogów myśliwskich obwieszczających triumf łowiecki.

Trzeciego dnia rano, w pogoni za potężnym turem, dotarli aż do ujścia rzeki Cybiny do Warty, gdzie leżała wioska rybaków i bobrowników książęcych, Stragona.

Nagle od północy zabrzmiał wśród puszczy daleki odgłos rogów.

28

- Któż to być może? - ozwał się kneź Lech - czy nie zabłąkał się który z wojów naszych?

Wojowie popatrzyli wokół siebie - byli wszyscy. Wozy ze zwierzyną również nadciągały skrzypiąc kołami po leśnych wykrotach. Za pierwszym rogiem ozwał się drugi i trzeci.

- Wróg to pewnie jakiś najechał ziemie nasze - rzekł kneź Lech, po czym kazał cofnąć się na skraj lasu i przygotować się do odparcia napaści. Łucznicy i oszczepnicy skryli się za drzewami, a wojowie przygotowali łuki i miecze i uformowali szyk bojowy. A tymczasem granie rogów było coraz liczniejsze i coraz bliższe. Wiatr donosił już tętent kopyt końskich i gwar ludzi. Wreszcie wychyliła się z puszczy spora drużyna wojów. Na jej czele jechali dwaj wodzowie. Zdążali wprost ku Stragonie.

Kneź Lech rozkazał swym wojom zadąć na rogach hasło bojowe, po czym zwinąwszy dłoń w tubę zakrzyknął:

- Kto jesteście i czego szukacie na obcej ziemi?

- Ziemia to niczyja, a czego szukamy, to rzecz nasza! - ozwał się któryś z jadących.

Nie było na co czekać. Na rozkaz knezia Lecha zawarczały pierwsze groty łuczników, a on sam razem z drużyną uderzył jak wicher na wroga. Już miały się skrzyżować wzniesione w górę miecze, gdy nagle Lech rzucił broń na ziemię i krzyknął radośnie:

- Czech! Rus! Brać moja! Bywajcie! Zdumieli się wojowie obu drużyn, a potem schowawszy miecze zaczęli się witać. A trzej bracia,

Lech, Czech i Rus, padli sobie w ramiona i ściskali się długo i serdecznie.

Kneź Lech postanowił godnie uczcić spotkanie z braćmi, rozkazał więc rozpalić ogniska i piec nad nimi na rożnach sarnie i jelenie udźce. Przy jadle i miodzie rozwiązały się języki, więc Czech i Rus na przemiany jęli opowiadać o kilkuletnich swoich wędrówkach wśród Słowian za Odrą. Byli u Ranów na wyspie Rugii i u Radarów w świętym grodzie Swarożyca w Radogoszczy, i w Dyminie u Czrez-pienian, i u Obodrzytów w Dąbinie, i u Wągrów w Lubece.

- Wszyscy oni - opowiadał Rus - połączyli się razem i dzielnie gromią Germanów, których my zowiemy Niemcami, jako że mowy naszej nie znają.

- Pomagaliśmy im w bojach, a teraz wracamy z licznymi darami - dodał Czech.

- Zdrowie wasze, bratowie! - ozwał się Lech, wznosząc w górę srebrną czarę z miodem - w wasze ręce Czechu i Rusie!...

Gdy kubek z miodem obiegł w krąg zgromadzonych przy ognisku kneziów i wojów, Lech znów zabrał głos:

- Dzień dzisiejszy pozostanie na zawsze w pamięci naszej, w tym bowiem dniu poznan był po wielu latach rozłąki brat mój Rus i brat mój Czech. Na pamiątkę tego spotkania zbuduję na miejscu wioski Stragony nowy gród warowny i nazwę go Poznan.

- Hura!... hura!... - wykrzyknęli na znak radości i zgody wszyscy wojowie.

- Niech żyje nowy gród Poznań!

- Niech żyje kneź Lech!

I znowu srebrna czara z miodem obiegła w krąg zebraną starszyznę.

Wiosną następnego roku kneź Lech zbudował na prawym brzegu Warty warowny gród Poznań. Na podgrodziu zaczęli wznosić swe domy rzemieślnicy i kupcy. W ten sposób powstało miasto Poznań, które z czasem przekroczyło Jewy brzeg Warty i tu się najbujniej rozbudowało.

A podanie o założeniu miasta przez trzech braci znalazło później swój wyraz na jednej z wieżyczek ratusza poznańskiego, gdzie widnieją trzy dostojne głowy nakryte wspólnym kołpakiem.

Czesław Kędzierski

Trębacz ratuszowy i król kruków

Opowiem wam dziś pewną piękną historię o ratuszu poznańskim. Ratusz poznański znacie z pewnością wszyscy, a przynajmniej znacie wy wszycy, którzy mieszkacie w Poznaniu, a wy, kochani, mieszkający tam dalej, poza Poznaniem, widzieliście już zapewne ratusz poznański choćby na obrazku, na fotografii. Jest to najpiękniejszy gmach Poznania, a jeden z najpiękniejszych w całej Polsce. Wznosi się on na Starym Rynku od sześciuset lat, dumna jego, wysoka, niebotyczna wieża pamięta jeszcze chwały pełne czasy Jagiellońskie.

Z wieży tej roztacza się piękny widok na całe miasto i daleką okolicę. W wieży, tuż pod wielkim zegarem, znajduje się od dawien dawna izba tak zwanego trębacza ratuszowego. Trębacz ratuszowy był w dawnych czasach wartownikiem miejskim, to znaczy ^ czuwał stale we dnie i w nocy nad bezpieczeństwem miasta. Jeżeli na przykład gdzieś w mieście wybuchnął pożar, wtedy trębacz ratuszo-

wy trąbił na alarm, wzywając mieszkańców do gaszenia pożaru.

Otóż przed wielu, wielu laty takim strażnikiem ratuszowym był zacny i wierny Przemko. Miał on synka Bolka, dla którego największą radością było przebywanie na galeryjce wieży. Przesiadywał tam też codziennie godzinami. Przyglądał się ze swej wysoczyzny ludziom chodzącym ulicami, takim maleńkim jak karzełki. I przyglądał się chmurkom na niebie, które przybierały kształty różnych wielkoludów i koni, i smoków fantastycznych. I przysłuchiwał się głośnemu tykaniu zegara ratuszowego. (...)

Ach, śliczny był świat tam wysoko, na wieży ratuszowej, całkiem inny niż ten mały, tam na dole, na rynku i ulicach miasta. Toteż Bolko postanowił zostać, gdy dorośnie, jeno trębaczem ratuszowym, podobnie jak ojciec jego, Przemko.

Jednego razu, kiedy Bolko siedział jak zwykle na galeryjce wieży i rozmarzonym okiem w dal patrzył, nagle coś czarnego runęło u nóg jego. Bolko przeraził się ogromnie, ale uspokoił się niebawem, gdy spostrzegł, że był to tylko czarny kruk. Ptak leżał bezsilny, z obwisłym i skrwawionym skrzydłem.

Bolko był chłopcem bardzo dobrym i litościwym dla wszelkich zwierząt. Toteż nie namyślając się długo, podniósł ostrożnie rannego kruka, pogłaskał czule po czarnym, lśniącym łebku i zaniósł do izby ojcowej. Tu wymył mu troskliwie zranione skrzydło, ranę wysmarował tłuszczem gojącym i ułożył na miękkim wełniaku, w kąciku obok swego łóżeczka.

li

33

Bolko siadywał teraz całymi dniami przy kruku i pielęgnował go z serdeczną litością. I jakaż była jego radość, gdy po kilku dniach kruk wyzdrowiał już o tyle, że mógł się jako tako ruszać. Od tej chwili - skacząc zabawnie, kruk chodził wszędzie za Bolkiem, niby piesek wierny za swoim panem.

Aliści minął dalszy tydzień, kruk zupełnie już wyzdrowiał i wtedy jednej nocy zdarzyło się coś niezwykłego.

Oto kruk wskoczył na łóżeczko i dziobem uderzył Bolka lekko kilka razy w rękę.

Bolko zbudził się, otworzył oczy szeroko - i nagle stała się światłość. Przed nim stal kruk, który niebawem zmienił się w małego karzełka, w długim płaszczu purpurowym i ze złotą koroną na głowie. Bolko oniemiał z przerażenia.

Ale w tejże chwili karzełek przemówił do niego głosem smutnym a pełnym miłości:

- Nie lękaj się, Bolku. Ja jestem królem kruków, któremu uratowałeś życie. Pewien strzelec miejski strzelił do mnie z samopału i przestrzelił mi skrzydło. I gdyby nie twoje serce litościwe i twoja troskliwa opieka, byłbym na pewno umarł. Ale teraz nadeszła chwila, kiedy musimy się rozstać. Muszę już wracać do mego ludu kruczego. Tobie zawdzięczam dziś życie, a w podzięce za okazaną mi litość i miłość pozostawiam ci ten oto mały upominek.

Powiedziawszy to, wręczył Bolkowi małą srebrną trąbkę, po czym rzekł jeszcze:

- Gdy będziesz kiedy w potrzebie, zatrąb na tej

34

trąbce z wieży ratuszowej, zatrąb z każdego narożnika wieży na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością. A teraz żegnaj mi!

I karzełek zmienił się z powrotem w kruka, skoczył na okno, rozpostarł skrzydła i zniknął w przestrzeni, wśród ciemnej nocy...

Po odlocie kruka Bolko posmutniał bardzo, żal mu było ptaka, który stał mu się towarzyszem najmilszym i zabawką i do którego przywiązał się całym sercem. Nazajutrz wyszukał w domu mocną tasiemkę, przywiązał do trąbki, po czym zawiesił ją na piersi. Odtąd już nie rozłączał się z trąbką ani na chwilę.

Minęły lata i Bolko wyrósł na dzielnego młodzieńca; pomagał ojcu w czuwaniu na wieży nad bezpieczeństwem miasta, a poza tym ćwiczył się w rzemiośle wojennym jako żołnierz miejski.

I wtedy to nastały ciężkie czasy dla Poznania. Wojska nieprzyjacielskie wtargnęły do Polski, stanęły przed murami Poznania i zaczęły uderzać na nie ze wszystkich stron. Poznańczycy bronili się dzielnie, a najdzielniej walczył Bolko. Ale nieprzyjaciół było bardzo wielu. I kiedy wojska nieprzyjacielskie z wielką siłą uderzyły na Bramę Wrocławską, wtedy zdawało się, że maluczko, a miasto zdobędą.

Kobiety, dzieci i starcy w popłochu chronili się do kościołów i pałacu arcybiskupa na wyspie Tum-skiej, a przy bramie zagrożonej zostali jeno mężczyźni. Walczyli jak lwy, ale szeregi ich malały coraz bardziej.

35

Bolko widząc dokoła siebie tak straszne spustoszenie, szalał z rozpaczy na myśl, że ukochane miasto padnie ofiarą wroga. Ale wtedy właśnie przypomniał sobie z lat dziecięcych trąbkę i słowa karzełka, króla kruków:

„Gdy będziesz w potrzebie, zatrąb na tej trąbce z wieży ratuszowej na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością".

I Bolko powiedział sobie:

„Wszakże jestem teraz w wielkiej potrzebie, wszakże miastu mojemu i wszystkim mieszkańcom grozi straszne niebezpieczeństwo od wroga. Pokaż więc, trąbko moja, swoją moc!"

Po czym Bolko zawołał do swych walczących towarzyszów:

- Wytrwajcie, bracia, na stanowisku! Nie dajcie się! Ja śpieszę po pomoc! Nasze będzie zwycięstwo! Wytrwajcie! Bóg i Ojczyzna! - krzyknął i pobiegł co tchu w stronę ratusza, wbiegł po krętych schodach na wieżę ratuszową i na swej srebrnej trąbce zagrał z całych sił na wszystkie cztery strony świata.

Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, Bolko wytężył wzrok i słuch. Z zapartym oddechem czekał na to, co teraz powinno nastąpić. Hen, na dole, na murawach koło Bramy Wrocławskiej toczyła się dalej walka zażarta i nic nie zaszło takiego, co by zapowiadało bliski ratunek dla oblężonych.

Bolko niecierpliwił się coraz więcej, każda chwila oczekiwania wydawała mu się wiecznością. Okrzyki walczących wzmagają się, rosną, aż w pewnej chwili

wybuchają potężnym rykiem zwycięstwa. To wojska nieprzyjacielskie zaczynają przełamywać opór walczących obrońców.

Bolko, zobaczywszy to, myślał już tylko o tym, że nie wolno mu stać tu bezczynnie, że musi podążyć co prędzej naprzeciw wrogom - i choćby zginąć śmiercią walecznych, i już odwrócił się, by zbiec z wieży ratuszowej, gdy wtem ktoś przytrzymał go za kurtkę. Bolko spojrzał za siebie i jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał króla kruków w płaszczu purpurowym na ramionach i w koronie złotej na głowie.

- Przywołałeś mnie - rzekł do Bolka. - Uspokój się, pomoc już bliska. - A powiedziawszy to, przyłożył do ust maleńką złotą trąbkę i zatrąbił swój sygnał królewski.

I w tejże chwili na krańcach nieba pokazały się chmury czarne, które zbliżały się z błyskawiczną szybkością. Były to olbrzymie, niezliczone, tysiączne stada kruków, nadlatujące nad miasto ze wszystkich stron.

Bolko, zobaczywszy to, oniemiał całkiem ze zdumienia. Zafurkotało w powietrzu, załomotało, jak gdyby grzmot szalejącej burzy, i tysiące kruków, kracząc złowieszczo, runęły z góry wprost na wojska nieprzyjacielskie. Mocnymi skrzydłami biły w twarze napastników.

I wtedy stało się coś całkiem nieoczekiwanego. Wrogowie sądząc, że to sam diabeł wystąpił przeciwko nim na czele swych wojsk piekielnych, rzucali broń i uciekali w popłochu. Ale kruki nie zaprze-

37

stały walki, a przeciwnie - rzuciły się w pogoń za uciekającymi i zabijały ich swoimi dziobami.

Bolko nie posiadał się z radości. Pałającymi oczyma śledził przebieg tej dziwnej walki i ostateczną klęskę wojsk napastniczych. A kiedy ostatni wróg legł pod ciosami potężnych kruków, wtedy dopiero ocknął się i odwrócił się, ażeby podziękować swemu wybawcy. Ale króla kruków już nie było. Znikł niepostrzeżenie.

Bolko dojrzał go w oddali, lecącego na czele swych zwycięskich wojsk kruczych. Zerwał więc czapkę z głowy i krzyknął za odlatującymi:

- Zegnaj mi, królu kruków! Dzięki ci, dzięki stokrotne za zwycięstwo!

Radość wielka zapanowała w mieście z powodu pogromu wroga. Bolka w nagrodę za uratowanie miasta od wroga obnoszono tryumfalnie po wszystkich ulicach i obrano wójtem miasta Poznania.

A dla uczczenia tego niezwykłego zwycięstwa postanowiono, ażeby trębacz ratuszowy od tej pory grał hejnał zwycięski króla kruków stale, co godzinę, z czterech narożników wieży. Hejnał ten słyszymy po dziś dzień. Kruki co prawda już nie przylatują, ponieważ srebrna trąbka króla kruków zaginęła bezpowrotnie. Bolko upuścił ją z wieży przerażony widokiem zbliżających się stad kruczych. I mimo poszukiwań trąbki czarodziejskiej już nie znaleziono. Przepadła bez śladu. Pozostał jednak hejnał, który nam gra.

Stanisław Świrko

Przedziwna historia

o koziołkach poznańskich

się to roku pańskiego 1551, za panowania

Wielce miłościwego króla Zygmunta Augusta.

Czasy były spokojne, skarbiec miejski zasobny, dlatego też sławetni ojcowie miasta Poznania uradzili zgodnie, by na rozbudowywanym właśnie ratuszu ufundować zegar okazały, który by wydzwaniał godziny, półgodziny i kwadranse i służył obywatelom wszystkich stanów. Zawarli też w tej materii kontrakt uroczysty z mistrzem cechu zegarowego, imć Bartłomiejem Wolfem z Gubina, który podjął się takowy zegar wykonać.

Właśnie nadszedł umówiony termin - 15 września pomienionego roku, i mistrz Bartłomiej postanowił zaprezentować radzie miejskiej wykonany przez siebie zegar, umieszczony już kilka dni wcześniej na wieży ratuszowej.

Zeszli się na tę uroczystość wszyscy rajcy miejscy, zaproszono burmistrzów z innych miast wielkopolskich, zapowiedział swój przyjazd nawet sam jaśnie wielmożny wojewoda poznański.

39

Wkoło ratusza zebrała się wielka ciżba pospólstwa, ale straż miejska miała surowo przykazane, by wpuszczać do ratusza jeno dostojników miejskich i zaproszonych gości. W sali rozstawiono już stoły, wyciągano z piwnic omszałe gąsiory ze stuletnim węgrzynem i miodem kruszwickim i przygotowywano pieczywa i cukry.

Najwięcej roboty miał dnia tego imć pan Gąska, kuchmistrz poznański, któremu sam burmistrz polecił przygotować na ucztę pieczeń sarnią szpikowaną słoniną z papryką, jako że był to przysmak wojewodziński. Stał więc imć pan Gąska od wczesnego ranka przy ognisku, lewą ręką obracał rożen z pieczenia, a prawą raz po raz polewał skwierczącą sarninę roztopionym masłem przyprawionym gorzkimi migdałami, cynamonem i muszkatołową gałką.

Wkoło rozchodziła się woń tak smakowita, iż kuchcikowi Pietrkowi, który od rana z powodu rozgardiaszu i bieganiny ledwie kęs chleba zjeść zdołał, aż ckniło na wnątrzu. Spoglądał więc pożądliwie na stojący na ławie obok komina dzban z piwem, z którego mistrz Gąska raz po raz pociągał sobie z lubością, że aż mu grała spocona grdyka. Myślał Pietrek, że pryncypał wyrozumie wymowne spojrzenie oczu jego i da mu się napić choć krztynę, ale mistrz Gąska, zajęty sarnią pieczenia, ani spojrzał w jego stronę.

Wtem przed ratuszem zagrała trąbka i krzyk się rozległ wśród pospólstwa:

- Jadą, już jadą!

- Trzymaj rożen! - krzyknął kuchmistrz do Piet-rka i wyskoczył z kuchni, by popatrzeć na przyjeżdżających gości.

Pietrkowi było w to graj! Wsparł rożen o komin, a sam przypiął się jak pijawka do dzbana z piwem.

- Co za wspaniałe piwo, jeszcze takiegom nie pił w życiu swoim-mruczał Pietrek mlaskając językiem.

Nagle stała się rzecz straszna. Rożen obsunął się z komina i na wpół upieczony sarni udziec runął w sam środek ogniska. Czarny dym wypełnił całą kuchnię. Pietrek oderwał się od dzbana z piwem i zaczął wrzeszczeć, jakby go ze skóry obdzierano.

- Pali się!... Pali się!... -Gdy imć pan Gąska przybiegł na ratunek, było

już za późno: z sarniego udźca pozostał tylko czarny, skwierczący węgiel. W pierwszym porywie złości mistrz Gąska porwał Pietrka za kark i tłukł w niego jak w bęben, aż się zasapał ze zmęczenia. A potem złapał się z desperacji za głowę:

- Co ja teraz pocznę nieszczęsny! Wojewoda wprawdzie jeszcze nie przyjechał, ale lada chwila przybyć może, a tu nie mam pieczystego na stół!

Użaliwszy się w ten sposób, raz jeszcze wytataro-wał skórę biednemu Pietrkowi, a potem skoczył po radę do ochmistrza. Za chwilę był już z powrotem z dukatem w ręku. Wcisnął pieniądz w dłoń Pietr-kową i krzyknął:

- Chybaj, a żywo,'do kramu rzeźnickiego i przynieś tu w te pędy ćwiartkę cielęciny, zrobimy nową pieczeń.

40

Pietrek otarł kułakiem łzy z oczu, zacisnął dukata w garści i skoczył ku jatkom, ile miał siły w nogach. Ale gdzie tam! Była przecież niedziela i wszyscy rzemieślnicy w odświętnych strojach poszli pod ratusz na zegarowy festyn. Biegał więc Pietrek na próżno od jatki do jatki i bębnił pięściami w zawarte dźwierza kramów. Wreszcie ręce opadły mu ze zmęczenia, a łzy napłynęły do oczu z wielkiej żałości i bezradności.

Nagle coś zabeczało wedle niego raz i drugi. Obejrzał się Pietrek i widzi: na małej łączce, tuż za ostatnim kramem pasą się upalikowane dwa tłuste, białe koziołki. Niewiele myśląc porwał Pietrek za powrózek i popędził z koziołkami w stronę ratusza. Posłyszał jeno za sobą jakiś rozpaczliwy krzyk niewieści, ale nic na to nie zważał. Za chwilę był już w zadymionej kuchni.

- Panie majstrze! - wołał zasapany - cielęciny nie ma, bośmy oba zabaczyli, że to dziś niedziela, wszystkie jatki zawarte na amen! Ale przywiodłem ze sobą dwa tłuste koźlaki, z nich też będzie można zrobić pieczeń!

- Widzę, żeś nie w ciemię bity! - zawołał uradowany Gąska. - Rozpętaj koźlęta i podłóż drew na ogień, a ja skoczę po nóż. Zrobimy taką pieczeń, że i sam jaśnie wojewoda, chociaż myśliwy zawołany, nie pozna się: sarna li to, czy koza!

I z wielkiej uciechy zaśmiał się całą gębą. Rozwiązał Pietrek powrózek koźlętom, a potem podkładał drwa na komin i dmuchał w żar przygas-

ły. Na to tylko czekały koziołki: beknęły z uciechy i prysnęły w otwarte drzwi.

Skoczył Pietrek z krzykiem za nimi, one hyc na wschody, on na wschody, one hyc na wieżę, coraz wyżej i wyżej, aż wdarły się hen wysoko na gzyms okienny wedle zegara mistrza Bartłomieja, gdzie bez drabiny nijak wleźć nie było można.

Usiadł Pietrek na ostatnim stopniu wschodów i zapłakał głośno jak bóbr nad swoją dolą nieszczęsną. Przybiegł za nim mistrz Gąska, popatrzył w górę na stojące na gzymsie koziołki i takoż z desperacji siadł na wschodach.

- Już nas dziś nic nie uratuje! Taka jest widać wola boska!

Tymczasem poszóstna kareta zadudniła przed ratuszem. Wysiadł z niej sam jaśnie wojewoda z wojewodziną. Skłonił się przed nimi burmistrz z godnością i powiódł dostojnych gości do sali rajcowskiej.

Wtem zastąpiła im drogę siwa staruszka.

- Sprawiedliwości! Jaśnie wielmożny panie!

Sprawiedliwości! - wołała łkając. - Obrabowali mnie przy niedzieli! W biały dzień! Jak zbójcy!

Burmistrz poczerwieniał z gniewu jak indor i krzyknął na babinę, którą znał przecie dobrze:

- Co też wy wygadujecie, Maciej owo! Któż was to obrabował? Upiłyście się, czyście się może blekotu najadły?

Ale Maciej owa nie ustępowała.

42

1(4" tUintiu\

XX^ rym

iJUiiJJJlIiłJJJJI/jjjj

W tym momencie wypadł z ratusza kuchmistrz naczelny, imć pan Gąska, ciągnąc za ucho Pietrka. Przypadł do kolan wojewody i ze skruchą wielką jął mu opowiadać całą historię o nieudanej sarniej pieczeni. W miarę opowiadania wojewoda rozchmurzał z wolna swoje oblicze, a gdy kuchmistrz zaczął się rozwodzić o ucieczce koziołków na wieżę - nie mógł już utrzymać urzędowej powagi, tylko zatknąwszy dłonie za pas słucki śmiał się długo

- Jam nie pijana! Obrabował mnie wasz kuchcik, Pietrek, ukradł mi parę moich ślicznych koźląt. Biegłam za nim i krzyczałam. Do ratusza je przywiódł. Pewnie je tu zaszlachtowano!

I znów zalała się łzami i zaczęła lamentować:

- Litości, jaśnie wielmożny wojewodo! Litości dla biednej wdowy i jej koziołków!...

Wojewoda nasępił groźnie brwi, targnął sumias-tego wąsa i zwrócił się do gospodarza grodu poznańskiego:

- Widzę, mości burmistrzu, że nieporządki tu u was jakoweś się wkradły i zamiast gościny, sądy wojewodzińskie sprawować tu będziemy musieli.

Nagle wysoko na ratuszu zabeczało coś raz, drugi i trzeci.

- Koziołki moje, koziołki! - zakrzyknęła Madejowa. - O tam... tam! Śliczności wy moje!...

Wszyscy jak na komendę zadarli głowy ku górze i oczom nie chcą wierzyć. Wysoko na wieży ratuszowej, tuż nad zegarem stoją na gzymsie dwa białe koziołki, bodą się łbami i beczą uciesznie.

W tym momencie wypadł z ratusza kuchmistrz naczelny, imć pan Gąska, ciągnąc za ucho Pietrka. Przypadł do kolan wojewody i ze skruchą wielką jął mu opowiadać całą historię o nieudanej sarniej pieczeni. W miarę opowiadania wojewoda rozchmurzał z wolna swoje oblicze, a gdy kuchmistrz zaczął się rozwodzić o ucieczce koziołków na wieże

\ s * \ • ¦ •

- nie mógł już utrzymać urzędowej powagi, tylko

zatknąwszy dłonie za pas słucki śmiał się długo

44

\\

45

i serdecznie, aż tłusty brzuch trząsł mu się pod kontuszem, a łzy szczerej uciechy nabiegły do oczu i spływały po siwych wąsach.

- Cha cha cha!... A to ci heca!... Cha cha cha!...

Niedawna konsternacja zamieniła się w ogólną wesołość. Burmistrz wysłał natychmiast strażników na wieżę, którzy zdjęli pocieszne koziołki i oddali je w ręce uradowanej Maciej owej, a wojewoda dorzucił jej jeszcze dukata na obrok dla nich.

A potem odbyła się wspaniała uczta, choć już bez sławnej sarniej pieczeni imć pana Gąski. W końcu mistrz Bartłomiej zaprezentował swoje arcydzieło.

Zegar posiadał trzy tarcze z podziałem na 24 godziny i wskazówki w kształcie ręki oraz mechanizm pokazujący miesiące i zmiany księżyca. Wszystkim gościom i rajcom miejskim bardzo się on zegar podobał, sławili więc pod niebiosa wielką naukę i kunszt mistrza Bartłomieja.

A burmistrz i wojewoda - dla upamiętnienia krotochwilnej przygody z koźlętami Maciej owej - obligowali mistrza z Gubina, iżby do zegara dołączył jeszcze odpowiedni mechanizm z koziołkami.

Mistrz Bartłomiej przyrzekł solennie i słowa dotrzymał. Jeszcze tego samego roku zegar ratuszowy rozpoczął swoją miejską służbę. Po każdej wydzwonionej godzinie wybiegały z okienka dwa białe koziołki i bodły się rogami ku uciesze wszystkich mieszkańców grodu, a żaków szczególnie.

I służył tak niezmordowanie ów sławny zegar z koziołkami aż do roku pańskiego 1675, kiedy to podczas sierpniowej nawałnicy piorun uderzył w wieżę ratuszową i wzniecił ogromny pożar.

Po ostatniej wojnie i odbudowaniu ratusza zegar znów rozpoczął wydzwaniać godziny. A w samo południe, gdy z wieży rozlega się hejnał, wybiegają z okienka nad zegarem dwa białe koziołki i bodą się pociesznie rogami. I znów jak za dawnych czasów mieszkańcy Poznania spoglądają na nie radośnie i uśmiechają się. Bo jak Polska długa i szeroka - nie ma w niej takiego drugiego ratusza i takich bodących się w południe białych koziołków.

46

47

Artur Oppman (Or-Ot)

Legenda

o babiem lecie

i.

Nad pola i nad łąki.,

Nad strzechy kmiecych chat

Włókienka lecą srebrne,

W daleki lecą świat.

Mienią się w blaskach słońca,

Jak szczerozłota nić;

Jeno ją chwycić ręką,

Na złotą kądziel wić.

Nad pola i nad łąki,

Nad siny, szumny las

Włókienka lecą srebrne

W jesieni cichy czas;

Wiatr lekki je rozwiewa

I niesie w jasną dal

Przez senną toń powietrza,

Skroś modrych niebios fal.

2.

Te srebrne wiotkie nici Anielska przędzie dłoń W świetlicy lazurowej, Gdzie lilij bucha woń!

48

W świetlicy lazurowej

U Jezusowych nóg

Anioły białe przędą

Te nici z wiejskich dróg.

Przy blasku złotych gwiazdek

Nie dłuży im się czas,

Z Panienką Przenajświętszą

Pan Jezus patrzy wraz.

I błogosławi pracę

Litośną ręką Swą

I błogosławi przędzę

Przeczystą Swoją łzą.

3.

Otwarli aniołowie Niebiosów złote drzwi,

"SSIa. próg "błękitów wyszli

W jesienne, ciche dni

I nici swe anielskie Rzucają na ten świat, Na wszystkie krańce ziemi, Do dworów i do chat, I szepcą: „Niech te nici, Od naszych bielsze piór, Powiążą ludzkie serca, Jak brylantowy sznur. Niech złączą je na wieki, Na nieskończone drii!..." Tak szepcą aniołowie U niebios złotych drzwi.

49

4.

I leci srebrna przędza

W jesienne, ciche dnie,

W słonecznym, złotym blasku

Na krańce ziemi mknie.

Lecz ludzie nic nie wiedzą,

Że to anielski trud;

Nie pragnie serc złączenia

Znękany, smutny lud.

Źrenicą obojętną

Za nićmi patrzą w dal,

A w piersiach mają gorycz

I ból i chłód i żal...

Bez wiary i miłości

Pod zachód idą zórz,

Nie pragną serc złączenia,

Nie pragną ślubu dusz.

5.

Po łąkach i po łanach Wiatr niesie srebrną nić: Jeno ją chwycić ręką, Na złotą kądziel wić! I błądzą biedne nitki I płyną tu, to tam, Aż wiatr je uniósł w górę Do niebios złotych bram. Ujrzeli aniołowie Daremne trudy swe,

Schmurzyły się błękity W jesiennej, szarej mgle. I ciężki deszcz zadzwonił, Wiatr wtór mu podał tuż: To płaczą aniołowie Nad dolą ludzkich dusz...

Lucjan Siemieński

Królowa Bałtyku

W głębinie wód Bałtyku wznosił się za dawnych czasów pałac królowej Juraty. Ściany tego pałacu były z czystego bursztynu, progi ze złota, dach z łuski rybiej, a okna z diamentów. Razu jednego rozesłała królowa wszystkie szczupaki z listami do najznakomitszych bogiń Jury*, prosząc do siebie na gody i wspólną poradę. Nadszedł dzień naznaczony i zaproszone boginie przybyły: wtenczas królowa, otoczona przydwornym orszakiem, ukazała się w sali, uprzejmym ukłonem powitała gości i zasiad-łszy na bursztynowym tronie tak mówić zaczęła:

- Miłe przyjaciółki i towarzyszki moje! Wiecie to dobrze, iż wszechwładny mój ojciec Praamżimas, pan nieba, ziemi i morza, mojej opiece i władzy poruczył te wody i wszystkich mieszkańców w nich będących; same byłyście świadkami moich łagodnych i szczęśliwych rządów. Żaden najmniejszy

* Jura - tu: baśń

robaczek, żadna najdrobniejsza rybka nie miały przyczyny skarżyć się i narzekać, wszyscy żyli w pokoju i zgodzie; nikt się na życie drugiego targnąć nie odważył. Teraz zaś jeden nikczemny rybak, Castitis, znad brzegów moich posiadłości, tam gdzie rzeka Święta hołd memu królestwu płaci, jeden nikczemny śmiertelnik ośmiela się naruszać spokójność niewinnych moich poddanych, imać w sieci i na śmierć skazywać: gdy ja, ja sama, do własnego stołu ani jednej nie śmiem ułowić rybki

- fląderki nawet, które tak lubię, po jednej połowie zjadam, a drugą nazad do wody wpuszczam. Takiej śmiałości nie można puścić bezkarnie: oto gotowe czekają nas łodzie, płyńmy nad brzegi Święty, bo właśnie o tej porze zwykł on zarzucać sieci. Naszymi pląsy i śpiewy zwabimy go na dno morza, udusimy w uściskach i oczy żwirem zasypiem.

Rzekła i natychmiast sto łodzi bursztynowych pożeglowało dokonać okrutnej zemsty.

Płyną, słońce pogodnie świeci; morze ciche

- a echo już roznosi po wybrzeżu słowa ich pieśni:

Biada ci, rybaku młody!

Stanąwszy, boginie blisko ujścia rzeki postrzegły rybaka, jak siedząc na brzegu rozwijał sieci. Zajęty pracą, zrazu nic nie uważał, lecz gdy go urocze doszły śpiewy, zwrócił wzrok na wodę i ujrzał sto łodzi bursztynowych i sto przecudnych dziewic, a wszystkim przewodniczyła z koroną na głowie, z bursztynowym berłem w ręku królowa morza.

53

Dźwięk coraz milszy się rozlega; otaczają go morskie panny i swymi wdzięki do siebie wabić poczną:

0 rybaku piękny, młody, Porzuć pracę, chodź do łodzi: U nas wieczne tany, gody, Nasz śpiew troskę twą osłodzi. My obdarzym boskim stanem, Skoro z nami mieszkać będziesz: Śród nas będziesz morza panem

1 naszym kochankiem będziesz.

Słyszy to rybak i ujęty zdradliwą ponętą już chce się rzucić w objęcia bogini, gdy królowa skinieniem berła każe się uciszyć towarzyszkom i tak do zdumionego rzecze:

- Stój, niebaczny! Zbrodnia twa wielka i godna kary, jednak ci przebaczę pod jednym warunkiem. Podobała mi się twoja uroda; kochaj mię, a będziesz szczęśliwy. Lecz jeślibyś wzgardził miłością Juraty, wtedy zaśpiewam ci taką piosenkę, iż wnet będziesz w mej mocy, a za dotknięciem mego berła zginiesz na wieki.

Młodzieniec wyznał i zaprzysiągł jej wieczną miłość.

Królowa na to:

- Teraz już jesteś moim: nie zbliżaj się do nas, bobyś zginął. Za to co wieczór będę przypływać do ciebie i na tej górze, która odtąd od twego imienia zwać się będzie Castity, zawsze zobaczę się z tobą.

Po czym zniknęła królowa z całym orszakiem.

Rok już minął, jak co wieczora królowa Jurata przyjeżdżała na brzeg i na górze widywała się z kochankiem; lecz Perkun*, dowiedziawszy się o tej schadzce, rozgniewał się mocno, że bogini poważyła się ukochać śmiertelnika. A gdy jednego razu wróciła królowa do swego pałacu, spuścił z nieba piorun, który rozprószywszy morskie bałwany, uderzył w mieszkanie królowej, samą zabił i bursztynowy pałac na drobne roztrzaskał cząstki. Rybaka zaś Praamżimas przykuł na dnie morza do skały i położył przed nim trupa jego kochanki, na którego wiecznie patrząc, przymuszony jest opłakiwać swoje nieszczęście. Dlatego to teraz, gdy wicher morski zaburzy fale, słychać jęk z daleka - to jęk biednego rybaka; a woda wyrzuca kawałki bursztynu - to są szczątki pałacu królowej Bałtyku.

* Perkun - najwyższy bóg u dawnych Słowian władający piorunami

54

55

Gracjan Bojar-Fijałkowski

Diabeł Powsinoga

Mieszkańcy Rowów mieli z nim prawdziwe utrapienie. Ciągle włóczył się po okolicy, plądrował przystań darł żagle na masztach albo ściągał z łowisk zastawione pławnice*. Kiedyś podczas sztormu poprzecinał wszystkie cumy i potem rybacy przez kilka dni szukali swych łodzi po całym wybrzeżu. Innym razem ukrył się w piasku na wydmach i czekał chwili, kiedy będą wracali z połowów. Wtedy dmuchnął od lądu tak potężnie, że zapędził ich daleko w morze. Po wielogodzinnej walce z żywiołem udało się wreszcie rybakom dobić szczęśliwie do brzegu, lecz cały połów przepadł. Dobrze, że się na tym skończyło.

Poszli więc którejś niedzieli do starego Bugaja, żeby wspólnie znaleźć sposób na pozbycie się niebezpiecznego złośliwca. Dumali, radzili przez wiele godzin, lecz nic rozsądnego do głowy im nie przychodziło.

* pławnica - długa sieć rybacka zastawiana tuż pod powierzchnią wody, w poprzek płynącej ławicy ryb

- Sprawa jest trudna - rzekł wreszcie Bugaj, który przez cały czas nie odzywał się, tylko słuchał uważnie. - Wiele już lat żyję na świecie, ale o takim diable jeszcze nie słyszałem.

- Bo to on inny niż wszystkie? - zapytał podejrzliwie jeden z rybaków.

- Każdy diabeł - ciągnął Bugaj, nie zważając na pytania - idzie między ludzi po to, żeby schwytać w sidła kogoś nieostrożnego, a potem jego duszę zaprowadzić do piekieł. Ten zaś nikogo nie namawia ani kusi, lecz tylko ludziom dokucza.

- Jakiś głupi diabeł!... :

- Głupi, nie głupi, trudno zgadnąć, o co mu chodzi. Trzeba zaczekać, nie ma innej rady. Może uczyni coś takiego, co nam otworzy oczy.

Okazja nadarzyła się wkrótce. Było to przed Wielkanocą. Mieszkańcy Rowów czynili przygotowania do świąt, co zamożniejsi bili wieprze i przyrządzali wędliny. Pewnej nocy ktoś zakradł się do komina w Bugaj owej chacie i zjadł świeżo uwędzo-ną szynkę. Na sznurku została tylko ogryziona kość. Podobna szkoda spotkała również innych gospodarzy. Od razu było wiadomo, że to sprawka złego.

Znów zebrali się na naradę, wzburzeni i gniewni.

- Tak dalej być nie może - mówili jeden przez drugiego. - Trzeba coś zaradzić!

Stopniowo milkł gwar. Wszyscy zwrócili oczy w stronę Bugaja, który - opierając się na łokciach - siedział za stołem i długo medytował. W końcu podniósł głowę i rzekł:

57

- Zdaje mi się, że znalazłem dobry sposób na tego czorta!

W izbie zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

- Ten nasz diabeł to jakiś głodomór albo nie lada obżartuch. Myślę, że powinniśmy mu od czasu do czasu podłożyć coś do jedzenia, wtedy przestanie nam płatać figle.

Z początku wszyscy przyjęli Bugajową radę z powątpiewaniem, ale po namyśle zdecydowali się wypróbować ten sposób. Przygotowali więc w pobliżu ukryty schowek i tam co noc zostawiali to krążek kiełbasy, już to miskę gotowanej kaszy lub innego jadła.

Sposób okazał się niezwykle skuteczny. Najedzony diabeł zakopywał się w nadmorskim piasku i przesypiał cały dzień oraz noc - budząc się tylko wówczas, kiedy odczuwał głód. Wtedy udawał się do schowka i natychmiast zjadał, co mu przyniesiono. O dokuczaniu ludziom lub też polowaniu na ich dusze całkowicie zapomniał.

Lenistwo diabła rozgniewało jednak w końcu władcę podziemnej krainy, groźnego Lucyfera. Wezwał go więc do siebie, a kiedy wystraszony diabeł stawił się przed oblicze swego pryncypała, ten zagrzmiał:

- Dość mam już twych głupich wybryków! Widzę, że się od dawna zaniedbujesz i zamiast wykonywać to, co do ciebie należy, obżerasz się jadłem, które ci ludzie znoszą.

- Ja... ja... - jąkał się obwiniony - będę...

- Milcz! - wrzasnął Lucyfer. - Jeśli w najbliższym czasie nie dostarczysz mi tutaj duszy któregoś rowianina, sprawię ci taką łaźnię, że popamiętasz!

Diabeł zwinął się w kłębek ii stopni piekielnego tronu i przyrzekł, że uczyni wszystko, by dotychczasowe niedbalstwo naprawić.

Po wyjściu na ziemię zabrał się tedy energicznie do dzieła - zrozumiał bowiem, że z Lucyferem nie ma żartów. Stanął nad brzegiem morza, nadął się jak potworna bania i wywołał taką wichurę, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy Rowów. Zamknęli się więc w domostwach i z trwogą wyglądali przez okna. Niebo zasnuły ciężkie chmury, z oddali zaś dobiegał szarpany wichrem grzmot morskich fal.

W nocy obudził wszystkich głośny trzask. Nie wiedzieli, co oznacza - bali się jednak wyjść na dwór, ponieważ dookoła panowały nieprzeniknione ciemności i można było zginąć bez szansy ratunku.

Rankiem burza uspokoiła się zupełnie. Ustało wycie wichru, zamilkło morze, przez chmury postrzępione jak zleżałe płótno zaczęły przeświecać skrawki błękitu. Wyszli więc rowianie na brzeg Łupawy, gdyż w tamtej stronie słyszeli nocą ów głośny trzask - i wtedy dopiero ujrzeli obraz zniszczenia. Most, który ponad korytem rzeki łączył osadę z położoną na drugim brzegu przystanią, już nie istniał. Nawałnica wyrwała z dna grube dębowe słupy i wyniosła je gdzieś daleko w morze. Tu i ówdzie leżały wyrzucone przez wodę resztki desek, stanowiących przedtem nawierzchnię mostu.

59

Pełni zmartwienia ludzie stali na brzegu z opuszczonymi głowami.

- Cóż teraz poczniemy! - rzekł jeden z rybaków.

- Ano, trzeba nam będzie zabrać się do odbudowy. Nie ma innej rady! - odpowiedział drugi.

- Skąd weźmiemy materiał? Najtrudniej będzie ze słupami...

- Nawet jeśli wszyscy weźmiemy się do roboty, to i tak prędzej jak za pół roku mostu nie zbudujemy!

Tak oto biedni rybacy szukali jakiegoś wyjścia z niewesołej sytuacji. Nagle spostrzegli obcego człowieka, który szybkim krokiem zdążał w ich kierunku. - Któż to może być? - zastanawiali się, nie umieli jednak znaleźć odpowiedzi. Nikt nie znał tego człowieka.

Po chwili nieznajomy znalazł się obok. Najpierw grzecznie pozdrowił zebranych, a następnie zaczął pilnie oglądać uszkodzenia. Obserwowali go w milczeniu.

Po jakimś czasie obcy przerwał oględziny i zwrócił się do rybaków:

- Widzę, że macie nie lada zmartwienie!

- Ano, mamy... - mruknął ktoś.

- Jeśli chcecie, mogę wam ten most bardzo szybko odbudować - rzekł obcy uśmiechając się zagadkowo.

Spojrzeli na niego z zainteresowaniem nie pozbawionym odrobiny nadziei.

- Jakże to uczynisz? Skąd weźmiesz drewno na budowę i ludzi do roboty? A przede wszystkim, czy potrafisz?

6o

Nieznajomy roześmiał się na głos.

- Moja w tym głowa! - odpowiedział.

Zaczęli naradzać się między sobą. W końcu doszli do przekonania, że przecież niczym nie ryzykują, przyjmując pomoc obcego człowieka. Może on rzeczywiście rozwiąże ich kłopoty?

- Zgadzamy się! - oświadczył jeden z rybaków. - Powiedz nam tylko, czego żądasz za wyświadczenie tej przysługi? /

- O, bardzo niewiele! - odparł zagadnięty. - Jutro budowla będzie gotowa, natomiast jako zapłatę zabiorę sobie pierwszego, kto wejdzie na most.

Wówczas zgromadzonych opanowało przerażenie. W jednej chwili zrozumieli, że oto mają przed sobą diabła we własnej osobie.

Teraz jednak zabrał głos stary Bugaj. Wysunął się przed innych i rzekł:

- Zgoda... Zabiera} się do roboty, a jutro rano,

kiedy zobaczymy gotowy most, otrzymasz żądaną zapłatę.

- Doskonale! Trzymam za słowo! - zawołał diabeł. Jeszcze raz skłonił się wszystkim i zniknął w pobliskim lesie.

Po odejściu diabła stropieni rybacy kołem otoczyli starego.

- Przyrzekliście, Bugaju, w naszym imieniu spełnienie żądania, które postawił zły. Jakże to uczynicie? Chyba sami jako pierwszy wejdziecie na most?

Ale Bugaj uśmiechnął się i przymrużył oko.

- Jak zrobię, to już moja sprawa! - odparł. - Wy

"AA CT AA T rc

i

1 L<

J\J W i- \JL

U V^lll Wd

W 1VJ.V_»J?V U

ludzie wybuchnęli śmiechem.

Tymczasem diabeł schował się w wodzie i czekał cierpliwie, kiedy wreszcie usłyszy odgłos kroków dudniących po moście. Był przekonany, że tym razem wykona zadanie i oczyści się z zarzutu swego pryncypała.

Nad brzegiem rzeki świnia odmówiła posłuszeń-

6i

się nie martwcie, wszystko skończy się dobrze. Razem zbierzemy się na tym miejscu jutro rano, teraz zaś niech każdy idzie do domu. Nie mamy nic więcej do roboty.

Przestali się pytać starego, ponieważ znali go od dawna i wiedzieli, że nie mówi na próżno. Toteż usłuchali jego rady i rozeszli się do domów.

Tej nocy nikt z mieszkańców Rowów nie mógł zasnąć. Nazajutrz skoro świt wszyscy wraz z rodzinami pobiegli nad Łupawę. Stanęli zdumieni, widząc nowiusieńki most przerzucony ponad rzeką. Pełni obawy trzymali się jednak z daleka i pilnowali dzieci, by któreś z nich przypadkiem nie wbiegło na most. Z niecierpliwością czekali na przybycie Buga-ja, który jakoś długo się nie zjawiał.

- Popatrzcie, no, ludzie! Widzieliście coś takiego? - odezwało się nagle kilka kobiecych głosów.

Wszyscy obejrzeli się za siebie. Od strony wsi 7,ói2ŻL2k Bugaj, pędząc przed sobą starą świnię, uwiązaną na postronku. Zwierzę szarpało się nieustannie, odbiegało w bok, zdradzając najwyraźniej chęć powrotu do chlewa. Widok był tak pocieszny, że ludzie wybuchnęli śmiechem.

Tymczasem diabeł schował się w wodzie i czekał cierpliwie, kiedy wreszcie usłyszy odgłos kroków dudniących po moście. Był przekonany, że tym razem wykona zadanie i oczyści się z .zarzutu swego pryncypała.

Nad brzegiem rzeki świnia odmówiła posłuszeń-

stwa. Wszystkimi czterema nogami zaparła się w ziemię, kwiczała i w żaden sposób nie chciała ruszyć z miejsca. Jednakże rybacy, którzy już zrozumieli, o co Bugajowi chodzi, pośpieszyli mu na pomoc. Mimo to z największym trudem udało się im wepchnąć świnię na most.

Nagle zwierzę kwiknęło przeraźliwie, aż ludziom ciarki przebiegły po plecach, i raptem znikło im z oczu. W jednej chwili rozległ się głośny plusk pod mostem.

Bugaj wyprostował się, jak gdyby spadł mu z pleców nieznośny ciężar, i rękawem koszuli otarł pot z czoła.

- Już po wszystkim! - rzekł do rybaków. - Teraz możemy śmiało wejść na most.

Ruszył pierwszy, a za nim inni, choć jeszcze z pewną obawą. Tam gdzie zapadła się świnia, widać było w moście dużą dziurę, pod którą Łupa-wa toczyła swe spokojne wody.

Franciszek Fenikowski

Kto pierwszy zapalił ogień na Rozewiu?

Gniewne morze przy Rozewskim Przylądku stało się postrachem sterników. Coraz to więcej okrętowych wraków czerniało w pianach pod urwiskami kępy. Coraz to więcej marynarzy padało ofiarą złośliwego diabła, przywiązanego do utopionej kotwicy. Najgroźniejszą zaś pułapką był wielki, granitowy głaz, wynurzający się z kotłowiska fal jak ząb kamienny, nazywany po dziś dzień mianem „Frank".

Frank - tak się ongiś zwał dobry żeglarz i bogaty kupiec z Kalmaru* - utracił podczas zarazy całą swoją rodzinę z wyjątkiem najmłodszej córki, jasnowłosej Krysty, która odtąd towarzyszyła ojcu we wszystkich żeglugach po Bałtyku.

- Przynosisz mi szczęście, moja córo - mawiał brodaty kupiec. - Nigdy jeszcze tak mi się nie darzyło, jak teraz, kiedy ty jesteś przy mym boku.

* Kalmar - miasto portowe w Szwecji

Kupował jej piękne klejnoty, kute przez gdańskich złotników, kupował jej sznury złotego bursztynu.

W pięknej i strojnej Kryście kochała się cała załoga od chłopca okrętowego aż do sternika. Co wieczora zasłuchiwali się w jej dźwięczny i tęskny śpiew, dochodzący z szyperskiej kajuty:

Wielka Niedźwiedzico, ty gwieździstooka, nie kryj się za chmury, jeno świeć z wysoka. Jeno świeć z wysoka i sprzyjaj w tej drodze przez morskie kipiele ojcu i załodze...

Sprzyjały też Frankowi gwiazdy i wiatry, jakby zaklęte pieśnią jego córy. Mewy siadały na masztach i rejach*, by posłuchać śpiewu jasnowłosej Szwedki. Mor Świny wynurzały się z wody i ciągnęły orszakiem wokół korabia, a stary Frank gładził siwiejącą brodę i powtarzał wesoło:

- Miłuje cię morze, córko moja. Pókiś ty na pokładzie, nic nam nie grozi.

Za wcześnie się cieszył. Nadeszły bowiem jesienne sztormy. Kusy Purtk znów szarpać się począł w podwodnym więzieniu, rycząc i budząc grzywiaste fale.

Okręty chroniły się w przystaniach, omijały gniewne wody pod Rozewiem, ale szwedzki kupiec,

* reja - żerdź w poprzek masztu, służąca do rozpinania żagla

dumy w to, że córka szczęście mu przynosi, puścił się w nową podróż.

- Co mi tam sztormy i wiatry - śmiał się, kiedy gdańszczanie ostrzegali go, by pozostał w porcie. - Co mi tam wszystkie diabły morskie zrobią? Córka moja jest ze mną, a przy niej najgroźniejsza burza mi niestraszna.

I nie zwlekając kazał żeglarzom podnieść kotwicę. Wypłynęli na morze, minęli czub Helu. Okręt pod wydętymi żaglami dążył ku Kołobrzegowi.

Zapadła noc. W kajucie zapalono latarnię, a Frank, pochylony nad mapą, poprosił Krystę, by jak co dzień zaśpiewała mu którąś ze swych pieśni. Posłuszna córka posłuchała ojcowskiej prośby.

Zaczęła nucić:

Wielka Niedźwiedzico, okrętników matko, świeć z mrocznego nieba -żeglującym statkom. Świeć z mrocznego nieba, gwiezdnooka pani, korab ojca mego prowadź do przystani.

Zasłuchał się w piosenkę sternik okrętu. Zadumał się, rozmarzył. Nie spostrzegł, że czarny obłok zakrył gwiazdę przewodnią. Nie spostrzegł, że Bałtyk poczyna podnosić grzbiet, jeżyć pienistą grzywę. Nie spostrzegł grożącego niebezpieczeństwa i zamyślony sterował na oślep przed siebie.

66

Nagle jęknęły wręgi*. Trzasnęła burta rozdarta granitowym kłem głazu. Zachybotał okręt, zadarł dziób wysoko w górę i począł tonąć. Woda z szumem wdarła się do ładowni i kajuty, zalała pokład. W ciemności rozległy się przerażone krzyki:

- Giniemy!

- Córo moja, gdzieżeś jest?

- Ojcze, ojcze...

- Ratujcie!

Huk kipieli zagłuszył wołania. Zamknęła się wzburzona toń nad czubkami masztów Frankowego korabia. Na dno poszli okrętnicy. Z całej załogi ocalała jedynie jasnowłosa Kry sta, którą fale wyrzuciły na rozewski brzeg.

Dziewczyna wspięła się na urwisko. Z wodorostami w rozplecionych włosach i fałdach wilgotnej sukni poczęła drżącymi rękami zbierać gałęzie i chrust. Ułożyła stos, by ojcu i żeglarzom, jeśli uczepieni szczątków rei i masztu walczą tam w ciemnościach z grzywaczami, wskazać drogę do lądu. Ale nie miała krzesiwa i hubki, aby rozpalić ogień, wołała więc wyciągając białe ramiona ku gniewnemu morzu:

- Ojcze, ojcze!...

Nie doczekała się odpowiedzi. Stary Frank razem ze swymi towarzyszami znalazł już grób na morskim dnie. Ale z checzy przy Lisim Jarze przyszedł, zwabiony nawoływaniami, młody rybak imieniem

* wręga - jeden z balów, stanowiących żebra statku

Fabisz. Zobaczył jasnowłosą, rozszlochaną dziewczynę, pomógł jej podpalić stos. Podszedł do niej, wysłuchał jej opowieści o rozbiciu, spierzchniętą dłonią otarł łzy toczące się z jej oczu.

- Nie płacz, miła - szepnął. - Chodź do mojej chaty. Nie zabraknie ci w niej niczego. Odpoczniesz, uspokoisz się, a jeśli zechcesz, będziesz mogła pozostać ze mną na zawsze.

Tak się też stało. Jasnowłosa Szwedka poślubiła kaszubskiego rybaka i została na Rozewskiej Kępie. I co nocy rozpalała na stromym urwisku ogień, aby czerwone jego płomienie, widoczne daleko na morzu, uchroniły zbłąkanych żeglarzy i rybaków od losu jej ojca, którego imieniem nazwany został ostry głaz, sterczący z białych pian.

Kiedy umarła, czynili to samo jej synowie i wnukowie, a kusy Purtk pienił się i zgrzytał na dnie, wściekły, że złość jego jest bezsilna.

68

69

Zuzanna Rabska

O flądrze bałtyckiej

W naszym Bałtyku, co ziemię kaszubską oblewa, roi się od ryb wielorakich. Są tam przede wszystkim w wielkiej ilości śledzie oraz flądry, zwane przez ludność nadmorską storniami, jako że te ryby płasko, czyli „na stronie" pływają, są zbliżone do nich turboty, zwane skarpiami; są dorsze, czyli pomuchle, a również węgorze, sandacze, szczupaki i okonie, poławiane w zatoce, a lubiące wodę słodką rzek, zarówno jak słoną mórz. A już najwięcej jest chyba w wiku i na pełnym morzu szprot. Gdy te jasne, żywe rybki wysypią rybacy na brzegu z sieci, wyglądają one jak srebrne błyszczące pieniążki. Nic w tym nie ma dziwnego, są one bowiem bogactwem tego morza, poławia się je przez całą zimę i żywi się nimi ludność rybacka wtedy, gdy zbraknie chleba i kartofli, które tu się nazywają bulwami.

Dawnymi czasy, gdy ryby kłócić się zaczęły między sobą i wyrywać sobie żer, a najczęściej większe pożerały słabsze, uradziły one między sobą, że trze-

ba im obrać króla, który by nad nimi panował, ustanawiał prawa, karał winnych i roztrząsał wszystkie spory na dnie morza. Doszły do przekonania, że bez króla się nie obejdą i że trzeba obrać taką rybę, na którą zgodzono by się jednomyślnie.

Flądra, która była bardzo zarozumiała, myślała po cichu:

„Na pewno ja królową morza zostanę. Nie jest bowiem powiedziane, że królem ma być łosoś, szczupak lub węgorz. Może rządzić także i kobieta, tak jak to się dzieje i u ludzi".

Pełna najlepszych nadziei czekała bałtycka flądra, aż korona i berło jej przypadną w udziale, i tak od niechcenia niby rzuciła projekt:

- Po cóż się długo kłócić i naradzać? Ta ryba zostanie królem, która pierwsza do przystani na Helu podpłynie w białym fartuchu!

- Dlaczego koniecznie w białym fartuchu? - zawołały chórem wszystkie ryby, nie domyślając się, że chytra flądra siebie ma na myśli.

- Ach! Drogie siostrzyczki i braciszkowie, że też nie domyśliliście się od razu! Biały fartuch toć to najpiękniejszy strój i najbardziej w nim do twarzy! Białe fartuchy noszą wszystkie skrzętne gosposie, a wszak miło nam będzie, gdy nasz król będzie w morzu dobrze gospodarować!

- Dobrze mówi flądra! Zgoda na biały fartuch! - odpowiedziały węgorze i łososie, które rej wodziły w zatoce.

I nuż się oglądać, skąd by sobie takie fartuchy

70

uszykować: czy z kawałków podartych żagli, czy ze skrzydełek białych mew? Rozbiegły się na wszystkie strony w poszukiwaniu tych fartuchów.

Tymczasem zbliżała się szybko godzina, kiedy na cyplu helskiego półwyspu uszykować się miały ryby do wyścigów, decydujących o ich losach w morzu.

Na znak węgorza puściły się co sił w płetwach w drogę ku przystani. Cisnąc się, szturchając, napierając na siebie, dążyły do wytkniętego celu całą ławicą, tak iż morze w tym miejscu zrobiło się całkiem ciemne.

Jakież było zdumienie ryb, gdy tuż przed przystanią wyprzedził je zwyczajny śledź bałtycki, którego sama natura w biały fartuch ubrała, całe bowiem podbrzusze miał obleczone białą skórą. On to pierwszy dopłynął do celu!

- Niech żyje śledź! Niech nam króluje nasz poczciwy śledź bałtycki! - zawołały naraz wszystkie ryby, zapominając o swych ambicjach.

I od razu śledź królem został okrzyknięty.

Zaledwie ceremonia koronacji się skończyła, nadpłynęła z oddali mała flądra.

Wcale jej nie było spieszno i z pospólstwem łączyć się nie chciała, tak była pewna, że nikt prócz niej nie będzie miał na sobie białego fartucha, a więc wyścigu nie wygra.

- Za późno, fląderko, za późno! - wołały ryby zobaczywszy ją z daleka. - Już mamy króla i tyś winna pokłon mu złożyć.

72

Cieszyły się w głębi duszy, że flądra ma tak strapioną minę, bo nie lubiły jej za to, że była pyszna i lubiła się sama rządzić.

Flądra nie mogła ochłonąć ze zdumienia, machała płetwami co sił i przybliżyła się do śledzia, by się przekonać, że możliwe jest to, co mówią ryby.

- Co takiego? Pospolity śledź, a nie ja, miałby królem zostać? - zawołała krzywiąc pyszczek.

I oto została za swą pychę srodze ukarana, bo z krzywym pyszczkiem została już na zawsze.

Każdy, kto się flądrze bałtyckiej z bliska przypatrzy, może się o tym przekonać.

ff T

73

Marian Orłoń

Lwy

z gdańskiego ratusza

Znany był talent gdańskiego kamieniarza Daniela Eggerta. Jego dłuto i młotek wykuwały w kamieniu kwiaty, które zdawały się pachnieć, zwierzęta, które zdawały się oddychać, a także ludzi, którzy zdawali się cieszyć i cierpieć.

Najchętniej jednak Daniel rzeźbił lwy. Może wzięło się to stąd, że jego biblijny imiennik, wtrącony do lwiej jamy, zamiast być rozszarpanym przez głodne drapieżniki, zdobył sobie ich przyjaźń i ocalił życie.

Nic przeto dziwnego, że kiedy rada miejska postanowiła gdański ratusz nowym portalem* przyozdobić i na nim herb miasta wykuć, wykonanie tej pracy zlecono właśnie Danielowi. Widnieją bowiem w herbie - oprócz dwóch krzyży i korony - dwa lwy, które korony i krzyży strzegą.

Zabrał się kamieniarz do pracy, choć czasy były

* portal budowli

ozdobne obramienie otworu wejściowego zabytkowej

74

niespokojne i twórczemu skupieniu niezbyt sprzyjające. Miastu zagrażał król pruski, Fryderyk, którego od dawna nęcił bogaty Gdańsk i planował jego przyłączenie do Prus.

Wiedział o tym Daniel i nieraz o tym rozmyślał, wykuwając w kamieniu miejski herb. Przecież lwy, które rodziły się pod jego dłutem, broniły polskiej, królewskiej korony.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy praca została zakończona i nowy portal miał być w ratuszowym murze umieszczony. Tłumnie przybyli na tę uroczystość gdańszczanie, w uroczystych strojach stawili się rajcy* miejscy z burmistrzem na czele, zaś straże miejskie pilnowały porządku.

Duma rozpierała wszystkich. Miasto przecież wzbogaciło się o nowe dzieło, świadczące o zamożności i hojności jego mieszkańców. A dzieło rzeczywiście było kunsztowne i radowało oko.

W tym podniosłym nastroju zapomniano nawet o pruskim zagrożeniu, jakie skradało się ku bramom Gdańska.

Nagle wśród zebranych powstało jakieś niebywałe zamieszanie. Najpierw rozległy się szepty, które wnet przerodziły się w głośne uwagi. Ludzie wskazywali na portal z herbem, czemuś się ogromnie dziwili, na coś oburzali...

- Popatrzcie na lwy! - mówili. - Jak można popełnić taką pomyłkę? Czyżby Daniel nie znał

* rajca - w dawnej Polsce członek rady miejskiej

75

herbu swego miasta? A może zakpił sobie z nas? Co na to rajcy?

Rzeczywiście. Herb, wykuty przez Daniela Eg-gerta, różnił się znacznie od tego, do jakiego przywykli, jaki widniał na miejskiej pieczęci i na cechowych chorągwiach. Tam lwy patrzą na siebie, ich wzrok spotyka się nad koroną, a tu zwróciły głowę w jedną stronę i spoglądają ku Złotej Bramie, ku Królewskiej Drodze. Jakby na coś czekały, kogoś wypatrywały...

- Nie pomylił się mistrz Daniel - odezwał się w tłumie jakiś starczy głos. - Wiedział, co robi. Te lwy patrzą w stronę Polski. Patrzą na drogę, którą polscy królowie do miasta wjeżdżali. Czekają na pomoc, mogącą miasto przed pruskim zaborcą uchronić, która tylko tą drogą nadejść powinna.

Zamilkły zdziwione i oburzone głosy. Setki oczu skierowały się ku Złotej Bramie i wpatrywały w ulicę Długą, która do niej wiodła, z takim samym oczekiwaniem, jak lwy z gdańskiego ratusza.

Ale pomoc nie nadeszła. Wkrótce natomiast pojawiły się wojska pruskiego króla i zawładnęły Gdańskiem. Półtora wieku czekały ratuszowe lwy na polski mundur w Złotej Bramie. I doczekały się.

Ewa Szelburg-Zarembina

Jak bochen chleba w kamień się zamienił

Było to dawno, bardzo dawno temu. Więcej niż sto lat, więcej niż dwieście. Wśród ludzi mieszkających na Pomorzu panował wielki głód. Nie obrodziły pola, nie obrodziły sady - nie było zboża na chleb, nie było jarzyn ni owoców żadnych.

Bogatsi gospodarze wyciągali ze skrytek miedziane i srebrne pieniądze i jechali z nimi do miasta po zakupy. Byli i tacy bogacze, co zeszłego roku plon wielki zebrawszy, mieli jeszcze w komorach i w stodołach zapasy mąki i kaszy. Tym działo się dobrze. Ale biedota wsiowa, komornicy i wyrobnicy przymierali okrutnym głodem.

A była wówczas w jednej pomorskiej wiosce pod Oliwą wdowa uboga, matka drobnych dzieci. Dzieci były małe i głodne, nie rozumiały, że matka nie może im dać chleba, bo go nie ma w chacie. Płakały i krzyczały: „Jeść, mamo! Jeść!"

Wyszła więc matka z chaty, żeby gdzieś zdobyć pożywienie dla swych dzieci, sama z głodu ledwie

77

żywa. Idzie, idzie - napotkała na drodze do Oliwy bogatego gospodarza. Niósł on wielki bochen chleba na sprzedaż. Gdy zobaczył biedną wdowę, czym prędzej schował bochen pod kurtkę.

Kobieta wyciągnęła do niego ręce jak do zbawcy.

- Kumie kochany! Poratuj niebogę, daj kawaląt-ko chleba dla moich głodnych dzieci.

Ale skąpiec odrzekł z gniewem:

- Toć ja, kumo, kamień tak wielki, a nie chleb niosę.

- Kiedyś taki nielitościwy, to niechże ci ten chleb kamieniem zostanie! - krzyknęła zrozpaczona kobieta.

Skąpiec w milczeniu minął ją i szedł dalej. A oto poczuł, że coś dziwnego się dzieje: bochen chleba pod kurtką zaczął mu ciążyć coraz bardziej i bardziej. Ręce chłopu mdleją, pot oczy zalewa, krzyż mało nie pęknie od dźwigania wciąż rosnącego ciężaru. Wreszcie już ni krokiem postąpić nie może, tak mu ciąży ten chleba bochen. Alboż to chleb jest? Odwinął skąpiec poły i pobladł: oto chleb stał się kamieniem.

Poznawszy w tym rękę Bożą, gospodarz postępku swego zaraz żałował. Ubogą wdowę do siebie do chaty przywołał, jadłem, co było na zapas w komorze, z nią i z innymi ubogimi się podzielił. A chleb w kamień zamieniony ofiarował do kościoła w mieście Oliwie.

Aby jemu i innym przypominał naocznie, iż trzeba mieć w sercu litość i miłosierdzie.

Maria Kruger

Łopata

małego piekarczyka

Było to dawno temu - chyba więcej niż pięćset lat minęło od tych czasów, gdy w mieście Elblągu mieszkał mały piekarczyk. Mówią ludzie, że nazywał się Marcinek. Był synem biednej wdowy i matka oddała go pod opiekę mistrzowi piekarskiemu, aby wprawił się i wykształcił w zacnym rzemiośle.

Dobry mistrz Bartłomiej bardzo był zadowolony ze swego ucznia. Marcinek - najzdolniejszy i najpilniejszy ze wszystkich czeladników, zawsze umiał w porę wyjąć z pieca wielkie bochny chleba, tak aby były w miarę rumiane, i nikt tak, jak on, nie potrafił piec słodkich kukiełek z białej pszennej mąki, posypywanych makiem i plecionych w wymyślne a śmieszne kształty.

Nic więc dziwnego, że do piekarni mistrza Bartłomieja zaglądały wszystkie dziewczęta z miasta po dobre pieczywo. I nic też dziwnego, że wszystkie lubiły młodego i wesołego czeladnika Marcinka. Rade też z nim rozmawiały, rade słuchały jego

/f?

r

79

¦-' . . ¦. ¦ s i - * i—

żartów i piosenek, bo śpiewać podobno umiał wcale nie gorzej niż piec słodkie kukiełki.

Jedna tylko była dziewczyna wtedy w mieście Elblągu, która pogardliwie odwracała się od młodego, wesołego piekarczyka, która wydymała buzię, gdy pozdrawiał ją, stojąc przed sklepem majstra Bartłomieja, i która nie chciała słuchać jego piosenek. A jeśli zresztą nawet chciała, to nie dawała tego po sobie poznać.

Ta dziewczyna nazywała się Agnieszka i była jedyną córką również znanego w mieście Elblągu mistrza nad mistrzami, samego znakomitego płatnerza Urbana. Płatnerz Urban słynął szeroko z tego, że nikt tak jak on nie potrafił sposobić mocnych zbroi dla rycerzy, wykuwać najpiękniejszych tarcz, których nie przebiła żadna strzała nieprzyjacielska, i hartować mieczy niełamliwych.

Tak więc jasnowłosa Agnieszka dumna była z rzemiosła i sławy swego ojca, że uważała sobie za uchybienie, żeby z piekarczykiem miała się zadawać. Martwiło to Marcinka, bo bardzo mu się Agnieszka podobała. Warkocze miała grube, złote i długie aż za kolana, a oczy niebieskie jak niebo, jak chabry, jak niezapominajki. Śpiewał jej co prawda różne piosenki, w których żartami mówił o tym, że chleb jest tak samo potrzebny, jak i miecz, ale Agnieszka dalej na jego widok dumnie odwracała główkę.

Aż kiedyś popłoch w mieście zrobił się ogromny. Bo oto strażnicy, którzy na murach obronnych miasta wartę pełnili, trąbić zaczęli na alarm. I zaraz

po Elblągu wieść pobiegła, że oto hufce krzyżackie na miasto walą. Zlękli się ludzie w mieście ogromnie. Jakże to będzie? Jak się obronić? Rycerza w mieście ani poświeć, bo na łowy z księciem wyruszyli, a miasto samo sobie zostawione. A krzyżaccy rycerze na szybkich koniach coraz bliżej są miasta. Widać już dobrze czarne krzyże na ich białych płaszczach, wydymanych przez wiatr. Co począć? Jakże się będzie miasto bronić?

Krzyżacy są już coraz bliżej, już niedaleko fosy, co miasto otacza, lada chwila wpadną na most zwodzony i dostaną się do miasta.

- Most! Most trzeba do góry podnieść i bramę miejską w ten sposób zamknąć! - krzyczą ludzie.

Ba, ale jak się ten most zwodzony podnosi? Trzeba by linę odciąć, aby podniósł się do góry. Jakże ją odciąć? Lina gruba. Żeby to chociaż jakiś rycerz był w pobliżu, toby mieczem ciął!

Aż tu naraz, patrzcie, ludzie: z tłumu wyrywa się czeladnik młodziutki od Bartłomieja - piekarczyk Marcinek. Łopatę swoją piekarską w ręku trzyma, widać prosto od pieca odbiegł.

Patrzą ludzie, a piekarczyk łopatą się zamierza i buch! w linę uderzył! Więc choć to była chwila strachu przed wrogiem, poniektórzy uśmiechnęli się, bo gdzie tam taką linę przeciąłby kto piekarską łopatą?

Ale zaraz się śmiać przestali owi żartownisie, bo lina pękła pod uderzeniem Marcinkowej łopaty i oto most zaczyna podnosić się w górę. Podnosi się

80

8i

coraz wyżej i wyżej. Aby prędzej się już zamknął, bo Krzyżacy tuż, tuż przy fosie! Już konie hamują!

Zatrzasnął się wreszcie most zwodzony, a rabusie zostali po drugiej stronie wielkiej fosy obronnej, wypełnionej wodą. Niech spróbują teraz dostać się do miasta!

I tak według tej starej legendy piekarski czelad-niczek Marcinek ocalił miasto Elbląg od najeźdźców. A co potem z nim się stało? Powiadali ludzie, że łaskawsze stało się potem dla niego serce płatnerzówny Agnieszki i że poślubiła go, i że długo, długo żyli szczęśliwie.

Na pamiątkę zaś, że łopata piekarska może czasem być nie gorszym orężem od miecza, umieszczono ją nad bramą obronną. I dziś jeszcze ludzie w Elblągu pokazują przyjezdnym to miejsce, gdzie wisiała niegdyś łopata.

Maria Kriiger

Toruńskie pierniki

y

Dawne to były dzieje, bo już cztery wieki minęły od owych czasów, gdy w pięknym mieście Toruniu, słynącym już wtedy z wypieku smakowitych ciast, mieszkał mistrz piekarski Bartłomiej. Szerokiej sławy zażywał - ciasta wszelkie przez niego wypiekane za najlepsze uchodziły nie tylko w Toruniu, ale i nawet w innych miastach. Co prawda ludzie szeptali, że to Bartłomiejowy czeladnik, młody, śmigły jak sosna Bogumił, takie przewyborne ciasta piec potrafi i że od samego mistrza jest w sztuce bieglejszy, ale sam Bogumił, o sławę nic nie dbając, tym się nie chwalił. Dobry to był chłopiec - do roboty chętny i w obejściu układny i zakochany do tego co niemiara w Bartłomiej owej jedynaczce -pięknej Rózi. Była ta Rózia nad podziw urodziwa - włosy miała barwy miodu, a oczy błękitne jak niebo w dzień pogodny.

Nic więc dziwnego, że Bogumił z tego zadurzenia w Rózi jak urzeczony chodził, zwłaszcza że majster

Bartłomiej i jego małżonka, pulchna niczym pszenna bułka imć pani Marcjanna, wcale jeszcze swego zezwolenia na zrękowiny nie dali. A nie dali dlatego, że się za bogatszym mężem dla córki rozglądali. Widział im się zwłaszcza niezmiernie majętny wdowiec, pasamonik*, mistrz Pankracy. Tyle tylko, że sama panna nie bardzo Pankracemu sprzyjała, bo był stary i gruby, a Bogumił był urodny i wesoły jak ptak. Za to znów był biedny, a Pankracy w dostatek wszelki opływał i darami Rózię obsypywał. A to naszyjniki z bursztynu i srebra przynosił, a to korale niezwykłe od zamorskich kupców kupione, a to wstążki!

A raz nawet podarował jej rękawiczki, perełkami na wierzchu wyszywane. Takie, jakie tylko wielkie damy nosiły. Zaś Bogumił? - ledwie mógł słodkie ciastko upiec dla swej ukochanej albo przynieść kwiatki zerwane na łące czy w lesie.

Któregoś dnia, gdy szedł samotnie, daleko za miastem, leśną drogą, spostrzegł nad małym jeziorkiem kępkę niezapominajek. Pomyślał, że są błękitne jak oczy jego ukochanej, i pochylił się nad wodą. I wtedy spostrzegł, że w wodzie pływa, przebierając z trudem łapkami, niezwykle duża pszczoła. Skrzydełka miała zmoczone i bliska już była utonięcia, gdy Bogumił litościwie podsunął jej listek i troskliwie wydobył z wody.

* pasamonik - rzemieślnik wyrabiający pasy, frędzle i wszelkiego rodzaju taśmy do ozdoby sukien

•psndo 3iu 5p zn[ 3ps$ZDZS - zsBipnjsod feui ApBJ ijsaf 3z coi i Z3j fiuuiod i -fezaepąo uiapoiui uiioms

p 3ZSMBZ - ZSUlAzD 31U Uli ApMAzJ5[ I I^JBUI Jjpi

Aaqop ssz o^[b( cA{ozozsd se^ #Aubumojz3tu

[BUJS cnpOllU O§3l>[pOJS e0§3UU0M I 3ZDZS3J cZSB5[3TdAM 3JOJ5[ cMC5[IUJ3ld Op ZSBpop

uZDTUBJ§BZ ZOCjdO IJS3[ 3Z - flUUIOd TUISn I DSOpBJ 3IZp5q 3S31U 3ZSMBZ I MC>[3IM 3piAV ZSZJd BUO BMJJ3ZJJ -5ZJ3IMZ p 53IUUI3fBa B^piM

oq c3iuzBMn [Bąon^s 'uisiMod p oo cfBqon^s ojszid bz DBzpBJ§BU uib^Amz sbz

UIBU SSJBppO D5lM

5is bimAz ui3iMoq iom

sbu Bjp pcuu Ajoj>[ cn(oj oSspzozsd

B5[JBUI OJ JS3f ^BMOJBjn ipidoj Z 9{OZDZSd

fefoui ssz C3jiuin§og mjiupBpzD Audbz cp

OD CUI3SO{§

B COUB|O>[

BU UI3JBJS3(BUI

BMOJOJ5[ BUIBS

cAuui }>[iu 01 assf 3iu sz e^^nłSBU i^qBq

[3JBJS pO 3lMJSlip3IZp M 5lS >[3fBq OlUJBp 3IU Oq

c{Bizp3iM nzBJ po zn[ fiumSog \ -3iuojo>[ f

B5[U3|BUI B{BIZp3TS C3IUOJJ BU

5is [3dbzsAjo>[ bu ojo oq - Biusiuinpz sz

-OMJO BJStl ZB I 331M 5lS {BZj[3qO 'AunjJS 3IUB>[BZjq

01 xu cB5[Bid io§J3tms oi iu - so{§ Aqop spjBf feqos bz zni AzsA^s sz ciMOHUin§oa 3is o^Bpz ui3i^

*UI3lU3ZD3Zjq UlA{OS3M Z BJBpSJpO B|OZDZSd I

id( o^Azsnso

1

86

Pochylił się czeladnik Bogumił w pokłonie, dziękując królowej krasnoludków, a kiedy podniósł głowę - już jej nie było, tylko gałązka kaliny chwiała się jeszcze, jakby ptak się z niej przed chwilą poderwał.

Przetarł czeladnik Bogumił oczy, bo nie był pewien, czy mu się sen taki dziwny w tym pachnącym lesie wyśnił, czy też naprawdę rzecz tak dziwna się zdarzyła, i tak się tym wszystkim zasumował, że już nawet niezapominajek nie zrywał, tylko do miasta spiesznie wrócił.

A w mieście zastał ruch i gwar niezwykły na ulicach. Patrzy czeladnik Bogumił, że mieszczanie gromadkami stoją i uradzą ją nad czymś.

Podszedł więc do znajomków i pyta:

- Co się tu dzieje, że taki ruch w całym mieście?

- Jakże to - mówią - nowiny nie wiesz najważniejszej, że jutro Król Jegomość, miłościwie całej polskiej ziemi panujący, do Torunia przybywa? I że się ludowi toruńskiemu w całym majestacie ukaże? I że przybędzie ze swoją królewską małżonką i kró-lewiętami?

- To dopiero! - zakrzyknął zdumiony czeladnik Bogumił i co tchu popędził do swojego mistrza.

A w kamienicy Bartłomieja już aż wrzało. Mistrz sam się przy dzieży krzątał i ciasto zaczyniał. Ledwie zaś Bogumiła dojrzał, zakrzyknął srogo:

- A gdzieżeś to bywał?! Nie wiesz, że wszyscy mistrzowie piekarscy z całego Torunia co najlepsze ciasta i pierniki szykują, aby króla godnie podejmować? A z czymże ja się pokażę? Ciasto jeszcze nie

I

zaczynione, a ty nie wiadomo gdzie się wałęsasz! Na wstyd i pohańbienie mnie narażasz. Wypędzę! Jak mi Bóg miły! Wypędzę, jeśli mi ciast i pierników na porę nie upieczesz!

Pokłonił się w milczeniu czeladnik Bogumił i zaraz ku dzieżom poskoczył, aby ciasto na pierniki zaczynić. Już mąkę przez sito przesiał, już korzenne przyprawy naszykował, gdy naraz przypomniał sobie o swojej leśnej przygodzie. I serce mu zabiło - a gdyby tak spróbować z onym miodem złocistym ciasto wypiec? Co by to było?

Hej, hej! Co by to było, gdyby się tak mistrz Bartłomiej dowiedział, że jego czeladnik w nocy przy dzieżach się krzątając ciasto dziwnie przyprawia miodem złocistym, a potem w formy co najpiękniejsze je nakłada i do pieca wsuwa. Jedna forma wyżłobiona była w kształcie rycerza, druga w kształcie serca zdobionego kwiatami, jeszcze inna jelenia przedstawia, a jeszcze inna damę strojną.

Gdy zaś błękitny poranek nad Toruniem zawisnął - upieczone już były Bogumiło we pierniki.

Potem błękitność poranku zmieniła się w złocistość dnia i niczym drugie słońce zabłysła królewska korona, gdy król z królową i królewiętami na rynku zasiadł, górując nad ludem, i łaskawie poczęstunek toruńskiego ludu przyjmował. Ale dopiero gdy mistrz Bartłomiej na srebrzystej tacy krółewiętom pierniki owe z miodem przez Bogumiła upieczone podał - rozległy się okrzyki pochwalne. Jako żywo nic jeszcze tak małym królewnom nie smakowało,

88

jak ciemne, wonne ciasto w dziwnych formach wypieczone.

I nawet sam Król Jegomość raczył spróbować i pochwalić, a potem spytał:

- Któryż to mistrz te pyszności wypiekał? Pokłonił się Bartłomiej i na Bogumiła wskazał.

- Tenże to mój czeladnik - rzekł sprawiedliwie. Pokręcił król jeszcze głową nad oną przedziwną

smakowitością piernika i zaraz pisarza koronnego zawołał, aby przywilej królewski nadany dla miasta Torunia zapisał. Według zaś tego przywileju mieszkańcy miasta Torunia otrzymali po wszystkie czasy prawo wypiekania pierników miodowych i wysyłania ich do wszystkich innych miast, a zwłaszcza na jarmarki do Królewca.

Działo się to zaś wszystko w Roku Pańskim 1557 i aż po dzisiejszy dzień mistrzowie piekarscy w Toruniu z przywileju tego korzystają i według Bogumiło wego przepisu po dziś dzień pierniki miodowe w przepięknych formach wypiekają.

Trzeba by tylko jeszcze na zakończenie rzec, co dalej z czeladnikiem Bogumiłem się działo, ale po cóż opowiadać, kiedy od razu wiadomo było, że wobec królewskiej łaski już nikt nie przeszkodzi mu w ożenku z piękną Rózią i że w szczęśliwości i dostatku będzie żył potem przez długie lata.

89

Irena Kwintowa

Pierścień orlicy

"7-1

Siedzi na przyzbie chaty matka, w oczach jej blask ciepły migoce, gdy patrzy na syna, na jego smagłe, silne ramię, połyskujące w słońcu, gdy unosi siekierę do góry i mocno uderzy nią w gruby pień drzewa. Szczapy lecą na boki, stos drew coraz większy.

- Matko - woła donośnie syn - matko, nie martwcie się, na całą zimę drew wam wystarczy, choćby i mnie czasem w domu nie było!

Dzielny jest Mikołaj, jak orzeł młody taki mocny i odważny. Jak topola wyrósł smukły, a mocny jak niedźwiedź w borze. Niestraszna mu ni burza na jeziorze, ni dziki zwierz. Łzy wzruszenia po twarzy zmarszczonej płyną, nie ociera ich stara matka, bo nie gorzkie to łzy, lecz tęcza w nich szczęściem rozbłyska.

Syn siekierę w pień wbił, przy matce siada.

- Matko, jutro do boru idę, na Niedźwiedzią Polanę. Barcie już pełne miodu, pszczoły nie próżnowały, lato piękne tego roku. Miodu ci, matko, przyniosę.

Nazajutrz ruszył Mikołaj w drogę. Do Niedźwiedziej Polany nie było blisko. Szedł najpierw brzegiem jeziora, połyskiwało w słońcu jak srebrna łuska ryby. W szuwarach słychać było trzepot skrzydeł, krzyk łysek i kurek wodnych. Błękitne ważki unosiły się nad sitowiem.

„Nie ma na świecie drugiego takiego jeziora" - myślał Mikołaj. „Hej, piękne te nasze Śniardwy jak żadne! I ogromne - w pochmurne dni brzegu drugiego nie dojrzeć".

Doszedł do jarzębiny; obok w szuwarach lekko kołysała się łódź rybacka. Odwiązał łódź od pala, mocno wiosłem odepchnął i popłynął. Równo, miarowo uderzały wiosła o srebrzystą wodę, płynął do przeciwległego brzegu, a różne myśli przewijały się przez głowę. Gdyby tak kiedy z niedźwiedziem oko w oko stanąć albo orła bielika napotkać!

Gdy do drugiego brzegu jeziora dopłynął, powitał go szum starego boru, brzęk pszczół leśnych, zapach kwiatów i leśnej żywicy. Paproć dawała wilgoć i chłód - jakby wachlarze zielone rozpościerały się nad ziemią. Znalazł się na Niedźwiedziej Polanie. Tu nad drzewami słychać było brzęczenie tysiąca ruchliwych leśnych pszczół.

Rozpalił spróchniałe kawałki drewna, aby okurzyć małe pracowite mieszkanki największej dziupli. Dzban gliniany do miodu i nóż przygotował, kiedy nagle usłyszał jęk, a potem mocny ostry krzyk ptaka.

Serce mu zabiło. Nie mylił się! Gdzieś niedaleko

90

krzyczał orzeł bielik, to jego mocne, niecierpliwe krakanie!

Przez gąszcza podszycia leśnego przedzierał się niecierpliwie w stronę, skąd dochodził głos. Z daleka ujrzał ogromnego ptaka leżącego na ziemi. Potężne skrzydła spoczywały bezwładnie rozpięte na igliwiu. Podszedł blisko. Przed nim leżał król ptaków orzeł bielik, orzeł, którego niełatwo spotkać w kniei. Głowa bezwładnie opadła na bok. Nagle rozległo się głośne, rozpaczliwe krakanie. Spojrzał w górę, nad nim krążyła ogromna orlica. Widział połyskujące w słońcu jej piękne jasnoszare pióra. Orlica zniżyła lot. Odezwała się ludzkim głosem:

- Pomóż nam, człowieku. Widzisz tę sosnę wysoką jak maszt? Orzeł ma skrzydła złamane, a na wierzchołku sosny jest jego gniazdo. Opatrz rany orła i zanieś go do jego gniazda.

Mikołaj ochłonął ze zdumienia. Zdjął koszulę, podarł ją na strzępy, obandażował skrzydła orła. Orzeł leżał dysząc ciężko. Mikołaj owiązał go sznurem, który miał w torbie, i z trudem włożył swój ciężar na plecy. Orzeł krakał ochryple. A tu tymczasem wiatr zawodził w gąszczu drzew, zaczął padać deszcz. Jak z ciężkim ptakiem wspiąć się na wysoką sosnę? Wiatr szarpał bezkarnie nagie ramiona Mikołaja, deszcz smagał ostrymi igiełkami. Pień drzewa był śliski. Ale Mikołaj wyrósł wśród tej surowej przyrody. Piął się ku górze po mokrym pniu drzewa. Ciężki, bezwładny król ptaków zwisał mu przez plecy.

Orlica niespokojnie krążyła nad nim. Pot i deszcz zalewały oczy i twarz Mikołaja, wicher ostrymi gałęziami bił po ramionach. Wreszcie dotarł do wierzchołka drzewa i ciężar swój złożył w dużym, mocnym gnieździe. Odetchnął.

Orlica usiadła na gałęzi obok gniazda.

- Dziękuję ci, człowieku, za pomoc. Weź ode mnie ten pierścień. Z żelaza jest, nie ze złota, ale moc jego trwalsza niż złoto i żelazo. Trzy razy tylko możesz tej mocy użyć w dobrej sprawie. Pierścień ten tylko dobremu człowiekowi służyć może, a ty na niego zasługujesz. Niech ci przyniesie szczęście i radość.

- Niechże będzie - rzekł Mikołaj. - Największa to jednak uciecha, żem orła bielika z tak bliska ujrzał, a radość, żem wam dopomógł. Żegnajcie!

Powrót do domu był trudny. Burza rozszalała się na dobre, jezioro huczało, ogromne fale zakrywały łódź. Niebo raz po raz przecinały błyskawice. Czuł się bezradny w walce z żywiołem. Łódź raz unosiła się wysoko na grzbietach fal, to znów nagle spadała jakby w wielką przepaść między fale. Ale powoli burza zaczęła się uciszać i Mikołaj znalazł się wreszcie na lądzie.

Zabłysło słońce. Mikołaj ruszył w stronę wsi. I nagle z daleka ujrzał ogromny słup dymu i ognia: jeden, drugi, trzeci... To jego wieś się paliła. Rzucił się jak oszalały, biegł bez tchu. Słychać już krzyki, płacz. Skoczył Mikołaj jak żbik między ogień. Nie zważając na płomienie i walące się belki, wyniósł

92

93

z ognia dwoje dzieci. Znów skoczył w ogień. Ludzie z przerażeniem patrzyli, jak nikł im z oczu i znów wyrastał. W blasku ognia połyskiwały tylko jego potężne nagie ramiona.

Wieś jednak spaliła się doszczętnie. Spłonął i dom Mikołaja, ale on nawet o swoim nie myślał. Tak serce ściskało mu się na płacz dzieci i ludzką rozpacz. Robił, co mógł, ale miał tylko dwie ręce. Spojrzał na ręce i nagle drgnął. Zapomniał zupełnie o darze orlicy. Na serdecznym palcu połyskiwał żelazny pierścień. Czy mógł znaleźć w nim radę?

- Orlico, w imię twoje, dopomóż mojej wsi! - wyszeptał.

Zerwał się wicher, ciemność zaległa świat. A gdy wyjrzało słońce, wieś stała znów jak dawniej, tylko piękniejsza i dostojniejsza. Znów w ogródkach kwitły złote nagietki, wysmukłe malwy. Chata jego stała jak dawniej wśród starych jabłoni, tylko nowa strzecha połyskiwała jak szczere złoto. Spostrzegł matkę na progu chaty.

- Synu - wołała - synu, co to było? Ten ogień, ten jęk? Czy to zły sen? Co się stało? Nie sen to, bo do tej chwili serce mi bije - z trwogi o wszystkich, a najbardziej o ciebie. Tak dzielnie walczyłeś z ogniem.

- Nie czyniłem nic, prócz tego co wszyscy. Zwyczajnie.

- Synu, a to, co widzę teraz? Przecież znów stoi wieś i ludzie ze zdumienia przemówić nie mogą.

Usiadł Mikołaj koło matki i opowiedział jej wszystko, co się jemu wydarzyło.

u

94

- Pierścień orlicy to uczynił, matko. Tylko trzy razy mogę użyć jego mocy. Ale niech nikt o tym nie wie.

Mijał czas. Życie toczyło się we wsi zwykłym trybem, jezioro dawało ryby, pole zboże, las pełne wory orzechów, kosze grzybów i jagód. Znów echo niosło w ogrody i łąki melodie starych pieśni mazurskich.

Minęło kilka lat. Mikołaj jeździł na połowy, ryby wędził, woził do miasta na kiermasz. W czasie tych podróży wiele widział i wiele się uczył. Ale nigdzie nie wydawało mu się piękniej niż nad jego jeziorem. Pewnego razu, gdy wracał z dalszej podróży, na horyzoncie ujrzał dym. Wiatr z daleka przynosił jakby jęki ludzkie i szczęk oręża. To wróg napadł na cichy jego kraj. Straszne słowo „wojna" zmroziło mu serce.

Ludzie rzucali domostwa, dobytek, ciągnęli w stronę grodu. Gród przygotowywał się do obrony, spiesznie zniesiono olbrzymie kamienie, drewniane belki. Wróg był tuż, tuż. Nie wszyscy zdążyli schronić się za mury. Mikołaj przedzierał się przez lasy sobie tylko znanymi dróżkami i widział kobiety, dzieci powiązane sznurami. Pędzono je w niewolę. Wsie paliły się, dymy pożarów snuły się po polach.

Pierścień orlicy! Czy pomoże mu? Użyje jego mocy po raz drugi.

- Orlico, w imię twoje, niech wróg zostanie pobity! Pomóż, orlico, jeńców ocalić i wróć pokój na nasze jeziora.

95

Spełnił pierścień orlicy prośbę Mikołaja. Pobito wroga, odebrano jeńców. Zapanowała znów cisza nad mazurską ziemią.

Mikołaj wrócił do swej wsi, do swej matki. Ona jedna wiedziała, że stało się to za pomocą pierścienia orlicy i szlachetnego serca Mikołaja.

Znów płynęło życie spokojne i pracowite.

- Synku - mówi raz matka, gdy wrócił do domu z jeziora. - Przysłano po ciebie z grodu. Mówią, że umiesz tak ryby wędzić, że w smaku żadne im nie równe. Pan kazał ci przynieść ryby.

- Mogę mu zanieść, niech tam kosztuje.

Mikołaj przygotował wielki kosz najwspanialszych ryb. Ruszył z nimi do grodu. Pan przyjął go łaskawie, dał mu pieniądz złoty i kazał częściej z towarem przychodzić. Wracał Mikołaj pogwizdując, schodził z górki lekko z pustym koszem, gdy nagle ujrzał dziewczynę. Mała i chuda niosła na nosidłach dwa ogromne wiadra wody.

Podszedł bliżej i zobaczył twarz tak brzydką, że aż zadrżał. Dziewczyna spojrzała na niego smutno, chciała usunąć się z drogi i zachwiała się. Widać była bardzo zmęczona.

- Daj, pomogę ci - rzekł Mikołaj.

- Pomożecie? Ale nie, dziękuję za waszą dobroć. Ludzie śmiać się z was będą, że takiej brzyduli pomagacie.

Mikołaj w milczeniu wziął wiadra od dziewczyny i zaniósł pod sam gród.

Tu dziewczyna zatrzymała go.

96

- Nie nieście dalej, nie trzeba, aby ojciec ujrzał, że mi ktoś pomaga. Mówi, że swoją brzydotą przynoszę mu wstyd. Dlatego daje mi najcięższą pracę.

Zapłakała cichutko i uniosła swój ciężar z wysiłkiem.

Odtąd często Mikołaj nosił wędzone ryby do grodu. Potem czekał na dziewczynę u stóp wzgórza, aby pomóc jej zanieść wodę z jeziora.

Pewnego razu spotkał dziewczynę tak pobitą i posiniaczoną, że serce w nim zadrżało. Siedziała w przydrożnym rowie i ocierała zakrwawione nogi listkami babki i podbiału.

- Co ci się stało? - zapytał.

- Dzieci obrzuciły mnie kamieniami - zapłakała. - Tyle ludzi cieszy się słońcem, a dla mnie ono nie świeci. Kocham swego ojca, ale moja brzydota budzi w nim wstręt. Psy nawet wyją na mój widok. Tylko ty jeden...

Zapłakała rzewnie.

Ze smutkiem tak wielkim patrzyła na niego, że usiadł obok dziewczyny.

- Jak ci na imię?

- Dziewanna - choć niczym dziewanny nie przypominam.

- Słuchaj, Dziewanno, gdy wrócisz do ojca, podejdź do niego blisko.

- Uderzy mnie.

- Nie bój się. Podejdź i patrz mu w oczy. Uwierz mi.

- Jeśli mi każesz, uczynię to, choć bardzo się boję.

I!

97

Kiedy zaniósł dziewczynie wodę, czekał ukryty za drzewem, aż zniknie mu z oczu. Wtedy dotknął żelaznego pierścienia.

- W imię twoje, orlico, niech pierścień spełni to, czego żądam. Niech Dziewanna stanie się piękna i szczęśliwa. =

- Ostatnie to życzenie, które może ci się spełnić - rozległ się nagle głos. - Czy dla siebie nic nie pragniesz w życiu? Nie pragniesz skarbów, złota, dostatku? Nie chcesz władzy?

To był głos orlicy. Gdzie ona była? Wokół ani szelestu skrzydeł, ani żadnego nawet cienia. Czy to pierścień przemówił?

- Nie pragnę niczego, jedynie tego, o co proszę. Niczym nie cieszyłbym się, gdybym wiedział, że mogłem ocalić tę biedną, dobrą dziewczynę i nie uczyniłem tego, bo myślałem tylko o sobie. Spełń moją prośbę, pierścieniu, w imię orlicy bardzo cię proszę.

- Dobrze. Spełni się twoje życzenie, szlachetny człowieku.

Mikołaj poczuł się lekko, jakby mu ktoś skrzydła przypiął do ramion. Pierścień nie miał już mocy, ale on w sercu czuł dziwną moc i radość.

Minęło dni niewiele, kiedy przysłano po niego z grodu. Nałowił kosz pięknych ryb i poszedł. „Nie spotkam już teraz Dziewanny" - pomyślał. Kiedy wszedł na dziedziniec, w oknie ujrzał piękną dziewczynę. Skinęła ku niemu ręką i uśmiechnęła się radośnie.

T\

Kto to może być? Zobaczył ją za chwilę z bliska. Była olśniewająco piękna.

- To ja, to ja, Dziewanna... Mój przyjacielu, stało się coś, o czym nie umiem opowiedzieć. Czy mnie nie poznajesz? To ja, dawna brzydula. Uśmiechnij się do mnie, proszę.

- Cóż to, z rybakiem prostym wdajesz się w rozmowy? - zagrzmiał nad nimi głos. To pan grodu stał nad nimi - wyniosły i srogi.

- Ojcze, kto był dobry dla biednej brzydkiej dziewczyny, ten na zawsze zostanie jej ukochanym przyjacielem. Wierzę, że dzięki niemu stała się ta wielka odmiana.

Niezadługo potem odbyło się huczne wesele rybaka Mikołaja z Dziewanną. Bolał srodze w swej dumie pan grodziska, że córkę zwykłemu rybakowi za żonę dać musi, ale jakaś moc czuwała nad nimi i nie zdołał się jej sprzeciwić.

Stara baśń mówi, że gdy Mikołaj i Dziewanna jechali do ślubu, para potężnych orłów krążyła nad ich głowami.

Żyli młodzi podobno długo i szczęśliwie, kochani i szanowani przez ludzi. I podobno Mikołajki noszą nazwę na pamiątkę szlachetnego rybaka Mikołaja, który mocy pierścienia użył dla dobra innych.

98

99

Jadwiga Chrząszczewska Jadwiga Warnkówna

Sieja

w jeziorze

Wigry

Kiedyś, kiedyś pomiędzy kamedułami w Wigrach był jeden rodem z Włoch, zapalony miłośnik rybołówstwa. Sielawy, szczupaki i inne ryby poławiane w jeziorze nie wystarczały mu. Chciał koniecznie zaprowadzić sieje, które jadał jeszcze w swej ojczyźnie. Ale jak się wziąć do tego? W tym sęk: w owe czasy rybołówstwo nie stało jeszcze tak wysoko, jak obecnie, a o sztucznym zarybianiu stawów zapewne nie wiedziano zgoła.

Chodzi sobie zakonnik po celi jednego wieczoru, rozmyśla, rozmyśla i tak w tych rozmyślaniach utonął, że ani spostrzegł się, gdy dwunasta na zegarze klasztornym uderzyła. Równocześnie z wybiciem ostatniego dźwięku coś zabłysło w celi, roz-szedł się zapach siarki - przestraszony zakonnik patrzy, aż tu przed nim stoi w pluderkach obcisłych, we fraku ten jegomość, którego Mickiewicz w balladzie „Pani Twardowska" takimi opisuje słowy:

IOO

[...] Istny Niemiec, sztuczka kusa, Skłonił się gościom układnie. Zdjął kapelusz i dał susa Z kielicha, aż na podłogę Pada, rośnie na dwa łokcie. Nos jak haczyk, kurzą nogę I krogulcze ma poznokcie.

Niespodziewany gość kameduły kubek w kubek wyglądał tak samo. Spod fraka zwieszał się długi ogon, a na głowie sterczały ostre różki...

Skłonił się diablik zakonnikowi i powiada:

- Wielebny ojcze, wiem powód twej zadumy. Ale nic z tego, siei w jeziorze nie będzie, chyba że ja ci dopomogę.

- Cóż chcesz za pomoc? - spytał kameduła.

- O! Nic wielkiego - żebyśmy tylko zakład zrobili. Ja polecę do Włoch, nachwytam po jeziorach tyle siei, ile tylko udźwignąć będzie można, i rozrzucę po jeziorze. Muszę jednakże w mig sprawić się z robotą, bo Włochy daleko, a ryba wyjęta z wody wnet życie traci. Jak myślisz, szanowny ojcze, wiele na to czasu trzeba?

- Mniej więcej dwa, trzy dni - odpowiedział zakonnik.

Zaiskrzyły się szatanowi ślepia z radości, że zakonnik w rozmowę z nim się wdaje, boć przecie mógłby go od razu krzyżem świętym het na cztery wiatry przepędzić, więc w zapale krzyknął:

- Za godzinę będę z powrotem! - A widząc powątpiewanie na twarzy kameduły, dodał:

IOI

- Załóżmy się. Jeżeli wrócę na czas i zarybię jezioro, tak że w nim pełno siei po wszystkie będzie czasy, to szanowny ojciec w nagrodę da mi duszyczkę swoją... Czy zgoda? Bardzo jednak być może, że się spóźnię, droga daleka, a godzina mija tak prędko. Ponieważ jednak słowo się rzekło, więc go nie cofam. Spóźnię się choć o ćwierć minuty, moja przegrana: sieje wrzucę do jeziora, a sam wrócę z kwitkiem tam, skąd przyszedłem.

Od słowa do słowa, stanęło na tym, że diablik ma za pół godziny cały transport ryb z Włoch dostawić. Trochę z początku kręcił kusy rogami na tak krótki termin, ale w końcu namyślił się i wyleciał oknem, tak iż tylko zafurczało w powietrzu.

Zakonnik tymczasem chodzi po celi i cieszy się, że diabła wyprowadził w pole. Bo gdzieżby kto w pół godziny z tak dalekiej strony mógł powrócić? Pomału jednakże strach zaczyna go ogarniać, strach coraz większy - już i nogi dygocą pod nim, i pot zlewa czoło... A nuż diabeł na czas powróci? A nuż...

- Jezu Chryste, ratuj mnie grzesznika! - wykrzyknął i ile miał siły, pobiegł na wieżę, ażeby z bliska popatrzeć na fatalne wskazówki zegara.

Jeszcze pięciu minut brakuje... Przerażony zakonnik padł na kolana i wielkim głosem miłosierdzia bożego wzywać począł:

- Nie karz mnie, Panie, za lekkomyślność! Daruj! - I krzyżem świętym machał w powietrzu, żeby złemu duchowi przystęp do siebie utrudnić.

IO2

Wtem coś w oddali zahuczało, iście jakby grzmot szedł po chmurach... Zakonnik wpół żywy żegna się ciągle... a grzmot wzmaga się... rośnie... huczy, niby morze w gniewie... Ogłuszony, na wpół żywy pada nieszczęśliwy kameduła na ziemię i choć nie widzi, czuje, jak postać straszna wskroś przez powietrze ku niemu zdąża, jak krogulcze szpony dosięgnąć go mają, gdy wtem zegar bić zaczyna... Jeden, dwa! O Boże miłosierny, co się stało? Przed chwilą brakowało tylko pięciu minut, a teraz już druga! Cud! Cud! Dzięki Ci, Boże!

Korzy się zakonnik przed Panem - a tuż obok rozlega się zgrzyt straszliwy, potem szum i plusk, jakby tysiące drobnych ciałek w wodę wpadało. To diabeł zawiedziony i wściekły z gniewu, że się spóźnił, rzucił sieje w jezioro, a sam runął z powrotem do piekła. Ale ze złości ścisnął tak mocno biedne ryby, że krwią się zalały i od tej chwili sieje wydobyte z wody zawsze są zakrwawione.

W ten sposób tłumaczą sobie to zjawisko ludzie nieoświeceni; nauka mówi co innego, a mianowicie, że sieja wyjęta z wody natychmiast dusi się i krew ją zalewa.

103

Zdzisław Nowak

Jak łomżyńskie wiedźmy wyniosły się z miasta

„Ludzka pamięć jest krótka niczym ogon rysia". Tak przynajmniej mawiali siwobrodzi puszczacy osiadli w lasach królewskich. Stara mądrość nie zwietrzała z czasem, sprawdzała się kiedyś i w borach, i w miastach, sprawdza się również tam i dzisiaj.

Obecnie mało kto wie, że w pewnej odległości od prastarego łomżyńskiego grodu leżało wzgórze, od dawien dawna zwane przez puszczakow Łysą Górą.

0 Łysej Górze może i nie warto byłoby tu wspominać, gdyby któregoś roku książęta mazowieccy nie zdecydowali się przenieść Łomży na skarpę szerszą

1 znacznie wyższą od poprzedniej, o wiele lepiej chroniącą miasto i przed wiosennymi rozlewami Narwi, i przed najazdami zakutych w stalowe pancerze Krzyżaków. I tak oto nowa Łomża nieoczekiwanie stała się bliskim sąsiadem Łysej Góry. A trzeba wiedzieć, iż dla spokojnych mieszczan i pracowitych rzemieślników nie było to sąsiedztwo

najmilsze. Na Łysej Górze mieszkała bowiem straszliwa czarownica Jagata Brzuchata. Królowa wszystkich moczarowych wiedźm, księżycowych nocz-nic*, krwawych zmor, zimnych strzyg i topielco-wych duszyc, od których niegdyś aż się roiło w Pu-szczy-Zagajnicy. Zwłaszcza po zachodzie słońca.

Oczywiście władczyni czarownic nie siedziała na Łysej Górze samiuśka niby palec. Miała tam swój dwór królewski i królewską służbę. Trzynaście wiedźmowych panien - jedna szkaradniejsza od drugiej - troszczyło się o monarchinię.

Codziennie przed brzaskiem porannym czarownice zbierały nad Narwią tłuste ropuchy i pijawice, by Jagata Brzuchata nie wychudła im z głodu. Na deser przynosiły jej natomiast padalce, które posypane pieprzem i solą do smaku, piszczały przeraźliwie, jakby je kto żywcem obdzierał ze skóry.

Najczęstszym gościem u królowej wiedźm był leśny diabeł spod Czarnocina. Kaduk Paskuda z podwiniętym ku górze półłokciowym ogonem wyłaził ze swoich trzęsawisk tuż przed północą i ze świstem i gwizdem przelatywał nad Łomżą, aby wylądować pośrodku Łysej Góry.

- Witaj, Jagatko najmilejsza. Witajcie, lubowni-ce moje! - wołał Paskuda ledwie postawiwszy kopyto na ziemi. - Przeokropnie sckniłem się za wami wszystkimi. A ponieważ w mokrych bagnach nad-ziębiłem się troszkę, z radością pohulałbym przy

* nocznica - zjawa zwodząca ludzi nocą, błędny ognik

IO4

IO5

ognisku, ażeby rozgrzać przemarznięte kości. Która z was ruszy ze mną w pierwszej parze do czar-towego obertasa?

Po hulankach, swawolach i dzikich tańcach przy diabelskim ogniu czarownice wyprawiały się na nocny spacer. Na początku zawsze leciał diabeł Paskuda z Jagatą Brzuchatą na wspólnej miotle, za nimi zaś sznur wiedźm w towarzystwie nietoperzy ogromnych jako wilcze basiory.

Na widok tajemniczych sylwetek, przemykających po niebie w blasku księżyca, ludziska wciskali głowy głębiej w ramiona i przyśpieszali kroku, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Nawet pleban łomżyński żegnał się wówczas z rozmachem i klepiąc pacierze zamykał się wraz z kościelnym w plebanii na cztery spusty.

Raz w tygodniu, przeważnie w poniedziałek, wiedźmy z Łysej Góry pojawiały się w środku dnia na łomżyńskim rynku. Naturalnie w przebraniu i bez mioteł. Przechadzały się wtedy pomiędzy straganami, zapuszczały się w wąziutkie uliczki i wtykały nosy do mrocznych sieni, cały czas myśląc jeno, jak by tu ludziom zaszkodzić.

Trzeba przyznać, że udawało się im to nie raz, i nie dwa razy. Krasuli Pacułów odjęły wszystko mleko, kokoszki Maciej owej pozbawiły dokumentnie jajek, piekarzowi Bonifacemu ciasta przygniotły w zakalec, książęcemu wójtowi deresza u bryczki zamieniły w wyliniałego capa, zaś babie proszalnej pod kościołem z sękatej laski wyczarowały żywą

żmiję, tak że chromająca od urodzenia biedaczka raptem cudownie ozdrowiala i wrzeszcząc wniebogłosy zmykała do domu nikiej młódka.

Tylko doświadczeni puszczacy potrafili rozpoznać prawdziwą wiedźmę na ulicach Łomży. Z borowych obserwacji wiedzieli, że czarownica może zmienić wszystko z wyjątkiem charakteru. Mimo przybranej na dzień wdzięcznej postaci i nadobnego liczka prawdziwa wiedźma nadal pozostawała plugawię opryskliwa i nieżyczliwa wobec zwykłych ludzi.

Dzięki puszczakom udawało się więc od czasu do czasu pochwycić czarownicę i wtrącić do lochu. Nie na długo jednak. Pod osłoną nocnych ciemności pod wieżę podkopywały się gadające szczury. Były to diablęta kaduka Paskudy śpieszące krewniaczce z pomocą. Zanim łomżyński pleban zdążył dobrać się wiedźmie do skóry, w loszku pod wieżą nie było już po niej nawet śladu. Naturalnie, jeśli nie liczyć siarkowego smrodu pełzającego po lochu i straszliwych opowieści miejskich strażników, którym nie udało się upilnować więźniarki.

- Przyjdzie nam porzucić miasto i szukać chleba w Ostrołęce, Przasnyszu, Ciechanowie albo nawet i w Płocku - biadolili mieszczanie. - W Łomży żyć się nie da! Czarownicom z Łysej Góry zależy, aby gród poczciwy przemienił się w ruiny zamieszkane jeno przez sowy i puchacze.

- Biada nam nieszczęsnym, biada! Z Krzyżakami można wygrać wojnę, ale nie z szatanem - wtórowały im mieszczki. - Łysogórskie wiedźmy nie boją

106

się ani kropidła, ani rycerskiego oręża. Pora nam chyba opuścić dom rodzinny i szukać szczęścia gdzie indziej.

Nie wiadomo, czy Łomża ostałaby się do dzisiaj nad Narwią, gdyby nie Przemko i Ziemko, sieroty przygarnięte z dobrego serca przez piekarza Bonifacego. Dwaj bracia, mimo różnicy wieku podobni do siebie niby dwa ziarnka kminku, od trzech lat terminowali pilnie w piekarskim fachu, z całych sił starając się pomagać przybranemu ojcu.

Kiedy nowina o porzuceniu Łomży przez coraz to innych jej mieszkańców dotarła także i do piekarni pana Bonifacego, Przemko mrugnął do Ziemka, po czym obaj wysunęli się po cichutku na podwórze i przycupnęli w kącie za składzikiem na mąkę.

- Ziemeczku, chcesz dopomóc ojcu? A również i miastu?

- Pewnie że chcę.

- Musimy zatrzymać ludzi w Łomży. Jeśli wszyscy stąd uciekną, psu na budę nie zdadzą się nasze ciasta, baby, chleby i bułeczki. Tatko zbiednieje na amen, matuś zaś zatroska się i zapłacze. Nie, Ziemeczku, do tego nam dopuścić nie wolno. Mam rację?

- Masz rację, Przemeczku.

- Musimy tak zrobić, Ziemeczku, aby nie ludziska z Łomży, lecz wiedźmy z Łysej Góry wyniosły się czym prędzej, gdzie pieprz rośnie.

- Oj tak, Przemeczku. Tak musimy zrobić - Ziemko bez wahania przyznał bratu słuszność. - Tylko... tylko w jaki sposób?

108

IO9

- Mam pomysł. Wyśmienity - Przemko spojrzał Ziemkowi bacznie w oczy. - A nie boisz się, Zieme-czku? Bo sprawa ta diablo niebezpieczna.

- Nie boję się, Przemeczku. Pójdę z tobą choćby i na skraj świata.

- Tak daleko nie potrzeba, Ziemeczku. Wybierzemy się w gościnę do znajomków siedzących dużo bliżej.

- Na Łysą Górę? Do wiedźmy Jagaty i jej kam-ratek? I do diabła Paskudy?

- Tsss, cichaj, Ziemeczku, aby nas kto za wcześnie nie usłyszał - Przemko zerknął niespokojnie na drzwi prowadzące do piekarni. - Nikt nie może domyślić się, co zamierzamy robić dzisiejszej nocy. A już najbardziej tatko. Chlebową łopatą mógłby nam wybić te pomysły z głowy. Trzymaj więc wszystko w tajemnicy aż do końca.

Po ostatnim wypieku wieczorem chłopcy wymknęli się na ulicę. Przemko niósł pod pachą niewielkie zawiniątko.

- Ej, synkowie, a dokąd to? - zawołał za nimi piekarz Bonifacy. - Zaraz będzie kolacja.

- Nie głodniśmy, panie ojcze - odpowiedział mu Przemko. - Poigrać sobie chcieliśmy z kolegami.

- A w co, synkowie? - zainteresował się piekarz. - W gonionego czy w strzelanie do celu?

- W diabły i wiedźmy, panie ojcze - dorzucił Ziemko, podskakując na jednej nodze.

- Tfu, też mi zabawa - obruszył się piekarz Bonifacy. - Baczcie jeno, synkowie, abyście nie wykrakali sobie jakowegoś paskudztwa.

- Nic nam się nie stanie. Nie bójcie się, panie ojcze! - odkrzyknął Przemko niknąc za rogiem.

- Nic nam się nie stanie. Nie bójcie się, panie ojcze! - zawtórował mu Ziemko niczym echo.

Do bramy w ostrokole otaczającym całą Łomżę obronnym pierścieniem dotarli w najlepszą porę. Strażnicy jedli akurat wieczerzę i nie zwracali specjalnie uwagi na tych, którzy przybywali albo i wychodzili z miasta.

Bez najmniejszych przeszkód dwaj młodzi śmiałkowie zniknęli w świerczynie ciągnącej się od Łomży do ściany starego boru, w którym leżała Łysa Góra. Zatrzymali się dopiero przy gęstej jałowcowej kępie.

- Ziemeczku, tutaj się przebierzemy - Przemko położył tobołek na mchu i począł go rozwiązywać. - Zrzucamy ludzką skórę, dalej pójdziemy jako diablęta. Ty będziesz Lucyperkiem, a ja Belzebub-kiem. Zapamiętaj sobie dobrze te imiona z piekła rodem, abyś potem niczego nie pokręcił.

- Niczego nie pokręcę, Przemeczku - odrzekł Ziemko i zaraz się poprawił: - Niczego nie pokręcę, Belzebubku.

Chłopcy roześmieli się, po czym nie zwlekając przymocowali sobie na głowach kozie rogi, a następnie gęby i czupryny wysmarowali dokładnie klajstrem z pszennej mąki. Bardziej podobni do leśnych stworków niźli ludzi pomaszerowali w kierunku Łysej Góry.

Na wierzchołku wiedźmowego wzgórza znaleźli się dokładnie o północy, właśnie wtenczas, kiedy

no

III

w odwiedziny do Jagaty Brzuchatej z gwizdem i świstem przyleciał jej stary znajomy spod Cza-rnocina.

Kaduk Paskuda najpierw przywitał się z władczynią czarownic, ale zaraz potem kiwnął pazurem na dwa diablęta stojące skromnie z boku.

- Nowi? Skąd jesteście, diabełki? Jak się nazywacie? I kto was tutaj przysłał?

- Dopiero co przybyliśmy na Łysą Górę. Ja jestem Belzebubek, a to jest Lucyperek. Zwabiła nas tu wasza sława - Przemko pokłonił się nisko. - Chcieliśmy ujrzeć na własne oczy wielkiego księcia piekieł, szlachetnego Paskudę, oraz królową czarownic, uroczą Jagatę Brzuchatą.

- Hm, wyglądacie mi na miłych, dobrze wychowanych diabełków. Rogi macie, gęby też niczego, jeno... jeno ogonów u was nie widzę. Czemu?

- A bo my jesteśmy gołodupce z Warszawy, z bogatego grodu nad Wisłą - Przemko nie stracił zimnej krwi. - Tam co drugi kaduk lata bez ogona.

- Dlaczego?

- Nigdy nie słyszałeś o warszawskich diabłach? Naprawdę? Wielki książę piekieł powinien o nich wiedzieć - wtrącił się szybko Ziemko. - Ogony nosili nasze ojce. Od czasu kiedy brytany warszawskiego kanonika poobrywały im w ucieczce ogony, król piekieł nałożył karę na warszawskie sługi. My już przyszliśmy na świat jako biesy bezogoniaste.

- Aha - Paskuda kiwnął głową. - A co chcecie robić na Łysej Górze?

- Ze wszyściutkich sił pragniemy służyć sławnemu diabłu Paskudzie - odpowiedział od razu Przemko.

- Oraz królowej puszczańskich czarownic, sławnej Jagacie - dodał natychmiast Ziemko.

- A co umiecie robić?

- Wszystko co trzeba. Prać, sprzątać, a przede wszystkim piec w diabelskim ogniu smakołyki, za którymi przepadały warszawskie czarty i czarownice. Chrupiące bułeczki, rumiane rogaliki i obwarzanki z makiem albo kminkiem. I wiele, wiele innych pyszności.

- Zgoda. Zostańcie z nami. Przekonamy się, czy aby nie łżecie.

Przez dwa tygodnie Lucyperek i Belzebubek starali się jak mogli. Prali, sprzątali i piekli frykasy, o jakich na Łysej Górze nigdy dotąd nie słyszano.

Ale nie tylko prali, sprzątali i piekli frykasy. Pewnego dnia śpiącym czarownicom zasmarował ktoś miodem dziurki w nosie. A wiadomo, moczarowe wiedźmy bez węchu są jako ślepe szczenięta. Cóż się później działo! Opowiedzieć się nie da! Dopóki miód nie wytopił się od ciepła, czarownice właziły na siebie, potykały się, przewracały.

Wkrótce potem tajemniczy figlarz rozluźnił wszystkie miotły. Zaledwie wiedźmy uleciały na nocny spacer, miotły jedna po drugiej zaczęły rozpadać się w powietrzu. Na samych drągach lecieć bardzo trudno, która więc z czarownic nie zdołała utrzymać równowagi, spadała na ziemię niczym ciężki kamień. Dopiero nad samym ranem obolałe

112

i posiniaczone wiedźmy zdołały powrócić pieszo na Łysą Górę.

Innym razem Jagata Brzuchata ledwie zwlokła się z łóżka.

- Spać nie mogłam. Pieką mnie ogniem całe plecy. I boli mnie każda kosteczka - wy stękała z wysiłkiem. - Czuję się, jakbym leżała nie na niedźwiedziej skórze, lecz na krzaku jałowca. Wiedźmy milutkie, sprawdźcie, co mnie tak umęczyło?

Zajrzały czarownice pod łóżko i odkryły tam rzecz okropną, straszliwą. Święty krzyż ułożony z kamyków.

Nieustanne figle i dokuczliwe psikusy do cna obrzydziły wiedźmom Łysą Górę. Coraz częściej zaczęły wspominać swej Jagacie o nowym siedlisku, wygodniejszym i spokojniejszym.

Którejś nocy nad Łysą Górą przelatywała na ożogu* wierzbowa czarownica zza Nowogrodu. Zatrzymała się na moment w górze i zawołała:

- Hej, moczarowe panienki, lecę na sabat czarownic w Góry Świętokrzyskie. Tam też jest Łysa Góra. Znacznie wyższa i większa od waszej. Wkrótce przybędą tam co znaczniejsze wiedźmy z calutkiego kraju. Na szczątkach dawnego pogańskiego ołtarzys-ka będziemy tańczyć z diabłami przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Zbierajcie się, moczarowe panienki, i lećcie wraz ze mną. Wielka zabawa na nas czeka.

* ożóg - zakrzywiony kij, służący jako pogrzebacz w piecach piekarskich lub kowalskich

114

Zaledwie umilkł głos nowogrodzkiej czarownicy, łomżyńskie wiedźmy poczęły wskakiwać na miotły i ożogi. Frrru, frrru! I już ich nie było.

- Dość psikusów, Belzebubku! - zawołał wesoło Przemko. - Wracamy do domu. Pan ojciec z pewnością bardzo się o nas niepokoi.

- Dość figli, Lucyperku! - zawtórował bratu Ziemko. - Wracamy do domu, bo i pani matka umiera tam ze strachu o nasz los i o naszą skórę.

Szczęśliwy powrót Przemka i Ziemka świętowała cała Łomża. Radości nie było końca. A o straszliwych wiedźmach żyjących do niedawna na Łysej Górze pomaleńku zapomniano.

Od tamtego czasu minęły wieki. Łomża rozbudowała się. Z niewielkiego grodu przemieniła się w piękne, urokliwe miasto ze starym rynkiem, póź-nogotycką katedrą, ale i z nowoczesnymi, pełnymi rozmachu osiedlami. Pod nowe zabudowania wchłonęła też dawną Łysą Górę, której nazwa zachowała się jedynie na pożółkłych mapach sprzed stuleci.

Niektórzy z łomżynian powiadają co prawda, że łysogórskie wiedźmy powróciły po latach z Gór Świętokrzyskich do zacnego grodu nad Narwią, tyle że już nie na miotłach czy ożogach i nie pod dawną odrażającą postacią. No i że można spotkać je w mieście jeszcze i dzisiaj. Twierdzą, że jeśli kto ma pecha, na pewno zetknie się z taką oko w oko i za niejedną ladą sklepową, i w niejednym łomżyńskim urzędzie.

Jednakże nam nie chce się jakoś uwierzyć, aby to mogła być prawda.

Wanda Chotomska

Legenda

o Warsie i Sawie

Dawno, dawno temu, kiedy na Mazowszu nie było jeszcze wsi i miast, tylko puszcza ogromna, szeroka, po obu stronach Wisły rozciągnięta, żył w tej puszczy myśliwy, który miał trzech synów. Przez wiele lat uczył ich, jak trzeba wybierać miód z leśnych barci, jak się łowi ryby. A kiedy synowie dorośli, kiedy przyszła pora, żeby każdy z nich zaczął samodzielne życie, wyprowadził ojciec synów na leśną polanę i powiedział:

- Mam tutaj łuk, mam strzały w kołczanie. Niech każdy wybierze sobie jedną i ją wystrzeli.

Podszedł do ojca najstarszy syn. Wziął łuk, naciągnął cięciwę. Wyleciała strzała ze świstem, poszybowała nad drzewami, wpadła w legowisko niedźwiedzia.

- Będziesz myśliwym - powiedział ojciec do najstarszego syna.

Strzelił z łuku drugi syn. Strzała trafiła w pień drzewa. Wyleciały z barci pszczoły.

s

f

. i

- Będziesz bartnikiem - zdecydował ojciec. Podszedł trzeci syn. Najmłodszy. Na imię miał

Wars. Wziął łuk, naciągnął cięciwę. Uderzyła strzała w wodę, śmignęła w ławicę ryb.

- Będę rybakiem! - ucieszył się Wars.

Z dębowego pnia zbudował mocną szeroką łódź, przez siedem dni ciosał wiosło, przez siedem nocy wiązał sieci.

A potem pożegnał ojca i wypłynął na szeroki wiślany nurt.

Daleko zaniosła go woda. Pod zieloną, wiklinową wyspę. A w wiklinach coś się kłębiło, szamotało. Człowiek? Zwierzę?

- Hop! Hop! Jest tam kto? - zawołał Wars.

- Wiklinowa witka, wiklinowy liść, uwikłałem się w wiklinach, nie mogę stąd wyjść

- odpowiedział ptasi głos.

- Czekaj, ptaku, pomogę ci!

Rozgarnął Wars wikliny, patrzy - ptak, nie ptak? Głos niby ptasi, ale skrzydła jakieś inne, większe, bardziej srebrne... Ostrożnie, żeby nie uszkodzić skrzydeł, wyplątał ptaka z wiklin. Zakołysało się powietrze, zaszumiały srebrne skrzydła na niebie.

Jestem Ptakiem-Wiatrem, królem wszystkich ptaków. Pomogłeś mi w biedzie, dziękuję, rybaku.

iji

116

117

Skrzydła mam szerokie od ziemi do nieba, wezmę cię pod skrzydła, gdy zajdzie potrzeba...

Odleciał Ptak-Wiatr. Noc nadeszła. Ciepła, majowa. Żaby kumkały, sowa obudziła się w wierzbowej dziupli, wiślane brzegi rozśpiewały się słowikami. Pierwszy zaśpiewał na wyspie w wiklinach, drugi spod lasu się odezwał, trzeci ze środka wody...

Nie, to nie słowik! Syrena wypłynęła z rzeki. Włosy ma długie, złote, ogon jak u ryby, a śpiewa tak pięknie, że wszystkie słowiki zamilkły.

Sawa się nazywam,

w srebrnej Wiśle pływam.

W wodę, w toń głęboką

wciągnął mnie czarodziej,

byłam piękną panną,

jestem rybą w wodzie.

Kto się czarów nie przelęknie,

kto nie wierzy w żadne gusła,

ten mnie złowi w swoje sieci

i opadnie rybia łuska...

Skoczył Wars do łodzi, ale Sawy-Syreny już nie ma. Już zniknęła w falach, już tylko spod wody słychać jej głos.

Zmąciła się spokojna woda. Patrzy Wars - a w środku Wisły stoi Czarownik. Wielki, groźny, trzcinami i wodorostami obrośnięty, tarczę z wody wyciąga, mieczem wodę mąci.

i

118

Żeby spotkać się z dziewczyną, musisz siedem fal przepłynąć. Gdy przepłyniesz siódmą falę, siedem wirów będzie dalej. Gdy przez wiry się przeprawisz, błyśnie siedem złych błyskawic. W wodzie cię utopię, w kamień cię zamienię, jak byłeś rybakiem, tak będziesz kamieniem...

- Nie boję się! - woła Wars. - Moja łódź jest mocna, moje wiosło szybkie!

Spiętrzyła się woda, zakotłowała, runęła na łódź. Wiry głębokie do dna łódź chcą wciągnąć, fale pod niebo wysokie...

- Zginiesz, rybaku! - krzyczy z wody zły Czarownik.

- Uważaj, uważaj, Warsie! - krzyczy spod nieba Ptak-Wiatr. - Trzymaj mocno wiosło, a ja rozgniotę fale.

Przyleciał na pomoc! Jest!

Uderzył Czarownik w tarczę. Poleciały błyskawice spod miecza. Siedem błyskawic ruszyło do ataku.

- Szybciej, Warsie! - krzyczy Ptak-Wiatr. - Musisz być szybszy niż błyskawice!

Przez siedem błyskawic przeskoczyła łódź. Jeszcze raz podniósł Czarownik miecz. Ale już nie uderzył w tarczę. Zatrzepotał skrzydłami Ptak-Wiatr, wyrwał Czarownikowi miecz z ręki, wytrącił tarczę.

119

A Wars już zarzuca sieć, Już wyciąga z wody Sawę. Opadła rybia łuska.

- Wars... - uczy się imienia chłopca dziewczyna.

- Sawa... - uśmiecha się Wars.

A Ptak-Wiatr woła do nich spod nieba:

- Odszukam Czarownika i przegonię go za siódmą górę i za siedemdziesiątą rzekę, żeby już nigdy nie wrócił, a wy zostańcie na tym brzegu i bądźcie szczęśliwi!

I tutaj kończy się legenda -był sobie chłopak i dziewczyna, i tu od imion zakochanych historia miasta się zaczyna. Na brzegu Wisły zamieszkali, dom zbudowali Wars i Sawa i z dwojga imion się zrodziło najmilsze z wszystkich miast -Warszawa.

Artur Oppman (Or-Ot)

120

Syrena

- A widzieliście ją, tę syrenę niby, kumie Szymonie?

- Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przysłaniały źródełko, a bliżej podejść bałem się jakości, alem słyszał, jak śpiewa.

- Alboż to syreny śpiewają?

- Jakże to? Nie wiecie o tym, kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoby właśnie dzwonek srebrzysty dzwonił. Słuchałbyś dniem i nocą.

- No i co dalej? Co dalej?

- Ano, nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po kościach, aż w końcu

powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł, inom o tej syrenie rozmyślał.

- Ciekawość! Warto by ją wypatrzyć, zobaczyć.

121

- Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy - umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze nie chrzczonej i kuszącego jej śpiewania słuchać.

- Grzech nie grzech - nie wiadomo! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika. To człek mądry i pobożny; on powie i nauczy, co czynić nam należy.

- Rzetelnie mówicie, kumie Mateuszu, chodźmy do pustelnika Barnaby.

- Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby prze-różności dowiemy.

Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów, wilków i niedźwiedzi.

- Więc powiadacie, że śpiewała?

- A juści! Śpiewała; gadałem przecie.

- Hm! I często se tak podśpiewuje?

- A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na Bugaju jej piosenka rozlega.

- I długo też nuci?

- Do zachodu. Jak się ino ciemno zrobi na świecie, już jej nie słychać.

- To nocami nigdy ze źródła nie wychodzi?

- Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda; siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jako wy ś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzype-czki lipowe: to ona.

- O to mi chodziło właśnie. Więc trzeba tak zrobić...

Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.

Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.

Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem, jak młotkiem, w korę rozłożystego dębu i wydłubywał robaki.

A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:

- Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy

122

123

się przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile że takiego się żaden czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje. Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałośliwe syrenie śpiewanie.

- Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do pełni miesięcznej?

- Tak jest, do pełni.

I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.

Tam gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamienic Starego Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.

W lesie tym, z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki, bystro płynący potok.

Nad potokiem rosły białokore brzozy, wierzby pokrzywione maczały w nim długie gałęzie, kwit-nęły polne róże i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec.

W tym to potoku mieszkała właśnie syrena.

Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała się ziemi uśpionej, lasowi i źródłu.

Ale w lesie nie wszyscy spali.

Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one wśród krzaków gęstych i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.

Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. W świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.

Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy - i oto w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci. Wtem z krzaków cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe postacie - i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę.

124

125

- Co teraz począć? Co z nią począć? - jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.

- Co począć? - rzeknie pustelnik. - Poczekajcie, zaraz wam powiem.

- Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska! Dobrze mówię?

- Dobrze mówicie, ojcze Barnabo, mądrze mówicie!

Szymon i Mateusz dźwignęli syrenę i ponieśli ją w stronę wioski.

Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali, patrzył w nią bacznie i oczu z dziwowiska nie spuszczał.

Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy modre, wilgotne od łez, przesmutne oczy.

I nagle - syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierś-cienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.

Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a kro-

wy łby ciężkie od żłobów zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w oszałamiającą pieśń syreny.

Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.

A syrena nagle spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:

- Rozwiąż mnie!

Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki.

A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło go za szyję i szepnęło:

- Otwórz wrota i chodź za mną.

Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie.

Nie czekał długo.

Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę Wisły.

Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło się ponuro.

A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, szedł za nią bez woli, bez myśli.

Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A syrena szła i śpiewała.

126

127

A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:

- Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia!

Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?

Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę.

Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.

A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile,

0 zwycięstwie.

Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski - miasto powstało, ludne, bogate, warowne.

A miasto owo, później stolica, na pamiątkę dziwnej przygody z syreną wzięło ją za godło swoje

1 godło to po dzień dzisiejszy widnieje na ratuszu Warszawy.

Marian Orłoń

Bazyliszek

128

Potwór był to niebywale szkaradny. Do krokodyla lub węża podobny, ale z kogucią głową. Nie pełzał, tylko na dwóch nogach, zakończonych sępimi szponami, chodził. Ślepia miał żabie, wyłupiaste i tymi ślepiami ludzi śmiertelnie porażał. Zamieszkiwał ruiny spalonej kamieniczki przy Starym Rynku w Warszawie i biada temu, kto się w jej podziemiach znalazł. Nikt nigdy żywy stamtąd nie wychodził. Wystarczyło jedno spojrzenie bazyliszkowych ślepi, by człowiek życie postradał. Omijano więc spaloną kamieniczkę i jedynie dzieci, nieświadome niebezpieczeństwa i żądne przygód, do podziemnych czeluści zaglądały. One też najczęściej padały ofiarą potwora, nie pomagały przestrogi rodziców - ciekawość okazywała się silniejsza od strachu.

Przemyśliwano wielokrotnie, jak potwora zgładzić, jak uwolnić od niego Stare Miasto, ale nikt nie potrafił znaleźć odpowiedniego sposobu. Można się zmierzyć z niedźwiedziem, choćby najsilniejszym,

129

można nawet tura pokonać, ale jak walczyć z bestią, która na odległość wzrokiem poraża, do której podejść nie można?

Kiedy jednak ofiarą stwora padła dwójka dzieci szanowanego w mieście rajcy, zebrała się rada miejska i postanowiła tak długo radzić, dopóki sposobu na zniszczenie bazyliszka nie znajdzie. Radzono długo, podawano najróżniejsze pomysły, ale żaden nie zyskał uznania większości.

Wreszcie postanowiono prosić o pomoc człowieka wielkiej mądrości. Był to mąż wielce uczony, w różnych naukach biegły, w świecie bywały, nazywany przez niektórych Fabułą, który na najtrudniejsze nawet pytania znajdował zawsze odpowiedź. Do niego to udali się przedstawiciele rady po pomoc. Z uwagą wysłuchał ich uczony mąż, przewertował kilka ksiąg, skubiąc siwą brodę, wreszcie rzekł:

- Jest sposób na bazyliszka.

Ożywili się rajcy i słuchali. Uczony zaś mówił dalej:

- Bazyliszka można zabić tylko jego własną bronią.

- Jakże to? - zdumieli się.

- Jeśli jego wzrok zabija innych - wyjaśniał cierpliwie mistrz Fabuła - nich zabije i jego.

- Ale przecież sam sobie w oczy nie spojrzy - zdumiewali się coraz bardziej miejscy radni. - Można spojrzeć w swoje serce, w duszę, ale w swoje oczy?

- I to jest możliwe - tłumaczył spokojnie uczony mąż. - Ale do tego potrzebne jest zwierciadło.

Zrozumieli rajcy, na czym pomysł mistrza polegał, ale nie opuściły ich jednakże wątpliwości.

- Zwierciadło trzeba przed bazyliszkiem postawić - mówili. - Kto tego dokona? Zanim to uczyni, bazyliszkowy wzrok go życia pozbawi.

- Toteż ten, który się tego zadania podejmie, musi włożyć na siebie zwierciadlaną „zbroję", która od stóp do głów go pokryje - ciągnął uczony. - Wzrok bazyliszka nie może dotrzeć ani do jego oczu, ani do jego skóry. Musi mieć przed sobą tylko zwierciadła. Spojrzenie w nie będzie zarazem ostatnim spojrzeniem potwora.

Zafrasowali się miejscy rajcy. Pomysł uczonego wydawał im się mądry i skuteczny. Tylko jak znaleźć śmiałka, który podejmie się tego zadania? Kto uwierzy, że bazyliszek zginie, zabity własnym wzrokiem? Podzielili się swoimi myślami z Fabułą.

- Nawet pieniądze go nie skuszą - mówili. - Życie od nich przecież cenniejsze.

- Chyba żeby to życie i tak wkrótce skończyć się miało - podsunął zagadkowo uczony. - Może wtedy by się taki śmiałek znalazł?

Znowu nie dotarła do nich myśl uczonego, znowu ich oczy pytająco zawisły na jego twarzy. Uśmiechnął się mistrz wyrozumiale i powiedział:

- Macie zapewne w ratuszowych lochach jakiegoś skazańca, któremu katowski topór grozi. Przyobiecajcie mu darowanie kary, jeśli do podziemi zejdzie i naprzeciw bazyliszka stanie, a na pewno podejmie się tego zadania. Ma przecież szansę życie ocalić.

130

Podziękowali uradowani rajcy za radę i w pośpiechu opuścili pracownię uczonego, by burmistrza o wynikach swojej misji zawiadomić.

Zdziwił się burmistrz, że dotąd nikt na taki prosty sposób zgładzenia bazyliszka nie wpadł. Widocznie za mało wśród rajców uczonych! Polecił też od razu do aresztu się udać, wolę rady oznajmić i, oprócz darowania życia, nagrodę śmiałkowi przyobiecać.

W tym czasie w miejskim areszcie było dwóch przestępców na ścięcie toporem skazanych, na których wyrok miano lada dzień wykonać. Kiedy im przedstawiono propozycję rady i burmistrza, najpierw zapadło głuche milczenie, a potem pierwszy powiedział:

- Dziękuję za łaskę, ale wolę katowski miecz lub szubieniczny sznur aniżeli śmierć straszliwą przez gada zadaną. Nie zgadzam się!

Oczy rajców spoczęły na drugim nieszczęśniku. Ten wyprostował się, podniósł głowę, spojrzał na rajców i rzekł krótko:

- Jestem gotów!

Gdy wieść o tym dotarła do mieszkańców Warszawy, radość wielka zapanowała na ulicach. U najlepszego mistrza zamówiono „zbroję" lustrzaną, a gdy ta była już gotowa, ubrano w nią odważnego skazańca i tłumnie, wśród wiwatów, pod spaloną kamieniczkę, siedzibę bazyliszka, zaprowadzono.

Przeżegnał się skazaniec, tłum westchnął w jego intencji i śmiałek, błyskając zwierciadłami, stąpać zaczął do podziemi.

132

133

Cisza rozdzwoniła się nad głowami zebranych, oczy wszystkich z napięciem wbijały się w ciemną czeluść, niemalże wstrzymywano oddech w piersiach... Nadzieja walczyła z niewiarą. Jak długo to trwało? Nie wiadomo. Czas się jakby zatrzymał. Nagle z ciemnego otworu odgłos dziwny dotarł do uszu zebranych. Czegoś takiego dotychczas nie słyszano. Był to niby jęk, niby skowyt, niby pisk, ale co mógł oznaczać? Czy to jęczał porażony wzrokiem bazyliszka skazaniec, czy skowyczał porażony własnym spojrzeniem bazyliszek?

Napięcie rosło z każdą chwilą. I naraz okrzyk potężny wzbił się ponad dachy starych kamieniczek, płosząc siedzące tam gołębie.

- Jest! Idzie! Niesie martwą bestię! Niech żyje! Istotnie. Z mrocznej czeluści ruin kamieniczki

wynurzył się niedawny skazaniec. Szedł powoli, niosąc na rękach martwego bazyliszka. Stanąwszy przed burmistrzem pokłonił się, martwego gada u jego stóp złożył i wypowiedział tylko te słowa:

- Zamiast mnie, jego grzebcie!

- Wolnyś - odpowiedział wzruszony burmistrz i Stary Rynek znów rozbrzmiewał okrzykami na cześć bohatera.

Tak to nieszczęsny skazaniec ryzykując, własne życie ocalił, a Warszawę od niepokonanego - zdawałoby się - gada uwolnił.

Dziś na Starym Rynku istnieje restauracja, nosząca nazwę Bazyliszek, ale tam wejść nikt się już nie obawia.

Zdzisław Nowak

Pustelnia Trzech Krzyży

134

Nigdy by książę Ziemowit* - syn Konrada Mazowieckiego - nie ujrzał owej przedziwnej sceny w leśnej pustelni, gdyby na widok zwalistego niedźwiedzia zrazu sięgnął po ostry oszczep i machnął nim, jak to jeno on potrafił. Na szczęście nie sięgnął i nie machnął.

A nie sięgnął po broń jedynie dlatego, że w tym samym momencie, w którym akurat przechylił się odrobinę do tyłu za siodło, gdzie w skórzanych tulejach dzierżył oszczep myśliwski, raptem dostrzegł coś nieoczekiwanego. Coś, co nieco uśpiło jego łowiecką pasję, natomiast rozbudziło najzwyklejszą ludzką ciekawość.

Potężne szarobrunatne niedźwiedzisko, człapiące na dwóch tylnych łapach, dźwigało bowiem przed sobą niezwyczajny ciężar. Na szerokich łopianowych

* Współcześni badacze średniowiecza za bardziej poprawną formę tego imienia uważają Siemowit (pochodzącą od dwóch słów dawnosłowiańskich, gdzie semja znaczyło rodzina, zaś vit - mocny).

135

'•>..*. ,.)

liściach niosło ogromną bryłę złocistego miodu, najwidoczniej dopiero co wydłubaną z leśnej barci, z sosnowej dziupli kryjącej w swym wnętrzu królową pszczół wraz z pracowitym rojem.

- Oooo, a dla kogóż to kosmaty taszczy ów borowy smakołyk? - mruknął zdumiony książę Zie-mowit wprost w końskie ucho. I, nie doczekawszy się odpowiedzi, pytał dalej: - Może niesie go niedźwiedzicy, niedomagającej z przeziębienia albo ochrypłej od nawoływania niesfornych malców? A może niesie go małym niedźwiedziątkom kapryszącym na codzienne jadło i oczekującym odmiany? Spróbujmy to sprawdzić, koniku. Zatem, sza! Ostrożnie i po cichuśku pośpieszajmy za burym zwierzem, aby nie dostrzegł nas przed czasem i w gniewie swoich planów nagle nie zechciał odmienić.

Jak książę mazowiecki postanowił, tak i uczynił.

Najsampierw zlazł z kobyłki, by - kryjąc się wśród tu i ówdzie prześwitującej leszczyny - ruszyć w ślad za kudłaczem. Musiał przy tym baczyć na zachowanie bezpiecznej odległości. Czyli takiej, która pozwalałaby mu pozostawać nie zauważonym przez niedźwiedzia, zwierza niezbyt chyba ufnego, gdyż co i raz oglądającego się na boki oraz do tyłu.

Szedł więc ostrożnie za kosmatym, szedł, aż wyszedł na skraj niewielkiej polany.

„Strzeżonego dobry Pan Bóg strzeże" - pomyślał sobie wtenczas i na wszelki wypadek poza granicę zarośli nie wylazł. Jedynie dostojny nos wysunął spośród listowia.

- Oooo, cóż my tu widzimy, koniku? - sapnął z przejęciem do stojącej tuż za nim kobyłki. - Przed nami leśna buda z sosnowych pniaków. Taka, w jakiej drwale albo smolarze mieszkają. Czyżby monarcha niedźwiedziego plemienia osiedlił się nie w mrocznej grocie jako inne misie, lecz w chatynce wzniesionej na podobieństwo ludzkich siedzib? Ee-ee, niemożliwe. Dziki zwierz, nawet naj zmyślniej-szy, nie może przecie żyć na równi z rozumnym człekiem. Nieprawdaż, koniku?

Wszystko wyjaśniło się w następnej chwili.

Na głośne i pełne radości pomrukiwanie kudłacza z chałupki wylazła wcale nie chora niedźwiedzia samka i wcale nie łakome niedźwiedziątka, lecz zwyczajny człowiek. Chudy i długi jak chmielowa tyka starzec z łokciową brodą, mocno już pochylony ku ziemi. Za nim wysunęło się dwóch innych bo-sonogich chudeuszy, równie wiekowych jako ten pierwszy.

„Pustelnicy! Ludzie z borowej samotni! - domyślił się książę Ziemowit. - Trzej pustelnicy, o których Przemko Czarnywilk gadał na płockim dworze, iż gdziesik tutaj żyją w dzikim ustroniu.

Dobrego Pana Boga szczerze chwalą od świtu do zmierzchu, a i o zwierzynę Bożą troszczą się bez ustanku. Złamane nożęta oraz skrzydełka nastawiają cierpliwie i bez nijakiego bólu. Rany zaś mazid-łami utartymi z ziół smarują.

Ludzi zbłąkanych w puszczy na właściwą drogę wyprowadzają, nie pozwalając niebożątkom zmar-

136

137

nieć z głodu i z pragnienia. Ani chybi święci to staruszkowie. I co najmniej od stu lat sławni na caluchnym Mazowszu".

Tymczasem niedźwiedź wyciągnął łapy ze słodkim ciężarem w stronę pustelników i zamruczał łagodnie, jakby chciał powiedzieć: „Weźcie miód, bardzo proszę! Warn go w darze przyniosłem. Jedzcie, mężowie święci. Na zdrowie!"

- Dzięki ci, misiu! Poczciwy z ciebie zwierzak. I serce masz szczerozłote - odpowiedział pierwszy z pustelników na niedźwiedzie mruczando i odebrał miód od kudłacza.

- Lipowy miód nie tylko nam się przydaje, misiu. I nie tylko zbłąkanym wędrowcom. Także zwierzętom z różnych krańców boru - dodał drugi.

- Bo głównie z ziół, ale również i z miodu, i z wosku leki sporządzamy dla wszystkich istot będących w potrzebie. Wszakże i ty dobrze wiesz z niedawno przebytego choróbska, iż na przeziębienie nie ma lepszego środka nad miód i masło rozpuszczone w gorącym mleku - dorzucił trzeci, po czym drapiąc niedźwiedzia za uchem odprowadził go na przeciwległy brzeg polany, tam gdzie las łagodnym zboczem począł schodzić ku Wiśle.

- Oooo, cóż za cudowny widok! Scena, jaka może ukazać się jeno we śnie po smakowitej wieczerzy! - westchnął książę Ziemowit i przetarł powieki, lecz zaraz potem mocno się uszczypnął. - A przecie nie w sennych majakach, ale na jawie wszystko to tu widzę. Straszliwy zwierz z własnej woli przynosi

138

świętym ojcom jadło wydłubane z pszczelej barci. Przewielebny biskup Gosław Gryfita w Płocku zapewne mi nie uwierzy, gdy przy najbliższej okazji opowiem mu, com widział pomiędzy Warszewą a Jazdowem. No, ale dosyć rozmyślań. Chyba pora najwyższa, bym się onym świętym pustelnikom pokazał wreszcie na oczy.

Podróżnego, wyłażącego z lasu i wiodącego konia za uzdę, mieszkańcy puszczańskiej samotni powitali serdecznie.

- Siądź na tym tutaj pieńku, wędrowcze, i odsapnij kapkę, bo z pewnością strudzonyś drogą - zaprosił przybysza pierwszy z pustelników, ten przypominający długą tykę.

- Głodnyś? Oto łyżka, wędrowcze. Prosimy, nie odmawiaj skromnego poczęstunku. Wszakże czym chata bogata, tym gościowi rada! - rzekł drugi i postawił przed księciem glinianą miseczkę z tłuczonymi orzechami wymieszanymi z miodem oraz dzbanek kryształowo czystej wody z pobliskiego źródełka.

- Powiadaj, skąd łaskawy Pan Bóg prowadzi? I dokąd? - zagadnął grzecznie trzeci. I szybko dodał: - A może nie wzgardzisz noclegiem i zatrzymasz się u nas do rana, wędrowcze?

- Poczęstunek przyjmuję z wdzięcznym sercem. Jednakże pozostać tu dłużej nie mogę, gdyż oczekują mnie druhowie w książęcym grodku.

- Mówisz o kasztelu na wysokiej skarpie ponad Wisłą? Tym, który Jazdowem zowią? - zaintereso- L :. wal się pustelnik z długą brodą. - Do księcia mazo- J?'-¦¦-

139

wieckiego Ziemowita dzisiaj należy, przedtem zaś do jego ojca, srogiego Konrada. Wielcy panowie zatrzymują się tam zwykle, gdy wraz z księciem udają się na Iowy w okoliczne ostępy. Czyżbyś i ty byl wielkim panem, wędrowcze? Oj, co ja gadam! Przecie to widać i po atlasowym kaftanie, i po zacnej kobyłce, i po siodle bogato zdobionym srebrnymi ćwiekami! Książę machnął lekceważąco ręką.

- Nie o moim kaftanie chciałem teraz gadać i nie o mojej kobyłce, jeno o tym, jakże wam się żyje w tej głuchej samotni? - powiedział i sięgnął łyżką do miseczki. - O zapasy miodu dba dzikie niedźwiedzi-sko, co widziałem przed chwilą na własne źrenice. Skąd jednak bierzecie orzechy, święci mężowie? Bo chyba nie chcecie mi wmówić, iż na stare lata skaczecie po drzewach niby lekuchne wiewiórki?

- Prawie zgadłeś, wędrowcze. Cha, cha! My nie, lecz właśnie wiewiórki. One, nie kto inny. Cha, cha! - roześmiała się chmielowa tyka. - Ale nie tylko niedźwiedzie i wiewiórki z boru dbają o nasze żołądki. Zające troszczą się o dziką marchew i o kalarepę. Jeże jabłka nabite na kolce znoszą nam przez lato i jesień. Borsuk maliny i jeżyny zbiera. O borówki zaś stara się zaprzyjaźniona rodzina zaskroń-ców. Jak widzisz, spiżarnię mamy zaopatrzoną wcale nie gorzej od tej na dworze książęcym. Zresztą, szczęście w życiu nie z nadmiaru jadła i nie z pełnego brzucha się bierze.

Książę pogryzł, co miał w ustach, przełknął i dopiero wtenczas zapytał:

- Nie? A z czego?

- Z dobrych uczynków, wędrowcze. Powinieneś wiedzieć, iż życie ludzkie bez dobrych uczynków byłoby jak rzepa gotowana bez źdźbła soli, jak gnat bez tłustego szpiku, jak makówka pozbawiona ziaren maku!

Przez całą drogę z pustelni aż do Jazdowa, myśliwskiego kasztelu zawieszonego na wiślanej skarpie, książę rozmyślał nad słowami siwobrodego mędrca.

Toteż bardzo zdziwiła się drużyna łowiecka, kiedy książę Ziemowit, ledwie wjechał na gródkowy dziedziniec, zadał wszystkim pytanie:

- Z czego bierze się szczęście w życiu? Najpierw odpowiedziała mazowieckiemu księciu

cisza, potem głośne jąkania, a dopiero po dłuższej chwili rozwiązały się ludzkie języki. Runęła lawina określeń. Rozmaitych. Mądrych, mniej mądrych i takich sobie. I choć było ich naprawdę wiele, nikomu nie udało się trafić celniej do tarczy od świętego pustelnika z leśnej samotni.

Od owego spotkania na polanie książę Ziemowit starał się pamiętać o mieszkańcach pustelni i od czasu do czasu przez dworskiego sługę posyłał świętym ojcom kosz pełen jadła, jakiego dzikie zwierzęta w borze znaleźć nie mogły: wędzonych ryb, kaszy białej i palonej oraz serów.

Któregoś razu pacholik wrócił do kasztelu ze straszliwą wieścią:

- Na pustelnię napadła gromada okrutnych zbójów! Wiem to od zielarza, który legł w gęstej pap-

140

roci i wszystko widział oraz słyszał. Zbójcy skarbów szukali, klejnotów, złota albo srebra.

Nie chcieli wierzyć, iż książę świętym mężom w darze jeno żarcie posyła. Maczugami tłukli biedaczko w, aby im wyjawili, gdzie schowali otrzymane prezenty. Wreszcie związali ich jak barany i zawlekli w las.

- Na koń, druhowie! - wykrzyknął książę i skoczył do drzwi. - Pośpieszajmy świętym ojcom z pomocą!

Popędziła drużyna książęca, ile sił w końskich kopytach, ale za późno. Długo przetrząsano okoliczne ostępy. Niestety, nadaremnie. Nawet tyciego śladu po trzech porwanych pustelnikach wojowie nie naszli. Śladu nie pozostawili po sobie też i okrutni rozbójnicy.

Do kasztelu powrócono więc z niczym.

W miejscu, gdzie przez lata żyli święci mężowie, książę mazowiecki Ziemowit kazał postawić trzy wielkie krzyże z twardego modrzewiowego drewna. Wielkie, jak wielkie były serca świętych pustelników. To właśnie od tamtej pory polanę z rozpadającą się ze starości budą i puszczacy, i mieszkańcy pobliskich wsi poczęli nazywać Pustelnią Trzech Krzyży.

Po wielu, wielu latach, kiedy puszcza mazowiecka ustąpiła przed toporami drwali, a wieś Warszewa stała się miastem Warszawą, Jazdów zaś Ujazdo-wem, Pustelnia Trzech Krzyży została najpierw nazwana Placem Złotych Krzyży, a potem imię-

niem doskonale znanym do dziś wszystkim warszawiakom: Placem Trzech Krzyży.

Nikogo chyba nie zdziwi, iż legendę o trzech świętych pustelnikach wykorzystał król August II Mocny i od miejsca, na którym niegdyś wznosiły się trzy Ziemowitowe krzyże, kazał poprowadzić - modną wówczas w Europie dla procesji - Drogę Kalwaryjska z 28. kaplicami, wiodącą przez wieś Ujazdów aż do Grobu Chrystusa zbudowanego niedaleko Zamku Ujazdowskiego.

Jedynie ludziska bardzo uczeni, siedzący po uszy w starych księgach, wiedzą, że królewska Droga Kalwaryjska to niemal dzisiejsze Aleje Ujazdowskie ze sławnymi Łazienkami, ulubiona trasa warszawskich spacerów.

142

143

Artur Oppman (Or-Ot)

Złota kaczka

Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lu-tek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwonce, a u chłopaka bieda aż piszczy.

Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle - i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim stanie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: „Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino!"

Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.

Znudziło mu się. Uciec chce. - Do wojska - powiada - pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napolion gdzie zjawi, to jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.

No nic! Cierpi jeszcze, czeka.

Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorzynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.

I mówi jeden stary szewc, kuternoga:

- Ho! Ho! U nas w Warszawie i o pieniądz łatwo, i o sławę, tylko trzeba mieć odwagę i rozum we łbie jak się patrzy!

Zaciekawił się Lutek, pyta:

- Mówcie, co takiego?

- Ano nic - rzeknie kuternoga - na Ordynackim, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przy dybie - wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem!

- I gdzie to, mówicie?

- Na Ordynackim, w lochach starego zamczyska.

- A kiedy?

- W noc świętojańską.

Zapamiętał sobie to nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.

Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie - wojskowi.

144

145

Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!

Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko.

Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo.

Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! Nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, niełacno mu, ze złym duchem może wejść w komitywę.

Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!

Od Tamki okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec jak wąż się przeciśnie.

Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Wlazł do wnętrza. Ciemno! Zapalił świeczkę - idzie. Korytarz długi, wąski, kręty prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakimsiś pośrodku.

Przy mdłym światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko - a na nim - Boże drogi! prawdę mówił szewc kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.

- Taś, taś! Kaczuchno!

I nagle - z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że - klękajcie, narody!

- Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?

- Jaśnie wielmożna królewno - Lutek powiada - nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazywała.

- Dobrze - odpowie księżniczka - tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz, co do joty, to, co ci powiem.

- Słucham, jaśnie wielmożna.

- Oto masz kieskę, w niej sto dukatów. Przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj .

- Cha! Cha! Cha! - zaśmieje się Lutek. - I cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów - a co potem?

- A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!

- Zgoda, królewno! Daj kieskę! Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała

się jakoś dziwnie - i znikła.

Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto.

146

^rrw

147

Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lu-tek na miasto. „Co tu robić najsampierw - myśli sobie - chyba się odziać jak panicz".

No, dobrze! Racja! Poszedł na Świętojańską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia!

Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie, co robić dalej.

Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów!

Sto dukatów! Dla siebie samego!

Ha! Trza pomyśleć!

A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.

Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.

Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.

- Co się należy?

- Dwa złote.

- Dwa złote? Nic więcej?

- Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.

Wydaj że tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy.

Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.

Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już

minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co robić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów.

Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru.

W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote.

Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.

Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem - nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.

- Panie - powiada - drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Somosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem - poratuj mnie!

Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążki orderowe: Legia Honorowa i Virtuti Militari.

Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.

- Bógże ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!

Błysnęło! Zagrzmiało!

Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.

- Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!

I znikła.

Rozejrzał się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio - i rzecze:

148

149

I

k : j 7|

- Nie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.

Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się jak nigdy. Wyzwolił się wrychle na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował - i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.

A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu!

Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie!

A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.

Zdzisław Nowak

Słowo się rzekło, kobyłka u płota

150

Pan Jakub Zaleski popędzał konika, cisawą kobyłkę z białymi skarpetami, co i raz odwracając głowę. Z niemałym żalem opuszczał Warszawę. Pobawiłby jeszcze godzin parę na Rynku Starego Miasta, gdzie i piwniczki pełne, i kompania wesoła zapraszała gorąco, ale cóż, kiedy nie pozwalała głowa nabita troskami i serce przygniecione ciężarem stupudo-wym albo i większym. Wpierw do Wilanowa trza, a dopiero potem, kiedy już się poszczęści, może uda się powrócić i tutaj, choćby na dzionek zabawy. A może i na dwa.

Taki kawał ciągnął z Podlasia, trzęsąc kośćmi w siodle, aby dostać się ze swoją sprawą przed oblicze króla Jana Sobieskiego, a gdy wreszcie dotarł do stolicy, od zamkowej straży dowiedział się, iż monarcha bawi właśnie na wsi. Całe szczęście, że przy Bramie Krakowskiej dziad proszalny za piąta-ka i pszenną bułę wskazał mu najbliższą drogę do owej wsi królewskiej, do Wilanowa.

dli

151

^•.'""' !..; &i ta i ¦* i s ~ y

Po godzinie jazdy pośród cienistych lip i topoli począł wypatrywać kogoś, kto mógłby mu potwierdzić właściwy kierunek.

W pewnej chwili dostrzegł samotnego człeka. Mąż słusznej postury, w szarym sukiennym kon-tuszu, barwnym żupanie i w czapeczce barankiem obszytej, stał pod drzewem kilkanaście kroków od drogi i z założonymi z tyłu rękoma przypatrywał się sroce przeskakującej z gałęzi na gałąź.

Uradowany, że wreszcie ma do kogo gębę otworzyć, pan Zaleski czym prędzej zjechał z traktu.

- Czołem, waść. A cóż to tak podpatrujesz zwyczajną leśną srokę? Przyznaję, i ja sroczki lubię.

Nieznajomy odwrócił się i pan Zaleski ujrzał przed sobą męża o okrągłej czerstwej twarzy, szczerym wejrzeniu dużych oczu oraz z płowym wąsem.

- A czołem, czołem waszmości. Z Warszawy jedziesz, co zaraz widać. Ale dokąd, nie zgadnę. No, chyba że sam mi acan cel wyjawisz.

Podlasiak nie złażąc z konia odpowiedział kilkoma pytaniami naraz:

- A waść niby kto, jeśli można wiedzieć? Szlachcic ze świty mości pana wojewody? A może nawet na dworze naszego króla Sobka za zaufanego służysz? Bo z grzecznego języka, z ciekawości i z szat zacnie skrojonych wnoszę, iżeś waszeć nie byle hetka-pętelka. Dworzanin może? Pokój owiec naj-miłościwiej nam panującego? A?

Zapytany uśmiechnął się pod wąsem i przytaknął:

- Faktycznie, waszmość, trafiłeś strzałą wprost

do tarczy. Przeczyć nie chcę i nie będę. Zgadłeś. Na dworze królewskim siedzę od pewnej doby.

- Powiadasz, na dworze królewskim? - zastanowił się pan Zaleski i obrzucił nieznajomego bacznym spojrzeniem. - Ha, a zatem czemuż to waść tak na piechotkę dyrdasz pośród pól ze zbożem? Gdzieżeś swą chabetkę utracił? Warszawscy łotrzykowie ukradli ci ją sprytnie spod zadka? A?

- Mylisz się waszmość. Cha, cha! Niczego spode mnie nie ukradziono - wąsacz roześmiał się tubalnie. - Po prostu dla zażycia świeżego powietrza i odrobiny ruchu nie zawadzi czasami wyleźć z karety i pospacerować trochę. I jeszcze jedno. Pytałem już waszmości, alem odpowiedzi nie usłyszał. Dokądże to los łaskawy prowadzi?

- Do wsi, co się Wilanów zowie. Tak mi przynajmniej doradził wachmistrz z zamkowego odwachu za flaszkę omszałego wina z ojcowskiej piwniczki - pan Zaleski westchnął spod serca na wspomnienie utraconego węgrzyna. - Król tam ponoć gości z małżonką, dworem i dostojnikami. W imieniu mego rodzonego brata z pokorną prośbą właśnie do jego szlachetnego patrona i dobroczyńcy pośpieszam ile sił.

- To brat waszmości znał króla?

Pan Zaleski spojrzał z góry na nieznajomego.

- Naszego króla Sobka? A jakże - odrzekł. - Nieraz z nim był w bliskości i gadał nie przymierzając jako i ja teraz z waści. Oho, bo też i musisz waść wiedzieć, iż brat mój, Konstanty Zaleski herbu Jednorożec, sławnym był w całej Polsce człowie-

152

153

kiem. I bliskim monarszemu sercu. Nie dziwota więc, że służył królowi i szablą, i głową. A pod Wiedniem to nawet posłował w imieniu polskiego wodza do obozu tureckiego wezyra. Do onego straszliwego wezyra Kara Mustafy, największego łotra i naj grzeszniejszego bisurmanina na tym bożym świecie. Skoro siedzisz na dworze monarszym, jako waszeć twierdzisz, musiałeś zapewne słyszeć od ludzi o owym przesławnym posłowaniu? A?

- Słyszałem. Naturalnie, że słyszałem - nieznajomy skinął głową nie przestając się uśmiechać. - Powiadasz waszmość o garści tureckiego pieprzu, nieprawdaż?

- O, zaraz widać, iż woskowina uszysków ci nie zatkała i słuchać potrafisz - pan Zaleski spojrzał kontent na swojego rozmówcę. - Gdybyś był, waszeć, pod Wiedniem, widziałbyś, iże ten ojczym wszelakich bisurmanów przysłał do naszego obozu posła, aby przekazał królowi Sobieskiemu przed bitwą szczerozłote naczynie z kwartą maku. I jeszcze takie słowa nakazał mu powtórzyć: „Weź ten mak, przybyszu z dalekiego Lechistanu, i przypatrz mu się uważnie. Bo tak jak trudno zliczyć te ziarenka, tak trudno zliczyć moje dzielne wojska. Po coś przybył tu ze swoją garstką niewiernych? Najpewniej na wieczną swą zgubę i na wieczną chwałę Allachowi". Taki to hardy i pełen pychy był Kara Mustafa. Lecz i nasz król nie w ciemię bity. Najmiłościwszy pan kazał przyjąć ową złotą wazę z makiem i odesłać do kuchni. W zamian pchnął do obozu Czarnego Mustafy swojego posła, właśnie mego

-po-

brata, by zawiózł bisnrmanom królewską odpowiedź. Kiedy Konstanty stanął przed obliczem poganina, rzekł takimi słowy: „Pan nasz najmiłoś-ciwszy dziękuje za prezent i powiada, że liczyć ziarnek nie myśli, bo nie po to przybył tyli kawał drogi i utrudzon stawił się pod Wiedniem. Z maku zaś nakazał upiec kucharzom struclę, którą zje za twoje zdrowie. Tobie natomiast przesyła tę oto garść pieprzu. Mniej onych ziaren od tamtych makowych drobinek, ale spróbuj, królu turecki, pogryźć je, a przekonasz się, iż rzecz to wcale niełatwa. Wpierwej gęba spuchnie ci jak bania i jęzor spłonie żywym ogniem niczym sucha drzazga. A przecież stokroć łatwiej tenże pieprz pogryźć i przełknąć, niźli zwyciężyć polskich rycerzy". Oto co za prześliczne kazanie wygłosił mój Konstanty owemu wielkiemu Tur-czynowi. Tak powiedział, akuratnie słowo w słowo, jakem Jakub Zaleski herbu Jednorożec. Nieznajomy sięgnął do wąsa. - Hm - zaczął do chrząknięcia - szkoda wielka, panie Jakubie, że twój brat sam nie stawił się w Wilanowie, jeno ciebie wysłał. Król rad by go uściskał i na pewno mile powspominał wiedeńską wiktońę przy kielichu wina albo miodowej nalewe-czki. Nie mógł przybyć? Dlaczego? Choroba złożyła go w łożu? Rany dawne dały znać o sobie?

Pan Zaleski pomarkotniał. Zwiesił głowę i odpowiedział nie od razii:

- Nie mógł przybyć, bo zmarło się nieborakowi. Wiosną minionego roku zstąpili święci aniołowie po

154

jego zacną duszę. Straszliwie umęczoną przez okrutnego sąsiada, któren siłą zamierza zająć naszą ojcowiznę. Ślubowałem bratu już po ostatnich olejach, że nie dopuszczę, aby rodzinna wieś i dwór pradziadów dostały się w szpony tego diabelskiego pomiotą i heretyka bez krzyny sumienia.

- Powiadasz, waszmość panie Jakubie, iż niecny ów człowiek przemocą zamierza zagarnąć wasze ziemie? Siłą, bez sądowego wyroku? Naprawdę?

- wąsacz nie mógł się pogodzić z tym, co usłyszał.

- Nie pojmuję, czyżby sądy u was spały snem głębokim niczym zwierz kosmaty w barłogu? A prawo mgłą wyparowało w powietrze? Gdzież dzieją się takowe bezprawia? Gdzie, mości panie bracie?

- Na Podlasiu. A wiedz waść, że Podlasie to nie stołeczna Warszawka. Książę Radziwiłł siedzi sobie w pałacu w Białej i czuje się w swoich kluczach pewniej niźli król na warszawskim zamku. Z książęcymi majątkami graniczą włości Radzi willowego pociotka, grzesznego kalwina, o którym tu gadam. Wprost zaś do ziemi onego heretyka przylega i nasza ojcowizna. Pytasz waść, czy sądy są na Podlasiu? Pewnie że są. Tyle że wszystkie one siedzą głęboko w Radziwiłłowej kieszeni. Książę pan na caluśkim Podlasiu zastępuje i prawo, i wszelkie paragrafy. Czyżbyś waszeć nie znał życia, iż dziwujesz się temu jako i zasmarkane dziecko? Niby nie wiesz, że mucha nijakiej krzywdy pająkowi wyrządzić nie zdoła, choćby nie wiem jak głośno bzyczała i wymachiwała cienkimi skrzydełkami? A?

156

157

Wąsacz pokiwał smętnie głową i przyznał rację.

- Prawdę mówisz, panie Jakubie. Prędzej utknie w pajęczynie, gdzie wcześniej czy później dopadnie ją pająk i wyssie bezkarnie, na śmierć zamęczy. Coś mi się widzi, że bez posłuchania u tronu nie zmo-żesz złego sąsiada. Tak, tak, bez pomocy najmiłoś-ciwszego króla nie poradzisz sobie nijak.

- Święte słowa. Tako i ja mniemam. I właśnie dlatego do króla jegomościa jadę - pan Jakub Zale-ski przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę. - Nie wiesz waść, daleko jeszcze do onego Wilanowa? Zdążę przed zmierzchem?

- Niedaleko. Zdążyłbyś, ale najjaśniejszy pan dzisiaj nikogo już nie przyjmuje. Dopiero jutro w samo południe, w gościnnej komnacie wznowi posłuchanie. Najlepiej, panie Jakubie, zatrzymaj się na nocleg w karczmie za tamtą olszyną. Wyśpij się, wypocznij porządnie, po śniadaniu zaś, ochędożony i bez pośpiechu przybądź do furty królewskiego ogrodu. Tam pytaj o pokojowca Janusza z Płońska. Uprzedzę go, by ułatwił ci dostęp do monarchy.

- Dzięki waści za dobre słowo i radę przednią. Tak zrobię. Akuratnie tak. Jutro stawię się w umówionym miejscu i o oznaczonej porze.

- Jeszcze jedno, panie Jakubie. A co waszmość uczynisz, jeśli okaże się, że Sobieski cię wysłucha, lecz nie zechce spełnić twojej prośby? Jeśli powie, że to sprawa niegodna królewskiego majestatu?

Pan Zaleski poczerwieniał na gębie niczym indor i zagulgotał:

- Coś waść powiedział? Obyś wpierwej język sobie odgryzł. Moja sprawa niegodna tronu? Sprawa szlacheckiej krzywdy niewarta monarszego zachodu? O, tego bym nie przepuścił nawet samemu królowi. Jeżeli on naprawdę taki, to niechaj pocałuje moją kobyłkę pod ogon! Obejdzie się! Bez łaski!

Co rzekłszy dziabnął kasztankę ostrogą i, nie żegnając się, pogalopował w kierunku karczmy.

Jajecznica z tuzina jaj z kiełbasą pokrajaną w kostkę, pękaty dzban piwa i pół chleba z pszennej, grubo mielonej mąki poprawiły Podlasiakowi humor. I choć w przepełnionej karczmie miejsca na nocleg nie znalazł, tego wieczora na los się nie uskarżał. W starej stodole zakopał się w sianie po same uszy i ani się spostrzegł, kiedy zachrapał.

Nazajutrz, zgodnie z umową, przyjechał przed południem do Wilanowa. Kobyłkę uwiązał do przydrożnego drąga i zbliżył się do parkowej furty, gdzie na ławie siedziało dwóch młodzianów w modrych kontusikach, suto wyszywanych srebrem.

- Imci Janusza z Płońska szukam - zapytał szlachcic. - Znacie go może, asanowie?

- Aha, zapewne pan Jakub Zaleski z Podlasia? - ryżawy młodzik zerwał się na równe nogi. - Król jegomość oczekuje waćpana. Proszę za mną.

W komnacie, do której niebawem weszli, znajdowało się już kilkanaście dostojnych osób. Ksiądz biskup, książęta, hetmani, wojewodowie, wyżsi urzędnicy. Wszyscy stali z wyjątkiem jednego. Na fotelu, w złoconym żupanie przewiązanym pasem

158

159

z haftem i klejnotami, siedział tęgi wąsacz. Ten sam, który wczoraj obserwował srokę na gałęziach.

Dopiero w tym momencie zorientował się nieszczęsny Podlasiak, kogóż to spotkał przed wieczorem przy drodze. Chciał rymnąć królowi do stóp i błagać o wybaczenie, ale Sobieski powstrzymał go ledwie dostrzegalnym gestem i poprosił, aby mówił, z czym przyszedł.

Z uwagą wysłuchał król skargi na niedobrego sąsiada, następnie wypytał o dodatkowe szczegóły, obiecał pomoc w sprawiedliwym rozpatrzeniu sprawy, zapewnił opiekę monarszą, a na koniec zapytał:

- Hm, a co byś mi waszmość rzekł, gdybym uznał, iż rzecz ta niewarta jest monarszej mitręgi?

Pan Zaleski, ośmielony życzliwym przyjęciem, ukłonił się głęboko, po czym rozkładając ręce odpowiedział:

- Najmiłościwszy panie, a cóż bym ci miał wtenczas odpowiedzieć? Nic, oczywiście poza tym, com już gadał wcześniej. Słowo się rzekło, kobyłka u płota!

Król Jan parsknął głośnym, serdecznym śmiechem. Dostojnicy popatrzyli po sobie nic nie rozumiejąc.

Kiedy i kto opowiedział później tę historię innym, zupełnie nie wiadomo. Może sam król? A może imć pan Jakub Zaleski? Jedno jest wszakże pewne: historia ta stała się znana i starym, i młodym. Z niej też wywodzi się popularne dzisiaj przysłowie Słowo się rzekło, kobyłka u płota".

33

Marta Kriiger

Skarby w Tęczynie

160

<^

Bardzo starzy ludzie opowiadali zawsze, że w ruinach zamku w Tęczynie ukryte są skarby.

- Ho, ho! - powiadali - skarby to są tak ogromne, że gdyby je kto znalazł, to do końca życia by mu wystarczyło na wszelki dostatek.

Próbowali więc różni śmiałkowie odnaleźć drogę do podziemi, w których te drogocennosci miały być schowane, ale nikt nie ośmielił się wejść bodaj do pierwszej piwnicy. Aż wreszcie, jak powiadają starzy ludzie, znalazł się jeden taki chłopak, który sobie powiedział, że niczego się nie boi, a skarby odnajdzie. I wybrał się do ruin zamkowych.

Noc była wtedy księżycowa, jasna, droga do zamku w Tęczynie łatwa do znalezienia. Chłopiec szedł śmiało i wcale, a wcale się nie bał. Gdy stanął przy wejściu do ruin, zdumiał się ogromnie. Wejście było przystrojone, jakby na jego przybycie, schody wiodące do piwnic wyłożone pięknym czerwonym suknem, zatknięte w ścianach łuczywa

oświetlały mu drogę. Zszedł więc szybko w dół i znalazł się w pierwszej piwnicy.

Było tam pełno cennych szat i drogich sprzętów, a na straży stały trzy duże czarne psy. Warczały groźnie i zdawało się, że lada chwila rzucą się na śmiałka. Ale chłopiec nie zląkł się psów. Zawołał na nie, podszedł bliżej, pogłaskał po ogromnych łbach i psy łasząc się przypadły mu do nóg. Chłopiec rozejrzał się po tej pierwszej piwnicy, ale zaraz spostrzegł, że przez nią przejść można do następnej.

Poszedł więc dalej po czerwonym suknie, którym wysłana była droga przez podziemia, i wszedł do drugiej piwnicy. Pięknie tu było, bo wszystko lśniło od srebra. W beczkach i skrzyniach lśniły srebrne pieniądze, wokoło leżały drogie srebrne naczynia, a na straży tych skarbów stały warcząc trzy ogromne psy, dużo większe od tych, które były w pierwszej piwnicy. I tym razem chłopiec nie uląkł się ich. Śmiało wyciągnął rękę, pogłaskał je i po chwili wszystkie trzy psy łasiły się pokornie do niego. Rozejrzał się chłopiec wśród srebrzystych skarbów i dostrzegł, że w głębi piwnicy znajdują się wrota, za którymi wiodła wyłożona czerwonym suknem droga przez podziemia.

Pełen otuchy chłopiec powędrował po czerwonym suknie w głąb tęczyńskich podziemi i stanął wreszcie na progu trzeciej piwnicy. Aż oczy przesłonił, taki blask bił od znajdującego się tam złota. Trzy jeszcze większe psy warczały groźnie, a głos ich był tak potężny, że przypominał grzmot wodo-

IÓ2

spadu. Roześmiał się chłopak, psy warczące pogłaskał i szedł po czerwonym suknie, bo droga wiodła jeszcze dalej - do czwartej podziemnej komnaty.

Kiedy wreszcie stanął na jej progu, oczom swym nie chciał wierzyć. Nigdy w życiu nie śniło mu się nawet podobne bogactwo. W piwnicy jasno było jak w słoneczny dzień, takim blaskiem świeciły rozsypane wokoło drogocenne kamienie. Mieniły się tęczowymi blaskami, przepiękne, różnobarwne. Chłopiec zrozumiał, że dotarł do najgłębszej piwnicy tęczyńskiego zamku, że oto znalazł skarby, o których opowiadali ludzie z okolicy. Już miał się schylić, aby wziąć garść drogocennych kamieni, gdy naraz zobaczył tuż przy swoich nogach pełzającego węża. I tak się tego węża przestraszył, że aż krzyknął. A zaledwie krzyknął, zgasły wszystkie klejnoty, wokoło zrobiło się ciemno i strasznie, nie było już jasnego światła ni drogi wysłanej czerwonym suknem. Chłopiec po omacku, z trudem odnalazł drogę do wyjścia, ale już nigdzie w żadnej piwnicy nie było skarbów. Były to bowiem skarby, które mógł zdobyć tylko ten, kto nie znał strachu.

I już od tego czasu nikt i nigdy nie szukał skarbów w ruinach tęczyńskiego zamku.

163

Kazimierz Władysław Wójcicki

Boruta

Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył; teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo; a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał:

- Żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił!

A diabeł, chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.

W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się zmierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.

Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty, bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mo-

IÓ4

cy; a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła, dostał przydomek siwy, tak więc zwał się Siwy Boruta.

Od onej chwili nikt go nie zaczepił. Każdy pomijał lub ustępował z drogi; nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła na podwórze.

To uszanowanie, a raczej bo jaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią, nieraz się w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.

Siwy Boruta, kiedy pił - zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły:

- Dziękuję!

Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę mieszków złota od swego miłego brata, jak nazywał diabła Borutę.

O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę* trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę dokoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach; nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte

* demeszka - szabla wyrabiana ze stali damesceńskiej (od Damaszku - stolicy Syrii)

165

w murze, ujrzał skarby, a na bryle złota siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi oczyma.

Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic, spocił się potężnie ze strachu; po chwili, przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:

- Wielce miłościwemu panu bratu kłaniam się uniżenie!

Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.

Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota; w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć i, znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.

Kulejąc a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły, tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.

Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z na-pchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę tracił i zdrowie. Prze-stękał całe życie. I gdy w kłótni o miedzę wyzwał sąsiada, ten pokonał bogacza i zabił.

Domostwo jego pustkami zostało; nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła, odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.

wg Oskara Kolberga

Diabelski most

166

W Ojcowie, gdzie z obu stron doliny wartkiego Prądnika wznoszą się stromo nagie skały, możny pan Kasztelan wybudował sobie na szczycie zamek i zapragnął połączyć go mostem powietrznym z wysoką, prawie pionową przeciwległą górą. Wzywał wszystkich majstrów, co się na takiej robocie znali, obiecywał masy złota, ale daremnie, nikt nie chciał się podjąć tak trudnej budowy.

Aż przyszedł raz do Ojcowa młody murarz i kiedy mu pan opowiedział, czego chce, zapalił się tak do projektu, że podjął się go wykonać.

Wyobraził sobie, jak pięknie most zawiśnie w powietrzu między skałami, nad bystrą rzeką górską radośnie szemrzącą, i wziął się raźnie do dzieła. Nie jadł, nie spał, tylko rozmyślał, rysował, obliczał, ale coraz większy go strach ogarniał, że nie wykona zamiaru, coraz więcej spostrzegał trudności. Wstyd mu było; nieraz aż łzy żalu i wściekłości dusił na myśl, że będzie musiał ustąpić przed trudnościami.

i67

33

I

Choćby z diabła pomocą, a postawić most muszę" - rzekł wreszcie sam do siebie. A choć wypowiedział to bardziej myślą niż słowy, kusy usłyszał. I już go masz: w czarnym fraku, zręcznie przykrywającym ogon, w krótkich spodenkach, pantoflach i w peruce, aby mu rogów znać nie było; zjawia się przed murarzem, kłania się kapeluszem i doprasza się do spółki.

Murarz poznał diabła, ale tak zawziął się do roboty, że już na nic nie zważał. Zaczynają rozprawiać o moście, grzeczny jegomość z daleka zatrąca, że na tę i tamtą trudność znajdzie radę, ale chciałby mieć jakąś korzyść ze spółki.

- Czego chcesz? - pyta murarz.

- E, niewiele, na małym przestanę. Gdy most ukończymy, zabiorę sobie pierwszą istotę żyjącą, która po nim przejdzie.

- Zgoda! - zawołał murarz, niewiele myśląc o warunkach, bo aż się palił do roboty.

Jak z bicza trząsł, stanął most, doskonale zbudowany, a murarz napatrzeć mu się nie może, ręce zaciera z radości. Tymczasem kusy usiadł w dolinie nad Prądnikiem i czeka na murarza, który musiał przejść po moście, aby się samemu przekonać o jego dobroci i innym moc jego pokazać. Niecierpliwie rwał się sam do tego i byłby zapomniał o warunku spółki, ale na szczęście przeżegnał się i westchnął z wdzięczności do Boga, aż tu słyszy, jakby nad sobą, głos: „Daj pokój, nie idź!" Dopiero przypomniał sobie wszystko i złapawszy świnię, która się

168

nawinęła, na most ją wpędził z wielkim śmiechem i uciechą. A diabeł na widok świni, idącej po moście przodem, strasznym się gniewem zapalił. Wzniósł się znad Prądnika, rogiem w most od spodu uderzył, dziurę w nim wybił, biedne zwierzę porwał za nogi i rzucił z wściekłością w dolinę, aż mózg się rozprysnął.

Murarz dziurę chciał naprawić, ale daremnie. Wszystko, czym ją zapychał, waliło się w przepaść, gdy tylko nogę postawił. Całe szczęście, że był ostrożny i nie szedł śmiało, lecz kroku próbował, boby go kusy dostał był w swe szpony. Aż w końcu murarz naprawy zaniechał i w moście została się dziura. Dziwowali się jej ludzie, zjeżdżający się zewsząd, aby most oglądać, i stąd powstało przysłowie: „Potrzebny jak dziura w moście".

Maria Kriiger

Ojcowska legenda

Było to w czasach Jagiełłowego panowania. Na skalistym zboczu gór rycerz Bolech, zwany Wielgo-szem, zbudował kamienny, wieżasty zamek. Skały barwę miały jasną niby księżycowe światło, a u ich podnóża płynął wartko srebrnobłękitny Prądnik.

Zamek był piękny, jak przystało na rycerską siedzibę, i piękna była cała okolica. Tylko rycerz Bolech szczęścia tu nie zaznał. Jego ukochana małżonka zmarła przy urodzeniu córeczki, a on sam był ciężko chory. Nogi miał bezwładne i całe dnie spędzał w komnacie, na ławie pięknie rzeźbionej, wyłożonej wilczymi skórami.

Mijały lata. Smutno było w zamku nad Prądnikiem i tylko czasem rozpraszał ten smutek perlisty śmiech jasnowłosej Elżbietki, jedynej córki Bole-cha. Rycerz kochał swą jedynaczkę, ale najchętniej widział ją, jak ujeżdżała niespokojne konie, wywijała małym mieczem lub próbowała naciągnąć kuszę. Elżbietka zaś, cicha i spokojna, wolała zrywać kwia-

ty, haftować płótno złocistymi nićmi i spędzać wieczory przy kołowrotku.

Pewnego dnia w słoneczny poranek dziewczyna, wraz z ulubioną dworką Będą, rada biegała po łące, zrywała stokrocie i bawiła się w gonionego. Ale zaledwie zmęczone dziewczęta przysiadły nad brzegiem Prądnika, aby chwilę odpocząć, usłyszały głośny tętent. To jakiś rycerz na czarnym koniu pędził w stronę zamku na czele małego orszaku.

- Któż to może być? - Beda podniosła się szybko. - Wracajmy, Elżbietko, zobaczymy, kto przybywa w gościnę!

Pochwyciły się więc za ręce i szybko pobiegły do zamku. Gość siedział tymczasem przy łożu Bolecha i prawił:

„...przeto aby zgnieść potęgę zakonu krzyżackiego, król jegomość wzywa całe rycerstwo..."

Przystanąwszy za drzwiami ojcowskiej komnaty, Elżbietka słyszała potem, zmieniony przez rozpacz, głos ojca:

- Okrutnie mnie los doświadcza, żem niemocą złożony i w tej potrzebie nie mogę stanąć. Rany wojenne mi się odnowiły i moc wszelką w nogach mi odjęło. Konia dosiąść nie mogę. Gdybym miał syna, co by zamiast ojca za miecz mógł chwycić...

Elżbietka nie słuchała już dalej, tylko spiesznie pobiegła do swojej komnaty. I z Będą już więcej tego dnia nie rozmawiała ani do kołowrotka nie siadła, tylko chodziła po izbie nad czymś rozmyś-

170

lając. Jeszcze potem w nocy Beda słyszała je niespokojne kroki.

Na drugi dzień od rana na próżno szukano Elż-bietki. Nie było też jej w zamku ani w dolinie, ani w pobliskich zagajnikach. Nie było też w stajni jej jabłko witego konia, a z zamkowej zbrojowni znik-nęła zbroja z błękitnej stali i tarcza z godłem rodowym Wielgoszów. Nie było też i miecza, który ongiś Bolech Wielgosz zdobył, potykając się z frankońskim rycerzem.

A Elżbietka, ukrywszy pod hełmem jasne warkocze, ujęła w swoje dziewczyńskie ręce ten miecz i - jak mówi legenda - zamiast chorego ojca stanęła w grunwaldzkiej potrzebie. A że godnie wsławiła imię oj co we i ojcową stała się dumą - od tego czasu zamek nad Prądnikiem i całą okolicę zaczęli ludzie nazywać Ojcowem, co do dzisiejszych dni pozostało. Zaś jeszcze przeszło sto lat temu podróżni, którzy zwiedzali zamek ojcowski, mogli oglądać na jednej ze ścian zniszczone przez czas malowidło: wizerunek dziewczyny o jasnych warkoczach i łagodnej, zadumanej twarzyczce. W ręku trzymała kwiat stokroci. Być może, waleczny rycerz Bolech, zwany Wielgoszem, pozwolił córce, gdy z wojny wróciła, zbierać kwiaty, wić wianki i zasiadać przy kołowrotku?...

Maria Kruger

Wieża

Trzech Płaszczy

172

Dawne to były czasy, pradawne, bo zdarzyło się to jeszcze zanim król Kazimierz Wielki kazał Lublin otoczyć murem obronnym i wznieść tam zamek.

Otóż, jak niesie wieść, zanim ten królewski zamek zbudowano, przedtem jeszcze nie kto inny, ale książę Bolko, zwany Krzywoustym, postanowił tam postawić wieżę wysoką i mocną, aby ostała się napaściom wroga i aby z jej wierzchołka można było ogarniać wzrokiem ziemie leżące dokoła. Tak to sobie Bolko Krzywousty zamierzył i kazał wieżę wznosić co najzdolniejszym budowniczym.

Budowali ją więc z wielkich głazów, które na samym jej dole stanowiły podstawę, a dalej wzwyż kładli ciosane kamienie, tak że wieża miała mury grube i mocne. Budowali ją szybko, bo takie było Bolkowe rozkazanie, aby jak najprędzej została wzniesiona. A kiedy już wreszcie stała wysoka i potężna, kazał Bolko ogłosić, że temu odda wieżę w posiadanie, kto podejmie się nad piękną i żyzną ziemią lubelską czuwać.

173

Ledwie więc pachołkowie tę wieść obwołali, zjawił się przed księciem rycerz o wspaniałej postaci i wyraził gotowość podjęcia się tej opieki. Słowo rycerskie na to dawał, że pilnie i sprawiedliwie będzie spełniać swoją powinność. A potem, okryty pięknym, fałdzistym płaszczem z zielonego sukna, podarowanym mu przez księcia, wszedł na wieżę, aby ogarnąć spojrzeniem podległe mu ziemie.

Ledwie jednak ukazał się na jej wierzchołku, wiatr się zerwał, załopotał zielonym płaszczem i huk się rozległ, jakby gromy biły. Wieża się wtedy zachwiała jak wątła drzewina i w jednej chwili runęła. Kamienie, choć przecież były mocno spojone, rozsypały się jak garść żwiru, a rycerz zniknął nie wiadomo gdzie, jakby się w powietrzu rozpłynął. Tak więc wszyscy pojęli, że był to człowiek niegodny zaufania księcia i że nie dałby tej ziemi ani opieki, ani obrony.

Zmartwił się książę Bolko, Krzywoustym zwany, ale że nie lubił od swoich zamierzeń odstępować, po raz drugi kazał wieżę wznosić. Na nowo więc ludzie zaczęli się przy jej budowie krzątać, a spiesznie, aby książę nie czekał długo na wykonanie swojego rozkazu. I wkrótce wieża znów stanęła piękna i mocna.

I tym razem znowu ogłoszone zostało, że dzielny i szlachetny woj może się ubiegać o objęcie w posiadanie wieży, a także i opieki nad lubelską ziemią.

Zjawił się więc wkrótce drugi rycerz. Był nie mniej wspaniały od tamtego pierwszego, a otrzymany od księcia czerwony płaszcz pięknie zdobił jego wyniosłą postać. Cóż jednak z tego, kiedy ledwie

* > V ¦ /

wszedł na wieżę i stanął na jej wierzchołku, wiatr zaraz zerwał się potężny, czerwonym płaszczem zaczął szarpać, a gromy znów się rozległy. Wieża zachwiała się i tym razem także runęła w gruzach. Zaś rycerz zniknął nie wiadomo jak.

Pokręcił głową książę Bolko i po raz trzeci kazał wieżę wznosić.

Budowali ją więc po raz trzeci budowniczowie nie żałując wysiłku, aż wreszcie po raz trzeci stanęła w tym samym miejscu. I po raz trzeci książę wezwał do stawienia się tego spośród rycerzy, który okazałby się godnym pozostania na wieży i objęcia opieki nad ziemią.

Mimo jednak, że dwukrotnie wezwanie było ogłoszone, nikt się nie zjawił, aż dopiero po trzecim wołaniu stanął przed Bolkiem rycerz nikomu nie znany. Smukły był jak topola i postać miał młodzieńczą. Twarzy jego nie było widać, gdyż hełm ją zasłaniał, ale głos miał młody i pięknie brzmiący, gdy księciu przyrzekł, że ziemi tej nie opuści i postara się być jej godnym opiekunem. Że zaś już książę podarował swoje dwa płaszcze tamtym rycerzom, a trzeciego równie pięknego nie miał, więc zarzucił młodzieńcowi na ramiona szarą opończę, którą podczas podróży zwykł się okrywać. I tak tą opończą okryty wszedł ów rycerz na wieżę. Zaś opodal czekał tłum ludzi niepewnych, co się też dalej stanie.

Jakoż wiatr się zerwał i tym razem i gromy się także odezwały, tyle że wieża nie zachwiała się. Trwała mocna, wyniosła, a na jej wierzchołku stał

174

175

rycerz nieznany. Stał tak przez chwilę, aż wreszcie, gdy wiatr załopotał jego szarym płaszczem, on ręce rozłożył jak ptak do lotu, odbił się stopami od kamiennych murów i uniósł się w powietrze. Okrzyk zdumienia wyrwał się ze wszystkich piersi. A on zakołował w tym locie nad wieżą i wtedy wszyscy dostrzegli, że jak orzeł unosi się w powietrzu.

Więc już teraz nawet nikt nie krzyknął, bo tak to dziwne było niezmiernie, i tylko w milczeniu patrzyli ludzie z okolicy i książęca drużyna, i sam książę - co dalej dziać się będzie.

Tymczasem srebrnoszary ptak trzykrotnie zakreślił swym lotem koło nad wieżą, aż wreszcie przysiadł na jej wierzchołku. Zdumienie wtedy ogromne zapanowało, a książę Bolko, zwany Krzywoustym, tyle tylko rzekł - że widać tak ma być i niechaj tak już po wieki wieków zostanie.

Zaś wieża, nazwana Wieżą Trzech Płaszczy, trwała potem przez długie wieki i opierała się najazdom Jadźwingów i Tatarów, aż wreszcie czas ją skruszył i tylko pozostała po niej ta stara, prastara legenda.

Kazimierz Władysław Wójcicki

Twardowski

Twardowski był dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli*. Chciał mieć więcej rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znaleźć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzeć. W starej księdze raz wyczytał, jak diabła przywołać można, o północnej przeto dobie cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całym mieście, i przybywszy na Podgórze zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany; jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz diabeł napisał długi cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.

Między wielu warunkami był ten główny: że dopóty ni do ciała, ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twardowskiego w Rzymie nie ułapi.

* Twardowski... szlachcic po mieczu i kądzieli - słynny czarnoksiężnik polski, Twardowski, który żył w wieku XVI, był szlachcicem zarówno w linii męskiej (po ojcu), jak i żeńskiej (po matce).

\

i

177

Na mocy tej to umowy diabłu, jako swemu słudze, rozkazał naprzód, by z całej Polski srebro zaniósł w jedno miejsce i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkazu wydanego i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.

Drugą rzecz kazał: do Pieskowej Skały by przyniósł skałę wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek*, jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi i zwie się Skałą Sokolą.

Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie; jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzej bieżał niż konno; pływał po Wiśle ze swoją kochanką, wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.

Upodobawszy jedną pannę chciał się ożenić; ale panna chowała we flaszce robaka i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie, co to za robak.

Twardowski, w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany i przyszedł do ładnej panny. Pyta go zaraz, ukazując z dala flaszkę:

Co to za zwierzę, robak czy wąż? Kto odgadnie, będzie mój mąż.

A Twardowski odrzekł na to:

* giermek - tu: sługa, pachołek

I78

- To jest pszczółka, mościwa panno!

Zgadł w istocie i wnet się ożenił.

Pani Twardowska na Rynku Krakowa ulepiła z gliny domek, w nim przedawała garnki i misy. Twardo wski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała w pień, co żyje, on siedząc w pięknej kolasie śmiał się szczerze i wesoło.

Złota miał zawsze by piasku; bo co chciał, to diabeł znosił. Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty bez narzędzi czarnoksięskich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go diabeł i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu.

Rozgniewany czarnoksiężnik mocą swojego zaklęcia zmusił biesa do ucieczki; ten zgrzytając kłami ze złości, wyrywa sosnę z korzeniami i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, że jedną zgruchotał całą. Od onej doby był kulawy i zwany odtąd powszechnie kuternogą.

W ostatku sprzykrzywszy sobie zły duch, czekając długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardo-wski za posłańcem śpieszy do pobliskiej wioski nie wiedząc, że w niej się gospoda nazywała Rzymem.

Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy osiadło dach cały i wrzaskliwymi głosy napełniło powietrze. Twardo-wski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc

z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnej postaci wpada diabeł do izby.

Chociaż był pięknie ubrany - miał kapelusz trój-graniasty, frak niemiecki, z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi spod kapelusza, pazury z trzewika i harcap* z tyłu.

Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób; przystąpił do czarnoksiężnika i rzecze:

- Jesteś dobry szlachcic: zatem verbum nobile debet esse stabile*.

Twardowski, widząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.

Zawrzało stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżej. Twardowski nie stracił ducha; spojrzy na dół - widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, a miasta duże jak muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.

Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawił wszystko drogie, co polubił i ukochał; a więc podleciaw-

* harcap - warkocz przy peruce, noszony przez mężczyzn w późniejszym okresie (w wieku XVIII); tu: ogon

* verbum nobile debet esse stabile (łac.) - słowo szlacheckie winno być dotrzymane

180

szy wyżej, gdzie ni sęp, ni orzeł Karpat skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z zmordowanej piersi silnie dobędzie ostatku głosu i zanuci pieśń pobożną.

Była to jedna z kanty czek*, które dawniej w swej młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Marii i śpiewał zawsze codziennie.

Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć, skąd pieśń nabożna słowa im z chmurą przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do tej ziemi, by zbudował ludzkie dusze.

Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżej, że zawisł w miejscu. Spojrzy dokoła - już towarzysza nie widzi swojej podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawej chmurze:

- Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz!

Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy, co dawne pamiętają czasy, gdy miesiąc w pełni zabłyśnie, przed niewielu jeszcze laty wskazywali czarną plamkę jako ciało Twardo-wskiego, zawieszone do dnia sądu.

* kantyczka - pieśń nabożna

Maria Kruger

Głowy wawelskie

182

Wydarzyło się więcej niż czterysta lat temu, że któregoś dnia na Rynku Krakowskim rozległ się wśród kramów krzyk ogromny: „Łapcie złodzieja!". A ledwie okrzyk ten się rozległ, zebrała się zaraz cała gromada gapiów, radych, że widowisko się nadarza. Zaś pasamonik, mistrz Błażej, wołał:

- Najpiękniejszy pas złotolity z kramu mi porwał! Ratunku!

Wiadomo było, że mistrz Błażej jest najznakomitszym pasamonikiem w całym Krakowie, to znaczy takim, co przepiękne pasy, złotymi i srebrnymi nićmi przetykane misternie utkać potrafi, i że niechybnie pas, który złodziej porwał, musi być nie byle jakiej wartości.

- Łapcie złodzieja! - powtarzał tymczasem Błażej i całą siłą swych potężnych ramion, bo wielkiej był tuszy, rozgarniał tłum, aby rzucić się w pogoń za winowajcą. Rozstąpili się więc ludzie na dwie strony i wówczas to ujrzeli leżący na bruku u stóp niejakiej Ofki, ubogiej wdowy, ów pas złotolity.

183

- Ona-że mi go skradła! - zakrzyknął pasamonik i szarpiąc biedną Ofkę, która zapewniała go o swojej niewinności, wydał ją pachołkom miejskim, aby ją w lochach zamknęli. I jeszcze wołał, że sprawiedliwej a srogiej kary dla winowajczyni będzie szukał przed sądem królewskim na zamku.

Wiele jest pięknych i bogatych sal na Zamku Wawelskim, przestrzennych i niezwykle zdobionych. A jedną z najpiękniejszych jest sala zwana Poselską i z tego to szczególnie jest znana, że na jej stropie, w drewnianych obramieniach, widnieją przedziwne rzeźbione ludzkie głowy. Taką zaś ogromną sztuką są przez żyjącego przed wiekami artystę odtworzone, że zdają się być żywe.

W tej to sali przed czterema wiekami odbywały się sądy, podczas których sam król, wówczas panujący Zygmunt August, zasiadał za stołem sędziowskim. I przed tym królewskim sądem stanęła wdowa Ofka.

- Jakże to było? - pytali król i wraz z nim zasiadający sędziowie.

- Pod jej nogami pas mój leżał, bo widać zalękniona upuściła go na ziemię! - wołał pasamonik Błażej. - Ludzie godni poświadczą, że widzieli pas u jej nóg leżący.

Na te słowa wdowa Ofka odpowiedziała rzewnym płaczem:

- Niewinnam! Na głowy moich dzieci nieletnich przysięgam, żem niewinna i żem nigdy moich rąk kradzieżą nie splamiła! Nie wzięłam Błażejowego

184

pasa! Być może złodziej, uciekając, pod moje nogi go rzucił.

Ale sędziowie i król nie uwierzyli tym zaklęciom i wydali srogi wyrok:

- Winna kradzieży złotolitego pasa wdowa Ofka ma być przykładnie wychłostana.

- Przysięgam na dzieci moje, żem niewinna! - powtórzyła jeszcze raz z rozpaczą Ofka. I patrzyła błagalnie na króla i sędziów czekając zmiłowania.

Nie dojrzała jednak w ich oczach miłosierdzia. Więc żałość ją ogarnęła tak ogromna wobec tej niesprawiedliwości, że zawołała:

- Jeśli nawet przed królewskim majestatem sprawiedliwości znaleźć nie mogę, to niech o mej niewinności zaświadczą te głowy na sklepieniu rzeźbione i niech one wyrok wydadzą! A będzie na pewno litości wszy i sprawiedliwszy od waszego!

Cisza ogromna zaległa w tej chwili salę zamkową, bowiem wielkie wszystkim się wydało zuchwalstwo wdowy Ofki, gdy naraz rozległ się głos spod sklepienia:

- Rex Auguste, iudica iuste!*

Spojrzeli wszyscy w górę i ujrzeli ze zdumieniem otwarte i poruszające się jeszcze wargi jednej z rzeźbionych głów.

Przyjęli wtedy z pokorą to niezwykłe świadectwo król i sędziowie i nie tylko uwolnili Ofkę, ale jeszcze z królewskiej szkatuły otrzymała jako odszkodowa-

* czytaj: Reks Auguste, judika juste (łac.) - Królu Auguście, sądź sprawiedliwie!

185

nie za krzywdzące posądzenie sakiewkę pełną srebrnych monet.

Nie jest to zupełnie pewne, która z głów rzeźbionych odezwała się wtedy w obronie skrzywdzonej kobiety. To jest jednak pewne, iż ręka artysty, który je rzeźbił, tchnęła w nie tyle życia, że każda z nich zda się rozumieć ludzkie sprawy. I stąd być może powstała ta legenda.

Władysław Ludwik Anczyc

186

Wiano świętej Kingi

Bolesław Wstydliwy [...] został panującym w szóstym roku swojego życia, a panowie rządzili za niego. Wyrósł z niego człeczyna cichy, spokojny, obyczajny, ale prawie na zakonnika, a nie na wojownika i księcia. Za żonę wybrali mu Kingę, córkę króla węgierskiego, także panienkę cichą, spokojną i pobożną. Więc pojechali posłowie polscy na Węgry prosić króla ojca o oną dzieweczkę.

Król węgierski przyjął ich bardzo dobrze, bo Polaków szanował, jako naród mężny. Otóż chciał pokazać przed naszymi posłami, jako jest bardzo bogaty; kazał ze skarbca zanieść dużo złota i srebra i sypać na wiano królowej. Kinga zaś mówi ojcu:

- Ojcze mój, na co dajesz Polakom złoto i srebro: mają go oni za dosyć, a gdy zabraknie, to go sobie poszukają z orężem na wojnie. Dajże im to, czego nie mają, żeby sobie zapamiętali szczodrość króla węgierskiego.

- Cóż im mam dać? - pyta król zdziwiony.

i87

- Soli, ojcze mój, bo w ich kraju nie ma ani bryłeczki i tutaj przyjeżdżają kupować. Podaruj im jedną górę solną, a ja ją zabiorę z sobą na wiano do Polski.

Roześmiał się król na tę mowę i powiada:

- Weź sobie, którą chcesz.

Tedy królewna poszła ku kopalniom, a zdjąwszy pierścień zrękowinowy rzuciła go w głęboką otchłań, gdzie sól dobywano.

Panowie polscy przywiedli swemu księciu oblubienicę, a gdy się odbywało wesele na krakowskim zamku, Kinga rzecze do swego męża:

- Kochany mężu, jedźmy szukać pierścienia, któryś mi przysłał do Węgier.

Jechali oboje do miasteczka Wieliczki i tam śród rynku Kinga kazała bić głęboką studnię. Długo kopali górnicy, aż nareszcie natrafili na opokę i rzekną królowej:

- Oto już dalej kopać nie można, bo szczery kamień - a Kinga rzecze:

- Odbijcie kawał tego kamienia, niechaj go oglądam!

Więc odbili i wyciągnęli, a jeden z nich, przyjrzawszy się po dniu, zawoła:

- O królowo! Toć nie kamień, ale szczera sól!

- Rozbij tę bryłę! - rozkazuje królowa.

Więc rozbili, a z onej bryły, ze środka, wypadł błyszczący pierścień królowej, który wrzuciła w kopalnię węgierską. Otóż to takie było wiano świętej Kingi, które do dziś dnia zbogaca Polskę.

Stefania M. Posadzowa

Stopka królowej Jadwigi

188

W Krakowie budują świątynię.

Królowa Jadwiga wielkie dała skarby, aby piękny kościół wystawić Bogu w stolicy. Sama często przychodzi spojrzeć na robotę dzielnych murarzy. Słonko jasno świeci, robota idzie żwawo. Jeden z robotników podśpiewuje, inny coś wesołego opowiada. Snadź im dobrze na sercu.

Ale nie wszyscy tak są radośni. Oto jeden z nich, choć pracuje pilnie, od rana słówka nie rzekł, smutny, nie słucha wesołych rozmów, często wzdycha, a nawet łzę ukradkiem ociera.

Nikt tego nie widzi.

Wtem robotnik, stojący wysoko na rusztowaniu, zawołał:

- Królowa, pani Jadwiga, idzie!

Stuknęły raźniej młotki, zadzwoniły kielnie, rozjaśniły się twarze murarzy.

- Królowa, pani nasza, idzie. Dalej, chłopcy, do roboty! - wołali wesoło.

Niebawem ukazała się Jadwiga królowa.

189

Witała uśmiechem łaskawym pracowników, oglądała roboty.

Dojrzała smutnego człowieka; nachylony ociosy-wał pilnie kamień, nie zważał, co się wkoło dzieje.

Podeszła doń królowa Jadwiga.

- Co wam dolega, przyjacielu? - zapytała łagodnie. - Czy was kto skrzywdził? Czy choroba dolega? - bo bladzi i wynędzniali jesteście.

Murarz otarł szybko łzy płynące z oczu.

- Nikt mnie nie skrzywdził, Miłościwa Pani, i zdrów jestem. Żona moja ciężko zachorowała, moja pomoc i opiekunka dziatek naszych leży w niemocy... Jeszczem nie zarobił tyle, by jej lekarstwo kupić, by jej ulżyć.

Łzy ciężkie spływały po strapionej twarzy murarza.

Królowa postawiła nogę na leżącym obok kamieniu, odjęła piękną, złotą klamrę od swego sandała.

- Weźmij to - rzekła - idź zaraz, kup, co potrzeba chorej i dziatkom twoim. Nie smuć się. Bóg cię pocieszy.

I poszła królowa Jadwiga na Zamek, a robotnik pobiegł do domu uradowany wielce.

Gdy wrócił do pracy, był wesół jak inni.

Chwycił swój młot, przystąpił do kamienia, by kończyć robotę.

Patrzy!... Oto na kamieniu stopa ludzka odciśnięta jak w glinie! Stopa nieduża.

Woła innych - patrzą i dziwią się, skąd ten znak. Kto go zrobił w twardej skale...

190

- To stopa królowej Jadwigi! - zawołali. - Ona na tym kamieniu nogę wsparła, odpinając klamrę, by pocieszyć ubogiego, by pomóc chorej.

I wzięli kamień, wmurowali w ścianę świątyni. I mówili między sobą:

- Tak, tak - kamienie miękną, gdy ich dotknie nasza Królowa [...]

Zdzisław Nowak

Grota

króla Łokietka

Książę Władysław Łokietek galopował na gniado-szku ile sił w końskich kopytach, co i raz oglądając się z niepokojem za siebie, w las. Co i raz też poganiał wierzchowca ostrogą oraz serdecznym słowem:

- Szybciej, koniku! Szybciej! Jeśli zwolnisz choć trochę, źli rycerze dopędzą nas i wezmą do niewoli! Jednym mieczem nie obronię przecież ani siebie, ani ciebie przed tak wielką zgrają!

Rzeczywiście, po tętencie końskich kopyt grzmiącym z tyłu coraz głośniej, można było się domyślić, że pogoń jest niedaleko. Nagle pech. Trach! Książęcy gniadosz potknął się o jakiś kamień czy korzeń wyrastający ponad ziemię. Co prawda zaraz poderwał się, ale dalej pobiegł już odrobinę kulejąc.

- Biada mi! - jęknął książę. - Na chromym konisku wrogowi nie umknę.

W tej samej chwili ze szczytu wzgórza usłyszał wołanie:

- Panie, puść konia dalej samego, a ty biegnij do mnie! Kryjówkę znam w skałkach!

Książę w lot pojął, że nadarza się wyśmienita okazja, by z niebezpiecznej przygody unieść cało głowę. W pełnym biegu zsunął się z siodła i spadł między kępy jałowca. Rumak, pozbawiony ciężaru, dostał skrzydeł. Przyspieszył i, jakby nawet mniej utykając, popędził wzdłuż białego wapiennego jaru.

- Do mnie, panie! Tędy!

Książę poderwał się z ziemi, przecisnął przez niezbyt gęsto rosnące tu zarośla i co tchu wdrapał się na górkę, skąd chłopak o jasnych włosach, wychylony zza pnia sosny, ponaglał go gwałtownymi gestami do pośpiechu.

- W tę dziurę wleźmy, panie! Grota tam-ci jest. Obszerna, ciemna i bezpieczna. Przeczekamy w niej tyle czasu, ile będzie trzeba.

Niby spłoszone przez myśliwych niedźwiedzie, skryli się obydwaj w pieczarze.

- Ocalenie zawdzięczam ci, chłopcze - książę oparł się na mieczu i odetchnął z ulgą. - Kim jesteś, robaczku? Jakże się nazywasz?

Młodzik pochylił głowę i ukłonił się głęboko.

- Nazywam się Gostko, mości książę.

- Oooo, znasz mnie, widzę. A skąd? - zdumiał się książę Władysław, dziedzic królestwa polskiego, powracający cichaczem z węgierskiego wygnania do kraju, zajętego przemocą przez króla Wacława i jego czeskie oddziały.

Gostko wyprostował się.

- Z Krakowa, mości książę - powiedział śmiało. - Widziałem cię przecie nieraz. Tatulo mój siano

192

193

zwoził furką do zamkowych stajen i często brał mnie ze sobą na Wawel.

- Dawne to czasy, robaczku. Wacławowej potęgi jeszcześmy wtedy nie znali. Nie przypuszczałem, że po latach będę się musiał kryć przed nią w ciemnej dziurze niczym jakaś sowa - odpowiedział książę Władysław głosem pełnym goryczy i stanął bliżej wyjścia, tak aby widzieć, co dzieje się w dolinie.

- Już jadą, mości książę - Gostko wolał się cofnąć pod ścianę pieczary, gdzie wszystko tonęło w mroku. - Uważajmy, aby nas nie dostrzegli.

- Szkoda, że wierną drużynę rycerską musiałem pozostawić w borze - Władysław Łokietek sposępniał, nadaremnie próbując zrachować jeźdźców galopem mijających grotę. - Zbyt wielu ich. Zbyt wielu. O, znowu jadą. Z pięćdziesięciu ciężkozbrojnych rycerzy mamy na karku. Boję się, robaczku, że bez konia wrogowi nie ucieknę.

- Nie żałuj zwierzęcia, mości książę - Gostko pokręcił głową. - Na owym gniadoszku i tak byś daleko nie zbieżał. Zobaczysz, kulawą mizerotę źli rycerze zaraz dogonią.

Tak się stało. Po niedługiej chwili gdzieś w przo-dzie najpierw rozległ się radosny wrzask, a wnet potem jęk zawodu i wściekły ryk, od którego zatrzęsły się skały.

- Słyszysz, mości książę? - zawołał chłopak i wyciągnął rękę w tamtym kierunku. - Dobrze mówiłem. Właśnie dopędzili twojego gniadoszka. Hi, hi, hi!

- Uhu - przytaknął książę Władysław i dodał:

194

- Straciłem wiernego konia. Z czego więc się cieszysz?

- A z tego, że niedobrym rycerzom splataliśmy psikusa, mości książę - Gostko radować się nie przestawał. - Gniadoszka co prawda pochwycili, ale z pustym siodłem.

- Hm, a nie boisz się, robaczku, że rycerze króla Wacława powrócą tutaj, aby wyciągnąć mnie z jaskini niczym szczupaka z rybackiej sieci?

- Hi, hi, hi! - Gostko roześmiał się raz jeszcze.

- Wpierw musieliby odgadnąć, gdzie się ukryłeś. A jaskiń i dziur rozmaitych tutaj mnóstwo. Nie odnajdą nas tak łatwo.

- Tss, ciszej... - ostrzegł książę i wyjrzał ostrożnie z groty. - W jarze na dole stoi kilkunastu czeskich rycerzy. Oho, teraz coś do siebie gadają i rozglądają się na wszystkie strony.

- Tu patrzą?

- Tu także. Pewnie zastanawiają się, gdzie mnie szukać.

Gostko pociągnął księcia za kaftan.

- Wleźmy do ciemnego kąta. Tam nas nie znajdą.

- A jak zapalą pochodnie? - Władysław Łokietek cofnął się nieco, po czym sprawdził palcem ostrze miecza. - Trzeba się będzie bronić. Ejże, a ty czegoś się tak raptem zaczął wiercić? Gęsiej skórki ze strachu dostałeś, czy co?

- Kiedy jakiś obrzydliwy pająk po nosie mi łazi i łaskocze! Drugi za koszulę lezie. Kichnę zaraz! Aj, aj, nie wytrzymam i kichnę, mości książę!

195

- Ani się waż, robaczku! Wróg mógłby cię usłyszeć. Lepiej złap się mocno za nos i stój spokojnie. I nie krzywdź pająków, bo to stworzonka Boże. Szczęście człowiekowi podobno przynoszą.

- Ładne byłoby mi szczęście, gdybym przez nie kichnął.

- Nie gadaj tyle. W milczeniu spróbujmy dotrwać do wieczora. A wieczorem, po ciemku, już jakoś się stąd wydostaniemy.

- Czekajmy więc do zmierzchu, książę. Niestety, wieczora w spokoju nie doczekali.

W pewnej chwili usłyszeli kroki ludzi zbrojnych, pobrzękiwanie żelaza i czeskie gadanie. Do ich uszu dotarł obcy głos:

- Tamte pieczary już przetrząsnęliśmy. Teraz zajrzymy do tej dziury. Jeśli i tu nie znajdziemy polskiego księcia, poleziemy w prawo.

Kroki zbliżyły się i umilkły. Najwidoczniej pogoń zatrzymała się tuż przed wejściem do jaskini.

Gostko i książę Władysław wstrzymali oddechy. W nagłej ciszy słyszeli jedynie bicie własnych serc.

- Josefe, do tej jaskini nie mamy po co włazić - odezwał się znowu obcy głos. - Nikogo w niej nie ma. Popatrz, caluśkie wejście zasłonięte jest pajęczyną. Gdyby Łokietek schronił się tutaj, musiałby ją przecież zerwać. Jeśli nie całą, to przynajmniej do połowy. A ta jest nie tknięta.

- Słusznie mówisz, Martine. Pająki zaoszczędziły nam trochę roboty. Szukajmy Łokietka gdzie indziej.

Szczęk żelaza i odgłosy kroków poczęły się oddalać. Jeszcze trochę i ucichły zupełnie.

- Poszli sobie, robaczku - Władysław Łokietek opuścił miecz i odetchnął z ulgą. - Jesteśmy uratowani.

- Dzięki pająkom, mości książę. Hi, hi, hi! - uradował się Gostko. - Dobre te nasze pajączki. Bardzo dobre. A jakie miluśkie. I jakie pracowite. Taką wielgachną sieć uprzędły. I to jak szybko. W nagrodę przez caluśką wiosnę, caluśkie lato i caluśką jesień będę łapać dla nich muchy.

- Słusznie postąpisz, chłopcze - przytaknął książę i uśmiechnął się pod płowym wąsem. - Musimy być wdzięczni pająkom, a także i tej grocie za ojcowską opiekę.

- A co teraz zrobimy, wasza miłość? Będziemy dalej siedzieć w jaskini niby te nietoperze?

- Dopóki ciemności nocne nie zapadną, lepiej się z groty nie ruszać. Potem muszę wracać do moich rycerzy czekających w puszczy. Tylko jakże ja się tam dostanę na piechotę?

- Na piechotę? A niby dlaczego, mości książę? Konno wygodniej. Niedaleko stąd leży wieś, w której mój wuj ma zagrodę. Ma również konika do roboty w polu, ale pod wierzch też się nada. Wiem, że użyczy ci go, książę.

W drogę do wujowej wioski obaj uciekinierzy wyruszyli dopiero po zmierzchu, gdy noc pochmurna pozwalała bezpiecznie przekraść się pomiędzy czeskimi strażami czekającymi świtu przy ogniskach.

196

197

Kiedy dotarli na skraj boru, książę Władysław wskazał ręką za siebie i powiedział do Gostka:

- Za dobre uczynki godzi się płacić taką samą monetą. Dlatego to miejsce za prawdziwie ojcowską opiekę każę nazwać Ojcowem, zaś wieś, którą cię nagrodzę, nazwiesz Pająkami. Nie, nie dziękuj mi przed czasem, robaczku. Wieś dostaniesz dopiero wtenczas, gdy czeskiego króla Wacława wypędzimy z Polski.

Długo trwało, zanim księciu Władysławowi udało się wygnać wojska króla Wacława z polskiej ziemi. Dopiero w roku 1320 na Wawelu arcybiskup gnieźnieński Jan włożył na głowę Łokietka koronę królewską.

Król Władysław Łokietek o dawnych obietnicach nie zapomniał. Swojemu ulubionemu dworzaninowi Gostkowi, który przez te wszystkie lata przebywał u jego boku, dał w Małopolsce wieś Pająki, natomiast ów jar pełny grot wapiennych nazwał Ojcowem.

Dziś do przepięknie położonego Ojcowa przyjeżdżają mieszkańcy podwawelskiego grodu na krótkie wycieczki, przybywają też wyprawy z miast bliskich i dalekich, także z zagranicy. I choć wiele tu jest do oglądania, przede wszystkim stare zamki, nikt nie wyjedzie stąd, dopóki nie zwiedzi słynnej groty króla Łokietka.

Marian Orłoń

O Wandzie,

co nie chciała Niemca

198

Smutek jak czarna chmura zawisł nad Krakowem. Zdawało się, że nawet Wawelskie Wzgórze ugięło się pod jego brzemieniem. Bo oto okrutna śmierć zabrała Kraka - władcę dzielnego i mądrego, sprawiedliwego i powszechnie szanowanego. Nie obeschły jeszcze łzy poddanych, gdy zgromadziła się starszyzna, by radzić nad przyszłością grodu. Król męskiego potomka nie zostawił, osierocił jedynie księżniczkę Wandę i ona to - zgodnie ze zwyczajem - winna przejąć władzę po ojcu. Wanda, choć młoda, już zasłynęła roztropnością i urodą. Ale czy to kilkunastoletnie dziewczę podoła tak poważnym obowiązkom? Z troską myślała o tym starszyzna, przekazując w jej ręce rządy. Wnet się jednak okazało, że obawy te były przedwczesne. Wanda była godną następczynią Kraka, zdobyła sobie serca poddanych, a wieść o jej urodzie i mądrości niosła się na południe i północ, na wschód i zachód. Doszła też do dalekiej rzeki Łaby, do Niemiec, gdzie rządził młody książę Rytgier.

199

Szukał on właśnie dla siebie żony i pilnie nasłuchiwał wiadomości, jakie nadchodziły z podwawelskiego grodu o pięknej i mądrej córce Kraka. W końcu zapalał do Wandy tak wielką miłością, iż postanowił pojąć ją za żonę. Posłał więc do odległego Krakowa posłów, zbrojnych w miecze i bogatych w dary, by w jego imieniu o rękę pięknej księżniczki prosili. A gdyby zaś z dobrej woli dać jej nie chciała, groźbą mieli zgodę na córce Kraka wymusić.

Wyruszyli tedy niemieccy posłowie w daleką drogę, przedzierali się przez nieprzebyte puszcze, mijali jeziora i pokonywali rzeki, aż wreszcie stanęli u stóp wawelskiego grodu. Zdumieli się jego okazałością. Nie spodziewali się, że zastaną tak potężną warownię.

Zdumienie ich wzrosło jeszcze bardziej, kiedy do biesiadnej izby na wieczerzę zostali zaproszeni. Wodzili wzrokiem po ścianach z cisowego drewna, na których ozdobna broń wisiała, podziwiali myśliwskie trofea: rogi żubrów i turów, łosi i jeleni, dziwili się bogatym kobiercom i skórom, którymi ławy były nakryte, nie spodziewali się też tak suto zastawionych stołów...

Ale najbardziej zdumiała ich uroda księżniczki, kiedy nazajutrz rano przed nią stanęli. Otoczona dworkami i starszyzną, z wiankiem na głowie, sama do kwiatu była podobna. Gdy nieco ochłonęli, wystąpił najstarszy z nich i w te słowa przemówił:

- Pani, przysyła nas pan dalekiej krainy, dzielny książę Rytgier, którego serce poruszyło się na wieść o twej mądrości i twojej urodzie. Przysyła nas, by

złożyć ci pokłon, przekazać te oto dary i prosić, byś została jego żoną.

Powiedziawszy to, pokłonił się nisko i złożył u stóp księżniczki szkatułę pełną kosztowności.

Zarumieniła się najpierw księżniczka Wanda, a potem gwałtownie pobladła. Długo ważyła słowa, zanim odrzekła:

- Powiedzcie swemu panu, że wysoko cenię sobie jego uczucia i jego hojność, ale ręki swej oddać mu nie mogę. Nie sposób bowiem opuścić ziemi, na której się urodziłam, i ludu, który tak kocham.

Nie takiej odpowiedzi spodziewali się posłowie Rytgiera. Stwardziały im twarze. Krótką naradę w obcej mowie między sobą odbyli, a potem znowu głos zabrał najstarszy pośród nich.

- Gdy nasz pan czegoś prośbą nie zyska, siłą zdobędzie - rzekł. - Biada twej ziemi i twemu ludowi, jeśli księciu ręki odmówisz. Pani, jeżeli kochasz ten lud, pomyśl o krwi, którą zapłaci za twój upór.

Grozą powiało od tych słów. Zaniepokojona starszyzna wymieniła między sobą jakieś uwagi. Wanda jednak odpowiedziała dumnie:

- Są większe moce niż siła miecza.

I opuściła komnatę, a za nią podążyły dworki, a także starszyzna.

Inaczej wyglądała tego dnia wieczerza na wawelskim grodzie. Coś niepokojącego wyczuwało się w kątach oświetlonej łuczywami komnaty. Smutek osiadł na twarzach biesiadników. Tylko Wanda

200

mm

2OI

zdawała się być beztroska jak zawsze, choć i jej oczy bywały chwilami nieobecne przy biesiadnym stole. Widać było, że dojrzewa w niej jakiś zamysł wielki i bolesny zarazem. Na nieśmiałe rady, by ratując kraj przed wojną, rękę Rytgierowi oddała, miała jedną tylko odpowiedź:

- Żoną Rytgiera nie zostanę, ale gród przed najazdem wroga uchronię.

Dziwiła się starszyzna, dziwili się ojcowie, skąd w tej młódce tyle pewności siebie, ale pytać o to nie śmieli.

Wreszcie nad Wawelem zapadła noc niespokojna, wstrząsana dalekimi pomrukami burzy. Pogasły łuczywa w izbach i komnatach, posnęli mieszkańcy grodu, zdrzemnęły się straże. Nikt nie zauważył, jak Wanda opuszcza zamek i kieruje się w stronę Wisły. Nikt też nie widział, jak stoi na stromym brzegu, ogarnia ostatnim spojrzeniem ziemię, którą ukochała nade wszystko, jak wznosi ręce ku górze i jak rzuca się w spienione wody rzeki.

- Lepiej umrzeć, niż narazić swój lud na cierpienie. Rytgier nie zdobędzie mnie siłą! - to były jej ostatnie myśli.

Nazajutrz Wisła oddała jej ciało. Głęboki żal wstrząsnął Krakowem. Zapłakał wierny lud. Przejęci byli nawet Rytgierowi posłowie, którzy jeszcze w Krakowie przebywali, a on sam, dowiedziawszy się o czynie Wandy, szczerze żałował twardych słów.

Lud zaś usypał na cześć swej pani wysoki kopiec, który do dziś sławi bohaterstwo dzielnej córki Kraka.

Mira Jaworczakowa

202

Przerwany hejnał

Jarek tak się wiercił na posłaniu, że w końcu zbudził siostrę.

Zwykle wstawał wczesnym rankiem i śpieszył na najwyższą w mieście wieżę Kościoła Mariackiego, zwaną Hejnalicą. Grał stamtąd hejnał, wzywał nim do opuszczania mostów zwodzonych, do otwierania bram miejskich, budził głosem trąbki wszystkich mieszkańców Krakowa.

- Przecież nie świta... - zdziwiła się Maryjka.

- Jakoś nie mogę spać - mruknął Jarek.

- Ja też. Powiedz, to prawda, co ludzie wczoraj na Rynku mówili, że Tatarzy idą na Kraków?

- Nie słyszałem - skłamał. Chciał tym kłamstwem uspokoić Maryjkę.

- Sandomierz zdobyli - znów zaczęła. Przerwał jej szybko:

- Sandomierz daleko, śpij.

Sam jednak nie spał. Wstał z posłania, narzucił na siebie kożuch barani.

2O3

- Napiję się wody w sieni, zaraz wrócę - powiedział.

Woda chłodna, orzeźwiająca sprawiła, że resztki snu odeszły od Jarka. Otworzył drzwi na ulicę, wyjrzał: cisza, spokój, tylko... Zaczął nasłuchiwać

- jakiś odgłos szedł gdzieś z daleka, dziwny odgłos, którego nigdy przedtem nie słyszał: niby szum, niby dudnienie tysięcznych kroków... ludzkich czy końskich - nie dawało się odróżnić.

- Tatarzy! - krzyknął Jarek i runął w pustą ulicę.

- Ludzie! Za broń chwytać! Tatarzy!

- Czego wrzeszczysz? - dwóch strażników miejskich, którzy zdrzemnęli się gdzieś pod murem, zmęczeni nocnym czuwaniem, wpadło na Jarka.

- Zbudzić trzeba... Tatarzy! - bełkotał chłopiec, krztusząc się własnym oddechem.

- Tatarzy! - przerazili się strażnicy. Nasłuchiwali przez chwilę. - Uciekać, póki czas! A i ty zmykaj, jeśli ci życie miłe!

- Kiedy nie wiem...

- Na co czekasz? Każda chwila droga - krzyknęli mu jeszcze i zniknęli za rogiem ulicy.

Biegł coraz szybciej.

W niedługi czas potem w całym mieście słychać było trzask gwałtownie otwieranych bram i nawoływania:

- Co to się dzieje?

- Nie świt jeszcze przecież, a trąbka gra z wieży...

- Co też ten strażnik robi, żeby ludzi przed czasem ze snu zrywać?

t

2O5

- A może coś się stało? Ktoś wreszcie zawołał:

- Toż nie słyszycie, co się dzieje? Tatarzy pod miastem!

Wśród ogólnego popłochu kobiety z dziećmi, zawodząc głośno, chroniły się niewielkimi grupami na Wawelskie Wzgórze, opasane potężnym wałem z drzewa, kamieni i ziemi. Kto mógł, śpieszył do kościoła przy Grodzkiej ulicy: mury miał grube, był niczym twierdza obronna. Mężczyźni biegli na miejskie wały, gotując się do obrony miasta.

A już płonące żagwie, ciskane przez wroga, zaczęły padać na domy, wzniecając pożary. W bramy uderzały nieprzyjacielskie tarany, a strzały, puszczane z tysięcznych łuków, pruły powietrze.

Nie przerywając grania, Jarek wychylił się przez okienko wieży. Niebo zaczynało się rozjaśniać - nie wiadomo: od łuny czy od wschodzącego słońca.

Strzały przelatywały coraz gęściej, powietrze wokół Jarka zdawało się być pełne jękliwego pobrzęku.

Grał swój hejnał, tym razem na alarm, na cztery strony świata, żeby ani jeden człowiek nie został zaskoczony napadem - na północ, południe, na wschód... I wtedy właśnie posłyszał świst tatarskiej strzały tuż przy uchu. Dźwięk trąbki urwał się jakąś chrapliwą nutą.

Ucichł...

I już ten hejnał pozostał taki nie dokończony - z melodią urywającą się w pół taktu, taką, jaką słyszycie dzisiaj.

Marian Orłoń

0 wawelskim smoku, królu Kraku

1 szewcu Skubie

206

Strach padł na Kraków i okolice. Nieszczęście zakołatało do niejednych drzwi, smutek zagościł w wielu domostwach. Oto w pieczarze pod Wawelskim Wzgórzem zamieszkał potwór straszny, ogniem i dymem ziejący, do ogromnego jaszczura podobny, smokiem zwany. Nigdy nie nasycony. Rykiem potężnym, od którego wawelska skała drżała i ludzkie serca truchlały, pokarmu się domagał. Ludzie, chcąc własne życie ratować, swój dobytek pod smoczą jamę podrzucali. Smok pożerał krowy i woły, owce i barany i jeszcze potężniejszym głosem o jedzenie wołał. Wkrótce mało mu było krów i wołów, owiec i baranów i ofiar z ludzi żądać zaczął.

Dlatego strach padł wielkim cieniem na Kraków i jego mieszkańcy coraz częściej prośby do króla Kraka zanosili, by gród od potwora uwolnił. Prze-myśliwał nad tym od dawna król Krak, radził się kapłanów i wróżbitów, nagrodę sowitą za zgładzę-

207

nie smoka obiecywał, ale wszystko nadaremnie. Smok dalej siał trwogę i zbierał krwawe żniwo. Owszem, zjawiali się śmiałkowie, nagrodą skuszeni i sławy żądni, ale ich wyprawy pod smoczą jamę kończyły się ucieczką, a niekiedy też śmierć tam spotykali. Nawet sam Krak zmierzył się trzykrotnie ze smokiem, ale i on musiał potworowi pola ustąpić. Zdawało się, że żadna ludzka siła bestii nie zmoże i gród wieczny haracz składać jej będzie. Jednakże pewnego dnia stanął przed obliczem króla Skuba, krakowski szewc. Pokłonił się kornie i powiedział:

- Wybacz, królu, mą zuchwałość, ale chciałbym i ja walki ze smokiem spróbować, nie mieczem, ale podstępem.

Poruszył się Krak na tronie, uważnie się Skubie przyjrzał - choć go znał, bo szewc na dworze bywał - i spytał, cóż to za podstęp wymyślił.

- Smok to bestia wielce żarłoczna - wyjaśnił Skuba - i tylko własna żarłoczność może go zgubić. Umyśliłem więc sobie, że skórę barana albo wołu trzeba zdobyć, siarką i smołą ją napełnić, na powrót zaszyć, tak by żywe zwierzę przypominała, i pod smoczą jamę podrzucić. Smok się złakomi, barana albo wołu połknie, a wtedy żywy ogień zacznie mu trzewia palić.

Zdumiała Kraka mądrość i przebiegłość szewca, pochwalił pomysł i polecił wnet do dzieła przystąpić.

Zabrał się przeto Skuba do pracy. Postarał się o baranią skórę, siarką i smołą ją wypełnił i pod smoczą jamę zaniósł. Rankiem wygłodniały smok

z jamy wypełzł, smakowitego barana ujrzał i rzuciwszy się na niego żarłocznie połknął.

Niedługo jednak cieszył się sytością, bo oto ogień straszny począł mu wnętrzności trawić. Aby ten żar wewnętrzny ugasić, podczołgał się smok na brzeg Wisły i zachłannie zaczął pić wiślaną wodę. Pił i pęczniał coraz bardziej, ogromniał, aż wreszcie pękł z wielkim hukiem, uwalniając Kraków od strachu.

Radość wielka zapanowała na wieść o tym zdarzeniu. Krak zaś ucztę wystawną z tej okazji wydał, mięsa i miodu nikomu nie żałował, a Skubę szewcem osobistym mianował.

Do dziś po smoku pozostała tylko ta opowieść i Smocza Jama na Wawelskim Wzgórzu.

208

2O9

Gustaw Morcinek

Legenda o Skarbniku

Kiedyś bardzo dawno w kopalniach rudy srebra i cynku przebywał duch Szarlej. Był to niedobry duch, czyhający na życie gwarków - bo tak wtedy nazywali się górnicy - robił im na paskudę, czyli zasypywał chodniki, obrywał ze stropu głazy i strącał na nich, zalewał ganki i przodki wodą, truł „ziemskimi smrodami", czyli gazami, słowem - dałoby się dużo przykrego o nim napisać. W końcu zalał kopalnie węgla i rudy cynku i wyniósł się nie wiedzieć dokąd.

I długo nie było żadnego ducha w kopalni, aż dopiero wtedy, gdy gwarkowie, przezwani teraz górnikami, zaczęli grzebać w ziemi za węglem, pojawił się Skarbnik.

Skarbnik był bardzo porządnym duchem.

Jak tamten Szarlej przypominał diabła-kuterno-gę, tak Skarbnik pojawiał się górnikom w postaci starego sztygara z długą siwą brodą i z lampą o czerwonym świetle, a górnicy mu dobrorzeczyli.

Siła rzeczy umieli o nim opowiadać. A więc, że wychodził z calizny* , przechodził milcząco koło górników i znikał znowu w caliźnie. Że jeżeli górnikowi wykoleił się wózek z węglem, a on, biedaczys-ko, mozolił się z jego ciężarem, to ni stąd, ni zowąd zjawiał się Skarbnik i pomagał mu podnieść wózek i nałożyć na szyny. Albo też górnik kuł kilofem w twardą caliznę węglową i kuł, a węgiel był twardy jak wszyscy diabli, to Skarbnik zapukał trzykrotnie w głębi calizny na znak, że chce mu pomóc. Wtedy górnik usuwał się, a w tej samej chwili zwalała się ogromna ławica węgla, że górnikowi starczyło go do końca szychty, czyli dniówki.

Skarbnik nic za to nie chciał, jak tylko szacunku. A więc nie wolno było gwizdać na dole, bo on tego nie lubił. Jeżeli był taki głupi firlifrancek, że mimo ostrzeżeń gwizdał na przekór, to zjawiał się Skarbnik i nic nie mówiąc uderzał w twarz tak mocno tamtego operiasza, że gęba mu spuchła w tym okamgnieniu jak bania, i mógł mianować się szczęśliwcem, jeżeli mu zęby nie wyleciały z gęby.

Poza tym nie lubił, by górnicy zbytnio pierono-wali. Tak trochę, to im pozwalał, lecz gdy tego pieronowania było za dużo, zjawiał się i takiego wrzaszczka o niewyparzonej gębie zdzielał kilofi-kiem po grzbiecie. Chodził bowiem z kilofikiem jak sztygar i podpierał się nim, gdyż był już stary.

* calizna - nie naruszona jeszcze przez górników część pokładu w kopalni węgla lub soli

2IO

211

A jeżeli pojawił się gdziekolwiek górnikowi, a więc w przodku, gdzie kopie się węgiel, na chodniku lub zawalisku, to na\tża\o zdjąć czapczysko z głowy i powiedzieć grzecznie:

- Szczęść Boże, panie Skarbniczku!...

- Daj Panie Boże! - odpowiadał i znikał w ca-liźnie.

I był raz stary górnik, nazywał się Szymon Trąbala, który znał kopalnię jak swoją dziurawą kieszeń i wiedział, gdzie Skarbnik przesiaduje.

- Siedzi w zawalisku i coś kreśli kilofikiem w miale węglowym! - mawiał.

Ten Szymon Trąbala do tego stopnia zaprzyjaźnił się ze Skarbnikiem, że często właził do zawaliska, gwizdnął cichutko trzykrotnie i w tej samej chwili zjawiał się Skarbnik.

- Szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! - mawiał Trąbala i pokłonił mu się z czapczys-kiem w ręce. - Panie Skarbniczku, a może zagramy sobie w karty?

- Czemu nie? - mawiał Skarbnik. Usiadł na kamieniu, a tymczasem Trąbala potasował karty i potem zaczęli grać. Najczęściej w „byka" albo w „oczko". I dziwna rzecz, Skarbnik często przegrywał. Stanęło zaś na tym przed rozpoczęciem gry, że jeżeli Skarbnik przegra, to nazajutrz będzie pomagał Trąbali fedrować. A jeżeli Trąbala przegra, to musi Skarbnikowi przynieść sporą pajdę chleba posmarowanego masłem.

I tak grali sobie w te karty i grali, raz Trąbala

orżnął Skarbnika, innym razem Skarbnik orżnął Trąbalę i było wszystko w porządku. Gdy wygrał Trąbala, ogromnie się radował, gdyż Skarbnik pomagał mu rwać węgiel. Wtedy Trąbala siedział tylko pod ścianą i popędzał chłopców wywożących urobek u przodka do wózka. Ów urobek wywozili w takich wielkich taczkach.

- Wio, syncy! - pokrzykiwał. - Wio!...

„Syncy" przeto ganiali z taczkami spoceni, zziajani, a Trąbala siedział pod ścianą, żuł tytoń i strzykał przez zęby. A gdy przyszła wypłata, Trąbala zgarniał ze stołu spory zarobek.

Ale jak to bywa z ludźmi - ma ktoś dużo, chce mieć jeszcze więcej.

Raz i drugi, i dziesiąty Trąbala przynosił sporą pajdę chleba posmarowaną masłem. Gdy przegrał, kładł chleb na kamieniu i szedł rąbać węgiel, a Skarbnik przychodził, zabierał chleb i zjadał go w zawalisku.

I byłoby nadal dobrze, tylko że Trąbala miał żonę ogromnie skąpą i chciwą. I jednego razu tak mu rzekła:

- Chłopeczku, tyś głupi, ale głupi!...

- A po jakiemu, mój dzióbeczku, aże po jakiemu?

- Bo nosisz temu Skarbnikowi chleb z masłem, a nie trzeba... Widzisz, chleb jak chleb, ale masło drogie, a ty smarujesz tę pajdę grubo na palec... Szkoda masła, ni?

- A masz słuszność, babeczko! Tyś jednak mąd-ro!...

212

213

- Sie wie, żech mądro!... Mądrzejszo od ciebie, ślimoku! Wiesz, co ci powiem? Weź pajdę chleba i zamiast posmarować ją masłem, posmaruj ziemniakami...

- Po jakiemu ziemniakami?

- No, jakiś ty głupi, aże głupi! Ugotuję ziemniaki, rozpuczę je warzęchą, zrobię z nich taką bryję i posmarujesz nią chleb dla Skarbnika. On się na tym nie pozna, bo na dole jest ciemno, to on będzie myślał, że to jest masło... A gdyby coś kręcił nosem, to mu powiesz, że to te farańskie handlarki sprzedają takie masło za drogie pieniądze, że rad byś ze szczerego serca posmarować chleb masłem, ale nie ma i zbyte! I że wszystkiemu winne handlarki!...

- Ty masz słuszność, babeczko! Na, że mi też to wcześniej do głowy nie kapło! Smaruj, dzióbeczku, chleb ziemniakami, bo ten stary grzyb Skarbnik na pewno nie pozna się na tym...

I tak zrobił! Pajdę chleba posmarowaną grubo rozpuczonymi ziemniakami zawinął w papier, zjechał do kopalni, poszedł do przodka i położył na kamieniu. W duchu zaś śmiał się ze Skarbnika.

- Ale go wykiwam! - radował się niemrawie. Wcale nie wykiwał. Bo nie minęło pół pacierza,

a tu znienacka zjawia się Skarbnik z jego pajdą chleba w dłoni.

- A szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! - zawołał Trąbala.

- Ty giździe zagiźdżony. Ty przegrzeszony ślimoku! - wrzasnął Skarbnik.

- Nale Jeckusie, dyć tak nie wrzeszczcie, panie Skarbniczku... Dyć ja wiem, o co chodzi. O to masło na chlebie! To nie moja wina! Te farońskie handlarki takie masło sprzedawają... Niech się za-roz zapadnę w ziemię, jeśli cyganię!...

Skarbnik nic, tylko słuchał, co tamten fanzoli. A gdy Trąbala skończył, wtedy jak go wyrżnął w gębę, że Trąbali zaroiły się gwiazdy w oczach, gęba mu spuchła jak bania i wyleciały mu wszystkie zęby.

I już było po paradzie.

Skarbnik wszedł do calizny, chleb zostawił na kamieniu, a biedaczysko Trąbala wyjechał na powierzchnię podobny do maszkarona, gdyż był szczerbathy, a gębę miał krzywą jak stary but dziurawy.

I odtąd skończyły się dobre czasy dla Trąbali. Gdzie się podjął rąbania węgla, to w tym okamgnieniu zamieniał się on jakby w skałę, i Trąbala chociaż kuł kilofem i kuł, za całą szychtę udłubał tyle węgla, że można go było wynieść z przodka w dziurawej czapce. I odtąd zarabiał zaledwie na słoną wodę.

Żałował teraz swojego niecnego czynu, ale dar-mo-larmo!... Skarbnik nie dał się już przebłagać. A wydrzyduchowi Trąbali już teraz nie darzyło się w pracy, zarabiał tak mało, że z rozpaczy porzucił górnictwo i zaczął chodzić z katarynką po świecie.

Tak duch Skarbnik pokarał Trąbalę za jego nieuczciwość.

214

215

Gustaw Morcinek

Zuzanka i utopce

\

W Wiśle pod Skoczowem mieszkały utopce.

Tych utopców była cała gromada. Były stare utopce, stare i młode utopcule i młode utopczęta. Jeżeli był słoneczny dzień, młode utopczęta baraszkowały w Wiśle, fikały w niej koziołki, pluskały się i oblewały wzajemnie wodą. Piszczały wtedy jak młode myszy, a stare utopce śmiały się i powiadały:

- Nasze młode utopczęta są bardzo wiezgierne!

Rozmawiały bowiem z sobą w gwarze śląskiej, słowo „wiezgierny" zaś oznacza tyle, co figlarny.

Te utopce były bardzo śmieszne. Nie były większe od krasnoludków, miały małpie mordki, palce u rąk i nóg spięte błoną jak kacze łapki, nosiły na sobie czerwone kabatki i czerwone porcięta lub suknie, miały wielkie brzuchy i były grube jak ten kudłaty pies Karuś gazdy Bulandry.

Gazda Bulandra był bardzo bogaty, lecz bardzo skąpy. Jedynie niczego nie skąpił kudłatemu Karu-siowi, który wylegiwał się w paradnej izbie na

216

poduszce i chrapał jak stary koń. U gazdy Bułandry służyła Zuzanka, taka sierotka, gdyż nie miała już ani ojca, ani matki. Była sama jak ten kołek w płocie. Gazda po śmierci jej matki powiedział:

- Chodź ze mną, będziesz u mnie pasła gęsi i krowy!

Zuzanka poszła więc do Bułandry, by mu paść gęsi i krowy. Karuś miał się jednak lepiej aniżeli Zuzanka. Karuś zajadał rogaliki z masłem, Zuzanka suchy chleb. Karuś chłeptał śmietanę z miseczki, Zuzanka miała do chleba chudą wodziankę. Karuś sypiał na jedwabnej poduszce w paradnej izbie, Zuzanka na starym sienniku w stajni.

Gazda Bulandra nie miał serca, tylko kapuściany głąb w piersi. Zuzanka zaś miała wielkie, współczujące serce. Jej serce pragnęło, by nikomu nie było krzywdy na świecie. Cóż z tego, kiedy jej działa się krzywda.

Utopce wiedziały wszystko. I o tym wiedziały, że Zuzance krzywda i że gazda liczy co wieczora talary w skrzyni, i nie może ich policzyć. I że potem sypia na skrzyni i lęka się, by mu jej złodzieje nie ukradli.

Skąd utopce wiedziały o tym wszystkim, trudno się domyślić. Widać wychodziły w księżycowe noce z Wisły i zaglądały przez okno do izby gazdy Bułandry.

Gdy Zuzanka pasła krowy nad Wisłą, utopce wyłaziły z wody i przyglądały się jej, kiwały dużymi głowami i drapały się za uchem. Myślały bowiem, jak przyjść z pomocą Zuzance. Zuzanka zaś nie

217

widziała utopców, bo gdy chcą, to stają się niewidzialne dla człowieka.

Czasem utopce zapuszczały się na łąkę, jeżeli była na niej duża rosa. Raz poszedł na łąkę sam król utopców. Skakał, podobny do wielkiej ropuchy, kumkał zabawnie, kichał, gdy powąchał jakiś kwiat, lecz że był już stary, rychło się zmęczył. Usiadł pod liściem łopianu i usnął.

Król utopców spał i spał, a nie wiedział, że słońce już dawno rosę zlizało z łąki. Gdy się wreszcie zbudził, zaczął narzekać:

- Co ja teraz, biedny, pocznę? Co ja teraz, biedny, pocznę?...

Niedaleko pasła krowy Zuzanka. Posłyszała jakieś narzekanie pod liściem łopianu. Podeszła więc, schyliła się i ujrzała ropuchę bardzo brzydką, płaczącą rzewnie i wycierającą łapkami oczy.

- Czemu narzekarz? - zapytała. - Czy boli cię brzuszek?

- Wcale mnie brzuszek nie boli, ojej, jej, jej...

- Głowiczka cię boli, ropuszko?

- Nie boli mnie głowiczka, tylko wyschła mi rosiczka...

- A cóż z tego, że rosiczka wyschła? W nocy znowu będzie...

- Bo ja jestem królem utopców i teraz nie dojdę do Wisły.

- Czemu nie dojdziesz? Przecież Wisła niedaleko!

- Ty nie wiesz, że my, utopce, możemy chodzić po łące tylko wtedy, kiedy jest na niej rosa. Gdy nie

ma rosy, jesteśmy zgubieni! Ojej, jej, jej... - zaczął znowu narzekać i płakać.

Zuzanka miała dobre serce. Rzekła przeto królowi utopców, by już nie narzekał, że go zaniesie do Wisły.

- Zaniesiesz?

- Zaniosę!

- A nie będziesz się mną brzydziła?

- Dlaczego miałabym się brzydzić?

- Przecież jestem teraz ropuchą bardzo brzydką! Zuzanka roześmiała się, wzięła króla utopców

ostrożnie w dłonie i poniosła do Wisły. A król utopców wciąż był ropuchą bardzo brzydką. Nachyliła się nad głębiną i ostrożnie zsunęła go z dłoni do wody. Wtedy w wodzie stał się wielki hałas, woda się rozkłębiła i z głębiny jęły wyłazić zatroskane utopce. Teraz już jednak nie były zatroskane, lecz ogromnie uradowane, że znalazł się ich stary król. Stary król zaś stał się prawdziwym królem utopców ze złotą koroną na głowie, w czerwonym płaszczu, w czerwonych porciętach, z wielkim brzuchem i ze złotym berłem w dłoni.

- Cicho! - zaskrzeczał na utopce, utopcule i utop-częta, gdyż zbyt głośno radowały się z jego powrotu.

- Cicho! - zaskrzeczał jeszcze groźniej i walnął berłem o wodę.

Nastała cisza. A wtedy król utopców ukłonił się koroną Zuzance i tak powiedział:

- Urodziło się nam wczoraj małe utopczę! Proszę cię, Zuzanko, jeżeli masz dobre serce, bądź jego matką chrzestną! Bardzo cię prosimy!...

218

219

- Dobrze! - zgodziła się Zuzanka. - Ale kto będzie pasł moje trzy krowy i piętnaście gęsi? Krowy wejdą w zboże albo w koniczynę, gęsi wejdą do Wisły i woda je zabierze^ a wtedy stary Bułandra zbije mnie kijem...

- Nic się nie lękaj! Już od tego mam królewską głowę!

I ponieważ miał królewską głowę, przeto kazał Zuzance przygnać krowy nad rzekę, a utopcom polecił na nie uważać, by się pasły tylko na brzegu. A gęsi kazał im odpędzać od rzeki, by ich woda nie porwała. I już wszystko było dobrze. Utopce pasły więc krowy, odpędzały gęsi od rzeki, a Zuzanka poszła z królem w najgłębszą głębinę. Wcale się nie bała, że jej coś złego się stanie.

Ta głębina była królewskim pałacem króla utop-ców. Były tam komnaty pełne złota i marmurów, tron był z diamentów, na tronie zasiadł król utop-ców. Zamiast ptaków pływały naokoło ryby o wytrzeszczonych oczach. W złotej kołysce leżało malutkie utopczę z wielkim brzuszkiem, owinięte w czerwone pieluszki, i bawiło się lewą stopką. Było również bardzo brzydkie, jak każdy utopiec.

- Wyjmij je z kołyski i pocałuj trzykrotnie w czoło, a potem przytul je do serca! - rzekł król utopców w czerwonym płaszczu.

Zuzanka tak zrobiła. Wyjęła z kołyski utopczę, ucałowała je trzykrotnie w czoło, przytuliła do serca i złożyła znowu w kołysce.

I wtedy stała się rzecz dziwna. Utopczę, podobne

do brzydkiej poczwary, przemieniło się w śliczne dzieciątko o niebieskich oczach. Tyle tylko, że palce u rączek i nóżek miało spięte błoną jak kaczka.

- Dobra z ciebie dziewczyna, Zuzanko! - rzekł król utopców. - A teraz cię wynagrodzę za twoje dobre serce. Wiem, że twój gazda głodzi cię i bije. Jeżeli chcesz, to go utopimy! Chcesz?

- Nie, królu! Tego nie chcę...

- Chcesz złota i diamentów? Bierz, ile ci się podoba! Z tamtej zamczystej skrzyni! - i wskazał berłem na otwartą skrzynię zamczystą. W skrzyni było tyle złota i srebra, że było trzeba aż oczy przymrużać, bo taki blask bił z jej głębi.

- Dzięki ci, królu! Za życzliwe serce nie płaci się złotem i diamentami... Nie wezmę ani złota, ani diamentów...

- Więc czym cię wynagrodzić za twoje dobre serce?

- Jeżeli mogłabym cię prosić...

- Proś!

- Widzisz, królu, Wisła rokrocznie wylewa, zabiera brzegi, zabiera ludziom pola, ludzie są krzywdzeni. Uczyń, by Wisła już ich więcej nie krzywdziła. O to cię proszę, królu!

Król utopców podrapał się ze zdumienia po głowie, gdyż nie spodziewał się takiej prośby. I znowu pomyślał, że to dziwna dziewczyna ta Zuzanka, która nie chce ani złota, ani diamentów, ani nie chce pomsty na złym gaździe, lecz pragnie, by Wisła nie robiła krzywdy nadbrzeżnym ludziom.

220

221

- Stanie się, jak prosisz! - powiedział wciąż zdumiony. Potem kazał utopcom wyprowadzić Zuzan-kę z wody na brzeg.

I odtąd już nigdy Wisła koło Skoczowa nie robiła krzywdy ludziom mieszkającym nad nią. Zuzanka zaś była bardzo szczęśliwa, a jej gazda zmienił się zupełnie. Jego kapuściany głąb w piersi przemienił się w serce. To była może sprawka króla utopców. Lecz jak to się stało, tego już nikt nie wie. A może to sprawiło wielkie, złote serce Zuzanki, o którym było bardzo głośno na całym Śląsku Beskidzkim.

Hanna Zdzitowiecka

Legenda o Wiśle

222

Wysoko nad szczytami gór wznosił się stary dwór króla Beskida, władcy całego pasma górskiego, i jego żony, Borany, władczyni okolicznych borów. Przez wiele lat oboje rządzili mądrze i sprawiedliwie, toteż wszyscy z żalem przyjęli wiadomość

0 śmierci starego króla.

Borana wezwała wtedy troje swych dzieci, by zgodnie z wolą króla podzielili się władzą.

- Ty, Lanie, jako syn najstarszy, opiekować się będziesz polami i łąkami. Wy zaś obie, Czarnocho

1 Białko, rozprowadzicie wodę z górskich strumieni po polach i łąkach Lana, by wszystko, co żyje, miało jej pod dostatkiem.

Żywa, zawsze pogodna i wesoła Białka uśmiechnęła się do siostry i skacząc i tańcząc zbiegła po skałach ku widniejącym we mgle dolinom.

Poważna i zasępiona Czarnocha skierowała się na drugą stronę góry królowej Borany i ostrożnie za-

223

częła schodzić po zboczu. Wkrótce obie siostry spotkały się u podnóża.

- Płyniemy dalej razem! - zawołała ucieszona Białka.

- Nigdy się już nie rozstaniemy - zapewniła Czarnocha.

Nagle przegrodziła im drogę skała, pod którą czekał rycerz Czantor w kamiennej zbroi.

- Zatrzymajcie się, piękne córki Beskida i Borany. Dokąd tak spieszycie? Po co chcecie iść do nieznanej, odludnej i dzikiej krainy? Zostańcie tu.

Siostrom podobała się ziemia Czantora. Zostały więc i z wdzięczności za gościnę zrosiły strumieniami zbocza doliny, aż zakwitły tysiącami różnobarwnych kwiatów, jakich nikt tu jeszcze nie widział.

Ale Ziemia rozkazała Czantorowi przepuścić córki Beskida przez skały, by poniosły wody dalej ku północy.

- Nie mogę pozwolić, byście obie popłynęły w obce strony. Wyślijcie przodem jedną falę na zwiady - poradził. - Niech się rozejrzy, a gdy wróci, opowie, co widziała...

Czantor rozsunął skały i pierwsza fala wyszła przez nie onieśmielona, niepewna, co ją czeka.

- Idź, falo, któraś wyszła - żegnały ją siostry. - Idź przed siebie i wracaj co prędzej z wieściami o tamtych borach i lasach, o tamtych łąkach i polach...

„Wyszła" - bo tak nazwały falę powstałą z połączonych wód - wypłynęła przez skalną szczelinę.

Biegła żywo po kamieniach, pluszcząc i szemrząc beztrosko. Mijała ciemne bory i jasne zagajniki, zielone pola i ukwiecone łąki...

Wtem, gdy mijała skałę wawelską, wyskoczył ku niej zaczajony tam potwór okropny, smok ziejący ogniem. Przestraszona, bryznęła mu w oczy pianą wodną. Zasyczało, zadymiło i oślepiony smok skrył się na chwilę w pieczarze. Gdy wyjrzał, Wyszła była już daleko. Płynęła teraz przez urodzajne ziemie ku północy, kręcąc się i wijąc to w prawo, to w lewo, byle jak najwięcej świata zobaczyć, jak najwięcej pól zrosić swą wodą.

Przyłączyły się do niej mniejsze strumienie i rzeczki, które nie miały odwagi same zapuszczać się w obce, nieznane strony.

Płynęła coraz wolniej, coraz szerzej rozlewała swe wody, zmęczone długą drogą.

„Czas już chyba zawrócić" - myślała nieraz, ale ciekawość pchała ją naprzód.

Aż nagle zniknęły jej sprzed oczu lasy i pola. Poczuła dziwny słony smak, nieznany zapach dolatywał z północy. Nad sobą miała szare niebo, przed sobą szarą, nieogarnioną wzrokiem, łączącą się z niebem wodę, spienioną białymi grzywami. To było morze.

- Jakie to groźne, potężne i piękne - szepnęła.

Ale jej cichy głos zagłuszył gwałtowny szum, jakaś siła pociągnęła ją ku sobie i Wyszła, pierwsza fala wysłana z dalekich gór Beskidu, połączyła się z falami morskimi.

224

225

Czarnocha i Białka na próżno czekały jej powrotu. Na próżno wysłały za nią jedną falę po drugiej. Wszystkie biegły jej śladem i wszystkie po długiej drodze gubiły się w słonych wodach Bałtyku.

Z tych fal płynących nieustannie powstała wielka rzeka, już nie „Wyszła", a Wisła, od której obie siostry przezwano Czarną i Białą Wisełką.

Andrzej Zak

O tym3 jak Janosik przez piekło wędrował

226

Zabili Janosika na liptowskiej ziemi. Trzy dni wisiał na haku, fajkę sobie kurzył, a gdy śmierć nadeszła, jeszcze jej zaśpiewał:

„Hej, idę w las, piórko mi się migoce, hej, idę w las, dudni ziemia, kaj kroce..."

Ale nie w las wyruszyła dusza Janosika - jeno do piekła. Pewnie wolałaby do nieba, lecz Janosik honorny był zbójnik i ani myślał pchać się tam, gdzie go nie czekają.

- Zbójowałem całe życie, to mnie tam nie wezmą - mruknął do siebie i z pistolcami za pasem ruszył pod ziemię.

Od Liptowskiego Mikulaszu droga była prosta. Wskazał mu ją diablik, mały, wystraszony, wyraźny respekt czujący przed sławnym zbójnikiem. Janosik maszerował raźno, prosto jak strzelił ku Tatrom, bo po drodze, koło Trzech Koron, była brama piekieł. Znalazł ją bez trudu i zakołatał. Zadudnił pięściami i nic. Cisza!

227

- Ki diasi! - zaklął. - Śpią czy co?

I dalejże burzyć po furcie. A kiedy i to nie pomogło, podsadził się krzepko. Skrzypnęła zawo-ra, zatrzeszczały dyle. Podsadził się raz, drugi, aż go zza bramy głos gniewny doleciał:

- Na rogi Belzebuba! A cóż to za hałas? Kto tam?

-Ja!

- Coś za jeden?

- Janosik! Zbójnicki hetman!

- Prawda to?

- A jakże - obruszył się zbójnik. - Otwieraj szybko! - I grzmotnął obuszkiem po drzwiach.

Zaszwargotało, zachrobotało coś w odpowiedzi i powoli, powoluśku rozwarły się piekielne podwoje. Ostrożnie wyjrzała zza nich rogata łepetyna.

- Czego chcesz?

- A tego! - zgniewał się Janosik takim powitaniem i podsunął zaspanemu odźwiernemu obuszek pod ślepia. - Puszczaj!

- Kiedy nie mogę - wił się diabeł - bez rozkazu nie mogę!

- Możesz czy nie możesz, wszystko jedno - huknął Janosik i nie bacząc na diabelski lament, postąpił naprzód. Ledwo jednak przekroczył próg, nie wiadomo skąd wyrósł przed nim tuzin kosmatych strażników. Wyciągnęły się ku niemu szponiaste łapy, klapnęły szczerbate paszcze. Poczuł, jak szarpią go za cuchę*, za włosy, za bary.

* cucha - krótka, luźna kurtka z wełny noszona przez górali

228

Zachwiał się zbójnik pod diablą nawałą, ale powalić Janosika, ho, ho, nie udało się nawet cesarskim żandarmom. Siepnął się w lewo, w prawo i puścił w ruch obuszek jak w liptowskiej karczmie. Zakłębiło się, zakurzyło w piekielnym przedsionku. Jak świat światem jeszcze takiej bitki w piekle nie widziano. Aż żal było patrzeć na diabelski pomiot! Żaden z napastników nie wyszedł bez szwanku. Starszy diabeł Smerda stracił cztery zęby. Rokitka miał róg złamany, a pięć czarcich chwostów, nie licząc funta kłaków, wymietli później spod bramy diabli posługacze.

Nie ma co, sromotną klęskę ponieśli piekielni strażnicy i pewnie by większego uszczerbku doznali, gdyby nie Infernus.

Ów diabeł znamienity drzemał nad księgami, znużony czytaniem wciąż tych samych grzechów, gdy dotarły do niego bitewne hałasy. Puściłby je mimo uszu, boć to nic dziwnego w piekle, ale że od lat tysiąca ślęczał nad księgami, postanowił rozprostować kości. Podreptał więc do bramy i aż plasnął w dłonie.

- Brawo! Znakomicie! Brawo!

- A cóż to za licho - zdumiał się Janosik, ujrzawszy przed sobą postać odzianą w powłóczystą suknię i czarny ogromniasty beret.

- Doktor Infernus - skłonił się uprzejmie. - Nadworny poeta księcia Belzebuba. Ale nie mówmy o mnie. Och! - tupnął nogą na czającego się w mroku Smerdę i jego kamratów. - Precz! Apage*!

* apage! (grec.) - idź precz, przepadnij!

A kiedy pokiereszowana czereda czmychnęła na samo dno piekła, zwrócił się ku zbójnikowi:

- Bravissimo, caro mio*! Jak cię zowią, zuchu?

- Janosik!

- Janosik! A z których to Janosików? - zachwycony Infernus aż wzniósł się w powietrze, by się lepiej przyjrzeć postaci zbójnika.

- Od Tater! - nie stracił rezonu Janosik, oszołomiony uczonym wyglądem i składnością mowy In-fernusa.

- Od Tater! - zapiał uradowany poeta. - Znam! Czytałem. W diabelskim rejestrze cuda wypisano, lecz nie myślałem, że to wszystko prawda! A niechże cię! Czy to nie ty wywiodłeś w pole kirasjerów* cesarki Tereski?

-Ja!

- I porąbałeś w gospodzie węgierskich haj duków?*

- A jakże! Sami tego chcieli!

- Niech mnie uwędzą w dymie - podskoczył Infernus i, nie wierząc własnym oczom, uszczypnął się w ogon. - Napiszę o tym sonet. Co mówię? Poemat! A teraz chodźmy. Wstawię się za tobą u samego księcia Belzebuba, bo to pospólstwo spokoju ci nie da. Z drogi! - ryknął gniewnie na mamrotającego coś jeszcze diabła odźwiernego. - Nie widzisz, głupcze, z kim masz do czynienia?!

230

* bravissimo, caro mio! (wł.) - wspaniale, mój drogi!

* kirasjer - żołnierz jazdy ciężkiej

* hajduk - tu: żołnierz piechoty węgierskiej

231

I powiódł zbójnika w piekielne czeluście. Dobrych parę lat ziemskich trwała ta wędrówka, ale że w piekle czas liczą inaczej, zdawało się Janosikowi, iż to tylko chwila. Napatrzył się po drodze diabelskich bezeceństw i nieraz go chętka brała, by kogoś wy-grzmocić. Zwłaszcza tych, co nad miarę krzywdzili grzeszników. Hamował go Infernus, sztuczkami odwodził, ale zbójnik nawet tu, w piekle, obstawał przy swoim. Żal mu było biedaków i basta!

Gdzie się pojawili, strach padał na czarty, bo Janosik klął po madziarsku i machał obuszkiem, aż podkuliwszy ogony chowały się z piskiem, dając chwilę wytchnienia swoim potępieńcom.

Wreszcie któregoś południa - a poznali to po zapachu wędzonki, na której w piekle warzy się kapuśniak, oczywiście z drucianych wiórów i starych sznurowadeł, by dręczyć nim pasibrzuchów i innych łakomców - znaleźli się w płonącej komnacie.

W świetle tysiąca ogni, na rozżarzonym do czerwoności tronie drzemał władca piekieł. Już od progu Infernus szastnął w dwornym reweransie*.

- Witam cię, najmroczniejszy panie! Witaj, piekieł ozdobo naj...

Potężne jak grzmot chrapanie zagłuszyło jego słowa.

- Witam cię - wrzasnął więc raz jeszcze, ale choć nie żałował gardła i tym razem odpowiedzią był tylko odgłos przypominający hurgotanie skalnych lawin.

* rewerans - głęboki ukłon

232

- Nie dacie rady, panie! - podrapał się w głowę zbójnik. - Cosik mi się widzi, że śpią! Chyba że...

- Co? - nastawił ucha Infernus.

- ... że mu zaśpiewamy! Jeszcze się taki nie narodził, co by przy tym spał! - I nie czekając wyciągnął jak na hali:

W murowanej piwnicy tańcowali zbójnicy, kazali se piknie grać i na nóżki spozirać. Tańcowałbyk, kiebyk móg, kiebyk ni mioł krzywyk nóg, a ze krzywe nogi mom, co podskoce, to sie gnom!

Góralska melodia zadzwoniła o ściany piekielnej komnaty. A była tak skoczna, że ani się spostrzegł Infernus, jak z początku nieśmiało, a potem coraz głośniej zawtórował zbójnikowi:

Ej ty baco, baco nasz,

tęgich chłopców ma zbój nasz...

I dalejże w tany. Zawirowała góralska cucha, potoczył się w kąt beret diabelski. Nagle coś obok nich świsnęło i zaskrzeczało okrutnym głosem:

- Do stu milionów diabłów! A cóż to za wrzawa! Hej, jest tam kto? Do mnie!

Na dźwięk tego głosu skulił się Infernus i porwawszy swój beret zamiótł nim podłogę.

- Witaj, najdostojniejszy panie! To ja, Infernus!

233

'"^''"ł'"."'" .

- Infernus? - zamrugał ślepiami Belzebub. - Nie słyszałem!

- Ależ to twój nadworny poeta - pochylił się do ucha władcy szambelan Belial. - Autor nieśmiertelnego poematu na cześć twego najwspanialszego, najdostojniejszego ogona!

- Ogona? brawo, brawo! Nie czytałem! A ten drugi? - płomieniste spojrzenie Belzebuba omiotło postać Janosika.

- Janosik! Zbójnicki hetman - gibnął w ukłonie zbójnik.

- Hę? - skrobnął się za uchem czart nad czartami. - Zbójnik? Czy to ten, co w piekle brewerie wyczynia? Kto go tutaj wpuścił?

- A nikt! - wziął się pod boki zbójnik. - Sam przyszedłem. Zbójowałem całe życie, to gdzie miałem iść?!

- Zabijał, rabował, palił! To wszystko prawda, najmroczniej szy panie - zasyczał u boku władcy Belial.

- Ho, ho! Zbójnik z niego siarczysty - przyświadczył drżącym falsetem Infernus. - A jak porąbał Smerdę, to znaczy... pardon!* Chciałem powiedzieć węgierskich hajduków! O tu! Wszystko to zapisane! - i podsunął pod nos księcia piekieł po-gryzmoloną, grubą księgę.

- Ale czynił to w obronie biedaków. Dlatego nie do was, nie do was należy! - Głos, który się ode-

* pardon! (franc.) - przepraszam!

zwał, był cichy jak fletnia i taki łagodny, że z jeżyła się szczecina na diabelskich grzbietach.

- Co? Nie do nas? - prychnął pianą z pyska Belzebub. - Kto to powiedział? - i tak rąbnął berłem w kocioł wrzącej smoły, że mu chlupnęła na skudloną brodę.

- Ja - odparł z anielską słodyczą głos. - A teraz pójdź, zbójniku, za mną śmiało. Nie lękaj się piekielnej mocy!

- Ale pił, z dziewkami się zmawiał! - potrząsał diabelską księgą zrozpaczony Infernus. - Tu wszystko jest!

- Pił za swoje. A to, że z dziewkami, hmmm! - westchnęło coś w powietrzu. - I to mu zostanie wkrótce przebaczone. Za ten chleb dawany sierotom, wdowom i bezdomnym uzyskałeś, zbójniku, łaskę przebaczenia. Łzy, które otarłeś, zmyły twoje winy. Pójdź, pójdź za mną!

I ruszyli nie zatrzymywani przez nikogo. A kiedy odeszli, jeszcze długo w piekle srożył się Belzebub, przeklinając niezręczność diabelskich sługusów. Najgoręcej jednak bolał nad utratą swego kompana poeta Infernus. Ponoć po dziś dzień snuje się smutny po piekle, układając strofy swego poematu. Usiłuje też sobie przypomnieć słowa i melodię owej wartkiej pieśni. Ale na próżno, nic mu nie wychodzi.

234

Marian Orłoń

235

Janosik

Wszyscy wiedzą, że był Janosik harnasiem nad harnasiami, ale co robił, zanim do zbójników przystał, dokładnie nie wiadomo. Jedni mówią, że do szkół chodził i do duchownego stanu się sposobił. Inni powiadają, że w młodości oj co we owce pasał. A jeszcze inni, że leniwą miał duszę, pracy żadnej się nie imał, tylko na piecu leżał i o zbójeckich przygodach marzył. Ponoć nawet strój zbójnicki pod poduszką trzymał.

Początek zbójnickiej drogi był zaś podobno taki. Pewnego dnia ojciec Janosika do Liptowa na jarmark się wybierał, by parę wołów tam zakupić. Trzysta złotych reńskich wziął ze sobą i z rodziną żegnać się począł.

- A niech ojciec na zbójników uważa - ostrzegł go Janosik - bo może się zdarzyć, że zamiast z wołami z pustą kieszenią ojciec do domu wróci.

- Ty mnie zbójnikami nie strasz - odparł ojciec.

236

- Jakoś sobie z nimi poradzę. Nie taki diabeł straszny, jak go malują.

I wyruszył w drogę. Krętą ścieżką dotarł do lasu, gęstniały wokół niego drzewa i krzewy, a zbójników nie było jakoś widać. Uśmiechnął się na myśl o Ja-nosikowych przestrogach.

I zaraz pożałował tego uśmiechu. Bo oto zza wielkiego głazu, co przy ścieżce leżał, wyskoczył zbójnik w szykownym mundurze i drogę mu zagrodził.

- Oddajcie, gospodarzu, wszystkie pieniądze, które przy sobie macie, bo inaczej je z waszym życiem zabiorę! - huknął groźnie.

Przeląkł się gospodarz, wolał stracić pieniądze niż życie i szybko je zbójnikowi wręczył. Ten wsadził woreczek za pas i zniknął równie prędko, jak się zjawił. A markotny i ograbiony gospodarz powlókł się z powrotem do domu.

- Oj, miałeś rację, synu! - westchnął przekroczywszy próg. - Zbójnik mnie po drodze napadł, pieniądze zabrał, ledwiem z życiem uszedł.

- A mówiliście, że zbójnicy dla was nie straszni

- pokpiwał z ojca Janosik, chowając się w najciemniejszy kąt na zapiecku.

- Takiego zwyczajnego to bym się nie bał i pieniędzy nie oddał - tłumaczył się ojciec. - Ale to był zbójnik, że hej! Wysoki jak smrek i mocarny jak niedźwiedź. A mundur miał jak sam harnaś!

- Coś takiego! - dziwował się Janosik. - To niby trochę do mnie podobny.

237

- Gdzie ci tam, chłopcze, do niego - rzekł ojciec. Z zapiecka doszedł cichy chichot.

- A może jednak? Popatrzcie!

I Janosik zeskoczył z pieca w ten sam mundur, co w lesie, ubrany.

- Teraz toś trochę do niego podobny - zdumiał się ojciec.

- Nie podobny, tylko ten sam - roześmiał się Janosik. - To ja was w lesie napadłem. Oto wasze pieniądze! - I rzucił oniemiałemu ojcu zrabowany woreczek.

- Wyglądasz jak prawdziwy zbójnik! - nie mógł się nadziwić ojciec.

- I wkrótce nim zostanę! - odpowiedział Janosik. I został. W kilka dni później wyruszył w góry, by

ze zbójnikami się spotkać. Niejeden dzień górskie ścieżki przemierzał, niejedną noc w skalnym załomie przespał, zanim do nich dotarł.

Podczas jednej z takich nocy sen dziwny mu się przyśnił. Oto zjawiły się przed nim trzy boginki górskie i tak między sobą mówiły:

- Stanie się on zbójnikiem, który u jednych wdzięczność, u innych strach budzić będzie. Dajmy mu przeto to, co mu się najbardziej przyda.

- Ja mu dam ciupagę - powiedziała pierwsza. - Jak się na niej odbije, to trzy mile przeskoczy.

- Ja mu dam koszulę, której nawet kula nie przebije - powiedziała druga.

- Ode mnie dostanie pas - rzekła trzecia. - Gdy go założy, nikt go nie pokona.

, (¦"¦

Obudził się Janosik, oczy przetarł i nadziwić się nie może. Znikły wprawdzie górskie boginki, ale ich dary zostały. Obok ciupaga połyskuje srebrzystym toporkiem, ciało okrywa koszula biała, haftem zdobiona, a nad biodrami lśni pas złocistymi ćwiekami nabijany.

- Hej! - zerwał się Janosik, twarz w potoku przemył i w dalszą drogę podążył.

Wkrótce też na zbójników natrafił i o przyjęcie do nich poprosił. Obejrzał go harnaś od stóp do głów, obejrzeli zbójnicy i zbójnickiemu sprawdzianowi poddali.

- Pokaż, żeś silny! - powiedzieli. - Najpierw musisz się z harnasiem zmierzyć i na ziemię go powalić.

Odrzucił Janosik ciupagę, ręce rozwarte jak niedźwiedź wyciągnął i ze zbójnickim hersztem mocować się począł. Silny był harnaś, oj silny, ale Janosi-kowego pasa nie miał i wnet go Janosik na ziemię położył.

Zdumieli się zbójnicy, bo nikt jeszcze tego nie dokonał, i drugie zadanie mu wyznaczyli.

- Teraz musisz najwyższego z nas przeskoczyć - rzekli - ale tak, byś pióra przy jego czapce nie poruszył.

Uśmiechnął się Janosik, ciupagą od ziemi odbił i jak górski orzeł nad głową najwyższego zbójnika przeleciał.

- Dobryś! - orzekł harnaś. - Możesz do nas przystać. Dobrze mówię, kamraci?

238

239

- Hej! - odkrzyknęli zgodnie zbójnicy i beczkę z miodem wytoczyli.

I tak zaczęło się zbójnickie życie Janosika. A że odwagą, siłą i charakterem się odznaczał, wkrótce harnasiem został i imię swoje daleko poza Tatry rozsławił. Słynął zaś z tego, że biednego nie skrzywdził, tylko bogatych rabował i często to, co im odebrał, biednym rozdawał. Sławili go za to ubodzy, zemstę poprzysięgali zamożni.

I dosięgła go w końcu ta zemsta. Zjawił się kiedyś Janosik w rodzinnych stronach, do karczmy wstąpił, w tany ze swoją Maryśką się puścił i zupełnie o świecie zapomniał. Tańcował bez opamiętania, pot mu na czoło wystąpił, zdjął więc pas i koszulę, ciupagę w kąt cisnął i dalej hołubce wybijał.

A była we wsi dziewczyna zazdrością trawiona, że Maryśkę, a nie ją Janosik sobie upodobał, i zemścić się na nim postanowiła. Zawiadomiła przeto żołnierzy austriackich, gdzie harnaś przebywa. Ci karczmę otoczyli, do środka się wdarli i bezbronnego Janosika pojmali. Nie zdążył bowiem pasem, moc dającym, się przewiązać, po ciupagę sięgnąć, koszuli przed kulą chroniącej włożyć. Związanego powiedli do Liptowa, gdzie na powieszenie na ostatnim żebrze skazany został. Skonał paląc swoją ulubioną fajkę. Żyje jednak dalej w legendach i pieśniach góralskiego ludu, jako jego obrońca.

Władysław Orkan

Legenda o Podhalu

240

W siedem dni Pan Bóg stworzył świat, a porem stwarzał różne kraje ze wszystkim, co było potrzeba. Właśnie utworzył był kraj węgierski, dolinę żyzną, przeciętą rzekami; a gdy trafiły się zbocza, to chylił je ku południowi, by na nich wino rość mogło. Za czym zbliżył się ku stronie, gdzie miała być Polska. Postanowił ją jeszcze bogatszą uczynić przez to, że różne na jej obszarze umyślił założyć ziemie.

Właśnie kiedy zaczął Podhale budować, przechodzący mimo anioł zawołał: „Szczęść Boże!" Pan Bóg uśmiechnął się: miał bowiem w myśli obraz przebogatego Podhala. Ośmielony stróż niebios zbliżył się ku Panu Bogu i przyzierał chwilę jego pracy. A widząc, że to wcale nie taka trudna sztuka, zapragnął sam popróbować.

- Odpocznij - rzecze - Panie mój, a ja przez ten czas za Ciebie się potrudzę.

- Żebyś to mógł dać radę!

- Nie dam rady? - uniósł się anioł w honorze.

r

c

241

- Zezwól, Panie, a ujrzysz, że nie gorsze potrafię

zbudować kraje niż te, co spod Twej wykwitły ręki.

Stwórca świata uśmiechnął się na to pobłażliwie.

- Jeżeli chcesz koniecznie (umiłowanemu aniołowi czegóż by w dobroci ojcowskiego serca nie ustąpił?), jeżeli chcesz koniecznie spróbować, to możesz kończyć tę ziemię tu oto, którą zacząłem budować. (Sądził Pan, że co dobrze zaczęte, to nie tak łatwo zepsuć). A ja tymczasem przejdę dalej.

I przeszedł Pan Bóg w stronę ku północy, aby nowe ziemie ukształtować. Miało to być Proszows-kie i Sandomierskie. Niedługo to wcale trwało (bo cóż dla Boga trudnego?), jak był z ziemiami tymi dwiema gotów. Zawołał tedy do anioła:

- Jużeś skończył swą pracę?

- Już! - odkrzyknął anioł.

- To chodź, przypatrz się moim ziemiom. Anioł przyleciał na skrzydłach i już z góry wykrzyknął: „Ach!" - bo też było się czemu dziwić.

Ziemia proszowska jak dywan wzorzysty, rozkoszna, barwna równina, przetykana kępami sadów, ruczajami. Sandomierska, wyższa nieco, pofalowana w doliny i wzgórza, chyliła się łagodnie ku słońcu południa i zdawała się grzać w jego promieniach. Wstęga Wisły szeroko zataczała błękitne półkola pomiędzy złotymi wzniesieniami. Bo gdzie okiem rzucić, tak w Proszowskie, jak i Sandomierskie, wszędy widne były, na wzgórzach i w dolinach, złote łany pszenicy. Mogło wydawać się patrzącemu, że pozłota prawdziwa ze słońca na dwie te

242

ziemie spada. Widać Pan Bóg chciał je szczególnie szczodrze obdarzyć.

Kiedy anioł dość się już temu nadziwował, rzecze Pan Bóg:

- A teraz zobaczymy twoje Podhale.

Anioł, dumny ze swego dzieła, cieszył się już naprzód pochwałą Boską i wyprzedzał Pana krokiem niecierpliwym. Skoro stanęli na miejscu, Pan Bóg aż oczy przetarł, przestraszony, nie mogąc uwierzyć temu, co ujrzał.

- Coś ty tu porobił? - zakrzyknął.

Anioł sam się też zdumiał i strwożył wielce. Co innego bowiem zastał, niż pozostawił.

Przystępując do pracy, wyobraził był sobie, że nic lepszego ziemi dać nie może jak dużo, dużo ciepła. Przeto zebrał niesłychaną ilość kamieni, głazów i skał, spiętrzył je w wysokie góry aż ku niebu, ziemią z lekka jeno przyprószywszy, w tym przekonaniu, że gdy je tak ku słońcu wysoko wy dźwignie, to gorąco samo wszystko sprawi i kraj żyznością zakwitnie.

Aliści pod ten czas, kiedy w Sandomierskiem bawił, przyszła ulewa okrutna, strugi wody spłukały ziemię ze skał, zniosły ją na dół wyrwami potoków. Oczom teraz ukazały się groźne spiętrzone ściany skalne, o nagich, w niebo wystających szczytach, o żlebach* czarnych i przepaściach, wyżej kosodrzewiną zmarniałą, a dołem ciemnią smrekową odziane, dzikością surową tchnące, no, jednym sło-

* żleb - skalisty parów między dwiema ścianami górskimi

243

wem, Tatry. A zaś na niższych stokach i pogórzach, gdzie woda nie zdołała ziemi spłukać, ścieliły się tylko mchem zarosłe, pustynne hale lub zieleniły się tu i ówdzie płaty lichego owsa.

- Coś ty za myśl miał - zobaczywszy to wszystko rzekł do anioła Pan Bóg - żeś tak tę ziemię ukształcił?

- Chciałem ją, Panie, podnieść tak wysoko - tłumaczył się strapiony anioł - żeby więcej ciepła słonecznego dla niej uzyskać.

- A przez to właśnie chłód jej sprowadziłeś. Ten nawet lichy owiesek, co na niej rodzić się może, zanim podoła dojrzeć, mróz zetnie. Tak, tak - zadumał się nad Podhalem Pan Bóg - będzie to przez twój nierozum kraj chłodu i głodu. Już się to nie da odrobić.

- Nie trap się, Panie - przystąpił z otuchą anioł.

- Ja temu jeszcze zaradzę. Pozwól mi tylko, żebym tu ludzi utworzył, zobaczysz, jak sprawią te łąki marne, jak pokryją zbocza skalne uprawną rolą.

- Co to, to już nie! - rozgniewał się Pan Bóg.

- Chcesz się bawić, to możesz iść Sandomierzan albo też Proszowian stwarzać, którym przygotowałem kraj żyzny, bogaty. Ale górala pozostaw już mnie.

I sam Pan Bóg wydumał tedy górala: o rosłej, śmigłej postawie, o nogach jak ze stali, o oczach bystrych, orłowych, o umyśle lotnym, przedsiębiorczym, o zaciętości niezwykłej, energii i sprycie - aby mógł na tej biednej aniołowej ziemi dać sobie radę.

Jan Kasprowicz

244

O śpiących rycerzach w Tatrach

Przewędrowałem w życiu wiele świata, góry widziałem niebotyczne, pokryte nie tającymi nigdy lodami, widywałem rzeki tak szerokie, że trzeba całej niemal godziny, aby łodzią przepłynąć z jednego brzegu na drugi, siadywałem po dolinach tak cudnych, że ziemia wydawała mi się rajem, patrzyłem na tęcze, które tworzą się w rozbitej na drobne pyły fali ogromnych wodospadów, a przecież tęsknota moja nigdzie nie znajdowała takiego ukojenia jak w naszych Tatrach.

Urok posiadają niewypowiedziany te nagie, granitowe szczyty, te ciemne lasy świerkowe, od wieków ludzką nie tknięte siekierą, te kępy kosodrzewiny, rosnące na zielonych upłazach, te szumne, głośne siklawice, czyli potoki, po stromych spadające głazach, te turnie w przedziwne poszarpane kształty, te bujne trawy - te stada pasące się latem po halach, ci bacowie i juhasi, to jest pasterze i pas-

245

tuszkowie, strzegący owiec po murawach lub pod wieczór spędzający je do ogrodzisk.

Słońce tu świeci promieniściej, wichry szaleją potężniej, mgły przewalają się kłębami tak potwornymi, że zda się nieraz, jakoby chciały te wszystkie góry naokoło przygnieść, zmiażdżyć wilgotnym ciężarem.

A przy tym pełno tu jest opowieści, których człowiek rad by słuchał bez końca, tak są piękne i tak głęboką myśl nieraz ukrywają w sobie. Zapewne nie ja sam, lecz także wielu innych wędrowców po górach lubi najbardziej Dolinę Kościeliska.

Przed laty, zawitawszy do niej po raz pierwszy, stanąłem na moście, rzuconym przez potok, i przyglądałem się rycerzowi wykutemu w szarej skale. W szyszaku na głowie, ze skrzydłami u ramion, z mieczem w ręku, pochylił się ten kamienny bohater i śpi.

Zadumawszy się nad tą postacią, anim spostrzegł, kiedy za mną stanął długowłosy, osiwiały góral i rzekł:

- Przypatrujecie się, panie, tej postaci, a pewno nie wiecie, co oznacza. Wykuli ją tu na pamiątkę, że w tych skaliskach, w wielkiej by kościół pieczarze, uśpione leży wojsko. Podobnoś polskie, a przywędrowało tu od Krakowa czy gdzieś od Poznania i Gniezna. Przewodził mu król znamienity, przesławny; od naszych dziadów i pradziadów mamy wieści, że nazywał się Chrobry. Za naszej pamięci nikt tego wojska tu nie ujrzał, bośmy jeszcze niego-

dni, lecz przed wiekami był tu we wsi Kościeliskach czy też w Zakopanem mały chłopaczek, który na lato wyganiał stado ojcowskie do tej doliny na pastwisko. Owce szczypały sobie trawę, pilnował ich biały, piękny pies owczarski, a chłopiec, że był zręczny i niesłaby, wspinał się po tych skałach, zrywał szarotki i dzwonki, czasem i korzeń goryczkowy, dobry na leki, spod ziemi wygrzebał, przeróżne też napotykał jaskinie, do których przed nim nikt jeszcze nie dotarł.

Pewnego razu zabłąkał się w ustroń nieznaną, niedostępną, w strasznie czarne urwiska, oślizłe od wody śniegowej, strzelające ku niebu spośród gęs-twi kosodrzewiny, siwych świerków, drobnych żwirów i takich złomów kamienistych, że i sto koni nie ruszyłoby ich z miejsca. Rozejrzał się naokoło. Wszędy pustosz; ani śladu ścieżynki, którą przed chwilą przebył. Z początku przeraził się, ale po chwili pomyślał:

„Kiedym tu doszedł, to i wrócę, jak nie tą, to inną drogą".

I aby dodać sobie odwagi, a może i z uciechy, że z tej wyżyny ujrzał całą dolinę, wartkim przeciętą potokiem, a poza nią wszerz i wzdłuż wszystkie niemal szczyty, jakie są w Tatrach, huknął na góry, na lasy, huknął raz i drugi. Odezwało mu się echo. Huknął po raz trzeci i skamieniał. Zdało mu się, że słyszy organy, które jakby grały wewnątrz turni. Bywał nieraz w kościele w niedalekim Chochołowie albo i w Czarnym Dunajcu - w Zakopanem ś wiaty -

246

247

nia Boża wówczas jeszcze nie istniała - ale równie potężnej muzyki nigdy jeszcze nie zasłyszał. Mury rozwaliłyby się od takiego głosu; chyba na dziesięciu albo na stu zagrano mu organach.

W tej samej chwili rozstąpiły się głaźne ściany, z przeraźliwym rozwarły się trzaskiem i łomotem i przed oczami pastuszka niewidziane wyrosło zjawisko: olbrzym cały zakuty w zbroję, z szyszakiem na głowie, ze skrzydłami u ramion, z ogromnym, prostym, szerokim mieczem w dłoni. Stanął ten rycerz w słońcu, jak w złocie, i zawołał:

„Kto ośmiela się budzić nas ze snu wiekowego? Czy nadszedł już czas?"

Ale chłopiec, oniemiały z przerażenia, odpowiedzi żadnej dać nie mógł, bo też i pytania tego jeszcze nie rozumiał. Rycerz zaś, spostrzegłszy jego przestrach, powiada:

„Nie lękaj się, nic złego ci nie uczynię, bom nie zbójnik, tylko wojownik, który krew przelewał za ojczyznę, a potem razem z towarzyszami przyszedł w te skały na sen wiekowy, aby się zbudzić do życia, gdy ludzie staną się tak dobrzy jak ty - bo widzę, żeś jest dobry - gdy nabiorą takiej wiary i mądrości, że już nie będą mogli znieść jarzma, co ich gniecie. A gdy do tego dojdzie, wówczas zjawi się taki drugi chłopaczek jak ty, wybrany z tysiąca albo miliona, bo musi być najgodniejszy, zapuka do bramy złocistej i wielkim zawoła głosem:

»Wstańcie, rycerze, ze snu wiekowego, wstańcie i spłyńcie w doliny pomiędzy ludzi, którzy stali się

już dobrzy i mądrzy i wielką mają wiarę, a pod panowaniem złego żadnym sposobem żyć już nie chcą dłużej! Wstańcie, rycerze skrzydlaci, podobni do aniołów z nieba!«

My to usłyszymy i uwierzymy, gdyż skłamać - on nie skłamie! Rumaki nasze zeprzemy ostrogami i z dobytym mieczem w dłoni popędzimy w świat jak wicher, jak burza.

Zerwie się naokoło szum ogromny. Świerki jak rżysko łamać się będą pod kopytami naszych wierzchowców; wielkie głazy polecą ze szczytów jak drobne kamyki. Potoki i jeziora podniosą się ze swych łożysk i lejów, mgły się zakłębią tak, że świata spod nich widać nie będzie. Całe niebo i ziemia zatrzęsie się od grzmotów; błyskawice krzyżować się będą jak miecze ongi zastępów niebieskich, co walczyły z szatanami, pioruny walić będą bez ustanku, przestrach pójdzie po wszystkim, co żyje, lecz potem nastanie spokój. Gromy ucichną, potoki i jeziora ułożą się w błękity, mgły w srebrną przemienia się rosę, błyszczącą na trawach i kwiatach, i iglicach drzew świerkowych, złote na niebie zajaśnieje słońce, a ludzie, zbawieni z niewoli, pieśni radosne zaśpiewają i dziękować będą niebiosom za cudowne zwycięstwo".

Tak mówił rycerz. A pastuszek słuchał tego jakby dziwa: upadł przed nim na kolana i rzecze:

„Udam się między ludzi, pójdę choćby na krańce świata i obwieszczę im, com słyszał. A chciałbym też zdobyć taką wiarę i taką mądrość, iżbym ich

248

249

mógł tej wielkiej wiary i tej wielkiej mądrości potrzebnej do wyzwolenia nauczyć".

Podniósł go wojownik z ziemi i rzekł:

„Dostąpisz jeszcze tej łaski, że zobaczysz nas wszystkich razem, abyś do ludzi, braci swojej, zawołał: »Wierzcie mi, bracia moi, bom zbrojnych mężów tych na własne widział oczy«".

I z tymi słowy powiódł go do jaskini napełnionej światłością. A jaskinia była tak rozległa, że kilka godzin nie wystarczy, aby ją przejść, stokroć obszerniejsza niż ona grota w Kobylim Wierchu na Spiżu, pod Białą. Ściany powyżłabiane w najdziwniejsze kształty, ni to kwiaty, ni to drzewa, ni to ściekające fale, ni to figury przecudne. Z góry zwieszały się jakby w kamień obrócone złotogłowie, co to ich pełno rośnie w Tatrach, albo paprocie przeróżne i inne zioła; z ziemi wyrastały żółtawe, przejrzyste niby alabaster, głażne pnie jakby jakichś świerków odartych z gałęzi, a tak dźwięczące, że kiedy rycerz, co wędrował z pastuszkiem, dotknął się ich przypadkowo, to po całej jaskini rozległo się najgłośniejsze brzmienie organów.

Przebyli kilka krużganków, natrafili na kaplice, na ołtarze ze złocistego głazu, na skamieniałe wodotryski, na błękitne jeziora i stawy, a w niektórych miejscach jakby na nagrobki rozrzucone po cmentarzysku, aż wreszcie wkroczyli do sali tak wielkiej, że jej okiem nie wymierzysz.

I tutaj ów pastuszek, już ośmielony, ujrzał przed sobą obraz, jakiego ani przedtem, ani potem nigdy

w życiu nie oglądał. Nieprzeliczone rzędy rycerzy w hełmach i zbrojach pozłocistych, ze skrzydłami u ramion, z szerokimi mieczami w ręku, na pięknych siedziały rumakach, przyodzianych kosztownymi kobiercami i skórami z lampartów, lwów i tygrysów. Na łbach konie te miały pęki białych piór, a podkowy ze złota.

Na widok rycerza-wartownika przeszło drżenie po szeregach, konie zaparskały, a ona zbrojna husaria poprawiła się na siodłach wysadzanych turkusami, nie odezwał się jednak żaden głos, tylko wszyscy, z wodzem królewskim na czele, pytające w przybyłych wlepili spojrzenie. A gdy rycerz krótkie rzucił hasło: „Jeszcze nie!", od razu bojowe hufy te skamieniały: przytulone do karków końskich na nowo zasnęły i śpią tak od wieków.

Zasię z chłopaczkiem stało się tak:

Rycerz, nim zasnął, kazał mu tą samą drogą wrócić na świat. „Nigdy już tutaj - powiedział - nie będziesz, miejsca tego nie szukaj, bo go nie znajdziesz".

Z trzaskiem zawarła się za pastuszkiem złocista brama, zapadła się od razu w ziemię, skały się spoiły, owinięte kosodrzewiną i świerkami, i błyszczały na nich dalej szarotki i dzwonki.

Zeszedłszy ku stadu, które pasło się, strzeżone przez pięknego, białego psa owczarka, pastuszek przemyśliwał nad tym, co widział i słyszał, i naprzód wiadomość o wszystkim dał ojcu, że musi iść pomiędzy ludzi i uczyć ich wielkiej wiary i wielkiej

250

251

mądrości, aby wszystko spełniło się, tak jak mu rycerz o tej świętej godzinie wyzwolenia wyproro-kował. A ten, ponieważ dobry człowiek był, powiada: „Snadź jesteś w łaskach u Boga, boś na własne oczy oglądał i na własne uszy posłyszał, co my tylko ze starodawnej znamy opowieści. Ale jakże ty ludzi będziesz uczył wielkiej wiary i wielkiej mądrości, kiedyś sam tego nieświadomy? Do szkół pójdziesz, oświecenia nabierzesz, a potem głosić będziesz tę cudną prawdę".

I tak było.

Pastuszek wyrósł na mędrca, a że dla siebie nic nie pragnął, jeno chciał żyć dla drugich, udał się w świat, w miasta i wioski i naprawiał ludzi. Siły jednak za mało posiadał, a życie za krótkie, iżby wszystkiego dokonał. Poszły za nim tysiące i pójdą jeszcze tysiące, ale póki wszyscy do ostatniego człowieka nie przejmą się jego nauką, nie spełni się proroctwo o śpiącym wojsku. Myśmy dotąd jeszcze niegodni; nie wiemy na pewno, w której skale cud się ten mieści, lecz mamy nadzieję i ufność, że już niedługo mądrość i wiara w wyzwolenie po świecie się rozkrzewi i że wtedy natchnie Bóg takiego chłopaczka jak tamten, że chłopaczek ten znajdzie ową jaskinię, do bramy złocistej zapuka i będzie mógł śpiącym rycerzom słowo powiedzieć niekłamliwe:

„Już czas!

Hanna Zdzitowiecka

Legenda

o Morskim Oku

252

Dawno, dawno temu za górami, za siedmioma lasami żył żeglarz pewien, który wszystkie morza i oceany przepłynął w poszukiwaniu skarbu i bogactwa. A skarb ten potrzebny mu był, aby mógł z niewoli wykupić rodziców, dwoje staruszków przez złego pana do lochu wtrąconych. Szukał one-go skarbu i tam, gdzie zima trwa wiecznie, a olbrzymie góry lodowe po oceanie pływają jak okręty bajecznych olbrzymów... Szukał go i wśród palm, na piaszczystych wybrzeżach palonych słońcem południa.

Wreszcie po wielu, wielu latach znalazł go - zebrał pełną złota i klejnotów szkatułę, która sama, przedziwną robotą w srebrze wykuta, za skarb poczytaną być mogła. Szczęśliwie wpłynął na Śródziemne Morze, a z niego na Adriatyk i już zbliżał się do wybrzeża, gdy nagle wybuchła burza straszliwa. Olbrzymie bałwany przelewały się przez okręt, rzucając go na prawo i lewo, wicher szarpał linami masztów...

253

Nie minęło wiele czasu, a okręt, strzaskany, powoli zanurzył się w wodzie. Szkatułka pełna złota zniknęła w głębinie. Tylko sam żeglarz, uczepiony złamanego masztu, ocalał. Na nic zdały się jego trudy... Nie wykupi już ojców z niewoli... Nie ma po co wracać w rodzinne strony...

Ze ściśniętym sercem poszedł żeglarz prosto przed siebie przez siedem lasów i siedem gór, aby dalej od okrutnego morza, które mu skarb zabrało. Szedł o kiju żebraczym przez urodzajne doliny i jałowe skały, mijał szerokie rzeki i wąskie strumienie, aż zagrodziły mu drogę jeszcze jedne góry, sięgające nieba. Począł się na nie wspinać znużony żeglarz, aż stanął wreszcie na przełęczy, z której widok był na jezioro ze wszystkich stron skałami otoczone, w blasku słonecznym mieniące się barwami szmaragdowymi, niczym morskie fale.

A właśnie opodal na zielonej hali pasł młody juhas stado owiec.

- Co to za jezioro? - spytał go żeglarz.

- Morskie Oko.

- Morskie Oko?...

Zatrząsł się na tę nazwę żeglarz, bo mu ona niezmierne morskie szlaki i skarb utracony przypomniała. Ale coś go ciągnęło do tej wody tajemniczej, niby spokojnej, a jakby kryjącej w sobie grozę...

- Chciałem zejść na brzeg - powiedział, spoglądając na skały urwiska pod stopami.

- A czemuż by nie? Przed zachodem sprowadzę owce na dół, to ze mną pójdziecie - zachęcał juhas.

254

- Samemu to wam niebezpiecznie, bo drogi nie znacie...

- Dobrze, poczekam do zachodu - zgodził się żeglarz i siadłszy na kamieniu, spoglądał na owo tajemnicze Morskie Oko pośród skał.

Woda w jeziorze raz po raz zmieniała swe barwy. To jaśniała błękitem i szmaragdami w słońcu, to ciemniała jak najciemniejsze szafiry, gdy długie cienie od gór kładły się na niej. Wreszcie zapaliły się wszystkie szczyty różowym blaskiem wieczornej zorzy i całe jezioro zdawało się płonąć bijącym od wnętrza pożarem.

Wtedy to zszedł żeglarz z juhasem i jego owcami. Nim się znaleźli na dole, mrok zapadł. Siedli więc na tratwę, by się przy blaskach księżyca przeprawić na drugi brzeg. Właśnie dopływali do środka jeziora, gdy spokojne dotąd fale wzburzyły się, choć wiatru nie było.

- Pewnie tam, na morzu, burza być musi ogromna - powiedział juhas rozglądając się niespokojnie.

- Żeby i nas nie chwyciła w odmęty. Bo to, wiecie, panie, powiadają, że się to nasze Morskie Oko pod ziemią z morzem łączy, z jakimś Adriatykiem, i nieraz nocą woda w nim przybiera i na brzeg resztki zatopionych okrętów wyrzuca: to połamane maszty, to strzępy żagli zbutwiałych...

I znowu dreszcz przeszedł żeglarza na te słowa młodego juhasa. Pochylił się nad wodą, wpatrzył się w świetlistą smugę Księżyca, sięgającą zda się do samej głębi... Coś błysnęło nade dnem... Jakaś ryba

255

nie-ryba dziwnego kształtu... W chwilę potem spieniona fala przewaliła się przez tratwę, zostawiając u stóp zatrwożonego wędrowca srebrną, misternie wykutą szkatułę, jego skarb najdroższy, za który miał rodziców wykupić z niewoli, skarb zatopiony przed wielu, wielu dniami w morskiej głębinie.

Kazimierz Władysław Wójcicki

Waligóra - Wyrwidąb

256

Żona jednego myśliwca, zbierając w lesie jagody, porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy; sama zaraz wnet umarła.

Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast; jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi, jakby kłosy zboża, najtęższe wyrywał dęby.

Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzć świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi; w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka.

- Co my zrobiem teraz, bracie?! - Wyrwidąb smutnie zawoła.

- Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.

I podpiera ją plecami, i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej.

A

U

257

4 -'

Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę.

Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili; więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić.

Zdziwieni, wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi.

- Jak się macie, parobczaki! - rzekł wesoło i radośnie - widzę, żeście utrudzeni; jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie.

Rozwinął piękny kobierzec.

- No, siadajcie społy ze mną!

Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich by ptak na skrzydłach.

- Zapewne was to dziwiło? - człeczek mały znowu rzeknie - żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok - to mila; co skoczę - to dwie.

Waligórą prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami, podarował im trzewiki. Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał.

n/

\

Król ogłosił:

„Kto się znajdzie, że tego smoka zabije, dwie mam córy do wyboru: jedną oddam mu za żonę i po śmierci tron swój oddam".

Stają więc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją tego smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten potwór zamieszkiwał. Idą śmiało; na pół drogi on się mały człeczek zjawia.

- Jak się macie, przyjaciele! Wiem, gdzie kres jest waszej drogi, lecz posłuchajcie mej rady: włóż każdy na nogę trzewik, bo smok jak wyskoczy nagle, nie da nawet machnąć ręką.

Posłuchali mądrej rady. Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łeb ukaże, jednym ciosem smoka zgładził. Waligóra zaszedł z tyłu i jaskinią z szczerej skały trzęsie jakby snopem żyta.

Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb, przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją trzymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił, a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligóra, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego.

- Idźmy teraz, bracie, razem; smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.

Idą naprzód więcej śmiało; jeden w ręku niesie

258

2ÓO

górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników; chciał się rzucić, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą i zakrywa całe ścierwo.

Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córze; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.

2ÓI

Maria Kriiger

Jak Dunajec popłynął

Dawno, bardzo dawno temu rozlewało się na ziemi podhalańskiej między Pieninami wielkie jezioro. W owych czasach ludzie zwali taką rozlewną wodę dunajcem, ale ten dunajec to był dunaj nad dunaje. Zuchwały i chciwy. Jakby ludziom zazdrościł ziemi, jakby nie chciał, aby nawet na najmniejszym poletku siali zboże albo żeby trawy trochę urosło dla owiec. Każdy skrawek ziemi zaraz ten dunaj zabrał i swoimi falami pokrył. Taki był.

Najwięcej chyba szkody wyrządził kmieciowi, co go Dobkiem zwali. A to łąka wodą podmokła, a to ścięte zboże fale uniosły. I tak już bieda dokuczyła Dobkowi, że sam nie wiedział, co począć, czym nakarmić dzieci, które w chacie popłakiwały z głodu.

Aż tu kiedyś patrzy Dobek - nad brzegiem duna-ju orszak jedzie na koniach. Jacyś rycerze. Na przedzie widać najważniejszy z nich, w zbroi, co się tak w słońcu srebrzy, że aż oczy razi. Zagapił się Dobek, a ludzie zbiegli się i szepcą, że to sam król Bolesław, co go Chrobrym zwą.

Król zaś podjechał bliżej do kmieci i pyta, jak im się w tej dolinie żyje.

- Jak się żyje, królu nasz miłościwy? - pokłonił się Dobek. - Ano, dunaj pola nam zabiera, ziemię zalewa.

- Jakże to - powiada król - kiedy ciasno między górami dunaj owi, to mu drogę na świat otwórzcie, a pójdzie precz od was.

I kazał król ludziom, aby młotów i toporów się jęli i przez Pienińskie Góry wąwóz przerąbali.

Posłuszni królewskiemu słowu zabrali się ludzie z Podhala do roboty. Ale nie szło im - ani rusz skałom nie mogli dać rady. Skały stały mocno, nienaruszone.

Doszły o tym wieści do króla i znów przyjechał zobaczyć, co się nad dunajem dzieje, bo był pełen troski o swój lud. Przyjechał na siwym koniu, w srebrzystej zbroi, w której przeglądało się słońce.

- Jakże to? - pyta. - Wąwozu onego dla dunaju nie zdołaliście przebić?

Pokłonili się ludzie, a Dobek znów za całą gromadę mówi, że ani rusz kamienia i skały przebić nie mogą. I pokazuje królowi poszczerbione topory i młoty, które porozbijały się o skały.

- Zaleje nas ten dunaj, królu miłościwy. Rady na niego nie ma.

Spochmurniał król, wąsa sumiastego podkręcił, na koniu się obrócił i po Pieninach, co wysoko się w niebo wznosiły, popatrzał. A potem miecza swego ogromnego dobył, w strzemionach się uniósł i mieczem w Pieniny uderzył.

262

2Ó3

Zagrzmiało, zahuczało od tego uderzenia jak od pioruna. Echo się poniosło po górach ogromne, tak że ludzie, którzy po drugiej stronie gór mieszkali, aż pochowali się ze strachu. A tymczasem Pieniny od tego królewskiego uderzenia rozpękły się i jak wrota otwarły. Przez te zaś wrota zaraz dunaj cały odpłynął hen daleko wąskim wąwozem - i rzeką się stał niewielką, wartką i wesołą, którą po dziś dzień Dunajcem zowią.

Odpływając, pola po sobie zostawił, które przedtem wodą były zalane. Żyzne teraz były i do siewu dobre, darował je więc król Dobkowi i innym kmieciom, aby je zaorali i zasiali złotym zbożem. Na chleb dla ludzi.

Kazimierz Zalejski

Studnia trzech braci

264

Jeśli będziecie kiedyś w Cieszynie, to pójdźcie koniecznie na ulicę Trzech Braci i obejrzyjcie Bra-cką Studnię. Studnia jest okryta ozdobnym spiczastym daszkiem, wspartym na wysmukłych kolumienkach. Jest to bardzo stara studnia, starsza od miasta Cieszyna. Starzy ludzie tak o niej opowiadają:

Dawno, bardzo dawno temu, na miejscu gdzie teraz stoi Cieszyn, była wielka puszcza.

Pewnego razu przyjechali do tej ogromnej, dzikiej puszczy trzej bracia: Lech, Czech i Rus.

- Jeszcześmy tu nie byli - powiedział Lech.

- I wygląda na to, że nie był tu przed nami żaden człowiek - dodał Czech.

- No, to może byśmy sobie zapolowali! - zawołał ochoczo Rus.

Nie trzeba było braciom tego dwa razy powtarzać, bo wszyscy trzej przepadali za łowami. Puścili cwałem swoje śmigłe konie i dalej w las! Przez krótki czas jechali razem, ale że w tej okolicy na

265

c

zwierzynie nie zbywało, Lech już po paru chwilach ujrzał wspaniałego jelenia, Czech - wielkiego dzika, a Rus - olbrzymiego, brunatnego niedźwiedzia. No i każdy z braci pognał za swoją zwierzyną: Lech na północ, Czech na południe, a Rus na wschód.

Trudna to była gonitwa. Jeleń zapuścił się w grzęzawiska, przez które koń Lechowy brnął z wielkim trudem, zapadając po kolana, a czasem aż po brzuch w lepkie błoto.

Niedźwiedź zaszył się w kolczastą gęstwinę malin i jeżyn, o które Rusowy koń boleśnie podrapał sobie boki.

Dzik popędził w stronę jarów i rozpadlin, przed którymi Czechowy rumak zatrzymał się, chrapiąc ze strachu.

Ale trzej bracia nie zważali na przeszkody. Popędzali swoje konie, bo koniecznie chcieli dopaść upatrzonej zwierzyny. Jak długo trwała ta gonitwa, nie wiem, bo nie było przy tym wypadku ani mnie, ani mego dziadka, ani nawet prapradziadka. Ale wydaje mi się, że Lech, Czech i Rus musieli bardzo długo pędzić za jeleniem, dzikiem i niedźwiedziem. I podobno wcale ich nie dogonili.

Wreszcie zrobił się wieczór. I na pewno zaczął zapadać zmrok, bo zmrok zawsze zapadał, nawet tysiąc lat temu. Dopiero wtedy każdy z braci zaczął rozglądać się za pozostałymi dwoma. Bo każdy był w innej stronie puszczy - jeden na północy, drugi na południu, trzeci na wschodzie. I każdy był zupełnie sam. 7,2iCL^\ więc wołać: Hop! Hop! i trą-

266

bić na myśliwskich rogach. I tak się szukali aż do rana. A wokół nich puszcza ryczała, kwiczała, kumkała i piszczała głosami wszystkich dzikich zwierząt, jakie w niej mieszkały. I wydaje mi się, że trzem braciom wcale nie było przyjemnie.

Dopiero nad ranem, kiedy w puszczy jest najciszej, bracia usłyszeli głosy rogów. I tak po głosie myśliwskich rogów trafili do siebie. I spotkali się przy czystym, puszczańskim źródle.

- Ach, Czechu, Rusie, jak się cieszę, że was odnalazłem! - zawołał Lech.

- Ach, kochany Lechu, i ja się bardzo cieszę! - zawołał Czech.

- A ja to niby się nie cieszę? - huknął Rus radośnie.

Tak się cieszyli, tak się cieszyli, że na pamiątkę tej radości założyli gród i nazwali go Cieszynem.

267

Maria Kriiger

Jak powstały Karpaty

W dawnych, praprapradawnych czasach najbliższym sąsiadem ziemi krakowskiej było Królestwo Olbrzymów. Mieszkańcy tego kraju nie byli olbrzymami, ale rządziło nimi siedemdziesięciu siedmiu wielkoludów. Na ich czele stał król, który był największym wielkoludem. Tych siedemdziesięciu siedmiu olbrzymów miało niezwykłą moc. Jeśli który z nich powiedział słowo „tak", to natychmiast wyrastała z ziemi wielka skała, a jeśli wymówił słowo „nie", w tej samej chwili otwierała się głęboka przepaść. Taki to już był dziwny i zaczarowany kraj. Był to też kraj pełen dostatku, bogaty. Ale kiedyś, gdy zebrała się wielka królewska rada siedemdziesięciu siedmiu olbrzymów, jeden z nich poddał myśl, aby powiększyć królestwo.

- Zagarnijmy ziemię krakowską - rzekł.

Król skinął głową przyzwalająco i tylko jeszcze zapytał resztę panów z rady o zgodę. A wówczas wszyscy oni odpowiedzieli jednogłośnie:

268

- Tak!

Ledwie zaś wypowiedzieli to słowo, siedemdziesiąt siedem gór z ogromnym hukiem wydobyło się z ziemi. A tak były wysokie, że szczyty ich ginęły w obłokach.

W tejże samej chwili owi panowie rada, z królem na czele, za to, że chcieli zabrać cudzy kraj, utracili swoją czarodziejską moc.

Zniknął i zamek królewski, a zasiadający w radzie olbrzymi w okamgnieniu zaczęli się kurczyć. Ciała ich jęły pokrywać się łuską. Nie minęło wiele czasu, gdy z całej rady olbrzymów zostało tylko kłębowisko wężów na szarej, skalistej ziemi. Jedynie król jaśniał pośród nich srebrną łuską i diamentowym czubem.

Niewielkie było teraz jego wężowe królestwo - rozciągać się miało tylko tak daleko, jak daleko sięgnąć mógł wzrokiem, aby dojrzeć krzątających się przy pracy na polu ludzi i rozróżnić, którzy z nich mają na sobie szare, a którzy białe gunie.

Wszystko to wydarzyło się przed wieloma wiekami. A potem całe królestwo wężowe porosło lasem smreków i zmieniło się w nieprzebytą puszczę, która po dzień dzisiejszy przetrwała. Nad ową zaś puszczą ciemnieją, słowem olbrzymów z głębi ziemi wydobyte, szczyty górskie, nazwane później Karpatami. Powiadają też ludzie, że onże srebrnołuski król wężów usiłuje z trudem wielkim wczołgać się na te szczyty. A zaś na wierchach, przez które wężowy król się przesunął, żadna drzewina nigdy nie urośnie, tylko skały lśnią jego srebrzysto-diamentowym śladem.

269

Marian Orłoń

Liczyrzepa

Był to stwór w niczym do człowieka niepodobny i różnie przez mieszkańców podnóży Karkonoszy opisywany. I chociaż we wszystkich tych opisach przedstawiany bywa jako stworzenie szkaradne, mógł ów gnom, czyli karzeł, przybierać postać tak powabną, że niejedna młódka gotowa o nim śnić po nocach. W jednym tylko wszyscy byli zgodni: charakter miał zawistny, podstępny i ludziom zawsze na złość czynił.

Pewnego dnia włóczył się ów szkaradny karzeł po lesie i tu napotkał księżniczkę Ofkę, córkę Piasta ze Świdnicy, która w otoczeniu dworek na wycieczkę się wybrała. A była Ofka urody tak wielkiej, że gnom oczu od niej oderwać nie mógł i o jej rękę starać się postanowił. Przybrał więc postać urodziwego rycerza i podstępnie zwabił Ofkę do wyczarowanego pałacu, gdzie począł o jej względy zabiegać. Na nic zdały się jednakże te starania. Serce Ofki pozostało chłodne, a oczy wypełnione głębokim smutkiem. Jej myśli były bowiem w pałacu ojca,

serce przy Mieszku z Raciborza, który już wcześniej je podbił, a wspomnienia przy dworkach, z którymi beztrosko czas w świdnickim zamku spędzała.

- Co mam uczynić, pani, by rozwiać smutek, który osiadł na twym czole? - pytał przymilnie gnom. - Uczynię wszystko, czego zapragniesz.

- Sprowadź mi tu moje dworki - odpowiedziała Ofka. - Czuję się bez nich bardzo samotnie.

- Stanie się tak, jak sobie życzysz - rzekł gnom i udał się na pobliskie pole. Tam wyrwał z ziemi dwanaście rzepek, tyle bowiem dworek miała Ofka, przyniósł je do zaczarowanego pałacu i położył przed księżniczką.

- Oto dwanaście rzepek - powiedział. - A oto czarodziejska różdżka. Dotknij nią kolejno każdą z rzepek, a stanie przed tobą dwanaście twoich dworek.

Uczyniła Ofka tak, jak jej gnom polecił, i po chwili stało przed nią dwanaście jej ulubionych towarzyszek. Radość wypełniła jej serce, bo nie czuła się już taka osamotniona, i nawet łaskawiej spojrzała na gnoma, w którym też obudziła się nadzieja na zdobycie ręki pięknej Ofki.

Zabiegał o to coraz wytrwałej, a Ofka coraz usilniej przemyśli wała, jakby się od tych zalotów i zalotnika uwolnić. O ucieczce nie było mowy, bo podejrzliwy gnom prawie nie opuszczał pałacu. Wreszcie w głowie Ofki zrodził się pewien pomysł.

Gdy gnom po raz któryś z rzędu poprosił o rękę,

270

271

Ofka - ku jego najwyższemu zdziwieniu i wielkiej radości - wyraziła zgodę na wesele.

- Chcę jednak - powiedziała - żeby jak najwięcej gości bawiło się z nami. Idź zatem na pole i policz wszystkie rzepki, żebym wiedziała, jak liczne będzie grono wesełników. Licz jednak dokładnie, żeby nie było pomyłki.

I poszedł uradowany gnom liczyć rzepki na polu, ale jakoś mu to liczenie nie wychodziło. Mylił się albo z przejęcia, albo ze zbyt małej w liczeniu biegłości. Wreszcie, gdy wynik liczenia zgodził się trzykrotnie, popędził uradowany do pałacu. Ale tu spotkał go sromotny zawód: Ofki nie było! Korzystając z nieobecności natarczywego zalotnika, wyczarowała z ukrytej rzepy rączego rumaka i pocwałowała na nim do ojcowskiego pałacu.

Dworki zaś, czarodziejską mocą nie zasilane, powiędły wkrótce, jak więdnie wyrwana z ziemi rzepa.

Wesele jednak się odbyło. Panem młodym był książę Mieszko z Raciborza, panną młodą Ofka, uczestnikami oba dwory i prawdziwe dworki pięknej księżniczki, szczęśliwe, że znów mają przy sobie swoją panią.

Złośliwy gnom zaś otrzymał pogardliwe miano Liczyrzepy, które do dziś towarzyszy mu w opowiadaniach ludowych znanych u podnóży Karkonoszy.

Marian Orłoń

Żywa woda

272

Nieszczęście spadło na dom biednej wdowy, w którym mieszkała z najmłodszym synem. Oto nagła choroba powaliła ją z nóg i ustąpić nie chciała. Nie pomagały zioła, zamawianie i okadzanie. Gasło powoli wdowie życie, rósł smutek siedzącego przy jej łożu syna.

- Tylko żywa woda mogłaby jej pomóc - powie-działa sprowadzona z leśnego pustkowia znachorka. - Ona nie tylko zdrowie, ale i życie potrafi przy-wrócić.

- A gdzie tej żywej wody szukać? - spytał zrozpaczony syn. /

- Daleko - odpowiedziała znachorka. - Za trze- ' ma borami i trzema rzekami, na szczycie Sobotniej Góry, u stóp mówiącego drzewa.

- Pójdę choćby za siedem rzek - ożywił się chłopiec - i żywą wodę przyniosę!

- Wielu poszło - rzekła znachorka - ale żaden nie wrócił. Sto strachów strzeże do niej dostępu, sto

,•

273

pokus broni do niej drogi. I biada temu, kto się zlęknie lub pokusie ulegnie! W kamień go zle moce przemienia i na stoku po wsze czasy zostawią.

Nie uląkł się tych niebezpieczeństw zrozpaczony syn i poszedłby po żywą wodę, gdyby go w izbie prośby matki nie trzymały.

- Ja już mam swoje życie za sobą - mówiła. - Ty przed sobą. Lepiej mnie umrzeć niż tobie zginąć."

Wkrótce umarła biedna wdowa, osierocając syna. Teraz już nic nie było w stanie chłopca powstrzymać. Wszak żywa woda przywraca nie tylko zdrowie, ale i życie! Pójdzie, nie powstrzyma go żadna siła, wróci z cudowną wodą, przywróci matkę do życia!

Jak postanowił, tak uczynił. Wziął węzełek z jedzeniem i źródlaną wodą, kij podróżny w garści ścisnął i za trzecią rzekę i trzeci bór wyruszył.

Przebył trzy rzeki i trzy bory i przed Sobotnią Górą stanął. Stroma to była góra, lasem gęstym porosła, w którym czaiło się pełno żmij i wężów jadowitych. Nic jednak nie mogło odstraszyć chłopca, który pragnął życie matce przywrócić. Poszedł przed siebie. Piął się wyżej, nie zważając na głosy tajemne, które go z drogi zwieść pragnęły. A brzmiały te głosy życzliwie, pomocne zdawały się być.

- Dlaczego przez ten gąszcz się przedzierasz, skoro obok droga prostsza i do celu bliższa? - wołał ktoś za nim.

- Poczekaj! Razem pójdziemy. Bezpieczną ścieżkę ci wskażę - kusił głos inny.

Nęcąco brzmiały te słowa, ale chłopiec pamiętał

274

to, co mówiła znachorka: Biada temu, kto pokusie ulegnie - i uszy miał na nie zamknięte.

A potem strachy przyszły. A to ujadanie wilcze za sobą usłyszy, a to śmiech szatański nad uchem zabrzmi, a to las płomieniem przed nim wybuchnie i ognistą ścianą drogę przetnie, a to smok wielogłowy paszczę przed nim otworzy.

- Nie lękaj się! - powtarzał sobie dzielny chłopiec. - Wszak idziesz przywrócić życie matce, własnego więc stracić nie możesz.

I szedł dalej, a strachy stające na jego drodze rozpraszały się jak mgła, bo synowska miłość była silniejsza od nich.

A potem przyszły pokusy. Bogactwo, które mamiło, pląsające dziewice wabiące urodą, ale i te pułapki chłopiec szczęśliwie pokonał.

- Matkę mam tylko jedną - powtarzał sobie - a bogactwa i przyjemności zdobyć można wszędzie.

Szczyt Sobotniej Góry był coraz bliżej i wreszcie chłopiec nań dotarł. I zastał tam wszystko, jak znachorka zapowiedziała: źródło żywej wody, mówiące drzewo i zaczarowanego sokoła, co na drzewie siedział. I kamienie ujrzał niezliczone, na stokach góry w ziemię wrosłe, w które zamienili się ci, co odwagi mieli za mało lub pokusom nie sprostali.

Sokół zerwał się na jego widok, ku niebu poszybował i po krótkim czasie wrócił ze złocistym dzbanem w dziobie. A wtedy mówiące drzewo tak przemówiło:

275

- Weź ten dzban i napełnij go żywą wodą. Potem ułam jedną z moich gałązek i umocz ją w wodzie z cudownego źródła. Gdy to uczynisz, wracaj do domu. Po drodze jednak skrapiaj żywą wodą kamienie, które na stoku góry napotkasz. One długo na ciebie czekały.

I uczynił chłopiec, jak mu mówiące drzewo nakazało: dzban wodą żywą napełnił, gałązkę ułamał, podziękował drzewu, wodzie i sokołowi, ruszając w powrotną drogę. Przy każdym napotkanym kamieniu przystawał, żywą wodą go skrapiał, a kamień w okamgnieniu ludzką postać przybierał. Wkrótce tłum odczarowanych nieszczęśników, którzy do szczytu Sobotniej Góry nie dotarli, podążał za nim, dziękując za uwolnienie z zaklęcia.

I tak chłopiec wrócił do swej wioski, do chatki, gdzie na śmiertelnym łożu leżała martwa matka. Skropił ją natychmiast wodą z cudownego źródła i matka w pełnym zdrowiu z łóżka powstała. I znowu szczęście zagościło w chacie biednej wdowy.

Dziś nie ma już śladu po wdowiej chatce, ale nad okolicą góruje jak dawniej Sobotnia Góra, zwana dziś Ślężą albo Sobótką.

Marian Orłoń

0 okrutnym zbóju Madeju

1 jego łożu

276

Był to zbój rzeczywiście okrutny. Nie znane mu było uczucie litości. Serce miał nieczułe. Domem jego była jaskinia znajdująca się w mazowieckich lasach, a jedyną towarzyszką matka. Tylko na nią jedną nie ośmielił się podnieść swej zbrodniczej ręki. Biada jednakże śmiałkowi, który znalazł się w pobliżu jaskini, biada podróżnemu, którego droga wiodła koło zbójeckiej kryjówki! Nikt, kto w te strony zabłądził, nie uchodził z życiem. Nawet własnego ojca Madej nie oszczędził.

Pewnego dnia do jaskini trafił chłopiec, który szedł - jak wyznał - do samego piekła, by wydostać stamtąd cyrograf podpisany przed laty przez jego ojca. Zlitowała się nad chłopcem Madejowa matka i ukryła, chcąc go ratować przed synem-zbójem. Ale Madej, wróciwszy ze zbójeckiej wyprawy, szybko zorientował się, że w jaskini jest ktoś obcy, i wnet chłopca z kryjówki wyciągnął.

- Ha! - potrząsnął zbójecką maczugą. - Zanim

010 5j bu 5is 5u^ *i5[jbiu tub cbo(o iub zsAzoBqoz 3iu C3iu ijssf v 'ninop op opojM Ajbo i Moipz j§oui zs3izp5g *9pAz p sfrurep czsaiMop

ąsoj -feJB^sAuiąo 3iuiu B^p Aubzo

[f CUI3JS3J MB5[3I3 '^IJBJJ sAp3I>[ \W3l Z3J

b( 3z cbimc-j/\[ •••uiuiuih LB^3id op zssizpi

UI3JOĆI B c3JIAUp {BZ3JIUI C^AZDUO5[

!9I>lD9!9clz M ^Ts nxn szoruj jsAiu buzbm

3Z cO{Aq ?Bpi^ 'lUSIUSIMB^SpBZ UlAzS5[5lM ZBJ

-od z pssiModo f3uu3izpoD3iu bj

•OBjsopAM jbj§ojAd Aus5zdzs3iu mc

Op 5pi O§31B^Q 'STZp Op 5|B1 BZDBdZOJ I ZDBdZOJ M SBZ3MCM JpBdM 33pfO 'pSOUD3qO3IU O§3( 3ISBZ0 M

5xs uia^izpojfi 'Bf ui3|Aq cfBizp3iM stu uiAzd o b

c § 00 cUlAx 'TlUIOp Op {BDBJM nf

JBJ§OJAD cBpsfAM 0§3UUI f

3iu cDsp(o 'BiuBSidpod op jbjŚojAo no (o jfeunspod x jBizpsiMod - cc9(oin 3izp5q czs3im 3iu iuAzo o b cnuiop m zsbiu oo coj s^b cp 5§ouioj d

UBTUIBZ M {BpBZ 3|B c0OUIOd {B03iqoAZJJ '

[3i>[zpnj m pqBip uiiu pszjd 5xs jtmbjz sjLbu j

•AoOUIOd 0B(B5[nZS OJO>{OM 3IS {Bpfe^§ZOJ SIMI^ZOBdZOJ

ospfo *t[OBU§Bq m {ZBZJ§n zcm i {izpB^qBz cninop op uiajBMoa z {bobjm Apspj cAaB| pszjęi •ui3odn>[ as3f oapfo ioyi 'AMiisazozs^iu so\ i 'spaiMs uiAj bu 5[Az o^icj^ ooip cBiJoisxt[ Bjoiu assf B§njQ -

•.{BIZpSIMOdpO IU3S0{§ UlAOBZJp I BJOqZ UI3I5[OJZM

iuAuzojS pod 5xs fHn5ls cBodo{qo jizojiiiz ąoBaas

jZS3IZpi pBSJOp I U3p3f BZ Aj SOO CTUI ZpSIMOd c5lMBldZOJ BqOJ Z 3[BUp3[ 5lS

LLz

Jl*

Chłopiec, szczęśliwy, że Madej puszcza go wolno, przyobiecał spełnić jego życzenie i żwawo ruszył w dalszą drogę.

A długa to była droga. Niełatwo bowiem zwykłemu śmiertelnikowi trafić do piekielnych bram. Chłopiec uparty był jednak. Pokonawszy rozliczne przeszkody, stanął wreszcie przed samym Belzebubem, czartowskim księciem. Przedstawił mu swoją prośbę i błagał o zwrot cyrografu. Nie wiadomo, czym się Belzebub kierował, bo czynienie dobra nie leży przecież w diabelskiej naturze, ale prośbę chłopca postanowił spełnić. Napotkał jednak na przeszkodę. Oto diabeł, w którego posiadaniu cyrograf się znajdował, nie chciał go wydać. Gniew targał Belzebubem. Nieposłuszeństwo wśród ludzi było tu mile widziane, ale wśród diabłów - nie!

- Jeśli natychmiast nie zwrócisz cyrografu - zagrzmiał Belzebub na całe piekło - to pójdziesz za karę na madejowe łoże!

Chłopiec drgnął. Nie dowierzał własnym uszom. Nieposłuszny diabeł zaś skulił się ze strachu, zerknął w kąt czartowskiej komnaty i bez ociągania oddał cyrograf. Chłopiec spojrzał też tam, gdzie zerknął diabeł, i dreszcz przeniknął jego ciało. W kącie bowiem stało łoże, na którym Madej miał pokutować za swoje zbrodnie. A straszne ono było! Przypominało żelazną kratę, najeżoną wyostrzonymi kolcami, gwoździami i nożami. Z góry zaś kapała na nią rozpalona smoła. Belzebub wymyślił okrutną karę dla zbója Madeja. Niebywale okrutną.

278

28O

Widok tego łoża towarzyszył chłopcu w drodze powrotnej. Drżał na myśl, że będzie je musiał opisać Madejowi.

A zbój zdawał się na niego czekać. Oto stał przed wejściem do jaskini, oparty na nieodłącznej maczudze i ponuro patrzył przed siebie. Ujrzawszy chłopca ożywił się.

- A, jesteś wreszcie! - wykrzyknął. - I co, dowiedziałeś się? - spytał, a w tym pytaniu czuło się lęk i ciekawość.

- Dowiedziałem się - odrzekł chłopiec i opowiedział o tym, co słyszał i co widział.

W miarę jak słuchał opowiadania, zmieniała się twarz Madeja. Strach rósł w jego zimnych oczach. Jakieś postanowienia rodziły się w jego twardym sercu. A gdy chłopiec skończył, długo milczał wpatrzony w splątane gałęzie stuletnich dębów. Potem ocknął się. Postąpił kilka kroków przed siebie, zatrzymał się na niewielkiej polance, z rozmachem wbił maczugę w ziemię i patrząc chłopcu w oczy, powiedział: ,

- Odtąd nie ruszę tej maczugi. Będę przy niej oczekiwał dnia, w którym powtórnie się tu zjawisz. A zjawisz się na pewno. I nie w tej ubogiej siermiędze, a w szatach bogatych - dodał proroczo.

Minęły lata. Którejś jesieni biskupi orszak w te strony zawitał. Przybyszy zdumiał niespotykany zapach dojrzałych jabłek, unoszący się w powietrzu. Słudzy biskupa poszli szukać jabłoni, która tak nęcące owoce rodzi. Po chwili wrócili i mówią, że

28l

dorodne drzewo rośnie w pobliżu, ale przy niej starzec siwowłosy klęczy i dostępu broni.

- Prowadźcie! - polecił biskup i udał się za sługami.

Przystanął na skraju niewielkiej polanki, spojrzał na starca, który podniósł na niego gasnące oczy, i biskup rozpoznał w starcu Madę ja, a Madej w biskupie chłopca, który tak odmienił jego życie.

- A więc jesteś! - westchnął z ulgą Madej. - Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że przyjdziesz. A teraz wysłuchaj moich grzechów.

W cieniu jabłoni, która ze zbójeckiej maczugi wyrosła, począł spowiadać się ze zbójeckich występków. A było ich tyle, ile jabłek na drzewie. Po każdej zaś wyznanej zbrodni jedno z jabłek zamieniało się w białego gołębia, który zrywał się z gałęzi i szybował ku niebu. W końcu na drzewie zostało jabłko ostatnie. Długo trwał Madej z pochyloną głową, zanim wyznał ostatnią zbrodnię. Była to bowiem zbrodnia najcięższa - ojcobójstwo. A gdy i ten grzech wreszcie wyszeptał, gdy ostatni gołąb zniknął w przestworzach, Madej osunął się na ziemię i zakończył życie.

A w piekielnej komnacie daremnie czekało na niego okrutne łoże.

Janina Porazińska

282

Szewczyk Dratewka

Był sobie raz szewczyk Dratewka. Biedak był z niego a biedak! Aby liche odzienie na grzbiecie, aby podarte skórzniaki na nogach, aby torba, a w niej kromka chleba - cały to był jego majątek.

Od wsi do wsi wędrował i stare obuwie łatał.

Szedł raz Dratewka wielkim lasem, zobaczył pod sosną rozrzucone mrowisko. Musi niedźwiedź, który na wiosnę rad mrówcze jaja wyjada, taką im psotę uczynił.

Biedne mrówki biegały na wszystkie strony, znosiły po ziarnku piasku, po igiełce sosnowej i mrowisko na nowo narządzały.

Użalił się nad nimi Dratewka, zdjął z głowy czapkę i jako mógł - to rozrzucone mrowisko na jedną kupę czapką zgarnął.

Wtedy na wierzchołek mrowiska wyszła mrów-cowa matka i powiedziała:

- Dziękuję ci, dobry człowieku. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przyjdziemy ci z pomocą.

283

Uśmiechnął się szewczyk, bo jakąż pomoc mogłyby mu dać nędzne mrówki, pokłonił się i poszedł w dalszą drogę.

Minęło dni mało-wiele. Szedł znów Dratewka puszczą zieloną, puszczą szumiącą i znów zobaczył wielką krzywdę.

W dziupli starej sosny była barć i ktoś tę barć zniszczył. Plastry wosku leżały na ziemi, miód ściekał po drzewie.

Musi i tutaj niedźwiedź gospodarował.

Zaczął Dratewka pszczołom pomagać. Pownosił plastry na drzewo i w dziupli je umocował, woskiem otwór oblepił, miód ciekący zatamował.

Wyszła na brzeg barci pszczela królowa i powiedziała:

- Dziękujemy ci, dobry człowieku. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przyjdziemy ci z pomocą.

Znów się Dratewka aby uśmiechnął, pokłonił się pszczołom i poszedł dalej.

Minęło dni mało-wiele. Szedł raz Dratewka długą groblą między wielkimi stawami. Po stawach pływały dzikie kaczki. Jak Dratewkę zobaczyły, wielkim głosem zakwakały, po trzcinach się pochowały. Wiedziały dzikie kaczki, że po grobli myśliwi chodzą, do kaczek mierzą, bystre strzały na nie z łuków wypuszczają.

Stanął szewczyk na grobli i zawołał:

- Nie bójcie się, cyraneczki. Nie chcę do was mierzyć, a chcę się waszą urodą ucieszyć. Nie chcę was zabijać, a chcę was chlebem uczęstować!

\

I zaczął chleb kruszyć i do wody go wrzucać.

Wypłynęły kaczki z trzciny, wszystkie okruchy z wody wyzbierały i bardzo się tej smakowitości dziwiły, bo nigdy jeszcze chleba nie jadły.

Aż najstarszy kaczor, piękny, z modrym lusterkiem na skrzydłach powiada:

- Dziękujemy ci, dobry człowieku, żeś nie przyszedł nas mordować, aleś przyszedł nas uczęstować. Jak będziesz kiedy w potrzebie, to przybędziemy ci z pomocą.

Uśmiechnął się Dratewka, pomyślał:

„Jakąż ja mogę mieć z was pomoc? Przy szwy za mnie nie przy szyj ecie, obcaska za mnie nie przybijecie".

Ale ładnie, pięknie im się ukłonił i poszedł dalej.

Idzie, idzie... aż zaszedł do takiej krainy, gdzie był zamek, a przy zamku wieża, a w tej wieży zamknięta była panna, a tej panny pilnowała czarownica.

Koło zamku ludzie stoją i tak sobie rozmawiają:

- Kto by się z tą panną ożenił, toby ją z niewoli czarownicy wybawił.

- Ale tylko ten się z nią może ożenić, kto dwie roboty odrobi i zagadkę odgadnie.

- To może ja bym spróbował - mówi Dratewka.

- Nie wyrywaj się, głupi! Życie ci niemiłe czy co? Kto pójdzie na ochotnika, a nie zrobi, to temu czarownica głowę urywa.

- Ale może ja bym spróbował.

- Nie tacy, jak ty, tu próbowali. Rycerze przyjeżdżali i królewicze, i książęta. Nikt nie potrafił tych

284

L

i

t:

1\

285

robót zrobić, tej zagadki odgadnąć. Nikomu czarownica nie darowała, wszystkim pourywała głowy! Ale Dratewka swoje:

- A ja pójdę i spróbuję.

I szewczyk zastukał do bramy zamku. Wyszła zaraz czarownica i pyta się:

Czyś ty człowiek? Czyś ty zwierz? Czemu pukasz? Czego chcesz?

- Chcę się z tą panną, co siedzi na wieży, ożenić.

Jak zrobisz niedługo robotę pierwszą i drugą, a potem składnie zagadkę odgadniesz, to się ożenisz.

- Ano, popróbuję - mówi Dratewka.

Tak czarownica wpuściła go na zamek, zaprowadziła do komnaty, co się na siedmioro drzwi zamykała, co w oknie żelazną kratę miała, i powiada:

Masz tu piasku z makiem korzec.

Przebierz, zanim błysną zorze.

Jak nie zrobisz

do poranku,

to ci, panku,

urwę głowę,

i gotowe!

I czarownica wyszła, i szewczyka w komnacie na siedmioro drzwi zamknęła. Siedzi Dratewka, w głowę się drapie i myśli:

33

,Tylachny wór przebrać! Piasek osobno... mak osobno... Toż tu roboty jest na rok, od wiosny do wiosny, a ona mi każe do świtania to zrobić! Oj, źle z tobą, Dratewka, źle!"

Wtem słyszy... za oknem po ścianie coś szura. Nabliża się ten szmer od okna, nabliża... i przez żelazną kratę zaczynają do izby wbiegać mrówki. Tysiące i tysiące... mnogość nieprzeliczona!

Skoczył Dratewka, mak z piaskiem z wora na podłogę wysypał. A mrówki, jak się do roboty wzięły, jak zaczęły zwijać się, a jedna drugą poganiać, a ziarenka nosić - mak na prawo, piasek na lewo... Do północka wszystko przebrały.

Znów po ścianie zaszurało... Mrówki przez kratę przelazły i w las poszły.

Ucieszył się Dratewka, pusty worek zwinął, pod głowę go sobie podłożył i zasnął. O pierwszej zorzy czarownica siedmioro drzwi odmyka i już cieszy się, że i temu zalotnikowi głowę urwie.

Wchodzi i widzi: mak na jednej kupce, piasek na drugiej, a szewczyk na ziemi siedzi i przeciąga się, bo się doskonale wyspał.

Wielce się czarownica zdumiała, ale nie daje o tym poznaki po sobie, tylko powiada:

Dzisiaj to masz do roboty: miała panna kluczyk złoty i jak poszła do kąpieli, upuściła go w topieli. Uwiń mi się składnie i znajdź kluczyk na dnie.

286

287

Jak nie znajdziesz do poranku, to ci, panku, urwę głowę, i gotowe!

Poszedł Dratewka nad stawy. Stanął na grobli i zadumał się głębokim zadumaniem, i zafrasował się wielkim zafrasowaniem.

Jakże mu ten kluczyk znaleźć? Czy to wie, gdzie go panna upuściła? W którym stawie się kąpała? Czy wie, jakie tam w wodzie głębiny przepastliwe? Jakie tam w wodzie wiry zdradliwe?

Stoi, duma, sumuje...

Aż tu wypływa z trzciny kaczor i pyta:

- Czego ci potrzeba, znajomku nasz, dobry człowieku?

- Trzeba mi znaleźć złoty kluczyk, co go panna w kąpieli zgubiła. Jak kluczyka do poranku nie znajdę, to mi czarownica głowę urwie.

- Nie frasuj się, dobry człowieku. Wszystkie cyranki będą nurkowały, wszystkie rybki będą szukały - kluczyk ci przyniesiemy.

Zaszurały trzciny, cyranki wypłynęły na staw. Zaburzyła się woda, rybki poszły na głębinę.

Minęło czasu mało-wiele, znalazła rybka kluczyk na dnie. Jak go znalazła, to go oddała kaczce, a kaczka oddała go kaczorowi, a kaczor wyniósł go na brzeg i powiada:

- Już się nie frasuj, dobry człowieku. Jużeśmy złoty kluczyk znaleźli.

288

Dratewka kluczyk chwycił, kaczorowi podziękował i do czarownicy pogonił.

Wielce się czarownica zdumiała, ale nie daje

0 tym poznaki po sobie, tylko powiada:

Złoty kluczyk, złote drzwi, czy ja zginę, czy li ty?

I kazała Dratewce iść za sobą. Przeszli siedemset siedem schodów i stanęli na szczycie wieży.

Czarownica złotym kluczem złote drzwi otworzyła

1 weszli do komnaty. A w tej komnacie na ławie siedzi dziewięć panien. Wszystkie są jednakowo biało ubrane i wszystkie mają płócienne zasłony na głowach.

A czarownica powiada:

A teraz jest trzecia próba. Albo gody, albo zguba. Za chwileczkę już świtanie, za chwileczkę ranek wstanie. Musisz zgadnąć jak należy, która z nich jest panną z wieży. Jak nie zgadniesz do poranku, to ci, panku, urwę głowę, i gotowe!

Przygląda się Dratewka pannom, przygląda, która z nich jest inna, która może być panną uwięzio-

289

ną, ale one wszystkie jednakowiuteńkie, jako te białe gąski na łące.

Jak tu poznać? Jak tu zgadnąć?

Myśli szewczyk:

„Teraz to już przyjdzie mi zginąć".

A wtem przez otwarte okno złote pszczoły wleciały, izbę okrążyły. A potem nad ostatnią w rzędzie panną zatrzymały się, złotą i szumiącą obręczą nad jej głową zawisły.

- Ta ci jest! - zawołał Dratewka. I do ostatniej panny podbiegł.

Panna się zerwała, zasłonę odrzuciła i szewczyka obłapiła za szyję.

- O mój ty najmilszy! Z niewoli mnie wybawiłeś!

Jak to czarownica zobaczyła, raz-dwa-trzy! przemieniła się w jakieś ptaszysko, skrzydłami załopota-ła, przez okno w świat daleki poszła.

I tyle ją widzieli.

A Dratewka z panną z wieży zaraz huczne wesele wyprawili i w czarownicy zamku zamieszkali. Żyją tam szczęśliwie do dziś dnia.

ISIS

Spis treści

290

Legenda o pieśni • Janusz Korczak 9 Orle gniazdo • Stanisław Świrko 12

Książę Popiel i myszy • Marian Orłoń 16

Piast • Cecylia Niewiadomska 22

Założenie Poznania ¦ Stanisław Świrko 27

Trębacz ratuszowy i król kruków • Czesław Kędzierski 31

Przedziwna historia

O koziołkach poznańskich • Stanisław Świrko 38

Legenda o babiem lecie • Artur Oppman (Or-Ot) 47

Królowa Bałtyku • Lucjan Siemieński 51

Diabeł Powsinoga • Gracjan Bojar-Fijałkowski 55

Kto pierwszy zapalił ogień na Rozewiu? • Franciszek Fenikowski

O flądrze bałtyckiej • Zuzanna Rabska 69

Lwy z gdańskiego ratusza • Marian Orłoń 73

Jak bochen chleba

W kamień się Zamienił • Ewa Szelburg-Zarembina 76 Łopata małego piekarczyka • Maria Kriiger 78 Toruńskie pierniki • Maria Kriiger 82 Pierścień orlicy • Irena Kwintowa 89 Sieja w jeziorze Wigry • Jadwiga Chrząszczewska

¦ Jadwiga Warnkówna 99

Jak łomżyńskie wiedźmy

wyniosły się z miasta • Zdzisław Nowak 103

Legenda o Warsie i Sawie • Wanda Chotomska 115

Syrena • Artur Oppman (Or-Ot) 120

Bazyliszek • Marian Orłoń 128

Pustelnia Trzech Krzyży ¦ Zdzisław Nowak 134

Złota kaczka ¦ Artur Oppman (Or-Ot) 143

Słowo się rzekło, kobyłka u płota • Zdzisław Nowak 150

Skarby w Tęczynie ¦ Maria Kriiger 160

64

291

Spis treści

Boruta • Kazimierz Władysław Wójcieki 163

Diabelski most • wg Oskara Kolberga 166

Ojcowska legenda • Maria Kriiger 169

Wieża Trzech Płaszczy • Maria Kriiger 172

Twardowski • Kazimierz Władysław Wójcicki 176

Głowy wawelskie • Maria Kriiger 182

Wiano Świętej Kingi • Władysław Ludwik Anczyc 186

Stopka królowej Jadwigi • Stefania M. Posadzowa 188

Grota króla Łokietka • Zdzisław Nowak 191

O Wandzie, co nie chciała Niemca • Marian Orłoń 198

Przerwany hejnał • Mira Jaworczakowa 202

O wawelskim smoku,

królu Kraku i szewcu Skubie • Marian Orłoń 206

Legenda o Skarbniku • Gustaw Morcinek 209

Zuzanka i Utopce • Gustaw Morcinek 215

Legenda O Wiśle • Hanna Zdzitowiecka 222

O tym, jak Janosik przez piekło wędrował • Andrzej Żak 226

Janosik • Marian Orłoń 235

Legenda o Podhalu • Władysław Orkan 240

O śpiących rycerzach w Tatrach • Jan Kasprowicz 244

Legenda o Morskim Oku • Hanna Zdzitowiecka 252

Waligóra - Wyrwidąb • Kazimierz Władysław Wójcicki 256

Jak Dunajec popłynął • Maria Kriiger 261

Studnia trzech braci • Kazimierz Zalejski 264

Jak powstały Karpaty • Maria Kriiger 267

Liczyrzepa • Marian Orłoń 269

Żywa woda • Marian Orłoń 2J2

O okrutnym zbóju Madeju i jego łożu • Marian Orłoń 276

Szewczyk Dratewka • Janina Porazińska 282

...i

Redaktor Elżbieta Brzoza

Redaktor techniczny Renata Adamczyk

ISBN 83-10-10191-0

Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1997 r. Skład: AdEw Adrian Bajer, tel. 37-67-60 Warszawa. Przygotowalnia: Studio Komputerowe „NK" w Warszawie. Druk i oprawa: Słowacja.

Od najdawniejszych czasów człowiek marzył i snuł baśnie.

W baśniach, legendach, podaniach |™

stworzył cudowną krainę fantazji, gdzie ludziom

pomagają wróżki i aniołowie, a dobro zwycięża zło.

Cuda dzieją się nie zawsze w tajemniczej, dalekiej krainie

za siedmioma górami, za siedmioma rzekami,

ale i na bliskiej, ojczystej ziemi ~

pod strzechą Piasta Kołodzieja, w wawelskie^Smoczej Jamie czy w chłodnych wodach Bałtyku:.. V

Wydawnictwo „Nasza Księgarnia"

00-389 Warszawa, ul Smulikowskiego 4

tel. 826 36 48; fax 826 36 46

5L.bu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BAŚNIE I LEGENDY POLSKIE
Baśnie i legendy polskie1
Baśnie i legendy polskie
Baśnie i legendy polskie1
Baśnie i legendy polskie
A Sarwa Baśnie i legendy polskie
Maria Kochanowska Baśnie i legendy polskie
Legendy polskie, Baśnie i legendy
Polskie baśnie i legendy
Maria Kochanowska Zaklęty pierścień Baśnie, podania i legendy polskie
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Bajania o Borucie, Mity i legendy Polski
Legendy polskie, MITOLOGIE ŚWIATA
SZYMBARK - legendy, polskie
Mity i legendy Polski - Stara Wieś, Mity i legendy Polski - zbiór tekstów
Mity i legendy Polski - Mity Pomorza, MITOLOGIE ŚWIATA

więcej podobnych podstron