Robert Jordan
GILOTYNA MARZEŃ
Tytuł oryginału: Knife of Dreams vol. 1
Przełożył: Jan Karłowski
Pamięci Charlesa St. George Sinklera Adamsa
6 lipca 1976 - 13 kwietnia 2005
Słodycz triumfu i gorycz porażki...
obie są gilotyną marzeń.
Madoc Comadrin, Mgła i stal
PROLOG
SYPIĄ SIĘ SKRY NA ZESCHŁĄ TRAWĘ
Wolno pełznące przez poranny nieboskłon słońce ciskało długie cienie na drogę przed konnym oddziałem. Galad wraz z trzema zbrojnymi towarzyszami pędził prosto jak strzelił przez gąszcz dębów i liści skórzastych, sosen i tulipanowców, naznaczony czerwienią świeżych, wiosennych pędów. Starał się nie myśleć o niczym, trwać w niewzruszonym spokoju, ale rozmaite drobnostki wciąż mu przeszkadzały. Jedynym odgłosem, jaki słyszeli przez cały dzień, był tętent kopyt ich koni. Żaden ptak nie zaśpiewał na gałęzi, nie zakwiliła wiewiórka. Osobliwie cicho, zważywszy na porę roku, jakby las wstrzymał oddech. Na długo przed tym, nim w ogóle powstała Amadicia czy Tarabon, droga stanowiła część ważnego szlaku handlowego. Jeszcze dziś fragmenty starożytnego kamienia prześwitywały spod stwardniałej, pożółkłej gliny. W tej chwili jedynym znakiem życia w okolicy był odległy chłopski wóz zaprzężony w oderwanego od pługa wołu. Handel szedł teraz po trasach północnych, okoliczne farmy i wioski podupadały, a osławione kopalnie Aelgaru ziały zapomnianymi sztolniami wśród posępnych łańcuchów górskich, których skalna formacja zawiązywała się tu, ledwie parę mil na południe. Kłębiące się nad nimi czarne chmury obiecywały deszcz po południu, pod warunkiem oczywiście, że nic nie powstrzyma ich marszu. Czerwonoskrzydły jastrząb krążył nad skrajem drzew, patrolując granicę lasu. Myśliwy, jak on. Ale ostrożniejszy, nieośmielający się zapuścić w głąb.
Nagle zamajaczyły przed nimi zabudowania dworu, który Seanchanie podarowali Eamonowi Valdzie. Galad ściągnął wodze i machinalnie sięgnął do paska hełmu, reagując na zaskoczenie. Zapomniał, że hełmu na głowie nie było. Musiał zadowolić się dopięciem pasa z mieczem, co było gestem całkowicie niepotrzebnym. Wcześniej doszedł do wniosku że nie ma sensu wdziewać zbroi. Jeśli tego ranka wszystko potoczy się zgodnie z przewidywaniami, tak czy siak będzie musiał pozbyć się napierśnika i kolczugi, a jeśli wszystko pójdzie źle, zbroja już mu się na nic nie przyda.
Dwór, ongiś wiejska posiadłość króla Amadicii, pysznił się wielkim budynkiem o niebieskim dachu z pomalowanymi na czerwono balkonami - prawdziwy drewniany pałac z drewnianymi iglicami w narożnikach, przycupnięty na kamiennym fundamencie niczym niski pagórek. Pozostałe zabudowania: stajnie, stodoły, domki rzemieślników, ściśnięte były na przestrzeni rozległej polany, otaczającej główne domostwo, niemniej wrażenie sprawiały równie wspaniałe w identycznej szacie błękitów i czerwieni. Wokół zabudowań kręciła się garstka mężczyzn i kobiet - z tej odległości wszyscy wydawali się maleńcy - pod okiem dorosłych bawiły się dzieci. Ucieleśnienie normalności w miejscu, gdzie nic nie było normalne. Towarzysze Galada siedzieli w siodłach, błyszczały hełmy i napierśniki, oczy patrzyły spokojnie. Konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę, po nocnym wypoczynku nie zmęczone jeszcze krótką jazdą z obozu.
- Zrozumiem, gdyby opadły cię wątpliwości, Damodred - powiedział po chwili Trom. - To poważne oskarżenie, gorzkie jak piołun, ale...
- Ja żadnych wątpliwości nie mam - przerwał mu Galad. Już wczoraj zdecydował nieodwołalnie. Trudno jednak było zlekceważyć ten wyraz dobrej woli. Trom dostarczył mu wymówki, na wypadek, gdyby jej potrzebował. Wcześniej, kiedy opuszczał obóz, po prostu, bez jednego słowa do niego dołączył. Wówczas wydawało się, że chwila jest nieodpowiednia na słowa. - Ale co z wami trzema? Podejmujecie ryzyko, przyjeżdżając tu ze mną. Ryzyko zresztą wcale niekonieczne. Cokolwiek dziś się stanie, nigdy wam tego nie zapomnę. To jest moja sprawa, niniejszym udzielam wam zezwolenia na zajęcie się swoimi - dokończył niezbyt zgrabnie, ale tego ranka słowa jakoś nie chciały gładko spływać z ust i zamierały w ściśniętym gardle. Krępy mężczyzna pokręcił głową.
- Prawo jest prawem. Poza tym nadarza się okazja, abym skorzystał z uprawnień, jakie daje mi niedawny awans. - Znamionujące kapitańską szarżę trzy złote węzły w kształcie gwiazd lśniły pod symbolem promiennego słońca na piersi białego płaszcza. Pod Jeramel poległo ich naprawdę wielu, w tym co najmniej trzech Lordów Kapitanów. Ale wówczas walczyli przeciwko Seanchanom, a nie ramię w ramię z nimi.
- Dokonywałem strasznych czynów w służbie Światłości... - oznajmił ponuro Byar o zapadniętej twarzy, głęboko osadzone oczy lśniły gniewem, jakby w obliczu nieustannie przeżywanej urazy - ...mrocznych jak bezksiężycowa noc, zapewne też nie uniknę ich w przyszłości, ale są rzeczy, na które pozwalać nie można. - Wyglądał, jakby zaraz miał splunąć z obrzydzeniem.
- Prawda - mruknął młody Bornhald, ocierając usta dłonią w rękawiczce. Galad nie potrafił myśleć o nim inaczej jak o „młodym", chociaż w istocie tamten był od niego ledwie parę lat młodszy. Dain spoglądał przekrwionymi oczyma, zeszłej nocy brandy była mu przyjaciółką. - Jeżeli dopuściłeś się zła, choćby w służbie Światłości, sprawiedliwość domaga się odkupienia go czynami w imię tego, co prawe.
Byar mruknął coś gorzko pod nosem. Zapewne wcale nie o to mu chodziło.
- Dobrze więc - oznajmił Galad - ale pamiętajcie, że nie będę miał pretensji do tego, który zawróci. Ta sprawa jest moja i tylko moja.
Mimo to, kiedy pognał konia cwałem, ucieszył się, słysząc, że pogalopowali za nim, dogonili, a potem jechali w ślad. Poły białych płaszczy łopotały za ich plecami. Oczywiście pojechałby sam, ale dzięki ich obecności być może tamci nie aresztują go i nie powieszą od ręki. I tak nie spodziewał się przeżyć całej przygody. Co winno być zrobione, zrobić trzeba, niezależnie jaką przyjdzie zapłacić cenę.
Donośny tętent końskich kopyt na kamiennej rampie prowadzącej do zabudowań dworu niósł się daleko, kiedy więc wjechali na przestronny centralny dziedziniec, przywitał ich wzrok wielu - pięćdziesięciu Synów Światłości w lśniących zbrojach i stożkowych hełmach po większej części siedziało już w siodłach, a tym, którzy jeszcze stali, przytrzymywali wierzchowce pochyleni, ciemno odziani amadicjańscy stajenni. Wewnętrzne balkony były zupełnie opustoszałe, wyjąwszy kilku służących, którzy przyglądali się ukradkiem, udając, że trzepią dywany. Sześciu Śledczych, potężnie zbudowanych, ze szkarłatnymi pastorałami wyhaftowanymi na połach płaszczy pod tarczą słońca, otaczało ściśle, niczym straż przyboczna, Rhadama Asunawę, separując go od pozostałych. Między Dłonią Światłości a resztą Synów mocą obyczaju zawsze istniał dystans, który ci drudzy w pełni szanowali. Siwowłosy Asunawa, przy którego wycieńczonej twarzy oblicze Byara zdawało się wręcz pucołowate, był jedynym z Synów, który nie miał na sobie zbroi, a na śnieżnobiałym płaszczu wyhaftowany tylko jaskrawoczerwony pastorał - kolejna rzecz, która odróżniała go od reszty. Galad przelotnie zarejestrował zgromadzonych, przed oczyma miał jednego tylko człowieka. Być może Asunawa w jakiś sposób był wplątany we wszystko - sprawa pozostawała nie do końca jasna - ale wyłącznie sam Lord Kapitan Komandor Synów Światłości miał prawo żądać wyjaśnień od Wielkiego Inkwizytora.
Eamon Valda nie był człowiekiem szczególnie imponującej postury, niemniej jego smagła twarz o ostrych rysach zdradzała kogoś, kto przyzwyczajony jest do okazywanego mu posłuszeństwa. Bezwzględnego posłuszeństwa. Stał na szeroko rozstawionych nogach, w wysokich butach i białozłotym, długim kaftanie Lorda Kapitana Komandora narzuconym na pozłacany półpancerz - jedwabny kaftan był znacznie bardziej zdobny niż te, które zwykł wdziewać Pedron Niall, głowę zaś trzymał wysoko, promieniał autorytetem. Do tego biały płaszcz, także jedwabny, z wyszywanymi złotą nicią na obu połach dwoma słońcami, wreszcie jedwabny wyszywany złotem biały kaftan pod zbroję. Hełm, który trzymał pod pachą, był pozłacany, ozdobiony na czole złotym słońcem. Na palcu lewej ręki, nasadzony na stalową rękawicę pysznił się wielki szafir, ryty w kształt tarczy słońca. Kolejny symbol łask, jakimi cieszył się u Seanchan.
Kiedy Galad i jego towarzysze zeskoczyli przed nim z koni i zasalutowali, przykładając dłonie do piersi, Valda zmarszczył nieznacznie czoło. Uniżeni stajenni pospieszyli wziąć wodze wierzchowców.
- Dlaczego nie jesteś w drodze do Nassadu, Trom? - W słowach Valdy wyraźnie słychać było dezaprobatę. - Pozostali Lordowie Kapitanowie pewnie już dojeżdżają na miejsce. - On sam zawsze spóźniał się na spotkania z Seanchanami... być może wyłącznie po to, by dać do zrozumienia, iż Synom Światłości pozostała jeszcze bodaj ta drobina niezależności. Tak więc co najmniej zaskakujący był fakt, że zastali go już gotowego do wyjazdu, skąd należało wnosić o ważności spotkania, niemniej od swoich wyższych dowódców wymagał, aby docierali zawsze na czas, nawet gdy trzeba było wstawać przed świtem. Najpewniej nie chciał zbytnio nadużywać cierpliwości swoich nowych panów. Seanchanie nie bardzo ufali Synom Światłości.
Na twarzy Troma nie było widać śladu niepewności, jakiej należałoby oczekiwać po kimś, kto ledwie od miesiąca cieszy się nową szarżą.
- Chodzi o pilną sprawę, Lordzie Kapitanie Komandorze - odparł bez zająknienia, kłaniając się z idealną precyzją, ani o włos głębiej, ale też ani o włos z mniejszym szacunkiem, niż wymagał ceremoniał. - Znajdujący się pod moją komendą Syn wniósł oskarżenie przeciwko jednemu z Synów Światłości o obrazę czci swojej krewniaczki i domaga się prawa do Sądu Światłości, którego wedle prawa możesz mu odmówić lub udzielić.
Zanim Valda zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się Asunawa, w namyśle pochylając wspartą na złożonych dłoniach głowę:
- Osobliwa prośba, mój synu. - Nawet głos Wielkiego Inkwizytora był żałobny, słowa brzmiały tak, jakby ignorancja Troma sprawiała mu niekłamany ból. Niemniej oczy lśniły niczym czarne, rozżarzone węgle w palenisku piecyka. - Zazwyczaj to oskarżony uciekał się do prośby o to, by miecz wydał swój osąd i zazwyczaj czynił to, jak mniemam, kiedy przekonany był, iż dowody są niepodważalne. Tak czy inaczej, Sąd Światłości nie był ogłaszany już od prawie czterystu lat. Podaj mi imię oskarżonego, a ja po cichu załatwię wszystko. - W jego głosie zadźwięczały tony lodowate, jakby dobywające się z wnętrza pozbawionej słońca jaskini w samym sercu zimy, ale oczy wciąż gorzały. - Znajdujemy się teraz między obcymi, nie możemy pozwolić, by dowiedzieli się, że któryś z Synów zdolny jest do takich rzeczy.
- Prośba adresowana była do mnie, Asunawa - warknął Valda. Można by uznać, że z jego oczu wyziera najczystsza nienawiść. Ale mogło być to tylko wzburzenie faktem, że ktoś śmiał mu przerwać. Odrzucił połę płaszcza, odsłaniając miecz o jelcu z wąsami w kształcie pierścieni, wsparł dłoń na długiej rękojeści i spiął się w sobie. Zawsze w lot chwytający okazje do pompatycznych gestów, Valda uniósł głos tak, że prawdopodobnie nawet ludzie wewnątrz domostwa go słyszeli i właściwie nie przemówił, a wydeklamował: - Wierzę, że wiele naszych dawnych obyczajów zasługuje na wskrzeszenie i że rzeczone prawo wciąż obowiązuje. Że zawsze będzie obowiązywać, ponieważ źródłem jego jest wiekowa tradycja. Światłość stanowi podstawę sprawiedliwości, ponieważ Światłość jest sprawiedliwością. Powiedz swojemu człowiekowi, Trom, że może rzucić wyzwanie i spotkać się z oskarżonym miecz w miecz. Jeśli ten zaś spróbuje się uchylić, oznajmiam, że tym samym przyzna się do winy i z mego rozkazu powieszony zostanie na miejscu, a dobytek jego i szarża przyznane zostaną jego oskarżycielowi, jako nakazuje prawo. Rzekłem. - Ostatniemu słowu towarzyszył kolejny mars pod adresem Wielkiego Inkwizytora. Być może naprawdę wchodziła tu w grę autentyczna nienawiść.
Trom po raz drugi skłonił się ceremonialnie.
- Właśnie usłyszał wyrok z ust twych, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Damodred?
Galad poczuł przeszywający go lodowaty dreszcz. Nie był to jednak dreszcz strachu, lecz ten, który towarzyszy objęciu pustki. Kiedy w pijackim zamroczeniu Dain podzielił się z nim niejasnymi plotkami, jakie dotarły do jego uszu, i kiedy później Byar niechętnie przyznał, że nie są to wyłącznie plotki, Galada przepełniła wściekłość, palący do głębi płomień, który omal nie pochłonął go żywcem. Wtedy nie na żarty bał się, że głowa mu eksploduje, o ile serce nie pęknie wcześniej. Teraz był czystym lodem, wyzutym z wszelkich emocji. Skłonił się równie ceremonialnie. Po większej części treść jego przemowy była ustalona przez prawo, niemniej resztę słów dobrał pieczołowicie, aby, na ile to tylko możliwe, ochronić przed hańbą drogie mu wspomnienie.
- Eamonie Valda, Synu Światłości, wyzywam cię na Sąd Światłości za bezprawny zamach na osobę Morgase Trakand i jej zabójstwo. - Nikt nie potrafił ostatecznie potwierdzić, że kobieta, którą uważał za swoją matkę, nie żyje, inaczej wszakże być nie mogło. Kilkunastu ludzi przysięgało mu, że zniknęła z Fortecy Światłości, zanim ta wpadła w ręce Seanchan, drugie tyle zaświadczyło, że nie była w mocy opuścić jej podle woli.
Valdzie nawet powieka nie drgnęła w obliczu zarzutu. W jego uśmiechu można było odczytać bodaj tylko żal, że szaleństwo Galada pchnęło go do sformułowania takiego roszczenia, żal zaprawiony zapewne odrobiną pogardy. Otworzył usta, ale Asunawa znowu mu przerwał:
- To jakiś absurd - powiedział tonem, w którym smutek grał o lepsze z gniewem. - Aresztujcie tego głupca, a my już odkryjemy, z jakim to spiskiem Sprzymierzeńców Ciemności przeciwko Synom mamy tu do czynienia. - Skinął dłonią i natychmiast dwaj barczyści Śledczy dali krok w stronę Galada. Na twarzy jednego pojawił się okrutny uśmiech, oblicze drugiego było zupełnie beznamiętne - robotnik przy pracy.
Zdążyli wszakże dać tylko jeden krok. Po całym dziedzińcu podniósł się jednostajny szelest: Synowie Światłości dobywali mieczy z pochew. Co najmniej kilkunastu obnażyło ostrza, na razie wszakże trzymali je swobodnie zwieszone u boków. Amadicjańscy stajenni skurczyli się w sobie, próbując stać się niewidzialni. Zapewne najchętniej w ogóle by uciekli, gdyby tylko mieli okazję. Asunawa rozejrzał się dookoła, uniósł z niedowierzaniem krzaczaste brwi, zaciśnięte ręce wpił w poły płaszcza. Dziwne, ale nawet Valda na moment zdawał się zbity z tropu. Ale przecież nie mógł się spodziewać, że Synowie zgodzą się na aresztowanie w obliczu wygłoszonej przed chwilą przez niego proklamacji. Mimo to szybko doszedł do siebie.
- Widzisz, Asunawa - oznajmił niemalże radośnie - Synowie przestrzegają moich rozkazów i prawa, a nie zachcianek Śledczych. - Wyciągnął rękę, najwyraźniej dając do zrozumienia, by ktoś odebrał od niego hełm. - Zaprzeczam twemu niedorzecznemu oskarżeniu, młody Galadzie, i ciskam ci twe ohydne kłamstwo prosto w twarz. Ponieważ jest to kłamstwo, a w najlepszym razie szaleńcza i niczym nieuzasadniona wiara w złośliwe plotki, rozpowszechniane przez jakichś Sprzymierzeńców Ciemności czy innych niegodziwców, co pragną klęski Synów Światłości. Tak czy siak, spotwarzyłeś mnie w najgorszy sposób, dlatego przyjmuję twe wyzwanie na Sąd Światłości, na którym cię zabiję. - Ledwie, ledwie mieściło się to w ramach przewidywanej przez ceremoniał repliki, niemniej musiało wystarczyć, w końcu zarzutów się wyparł, wyzwanie natomiast przyjął.
W tym momencie Valda zrozumiał, że hełm wciąż tkwi w jego wyciągniętej dłoni i wpatrzył się spod zmarszczonych brwi w jednego ze stojących obok Synów, szczupłego Saldaeanina imieniem Kashgar. Tamten wreszcie ugiął się pod ciężarem tego znaczącego spojrzenia, podszedł i uwolnił go od hełmu. Kashgar był tylko podporucznikiem, o twarzy omalże chłopięcej, choć naznaczonej wielkim zakrzywionym nosem i grubymi wąsiskami, przypominającymi odwrócone do góry nogami rogi, a mimo to kwapił się do tego. Trudno się więc dziwić, że głos Valdy nabierał coraz mroczniejszych i bardziej kwaśnych tonów, w miarę jak mówił, a równocześnie odpinał pas, by go również wręczyć Kashgarowi:
- Ostrożnie, Kashgar. To klinga ze znakiem czapli. - Rozpiął jedwabny płaszcz i pozwolił mu opaść na kamienie bruku, po nim spadł kaftan, on zaś zabrał się za sprzączki zbroi. Najwyraźniej nie miał ochoty przekonać się, czy inni równie chętnie pospieszą z pomocą. Jego twarz pozostawała niewzruszona, tylko z gorejących oczu wyzierała obietnica Pomsty... nie tylko na Galadzie. - Jak rozumiem, twoja siostra chce zostać Aes Sedai, Galad. Wydaje mi się, że dokładnie wiem, skąd ten pomysł się wziął. Jakiś czas temu może nawet zasmuciłaby mnie twa śmierć, ale już nie dziś. Może nawet poślę twoją głowę do Białej Wieży, by wiedźmy na własne oczy zobaczyły owoce swych knowań.
Dain wziął od Galada płaszcz i pas od miecza, a potem stanął z boku, ze zmartwioną twarzą, przestępując z nogi na nogę, niepewny, czy dobrze robi. Cóż, moment, w którym mógł jeszcze coś zrobić, minął, a teraz było już za późno, żeby zmienić zdanie. Byar położył dłoń na ramieniu Galada i pochylił się ku niemu.
- Lubi pchnięcia na ramiona i nogi - powiedział przyciszonym głosem, oglądając się przez ramię na Valdę. Charakter tych spojrzeń zdradzał jakieś nie załatwione sprawy między nimi. Choć oczywiście niewiele odbiegał od zwyczajowo ponurego wyrazu oblicza. - Najchętniej dąży do wykrwawienia przeciwnika i dopiero wtedy, gdy ten nie może już dać kroku lub unieść miecza, zadaje śmiertelny cios. Jest szybszy niż żmija, ale uderzać będzie częściej na twoją lewą stronę i oczekiwać będzie tego po tobie.
Galad pokiwał głową. Wielu praworęcznych tak postępowało, jednak u mistrza miecza wydawało się to dziwną słabością. Gareth Bryne i Henre Haslin kazali mu podczas ćwiczeń wciąż zmieniać układ dłoni na rękojeści, chcąc oduczyć tego rodzaju nawyków. Dziwnym mu się też zdawało, że Valda będzie chciał przeciągać walkę. Jego nauczono, by kończyć rzecz tak szybko i czysto, jak się tylko da.
- Wielkie dzięki - powiedział, a zapadnięte oblicze tamtego wykrzywił kwaśny grymas. Byar nie bardzo dawał się lubić, sam ze swej strony nie lubił nikogo, prócz chyba tylko młodego Bornhalda. Z całej trójki, która przyjechała, jego obecność była pewnie największym zaskoczeniem, niemniej był tutaj i tylko to się liczyło.
Tymczasem pośrodku dziedzińca, Valda, już tylko w haftowanym złotem białym kaftanie, z rękoma wspartymi na biodrach, zwracał się do otaczających go ciasno ludzi:
- Wszyscy się cofnąć - grzmiał głośny rozkaz. Kopyta końskie zastukały na bruku, kiedy Synowie i stajenni posłuchali jak jeden mąż. Asunawa i jego Śledczy nie mieli innego wyjścia, jak też schwycić swe wierzchowce za uzdy, na obliczu Wielkiego Inkwizytora trwał skrzepły grymas lodowatej furii. - Zróbcie miejsce na środku. Tam się spotkam z młodym Damodredem...
- Proszę o wybaczenie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - powiedział Trom, kłaniając się lekko - ale skoro uczestniczysz w Sądzie, nie możesz być Arbitrem. Nie licząc Wielkiego Inkwizytora, który jest po tobie najwyższy rangą ze zgromadzonych, a któremu wszakże prawo zakazuje pełnienia tej funkcji, pozostaję tylko ja, dlatego jeśli pozwolisz...
Valda spojrzał na niego wściekle, a potem usunął się na bok i stanął obok Kashgara, zaplatając ramiona na piersiach. Z całej jego postawy aż tchnęło ostentacyjnym wyczekiwaniem, niecierpliwie wystukiwał nogą rytm.
Galad westchnął. Jeśli, na co wszystko wskazywało, ten dzień skończy się dlań źle, przyjaciel zyska sobie wroga w osobie najpotężniejszego z Synów Światłości. Z pewnością Trom i tak niewielkie miał szanse na uniknięcie takiego losu, bo po tym, co się stało, był on już właściwie przypieczętowany.
- Nie spuszczaj ich z oka - zwrócił się do Bornhalda, ruchem głowy wskazując konnych Śledczych, skupionych przy bramie. Podwładni Asunawy wciąż otaczali go niczym straż przyboczna, żaden nie zdejmował dłoni z rękojeści miecza.
- Dlaczego? Nawet Asunawa nie może zatrzymać tego, co się zaczęło. Złamałby prawo.
Ze sporym trudem stłumił kolejne westchnienie. Młody Dain służył znacznie dłużej od niego, jego ojciec zaś oddał Synom Światłości całe swoje życie, a mimo to wydawał się wiedzieć o wszystkim znacznie mniej, niż Galad zdołał się na własną rękę wyuczyć. Dla Śledczych prawem było to, co oni sami za prawo uznawali.
- Po prostu ich obserwuj.
Trom stanął pośrodku dziedzińca, uniósł w górę obnażoną prawą dłoń z mieczem, którego klinga skierowana była poziomo i w przeciwieństwie do Valdy wypowiedział słowa co do joty zgodne z ceremoniałem:
- W imię Światłości zebraliśmy się tutaj, by być świadkami Sądu Światłości, który jest świętym prawem każdego Syna Światłości. Światłość rozjaśnia prawdę, a teraz rozjaśni sprawiedliwość. Niech nie odzywa się słowem nikt, komu nie przysługuje prawny przywilej, a każdy, kto zechce przeszkodzić, na miejscu zostanie zasieczon. Albowiem tu i teraz Światłość objawi sprawiedliwość, której poszukuje mąż, co przysięgał Światłości, i mocą swego ramienia oraz z woli Światłości sprawiedliwość znajdzie. Niech obaj rywale podejdą nieuzbrojeni do miejsca, gdzie stoję - ciągnął dalej, opuszczając miecz do boku - i przemówią na osobności słowami tylko do swoich uszu adresowanymi. Może Światłość zlituje się nad nimi i pozwoli im znaleźć słowa, które pozwolą uniknąć rozlewu krwi, ponieważ, jeśli tak się nie stanie, jeden z Synów umrzeć będzie musiał dzisiejszego dnia, a jego imię wymazane zostanie z naszych zwojów, a pamięć jego obłożona będzie anatemą. Zaklinam się na Światłość, tak też i będzie.
Powiedziawszy to, Trom odszedł, kierując się na skraj dziedzińca, Valda zaś natychmiast ruszył w kierunku opuszczonego przezeń miejsca, przybierając po drodze formę zwaną Kot Przemierzający Dziedziniec, co należało uznać za objaw skrajnej arogancji. Jakby niepomny na wypowiedziane słowa, dawał do zrozumienia, że nic nie powstrzyma rozlewu krwi. Że w jego oczach walka już się rozpoczęła. Galad spokojnie poszedł mu na spotkanie. Był nieomal o głowę wyższy od Valdy, tamten jednak trzymał się tak, jakby było odwrotnie i nadto całkowicie był pewny zwycięstwa.
Tym razem w jego uśmiechu nie było nic prócz pogardy.
- Zabrakło ci słów, co, chłopcze? Nic dziwnego, mając na względzie, że za niecałą minutę mistrz miecza odetnie ci głowę. Zanim cię jednak zabiję, chciałbym, abyś jedną rzecz zrozumiał. Dziewka miewała się dobrze, kiedym ostatni raz ją widział, a jeśli twierdzisz, że nie żyje, to jest mi jej naprawdę żal. - Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, zdradzając równocześnie i rozbawienie, i pogardę. - Nigdy nie ujeżdżałem równie dobrej kobyły i miałem nadzieję jeszcze kiedyś tego zaznać.
Galad poczuł, jak w jego wnętrzu wzbiera czerwony żar furii, jakoś udało mu się jednak odwrócić plecami do Valdy i odejść, równocześnie karmiąc swym gniewem imaginacyjny płomień, zgodnie z tym, co wpajali mu obaj nauczyciele. Mężczyzna, który walczył w gniewie, umierał w gniewie. Zanim dotarł do miejsca, gdzie stał młody Bornhald, osiągnął stan, który Gareth i Henre zwali jednością. Zawieszony w pustce, wyciągnął podany przez Bornhalda miecz z pochwy i w jednej chwili lekko zakrzywiona klinga stała się częścią jego ciała.
- Co powiedział? - zapytał Dain. - Widziałem, jak przez chwilę na twojej twarzy gościł mord.
Byar pociągnął Daina za rękaw.
- Nie rozpraszaj go - mruknął.
Galada już nie sposób było zdekoncentrować. Każde skrzypnięcie skóry uprzęży brzmiało w jego uszach jasno i wyraźnie, słyszał każdy, najdelikatniejszy nawet stuk kopyta o kamień. Muchy bzyczące w odległości dziesięciu stóp zdawały się krążyć tuż nad uchem. Omal dostrzegał poruszenia ich skrzydełek. Był jednością z muchami, z dziedzińcem, dwoma towarzyszami. Wszyscy stanowili część tej jedności, którą był. Nie było w niej miejsca na dekoncentrację.
Po drugiej stronie dziedzińca Valda czekał, aż Galad się odwróci i dopiero potem błyskawicznym ruchem obnażył własną broń - klinga zalśniła, wirując w lewej dłoni, potem przeskoczyła do prawej, gdzie zatoczyła kolejny błyszczący krąg i dopiero potem zastygła, uniesiona i nieruchoma jak głaz, w oburęcznym chwycie. Ruszył naprzód, znowu Kot Przemierzający Dziedziniec.
Galad uniósł klingę i poszedł mu naprzeciw, mimowolnie przybierając formę kroku, którą narzucił mu stan umysłu. Nosiła ona miano Pustki i tylko wyćwiczone oko potrafiło ją odróżnić od zwyczajnego kroku spacerowego. Tylko dla wyćwiczonego oka było jasne, że każdy najdrobniejszy ruch jest ekspresją idealnej równowagi. Valda jednak nie zdobył ostrza ze znakiem czapli w nieuczciwy sposób. Pięciu mistrzów miecza osądziło jego umiejętności i jednogłośnie zdecydowało o przyznaniu mu tytułu. Decyzja musiała być jednogłośna. W przeciwnym razie pozostawało tylko pokonać w uczciwym - jeden na jednego - pojedynku właściciela klingi. Kiedy się to stało, Valda był młodszy niż Galad w chwili obecnej. Ale to było bez znaczenia. Nie chodziło mu o śmierć Valdy. O nic mu nie chodziło. Wiedział tylko, że Valda umrze, nawet gdyby w tym celu trzeba było Objąć Miecz, świadomie zgodzić się na to, by zdobiona czaplą klinga wraziła się w jego ciało. Nie wykluczał, że do tego też może dojść.
Valda nie tracił czasu na podchody. Gdy tylko znalazł się w zasięgu, Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka pomknęło ku szyi Galada niczym błyskawica, jakby naprawdę w pierwszej minucie walki miała spaść jego głowa. Forma ta dopuszczała kilka możliwych zasłon, a wszystkie wytężone ćwiczenia jednakowo zmieniły w instynkt, niemniej w odległych zakątkach umysłu wciąż rozbrzmiewało ostrzeżenie Byara, jak też i samego Valdy. Podwójne ostrzeżenie. Bez namysłu zdecydował się na inną zasłonę: dał pół kroku w bok i do przodu dokładnie w chwili, gdy Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka przeszło w Pieszczotę Pantery. Oczy Valdy rozszerzyły się z zaskoczenia, gdy jego pchnięcie o dobre kilka cali minęło lewe udo Galada, a potem rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy Rozcinanie Jedwabiu pozostawiło krwawy ślad na jego prawym przedramieniu. Mimo to natychmiast wyprowadził gołębia Zrywającego się do Lotu, tak szybko, że Galad musiał się wycofać i zamiast pójść za ciosem, zasłonił się - ledwo, ledwo zresztą - Zimorodkiem Okrążającym Staw.
I tak tańczyli na zmianę formy, w tę i we w tę po dziedzińcu. Jaszczurka w Krzakach przeciwko Trzyzębej Błyskawicy. Liść na Wietrze napotkał Węgorza wśród Wodnych Lilii, a Dwa Skaczące Zające zmierzyły się z Kolibrem Całującym Miodową Różę. Raz jeden, raz drugi, gładko, jak podczas demonstracji form na treningu. Galad próbował ataku za atakiem, ale Valda naprawdę był szybki niczym żmija. Taniec Głuszca kosztował go płytkie nacięcie na lewym barku, a Nurkujący Czerwony Jastrząb kolejne, nieco głębsze, niżej na ramieniu. Rzeka Światła mogła go kosztować całe ramię, ale udało mu się głębokie cięcie zablokować rozpaczliwie szybko złożonym Deszczem na Silnym Wietrze. Atak, zasłona - klingi nie ustawały na moment, wypełniając powietrze szczękiem stali.
Nie potrafił powiedzieć, jak długo już walczą. Czas zniknął, została tylko chwila teraźniejsza. Zdawało mu się, że i on, i Valda poruszają się jakby pod wodą, że ruchy obu spowalnia opór powietrza. Na obliczu Valdy błyszczały krople potu, ale wciąż uśmiechał się z wyższością, jakby zupełnie nieporuszony cięciem na przedramieniu, jedyną raną, jaką dotąd odniósł. Galad czuł też pot spływający po swoim czole, kłujący w oczy. I krople krwi sączące się z ran. W końcu te draśnięcia osłabią go, odbiorą szybkość - być może już to się stało - ale dwie rany na lewym udzie były zdecydowanie bardziej poważne. Czuł chlupotanie krwi w bucie, zdawał sobie sprawę, że lekko utyka - z czasem stanie się to bardziej widoczne. Jeśli Valda ma zginąć, musi to nastąpić szybko.
Rozmyślnie wyraźnie wziął głęboki oddech, potem szeroko rozwartymi ustami drugi. Niech Valda sądzi, że się zadyszał. Jego klinga skoczyła naprzód w Nawlekaniu Igły, wymierzonemu w lewę ramię Valdy, ale nie tak szybkim, jak powinna. Tamten łatwo sparował Zrywającą się do Lotu Jaskółką i natychmiast przeszedł w Skaczącego Lwa. Kosztowało to Galada trzecie draśnięcie w udo - nie odważył się w obronie poruszać szybciej niż w ataku.
Znowu zaatakował Nawlekaniem Igły w bark Valdy i znowu, i jeszcze raz, przez cały czas oddychając ustami. Tylko szczęściu zawdzięczał, że nie odniósł kolejnych ran podczas tej wymiany. A może Światłość rzeczywiście czuwała nad jego walką.
Uśmiech Valdy powoli robił się coraz szerszy, najwyraźniej uwierzył, że Galad dotarł już do kresu sił, że wyczerpał szybkość i technikę. Kiedy więc Galad znowu zaczął Nawlekanie Igły, po raz piąty, już zdecydowanie zbyt wolno, znowu odpowiedział Zrywającą się do Lotu Jaskółką, ale wykonaną omalże mechanicznie. Zebrawszy w sobie wszystkie rezerwy szybkości, Galad zmienił formę ataku, a Żęcie Jęczmienia podcięło Valdę tuż pod żebrami.
Przez chwilę wydawało się, że tamten nie zdaje sobie sprawy, iż został trafiony. Dał krok naprzód, zaczął coś, co mogło być Kamieniami Sypiącymi się ze Zbocza. W jednej chwili wszakże oczy jego rozszerzyły się, zachwiał się, osunął na kolana, miecz wypadł mu z dłoni i szczęknął na bruku. Rękoma sięgnął do głębokiej rany, jakby chciał powstrzymać wnętrzności wysypujące się z brzucha, otworzył usta, wbił szklisty wzrok w oczy Galada. Cokolwiek zamierzał powiedzieć, tylko strużka krwi wydobyła się spomiędzy warg i potoczyła po brodzie. Padł na twarz i więcej się nie poruszył.
Galad automatycznie zakręcił klingą, żeby strzepnąć krew oblepiającą czubek ostrza, potem pochylił się, by otrzeć ją o biały kaftan Valdy. Ból dotąd lekceważony szarpnął jego ciałem. Lewy bok i lewe ramię paliły żywym ogniem. Wyprostowanie się wymagało poważnego wysiłku. Być może faktycznie dotarł do kresu sił, jak wcześniej podejrzewał Valda. Jak długo walczyli? Zdało mu się, że powinien odczuwać satysfakcję z pomszczenia matki, ale nie znalazł w sobie nic prócz pustki. Śmierć Valdy była na nic. Tę pustkę mogła zapełnić tylko żywa Morgase Trakand.
Nagle dotarły do niego rytmiczne oklaski. Uniósł wzrok i zobaczył, że wszyscy Synowie jak jeden mąż uderzają rękawicami w opancerzone ramiona, wyrażając aprobatę. Wszyscy. Prócz Asunawy i jego Śledczych. Nie było ich nigdzie widać.
Podbiegł Byar z małym skórzanym workiem, ostrożnie rozsunął przecięty materiał kaftana Galada.
- To trzeba będzie szyć - mruknął - ale te mogą poczekać. - Ukląkł, wyciągnął z worka bandaże i zaczął owijać nimi rany na udzie. - Te też potrzebują szycia, ale zanim się tym zajmiemy, trzeba coś zrobić, żebyś się nie wykrwawił na śmierć. - Pozostali powoli gromadzili się wokół nich z gratulacjami, piesi przodem, za nimi konni. Nikt nawet nie zerknął na trupa, wyjąwszy Kashgara, który wziął do ręki miecz tamtego i wytarł o nasiąknięty już krwią kaftan.
- Gdzie jest Asunawa? - zapytał Galad.
- Odjechał, w momencie gdy Valda oberwał po raz ostatni - niepewnie odparł Dain. - Z pewnością udał się do obozu po kolejnych Śledczych.
- Pojechał w drugą stronę, ku granicy - wtrącił ktoś. Nassad leżał tuż za granicą.
- Lordowie Kapitanowie - powiedział Galad, a Trom przytaknął.
- Żaden z Synów nie pozwoli cię Śledczym aresztować za to, co się tu stało, Damodred. Chyba że mu rozkaże dowódca. Przypuszczam wszak, że niektórym może to przyjść do głowy. - Wokół podniosły się gniewne szmery, wszyscy zaprzeczali, jakoby byli do tego zdolni, ale Trom uciszył ich, unosząc dłonie. - Sami wiecie, że tak by było - oznajmił donośnie. - Wszystko inne oznaczałoby jawny bunt. -Tamci zamilkli jak rażeni gromem. Wśród Synów Światłości w całej ich historii nigdy nie doszło do buntu. Najprawdopodobniej nie zdarzyło się nic, co byłoby równie bliskie buntu jak ich zachowanie sprzed chwili. - Wypiszę ci dymisję ze służby u Synów, Galad. Ktoś może zechce zarządzić twoje aresztowanie, ale najpierw będą cię musieli znaleźć i dogonić. Minie pół dnia, nim Asunawa dotrze do pozostałych Lordów Kapitanów, a ci, którzy dadzą mu się przekonać, nie dotrą tu wcześniej niż przed zmrokiem.
Galad gniewnie pokręcił głową. Trom miał rację, ale równocześnie się mylił. Całkowicie.
- Pozostałym też wypiszesz dymisje? Wiesz, że Asunawa znajdzie sposób, aby ich również oskarżyć. Wypiszesz dymisje wszystkim Synom, którzy nie chcą dopuścić do tego, by Seanchanie odebrali nam nasze ziemie w imię człowieka zmarłego ponad tysiąc lat temu? - Kilku Tarabonian wymieniło spojrzenia i pokiwało głowami, chwilę później podobnie zareagowali pozostali, bynajmniej nie wyłącznie Amadicjanie. - Co z ludźmi, którzy bronili Fortecy Światłości? Czy jakakolwiek dymisja uwolni ich z łańcuchów albo skłoni Seanchan do tego, by nie zaharowywali ich na śmierć niczym zwierzęta? - Kolejne wściekłe pomruki; kwestia jeńców wciąż stanowiła drażliwą kwestię wśród Synów.
Trom zaplótł ramiona na piersiach i przyglądał mu się, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.
- Cóż byś zrobił na moim miejscu?
- Postarałbym się razem z Synami znaleźć kogoś, kogokolwiek, kto walczy z Seanchanami i przyłączył się do niego. I dzięki temu Synowie Światłości mogliby wziąć udział w Ostatniej Bitwie, zamiast pomagać Seanchanom w ściganiu Aielów i podboju naszej ziemi.
- Kogokolwiek? - zapytał wysokim głosem Cairhienianin imieniem Doirellin. Nikt jednak nigdy nie naśmiewał się z głosu Doirellina. Choć niski, był niesamowicie barczysty, na jego ciele nie sposób było znaleźć bodaj uncji tłuszczu; miażdżył orzechy gołymi dłońmi, wkładając je między palce i zaciskając pięści. - Jemu chyba chodzi o Aes Sedai.
- Jeżeli chcesz wziąć udział w Tarmon Gai'don, wówczas musisz walczyć u boku Aes Sedai - odpowiedział spokojnie Galad. Młody Bornhald skrzywił się ze straszliwym niesmakiem i nie był w tym odosobniony. Byar odruchowo chciał się wyprostować, ale się zreflektował i wrócił do wykonywanego zadania. Niemniej nikt nie wyraził otwartego sprzeciwu. Doirellin natomiast powoli pokiwał głową, jakby ta kwestia nigdy jeszcze nie przyszła mu do głowy.
- Nie bardziej od innych stoję po stronie wiedźm - oznajmił Byar na koniec, nie unosząc już tym razem głowy znad swego dzieła. Krew przesączała się przez bandaże z taką samą szybkością, z jaką je zawiązywał. - Ale Regulamin powiada, że aby pokonać kruka, można się sprzymierzyć z wężem, choć tylko na czas bitwy. - Pozostali zgodnie pokiwali głowami. Kruk symbolizował Cień, wszyscy jednak już wiedzieli, że widnieje też na Seanchańskiej Pieczęci Imperialnej.
- Będę walczył u boku wiedźm - oznajmił szczupły Tarabonianin - albo nawet u boku tych Asha'manów, o których tyle się słyszy, jeśli oczywiście występują przeciwko Seanchanom. W Ostatniej Bitwie też będę walczył. Jak też z każdym, kto stanie mi na drodze. - Potoczył wzrokiem po zebranych, najwyraźniej gotów swą obietnice od razu wprowadzić w czyn.
- Wychodzi więc na to, że sprawy potoczą się wedle twojej woli, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - powiedział Trom, skłaniając się znacznie niżej niż przed Valdą. - Przynajmniej z początku. Któż może dzisiaj orzec, co przyniesie następna godzina, a cóż dopiero dzień jutrzejszy?
Galada samego zaskoczył własny śmiech. Od chwili, gdy wczoraj usłyszał koszmarne wieści, sądził, że już nigdy w życiu się nie roześmieje.
- Kiepskie żarty, Trom.
- Tak głosi prawo. Zresztą Valda nieprzymuszony zawarł to w swej proklamacji. Poza tym miałeś odwagę powiedzieć, co wielu z nas myślało po cichu, a ja wśród nich. Od śmierci Pedrona Nialla nikt nie wypowiedział słów, które głębiej zapadłyby w uszy Synów Światłości.
- Mimo to wciąż uważam, że to kiepski żart. - Cokolwiek głosiło prawo, przynajmniej tę jego część ignorowano od czasu końca Wojny Stuletniej.
- Przekonamy się, co sami Synowie mają w tej kwestii do powiedzenia - odparł Trom, uśmiechając się szeroko - kiedy poprosisz ich, by wzięli udział w Tarmon Gai'don u boku wiedźm.
Mężczyźni znów zaczęli łomotać rękawicami, głośniej niż w obliczu jego zwycięstwa. Z początku ledwie paru, ale potem po kolei przyłączali się pozostali, póki do owacji nie przyłączyli się wszyscy, włączywszy Troma. To znaczy wszyscy, prócz Kashgara. Saldaeanin ukłonił się nisko i podał na wyciągniętych dłoniach pochwę, a której tkwił miecz z godłem czapli.
- Należy do ciebie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Galad westchnął. Miał nadzieję, że te absurdy wywietrzeją im z głów, zanim dotrą do obozu. Sam pomysł powrotu był już dość głupi, żeby jeszcze dodatkowo pogrążać się tego typu roszczeniami. Najprawdopodobniej zostanie aresztowany i skuty w kajdany, o ile od razu nie zatłuką go na śmierć. Ale musiał jechać. To było jedyne słuszne wyjście.
Mimo iż słońce jeszcze nawet nie łypnęło spod horyzontu, na niebie chłodnego wiosennego poranka powoli rozkwitał blask, toteż Rodel Ituralde podniósł do oczu szkło powiększające w złotej oprawie i przyjrzał się tarabońskiej wiosce rozciągającej u stóp wzgórza, gdzie siedział na swym dereszowatym wałachu. Nienawidził tego czekania na światło. Uważając, żeby się nie zdradzić błyskiem soczewek, trzymał długą tuleję jedną dłonią, a drugą osłaniał jej koniec. O tej porze wartownicy byli najmniej czujni, zadowoleni, że pierzchał już mrok, w którym mógł czaić się nieprzyjaciel, ale z drugiej strony, od czasu opuszczenia Równiny Almoth wciąż słyszał historie o oddziałach Aielów. Gdyby sam był wartownikiem stojącym wobec groźby ataku Aielów, z pewnością postarałby się wyhodować dodatkową parę oczu. Co najmniej dziwne, że w całym kraju nie wrzało niczym w ulu. Dziwne, o ile nie wręcz złowieszcze. Oczywiście spokój był tylko pozorny, wszędzie było mnóstwo broni - Seanchanie i zwasalowani przez nich Tarabonianie, istne hordy cywilnych Seanchan budujących farmy, a nawet całe wioski - ale dotarcie tak daleko okazało się nieomal dziecinnie łatwe. Dziś jednak ta łatwa podróż dobiegła końca.
Wśród drzew za jego plecami konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Domani z towarzyszącego mu stuosobowego oddziału zachowywali całkowitą ciszę - wyjąwszy okazjonalne skrzypienie siodła, gdy któryś zmieniał pozycję - ale prawie namacalnie wyczuwał ich napięcie. Szkoda, że nie ma ich dwakroć tylu. Pięciokroć. Z początku fakt, że będzie dowodził oddziałem złożonym z prawie samych Tarabonian, wydawał mu się wyrazem zaufania. Teraz już nie był taki pewny, czy decyzja była właściwa. Tak czy inaczej, za późno, żeby sobie robić z tego powodu wyrzuty.
Serana, leżąca w połowie drogi między Elmorą a granicą amadicjańską, zajmowała płaską, trawiastą dolinę wśród zalesionych wzgórz; ze wszystkich stron dzieliła wioskę od skraju lasu przynajmniej mila pustej przestrzeni; w miejscu, z którego jej się przyglądał, miał przed sobą porośnięte trzcinami jezioro, zasilane dwoma szerokimi strumieniami. Za dnia nie sposób się podkraść niepostrzeżenie. Przed przybyciem Seanchan wioska stanowiła rojne miejsce, przystanek dla karawan kupieckich zmierzających na wschód, szczycący się tuzinem karczem i tyloma też ulicami. Dzisiejszego ranka mieszkańcy już przystąpili do codziennych obowiązków - kobiety wędrowały po ulicach, balansując koszami na głowach, rozpalały ogień pod kotłami z praniem na tyłach swoich domów, mężczyźni maszerowali do pracy, zatrzymując się, by wymienić kilka słów. Najnormalniejszy w świecie poranek. Dzieci gonią się i bawią, toczą kółka i mrowiem uganiają za ciskanymi woreczkami z fasolą. Ginący w oddali szczęk młotów na kowadłach kuźni. Nad kominami dym śniadaniowych ogni.
Na ile był w stanie się zorientować, żaden z mieszkańców Serany nie zwracał uwagi na trzy pary wartowników o napierśnikach zdobnych w jaskrawe pasy, którzy, prowadząc wierzchowce za uzdy, spacerowali w tę i we w tę jakieś ćwierć mili przed linią domów. Czwarty bok wioski osłaniało skutecznie jezioro, znacznie szersze, niż zajmowany przez nią teren. Wyglądało na to, że wartownicy wtopili się w codzienne życie, podobnie jak garnizon Seanchan, dzięki któremu przecież ilość mieszkańców wioski podwoiła się.
Ituralde lekko pokręcił głową. On sam z pewnością nie przytuliłby w ten sposób garnizonu do wioski. Wprawdzie wszystkie dachy Serany były kryte dachówką - czerwoną, zieloną, niebieską - ale domy bez wyjątku były drewniane, a przez to każdy pożar wioski natychmiast musiał ogarnąć obóz wojskowy. Nadto w obozie znajdowały się nie tylko namioty, w których spali żołnierze, ale również znacznie od nich liczniejsze i znacznie większe namioty magazynowe, nie wspominając już o wielkich stosach beczek, baryłek i skrzyń. Skuteczne zabezpieczenie towarów przed zakusami wieśniaków o lepkich palcach wydawało się przedsięwzięciem niemalże nie do wykonania. Każda mieścina na świecie mogła się poszczycić kilkoma podejrzanymi ptaszkami, którzy wyciągali ręce po wszystko, co, jak sądzili, mogli bezkarnie sobie przywłaszczyć, a nawet ludziom poniekąd uczciwym czasami trudno się było oprzeć zbyt jawnej pokusie. Takie umiejscowienie obozu oznaczało mniejszy dystans, jaki trzeba było pokonać, zaopatrując go w wodę, jak też krótszą drogę do piwa i wina dla żołnierzy poza służbą, ale pozwalało też domniemywać, że dowódca nie potrafi narzucić dyscypliny.
Niezależnie jednak od tego, czy w obozie panowała dyscyplina, czy nie, tętnił on życiem. Przy zajęciach wojskowych prace rolnicze wydają się odpoczynkiem. Żołnierze opatrywali zwierzęta, spętane w długich szeregach, chorążowie musztrowali szeregowych w szyku, setki robotników ładowały i rozładowywały wozy, stajenni wprzęgali pociągowe zwierzęta. Każdego dnia karawany wozów spływały drogami ze wschodu i z zachodu, mijając się z wyjeżdżającymi. Ituralde podziwiał sprawność Seanchan w organizacji dostaw dla armii. Zaprzysięgli Smokowi z Tarabon - ludzie o skrzepłych rozczarowaniem twarzach, przekonani, że Seanchanie bezpowrotnie ukradli im ich marzenie - nie mieli wielkiej ochoty dołączyć do jego oddziału, niemniej podzielili się posiadaną wiedzą. Wedle ich doniesień w obozie znajdowało się wszystko, od butów do mieczy, od strzał do podków i manierek, w ilości wystarczającej na całkowite wyekwipowanie tysięcznej armii. Strata będzie więc z pewnością dotkliwa.
Opuścił szkło powiększające, aby odpędzić zieloną muchę natarczywie krążącą mu przed twarzą. Natychmiast na jej miejsce pojawiły się dwie następne. W Tarabon roiło się od much. Zawsze pojawiały się tu tak wcześnie? Kiedy wróci do Arad Doman, pora ich lęgu dopiero się rozpocznie. Jeżeli wróci. Nie, żadnych czarnych myśli. Kiedy wróci. W przeciwnym razie Tamsin byłaby zawiedziona, a sprawianie jej poważnego zawodu nigdy nie było szczególnie mądrym posunięciem.
Większość ludzi w obozie stanowili wynajęci robotnicy, nie zaś żołnierze, wśród tych drugich było nie więcej niż stu Seanchan. Niemniej przybycie trzech setek Tarabonian w pasiastych zbrojach zmusiło go wczoraj w południe do zmiany planów. Na dodatek wieczorem pojawił się kolejny ich oddział, w podobnej sile, akurat na czas, żeby zjeść coś i rozwinąć koce, gdzie kto stał - świece i oliwa do lamp stanowiły dla żołnierzy nieosiągalny luksus. I jeszcze... w obozie znajdowała się jedna z tych kobiet na smyczy, damane. Żałował, że nie może zaczekać do czasu jej wyjazdu - z pewnością zmierzała gdzieś indziej, jaki pożytek z damane w obozie zaopatrzeniowym? - ale wyznaczony dzień ataku przypadał właśnie dzisiaj, pod żadnym pozorem nie należało dawać Tarabonianom powodów do podejrzeń, iż się waha. Niektórzy gotowi byli skorzystać z byle pretekstu, żeby pojechać swoją drogą. Wkrótce i tak go opuszczą, zależało mu jednak, aby pozostali jeszcze przez kilka dni.
Spojrzał na zachód, tym razem nie korzystając z pomocy szkła powiększającego.
- Teraz - szepnął i jakby faktycznie na jego rozkaz spomiędzy drzew wyjechało dwustu zbrojnych w kolczych welonach ochraniających twarze. Zatrzymali się natychmiast, konie przestępowały z nogi na nogę i manewrowały, szukając miejsca w szyku, unikając stalowych grotów lanc, podczas gdy dowódcy gnali wzdłuż szeregu, wściekle wymachując rękami i najwyraźniej próbując narzucić formacji bodaj pozory ordynku.
Z takiej odległości Ituralde nawet za pomocą szkła powiększającego nie był w stanie rozpoznać twarzy, niemniej bez trudu wyobrażał sobie wściekłość na obliczu Tornaya Lanasieta, zmuszonego uczestniczyć w tej szaradzie. Krępy wyznawca Smoka aż się palił do walki z Seanchanami. Od dnia, gdy przekroczyli granicę, niełatwo było mu wyperswadować myśl o natychmiastowym ataku. Wczoraj wręcz nie posiadał się z radości, gdy wreszcie mógł zdrapać z napierśnika znienawidzone paski, oznakę lojalności wobec Seanchan. Ale to nieważne, jak dotąd co do joty wypełniał rozkazy.
Kiedy najbliżsi Lanasieta wartownicy zawrócili konie i popędzili ku wiosce, ku obozowi Seanchan, Ituralde znowu podniósł do oczu szkło powiększające i spojrzał w ślad za nimi. Ostrzeżenie miało okazać się spóźnione. Ruch wokół wioski zamarł już wcześniej. Jakieś ręce wskazywały na jeźdźców po drugiej stronie wioski, reszta wydawała się tylko patrzeć - i żołnierze, i robotnicy. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwali, była szarża. Niezależnie czy plotki o napaściach Aielów były prawdziwe, Seanchanie wyraźnie uważali Tarabon za swój i nie mylili się w tej kwestii. Kolejny raz objął spojrzeniem wioskę - ludzie stali na ulicach, patrząc na dziwnych jeźdźców. Oni również nie spodziewali się żadnej walki. Jego zdaniem Seanchanie mieli całkowitą rację, ale tym spostrzeżeniem nie miał zamiaru się dzielić ze swymi tarabońskimi sprzymierzeńcami, przynajmniej w najbliższej przyszłości.
Wszelako, kiedy ma się do czynienia z dobrze wyszkolonymi ludźmi, zaskoczenie może trwać tylko przez chwilę. Żołnierze w obozie już biegli do swoich koni, wiele było jeszcze nieosiodłanych, niemniej stajenni już się przy nich uwijali. Jakichś osiemdziesięciu seanchańskich pieszych, łuczników, sformowało szyk i teraz przedzierało się przez uliczki Serany. Zrozumiawszy to jako oznakę zbliżającej się walki, ludzie brali małe dzieci na ręce, a starsze zaganiali ku bezpiecznym, jak mieli nadzieję, schronieniom domostw. W ciągu kilku chwil ulice opustoszały, wyjąwszy łuczników w lakierowanych zbrojach i dziwacznych hełmach.
Ituralde spojrzał w stronę Lanasieta i zobaczył go, jak galopuje na czele linii jeźdźców.
- Czekaj - warknął. - Czekaj.
I znowu zdawało się, jakby Tarabonianin usłyszał jego słowa, ponieważ uniósł dłoń i wstrzymał szarżę. Wciąż znajdowali się co najmniej pół mili od wioski. Gorącogłowy głupiec miał zająć pozycje w dwukrotnie większej odległości, na samym skraju lasu, a nadto sprawiać wrażenie, że dowodzi zwykłą hałastrą, którą można zmieść bez wysiłku - trudno, trzeba się będzie zadowolić tym, co jest. Zdławił impuls, by musnąć dłonią rubin w lewym uchu. Bitwa już się zaczęła, a kiedy dowodzi się w bitwie, przede wszystkim należy sprawiać na podkomendnych wrażenie, że jest się całkowicie spokojnym, że całkowicie panuje się nad sytuacją. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z chwiejnym sprzymierzeńcem. Emocje dowódcy w jakiś sposób potrafiły zarazić jego ludzi, a rozzłoszczeni żołnierze zachowywali się głupio, łatwo pozwalając się zabić, czego bezpośrednim skutkiem bywały z kolei przegrane bitwy.
Dotknął czarnej opaski w kształcie półksiężyca, przesłaniającej oko - w dniu takim jak dzisiejszy, mężczyzna powinien wyglądać najlepiej, jak może - i kilkukrotnie odetchnął miarowo, póki naprawdę nie opanował go spokój, odpowiadający zewnętrznym pozorom; potem spojrzał w kierunku obozu. Większość Tarabonian siedziała już na koniach, czekali wciąż jednak na galopujących do obozu Seanchan, prowadzonych przez wysokiego dowódcę z pojedynczym, cienkim piórem na dziwacznym hełmie - gdy tamci przybyli, uszykowali się za nimi, wieczorni przybysze zajęli miejsca na tyłach.
Ituralde przyjrzał się uważniej postaci dowódcy, widocznej w przestrzeni między domami. Pojedyncze pióro oznaczało pewnie porucznika, może nawet podporucznika. Czyli najprawdopodobniej gołowąs na swym pierwszym posterunku albo posiwiały weteran, który potrafi bezlitośnie wykorzystać najdrobniejszy błąd wroga. Dziwny był fakt, że damane, łatwo rozpoznawalna po srebrnej smyczy łączącej ją z siodłem kobiety na drugim koniu, poganiała swego wierzchowca równie ochoczo co wszyscy. Zawsze mu mówiono, że damane są więźniarkami, ta jednak wydawała się równie gorliwa co tamta druga kobieta, sul'dam. Może...
Nagle poczuł, że oddech zamiera mu w gardle, a wszelkie myśli o damane pierzchają z głowy. Na uliczkach wioski wciąż byli ludzie - grupka złożona z siedmiorga czy ośmiorga mężczyzn i kobiet wędrowała przed galopującą kolumną, zdając się nie słyszeć narastającego za plecami stukotu kopyt. Seanchanie nie mieli już czasu, by zatrzymać rozpędzony oddział, nawet gdyby chcieli, a przecież nie mogli chcieć, skoro wróg czekał z przodu... niemniej ręka dowódcy nawet nie zadrżała na wodzach, kiedy stratowali tamtych. A więc weteran. Mamrocząc modlitwę za zmarłych, Ituralde opuścił szkło. Temu co nastąpi za chwilę, lepiej przyglądać się gołym okiem.
Jakieś dwieście kroków za granicą wioski, w miejscu gdzie wcześniej zajęli pozycję łucznicy, oficer zaczął formować swój oddział. Jedną dłonią dając znaki Tarabonianom na tyłach, drugą uniósł do oka szkło powiększające i spojrzał na Lanasieta. Promienie słońca zamigotały w metalu oprawy. Dniało. Tarabonianie zgrabnie podzielili szyk, groty lanc zalśniły, drzewce ustawiły się pod tym samym kątem, zdyscyplinowana kawaleria zajęła miejsca po obu stronach stanowisk strzeleckich.
Oficer pochylił się w siodle i przez chwilę naradzał z sul'dam. Gdyby teraz dał jej i damane wolną rękę, wszystko mogło skończyć się katastrofą. Oczywiście, w przeciwnym wypadku też się mogło tak skończyć. Ostatni Tarabonianie - ci, którzy najpóźniej przybyli na miejsce - ustawili się szeregiem jakieś pięćdziesiąt kroków za pozostałymi: wbili groty lanc w ziemię i wyciągnęli z futerałów w jukach krótkie łuki. Lanasiet, żeby go skręciło, pognał swych ludzi do szarży.
Ituralde na moment odwrócił głowę i przemówił na tyle głośno, by żołnierze go usłyszeli.
- Przygotujcie się. - Skóra siodeł zaskrzypiała, kiedy tamci wzięli wodze w dłonie. Potem cicho odmówił kolejną Modlitwę za poległych i wyszeptał: - Już.
Jak jeden mąż trzy setki stojących w jednym szeregu Tarabonian uniosło łuki i wypuściło strzały. Nie potrzebował szkła powiększającego, żeby zobaczyć, jak sul'dam, damane i oficer zmieniają się w trzy naszpikowane strzałami jeże. Kilkanaście trafień, które każde z nich otrzymało, niemalże zmiotło ich z siodeł. Ten rozkaz nie przyszedł mu łatwo, jednak kobiety były najgroźniejszymi wrogami. Reszta salwy powaliła większość łuczników i dała się we znaki jeździe. Zanim jednak ciała konnych dotknęły ziemi, w powietrze wzbiła się kolejna salwa, dobijając łuczników i wymiatając kolejne siodła.
Wzięci z zaskoczenia Tarabonianie, lojalni wobec Seanchan, z początku chcieli walczyć. Ci, którzy uniknęli strzał, zawrócili konie i zniżyli lance do ataku. Pozostali jednak, prawdopodobnie zdjęci paraliżem władz umysłowych, który czasem dotyka żołnierzy na polu bitwy, próbowali użyć swoich łuków. I wtedy runęła na nich trzecia salwa, kotwowe groty strzał z tej odległości łatwo przebijały napierśniki, a niedobitki zrozumiały wreszcie, kim właściwie są - to znaczy niedobitkami. Większość ich towarzyszy leżała już na ziemi, nieliczni próbowali wstać, mimo iż naszpikowani kilkoma drzewcami. Wciąż jeszcze trzymający się na koniach, znaleźli się w obliczu przewagi liczebnej wroga. Wystarczyło, że kilku zawróciło konie i w jednej chwili pozostali gnali kupą na południe, ścigani ostatnią salwą, która powaliła jeszcze paru.
- Wstrzymać ostrzał - mruknął Ituralde. - Nie ruszać się.
Kilku konnych łuczników wystrzeliło wprawdzie, ale pozostali przezornie zastosowali się do rozkazu. Mogli zabić jeszcze paru, nim wróg znajdzie się poza zasięgiem, niemniej tamci zostali już pokonani, a nie minie wiele czasu, kiedy będzie się liczyła każda strzała. Chwała im za to, że żaden nie rzucił się w pościg.
Oczywiście Lanasiet nie potrafił się powstrzymać. Z rozwianymi połami płaszczy on i jego dwustu jeźdźców gnali za uciekającymi. Ituralde prawie potrafił sobie wyobrazić, że słyszy krzyki hordy ścigającej ofiarę. - Podejrzewam, że właśnie po raz ostatni widzieliśmy Lanasieta, mój panie - powiedział Jaalam, ściągając wodze swego siwka obok Ituralde.
Ten tylko nieznacznie wzruszył ramionami.
- Niewykluczone, mój młody przyjacielu. Z drugiej strony, może jednak nabierze rozumu. Tak czy siak, nawet przez moment nie przypuszczałem, że Tarabonianie wrócą z nami do Arad Doman. A ty?
- Nie, mój panie - odpowiedział wyższy z dwu mężczyzn. - Ale zakładałem, że honor każe mu przynajmniej dotrzymać pola w jednym boju.
Ituralde uniósł szkło powiększające, żeby spojrzeć na Lanasieta, wciąż gnającego na złamanie karku. Można już było o nim zapomnieć, mało prawdopodobne, by nabrał rozumu. Trzecia część jego sił zniknęła równie nieodwołalnie, jakby zabiła ich ta damane. Liczył jeszcze na kilka dni. Teraz będzie musiał zmienić plany, być może wybrać jakiś inny cel.
Zmusił się, żeby zapomnieć o Lanasiecie i spojrzał w miejsce, gdzie stratowano tamtą grupkę... aż jęknął ze zdziwienia. Nie dostrzegł żadnych stratowanych ciał. Musieli je zabrać przyjaciele i sąsiedzi, choć przypuszczenie takie w obliczu bitwy szalejącej tuż za granicą wioski wydawało się równie absurdalne, co przypuszczenie, że podnieśli się o własnych siłach i odeszli, gdy konie odjechały.
- Czas ruszać i spalić te wszystkie śliczne magazyny Seanchan - oznajmił. Schował szkło powiększające do przypiętego u siodła futerału, wdział hełm i pchnął Wiernego w dół zbocza, Jaalam wraz z pozostałymi ruszył za nim dwójkową kolumną. Koleiny kół wozów i złamana linia brzegowa przy wschodnim strumieniu znamionowały bród. - I jeszcze jedno, Jaalam, każ kilku ludziom powiadomić wieśniaków, żeby zaczęli wynosić to, co chcą ocalić. Niech zaczną od najbliższych obozowi domów. - Ogień może się roznieść w różne strony, jak to zapewne się stanie.
Po prawdzie, to już udało mu się wzniecić ten najważniejszy pożar. A przynajmniej rozdmuchać pierwsze skry. Jeśli Światłość mu sprzyjała - jeśli nikomu gorliwość ani rozpacz na widok tego, co Seanchanie zrobili z Tarabon, nie była złym doradcą - jeśli, dalej, nikomu nie przydarzyło się nieszczęście, które potrafi zepsuć najstaranniejsze plany, wówczas na całym obszarze Tarabonu co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi zadało ciosy analogiczne do jego albo zada je, nim zajdzie słońce. A jutro znowu. Wszystko co mu teraz pozostało do zrobienia, to przedrzeć się z powrotem przez ponad czterysta mil tarabońskiego terytorium, pozbywając się Zaprzysięgłych Smokowi i zbierając własnych ludzi, a potem pokonać Równinę Almoth. Jeśli Światłość będzie mu sprzyjać, wzniecony pożar przypali Seanchan tak mocno, że zdjęci furią pognają za nim. Pognają na ślepo, jak miał nadzieję. I przez to wpakują się na łeb na szyję w pułapkę, którą zastawił wcześniej. A nawet gdyby z Seanchanami się nie udało, to rezultatem jego misji będzie przynajmniej uwolnienie Tarabonu, jego ojczyzny, od Zaprzysięgłych Smokowi i równoczesne związanie Zaprzysięgłych Smokowi Domani z koroną, przeciwko której dotąd walczyli. Wreszcie, gdy zorientują się, że wpadli w pułapkę...
Ituralde uśmiechał się, zjeżdżając ze zbocza. Jeżeli dostrzegą pułapkę, wówczas zadziała inny, również zawczasu ułożony plan, za którym miał w rezerwie jeszcze kolejny. Zawsze wybiegał myślą daleko naprzód i zawsze miał przygotowany plan na każdą ewentualność, jaką sobie potrafił wyobrazić, wyjąwszy może tylko możliwość nagłego pojawienia się tuż przed nim Smoka Odrodzonego we własnej osobie. Te plany, które posiadał, na jakiś czas wystarczą.
Wysoka Lady Suroth Sabelle Meldarath leżała z otwartymi oczami na łóżku i wpatrywała się w sufit. Księżyc już zaszedł, zza sklepionych potrójnym łukiem, wychodzących na ogrody pałacowe okien wyglądała ciemność, ale jej oczy już się przyzwyczaiły do mroku, mogła więc wyłowić przynajmniej zarysy zdobnych, malowanych plafonów. Do świtu nie zostało więcej niż godzina, dwie, nie przespała jeszcze ani chwili. Od zniknięcia Tuon przeleżała, nie śpiąc, większość nocy, sen morzył ją dopiero wówczas, gdy wyczerpanie wbrew woli kleiło udręczone powieki. Wraz ze snem przychodziły koszmary, o których po przebudzeniu wolała nie myśleć. W Ebou Dar nigdy nie bywało naprawdę zimno, niemniej noce przynosiły odrobinę chłodu, dość, aby trwała na jawie, kuląc się pod jedwabnym prześcieradłem. Temat prześladującej ją w snach udręki był jednoznaczny i brutalny. Czy Tuon żyła, czy zginęła?
Ucieczka damane Atha'an Miere i morderstwo królowej Tylin przemawiały za jej śmiercią. Trzy wydarzenia tej miary rozgrywające się jednej nocy to właściwie nijak nie mógł być zbieg okoliczności, a makabryczny charakter dwu pierwszych jak najgorzej wróżył losowi Tuon. Ktoś próbował zasiać strach w sercach Rhyagelle, Tych Którzy Wrócili, a być może nawet pokrzyżować plany całego Powrotu. Jaki lepszy sposób na osiągnięcie tego celu niż zabicie Tuon? Co gorsza, to musiał zrobić ktoś z wewnątrz. Ponieważ wysiadła na brzeg w welonie, nikt z tubylców nie mógł wiedzieć, z kim ma do czynienia. Tylin bez wątpienia została zabita Jedyną Mocą, czyli przez jakąś sul'dam i jej damane. Suroth z radością uczepiłaby się hipotezy o winie Aes Sedai, ale w końcu i tak ktoś, kto miałby w tej sprawie coś do powiedzenia, zapytałby, w jaki sposób te kobiety mogły wejść do pałacu pełnego damane, do miasta pełnego damane i uniknąć natychmiastowego wykrycia. Potrzebna była przynajmniej jedna sul'dam, żeby zdjąć obrożę damane Ludu Morza. A w tym samym niemalże czasie zniknęły jej dwie sul'dam.
W każdym razie ich nieobecność odnotowano dwa dni później, a od nocy, gdy znikła Tuon, nikt już ich nie widział. Osobiście nie wierzyła, aby były zamieszane w całą sprawę choć znajdowały się w zagrodach. Po pierwsze dlatego, że nie potrafiła sobie wyobrazić Renny albo Sety, zdejmujących obroże damane. Oczywiście miały dość powodów, żeby uciec jak najdalej i szukać sobie zajęcia u kogoś, kto nie będzie miał pojęcia o ich plugawym sekrecie, u kogoś w rodzaju Egeanin Tamarath, która ukradła parę damane. Rzecz sama w sobie bardzo dziwna, zwłaszcza u kogoś świeżo wyniesionego w szeregi Krwi. Dziwna, ale ostatecznie nieistotna - nie potrafiła znaleźć żadnego związku między Egeanin a resztą swych kłopotów. Najpewniej dla prostej żeglarki wymogi i komplikacje szlachectwa okazały się progiem nie do przebycia. Cóż, w końcu i tak zostanie odnaleziona i aresztowana.
Ważną sprawą o potencjalnie śmiertelnej wadze było, że Renna i Seta zniknęły, a nikt nie umiał powiedzieć precyzyjnie, kiedy to nastąpiło. Jeśli moment ich dezercji zwróci uwagę niewłaściwej osoby i osoba ta wyciągnie niedobre wnioski... Potarła oczy dłońmi i westchnęła głęboko, co zabrzmiało prawie jak jęk.
Nawet jeżeli uda jej się uniknąć podejrzenia o zamordowanie Tuon - o ile faktycznie nie żyła - to z pewnością nie uniknie osobistego przepraszania Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Ponieważ chodzi o śmierć oficjalnej dziedziczki Kryształowego Tronu, jej przeprosiny z pewnością potrwają długo i będą równie bolesne, co poniżające; niewykluczone, że finał swój znajdą w rękach kata albo na targu niewolników. Jeżeli chodzi o ostatnią możliwość, racjonalnie rzecz biorąc, wydawała się mało prawdopodobna, co w niczym nie przeszkadzało powracającym wciąż koszmarom. Jej dłoń wsunęła się pod poduszkę, muskając spoczywający tam obnażony sztylet. Klinga była niewiele dłuższa niż dłoń, ale dostatecznie ostra, żeby otworzyć nią żyły - najlepiej w ciepłej kąpieli. Kiedy nadejdzie czas na przeprosiny, nie dożyje końca podróży do Seandaru. Jeżeli dostatecznie wielu uwierzy, że sam akt był rodzajem przeprosin, może to zmniejszyć rozmiar zmazy ciążącej na jej imieniu. Najlepiej zostawić list, który wszystko wytłumaczy. To z pewnością dobry pomysł.
Z drugiej strony wciąż istniała szansa, że Tuon jeszcze żyje i tymczasem Suroth postanowiła uczepić się tej szansy. Zabicie jej i usunięcie ciała mogło stanowić skutek jakiejś skomplikowanej intrygi zaaranżowanej z obszaru Seanchan przez jedną z pretendujących do tronu sióstr, niemniej Tuon już nieraz organizowała własne rzekome zniknięcia. Na korzyść tego przypuszczenia świadczył fakt, że dziewięć dni temu der'sul'dam Tuon zabrała wszystkie swoje sul'dam i damane na manewry polowe i jak dotąd nie wróciła. Rutynowe manewry damane nie wymagały dziewięciu dni. I jeszcze dzisiaj - nie, już wczoraj - Suroth dowiedziała się, że dowódca straży przybocznej Tuon również opuścił miasto dziewięć dni temu, zabierając ze sobą spory kontyngent żołnierzy i jak dotąd też nie wrócił. Znowu zbyt wiele zbiegów okoliczności, jak na czysty przypadek, może więc należy to potraktować jako prawie dowód? A przynajmniej dostateczną przesłankę dla nadziei.
Niemniej wszystkie poprzednie zniknięcia stanowiły część kampanii Tuon, mającej na celu zdobycie aprobaty Imperatorowej, oby żyła wiecznie, i oficjalną deklarację sukcesji. Za każdym razem któraś z jej konkurentek do tronu była zmuszona lub ośmielona do działań, które ostatecznie - po ponownym pojawieniu się Tuon - przyczyniały się do obniżenia jej pozycji. Ale co miałby przynieść jej taki gambit, tu i teraz? Niezależnie jak wysilała mózg, Suroth nie potrafiła wyobrazić sobie, jakiego przeciwnika mogła mieć Tuon spoza Seanchan? Przyszło jej nawet do głowy, że być może ona sama stanowiła cel, ale była to myśl przelotna, zrodzona raczej z desperacji, iż nie potrafi nic wymyślić. Wystarczyłyby trzy słowa Tuon, żeby pozbawić ją pozycji w hierarchii Powrotu. I jeden gest - zdjęcie woalu; oto ja, Córka Dziewięciu Księżyców, dowodząca Powrotem, mówię głosem Imperium. Najlżejsze podejrzenie, że Suroth jest Atha'an Shadar, jedną z tych, których po tej stronie Oceanu Aryth nazywano Sprzymierzeńcami Ciemności, wystarczyłoby, żeby ją wydać w ręce Poszukiwaczy. Nie, Tuon chciała uderzyć w kogoś innego, w coś innego. Jeśli wciąż żyła. Ale przecież nie mogło być inaczej. Suroth nie chciała umierać. Musnęła palcami ostrze.
O kogo czy też o co chodziło, było bez znaczenia, liczył się tylko fakt, że rozwiązanie tej kwestii może dostarczyć ewentualnej wskazówki na temat losu Tuon - a to było najważniejsze. Już, mimo starannie rozsiewanych plotek o wyjeździe z niezapowiedzianą inspekcją, wśród Krwi krążyły szepty, że Tuon nie żyje. Im dłużej jej nie będzie, tym szepty będą coraz głośniejsze, a wraz z nimi narastać będzie presja na Suroth, by wróciła do Seanchan i pokajała się. Presji tej mogła stawiać czoło tylko przez jakiś czas, ostatecznie uznana zostanie za sei'mosiev w sposób tak powszechny, że słuchać jej będzie tylko służba i niewolnicy. Będzie musiała chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię. Pomniejsza Krew pójdzie śladem Szlachetnej, być może nawet pospólstwo przestanie z nią rozmawiać. Pewnego dnia obudzi się na statku, nieważne czy będzie tego chciała, czy nie.
Bez wątpienia Tuon nie miała ochoty, by ją znaleziono, wydawało się jednak nadzwyczaj mało prawdopodobne, że kiedy stanie się inaczej, jej niezadowolenie będzie na tyle wielkie, aby pozbawiła Suroth czci i zmusiła do podcięcia nadgarstków - stąd też wynika, że Tuon trzeba za wszelką cenę znaleźć. Jej odnalezieniem zajmowali się wszyscy Poszukiwacze w Altarze, a przynajmniej ci, o których istnieniu Suroth wiedziała. Oczywiście nie wiedziała, kim byli Poszukiwacze należący do Tuon, ale oni prawdopodobnie prowadzili poszukiwania z podwójną zaciętością. Chyba że wiedzieli, co się święci. Ale w ciągu siedemnastu dni na jaw wyszła tylko ta absurdalna historia o ekspropriacjach, jakie Tuon podjęła wobec jubilerów i znał ją już każdy żołnierz. Może więc...
Sklepione łukiem drzwi do przedpokoju zaczęły się powoli otwierać, a Suroth odruchowo zamknęła przyzwyczajone do ciemności oczy, żeby nie oślepiło ich wpadające przez szczelinę światło. Szczelina powiększyła się, a gdy tylko była dostatecznie szeroka, wślizgnęła się przez nią do sypialni jasnowłosa kobieta w przezroczystych szatach da'covale, a potem cicho zamknęła drzwi, zatapiając znów pomieszczenie w całkowitych ciemnościach. Dopiero kiedy Suroth znowu otworzyła oczy, ujrzała mglistą sylwetkę, skradającą się do jej łóżka. A ułamek sekundy później drugą, potężną, w rogu komnaty - to bezgłośnie podniósł się Almandaragal. Lopar był w stanie w jednej chwili pokonać dystans i skręcić kark kobiecie, mimo to Suroth nie wypuściła rękojeści sztyletu. Zawsze lepiej mieć coś w rezerwie, nawet gdy pierwsza linia obrony wydaje się nie do pokonania. Na krok przed łóżkiem da'covale zatrzymała się. W ciszy słychać było wyraźnie jej urywany oddech.
- Zbierasz się na odwagę, Liandrin? - zapytała ostro Suroth. Bez trudu rozpoznała przybyłą po miodowych włosach zaplecionych w liczne warkoczyki.
Da'covale pisnęła, opadła na kolana i pochyliła się, wciskając czoło w dywan. Przynajmniej tyle zdążyła się nauczyć. - Nigdy bym ci nie wyrządziła krzywdy, Wysoka Lady - skłamała. - Przecież dobrze o tym wiesz. - Mówiła szybko, z trudem łapiąc przyspieszony oddech. Przyswojenie sobie, kiedy można, a kiedy nie można się odzywać oraz jak z szacunkiem odnosić się do lepszych od siebie, wydawało się poza jej zasięgiem. - Obie razem służymy Wielkiemu Władcy, Wysoka Lady. Czyż nie okazałam się użyteczna? Przecież usunęłam Alwhin dla ciebie, czyż nie? Powiedziałaś, że chcesz ją widzieć martwą, Wysoka Lady, a ja już dopatrzyłam, żeby umarła.
Suroth skrzywiła się w ciemnościach i usiadła, a prześcieradło ześlizgnęło się na biodra. Tak łatwo było zapomnieć o obecności da'covale, nawet tej szczególnej da'covale, że niekiedy pozwalała sobie na niebaczne słówka tu czy tam. Alwhin nie stanowiła zagrożenia, co najwyżej przysparzała drobnych kłopotów, gdyż nie do końca zręcznie radziła sobie jako Głos Suroth. Osiągnąwszy wysoką pozycję, zdobyła wszystko, na czym jej w życiu zależało, trudno zatem było podejrzewać, że narazi to na szwank najmniejszą bodaj zdradą. Prawda, gdyby skręciła kark, spadając ze schodów, Suroth poczułaby pewną ulgę, pozbywszy się powodu do irytacji, ale wybałuszone od trucizny oczy i posiniała twarz to już trochę za wiele. Ponadto, w gorączce poszukiwań Tuon, oczy Poszukiwaczy zwróciły się na dom Suroth. Sama musiała się tego domagać, właśnie dlatego, że zamordowano jej Głos. Nie miała nic przeciwko ciągłej obecności Słuchaczy; w każdym ważniejszym domu rezydowali Słuchacze. Poszukiwacze, z drugiej strony, nie ograniczali się do biernego słuchania, mogli odkryć więc to, co musiało pozostać ukryte.
Zaskakująco wiele wysiłku kosztowało ją opanowanie gniewu, a jej głos był chłodniejszy, niż zamierzała:
- Mam nadzieję, że nie obudziłaś mnie tylko po to, żeby znowu męczyć błaganiami, Liandrin.
- Nie, nie! - Ta głupia kobieta uniosła głowę i spojrzała jej bezczelnie w oczy! - Przybył oficer od generała Galgana, Wysoka Lady. Czeka, aby towarzyszyć ci w drodze do generała.
Suroth aż coś łupnęło w głowie z irytacji. Ta kobieta zwlekała z dostarczeniem wiadomości od Galgana i zamiast tego patrzyła jej prosto w oczy! Nagle zalała ją ochota, by udusić Liandrin gołymi rękami. Z pewnością druga śmierć, zaraz po pierwszej, zintensyfikowałaby zainteresowanie Poszukiwaczy jej domem, ale wcale nie musieliby się przecież o tym dowiedzieć, a Elbar z łatwością pozbyłby się ciała - znakomicie sobie radził z tego rodzaju zadaniami.
Tyle że bawiło ją posiadanie byłej Aes Sedai, która swego czasu tak się nad nią wynosiła. A proces kształtowania z niej idealnej da'covale obiecywał w przyszłości kolejne rozkosze. Niestety, nadszedł czas, żeby założyć tej kobiecie obrożę. Wśród służby już krążyły denerwujące plotki o marath'damane bez smyczy. Wydziwianiom może nie być końca, kiedy sul'dam odkryje, że Liandrin została w jakiś sposób oddzielona tarczą tak, że nie mogła przenosić, ale dalej nie będzie jasne, dlaczego nie została wcześniej wzięta na smycz. Elbar będzie jednak musiał znaleźć jakąś Atha'an Shadar wśród sul'dam. To zawsze było dość trudne - o dziwo, tylko nieliczne spośród sul'dam polecały się Wielkiemu Władcy - ona zaś podejrzliwie odnosiła się do wszystkich sul'dam bez różnicy... niemniej może Atha'an Shadar okaże się bardziej godna zaufania.
- Zapal dwie lampy, a potem podaj mi szatę i pantofle - powiedziała, stawiając stopy na posadzce. Liandrin na kolanach podeszła do stołu, gdzie na pozłacanym trójnogu stała misa piasku z pokrywką i zaraz syknęła, dotknąwszy jej nieuważnie dłonią; opanowała się jednak, znalazła szczypce, wzięła nimi rozżarzony węgielek, rozdmuchała i zapaliła dwie srebrne lampy, dostosowując knoty, żeby nie filowały i nie dymiły. Ze sposobu wypowiadania się można by wnosić, że uważa się za równą Suroth, nie zaś za jej własność, ale pasy już zdążyły ją nauczyć skwapliwego wykonywania poleceń. Uniosła jedną z trzymanych lamp, a potem drgnęła i jęk uwiązł jej w gardle na widok sylwetki Almandaragala, majaczącej w kącie i utkwionych w niej czarnych, okolonych wyrostkami kostnymi oczu. Można by pomyśleć, że jeszcze nigdy go nie widziała! Fakt, stanowił widok zaiste przerażający: dziesięć stóp w kłębie i prawie dwa tysiące funtów wagi, bezwłosa skóra niczym czerwono-brązowa rękawiczka przednie łapy prostujące się leniwymi ruchami, pojawiające się wciąż i chowające szóstki pazurów.
- Leżeć - rozkazała Suroth loparowi. Komenda należała do zakresu zupełnie podstawowych, niemniej stwór z początku tylko rozdziawił szeroko paszczę, ukazując ostre kły i dopiero po chwili ułożył się na posadzce, wspierając niczym pies wielki łeb na przednich łapach. Ale oczu nie przymknął. Lopary były bardzo inteligentne i ten najwyraźniej nie ufał Liandrin bardziej niż jego pani. Mimo przerażających spojrzeń Almandaragala da'covale poruszała się na tyle sprawnie, by już za moment podać Suroth z rzeźbionej szafy pantofle z niebieskiego aksamitu i białą, jedwabną szatę, misternie haftowaną zielenią, czerwienią i błękitem. Potem wprawdzie podała jej rękawy, w które Suroth włożyła ręce, ale długą szatę Suroth musiała już sobie sama zawiązać i dopiero, gdy podniosła stopę, Liandrin przyszło do głowy, że powinna uklęknąć i wsunąć na nią pantofel. To, że patrzyła w oczy, to jedna rzecz, ale poza tym ta kobieta była zupełnie niekompetentna! Pozłacane, stojące przed ścianą lustro odbiło w półmroku postać Suroth. Podkrążone zmęczeniem, zapadnięte oczy, jak zawsze po nocy koniec grzebienia włosów spływający luźnym warkoczem na plecy, czaszka ewidentnie domagająca się brzytwy. Bardzo dobrze. Wysłannik Galgana bez wątpienia uzna to za objawy żałoby po Tuon i nie pomyli się zbytnio. Przed wysłuchaniem wiadomości od generała miała jeszcze jedną, drobną rzecz do załatwienia.
- Biegnij do Rosali i poproś ją, żeby cię demonstracyjnie wychłostała, Liandrin - nakazała.
Zaciśnięte małe usteczka da'covale otworzyły się w zdumieniu, rozwarła szeroko oczy.
- Ale dlaczego? - zajęczała. - Przecież nic nie zrobiłam!
Suroth zajęła palce ciaśniejszym związywaniem szarfy, ale aż ją świerzbiło, żeby uderzyć Liandrin. Przez miesiąc musiałaby chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię, gdyby wyszło na jaw, iż własnoręcznie ukarała da'covale. Ale oczywiście nic jej nie kazało odpowiadać na pytania swojej własności. Kiedy Liandrin przejdzie szkolenie, nie będzie już wielu okazji uświadomienia jej, jak nisko upadła.
- Ponieważ zwlekałaś z powiadomieniem mnie o przybyciu posłańca od generała. Ponieważ wciąż mówisz o sobie "ja" zamiast „Liandrin". Ponieważ ośmielasz się patrzeć mi w oczy. - Nie potrafiła się powstrzymać i ostatnie zdanie wysyczała. Z każdym słowem Liandrin coraz bardziej kurczyła się w sobie, póki wreszcie nie zamarła ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby to mogło odkupić jej wcześniejszą bezczelność. - Ponieważ kwestionowałaś moje rozkazy, zamiast je wykonywać bez słowa. A w końcu dlatego, że... w końcu, co nie znaczy, że jest to najmniej ważne... ponieważ mam ochotę, żeby cię wychłostano. Teraz biegnij i przedstaw Rosali wszystkie powody, dla których masz zostać wychłostana.
- Liandrin słucha i jest posłuszna, Wysoka Lady - zajęczała da'covale, najwyraźniej w końcu coś pojmując i padła płasko nas posadzkę, gubiąc jeden z pantofli. Zbyt przerażona, by poszukać go po omacku, a być może nawet nie zdając sobie sprawy z faktu... i dobrze, bardzo dobrze... podpełzła do drzwi, powstała, otworzyła je i uciekła. Dyscyplinowanie niewolnicy nie powinno sprawiać aż takiej satysfakcji, ale Suroth czuła... o tak, prawdziwą, niekłamaną satysfakcję.
Dłuższą chwilę zabrało jej opanowanie przyspieszonego oddechu. Wygląd osoby pogrążonej w żałobie był jedną rzeczą, zdradzanie wewnętrznego podniecenia czymś zupełnie innym. Przepełniało ją rozdrażnienie wobec Liandrin, powidoki nocnych koszmarów, obawy o los Tuon, a przede wszystkim o własny los, czekała jednak, dopóki oblicze w lustrze nie nabrało wyrazu całkowitego spokoju i dopiero potem podążyła śladem da'covale.
Przedpokój jej sypialni wystrojony był na kiczowatą modłę Ebou Dar: niebieski sufit z wymalowanymi białym obłokami, żółte ściany, na przemian żółte i niebieskie płytki posadzki. Mimo że zastąpiła meble własnymi wysokimi parawanami, z których dwa tylko wyszły spod pędzli pośledniejszych rzemieślników, a na wszystkich pyszniły się śliczne ptaki i kwiaty, niewiele to pomogło wobec rzucającej się w oczy ostentacji. Na widok zewnętrznych drzwi, najwyraźniej pozostawionych otworem przez Liandrin w trakcie ucieczki, poczuła, że w gardle nabrzmiewa jęk, ale opanowała się, przestała myśleć o da'covale i skupiła się na sylwetce człowieka, który stał w nich, oglądając parawan z wymalowanym kori - wielkim cętkowanym kotem z Sen T'jore. Szczupły, siwiejący, w ozdobionej niebieskimi oraz żółtymi pasami zbroi, na odgłos jej kroków odwrócił się szybko i, choć należał do gminu, opadł na jedno kolano. Na hełmie pod pachą były trzy cienkie, niebieskie pióra, a więc wiadomość musiała być ważna. Oczywiście, musiała być ważna, skoro ważył się ją niepokoić o tej porze. Zdecydowała, że wybaczy mu to. Tym razem...
- Generał sztandaru Mikhel Najirah, Wysoka Lady. Kapitan-Generał Galgan przesyła pozdrowienia i informuje o otrzymaniu doniesień z Tarabonu.
Suroth wbrew sobie uniosła brwi. Tarabon? W Tarabonie było równie spokojnie jak w Seandarze. Machinalnie wykonała drobne gesty palcami, ale przecież nie znalazła jeszcze zastępstwa za Alwhin. Będzie musiała porozmawiać z tym człowiekiem. Irytacja nada jej słowom twardego brzmienia, ale nie miała zamiaru się hamować. Ukląkł, zamiast się ukorzyć!
- Jakie doniesienia? Jeśli okaże się, że obudzono mnie, aby mi przekazać wieści o jakichś Aielach, nie będę zadowolona, generale sztandaru.
Ton jej głosu nie zdołał onieśmielić żołnierza. Nawet uniósł odrobinę oczy, prawie napotykając jej spojrzenie.
- Nie chodzi o Aielów, Wysoka Lady - oznajmił spokojnie. - Kapitan-Generał chce ci je osobiście przekazać, abyś mogła właściwie ocenić sytuację.
Oddech na moment uwiązł jej w gardle. Czy Najirah bał się wprost przekazać treść tych doniesień, czy też rozkazano mu, aby tego nie robił? W obu wypadkach wróżyło to dość złowrogie konsekwencje.
- Prowadź - rozkazała, a potem wyszła z pomieszczenia, nie czekając na niego i ignorując, na ile potrafiła, postaci stojące niczym posągi po obu stronach. Straż Skazańców. Na myśl o „honorze", jakiego rzekomo zaznała, otrzymując tych wartowników w czerwono-zielonych zbrojach, cierpła jej skóra. Od zniknięcia Tuon konsekwentnie udawała, że nie istnieją.
Wzdłuż korytarza stały pozłacane, wysokie lampy, ich płomienie migotały w przeciągach, które poruszały też arrasy z tkanymi motywami statków na pełnym morzu. Korytarz był pusty, nie licząc garstki służby w pałacowej liberii, spieszącej gdzieś z porannymi zadaniami - wszyscy najwyraźniej uważali, że mniej lub bardziej głębokie ukłony są dostatecznym wyrazem szacunku, a ponadto zupełnie otwarcie jej się przyglądali! Może trzeba porozmawiać z Beslanem? Nie, nowy król Altary był jej teraz równy rangą, przynajmniej w obliczu prawa, poza tym wątpiła, by potrafił narzucić służbie właściwy sposób zachowania. Pozostawało więc udawać, że się nic nie zauważa. Przeszła korytarz ze wzrokiem nieruchomo wbitym w przestrzeń przed sobą.
Najirah szybko ją dogonił, usłyszała tylko głuche uderzenia jego butów na zbyt jaskrawych, niebieskich płytkach posadzki i już szedł obok niej. Po prawdzie nie potrzebowała przewodnika. Wiedziała, gdzie musi przebywać Galgan.
Komnata była kiedyś salą balową, miała kształt regularnego kwadratu o boku jakichś trzydziestu kroków, sufit zdobiły malunki egzotycznych ryb i ptaków, igrających wśród fal i obłoków. Poza zdobieniami sufitu nic już nie zdradzało jej pierwotnego przeznaczenia. Obecnie pod bladoczerwonymi ścianami stały tylko lampy z odblaśnikami i rzędy półek, na których archiwizowano raporty w skórzanych futerałach. Odziani w brązowe kaftany urzędnicy przemykali wolnymi przestrzeniami między długimi, zasłanymi stosami map stołami, które zajmowały większość tanecznej posadzki z zielonych płytek. Młody oficer, podporucznik bez żadnego jeszcze pióra na czerwono-żółtym hełmie, przebiegł obok Suroth, wykonując tylko bardzo nieznaczny gest symbolizujący ukorzenie. Urzędnicy zwyczajnie, bez słowa, ścieśniali się, żeby zrobić jej przejście. Galgan zdecydowanie pozwalał swoim ludziom na zbyt wiele. Twierdził, że, jak to określał, nadmiernie niewolnicze przywiązanie do ceremoniału „w niestosownym czasie" tylko szkodzi efektywności; w jej oczach był to wyłącznie afront.
Lunal Galgan - wysoki mężczyzna w czerwonej szacie haftowanej w jaskrawo upierzone ptaki, ze śnieżnobiałymi włosami grzebienia i ciasno, choć dość nieporządnie splecionym warkoczem, zwisającym na ramię - stał przy stole znajdującym się w centrum pomieszczenia w otoczeniu wysokich rangą oficerów, jedni byli w napierśnikach, strój innych był równie niedbały jak jej. Najwyraźniej nie do niej pierwszej posłał wiadomość. Poczuła, jak zalewa ją gniew, ale opanowała się i nic po sobie nie pokazała. Galgan przypłynął wraz z Tuon i Powrotem, dlatego też niewiele o nim wiedziała, wyjąwszy znajomość drzewa genealogicznego i świadomość, że wywodził przodków od pierwszych, którzy wsparli dążenia Luthaira Paendraga, oraz cieszył się znakomitą reputacją żołnierza i dowódcy. Cóż, reputacja i rzeczywistość niekiedy się pokrywały. Powodem jej antypatii była raczej sama osoba.
Odwrócił się ku niej, ceremonialnie położył dłonie na jej ramionach i pocałował w oba policzki, tak że nie miała innego wyjścia, niż odwzajemnić pozdrowienie, starając się nie marszczyć zbyt demonstracyjnie nosa od piżmowego zapachu, jaki go otaczał. Oblicze Galgana było całkowicie nieruchome i gładkie, jeśli nie liczyć pokrywających je zmarszczek, niemniej wydawało jej się, że dostrzegła cień zmartwienia w błękitnych oczach. Na twarzach licznie zebranych wokół niego mężczyzn i kobiet, głównie z gminu i niższej Krwi, zamarł nieskrywany niepokój.
Powody tego niepokoju były wyraźnie widoczne na wielkiej mapie rozłożonej na stole i przytrzymywanej w rogach przez cztery lampy. Pokrywały ją liczne znaczniki, czerwone trójkąty znamionowały maszerujące siły Seanchan, czerwone gwiazdy oznaczały garnizony, każdemu znacznikowi towarzyszyły maleńkie papierowe proporczyki, podające liczebność i skład wojsk. Na całej mapie rozrzucone zostały czarne dyski, oznaczające miejsca zbrojnych starć oraz, jeszcze liczniejsze, białe dyski, czyli siły zbrojne wroga, wiele nie nieopatrzonych białymi proporczykami. Skąd w Tarabonie znaleźli się w ogóle jacyś wrogowie? Tarabon był bezpieczny jak...
- Co się stało? - zapytała.
- Jakieś trzy godziny temu zaczęły przybywać rakeny z informacjami od Porucznika-Generała Turana - zaczął Galgan tonem swobodnej konwersacji, dając w ten sposób wyraźnie do zrozumienia, że nie składa raportu. Mówiąc, przyglądał się mapie i ani razu nie spojrzał w stronę Suroth. - Dane nie są kompletne... każdy nowy raport przynosi informacje o kolejnych oddziałach, ale spodziewam się, że obraz całościowy nie ulegnie większym zmianom... i tak to mniej więcej wygląda. Wczorajszego ranka siedem dużych obozów zaopatrzeniowych zostało zdobytych i spalonych prócz tego jakieś dwadzieścia pięć mniejszych. Zaatakowano dwadzieścia konwojów zaopatrzeniowych, wozy i ich ładunek spalono. Starto siedemnaście małych posterunków, od jedenastu patroli nie ma żadnych informacji, odnotowano także jakieś piętnaście drobnych potyczek. I kilka ataków na naszych osadników. W tym ostatnim wypadku ofiar śmiertelnych jest tylko garstka, głównie mężczyzn, którzy postanowili bronić dobytku, ale straty w wozach i magazynach, jak też na poły zbudowanych domach są znaczne. Podobne wieści docierają zewsząd. To jak wiadomość: „Opuśćcie Tarabon!". Wszystko to jest dziełem oddziałów liczących od dwustu do jakichś pięciuset żołnierzy. Całościowe szacunki podają minimalną liczbę dziesięciu tysięcy, ale nie wykluczają dwukrotnie wyższej; praktycznie rzecz biorąc, sami Tarabonianie. Ach, tak - zakończył ostrożnie - i większość jest odziana w pasiaste zbroje.
Miała ochotę zgrzytać zębami. Galgan dowodził żołnierzami Powrotu, ale ona miała pod swoją komendą Hallem, Zwiastunów, i dlatego też miała wyższą rangę, czego nie mogły zmienić żadne grzebienie z włosów i lakierowane paznokcie. Podejrzewała, że jedynym powodem, dla którego już w samym momencie przybycia nie domagał się, aby Zwiastunów włączono do Powrotu, był fakt, iż wówczas musiałby wziąć na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo Tuon. Jeżeli zaś chodzi o pokajanie się, na wypadek gdyby było konieczne... „Dezaprobata" nie było właściwym słowem na określenie jej stosunku do Galgana. Napawał ją odrazą.
- Bunt? - zapytała, dumna z chłodu i opanowania pobrzmiewających w jej głosie. Wewnątrz zaczynała się gotować.
Biały czub Galgana zakołysał się lekko, kiedy ten pokręcił głową.
- Nie. Wszystkie raporty potwierdzają, że nasi Tarabonianie walczyli dzielnie, poza tym odnieśliśmy też kilka sukcesów i wzięliśmy jeńców. Żadnego z nich nie ma w rejestrze lojalistów. Kilku zidentyfikowano jako Zaprzysięgłych Smokowi z formacji, które miały grasować po terytorium Arad Doman. Kilkakrotnie też padło imię Rodela Ituralde, który rzekomo ma być mózgiem całej operacji, jak też jej dowódcą. To Domani. Podobno jest jednym z najlepszych generałów na tym brzegu oceanu, dlatego jeśli ma to być jego dzieło - gestem dłoni objął mapę - to nie pozostaje mi nic innego, jak uwierzyć. - W głosie tego durnia brzmiał niekłamany podziw! - To nie bunt. To najazd na gigantyczną skalę. Ale nie uda mu się ujść ze wszystkimi, których poprowadził w bój.
Zaprzysięgli Smokowi. Nawet wypowiedziane w myślach słowo więzło Suroth kluchą w gardle.
- To są ci Asha'mani?
- Ci mężczyźni, co potrafią przenosić? - Galgan skrzywił się i wykonał znak chroniący od złego, najwyraźniej zupełnie sobie nie zdając sprawy, co czyni. - O nich raporty nie wspominają - uciął sucho - a przypuszczam, że nikt by nie pominął takiego szczegółu.
Buzujący w jej wnętrzu gniew domagał się upustu, ale gdyby zaczęła krzyczeć na innego członka Szlachetnej Krwi, poniżyłaby się nawet we własnych oczach. A ponadto, co równie upokarzające, nic by nie zyskała. Niemniej dłużej już opanowywać złości nie potrafiła. Musiała się na kimś wyładować. Dumna była z tego, co udało jej się osiągnąć w Tarabonie, teraz kraj najwyraźniej z powrotem staczał się w chaos, w którego uścisku trwał przed wylądowaniem jej wojsk. A winny temu był jeden człowiek.
- Ten Ituralde... - Słowa mroziły chłodem. - Muszę mieć jego głowę!
- Bez obawy - mruknął Galgan, splatając dłonie za plecami i pochylając się nad jakimś detalem mapy. - Wkrótce już będzie uciekał z podwiniętym ogonem do Arad Doman przed wojskami Turana, a jeśli szczęście nam dopisze, to i jego samego ogarnie jakiś oddział.
- Szczęście? - warknęła. - Nie interesuje mnie szczęście! - Gniew już otwarcie w niej gorzał i nie czyniła najmniejszego wysiłku, aby go opanować. Jej oczy gorączkowo biegały po mapie, jakby na niej mogła znaleźć Ituralde. - Jeśli, zgodnie z twoimi słowami, Turan ściga naraz sto oddziałów, będzie potrzebował więcej zwiadowców, żeby je wszystkie wytropić, a ja chcę, żeby tak się właśnie stało. Chcę, żeby złapali wszystkich. Zwłaszcza Ituralde. Generale Yulan, chcę, aby cztery z każdych pięciu... nie, dziewięć z każdych dziesięciu rakenów w Altarze i Amadicii odwołano do Tarabonu. Jeżeli przy ich pomocy Turan nie odnajdzie wszystkich oddziałów, wówczas może przyjdzie mu się przekonać, czy dla załagodzenia mego gniewu wystarczy jego głowa.
Yulan, smagły, niski mężczyzna w niebieskiej szacie haftowanej w czarnogrzywe orły, musiał ubierać się naprawdę pospiesznie i zapomniał o kleju przytrzymującym jego perukę na czaszce, ponieważ wciąż nerwowo poprawiał zsuwające się włosy. Był Kapitanem Powietrza Zwiastunów, ale skoro Kapitan Powietrza Powrotu był tylko w randze generała sztandaru, ponieważ zastąpił zmarłego w trakcie podróży morskiej przełożonego, Yulan nie powinien mieć kłopotów z przeforsowaniem jej rozkazu.
- Mądre posunięcie, Wysoka Lady - powiedział, oglądając mapę spod zmarszczonych brwi. - Ale może mógłbym zaproponować, żeby pominąć rakeny stacjonujące w Amadicii, jak też przydzielone generałowi sztandaru Khirganowi. Rakeny najlepiej spisują się w zadaniach wymagających lokalizacji Aielów, poza tym dwa dni minęły, a my wciąż nie znaleźliśmy tych Białych Płaszczy. Generał Turan otrzyma mimo wszystko...
- Z każdym dniem Aielowie stanowią coraz mniejszy problem - ucięła zdecydowanie - a garstka dezerterów to żaden problem. - Skłonił głowę na zgodę, ręką przytrzymując perukę. Mimo wszystko był tylko niższej Krwi.
- Siedem tysięcy żołnierzy trudno chyba określić mianem „garstki dezerterów" - mruknął z przekąsem Galgan.
- Będzie tak, jak rozkażę! - warknęła. „Niech sczezną ci przeklęci, tak zwani Synowie Światłości!". Wciąż jeszcze nie zdecydowała, czy nie obrócić w da'covale Asunawy i tych kilku tysięcy, którzy mu jeszcze zostali. Trwali przy nim, ale któż zaręczy, że niedługo w ich sercach też nie zalęgnie się zdrada? A Asunawa jeszcze na dodatek żadną miarą nie potrafił opanować swej irracjonalnej nienawiści do damane... do damane!„Ten człowiek miał nie w porządku z głową!".
Galgan tylko wzruszył ramionami, całkowicie nieporuszony. Lakierowany na czerwono paznokieć kreślił linie na mapie, jakby planując ruchy wojsk.
- Póki nie chcesz wziąć żadnych to'rakenów, nie mam obiekcji. Nic nie może stanąć na przeszkodzie realizacji tego planu. Altara już jest gotowa wpaść w nasze ręce, właściwie bez walki, nie jestem jeszcze gotów do ataku na Illian, ale Tarabon musi na powrót zostać szybko spacyfikowany. Jeżeli nie będziemy w stanie zapewnić ludziom bezpieczeństwa, szybko powstaną przeciwko nam.
Suroth zaczynała już żałować, że pofolgowała swemu gniewowi. On nie ma obiekcji? On nie jest jeszcze gotów do ataku na Illian? Dał do zrozumienia, że nie będzie się stosował do jej rozkazów, praktycznie rzecz biorąc, stwierdził to wprost, a równocześnie przecież najwyraźniej nie miał zamiaru brać na siebie za nią odpowiedzialności.
- Oczekuję, że ta wiadomość zostanie wysłana do Turana, generale Galgan. - Ton jej głosu był spokojny, ale chyba wyłącznie dzięki sile woli. - Ma mi dostarczyć głowę Rodela Ituralde, choćby najpierw musiał go ścigać przez całe Arad Doman aż na Ugór. A jeżeli nie przyniesie mi głowy Ituralde da swoją.
Usta Galgana zacisnęły się na ułamek sekundy, zmarszczył czoło nad wbitymi w mapę oczyma.
- Turanowi czasami potrzebna jest solidna ostroga - mruknął - a Arad Doman i tak miało być jego następnym celem. Dobrze więc. Twój rozkaz zostanie dostarczony, Suroth.
Zdawało jej się, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej w tym samym pomieszczeniu co on. Wyszła bez słowa. Gdyby miała się odezwać, pewnie zaczęłaby krzyczeć. Całą drogę do swych apartamentów pokonała na sztywnych nogach, nie maskując wykrzywiającego oblicze gniewu. Strażnicy Skazańców, rzecz jasna, nie zwrócili na to uwagi, równie dobrze mogli stanowić posągi wyrzeźbione w kamieniu. Co ją dodatkowo rozzłościło do tego stopnia, że trzasnęła za sobą drzwiami. Może to wreszcie zauważą!
Ruszyła prosto do łóżka, po drodze zrzucając z nóg pantofle i pozwalając opaść szacie. Musi znaleźć Tuon. Musi. Gdyby tylko skądś się dowiedzieć, kim był cel intrygi Tuon, kim mogła być ta kobieta. Gdyby tylko...
Nagle ściany jej sypialni, sufit, a nawet podłoga zaczęły świecić srebrnym światłem. Wyglądały, jakby całe stały się tym światłem. Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy, odwróciła się powoli, ogłupiałym wzrokiem tocząc po świetlistej klatce, w którą zamieniło się pomieszczenie... póki wreszcie nie zobaczyła postaci kobiety, utkanej z kłębiących się płomieni, odzianej w jęzory ognia. Almandaragal był już na nogach, oczekując od swej pani rozkazu do ataku.
- Jestem Semirhage - powiedziała kobieta głosem przypominającym powolne bicie pogrzebowego dzwonu. - Leżeć, Almandaragal!
Komendzie tej, wyuczonej jeszcze w dzieciństwie, dla płochej zabawy obserwowania, jak lopar poniża się przed małą dziewczynką, towarzyszył głuchy jęk, gdy sama natychmiast się do niej zastosowała. Całując czerwono-zielony dywan, Suroth powiedziała:
- Żyję po to, by słuchać i być posłuszną, Wielka Pani. - Nie miała choćby cienia wątpliwości, że kobieta jest tą, za którą się podaje. Któż odważyłby się podszywać pod takie imię? Albo potrafił objawić w tumanach ognia?
- Sądzę, że być może spodobałoby ci się dla odmiany wydawanie poleceń. - W powolnym biciu dzwonu zabrzmiało lekkie rozbawienie, ale potem natychmiast ton stwardniał. - Spójrz na mnie! Nie lubię tego, jak wy, Seanchanie, unikacie mojego spojrzenia. Zaraz zaczynam podejrzewać, że coś ukrywacie. Z pewnością nie chcesz nic przede mną ukryć, Suroth.
- Oczywiście, że nie, Wielka Pani - zapewniła Suroth i podniosła się, przysiadając na piętach. - Przenigdy, Wielka Pani. - Uniosła wzrok, ale wyżej niż usta tej kobiety nie odważyła się zerknąć. Z pewnością to wystarczy.
- Już lepiej - mruknęła Semirhage. - Dobrze. Jak chciałabyś rządzić tymi ziemiami? Kilka śmierci... Galgan i może jeszcze paru... i mogłabyś obwołać się Imperatorową, oczywiście z moją pomocą. Nie jest to może najważniejsza sprawa, ale okoliczności są sprzyjające, a ty z pewnością okażesz się bardziej spolegliwa, niż była dotąd obecna Imperatorowa.
Suroth poczuła, jak ją ściska w żołądku. Obawiała się, że w każdej chwili może zwymiotować.
- Wielka Pani - zaczęła głuchym głosem. - Kara za taki akt polega na tym, że jest się dostarczonym przed oblicze prawdziwej Imperatorowej, oby żyła wiecznie, a potem żywcem obdartym ze skóry, w taki sposób, aby się żyło jak najdłużej podczas całej operacji. A następnie...
- Kreatywne, choć dość prymitywne - przerwała jej ironicznie Semirhage. - Ale to nie ma znaczenia. Imperatorowa Radhanan nie żyje. Zdumiewające, ile krwi potrafi pomieścić ludzka istota. Zalała cały Kryształowy Tron. Radzę ci, przyjmij propozycję, Suroth. Nie usłyszysz jej powtórnie. Z twoją pomocą pewne drobne sprawy mogą potoczyć się szybciej, ale aż tak bardzo mi na tym nie zależy, żebym musiała się powtarzać.
Suroth siłą woli zmusiła się do zaczerpnięcia oddechu.
- W takiej sytuacji Tuon jest Imperatorową, oby żyła... - Tuon przybierze nowe imię, rzadko wymieniane poza najbliższym kręgiem cesarskiej rodziny. Imperatorowa była po prostu Imperatorową, oby żyła wiecznie. Suroth ciasno objęła się ramionami i zaczęła łkać, trzęsąc się niepowstrzymanie. Almandaragal uniósł łeb i zaskowytał pytająco.
Semirhage roześmiała się muzyką basowych gongów.
- To wyraz żałoby po Radhanan, Suroth, czy głębokiej odrazy do myśli, że Tuon zostanie Imperatorową? - Głosem urywanym przez niepowstrzymany szloch, Suroth rozpoczęła wyjaśnienia. Jako mianowana dziedziczka, Tuon została Imperatorową z chwilą śmierci matki. Chyba że jej matka została zamordowana, co musiało być dziełem którejś z sióstr Tuon, i znaczyło, że ona sama z pewnością również nie żyje. Co nie robiło żadnej różnicy. Wszystkie formy zostaną zachowane. Będzie musiała wrócić do Seanchan i pokajać się za dopuszczenie do śmierci Tuon, jak również za śmierć Imperatorowej, w obliczu kobiety, która do nich doprowadziła. I która, oczywiście, nie obejmie tronu, póki śmierć Tuon nie stanie się faktem oficjalnym. Ale nie potrafiła się zmusić do przyznania, że pierwej odbierze sobie życie; to była myśl zbyt hańbiąca, żeby ją wypowiadać na głos. Słowa zamarły na jej ustach, z których dobył się tylko kolejny szloch. Nie chciała umierać. Obiecano jej, że będzie żyła wiecznie! Tym razem śmiech Semirhage był tak zaskakujący, że Suroth natychmiast przestała płakać. I spojrzała na odrzuconą w tył głowę z płomieni, z ust której wydobywały się delikatne odgłosy radosnych dzwoneczków. W końcu Semirhage odzyskała panowanie nad sobą i ognistymi palcami otarła płomienne łzy. - Jak widzę, nie wyraziłam się dosyć jasno. Radhanan nie żyje, a wraz z nią jej córki, jej synowie i połowa imperialnego dworu również. Nie ma już rodziny cesarskiej, wyjąwszy Tuon. Nie ma Imperium. Seandar znajduje się w rękach buntowników i grabieżców, podobna sytuacja panuje w kilkunastu innych miastach. O tron walczy ze sobą przynajmniej pięćdziesiąt rodzin szlacheckich, armie już wyruszyły w pole. Wojna rozgorzała od Gór Aldael do Salaking. I z tego właśnie powodu nic ci nie zagrozi, jeśli usuniesz Tuon i sama się ogłosisz Imperatorową. Zadbałam nawet o okręt, który przybędzie wkrótce, przywożąc wiadomość o katastrofie. - Zaśmiała się znowu i dodała słowa cokolwiek dziwne: - Niech rządzi władca chaosu.
Suroth wbrew sobie zagapiła się na tamtą. „Imperium... zniszczone? Semirhage zabiła...?". Skrytobójstwo nie było niczym niezwykłym wśród Krwi, szlachetnej czy niskiej, nie wspominając już o rodzinie cesarskiej, ale nawet sam pomysł, że ktoś mógłby ot tak sobie sięgnąć w jej samo serce, wydawał się czymś niewyobrażalnie potwornym. Nawet jeśli chodziło o jedno z Da'concion, Wybranych. Z drugiej strony... zostać Imperatorową, nawet jeśli tylko na tym kontynencie. Kręciło się jej w głowie, miotał nią stłumiony, histeryczny śmiech. W ten sposób mogłaby zamknąć cykl: podbić te ziemie, a potem wysłać armie na rekonkwistę Seanchan. Nadludzkim wysiłkiem udało jej się opanować.
- Wielka Pani, jeżeli Tuon rzeczywiście żyje, wówczas... wówczas jej usunięcie może okazać się nadzwyczaj trudne. - Te słowa ledwie przeszły jej przez gardło. Zostać Imperatorową. Czuła takie zawroty głowy, jakby ta miała zaraz odfrunąć z jej ramion. - Ona ma ze sobą swoje sul'dam i damane, nie wspominając już o części Straży Skazańców. - „Trudne? W tych okolicznościach zabicie jej może okazać się całkiem niemożliwe. Chyba że da się nakłonić Semirhage, aby się tym zajęła. Ale sześć damane może się okazać nawet dla niej niebezpieczne". Poza tym, wśród gminu krążyło pewne powiedzenie. Możni każą mniejszym od siebie grzebać w błocie, żeby zachować czyste ręce. Przypadkiem wpadło jej do ucha, nadto ukarała tego, który wypowiedział te słowa, niemniej były prawdziwe.
- Myśl, Suroth! - Gongi zabrzmiały teraz z całą siłą nakazu. - Kapitan Musenge i pozostali zniknęliby tej samej nocy co Tuon i jej pokojówka, gdyby tylko wiedzieli z góry, co się święci. Sami jej szukają. Ty oczywiście musisz dołożyć wszelkich starań, żeby ją znaleźć pierwsza, ale nawet jeśli ci się nie powiedzie, Straż Skazańców Tuon okaże się znacznie słabszą ochroną, niż można by z pozoru sądzić. Każdy żołnierz twojej armii słyszał już, że przynajmniej niektórzy Strażnicy wzięli stronę samozwańca. Wedle panującego w miarę powszechnie mniemania samozwaniec i wszyscy, którzy udzielili mu poparcia, powinni zostać rozerwani na strzępy i pochowani w kupie gnoju. Po cichu. - Ogniste usta wygiął pełen rozbawienia uśmieszek. - Aby uniknąć hańby Imperium.
„Niewykluczone, że dałoby się zrobić. Oddział Straży Skazańców powinien być łatwy do zlokalizowania. Trzeba będzie odkryć dokładną liczebność oddziału Musenge i posłać Elbara z siłą przewyższającą tamtych w stosunku pięćdziesięciu na jednego. Nie, stu na jednego, żeby zneutralizować damane. A potem...".
- Wielka Pani, rozumiesz moje wątpliwości proklamowania czegokolwiek, zanim zdobędę pewność, że Tuon nie żyje?
- Oczywiście - zgodziła się Semirhage. Dzwoneczki znowu rozbrzmiały rozbawieniem. - Ale pamiętaj, jeżeli Tuon uda się bezpiecznie powrócić, nie będzie to miało dla mnie większego znaczenia, dlatego nie ociągaj się.
- Nie będę, Wielka Pani. Zamierzam zostać Imperatorową, a w tym celu muszę zabić Imperatorową. - Tym razem słowa przyszły jej bez trudu.
Wedle oceny Pevary pokoje Tsutamy Rathy były efektowne ponad wszelką ekstrawagancję i na tej opinii bynajmniej nie ważyły skromne początki jej samej jako córki rzeźnika. Na widok salonu po prostu zakręciło się jej w głowie. Pod złoconym gzymsem przedstawiającym jaskółki w locie, ściany zdobił podwójny pas draperii, na jednym pyszniły się jaskrawoczerwone, krwiste róże, na drugim pnącza snu pokryte szkarłatnym kwieciem o średnicy większej niż dwie dłonie razem złożone. Stoliczki i krzesła były iście filigranowej konstrukcji, jeśli pominąć rzeźbienia i złocenia, których wystarczyłoby na najświetniejszy tron. Pozłotą też ociekały stojące lampy oraz rzeźbiony w pędzące rumaki gzyms kominka, wieńczący marmurowy cokół. Na kilku stoliczkach wyeksponowano porcelanę Ludu Morza, z najrzadszych gatunków, cztery wazony i sześć mis, które same w sobie warte były małą fortunę, nie wspominając już o niezliczonych figurkach z jadeitu i kości słoniowej, sporych rozmiarów, oraz jednej statuetce tancerki, wysokiej może na dłoń i z pozoru wyrzeźbionej z rubinu. Spontaniczny pokaz bogactwa - ona zaś wiedziała, że poza pozłacanym zegarem cylindrycznym na kominku, drugi znajdował się w sypialni Tsutamy, a jeszcze jeden w jej garderobie. Trzy zegary! To już nie było nawet spektakularne, to zaćmiewało wszelkie pozłoty i rubiny.
A jednak pomieszczenie w jakiś sposób idealnie pasowało do kobiety siedzącej naprzeciw niej i Javindhry. „Spektakularna" było słowem, które znakomicie oddawało jej wygląd.
Tsutama była kobietą uderzająco piękną, włosy miała upięte delikatną, złotą siatką, wokół szyi i przy uszach tańczyły rozbłyski ognistych łez, a ubrana była jak zawsze w karmazynową suknię, której stanik uwydatniał pełne łono, dziś jeszcze dodatkowo podkreślone złotym wolutowym haftem. Gdyby się jej nie znało, można by dojść do pochopnego wniosku że specjalnie próbuje przyciągnąć uwagę mężczyzn. Swej antypatii do mężczyzn dawała jednak wyraz na długo przed swoim wygnaniem; jak powiadała, prędzej by zlitowała się nad wściekłym psem niż nad mężczyzną.
W owym czasie była twarda jak stal, ale gdy wróciła do Wieży, wiele myślało, że stała się niczym pęknięty dzban. Ale każda, która spędziła z nią choćby kilka godzin, szybko dochodziła do wniosku, że rozbiegane oczy nie były objawem nerwowości. Wygnanie zmieniło ją, ale bynajmniej nie tak, jak się to z pozoru zdawało. Te wiecznie ruchome oczy należały raczej do polującego kota, rozglądającego się za wrogami lub ofiarą. Reszta oblicza Tsutamy była nieruchoma niczym maska. Oczywiście, jeśli nie udało się jej wprawić w stan kipiącego gniewu. Ale nawet wówczas jej głos był zimny jak lód.
- Tego ranka słyszałam niepokojące plotki o bitwie pod Studniami Dumai - odezwała się znienacka. - Cholernie niepokojące. - Nowa Tsutama nabrała dziwnego zwyczaju popadania w długie okresy milczenia, które zastępowały jej zwykłą towarzyską rozmowę; przerywały je nagłe, niespodziewane stwierdzenia. Na wygnaniu jej mowa stała się też bardziej wulgarna. Atmosfera na farmie, na którą została zesłana, musiała być doprawdy... ciekawa. - A najbardziej niepokojące są wieści o tym, że trzy spośród sześciu zabitych sióstr były z naszych Ajah. Matczyne mleko w pucharze! - Wszystko to wypowiedziała tonem całkowicie pozbawiony wyrazu. Niemniej oczy patrzyły oskarżycielsko.
Pevara nie dała nic po sobie poznać. Wszystkie spojrzenia Tsutamy wydawały się oskarżycielskie, a niezależnie od targających nią uczuć, doskonale zdawała sobie sprawę, że w obecności Najwyższej lepiej nic po sobie nie pokazywać. Ta kobieta potrafiła runąć na najmniejszy objaw słabości niczym sokół.
- Nie potrafię pojąć, dlaczego Katerine miałaby nie posłuchać twoich rozkazów, nakazujących jej trzymanie ust na kłódkę, a ty nie potrafisz uwierzyć, że Tarna będzie chciała zdyskredytować Elaidę. - „A przynajmniej nie oficjalnie". Tarna pilnowała manifestacji swoich uczuć wobec Elaidy równie bacznie, jak kot pilnuje mysiej dziury. - Ale siostry otrzymują przecież raporty od swoich szpiegów. Nie mamy sposobu, by zapobiec przeciekowi informacji. Zaskoczona jestem, że trwało to tak długo.
- Otóż to - dodała Javindhra, wygładzając suknię. Kobieta o niezbyt kobiecych kształtach nie nosiła żadnej biżuterii prócz pierścienia z Wielkim Wężem, a jej suknia całkowicie pozbawiona była ozdób, nadto miała barwę tak ciemnej czerwieni, że wpadała w czerń. - Wcześniej czy później wszystkie fakty wyjdą na jaw, choćbyśmy się urobiły po łokcie. - Zaciśnięte usta sprawiały takie wrażenie, jakby wciąż coś żuła, niemniej w głosie brzmiała prawie satysfakcja. Dziwne. Była przecież pieskiem pokojowym Elaidy.
Spojrzenie Tsutamy spoczęło na niej i po kilku sekundach policzki Javindhry zabarwiły się czerwienią. Pociągnęła długi łyk z filiżanki, być może po to, żeby zerwać kontakt wzrokowy. Oczywiście była to filiżanka z kutego złota, ozdobiona sylwetkami panter i jelenia - niczego innego po Tsutamie nie można było obecnie oczekiwać. Najwyższa wciąż się w nią wpatrywała w milczeniu, ale czy patrzyła na Javindhrę, czy w przestrzeń za jej plecami, Pevara nie potrafiła stwierdzić.
Kiedy Katerine przyniosła wiadomość, że Galina poległa pod Studniami Dumai, Tsutama została właściwie przez aklamację wyniesiona na jej miejsce. Cieszyła się znakomitą reputacją jako Zasiadająca Komnaty, przynajmniej zanim wyszedł na jaw jej udział w odrażających wydarzeniach, które doprowadziły do jej upadku, drugą przyczyną było zapewne dominujące wśród Czerwonych przekonanie, że trudne czasy domagają się kobiety równie twardej co Najwyższa. Śmierć Galiny zdjęła wielki ciężar z ramion Pevary „Najwyższa, będąca Sprzymierzeńcem Ciemności, to była dopiero potworność!". Tsutamy nie potrafiła jednak zgłębić. Było w niej teraz coś... dzikiego. Coś... nieprzewidywalnego. Może nie była do końca zdrowa na umyśle? Ale to samo pytanie można było postawić w odniesieniu do całej Białej Wieży. Jak wiele sióstr posiadało całkowicie zdrowy umysł?
Jakby wyczuwając te myśli, Tsutama spojrzała jej w oczy swym nieustępliwym wzrokiem. Pevara oczywiście ani się nie zarumieniła, ani nawet nie drgnęła, jak to czyniło wiele z nich, ale zapragnęła znienacka, żeby była przy niej Duhara, choćby po to, by Najwyższa miała trzecią Zasiadającą na którą by patrzyła - dzięki temu ciężar spojrzeń można by podzielić przez trzy. Żałowała, że nie ma pojęcia, dokąd ta kobieta się udała i dlaczego, gdy wokół Tar Valon obozowała buntownicza armia. Na ile Pevara się orientowała, przeszło tydzień temu Duhara nie mówiąc nikomu ani słowa, po prostu wynajęła statek i odtąd żadna już nie wiedziała nawet, czy pojechała na północ, czy na południe. Czasy przyszły takie, że Pevara podejrzliwie odnosiła się do wszystkich i prawie wszystkiego.
- Czy wezwałaś nas z powodu czegoś, co wyczytałaś w tym liście, Najwyższa? - zapytała w końcu. Spojrzała spokojnie w te pozbawione wyrazu oczy, choć w środku aż ją skręcało, żeby też pociągnąć łyk z własnej zdobnej filiżanki i pewnie wolałaby, aby było to wino, a nie herbata. Wyważonym gestem ustawiła podstawkę na wąskiej poręczy fotelika. Pod spojrzeniem tamtej czuła prawie namacalnie biegające po jej skórze pająki.
Po dłuższej chwili Tsutama przeniosła wzrok na leżący na jej kolanach zwinięty list. Tylko wsunięte weń palce powstrzymywały go przez zwinięciem się w ciasny rulon. List był na cieniutkim papierze, jakiego używano do wiadomości przesyłanych przez gołębie, a atrament drobnych literek prześwitujących na drugą stronę pokrywał go gęsto.
- Wiadomość pochodzi od Sashalle Anderly - powiedziała, co wywołało grymas litości na twarzy Pevary i niezidentyfikowany u Javindhry. Biedna Sashalle. Tsutama jednak ciągnęła dalej, nie zdradzając po sobie żadnych uczuć: - Ta przeklęta kobieta uważa, że Galina uszła z życiem, ponieważ list adresowany jest do niej. Większość tego, co pisze, zasadniczo potwierdza nasze wcześniejsze informacje z innych źródeł, włączając Toveine. Ale pisze też, cholera, nie wymieniając imion, że „przewodzi większości sióstr zgromadzonych w mieście Cairhien".
- Jak Sashalle może przewodzić jakimkolwiek siostrom? - Javindhra pokręciła przecząco głową. - Może oszalała?
Pevara nic nie powiedziała. Tsutama udzielała odpowiedzi, kiedy miała na to ochotę, a nie kiedy usłyszała pytanie. Wcześniejszy list Toveine, również adresowany do Galiny, w ogóle nie wspominał o Sashalle czy pozostałych dwóch, ale oczywiście ona z pewnością postrzegałaby całą kwestię jako ekstremalnie niesmaczną. Nawet myśl o czymś takim była niczym jedzenie zgniłych śliwek. Większość jej listu poświęcona była próbie obarczenia winą Elaidy, chociaż nie bezpośrednio.
Tsutama z błyskiem sztyletów w oczach zerknęła na Javindhrę, ale mówiła dalej, nie przerywając nawet na moment.
- Sashalle wspomina przeklętą wizytę Toveine i pozostałych sióstr w Cairhien, jak też cholernych Asha'manów, choć najwyraźniej nie ma pojęcia o przeklętej więzi. Wszystko to wydaje jej się zdecydowanie dziwne, przede wszystkim siostry przestające z Asha'manami w atmosferze „napiętej, choć często przyjaznej". Krew i krwawe popioły! Tak właśnie to ujęła, żebym sczezła! - Ton słów Tsutamy sugerował, że właśnie omawia ceny koronek, a choć jej oczy gorzały, nie sposób było z niego wywnioskować, co naprawdę czuje. - Sashalle pisze dalej, że kiedy odjechali, zabrali ze sobą cholernych Strażników należących do sióstr, które jej zdaniem są z chłopakiem, czyli wydaje się, cholera, raczej jasne, że szukali go i zapewne już znaleźli. Nie ma jednak pojęcia dlaczego. Ale potwierdza też zdanie Toveine w stosunku do Logaina. Najwyraźniej ten cholernik nie jest już poskromiony.
- Niemożliwe - mruknęła pod nosem Javindhra, prawie niedosłyszalnie. Tsutama nie lubiła, jak podważano jej twierdzenia. Pevara zatrzymała swoje zdanie dla siebie i zajęła się własną filiżanką. Dotąd w liście nie było żadnej wzmianki godnej poważniejszej dyskusji, wyjąwszy bodaj tylko kwestię tego, jak niby Sashalle miałaby „przewodzić" komukolwiek, a ona wolałaby myśleć o czymkolwiek, tylko nie o losie Sashalle. Herbata smakowała czarną porzeczką. Gdzie Tsutama zdobyła czarne porzeczki o tej porze roku? Być może posłużyła się suszonymi.
- Przeczytam wam pozostałą część listu - oznajmiła Tsutama, a potem rozwinęła stroniczkę i przebiegła wzrokiem do końca. Dopiero potem zaczęła czytać. Najwyraźniej raport Sashalle był bardzo szczegółowy. O czym Najwyższa nie chciała im powiedzieć? Tak wiele podejrzeń. - „Minęło tak wiele czasu, odkąd nie nawiązałam łączności, ponieważ nie bardzo wiedziałam, jak mam sformułować to, co powiedzieć muszę. W końcu jednak doszłam do wniosku, że nie ma innego sposobu, niż tylko przedstawić fakty. Wraz z grupą innych sióstr, którym sumieniom pozostawiam osobiste przyznanie się do tego, co nastąpiło, złożyłam przysięgę wierności Smokowi Odrodzonemu, przysięgę zachowującą ważność do czasu, kiedy stoczona zostanie Tarmon Gai'don".
Javindhra wyglądała, jakby zaczęła się dusić, ale Pevara szepnęła tylko:
- Ta'veren. - Oczywiście nie mogła powiedzieć nic innego. „Ta'veren" to było jej ulubione wyjaśnienie wszystkich niepokojących plotek, napływających z Cairhien.
Tsutama na moment nie przerwała lektury.
- „Co czynię, czynię dla dobra Czerwonych Ajah i dla dobra Wieży. Jeżeli nie zgadzacie się z moją decyzją, poddam się waszemu wyrokowi. Po Tarmon Gai'don. Jak prawdopodobnie słyszałyście, Irgain Fatamed, Ronaille Vevanios i ja zostałyśmy ujarzmione, kiedy Smok Odrodzony wydostał się na wolność pod Studniami Dumai. Później jednak zostałyśmy Uzdrowione przez mężczyznę o imieniu Damer Flinn, który jest jednym z Asha'manów i najwyraźniej w pełni doszłyśmy do siebie. Jakkolwiek nieprawdopodobnie mogłoby to brzmieć, przysięgam na Światłość, jak też na moją nadzieję zbawienia i odrodzenia, że jest to prawda. Czekam z niecierpliwością na powrót do Wieży, gdzie będę mogła po raz drugi złożyć Trzy Przysięgi i potwierdzić na powrót przynależność do mych Ajah oraz do Wieży". - Tsutama zwinęła list i lekko pokręciła głową. - Na tym nie koniec, ale reszta listu to tylko cholerne błagania, byśmy uznały te poczynania za dobre dla Ajah i Wieży. - Błysk w jej oczach zdradzał jednoznacznie, że Sashalle może jeszcze pożałować, jeśli uda jej się przeżyć Ostatnią Bitwę.
- Jeżeli Sashalle naprawdę została Uzdrowiona... - zaczęła Pevara, ale nie potrafiła skończyć zdania. Umoczyła usta w herbacie, a za moment znowu podniosła filiżankę i upiła łyk. Możliwość ta wydawała się zbyt cudowna, była nadzieją, która może stopnieć niczym płatek śniegu pod dotykiem dłoni.
- To niemożliwe - jęknęła Javindhra, chociaż bez większego przekonania. Niemniej słowa wyraźnie były skierowane pod adresem Pevary, na wszelki wypadek, żeby pod żadnym pozorem Najwyższa nie wzięła ich do siebie. Głęboki mars uczynił jej oblicze jeszcze bardziej surowym. - Ujarzmienia nie można Uzdrowić. Prędzej owce będą latać! Sashalle musi mieć jakieś urojenia.
- Toveine mogła się mylić - powiedziała Tsutama głosem bardzo zdecydowanym - choć jeśli tak faktycznie jest nie potrafię pojąć, dlaczego ci przeklęci Asha'mani zrobili Logaina jednym z nich, a cóż dopiero dowódcą, niemniej nie wydaje mi się, żeby Sashalle miała się, cholera, mylić w odniesieniu do samej siebie. W jej liście nie ma nic, co świadczyłoby o jakichkolwiek urojeniach. Czasami przeklęta niemożliwość jest niemożliwością tylko do czasu, aż jakaś kobieta udowodni, iż jest inaczej. Czyli tak. Ujarzmienie może być Uzdrowione. Przez mężczyznę. Ta cholerna szarańcza Seanchan zakuwa w łańcuchy wszystkie potrafiące przenosić kobiety, wśród których znalazła się już pewna liczba sióstr. Dwanaście dni temu... Cóż, równie dobrze jak ja wiecie, co się stało. Świat jest dziś miejscem znacznie bardziej niebezpiecznym niż kiedykolwiek od czasu Wojen z Trollokami, a być może i od samego Pęknięcia. Dlatego też, Pevara, postanowiłam pozwolić na realizację twojego planu w stosunku do tych przeklętych Asha'manów. Jest odrażający i ryzykowny, ale, żebym sczezła, nie mamy innego wyboru. Ty i Javindhra zajmiecie się jego wdrożeniem.
Pevara skrzywiła się. Ale powodem nie była myśl o Seanchanach. Byli ludźmi i niezależnie od tego, jak dziwnymi się posługiwali ter'angrealami, w końcu zostaną pokonani. Skrzywiła się, ponieważ mimo wysiłków zapanowania nad rysami twarzy nie potrafiła przejść do porządku nad tym, co Przeklęci zrobili dwanaście dni temu. A nie mógł to być nikt inny, nikt nie potrafiłby uwolnić tyle Mocy naraz. Na ile tylko mogła, starała się nie myśleć o nich, a także o tym, co osiągnęły. Drugi raz skrzywiła się, gdy usłyszała, jak jej przypisuje się autorstwo propozycji nałożenia na Asha'manów więzi zobowiązań. To jednak było pewnie nieuniknione od chwili, gdy przedstawiła Tsutamie sugestię Tarny, równocześnie wstrzymując oddech w oczekiwaniu nieuchronnego wybuchu. Przytoczyła również argument na rzecz zwiększenia rozmiaru połączonych kręgów i włączenia w nie mężczyzn, czego bezpośrednim powodem była znowuż tamta monstrualna demonstracja Mocy. Ku jej zaskoczeniu żaden wybuch nie nastąpił. Tsutama powiedziała tylko, że się zastanowi, a potem zażądała, aby jej dostarczono z biblioteki odpowiednie materiały na temat kręgów i mężczyzn. Po raz trzeci wszakże skrzywiła się, słysząc, że ma pracować z Javindhrą. W chwili obecnej miała dość na głowie, a poza tym współpraca z Javindhrą nigdy jej się dobrze nie układała. Tamta przeciwstawiała się prawie wszystkim pomysłom, które nie wyszły od niej.
Javindhra wcześniej żywiołowo sprzeciwiała się nakładaniu na Asha'manów więzi zobowiązań, przerażona w równej mierze pomysłem posiadania Strażników przez Czerwone, co robienia Strażnikami mężczyzn potrafiących przenosić, niemniej bezpośredni rozkaz Najwyższej zamknął jej usta. Ale i tak znalazła sposób, by zaprotestować:
- Elaida nigdy na to nie pozwoli - mruknęła. Błyszczące oczy Tsutamy pochwyciły jej spojrzenie. Koścista kobieta z widocznym wysiłkiem przełknęła ślinę.
- Elaida nie dowie się, póki nie będzie za późno, Javindhra. Dotrzymuję jej sekretów: katastrofa ekspedycji przeciwko Czarnej Wieży, katastrofa pod Studniami Dumai... najlepiej, jak potrafię, ponieważ wyniesiona została spośród Czerwonych, ale ona jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin, należy więc do wszystkich Ajah i do żadnych. Oznacza to, że nie jest już Czerwoną, a ta sprawa należy do Czerwonych, nie zaś do niej. - W jej głosie zaczęły pobrzmiewać niebezpieczne tony. I ani razu nie zaklęła. Oznaczało to, iż znajduje się na krawędzi wybuchu furii. - Nie zgadzasz się ze mną w tej kwestii? Zamierzasz poinformować Elaidę, mimo iż w sposób niedwuznaczny powiedziałam, co o tym sądzę?
- Nie, Najwyższa - zapewniła szybko Javindhra, a potem schowała twarz w filiżance. Dziwne, ale można było odnieść wrażenie, że skrywa uśmiech.
Pevara poprzestała na przeczącym ruchu głowy. Jeżeli nie było innego wyjścia, a ona doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma, wówczas Elaida nie może się o niczym dowiedzieć. Dlaczego Javindhra się uśmiechała? Zbyt wiele podejrzliwości.
- Jestem nadzwyczaj zadowolona, że obie się ze mną zgadzacie - ucięła sucho Tsutama, odchylając się na oparcie fotela. - Proszę, możecie już iść.
Zostało jeszcze tylko tyle czasu, ile trzeba było na odstawienie filiżanek i wykonanie ukłonów. Wśród Czerwonych, kiedy Najwyższa rozkazywała, wszystkie słuchały, włącznie z Zasiadającymi. Jedynym wyjątkiem, wedle prawa Wieży, było głosowanie w Komnacie, ale i tu niektóre z Najwyższych potrafiły tak wszystko zorganizować, by każde głosowanie, na którym im zależało, szło po ich myśli. Pevara była pewna, że Tsutama zamierzała być jedną z nich. Zanim się to jednak stanie, walka będzie z pewnością nieprzyjemna. Miała tylko nadzieję, że będzie w stanie odpłacić pięknym za nadobne.
W korytarzu Javindhra wymamrotała coś na temat korespondencji i zanim Pevara zdążyła odpowiedzieć bodaj słowo, pomknęła po białych płytkach posadzki, naznaczonych czerwonym Płomieniem Tar Valon. Pevara wprawdzie nie zamierzała niczego komentować, ale pewna była - równie mocno jak tego, że brzoskwinie są trujące - iż z tamtej będzie niewielki pożytek, a wszystko spadnie na jej głowę. Światłości, to była najgorsza rzecz z możliwych, w najgorszym możliwym momencie.
W swoich apartamentach zabawiła tyle tylko, ile trzeba było, aby zabrać szal z długimi frędzlami i sprawdzić godzinę - za kwadrans południe; poczuła jakby rozczarowanie, że wskazania jej zegara zgadzały się z godziną na czasomierzu Tsutamy - a potem opuściła kwatery Czerwonych i pospieszyła ku dolnym kondygnacjom Wieży, gdzie poniżej kwater sióstr znajdowały się powszechnie dostępne rewiry. Szerokie korytarze oświetlały jasno stojące lampy z odblaśnikami, ale ludzi na nich prawie nie było, przez co przypominały ponure jaskinie o surowych, białych ścianach z gzymsami pod sufitem. Poruszające się niekiedy od przeciągów jaskrawo ubarwione arrasy wyglądały złowieszczo, jakby jedwabie i wełny nagle obudziły się do życia. Nieliczni ludzie, jakich spotkała, bez wyjątku należeli do służby, wszyscy mieli Płomień Tar Valon na piersiach i skrupulatnie przykładali się do swych obowiązków, przerywając je tylko na moment pospiesznego ukłonu. Dzięki temu nie musieli podnosić oczu. W sytuacji, w której Ajah praktycznie rzecz biorąc, podzieliły się na zwalczające obozy, atmosfera w Wieży była ciężka od napięcia oraz antagonizmów i łatwo zarażała służących. A przynajmniej napełniała ich przerażeniem.
Nie była tego pewna, ale przypuszczała, iż w Wieży nie mogło zostać więcej niż dwieście sióstr. Większość bez szczególnej potrzeby nie opuszczała kwater swoich Ajah, dlatego też nie spodziewała się żadnej dziś spotkać. Kiedy więc na kilkustopniowym podejściu łączącym korytarz boczny z głównym zobaczyła Adelornę Bastine, zaskoczyło to ją tak, że aż się wzdrygnęła. Adelorna, która mimo całkowitego braku pretensji do statecznej sylwetki, jakoś potrafiła swej szczupłej postaci nadać imponujący wyraz, przeszła obok, jakby zupełnie nie dostrzegając Pevary. Saldaeanka miała na sobie szal - obecnie poza kwaterami Ajah nie sposób było uświadczyć kobiety bez szala - a za nią szło trzech jej Strażników. Różniący się od siebie fizycznie jak to tylko możliwe, wszyscy mieli przypasane miecze, a ich oczy nawet na moment nie traciły czujności. Strażnicy z mieczami, najwyraźniej strzegący swej Aes Sedai... w Wieży! Ostatnimi czasy widok ten był już dość powszechny, Pevara jednak za każdym razem czuła, jak łzy prawie napływają jej do oczu. Tyle że powodów do płaczu było zbyt wiele. Zamiast martwić się akurat tym, lepiej zająć się sprawą, w której można coś zdziałać.
Tsutama mogła wydać rozkaz nałożenia na Asha'manów więzi zobowiązań, mogła zakazać im informowania Elaidy, ale lepiej porozmawiać z siostrami, które - niewykluczone - rozważały ten pomysł na własną rękę, zwłaszcza w obliczu plotek o trzech Czerwonych siostrach zabitych przez mężczyzn w czerni. Jedną z tych, które miała na myśli, była Tarna Feir, zacznie więc od poufnej rozmowy z nią. Może poda jej imiona innych, podobnie usposobionych. Największym problemem i tak będzie nawiązanie w tej sprawie kontaktu z Asha'manami. Najprawdopodobniej się nie zgodzą, choćby dlatego, że sami już nałożyli więź zobowiązań na pięćdziesiąt jeden sióstr. Światłości świata, pięćdziesiąt jeden! Najlżejsza wzmianka na ten temat będzie wymagała siostry o nadzwyczajnych talentach dyplomatycznych i zdolności wysławiania się. Oraz żelaznych nerwach. Wciąż obracała w głowie rozmaite imiona, gdy dostrzegła kobietę, z którą miała się spotkać; stała na umówionym miejscu, pozornie przyglądając się długiemu gobelinowi.
Drobną, ale smukłą, zawsze otaczała iście królewska aura. Teraz odziana była w bladosrebrne jedwabie, wykończone u nadgarstków i dekoltu nieco ciemniejszą koronką. Na pierwszy rzut oka Yukiri wydawała się całkowicie pochłonięta zdobną materią i zupełnie spokojna. Pevara raz tylko widziała ją w stanie, który mógł się kojarzyć ze zdenerwowaniem - a przecież przesłuchanie Talene mogłoby zszargać nerwy niejednej. Yukiri była oczywiście sama, chociaż ostatnimi czasy ponoć wspominała tu i ówdzie o ponownym wzięciu sobie Strażnika. Bez wątpienia u podstaw tej decyzji spoczywała zarówno obecna sytuacja w Wieży, jak i ich osobiste położenie. Pevara też by nie pogardziła Strażnikiem czy dwoma.
- Jest w tym bodaj ziarno prawdy czy to wszystko fantazja tkacza? - zapytała, dołączając do tamtej. Gobelin przedstawiał bitwę z trollokami z czasów dawno minionych, albo przynajmniej coś w tym stylu. Większość artystycznych przedstawień powstawała długo po fakcie, a tkacze zazwyczaj opierali się wyłącznie na ustnych przekazach. Ten gobelin był na tyle stary, że rozpadłby się, gdyby nie został zabezpieczony Mocą.
- Znam się na gobelinach mniej więcej tak, jak świnia na kowalstwie, Pevara. - Mimo całej elegancji Yukiri zazwyczaj wcześniej czy później zdradzała swoje wiejskie pochodzenie. Poprawiła szal na ramionach, zafalowały srebrno-szare frędzle. - Spóźniłaś się, a więc załatwmy wszystko szybko. Czuję się jak kura obserwowana przez lisa. Marris załamała się tego ranka i sama przyjęłam od niej przysięgę posłuszeństwa, podobnie jak w wypadku innych, jej "jeszcze jedna" jest poza Wieżą. Sądzę, że z buntowniczkami... - zamilkła na widok dwu służących, zbliżających się korytarzem; niosły wielki wiklinowy kosz z praniem, z którego wystawały schludnie złożone pościele. Pevara westchnęła. Na początku wszystko wyglądało tak zachęcająco. Przerażająco i przytłaczająco również, niemniej początek wydawał się znakomity. Talene znała imię tylko „jeszcze jednej" Czarnej siostry, aktualnie przebywającej w Wieży, kiedy jednak Atuan została porwana - Pevara wolała nazywać to „aresztowaniem", choć przy okazji naruszała co najmniej połowę praw Wieży i wiele wiążących obyczajów - kiedy więc Atuan bezpiecznie znalazła się w ich rękach, szybko nakłoniona została do wyjawienia imion bliskich jej sercu: Karale Sanghir, Szara Domani, Marris Thornhill, Brązowa Andoranka. Z nich dwu tylko Karale miała Strażnika, ale on również okazał się Sprzymierzeńcem Ciemności. Na szczęście, kiedy tylko dowiedział się, że jego Aes Sedai go zdradziła, zdołał przyjąć truciznę w piwnicznym pomieszczeniu, gdzie był przetrzymywany w trakcie przesłuchania Karale. „Na szczęście" było w tym wypadku dość dziwnym określeniem, ale przecież Różdżka Przysiąg działała tylko na te, które potrafiły przenosić, samozwańczych śledczych było zaś zbyt mało, aby mogły strzec i doglądać więźniów. Początki były więc obiecujące, choć trudne, ale teraz znalazły się w impasie, który z pewnością potrwa do chwili, gdy jedna z wymienionych wróci do Wieży. Na razie więc mogły tylko zgłębiać wydobyte zeznania, szukając sprzeczności między tym, co siostry twierdziły, że robiły, a tym, czego można było dowieść; zadanie to dodatkowo utrudniał fakt, iż większość sióstr w typowy dla siebie sposób wypowiadała się nadzwyczaj niejasno o swoich przedsięwzięciach. Oczywiście, Talene i pozostałe trzy natychmiast doniosą im, czego się dowiedzą - wymuszała to na nich przysięga posłuszeństwa - ale z pewnością każda wiadomość bardziej doniosła od na przykład: „weź to i zanieś w takie to a takie miejsce", będzie zaszyfrowana w sposób możliwy do odczytania wyłącznie dla tej, która ją wysłała i tej, dla której była przeznaczona. Niektóre tego typu informacje strzeżone były splotem, który powodował zniknięcie atramentu, kiedy niepowołane ręce łamały pieczęć - sztuczka wymagała tak niewielkich ilości Mocy, że łatwo pozostawała niezauważona, a poza tym najwyraźniej nie istniał sposób złamania zabezpieczeń. Nawet jeśli słowo „impas" wydawało się zbyt mocne, trzeba było przyznać, iż fala sukcesów została zredukowana do zwykłego strumyczka. I przez cały czas istniało niebezpieczeństwo, że zwierzyna dowie się o urządzanym na nią polowaniu i sama zmieni się w myśliwych. Niewidzialne myśliwe teraz były niewidzialną zwierzyną. Niemniej dysponowały imionami czterech sióstr gotowych przyznać, że są Sprzymierzeńcami Ciemności, choć zapewne Marris równie szybko jak pozostałe trzy oznajmi, iż odrzuca Cień, żałuje za grzechy i ponownie oddaje się pod opiekę Światłości. Materiału było dość, żeby przekonać każdą siostrę. Czarne Ajah rzekomo wiedziały o wszystkim, co trafiało do gabinetu Elaidy, jednak być może rzecz warta była ryzyka. Pevara nie potrafiła przekonać się do hipotezy Talene, że sama Elaida jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Mimo wszystko inicjatywa poszukiwań wyszła od niej. Zasiadająca na Tronie Amyrlin była w stanie poderwać całą Wieżę. Może rewelacje o prawdziwym istnieniu Czarnych Ajah zdołają dokonać tego, czego nie spowodowało pojawienie się armii rebeliantek, może wreszcie Ajah przestaną reagować na siebie niczym rozjuszone koty i odnajdą zagubioną jedność. Rany Wieży domagały się radykalnych środków. Służące oddaliły się poza zasięg głosu i Pevara już miała sformułować krążącą po głowie propozycję, kiedy Yukiri powiedziała: - Ostatniej nocy Talene otrzymała wiadomość nakazującą jej stawić się przed ich „Najwyższą Radą". - Jej usta skrzywiły się z niesmakiem, jakby jadła coś okropnego. - Jak twierdzi, zdarza się to tylko wówczas, kiedy wezwaną czeka jakiś zaszczyt albo nadzwyczaj poważne zadanie. Albo kiedy ma być poddana przesłuchaniu. - Jej wargi wciąż mełły poprzednie paskudztwo. Z tego co się dowiedziały, środki, jakich Czarne Ajah używały podczas interrogacji, były równie ohydne, co niewiarygodne. Wbrew woli zmusić kobietę, żeby dołączyła do kręgu? Wykorzystać krąg do zadawania bólu? Pevara czuła, jak wywraca się jej żołądek. - Talene nie sądzi, aby czekał ją jakiś zaszczyt bądź zadanie - ciągnęła - a więc błagała, żeby ją gdzieś ukryć. Saerin zamknęła ją w pomieszczeniu na najniższym poziomie piwnic. Talene może się mylić, ale zgadzam się z Saerin. Pozwolić jej pójść, to jak wpuścić psa do kurnika i mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.
Pevara od jakiejś chwili przyglądała się gobelinowi, wiszącemu ponad ich głowami. Zbrojni wymachiwali mieczami i toporami, wbijali włócznie i halabardy w wielkie, człekokształtne postaci o pyskach dzików i wilków, z koźlimi i baranimi rogami. Bez wątpienia tkacz widział na własne oczy trolloki. Albo przynajmniej ich dokładne wizerunki. Ramię w ramię z trollokami walczyli ludzie. Sprzymierzeńcy Ciemności. Niekiedy walka z Cieniem wymagała rozlewu krwi. I rozpaczliwych środków.
- Niech Talene idzie na to spotkanie - zaproponowała. - Wszystkie pójdziemy. Nie będą się nas spodziewać. Możemy je pozabijać, schwytać i tym samym odciąć łeb Czarnej bestii. Najwyższa Rada musi znać imiona wszystkich. Zniszczymy Czarne Ajah.
Yukiri wzięła w dwa smukłe palce frędzle szala Pevary i zaczęła się im ostentacyjnie przyglądać.
- Zaiste, czerwone. Przez chwilę myślałam, że zzieleniały. Wiesz, że tamtych będzie trzynaście. Nawet jeśli część z nich znajduje się poza Wieżą, pozostałe sprowadzą inne siostry.
- Wiem - niecierpliwie odpowiedziała Pevara. Talene okazała się prawdziwą fontanną informacji, z których większość była bezużyteczna, sporo przerażających, niemalże przekraczających zdolność pojmowania. - Pójdziemy wszystkie. Możemy rozkazać Zerah i innym, żeby walczyły po naszej stronie, do Talene i jej zgrai to się również odnosi. Zrobią, co im się każe. - Na początku miała mocno ambiwalentne uczucia wobec tej przysięgi posłuszeństwa, ale z czasem do wszystkiego można przywyknąć.
- To nas osiemnaście przeciwko trzynastu - zamyśliła się Yukiri, ale jej głos brzmiał jakby nazbyt pogodnie. Nawet sposób, w jaki poprawiała szal na ramionach, promieniował pogodą ducha. - Oraz wszyscy, którzy zostaną przez tamte uznani za niezbędnych dla ochrony spotkania. Najbardziej o swoje sakiewki troszczą się złodzieje. - Ostatnie zdanie zabrzmiało denerwująco niczym stare przysłowie. - Najlepiej uznać, że siły będą wyrównane, może ze wskazaniem na "nie". Jak wiele z nas zginie w zamian za złapanie czy zabicie ilu z nich? A co ważniejsze, ile z nich ucieknie? Pamiętaj, że spotykają się zamaskowane. Jeżeli choć jedna ucieknie, nie będziemy wiedziały, kto to był, ale ona będzie znała nas i wkrótce będą wiedziały wszystkie Czarne Ajah. W moich oczach nie wygląda to na odrąbanie łba kurczakowi, raczej próba zapasów z panterą w ciemnościach. - Pevara otworzyła usta, a potem zamknęła je bez jednego słowa. Yukiri miała rację. Sama powinna policzyć siły i dojść do podobnego wniosku. Z drugiej strony chciała się bić, z czymś, z czymkolwiek i nic dziwnego. Głowa jej Ajah zdradzała objawy szaleństwa; otrzymała rozkaz, by przekonać Czerwone, które zgodnie ze starożytnym zwyczajem na nikogo nie nakładały więzi zobowiązań, żeby teraz postąpiły inaczej, a w grę nie wchodzili jacyś tam mężczyźni, lecz Asha'mani; polowanie na Czarne siostry w Wieży znalazło się w ślepym zaułku. Bić się? Miała ochotę gryźć cegły zębami. Uznała, że ich spotkanie dobiegło końca, w końcu przyszła tylko po to, by się dowiedzieć, jak postępują sprawy z Marris i zebrać gorzkie, jak okazało się, żniwo wiedzy, ale Yukiri wzięła ją pod ramię. - Przejdźmy się jeszcze odrobinę. Stoimy tu już zbyt długo, a chciałabym cię jeszcze o coś zapytać. - W obecnych czasach na widok Zasiadających Komnaty różnych Ajah, przestających ze sobą zbyt długo, plotki rosły niczym grzyby po deszczu. Z jakiegoś powodu rozmowa podczas przechadzki nie wzbudzała większego poruszenia. Nie było w tym sensu, ale tak się sprawy miały. Yukiri dłuższy czas zabrało przejście do sedna sprawy. Płytki posadzki, po której szły, zdążyły się zmienić z zielonej i niebieskiej mozaiki na żółtą i brązową. Wciąż znajdowały się w jednym z głównych korytarzy, łagodnym łukiem spirali okrążającym Wieżę, przeszły pięć pięter, nie spotykając nikogo, zanim wreszcie przemówiła: - Czy Czerwone mają jakieś wiadomości od sióstr z ekspedycji Tovaine?
Pevara omal nie potknęła się o własne stopy. Ale przecież powinna się tego spodziewać. Tovaine nie mogła być jedyną, która napisała z Cairhien.
- Od samej Tovaine - odrzekła, a potem opowiedziała prawie o wszystkim, co znajdowało się w liście Tovaine. W zaistniałych okolicznościach nic innego zrobić nie mogła. Zataiła tylko oskarżenia pod adresem Elaidy oraz datę przybycia listu. Ta pierwsza kwestia pozostawała wyłącznie w gestii jej Ajah, jak wierzyła, podczas gdy druga wymagałaby dalszych wyjaśnień.
- My otrzymałyśmy informacje od Akoure Vayet. - Yukiri przeszła w milczeniu kilka kroków, po czym mruknęła: - Krew i krwawe popioły!
Brwi Pevary uniosły się, jakby kierowane własną wolą. Słyszała wcześniej dosadne słowa z ust Yukiri, ale nigdy przekleństw. Zwróciła jednak uwagę, że tamta też nie powiedziała, kiedy przyszedł list od Akoure. Czy Szare otrzymywały inną jeszcze korespondencję z Cairhien, od sióstr, które złożyły przysięgę Smokowi Odrodzonemu? Nie mogła zapytać. W ramach polowania gotowe były poświęcić za siebie życie, ale sprawy Ajah pozostawały sprawami Ajah.
- Co zamierzasz zrobić z tą informacją?
- Dla dobra Wieży zataimy ją. Wiedzą tylko Zasiadające Komnaty i głowa naszych Ajah. Evanellein jest za usunięciem Elaidy, ale teraz nie możemy do tego dopuścić. W obliczu tego, co się stało z Wieżą, konieczności uporania się z Seanchanami i Asha'manami, być może nigdy nie nadejdzie właściwy moment. - Powiedziała to wszystko tonem nieszczególnie uszczęśliwionym.
Pevara zdusiła nabrzmiewającą w niej irytację. Nie lubiła Elaidy, ale przecież nie trzeba lubić Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Wśród noszących stułę była niezmierzona liczba nie dających się lubić kobiet, ale ich zasługi dla Wieży nie ulegały wątpliwości. Ale czy niewola pięćdziesięciu jeden sióstr może być nazwana zasługą? Czy zasługują na tę nazwę Studnie Dumai, gdzie poległy cztery siostry, a ponad dwadzieścia trafiło w inny rodzaj niewoli, w moc ta'veren? Nieważne. Elaida wywodziła się z Czerwonych, a nazbyt wiele czasu już minęło, odkąd Czerwona doszła do stuły i laski. Gdy tylko pojawiły się buntowniczki, wszystkie te pospieszne działania i nieprzemyślane decyzje stały się sprawą przeszłości, a uratowanie Wieży przed Czarnymi Ajah stanowić będzie odkupienie jej wszystkich porażek.
Oczywiście ujęła to innymi słowami.
- Ona jest odpowiedzialna za nasze poszukiwania, Yukiri, pod jej auspicjami powinnyśmy doprowadzić je do końca. Światłości, wszystkiego, czego się dotąd dowiedziałyśmy, dowiedziałyśmy się przez czysty przypadek, a teraz mamy impas. Jeśli chcemy posunąć się dalej, potrzebujemy autorytetu Zasiadającej na Tronie Amyrlin.
- Nie wiem - powiedziała niepewnie tamta. - Wszystkie cztery potwierdzają, że Czarne wiedzą o wszystkim, co dzieje się w gabinecie Elaidy. - Zagryzła wargę i nerwowo wzruszyła ramionami. - Może gdybyśmy się spotkały z nią samą, gdzieś poza gabinetem...
- Tu jesteście. Szukałam was wszędzie.
Pevara z całkowitym spokojem odwróciła się w stronę właścicielki głosu dobiegającego zza ich pleców, ale Yukiri wyraźnie drgnęła i wyszeptała jakieś kwaśne słowa. Jeśli się nie poprawi, będzie równie nieznośna jak Doesine. Albo Tsutama.
Seaine szła w ich stronę szybkim krokiem, aż kołysały się frędzle jej szala, czarne brwi uniosły się na widok spojrzenia Yukiri. Jakie to typowe dla Białych - zawsze logicznych i często ślepych na cały świat. Seaine trochę zbyt często sprawiała wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazły.
- Szukałaś nas? - Yukiri prawie wysyczała te słowa, wspierając dłonie na biodrach. Mimo drobnej postaci potrafiła w przekonujący sposób dać pokaz szalejącego gniewu. Bez wątpienia po części powodem był fakt, że wcześniej dała się podejść, z drugiej strony jednak zdecydowanie uważała, że dla własnego dobra Seaine powinna być wciąż pilnowana, niezależnie od zdania Saerin, a tu proszę... ta sobie chodzi, gdzie chce, i na dodatek sama.
- Ciebie, Saerin, którejkolwiek z nas - spokojnie odparła Seaine. Jej wcześniejsze lęki, strach przed tym, że Czarne Ajah dowiedzą się o zadaniu zleconym przez Elaidę, całkiem już się rozwiały. Błękitne oczy patrzyły ciepło, poza tym jednak cała była typową Białą, kobietą lodowatego panowania nad sobą. - Mam naglące wieści - powiedziała tonem, który wskazywał na coś wręcz przeciwnego. - Oto mniej istotna. Tego ranka wpadł mi w ręce list od Ayako Norsoni, który przyszedł do Wieży kilka dni temu. Z Cairhien. Ona, Tovaine i wszystkie pozostałe wpadły w ręce Asha'manów i... - Przekrzywiła głowę i wpatrywała się to w jedną, to w drugą. - Nie jesteście zaskoczone. Oczywiście. Wy też otrzymałyście listy. Cóż, tak czy siak, w tej sprawie nic już nie można zrobić.
Pevara wymieniła spojrzenia z Yukiri, a potem powiedziała:
- To jest ta mniej nagląca sprawa, Seaine?
Opanowanie Zasiadającej Komnaty w imieniu Białych rozwiało się jak dym, jego miejsce zastąpił grymas zmartwienia, zaciskający usta i rysujący zmarszczkami kąciki oczu. Skurczone w pięści ręce wpiły się w szal.
- Jeśli o nas chodzi, tak. Właśnie wracam ze spotkania z Elaidą. Chciała wiedzieć, jak mi idzie. - Seaine wciągnęła głęboki oddech. - Z odkryciem dowodu na to, iż Alviarin prowadzi zdradziecką korespondencję ze Smokiem Odrodzonym. Naprawdę, za pierwszym razem mówiła tak okrężnie, w tak zawoalowany sposób, że nic dziwnego, iż nie zrozumiałam, o co jej chodzi.
- Lis już chodzi po moim grobie - szepnęła Yukiri. Pevara przytaknęła. Pomysł, żeby porozmawiać z Elaidą, wyparował niczym letnia rosa. Przekonanie, że Elaida nie jest Czarną Ajah, opierało na tym, iż to ona zainicjowała poszukiwania, ale skoro o nic takiego nie chodziło... Przynajmniej Czarne Ajah nie miały pojęcia o ich istnieniu. To im chociaż zostało. Ale na jak długo?
- Po moim też - dodała cicho.
Alviarin szła przez korytarze niższej Wieży, roztaczając wokół siebie atmosferę spokoju, której to maski nigdy nie zrzucała. Mimo stojących lamp z odblaśnikami noc zdawała się wylewać ze ścian, duchy cieni tańczyły tam, gdzie żadnych nie powinno być. Z pewnością były to tylko igraszki wyobraźni, ale świadomość tego faktu nie płoszyła nieustannego ruchu na skraju pola widzenia. Korytarze były właściwie zupełnie puste, choć właśnie dobiegła końca druga tura kolacji. W obecnych czasach większość sióstr wolała, by jedzenie przynoszono im na pokoje, niemniej najbardziej zdecydowane i uparte z nich okazjonalnie schodziły do refektarza, a tylko zupełna garstka trwała przy dawnych obyczajach. Nie mogła ryzykować, że któraś zobaczy ją podnieconą lub zdjętą pośpiechem; nie powinny dojść do wniosku, że ukradkiem załatwia jakieś niejasne sprawy. Po prawdzie, to w ogóle nie lubiła, jak się jej przyglądano. Na zewnątrz opanowana, w środku aż się gotowała.
Nagle przyłapała się na tym, że wciąż muska palcami miejsce na czole, gdzie dotknął ją Shaidar Haran. Gdzie Wielki Władca naznaczył ją jako swoją. Wraz z tą myślą wezbrała w niej histeria, ale siłą woli zachowała panowanie nad sobą i tylko delikatnie wygładziła suknię. Ten ruch da jakieś zajęcie dłoniom. Wielki Władca ją naznaczył. Najlepiej o tym nie myśleć. Ale w jaki sposób nie myśleć? Wielki Władca... Na jej obliczu niezmiennie trwał wyraz całkowitego opanowania, wewnątrz kłębiło się upokorzenie, nienawiść i coś, co zapewne należałoby nazwać skowytem najczystszego przerażenia. Ale liczył się tylko zewnętrzny spokój. I ziarno nadziei, jakie jej zostało. To też się liczyło. Nadzieja ta dotyczyła kwestii tak dziwnej, że prawie nie zasługującej na swoje miano, ale cenne było wszystko, dzięki czemu można utrzymać się przy życiu.
Zatrzymała się przed gobelinem, na którym kobieta w ozdobnej koronie klęczała przed którąś Amyrlin z minionych wieków i udawała, że mu się przygląda, równocześnie rzucając ukradkowe spojrzenia na lewo i prawo. Korytarz był równie pozbawiony życia, co opustoszały grobowiec. Szybkim ruchem wsunęła rękę za krawędź gobelinu i w jednej chwili już wędrowała z powrotem, ściskając zwitek z wiadomością. Prawdziwy cud, że dotarła do niej tak szybko. Papier zdawał się palić jej dłoń, ale tu nie mogła go przeczytać. Odmierzonym krokiem wracała niechętnie do kwater Białych Ajah. Z pozoru całkowicie spokojna i niewzruszona. Wielki Władca ją naznaczył. Inne siostry będą się jej przyglądały.
Białe były najmniejszymi ze wszystkich Ajah, a obecnie w Wieży przebywało niewiele ponad dwadzieścia sióstr, jej wydało się wszak, że chyba wszystkie zgromadziły się w głównym hallu. Spacer po nieskazitelnie białych płytkach posadzki był niemal wyzwaniem.
Mimo później pory Seaine i Ferane miały szale na ramionach, najwyraźniej wybierały się dokądś, a Seaine uśmiechnęła się do niej współczująco - wzbudzając tym samym w Alviarin mordercze zapędy wobec swej Zasiadającej, która zawsze wtykała nos w nie swoje sprawy. Na obliczu Ferane nie było nawet śladu sympatii. Zmarszczyła brwi, zdradzając rozgniewanie, na które z pewnością nie pozwoliłaby sobie żadna z pozostałych sióstr. Wszystko co Alviarin mogła uczynić, to zignorować miedzianoskórą kobietę, starając się, by nie zrobić tego w sposób nazbyt ostentacyjny. Ferane nie bardzo kojarzyła się z typową Domani - krępa i przysadzista, z dobroduszną zazwyczaj twarzą i smugą atramentu na nosie - ale Pierwsza Rezonerka posiadała jak najbardziej właściwy swemu pochodzeniu, żywiołowy temperament. Zdolna była do wyznaczenia srogiej pokuty za najdrobniejsze nawet przewinienie, nie mówiąc już o siostrze, która jej zdaniem „zniesławiła" tak siebie, jak Białe.
Ajah nadzwyczaj dotkliwie odczuły hańbę, jaką było pozbawienie jej stuły Opiekunki. Większość gniewała również utrata wpływów. Na każdym kroku gorzały złe spojrzenia i to również w oczach tych, które powinny by posłuszne każdemu jej rozkazowi. Pozostałe demonstracyjnie odwracały się plecami.
Równym, wolnym krokiem pokonała zasieki tych wszystkich spojrzeń i afrontów, ale i tak czuła, że palą ją policzki. Próbowała skupić uwagę wyłącznie na uspokajającym wystroju kwater Białych. Na praktycznie pozbawionych ozdób białych ścianach, wzdłuż których stały lustra w srebrnych oprawach, wisiały pojedyncze gobeliny, przedstawiające pokryte śniegiem szczyty, cieniste lasy, bambusowe gaje prześwietlone ukośnymi promieniami słońca. Od czasu wyniesienia do szala przywoływała te obrazy w chwilach, gdy poszukiwała ukojenia od nadmiaru napięcia. Wielki Władca ją naznaczył. Ścisnęła fałdy sukni, próbując opanować rozedrgane dłonie. Wiadomość zdawała się gorzeć w palcach. Równy, odmierzony krok.
Dwie siostry, które przed momentem minęła, zignorowały jej obecność, ale tylko dlatego, że jej zwyczajnie nie zauważyły. Astrelle i Tesan omawiały kwestię psującej się żywności. „Omawiały" nie było właściwym słowem, kłóciły się - mimo nieporuszonych twarzy ich oczy gorzały, a głosy prawie drżały od przepełniających je emocji. Obie były arytmetyczkami - jakby logikę można było sprowadzić do liczb - i najwyraźniej nie zgadzały się, jak owych liczb należy używać.
- Jeżeli liczyć to wedle Odchylenia Standardowego Radun, wynik jest jedenaście razy większy, niż powinien być - mówiła Astrelle podniesionym głosem. - Co więcej, uważam że nie sposób wytłumaczyć tego inaczej, jak zaznaczającym się wpływem Cienia...
Tesan weszła jej energicznie w słowo, aż zastukały paciorki niezliczonych cienkich warkoczyków.
- Cień, tak, ale Odchylenie Standardowe Radun uważane jest już za zdezaktualizowane. Powinnaś wziąć Pierwszą Regułę Średnich Covane i obliczyć osobno dla zgniłego i gnijącego mięsa. Właściwy wynik jest, jak twierdzę, trzynaście i dziewięć. Nie sprawdziłam go jeszcze w odniesieniu do mąki, fasoli i rzepy, ale wydaje się intuicyjnie oczywiste, że...
Astrelle nadęła się, a ponieważ była pulchną kobietą o pokaźnym łonie, wyglądało to imponująco.
- Pierwsza Reguła Covane? - wybuchła, wchodząc tamtej w słowo. - Nie została jeszcze efektywnie udowodniona. Metody adekwatne i właściwie dowiedzione zawsze są lepsze od jakichś nieeleganckich...
Alviarin przeszła obok nich, uśmiechając się. Ktoś w końcu zauważył, że dłoń Wielkiego Władcy spoczęła na Wieży. Ale żadna wiedza nie pozwoli im odmienić istniejącego stanu rzeczy. Uśmiechała się, ale krótko, ponieważ radość zniknęła jak zdmuchnięta, gdy usłyszała obok siebie głos:
- Też będziesz się krzywić, Ramesa, kiedy cię będą chłostać codziennie przed śniadaniem - powiedziała Norine, zdecydowanie zbyt głośno i najwyraźniej po to, żeby Alviarin usłyszała. Ramesa, szczupła, wysoka kobieta, w haftowanej białą nicią sukni z naszytymi na rękawach dzwoneczkami, wyglądała na zdziwioną sposobem, w jaki się do niej zwrócono i zapewne było to niekłamane zdziwienie. Norine miała tylko garstkę przyjaciółek, ale teraz ciągnęła dalej, rzucając spojrzenia w stronę Alviarin, żeby upewnić się, czy ta słyszy: - Jest rzeczą całkowicie irracjonalną nazywanie pokuty prywatną i udawanie, że się nic nie stało, kiedy pokutę wyznaczyła Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Ale trzeba ci wiedzieć, że jej racjonalność moim zdaniem była zawsze mocno przeceniana.
Na szczęście Alviarin zostało naprawdę niewiele do własnych apartamentów. Weszła do środka, starannie zamknęła za sobą drzwi i zasunęła zasuwkę. Zapewne żadna z sióstr nie będzie miała ochoty jej przeszkadzać, ale nie dlatego przeżyła dotąd, że podejmowała ryzyko, którego podejmować nie musiała. Lampy świeciły, na białym marmurowym kominku płonął niewielki ogień, rozpraszając chłód wczesnowiosennego wieczoru. Przynajmniej służba wciąż wypełniała swoje obowiązki. Lecz nawet służba wiedziała.
Po jej policzkach zaczęły w milczeniu płynąć łzy upokorzenia. Miała ochotę zabić Silvianę, oznaczałoby to jednak tylko tyle, że każdego ranka chłostałaby ją nowa Mistrzyni Nowicjuszek, póki Elaida się nie zmiłuje. Wyjąwszy tylko to, że Elaida nigdy się nie zmiłuje. Zabicie jej pewnie miałoby więcej sensu, ale tego rodzaju morderstwa należało ostrożnie reglamentować. Zbyt wiele niewyjaśnionych śmierci z pewnością wywołałoby pytania, może nawet niebezpieczne.
Zrobiła wszakże wszystko, co tylko mogła, żeby zaszkodzić Elaidzie. Wieści od Katerine na temat tamtej bitwy szerzyły się wśród Czarnych Ajah i przedostawały nawet do innych. Podsłuchała siostry nie należące do Czarnych, jak w szczegółach omawiały historię Studni Dumai, a jeżeli szczegóły rozrastały się w miarę opowiadania, tym lepiej. Wkrótce podobny los czeka wieści z Czarnej Wieży, które zapewne rozniosą się po Białej Wieży w ten sam sposób. Szkoda, że tego nie wystarczy, aby Elaidę pogrążyć w niełasce i doprowadzić do jej detronizacji - a nie wystarczy w obliczu tych przeklętych buntowniczek właściwie już u bram Tar Valon. Niemniej, mając na głowie Studnie Dumai i tamtą katastrofę w Andorze, nie będzie mogła zniweczyć tego, co Alviarin już udało się zbudować. Rozkazano jej strzaskać Białą Wieżę od środka. Siać niezgodę i zamęt w każdym krańcu Wieży. Kiedy usłyszała ten rozkaz, jakaś jej część zareagowała bólem, jakaś jej część wciąż jeszcze ten ból czuła, ale Wielki Władca był depozytariuszem zasadniczej części jej lojalności. Dziełem samej Elaidy było pierwsze pęknięcie w Wieży, Alviarin natomiast zniszczyła jej połowę tak, że nie nadawała się już do naprawy.
Nagle zrozumiała, że znowu dotyka tego miejsca na czole i natychmiast opuściła rękę. Nie było tam żadnego znamienia, nic, co można wyczuć lub zobaczyć. Ale za każdym razem, gdy patrzyła w lustro, nie potrafiła się powstrzymać, żeby nie sprawdzać. I czasami wydawało jej się, że inni przyglądają się jej czołu, jakby widzieli coś, co umknęło jej oczom. To były niemożliwe, irracjonalne myśli, a przecież ciągle powracały. Otarła łzy z twarzy wierzchem dłoni wciąż ściskającej wiadomość zza gobelinu, drugą wyciągnęła dwie następne z sakwy przy pasie i podeszła do biurka pod ścianą.
Biurko było całkiem zwyczajne, pozbawione zdobień, podobnie jak większość jej mebli, co, jak podejrzewała, stanowiło tylko wynik indolencji rzemieślników. Zresztą kwestia była bez znaczenia, jak dotąd meble wywiązywały się z przeznaczonych im funkcji i tylko to było ważne. Położyła trzy wiadomości na blacie biurka obok małej, poszczerbionej miedzianej miseczki, potem z sakwy wydobyła klucz, otworzyła okuty mosiądzem kufer stojący obok i zaczęła przeglądać zgromadzone w nim skórzane segregatory, póki nie znalazła poszukiwanego - wszystkie były otoczone osłonami, tak że w wypadku, gdyby dotknęła ich niepowołana ręka, atrament natychmiast by zniknął. W użyciu funkcjonowało zbyt wiele szyfrów, aby miała obciążać pamięć znajomością wszystkich. Utrata tych materiałów byłaby ciężkim ciosem, ich odtworzenie wiązałoby się z istną męką, stąd mocny kufer i dobry zamek.
Szybko rozdarła cienkie paski papieru chroniące wiadomość zza gobelinu, przysunęła je do płomienia lampy, a potem upuściła do miski, w której się dopaliły. Na paskach były tylko wskazówki odnośnie do tego, gdzie zostawić wiadomość, po jednej dla każdej z kobiet w długim łańcuchu, plus kilka dodanych wyłącznie dla kamuflażu liczby stadiów, jakie musiała pokonać wiadomość. Więcej środków ostrożności nie sposób było przedsięwziąć. Nawet siostry bliskie jej sercu wierzyły jej nie bardziej niż ona im. Tylko trzy z grona Najwyższej Rady znały jej tożsamość, a gdyby istniała taka możliwość, nie dopuściłaby nawet do tego. Nigdy dosyć środków ostrożności, zwłaszcza w obecnych czasach.
Po odczytaniu - pochylona zdekodowała wiadomość, zapisując jawny tekst na drugiej kartce - sam tekst potwierdził tylko jej przeczucia z ubiegłej nocy, kiedy Talene się nie pojawiła. Tamta opuściła kwatery Zielonych wczesnym rankiem, zabierając ze sobą tylko juki i niewielki kuferek. Ponieważ nie miała służby, niosła wszystko sama. Nikt najwyraźniej nie wiedział, dokąd się udała. Zasadniczą kwestią pozostawało, czy przeraziła się wezwania przed Najwyższą Radę, czy chodziło o coś zupełnie innego? O coś innego, zdecydowała Alviarin. Talene patrzyła na Yukiri i Doesine, jakby oczekiwała od nich... wskazówki. Pewna była, że jej się nie zdawało. A może? Niemniej to było już najdrobniejsze ziarnko nadziei. Musi chodzić o coś więcej. Naprawdę potrzebowała zagrożenia dla Czarnych, w przeciwnym razie Wielki Władca mógł przestać je chronić.
Ze złością oderwała dłoń od czoła.
Ani razu nie brała pod uwagę wykorzystania skrzętnie ukrytego, małego ter'angreala, żeby wezwać Mesaanę. Przede wszystkim, co było absolutnie najważniejsze, tamta z pewnością zamierzała ją zabić, wyraźnie wbrew założeniom ochrony zapewnianej przez Wielkiego Władcę. W tej samej chwili gdy ochrona ta zniknie. Widziała przecież twarz Mesaany, poznała jej upokorzenie. Żadna kobieta nie zapomni o czymś takim, zwłaszcza jedna z Wybranych. Każdej nocy śniła o zabiciu Mesaany, często na jawie wyobrażała sobie, jak można tego dokonać - tylko w sytuacji, gdy uda jej się podejść ją tak, żeby o tym nie wiedziała. Tymczasem potrzebne były jej dalsze dowody. Najprawdopodobniej ani w oczach Mesaany, ani Shaidara Harana zachowanie Talene nie będzie potwierdzeniem niczego. Czasami, choć nadzwyczaj rzadko, zdarzało się przecież, że siostry panikowały i uciekały, a przypuszczenie, iż Mesaana oraz Wielki Władca są tego nieświadomi, oznaczało dopraszanie się o kłopoty.
Przytknęła po kolei do płomienia świecy zaszyfrowaną wiadomość i jej jawną treść, a potem trzymała każdą kartkę za rożek, póki ogień niemal nie poparzył palców i dopiero wtedy upuszczała na kopczyk popiołów w misce. Za pomocą gładkiego, czarnego kamienia, który służył jej za przycisk do papierów, miażdżyła je dokładnie i mieszała popioły. Nie wydawało jej się prawdopodobne, by ktoś potrafił odtworzyć słowa ze spalenizny, ale mimo to...
Wciąż na stojąco odcyfrowała dwie pozostałe wiadomości i dowiedziała się, że Yukiri oraz Doesine śpią w pokojach zabezpieczonych przed wtargnięciem. Nie było w tym nic zaskakującego - w obecnych czasach dotyczyło to pewnie większości sióstr w Wieży - ale oznaczało, że porwanie ich może być trudne. Takie przedsięwzięcia zazwyczaj przeprowadzano najgłębszą nocą, rękoma sióstr z macierzystych Ajah danej kobiety. Zresztą wciąż się może okazać, że te spojrzenia były efektem zbiegu okoliczności albo igraszką wyobraźni. Powinna się nad tym zastanowić raz jeszcze.
Z westchnieniem wzięła z kufra kilka małych segregatorów i miękko osunęła się na wyściełane poduszką z gęsiego pierza krzesło za biurkiem. Niemniej okazało się, że ruch był i tak zbyt gwałtowny, siadając, skrzywiła się z bólu. Zdusiła nabrzmiewający w gardle jęk. Z początku poniżenie, jakiego przysparzały jej rózgi Silviany, uznawała za znacznie gorsze od bólu, ale ból przez to nie znikał. Jej pośladki były jednym siniakiem. A jutro Mistrzyni Nowicjuszek pogorszy jeszcze stan rzeczy. A pojutrze i następnego dnia... Ponura wizja niekończących się dni wycia pod rózgą Silviany i unikania spojrzeń sióstr, które doskonale wiedziały, co się dzieje w gabinecie Mistrzyni Nowicjuszek.
Spróbowała odegnać od siebie te myśli, umoczyła nową stalówkę w atramencie i zaczęła pisać zaszyfrowane rozkazy na cienkich karteczkach papieru. Talene, rzecz jasna, należy znaleźć i sprowadzić z powrotem. Na karę i egzekucję, jeśli tylko zwyczajnie spanikowała, w przeciwnym zaś wypadku, to znaczy, jeżeli znalazła sposób na złamanie przysiąg... Alviarin tej właśnie nadziei się trzymała, gdy kazała dokładnie obserwować Yukiri i Doesine. Znajdzie się jakiś sposób, żeby je pojmać. A jeśli nawet okaże się, że wszystko było rzeczą przypadku i imaginacji, na pewno jakaś korzyść przyjdzie z ich przesłuchania. Sama będzie kierować strumieniami kręgu. Na pewno się uda.
Zatopiona w pisaniu, nie zdawała sobie sprawy, że jej uniesiona dłoń błądzi po czole, poszukując niewidzialnego znamienia.
Promienie popołudniowego słońca kładły się ukosem pod koronami wysokich drzew, rosnących na grzbiecie wzgórza ponad wielkim obozem Shaido, w powietrzu tańczyły plamki światła, ptaki śpiewały w gałęziach. W trzepocie barw przemykały sójki i jakieś czerwone ptaki. Galina zapatrzyła się w górę i uśmiechnęła. Rankiem spadł ulewny deszcz, po którym zostały rozproszone wolno płynące obłoki, lecz w powietrzu wciąż czuć było chłodne tchnienie. Siwa klacz Galiny o łukowato sklepionej szyi i żywym chodzie z pewnością musiała wcześniej należeć do jakiejś szlachcianki lub bogatego kupca. Nikt inny - prócz, oczywiście, siostry - nie mógłby sobie pozwolić na tak szlachetne zwierzę. Uwielbiała przejażdżki na klaczy, której dała imię Chyża, ponieważ któregoś dnia miała ją chyżo ponieść ku wolności; wolny czas samotności wykorzystywała na rozmyślania o tym, co z odzyskaną wolnością pocznie. Miała już szczegółowe plany, jak odpłaci tym, którzy ją zawiedli, poczynając od Elaidy. Rozkoszowała się każdym etapem tych planów, najwięcej radości dostarczał jej sam moment ich zwieńczenia.
Radość tę wszakże odczuwała w sposób niezmącony tylko wówczas, gdy udawało jej się zapomnieć, że przywilej samotnych wycieczek stanowił jedynie szczególnie dobitną oznakę faktu, iż Therava posiadała ją bez reszty, podobnie jak grubą, białą szatę, którą nosiła, jej wysadzany ognistymi łzami pasek i obrożę. I jak zawsze, wraz z tą myślą jej uśmiech przeszedł w ponury grymas. Ozdóbki dla pieska, który mógł się bawić do woli, ale tylko w chwilach, gdy nie zabawiał swojej pani. Przecież nie mogła zdjąć tych drogocennych symboli swej niewoli, nawet tutaj. Ktoś mógłby zobaczyć. Przyjechała w to miejsce, aby być jak najdalej od Aielów, ale skąd pewność, że nie ma ich w lesie? Therava mogła się dowiedzieć o jej wypadach. Niełatwo przyznać, ale rozpaczliwie bała się sokolookiej Mądrej. Therava nawiedzała jej sny i nigdy nie były one przyjemne. Często budziła się spocona i zalana łzami. Pobudka z koszmaru przynosiła zawsze ulgę, choć często do rana już nie potrafiła zmrużyć oczu.
Podczas tych przejażdżek nie wiązał jej żaden wyraźny rozkaz zabraniający ucieczki, ale to tylko pogłębiało jej rozgoryczenie. Therava wiedziała, że Galina wróci, niezależnie jak źle była traktowana, ponieważ tak naprawdę niewoliła ją nadzieją, iż pewnego dnia zdjęta zostanie z niej ta przeklęta przysięga posłuszeństwa. I będzie znowu mogła przenosić, kiedy i jak zechce. Sevanna czasami kazała jej przenosić, czy podczas wykonywania jakichś podłych obowiązków, czy po prostu dlatego, żeby zademonstrować swą władzę, zdarzało się to jednak tak rzadko, iż łaknęła nawet tych nielicznych okazji, kiedy przynajmniej mogła na moment objąć saidara. Therava natomiast nadzwyczaj rzadko pozwalała jej zaledwie dotknąć źródła, a choć Galina błagała i pełzała przed nią, nie było mowy o przeniesieniu bodaj strumyczka. Niekiedy długo czołgała się w prochu, błagając o ten jeden okruch Mocy - na nic. Przyłapała się na tym, że zgrzyta zębami i zmusiła się, by przestać.
Może tę przysięgę anulować można nie tylko różdżką znajdującą się w posiadaniu Theravy, ale również Różdżką Przysiąg w Wieży, skąd jednak wziąć pewność? Mimo wszystko nie były identyczne. Wedle jej zrozumienia różnice dotyczyły tylko oznaczeń, ale niewykluczone, że były to różnice decydujące. Nie ośmieliłaby się uciec bez różdżki Theravy. Mądra często zostawiała ją na wierzchu w namiocie, ale powiedziała wcześniej: „Nigdy nie weźmiesz jej do ręki".
Tak więc Galina mogła dotknąć grubego jak nadgarstek białego pręta, głaskać jego gładką powierzchnię, ale jakkolwiek próbowała, nie potrafiła zamknąć na nim ręki. Chyba żeby ktoś jej podał różdżkę... Liczyła, że jej świadomość nie zakwalifikuje tego, jako „wzięcia do ręki". Na pewno. Myśl, że mogłaby się mylić, napawała ją najgłębszym przerażeniem. Rozpaczliwa tęsknota, jaka musiała być widoczna w jej oczach, gdy patrzyła na różdżkę, potrafiła wywołać jeden z rzadkich uśmiechów na twarzy Theravy.
„Czy moja mała Lina chce się uwolnić od przysięgi?" - pytała wówczas szyderczo. - „A więc Lina musi być dobrym pieskiem, ponieważ zastanowię się, czy ją uwolnić tylko wtedy, kiedy uznam, że nawet bez przysięgi pozostanie wiernym pieskiem".
Całe życie w roli zabawki Theravy i przedmiotu jej wybuchów? Dziewczynka do bicia, służąca Theravie do wyładowania wściekłości na Sevannie? Trwoga nie była właściwym słowem do wyrażenia tego, co czuła wobec takiej perspektywy. Najgłębsza zgroza była bardziej odpowiednim pojęciem. Obawiała się, że w takiej sytuacji może oszaleć. A równocześnie obawiała się, że być może w szaleństwo też nie zdoła uciec.
Zupełnie podłamana, osłoniła oczy dłonią i oceniła wysokość słońca na niebie. Therava luźno zasugerowała jej, że ma być przed zachodem, a zatem pozostały jej przynajmniej dwie godziny, westchnęła jednak z żalem i ruszyła po stoku w kierunku drzew otaczających obóz. Mądre lubowały się w wymuszaniu posłuszeństwa, bez uciekania się do bezpośrednich rozkazów. Tysiąc sposobów zmuszenia jej, by pełzała. Jeśli zależy jej na bezpieczeństwie, musi najlżejsze sugestie tamtej brać jako rozkazy. Kilkuminutowe spóźnienie sprowadzało kary, na wspomnienie których Galina jeszcze teraz się krzywiła, równocześnie popędzając klacz do szybszego biegu wśród drzew. Therava nie dopuszczała żadnych wymówek.
Nagle zza grubego pnia drzewa wyszedł Aiel i zastąpił jej drogę; był bardzo wysoki, odziany w cadin'sor, włócznie miał zatknięte za paski uprzęży podtrzymującej na plecach futerał z łukiem, zasłona zwisała na piersi. Bez słowa schwycił jej konia za uzdę.
Przez krótką chwilę przyglądała mu się z niedowierzaniem, potem uniosła się w siodle.
- Głupcze! - warknęła. - Przecież musisz już wiedzieć kim jestem. Puść konia, albo Sevanna i Therava na zmianę będą cię obdzierać ze skóry!
Twarze Aielów rzadko zdradzały ich uczucia, wydało jej się jednak, że oczy tego nieznacznie się rozszerzyły. Zanim jednak zdołała to zinterpretować, chwycił ją wielką dłonią za szatę i ściągnął z siodła. Krzyknęła.
- Bądź cicho, gai'shain - powiedział, ale w taki sposób jakby mu było obojętne, czy posłucha.
W swoim czasie pewnie by musiała, ale od kiedy się rozniosło, że musi wykonywać wszystkie polecenia, natychmiast wielu zabawiało się najgłupszymi pomysłami, które bez reszty zajmowały jej czas, gdy niepotrzebna była Sevannie i Theravie; później Mądre ograniczyły ilość rozkazodawców do kilku spośród nich i oczywiście samej Sevanny. Dlatego teraz wrzeszczała i wierzgała w desperackiej nadziei, że przyciągnie uwagę kogoś, kto wiedział, iż należy wyłącznie do Theravy. Szkoda, że nie pozwalano jej nosić noża. Dlaczego ten człowiek jej nie rozpoznał, dlaczego nie wiedział, co oznaczają obroża i pasek? Obóz wprawdzie był tak ogromny, że jego mieszkańcy mogliby stanowić populację niejednego miasta, niemniej z pozoru wszyscy znali pokojowego pieska z mokradeł, należącego do Theravy. Therava na pewno obedrze go ze skóry, a Galina będzie się cieszyć każdą chwilą krwawego widowiska.
Natychmiast okazało się, że i tak z noża nie miałaby żadnego pożytku. Mimo szarpaniny napastnik obezwładnił ją z łatwością i nasunął jej kaptur na twarz, zasłaniając oczy - część materii wepchnął do ust, resztą omotał głowę. Schwycił ją za nogi, a następnie ciasno związał nadgarstki oraz kostki.
Łatwo, jakby była dzieckiem! Wciąż jeszcze się ciskała, ale były to próżne wysiłki.
- Chciał jakiegoś gai'shain, który nie byłby Aielem, Gaul, ale gai'shain w jedwabiach, klejnotach i na koniu? - zapytał męski głos, a Galina zesztywniała. Głos nie należał do Aiela. Pobrzmiewał w nim akcent z Murandy! - Z pewnością nie takie są wasze zwyczaje, nieprawdaż?
- Shaido. - Słowo padło z ust Aiela niczym przekleństwo.
- Cóż, potrzeba jeszcze kilku, jeśli chcemy mieć pewność. Może nawet więcej. Tam na dole są dziesiątki tysięcy w bieli, ona może być wszędzie wśród nich.
- Wydaje mi się, że ta, którą złapaliśmy, może powiedzieć Perrinowi Aybarze wszystko, co chciałby wiedzieć, Fagerze Nealdzie.
Jeśli rzec, że Galina wcześniej zesztywniała, to teraz zupełnie ją sparaliżowało. W żołądku rosła kula lodu, w sercu druga. Tych ludzi wysłał Perrin Aybara? Gdyby zaatakował Shaido i zginął podczas próby oswobodzenia żony, na nic wszystko, co udało jej się uzyskać u Faile. Na wieść o śmierci męża Faile przestałoby na czymkolwiek zależeć, a pozostali nie mieli żadnych sekretów, które można wykorzystać. Galina z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jej nadzieje na zdobycie różdżki topnieją z każdą chwilą. Musiała go powstrzymać. Ale jak?
- Dlaczego ci się tak wydaje, Gaul?
- To jest Aes Sedai. I najwyraźniej również przyjaciółka Sevanny.
- Doprawdy? - zapytał Murandianin tonem pełnym namysłu. - Nie mylisz się?
Dziwne, ale w głosie żadnego nie było bodaj śladu niepokoju, jaki powinien okazać każdy rozsądny mężczyzna, dowiadując się, z kim ma do czynienia. A Aiel najwyraźniej zrobił, co zrobił, będąc w tego pełni świadom. Nawet jakiś renegat Shaido nie mógł wiedzieć, iż jej nie wolno przenosić bez pozwolenia. Wiedziała o tym tylko Sevanna i garstka Mądrych. Cała ta sytuacja z każdą chwila robiła się coraz bardziej niejasna.
Nagle poczuła, że unoszą ją do góry, a potem przerzucają przez coś. Przez siodło, zrozumiała po chwili. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła się rytmicznie kołysać na twardej skórze, a jeden z mężczyzn podtrzymywał ją, podczas gdy klacz biegła truchtem.
- Udajmy się do miejsca, gdzie będziesz mógł stworzyć dla nas jedną ze swych dziur w powietrzu, Fagerze Nealdzie.
- Wystarczy, że znajdziemy się po drugiej stronie wzgórza, Gaul. Cóż, bywam tu tak często, że właściwie wszędzie mógłbym otworzyć bramę. Czy wy, Aielowie, zawsze biegacie?
Bramę? O czym ten człowiek bredził? Przestała zwracać uwagę na wypowiadane przez niego nonsensy i zaczęła się zastanawiać nad własnym położeniem oraz drogami wyjścia. Nie wyglądało to najlepiej. Była związana jak owca na sprzedaż, była zakneblowana tak, że nawet gdyby zaczęła krzyczeć z całej siły, nie słyszano by jej z odległości dziesięciu kroków - jej szanse na ucieczkę były zerowe, chyba żeby porywaczom przeszkodził patrol Shaido. Ale czy naprawdę tego chciała? Jeżeli nie spotka się z Aybarą, nie będzie mogła mu przeszkodzić w zrujnowaniu planów. Z drugiej strony, jak długo potrwa droga do jego obozu? Z pewnością jest dość daleko, w przeciwnym razie Shaido dawno by go znaleźli. Wiedziała, że zwiadowcy patrolują dokładnie obszar w promieniu dziesięciu mil od obozowiska. Niezależnie od tego, ile dni zabierze ta podróż, powrót zajmie tyle samo. Spóźni się nie o minuty, ale o całe dni.
Therava nie zabije jej za to. Po prostu sprawi, by zapragnęła nie żyć. Może da się coś wyjaśnić. Zmyśli jakąś bajeczkę o porwaniu przez bandytów. Dwóch bandytów - bardziej wiarygodne, że dwóch mężczyzn podkradło się do obozu niż to, że zrobiła to cała banda. Ponieważ nie mogła przenosić, ucieczka zabrała jej sporo czasu. Potrafi opowiedzieć tę historyjkę w przekonujący sposób. Może przekonać Theravę. Jeśli powie na przykład... To na nic. Za pierwszym razem, gdy Therava ukarała ją za spóźnienie, przyczyną był pęknięty popręg i konieczność prowadzenia Chyżej. Therava okazała się głucha na tłumaczenie i podobnie zareaguje na wymówkę porwania. Galinie zachciało się płakać. W istocie, jak sobie zdała sprawę, już od jakiegoś czasu płakała beznadziejnymi łzami, których nie potrafiła powstrzymać.
Koń zatrzymał się i zanim Galina zdążyła się zastanowić co robi, już szarpała się dziko, próbując ześlizgnąć się z siodła i krzyczeć, na ile pozwalał knebel. Z pewnością zależy im na uniknięciu wartowników. Z pewnością Therava zrozumie gdy wartownicy przyprowadzą ją i jej porywaczy, nawet jeśli oznaczało to spóźnienie. Z pewnością poradzi sobie z Faile, nawet kiedy ta dowie się o śmierci męża.
Zarobiła tylko mocny cios ciężką ręką.
- Cicho - powiedział Aiel i znowu ruszyli truchtem.
Łzy znowu popłynęły z jej oczu i wkrótce jedwabny kaptur okrywający twarz zrobił się mokry. Therava już się postara, żeby wyła pod jej dłonią. Ale mimo płaczu w głowie układała sobie słowa, które powie Aybarze. Musi się skupić na zachowaniu choć najmniejszych szans na zdobycie różdżki. Therava z pewnością... Nie. Nie! Powinna się skoncentrować na tym, co sama może zdziałać. Obrazy okrutnookiej Mądrej z rózgą w dłoni - z pasem, z linką... - przemykały jej przed oczami, ale za każdym razem przeganiała je, koncentrując się na pytaniach, jakie zada Aybara i odpowiedziach, jakich sama udzieli. Albo nad tym, jak go przekonać, by jej właśnie powierzył bezpieczeństwo swej żony.
W żadnej spośród swoich kalkulacji nie uwzględniła ewentualności, że podróż skończy się w niecałą godzinę od momentu, gdy została schwytana.
- Rozsiodłaj jej konia, Noren, zaprowadź go do pozostałych zwierząt - powiedział Murandianin.
- Już się robi, panie Nealdzie - padła odpowiedź. W słowach pobrzmiewał cairhieniański akcent.
Pęta opadły z kostek, ostrze noża prześlizgnęło się między jej nadgarstkami, rozcinając sznur, wreszcie zniknęło i to, co przytrzymywało knebel w ustach. Wypluła jedwab przesiąknięty śliną, i odrzuciła kaptur na plecy.
Niski mężczyzna w czarnym kaftanie odprowadzał właśnie Chyżą poprzez niechlujne zbiorowisko wielkich, połatanych brązowych namiotów oraz niedużych, nieporządnych chatynek, najwyraźniej wykonanych z gałęzi drzew, w tym ze zbrązowiałej sośniny. Jak wiele czasu zabiera igłom sosny nabranie brązowej barwy? Dni, może tygodnie. Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu ludzi zajmujących się gotowaniem strawy albo siedzących po prostu na drewnianych stołkach przypominało jej chłopów w prymitywnych kaftanach - ale niektórzy ostrzyli miecze, włócznie i halabardy, gdzieniegdzie widniały stojaki z bronią. W przestrzeniach między namiotami i szałasami widziała kolejnych mężczyzn w hełmach i napierśnikach, na koniach, z długimi lancami o wąskich grotach. Żołnierze udający się na patrol. Ilu nie widziała? Nieważne. Widok rozciągający się przed jej oczyma nie mógł istnieć! Rutynowe warty Shaido obejmowały perymetr większy niźli odległość, w jakiej znajdował się ten obóz. Nie mogło być inaczej!
- Nawet gdyby nie charakterystyczne oblicze - mruknął Neald - starczyłoby tego chłodnego, szacującego spojrzenia. Jakby przyglądała się robakom pod kamieniem, który właśnie odwróciła. - Okazał się smukłym mężczyzną w czarnym kaftanie, teraz w zadumie podkręcał nawoskowanego wąsa, ostrożnie, by nie zniszczyć szpicu. Przy pasie miał miecz, ale nie wyglądał ani na żołnierza, ani w ogóle na człowieka parającego się bronią. - Cóż, chodźmy więc, Aes Sedai - powiedział, poklepując ją po ramieniu. - Lord Perrin z pewnością będzie chciał zadać ci parę pytań. - Spróbowała mu się wyszarpnąć, a wtedy spokojnie zacieśnił uchwyt. - Nie rób tego.
Wysoki Aiel, Gaul, wziął ją pod drugie ramię i mogła wybierać, czy pójdzie sama, czy ją zawloką. Poszła więc, wysoko unosząc głowę, udając, że tamci to tylko eskorta - oczywiście każdy, kto zerknąłby na jej ręce, wiedziałby, jak się rzeczy mają. Choć wzrok utkwiła w przestrzeń przed sobą, mimo wszystko widziała zbrojnych chłopów, w większości bardzo młodych, patrzących w ślad za nią. Jak to możliwe, że ci dwaj tak niefrasobliwie traktowali Aes Sedai? Niektóre spośród Mądrych, widząc, jak skwapliwie słucha poleceń i ulega Theravie, a nieświadome natury jej przysiąg, wyrażały wątpliwości względem tego, za kogo się podaje - ci dwaj jednak wiedzieli. I nie obchodziło ich to. Zrodziło się w niej podejrzenie, że ci chłopi też wiedzieli... i żadnego nie zaskakiwał sposób, w jaki się z nią obchodzą. Poczuła gęsią skórkę na karku.
Kiedy zbliżyli się do wielkiego namiotu w biało-czerwone pasy, z odrzuconymi, wielkimi klapami wejścia, usłyszała dobiegające z wnętrza głosy:
- ...powiedział, że wkrótce będzie - mówił mężczyzna.
- Nie dam rady karmić jeszcze jednej gęby, zwłaszcza gdy nie wiem, na jak długo - odparł drugi. - Krew i krwawe popioły! Jak dużo czasu ma zajmować zorganizowanie spotkania z tymi ludźmi?
W wejściu do namiotu Gaul musiał się schylić, Galina natomiast weszła do środka dumnie, jakby to był jej apartament w Wieży. Mogła być więźniem, ale przede wszystkim była Aes Sedai i to stanowiło jej najgroźniejszą broń. I tarczę. Z kim on chciał się spotkać? Z pewnością nie mogło chodzić o Sevannę.
Po niechlujnym obozie wnętrze namiotu uderzało przepychem: znakomity dywan w kwiaty jako podłoga, dwa jedwabne gobeliny tkane w ptaki i kwiaty, na cairhieniańską modłę zwieszone z poziomego stelażu podtrzymującego dach. Jej spojrzenie od razu przykuł wysoki mężczyzna o szerokich ramionach - stał plecami do niej, bez kaftana, opierając dłonie na delikatnym stole, ozdobionym szeregiem złoceń i zasłanym mapami oraz arkuszami papieru. Aybarę widziała raz tylko, z oddali, w Cairhien, ale nie było żadnych wątpliwości, że, mimo jedwabnej koszuli i wypastowanych butów, oto ma przed sobą chłopaka z rodzimej wioski Randa al'Thora. Nawet zawinięte cholewy butów były wypastowane. A poza tym wszyscy zgromadzeni w namiocie patrzyli tylko na niego.
W momencie, w którym Galina weszła do środka, wysoka kobieta kładła mu właśnie czułym gestem dłoń na ramieniu. Ubrana była w zieloną jedwabną suknię z wysokim karczkiem, ozdobioną odrobiną koronki na makietach i przy dekolcie; lawina czarnych loków spływała jej na ramiona. Galina rozpoznała ją.
- Sprawia wrażenie bardzo ostrożnej, Perrin - powiedziała Berelain.
- Moim zdaniem obawia się pułapki, lordzie Perrinie - wtrącił siwiejący mężczyzna o porytej zmarszczkami twarzy, w zdobnym napierśniku, nałożonym na szkarłatny kaftan.
„Ghealdanin" - pomyślała Galina. Przynajmniej obecność jego i Berelain tłumaczyła, skąd w obozie wzięli się żołnierze. Była zadowolona, że nie spotkała Berelain w Cairhien. W przeciwnym razie cała obecna sytuacja byłaby, łagodnie mówiąc, dość dziwna. Żałowała, że nie ma wolnych dłoni, by obetrzeć ślady łez z policzków, ale tamci wciąż trzymali ja mocno. Trudno, nic się nie da zrobić. Była Aes Sedai. Tylko to miało znaczenie. Tylko na tym się skoncentruje. Otworzyła usta, żeby zapanować nad sytuacją...
Aybara nagle spojrzał na nią przez ramię, jakby jakoś wyczuł jej obecność i na widok jego złotych oczu słowa zamarły jej na ustach. Nie wierzyła w opowieści o jego wilczych oczach, teraz jednak mogła się przekonać, że były prawdziwe. Wilcze oczy w twarzy jakby wykutej z kamienia. Ghealdanin wyglądał przy nim nieomal na zniewieściałego. Ale w tych żółtych oczach czaił się smutek, który podkreślała jeszcze krótko przystrzyżona broda. Bez wątpienia chodzi o żonę. A to da się wykorzystać.
- Aes Sedai w bieli gai'shain - powiedział spokojnie odwracając się ku niej. Był naprawdę potężnie zbudowany i choć nie dorównywał Aielowi, dominował nad otoczeniem, a żółte oczy widziały wszystko. - Oraz więźniarka, jak się wydaje. Nie chciała przyjechać?
- Rzucała się niczym pstrąg wyrzucony na brzeg rzeki, kiedy Gaul ją wiązał, mój panie - odparł Neald. - Jeśli o mnie chodzi, nie miałem nic do roboty, tylko stać i się przyglądać.
Dziwne słowa i na dodatek wypowiedziane osobliwie znaczącym tonem. Czego on chciał? Nagle dostrzegła drugiego mężczyznę w czarnym kaftanie, przysadzistego, pomarszczonego, ze srebrną szpilką o kształcie miecza w wysokim kołnierzu. I wtedy przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni widziała mężczyzn w czarnych kaftanach... Wyskakiwali z dziur w powietrzu na moment przed tym, nim sytuacja pod Studniami Dumai przemieniła się w kompletną katastrofę. Neald, jego dziury, jego bramy. Ci mężczyźni potrafili przenosić.
Potrzeba było całej siły woli, jaką potrafiła zgromadzić, żeby nie szarpnąć się w uchwycie Murandianina, żeby nawet nie drgnąć. Żołądek jej się wywracał od jego bliskości. Dotykał ją... Z jej gardła wyrywał się skowyt i to ją wreszcie otrzeźwiło. Przecież jest twardsza! Skoncentrowała się na tym, by sprawiać wrażenie całkowicie spokojnej, równocześnie próbując odzyskać panowanie nad głosem.
- Twierdzi, że jest przyjaciółką Sevanny - dodał Gaul.
- Przyjaciółka Sevanny - powtórzył Aybara, marszcząc czoło. - Ale w szacie gai'shain. Jedwabna szata, klejnoty, niemniej... Nie chciałaś pojechać po dobroci, ale nie przeniosłaś, żeby powstrzymać Gaula i Nealda. I jesteś przerażona. - Pokręcił głową. Skąd wiedział, że jest przerażona?
- Po tym, co się stało pod Studniami Dumai, zaskoczony jestem, widząc Aes Sedai w obozie Shaido. A może nic nie wiesz? Puśćcie ją, puśćcie. Wątpię, by chciała uciekać, skoro pozwoliła wam się przywieźć tak daleko.
- Studnie Dumai nie mają tu nic do rzeczy - powiedziała spokojnie, wreszcie wolna od dotyku męskich rąk. Niemniej tamci wciąż stali obok niczym straż i dlatego dumna była z pewności głosu. Mężczyzna potrafiący przenosić. Dwóch, a ona sama. Sama i niezdolna przenieść choćby strumyczka Mocy. Stała więc wyprostowana, z uniesioną głową. Była Aes Sedai i tamci mają widzieć w niej Aes Sedai, w każdym calu. Skąd wiedział, że ona się boi? W jej słowach nie zabrzmiała nawet nutka lękliwości. O opanowanie na twarzy była spokojna, nawet kamień mógłby jej pozazdrościć. - Biała Wieża kieruje się celami, których nikt prócz sióstr nie zna i pojąć nie potrafi. Wypełniam tu misję zleconą przez Białą Wieżę, a wy się wtrącacie. Jak na mężczyzn, to dość nierozważne. - Ghealdanin pokiwał ze smutkiem głową, jakby miał kiedyś okazję na własnej skórze przekonać się o prawdziwości tych słów. Aybara tylko popatrzył na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem. - Tylko to, że usłyszałam twoje imię, powstrzymało mnie przed drastycznym postępkiem wobec tych dwóch - kontynuowała. Gdyby Murandianin albo Aiel podnieśli kwestię tego, ile czasu zabrało im jej obezwładnienie, powie, że z początku była oszołomiona, ale ponieważ milczeli, mówiła dalej szybko i przekonująco: - Twoja żona Faile znajduje się pod moją ochroną, podobnie jak królowa Alliandre, a kiedy zakończę załatwiać sprawy z Sevanną, zabiorę je ze sobą w bezpieczne miejsce, a potem pomogę dotrzeć, dokąd zechcą. Tymczasem twoja obecność tutaj zagraża mojej misji, sprawom Białej Wieży, a na to pozwolić nie mogę. Zagraża także twojemu życiu, życiu twojej żony i Alliandre. W obozie są dziesiątki tysięcy Aielów. Wiele dziesiątków tysięcy. Jeżeli zaatakują cię... a ich zwiadowcy znajdą cię wcześniej czy później, o ile już tego nie zrobili... zetrą twoje nędzne siły z powierzchni ziemi. Z pewnością nie przyczyni się to do poprawy losu twojej żony i królowej Alliandre. Mogę nie być w stanie powstrzymać Sevanny. To jest bezwzględna kobieta, a wiele Mądrych potrafi przenosić, prawie cztery setki, i wszystkie najwyraźniej palą się do użycia Mocy w charakterze broni, podczas gdy ja jestem tylko jedną Aes Sedai i na dodatek powstrzymują mnie przysięgi. Jeśli chcesz ochronić żonę i królową, zwiń obóz i zmykaj ile sił w nogach. Może cię nie zaatakują, kiedy zobaczą, że się wycofujesz. To jedyna nadzieja, na jaką może liczyć twoja żona. - Dobrze. Jeśli bodaj kilka ziarenek, jakie właśnie posiała, wzejdzie, powinno wystarczyć, aby się wycofał.
- Skoro Alliandre jest w niebezpieczeństwie, lordzie Perrinie... - zaczął Ghealdanin, ale Aybara uciszył go gestem uniesionej dłoni. Żołnierz zacisnął szczęki tak mocno, że wydało jej się, iż słyszy zgrzytanie, ale nic więcej nie powiedział.
- Widziałaś Faile? - zapytał młodzieniec, a w jego głosie pobrzmiewało napięcie. - Ma się dobrze? Nikt jej nie wyrządził krzywdy? - Głupiec, chyba nie zrozumiał żadnego jej słowa, prócz bezpośrednio odnoszących się do jego żony.
- Dobrze, ponieważ jest pod moją ochroną, lordzie Perrinie. - Jeśli ten kmiotek karierowicz chce nazywać się lordem, ona może przez jakiś czas to znosić. - I ona, i Alliandre. - Żołnierz popatrzył gniewnie na Aybarę, ale nie skorzystał z okazji, by przemówić. - Musisz mnie posłuchać. Shaido cię zabiją...
- Podejdź i spójrz na to - przerwał jej Aybara, odwracając się do stołu i przyciągając do siebie wielki arkusz papieru.
- Musisz mu wybaczyć brak manier, Aes Sedai - mruknęła Berelain, podając jej kuty srebrny pucharek z winem. - Jak nietrudno sobie wyobrazić, żyje w stanie nieustannego napięcia. Nie przedstawiłam się. Jestem Berelain, Pierwsza z Mayene.
- Wiem. Możesz mi mówić Alyse.
Kobieta uśmiechnęła się, jakby wiedziała, że imię jest fałszywe, a równocześnie akceptowała ten fakt. Pierwszej z Mayene nie można było zarzucić braku subtelności. Szkoda że to z chłopakiem trzeba było rozmawiać, a nie z nią - najmniej trudności sprawiali subtelni ludzie, którzy sądzili, iż mogą igrać z Aes Sedai. Wieśniacy natomiast, z czystej ignorancji, bywali uparci. Ten Aybara powinien już jednak coś wiedzieć o Aes Sedai. Może gdyby go potraktować z góry, zacząłby się zastanawiać na tym, kim i czym ona właściwie jest.
Wino zostawiło na języku posmak kwiatów.
- Jest bardzo dobre - powiedziała z niekłamaną wdzięcznością. Od tygodni nie miała w ustach przyzwoitego wina. Therava nie pozwalała jej na przyjemności, jakich Mądre sobie samym odmawiały. Gdyby odkryła, że Galina znalazła w Malden kilka antałków, ta nie miałaby nawet mało przyzwoitego wina. I na dodatek zostałaby porządnie obita.
- W naszym obozie przebywa kilka sióstr, Alyse Sedai. Masuri Sokawa, Seonid Traighan oraz moja osobista doradczyni, Annoura Larisen. Może chciałabyś z nimi porozmawiać, kiedy już skończysz z Perrinem?
Z udawaną niefrasobliwością Galina naciągnęła kaptur na głowę, a potem upiła kolejny łyk wina i zaczęła się zastanawiać. Obecność Annoury była zrozumiała, mając na względzie jej rolę u boku Berelain, ale co robiły tu pozostałe dwie? Należały do tych, które uciekły z Wieży, po detronizacji Siuan i wyniesieniu Elaidy. Prawda, żadna nie może wiedzieć od Elaidy o jej udziale w próbie porwania al'Thora, niemniej...
- Nie sądzę - mruknęła. - One mają swoje sprawy, ja mam swoje. - Wiele by oddała, aby dowiedzieć się, jakie też są sprawy tamtych, ale koszty ewentualnego rozpoznania mogły być zbyt wysokie. Każdy przyjaciel Smoka Odrodzonego zapewne posiada pewne... wyobrażenia... na temat Czerwonych. - Pomóż mi przekonać Aybarę, Berelain. Twoja Skrzydlata Gwardia nie jest żadnym przeciwnikiem dla tego, co Shaido mogą wystawić przeciw tobie. Ghealdanie, których masz ze sobą, też pewnie nie na wiele się przydadzą. Cała armia nie przydałaby się na wiele. Shaido jest po prostu zbyt wielu, mają ze sobą setki Mądrych, gotowych posługiwać się Jedyną Mocą jako bronią. Widziałam na własne oczy. Ty też możesz zginąć, jeśli nawet skończy się tylko na niewoli. Nie mogę zagwarantować, że przekonam Sevannę, by cię wypuściła, kiedy opuszczę jej obóz.
Berelain zaśmiała się beztrosko, jakby tysiące Shaido i setki przenoszących Mądrych nie stanowiły żadnej groźby.
- Och, nie bój się, nie znajdą nas. Ich obóz znajduje się dobre trzy dni drogi stąd, może cztery. Na dodatek po trudnym terenie.
Trzy dni, może cztery. Galina zadrżała. Powinna sama to wydedukować. Trzy, cztery dni drogi pokonane w godzinę. Poprzez dziurę w powietrzu wykonaną z użyciem męskiej połowy Mocy. Była dostatecznie blisko, żeby dotknął jej saidin. Wewnętrzne rozterki nie znalazły jednak odbicia w wypowiadanych słowach:
- Nawet w takim wypadku musisz mi pomóc go przekonać, żeby nie atakował. To byłaby katastrofa dla niego, jego żony, dla wszystkich. Poza tym, moja misja jest naprawdę istotna dla Wieży. Zawsze byłaś zdecydowaną popleczniczką Wieży. - Pochlebstwo dla władczyni jednego miasta i kilku skrawków ziemi, ale przecież z równą siłą działało na pozbawionych znaczenia, jak i na naprawdę potężnych.
- Perrin jest uparty, Alyse Sedai. Wątpię, bym była w stanie wpłynąć na jego decyzję. Kiedy już coś postanowi, niełatwo go przekonać. - Z jakiegoś powodu młoda kobieta uśmiechnęła się, uśmiechem na tyle tajemniczym, że mógłby zdobić twarz siostry.
- Berelain, możesz później dokończyć rozmowę? - zapytał niecierpliwie Aybara i nie była to tylko niezobowiązująca propozycja. Grubym palcem stukał w rozłożony arkusz papieru. - Alyse, może też spojrzysz? - To też nie była wyłącznie uprzejma propozycja. Za kogo ten człowiek się uważał, żeby rozkazywać Aes Sedai?
Jeżeli podejdzie do stołu, znajdzie się przynajmniej dalej od Nealda. Prawda, stamtąd będzie bliżej do tego drugiego, który wciąż badawczo się jej przyglądał, ale dzielić ich będzie zasłany mapami blat. Słaba osłona, niemniej, przyglądając się mapie pod palcem Aybary, nie będzie musiała na niego patrzeć.
W końcu okazało się, że tylko z najwyższym unika unoszenia wzroku. Na mapie było zaznaczone miasteczko Malden, wraz z akweduktem, który dostarczał do niego wodę z odległego o pięć mil jeziora oraz zarys obozu Shaido wokół miasta. Prawdziwym zaskoczeniem okazał się fakt, iż mapa uwzględniała kolejne szczepy, które zasilały Shaido od czasu przybycia pod Malden - wynikało stąd, że ludzie Aybary już od jakiegoś czasu obserwują obóz. Na drugim planie, narysowanym wyraźnie od ręki, było miasto, przedstawione nawet w miarę szczegółowo.
- Widzę, że już wiesz, jak duży jest obóz - powiedziała. - Musisz więc zdawać sobie sprawę, że uwolnienie jej siłą stanowi przedsięwzięcie beznadziejne. Nawet gdybyś dysponował setkami tych ludzi - niełatwo przyszło jej wspomnieć o nich i nie do końca potrafiła ukryć pogardę w głosie - nie wystarczyłoby. Te Mądre będą walczyć. A są ich setki. Skończy się rzezią, tysiące polegną, wśród nich prawdopodobnie twoja żona. Mówiłam ci, że ona i Alliandre znajdują się pod moją ochroną. Kiedy załatwię swoje sprawy, zabiorę je w bezpieczne miejsce. Słyszałeś moje słowa, a więc wiesz, że Trzy Przysięgi gwarantują ich prawdziwość. Wolałabym, abyś nie popełnił błędu, sądząc, że twoje koneksje z Randem al'Thorem uchronią cię przed karą za wtrącanie się w sprawy Wieży. Tak, wiem, kim jesteś. Czy sądzisz, że twoja żona mi nie powiedziała? Ufa mi, a jeśli zależy ci na jej bezpieczeństwie, również ty musisz mi zaufać.
Ten idiota patrzył na nią takim wzrokiem, jakby słowa omijały go, nie trafiając do uszu. Te oczy były naprawdę niepokojące.
- Gdzie ona sypia? Ona i wszyscy pozostali, których razem z nią pojmano? Pokaż mi.
- Nie mogę - odpowiedziała tonem bez wyrazu. - Gai'shain rzadko sypiają w jednym miejscu dwie noce z rzędu. - Wraz z tym kłamstwem zniknęła ostatnia szansa na to, że Faile i jej towarzysze pozostaną przy życiu. Och, nie zamierzała narażać szans własnej ucieczki, pomagając im, ale to zaniedbanie można by ostatecznie zawsze wyjaśnić nieszczęsnym zbiegiem okoliczności. Ale nie mogła ryzykować, że naprawdę uciekną któregoś dnia i jej kłamstwo wyjdzie na jaw.
- Uwolnię ją - warknął, ale niemalże zbyt cicho, w dosłyszała. - Nie dbam o ofiary.
Czuła w głowie gonitwę myśli. Wychodziło na to, że nie wyperswaduje mu tego, ale przynajmniej mogła odwlec bezpośrednią akcję. Przynajmniej tyle musi zrobić.
- Byłbyś skłonny odwlec nieco datę ataku? W ciągu kilku dni, najwyżej tygodnia, załatwię pewnie swoje sprawy. - Ostateczny termin być może doda ostrogi wysiłkom Faile. Wcześniej takie podejście uznała za zbyt niebezpieczne: groźba bez pokrycia traciła całą swoją siłę, a istniało prawdopodobieństwo, że Faile może nie zdobyć różdżki w wyznaczonym czasie. Teraz trzeba było ryzykować. - Jeżeli mi się uda, a potem wyjadę z twoją żoną i pozostałymi, nie będziesz musiał ginąć na marne. Tydzień.
Z twarzą wykrzywioną irytacją Aybara uderzył pięścią w stół tak, że ten aż podskoczył.
- Dam ci kilka dni - warknął - może nawet tydzień czy więcej, pod warunkiem... - zmełł w ustach słowa, które zamierzał wypowiedzieć. Poczuła na sobie spojrzenie tych dziwnych oczu. - Ale nie mogę obiecać, ile to będzie dni - ciągnął dalej. - Gdyby to ode mnie zależało, już bym atakował. Nie pozwolę, by Faile cierpiała w niewoli choć jeden dzień dłużej, tylko dlatego, że muszę czekać, aż wydadzą owoce jakieś knowania Aes Sedai względem Shaido. Mówisz, że znajduje się pod twoją ochroną, ale jaką ochronę możesz jej zapewnić, nosząc taką szatę? W obozie wyraźnie widać oznaki pijaństwa. Nawet wartownicy piją. Mądre też?
Nagła zmiana tematu sprawiła, że omal nie zamrugała.
- Mądre piją tylko wodę. Nie możesz liczyć na to, że znajdziesz je w stanie oszołomienia - poinformowała go sucho. I zgodnie z prawdą. Zawsze ją bawiło, gdy mogła się posłużyć prawdą dla swoich celów. Oczywiście okazjonalnej prawdomówności nie zawdzięczała szkoleniu, jakiemu poddawały ją Mądre. Faktycznie wśród Shaido szerzyło się pijaństwo. Każdy oddział przywoził do obozu całe wino, jakie udało mu się znaleźć. Dziesiątki małych destylarni wytwarzały paskudne dekokty ze zbóż, a na miejsce każdej zniszczonej przez Mądrych powstawały dwie nowe. Gdyby mu jednak o tym powiedziała, tylko by go zachęciła do ataku. - Jeśli zaś chodzi o innych, to powiem tyle, że zdarzało mi się już podróżować w towarzystwie armii i widziałam gorsze picie niż wśród Shaido. Jeżeli nawet stu jest pijanych wśród dziesiątek tysięcy, co z tego? Naprawdę, lepiej będzie, jak dasz mi tydzień. A jeszcze lepiej dwa.
Przeniósł spojrzenie na mapę, prawą dłoń znów zacisnął w pięść, ale w jego głosie nie było już gniewu:
- Czy Shaido często udają się za mury miasta?
Postawiła pucharek z winem na stole i wyprostowała się. Spojrzenie w żółte oczy wymagało nieco wysiłku, ale jakoś się udało.
- Myślę, że już czas, abyś nauczył się okazywać stosowny szacunek. Jestem Aes Sedai, a nie twoją służką.
- Czy Shaido często udają się za mury miasta? - powtórzył tym samym, całkowicie opanowanym tonem. Miała ochotę zgrzytać zębami.
- Nie - warknęła. - Złupili wszystko, co się nadawało do złupienia oraz nieco z tego, co się nie nadawało. - Pożałowała swoich słów, gdy tylko je wypowiedziała. Wydawały się nie nieść żadnego ryzyka, póki sobie nie przypomniała mężczyzn wyskakujących z dziur w powietrzu. - Nie chcę przez to powiedzieć, że nigdy tam nie bywają. Nieustannie przebywa tam od dwudziestu do trzydziestu, czasami więcej, w grupach po dwu, trzech. - Czy był na tyle rozgarnięty, żeby zrozumieć, co to znaczy? Lepiej się upewnić. - Nie poradzisz sobie ze wszystkimi. Kilku ci ucieknie, żeby zaalarmować obóz.
Aybara tylko pokiwał głową.
- Kiedy zobaczysz Faile, powiedz jej, że w dniu, gdy zobaczy mgłę na wzgórzach i usłyszy wilki wyjące do słońca, ona i pozostali muszą przedostać się do twierdzy lady Cairen na północnym krańcu miasta i tam się ukryć. Powiedz jej, że ją kocham. Powiedz, że idę po nią.
Wilki? Czy ten człowiek był niespełna rozumu? Skąd może mieć pewność, że wilki... Nagle poczuła na sobie spojrzenie wilczych oczu i już nie była taka pewna, czy chce wiedzieć.
- Powiem jej - skłamała. A może chciał wykorzystać tylko mężczyzn w czarnych kaftanach dla odbicia żony? Ale w takim wypadku po co w ogóle czekać? Te żółte oczy skrywały tajemnice, które chętnie by poznała. Z kim chciał zorganizować spotkanie? Z pewnością nie mogło chodzić o Sevannę. Miała ochotę dziękować Światłości, choć już dawno porzuciła tego rodzaju głupoty. Kto był gotów pojawić się u niego w każdej chwili? Wspomniano jednego człowieka, ale mógł to być król na czele armii. Albo al'Thor we własnej osobie? W tym wypadku modlitwa byłaby jak najbardziej stosowna, jego miała nadzieję już nigdy w życiu nie spotkać.
Jej obietnica jakby coś wyzwoliła w młodzieńcu. Powoli wypuścił powietrze z płuc, a napięcie, którego wcześniej nie dostrzegła, zniknęło z twarzy.
- Kłopot z zagadką kowala - powiedział cicho, stukając palcem w granice Malden - polega zawsze na tym, by włożyć na miejsce kluczowy element. Cóż, stało się. Albo już wkrótce.
- Zostaniesz na kolacji? - zapytała Berelain. - Godzina jest odpowiednia.
Niebo w otwartym wejściu powoli ciemniało. Chuda służąca w ciemnych wełnach, z białymi włosami upiętymi w kok, weszła i zaczęła zapalać lampy.
- Obiecasz, że dasz mi przynajmniej tydzień? - domagała się Galina, ale Aybara tylko pokręcił głową. - W takim razie liczy się każda godzina. - Nie zamierzała zostać nawet chwili dłużej niż to konieczne, niemniej trzeba jeszcze było wydusić z siebie ostatnie słowa. - Czy jeden z twoich... ludzi... mógłby mnie zabrać tak blisko obozu, jak się tylko da?
- Zajmij się tym, Neald - rozkazał Aybara. - I postaraj się być przynajmniej grzeczny. - Powiedział coś takiego!
Wzięła głęboki oddech i naciągnęła kaptur na głowę.
- Chcę, żebyś mnie tu uderzył. - Dotknęła policzka. - Na tyle mocno, żeby został ślad.
W końcu udało jej się powiedzieć coś, co poruszyło tego człowieka. Żółte oczy rozszerzyły się, on zaś zatknął kciuki za pas, jakby chroniąc dłonie.
- Nie zrobię tego - powiedział tonem szaleńca. Ghealdanin zamarł z rozdziawionymi ustami, a służąca zagapiła się na nią, płonąca drzazga zawisła niebezpiecznie blisko spódnic.
- Domagam się - oznajmiła twardo Galina. Dla przekonania Theravy potrzebne jej będzie wszystko, co uprawdopodobni opowieść. - Zrób to!
- Nie sadzę, by był w stanie - powiedziała Berelain, zbierając suknię i przysuwając się bliżej. - On ma bardzo zdecydowane, trochę może zaściankowe poglądy. Może ja jeśli pozwolisz?
Galina niecierpliwie skinęła głową. Nie miała nic przeciwko, prócz tego, że kobieta prawdopodobnie nie pozostawi dostatecznie przekonujących śladów... I nagle pociemniało jej w oczach, a gdy już doszła do siebie, wciąż chwiała się lekko. Uniosła dłoń do policzka i zamrugała.
- Za mocno? - z niepokojem zapytała Berelain.
- Nie - wymamrotała Galina, starając się nie dać niczego po sobie poznać. Gdyby mogła przenosić, urwałaby tej kobiecie głowę! Oczywiście, gdyby mogła przenosić, nic takiego nie wydarzyłoby się. - Dobrze, teraz w drugi policzek, I niech ktoś przyprowadzi mi konia.
Odjechała w towarzystwie Murandianina w kierunku lasu. Po jakimś czasie dotarli do miejsca, gdzie wielkie drzewa leżały po części powalone, a po części dziwnie pochylone. Przez cały czas wmawiała sobie, że skorzystanie z dziury w powietrzu będzie poważną trudnością, ale kiedy tamten stworzył pionową srebrno-niebieską szczelinę, za którą potem ukazało się strome zbocze, nie myślała już o saidinie. Poganiając Chyżą w prześwit, myślała tylko o Theravie.
Niemal zawyła, kiedy zrozumiała, że znalazła się po przeciwnej stronie zbocza niż obóz. Zaczął się szaleńczy wyścig z zachodzącym słońcem. Przegrała.
Na swoje nieszczęście miała rację. Therava nie chciała słuchać żadnych wymówek. A w szczególną złość wprawiły ją siniaki. Sama nigdy nie zostawiała śladów na twarzy Galiny. A potem nastąpiły chwile, które niczym nie ustępowały jej koszmarom. I trwały znacznie dłużej. W chwilach, gdy krzyczała najgłośniej, prawie zapominała o pragnieniu zdobycia różdżki. Ale poza tym nic innego jej nie zostało. Zdobyć różdżkę, zabić Faile oraz jej przyjaciół i będzie wolna.
Egwene powoli odzyskiwała świadomość, a ponieważ wciąż jeszcze była mocno oszołomiona, ledwie zdołała zapanować nad sobą i nie otwierać oczu. Udawanie, że wciąż jest nieprzytomna, okazało się aż nazbyt łatwe. Jej głowa opierała się na ramieniu jakiejś kobiety, nie potrafiłaby jej unieść, nawet gdyby spróbowała. Ramię należało do Aes Sedai, była w stanie wyczuć jej zdolność przenoszenia. Wydawało jej się, że głowę ma wypchaną watą, myśli krążyły wolno i chwiejnie, ciało pozostawało odrętwiałe. Po chwili dotarło do niej, że suknię do konnej jazdy i płaszcz ma suche, choć pamiętała dobrze, że w rzece przemokła ze szczętem. Cóż, dzięki Mocy bez trudu dawało się to osiągnąć. Nie łudziła się szczególnie, że to dla jej wygody osuszono jej ubrania. Siedziała wciśnięta między dwie siostry, podtrzymywana przez nie, od kwiatowych perfum jednej z nich kręciło w nosie. Wnosząc z rytmicznego kołysania i stuku końskich kopyt na kamieniach bruku, musiała znajdować się w jakimś powozie. Ostrożnie chyliła powieki.
Zasłonki powozu były odsunięte, choć smród, jaki dociekł spoza nich, natychmiast sprawił, że zapragnęła, by było inaczej. Gnijące śmieci! Jak Tar Valon mogło upaść tak nisko? Rozpaczliwie zaniedbany stan miasta sam w sobie stanowił wystarczającą przesłankę konieczności usunięcia Elaidy.
Sącząca się przez okna powozu mętna księżycowa poświata wyławiała z mroku sylwetki trzech Aes Sedai siedzących naprzeciw, przodem do kierunku jazdy. Wprawdzie w obecnej kondycji nie potrafiła wyczuć ich zdolności do przenoszenia, niemniej miały na sobie szale z frędzlami. W Tar Valon kobieta, która nie była Aes Sedai i założyła szal z frędzlami, mogła się narazić na srogie nieprzyjemności. Dziwne, ale siostra siedząca po lewej wyraźnie separowała się od pozostałych, a ponieważ miejsca w powozie nie było zbyt dużo, musiała wciskać się w jego burtę; pozostałe też wyraźnie unikały kontaktu z nią. Bardzo dziwne.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie jest oddzielona tarczą od źródła. W głowie jej się kręciło. Nie potrafiła jasno rozważać wszystkich konsekwencji tego odkrycia, ale sam fakt zupełnie pozbawiony był sensu. Były w stanie wyczuć jej siłę, podobnie jak ona czuła ich Moc, a choć żadna nie była słaba, poradziłaby sobie z całą piątką, gdyby tylko reagowała dostatecznie szybko. Prawdziwe źródło lśniło niczym ogromne słońce tuż poza krawędzią pola widzenia, wzywało. Podstawowym pytaniem jednak było: czy się odważy, tak od razu? Myśli błądzące chaotycznie w jej głowie nie gwarantowały, że w ogóle uda jej się ująć saidara - kiedy bodaj spróbuje, zorientują się natychmiast. Lepiej wcześniej dojść trochę do siebie. Natychmiast pojawiło się drugie pytanie: jak długo odważy się zwlekać? Wcześniej czy później oddzielą ją tarczą od źródła. Na próbę poruszyła palcami stóp w grubych skórzanych butach i z radością stwierdziła, że słuchają jej rozkazów. Do rąk i nóg powoli wracało życie. Uznała, że dałaby radę unieść głowę, choć pewnie już nie tak łatwo, jak przed chwilą palcami. Cokolwiek jej zadały, przestawało powoli działać. Jak długo jeszcze?
Wszelkim jej zamierzeniom kres położyła ciemnowłosa siostra, siedząca pośrodku tylnego siedzenia. Pochyliła się naprzód i uderzyła tak mocno, że Egwene upadła na kolana kobiety, o którą się opierała. Ręka jakby kierowana własną wolą uniosła się do obolałego policzka. Tyle wyszło z udawania nieprzytomnej.
- Nie było potrzeby, Katerine - powiedział zgrzytliwy głos nad jej głową, a potem właścicielka głosu uniosła ją znowu do pozycji siedzącej. Okazało się, że potrafi utrzymać głowę w górze, choć z trudnością. Katerine. To pewnie będzie Katerine Alruddin, Czerwona. Z jakiegoś powodu uważała, że dobrze będzie, gdy pozna tożsamość porywaczek, choć o samej Katerine nie wiedziała nic, prócz imienia i Ajah. Siostra, na którą upadła, miała słomiane włosy i okrągłą twarz, należącą do zupełnie nieznanej kobiety. - Sądzę, że dałaś jej zbyt wiele tego widłokorzenia - mówiła dalej.
Poczuła dreszcz, przenikający ją do szpiku kości. A więc tym ją napoiły! Gorączkowo przetrząsała pamięć w poszukiwaniu wszystkiego, co usłyszała od Nynaeve na temat tego podłego naparu, ale myśli wciąż krążyły powoli. Choć jakby nieco żwawiej niż przed momentem. Pamiętała tylko, że zdaniem Nynaeve upłynie sporo czasu, nim w pełni dojdzie do siebie.
- Dałam jej dokładnie odmierzoną dawkę, Felaana - odrzekła sucho siostra, która ją wcześniej uderzyła - i, jak sama widzisz, efekt jest dokładnie zgodny z przewidywaniami. Nim dotrzemy do Wieży, ma już chodzić o własnych siłach. Nie mam zamiaru znów jej nosić. - Skończyła, patrząc ze złością na kobietę siedzącą po lewej stronie Egwene, ale ta tylko niechętnie pokręciła głową. To była Pritalle Nerbaijan, Żółta siostra, która zazwyczaj robiła wszystko, aby uniknąć uczenia nowicjuszek oraz Przyjętych, a zmuszona, dawała wszystkim wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o niechcianym zajęciu.
- Nadzwyczaj niestosowne byłoby, gdyby to mój Harril miał ją nosić - oznajmiła lodowatym głosem. - Osobiście wolałabym, żeby mogła sama pójść, ale jeśli nie będzie w stanie, cóż... W każdym razie już się cieszę na chwilę, gdy będę mogła ją przekazać innym. Ty nie chcesz jej nosić, Katerine, ja nie chcę pilnować jej przez pół nocy w jakiejś celi.
Katerine lekceważąco pokręciła głową.
Cele. Oczywiście, miała trafić do jednego z tych małych ciemnych pomieszczeń na pierwszym poziomie piwnic Wieży. Elaida oskarży ją o fałszywe pretensje do Tronu Amyrlin Karą za to była egzekucja. Dziwne, ale ta myśl nie budziła w niej lęku. Może to wpływ ziela. Czy po jej śmierci Romanda lub Lelaine wyrzekną się swych waśni, pozwalając innej zostać Amyrlin? Czy będą ze sobą walczyć do końca, podczas gdy rebelia powoli osłabnie i zamrze, a siostry stopniowo wrócą do Elaidy? Ponura myśl. Koszmarna. Skoro jednak potrafiła czuć smutek, to znaczy, że widłokorzeń nie tłumił jej emocji, dlaczego więc się nie bała? Potarła kciukiem pierścień z Wielkim Wężem. Spróbowała... i przekonała się, że zniknął. Zawrzał w niej gniew, rozpalony do białości. Mogą ją zabić, ale nie mogą jej pozbawić tytułu Aes Sedai.
- Kto mnie zdradził? - zapytała, zadowolona, że głos brzmiał chłodno i opanowanie. - Możecie mi powiedzieć i tak jestem w waszej mocy. - Siostry zapatrzyły się na nią, jakby zdziwione, że potrafi mówić.
Katerine pochyliła się naprzód, uniosła rękę. Ale już w następnym momencie oczy Czerwonej siostry rozbłysły niebezpiecznym płomieniem - to jasnowłosa Felaana schwyciła ją za rękę, nim zdążyła uderzyć Egwene.
- Nie ma wątpliwości, że zostanie stracona - oznajmiła zdecydowanie swoim chropawym głosem - ale jest inicjowaną Wieży i żadna z nas nie ma prawa jej bić.
- Nie dotykaj mnie, Brązowa - warknęła Katerine i znienacka otoczyła ja poświata saidara.
W jednej chwili wszystkie kobiety w powozie, prócz Egwene, rzecz jasna, ujęły źródło. Spoglądały na siebie jak obce koty, które właśnie się spotkały i które zaraz zaczną syczeć i drapać pazurami. Nie, nie wszystkie - Katerine i wysoka siostra odsuwająca się od niej nawet nie zerknęły na siebie. Ale pozostałe rekompensowały tę osobliwą obojętność. Na światłość, co się działo? Powietrze było tak gęste od wzajemnych animozji, że można było je kroić niczym chleb.
Po chwili Felaana puściła nadgarstek Katerine i rozsiadła się wygodnie, lecz żadna z sióstr nie uwolniła źródła. Egwene znienacka przyszło do głowy, że żadna nie chciała być tą, która zacznie. Ich twarze w świetle księżyca były ucieleśnieniem opanowania, ale dłonie Brązowej mięły szal, a siostra odsuwająca się od Katerine bez przerwy wygładzała suknię.
- Chyba już najwyższy czas na to - powiedziała Katerine, splatając tarczę. - Lepiej nie czekać, aż spróbujesz czegoś... bez sensu. - Uśmiechała się podle. Egwene tylko westchnęła, gdy opadł na nią splot. Wątpiła, by była w stanie objąć saidara, a jeżeli nawet, niewiele by jej z tego przyszło w zmaganiach z pięcioma siostrami aktualnie czerpiącymi Moc. Brak reakcji najwyraźniej rozczarował Czerwoną. - Prawdopodobnie to twoja ostatnia noc na tym świecie - ciągnęła dalej. - W ogóle się nie zdziwię, jeśli Elaida każe cię już jutro ujarzmić i ściąć.
- Albo jeszcze dziś - wtrąciła jej szkapowata towarzyszka, kiwając głową. - Moim zdaniem nic nie sprawi większej radości jej oczom niż widok twego końca. - W przeciwieństwie do Katerine mówiła takim tonem, jakby konstatowała sprawę właściwie już dokonaną; na pewno kolejna Czerwona. Pozostałe siostry szacowała czujnym spojrzeniem, najwyraźniej przekonana, że w każdej chwili mogą czegoś spróbować. Niesamowicie dziwne!
Egwene przywdziała maskę idealnego opanowania, nie mając zamiaru zdradzać im swoich uczuć. Nie da satysfakcji Katerine. Zachowa swoją godność aż po kres wędrówki na pieniek kata. Do innych należała przyszła ocena, czy poradziła sobie dobrze jako Amyrlin, od niej samej zależało, czy umrze w sposób przystający Zasiadającej na Tronie Amyrlin. A tak się stanie.
Kobieta odsuwająca się od dwu Czerwonych wreszcie przemówiła, a jej głos, wręcz ociekający akcentem z Arafel, pozwolił wreszcie Egwene przypisać imię do twardej, pociągłej twarzy, ledwie widocznej w świetle księżyca. Berisha Terakuni, Szara, ciesząca się reputacją rygorystycznej, wręcz surowej interpretatorki prawa. Zawsze zgodnie z literą i nawet odrobiny miłosierdzia.
- Ani dzisiaj, ani jutro, Barasine, chyba że Elaida po nocy zamierza zwołać kolegium Zasiadających Komnaty, a one raczą przychylnie zareagować na jej apel. Rzecz wymaga rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy, co nie jest kwestią minut ani nawet godzin, poza tym ostatnimi czasy Komnata w znacznie mniejszym stopniu skłonna jest pójść Elaidzie na rękę, czemu zresztą nie należy się dziwić. Moim zdaniem dziewczyna zostanie osądzona, ale posiedzenie Komnaty w jej sprawie odbędzie się dopiero w terminie dogodnym dla kolegium.
- Komnata zbierze się, kiedy sobie zażyczy Elaida, albo wszystkie Zasiadające otrzymają taką pokutę, że pożałują - warknęła Katerine. - Widziałyście, jak popędziły Jala i Merym, kiedy zobaczyły, kogo złapałyśmy? Elaida już wie o wszystkim i założę się, że wyciągnie Zasiadające z łóżek, choćby własnoręcznie. - W jej głosie pobrzmiewały tony równocześnie pełne samozadowolenia i złości. - A ty może zostaniesz mianowana Orędowniczką Łaski. Chciałabyś?
Berisha wyprostowała się z irytacją, poprawiając szal na ramionach. W niektórych przypadkach Orędowniczka Łaski otrzymywała tę samą karę jak ta, której broniła. Być może ewentualne zarzuty wobec Egwene podpadały właśnie pod definicję takiej sytuacji; mimo najlepszych wysiłków Siuan, mających na celu uzupełnienie jej wykształcenia, Egwene nie wiedziała.
- Ja natomiast chciałabym się dowiedzieć... - powiedziała po chwili milczenia Szara, ostentacyjnie ignorując kobietę siedzącą obok - co zrobiłaś z łańcuchem zaporowym? Jak można ten proces odwrócić?
- Nie można go odwrócić - odparła Egwene. - Trzeba wam wiedzieć, że teraz jest on już czystym cuendillarem. Nawet Moc go nie skruszy, tylko wzmocni. Przypuszczam, że mogłybyście go sprzedać, ale najpierw trzeba go zdemontować, a w tym celu zburzyć odpowiednie fragmenty bram strzegących zatoki. Oczywiście pod warunkiem, że na świecie istnieje ktoś, kogo stać na tak wielki cuendillar. Albo ktoś, kto by go chciał.
Tym razem żadna nie spróbowała powstrzymać Katerine przed uderzeniem jej, mocnym uderzeniem.
- Pilnuj swego języka! - krzyknęła Czerwona siostra.
Rada wydawała się słuszna, jeśli nie chciała ciągle obrywać za najmniejsze głupstwo. Już czuła w ustach smak krwi. Pilnowała więc swego języka, cisza zapanowała w kołyszącym się powozie i tylko siostry popatrywały na siebie podejrzliwie, wciąż otoczone poświatą saidara. Nie do wiary! Dlaczego Elaida wpadła na pomysł, żeby do tego zadania wybrać siostry, które wyraźnie gardziły sobą? Tylko dlatego, że mogła, jako rodzaj demonstracji potęgi? Nieważne. Jeśli Elaida pozwoli jej doczekać ranka, w nocy będzie mogła poinformować Siuan, co się z nią stało... i co zapewne stało się z Leane. Siuan dowie się, że zostały zdradzone. Potem pozostanie tylko się modlić, żeby Siuan udało się znaleźć zdrajczynię. Od razu pomodliła się krótko w tej intencji. Sprawa była ważniejsza od wszystkich innych.
Kiedy woźnica ostrym szarpnięciem wodzy osadził konie, była już w stanie na tyle dobrym, by o własnych siłach wyjść z powozu w ślad za Katerine i Pritalle; pozostał jedynie nieznaczny szum w głowie. Potrafiła ustać na nogach, ale wątpiła, by w tej sytuacji uciekła dalej niż kilka kroków. Stała więc potulnie obok czarnego, lakierowanego powozu i czekała równie cierpliwie jak konny zaprzęg. Ostatecznie jej też do pewnego stopnia nałożono jarzmo. Biała Wieża górowała nad nimi pękatą, białą iglicą sięgającą w noc. Tylko w pojedynczych oknach na samej górze paliło się światło, niewykluczone, że były to apartamenty Elaidy. Bardzo dziwne. Była więźniarką, zapewne nie pożyje zbyt długo, a mimo to czuła się tak, jakby właśnie wróciła do domu. Wieża wlewała w nią nowe siły.
Dwaj forysie w liberiach Wieży, z płomieniem Tar Valon na piersiach, którzy wcześniej rozłożyli składane schodki teraz stali, pomagając wysiadać kolejnym kobietom - ale tylko Berisha skorzystała z podanej dłoni i tylko dlatego, jak podejrzewała Egwene, aby szybko stanąć na ziemi, równocześnie nie spuszczając oka z pozostałych sióstr. Barasine potraktowała ich takim spojrzeniem, że jeden głośno przełknął ślinę, a drugi wyraźnie zbladł. Felaana, również bez reszty skupiona na pozostałych siostrach, zwyczajnie odprawiła ich gestem dłoni. Nawet tutaj cała piątka wciąż nie wypuszczała saidara.
Znajdowały się przed głównym tylnym wejściem. Marmurowe schody z kamiennymi poręczami wiodły od razu na pierwsze piętro Wieży, cztery masywne brązowe latarnie rozlewały na nich kałuże migoczącego światła. Ku swemu zaskoczeniu Egwene dostrzegła samotną nowicjuszkę, stojącą u podstawy schodów, otuloną białym płaszczem dla ochrony przed nocnym chłodem. Prawie się spodziewała, że Elaida osobiście wyjdzie im na spotkanie, aby triumfować nad swą ofiarą w gronie pochlebczyń. Po bliższym przyjrzeniu okazało się, że nowicjuszką jest Nicola Treehill. Kolejne zaskoczenie. Biała Wieża była ostatnim miejscem, w którym spodziewałaby się spotkać uciekinierkę.
Nicola była chyba jeszcze bardziej zaskoczona, ponieważ na widok wysiadającej z powozu Egwene jej oczy rozszerzyły się, ale opanowała się i przywitała każdą z sióstr eleganckim ukłonem.
- Amyrlin powiedziała... powiedziała, że macie ją przekazać Mistrzyni Nowicjuszek, Katerine Sedai. Powiedziała też że już wydała stosowne polecenia Silvianie Sedai.
- Wychodzi na to, że przynajmniej chłosta cię nie ominie - z uśmiechem mruknęła Katerine. Egwene zastanawiała się, czy ta kobieta czuje do niej osobistą urazę, czy po prostu nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Chłosta. Nigdy jeszcze nie była świadkiem tej operacji, ale opowiadano jej. Z opisu rzecz wyglądała na nadzwyczaj bolesną. Spojrzała Katerine w oczy i po chwili uśmiech zniknął z twarzy tamtej. Ale wyglądała, jakby zaraz miała ją znów uderzyć. Aielowie potrafi radzić sobie z bólem. Poddawali się mu, ulegali mu, nie walcząc, nawet nie próbując powstrzymywać krzyków. Może to był sposób. Mądre mawiały, że dzięki temu można stępić ból, pozbawić go władzy nad sobą.
- Jeżeli Elaida ma zamiar wszystko niepotrzebnie przeciągać, to na dzisiejszą noc pozwolę sobie nie uczestniczyć w całym przedsięwzięciu - oznajmiła Felaana, spoglądając spod zmarszczonych brwi na wszystkie siostry po kolei, a potem jeszcze na Nicolę. - Dziewczyna powinna być ujarzmiona i ścięta i na tym powinnyśmy poprzestać. - Słomianowłosa siostra zebrała suknię i przebiegła po schodach obok Nicoli. Naprawdę pobiegła! Gdy znikała wewnątrz, wciąż otaczała ją poświata saidara.
- Zgadzam się - chłodno rzekła Pritalle. - Harril, będę ci towarzyszyć, kiedy odprowadzisz Lancę Krwi do stajni. - Na te słowa skłonił się przed nią smagły, krępy mężczyzna, który właśnie wychynął z mroku, prowadząc wysokiego gniadosza. Jego twarz była niczym wykuta z kamienia, miał na sobie kameleonowy płaszcz Strażnika, który sprawiał, że gdy stał bez ruchu, prawie znikał, a gdy szedł, migotał barwami. W całkowitym milczeniu odszedł za Pritalle w ciemność, ale cały czas oglądał się przez ramię, strzegąc jej pleców. Pritalle również nawet na moment nie wypuściła źródła. Działo się tu coś, co umykało Egwene.
Nagle Nicola rozłożyła spódnice w kolejnym ukłonie, tym razem znacznie głębszym i z jej ust popłynął strumień słów:
- Wybacz mi, że uciekłam, matko. Myślałam, że tutaj pójdzie mi łatwiej. Areina i ja myślałyśmy...
- Nie mów tak do niej! - krzyknęła Katerine, a równocześnie strumień Powietrza smagnął nowicjuszkę po pośladkach tak, że pisnęła i podskoczyła. - Skoro najwyraźniej masz dzisiaj dyżur przy Zasiadającej na Tronie Amyrlin, to idź do niej i powiedz, że jej polecenia zostaną wypełnione. Biegiem!
Z ostatnim, z lekka szalonym spojrzeniem na Egwene, Nicola zebrała suknię i poły płaszcza, a potem ruszyła po schodach tak szybko, że dwukrotnie potknęła się, prawie padając. Biedna Nicola. Wszelkie nadzieje, jakie wiązała z Wieżą, z pewnością zostały rozwiane, a jeżeli siostry odkryją jej prawdziwy wiek... Musiała skłamać, aby ją przyjęły... kłamstwo stanowiło jeden z jej licznych złych nawyków. Egwene przepędziła z głowy myśli o dziewczynie. Los Nicoli nie zależał już od niej.
- Po co na śmierć straszyć to dziecko? - znienacka zapytała Berisha. - Nowicjuszki należy uczyć, a nie nękać. - Te słowa jakoś nie bardzo przystawały do jej koncepcji prawa.
Katerine i Barasine zwróciły się ku Szarej siostrze, obie groźnie na nią spojrzały. Jak przedtem było pięć kotów, tak teraz były dwa, ale oba spoglądały na mysz.
- Masz zamiar samotnie odprowadzić nas do Silviany? - zapytała Katerine, a jej usta wykrzywił zdecydowanie nieprzyjemny uśmiech.
- Nie boisz się, Szara? - dodała Barasine głosem, w którym dźwięczała nuta szyderstwa. Z jakiegoś powodu lekko kołysała dłonią, frędzle szala powtarzały ten ruch. - Ty sama i my dwie?
Dwaj forysie stali nieruchomo niczym posągi, wyraźnie było widać, że woleliby być gdziekolwiek indziej, a nie mając takiej możliwości, próbowali wtopić się w otoczenie tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Berisha nie była wyższa niż Egwene, wyprostowała się więc, jak mogła i otuliła szalem.
- Groźby są w sposób wyraźny zakazane przez prawo...
- Barasine ci groziła? - łagodnie weszła jej w słowo
Katerine. Jej głos był cichy, ale można się było w nim doszukać stalowych tonów. - Zapytała tylko, czy się nie boisz? A powinnaś się bać?
Berisha nerwowo oblizała wargi. W jej twarzy nie było nawet kropli krwi, a oczy stawały się coraz szersze i szersze, jakby patrzyły na coś, czego wcale oglądać nie chciała.
- Myślę... myślę, że pospaceruję sobie po terenach Wieży - powiedziała na koniec zduszonym głosem, a potem odeszła, przez cały czas nie spuszczając wzroku z dwu Czerwonych. Gdy zniknęła im z oczu, Katerine zaśmiała się cicho i z satysfakcją.
To było już zupełne szaleństwo! Nawet siostry, które się nienawidziły, nie zachowywały się w ten sposób. Żadna kobieta, która tak łatwo poddawała się strachowi jak Berisha, nie miała najmniejszych szans zostać Aes Sedai. Ale się działo w Wieży. Bardzo źle.
- Weź ją - powiedziała Katerine, wstępując na schody. Barasine mocno ścisnęła ramię Egwene i ruszyła za nią.
Dobrze choć, że wypuściła saidara. Ale i tak nie było innego wyjścia, jak zebrać porozcinaną suknię i pójść. W stanie osobliwego uniesienia ducha. Wejście na teren Wieży naprawdę było jak powrót do domu. Białe ściany ozdobione fryzami i gobelinami, jaskrawe barwy płytek posadzki - wszystko to było znajome niczym kuchnia matki w rodzinnym domu. W pewien sposób najbardziej, ponieważ znacznie więcej czasu minęło, odkąd opuściła Pole Emonda, niż od ostatniej przechadzki po tych korytarzach. Z każdą chwilą czuła nowy przypływ sił. Ale w znajomym otoczeniu wyczuwało się również obcość. Świeciły się wszystkie stojące lampy, godzina nie mogła być więc zbyt późna, mimo to korytarze ziały całkowitą pustką. Zazwyczaj nawet najgłębszą nocą w Wieży można było zobaczyć jakieś siostry. Miała ten obraz jak żywy przed oczyma: któraś z sióstr, spiesząca korytarzem o świcie, a równocześnie taka dostojna, pełna wdzięku. Aes Sedai żyły według własnych rytmów doby, niektóre z Brązowych w ogóle unikały światła dnia. W nocy łatwiej było skupić się na badaniach, noc nie odrywała od lektury. A tutaj - zupełna pustka. Ani Katerine, ani Barasine nie skomentowały tego faktu, tylko w milczeniu przemierzały pozbawione życia korytarze. Najwyraźniej ta martwa pustka była teraz regułą.
Dopiero gdy dotarły do schodów z jasnego kamienia, osadzonych w bocznej niszy, zobaczyły siostrę. Schodziła w dół. Kobieta była pulchna, odziana w suknię do konnej jazdy ozdobioną czerwonymi rozcięciami. Jej usta wyglądały na skore do uśmiechu, szal na ramionach obrębiony był długimi frędzlami z czerwonego jedwabiu. Można było zakładać, że w dokach Katerine i pozostałe nosiły szale, aby każdy wiedział, z kim ma do czynienia - nikt w Tar Valon nie zaczepiłby kobiety w szalu z frędzlami, większość trzymała się z dala od nich, szczególnie dotyczyło to mężczyzn - ale szal tutaj?
Na widok Egwene grube, czarne brwi siostry uniosły się ponad jasnymi błękitnymi oczami, wsparła dłonie na obfitych biodrach, aż szal zsunął się na łokcie. Egwene nie sądziła, by miała okazję poznać tę kobietę, najwyraźniej tamta była innego zdania.
- Cóż, kogo my tu mamy? Panna al'Vere? To ją wysłano do Północnej Przystani? Elaida ci się pięknie odwdzięczy za tę noc, możesz być pewna. Ale spójrzcie na nią. Patrzcie, jak dumnie kroczy. Można by pomyśleć, że wy dwie stanowicie tylko eskortę honorową. A przecież powinna raczej wyć i błagać zmiłowania.
- Prawdopodobnie ziele wciąż stępia jej zmysły - mruknęła Katerine, rzucając z ukosa ponure spojrzenie na Egwene. - Chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi swego położenia. - Barasine, która wciąż ściskała ramię eskortowanej, potrząsnęła nią brutalnie. Egwene, początkowo wytrącona z równowagi, odzyskała ją szybko, a wraz z nią nieporuszony wyraz twarzy i siłę, by ignorować wściekłe spojrzenia wyższej z sióstr.
- Szok - zgodziła się pulchna Czerwona, kiwając głową. W jej głosie nie było zbyt wiele współczucia, jednak w porównaniu z głosem Katerine wydawał się niemalże ciepły. - Widziałam to już.
- Jak poszły sprawy w Południowej Przystani?
- Najwyraźniej nie tak dobrze jak wam. Byłyśmy dwie i nasza obecność sprawiła, że wszyscy wokół krzyczeli niczym zarzynane prosięta, bałam się, że spłoszymy naszą ofiarę. Dobrze choć, że byłyśmy w stanie usłyszeć się nawzajem. Skończyło się na tym, że złapałyśmy tylko jedną dzikuskę, a i tak wcześniej zdążyła zmienić w cuendillar pół łańcucha w zatoce. Prawie zajeździłyśmy zaprzęg, gnając tu jak... jakbyśmy złapały to, co wy. Zanica się uparła. Nawet kazała swojemu Strażnikowi zająć miejsce woźnicy.
- Jedną dzikuskę... - powtórzyła pogardliwie Katerine.
- Tylko pół? - Ulga wyraźnie odbijała się w głosie Barasine. - Wobec tego Południowa Przystań nie jest zablokowana.
Melare najwyraźniej zdała sobie sprawę z implikacji tego stwierdzenia, ponieważ znów uniosła brwi.
- Czy nie jest zablokowana, przekonamy się rano - powiedziała powoli - kiedy spróbują opuścić tę część, która wciąż składa się z żelaza. W każdym razie druga połowa wystaje sztywno z wody, jakby była zrobiona z... no, cóż, z cuendillara. Osobiście wątpię, by jakiś większy statek zdołał wypłynąć. - Pokręciła głową z zakłopotaniem. - Ale zdarzyło się też coś dziwnego. Z początku nie byłyśmy w stanie znaleźć tej dzikuski. Nie potrafiłyśmy wyczuć, jak przenosi. Nie otaczała jej poświata i nie widziałyśmy splotów. Łańcuch po prostu zaczął robić się biały. Gdyby Strażnik Arebis nie dostrzegł łodzi, pewnie by skończyła i odpłynęła.
- Mądra Leane - mruknęła Egwene. Na mgnienie zacisnęła mocno powieki. Leane przygotowała się porządnie do dzieła, zanim jeszcze zobaczyła zatokę. Odwróciła sploty i zamaskowała swoją zdolność do przenoszenia. Gdyby ona sama okazała się równie mądra, zapewne uciekłaby bez trudu. Ale po fakcie zawsze jest się bardziej przewidującą.
- I jeszcze to imię, które podała - powiedziała Melare, marszcząc czoło. Brwi tej kobiety, grube jak dwie czarne gąsienice, potrafiły zaiste wiele wyrazić. - Leane Sharif. Z Zielonych Ajah. Dwa idiotyczne kłamstwa. Desala właśnie chłoszcze ją na dole od stóp do głów, ale ona nie chce nic odwołać. Musiałam wyjść na zewnątrz, żeby zaczerpnąć tchu. Nigdy nie lubiłam chłosty, nawet tak zasłużonej jak ta. Znasz tę jej sztuczkę, dziecko? W jaki sposób ukryć sploty?
Och, Światłości! Uznały, że Leane jest dzikuską udającą Aes Sedai.
- Mówi prawdę. W efekcie ujarzmienia zniknęło pozbawione śladów wieku oblicze i zaczęła wyglądać na młodszą. Została Uzdrowiona przez Nynaeve al'Meara, a ponieważ nie była już Błękitną siostrą, wybrała nowe Ajah. Zapytajcie ją o coś, co tylko Leane Sharif może wiedzieć... - przerwał jej knebel Powietrza, który wypełnił usta, rozciągając szczęki, aż coś w nich chrupnęło.
- Nie musimy wysłuchiwać tych bzdur - warknęła Katerine.
Melare jednak spojrzała głęboko w oczy Egwene.
- Brzmiało to rzeczywiście jak czysty bełkot - powiedziała po chwili - ale podejrzewam, że nie zaszkodzi zadanie paru pytań innych niż „Jak masz na imię?". W najgorszym razie usłyszymy coś ciekawszego niż te same nudne odpowiedzi. Czy mamy ją zaprowadzić na dół do celi, Katerine? Nie ośmielę się zostawić Desali zbyt długo z nią sam na sam. Ona gardzi dzikuskami, a już naprawdę nienawidzi kobiet podszywających się pod Aes Sedai.
- Nie zabieramy jej do celi - odpowiedziała Katerine. -
Elaida rozkazała, żeby ją zaprowadzić najpierw do Silviany.
- Dobrze, ale rezerwuję sobie prawo do nauczenia się sztuczki, o której ona wspominała, a którą ta druga najwyraźniej też zna. - Melare naciągnęła szal na ramiona, odetchnęła głęboko, a potem ruszyła na dół po schodach, sprawiając wrażenie kobiety, na którą czeka niewdzięczna praca. Egwene poczuła jednak przypływ nadziei względem Leane, ponieważ dla Melare była już „tą drugą", a nie „dzikuską".
Katerine szybko ruszyła korytarzem. Nie odzywała się ani słowem, ale Barasine, która praktycznie pchała Egwene przed sobą, nie przestawała mamrotać pod nosem o idiotyzmie rojeń, że siostra może się czegoś nauczyć od dzikuski oraz o nazbyt ambitnej Przyjętej, opowiadającej niestworzone kłamstwa. Zachowanie bodaj minimum godności jest nadzwyczaj utrudnione w sytuacji, kiedy jest się w poniżeniu pchanym po korytarzu przez długonogą siostrę, a z szeroko rozwartych ust ślina ścieka na brodę, niemniej Egwene starała się, jak mogła. Po prawdzie, to właściwie o tym nie myślała. Melare dostarczyła jej dość materiału do przemyślenia. Melare i zachowanie sióstr w powozie. Z pewnością nie należało wyciągać stąd zbyt oczywistych wniosków, ale gdyby właśnie taka miała być prawda...
Wkrótce niebieskie i białe płytki posadzki ustąpiły miejsca czerwonym i zielonym, one zaś dotarły do nieoznakowanych drzwi między dwoma gobelinami, na których widniały okryte kwieciem drzewa i ptaki o grubych dziobach, tak wściekle ubarwione, że prawie nierealne. Drzwi nie były oznakowane, ale za to wypolerowane na błysk i znane wszystkim inicjowanym Wieży. Katerine zastukała w sposób, w którym właściwie można było dostrzec pokorę, a kiedy silny głos ze środka zawołał: „Wejść!", wciągnęła głęboki oddech i dopiero wtedy nacisnęła klamkę. Czy zachowała złe wspomnienia z czasu nowicjatu lub postulatu, czy też po prostu bała się oczekującej ich kobiety?
Gabinet Mistrzyni Nowicjuszek był dokładnie taki, jakim Egwene go zapamiętała: mały, wyłożony ciemną boazerią pokój, umeblowany prosto i solidnie. Wąski stolik przy drzwiach był delikatnie rzeźbiony w osobliwe wzory, resztki pozłoty wciąż lśniły na rzeźbionej ramie wiszącego lustra, poza tym brakowało innych ozdób. Stojące lampy i dwie lampy na biurku miały oprawę z prostego mosiądzu, choć stylistyka wykonania wskazywała na sześciu różnych rzemieślników. Piastująca urząd Mistrzyni Nowicjuszek zwyczajowo zmieniała się wraz z nastaniem nowej Amyrlin, ale Egwene gotowa była się założyć, że kobieta, która jako nowicjuszka odwiedzała ten gabinet sto lat temu, rozpoznałaby większość wystroju, a może i cały.
Obecna Mistrzyni Nowicjuszek - przynajmniej ta w Wieży - powitała je na stojąco. Była dość mocno zbudowaną kobietą, przynajmniej tak wysoką jak Barasine, ciemne włosy miała splecione w kok na karku, wysunięty podbródek świadczył o silnej woli. Silvianę Brehon otaczała atmosfera rzeczowości. Wywodziła się z Czerwonych, czarną suknię zdobiły delikatne, czerwone rozcięcia, dobrze choć, że szal wisiał na oparciu krzesła przy biurku. Wielkie oczy napawały niepokojem. Jakby jednym spojrzeniem ogarnęła od razu całą Egwene i poznała nie tylko wszystkie jej myśli, ale również myśli jutrzejsze.
- Zostawcie ją ze mną i poczekajcie na zewnątrz - poleciła Silviana niskim, mocnym głosem. - Mamy ją zostawić? - zapytała z niedowierzaniem Katerine.
- Którego słowa nie zrozumiałaś, Katerine? Czy mam powtórzyć? - Najwyraźniej nie było potrzeby. Katerine spłonęła rumieńcem, ale nic więcej już nie powiedziała. Silvianę tymczasem otoczyła poświata saidara, potem zręcznie przejęła tarczę Egwene, nie zostawiając podczas tej operacji najmniejszej szczeliny, przez którą ta mogłaby dosięgnąć źródła. A teraz zyskała już pewność, że dałaby radę. Tyle że Silviana nie była słaba, nie ma szans strzaskania trzymanej przez nią tarczy. W jednej chwili zniknął knebel Powietrza, ona zaś chwilę poświęciła na ocieranie śliny z brody za pomocą wydobytej z sakwy chusteczki. Sakwa wcześniej została przeszukana - zawsze trzymała chusteczkę na wierzchu, a nie pod wszystkim innym - ale czas na inwentarz zawartości przyjdzie później. Tak czy inaczej, nie nosiła w niej nic, co mogłoby się przydać więźniarce. Grzebień, paczka igieł, małe nożyczki. Stuła Amyrlin. Czy uda jej się zachować bodaj odrobinę godności podczas chłosty, nie zależało od niej - ale tamto, to była przyszłość, teraz zaś to teraz. Silviana przyglądała się jej z ramionami splecionymi na piersiach, póki drzwi nie zamknęły się za dwoma Czerwonymi siostrami. - Przynajmniej nie zaczynasz od razu histeryzować - powiedziała. - To dużo ułatwi, pytaniem jednak pozostaje, dlaczego nie histeryzujesz?
- Co by mi z tego przyszło? - odpowiedziała Egwene, chowając chusteczkę do sakwy. - Jakoś nie potrafię sobie niczego wyobrazić.
Silviana podeszła do biurka i stanęła przy nim, czytając coś z kartki papieru. Od czasu do czasu zerkała na Egwene. Wyraz jej twarzy układał się w idealną maskę opanowania Aes Sedai, nieodgadnioną. Egwene czekała cierpliwie z dłońmi złożonymi w małdrzyk. Nawet do góry nogami potrafiła w literach rozpoznać charakterystyczną rękę Elaidy, niemniej odczytać listu już nie potrafiła. Silviana nie powinna sobie jednak wyobrażać, że denerwuje ją czekanie. Cierpliwość była obecnie jedyną bodajże bronią, jaka jej została.
- Wychodzi na to, że Amyrlin od dłuższego czasu zastanawiała się, co z tobą zrobić - powiedziała na koniec Silviana. Jeśli nawet spodziewała się, że Egwene zacznie przestępować z nogi na nogę albo wyłamywać palce, nie okazała swego rozczarowania. - Ułożyła sobie szczegółowy plan. Ona nie chce dopuścić, żeby Wieża cię utraciła. Jestem podobnego zdania. Elaida doszła więc do wniosku, że zostałaś przez pozostałe wykorzystana jako figurantka, za co nie powinnaś ponosić winy. Nie zostaniesz więc oskarżona o samozwańcze podszywanie się pod Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Imię twoje zostało wymazane z rejestrów Przyjętych i wpisane do księgi nowicjuszek. Jeśli mam być szczera, to zgadzam się z tą decyzją, aczkolwiek stanowi ona precedens. Pomijając twoje zdolności w posługiwaniu się Mocą, brakuje ci, praktycznie rzecz biorąc, całej wiedzy, którą powinna zdobyć nowicjuszka. Z drugiej strony nie musisz się obawiać, że powtórnie każą ci przechodzić inicjację. Nie umiałabym nikogo zmusić.
- Jestem Aes Sedai mocą wyniesienia na Tron Amyrlin - spokojnie odparła Egwene. Nie było błędem upieranie się przy tytule, którego własność mogła oznaczać śmierć. Uległość okazałaby się równie wielkim ciosem dla rebelii jak jej egzekucja. Może gorszym. Znowu nowicjuszka? Śmieszne! - Jeśli masz ochotę, mogę ci zacytować odpowiedni ustęp prawa.
Silviana uniosła brwi, usiadła i otworzyła oprawną w skórę księgę. Księgę kar. Zanurzyła pióro w prostym szklanym kałamarzu i zaczęła pisać.
- Właśnie zarobiłaś sobie pierwszą wizytę w moim gabinecie. Ale zamiast od razu przekładać cię przez kolano, dam ci noc na przemyślenie wszystkiego. Miejmy nadzieję, że kontemplacja wyda spodziewane owoce.
- Sądzisz, że lanie sprawi, iż zaprzeczę temu, kim jestem? - Egwene bardzo się starała, by w jej głosie nie słychać było niedowierzania. Nie była pewna, czy jej się udało.
- Jest lanie i lanie - odparła spokojnie tamta. Wytarła stalówkę skrawkiem papieru, umieściła pióro w szklanym uchwycie i przyjrzała się Egwene. - Przywykłaś do Sheriam Bayanar w roli Mistrzyni Nowicjuszek. - Silviana pokręciła głową z niesmakiem. - Przejrzałam jej księgę kar. Pozwalała dziewczętom na zbyt wiele, a poza tym była zbyt spolegliwa wobec swych faworytek. W efekcie zmuszona była do zarządzania repetycji zdecydowanie zbyt często, niż to być powinno. W mojej księdze jest jedna trzecia tych kar co u Sheriam, ponieważ zawsze dbam o to, by każda z ukaranych nade wszystko pragnęła już nigdy więcej do mnie nie trafić.
- Cokolwiek zrobisz, nigdy nie zmusisz mnie do zaparcia się siebie - zdecydowanie oznajmiła Egwene. - W ogóle sobie nie wyobrażam, jak to miałoby działać? Będę eskortowana na wykłady i przez cały czas odgrodzona tarczą?
Silviana rozsiadła się w krześle, przyciskając doń plecami wiszący na oparciu szal, dłonie wsparła na krawędzi biurka.
- Masz zamiar się opierać tak długo, jak zdołasz, prawda?
- Zrobię, co będę musiała zrobić.
- I ja zrobię, co będę musiała. Za dnia nie będziesz otoczona tarczą. Ale co godzina będziesz dostawać słaby napar z widłokorzenia. - Kiedy wymawiała to słowo, jej usta wykrzywiły się. Wzięła do ręki kartkę z notatkami Elaidy, jakby chciała czytać, ale po chwili pozwoliła jej opaść na biurko. Na koniec otarła palce, jakby przylgnęło do nich coś paskudno. - Nienawidzę tego ohydztwa. Wygląda, jakby żywcem wymyślono je przeciwko Aes Sedai. Ludzie, którzy nie potrafią przenosić, mogą wypić dawkę pięciokrotnie większą od tej, która zbije siostrę z nóg, i najwyżej lekko im się zakręci w głowie. Ohydny napar. Ale najwyraźniej skuteczny. Może będzie też działał na tych Asha'manów. Będzie dość słaby, żebyś nie czuła oszołomienia, ale nie będziesz mogła przenieść tyle, żeby sprawiać jakiekolwiek problemy. Zostaną ci tylko drobinki Mocy. Jak nie będziesz piła z własnej woli, wleje ci się go do gardła przemocą. Pozostaniesz pod ścisłą obserwacją, dlatego pieszo też nie uciekniesz. Spać będziesz odgrodzona tarczą, ponieważ gdyby ci dać na noc dość widłokorzenia, żebyś straciła świadomość, rankiem męczyłyby cię mdłości. Jesteś nowicjuszką, Egwene, i będziesz nią. Wiele sióstr wciąż cię uważa za uciekinierkę, niezależnie od zaleceń, jakie wydała w tej sprawie Siuan Sanche, wiele z pewnością uzna za błąd, że Elaida cię nie ścięła. Będą się przyglądać, szukając najmniejszych wykroczeń, najdrobniejszych błędów. Teraz możesz sobie drwić z lania, ponieważ jeszcze go nie otrzymałaś, ale co zrobisz, kiedy będziesz odsyłana do mnie pięć, sześć razy dziennie? Zobaczymy, ile czasu zajmie ci zmiana decyzji. - Samą Egwene zaskoczył cichy śmiech, wydobywający się z jej ust. Brwi Silviany uniosły się prawie na czoło. Palce drżały, jakby chcąc sięgnąć po pióro. - Powiedziałam coś śmiesznego, dziecko?
- Nie, wcale nie - odrzekła zgodnie z prawdą Egwene. Przyszło jej do głowy, że poradzi sobie z bólem na sposób Aielów. Miała nadzieję, że potrafi, ale równocześnie trzeba się będzie wyrzec wszelkich nadziei na zachowanie godności. Przynajmniej na czas trwania kary. Jeżeli zaś chodzi o resztę, zrobi, co będzie w stanie.
Silviana zerknęła na pióro, ale w końcu wstała, nie dotykając go.
- Wobec tego skończyłam z tobą. Na dziś. Zobaczymy się przed śniadaniem. Chodź ze mną.
Ruszyła ku drzwiom pewna, że Egwene pójdzie za nią i tak też się stało. Gdyby zaatakowała tamtą gołymi rękoma, zarobiłaby tylko kolejny wpis do księgi. Widłokorzeń. Cóż, znajdzie na niego jakiś sposób. Jeśli nie... Wolała o tym nie myśleć.
Katerine i Barasine były, łagodnie mówiąc, zaskoczone, gdy dowiedziały się o planach Elaidy wobec Egwene i nieszczególnie zadowolone, gdy okazało się, że to one będą jej strzec i oddzielą tarczą na noc. Uspokoiły się dopiero, gdy Silviana obiecała, że za godzinę lub dwie przyśle im jakieś siostry.
- Dlaczego my dwie? - chciała wiedzieć Katerine, za co zarobiła wściekłe spojrzenie od Barasine. Gdyby zlecono to zadanie jednej z nich, nie byłaby to z pewnością Katerine, która stała wyżej w hierarchii.
- Po pierwsze dlatego, że tak mówię... - Silviana urwała, czekając, póki nie skiną głowami. Skinęły z wyraźną niechęcią, ale od razu. Wychodząc na korytarz, Silviana nie założyła szala, co na Egwene już zaczęło sprawiać dziwne wrażenie, jakby tamta była nie na swoim miejscu. - A po drugie dlatego, że, moim zdaniem, to dziecko może mieć swoje pomysły. Chcę, żeby ją ściśle obserwowano, na jawie i we śnie. Która z was ma jej pierścień?
Po chwili Barasine wyciągnęła złoty krążek z sakwy przy pasie, jednocześnie mrucząc:
- Chciałam go tylko zachować na pamiątkę. Zdławienia buntu. Ponieważ teraz z pewnością są już skończone.
- Na pamiątkę? To była po prostu zwykła kradzież! Egwene wyciągnęła rękę po pierścień, ale Silviana była szybsza i to do jej sakwy powędrowało złoto.
- Zatrzymam go do czasu, aż zdobędziesz prawo do niego, dziecko. Teraz zaprowadźcie ją do kwater nowicjuszek i ulokujcie tam. Pokój powinien być już gotów.
Katerine przejęła tarczę, a Barasine znowu sięgnęła po ramię Egwene, ale ta wyciągnęła dłoń ku Silvianie.
- Poczekaj. Jest coś, o czym ci muszę powiedzieć. - Dotąd zmagała się ze sobą, czy powinna. Zbyt łatwo będzie zdradzić więcej, niżby było wskazane. Ale musiała. - Mam Talent Śnienia. Nauczyłam się odróżniać prawdziwe sny i interpretować niektóre z nich. Śniłam o szklanej lampie, w której tańczył biały płomień. Kruki wyleciały z mgły, trąciły lampę i poleciały dalej. Lampa chwiała się, rozpryskując wokół krople płonącej oliwy. Niektóre wypalały się w powietrzu, inne lądowały wszędzie wokół, a lampa wciąż się chwiała, prawie przewracając. Oznacza to, że Seanchanie zaatakują Białą Wieżę i wyrządzą wielkie szkody.
Barasine parsknęła. Katerine syknęła z pogardą.
- Śniąca - powiedziała bezbarwnym głosem Silviana. - Czy jakaś siostra gotowa jest potwierdzić twoją interpretację? A jeśli nawet, skąd możesz mieć pewność, że twój sen mówi o Seanchanach? Moim zdaniem kruki wskazywałyby na Cień.
- Jestem Śniącą, a kiedy Śniąca ma pewność, to taka jest prawda. Nie chodzi o Cień. To Seanchanie. Natomiast w kwestii tej, która potwierdziłaby me słowa... - Egwene wzruszyła ramionami. - Jedyna, która ma w tej sprawie coś do powiedzenia, to Leane Sharif, którą przetrzymuje się w piwnicznej celi. - Nie znalazła sposobu zaangażowania Mądrych w całą sprawę, musiałaby zdradzić zdecydowanie zbyt wiele.
- Ta kobieta jest dzikuską, nie... - zaczęła gniewnie Katerine, ale zamilkła, gdy Silviana uniosła rozkazującym gestem dłoń.
Mistrzyni Nowicjuszek badawczo przyglądała się Egwene, ale z jej twarzy nie sposób było nic wyczytać.
- Naprawdę wierzysz, że jesteś tą, którą twierdzisz, że jesteś - powiedziała na koniec. - Pozostaje tylko mieć nadzieję, że twoje Śnienie nie spowoduje tylu kłopotów, co Przepowiednie młodej Nicoli. Jeżeli naprawdę potrafisz Śnić. Cóż, przekażę twoje ostrzeżenie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak Seanchanie mogliby uderzyć na Tar Valon, ale czujności nigdy za wiele. I przepytam tę kobietę, która jest przetrzymywana na dole. Oględnie. Jeżeli nie potwierdzi twojej opowieści, wówczas twoja wizyta u mnie rankiem okaże się dla ciebie jeszcze bardziej godna zapamiętania. - Machnęła dłonią na Katerine. - Zabierzcie ją, zanim wręczy mi nowy klejnot i tym samym sprawi, że w ogóle nie będę spała tej nocy.
Tym razem nie tylko Barasine, ale i Katerine przez całą drogę mamrotała pod nosem. Obie jednak zaczekały, nim znalazły się w miejscu, skąd Silviana już nie mogła ich słyszeć. Ta kobieta będzie godnym przeciwnikiem. Egwene pozostawało tylko mieć nadzieję, że uległość wobec bólu okaże się tak skuteczna, jak twierdziły Mądre. W przeciwnym razie... lepiej nie myśleć.
Szczupła, siwowłosa służąca skierowała je do pokoju, który właśnie skończyła doprowadzać do ładu - na trzecim krużganku kwater nowicjuszek - i umknęła, wcześniej przelotnie skłoniwszy się Czerwonym. Na Egwene nawet nie spojrzała. Kim była w jej oczach kolejna nowicjuszka? Egwene poczuła, że zaciska szczęki. Musiała zadbać o to, żeby pozostali nie widzieli w niej kolejnej nowicjuszki.
- Spójrz na jej twarz - powiedziała Barasine. - Myślę, że w końcu zaczyna do niej docierać.
- Jestem, kim jestem - spokojnie odparła Egwene. Barasine popchnęła ją w kierunku schodów, które prowadziły w górę na ograniczone balustradami krużganki, oświetlone okrągłym księżycem w trzeciej kwadrze. Delikatny szmer wiatru był jedynym odgłosem. Wszystko wyglądało tak spokojnie. W szczelinach pod drzwiami nie świeciło się żadne światło. Nowicjuszki już z pewnością spały, wyjąwszy dziewczęta zatrudnione przy nocnych obowiązkach. Wokół panował całkowity spokój, którego Egwene nie miała jednak zaznać.
Maleńki, pozbawiony okna pokój równie dobrze mógł być tym, który zajmowała zaraz po przybyciu do Wieży: wąskie posłanie wbudowane w ścianę, ogień płonący na mikroskopijnym kominku. Świeciła się lampa, na niewielkim stoliczku, ale oświetlała właściwie tylko jego blat, a oliwa musiała zjełczeć, ponieważ wydzielała słaby, nieprzyjemny zapach. Umeblowania dopełniała umywalnia oraz trójnogi stołek, na którym zaraz spoczęła Katerine, układając suknię niczym na tronie. Barasine zrozumiała, że dla niej nie ma siedzącego miejsca, dlatego tylko zaplotła ramiona na piersiach i popatrzyła ze złością na Egwene.
Trzy kobiety w tym pokoiku stanowiły już tłok, ale Egwene postanowiła udawać, że tamte nie istnieją. Przygotowała się do snu: powiesiła płaszcz, pasek i suknię na trzech kołkach wbitych równolegle w ścianę, nie poprosiła o pomoc przy guzikach. Kiedy położyła równo zwinięte pończochy na butach, Barasine już umościła się ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i wetknęła nos w oprawioną w skórę książeczkę, którą musiała wyciągnąć z sakwy przy pasku. Katerine nie spuszczała wzroku z Egwene, jakby się spodziewała, że ta w każdej chwili może pobiec ku drzwiom.
Egwene wsunęła się w bieliźnie pod lekki, wełniany koc, a potem przytuliła głowę do poduszki - z pewnością nie była wypchana gęsim puchem! - i oddała swoim ćwiczeniom rozluźniającym, które pomogą jej zasnąć. Robiła to już tyle razy, że z pozoru ledwie zaczęła i już spała...
...unosząc się bez postaci w ciemnościach rozpościerających między światem jawy a Tel'aran'rhiod, w wąskiej szczelinie pomiędzy snem a rzeczywistością, w rozległej pustce wypełnionej miliardami mrugających iskierek światła, które były snami wszystkich śpiących na świecie. Krążyły wokół niej jak okiem sięgnąć w miejscu, gdzie nie istniała ani góra, ani dół, gasnąc, gdy śpiący budził się, zapalając, gdy zaczynał śnić. Niektóre potrafiła rozpoznać na pierwszy rzut oka, nadać im ludzkie imię, ale nigdzie nie było tego, którego szukała.
Musiała porozmawiać z Siuan, która zapewne wiedziała już o katastrofie i która być może nie może zasnąć, marząc tylko o tym, by wyczerpanie strąciło ją w niepamięć. Przygotowała się na dłuższe oczekiwanie. W miejscu gdzie przebyta nie istniał czas, a wraz z nim nie istniała nuda. Ale powinna ułożyć sobie w myślach, co powie. Tyle się zmieniło od czasu ostatniego przebudzenia. Tyle się dowiedziała. Przez pewien czas była przekonana, że wkrótce umrze, pewna, że siostry w Wieży murem stoją za Elaidą. Teraz... Elaida sądziła, że zamknęła ją w szczelnym więzieniu. Mniejsza o plany uczynienia z niej na powrót nowicjuszki, nawet jeśli Elaidzie wydawały się realne, dla Egwene al'Vere stanowiły czystą mrzonkę. Za więźniarkę również się nie uważała. We własnym mniemaniu zaniosła płomień bitwy do samego serca Wieży. Gdyby w miejscu, gdzie się znajdowała, miała usta, uśmiechnęłaby się.
ROZDZIAŁ 1
KIEDY DZWONIĄ NA KOMPLETĘ
Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, ale nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, wiatr podniósł się nad strzaskaną górą, zwaną Górą Smoka. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Narodzinom wiatru przyświecał okrągły księżyc w trzeciej kwadrze, ich miejscem była wysokość, na której człowiek nie mógłby już zaczerpnąć tchu oraz wirujące prądy powietrzne, ogrzane ogniem szalejącym w kraterze poszarpanego szczytu. Z początku wiatr był tylko lekką bryzą, ale nabierał siły, mknąc w dół ostrego, kamienistego stoku. Niosąc ze sobą odór płonącej siarki, wiatr wył ponad zaśnieżonymi szczytami wzgórz, które nieoczekiwanie łamały jednolitą formację masywu gór, wznosząc się nad równiną wokół Góry Smoka. Wył i szarpał po nocy gałęziami drzew.
Zawodził ponad wielkim obozem polowym, położonym na wschód od wzgórz - obóz właściwie zasługiwał na miano sporej wioski namiotów, poprzecinanej drewnianymi chodnikami, biegnącymi obok zamarzniętych śladów kół. Wkrótce już zamarznięte koleiny stopnieją, resztki śniegu znikną, a na ich miejsce pojawią się wiosenne deszcze i błoto. O ile obóz dotrwa do tego czasu. Mimo późnej godziny wiele Aes Sedai wciąż nie spało, zbierały się w małych grupkach, chronionych osłonami przed podsłuchem, i omawiały wydarzenia dzisiejszej nocy. Dyskusje często były dość ożywione, na granicy kłótni, a niekiedy granicę tę przekraczały. Gdyby nie chodziło o Aes Sedai, z pewnością byłoby dużo wymachiwania pięściami lub jeszcze gorzej. Zasadnicze pytanie brzmiało: co zrobić? Każda siostra wiedziała już o wydarzeniach nad rzeką, ale szczegóły wciąż pozostawały niejasne. Amyrlin osobiście i po kryjomu udała się, by zamknąć Północną Przystań, a jej łódź odnaleziono przewróconą do góry dnem w trzcinach. Szansa uratowania się z lodowatych, bystrych prądów Erinin była bliska zeru i z każdą godziną malała, póki nie przeszła w pewność. Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie żyła. Każda siostra w obozie zdawała sobie sprawę, że jej przyszłość, a może i życie wisi na włosku, nie wspominając już o przyszłości Białej Wieży. Co teraz robić? Głosy zamilkły dopiero wówczas, gdy w obóz uderzył potężny podmuch wiatru, szarpiąc płótnem namiotów jak sztandarami, obsypując je śniegiem. Mocny odór spalonej siarki zawisł ciężko w powietrzu, niechybnie wskazując, skąd przybył wiatr - Aes Sedai uniosły głowy i niejedna pomodliła się cicho od złego. Za moment wszakże wiatr pomknął dalej, a siostry powróciły do swoich dysput o przyszłości, która teraz wydawała im się równie ponura jak ostry, rozwiewający się zapach, który wiatr po sobie zostawił.
A wiatr wiał dalej, ku Tar Valon, z każdą chwilą nabierając siły huraganu, póki nie dotarł do obozu wojskowego nad rzeką. Tam zahuczał nad głowami śpiących żołnierzy, zrywając z nich koce, budząc leżących w namiotach szarpaniem za płótno; wyrywał z ziemi kołki, grał na linkach. Załadowane wozy trzęsły się i kołysały, wyrwane z ziemi drzewce sztandarów sterczały ukośnie niczym włócznie postawione przeciwko niewidocznemu wrogowi. Nisko pochyleni mężczyźni zmagali się z nawałnicą, zmierzając do rżących i wierzgających ze strachu koni. Nikt tutaj nie wiedział tego, co wiedziały Aes Sedai, ale wszyscy rozumieli, że dławiący, siarkowy odór, wypełniający lodowate powietrze stanowi zły znak - i nawet twardzi weterani modlili się równie głośno jak młode gołowąsy. Modlili się też ludzie z taborów, równie żarliwie, płatnerze, kowale, wytwórcy strzał, żony, praczki i szwaczki, wszyscy zdjęci nagłym strachem, że oto noc udzieliła schronienia czemuś mroczniejszemu niż czerń.
Szaleńcze łopotanie napiętego do granic wytrzymałości płótna namiotu ponad głową, mamrotanie głosów i kwik koni na tyle głośny, by przedrzeć się przez zawodzenie wichru, po raz drugi uchroniły Siuan Sanche przed zaśnięciem. Odór płonącej siarki sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu, za co zresztą była wdzięczna. Egwene potrafiła przywdziewać i zrzucać sen niczym parę pończoch, dla niej było to zupełnie poza zasięgiem. Ostatecznie położyła się z rozsądku, ale sen i tak nie chciał przyjść. Kiedy dotarły do niej wieści znad rzeki, pewna była, że zaśnie dopiero wówczas, gdy całkowicie zmorzy ją wyczerpanie. Pomodliła się za Leane, niemniej największe nadzieje i tak rokowało dzieło Egwene, uznała więc wówczas, że najwyraźniej nadzieje te schną wypatroszone na słońcu. Wykończyły ją te wszystkie nerwy, zamartwianie się i przechadzanie się w kółko. Teraz z kolei iskierka nadziei zamigotała na powrót, ona zaś bała się zmrużyć oczy, bojąc się, że zaśnie i nie obudzi przed południem, o ile... Huraganowy podmuch zamarł, ale wciąż słuchać było krzyki ludzi i rżenie koni.
Zmęczonym gestem odrzuciła koce i niepewnie wstała. Jej posłanie nie bardzo zasługiwało na miano wygodnego, za podstawę służyła mu płócienna podłoga w kącie niezbyt wielkiego, kwadratowego namiotu, ale zdecydowała się właśnie na ten namiot, choć, żeby tu dotrzeć, musiała jechać wierzchem. Oczywiście wtedy padała z nóg i niemal odchodziła od zmysłów z rozpaczy. Musnęła palcami skręcony pierścień ter'angreala, który ciężko zwisał na rzemyku zawieszonym na szyi. Kiedy obudziła się po raz pierwszy, co stanowiło przeżycie równie traumatyczne jak obecne przebudzenie, pierwszą myślą było właśnie wyjęcie go z sakwy i zawieszenie. Cóż, rozpaczy już nie czuła i tego musi starczyć, żeby normalnie funkcjonować. Można by pomyśleć, że wiadomość od Egwene, fakt, że Egwene żyła i mogła przesłać wiadomość, wystarczy, by przepędzić to śmiertelne zmęczenie. Ale okazało się, że tak nie jest.
Na moment rozświetliła ciemność kulą światła, dostrzegła latarnię na głównym maszcie namiotu i zapaliła ją strumieniem Ognia. Pojedynczy płomień rzucał wokół blade, drżące cienie. W namiocie były jeszcze inne lampy, ale w uszach dźwięczały jej utyskiwania Garetha nad złym stanem zapasów oliwy. Nie zapaliła też mosiężnego piecyka - choć Gareth na temat węgla drzewnego nie miał wiele do powiedzenia, gdyż było go znacznie łatwiej zdobyć niż oliwę - ponieważ po prostu nie czuła zimna. Spod zmarszczonych brwi spojrzała na nietknięte posłanie po przeciwnej stronie namiotu. Gareth z pewnością wiedział o odkryciu łodzi i o tym, kim była pasażerka. Siostry dokładały wszelkich starań, żeby o niczym nie wiedział, ale jakimś sposobem spora część ich sekretów do niego docierała. Nieraz zaskakiwał ją rozległością wiedzy. Czy biegał teraz po nocy, przygotowując żołnierzy na ewentualne rozkazy Komnaty? A może już uciekł, porzucając straconą sprawę? Powinien wiedzieć, że sprawa wcale jeszcze nie jest stracona.
- Nie - mruknęła pod nosem, czując się jak... zdrajczyni... przez to, że zwątpiła w tego człowieka, choćby tylko myślą. Wraz ze świtem będzie na posterunku, podobnie jak podczas wszystkich następnych świtów, póki Komnata go nie dymisjonuje. A może nawet i po tym. Nie wierzyła, aby mógł porzucić Egwene, niezależnie od rozkazów Komnaty. Był zbyt dumny i uparty. Nie, nie o to chodziło. Słowo Garetha Bryne'a było dlań tyle warte co jego honor. Raz dawszy słowo, nie cofał go, póki nie został zeń zwolniony, nie biorąc pod uwagę kosztów. Poza tym, może... może miał jeszcze inny powód, żeby zostać. Ale o tym nie chciała myśleć.
Zmusiła się, by o nim nie myśleć... Co ją podkusiło, żeby przyjść do jego namiotu? Znacznie prościej byłoby położyć się w swoim, w obozie sióstr, choć taki zatłoczony. Albo nawet znosić towarzystwo zapłakanej Chesy... choć po namyśle ta druga możliwość wydała się jej nie do przyjęcia. Naprawdę nie znosiła płaczliwości, a pokojówka Egwene z pewnością nie przestałaby... Zmusiła się więc, by naprawdę nie myśleć o Garecie, pospiesznie przeczesała włosy, zmieniła bieliznę i ubrała się szybko w mętnym świetle. Jej prosta błękitna suknia do konnej jazdy była mocno pognieciona, na lamówce zaschły plamy błota - osobiście poszła, żeby zobaczyć łódź - ale nie traciła czasu na jej czyszczenie i prasowanie Mocą. Trzeba było się spieszyć.
Namiot w niczym nie przypominał płóciennego pałacu, jakiego by można oczekiwać po generale, a spiesząc się, uderzyła biodrem w polowe biurko tak mocno, że jedna z nóg omal się nie złożyła, potem potknęła się o taboret, jedyny sprzęt do siedzenia w namiocie, by wreszcie kilkakrotnie walnąć goleniami w wieka stojących wszędzie, okutych mosiądzem kufrów. Zaklęła tak paskudnie, że gdyby ją ktoś usłyszał, z pewnością zwiędłyby mu uszy. Te kufry pełniły podwójną funkcję - przypisaną im, ale także zaimprowizowanych siedzeń - a jeden z nich służył jako umywalnia i na jego płaskim wieku stał biały dzban oraz miednica. Po prawdzie, to nie stały wcale przypadkowo, rozmieszczone były w zgodzie z pewnym porządkiem, ale był to nadzwyczaj idiosynkratyczny porządek Garetha Bryne'a. On sam potrafił znaleźć między nimi drogę nawet w najgłębszych ciemnościach. Każdy inny połamałby sobie nogi, nim by dotarł do jego posłania. Podejrzewała, że miało to coś wspólnego z ewentualnymi zabójcami, choć sam Bryne nigdy otwarcie nic takiego nie przyznał.
Schwyciła z wieka kufra ciemny płaszcz i przewiesiła przez ramię, zatrzymała się jeszcze na moment, by zgasić latarnię strumieniem Powietrza. Stała przez chwilę, wpatrzona w drugą parę butów Garetha, w nogach jego posłania. Przeniosła i w ciemności rozjarzyła się kula światła, a potem poszybowała ku butom. Tak, jak podejrzewała. Były świeżo wypastowane. Ten przeklęty mężczyzna upierał się, by rygorystycznie odpracowywała swój dług, a potem za jej plecami... gorzej, podczas gdy spała... sam sobie pastował cholerne buty! Przeklęty Gareth Bryne traktował ją niczym służącą, nigdy jej nawet nie spróbował pocałować!
Aż się szarpnęła, zamierając z rozdziawionymi ustami. A ta myśl skąd się wzięła? Nieważne, co twierdziła Egwene, nie kochała cholernego Garetha Bryne'a! Ani trochę! Miała zbyt dużo do zrobienia, żeby tracić czas na takie głupoty.
„I dlatego właśnie przestałaś nosić haftowane suknie, jak mniemam - wyszeptał cichy głos w głębi jej głowy. - Wszystkie te śliczne rzeczy, wepchnięte na dno kufra, ponieważ się boisz". Bać się? Żeby sczezła, jeśli miała się bać jego lub jakiegokolwiek innego mężczyzny.
Uważnie przeniosła Ziemię, Ogień i odrobinę Powietrza, a potem położyła splot na butach. Natychmiast zeszła z nich cała pasta, jak też spora część barwnika i razem uformowały zgrabną, lśniącą kulę w powietrzu; z kolei skóra butów wyraźnie poszarzała. Przez moment rozważała myśl, by umieścić kulę wśród jego koców. Miałby dopiero niespodziankę, kiedy wreszcie przyjdzie się położyć!
Z westchnieniem odsunęła klapę namiotu i zabrała paskudną kulę na zewnątrz, gdzie miała ostatecznie rozprysnąć się na ziemi. Gareth potrafił reagować w sposób szybki i całkowicie wyzbyty szacunku, gdy zdarzało jej się nie zapanować nad swym temperamentem, przekonała się o tym zaraz na początku, gdy uderzyła go w głowę czyszczonymi właśnie butami. I gdy do tego stopnia ją zdenerwował, że nasypała mu soli do herbaty. Sporo soli, ale przecież to nie była jej wina, że w pośpiechu jednym łykiem wychylił całą filiżankę. Och, zazwyczaj mu nie przeszkadzało, kiedy krzyczała a czasem sam na nią krzyczał - a czasem tylko się uśmiechał, co zupełnie ją wyprowadzało z równowagi! - jednak istniały granice. Oczywiście, mogłaby go powstrzymać prostym strumieniem Powietrza, ale też miała swój honor, nie inaczej niż on, żeby sczezł! Tak czy inaczej, musiała żyć blisko niego. Tak powiedziała Min, a ta dziewczyna nigdy się nie myliła. I to był jedyny powód, dla którego jeszcze nie wepchnęła Garethowi Bryne'owi garści złota w gardło i nie powiedziała mu, że jest spłacony i żeby sczezł. Jedyny powód! Oprócz honoru, rzecz jasna.
Ziewnęła, wypuściła splot i czarna kałuża rozpłynęła się blaskiem w świetle księżyca. Jeśli wdepnie w nią, zanim wyschnie, jeśli wścieknie się na bałagan w środku, wszystko to jego wina, nie jej. Przynajmniej odór siarki trochę osłabł. Z oczu już przestały płynąć łzy, ale co z tego, kiedy dzięki temu jeszcze wyraźniej widziała rozciągający się przed nią obraz spustoszenia.
W rozległym, spowitym teraz nocą obozie nigdy nie panował wielki porządek. Ulice zamarzniętych kolein były proste, prawda, i szerokie na tyle, by żołnierze swobodnie nimi maszerowali, ale cała reszta zawsze wyglądała jak przypadkowa zbieranina namiotów, nieporządnych szałasów oraz kamiennych osłon wokół ognisk do gotowania strawy. Teraz wyglądał, jakby został zaatakowany. Wszędzie wokół widać było zwalone namioty, niektóre padając, częściowo przygniatały inne, a teraz stały pochylone; dziesiątki wozów i wózków leżały na burtach lub kołami do góry. Zewsząd podnosiły się głosy domagające się pomocy dla rannych, których najwyraźniej było wielu. Ulicą przed namiotem Garetha szli żołnierze, wsparci na ramionach innych, gdzieniegdzie uwijały się grupki ludzi z kocami w charakterze noszy. W oddali widziała otulone w koce kształty leżące na ziemi, klęczały przy nich skulone i lamentujące kobiety.
Dla umarłych nie mogła nic zrobić, ale żywym przydadzą się jej umiejętności Uzdrawiania. Nigdy nie specjalizowała się w tym Talencie, nawet nie miała w tym kierunku zbyt wielkich zdolności, ale te, które posiadała, odzyskała w pełni, gdy Nynaeve ją Uzdrowiła. Poza tym w obozie raczej nie było innej siostry. Większość z nich unikała żołnierzy. Lepiej więc skromny Talent niż żaden. Niestety, miała do przekazania wieści najwyższej wagi. Powinny jak najszybciej dotrzeć do właściwych uszu. Dlatego też postanowiła zamknąć uszy na jęki i lamenty, nie widzieć połamanych rąk i szmat owijających zakrwawione głowy. Pospieszyła do koni stojących na skraju obozu, gdzie dziwnie słodki zapach końskiego łajna dominował nad odorem siarki. Jakiś wychudzony, nieogolony człowiek spróbował przemknąć obok niej, ale schwyciła go za rękaw kaftana.
- Osiodłaj mi najspokojniejszego konia, jakiego tu masz - rozkazała. - I to już. - Bela oczywiście byłaby najlepsza, ale nie miała pojęcia, gdzie można ją znaleźć wśród tych wszystkich zwierząt, i najmniejszego zamiaru czekać, aż ktoś ją. znajdzie.
- Wybierasz się na przejażdżkę? - zapytał z niedowierzaniem, wyrywając rękaw. - Skoro masz konia, to sobie go sama osiodłaj, jeśli jesteś taka głupia. Ja mam przed sobą resztę zimnej nocy na opiekowanie się tymi, które się poraniły i będę miał szczęście, jeśli tylko parę mi padnie.
Siuan zazgrzytała zębami. Ten imbecyl wziął ją za jedną ze szwaczek. Albo jedną z żon! Z jakiegoś powodu ta druga możliwość wydała się jej znacznie bardziej upokarzająca. Zwiniętą w pięść dłoń podstawiła mu pod nos ruchem tak gwałtownym, że aż cofnął się z przekleństwem na ustach, ale dostatecznie blisko, by pierścień z Wielkim Wężem był jedyną rzeczą, jaką zobaczył. Zezując, spojrzał na złoto.
- Najłagodniejszego konia, jakiego znajdziesz - powtórzyła głosem pozbawionym wyrazu. - Ale szybko.
Widok pierścienia podziałał. Przełknął ślinę, podrapał się po głowie, spojrzał na uwiązane konie, które przestępowały z nogi na nogę i drżały niepowstrzymanie.
- Łagodny - wymamrotał. - Zobaczę, co da się zrobić, Aes Sedai. Łagodny wierzchowiec. - Potarł kłykciami czoło, a potem pospieszył wzdłuż szeregu zwierząt, wciąż mamrocząc pod nosem.
Siuan nerwowo czekała na niego, mruczała coś pod nosem i przechadzała się, trzy kroki w jedną stronę, trzy w drugą. Pod podeszwami jej mocnych butów śnieg topniał, a potem znowu marzł. Z tego co widziała, całe godziny może zabrać znalezienie wierzchowca, który nie zrzuci jej, sprowokowany najdrobniejszym ruchem jakiegoś piechura. Narzuciła płaszcz na ramiona, niecierpliwym ruchem zapięła małą, srebrną broszkę, o mały włos nie kłując się w palec. Bała się, tak? Ona jeszcze pokaże temu przeklętemu, przeklętemu Garethowi! W tę i we w tę. Może powinna pójść pieszo. Nie będzie to miły spacer, ale lepsze to niż spaść z konia i przy okazji połamać sobie wszystkie kości. Dosiadając konia - Bela była tu jedynym wyjątkiem - zawsze wyobrażała sobie swoje połamane kości. W tym momencie tamten wrócił, prowadząc osiodłaną karą klacz; siodło miało wysokie łęki.
- Jest łagodna? - zapytała sceptycznie Siuan. Zwierzę przestępowało z nogi na nogę, jakby gotowe tańczyć, poza tym jego sierść była gładka i lśniąca. To rzekomo miało oznaczać, że koń jest szybki.
- Nocna Lilia jest łagodna jak mleko z wodą, Aes Sedai. Należy do mojej żony, a Nemaris ceni sobie delikatność. Poza tym nie lubi, kiedy koń jest zbyt energiczny.
- Skoro tak mówisz... - odparła, ale po chwili prychnęła. Doświadczenie podpowiadało jej, że konie rzadko bywały pokorne. Ale nic w tej sprawie nie da się już zrobić. Wzięła wodze do ręki, niezgrabnie wspięła się na siodło, potem okazało się, że siadając, przygniotła płaszcz, który teraz ją dusił. Klacz wciąż tańczyła pod nią, niezależnie jak bardzo ściągała wodze. Koszmarne przewidywania stawały się rzeczywistością. Już próbowała połamać jej wszystkie kości. Marzyła wyłącznie o łodzi, łodzi z dwoma wiosłami, która płynie, dokąd się zechce, i która zatrzymuje się tam, gdzie się chce - chyba że ktoś jest całkowitym ignorantem w kwestii przypływów, prądów czy wiatrów. Natomiast konie miały mózgi, jakkolwiek małe, a to oznaczało, że mogły zignorować wędzidło i wodze, jak też zamiary jeźdźca. Należało to wziąć pod uwagę, kiedy się dosiadało przeklętego konia.
- Jedna prośba, Aes Sedai - powiedział mężczyzna, podczas gdy ona wciąż szukała wygodnej pozycji w siodle. Dlaczego siodła zawsze wydawały się twardsze niż drewno? - Na twoim miejscu pozwoliłbym jej dzisiaj iść w miarę swobodnie. Ten wiatr, sama rozumiesz, cały ten smród, cóż, może być trochę wyprowadzona z równowagi...
- Nie mam czasu - odpowiedziała Siuan i wbiła obcasy w boki klaczy. Łagodna niczym woda z mlekiem Nocna Lilia skoczyła naprzód tak błyskawicznie, że Siuan prawie przeleciała przez tylny łęk siodła. Tylko dzięki temu, że kurczowo chwyciła kulę, nie spadła. Wydawało jej się, że tamten coś za nią krzyczy, ale nie miała pewności. Jakiegoż konia, na Światłość, Nemaris mogła uważać za „zbyt energicznego"? Klacz przemknęła przez obóz, jakby chciała zwyciężyć w wyścigu, a potem pomknęła w kierunku zachodzącego księżyca i Góry Smoka, ciemnej iglicy wznoszącej się na gwiaździstym niebie.
Mimo iż pęd rozwiewał poły jej płaszcza za plecami, Siuan nie czyniła żadnych wysiłków, by powstrzymać klacz, przeciwnie, wbijała jej obcasy w boki i okładała kark wodzami, jak to widziała u innych, gdy poganiali swe wierzchowe. Musiała dotrzeć do sióstr, zanim któraś przedsięweźmie coś nieodwracalnego. A do głowy przychodziły jej najgorsze możliwości. Klacz mijała w galopie zagajniki, maleńkie osady oraz rozległe farmy z otoczonymi kamiennym murem pastwiskami i polami. Bezpiecznie schowani pod pokrytymi śniegiem dachami z łupku, za kamiennymi i ceglanymi ścianami, ich mieszkańcy nie dbali o straszny wicher; okna wszystkich budynków były ciemne i głuche. Nawet cholerne krowy i owce pewnie zażywają spokojnej drzemki. Farmerzy zawsze hodowali krowy i owce. I świnie.
Podskakując, obijając się o twardą skórę siodła, Siuan równocześnie próbowała patrzeć ponad karkiem klaczy. Tak właśnie robili inni, widziała na własne oczy. Prawie natychmiast noga wyślizgnęła się ze strzemienia, ona zaś obsunęła się na bok. Tylko dzięki temu, że przez cały czas kurczowo ściskała wodze, udało jej się w końcu wsunąć nogę z powrotem na miejsce. Zrozumiała, że pozostaje jej tylko siedzieć sztywno i nieruchomo, jedną dłonią ściskając wodze, drugą kulę siodła. Łopoczący za plecami płaszcz nieprzyjemnie ściskał za gardło. Trzęsło ją tak mocno, że usłyszała wyraźne trzaskanie zębów, gdy niebacznie otworzyła usta, niemniej nie odpuszczała, a raz nawet pognała obcasami wierzchowca. Och, Światłości, o świcie będzie cała posiniaczona. Ale dalej gnała przez noc, uderzając o skórę siodła z każdym krokiem konia. Przynajmniej zaciśnięte zęby nie pozwalały rozdzierająco ziewać.
W końcu w ciemnościach zamajaczyły przed nią, widziane przez cienki szpaler drzew, szeregi koni i rzędy wozów, otaczające obóz Aes Sedai. Z westchnieniem ulgi ściągnęła z całej siły wodze. Skoro koń biegnie tak prędko, z pewnością należy się mocno przyłożyć, żeby go zatrzymać. I faktycznie Nocna Lilia zatrzymała się, ale tak gwałtownie, że Siuan przeleciałaby nad jej łbem, gdyby równocześnie klacz nie wspięła się na tylne nogi. Z szeroko rozwartymi oczyma ściskała szyję zwierzęcia, póki wreszcie nie stanęło czterema kopytami na ziemi.
Zdała sobie sprawę, że Nocna Lilia ciężko dyszy, ale nie znalazła w sobie nawet odrobiny współczucia. Głupie zwierzę próbowało ją zabić, konie właśnie takie są! Niemniej szybko doszła do siebie, poprawiła płaszcz, zebrała wodze i spokojnym truchtem przejechała obok długich szeregów zwierząt i wozów. W ciemnościach poruszały się mgliste sylwetki jakichś ludzi, bez wątpienia to stajenni i kowale opiekowali się zdenerwowanymi zwierzętami. Jej klacz wydawała się niemal posłuszna. Ostatecznie nie było aż tak źle.
Kiedy wjechała na teren właściwego obozu, zawahała się na moment i objęła saidara. Dziwny pomysł, żeby traktować obóz pełen Aes Sedai jako niebezpieczne miejsce, ale przecież dwie jej siostry tu zamordowano. Mając na względzie okoliczności towarzyszące ich śmierci, wydawało się wątpliwe, by samo utrzymywanie źródła mogło ją uratować, gdyby miała być następnym celem, niemniej saidar dawał przynajmniej złudzenie bezpieczeństwa. Póki nie zapomniała, że jest to tylko złudzenie. Po chwili splotła strumienie Ducha, które skryją jej zdolność przenoszenia i zgaszą otaczającą poświatę Mocy. Ostentacja była zupełnie niepotrzebna.
Nawet o tej godzinie - a księżyc wisiał nisko nad zachodnim horyzontem - na drewnianych chodnikach widziało się parę osób: służące i rzemieślnicy, dopełniający jakichś spóźnionych obowiązków. Zresztą, może "wczesnych" byłoby lepszym słowem. Większość namiotów, we wszystkich rozmiarach i kształtach, była ciemna, ale w kilku największych paliły się lampy lub świece. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, co się zdarzyło. Wokół każdego z nich lub przed frontem stali mężczyźni. Strażnicy. Nikt inny nie potrafił stać tak nieruchomo, prawie rozpływając się w nocy, zwłaszcza że powietrze było naprawdę zimne. Wypełniona Mocą widziała Strażników w ich płaszczach, dla nieuzbrojonego oka wyglądaliby po prostu jak cienie. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę z jednej strony morderstwa sióstr, z drugiej zaś wszystko, co musieli czuć w więziach zobowiązań. Podejrzewała, że niejedna siostra miała ochotę rwać włosy z głowy. Strażnicy też ją zauważyli i kolejno odprowadzali badawczym spojrzeniem, gdy powoli przejeżdżała po zamarzniętych koleinach.
Komnata, rzecz jasna, usłyszy o wszystkim, ale najpierw należało powiedzieć pozostałym. W jej ocenie one właśnie były najbardziej skłonne do działań... najbardziej pochopnych. I najprawdopodobniej katastrofalnych w skutkach. Wiązała je przysięga, ale przysięga złożona pod przymusem kobiecie, którą uważały już za zmarłą. Natomiast większość Zasiadających Komnaty, akceptując miejsce w niej, tym samym zdeklarowała swą lojalność. Żadna nie zrobi żadnego ruchu, póki nie będzie całkiem pewna, jakie będą konsekwencje.
Namiot Sheriam był za mały, żeby pomieścić zgromadzenie, którego oczekiwała, a poza tym - co zauważyła, przejeżdżając - ciemny. Wątpiła, by sama Sheriam spała w środku. Z kolei namiot Morvrin byłby dostatecznie pojemny, gdyby nie te wszystkie książki, które Brązowa siostra jakiś cudem zdobywała podczas marszu - niemniej w nim też nie paliło się światło. Udało się dopiero za trzecim razem. Ściągnęła wodze Nocnej Lilii w pewnej odległości od namiotu.
Myrelle zajmowała w obozie dwa namioty, jeden był dla niej, drugi dla jej trzech Strażników - dla trzech, do których odważyła się przyznać. W jej namiocie paliły się jasne światła, a cienie kobiet poruszały się na tle połatanych płóciennych ścian. Trzech zupełnie różnych od siebie mężczyzn stało na chodniku przed namiotem - nieruchome sylwetki wskazywały na Strażników - ale postanowiła nie zwracać na nich uwagi. O czym one rozmawiały w środku? Pewna, że jest to próżny trud, splotła Powietrze z drobiną Ognia... a potem jej splot dotknął namiotu i odbił się od osłony przed podsłuchem. Odwróconej, rzecz jasna, i dlatego niewidzialnej. Podjęła tę próbę, kierując się wyłącznie cieniem szansy, że tamte okażą się nieostrożne. Był to naprawdę tylko cień szansy, mając na względzie sekrety, jakich tamte strzegły. Ale cienie na płótnie namiotu zamarły. Wiedziały, że ktoś próbował podsłuchiwać. Odcinek dzielący ją od namiotu przejechała, nie przestając się zastanawiać, o czym tamte mówiły.
Kiedy zsiadła z konia - a przynajmniej kiedy udało jej się upadek z siodła zmienić w coś w rodzaju skoku na ziemię - jeden ze Strażników, Arinvar, połączony z Sheriam, szczupły Cairhienianin niewiele wyższy od niej, podszedł, ukłonił się i chciał wziąć od niej wodze. Gestem dłoni dała mu do zrozumienia, że nie ma potrzeby. Wypuściła saidara, uwiązała klacz do drewnianej poręczy chodnika, stosując węzeł, jakiego by użyła, mocując sporą łódź na mocnym wietrze i przy silnym prądzie. Żadnego swobodnego zarzucania wodzy, to nie dla niej. Nienawidziła jazdy konnej, ale kiedy szło do wiązania konia, wolała, żeby był na miejscu, kiedy po niego wróci. Arinvar spod uniesionych brwi ironicznie obserwował, jak kończyła węzeł, ale to nie on będzie musiał zapłacić, jeśli przeklęte zwierzę gdzieś się zgubi.
Tylko jeden z dwu pozostałych Strażników należał do Myrelle. Avar Hachami, Saldaeanin z orlim nosem i grubym, przyprószonym siwizną wąsem. Zerknął na nią, przechylił głowę, a potem wrócił do obserwowania nocy. Jori, Strażnik Morvrin, niski, łysy, bardzo barczysty, w ogóle na nią nie spojrzał. Patrzył w ciemność, z dłonią wspartą swobodnie na długiej rękojeści miecza. Powiadano, że był najlepszym szermierzem wśród Strażników. Ale gdzie byli pozostali? Oczywiście, nie mogła tego dociekać, tak jak nie mogła zapytać, kto jest wewnątrz namiotu. Wywołałaby u tych mężczyzn poważny wstrząs. Żaden nie zabronił jej wejść. Przynajmniej sprawy nie stały jeszcze tak źle. "
We wnętrzu, ogrzewanym przez dwa piecyki, rozsiewające woń róż i czyniące namiot niemalże przytulnym, zobaczyła wszystkie, których się spodziewała. Patrzyły na nią.
Myrelle siedziała na mocnym krześle z prostym oparciem, mając na sobie jedwabną szatę w czerwone i żółte kwiaty, a ręce zaplecione na piersiach. Na jej oliwkowej twarzy widniał wyraz tak idealnego opanowania, że właściwie tylko podkreślał żar ciemnych oczu. Otaczała ją poświata Mocy. Mimo wszystko był to jej namiot, ona splotła otaczające go osłony. Sheriam siedziała wyprostowana na krańcu polowego łóżka, udając, że wygładza spódnice z niebieskimi rozcięciami - wyraz jej twarzy był równie gniewny jak oczu, na widok Siuan gniew tylko się pogłębił. Nie miała na sobie stuły Opiekunki, zły znak.
- Powinnam wiedzieć, że to ty - powiedziała zimnym głosem Carlinya, wspierając dłonie na biodrach. Nigdy nie była szczególnie miła, ale teraz pukle włosów, które nie sięgały nawet ramion, okalały oblicze wyrzeźbione z lodu jasnego niczym jej suknia. - Wolałabym, żebyś nie podsłuchiwała moich prywatnych rozmów, Siuan. - Ach, tak, doszły do wniosku, że to już koniec.
Morvrin o okrągłej twarzy choć raz nie wyglądała na roztargnioną czy senną, tylko jej brązowa wełniana suknia była po staremu wymięta. Spacerowała wokół niewielkiego stołu, na którym stała lakierowana taca z wysokim, srebrnym dzbankiem i pięcioma srebrnymi kubkami. Wyglądało, że żadna nie ma ochoty na herbatę, wszystkie kubki były nieużywane. Siwowłosa siostra sięgnęła do sakwy przy pasie, a potem wyciągnęła rzeźbiony, rogowy grzebień i podała Siuan.
- Masz kompletnie potargane włosy, kobieto. Doprowadź się do porządku, zanim jakiś szubrawiec weźmie cię za tawernianą dziewkę i zechce pohuśtać na kolanie. - Egwene i Leane żyją i są więzione w Wieży - oznajmiła Siuan głosem niezdradzającym żadnego z kłębiących się w niej uczuć. Tawerniana dziewka? Przesunęła dłonią po włosach i zorientowała się, że tamta ma całkowitą rację, po czym posłusznie przystąpiła do rozplątywania kołtunów. Jeśli chce się być traktowaną poważnie, nie można sprawiać wrażenia ulicznicy. W obecnej sytuacji miała dość kłopotów, które skończą się zapewne dopiero wtedy, gdy dostanie w swoje ręce Różdżkę Przysiąg. - Rozmawiałam we śnie z Egwene. Udało im się zablokować przystanie, w większości, ale zostały schwytane. Gdzie są Beonin i Nisao? Jedna z was powinna po nie pójść. Nie mam ochoty dwa razy skrobać tej samej ryby. - Proszę bardzo. Jeżeli wydawało im się, że zostały uwolnione od swych przysiąg, że są już wolne od wymogów posłuszeństwa wobec Egwene, to powinno im uświadomić prawdę. Tyle że żadna nawet nie drgnęła.
- Beonin musiała się położyć - powiedziała Morvrin, cedząc słowa i przyglądając się Siuan. Nadzwyczaj uważnie. Za tą przeciętną twarzą, krył się bystry umysł. - Była zbyt zmęczona na dalsze rozmowy. A dlaczego miałybyśmy prosić Nisao, żeby się do nas przyłączyła? - Myrelle zareagowała na te słowa nieznacznym skrzywieniem, ponieważ Nisao była jej przyjaciółką, pozostałe dwie natomiast pokiwały głowami. One i Beonin nie uważały Nisao za jedną z nich, mimo wspólnych dla nich przysiąg wasalnych. W opinii Siuan te kobiety nigdy nie porzuciły wiary, że w jakiś sposób znowu odzyskają kontrolę nad wydarzeniami, mimo iż ster dawno już został wyjęty z ich rąk.
Sheriam podniosła się z łóżka, jakby chciała wybiec na zewnątrz, zebrała nawet suknie, ale nie miało to nic wspólnego z poleceniem Siuan. Gniew na jej twarzy ustąpił miejsca roześmianej zapalczywości.
- Tak czy siak nie są nam do niczego potrzebne. „Schwytane" znaczy, że czekają w którejś z piwnicznych cel, póki Komnata nie zbierze się na sąd. Możemy Podróżować i uwolnić je, zanim Elaida zrozumie, co się stało.
Myrelle krótko skinęła głową, wstała i zabrała się do rozwiązywania szarfy w talii.
- Sądzę, że lepiej będzie nie brać ze sobą Strażników. Na nic się nie przydadzą. - Sięgnęła głębiej do źródła, już gotując się do boju.
- Nie! - ostro zaprotestowała Siuan i skrzywiła się gdy grzebień szarpnął splątane włosy. Czasami miała ochotę obciąć je krócej niż Carlinya, dla wygody, ale Gareth wciąż prawił jej komplementy, opowiadając, jak lubi, gdy muskają jej ramiona. Światłości, nawet tutaj nie mogła się uwolnić od człowieka? - Egwene nie będzie sądzona i nie przebywa w celi. Nie powiedziała mi, gdzie ją przetrzymują, tylko tyle że nieustannie jej pilnują. I zakazuje jakichkolwiek prób jej uwolnienia z udziałem sióstr.
Pozostałe patrzyły na nią, zdumienie odebrało im mowę. Po prawdzie, to ona sama długo kłóciła się z Egwene na ten temat, ale bez skutku. To był rozkaz wydany przez Zasiadającą na Tronie Amyrlin i poparty całym jej majestatem.
- Twoje słowa są irracjonalne - oznajmiła na koniec Carlinya. Ton głosu był chłodny, twarz spokojna, ale dłonie cały czas i zupełnie niepotrzebnie wygładzały fałdy sukni. - Jeżeli schwytamy Elaidę, osądzimy ją i ujarzmimy. - „Jeżeli", a nie: „kiedy". Wciąż więc nie pozbyły się wątpliwości i lęków. - Ponieważ ona schwytała Egwene, z pewnością tak właśnie z nią postąpi. Nie potrzebuję Beonin, żeby powiedziała mi, jak stanowi prawo w tej kwestii.
- Musimy ją uratować, niezależnie od tego, czego sama chce! - głos Sheriam aż tętnił z napięcia, kontrastując z poprzednim spokojem Carlinyi. Palce zaciśniętych dłoni wpiła w spódnice. - Nie zdaje sobie sprawy, w jakim jest niebezpieczeństwie. Pewnie nie do końca odzyskała panowanie nad sobą. Czy zasugerowała, gdzie mogą ją przetrzymywać? - Nie próbuj nic przed nami ukrywać, Siuan - ostro powiedziała Myrelle. W jej oczach płonął ogień, a dla podkreśla swych słów zacisnęła mocno jedwabną szarfę. - Nie chciała ci powiedzieć, gdzie jest?
- Ponieważ bała się właśnie tego, co przyszło do głowy Sheriam i tobie. - Siuan zrezygnowała z doprowadzenia do ładu splątanych wiatrem włosów i cisnęła grzebień na stół. Przecież nie mogła tak sobie stać i rozczesywać włosów, a równocześnie domagać się od nich uwagi. Niech sobie będą splątane. - Strzegą ją, Myrelle. Siostry. I nie oddadzą jej łatwo. Jeżeli podejmiemy próbę jej uwolnienia, Aes Sedai będą ginąć z rąk Aes Sedai, pewne jak ikra srebrawy w trzcinach. Zdarzyło się to już raz i nie powinno zdarzyć się znowu, albo pożegnajmy się z nadzieją pokojowego zjednoczenia Wieży. Nie możemy sobie na to pozwolić. I nie będzie operacji ratunkowej. Dlaczego Elaida zrezygnowała z sądu, nie mam pojęcia. - Egwene wypowiadała się w tej kwestii niejasno, jakby sama nie rozumiała. Niemniej fakty przedstawiła jednoznacznie, a nie powiedziałaby tego, gdyby nie była pewna.
- Pokojowego... - mruknęła Sheriam, opadając na łóżko. W słowie zabrzmiał ton goryczy. - Czy od samego początku istniała choćby najmniejsza szansa? Elaida zniosła Błękitne Ajah! Jak po czymś takim może jeszcze być szansa na pokój?
- Elaida nie może po prostu pozbyć się jakichś Ajah - mruknęła Morvrin, jakby miało to cokolwiek wspólnego z tematem rozmowy. Pogłaskała Sheriam po ramieniu, ale płomiennowłosa odtrąciła jej rękę.
- Zawsze jest jakaś szansa - powiedziała Carlinya. - Wystanie są zablokowane, co wzmacnia naszą pozycję. Negocjatorki spotykają się każdego ranka... - urwała, a w jej oczach pojawił się wyraz zakłopotania. Pospiesznie nalała herbaty do kubka i wypiła do połowy jednym łykiem, wcześniej nawet nie dodając miodu. Zablokowanie przystani z pewnością położy kres negocjacjom, które i tak zmierzały donikąd. Poza tym, czy Elaida będzie dalej chciała rozmawiać, mając Egwene w rękach?
- Nie rozumiem, dlaczego Elaida nie chce postawić Egwene przed sądem - podjęła Morvrin - skoro wyrok skazujący nie ulegałby wątpliwości, faktem jednak pozostaje, że jest więźniem. - Nie było po niej widać ani spokoju Carlinyi, ani emocji Sheriam i Myrelle. Zwyczajnie przedstawiała fakty i tylko w kącikach ust widać było lekkie napięcie. - Jeżeli nie będą jej sądzić, to bez wątpienia spróbują złamać. Okazała się znacznie silniejsza, niż z początku myślałam, ale nikt nie jest dość silny, by oprzeć się Białej Wieży, kiedy ta postanowi kogoś złamać. Musimy się zastanowić, jakie będą konsekwencje, jeżeli nie uda nam się jej wydostać.
Siuan pokręciła głową.
- Nawet nie wychłostały jej, Morvrin. Też nie pojmuję dlaczego, ale z pewnością nie kazałaby zostawić się w spokoju, gdyby czekały ją tortury...
Urwała, gdy klapa namiotu została odrzucona na bok i w wejściu ukazała się Lelaine Akashi, z szalem o błękitnych frędzlach na ramionach. Sheriam wstała, choć wcale nie musiała, Lelaine była Zasiadającą Komnaty, ale Sheriam była Opiekunką. Z drugiej strony Lelaine, mimo iż szczupła, wyglądała dziś zaiste imponująco w aksamitnej sukni z niebieskimi rozcięciami - ucieleśnienie godności; poza tym roztaczała wokół siebie aurę władzy w stopniu dotąd niespotykanym. Każdy kosmyk włosów na swoim miejscu, jakby wkraczała na posiedzenie Komnaty po smacznie przespanej nocy.
Siuan bez namysłu odwróciła się i wzięła dzbanek ze stołu. Na tym normalnie by polegała jej rola w tym towarzystwie: nalewałaby herbatę i pytana odpowiadała. Być może, jeśli nie będzie się rzucała w oczy, Lelaine załatwi swoje sprawy i sobie pójdzie, jak zwykle nie zwracając na nią uwagi. - Wydawało mi się, że widziałam, jak wjeżdżasz do obozu na tym koniu, który stoi sobie na zewnątrz, Siuan. - Spojrzenie Lelaine przesunęło się po wszystkich obecnych, ich twarze były już idealnymi maskami opanowania. - Przeszkadzam?
- Siuan twierdzi, że Egwene żyje - powiedziała Sheriam takim tonem, jakby rozmawiała o cenach, jakich w dokach żądano za okonie z delty. - Leane też. Egwene rozmawiała z Siuan we śnie. Nie zgadza się, żeby ją uwolnić. - Myrelle rzuciła jej spojrzenie z ukosa, zupełnie nieodgadnione, ale Siuan miała ochotę wytargać ją za uszy! Lelaine zapewne byłaby następną, do której by się udała, ale w rozmowie z nią odpowiednio dobierałaby słowa, a nie wylewała wszystkiego, jak wiadrem za burtę. Sheriam na stare lata stała się płocha niczym nowicjuszka.
Lelaine zacisnęła usta i wbiła w Siuan spojrzenie oczu jak bliźniacze dłuta.
- Doprawdy? Naprawdę powinnaś nosić stułę, Sheriam. W końcu jesteś Opiekunką. Przejdziesz się ze mną, Siuan. Od dawna już nie rozmawiałyśmy w cztery oczy. - Odsunęła klapę namiotu, równocześnie obdarzając siostry tym przeszywającym spojrzeniem. Sheriam zarumieniła się w taki sposób, jak to tylko rude potrafią, najczystszą czerwienią, a potem wyjęła wąską, błękitną stułę z sakwy i założyła na ramiona; ale Myrelle i Carlinya popatrzyły na Lelaine oczyma zupełnie pozbawionymi wyrazu. Morvrin głaskała się po brodzie czubkiem palca, jakby nieświadoma niczyjej obecności. Co zresztą mogło być prawdą.
Czy posłuchają rozkazów Egwene? Siuan nie miała okazji nawet raz groźnie spojrzeć, ponieważ była zajęta dzbankiem. Propozycja z ust siostry o pozycji Lelaine, nieważne czy jest Zasiadającą czy nie, stanowiła rozkaz dla takich jak Siuan. Zebrała płaszcz, suknię i wyszła, po drodze dziękując Lelaine za przytrzymanie klapy. Światłości, pozostawało mieć nadzieję, że te głupie kobiety słuchały, co im mówiła.
Na zewnątrz było teraz czterech Strażników, jednym z nich był Burin czekający na Lelaine, krępy miedzianoskóry Domani w płaszczu zupełnie zakrywającym większość sylwetki, natomiast Avara zastąpił inny Strażnik Myrelle, Nuhel Dromand, wysoki, potężnie zbudowany, z brodą na modłę illiańską, obejmującą wygoloną, górną wargę. Stał tak nieruchomo, że można było wziąć go za posąg, gdyby nie obłoczki pary unoszące się przed twarzą. Arinvar skłonił się Lelaine płytko, lecz ceremonialnie. Nuhel i Jori nawet nie drgnęli. Podobnie zresztą Burin.
Węzeł, którym przywiązała była Nocna Lilia, rozwiązywało się równie długo, jak wiązało, ale Lelaine czekała cierpliwie, póki Siuan nie wyprostowała się z wodzami w dłoniach, potem ruszyły wolno chodnikiem wzdłuż szeregu ciemnych namiotów. Twarze skrywał księżycowy cień. Lelaine nie ujęła źródła, więc Siuan też tego nie zrobiła. W milczeniu szła obok, prowadząc klacz, Burin podążał za nimi. Przywilejem Zasiadającej było rozpocząć rozmowę i to nie tylko dlatego, że była Zasiadającą. Siuan zwalczyła w sobie pokusę, by się nieco zgarbić i tym samym nie być już wyższą od tamtej. Rzadko myślała o czasach, gdy sama była Amyrlin. Po raz kolejny stała się Aes Sedai, a częścią tej roli była umiejętność instynktownego wpasowania się w niszę wśród sióstr. Ten przeklęty koń wciskał pysk w jej rękę, jakby uważał się za domowe zwierzątko, przełożyła wodze do drugiej dłoni i otarła rękę w płaszcz. Wstrętna, zaśliniona bestia. Lelaine spojrzała na nią z ukosa, poczuła, jak ją pieką policzki. Instynkt.
- Dziwne masz przyjaciółki, Siuan. Z tego co wiem, są wśród nich takie, który optowały za odesłaniem cię, gdy pojawiłaś się w Salidarze. Jak rozumiem, Sheriam była jedną z nich, choć sądzę, że niezręczność sytuacji bierze się stąd, iż obecnie tak bardzo przewyższa cię pozycją. Z tego też powodu ja cię unikałam, mianowicie żeby ustrzec się niezręczności. - Siuan zagapiła się na tamtą w zdumieniu. Ta kwestia sytuowała się niebezpiecznie blisko spraw, o których nigdy nie mówiono, stanowiąc omalże złamanie tabu, którego nigdy nie spodziewałaby się po tej kobiecie. Co innego ona sama. Wprawdzie przystosowała się do swej niszy, ale nie mogła przecież zapomnieć, kim była. Ale Lelaine! - Mam nadzieję, że ty i ja możemy znów zostać przyjaciółkami, Siuan, chociaż zrozumiem, jeśli okaże się to niemożliwe. To dzisiejsze spotkanie po nocy potwierdza, co powiedziała mi Faolain. - Lelaine zaśmiała się cicho i zaplotła dłonie w małdrzyk. - Och, nie krzyw się tak, Siuan. Nie zdradziła cię, a przynajmniej nie świadomie. Powiedziała w pewnej chwili odrobinę zbyt wiele, a ja postanowiłam ją mocno przycisnąć. Nie potraktowałabym w ten sposób drugiej siostry, ale ona jest tak naprawdę tylko Przyjętą i będzie nią, póki nie przejdzie próby. Faolain wyrośnie na dobrą Aes Sedai. Bardzo się opierała, żeby mi wszystkiego nie zdradzić. W końcu wydobyłam z niej jakieś strzępy i fragmenty, kilka imion, ale w połączeniu z twoją obecnością na tym spotkaniu daje mi to chyba pełny obraz. Przypuszczam, że teraz mogę już ją wypuścić z odosobnienia. Z pewnością drugi raz nie pomyśli, by mnie szpiegować. Ty i twoje przyjaciółki byłyście bardzo wierne Egwene. Czy będziecie równie wierne mnie?
A więc to dlatego Faolain gdzieś zniknęła. Ile „strzępów i fragmentów" zdradziła, kiedy została „mocno przyciśnięta"? Faolain nie wiedziała wszystkiego, choć najlepiej założyć, że Lelaine już wie. Równocześnie nic nie zdradzać samej, póki się nie zostanie mocno przyciśniętą. Siuan stanęła jak wryta, zbierając się w sobie. Lelaine również się zatrzymała, najwyraźniej czekając na jej słowa. Mimo że jej twarz do połowy skryta była w cieniu księżyca, wszystko było jasne. Siuan musiała rzucić wszystkie siły do walki z tą kobietą. U Aes Sedai pewne instynkty były najgłębszą naturą.
- Jestem wierna tobie jako Zasiadającej Komnaty z ramienia moich Ajah, ale to Egwene al'Vere jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin.
- Zaiste, jest. - Wyraz twarzy Lelaine nie zmienił się nawet odrobinę, przynajmniej na ile potrafiła dostrzec. - Rozmawiała z tobą we śnie? Opowiedz mi, jak wygląda jej położenie. - Siuan zerknęła przez ramię na krępego Strażnika. - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedziała Zasiadająca. - Od dwudziestu lat nie mam przed Burinem sekretów.
- W moich snach - zgodziła się Siuan. Z pewnością nie zamierzała przyznać, że w Tel'aran'rhiod została wezwana właśnie do Salidaru. Poza tym, nie miała prawa posiadać tego pierścienia. Komnata odbierze go jej, gdy się dowie. Zachowując pozory spokoju, zdała sprawę z tego, co powiedziała Myrelle i pozostałym, a potem powiedziała jeszcze więcej. Ale nie wszystko. Z pewnością zaś nawet nie wspomniała o swoich podejrzeniach zdrady. Zdrada musiała się zalęgnąć w samej Komnacie, nikt inny nie znał planu zablokowania przystani, prócz zaangażowanych weń kobiet, z drugiej strony, zdrajczyni mogła nie wiedzieć, że Egwene osobiście zrealizuje własny plan. Może chciała tylko pomóc Elaidzie, co już samo w sobie było dość zagadkowe. Dlaczego któraś z nich miałaby pomagać Elaidzie? Od samego początku była mowa o sekretnych popleczniczkach Elaidy, ale ona sama dawno już porzuciła te podejrzenia. Z pewnością wszystkie Błękitne zapalczywie chciały detronizacji Elaidy, póki jednak nie znała imienia, nie miała zamiaru opowiadać wszystkiego ani Zasiadającej, ani Błękitnej siostrze. - Zwołała posiedzenie Komnaty na jutro... nie, na dziś wieczór, wraz z wybiciem komplety - zakończyła. - W Wieży, w Komnacie Wieży.
Lelaine zaśmiała się tak głośno, że musiała ocierać łzy z oczu.
- Och, to zupełnie niesamowite. Komnata zasiadłaby tuż pod nosem Elaidy, by tak rzec. Prawie żałuję, że nie mogę jej o tym poinformować, choćby po to, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy. - W jednej chwili znowu spoważniała. Lelaine zawsze była chętna do śmiechu, kiedy tylko pojawiła się okazja, ale w głębi duszy zachowywała nieustanną powagę. - Zatem Egwene uważa, że Ajah zwróciły się przeciwko sobie. Nie sadzę, by to było możliwe. Sama powiedziałaś, że spotkała tylko kilka sióstr. Mimo to trzeba będzie następnym razem sprawdzić w Tel'aran'rhiod. Może któraś powinna sprawdzić, co się da znaleźć w kwaterach Ajah, zamiast szukać tylko w gabinecie Elaidy.
Siuan ledwie udało się nie mrugnąć. Sama planowała drobne poszukiwania w Tel'aran'rhiod. Kiedy udawała się do Wieży w Świecie Snów, za każdym rogiem zmieniała się w inną kobietę, w innej sukni, teraz będzie musiała być jeszcze ostrożniejsza.
- Zakaz operacji ratunkowej jest, jak sądzę, zrozumiały, nawet godny pochwały... żadna z nas nie chce kolejnych ofiar wśród sióstr... ale też nadzwyczaj ryzykowny - ciągnęła dalej Lelaine. - Ani sądu, ani nawet chłosty? W co Elaida gra? Czy sobie wyobraża, że znowu zrobi z niej Przyjętą? To nie wydaje się prawdopodobne. - Ale nieznacznie skinęła głową, jakby mimo wszystko rozważała tę hipotezę.
Cała rozmowa zmierzała w niebezpiecznym kierunku. Jeżeli siostry przekonają same siebie, że wiedzą, gdzie Egwene może być, wzrośnie ryzyko, iż któraś spróbuje ją uwolnić, nie bacząc na pilnujące jej Aes Sedai. Chybiona próba operacji ratunkowej mogła okazać się równie niebezpieczna, co udana, jeśli nie bardziej. Co gorsza, Lelaine nie dostrzegała zasadniczej rzeczy.
- Egwene zwołała posiedzenie Komnaty... - zaczęła kwaśno Siuan. - Zamierzasz się na nie udać? - Odpowiedzią było potępiające milczenie, a ją policzki znowu zapiekły. Niektóre rzeczy miało się wbite w duszę.
- Oczywiście, że pójdę - powiedziała na koniec Lelaine. Stwierdzenie było niedwuznaczne, towarzyszyła mu jednak lekka pauza. - Cała Komnata się pojawi. Egwene al'Vere jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin, a my dysponujemy dostatecznym zapasem sennych ter'angreali. Być może wyjaśni nam, jak ma zamiar dać sobie radę, gdy Elaida nakaże, aby ją złamać. Bardzo chętnie wysłucham.
- Wobec tego dlaczego pytasz mnie, czy dochowam ci wierności?
Zamiast odpowiedzieć, Lelaine podjęła wolny spacer w księżycowej poświacie, delikatnym gestem poprawiając szal na ramionach. Burin szedł za nią niczym na poły niewidzialny lew pośród nocy. Siuan dogoniła ją, ciągnąc Nocną Lilię za uzdę i oganiając się przed klaczą, która znowu wciskała pysk w jej ręce.
- Egwene al'Vere jest z mocy prawa Zasiadającą na Tronie Amyrlin - powtórzyła na koniec Lelaine. - Póki żyje. Albo póki nie została ujarzmiona. Gdy zdarzy się któraś z tych rzeczy, Romanda znowu będzie próbowała zdobyć laskę i stułę, a ja będę ją powstrzymywać. - Parsknęła. - Ta kobieta byłaby katastrofą nie mniejszą od Elaidy. Nieszczęśliwie się składa, że ma dostatecznie silne poparcie, aby pokrzyżować moje plany. Wrócimy do tej kwestii, ale oczekuję, że jeśli Egwene zostanie stracona lub ujarzmiona, ty i twoje przyjaciółki będziecie mi równie wierne jak jej. I postaracie się, abym to ja została Zasiadającą na Tronie Amyrlin, a nie Romanda.
Siuan poczuła w żołądku kulę lodu. Żadna Błękitna siostra nie mogła stać za tamtą zdradą, ale teraz miała przed sobą Błękitną, która dysponowała wszelkimi przesłankami, by zdradzić Egwene w przyszłości.
ROZDZIAŁ 2
DOTYK CZARNEGO
Jak to miała w zwyczaju, Beonin obudziła się o pierwszym brzasku, mimo że przez ściany namiotu przesączał się tylko cień dziennego światła. Nawyki były dobre pod warunkiem, że były funkcjonalne. Przez lata wykształciła w sobie kilka takich. Powietrze wewnątrz namiotu było jeszcze zimne po nocy, ale zdecydowała nie rozpalać piecyka. I tak długo tu nie posiedzi. Przeniosła odrobinę Mocy, zapaliła mosiężną lampę, potem podgrzała wodę w białym, ceramicznym dzbanie, umyła twarz na chwiejnej umywalni z mętnym lustrem. Właściwie wszystkie meble w małym namiocie były zdezelowane, począwszy od maleńkiego stoliczka, a skończywszy na wąskim łóżku polowym; jedyny, który zasługiwał na miano solidnego, czyli jej krzesło o niskim oparciu, był tak prostacki, że mógłby pochodzić z kuchni jakiegoś wiejskiego biedaka. Niemniej jakoś do tego przywykła. Nie zawsze posiedzenia sądu, w których uczestniczyła, odbywały się w pałacach. Najmarniejsze sioła również zasługiwały na sprawiedliwość. W imię sprawiedliwości zdarzało jej się sypiać w stodołach czy nawet szałasach.
Rozważnie odmierzając ruchy, założyła swoją najlepszą suknię do konnej jazdy, ze znakomicie skrojonego szarego jedwabiu, obcisłe buty do kolan, a potem zaczęła czesać włosy o barwie starego złota szczotką o rękojeści z kości słoniowej. Odziedziczyła ją po matce. Lustro zniekształcało jej odbicie. Z jakiegoś powodu dzisiaj fakt ten napełniał ją szczególną irytacją.
Rozległo się skrobanie w klapę namiotu, a potem męski głos z murandiańskim akcentem zawołał wesoło:
- Jeśli masz ochotę, śniadanie gotowe, Aes Sedai. - Opuściła dłoń trzymającą szczotkę i sięgnęła do źródła.
Nie posiadała osobistej służącej, toteż często wydawało jej się, że za każdym razem ktoś inny przynosi posiłek, ale zapamiętała nieustannie uśmiechniętą twarz krępego, siwiejącego mężczyzny, który teraz, na jej zaproszenie, wszedł do namiotu, niosąc tacę przykrytą białym płótnem.
- Proszę, postaw to na stole, Ehvin - powiedziała, wypuszczając saidara. Ehvin zrewanżował jej się jeszcze szerszym niż zazwyczaj uśmiechem; ukłonił się raz, gdy stawiał tace na stole, drugi raz, wychodząc. Siostry nazbyt często zapominały o drobnych wyrazach uprzejmości wobec stojących niżej. A to właśnie dzięki drobnym uprzejmościom maszyneria codziennego życia funkcjonowała gładko.
Spojrzała bez entuzjazmu na tacę i powróciła do szczotkowania włosów. Wykonywany dwa razy dziennie rytuał uspokajał ją. Niestety tego ranka miarowy ruch szczotki zatracił swe cudowne właściwości, musiała się zmusić do przysłowiowych „stu pociągnięć". Kiedy wreszcie skończyła, odłożyła szczotkę na umywalnię obok stanowiących komplet grzebienia i lusterka. Ongiś potrafiłaby góry uczyć cierpliwości, ale po Salidarze jej samej przychodziła ona z coraz większą trudnością. Po Murandy prawie zapomniała, co kryje się pod tym słowem. Zaczęła ją świadomie ćwiczyć, jak wcześniej świadomie pielęgnowała w sobie pragnienie udania się do Białej Wieży, wbrew życzeniom matki, a w samej Wieży dyscyplinę towarzyszącą nauce. Wieża nauczyła ją, że można wiele osiągnąć dzięki panowaniu nad sobą. Teraz była dumna z tej umiejętności.
Umiejętność panowania nad sobą nic nie mogła zmienić w fakcie, że spokojne rozkoszowanie się śniadaniem okazało się równie trudne jak wcześniejszy rytuał czesania włosów. Śliwki były ususzone na wiór, w owsiance rozgotowały się na papkę, chleb pokrywały ciemne plamki. Prawdopodobnie nie udało jej się wszystkich usunąć. Próbowała sobie wmawiać, że to, co trzaska między zębami, to są ziarna jęczmienia lub żyta. Nie pierwszy raz zdarzało jej się jeść chleb zawierający wołki zbożowe, ale i tak nie było się z czego cieszyć. Herbata również miała dziwny posmak, jakby też zaczynała się psuć.
Kiedy wreszcie przykryła lnianą serwetką rzeźbioną, drewnianą tacę, prawie odetchnęła z ulgą. Na jak długo jeszcze starczy w obozie jadalnych zapasów? Czy w Tar Valon panuje identyczna sytuacja? Bez wątpienia. Dotyk Czarnego spoczął na świecie - myśl o tym była równie ponura, co pejzaż gołoborzy. Ale czas zwycięstwa jeszcze nadejdzie. Nie dopuszczała do siebie innej możliwości. Młody al'Thor nie uniknie odpowiedzialności za ogrom różnych rzeczy, jakie uczynił, ale zwycięstwo musi odnieść! Jakoś. Poczynania Smoka Odrodzonego znajdowały się poza obszarem jej wpływów. Pozostawało przyglądać się z daleka rozwojowi wydarzeń. Nigdy nie lubiła biernej obserwacji.
Wszystkie te gorzkie rozmyślania były zupełnie na nic. Czas ruszać. Wstała tak gwałtownie, że przewróciła krzesło i tak je zostawiła, leżące na płótnie podłogi namiotu.
Wystawiła głowę przez wyjście i zobaczyła siedzącego na stołku Tervaila, ciemny płaszcz odrzucił na plecy, sam wspierał się na pochwie z mieczem, opartej o ziemię między butami. Słońce wychynęło właśnie zza horyzontu, widać było już dwie trzecie złotej kuli, ale ciemne chmury gromadzące się nad Górą Smoka zwiastowały rychłe opady śniegu. A może deszczu. Po chłodzie minionej nocy promienie słońca wydawały się prawie ciepłe. Tak czy inaczej, przy odrobienie szczęścia wkrótce już czeka ją przytulne wnętrze.
Tervail przywitał ją nieznacznym skinieniem głowy, równocześnie nie przerywając na moment tego, co z boku mogło wyglądać na bezmyślne przyglądanie się ludziom w zasięgu wzroku. W tej chwili w pobliżu byli wyłącznie prości robotnicy: mężczyźni w zgrzebnych wełnach z koszami na plecach, równie obszarpani mężczyźni i kobiety na wozach o wysoko zawieszonych osiach, które turkotały po koleinach z drewnem, workami węgla i baryłkami wody. Ponieważ była z nim połączona więzią zobowiązań, wiedziała doskonale, że w jego obserwacji nie było bezmyślności. Jej Tervail był skoncentrowany niczym zmierzająca do celu strzała. Przyglądał się tylko mężczyznom, a jego spojrzenie omijało tych których znał. Skoro dwie siostry i Strażnik zginęli z rąk potrafiącego przenosić mężczyzny - tego rodzaju zbrodnia wciąż wydawała jej się niepodobieństwem - wszyscy bacznie przyglądali się obcym mężczyznom. Wszyscy, którzy wiedzieli, rzecz jasna. Nie rozpowszechniono szczególnie tych informacji.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, po czym, jak sądził, potrafi rozpoznać zabójcę - tamten przecież nie będzie miał ze sobą żadnego sztandaru - ale przecież nie mogła go rugać czy poniżać za to, że próbował wykonywać swoje obowiązki. Tervail był szczupły i zwarty jak bicz, miał wydatny nos, szeroką bliznę na szczęce zarobił w służbie u niej; kiedy go po raz pierwszy ujrzała, ledwie wyrósł z lat chłopięcych, a już był jednym z najlepszych szermierzy w jej rodzimym Tarabon i potem przez te wszystkie lata całkowicie spełniał pokładane w nim nadzieje. Co najmniej dwadzieścia razy uratował jej życie. Pomijając już zbójców i włóczęgów zbyt głupich, żeby rozpoznać Aes Sedai, ferowanie sądowych wyroków bywało niebezpieczne, kiedy ta czy inna strona postanawiała nie dopuścić do niekorzystnego dla siebie wyroku - Tervail często orientował się w tym niebezpieczeństwie szybciej niż ona sama.
- Osiodłaj Ziębę i przyprowadź swojego konia - poleciła. - Czeka nas mała przejażdżka.
Tervail spojrzał na nią spod oka, potem przypasał miecz do prawego biodra i ruszył szybko po drewnianym chodniku w stronę końskich szeregów. Nigdy nie zadawał niepotrzebnych pytań. Być może była znacznie bardziej zdenerwowana, niż się jej wydawało.
Wróciła do wnętrza namiotu, pieczołowicie zawinęła lusterko w jedwabną chustę, z tkanym wzorem czarno-białej taireńskiej mozaiki, a potem wraz ze szczotką i grzebieniem wsunęła do wewnętrznej kieszeni swego szarego płaszcza. Starannie złożony szał i mała szkatułka z misternie rzeźbionego, czarnego drzewa trafiły do drugiej kieszeni. W szkatułce było trochę klejnotów, dziedzictwo matki i babci ze strony matki. Rzadko nosiła inną biżuterię poza pierścieniem z Wielkim Wężem, w podróż zawsze zabierała jednak szkatułkę, szczotkę, grzebień i lusterko, na pamiątkę po kobietach, które kochała i szanowała za wszystko, czego ją nauczyły. Babka była znanym adwokatem w Tanchico, jej zawdzięczała pasję do jurydycznych subtelności, natomiast od matki wzięła przekonanie, że zawsze warto pracować nad sobą. Adwokaci rzadko zarabiali krocie, mimo to Collaris stać było na życie co najmniej wygodne, dlatego też mocno się sprzeciwiała, gdy jej córka Aeldrine została kupcem, choć ta w efekcie zgromadziła małą fortunę na handlu barwnikami. Zawsze należało dążyć do stania się lepszą, niż się jest i korzystać z okazji, gdy ta się nadarzała, i tak też postąpiła sama Beonin, gdy Elaida a'Roihan zdetronizowała Siuan Sanche. Niestety od czasu tej znamiennej decyzji sprawy nie posuwały się tak szybko, jakby sobie życzyła. Wydarzenia, jak zawsze, toczyły się własnym rytmem. Dlatego też mądra kobieta przygotowana była na cały wachlarz możliwości.
Początkowo chciała zaczekać, aż Tervail wróci - oporządzenie dwóch koni trochę potrwa - ale teraz, gdy już nadszedł czas, jej zapasy cierpliwości były najwyraźniej na wyczerpaniu. Zarzuciła płaszcz na ramię i zdmuchnęła lampę, temu ostatniemu towarzyszyła aura nieodwołalności. Dopiero na zewnątrz zmusiła się, żeby przystanąć, miast powędrować przed siebie po nieporządnie zbitym z desek chodniku. A spacer w miejscu też z pewnością przyciągnie spojrzenia, któraś z sióstr może uznać, że Beonin boi się być sama. Po prawdzie, to trochę się bała. Istnieją wszelkie powody do obaw, gdy niepostrzeżenie może uderzyć niewidzialny mężczyzna. Z drugiej strony nie zależało jej na towarzystwie. Otuliła się więc płaszczem i naciągnęła kaptur na głowę, dając do zrozumienia, że zależy jej na prywatności.
Bury kot, chudy i z postrzępionymi uszami, zaczął się ocierać o jej kostki. W obozie było mnóstwo kotów, zawsze ciągnęły do Aes Sedai, przy których zachowywały się niczym łagodne domowe zwierzątka, niezależnie jak dzikie były wcześniej. Po kilku chwilach drapania za uszami kot poszedł sobie dumny jak król, szukając kogoś, kto się nim dalej zajmie. Kandydatek nie zabraknie.
Przed chwilą wokół widać było tylko obszarpanych robotników i woźniców, teraz cały obóz zaczynał już tętnić życiem. Grupki Nowicjuszek w bieli, tak zwane „rodziny", spieszyły chodnikiem na lekcje, odbywające się w namiotach dostatecznie dużych, żeby je wszystkie pomieścić, lub nawet na wolnym powietrzu. Przechodząc obok niej, przerywały swą dziecięcą paplaninę i kłaniały się z zachowaniem wszelkich form. Ten widok nigdy nie przestał jej zadziwiać. I gniewać. Sporo tych „dzieci" było już w średnim wieku lub starszych - parę miało włosy przyprószone siwizną, kilka było nawet babciami! - a tak łatwo poddawały się starożytnej dyscyplinie, jak pierwsze lepsze dziewczęta przybywające do Wieży. I tyle ich było. Po ulicach toczyła się z pozoru niekończąca rzeka. Ile Wieża straciła na swojej strategii obejmującej tylko dziewczęta urodzone z iskrą talentu oraz te, które własne, na ślepo czynione próby doprowadziły do przenoszenia, podczas gdy reszta miała sama znaleźć drogę do Tar Valon? Ile straciła, twierdząc, że żadna dziewczyna powyżej osiemnastego roku życia nie potrafi poddać się dyscyplinie? Ona sama nigdy nie próbowała niczego zmieniać - życiem Aes Sedai rządziły prawo i obyczaj, Biała Wieża zbudowana została na tej skale - i pewne zmiany, jak choćby rodziny tych nowicjuszek, wydawały się zbyt radykalne, ale wciąż nawracało to samo pytanie: ile Wieża straciła? Na chodnikach widać było również siostry, w parach lub trójkach, zazwyczaj w towarzystwie Strażników. Strumień nowicjuszek opływał je ze wszystkich stron zmarszczkami ukłonów i spojrzeń kierowanych pod adresem sióstr, które udawały, że niczego nie dostrzegają. Tylko nielicznych Aes Sedai nie otaczała poświata Mocy. Beonin miała ochotę syknąć z irytacji. Nowicjuszki wiedziały, że Anaiya i Kairen nie żyją - nikomu nie przyszło do głowy, żeby postawić pogrzebowe stosy gdzieś na uboczu - ale wiedza o tym, jak zeszły z tego świata, z pewnością by je przeraziła. Nawet najmłodsze stażem, wpisane do księgi nowicjuszek w Murandy, nosiły już biel dostatecznie długo, by się orientować, że siostry chodzące wszędzie w poświacie saidara nie są widokiem normalnym. W końcu zaczną się bać i jaki z tego pożytek? Zabójca z pewnością nie uderzy w chwili, gdy wokół są dziesiątki sióstr.
Jej wzrok przyciągnęła grupa pięciu sióstr, które powoli jechały na wschód, wokół nich nie zobaczyła nawet śladu migotania saidara. Za każdą z sióstr ciągnął niewielki orszak, obejmujący sekretarkę, służącą, służącego na wypadek, gdyby trzeba było podnosić jakieś ciężary oraz jednego lub więcej Strażników. Wszystkie Aes Sedai miały kaptury naciągnięte na głowy, ale łatwo można było je rozpoznać. Varilin, też z Szarych Ajah, to będzie ta wysoka jak mężczyzna, Takima, Brązowa, to ta drobniutka. Płaszcz Saroiyi pysznił się mnóstwem białych haftów - musiała pewnie traktować go saidarem, że tak połyskiwał czystością - natomiast fakt, że w ślad za Faiselle jechało dwóch Strażników, identyfikował ją równie nieomylnie jak jaskrawozielony płaszcz. Konsekwentnie, ostatnią siostrą odzianą w szarości musiała być Magla z Żółtych Ajah. Kogo zastaną na miejscu, w Darein? W obecnej sytuacji na pewno nie będą to negocjatorki z Wieży. Pojechały w ogóle pewnie tylko dlatego, że uznały, iż mimo wszystko nic ich nie zwalnia od wcześniejszych ustaleń. Ludzie często obstawali przy utrwalonych zachowaniach, mimo że przyświecający im cel dawno zniknął. Dziwił tylko fakt, że to stwierdzenie można było zastosować do Aes Sedai.
- Nie widać, żeby łączyło je poczucie wspólnej misji, prawda, Beonin? Wyglądają, jakby po prostu jechały w tym samym kierunku.
I tyle, jeśli chodzi o symboliczne znaczenie naciągniętego kaptura jako deklaracji potrzeby prywatności. Na szczęście doskonale kontrolowała, mimowolne u większości ludzi, gesty zdradzające prawdziwy stan uczuć, jak choćby westchnienia. Dwie siostry, które przystanęły obok, były słusznego wzrostu, o delikatnej budowie ciała, ciemnowłose, piwnookie - ale na tym podobieństwo się kończyło. Wąska twarz Ashmanaille obdarzona wystającym nosem rzadko zdradzała jakiekolwiek emocje. Jej jedwabna suknia ze srebrnymi rozcięciami wyglądała, jakby przed momentem wyszła spod ręki szwaczki, podbity futrem płaszcz z kapturem obszyty był srebrnym haftem. Natomiast ciemne wełny Phaedrine były mocno pogniecione, a nawet poplamione w kilku miejscach, a wełniany płaszcz zupełnie pozbawiony ozdób zdecydowanie potrzebował cerowania; ona sama zbyt często marszczyła brwi, choćby w tej chwili. Gdyby nie to, mogłaby być nawet ładna. Dziwna para przyjaciółek - zazwyczaj dość niechlujna Brązowa i Szara, która co najmniej tyleż czasu poświęcała ubiorom, co wszystkim innym zajęciom.
Beonin spojrzała w ślad za odjeżdżającymi Zasiadającymi. Faktycznie, wyglądały na raczej przypadkowe towarzyszki podróży niż na delegację zjednoczoną wspólnym celem. Tylko nerwowości dzisiejszego poranka należało przypisywać, że nie zwróciła na to uwagi.
- Może... - powiedziała, odwracając się ku niepożądanemu towarzystwu - wciąż dumają nad konsekwencjami zeszłej nocy, tak, Ashmanaille? - Pożądane czy niepożądane, należało przestrzegać form grzeczności.
- Przynajmniej Amyrlin żyje - odpowiedziała jej Szara siostra - i z tego co mi powiedziano, wnioskuję, że pozostanie przy życiu i... pozostanie w dobrym zdrowiu. I ona, i Leane. - Nawet cuda, jakich Nynaeve dokazała, Uzdrawiając Siuan i Leane, nie zdjęły językowego tabu z ujarzmienia.
- Żywa i uwięziona to, jak przypuszczam, lepiej niż ścięta. Ale niewiele lepiej. - Kiedy Morvrin obudziła ją, aby przekazać wieści, nie bardzo potrafiła dzielić podniecenie Brązowej. Czy też to, co u Morvrin za podniecenie uchodziło. Czyli nieznaczny uśmiech. Poza tym wieści w niczym nie wpłynęły na zmianę planów Beonin. Liczyły się tylko fakty. Egwene została pojmana i tyle. - Nie zgadzasz się ze mną, Phaedrine?
- Oczywiście - zaczepnie odparła Brązowa. Ale Phaedrine zawsze taka była, zawsze tak pogrążona w czymś, co akurat przykuło jej uwagę, że niepomna, jak się należy zachowywać. I najwyraźniej jeszcze nie skończyła. - Ale nie dlatego cię szukałyśmy. Ashmanaille twierdzi, że wyznajesz się na morderstwach. - Nagły podmuch wiatru szarpnął materią ich płaszczy. Beonin i Ashmanaille zgrabnie sobie poradziły, Phaedrine zupełnie nie zwróciła uwagi, że poły jej okrycia powiewają swobodnie. Nie spuszczała wzroku z twarzy Beonin.
- Być może doszłaś do jakichś wniosków odnośnie do naszych morderstw, Beonin - powiedziała łagodnie Ashmanaille. - Może zechciałabyś się nimi z nami podzielić? Phaedrine i ja dużo na ten temat myślałyśmy, ale nie doszłyśmy do niczego. Osobiście znam się lepiej na kwestiach cywilnych. Ale z tego co słyszałam, tobie udało się wyjaśnić kilka nienaturalnych zgonów.
Rzecz jasna, zastanawiała się nad tymi morderstwami. Czy była choć jedna siostra w obozie, która tego nie robiła? Beonin nie potrafiłaby, nawet gdyby próbowała ze wszystkich sił. Wykrycie mordercy dostarczało znacznie większej satysfakcji, wręcz radości, niż rozstrzygnięcie sporu granicznego. Morderstwo było najbardziej odrażającą ze zbrodni, kradzież czegoś, czego nie można odzyskać, wszystkich lat, które można było przeżyć, wszystkiego, co w tym czasie można było zrobić. Nadto chodziło o Aes Sedai, tym samym więc w oczach wszystkich sióstr sprawa nabierała charakteru osobistego. Zaczekała, aż minie je ostatnie stadko odzianych w biel kobiet - tamte, a wśród nich były dwie mocno już posiwiałe, skłoniły się migiem i pospieszyły dalej. Strumień nowicjuszek na chodnikach powoli zaczynał się przerzedzać. Koty szły w ślad za nimi. Nowicjuszki były też znacznie bardziej chętne do obdzielania pieszczotami niż Aes Sedai.
- Mężczyzna, który z chciwości sięga po nóż - powiedziała, gdy żadna nowicjuszka nie mogła już jej usłyszeć - kobieta, która z zazdrości sięga po truciznę, są jednym i tym samym. Nasza sprawa wygląda zupełnie inaczej. Mamy dwa morderstwa, dokonane wyraźnie przez jednego mężczyznę, które dzieli ponad tydzień. Należy stąd wnioskować o cierpliwości i planowaniu. Motyw jest niejasny, ale ofiary z pewnością nie zostały dobrane przypadkowo. Ponieważ o sprawcy nie wiemy nic poza tym, że potrafi przenosić, trzeba się zastanowić nad tym, co mogło łączyć ofiary. W naszym wypadku zarówno Anaiya, jak i Kairen należały do Błękitnych Ajah. Zadałam więc sobie pytanie, jaki jest związek między Błękitnymi Ajah a mężczyzną, który potrafi przenosić. I oto odpowiedź, jaką uzyskałam: Moiraine Damodred i Rand al'Thor. Poza tym Kairen się z nim kontaktowała, prawda?
Mars na czole Phaedrine pogłębił się.
- Nie sugerujesz chyba, że to on jest zabójcą? - Naprawdę, trochę już przesadzała.
- Nie - grzecznie odpowiedziała Beonin. - Mówię, że należy iść śladem tego powiązania. Co natychmiast prowadzi nas do Asha'manów. Mężczyzn, którzy potrafią przenosić. Mężczyzn, którzy potrafią przenosić i wiedzą, jak Podróżować. Mężczyzn, którzy mają wszelkie powody, żeby obawiać się wszystkich Aes Sedai. Powiązanie nie jest jeszcze dowodem - przyznała niechętnie - ale coś w tym musi być, prawda?
- Dlaczego jakiś Asha'man miałby dwukrotnie pojawić się w obozie i za każdym razem zabić jedną siostrę? Wygląda to tak, jakby zabójca wziął na cel tylko te dwie i żadnej innej. - Ashmanaille pokręciła głową. - Skąd mógł wiedzieć, kiedy Anaiya i Kairen będą same? Nie sądzisz chyba, że czai się gdzieś przebrany za robotnika. Z tego co wiem, Asha'mani są zbyt pyszni, żeby się do tego zniżać. Mnie się wydaje znacznie bardziej prawdopodobne, że mamy do czynienia z prawdziwym robotnikiem, który potrafi przenosić i żywi jakieś urazy.
Beonin parsknęła pogardliwie. Czuła zbliżającego się Tervaila. Pewnie biegł, skoro uwinął się tak szybko.
- Ale dlaczego czekał aż do teraz? Ostatnich nowych robotników przyjęłyśmy w Murandy przeszło miesiąc temu.
Ashmanaille otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Phaedrine weszła jej w słowo, niczym wróbel kradnący gołębiowi okruszek.
- Być może dopiero teraz dowiedział się, jak to zrobić. Dzikus, by tak rzec. Słyszałam rozmowy robotników. W takim samym stopniu się ich boją, co im zazdroszczą. Pewnego razu byłam przy tym, jak któryś mówił, że żałuje, iż nie ma na tyle odwagi, by samemu pójść do Czarnej Wieży.
Szara siostra uniosła nieznacznie lewą brew, co u innej kobiety pewnie oznaczałoby okrzyk zdumienia. Była przyjaciółką Phaedrine, ale nawet przyjaciółki nie lubią, kiedy im się wchodzi w ten sposób w słowo. Na koniec powiedziała jednak tylko tyle:
- Asha'man mógłby go odnaleźć. Jestem tego pewna. Beonin czuła Tervaila stojącego kilka kroków za nią, ale pozwoliła mu czekać. W więzi pulsował niezmienny spokój i cierpliwość, której nie powstydziłyby się góry. Tak bardzo chciałaby móc na nich polegać, jak polegała na jego fizycznej sile.
- To zapewne nigdy nie nastąpi, jestem pewna, że się ze mną zgodzicie - powiedziała cichym głosem. Romanda i jej popleczniczki wymyśliły wprawdzie ten absurdalny „alians" z Czarną Wieżą, ale od momentu sformułowania koncepcji nie potrafiły uzgodnić najprostszych rzeczy: w jaki sposób go wdrożyć, co powinno się znaleźć w stosownej umowie jak zacząć negocjacje. Każda propozycja była dziesiątki razy dyskutowana, odrzucana, potem znowu przyjmowana i znowu odrzucana. Ostatecznym losem pomysłu było fiasko, dzięki Światłości.
- Muszę już iść - powiedziała i odwróciła się, żeby wziąć wodze Zimowej Zięby z rąk Tervaila. Jego wysoki, gniady wałach był zgrabny, mocny i szybki, idealnie wyszkolony rumak bojowy. Jej brązowa klacz była dość przysadzista i niezbyt szybka, ale Beonin zawsze przedkładała wytrwałość nad szybkość. Zięba potrafiła biec jeszcze, gdy wyższe, rzekomo silniejsze zwierzęta padały. Włożyła stopę w strzemię, zamarła jeszcze na moment z rękoma na łękach. - Dwie siostry nie żyją. Ashmanaille, i obie są z Błękitnych. Porozmawiaj z tymi, które je znały i dowiedz się, co jeszcze miały ze sobą wspólnego. Żeby znaleźć mordercę, musisz się kierować powiązaniami.
- Bardzo wątpię, że zawiodą nas one do Asha'manów, Beonin.
- Ale mordercę trzeba znaleźć, to jest najważniejsze - odparła, wspinając się na siodło i ruszając, nim tamta znalazła odpowiednie słowa. Dość raptowny koniec rozmowy, i niezbyt grzeczny, ale powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia, a poza tym czas już zaczynał naglić. Tarcza słońca w całości już była widoczna nad horyzontem i pięła się raźno w górę. Zmitrężyła dość czasu, teraz trzeba się było spieszyć.
Przejażdżka na poletko stanowiące punkt wyjściowy Podróży trwała tylko chwilę, niemniej na miejscu od razu rzucała się w oczy kolejka kilkunastu Aes Sedai, czekających u wysokiego, płóciennego ekranu; niektóre były bez płaszczy, jakby spodziewały się, że za moment trafią do ciepłego wnętrza, dwie z jakiegoś powodu miały na sobie szale. Połowie sióstr towarzyszyli Strażnicy, z których część miała na sobie charakterystyczne zmiennobarwne płaszcze. Siostry łączył fakt, że wszystkie otaczała poświata saidara. Na widok celu ich podróży Tervail niczym nie okazał zdziwienia, wciąż był tak samo opanowany. Ufał jej. Na terenie ograniczonym ekranami rozbłysło srebrne światło, a po czasie, jaki zabiera wolne policzenie do trzydziestu, dwie Zielone, które pojedynczo nie potrafiłyby otworzyć bramy, zajęły miejsce poprzedniczki czy poprzedniczek, a czterej Strażnicy prowadzili za nimi konie. Do Podróżowania już zdążył przylgnąć obyczaj prywatności. O ile siostra nie wyraziła zgody na przyglądanie się, jak tka sploty, próba podglądania miejsca przeznaczenia jej Podróży traktowana była jak wtrącanie się w nie swoje sprawy. Beonin czekała więc cierpliwie w siodle Zimowej Zięby, a Tervail górował nad nią z grzbietu Młota. Przynajmniej zgromadzone tu siostry szanowały wymowę naciąganego kaptura. A może miały własne powody do zachowania milczenia. W każdym razie nie musiała z żadną rozmawiać. W takiej chwili jak ta miałaby z tym poważne trudności.
Kolejka przed nią poruszała się szybkim tempem i nie minęło wiele czasu, jak ona i Tervail zsiadali z koni na czele znacznie krótszej kolejki, bo złożonej już tylko z trzech sióstr. Strażnik uniósł ciężką płachtę i przepuścił ją przodem. Ekrany z płótna zawieszone były na wysokich tyczkach, ograniczały kwadrat zdeptanego śniegu o powierzchni dwadzieścia kroków na dwadzieścia - niezliczone ślady butów i kopyt na nierównym gruncie urywały się pośrodku jak nożem uciął. Tam właśnie wszystkie otwierały bramę. Powierzchnia ziemi lśniła lekko, co mogło zapowiadać kolejną lekką odwilż, po której zapewne wszystko znowu zamarznie. Wiosna przychodziła tutaj później niż w Tarabonie, ale jej początek był bliski.
Gdy tylko Tervail puścił płótno, objęła saidara i niemalże pieszczotliwie utkała sploty. Splot nie przestawał jej fascynować: odkrycie wiedzy uznawanej za dawno utraconą, z pewnością największe ze wszystkich odkryć Egwene al'Vere. Za każdym razem, gdy go tkała, z powrotem ogarniało ją poczucie cudu, które czuła właściwie nieprzerwanie w nowicjacie i postulacie, a które gdzieś się zagubiło wraz ze zdobyciem szala. Coś nowego i wspaniałego. Rozjarzyła się przed nią pionowa srebrna pręga, dokładnie na linii urywających się śladów i w jednej chwili zmieniła w szczelinę, ta z kolei stała się zaraz kwadratowym otworem w powietrzu, w którym pojawiły się rozłożyste dęby o pokrytych śniegiem koronach. Lekki wiatr powiał jej w twarz i szarpnął poły płaszcza. Ongiś uwielbiała spacerować wśród tych drzew albo siadywać z książką na niższych gałęziach, oczywiście nie zimą.
Tervail nie rozpoznał dębowego gaju, dlatego skoczył przez bramę z mieczem w dłoni, ciągnąc za sobą Młota; nie minęła chwila i po drugiej stronie bramy spod kopyt bojowego rumaka bryzgnął śnieg. Niemniej twarz Tervaila pozostawała nieporuszona, a w więzi też panował spokój.
- Myślę, że zaplanowałaś dla nas coś niebezpiecznego, Beonin. - Wciąż trzymał w dłoni obnażone ostrze.
Położyła mu dłoń na ramieniu. To powinno go dostatecznie uspokoić; przecież nie blokowałaby ramienia z mieczm, gdyby groziło im jakieś niebezpieczeństwo.
- Nie bardziej niebezpiecznego niż...
Słowa zamarły jej na ustach, kiedy w odległości jakichś trzydziestu kroków zobaczyła kobietę, idącą w jej kierunku przez gaj masywnych pni. Musiała się wcześniej ukrywać za drzewem. Aes Sedai w sukni staromodnego kroju, z prostymi, siwymi włosami, upiętymi na karku w zdobioną perłami srebrną plecionkę i spływającymi do pasa. Niemożliwe. Ale tej silnej twarzy z ciemnymi, nakrapianymi oczyma i zakrzywionym nosem nie sposób było pomylić z żadną inną. Turanine Merdagon zmarła, kiedy Beonin była jeszcze Przyjętą. W pół kroku postać tamtej zniknęła.
- O co chodzi? - Tervail odwrócił się, uniósł miecz, spojrzał w kierunku, w którym ona wcześniej patrzyła. - Co cię tak przeraziło?
- Dotyk Czarnego spoczął na świecie - odpowiedziała cicho. Niemożliwe! Ale równie niemożliwe było, że jej się zdawało, ponieważ nigdy nie pozwalała sobie na igraszki płochej wyobraźni. Widziała to, co widziała. Drżała, choć nie miało to nic wspólnego z sięgającym po kostki śniegiem. Modliła się w milczeniu: „Niech Światłość spływa na mnie po kres moich dni, a dłoń Stwórcy mnie prowadzi ku niechybnej i nieodpartej nadziei zbawienia i odrodzenia".
Kiedy powiedziała mu, że widziała siostrę zmarłą ponad czterdzieści lat temu, nie próbował jej niczego perswadować, tylko sam wymruczał pod nosem modlitwę. W więzi zobowiązań nie było strachu. Ona sama się bała, on wcale. Śmierć nie mogła przerazić człowieka, który żył tak, jakby każdy dzień był dla niego ostatnim. Gdy jednak wyjawiła, co zamierza, jego spokój się ulotnił. A nie powiedziała mu wszystkiego. Równocześnie spoglądała w lusterko i pieczołowicie tkała sploty. Szkoda, że nie znała się lepiej na Iluzji. W końcu splot osiadł, a twarz w lusterku zmieniła się. Zmiana nie była szczególnie poważna, niemniej nowe oblicze nie było już obliczem Aes Sedai, nie było obliczem Beonin Marinye - ot, jakaś tam kobieta, w odległy sposób podobna, o zdecydowanie jaśniejszych włosach. a"
- Dlaczego chcesz się spotkać z Elaidą? - zapytał podejrzliwie. Nagle w więzi pojawiło się napięcie. - Chcesz się dostać w jej pobliże, a potem zrzucić Iluzję, tak? Ona się na ciebie rzuci, a wtedy... Nie, Beonin, pozwól, żebym sam poszedł. W Wieży przebywa zbyt wielu Strażników, żeby mogła znać wszystkich, a nigdy jej nie przyjdzie do głowy, iż to Strażnik mógłby ją zabić. Zanim zrozumie, co się dzieje, przebiję sztyletem jej serce. - Jak błyskawica w jego prawej dłoni błysnął sztylet.
- Wszystko co robię, robię sama, Tervail. - Odwróciła i podwiązała splot Iluzji, potem przygotowała na wszelki wypadek kilka innych splotów i te również podwiązała, wreszcie utkała nadzwyczaj skomplikowany, który położyła na sobie. Miał skryć jej zdolność przenoszenia. Zawsze ją interesowało, dlaczego pewne sploty, jak na przykład Iluzja, można było położyć na sobie samej, podczas gdy innymi, jak Uzdrawianie, w ogóle nie dawało się dotknąć własnego ciała. Kiedy jako Przyjęta zadała to pytanie, Turaine odpowiedziała jej swoim pamiętnym, głębokim głosem: „Równie dobrze możesz pytać, dziecko, dlaczego woda jest mokra, a piasek suchy. Zajmij się raczej pytaniami o to, co możliwe, zamiast dociekaniem, dlaczego coś możliwe nie jest". Dobra rada, choć do serca wzięła sobie tylko jej pierwszą część. Umarli zmartwychwstawali. „Niech Światłość spływa na mnie po kres moich dni..." Podwiązała ostatni splot, ściągnęła z palca pierścień z Wielkim Wężem i schowała go w sakwie przy pasie. Teraz mogła zupełnie niepostrzeżenie wejść między Aes Sedai. - Zawsze ufałeś mi, że wiem, co jest najlepsze - ciągnęła dalej. - Wciąż mi ufasz?
Jego oblicze pozostało równie nieprzeniknione, co twarz dowolnej siostry, ale więź zadrżała.
- Ależ oczywiście, Beonin.
- Wobec tego weź Ziębę i udaj się do miasta. Wynajmij pokój w gospodzie i poczekaj tam na mnie. - Otworzył usta, ale uciszyła go ostrzegawczym gestem dłoni. - Idź, Tervail.
Przez czas jakiś przyglądała się, jak z końmi znika wśród drzew, potem odwróciła się w kierunku Wieży. Umarli zmartwychwstawali. Ale ważne było tylko, żeby dotrzeć do Elaidy. Tylko to.
W porywistych podmuchach wiatru grzechotały szybki okien. Płonący na marmurowym kominku ogień ogrzał pomieszczenie do tego poziomu, że wilgoć skraplała się na szkle i spływała w dół łzami deszczu. Elaida do Avriny a'Roihan, Strażniczka Pieczęci Płomienia Tar Valon, Zasiadająca na Tronie Amyrlin, siedziała za biurkiem ze spokojnie splecionymi dłońmi oraz nieprzeniknionym obliczem i słuchała tyrady mężczyzny, stojącego naprzeciwko niej. Tamten garbił się i od czasu do czasu wymachiwał pięścią.
- ...trzymano mnie związanego i zakneblowanego przez większość podróży, dzień i noc w kabinie nie większej od koi! Za to domagam się, by kapitan tego statku został ukarany, Elaido. Co więcej, domagam się przeprosin od ciebie i Białej Wieży. Niech mnie Los pokarze, Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie ma już prawa porywać królów! Biała Wieża nie ma prawa! Domagam się...
Znowu zaczął się powtarzać. Ledwie urwał na moment, by zaczerpnąć tchu. Niełatwo było się skoncentrować na tym, co mówił. Jej spojrzenie zbłądziło na jaskrawe gobeliny zdobiące ściany, na idealnie ułożone róże na białych postumentach w rogach. Zaczynało już ją to męczyć: zmuszanie się do zewnętrznego spokoju i wysłuchiwanie powodzi słów. Miała ochotę wstać i go uderzyć. Jak on śmiał! Odzywać się w ten sposób do Zasiadającej na Tronie Amyrlin! Ale ze względów politycznych lepiej było odcierpieć swoje. Niech się wygada.
Mattin Stepaneos den Balgar miał muskularne ciało, które w młodości na pewno przyciągało niejedno spojrzenie, ale wiek okazał się dlań niełaskawy. Siwa broda nie obejmująca wygolonej górnej wargi była starannie przystrzyżona, ale na głowie prawie już nie miał włosów, nos zdradzał ślady wielokrotnego złamania, a wściekłość pogłębiała zmarszczki na nabiegłym krwią obliczu. Zielony, jedwabny kaftan, wyszywany na rękawach w Złote Pszczoły Illian, został wyszczotkowany i wyczyszczony prawie tak dobrze, jak mogła to zrobić siostra, używając Mocy, ale innego odzienia w podróży nie miał i pewne plamy najwyraźniej nie dały się wywabić. Wiozący go statek należał do raczej nieruchawych, przybył spóźniony dopiero wczoraj, niemniej choć raz Elaida życzliwie patrzyła na czyjąś opieszałość. Światłość jedna wiedziała, jakie zamieszanie wywołałaby Alviarin, gdyby statek przybył na czas. Ta kobieta zarobiła sobie wizytę u kata przez kłopoty, jakie ściągnęła na Wieżę, z których to kłopotów Elaida musiała teraz się wyplątać; nie wspominając już o tym, że miała czelność szantażować Zasiadającą na Tronie Amyrlin.
Mattin Stepaneos urwał nagle i cofnął się pół kroku, stając na wzorzystym, tarabońskim dywanie. Elaida natychmiast przywołała się do porządku. Zawsze, kiedy myślała o Alviarin, dziwne rzeczy działy się z jej twarzą.
- Czy jesteś zadowolony z przydzielonych ci pokoi? - zapytała, przerywając przedłużającą się ciszę. - Służba ci odpowiada?
Mrugnął, zaskoczony nagłą zmianą tematu.
- Pokoje wygodne są, zaiste, a służba też ujdzie - odparł znacznie łagodniejszym tonem, być może pamiętając jej grymas. - Cóż z tego, skoro...
- Powinieneś być więc wdzięczny Wieży, Mattinie Stepaneosie, oraz mnie. Rand al'Thor zdobył Illian w kilka dni po tym, jak opuściłeś miasto. Razem z Laurową Koroną. Nazwał ją Koroną Mieczy. Czy potrafisz uwierzyć, że zawahałby się zdjąć ci ją razem z głową? Wiedziałam, że z własnej woli nie wyjedziesz. Uratowałam ci życie. - Tak. Powinien wierzyć, że wszystko odbyło się z uwzględnieniem jego interesów.
Głupiec zdobył się na śmiałość i dumnie zaplótł dłonie na piersiach.
- Jeszcze nie jestem bezzębnym, starym psem, Matko. Wiele razy stawiałem czoło śmierci w obronie Illian. Czy naprawdę wierzysz, że tak bardzo boję się śmierci, że przedłożę nad nią twoją „gościnę", która może potrwać do końca moich dni? - Po raz pierwszy od wejścia do jej gabinetu, zwrócił się do niej właściwym tytułem.
Bogato zdobiony, pozłacany zegar stojący odegrał kuranty, po trzech poziomach jego sceny zaczęły się poruszać małe figurki ze srebra i złota. Na najwyższym, ponad tarczą, król i królowa klękali przed Zasiadającą na Tronie Amyrlin. W odróżnieniu wszelako od stuły spoczywającej na ramionach Elaidy, stuła maleńkiej Amyrlin wciąż miała siedem pasków. Jakoś nie potrafiła się zmobilizować, żeby sprowadzić lakiernika. Mnóstwo ważniejszych rzeczy miało pierwszeństwo.
Poprawiła stułę spływającą na jaskrawoczerwony jedwab sukni, oparła się plecami o wysokie, pozłacane oparcie krzesła, tak by Płomień Tar Valon, ułożony z księżycowych kamieni, znalazł się dokładnie nad jej głową. Chciała uświadomić temu mężczyźnie całość symboliki otaczającej ją samą, jak i to, co sobą reprezentowała. Gdyby miała pod ręką laskę zwieńczoną Płomieniem, podsunęłaby mu ją pod nos.
- Martwy człowiek nie może sobie rościć żadnych praw, mój synu. Ale ty, z moją pomocą, być może odzyskasz swoją koronę i swoje królestwo.
Mattin Stepaneos rozchylił nieznacznie wargi, wciągnął powietrze i uniósł głowę, niczym mężczyzna wietrzący zapach domu, na którego zobaczenie stracił już nadzieję.
- A w jakiż to sposób masz zamiar do tego doprowadzić, Matko? Jak rozumiem, nad miastem władzę sprawują ci... Asha'mani - lekko zająknął się na przeklętym słowie - oraz Aielowie, wypełniający rozkazy Smoka Odrodzonego. - Najwyraźniej ktoś z nim rozmawiał, ktoś nie potrafił zapanować nad językiem. Odtąd dostęp do wieści będzie miał ściśle racjonowany. Prawdopodobnie służących trzeba będzie wymienić. Ale w tonie jego głosu nadzieja walczyła o lepsze z gniewem i to był dobry znak.
- Odzyskanie twojej korony wymagać będzie planowania i czasu - zapewniła go, choć w tej chwili nie miała pojęcia, w jaki sposób można cel osiągnąć. Z pewnością jednak zamierzała znaleźć sposób. Porwanie króla Illian pierwotnie pomyślane zostało jako demonstracja siły, ale ostatecznie fakt przywrócenia go na tron w znacznie większym stopniu spełniłby to zadanie. Znowu wróciło stare marzenie: restauracja chwały Białej Wieży z czasów, kiedy trony drżały na jedno uniesienie brwi Amyrlin. - Musisz być zmęczony po podróży - powiedziała, wstając. Jakby z własnej woli się w nią udał. Miała nadzieję, że okaże się dość inteligentny, aby podtrzymywać te pozory. Posłużą im lepiej niż prawda w dniach, które nadejdą. - W południe zjemy razem obiad i zastanowimy się, co można zrobić. Cariandre, odprowadź Jego Wysokość na pokoje i sprowadź krawca. Niech uszyje nowe ubrania. Powiedzmy, że będzie to prezent ode mnie. - Pulchna Czerwona z Ghealdan, która dotąd cicho jak myszka stała przy drzwiach do przedpokoju, podeszła i dotknęła ramienia króla. On zawahał się, wyraźnie nie chcąc jeszcze wychodzić, ale Elaida zdecydowana była nie dawać mu pretekstu. - Po drodze poproś Tarnę do mnie. Czeka nas dziś wiele pracy - dodała na jego użytek.
W końcu Mattin Stepaneos pozwolił się wyprowadzić, ona zaś usiadła, zanim jeszcze dotarł do drzwi. Na blacie jej biurka stały w przewidzianym porządku trzy lakierowane szkatułki, w jednej była jej korespondencja, trzymała tam otrzymane ostatnio listy i raporty od Ajah. Czerwone dzieliły się z nią wszystkim, o czym donosiły ich siatki szpiegowskie - tak przynajmniej uważała - ale od pozostałych Ajah otrzymywała jedynie jakieś skrawki, chociaż przez ostatni tydzień znalazło się w tym trochę niezbyt pożądanych informacji. Niezbyt pożądanych choćby z tego względu, że wskazywały kontakty z buntowniczkami znacznie wykraczające poza zasięg tych groteskowych negocjacji. Ale zamiast się w nie zagłębić, otworzyła leżącą przed nią skórzaną teczkę ze złoceniami. Sama administracja Wieży produkowała tyle raportów, że pogrzebałyby jej biurko, gdyby próbowała sama je sprawdzać; z Tar Valon spływało dziesięciokroć więcej. Większość załatwiali urzędnicy, do niej docierały wyłącznie najważniejsze. Ale wciąż był tego porządny stos.
- Chciałaś mnie widzieć, Matko? - powiedziała spokojnie Tarna, zamykając za sobą drzwi. Ton głosu nie zdradzał braku szacunku, słomianowłosa kobieta po prostu z natury była taka jak wyraz jej lodowatobłękitnych oczu. Elaidzie to nie przeszkadzało. Przeszkadzał jej natomiast fakt, że jaskrawoczerwona stuła Opiekunki na szyi Tarny była niewiele więcej niż szeroką wstążką. Bladoszarą suknię zdobiła wystarczająca liczba czerwonych rozcięć, żeby domniemywać dumę z macierzystych Ajah, dlaczego więc stuła była taka wąska? Mimo to Elaida głęboko ufała tej kobiecie, a ostatnimi czasy zaufanie to był najrzadszy towar.
- Jakieś wieści z przystani, Tarna? - Nie było potrzeby dodawać, z której. Tylko Południowa Przystań rokowała jakieś widoki, poza gruntowanym remontem.
- Mogą do niej wpłynąć tylko statki o najmniejszym zanurzeniu - powiedziała Tarna, idąc po dywanie ku biurku. Równie dobrze mogłaby rozmawiać o pogodzie. Nic nie było w stanie jej poruszyć. - Ale pozostałe mogą na zmianę dokować przy tej części łańcucha, która zmieniła się w cuendillar, tam przeładowują towar na barki. Kapitanowie skarżą się, cała procedura zabiera znacznie więcej czasu, niemniej przez jakiś czas może funkcjonować.
Elaida zacisnęła usta, zaczęła bębnić palcami po blacie. Na jakiś czas. Nie mogła rozpocząć remontu przystani, póki bunt nie załamie się całkowicie. Jak dotąd przynajmniej ani razu nie zaatakowały, Światłości dzięki. Z pewnością atak zostałby przeprowadzony wyłącznie z pomocą regularnych wojsk, lecz siostry i tak musiałyby uczestniczyć w jego odparciu, a tego należało unikać za wszelką cenę. Ale zburzenie wież przystani, czego bezwzględnie wymagał plan napraw oznaczałoby otwarcie zatok w każdym sensie słowa, a to mogłoby nasunąć drugiej stronie jakieś desperackie pomysły. Światłości! Walk należy za wszelką cenę unikać. Armię Garetha Bryne'a planowała włączyć w szeregi Gwardii Wieży, oczywiście po tym, jak rebeliantki zrozumieją, że to koniec i poddadzą się jej władzy. Oczyma duszy już widziała, jak Gareth Bryne dowodzi w jej imieniu Gwardią Wieży. Nieskończenie lepszy kandydat na Naczelnego Dowódcę niż Jimar Chubain. Wtedy świat zobaczy siłę Wieży! Nie chciała, żeby jej żołnierze zabijali się wzajem, nie chciała, żeby jej Aes Sedai ginęły, osłabiając Wieżę. Buntowniczki w takim samym stopniu podlegały jej władzy, jak wierne jej siostry i zdecydowana była zmusić je do uznania tego faktu.
Wzięła pierwszą kartkę ze stosu raportów, przebiegła wzrokiem.
- Najwyraźniej, mimo mych wyraźnych rozkazów, wciąż nie sprząta się ulic. Dlaczego?
W oczach Tarny zabłysły niepokojące iskierki, chyba po raz pierwszy Elaida zobaczyła u niej jakieś objawy zakłopotania.
- Ludzie się boją, Matko. Nie opuszczają domów, jeśli nie ma po temu naglącej potrzeby, a nawet wówczas dwa razy się zastanowią. Powiadają, że umarli spacerują po ulicach.
- Czy te wieści zostały potwierdzone? - cicho zapytała Elaida. Znienacka poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach. - Czy któraś z sióstr również to widziała? - Żadna z Czerwonych, przynajmniej na ile wiem. - Była Opiekunką, pozostałe z nią rozmawiały, ale nie należało oczekiwać, że będą rozmawiały zupełnie swobodnie, że dopuszczą ją do konfidencji. Jak, na Światłość, poradzić sobie z czymś takim? - Ale ludzie w mieście nie słuchają żadnych perswazji. Upierają się, że widzieli.
Odmierzonym ruchem Elaida odłożyła raport na blat biurka. W środku cała się trzęsła. A więc tak. Przeczytała na temat Ostatniej Bitwy wszystko, co mogła znaleźć, nawet studia i Przepowiednie tak archaiczne, że nigdy nie zostały przetłumaczone z Dawnej Mowy, które pokrywały się kurzem w najciemniejszych kątach biblioteki. Al'Thor był oczywiście pierwszym zwiastunem, teraz jednak wychodziło na to, że Tarmon Gai'don nadejdzie szybciej, niźli ktokolwiek oczekiwał. Kilka spośród starożytnych Przepowiedni, pochodzących z najwcześniejszych dni Wieży, uznawało pojawienie się umarłych za pierwszy znak, miało ono być wynikiem osłabienia rzeczywistości, spowodowanym narastaniem siły Czarnego. Wkrótce nastąpią gorsze rzeczy.
- Jeśli nie będzie innego wyjścia, niech Gwardia Wieży siłą wyciągnie z domów wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn - poleciła spokojnie. - Ulice mają być czyste i to od dziś. Dziś!
Blade brwi tamtej uniosły się w zaskoczeniu - naprawdę zapodziała się gdzieś jej sztywna samokontrola! - ale oczywiście powiedziała tylko:
- Jak rozkażesz, Matko.
Elaida przywdziała maskę opanowania, ale było to zwykłe udawanie. Będzie, co będzie. A ona wciąż nie miała żadnej kontroli nad tym chłopcem. Pomyśleć, że raz już go miała w ręku! Gdyby tylko wówczas wiedziała... Przeklęta Alviarin i jej po trzykroć przeklęta proklamacja, nakładająca anatemę na każdego, kto zechce z nim paktować inaczej, jak za pośrednictwem Wieży. Anulowałaby ją, gdyby nie oznaczało to objawu słabości, zresztą tak czy inaczej szkoda już została zrobiona, nienaprawialna szkoda. Dobrze choć, że wkrótce będzie miała w ręku Elayne, a kluczem do zwycięstwa w Tarmon Gai'don był Królewski Dom Andoru. Taka była treść jej Przepowiedni sprzed wielu lat. Poza tym nadzwyczaj przyjemną lekturą okazały się wieści o antyseanchańskim powstaniu w Tarabonie. Nie wszystko więc wyglądało jak gęste zarośla kłujących ze wszystkich stron pnączy.
Przejrzała następny raport i skrzywiła się. Nikt nie przepadał za ściekami, niemniej składały się na jedną trzecią zasadniczych arterii miasta; pozostałe dwie trzecie stanowiła czysta woda i handel. Bez ścieków Tar Valon stanie się siedliskiem dziesiątek chorób, z którymi nie poradzi sobie żadna akcja sióstr, nie wspominając już o natężeniu smrodu na i tak już nieładnie pachnących od gnijących śmieci ulicach. I choć handel w danej chwili prawie nie funkcjonował, położone w górze rzeki ujęcie wciąż dostarczało wodę do wież ciśnień na całym terenie miasta, a stamtąd do fontann i studzienek, z których każdy mógł czerpać do woli... Ale odpływy ścieków w dole rzeki były niemal zatkane. Umoczyła pióro w kałamarzu i u góry stronicy napisała: CHCĘ, ŻEBY DO JUTRA ZOSTAŁY PRZECZYSZCZONE, i podpisała się. Jeżeli urzędnicy mieli choć odrobinę rozsądku, prace już trwały, niestety, ona nie bardzo w to wierzyła.
Następny raport sprawił, że otworzyła szeroko oczy.
- Szczury w Wieży? - To chyba jakieś żarty! Taki raport powinien znaleźć się na pierwszym miejscu! - Niech któraś sprawdzi Osłony, Tarna. - Osłony funkcjonowały od czasu zbudowania Wieży, ale może przez trzy tysiące lat osłabły. Ile spośród tych szczurów było szpiegami Czarnego?
Rozległo się pukanie do drzwi i zaraz do środka weszła pulchna Przyjęta, imieniem Anemara. Rozłożyła suknię w głębokim ukłonie.
- Jeśli pozwolisz, Matko, Felaana Sedai i Negaine Sedai przyprowadziły tu kobietę, którą znalazły na korytarzach Wieży. Ich zdaniem chce ona przedstawić petycję Tronowi Amyrlin. - Powiedz jej, żeby zaczekała i zaproponuj herbatę - ucięła ostro Tarna. - Matka jest zajęta...
- Nie, nie - zaprotestowała Elaida. - Każ im wejść, dziecko. - Minęło tak dużo czasu, odkąd po raz ostatni ktoś przyszedł, żeby przedstawić jej jakąś petycję. Z góry miała ochotę wyrazić zgodę, niezależnie co się w niej znajdzie, pod warunkiem, że nie będzie zupełną bzdurą. Być może jest to zwiastun dalszych. Może choć pod tym względem rzeczy wracają do normy. Kiedy po raz ostatni jakaś siostra przyszła do niej, nie wezwana? Być może te dwie Brązowe też są zwiastunkami.
Ale do gabinetu weszła tylko jedna kobieta i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wnosząc z jedwabnej sukni do konnej jazdy i niezłego płaszcza, mogła być szlachcianką albo prosperującym kupcem, świadczyłyby o tym też jej swobodne maniery. Elaida pewna była, że nigdy jej w życiu nie spotkała, a jednak w okolonej jasnymi włosami twarzy - jaśniejszymi nawet niż u Tarny - było coś znajomego.
Elaida wstała, wyszła zza biurka, wyciągnęła ręce, a na jej twarzy zagościł rzadki uśmiech. Próbowała sprawiać krzepiące wrażenie.
- Jak rozumiem, masz dla mnie petycję, córko. Tarna, nalej jej herbaty. - Herbata była w srebrnym dzbanku na srebrnej tacy na mniejszym stoliczku, a ten powinien zachować jeszcze bodaj odrobinę ciepła.
- Pozwoliłam im wierzyć w petycję, ponieważ chciałam dotrzeć do ciebie w jednym kawałku, Matko - odpowiedziała kobieta tarabońskim akcentem, potem ukłoniła się... a w pół ukłonu jej twarz stała się obliczem Beonin Marinye.
Tarna objęła saidara i otoczyła Beonin tarczą, Elaida jednak poprzestała na wsparciu się rękoma na biodrach.
- Rzec można, że zdumiona jestem, iż ośmieliłaś się pokazać tu swoją twarz, Beonin, ale to byłoby mało powiedziane.
- W Salidarze udało mi się wejść w skład ciała, które można by określić jako radę rządzącą - odpowiedziała spokojnie Szara siostra. - Dbałam o to, żeby siedziały na miejscu i nic nie robiły, rozsiewałam plotki, wedle których wiele z nich miało być twoimi sekretnymi popleczniczkami. Dzięki moim działaniom siostry nigdy nie nabrały do siebie pełnego zaufania, wedle mej oceny, a w pewnym momencie właściwie zaczęły się zbierać, aby wrócić do Wieży... Ale wtedy przybyły kolejne Zasiadające, uzupełniając stan Błękitnych. Zanim się obejrzałam, wybrały własną Komnatę Wieży oraz radę rządzącą i było właściwie po sprawie. Mimo to robiłam, co mogłam. Wiem, że kazałaś mi z nimi zostać, póki nie będą gotowe wrócić do Wieży, ale teraz to już jest z pewnością tylko sprawa dni. Jeśli mogę coś rzec, Matko, decyzja o niepostawieniu zarzutów Egwene jest zaiste najlepsza z możliwych. Przede wszystkim, to jej geniusz odkrył nowe sploty, jest pod tym względem lepsza nawet niż Elayne Trakand czy Nynaeve al'Meara. Po drugie, zanim Egwene została wyniesiona, Lelaine i Romanda walczyły bezowocnie o tytuł Amyrlin. Póki Egwene żyje, żadna z nich nie ma szans na zwycięstwo w tej walce. Osobiście uważam, że już wkrótce siostry pójdą za moim przykładem. Za tydzień lub dwa Lelaine i Romanda zostaną same, może z paroma wyjątkami kobiet, należących do tej tak zwanej Komnaty.
- Skąd wiedziałaś, że dziewczyna nie będzie sądzona? - zapytała Elaida. - Skąd wiedziałaś, że w ogóle żyje? Opuść tarczę, Tarna.
Tarna posłuchała polecenia, a Beonin skinęła w jej kierunku głową, jakby na znak wdzięczności. W porównaniu ze spokojem wyzierającym z wielkich błękitnoszarych oczu tamtej Beonin mogła się wydać kobietą omalże nerwową, ale w istocie jej opanowaniu nie sposób było czegokolwiek zarzucić. To właśnie samokontroli - w połączeniu z pełnym oddaniem prawu, jak też ambicją, której posiadała aż nadto - zawdzięczała fakt, iż Elaida dostrzegła w niej idealną kandydatkę do udania się śladem sióstr uciekających z Wieży. A teraz ta kobieta zawiodła na całej linii! Och, z pewnością posiała odrobinę niezgody, ale tak naprawdę nie osiągnęła nic z tego, czego Elaida się po niej spodziewała. Nic! Przekona się wkrótce, że nagroda będzie współmierna do porażki.
- Egwene potrafi się przenieść do Tel'aran'rhiod, Matko. Zwyczajnie zasypia i już. Sama też w nim byłam i ją widziałam, ale nie potrafię tego zrobić bez pomocy ter'angreala. A nie potrafiłam zdobyć żadnego z posiadanych przez buntowniczki i dlatego nie przywiozłam ze sobą. W każdym razie rozmawiała z Siuan Sanche, we śnie, jak tamta twierdziła, chociaż osobiście przypuszczam, że chodzi o Świat Snów. Najwyraźniej doniosła, że jest więziona, ale nie chciała powiedzieć, gdzie i zakazała wszelkich prób jej uwolnienia. Mogę sobie nalać trochę tej herbaty?
Elaida była tak wstrząśnięta, że nie potrafiła wykrztusić słowa. Gestem udzieliła Beonin zezwolenia, Szara ukłoniła się, podeszła do stoliczka i wierzchem dłoni ostrożnie sprawdziła temperaturę dzbanka. Dziewczyna potrafiła dostać się do Tel'aran'rhiod? Istniały ter'angreale, dzięki którym było to możliwe? Świat Snów był właściwie legendą. A ponadto, wedle tych niepokojących strzępów informacji, jakimi dzieliły się z nią Ajah, dziewczyna odkryła splot umożliwiający Podróżowanie, nie wspominając już o innych odkryciach. Fakt ten okazał się zresztą decydujący dla zostawienia jej przy życiu i zachowania dla Wieży. Ale teraz słyszała już rzeczy nie mieszczące się w głowie!
- Jeżeli Egwene naprawdę to wszystko potrafi, Matko, to może rzeczywiście jest Śniącą - powiedziała Tarna. - Ostrzeżenie, które przekazała Silvianie...
- Jest pozbawione sensu, Tarna. Seanchanie wciąż tkwią zagrzebani w Altarze, ledwie zerkając na Illian. - Przynajmniej Ajah chętnie dzieliły się wszystkim, czego udało im się dowiedzieć o Seanchanach. Albo raczej, miała nadzieję, że się dzieliły. Od nagłego podejrzenia jej głos stwardniał. - Zakładając, że Seanchanie nie nauczą się Podróżować, jakie jeszcze mogłybyśmy przedsięwziąć środki ostrożności oprócz tych, które kazałam wprowadzić w życie? - Nie było takich środków. Dziewczyna zakazała prób jej uwolnienia. Z pozoru było to korzystne, ale równocześnie oznaczało, że wciąż uważa się za Amyrlin. Cóż, Silviana wkrótce wybije jej to z głowy, jeśli zawiedzie dyscyplina szkolna. - Czy odpowiednia ilość naszej mikstury może jej uniemożliwić wejście do Tel'aran'rhiod?
Tarna skrzywiła się lekko - żadna z sióstr nie pozostawała obojętna wobec faktu istnienia ohydnego naparu, nawet Brązowe, które na ochotnika zgłosiły się do przetestowania go - i pokręciła głową.
- Możemy ją zmusić do przespania nocy, ale następnego dnia nie będzie się do niczego nadawała, a któż wie, jak w dłuższej perspektywie wpłynie to na jej zdolności?
- Mogę ci nalać, Matko? - zapytała Beonin, balansując w palcach cieniutką białą filiżanką. - Tarna? Najważniejsze wieści, jakie przynoszę...
- Nie mam ochoty na żadną herbatę - powiedziała ostro Elaida. - Czy masz mi do zaoferowania coś, dzięki czemu uratujesz skórę w obliczu tak żałosnej porażki? Znasz splot Podróżowania albo Przemieszczania, albo... - Tego było tak wiele. Zapewne odkrywały tylko Talenty i umiejętności ongiś zatracone, najwyraźniej jednak większość nie została jeszcze na powrót nazwana.
Szara siostra spojrzała na nią znad filiżanki, jej twarz była zupełnie nieruchoma. - Tak - oznajmiła na koniec. - Nie potrafię stworzyć cuendillara, ale nie gorzej od większości sióstr posługuję się nowymi splotami Uzdrawiania i znam je wszystkie. - W jej głosie zabrzmiała odległa nuta podniecenia. - Najcudowniejsze jest Podróżowanie. - Nie pytając o pozwolenie, objęła źródło i zaczęła tkać Ducha. Na tle jednej ze ścian pojawiła się srebrna pręga, za nią mignął widok pokrytych śniegiem dębów. Podmuch zimnego wiatru wdarł się do pomieszczenia, zatańczyły płomienie na kominku. - To się nazywa brama. Można jej użyć tylko w wypadku, gdy dobrze się zna miejsce, do którego chce się dotrzeć, miejsce zaś poznaje się, kiedy otwiera się w nim bramę, natomiast do nieznanego miejsca udajemy się za pomocą Przemieszczania. - Zmieniła splot, otwór w powietrzu skolapsował w srebrną pręgę, a potem otworzył się ponownie. Miejsce dębów zajęła ciemność i pomalowana na szaro platforma z poręczami i bramą, zawieszona pośród nicości.
- Puść splot - powiedziała Elaida. Miała poczucie, że jeśli wejdzie na tę platformę, otoczy ją nieskończona ciemność. Że w tej ciemności będzie spadać przez całą wieczność. Zakręciło jej się w głowie. Otwór... brama... zniknęła. Wspomnienie wszakże pozostało.
Wróciła na swoje krzesło za biurkiem, otworzyła największą z lakierowanych szkatułek, tę, którą zdobiły czerwone róże i złote woluty. Z górnej przegródki wzięła maleńką figurkę z kości słoniowej, jaskółkę o rozwidlonym ogonie, pożółkłą ze starości i zaczęła kciukiem gładzić krzywizny skrzydeł.
- Bez mojego pozwolenia nie będziesz nikogo niczego uczyć.
- Ależ... dlaczego nie, Matko?
- Niektóre z Ajah występują przeciwko Matce prawie z równą zajadłością, co tamte zza rzeki - wyjaśniła Tarna.
Elaida spojrzała ponuro na Opiekunkę, ale w zbroi opanowania tamtej takie rzeczy nie mogły spowodować najmniejszego uszczerbku.
- To ja zdecyduję, która jest... na tyle godna zaufania... żeby się uczyć, Beonin. Musisz mi obiecać. Nie, musisz przysiąc.
- Idąc tutaj, widziałam siostry rozmaitych Ajah, które patrzyły na siebie z nienawiścią. Co się stało w Wieży, Matko?
- Przysięgnij, Beonin.
Tamta nawet nie drgnęła, stała, wpatrując się w filiżankę tak długo, aż Elaida zaczęła podejrzewać, że odmówi. Ale ambicja zwyciężyła. Beonin wczepiła się w spódnice Elaidy w nadziei na względy i teraz już jej nie porzuci.
- W imię Światłości i nadziei na zbawienie oraz odrodzenie przysięgam, że bez pozwolenia Zasiadającej na Tronie Amyrlin nie będę nikogo uczyła splotów, które poznałam wśród buntowniczek... - zawiesiła głos i upiła łyk herbaty. - Jeżeli chodzi o niektóre siostry w Wieży, to prawdopodobnie są w znacznie mniejszym stopniu godne zaufania, niż ci się wydaje. Próbowałam się przeciwstawić, ale ta „rada rządząca" wysłała dziesięć sióstr z powrotem do Wieży, żeby rozpowszechniały plotki o Czerwonych Ajah i Logainie. - Elaida rozpoznała kilka imion, które tamta zdradziła, aż wreszcie padło imię ostatnie. Poderwała się z krzesła.
- Mam kazać je aresztować, Matko? - zapytała Tarna, wciąż chłodna jak lód.
- Nie. Każ je obserwować. Obserwuj, która się z którą prowadza. - A więc istniał kanał przekazu informacji między Ajah z Wieży a buntowniczkami. Jak głęboko spisek zapuścił korzenie? Jakkolwiek głęboko, ona wyrwie wszystkie ze szczętem!
- To może się okazać trudne w obecnym stanie rzeczy, Matko.
Elaida uderzyła wnętrzem dłoni w blat, biurko odpowiedziało głośnym trzaskiem.
- Nie pytam, czy to będzie trudne, czy łatwe. Powiedziałam, wykonać! I poinformuj Meidani, że zapraszam ją wieczorem na kolację. - Ta kobieta wciąż chciała nawiązać przyjaźń, która skończyła się wiele lat temu. Teraz okazało się dlaczego. - Idź i zajmij się wszystkim. - Przez twarz Tarny przemknął cień, kiedy się kłaniała. - Nie przejmuj się - kontynuowała Elaida. - Niniejszym udzielam Beonin pozwolenia, żeby nauczyła cię wszystkich splotów, jakie zna. - Mimo wszystko ufała Tarnie, a w obliczu takich względów twarz tamtej rozjaśniła się nieco.
Kiedy drzwi zamknęły się za Opiekunką, Elaida odsunęła na bok skórzaną teczkę i oparła łokcie na stole. Wzrok wbiła w Beonin.
- Dobrze. Pokaż mi wszystko.
ROZDZIAŁ 3
W OGRODACH
Aran'gar przybyła w odpowiedzi na wezwanie Moridina, wyszeptane w przestrzeń jej szalonych snów, tylko po to, aby się przekonać, że nie dotarł jeszcze na miejsce. Nie zaskoczyło jej to, wiedziała, że lubi dramatyczne wejścia. Pośrodku podłogi z drewnianych desek stało jedenaście foteli o wysokich oparciach, rzeźbionych i krytych pozłotą - wszystkie były puste. W kącie pomieszczenia Semirhage, jak zwykle cała na czarno, obejrzała się, żeby zobaczyć, kto wszedł, a potem powróciła do poufnej rozmowy z Demandredem i Mesaaną. W gniewie haczykowaty nos Demandreda dodawał jego twarzy wyrazu. Oczywiście nie mogła sobie z nim na nic pozwolić. Był zbyt niebezpieczny. Nie potrafiła jednak nie zwrócić uwagi, jak dobrze leżał na nim znakomicie skrojony kaftan z brązowego jedwabiu, z pianą śnieżnej koronki wokół karku i na mankietach. Mesaana również była ubrana na modłę tego Wieku, w ciemniejsze, haftowane brązy. Z jakiegoś powodu sprawiała wrażenie schorowanej i przyciszonej, jakby naprawdę coś jej dolegało. Cóż, niewykluczone. Ten Wiek mógł się poszczycić paroma naprawdę paskudnymi chorobami, a mało prawdopodobne było, żeby zaufała bodaj nawet Semirhage i pozwoliła jej się Uzdrowić. Graendal, ostatnia z zebranych tu istot ludzkich, stała w przeciwległym kącie, trzymając w dłoni kryształowy puchar z ciemnym winem; zamiast pić, przyglądała się tamtym. Tylko idioci nie zwracali uwagi na to, że przygląda im się Graendal, tamtych wszakże z pozoru interesowała wyłącznie ich konwersacja.
Fotele rozmazały się, a wraz z nimi reszta otoczenia. Nagle okazało się, że pomieszczenie posiada ściany widokowe, iluzją psuł tylko kamienny łuk nad wejściem. Tutaj, w Tel'aran'rhiod, fotele mogły przybrać dowolny kształt, czemu więc nie odpowiadały stylistycznie wystrojowi wnętrza i po co jedenaście, skoro potrzebne będzie najwyżej dziewięć? Asmodean i Sammael z pewnością nie żyli, Be'lal i Rahvin też. Dlaczego nie zwyczajne, migawkowe drzwi pokoju widokowego? Nowy wystrój obejmował widziane z poziomu posadzki Ogrody Ansaline, a w nich ogromne rzeźby Cormalinde Masoon, przedstawiające stylizowane postaci ludzi i zwierząt górujące nad niskimi budynkami, które same przywodziły na myśl delikatne rzeźby w dmuchanym szkle. W Ogrodach podawano tylko najświetniejsze wina, najlepsze potrawy i właściwie zawsze istniała możliwość zaimponowania pięknej kobiecie wielką wygraną na kołach chinje, chociaż niełatwo przychodziło oszukiwać tak zręcznie, żeby wciąż wygrywać. Niełatwe to było, lecz niemajętna uczona nie miała właściwie innego wyjścia. W trzecim roku wojny całość Ogrodów została obrócona w perzynę.
Złotowłose, nieustannie uśmiechnięte zomara w powłóczystej białej bluzce oraz obcisłych spodniach ukłoniło się zgrabnie i zaproponowało Aran'gar kryształowy puchar z winem ze srebrnej tacy. Istoty te, pełne wdzięku i przepięknie androginiczne, z pozoru zresztą całkowicie ludzkie, wyjąwszy tylko te ciemnoczarne oczy, należały do mniej błyskotliwych tworów Aginora. Mimo to, nawet w ich rodzimym Wieku, kiedy Moridin nosił imię Ishamael - była już właściwie pewna jego tożsamości - ufał im bardziej niż jakimkolwiek ludzkim służącym, choć nie radziły sobie z żadnymi zadaniami prócz najprostszych. Musiał gdzieś znaleźć szkatułę stazy, wypełnioną ich ciałami. Miał ich dziesiątki, ale rzadko pokazywał je publicznie. A tu proszę - dziesięć stało w oczekiwaniu, wdzięcznych, nawet bez ruchu. Prawdopodobnie spotkanie uznane zostało za ważniejsze od zwyczajowych.
Wzięła puchar, odprawiła zomara, choć już odwracało się uprzedzając gest. Nienawidziła zdolności odgadywania życzeń, jaką miały te istoty. Dobrze choć, że nie potrafiły przekazać innym, czego się w ten sposób dowiedziały. Wspomnienia o wszystkim, prócz wydanych poleceń, rozwiewały się w ciągu kilku chwil. Nawet Aginor miał dość rozumu, żeby tak wszystko urządzić. Czy pojawi się dzisiaj? Osan'gar opuszczał wszystkie spotkania od czasu klęski w Shadar Logoth. Pytanie jednak brzmiało: czy zasilił szeregi umarłych, czy w tajemnicy realizował jakieś zadanie, może pod bezpośrednim kierunkiem Wielkiego Władcy? Niezależnie od wszystkiego, jego nieobecność nastręczała wiele sposobności, natomiast ta druga możliwość napawała trwogą. Ostatnio dużo myślała o różnych zagrożeniach. Od niechcenia podeszła ku Graendal.
- Jak sądzisz, kto przybył pierwszy, Graendal? Niech mnie Cień pochłonie, ktokolwiek to był, zdecydował się na przygnębiający wystrój. - Lanfear aranżowała spotkania zawieszone pośród nocy bez końca, w jakimś sensie one były jeszcze gorsze, atmosfera niczym na cmentarzu.
Graendal próbowała zdobyć się na słaby uśmiech, ale żaden wysiłek nie potrafiłby jej ustom nadać słabego czy bladego wyrazu. „Bujna", tym słowem można było określić właściwie całą Graendal: bujna... dojrzała i piękna, poza tym ledwie ukryta za mgłą ubioru streith. Może tylko pierścieni za dużo, wszystkie, prócz jednego, wysadzone kamieniami. Rubinowy diadem też kłócił się z jej słonecznozłotymi włosami. Szmaragdowy naszyjnik Aran'gar dostarczony przez Delanę jej zdaniem znacznie lepiej komponował się z gładką, jedwabną suknią. Oczywiście, choć szmaragdy były rzeczywiste, jedwabie stanowiły wytwór Świata Snów. Na jawie przyciągałaby zbyt wiele uwagi, gdyby założyła suknię wyciętą zbyt nisko, poza tym nie było pewności, że w niej właśnie trafi do Świata Snów. Poza tym to rozcięcie, które obnażało lewe udo aż do biodra. Nogi miała lepsze niż Graendal. Wcześniej rozważała nawet rozcięcia z dwu stron. Jej zdolności nie dorównywały umiejętnościom niektórych. Nie potrafiła na przykład odnaleźć snów Egwene, jeśli dziewczyna nie znajdowała się tuż obok. Ale potrafiła stworzyć sobie taki ubiór, jaki chciała. Lubiła, jak jej ciało było przedmiotem podziwu, ale im bardziej je uwydatniała, tym bardziej inni traktowali ją z wyższością.
- Ja przybyłam pierwsza - powiedziała Graendal, marszcząc leciutko brwi. - Zachowałam ciepłe wspomnienia z Ogrodów.
Aran'gar zdołała się zaśmiać.
- Podobnie jak ja, podobnie jak ja. - Ta kobieta była taką samą idiotką jak pozostali, żyli przeszłością, strzępami tego, co bezpowrotnie utracone. - Nigdy już nie ujrzymy Ogrodów, ale może zobaczymy coś im podobnego. - Ona jedna we własnej opinii nadawała się do tego, by władać tym Wiekiem. Była jedyną, która rozumiała kultury prymitywne. Specjalizowała się w nich przed wojną. Niemniej Graendal dysponowała pożytecznymi umiejętnościami oraz znacznie szerszymi kontaktami wśród Sprzymierzeńców Ciemności... zapewne nie spodoba jej się sposób, w jaki Aran'gar miała zamiar te kontakty wykorzystać, gdy już je przejmie. - Przyszło ci może do głowy, że wszyscy pozostali nawiązali jakieś alianse, a tylko my dwie jesteśmy same? - Jak też Osan'gar, o ile żył, ale tej kwestii lepiej nie podnosić.
Ubiór Graendal zmienił barwę na grafitową, niestety zasłaniając to, co pod nim. Prawdziwy streith. Aran'gar też znalazła dwie szkatuły stazy, ale jej wypełnione były właściwie samym śmieciem.
- Czy tobie przyszło do głowy, że w tym pomieszczeniu ściany mają uszy? Zomaran były już na miejscu, kiedy przyszłam.
- Graendal. - Wymruczała imię tamtej. - Jeżeli nawet Moridin słucha, przyjmie, że próbuję cię zaciągnąć do łóżka. On wie, że nigdy z nikim nie nawiązuję żadnych aliansów. - Po prawdzie, to było inaczej, ale jej sprzymierzeńcom zawsze przydarzały się nieszczęśliwe wypadki, kiedy ich użyteczność dobiegała końca, a wiedzę o związkach z nią łączących zabierały do grobu. Oczywiście ci, którzy mieli szczęście znaleźć własny grób.
Streith przybrał barwę czarną niczym środek nocy, kremowe policzki Graendal pokryły plamy czerwieni. W jej oczach zalśnił błękitny lód. Ale słowa nie miały wiele wspólnego z wyrazem twarzy, a w miarę jak mówiła, powoli, z namysłem, ubiór znów stawał się prawie całkiem przejrzysty,
- Ciekawa koncepcja. Nigdy wcześniej nie wzięłam jej pod uwagę. Ale może teraz się zastanowię. Może. Będziesz mnie musiała... przekonać. - Dobrze. Tamta była równie bystra jak zawsze. Co równocześnie było ostrzeżeniem, że powinna zachować czujność. Chciała wykorzystać Graendal, a potem pozbyć się jej, a nie wpaść w którąś z jej pułapek.
- Potrafię przekonywać piękne kobiety. - Wyciągnęła dłoń, żeby pogłaskać jej policzek. Chwila była odpowiednia, żeby innych też zacząć przekonywać. Poza tym może zrodzi się z tego coś więcej niż sojusz. Graendal zawsze się jej podobała. Tak naprawdę nie pamiętała już czasów, kiedy była mężczyzną. W swoich wspomnieniach nosiła zawsze to samo ciało co teraz, przez co ich treść nabierała niekiedy dość osobliwego charakteru, ale poza tym wpływ ciała niczego nie zmieniał. Jej apetyty nie uległy zmianie, tylko poszerzył się ich krąg. Bardzo chciałby mieć taki ubiór streith. I oczywiście wszystkie pozostałe rzeczy, jakie mogły znajdować się w posiadaniu Graendal, ale tylko o tej sukience zdarzało jej się śnić. Jedynym powodem, dla którego dziś nie założyła jej na siebie, było przekonanie, że tamta uzna to za niewolnicze naśladownictwo.
Streith pozostawał nieznacznie tylko nieprzejrzysty, ale Graendal umknęła przed pieszczotą, spoglądając za plecy Aran'gar. Ta odwróciła się i zobaczyła zbliżającą Mesaanę, której po bokach towarzyszyli Demandred i Semirhage. Demandred wciąż wydawał się rozgniewany, a Semirhage w chłodny sposób rozbawiona. Mesaana była blada, ale już nie wyglądała na chorą. Ani przyciszoną. Była niczym coreer, syczący i plujący jadem.
- Dlaczego pozwoliłaś jej pójść, Aran'gar? Miałaś ją kontrolować! Czy aż tak cię wciągnęły drobne gierki oniryczne, w które się z nią zabawiałaś, że zapomniałaś poznać jej prawdziwe zamiary? Rebelia załamie się bez niej w roli figurantki. Wszelkie moje plany obrócą się wniwecz, ponieważ ty nie potrafiłaś zapanować nad głupią dziewczyną!
Aran'gar postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi. Potrafiła nad sobą panować, kiedy chciała. Zamiast coś odwarknąć, uśmiechnęła się. Czy Mesaana naprawdę zamieszkała w Białej Wieży? Jak by było cudownie, gdyby udało jej się wbić klin między tę trójkę.
- Ostatniej nocy podsłuchałam o zamiarach zwołania posiedzenia Komnaty buntowniczek. W Świecie Snów, tak, żeby mogło mieć miejsce w Białej Wieży. Egwene ma przewodniczyć. Wbrew temu, co ci się zdaje, ona nie jest figurantką. Próbowałam ci o tym powiedzieć, ale nie słuchałeś. - Zbyt mocne słowa. Z wysiłkiem złagodziła ton głosu. - Egwene przedstawiła im sytuację w Wieży, poinformowała, że Ajah rzucają się sobie do gardeł. Przekonała je, że Wieża właściwie się rozsypuje i że tam, gdzie jest, będzie mogła najwięcej zdziałać. Na twoim miejscu martwiłabym się, czy Wieża przetrwa dostatecznie długo, by wciąż stanowić dogodny teren konfliktów.
- Postanowiły trwać przy swoim? - zapytała pod nosem Mesaana. Aran'gar przytaknęła. - Dobrze. Dobrze. Więc wszystko przebiega zgodnie z planem. Myślałam już, że będę musiała zaaranżować coś w rodzaju „operacji ratunkowej", ale może powinnam zaczekać do czasu, aż Elaida ją złamie. Jej powrót do obozu rebeliantek mógłby wywołać jeszcze większe zamieszanie. Powinnaś siać więcej niezgody, Aran'gar. Zanim z nimi skończę, chcę, żeby te tak zwane Aes Sedai nienawidziły siebie do szpiku kości.
Pojawiło się zomara, kłaniając wdzięcznie i podając tacę, na której stały trzy puchary. Mesaana, Demandred i Semirhage wzięli puchary, nie spoglądając nawet na istotę, ta zaś ukłoniła się powtórnie i odeszła.
- W sianiu niezgody zawsze była dobra - powiedziała Semirhage.
Demandred roześmiał się. Aran'gar zdławiła nabrzmiewający w niej gniew. Upiła łyk wina. Było zupełnie niezłe, o bogatym aromacie, choć i tak nie dorównywało winom serwowanym w Ogrodach. Potem położyła wolną dłoń na ramieniu Graendal i zaczęła się bawić jednym z pukli o barwie słońca. Tamta nawet nie mrugnęła, streith przybrał odcień najrzadszej mgły. Albo jej się podobało, ale potrafiła nad sobą panować lepiej, niż to z pozoru możliwe. Uśmiech Semirhage stał się szerszy. Ona również nie stroniła od poszukiwania wszelkiego rodzaju przyjemności, choć przyjemności Semirhage jakoś nigdy w oczach Aran'gar nie wydawały się szczególnie atrakcyjne.
- Jeśli macie zamiar się pieścić - warknął Demandred - róbcie to w ustronnym miejscu.
- Zazdrosny? - mruknęła Aran'gar i zaśmiała się perliście na widok jego grymasu. - Gdzie trzymają dziewczynę, Mesaana? Nie chciała powiedzieć.
Wielkie błękitne oczy Mesaany zwęziły się. Właściwie tylko oczy miała naprawdę ładne, ale gdy marszczyła brwi, wyglądały zupełnie zwyczajnie.
- Czemu chcesz wiedzieć? Żebyś sama mogła ją „uratować"? Nie powiem ci.
Graendal syknęła, a Aran'gar zdała sobie sprawę, że ściska w zaciśniętej pięści jej złote loki, ciągnąc głowę do tyłu. Jej twarz pozostała maską spokoju, ubiór był już jednak krwawą mgłą i z każdą chwilą ciemniał, tracił przejrzystość. Uchwyt Aran'gar zelżał, ale nie puściła jej całkiem. Pierwszy krok zawsze polegał na tym, by ofiara przyzwyczaiła się do dotyku. Tym razem nawet się nie postarała, żeby gniew nie odbił się w jej głosie. Warknęła przez obnażone zęby:
- Chcę tę dziewczynę, Mesaana. Bez niej pozostają mi tylko raczej kiepskie narzędzia.
Mesaana spokojnie upiła łyk wina, dopiero potem odpowiedziała:
- Z tego co mówisz, w ogóle nie jest ci potrzebna. Od początku był to mój plan, Aran'gar. Gotowa jestem go zmodyfikować zależnie od okoliczności, ale jest mój. I ja zdecyduję, kiedy i gdzie dziewczyna zostanie uwolniona.
- Nie, Mesaana. Ja zdecyduję, kiedy, gdzie i czy w ogóle będzie wolna - oznajmił Moridin, wkraczając pod kamiennym łukiem do pomieszczenia. A więc to on umieścił tu swoje oczy i uszy. Tym razem ubrany był w jednolitą czerń, ciemniejszą jeszcze niż barwa sukni Semirhage. Jak zwykle w ślad za nim szły Moghedien i Cyndane, obie ubrane w czerwień i czerń, które na żadnej nie leżały dobrze. Na czym polegała jego władza nad nimi? Moghedien, na przykład, nigdy z własnej woli nikomu się nie podporządkowała. Jeśli zaś chodzi o tę piękną, piersiastą, jasnowłosą laleczkę, Cyndane... Aran'gar próbowała ją wysondować, na wypadek gdyby przypadkiem udało się czegoś dowiedzieć, a dziewczyna zupełnie na zimno zagroziła, że wyrwie jej serce, jeśli jeszcze raz ją tknie. Słowa nie bardzo przystające komuś, kto rzekomo łatwo ulega innym. - Sammael się znowu pojawił - dodał, wędrując przez komnatę ku stołowi. Był potężnie zbudowany i chyba dzięki temu zdobny fotel z wysokim oparciem, na którym usiadł, nabrał nagle charakteru jakby tronu. Moghedien i Cyndane usiadły po jego obu stronach, ale co ciekawe, zaczekały, aż usiądzie pierwszy. Zomaran w śnieżnej bieli natychmiast podbiegli z winem i jemu zaproponowali pierwszemu. Cokolwiek się tu działo, wyczuwali to bezbłędnie.
- Nie bardzo mi się to wydaje prawdopodobne - powiedziała Graendal, kiedy wszyscy ruszyli zająć miejsca. Jej ubiór był obecnie ciemnoszary i zasłaniał dokładnie wszystko. - Nie wierzę, że żyje. - Żadne się nie spieszyło. Moridin był Nae'blis, ale nikt prócz Moghedien i Cyndane nie zamierzał okazać tego najdrobniejszym bodaj służalczym gestem. Z pewnością Aran'gar nie zamierzała.
Zajęła fotel na ukos od Moridina, stąd mogła w miarę niepostrzeżenie go obserwować. Jako też Moghedien i Cyndane. Moghedien siedziała tak nieruchomo, że gdyby nie jaskrawa suknia, pewnie wtopiłaby się w oparcie fotela. Cyndane była niczym królowa, a jej oblicze chłodne jak wyrzeźbione z lodu. Próba zamachu na Nae'blis zapewne okazałaby się katastrofą, niemniej ewentualnym kluczem mogły być te dwie. Gdyby tylko domyśliła się, jak przekręcić ten klucz. Graendal usiadła obok niej, a jej fotel jakimś sposobem znalazł się bliżej. Aran'gar mogła położyć dłoń na ręce tamtej, postanowiła się jednak powstrzymać i poprzestała na leniwym uśmiechu. Lepiej się nie rozpraszać.
- Nie wierzę, że tak długo potrafił się ukrywać - wtrącił Demandred, rozpierając się w krześle między Semirhage i Mesaaną. Założył nogę na nogę, jakby czuł się zupełnie swobodnie. Wątpliwy pokaz. Była pewna, że jest jednym z niepogodzonych. - Sammael nie potrafi normalnie funkcjonować, jeśli wszystkie oczy nie są zwrócone na niego.
- Mimo to Sammael, albo ktoś podszywający się pod niego, wydał rozkazy Myrddraalom, a one posłuchały. Rozkazy musiały więc pochodzić od jednego z Wybranych. - Moridin rozejrzał się po zebranych, jakby w ten sposób mógł odkryć, kto je wydał. Czarne saa tańczyły w jego błękitnych oczach nieustannym wirem. Teraz już nie żałowała, że prawo do korzystania z Prawdziwej Mocy zarezerwowane zostało wyłącznie dla niego. Cena była zdecydowanie zbyt wysoka. Ishamael w swoim czasie był na poły szalony, teraz jako Moridin z pewnością nie miewał się lepiej. Jak długo jeszcze trzeba będzie czekać, zanim da się go usunąć?
- Zamierzasz nam powiedzieć, jakie to były rozkazy? - głos Semirhage był chłodny, ona zaś spokojnie piła wino, przyglądając się Moridinowi znad krawędzi pucharu. Wprawdzie siedziała w krześle wyprostowana niczym struna, ale to było dla niej normalne. Ona również wydawała się czuć całkiem swobodnie, choć przecież było to niemożliwe w takich okolicznościach. Moridin zacisnął szczęki.
- Nie wiem - niechętnie powiedział na koniec. Nie lubił tych słów. - Ale zgodnie z nimi setka Myrddraali i tysiące trolloków znalazły się w Drogach.
- To faktycznie wygląda na pomysł Sammaela - powiedział z namysłem Demandred, kręcąc pucharem i obserwując wirującą powierzchnię wina. - Niewykluczone więc, że się mylę. - Jak na niego dość niezwykła samokrytyka. Choć może w istocie próba ukrycia, że to on podszył się pod Sammaela. Aran'gar chętnie by się dowiedziała, kto zaczął grać w jej grę. Albo czy Sammael rzeczywiście żyje.
Moridin mruknął z przekąsem:
- Przekażcie rozkazy podległym Sprzymierzeńcom Ciemności. Każdy raport o zaobserwowaniu trolloków lub Myrdraali poza Ugorem ma natychmiast trafić w moje ręce. Czas Powrotu zbliża się wielkimi krokami. Odtąd zakazuję wam podejmowania jakichkolwiek awanturniczych działań na własną rękę. - Przyjrzał się każdemu z nich po kolei, z wyjątkiem Moghedien i Cyndane. Aran'gar spojrzała mu w oczy z uśmiechem jeszcze bardziej omdlewającym, niźli widywała na twarzy Graendal. Mesaana odwróciła wzrok. - Jak się na własnej skórze przekonałaś - zwrócił się do tej ostatniej, a jej twarz pobladła, o ile to możliwe, jeszcze bardziej. Długo piła z pucharu, słychać było szczękanie zębów o krawędź kryształu. Semirhage i Demandred unikali spoglądania na nią.
Aran'gar i Graendal wymieniły spojrzenia. Mesaana poniosła karę za to, że nie pojawiła się w Shadar Logoth, coś się stało, ale co? Niegdyś tak poważne zaniedbanie oznaczałoby śmierć. Obecnie byli zbyt nieliczni. W oczach Cyndane i Moghedien błyszczało podobne zaciekawienie... a więc one też nie wiedziały.
- Znaki są dla nas równie jasne jak dla ciebie, Moridin - powiedział Demandred zirytowanym głosem. - Czas się zbliża. Musimy znaleźć resztę pieczęci z więzienia Wielkiego Władcy. Kazałem szukać wszędzie, ale bez powodzenia.
- Ach, tak. Pieczęcie. Zaiste, trzeba je znaleźć. - Uśmiech Moridina był omalże beztroski. - Tylko trzy zostały, wszystkie ma al'Thor, chociaż wątpię, by zabierał je ze sobą. Są już zbyt kruche. Z pewnością gdzieś je ukrył. Wyślij swoich ludzi do miejsc, gdzie bywał. Sam je znajdź.
- Najprostszym sposobem byłoby porwanie Lewsa Therina. - W przeciwieństwie do wyglądu sugerującego żelazną dziewicę Cyndane mówiła głosem chrapliwym i namiętnym, głosem kogoś, kto spędza życie na poduszkach i w skąpym odzieniu. W wielkich błękitnych oczach zalśnił palący żar. - Mogę nakłonić go do wyznania, gdzie ukrył pieczęcie.
- Nie! - warknął Moridin, patrząc na nią twardym wzrokiem. - Zabijesz go i powiesz, że przypadkowo. Czas i sposób śmierci al'Thora wybiorę sam. Ja i nikt inny. - Przyłożył wolną dłoń do piersi, a Cyndane z jakiegoś powodu skrzywiła się wyraźnie. Moghedien zadrżała. - I nikt inny - powtórzył twardym głosem. - Nikt inny - echem odpowiedziała Cyndane. Kiedy opuścił dłoń, powoli wypuściła powietrze i sięgnęła po puchar z winem. Krople potu lśniły jej na czole. Aran'gar za to dużo dowiedziała się z tej wymiany zdań. Wychodziło na to, że kiedy pozbędzie się Moridina, dostanie na smyczy dziewczynę i Moghedien. Naprawdę znakomicie. Moridin usiadł prosto, objął wzrokiem zgromadzonych. - To dotyczy was wszystkich. Al'Thor jest mój. Żadne z was nie wyrządzi mu krzywdy! - Cyndane schowała twarz w pucharze, z pozoru nie interesowało jej nic innego, jak tylko wino, ale nienawiść gorzejąca w oczach świadczyła o czymś innym. Graendal utrzymywała, że to nie jest Lanfear, że jest znacznie słabsza w posługiwaniu się Jedyną Mocą, z pewnością wszak al'Thor był dla niej ważny, poza tym nazywała go imieniem, którym posługiwała się Lanfear. - Jeżeli macie ochotę kogoś zabić - ciągnął dalej - zabijcie tych dwóch! - Nagle w środku kręgu pojawiły się podobizny dwóch młodzieńców w prostych, wiejskich ubraniach; obracały się, aby każdy mógł dobrze obejrzeć twarze. Jeden był wysoki i barczysty, na dodatek z żółtymi oczyma, drugi był znacznie szczuplejszy i miał na twarzy zawadiacki uśmiech. Ponieważ sylwetki były tworami Tel'aran'rhiod, poruszały się sztywno, a wyraz ich twarzy nie zmieniał na jotę. - Perrin Aybara i Mat Cauthon to ta'veren, łatwo więc ich znaleźć. Znajdźcie i zabijcie.
Graendal zaśmiała się śmiechem pozbawionym radości.
- Znalezienie ta'veren nigdy nie było takie proste, jak to przedstawiasz, a teraz jest trudniejsze niż kiedykolwiek. Cały wzór nieustannie fluktuuje, pełen jest prądów i fal.
- Perrin Aybara i Mat Cauthon - mruknęła Semirhage, przyglądając się dwóm sylwetkom. - A więc tak wyglądają. Kto wie, Moridin. Gdybyś wcześniej podzielił się z nami tą wiedzą, może już byłoby po wszystkim.
Pięść Moridina uderzyła w poręcz fotela.
- Znajdźcie ich! Niech wszyscy wasi protegowani poznają ich twarze. Znajdźcie Aybarę i Cauthona, i zabijcie ich! Nadchodzi Czas, a oni muszą dać głowę!
Aran'gar upiła łyk wina. Nie miała nic przeciwko zabiciu tych dwóch, jeśli przypadkowo wpadną w jej ręce, ale w kwestii al'Thora na Moridina czekała sroga niespodzianka.
ROZDZIAŁ 4
PAKT
Perrin siedział w siodle Steppera niedaleko linii drzew i obserwował wielką łąkę, gdzie wśród zbrązowiałej od zimy trawy którą śniegi ubiły na jednolity dywan, wybijały czerwone i niebieskie kwiaty polne. Zagajnik porastały głównie skórzaste liście, które przez zimę zachowały swoje szerokie, ciemne listowie, ale gałęzie rozsianych między nimi ambrowców zdobiły tylko nieliczne blade liście. Bułany ogier przestępował z nogi na nogę, podzielając niecierpliwość Perrina, który wszakże nie zdradzał jej równie otwarcie. Słońce wisiało niemal idealnie ponad ich głowami, czekali już od prawie godziny. Silny, stały wiatr dął od zachodu - przez łąkę, wprost ku niemu. Dobrze.
Od czasu do czasu dłonią w rękawiczce przesuwał wzdłuż opartej na łęku siodła krótkiej tyczki wyciętej z prawie prostej gałęzi dębu, grubszej niż jego przedramię i dwakroć tak długiej. Na połowie długości odarł korę i wygładził drewno. Łąka, obrośnięta wokół przez sosny i niską odmianę ambrowca, zza których wyglądały wielkie dęby i skórzaste liście, miała mniej niż sześćset kroków szerokości, za to była znacznie dłuższa. Gałąź powinna jednak wystarczyć. Przygotował plany na różne możliwości rozwoju wydarzeń. Gałąź mieściła się w kilku z nich. - Moja Pierwsza, powinnaś wrócić do obozu - powiedział Gallene, z irytacją pocierając nie pierwszy raz czerwoną opaskę na oku. Hełm ze szkarłatnym piórem zwisał z łęku jego siodła, długie do ramion, siwe włosy rozwiewał wiatr. Zdarzało się słyszeć, jak powiadał, w obecności Berelain, że większość siwizny jej właśnie zawdzięcza. Kiedy jego kary rumak bojowy spróbował uszczypnąć Steppera, ostro ściągnął wodze szerokopierśnego wałacha, na moment nawet nie odrywając spojrzenia od Berelain. Od początku sprzeciwiał się jej udziałowi w tej wyprawie. - Grady może cię odwieźć i wrócić, podczas gdy my na niego zaczekamy i zobaczymy, czy Seanchanie się pokażą.
- Zostanę, kapitanie. Zostanę. - Ton głosu Berelain był twardy i spokojny, jednak w jej woni pod zwyczajową cierpliwością drżała nuta zatroskania. Nie była tak pewna siebie, na jaką chciała wyglądać. Zaczęła nawet perfumować się lekkim zapachem kwiatów. Perrin czasami przyłapywał się na tym, że próbuje zgadywać, jakie to są kwiaty, ale dziś był zbyt skoncentrowany na czym innym.
W woni Annoury wyraźnie wybijało się zdenerwowanie, choć jej pozbawiona śladów wieku twarz Aes Sedai, okolona dziesiątkami cieniutkich warkoczyków, pozostawała równie niewzruszona jak zawsze. Z drugiej strony, Szara siostra z orlim nosem niezmiennie pachniała nerwowością od czasu pojawienia się niesnasek między nią a Berelain. Które były zresztą wyłącznie jej winą - nie miała prawa za plecami Pierwszej spotykać się z Masemą. Niemniej ona również była przeciw udziałowi Berelain w ekspedycji. Teraz próbowała zbliżyć się na swej kasztance, a Berelain, pozornie nie patrząc nawet na swą doradczynię, anglezowała swą siwkę w przeciwnym kierunku. Znów dało się wyczuć zdenerwowanie.
Czerwona suknia Berelain do konnej jazdy, ciężka od złotych, misternych haftów, wycięta była nisko, jak się to już jej dawno nie zdarzało, pozory skromności zapewniał szeroki naszyjnik z ognistych łez i opali. Przy dopasowanym pasku spinającym talię wisiał sztylet o rękojeści wysadzanej klejnotami. Delikatna korona Mayene - złoty jastrząb w locie nad jej czołem - spoczywała na czarnych włosach, ale przy pasku i naszyjniku sprawiała blade wrażenie. Berelain była piękną kobietą, wydawała mu się taką zwłaszcza teraz, gdy, jak mniemał, przestała się za nim uganiać, ale oczywiście daleko jej było do Faile.
Annoura miała na sobie pozbawioną ozdób szarą suknię do konnej jazdy, ale pozostali członkowie oddziału przywdziali swoje najlepsze stroje. W przypadku Perrina był to kaftan z ciemnozielonego jedwabiu ze srebrnymi haftami na rękawach i ramionach. Nie przepadał za wymyślnymi ubiorami - Faile właściwie zmusiła go do nabycia tego, co posiadał; "zmusiła" było właściwym słowem, choć wszelkie jej zabiegi miały nadzwyczaj delikatny charakter. Dziś jednak chciał wywrzeć odpowiednie wrażenie. Jeśli wrażenie to psuł szeroki prosty pasek skórzany zapięty na płaszczu, trudno.
- Na pewno przyjedzie - mruknął Arganda. Pierwszy Kapitan Alliandre był niski i krępy. Nie zdjął srebrnego hełmu, na którego szczycie sterczały trzy krótkie, białe pióra i siedząc w siodle, luzował wciąż miecz w pochwie, jakby atak był blisko. Napierśnik też miał posrebrzany. W słońcu można go było dostrzec z odległości mil. - Musi.
- Prorok miał w tej kwestii inne zdanie - wtrącił Aram zapalczywie, podjeżdżając na długonogim siwku do Steppera. Odziany był w kaftan w zielone pasy, znad ramienia sterczała mosiężna głowica rękojeści miecza w kształcie wilczego łba. Kiedyś można go było nazwać zbyt przystojnym jak na mężczyznę, teraz z każdym dniem twarz miał coraz bardziej ponurą. Roztaczał wokół siebie atmosferę wycieńczenia: zapadnięte oczy, ściągnięte usta. - Prorok mówi, że albo się pojawią, albo to pułapka. Mówi, że nie powinniśmy ufać Seanchanom. Perrin w milczeniu zżuł złość, w równym stopniu skierowaną na siebie, co na niegdysiejszego Druciarza. Balwer doniósł mu, że Aram zaczął spędzać coraz więcej czasu z Masemą, nieprzyzwoitym wydawało mu się wyraźnie go upominać, żeby nie donosił tamtemu o wszystkim, co Perrin robi. Co się stało, nie odstanie się, na przyszłość wszakże będzie wiedział lepiej. Rzemieślnik powinien znać swe narzędzia i dbać, by nie zniszczały. To samo odnosiło się do ludzi. Jeśli zaś chodzi o Masemę, nic dziwnego, że nie chciał dopuścić do spotkania z kimś, kto wiedział o jego własnych negocjacjach z Seanchanami.
Oddział był dość spory, większość jego siły miała pozostać wśród drzew. Pięćdziesięciu konnych Skrzydlatych Gwardzistów Berelain w czerwonych hełmach z okapami i czerwonych napierśnikach pod powiewającym na wietrze sztandarem złotego jastrzębia na błękitnym polu; na długich lancach o stalowych grotach kołysały się czerwone proporce. Oprócz nich pięćdziesięciu konnych Ghealdan w wypolerowanych napierśnikach i ciemnozielonych, stożkowych hełmach - nad nimi łopotał sztandar z trzema srebrnymi gwiazdami na czerwonym tle. Proporce ich lanc były zielone. Wszyscy wyglądali bardzo dzielnie, ale Perrin wiedział, że daleko im do śmiertelnie groźnego Jura Grady, choć on wypadał przy nich blado w swym prostym, czarnym kaftanie ze srebrnym mieczem u kołnierza i pomarszczoną, chłopską twarzą. Sam zresztą doskonale zdawał sobie z tego sprawę, toteż stał obok gniadego wałacha ze swobodą człowieka przygotowującego się do codziennej pracy.
W odróżnieniu do niego Leof Torfinn i Tod al'Caar, jedyni obecni tu ludzie z Dwu Rzek, z podniecenia prawie podskakiwali w siodłach, mimo długiego wcześniejszego oczekiwania. Pewnie by się tak nie cieszyli, gdyby wiedzieli, że wybrał ich, ponieważ pasowali mu najbardziej ze wszystkich w swoich pożyczonych kaftanach z ciemnej, dobrze utkanej wełny. Leof dzierżył sztandar Perrina z Czerwonym Wilczym Łbem, Tod zaś Czerwonego Orła Manetheren - płótna łopotały na drzewcach dłuższych niż lance. Prawie się pobili, co który poniesie. Perrin miał nadzieję, że nie dlatego, iż żaden nie miał zamiaru wznosić Czerwonego Wilczego Łba. Leof mimo wszystko wyglądał na zadowolonego. Tod na wniebowziętego. Oczywiście nie miał pojęcia, dlaczego Perrin zabrał ze sobą chorągiew. Jak to często powiadał Mat, dobijając targu, należało wzbudzić w kontrahencie przekonanie, że zyskuje coś ekstra. W głowie Perrina zawirowały barwy i przez moment wydawało mu się, że widzi Mata, rozmawiającego z niską, smagłą kobietą. Przepędził tę wizję. Liczyło się tylko to, co tu i teraz, dzisiaj. Liczyła się tylko Faile.
- Przybędą - warknął Arganda w odpowiedzi na pytanie Arama, choć równocześnie spojrzał przez kraty hełmu tak, jakby oczekiwał sprzeciwu.
- A jeśli nie? - dopytywał się Gallene, patrząc jednym okiem z równym ogniem jak Arganda dwojgiem swoich. Jego lakierowany na czerwono napierśnik błyszczał równie mocno jak posrebrzany napierśnik Argandy. Małe szanse, aby udało ich się namówić na przyczernienie ich. - A jeśli to jest pułapka?
Arganda odwarknął coś nieartykułowanego z głębi gardła, prawie jak wilk. Ten człowiek był na krawędzi utraty panowania nad sobą.
Wiatr przyniósł zapach koni dosłownie na moment, nim Perrin usłyszał pierwsze trele sikorek modrych, zbyt ciche dla innych uszu. Ptaki śpiewały w gałęziach drzew rosnących wokół łąki. Do lasu wkroczyły liczne oddziały, najpewniej nieprzyjazne. Rozległy się kolejne trele, bliżej.
- Już są - powiedział, ściągając na siebie znaczące spojrzenia Argandy i Gallene. Zawsze starał się nie zdradzać czułości swego słuchu tudzież węchu, ale teraz postanowił z góry zapobiec awanturze między tamtymi. Kolejne trele, jeszcze bliżej.
- Nie mogę narażać Pierwszej, jeśli istnieje jakakolwiek możliwość zasadzki - powiedział Gallene, dopinając hełm.
Wszyscy znali znaczenie sygnału alarmowego.
- Ja decyduję, Kapitanie - odpowiedziała Berelain, zanim Perrin zdążył otworzyć usta.
- Ale twoje bezpieczeństwo jest moją sprawą, moja Pierwsza. - Berelain wciągnęła głęboki oddech, jej twarz pociemniała, ale Perrin zdążył uprzedzić wybuch. - Tłumaczyłem ci, w jaki sposób rozbroimy tę pułapkę, jeżeli faktycznie ją na nas zastawiono. Wiesz, że Seanchanie są podejrzliwi. Zapewne boją się wpaść w naszą zasadzkę.
Gallene wydał z gardła nieartykułowany odgłos. W woni Berelain niewzruszone wyczekiwanie zaczęło zanikać, by po chwili powrócić, silniejsze niż przedtem.
- Powinieneś go słuchać, Kapitanie - powiedziała uśmiechając się do Perrina. - On wie, co robi.
Na przeciwległym skraju łąki pojawił się oddział jeźdźców, tamci natychmiast ściągnęli wodze. Nietrudno było dostrzec Tallanvora. W ciemnym kaftanie, na dobrym tarantowatym koniu, był jedynym mężczyzną bez zbroi pomalowanej żywą czerwienią, żółcią i błękitem. Oprócz niego zbroi nie miały na sobie też dwie kobiety, jedna w błękitach z czerwienią na piersiach i druga w szarościach. W promieniach słońca lśniła łącząca je nić. Tak... Sul'dam i damane. Podczas negocjacji odbywających się za pośrednictwem Tallanvora nie było o tym mowy, niemniej Perrin wziął i tę możliwość pod uwagę.
- Czas - powiedział, zbierając jedną dłonią wodze Steppera. - Zanim ona dojdzie do wniosku, że to my coś szykujemy.
Zanim Berelain zdążyła ruszyć, Annoura zdołała się przedostać dość blisko, by położyć dłoń na jej ramieniu.
- Powinnaś mi pozwolić jechać ze sobą, Berelain. Możesz potrzebować mojej rady... To będą pewnego rodzaju negocjacje, a w nich właśnie się specjalizuję.
- Podejrzewam, że Seanchanie potrafią już rozpoznać oblicze Aes Sedai, prawda, Annoura? Nie wydaje mi się, by byli skłonni z tobą negocjować. Poza tym - dodała Berelain, nieco zbyt słodkim głosem - musisz tu zostać, żeby pomagać panu Grady. Plamy czerwieni zabarwiły na moment policzki Aes Sedai, szerokie usta zacisnęły się. Trzeba było się odwołać do autorytetu Mądrych, by nakłonić ją dziś do słuchania rozkazów Grady'ego, choć Perrin wolał nie wiedzieć, jak to zostało osiągnięte, ona zaś od chwili wyruszenia z obozu próbowała się wykręcić z danego słowa.
- Ty też zostajesz - powiedział Perrin, gdy Aram wyraźnie chciał ruszać z innymi. - Ostatnio bywasz w gorącej wodzie kąpany, nie mogę ryzykować, że zrobisz coś nieprzemyślanego. Na szali spoczywa życie Faile. - Szczera prawda. Nie było potrzeby wspominać, że nie ma ochoty, aby wszystko co zostanie powiedziane, dotarło natychmiast do uszu Masemy. - Rozumiemy się?
W woni Arama zakłębiło się rozczarowanie. Z niechęcią skinął głową, a potem oparł dłonie na łęku siodła. Mimo rodzącego się w nim uwielbienia dla Masemy wciąż gotów byt po stokroć narażać życie dla Faile. Przynajmniej jeśli mowa o czynach świadomych i kontrolowanych. Bezmyślność była czymś zupełnie innym.
Perrin wyjechał na otwartą przestrzeń, mając u jednego boku Argandę, a u drugiego Berelain i Gallene. Chorążowie ruszyli za nimi, potem dziesiątka z Mayene i dziesiątka z Ghealdan, w kolumnach dwójkowych. Na ten widok Seanchanie też ruszyli w ich stronę, również szykiem kolumny; Tallanvor jechał na czele obok dowódców, jednego na gniadoszu, drugiego na dereszowatym kasztanku. Kopyta końskie nie wydawały żadnych odgłosów na ugniecionej trawie. Las umilkł, nawet Perrin niczego nie słyszał.
W pewnym momencie Mayenianie i Ghealdanie rozsypali się w tyralierę, po chwili podobnie postąpili Seanchanie w swych jaskrawych zbrojach, natomiast Perrin i Berelain ruszyli w kierunku Tallanvora i towarzyszącej mu dwójki - jeden miał na przypominającym łeb owada, lakierowanym hełmie trzy cienkie, niebieskie pióra, drugi tylko dwa. Sul'dam i damane też podjechały. Spotkali się pośrodku łąki, w otoczeniu ciszy i polnych kwiatów, sześć kroków od siebie.
Tallanvor zajął miejsce z boku, między dwoma grupkami, zbrojni Seanchanie zdjęli hełmy dłońmi w żelaznych rękawicach, o barwach takich jak reszta ich zbroi. Ten z dwoma piórami okazał się słomianowłosym mężczyzną o kwadratowej twarzy, pokrytej licznymi bliznami. Wyraźnie weteran, który, co dziwne, najwyraźniej wietrzył dobrą zabawę. Perrina przede wszystkim interesował tamten drugi. Gniadego, doskonale - w jego opinii - wyszkolonego rumaka bojowego, dosiadała kobieta, wysoka, o szerokich ramionach, choć poza tym raczej szczupła, niemłoda. Siwizna pstrzyła na skroniach jej czarne, krótko przycięte, kręcone włosy. Skórę miała czarną jak świeżo zaorana gleba, na twarzy zaś tylko dwie blizny. Jedna biegła przez lewy policzek. Druga, na czole, zabrała cześć prawej brwi. W oczach niektórych blizny były oznaką tego, że jest się groźnym. Perrin sądził, że im mniej ma się blizn, tym lepszym trzeba być w boju. Wiatr przyniósł mu jej woń, w której dominowało zaufanie we własne siły.
Powiodła spojrzeniem po łopocących sztandarach. Uznał, że chwilę dłużej zatrzymała je na Czerwonym Orle Manetheren, a potem na Złotym Jastrzębiu Mayene - zanim jednak zdążył się o tym przekonać, już badawczo patrzyła na niego. Wyraz jej twarzy nie zmienił się na jotę, kiedy zobaczyła żółte oczy, ale równocześnie w jej woń wkradła się osobliwa nuta, ostra i twarda. Na widok ciężkiego, kowalskiego młota w pętli przy siodle niezidentyfikowany zapach pogłębił się.
- Mam zaszczyt przedstawić Perrina t'Bashere Aybarę, pana Dwu Rzek, suwerena królowej Alliandre z Ghealdan - ogłosił Tallanvor, wskazując dłonią Perrina. Twierdził, że Seanchanie są obsesyjnymi maniakami ceremoniału, Perrin wszak nie miał pojęcia, czy są to formy seanchańskie, czy coś z Andoru. Tallanvor mógł zresztą wszystko zmyślić. - Mam zaszczyt przedstawić Berelain sur Paendrag Paeron, Pierwszą z Mayene, Błogosławioną Światłością, Obrończynię Fal, Głowę Domu Paeron. - Skłonił się im, a potem przełożył wodze i drugą dłonią wskazał Seanchan. - Mam zaszczyt przedstawić: Generał Sztandaru Tylee Khirgan z Zawsze Zwycięskiej Armii, w służbie Imperatorowej Seanchan. Mam zaszczyt przedstawić Kapitana Bakayara Mishimę z Zawsze Zwycięskiej Armii, w służbie Imperatorowej Seanchan. - Kolejny ukłon, a potem Tallanvor zawrócił siwka i odjechał na miejsce obok chorążych. Twarz miał ponurą, jak nie przymierzając Aram, niemniej pachniał nadzieją.
- Cieszę się, że nie przedstawił cię jako Wilczego Króla, mój panie - powiedziała z silnym akcentem generał sztandaru. Rozciągała słowa tak, że Perrin musiał natężać uwagę, żeby cokolwiek zrozumieć. - W przeciwnym razie uznałabym, że trwa już Tarmon Gai'don. Znasz Proroctwa Smoka? „Kiedy Wilczy Król bierze do ręki młot, oto znak ostatnich dni. Lis bierze śluby z krukiem, a trąba bojowa grzmi". Osobiście nigdy nie wiedziałam, co znaczy ten drugi wers. I ty, moja pani. Sur Paendrag. To z pewnością oznacza potomkinię Paendraga.
- Moja rodzina wywodzi się w prostej linii od Artura Paendraga Tanrealla - odparła Berelain, unosząc nieco głowę. Podmuch wiatru przyniósł do nozdrzy Perrina nutę dumy wśród cierpliwości i perfum. Wcześniej uzgodnili, że Perrin będzie prowadził rozmowy, ona miała być tu po to, aby oszołomić Seanchan pięknem młodej władczyni, ewentualnie żeby wesprzeć go, niemniej na bezpośrednie pytanie musiała przecież odpowiedzieć.
Tylee pokiwała głową, jakby dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewała.
- To czyni cię daleką kuzynką rodziny cesarskiej, moja pani. Bez wątpienia Imperatorowa, oby żyła wiecznie, chętnie cię przywita. Oczywiście, o ile nie będziesz zgłaszać roszczeń do imperium Jastrzębiego Skrzydła.
- Przedmiotem moich roszczeń jest wyłącznie Mayene - oznajmiła z dumą Berelain. - I jego będę bronić do ostatniego tchu.
- Nie przybyłem tutaj, żeby rozmawiać o Proroctwach, Jastrzębim Skrzydle czy twojej Imperatorowej - z irytacją uciął Perrin. Po raz drugi w ciągu kilku ostatnich chwil barwy w jego głowie próbowały skrzepnąć w obraz, tylko po to, by się zaraz rozpłynąć. Nie było czasu. Wilczy Król? Gdyby to Skoczek usłyszał, śmiałby się, na tyle, na ile wilk potrafił się śmiać. Każdy wilk by się uśmiał. Mimo to poczuł przeszywający dreszcz. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że Proroctwa wspominają o nim. A młot miał być zwiastunem Ostatniej Bitwy? Stop. Liczyła się tylko Faile. I jej wolność. - Warunkiem tego spotkania miało być nie więcej niż po trzydziestu ludzi z każdej strony, wy jednak rozmieściliście żołnierzy w lesie po obu naszych stronach. Mnóstwo żołnierzy.
- Wy też - powiedział Mishima, z uśmiechem zniekształconym przez bliznę sięgającą kącika ust - w przeciwnym razie nie wiedzielibyście o naszych. - Mówił z jeszcze silniejszym akcentem niż Tylee.
Perrin nie spuszczał wzroku z generał sztandaru.
- Póki tam są, może się coś wydarzyć. Nie chcę, żeby się coś stało. Chcę oswobodzić żonę z rąk Shaido.
- A jak niby twoim zdaniem mamy doprowadzić do tego, aby nic się nie stało? - zapytał Mishima, machinalnie wymachując końcówką wodzy. Z tonu jego głosu można by wnosić, że sprawa bynajmniej nie jest istotna. Wychodziło na to, że Tylee zadowolona jest, pozwalając mu mówić, podczas gdy ona mogła obserwować reakcje Perrina. - Mamy zaufać wam i pierwsi wycofać naszych czy wy nam zaufacie i pierwsi wycofacie swoich? "Na wysokościach nie masz innych ścieżek, jak tylko wyłożone ostrzami sztyletów". Nie ma tu wiele miejsca na zaufanie. Przypuszczam, że obopólnie możemy wydać rozkazy, zgodnie z którymi nasi ludzie wycofają się w tym samym czasie, ale wciąż istnieje możliwość, iż jedna strona będzie oszukiwać. Perrin pokręcił głową. - Ty będziesz musiała mi zaufać, generale sztandaru. Ja nie mam żadnych powodów, by was zaatakować lub wziąć do niewoli, a wszelkie powody, by tego nie robić. Nie mogę mieć tej pewności w odniesieniu do was. Możecie uznać pojmanie Pierwszej z Mayene za warte niewielkiej zdrady. - Berelain zaśmiała się cicho. Nadszedł czas na zrobienie użytku z tyczki. Nie tylko po to, żeby wypłoszyć Seanchan z lasu, ale żeby przekonać ich, iż powinni cenić, co ma im do zaoferowania. Ustawił pionowo gałąź przed sobą. - Spodziewam się, że wasi ludzie to dobrzy żołnierze. Moi ludzie nie są żołnierzami, choć walczyli z trollokami i Shaido, i poradzili sobie. - Ujął gałąź u podstawy, uniósł wysoko ponad głowę, równocześnie przekręcając do poziomu; okorowane fragmenty znalazły się po obu stronach. - Ale umieją bić lwy, pantery i górskie koty, które schodzą na dół, by polować na nasze stada, jak też dziki i niedźwiedzie, które same potrafią zmienić się w łowców, w górach podobnych tym. - W tym momencie gałąź szarpnęła się gwałtownie pod jego rękawicą, podwójne uderzenie grotów w drewno omalże nie wyrwało mu ramienia ze stawu. Opuścił gałąź i zademonstrował dwie bliźniacze strzały, których ostre groty przebiły twardy dąb na wylot. Trzysta kroków stanowiło dystans naprawdę spory jak na rozmiar celu, strzelcami byli jednak Jondyn Barran i Jori Congar. Najlepsi, jakimi dysponował. - Jeśli do czegoś dojdzie, wasi ludzie nawet nie będą wiedzieć, kto ich zabija, a te zbroje nie przydadzą się na wiele przeciwko długim łukom z Dwu Rzek. Mam wszelako nadzieję, że do niczego nie dojdzie. - Zebrawszy wszystkie siły, cisnął gałąź w powietrze.
- Moje oczy! - warknął Mishima, jego ręka sięgnęła do miecza, mimo iż on sam równocześnie ściągał wodze deresza i obserwował perrinową gałąź. Jego hełm spadł na trawę.
Generał sztandaru nawet nie wykonała ruchu ku broni, choć ona również obserwowała Perrina i gałąź. Przynajmniej z początku. Ostatecznie przyglądała się jej tylko do momentu, gdy gałąź znalazła się jakieś sto stóp ponad ziemią, ponieważ wtedy ogarnęła ją kula ognia tak gorąca, że Perrin poczuł, jakby ktoś otworzył drzwiczki paleniska. Berelain uniosła dłoń, zakrywając twarz. Tylee po prostu przyglądała się z namysłem.
Ogień gorzał parę chwil, ale tego było dość, żeby z drewna została tylko garść popiołów, unoszonych przez wiatr. Garść popiołu i dwa metalowe drobiazgi, które spadły na trawę. Natychmiast zaczęła dymić, pojawiły się małe płomyki, potem większe. Nawet rumak bojowy parsknął lękliwie. Klacz Berelain zaczęła tańczyć, próbując wyrwać jej wodze z rąk i uciec.
Perrin zaklął pod nosem - nie powinien zapomnieć o grotach strzał - i zabrał się za zsiadanie z konia, żeby zdeptać ogień. Nie zdążył przełożyć przez siodło nawet jednej nogi, gdy płomienie zniknęły, zostawiając tylko wąskie wstążki dymu, unoszące się nad spłachetkiem poczerniałej trawy.
- Dobra Norie - mruknęła sul'dam, poklepując damane. - Norie jest wspaniałą damane. - Słysząc pochwałę, odziana w szarości kobieta uśmiechnęła się nieśmiało. Wbrew pełnym otuchy słowom w oczach sul'dam czaił się niepokój.
- Tak... - zaczęła Tylee - masz ze sobą marath... - urwała, zaciskając usta. - Masz ze sobą Aes Sedai. Więcej niż jedną? Nieważne. Nie mogę powiedzieć, by te Aes Sedai, jakie widywałam, wywarły na mnie wielkie wrażenie.
- To nie była marath'damane, pani generał - powiedziała cicho sul'dam.
Tylee siedziała przez chwilę w milczeniu, badawczo obserwując Perrina. - Asha'mani - powiedziała w końcu i nie było to pytanie. - Zaczynasz mnie zaciekawiać, mój panie.
- Wobec tego może w ten sposób cię wreszcie przekonam - oznajmił Perrin. - Tod, zwiń sztandar wokół drzewca i przynieś tutaj. - Ponieważ nie usłyszał za plecami żadnego poruszenia, obejrzał się przez ramię. Tod patrzył na niego osłupiały. - Tod.
Tod jakoś się w końcu otrząsnął i zaczął zwijać sztandar. Kiedy jednak podjechał do Perrina i wręczył mu drzewce, wciąż wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. Potem usiadł, gdzie stał, z wyciągniętymi rękoma, jakby wierzył, że zaraz jego brzemię spocznie w nich na powrót.
Perrin pchnął Steppera ku Seanchanom, trzymając sztandar poziomo przed sobą.
- Dwie Rzeki były niegdyś sercem Manetheren, generale sztandaru. Ostatni król Manetheren padł w bitwie dokładnie tam, gdzie dziś jest Pole Emonda, wioska, w której się urodziłem i dorastałem. Manetheren wciąż śpiewa w naszej kroi. Ale Shaido uwięzili moją żonę. Żeby ją uwolnić, zrezygnuję ze wszelkich roszczeń do odrodzonego Manetheren, podpiszę każdy akt abdykacji, jakiego zażądasz. A ziemia ta może okazać się niczym gąszcz jeżyn dla was, Seanchan. Ty zaś możesz być tą, która gąszcz ten wypleni, nie rozlewając nawet kropli krwi. - Za nim ktoś rozpaczliwie jęknął. Uznał, że Tod.
Nagle wiatr zmienił się w huraganowy podmuch, wiejący w przeciwnym niż dotąd kierunku. Obsypał ich piach, a podmuch był tak silny, że Perrin musiał wczepić się w siodło, żeby nie spaść. Niewidzialne ręce szarpały mu kaftan. Co się działo? Skąd ten wiatr, skoro przecież ściółka leśna była grubą na kilka cali warstwą martwych liści? Porywisty podmuch niósł woń spalonej siarki, Perrina aż zakręciło w nosie. Konie zarzucały łbami, ale wycie wichru tłumiło odgłosy przerażenia dobywające się z rozwartych pysków.
Trwało to tylko parę chwil, a potem skończyło równie nagle, jak zaczęło, zostawiając tylko bryzę wiejącą znów w przeciwnym kierunku. Zwierzęta drżały, parskały, szarpały się w wędzidłach i przewracały oczami. Perrin poklepał Steppera po karku i wymruczał uspakajające słowa, z niewielkim skutkiem.
Generał sztandaru wykonała dziwny gest i mruknęła:
- Uchroń nas przed Cieniem. Skąd to się, na Światłość, wzięło? Słyszałam opowieści o dziwach. A może była to dalsza część twej perswazji, mój panie?
- Nie - powiedział zgodnie z prawdą Perrin. Okazało się, że Neald potrafi wpływać na pogodę, ale Grady nie miał o tym pojęcia. - A jakie ma znaczenie, skąd się to wzięło?
Tylee przypatrzyła mu się z namysłem, potem pokiwała głową.
- Jakie to ma znaczenie? - powtórzyła, jakby niekoniecznie się z nim zgadzała. - Znamy historie o Manetheren. To byłyby jeżyny pod stopami i żadnych butów. Pół Amadicii trzęsie się od plotek na temat twój i tego sztandaru, na temat wskrzeszenia Manetheren i "wyzwolenia" Amadicii spod naszej władzy. Mishima, zagraj do odwrotu. - Słomianowłosy bez wahania podniósł do ust mały, prosty rożek, który wisiał na czerwonym rzemyku na jego szyi. Zagrał cztery ostre nuty i dwukrotnie powtórzył sekwencję, a potem upuścił rożek na pierś. - Ja swoje zrobiłam - zauważyła Tylee.
Perrin odrzucił głowę do tyłu, a potem krzyknął tak głośno i wyraźnie, jak tylko potrafił:
- Dannil! Tell! Kiedy ostatni Seanchanie wycofają się na koniec łąki, zbierz wszystkich i dołącz do Grady'ego!
Generał sztandaru wsadziła mały palec do ucha i podłubała nim, nie bacząc na okrywającą go rękawicę.
- Masz silny głos - powiedziała sucho. Dopiero wtedy sięgnęła po drzewce sztandaru i oparła niedbale o siodło. Po raz drugi na niego nie spojrzała, tylko jedna dłoń gładziła materię, być może nieświadomie. - Powiedz mi więc, w czym możesz dopomóc mi w realizacji moich planów, mój panie?
Mishima przerzucił nogę nad wysokim łękiem swego siodła, a potem zeskoczył, żeby podnieść hełm. Wiatr potoczył go po ziemi prawie na pół drogi ku stojącym w szeregu żołnierzom seanchańskim. Spośród drzew dobiegł krótki trel słowika, dołączył do niego drugi, potem następny. Seanchanie wycofywali się. Czy oni również poczuli na własnej skórze ten wiatr? Nieważne.
- Nie mam nawet w przybliżeniu tylu ludzi co ty - przyznał Perrin. - Poza tym nie są to wyszkoleni żołnierze. Ale mam Asha'manów, Aes Sedai i Mądre, które potrafią przenosić, a każde z nich jest na wagę złota. - Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale uciszył ją gestem dłoni. - Musisz mi dać słowo, że nie będziesz próbowała nałożyć im smyczy. - Zerknął znacząco na sul'dam i damane. Sul'dam nie spuszczała wzroku z Tylee, oczekując rozkazów, równocześnie głaskała swą podopieczną po włosach, jak głaszcze się kota, żeby go uspokoić. Norie zaś prawie mruczała! Światłości! - Potrzebne mi twoje słowo, że będą przed tobą bezpieczne, jak też wszyscy w obozie, którzy noszą białe szaty. Większość z nich to i tak nie są Shaido, a jedynie Aielowie wśród nich są moimi przyjaciółmi. Tylee pokręciła głową.
- Masz dziwnych przyjaciół, mój panie. Tak czy owak przy bandach Shaido znaleźliśmy ludzi z Cairhien i Amadicii, a potem puściliśmy ich wolno, choć większość Cairhienian zdawała się nie wiedzieć, co z sobą dalej począć. Jedynymi ludźmi w bieli, jakich zatrzymujemy, są Aielowie. W przeciwieństwie do reszty tych gai'shain są z nich znakomici da'covale. Mimo to zgadzam się puścić twoich przyjaciół wolno.
I dam spokój twoim Aes Sedai oraz Asha'manom. Zapobieżenie temu zgrupowaniu może okazać się bardzo ważne. Powiedz mi, gdzie stacjonują, a spróbuję włączyć cię w swoje plany. Perrin potarł palcem czubek nosa. Wydawało się nadzwyczaj nieprawdopodobne, by wielu spośród tych gai'shain należało do Shaido, ale po co o tym wspominać? Niech odzyskają szansę na wolność, gdy minie ich rok i dzień.
- Obawiam się, że musimy pozostać przy moich planach. I choć Sevanna to ciężki orzech do zgryzienia, wymyśliłem, jak tego dokonać. Przede wszystkim ma ze sobą jakieś sto tysięcy Shaido, a z każdą chwilą gromadzi więcej. Nie wszyscy to algai'd'siswai, niemniej każdy dorosły w potrzebie potrafi posłużyć się włócznią.
- Sevanna. - Tylee uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Słyszeliśmy już to imię. Z ogromną radością sprezentuję Sevannę z Jumai Shaido Kapitanowi-Generałowi. - Uśmiech zbladł. - Sto tysięcy to znacznie więcej, niż oczekiwałam, ale i tej liczbie jestem w stanie podołać. Walczyliśmy już z tymi Aielami w Amadicii. Co, Mishima?
Mishima podjechał do nich i roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było rozbawienia.
- Walczyliśmy, walczyliśmy, generale sztandaru. To są groźni wojownicy, zdyscyplinowani i zręczni, ale można sobie z nimi poradzić. Trzeba otoczyć jedną z ich band, szczepów, trzema lub czterema damane, a potem tłuc tak długo, póki się nie poddadzą. Paskudna robota. Mają ze sobą rodziny. Dzięki temu poddają się szybciej.
- Rozumiem, że dysponujecie dziesiątkami damane -powiedział Perrin - ale czy tego wystarczy, żeby pokonać trzysta, czterysta potrafiących przenosić Mądrych?
Generał sztandaru zmarszczyła brwi.
- Wspomniałeś o tym już wcześniej. Mądre, które potrafią przenosić. W każdej ze złapanych przez nas band były Mądre, ale żadna nie przenosiła.
- Dlatego, że wszystkie spośród Shaido zgromadziły się przy Sevannie - odparł Perrin. - Co najmniej trzysta, może czterysta. Mądre, które są ze mną, nie mają w tej kwestii większych wątpliwości.
Tylee i Mishima wymienili spojrzenia, a generał sztandaru westchnęła. Mishima patrzył ponuro. - No, cóż - powiedziała ona - niezależnie od rozkazów, nie ma mowy o tym, żeby załatwić wszystko po cichu. Córka Dziewięciu Księżyców z pewnością będzie zaniepokojona, gdy za całą akcję korzyć się będę w obliczu Imparatorowej, oby żyła wiecznie. A korzyć się będę. - Córka Dziewięciu Księżyców? Najwyraźniej jakaś Seanchanka wysokiej rangi. Czemu miałoby to ją zaniepokoić?
Mishima skrzywił się, co na pobliźnionej twarzy stanowiło widok iście przerażający.
- Czytałem, że pod Semalaren było po obu stronach po czterysta damane i skończyło się wszystko prawdziwą rzezią. Pół imperialnej armii poległo na polu, a spośród buntowników co najmniej trzech na czterech.
- Nieważne, Mishima, musimy to zrobić. A właściwie ktoś musi. Od ciebie przeprosiny nie będą wymagane, ale mi się nie upiecze. - Cóż, na Światłość, było tak niepokojącego w przeprosinach? Ta kobieta pachniała... rezygnacją. - Nieszczęśliwie się składa, że całe tygodnie, jeśli nie miesiące, zabierze zebranie dostatecznej liczby żołnierzy i damane, aby wyrwać ten wrzód. Dziękuję ci za propozycję pomocy, mój Panie. Nie pójdzie w niepamięć. - Tylee wyciągnęła przed siebie rękę ze sztandarem. - Należy do ciebie, ponieważ ja nie potrafię się wywiązać z mojej części umowy. Najpierw jednak drobna rada. Zawsze Zwycięska Armia może mieć przed sobą inne zadania na ten moment, ale nie pozwolimy nikomu korzystać z okazji i tworzyć pod naszym bokiem żadnego królestwa. Chcemy odzyskać te ziemie, a nie rozbijać je na dzielnice.
- A my chcemy zatrzymać nasze ziemie - oznajmiła zapalczywie Berelain, zmuszając klacz do pokonania skokiem tych kilku kroków martwej trawy, dzielącej ją od Seanchan. Klacz była chętna do skoku, chętna do biegu jak najdalej od paskudnego wiatru i Berelain miała trudności z jej opanowaniem. Nawet jej woń była zapalczywa. Bez śladu cierpliwości. Pachniała niczym wilczyca broniąca swego poranionego samca. - Słyszałam, że miano waszej Zawsze Zwycięskiej Armii jest już raczej cokolwiek zdezaktualizowane. Słyszałam, że Smok Odrodzony rozbił was na Południu. Niech wam się więc nie wydaje, że Perrina Aybary nie stać na to samo. - Światłości, a on się martwił nieoględnością Arama!
- Nie chcę bić nikogo prócz Shaido - oznajmił zdecydowanie Perrin, walcząc z mentalnym obrazem, jaki kształtował mu się przed oczyma. Splótł ręce na łęku siodła. Przynajmniej Stepper powoli się uspokajał. Ogier wciąż od czasu do czasu drżał, przestał natomiast przewracać oczyma.
- Jest sposób, dzięki któremu dokonamy naszego dzieła, a równocześnie utrzymamy rzeczy w tajemnicy, tak że nie będziesz musiała nikogo przepraszać. - Jeżeli ta kwestia była w jej oczach tak doniosła, nie zawaha się przed jej wykorzystaniem. - Córka Dziewięciu Księżyców może być spokojna. Mówiłem ci, że wszystko mam zaplanowane. Tallanvor poinformował mnie, że posiadasz jakiś napar, od którego potrafiącym przenosić kobietom robi się słabo w nogach.
Po chwili Tylee z powrotem wsparła sztandar na łęku siodła i znowu zaczęła przyglądać się badawczo Perrinowi.
- Działa na kobiety i mężczyzn - powiedziała na koniec, zaciągając. - Słyszałam, że paru mężczyzn w ten sposób złapano. Ale w jaki sposób chcesz to podać tym czterystu kobietom, jeśli otacza je sto tysięcy Aielów?
- Tak, aby nie wiedziały, co piją. Potrzebuję jednak wszystkiego, co możesz zdobyć. Prawdopodobnie całe wozy Wody podgrzać nie można, rzecz jasna, dlatego to musi być słaby napar.
Tylee zaśmiała się cicho.
- Śmiały plan, mój panie. Przypuszczam, że w fabryce, gdzie się to produkuje, mogą tyle mieć, ale to jest daleko stąd, w Amadicii, nad granicą tarabońską. Kilka funtów potrafię załatwić od ręki, żeby dostać więcej, będę musiała powiadomić kogoś wyższej rangi i wytłumaczyć, do czego mi potrzebne. A przecież zachowanie tajemnicy jest tu kwestią zasadniczą.
- Asha'mani znają się na czymś, co nazywają Podróżowaniem - uspokoił ją Perrin. - Jednym krokiem można pokonać sto mil. Jeśli zaś chodzi o zezwolenie, być może to okaże się pomocne. - Z rękawicy wyciągnął zwinięty, zatłuszczony arkusz papieru.
W miarę jak czytała, brwi Tylee unosiły się coraz wyżej. Perrin znał krótki tekst na pamięć. OKAZICIEL NINIEJSZEGO PISMA JEST POD MOJĄ OSOBISTĄ OCHRONĄ. W IMIĘ IMPERATOROWEJ, OBY ŻYŁA WIECZNIE, NALEŻY MU SIĘ WSZELKA POMOC, JAKIEJ DOMAGAŁBY SIĘ W SŁUŻBIE IMPERIUM, JAK POSZANOWANIE ŚCISŁEJ TAJEMNICY, W RAMACH KTÓREJ DZIAŁA. Nie miał zielonego pojęcia, kim była Suroth Sabelle Meldarath, ale jeśli podpisała swoim imieniem coś takiego, musiała być kimś ważnym. Może chodziło o Córkę Dziewięciu Księżyców.
Generał sztandaru oddała pismo Mishimie, a potem spojrzała na Perrina. Ten ostry, natarczywy zapach powrócił, silniejszy niż dotąd.
- Aes Sedai, Asha'mani, Aielowie, twoje oczy, młot, a teraz jeszcze to! Kim ty jesteś? Mishima gwizdnął przez zęby. - Własnoręczny podpis Suroth - mruknął. - Jestem człowiekiem, który chce odzyskać żonę - odrzekł Perrin - i w tym celu będę się targował nawet z Czarnym. - Spojrzeniem unikał sul'dam i damane. Właściwie niewiele już brakowało. - Umowa stoi?
Tylee spojrzała na jego wyciągniętą dłoń, potem ujęła ją zdecydowanie. Miała mocny uścisk. Umowa z Czarnym. Ale gotów był na wszystko, żeby uwolnić Faile.
ROZDZIAŁ 5
COŚ… DZIWNEGO
Deszcz, bębniący o dach namiotu przez większość nocy, niedawno zelżał nieco. Faile ze spuszczonymi dla okazania szacunku oczyma podchodziła do siedziska Sevanny - mocno rzeźbiony i pozłacany tron stał pośrodku warstw jaskrawych dywanów, stanowiących podłogę namiotu. Wiosna przyszła nagle, w mosiężnych piecykach już nie płonął ogień, ale w powietrzu jeszcze wisiał ziąb. Ukłoniła się głęboko, uniosła tacę ze srebrnej plecionki. Sevanna wzięła złoty puchar z winem i opróżniła go, nie patrząc nawet w jej stronę. Mimo to wykonała kolejny głęboki ukłon, wycofała się i postawiła tacę na okutej mosiądzem, niebieskiej skrzyni, na której stał już srebrny dzban o długiej szyjce i trzy puchary. Wreszcie wróciła na miejsce, gdzie między stojącymi tam lampami z odblaśnikami a ścianą namiotu z czerwonego jedwabiu oczekiwała pozostała jedenastka gai'shain. Namiot był przestronny i wysoki. Nie dla Sevanny zwykłe namioty Aielów.
Czasami miewała trudności w ogóle z dostrzeżeniem w niej Aiela. Tego ranka leniuchowała w obszernej, brokatowej szacie jedwabnej, związanej w taki sposób, że sięgające prawie talii rozcięcie ukazywało połowę jej pokaźnego łona, skrytego wszakże za taką ilością naszyjników ze szlachetnymi kamieniami - szmaragdami, łzami ognistymi, opalami - i sznurami pereł, że właściwie stanowiła widok prawie przyzwoity. Aielowie nie nosili pierścieni, ale każdy palec Sevanny zdobił pierścień z klejnotem. Gruba obręcz ze złota i łez ognistych, spoczywająca na przepasce z błękitnego jedwabiu, spinającej sięgające do pasa jasne włosy, pełniła rolę diademu, jeśli już nie korony. Nie było w niej nic z Aiela.
Faile i pozostałych jedenastu, sześć kobiet i pięciu mężczyzn, obudzono w środku nocy, żeby czuwali przy łożu Sevanny - łoże stanowiły dwa puchowe materace, ułożone jeden na drugim - na wypadek, gdyby się obudziła i czegoś potrzebowała. Czy któremukolwiek z władców świata towarzyszył podczas snu tuzin służących? Zwalczyła narastające pragnienie ziewania. Karę można było otrzymać za różne rzeczy, ziewanie z pewnością było jedną z nich. Gai'shain mieli zachowywać się skromnie i chętnie zaspokajać wszelkie życzenia, a to oznaczało najwyraźniej służalczość posuniętą do granic niewolniczości. Bain i Chiad, mimo iż zazwyczaj tak zapalczywe, z jakiegoś powodu nie miały trudności z zaakceptowaniem całej sytuacji. Z Faile było inaczej. Minął już prawie miesiąc od czasu, gdy za próbę ukrycia noża została wychłostana i związana ciasno niczym kowalska układanka, a w ciągu tego miesiąca bito ją jeszcze dziewięć razy za drobne przewinienia, które oko Sevanny całkiem inaczej klasyfikowało. Jeszcze nie zniknęła ostatnia kolekcja siniaków, nie miała ochoty na następną skutkiem zwyczajnej nieuwagi.
Miała nadzieję, że Sevanna uzna, iż złamała ją tamta noc na zimnie. Wówczas uszła z życiem tylko dzięki Rolanowi i jego mosiężnym piecykom. Miała też nadzieję, że nie została złamana. Kiedy zbyt długo udaje się kogoś, kształtuje się swoją drugą naturę. W niewoli pozostawała od niecałych dwóch miesięcy i już zdążyła zapomnieć, ile to dokładnie dni. Czasami zdawało jej się, że od lat nosi białe szaty. Czasami szeroki pasek i obroża z płaskich, złotych ogniw zdawały się czymś naturalnym. To ją przerażało. Pozostawała tylko nadzieja. Wkrótce ucieknie. Na pewno. Zanim Perrin się zorientuje i spróbuje uwolnić. Dlaczego jeszcze się nie zorientował? Shaido nie ruszali się od dawna ze swego obozu w Malden. Przecież jej nie zostawił? Jej wilk przybędzie na pomoc. Musiała uciec, zanim odda życie w beznadziejnej próbie uwolnienia jej. Zanim udawanie wejdzie jej w krew. - Jak długo ma trwać kara przeznaczona dla Galiny Sedai, Therava? - zapytała Sevanna, spoglądając spod zmarszczonych brwi na Aes Sedai. Therava siedziała przed nią ze skrzyżowanymi nogami na błękitnej poduszce ozdobionej frędzlami, prosta i surowa. - Wczorajszej nocy przygotowała mi zbyt gorącą wodę do kąpieli, poza tym jest tak poraniona, że musiałam nakazać, aby bito ją po stopach. Niewiele będzie z niej pożytku, jeśli nie da rady chodzić.
Faile unikała patrzenia na Galinę od chwili, gdy Therava przywlokła ją do namiotu, kiedy jednak wymieniono imię, oczy same pomknęły ku niej. Galina klęczała wyprostowana nieco z boku, między dwoma kobietami Aielów, na policzkach widniały brązowe siniaki, skórę miała mokrą i śliską od deszczu, stopy i kostki pokryte błotem. Za jedyną odzież służyły jej złota obroża wysadzana ognistymi łzami i takiż pasek, przez co wyglądała na bardziej nagą, niż gdyby była zupełnie naga. Na głowie pozostał tylko krótki meszek. Wszystkie włosy zostały opalone z jej ciała przy użyciu Jedynej Mocy. Faile wcześniej słyszała opis tej operacji, opowiadano jej, jak Aes Sedai wisiała głową w dół, przygotowana na pierwsze bicie. Od wielu dni gai'shain o niczym innym tak często nie rozmawiali. Tylko ci, którzy wiedzieli, co oznacza pozbawiona wieku twarz, wciąż wierzyli, że Galina jest Aes Sedai, a nawet wśród nich niektórzy żywili podobne wątpliwości, jakie zrodziły się w głowie Faile, gdy po raz pierwszy zobaczyła Aes Sedai w szeregach gai'shain. Choć miała twarz i pierścień, niezrozumiałe wydawało się, jak Aes Sedai mogła pozwolić Theravie na takie traktowanie? Faile często zadawała sobie to pytanie, bez skutku. Wiedziała, że Aes Sedai robią, co robią z sobie tylko zrozumiałych względów, a ciągłe powtarzanie tej mądrości nie czyniło sprawy jaśniejszą.
Jakiekolwiek były powody, dla których Galina tolerowała niekończące się upokorzenia, teraz w utkwionych w Theravę szeroko rozwartych oczach nie było nic prócz strachu. Oddychała tak ciężko, że piersi jej falowały. Miała powody do obaw. Każdy, kto mijał namiot Theravy, mógł usłyszeć dobiegające z wnętrza błagania o litość. Od czterech dni Faile widywała czasami spieszącą z jakimś zleceniem Galinę, bez włosów, nagą, a z każdym kolejnym dniem na jej ciele widoczne były następne sińce, pokrywające ją już od ramion po kolana. Kiedy jedne znikały, Therava odświeżała je. Faile słyszała wygłaszane półgłosem opinie Shaido, że Galina traktowana jest zbyt surowo, ale oficjalnie nikt nie chciał się wtrącać w sprawy Mądrych.
Therava, kobieta wzrostem dorównująca większości Aielów, poprawiała teraz ciemny szal na ramionach, towarzyszył temu stukot bransolet: złotych i z kości słoniowej. Patrzyła na Galinę jak orzeł na mysz. Jej naszyjniki, także ze złota i kości słoniowej, przy przepychu biżuterii Sevanny wypadały blado, ciemne wełniane spódnice i biała bluzka stroju algode wyglądała w porównaniu z suknią tamtej niczym łach, ale z dwu kobiet Faile zdecydowanie bardziej obawiała się Theravy niż Sevanny. Sevanna mogła ją ukarać za każde potknięcie, Therava mogła ją zabić lub złamać, kierując się zwykłym widzimisię. I tak się z pewnością stanie, gdy Faile spróbuje ucieczki.
- Póki na jej twarzy zostanie najbledszy choćby siniec, reszta ciała będzie wyglądać tak samo. Tylko z przodu jej ciało jest zdrowe, żeby można ją było karać za inne przewinienia.
Faile odwróciła wzrok. Samo patrzenie sprawiało jej ból. Gdyby nawet udało jej się ukraść różdżkę z namiotu Theravy, czy Aes Sedai będzie w stanie pomóc jej w ucieczce? Z pozoru została całkowicie złamana. Straszna myśl, niemniej więzień powinien umieć wznieść się ponad wszystko. A może Galina zdradzi ją, żeby uniknąć bicia? Zagroziła, że ją zdradzi, jeżeli Faile nie zdobędzie różdżki. Oczywiście Sevanna będzie chciała zachować przy sobie żonę Perrina Aybary, niemniej Galina w desperacji mogła spróbować nieprzemyślanych działań. Faile modliła się do niej, by znalazła siły i wytrwała. Rzecz jasna snuła też inne plany ucieczki, na wypadek gdyby Galina nie dotrzymała obietnicy zabrania jej ze sobą, plan tamtej wydawał się wszakże znacznie prostszy, bardziej dla wszystkich bezpieczny... pod warunkiem, że się uda. "Och, Światłości, dlaczego Perrin jeszcze nic nie zrobił? Nie! Trzeba się skoncentrować na tym, co tu i teraz".
- W takim stanie wywiera raczej kiepskie wrażenie - mruknęła Sevanna, marszcząc brwi i mierząc wzrokiem wnętrze pucharu. - Mimo pierścienia nie bardzo wygląda na Aes Sedai. - Z irytacją pokręciła głową. Z jakiegoś względu, który dla Faile pozostawał niejasny, Sevanna chciała, żeby wszyscy widzieli w Galinie siostrę. Posunęła się nawet do tego, by przy każdej okazji tytułować ją właściwie. - Dlaczego pojawiłaś się tak wcześnie, Therava? Jeszcze nie zjadłam. Napijesz się wina?
- Wody - zdecydowanie odrzekła Therava. - Wcześnie, cóż... Słońce już jest nad horyzontem. Przerwałam post, zanim wzeszło. Pobłażasz sobie jak mieszkanka mokradeł, Sevanno.
Lusara, obfita gai'shain z Domani, szybko napełniła puchar z dzbana na tacy. Sevannę wyraźnie bawiło, że Mądre upierały się przy piciu wyłącznie wody, mimo to woda zawsze na nie czekała. Inne zachowanie mogłoby być potraktowane jak obraza, a tego wolała unikać. Choć miedzianoskóra Domani była kiedyś kupcem, i to już w średnim wieku, nawet tych kilka pasm siwizny wśród burzy czarnych włosów w niczym nie wpłynęło na poprawę jej losu. Poszło o to, że była oszałamiająco piękna, a Sevanna lubowała się w pięknych, możnych i bogatych, mających największe szanse zostać jej gai'shain. Gai'shain było zresztą już tak wielu, że nikt nie skarżył się, jeśli mu któregoś odebrano. Teraz Lusara skłoniła się wdzięcznie, podała tacę Theravie, wszystko z zachowaniem idealnych form grzeczności. Dopiero zmierzając od miejsca, gdzie Mądra siedziała na poduszce, ku innym gai'shain, uśmiechnęła się do Faile. Co gorsza, był to wyraźnie konspiracyjny uśmiech.
Faile zdławiła narastające w gardle westchnienie. Ostatnią chłostę odebrała właśnie za wzdychanie w niewłaściwym momencie. Lusara należała do tych, którzy w ostatnich kilku tygodniach złożyli jej przysięgę lenną. Po sprawie z Aravine Faile próbowała bardziej ostrożnie dobierać te, którym ją proponowała, z drugiej strony odrzucenie kogoś, kto sam chciał złożyć przysięgę, równało się stworzeniu potencjalnego zdrajcy - w efekcie miała wielu popleczników, większość z nich raczej niepewnych. Zaczynała powoli wierzyć, że Lusara jest godna zaufania, a przynajmniej, że nie zdradzi jej z własnej woli. Problem polegał na tym, że w oczach tamtej cały plan ucieczki był niczym dziecięca zabawa, bez żadnych kosztów w wypadku porażki. Kupiectwo chyba traktowała w podobny sposób, zarabiając i tracąc w życiu kilka fortun. Oczywiście, jeśli tu przegrają, Faile nie będzie miała drugiej szansy. Ani Alliandre czy Maighdin. Ani Lusara. Jeżeli któryś z gai'shain Sevanny próbował uciekać, zakuwano go w łańcuchy, uwalniając tylko na czas wykonywania przepisanych obowiązków.
Therava upiła łyk wody, postawiła puchar na kwietnym dywanie i wbiła stalowe spojrzenie w Sevannę.
- Mądre uważają, że już czas, abyśmy wyruszyli na północ i na wschód. W tamtejszych górach bez trudu znajdziemy nadające się do obrony doliny. Możemy dotrzeć do nich w ciągu dwóch tygodni, mimo iż gai'shain opóźnią marsz. To miejsce jest otwarte ze wszystkich stron, a w poszukiwaniu żywności nasi ludzie muszą się zapuszczać coraz dalej.
Zielone oczy Sevanny nawet nie mrugnęły pod wejrzeniem tamtej, Faile wątpiła, aby ją samą było na coś takiego stać. Sevanna nie lubiła, gdy pozostałe Mądre naradzały się bez niej, często mściła się za to później na swoich gai'shain. Teraz uśmiechnęła się tylko, upiła łyk wina i odpowiedziała tonem pełnym cierpliwości, jakby po raz kolejny wyjaśniała to samo osobie zbyt tępej, by zrozumiała od razu: - Tutaj jest dobra ziemia pod siewy, oprócz własnego mamy też zdobyczne ziarno. Kto wie, jaka ziemia jest w górach? Nasi ludzie wciąż pędzą do obozu krowy, owce i kozy. Tutaj są dobre pastwiska. A jakie pastwiska są w górach, Therava? Tutaj jest więcej wody, niż potrzeba wszystkim klanom. Czy wiesz, gdzie w górach można znaleźć wodę? Jeśli zaś chodzi o możliwości obrony, któż mógłby nas zaatakować? Mieszkańcy mokradeł uciekają przed naszymi włóczniami.
- Nie wszyscy uciekają - sucho odrzekła Therava. - Niektórzy są nawet całkiem dobrzy w tańcu włóczni. A jeżeli Rand al'Thor wyśle przeciwko nam któryś z klanów? Nie dowiemy się, póki nie zagrzmią rogi. - Ku zaskoczeniu uśmiechnęła się, ale uśmiech ten nie objął oczu. - Niektórzy powiadają, że twój plan polega na tym, aby dać się schwytać i zostać gai'shain Randa al'Thora, a potem nakłonić go do ożenku. Zabawny pomysł, zgodzisz się?
Faile wbrew sobie mrugnęła. Szaleńczy pomysł Sevanny, żeby się wydać za al'Thora - musiała być nienormalna, jeśli sądziła, że jej się uda! - tylko pogłębiał niebezpieczeństwo zagrażające Faile ze strony Galiny. Jeżeli kobieta Aielów nie wiedziała o związkach między Perrinem i al'Thorem, Galina mogła jej wszystko opowiedzieć. Powie, jeżeli nie dostanie w końcu tej przeklętej różdżki. A wtedy Faile trafi w łańcuchy równie nieodwołalnie jak za próbę ucieczki.
Sevanna nie bardzo wyglądała na rozbawioną. W oczach zapaliły się jej groźne błyski, pochyliła się, a szata rozchyliła się do tego stopnia, że niczego nie skrywała.
- Kto tak mówi? Kto? - Therava wzięła swój puchar i napiła się wody. Zrozumiawszy, że odpowiedzi nie będzie, Sevanna usiadła i poprawiła szatę. Jej oczy wciąż błyszczały niczym wypolerowane szmaragdy, w słowach brzmiało zdecydowanie. - Wyjdę za Randa al'Thora, Therava. Miałam go już prawie w rękach, a wtedy ty i inne Mądre zawiodłyście mnie. Wyjdę za niego, zjednoczę klany i podbiję całe mokradła!
Therava parsknęła znad swego pucharu.
- Couladin był Car'a'carnem, Sevanno. Nie dowiedziałam się jeszcze, które Mądre udzieliły mu zgody na pójście do Rhuidean, ale dowiem się. Rand al'Thor jest tworem Aes Sedai. One powiedziały mu, co ma mówić w Alcair Dal i nadszedł czarny dzień, gdy wyjawił sekrety, które nie są dla wszystkich, tylko dla najsilniejszych. Ciesz się, że większość uznała, iż kłamał. Ale, ale... zapomniałam. Nigdy nie poszłaś do Rhuidean. Sama uwierzyłaś w jego sekretne kłamstwa.
Do namiotu zaczęli wchodzić kolejni gai'shain, ich białe szaty były zupełnie przemoczone, podkasywali je, póki nie znaleźli się w środku. Każdy miał złotą obrożę i pasek. Miękkie, białe buty obszyte koronką zostawiały brudne ślady na dywanach. Później, kiedy wyschną, sami będą musieli je wyczyścić, gdyby mieli poplamione szaty, zasługiwaliby na chłostę. Sevanna życzyła sobie idealnych gai'shain. Żadna z kobiet Aielów nie zwróciła najmniejszej uwagi na wchodzących, Sevanna wyraźnie była przejęta słowami Theravy.
- Dlaczego chcesz wiedzieć, kto udzielił zezwolenia Couladinowi? To nie jest istotne - powiedziała, a kiedy nie uzyskała odpowiedzi, wykonała taki gest, jakby odpędzała muchę. - Couladin nie żyje. Rand al'Thor nosi znamiona, nieważne, skąd je wziął. Wyjdę za niego, a potem go wykorzystam. Skoro Aes Sedai mogą go kontrolować, a widziałam, że traktowały go niczym dziecko, wobec tego mnie się też uda. Z odrobiną pomocy z twojej strony. A ty tej pomocy mi udzielisz. Zgadzasz się przecież, że należy zjednoczyć klany, niezależnie jakich to będzie wymagało środków. Kiedyś się zgadzałaś. - W tonie jej głosu zabrzmiała wyraźna groźba. - Dzięki temu my, Shaido, od razu staniemy się najpotężniejszym z klanów.
Nowo przybyli gai'shain zdejmowali z głów kaptury i bez słowa stawali pod ścianami namiotu: dziewięciu mężczyzn, trzy kobiety, wśród nich Maighdin. Od dnia, kiedy Therava znalazła ją w namiocie Mądrych, ponury grymas nie schodził z twarzy jasnowłosej. Cokolwiek Therava jej zrobiła, Maighdin komentowała to tylko groźbami morderstwa pod adresem tamtej. Czasami wszakże jęczała przez sen.
Wszelkie ewentualne opinie na temat zjednoczenia klanów Therava postanowiła zachować dla siebie.
- Podnosi się wiele głosów, żeby tu dłużej nie zostawać. Każdego ranka liczni wodzowie szczepów wkładają czerwone krążki na swoje nar'baha. Radzę ci, żebyś poszła za głosem Mądrych.
Nar'baha? Znaczyło to „szkatułka głupców" lub coś w tym rodzaju. Ale o co może chodzić? W każdej chwili wolnego czasu Bain i Chiad wciąż uczyły ją obyczajów Aielów i nigdy dotąd nie wspomniały o czymś takim. Maighdin stanęła obok Lusary. Szczupły cairhieniański szlachcic imieniem Doirmanes zajął miejsce obok Faile. Był młody i bardzo przystojny, ale wciąż nerwowo przygryzał wargę. Gdyby się dowiedział o przysięgach lennych, trzeba by go zabić. Z pewnością od razu pobiegłby do Sevanny.
- Zostaniemy tutaj - ze złością oznajmiła Sevanna, przewracając puchar i oblewając dywan strugą wina. - Przemawiam w imieniu wodza klanu i takie jest moje ostatnie słowo!
- Takie jest twoje słowo - zgodziła się spokojnie Therava. - Bendhiun, wódz szczepu Zielonej Soli, otrzymał pozwolenie na udanie się do Rhuidean. Pięć dni temu opuścił obóz wraz z dwudziestoma algai'd'siswai i czterema Mądrymi, które będą mu świadczyć.
Dopiero kiedy nowi gai'shain zajęli swoje miejsca Faile i pozostali naciągnęli na głowy kaptury i zaczęli przesuwać się pod ścianami w kierunku wyjścia z namiotu, po drodze unosząc szaty ponad kolana. Ostatnimi czasy w stoicki sposób przyjmowała konieczność obnażania w ten sposób nóg.
- On chce zająć moje miejsce, a ja dopiero teraz się o tym dowiaduję?
- Nie twoje, Sevanna. Couladina. Jako wdowa po nim przemawiasz w imieniu wodza klanu, póki nowy wódz nie przybędzie z Rhuidean, ale wodzem klanu nie jesteś.
Faile wyszła na chłodną, szarą, poranną mżawkę, a klapa namiotu ucięła dalsze słowa Sevanny. Co się działo między tymi dwoma kobietami? Czasami, jak tego ranka, wydawały się nieprzyjaciółkami, innymi razy sprawiały wrażenie niechętnych współspiskowców, połączonych czymś, czego żadna do końca nie akceptowała. Albo może u podstaw ich konfliktu leżał sam fakt, że żadna nie bardzo mogła poradzić sobie bez drugiej? Cóż, nie potrafiła wymyślić, jak mogłoby to pomóc w jej planach ucieczki, uznała więc rzecz za nieistotną. Niemniej zagadka ją dręczyła.
Przed namiotem siedziało sześć Panien, zasłony zwisały im na piersi, włócznie miały zatknięte w uprzężach mocujących na plecach futerały z łukami. Bain i Chiad z pogardą wyrażały się o tym, że Sevanna śmie wykorzystywać Panny Włóczni w charakterze straży honorowej, mimo iż sama nigdy nie była Panną, jak też o tym, że przez cały czas kazała im strzec namiotu, i że nigdy, dzień czy noc, nie było przy nim mniej niż sześć kobiet. O samych Shaido też wyrażały się z pogardą, ponieważ bez słowa znosili takie rzeczy. Ani wódz klanu, ani nikt, kto przemawiał w jego imieniu, nie miał prawa do takiego autorytetu, jakim na innych ziemiach cieszyła się szlachta. Palce Panien migały w szybkiej konwersacji. Zdołała zobaczyć powtórzony kilkakrotnie symbol na oznaczenie Car'a'carna, ale poza tym nie zrozumiała, co mówiły, ani nawet czy chodziło o al'Thora, czy Couladina.
Było wszakże oczywiste, że gdyby mogła zostać na miejscu dostatecznie długo, w końcu by się połapała. Pozostali gai'shain wędrowali już po błotnistej uliczce, a Panny z pewnością nabrałyby podejrzeń. Mogłyby ją wychłostać, ot tak, albo, co gorsze, użyć do tego jej sznurowadeł. Zaznała już trochę takiego traktowania ze strony Panien za, jak to określały, „obraźliwe spojrzenia", i nie miała ochoty na więcej. Zwłaszcza gdy wiązało się z tym publiczne obnażenie. Status gai'shain Sevanny nie dawał żadnej ochrony. Każdy Shaido miał prawo dyscyplinować gai'shain, kiedy uznał to za stosowne. Nawet dziecko, jeśli dziecku zlecono kontrolę nad wykonywaniem przez gai'shain swoich obowiązków. Z drugiej strony, zimny deszcz, choć już nieco zelżał i tak wkrótce przemoczy jej białe szaty. Od namiotu dzielił ją tylko krótki spacer, nie więcej niż ćwierć mili, ale z pewnością, jak zwykle, po drodze zdarzą się jakieś przeszkody.
Odwróciła się plecami do wielkiego, czerwonego namiotu i wtedy ziewnęła szeroko. Myślała już tylko o kocach i paru godzinach snu. Najbliższe obowiązki dopiero po południu. Na czym miały polegać, nie wiedziała. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby Sevanna z góry określiła, czego chce, od kogo i kiedy, a nie wybierała imiona z pozoru zupełnie przypadkowo, zawsze w ostatniej chwili. To utrudniało planowanie podstawowych zupełnie czynności, nie mówiąc już o ucieczce.
Wokół namiotu Sevanny rozpościerało się morze namiotów: zwykłe, ciemne namioty Aielów, barwne namioty stożkowate, namioty willowe; namioty we wszelkich rozmiarach, kształtach i wyobrażalnych kolorach, rozdzielone plątaniną błotnistych uliczek, które zmieniły się obecnie w rzeki błota. Nie mając dość własnych, Shaido porywali wszystkie namioty, jakie im wpadły w ręce. Wokół Malden obozowało obecnie czternaście szczepów, sto tysięcy Shaido i tyleż gai'shain, a plotki głosiły, że jeszcze dwa szczepy, Morai i Białe Urwiska, przybędą w ciągu kilku najbliższych dni. Oprócz małych dzieci goniących się w błocie z rozdokazywanymi psami, większość ludzi w zasięgu jej wzroku miała na sobie poplamione biele i zajmowała się przenoszeniem koszy lub wypchanych worków. Kobiety nie spieszyły się - one biegły. Wyjąwszy kowalstwo, Shaido rzadko kiedy sami zajmowali się jakąś pracą, a kiedy już do tego doszło, powodem była zazwyczaj, jak podejrzewała, nuda. W otoczeniu tak wielu gai'shain wynajdywanie im pracy samo staje się pracą. Sevanna nie była jedyną, która lubiła siedzieć w wannie i pozwalać gai'shain skrobać sobie plecy. Żadna z Mądrych jeszcze się tak daleko nie posunęła, ale niektórzy z pozostałych nie mieli zamiaru przejść dwu kroków po cokolwiek, kiedy mogli kazać zrobić to gai'shain.
Znajdowała się już prawie w części obozu przeznaczonej dla gai'shain i wciśniętej w szare kamienne mury Malden, kiedy zobaczyła jedną z Mądrych, zmierzającą ku niej z szalem owiniętym wokół głowy dla ochrony przed deszczem. Faile nie zatrzymała się, ale kolana się pod nią nieco ugięły. Meira nie była tak przerażająca jak Therava, choć dość nieprzyjemna. Miała wciąż ponurą twarz i była niższa od Faile, a kiedy stawała w obliczu kogoś od siebie wyższego, na bezustannie zaciśnięte, wąskie usta wypełzał zły, wiele mówiący grymas. Można by sądzić, że wieści, iż jej własny szczep, Białe Urwiska, wkrótce będzie na miejscu, rozpromienią nieco tę kobietę... najwyraźniej nic z tego.
- A więc zwyczajnie się obijasz - powiedziała Meira, podchodząc bliżej. Jej oczy były niczym szafiry, małe i twarde. - Zostawiłam Rhiale z pozostałymi, ponieważ obawiałam się, że jakiś pijany głupiec zaciągnął cię do namiotu. - Rozejrzała się ponuro, jakby szukając tego pijanego głupca.
- Nikt mnie nie nagabywał, Mądra - szybko oznajmiła Faile. W ciągu ostatnich kilku tygodni zdarzyło się to parę razy, niektórzy byli pijani, inni trzeźwi, ale w ułamku sekundy zawsze pojawiał się Rolan. Dwukrotnie potężny Mera'din musiał walczyć o jej cześć i raz zabił przeciwnika. Spodziewała się dziesiątków kłopotów, zamiast tego Mądre uznały, że walka była czysta, a Rolan doniósł, iż jej imię nawet nie padło. Mimo iż Bain i Chiad upierały się, że to sprzeczne ze wszystkimi zwyczajami, kobiety gai'shain stały w obliczu nieustannego zagrożenia napaścią. Wiedziała z całą pewnością, że Alliandre przydarzyło się to co najmniej raz, zanim ona i Maighdin również zdobyły cienie Mera'din. Rolan zaprzeczył jednak, że musiał ich prosić o pomoc dla jej ludzi. Powiedział, że po prostu byli znudzeni i szukali czegoś do roboty. - Przepraszam, że się spóźniłam.
- Nie płaszcz się tak. Nie jestem Therava. Nie obiję cię dla samej przyjemności. - Słowa wypowiedziane tonem stosownym dla kata. Meira nie biła nikogo dla przyjemności, fakt, ale Faile z doświadczenia wiedziała, jaką miała twardą rękę przy rózdze. - Teraz opowiedz mi, co Sevanna mówiła i robiła. Ta woda padająca z nieba może być cudem świata, chodzenie w niej jest straszne.
Łatwo było wypełnić to polecenie. Sevanna nie budziła się w nocy, a kiedy wstała, mówiła tylko o tym, jakie klejnoty i stroje na siebie włoży. Szkatułę na biżuterię zrobiła z kufra na ubiory, wypełniona była po brzegi skarbami, których nie posiadała niejedna królowa. Zanim Sevanna w ogóle wkładała cokolwiek na siebie, spędzała czas na przymiarce rozmaitych kombinacji naszyjników i pierścieni, a potem oglądaniu się w pozłacanym tremo. Wszystko było strasznie zawstydzające. Zwłaszcza dla Faile.
W opowieści swojej dotarła właśnie do przybycia Theravy i Galiny, kiedy nagle krajobraz przed jej oczyma zafalował. Ona sama straciła na moment równowagę! I nie była to gra wyobraźni. Błękitne oczy Meiry zogromniały, ona też poczuła. Wszystko wokół drżało, włączywszy nią samą, mocniej niż przed momentem. Faile, wstrząśnięta, wyprostowała się i puściła rąbek szaty. Za trzecim razem, gdy świat zafalował jeszcze mocniej i kiedy zaburzenie rzeczywistości przeszyło ją na wskroś, zdało jej się, że zaraz porwie ją wiatr albo zwyczajnie rozpuści się we mgle.
Oddychając ciężko, czekała na czwartą falę, tę, która w jej przekonaniu miała zniszczyć ją i wszystko inne. Kiedy nic się nie stało, z ulgą wypuściła długo wstrzymywany oddech.
- Co się stało, Mądra? Co to było?
Meira chwyciła jedną ręką drugą dłoń, jakby była pewna, że złapie wyłącznie powietrze, a nie ciało i kość.
- Nie... nie wiem - odrzekła powoli. Potem wzięła się w garść i dodała: - Zajmij się swoimi sprawami, dziewczyno. - Podkasała spódnice i prawie truchtem przebiegła obok Faile, rozpryskując stopami błoto.
Dzieci zniknęły z uliczki, teraz słychać było tylko ich zawodzenia dobiegające z namiotów. Porzucone psy drżały i wyły z podkulonymi ogonami. Ludzie z niedowierzaniem dotykali samych siebie i Shaido, i gai'shain. Faile klasnęła w dłonie. Oczywiście, że istniała. Tylko wydawało jej się, że rozpływa się w mgle. Oczywiście. Zakasawszy szatę, żeby uniknąć zmoczenia jej bardziej niż to konieczne, ruszyła przed siebie. A potem pobiegła, nie dbając o to, że plami błotem i siebie, i innych. Rozumiała, że przed następnym z tych zaburzeń rzeczywistości nie będzie ucieczki. Ale i tak biegła tak szybko, jak niosły ją nogi.
Namioty gai'shain tworzyły szeroki krąg wokół wysokich, granitowych murów obronnych Malden, różniły się od siebie w takim samym stopniu jak namioty w pozostałej części obozu, choć zasadniczo były znacznie mniejsze. Jej własny stożkowaty namiot, w którym wygodnie mogły się wyspać dwie osoby, mieścił oprócz niej jeszcze trzy: Alliandre, Maighdin oraz byłą cairhieniańską szlachciankę imieniem Dairaine, jedną z tych, które próbowały wkraść się w łaski Sevanny, donosząc na innych gai'shain. To oczywiście komplikowało sprawy, ale nic nie można było poradzić, chyba żeby tamtą zabić, a Faile nie wyraziła zgody. Przynajmniej do czasu, aż zacznie stwarzać prawdziwe zagrożenie. Kiedy było trzeba, spały wtulone w siebie jak szczenięta, grzejąc się wzajem wśród zimnych nocy.
Wsadziła głowę do środka, ale wnętrze namiotu było ciemne. W obozie brakowało lamp oliwnych i świec, poza tym nikt nie chciał marnować ich dla gai'shain. Zobaczyła tylko zagrzebaną w kocach Alliandre. Tamta leżała twarzą w dół, a obite pośladki przykryła ziołowym kataplazmem. Przynajmniej Mądre wyraziły zgodę, by nie tylko Shaido, lecz również gai'shain mogli używać leczniczych ziół. Alliandre nie zrobiła nic złego, została po prostu wymieniona wśród piątki, którą Sevanna wczoraj uznała za najmniej zadowalającą. W przeciwieństwie do wielu nieźle się trzymała w trakcie wymierzania kary - Doirmanes zaczynał płakać, zanim jeszcze musiał się położyć na skrzyni - ale bicie i tak aplikowano jej co dwa, trzy dni. Będąc królową, niewiele się można nauczyć o tym, jak służyć królowej. Z drugiej strony Maighdin miała te same kłopoty, choć była pokojówką, nawet jeśli niezbyt zręczną. Faile kara za to „przewinienie" spotkała tylko raz.
Miarą upadku ducha w Alliandre był fakt, że nawet nie chciało jej się przykryć, uniosła się tylko na łokciach. Włosy jednak wyczesała. Gdyby pozostawiła w nieładzie długie loki, Faile zrozumiałaby, że dosięgła dna.
- Czy zdarzyło ci się... coś... dziwnego, moja pani? - zapytała głosem nabrzmiałym strachem.
- Zdarzyło - potwierdziła Faile, kucając pod masztem namiotu. - Nie mam pojęcia, co to było. Meira też nie wiedziała. Wątpię, by którakolwiek z Mądrych miała pojęcie. Ostatecznie nic się nikomu nie stało. - Oczywiście, że nic się nie stało. Nic. - Poza tym to niczego nie zmienia w naszych planach. - Ziewnęła, rozpięła szeroki, złoty pasek i rzuciła na koce, potem szarpnęła wierzchnią szatę, chcąc ją ściągnąć przez głowę.
Alliandre ukryła twarz w dłoniach i zaczęła cicho płakać.
- Nigdy nie uciekniemy. Wieczorem znowu zostanę zbita. Wiem. Przez resztę życia codziennie będę bita.
Faile z westchnieniem zostawiła szatę na miejscu i uklękła, by pogłaskać swoją lenniczkę po włosach. Zobowiązania istniały i na górze, i na dole.
- Od czasu do czasu też nękają mnie te lęki - przyznała cicho. - Ale nie pozwalam, żeby nade mną zapanowały. Uciekniemy. Musisz zachować odwagę, Alliandre. Wiem, że jesteś odważna. Wiem, że nie straciłaś nerwów, radząc sobie z Masemą. Teraz też wytrzymasz, tylko musisz się postarać.
W wejściu do namiotu pojawiła się głowa Aravine. Tamta była niewyróżniającą się, pulchną kobietą, szlachcianką wedle przekonania Faile, choć nigdy się do tego nie przyznała. Teraz nawet w mroku można było dostrzec, że jej twarz jaśnieje. Miała na sobie pasek i obrożę Sevanny.
- Moja pani, Alvon i jego syn mają coś dla ciebie.
- Będą musieli poczekać kilka minut - powiedziała Faile. Alliandre przestała już płakać i tylko leżała, milcząca i nieruchoma.
- Moja pani, z pewnością nie chcesz, żeby to zaczekało. Faile poczuła, jak oddech więźnie jej w gardle. Czy to możliwe? Byłoby zbyt piękne, gdyby było prawdziwe.
- Już się opanowałam - oznajmiła Alliandre, unosząc głowę i spoglądając na Aravine. - Jeżeli Alvon ma to, co mam nadzieję, że ma, wówczas wytrzymam, nawet gdy Sevanna weźmie mnie na przesłuchanie.
Faile porwała pasek - przebywanie na zewnątrz bez paska i obroży karane było prawie równie surowo jak próba ucieczki - i wybiegła z namiotu. Mżawka przeszła już w mgiełkę kropel, niemniej naciągnęła kaptur. Wciąż było zimno.
Alvon był potężnie zbudowanym mężczyzną, a jego syn, Theril, był jeszcze wyższy, choć strasznie chudy. Obaj mieli na sobie ubrudzone gliną, prawie białe szaty, wykonane z płótna namiotowego. Theril, najstarszy syn Alvona, miał dopiero czternaście lat, czego nie sposób było wytłumaczyć Shaido, dostrzegającym tylko jego wzrost - dorównujący większości amadicjańskich mężczyzn. Faile od początku gotowa była zaufać Alvonowi. Wśród gai'shain on i jego syn stanowili coś w rodzaju legendy. Uciekali trzykrotnie i za każdym razem trwało dłużej, nim Shaido sprowadzali ich z powrotem. I mimo coraz brutalniejszych kar, w dniu, gdy złożyli jej przysięgę lenną, wyznali, że planują czwartą próbę powrotu na łono swojej rodziny. Faile nigdy nie widziała, by któryś się śmiał, dziś był pierwszy raz. W pomarszczonej twarzy Alvona i wychudłej Therila szczerzyły się szeroko pełne garnitury białych zębów.
- Co dla mnie macie? - zapytała, pospiesznie zapinając pasek na biodrach. Wydawało jej się, że serce wyrywa się z piersi.
- To zasługa mojego Therila, moja pani - rzekł Alvon. Drwal i węglarz mówił z twardym akcentem, przez który prawie go nie rozumiała. - Rozumiesz, szedł sobie właśnie i nikogo wokół nie było, w ogóle nikogo, a więc pochylił się, skoczył do środka... pokaż pani, Theril.
Theril wstydliwie sięgnął do szerokiego rękawa - szaty miały zazwyczaj w tym miejscu wszyte kieszenie - i wyciągnął długą na stopę i szeroką jak nadgarstek gładką, białą różdżkę, która wyglądała niczym zrobiona z kości słoniowej.
Faile rozejrzała się dookoła, czy nikt nie patrzy - prócz nich uliczka była pusta, przynajmniej w tym momencie - potem szybko wzięła różdżkę i schowała we własnym ręka wie. Znajdująca się tam kieszeń była ledwie na tyle głęboka, by zdobycz nie wypadła, ale raz mając ją w ręku, nie zamierzała już wypuścić. W dotyku przypominała szkło, była zdecydowanie zimna, chłodniejsza niż powietrze poranka. Pewnie angreal lub ter'angreal. Wyjaśniałoby to, dlaczego Galina tak jej pragnęła, ale nie dlaczego nie wzięła sobie sama. Faile wsunęła dłoń do rękawa i mocno ścisnęła różdżkę. Galina przestała stanowić zagrożenie. Teraz była zbawieniem
- Zdajesz sobie sprawę, Alvon, że Galina może nie zabrać was ze sobą, kiedy ucieknie - powiedziała. - Obiecała to tylko mnie i tym, które razem ze mną schwytano. Ale z kolei obiecuję tobie, że znajdę sposób na uwolnienie ciebie i wszystkich, którzy mi zaprzysięgli. Pozostałych postaram się również uwolnić, ale tych nade wszystko. W imię Światłości i mojej nadziei na zbawienie oraz odrodzenie, przysięgam. - Jak to zrobi, nie miała pojęcia. Choćby jednak wymagało zmobilizowania armii ojca, wierzyła w swe słowa.
Drwal już chciał splunąć, potem spojrzał na nią a jego twarz poczerwieniała. Zamiast tego przełknął ślinę.
- Ta Galina nikomu nie pomoże, moja pani. Mówi, że jest Aes Sedai i te rzeczy, ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to jest tylko zabawką Theravy, a Therava nigdy nie pozwoli jej odjechać. Tak czy siak, wiem przecież, że jeżeli się uwolnisz, to wrócisz po nas wszystkich. Nie musisz przysięgać, ani nic. Powiedziałaś, że chcesz mieć tę różdżkę, jeśli komuś wpadnie w ręce, a Theril zdobył ją dla ciebie, i to wszystko.
- Chcę być wolny - znienacka oświadczył Theril - ale jeśli dzięki nam ucieknie ktoś inny, znaczy, że wygraliśmy. - Zaskoczony chyba swoją śmiałością spłonął głębokim rumieńcem. Ojciec spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi, potem pokiwał głową w zamyśleniu.
- Bardzo dobrze powiedziane - delikatnie pochwaliła chłopca Faile - ale ja dotrzymam mojej przysięgi. Ty i twój ojciec... - urwała, czując na ramieniu dłoń Aravine. Tamta patrzyła ponad jej ramieniem. Uśmiech na twarzy ustąpił miejsca przerażeniu. Faile odwróciła głowę i zobaczyła obok namiotu Rolana. Był o dwie dłonie wyższy od Perrina, teraz miał shoufę owiniętą wokół szyi, a czarna zasłona kołysała się mu na piersiach. Deszcz spływał po twarzy, przylepiając do czoła kosmyki krótkich rudych włosów. Od jak dawna tam stał? Od niedawna, Aravine zobaczyłaby go z pewnością. Za maleńkim namiotem nie bardzo można się było ukryć. Alvon i syn równocześnie przygarbili ramiona, jakby chcieli zaatakować Mera'din. Kiepski pomysł. „Mysz rzucająca się na kota powinna najpierw się głęboko zastanowić" - mawiał Perrin. - Zajmij się swoimi obowiązkami, Alvon - powiedziała szybko. - Ty też, Aravine. Idźcie już.
Aravine i Alvon mieli dość rozsądku, żeby się jej nie kłaniać. Rzuciwszy pojedyncze, zaniepokojone spojrzenia na Rolana, zebrali się do odejścia, natomiast Theril na poły uniósł dłoń do czoła, zanim się zorientował. Zarumieniony, pospieszył w ślady ojca.
Rolan wyszedł zza namiotu i stanął przed nią. W jednym ręku trzymał bukiecik niebieskich i żółtych kwiatów polnych. Dziwne. Różdżka ukryta w rękawie parzyła rękę. Gdzie ją schować? Kiedy Therava zorientuje się, że jej nie ma, przewróci obóz do góry nogami.
- Powinnaś na siebie uważać, Faile Bashere - powiedział Rolan, uśmiechając się do niej. Alliandre nazywała go nie całkiem przystojnym, Faile uważała, że się myli. Błękitne oczy i uśmiech czyniły go prawie pięknym. - To, co chcesz zrobić, jest niebezpieczne, a mnie niedługo może już nie być przy tobie, żeby cię ochraniać.
- Niebezpieczne? - Poczuła przeszywający ją dreszcz. - Co masz na myśli? Dokąd się wybierasz? - Myśl, że mogłaby utracić swego obrońcę, spowodowała, że zaczęło ją ściskać w żołądku. Nieliczne kobiety z mokradeł uniknęły zakusów mężczyzn Shaido. Bez niego...
- Niektórzy z nas myślą o powrocie na Ziemię Trzech Sfer. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Nie potrafimy opowiedzieć się po stronie Car'a'carna, który jest mieszkańcem mokradeł, ale możemy spróbować żyć własnym życiem na rodzimej ziemi. Zastanawiamy się. Przeszliśmy długą drogę od domu, a ci Shaido wzbudzają w nas obrzydzenie.
Znajdzie sposób, żeby sobie poradzić, kiedy on odejdzie. Na pewno.
- A co niby robię takiego niebezpiecznego? - próbowała mówić tonem lekkim, ale nie przychodził jej łatwo. Światłości, co się z nią stanie bez niego?
- Ci Shaido są ślepi, nawet gdy są trzeźwi, Faile Bashere - odrzekł spokojnie. Zdjął z jej twarzy kaptur, a potem wsunął za ucho jeden z polnych kwiatków. - My, Mera'din, wiemy, jak używać oczu. - Kolejny kwiatek trafił we włosy, po drugiej stronie twarzy. - Ostatnimi czasy znalazłaś sobie wielu nowych przyjaciół i zamierzasz razem z nimi uciec. Plan jest śmiały, ale niebezpieczny.
- Chcesz poinformować o tym Mądre lub Sevannę? - Poczuła zaskoczenie, gdy usłyszała spokojny ton własnego głosu. Żołądek skręcał się w supeł.
- Dlaczego miałbym to zrobić? - zapytał, upiększając ją kolejnym kwiatkiem. - Jhoradin chce zabrać ze sobą Lacile Aldorwin na Ziemię Trzech Sfer, mimo iż jest Zabójczynią Drzew. Wierzy, że przekona ją, aby uplotła wianek ślubny i położyła go u jego stóp. - Lacile sama zapewniła sobie ochronę, wślizgując się pod koce Mera'din, którzy uczynili z niej gai'shain, Arella postąpiła tak samo wobec jednej z Panien, które ją pojmały. Faile wątpiła wszakże, aby życzenie Jhoradina miało się spełnić. Obie kobiety dążyły do ucieczki, niczym strzały zmierzające do celu. - A ja pomyślałem, że zabiorę cię ze sobą, gdy odejdę.
Faile zagapiła się na niego. Deszcz moczył jej włosy.
- Na Pustkowie? Rolan, kocham mego męża. Powiedziałam ci i taka jest prawda.
- Wiem - mówił dalej, dodając kolejne kwiatki do stroiku. - Ale w danej chwili wciąż nosisz biel, a co się robi w bieli, ulega zapomnieniu, gdy się ją zdejmie. Twój mąż nie może ci czynić żadnych wyrzutów. Poza tym, jeżeli odejdziemy razem, kiedy znajdziemy się w pobliżu miasta mieszkańców mokradeł, pozwolę ci odejść. Nigdy nie powinienem robić z ciebie gai'shain. Obroża i pasek zapewnią ci dość pieniędzy, byś zdołała wrócić do męża.
Zaskoczona aż otworzyła usta. Potem nieoczekiwanie dla siebie samej uderzyła pięścią w jego potężną pierś. Gai'shain absolutnie nie wolno było uciekać się do przemocy, ale tamten tylko się do niej uśmiechnął.
- Ty...! - Uderzyła go znowu, mocniej. Zaczęła bić. - Ty...! Nie potrafię wymyślić dostatecznie paskudnego słowa na ciebie. Pozwoliłeś mi myśleć, że zostawisz mnie z tymi Shaido, a równocześnie chciałeś mi pomóc w ucieczce?
W końcu złapał jej pięść i trzymał bez trudu dłonią, w której tonęła zupełnie.
- Jeżeli naprawdę odejdziemy, Faile Bashere. - Zaśmiał się. Śmiał się! - To jeszcze nie zostało postanowione. Tak czy siak, mężczyzna nie może pozwolić kobiecie myśleć, że mu za bardzo zależy. - Po raz kolejny zaskoczyła samą siebie, tym razem śmiejąc się i płacząc równocześnie, tak mocno, że musiała oprzeć się o niego, aby nie przewrócić. Ten przeklęty Aiel miał poczucie humoru! - Jesteś taka piękną z kwiatami wplecionymi we włosy, Faile Bashere - mruknął, upiększając ją następnym kwiatkiem. - I bez nich też. A w tej chwili wciąż nosisz biel.
Światłości! Różdżka w rękawie przypomniała chłodem o swej obecności, a ona nie miała jak jej przekazać Galinie, póki Therava nie pozwoli jej znowu swobodnie chodzić po obozie i żadnego sposobu, upewnienia się, że tamta kobieta nie zdradzi jej z rozpaczy. Rolan zaproponował jej ucieczkę, pod warunkiem wszakże, iż wszyscy Mera'din opuszczą obóz, ale przez cały czas z pewnością będzie próbował zwabić ją pod swoje koce, oczywiście, póki będzie nosiła biel. A jeżeli Mera'din nie zdecydują się wracać do domu, czy któryś z nich doniesie o jej planach? Jeżeli wierzyć Rolanowi, wszyscy wiedzieli! Nadzieja i zagrożenie, splątane w nierozerwalny węzeł. Co za gmatwanina.
Później okazało się, że miała całkowitą rację, przewidując reakcję Theravy. Tuż przed południem wszystkich gai'shain zagnano na otwartą przestrzeń i rozebrano do naga. Kryjąc się najlepiej, jak potrafiła za rozczapierzonymi dłońmi, Faile stała wraz z innymi, odziana tylko w pasek i obrożę Sevanny - które kazano im założyć w pierwszej kolejności. Marząc o skromności, czekała, aż Shaido skończą rewidować namioty gai'shain. Wszystkie ich rzeczy lądowały w błocie. Ale Faile nie potrafiła myśleć o niczym innym, tylko o kryjówce w mieście i modlić się. Nadzieja i niebezpieczeństwo, i żadnego sposobu rozdzielenia ich od siebie.
ROZDZIAŁ 6
DRZEWCE I BRZYTWA
Mat tak naprawdę ani przez moment nie wierzył, że Luca opuści Jurador po jednodniowym postoju - otoczone kamiennym murem miasto soli było naprawdę bogate, a Luca naprawdę lubił pieniądze, zwłaszcza te, które trafiały do jego kieszeni - nie zdziwił się więc, słysząc, iż Wielkie Wędrowne Widowisko i Wspaniała Wystawa Cudów oraz Dziwów pozostanie na miejscu jeszcze przez dwa dni. No, może trochę, ponieważ w skrytości ducha pozwalał sobie na rojenia, że i w tym wypadku szczęście mu dopisze, bodaj dlatego, że był ta'veren. Ale z drugiej strony, wedle jego wiedzy, z faktu bycia ta'veren nigdy nie wyniknęło dlań nic dobrego.
- Kolejki do wejścia są już tak długie, jak były wczoraj w najlepszej porze - powiedział Luca, gestykulując zamaszyście. Znajdowali się wewnątrz paradnego wozu Luki, wczesnym rankiem następnego dnia po śmierci Renny, a wysoki mężczyzna siedział w pozłacanym krześle za wąskim stołem, prawdziwym stołem, pod który wsunięto taborety dla gości. W większości pozostałych wozów za stół służyły podwieszone u sufitu blaty, a ludzie siadali na łóżkach, żeby zjeść. Luca nie przywdział jeszcze swego ekstrawaganckiego kaftana, choć nadrabiał gestykulacją. Latelle, jego żona, gotowała śniadaniową owsiankę na żelaznej płycie małego piecyka, wbudowanego w róg pozbawionego okien wozu i w powietrzu wisiała ostra woń przypraw. Ta kobieta sypała do wszystkiego tyle przypraw, że jej potrawy były zdaniem Mata właściwie niejadalne, co nie przeszkadzało Luce pochłaniać je niczym najprzedniejsze delikatesy. Zapewne miał język ze skóry. - Dzisiaj spodziewam się dwakroć tylu gości, jutro też. Ludzie nie są w stanie za jednym razem obejrzeć wszystkiego, a w tym mieście stać ich na to, żeby przyjść kilkakrotnie. Słowo się rozchodzi, Cauthon. Słowo się rozchodzi. Szeptana propaganda działa równie skutecznie jak nocne kwiaty Aludry. Wszystko idzie tak świetnie, że wydaje mi się, jakbym był jakimś ta'veren. Wspaniała publiczność i jeszcze lepsze perspektywy. List żelazny od Wysokiej Lady. - Luca urwał nagle, a w jego oczach rozbłysło zakłopotanie, jakby sobie właśnie przypomniał, że imię Mata zostało wyraźnie wymienione w liście, jako osoby wyłączonej spod jego ochrony.
- Gdybyś naprawdę był ta'veren, zaręczam, że nie spodobałoby ci się - mruknął Mat, czym sobie zarobił zdziwione spojrzenie tamtego. Wsunął palec pod czarną chustkę, kryjącą bliznę wisielczą i szarpnął machinalnie. Na moment zdało mu się, że go trochę dusi. Nocą męczyły go koszmary, w których główną rolę odgrywały trupy spływające z prądem rzeki, budził się do wtóru kości toczących w głowie, co zawsze stanowiło zły znak. W tej chwili kości zresztą też się toczyły, bardziej dokuczliwie niż kiedykolwiek przedtem. - Mogę ci zapłacić tyle, ile zarobisz na wszystkich przedstawieniach stąd do Lugardu, przy założeniu maksymalnej widowni. Oprócz tego, co ci obiecałem za dowiezienie nas na miejsce. - Gdyby wędrowne widowisko nie zatrzymywało się w każdej mieścinie, mogliby czas podróży ograniczyć do jednej czwartej, co najmniej. Lepiej, byłby wówczas w stanie przekonać Lucę, by spędzał w trasie całe dnie, a nie jak teraz po pół.
Luca z pozoru nadstawiał ucha na jego słowa, kiwał się z namysłem, w końcu jednak pokręcił głową z wyraźnie udawanym smutkiem i rozłożył ręce.
- A jakby to wyglądało, wędrowne widowisko, które nie daje żadnych przedstawień? Wyglądałoby podejrzanie, otóż to. Mam list żelazny, a prócz tego Wysoka Lady obiecała, że powie parę słów w moim imieniu, mimo to nie chciałbym, żeby Seanchanie siedli nam na karku. Bezpieczniej jest tak, jak jest. - A przecież tamtego nic nie obchodziło przeklęte bezpieczeństwo Mata Cauthona, zależało mu tylko na pieniądzach, myślał że na przedstawieniach zarobi więcej, niż płacił Mat. Zresztą może nie tylko o pieniądze chodziło, świadomość, że uwaga widzów skupiała się na nim w równej mierze co na wykonawcach, była dla niego prawie tak samo cenna jak złoto. W rozmowach artystów przewijały się czasami kwestie tego, co będą robić, kiedy już opuszczą scenę. Dla Luki te problemy mogłoby nie istnieć. Zamierzał ciągnąć to wszystko póki nie padnie martwy w środku przedstawienia. I zaaranżuje rzecz tak, by mieć przy tym największą możliwą widownię.
- Gotowe, Valan - oznajmiła z uczuciem Latelle. Za pomocą ochronnych rękawic wzięła z kuchenki żelazny garnek i postawiła go na grubej, plecionej podkładce, leżącej na blacie. Wcześniej zastawiła stół podwójnym nakryciem: glazurowane na biało talerze i srebrne łyżki. Luca upierał się przy srebrnych sztućcach, mimo iż wszyscy pozostali używali cynowych, metalowych, drewnianych czy nawet rogowych. Treserka niedźwiedzi miała groźne wejrzenie, srogo zaciśnięte usta i w długim, białym fartuchu, narzuconym na wyszywaną cekinami błękitną suknię, wyglądała raczej dość dziwacznie. Jednego spojrzenia jej oczu pewnie wystarczało, żeby niedźwiedzie szukały sobie najbliższego drzewa. Jeszcze dziwniejsze wydawało się, że tak nadskakiwała mężowi. - Zje pan z nami, panie Cauthon? - Nie było to zaproszenie, jeśli już to coś w rodzaju groźby, poza tym nie wykonała najmniejszego ruchu w stronę kredensu, gdzie przechowywała talerze.
Mat ukłonił się jej, co tylko pogłębiło ponury grymas twarzy. Zachowywał się wobec tej kobiety z nieodmienną galanterią, ale ona jakoś nie chciała go polubić.
- Dziękuję za uprzejmość, pani Luca, ale nie. - Parsknęła cicho. Tyle z galanterii. Włożył kapelusz i wyszedł, kości nie ustawały nawet na moment.
Wielki wóz Luki, lśniący błękitem i czerwienią, wymalowany był w złote gwiazdy i komety - nie wspominając już o srebrze księżyców we wszelkich kwadrach - i znajdował się pośrodku terenu zajmowanego przez widowisko, najdalej jak tylko możliwe od klatek i koni. Otaczały go mniejsze wozy, w istocie małe domki na kołach, w większości pozbawione okien i monochromatyczne, bez żadnych dodatkowych ozdób, oraz namioty willow rozmiarów niedużych domów, niebieskie, zielone, czasami w paski. Tarczę słońca dzieliła już od horyzontu odległość równa jej średnicy, po niebie wolno dryfowały stada białych obłoczków. Dzieci biegały za kółkami i piłkami, artyści rozgrzewali się i rozciągali przed dzisiejszymi występami, na trykotach i sukniach lśniły mokre plamy potu. Aż mrugnął na widok czwórki akrobatów w cienkich spodniach związanych w kostkach i koszulkach tak przezroczystych, że niewiele zostawiały wyobraźni. Dwaj ludzie-gumy stali na głowach na kocach rozpostartych obok ich czerwonych namiotów, podczas gdy pozostała dwójka splotła swe ciała w nierozplątywalne z pozoru węzły. Kręgosłupy to chyba mieli z drutu sprężynowego! Petra, siłacz, stał z obnażoną piersią obok zielonego wozu, który dzielił z żoną i rozgrzewał się, podnosząc jedną ręką ciężary, jakich Mat pewnie by i dwoma nie udźwignął. Tamten miał ramiona grubsze niż uda Mata i w ogóle się nie męczył. Pieski Clarine stały w szeregu u stóp schodów do wozu, machając ogonami i czekając na swą panią. W przeciwieństwie do niedźwiedzi Latelle psy pulchnej treserki występowały nie ze strachu, lecz z chęci zadowolenia jej.
Gdy kości toczyły się mu w głowie, zawsze kusiło go, żeby usiąść gdzieś z boku, w spokoju, i zaczekać, aż się zatrzymają. I choć chętnie by się przyglądał akrobatkom, które miały na sobie równie niewiele co ludzie-gumy, zdecydował się na półmilowy spacer do Juradoru. Musiał coś kupić. Poszedł więc, po drodze przyglądając się przechodniom na szerokiej, ubitej, glinianej drodze.
W przytłaczającej większości byli to widzowie, którzy po dojściu na miejsce stawali w długiej kolejce, ciągnącej się wzdłuż wysokich, płóciennych ścian, ograniczających widowisko; wśród nich tylko garstka kobiet miała bodaj drobinę haftu na sukniach, podobnie skromnie odziani byli mężczyźni. Farmerzy też przybywali, wół lub koń ciągnął jeden z wozów na wysokich kołach. W tle pielgrzymujących ludzi poruszały się skrzydła wiatraków, pompujących solankę ze studni na niskich wzgórzach za miastem i pracujących przy tężniach. Kiedy dochodził do miasta, wypadła z niego kupiecka karawana dwudziestu wozów krytych płótnem, zaprzężonych w sześciokonne zaprzęgi, sam kupiec w jaskrawozielonym płaszczu siedział obok woźnicy na pierwszym koźle. Stado wron krążyło nad głowami, budząc w nim złe przeczucia, ale żadna nie zniknęła na jego oczach i wszystkie - na ile był w stanie stwierdzić - rzucały długie cienie. Drogą nie wędrował dzisiaj żaden cień umarłego, choć przysiągłby, że wczoraj było inaczej.
Wstający z grobów umarli z pewnością nie mogli oznaczać nic dobrego. Bez wątpienia miało to coś wspólnego z Tarmon Gai'don i Randem. Kolory zatańczyły mu w głowie i na moment zobaczył Randa z Min przed wielkim łożem, całowali się. Zachwiał się i o mało nie potknął o własne buty. Byli zupełnie nadzy! Należy unikać myślenia na temat Randa... Barwy zawirowały znowu, ponownie ułożyły się w obraz, a on ponownie się potknął. Można było zobaczyć gorsze rzeczy niż pocałunki. Trzeba panować nad myślami. Światłości!
Przy okutych żelazem bramach dwaj strażnicy stali oparci na halabardach, zahartowane oblicza, białe napierśniki i stożkowe, białe hełmy ze spływającymi na karki pióropuszami. Przyglądali mu się podejrzliwie. Pewnie sądzili, że jest pijany. Skinął im uspakajająco głową, ale nie osiągnął żadnego skutku. Tak na marginesie, przydałoby się coś mocniejszego. Strażnicy zresztą nie próbowali go zatrzymać, tylko się przyglądali, kiedy przechodził. Pijani mogli narobić kłopotów, zwłaszcza pijany o tej porze dnia, ale pijak w niezłym kaftanie - prostym, niemniej dobrze skrojonym i z dobrego jedwabiu - z odrobiną koronki przy rękawach, to była pewnie inna sprawa.
Nawet o tej godzinie brukowane kamieniem ulice Juradoru były hałaśliwe - handlarze biegali z tacami albo stali za wózkami, okrzykując swe towary; sklepikarze zza wąskich lad, wystawionych przed sklepy, zachwalali jakość swych towarów, bednarze wbijali obręcze na baryłki przeznaczone do rzecznego transportu soli. W szczęku krosien tkaczy ginął prawie okazjonalny łoskot młota na kowadle, nie wspominając już wylewającej się przez okna gospód i tawern muzyki fletów, bębenków i cymbałów. Miasto było bezładną zbieraniną budynków najrozmaitszego przeznaczenia - sklepy, domy, gospody wciśnięte między tawerny i stajnie - wszystko z kamienia i pokryte czerwoną dachówką. Solidne miasto, takie wrażenie na Macie sprawiał Jurador. Ale też przywykłe do złodziejstwa. Większość okien na parterze chroniły mocne kraty z kutego żelaza. Podobnie okna na górnych piętrach domów bogaczy, bez wątpienia w większości kupców solnych. Muzyka gospód i tawern wabiła przechodniów. Zapewne wszędzie można liczyć na grę w kości. Oczyma wyobraźni widział już siebie za stołem. Chyba zbyt dużo czasu minęło, od kiedy słyszał kości toczące się po stole, zamiast w głowie, niestety, dzisiaj czekały go ważniejsze sprawy.
Nie zdążył zjeść śniadania, podszedł więc do pomarszczonej kobiety z tacą zawieszoną na szyi, która krzyczała co sił w płucach:
- Pierożki z mięsem, z najlepszej wołowiny w Altarze. - Postanowił uwierzyć na słowo i podał jej żądane miedziaki. W pobliżu Juradoru na żadnej z farm nie widział dotąd krowy, tylko owce i kozy, zresztą lepiej się nie zastanawiać nad pierożkami kupowanym na ulicach jakichkolwiek miast. W końcu gdzieś na pobliskich farmach mogły paść się jakieś krowy. Niby czemu nie? Tak czy inaczej, pierożek był smaczny i, o dziwo, wciąż jeszcze ciepły. Szedł zatłoczoną ulicą i jadł pierożek, przerzucając go z ręki do ręki i ocierając tłuszcz z warg.
Dokładał wszelkich starań, żeby nikogo nie potrącić w ciżbie. Altaranie z reguły bywali drażliwi. W tym miasteczku pozycję każdego przechodnia bez trudu można było odgadnąć po haftach na sukni, kaftanie, płaszczu - im więcej, tym wyższym szacunkiem cieszył się właściciel - zanim człowiek znalazł się na tyle blisko, by odróżnić wełnę od jedwabiu. Bogatsze kobiety skrywały oliwkowe twarze za przezroczystymi woalami, zwisającymi ze zdobnych grzebieni, wplecionych w ciasno zwinięte warkocze. I mężczyźni i kobiety, niezależnie od pozycji społecznej, kupcy solni i sprzedawcy wstążek, mieli przy pasach długie noże z zakrzywionymi ostrzami, które od czasu do czasu muskali dłońmi, jakby marząc o walce. Zawsze starał się unikać niepotrzebnych starć, choć w tej kwestii szczęście rzadko mu dopisywało. Najwyraźniej ta'veren miał w tej sprawie własne zdanie. Toczące się kości nigdy nie były zwiastunem walki - bitwy tak, ale nigdy przepychanki w ciemnej uliczce - mimo to idąc, zachowywał dalece posuniętą ostrożność. Oczywiście nic nie zależało od niego. Kości zatrzymywały się, kiedy chciały i wtedy już nie było wyjścia z sytuacji. Niemniej, lepiej nie ryzykować. Nienawidził ryzyka. Gra, rzecz jasna, była wyjątkiem od tej reguły, poza tym trudno powiedzieć, by grając, tak naprawdę bardzo ryzykował. Przed frontem sklepu z mieczami i sztyletami dostrzegł baryłkę pełną grubych pałek i wędrownych kosturów, przyglądał jej się bacznym okiem krępy gość o pobliźnionych kłykciach i z nosem, który nieraz już był złamany. Przy pasie, obok nieodłącznego sztyletu, miał grubą maczugę. Ochrypłym głosem podawał do wiadomości, że wszystkie klingi na wystawie są andorańsiej roboty, co nie zaskakiwało, ponieważ każdy, kto nie robił własnych ostrzy, zawsze przypisywał im andorańskie lub pograniczne pochodzenie. Czasami ewentualnie taireńskie. W Łzie wytwarzano dobrą stal.
Ku miłemu zaskoczeniu Mata wśród broni w baryłce znajdowały się smukłe drzewce na pozór z czarnego cisu, dłuższe o stopę niż wynosił jego wzrost. Wciągnął je, obejrzał delikatne, prawie paciorkowate słoje. Faktycznie, czarny cis. Gęsta słojowatość dawała łukom z tego drewna solidną moc naciągu, dwukrotnie większą niż w wypadku innego materiału. Nigdy nie można było mieć ostatecznej pewności, póki nie zdjęło się wierzchniej warstwy, niemniej drzewce wyglądało prawie doskonale. Skąd, na Światłość, wziął się czarny cis w południowej Altarze? Pewien był, że rośnie tylko w Dwu Rzekach.
Kiedy właścicielka, ponętna kobieta z dekoltem obszytym haftem w jaskrawo upierzone ptaki, wyszła i zaczęła wychwalać wartość stali, zapytał:
- Ile za ten czarny kij, pani?
Zamrugała, zaskoczona, że człowiek w jedwabiach i koronkach chce kupić zwykłą pałkę - mimo iż taka cienka, w jej przeklętych oczach ta przeklęta rzecz nie mogła być niczym innym jak pałką! - i wymieniła cenę, którą zapłacił bez targów. Wtedy ona zamrugała znowu i zmarszczyła brwi, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że powinna zażądać więcej. I zapłaciłby więcej za osiągi łuku z Dwu Rzek. Z drzewcem łuku przewieszonym przez ramię poszedł dalej. Przełknął ostatni kęs pierożka i wytarł ręce o kaftan. Nie śniadanie, nie gra i nie drzewce łuku stanowiły cel jego wizyty w mieście. Tym celem były stajnie.
Stajnie wynajmujące konie i powozy zawsze miały kilka zwierząt na sprzedaż, a kiedy zaoferowało się odpowiednią cenę, można było kupić coś i z pozostałego inwentarza. Przynajmniej tak było przed przybyciem Seanchan. Na szczęście jak dotąd seanchańska obecność w Juradorze zaznaczyła się dość przelotnie. Mat szedł od stajni do stajni, przyglądając się wyłącznie klaczom i wałachom: gniadym, dereszowatym, karodereszowatym, karosrokatym, bułanym, izabelowatym, karym, siwym i tarantowatym. Ogier był mu na nic. Większość zwierząt miała zapadnięte boki i długie pęciny, z pozostałych też żadne jakoś nie przypadło mu do gustu. Dopóki nie wszedł do wąskiej stajni, wciśniętej między wielką kamienną gospodę o nazwie Dwanaście Solnych Studni a warsztat tkacki. Można by sądzić, że nieustanny hałas krosien będzie przeszkadzał zwierzętom, ku zdziwieniu Mata stały spokojnie, najwyraźniej przyzwyczajone. Boksy również ciągnęły się w głąb dalej, niż oczekiwał, słabe światło padające przez drzwi wspomagały wiszące na hakach latarnie. W powietrzu wisiał pył, którego źródłem był stryszek z sianem, pachniało sianem, owsem i końskim nawozem. Mężczyźni z łopatami w dłoniach uwijali się wśród koni. Właściciel dbał o czystość. Oznaczało to mniejszą szansę na to, by koń złapał jakąś chorobę. Z niektórych stajni wychodził, tylko raz wciągnąwszy powietrze w nozdrza.
Karosrokata klacz stała uwiązana poza swoim boksem, a tymczasem stajenny kładł do niego świeżą słomę, klacz stała mocno na nogach, strzygła uszami, okazując czujność. W kłębie miała jakieś piętnaście dłoni, wysoko sklepioną pierś i mocne boki obiecujące wytrzymałość, nogi doskonale proporcjonalne, z krótkimi pęcinami i dobrze zbudowanym stawem pęcinowym. Łopatki świetnie wysklepione, a zad na jednej linii z kłębem. Pokrój miała równie dobry jak Oczko, może nawet lepszy. Co więcej, wywodziła się z rasy hodowanej w Arad Doman, o której słyszał, ale której nigdy nie miał nadziei zobaczyć na oczy, a zwanej brzytwą. Żadna inna rasa nie mogła mieć tak charakterystycznego umaszczenia. W jej maści biel graniczyła z czernią liniami tak ostrymi, jakby wykonano je brzytwą, stąd nazwa. Obecność klaczy w tym miejscu świata równie trudno było wytłumaczyć, jak czarnego cisu. Z tego co słyszał, żaden Domani nie sprzedałby brzytwy obcemu. Udając, że wcale nie przygląda się temu cudu, przeniósł wzrok na inne zwierzęta w boksach. Czy kości powoli zatrzymywały się? Nie, to tylko igraszka wyobraźni. Pewien był, że toczą się równie niepowstrzymanie jak w wozie Luki.
Żylasty mężczyzna z wianuszkiem siwych włosów wokół łysiny podszedł do niego, zaplatając ramiona na piersiach i kłaniając się.
- Toke Fearnim, mój panie - przedstawił się z wyraźnym akcentem, podejrzliwym wzrokiem obrzucając drzewce łuku na ramieniu Mata. Ludzie w jedwabnych kaftanach i ze złotym sygnetem na placach rzadko nosili tego rodzaju rzeczy. - Czym mogę służyć? Mój pan chciałby wynająć konia? Czy kupić? - Haft w kształcie małych, kolorowych kwiatków zdobił ramiona kamizelki, którą włożył na koszulę, niegdyś z pewnością białą. Mat unikał przyglądania się kwiatkom. Fearnim miał przy pasie jeden z tych zakrzywionych noży, a pomarszczoną twarz znaczyły dwie długie, jasne blizny. Stare blizny. Widocznie walki stoczone ostatnio, jeśli takie były, nie zostawiły na nim widocznego śladu.
- Kupić, panie Fearnim, jeśli masz coś na sprzedaż. Jeśli znajdę tu zwierzę bodaj w połowie przyzwoite. Proponowano mi dzisiaj tyle ochwaconych osiemnastolatków jako sześciolatków, że powinienem się od nich oganiać kijem. - Z uśmiechem uniósł lekko drzewce łuku. Ojciec twierdził, że targowanie się lepiej idzie, jeśli się skłoni ewentualnego kontrahenta do uśmiechu.
- Mam trzy na sprzedaż, mój panie, i żaden nie jest ochwacony - odpowiedział żylasty, kłaniając się po raz drugi; na jego twarzy nie było siadu uśmiechu. Potem przeszedł do rzeczy. - Jeden jest w tym boksie. - Wskazał gestem. - Pięć lat, świetny koń, mój panie. Okazja za dziesięć koron. W złocie - dodał obojętnie.
Mat udał, że ze zdziwienia opada mu szczęka.
- Za karosrokacza? Wiem, że Seanchanie wywindowali ceny, ale to jest absurd.
- Cóż, to nie jest zwykła karosrokata klacz, mój panie. To jest brzytwa. Na brzytwach jeździ tylko szlachta Domani.
Krew i krwawe popioły! Tyle, jeśli chodzi o okazję.
- Tak mówisz, tak mówisz? - mruczał Mat, stawiając drzewce łuku końcem na ziemi, żeby się na nim oprzeć. Biodro nie dokuczało mu jak dawniej, chyba że dużo chodził, a tego ranka wszak chodził i już czuł lekkie mrowienie. Cóż, okazja czy nie, trzeba było grać w tę grę. Handel końmi miał swoje zasady. Złamać je, to prosić się o opróżnienie sakiewki. - W życiu nie słyszałem o żadnym koniu nazywającym się brzytwa. Co masz jeszcze? Pamiętaj, tylko klacze lub wałachy.
- Na sprzedaż mam tylko wałachy, oprócz tej klaczy, brzytwy, mój panie - poinformował go Fearnim, kładąc lekki akcent na słowo „brzytwa". Odwrócił się w kierunku dalszej części stajni i zawołał: - Adela, przyprowadź tego wielkiego gniadosza, co jest na sprzedaż. - Chuda, młoda kobieta o piegowatej twarzy, w bryczesach i prostej ciemnej kamizelce, wyskoczyła z głębi stajni i rzuciła się, wypełnić polecenie. Fearnim kazał jej przejść się z gniadym, a potem z tarantowatym ku światłu wejścia. Mat musiał mu to oddać. Pokrój obu koni nie był zły, ale gniady był zbyt duży, wyższy w kłębie niż siedemnaście dłoni, a tarantowaty kładł uszy po sobie i dwukrotnie próbował ugryźć Adelę w rękę. Widać było, że dziewczyna radzi sobie ze zwierzętami i łatwo uniknęła jego niesfornych zapędów. Nawet gdyby już się nie zdecydował na brzytwę, też musiałby z nich zrezygnować. Pojawił się chudy, pasiasty, szary kocur, niczym górska pantera w miniaturze, siadł u stóp Fearnima i zaczął lizać ranę na łapie. - Szczury są tego roku plagą, jakiej nie pamiętam - mruknął właściciel stajni, zerkając na kota. - Są też bardziej zajadłe. Muszę wziąć jeszcze jednego kota, może dwa. - Ale szybko wrócił do interesu. - Skoro inne mu nie pasują, może mój pan chciałby zobaczyć moją gwiazdę?
- Dobrze, mogę obejrzeć tę karosrokatą, panie Fearnim - z powątpiewaniem zgodził się Mat. - Ale nie za dziesięć koron.
- W złocie - dodał Fearnim. - Hurd, przejdź się z brzytwą dla naszego lorda. - Znowu zaakcentował rasę. Utargowanie czegoś może się okazać trudne. Chyba że dla odmiany pomoże mu fakt, iż jest ta'veren. Jego szczęście nigdy się nie wtrącało w tak przyziemne rzeczy jak jakiś handelek. Hurd okazał się tym, który wcześniej zmieniał słomę w boksie brzytwy, przysadzistym mężczyzną z może trzema białymi włoskami na czaszce i zupełnie bez zębów. Okazało się to przy pierwszym uśmiechu, a uśmiechał się nieprzerwanie, prowadząc klacz w kole. Najwyraźniej lubił to zwierzę, miał zresztą jak najbardziej słuszne po temu powody. Szła dobrze, mimo to Mat z uwagą się jej przyglądał. Z zębów wynikało, że Fearnim nie skłamał odnośnie do wieku - tylko głupiec przekłamywał w znacznym stopniu wiek konia, o ile kupujący nie był kompletnym głupcem; dziwne tylko, jak wielu sprzedających uważało wszystkich kontrahentów za skończonych głupców - a kiedy pogłaskał ją po nozdrzach, żeby sprawdzić oczy, zastrzygła uszami. Oczy były czyste i jasne, ani śladu kaprawości. Pomacał nogi, nie znajdując ognisk zapalnych i opuchlizny. Żadnych zmian na skórze otarć ani liszajów. Łatwo mógł wsadzić pięść między żebra a łokieć - świadczyło to o długim kroku - a z kolei wnie potrafił wcisnąć płaskiej dłoni między ostatnie żebro i guz biodrowy. Z pewnością jest wytrzymała i nie nadweręży sobie ścięgna w galopie. - Mój pan zna się na koniach, jak widzę.
- Znam się, panie Fearnim. I dziesięć koron w złocie to za dużo, szczególnie za karosrokatą. Niektórzy twierdzą, że takie przynoszą pecha, rozumie pan. Oczywiście ja w to nie wierzę, ani trochę, inaczej w ogóle bym jej nie brał pod uwagę.
- Pecha? Nigdy o tym nie słyszałem, mój panie. Ile proponujesz?
- Za dziesięć koron w złocie mógłbym dostać coś z taireńskiej hodowli. Może nie najlepsze zwierzę, ale prawdziwe taireńskie. Dam ci dziesięć koron. W srebrze.
Fearnim odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się gromko, a kiedy przestał, zaczęli się targować. W końcu Mat zapłacił pięć koron w złocie, do tego cztery marki w złocie i trzy srebrne korony, wszystkie bite w Ebou Dar. W skrzyni pod łóżkiem trzymał monety z wielu krain świata, z obcą walutą bywały jednak problemy, ponieważ zazwyczaj wymagała znalezienia banku lub kantoru, żeby ją zważyć i ustalić, ile jest warta na miejscu. W ten sposób nie tylko ściągnąłby na siebie uwagę, ale zapłaciłby za zwierzę więcej, może nawet całe dziesięć koron w złocie. Szale w kantorach jakoś tak działały. Nie spodziewał się zbić ceny na tyle, wnioskując wszak z uśmiechu Fearnima, tamten nie spodziewał się tyle dostać. Najlepszy koniec końskich targów - kiedy obie strony sądzą, że wyszły na tym lepiej. Kości nie kości, dzień zaczął się zupełnie nieźle. Powinien wiedzieć, że to nie potrwa długo.
Kiedy w południe wrócił na teren widowiska - a ze względu na dokuczające biodro i toczące się w głowie kości jechał na grzbiecie brzytwy - przede wszystkim zobaczył kolejkę znacznie dłuższą niż rano; wszyscy czekali na możliwość przejścia pod wielkim, niebieskim transparentem, rozpiętym na dwu wysokich tyczkach, na którym wypisano czerwonymi literami nazwę widowiska. Pierwsi w kolejce wrzucali monety do wielkiego szklanego dzbana, trzymanego przez potężnie zbudowanego koniuszego w kaftanie z nieczesanej wełny, a potem pod okiem kolejnego koniuszego, jeszcze większego niż tamten, wchodzili do okutej żelazem skrzyni - tymczasem na tył kolejki dołączali następni, i tym sposobem robiła się coraz dłuższa. Już sięgała poza koniec liny i skręcała za róg. Dziwne, ale nikt się nie przepychał i nie kłócił. W kolejce stali prawdziwi chłopi, w szorstkich wełnach z brudem wrośniętym w dłonie, dobrze, że choć ich żony i dzieci miały umyte twarze. Na nieszczęście, Luca miał swą wymarzoną publiczność. Nic go nie przekona, żeby jutro ruszać. Toczące się kości oznaczały, że coś się wydarzy, coś, co zaważy na losie przeklętego Mata Cauthona, ale co to może być? Czasami kości zatrzymywały się, a on dalej nie miał pojęcia, co się stało.
Tuż za płócienną ścianą, obok ludzkiej strugi podziwiającej artystów po obu stronach głównego traktu widowiska, Aludra odbierała dostawę baryłek najrozmaitszych rozmiarów, załadowanych na skrzynie dwu wozów. Chyba nie były to tylko baryłki.
- Pokażę wam, gdzie macie stanąć - oznajmiła szczupła kobieta woźnicy pierwszego wozu, chudzielcowi z wystającą szczęką. Długie do pasa warkocze Aludry zakołysaly się, kiedy odwróciła głowę, spoglądając za Matem... moment minął i szybko zajęła się znowu woźnicą. - Konie... po wszystkim odprowadzisz konie do innych, tak?
Co ona mogła kupować w takich ilościach? Jakieś materiały na swe ognie sztuczne, bez wątpienia. Każdego wieczoru, wkrótce po zapadnięciu ciemności, tuż przed tym jak ludzie kładli się spać, rozkwitały na niebie jej nocne kwiaty, po dwa lub trzy na miasteczko wielkości Juradoru tudzież na kilka wiosek położonych blisko siebie. Od czasu do czasu nawiedzały go pomysły w kwestii, do czego mógłby jej być potrzebny ludwisarz, niemniej jedyna sensowna odpowiedź z pozoru nie miała żadnego sensu.
Zaprowadził konia do innych zwierząt. Cóż, brzytwy tak naprawdę nigdzie nie można było ukryć, mimo to koń jest mniej widoczny wśród innych koni, a czas jeszcze nie nadszedł. Drzewce łuku zostawił w wozie, dzielonym z Egeanin i Domonem; kiedy stamtąd wychodził, kierując się do purpurowego wozu Tuon, żadnego z lokatorów jeszcze nie było na miejscu. Wóz Tuon stał obecnie niedaleko wozu Luki, choć Mat wolałby, aby znajdował się bliżej taborów. Tylko Luca i jego żona wiedzieli, że Tuon jest Wysoką Lady, nie zaś służącą, która zagroziła, że zdradzi romans Mata i Egeanin swemu rzekomemu mężowi, niemniej wielu artystów zaczynało już się zastanawiać, dlaczego Mat spędza z nią więcej czasu niż z Egeanin. Zastanawiali się i patrzyli krzywo. W większości była to dość dziwna zbieranina, nawet akrobaci. Ucieczka z żoną okrutnego lorda była czymś romantycznym. Prowadzanie się ze służącą było niemoralne. Skoro wóz Tuon stał teraz na faworyzowanym miejscu, przyznawanym przez Lucę najlepszym wykonawcom, ludziom, którzy byli z nim od lat, na pewno gadaniu nie będzie końca.
Ponieważ kości wciąż toczyły się w jego głowie, to, szczerze mówiąc, nie był pewny, czy w ogóle należy się spotykać z Tuon. W jej obecności jakoś szczególnie lubiły się zatrzymywać, ani razu nie dowiedział się, dlaczego. Za pierwszym razem może dlatego, że się spotkali. Kiedy o tym myślał, włosy jeżyły mu się na głowie. Doskonale wiedział, że w stosunkach z kobietami ryzyko jest nie do uniknięcia. A przy takiej kobiecie jak Tuon ryzykowało się dziesięć razy dziennie, nie znając stawki, póki nie było za późno. Nierzadko rozmyślał, dlaczego szczęście nie pomagało mu bardziej w tych sprawach. Kobiety były w końcu równie nieprzewidywalne jak w obecnej sytuacji było to poniżej ich godności - szybko więc pokonał krótkie schodki z tyłu wozu, zastukał raz, uchylił drzwi i wszedł do środka. Ostatecznie on płacił czynsz, poza tym o tej porze dnia pewnie nie wylegiwały się nago. Gdyby chciały, aby nikt im nie przeszkadzał, miały zasuwkę w drzwiach.
Pani Anan nie było w środku, mimo to wnętrze wydawało się równie ciasne jak zawsze. Niewielki stół wisiał na sznurach z sufitu, stały na nim niedopasowane talerze z chlebem, oliwkami i serem, jak też jeden z najlepszych smukłych srebrnych dzbanów Luki, nadto graniasty dzban w paski i pucharki w kwiaty. Tuon, na głowie której od miesiąca już odrastały zwinięte, czarne loki, siedziała na pojedynczym stołku przy przeciwnym krańcu stołu; Selucia zajmowała miejsce na jednym z łóżek, Noal i Olver na drugim, łokciami wspierali się na stole. Dziś Selucia miała na głowie szarfę w kwiaty, a odziana była w granatową suknię z Ebou Dar, która tak mocno odsłaniała jej wiekopomne łono, Tuon zaś miała na sobie czerwoną suknię, z pozoru wykonaną wyłącznie z drobnych plisów. Światłości, ledwie wczoraj kupił ten jedwab! W jaki sposób udało jej się przekonać szwaczkę widowiska, żeby tak szybko uwinęła się z robotą? Pewien był, że zazwyczaj potrzeba na to znacznie więcej czasu. Odpowiedź pewnie była prosta: stało się to dzięki jego złotu. Cóż, kiedy się kupuje kobiecie jedwabie, trzeba być przygotowanym, żeby zapłacić za ich uszycie. Powiedzonko to usłyszał w młodości, gdy nawet nie marzył, że kiedykolwiek stać go będzie na jedwabie, ale tkwiła w nim czysta prawda Światłości.
- ...tylko ich kobiety widuje się, wychodzące z wiosek - kończył jakiś wywód Noal, przerwał jednak na widok wchodzącego Mata. Noal był pokręconym, siwowłosym starcem, poszarpane fragmenty koronki przy jego rękawach z pewnością widziały już lepsze czasy, podobnie jak świetnie skrojony kaftan z delikatnej, szarej wełny. I kaftan, i koronki były idealnie czyste, choć w niczym to nie umniejszało dziwnego wrażenia, jakie sprawiały w kontraście z wykrzywionymi palcami i pomarszczoną twarzą. Wyglądał niczym postarzały, tawerniany zabijaka, który nie potrafił na czas zerwać z bójkami. Olver, w ładnym, błękitnym kaftanie, który Mat kazał dla niego uszyć, szczerzył zęby w uśmiechu jak ogier. Światłości, to był dobry chłopak, ale z tymi odstającymi uszami i szerokimi ustami nigdy nie będzie przystojny. Poza tym jego maniery wobec kobiet stanowczo domagały się poprawy, jeśli miał marzyć o jakichkolwiek sukcesach u płci przeciwnej. Mat próbował spędzać więcej czasu z Olverem, by osłabić wpływ, jaki mieli nań "wujkowie", to znaczy Vanin, Harnan i pozostali Czerwonoręcy, co chłopakowi bardzo się podobało. Tyle że nie w takim stopniu jak gra w węże i lisy z Tuon i wgapianie się w biust Selucii. Świetnie, że tamci uczyli go strzelania z łuku, robienia mieczem i temu podobnych, kiedy jednak Mat wreszcie się dowie, kto go uczył tych lubieżnych spojrzeń...
- Maniery, Zabaweczko. - Rozwlekły akcent Tuon był niczym miód spływający z łyżki. Twardniejący miód. W jego obecności... wyjątkiem były chwile, gdy grali w kamienie... wyraz jej twarzy był niczym oblicze sędziego ferującego wyrok śmierci, a ton jej głosu idealnie mu odpowiadał. - Pukasz, a potem czekasz, aż zostaniesz zaproszony. Chyba że jesteś niewolnikiem lub służącym. Wtedy nie pukasz. Poza tym masz tłuszcz na kaftanie. Oczekuję od ciebie, że będziesz zachowywał czystość. - Wobec takiego strofowania uśmiech zniknął z twarzy Olvera. Noal przeczesał włosy zakrzywionymi palcami i westchnął, a potem zaczął się wpatrywać w stojący przed nim zielony talerz, jakby wśród znajdujących się na nim oliwek próbował wypatrzyć szmaragdy.
Przykre słowa jakoś nie przeszkadzały Matowi w czerpaniu radości z widoku kobiety, która miała zostać jego żoną. Która w połowie już była jego żoną. Światłości, wszystko co musiała zrobić, to wypowiedzieć trzy zdania i po sprawie. Ależ była piękna. Swego czasu zobaczył w niej tylko dziecko, ponieważ była taka niska, a jej twarz zakrywał welon. Bez welonu nie mogło być najmniejszych wątpliwości, że twarz w kształcie serca należała do kobiety. W ciemnych stawach oczu mężczyzna mógł pływać przez resztę życia. Rzadkie uśmiechy bywały tajemnicze lub psotne, przez rzadkość tym bardziej je cenił. Lubił ją rozśmieszać. Oczywiście, o ile nie śmiała się z niego. Prawda, była nieco szczuplejsza, niż lubił, ale gdyby nie było w pobliżu Selucii, a on mógł ją przytulić, z pewnością by mu to nie przeszkadzało. A może udałoby się skraść kilka pocałunków tym pełnym ustom. Światłości, nieraz o tym marzył! Mniejsza, że traktowała go, jakby już byli mężem i żoną. Cóż, prawie. Za nic nie pojmował, dlaczego kilka plam tłuszczu miało o czymkolwiek decydować. Lopin i Nerim, dwaj służący, których wsadzono mu na kark, walczyliby o prawo wyczyszczenia jego kaftana. Mieli tak mało do roboty, że zapewne słowa te okazałyby się literalnie prawdziwe, gdyby im z góry nie przydzielał zadań. Ale nie powiedział tego na głos. Kobiety najbardziej lubiły stawiać mężczyzn w sytuacji, gdy musieli się bronić, a kiedy to już się stało, oznaczało to ich zwycięstwo.
- Postaram się o tym nie zapominać, Skarbie - odparł, uśmiechając się najładniej, jak umiał i wślizgując na miejsce obok Selucii; kapelusz położył po jej drugiej stronie. Koc zwinął się między nimi, a mimo iż siedzieli w odległości stopy, można by uznać, że wciska się biodrem w jej udo. Jej oczy były lodowato błękitne, ale teraz zapłonął w nich żar, zdolny osmalić jego kaftan. - Mam nadzieję, że w pucharku Olvera jest więcej wody niż wina.
- To kozie mleko - z pogardą odpowiedział chłopak. Aha. Cóż, może Olver był wciąż za młody nawet na wino mocno rozcieńczone wodą.
Tuon wyprostowała się, ale i tak wciąż była niższa od Selucii, też przecież niewysokiej.
- Jak mnie nazwałeś? - zapytała tonem na tyle ostrym, na ile zezwalał akcent.
- Skarbem. Ty masz dla mnie pieszczotliwe imię, pomyślałem więc, że też dla ciebie coś wymyślę, Skarbie. - Wydawało się, że oczy Selucii wychodzą jej z orbit.
- Rozumiem - mruknęła Tuon, zaciskając usta w namyśle. Palce jej prawej dłoni poruszyły się, z pozoru bezwiednie, niemniej Selucia poderwała się zaraz i podeszła do kredensu. Mimo to zdążyła jeszcze Matowi rzucić wściekłe spojrzenie ponad głową Tuon. - Bardzo ładnie - podjęła ta po chwili. - Ciekawe, kto wygra tę grę, Zabaweczko.
Mat poczuł, jak uśmiech znika z jego oblicza. Grę? Chciał po prostu przywrócić nieco równowagi w ich wzajemnych stosunkach. Ale ona zobaczyła grę, co znaczyło, że można przegrać. I zapewne tak się stanie, ponieważ nie miał pojęcia, na czym gra polegała. Dlaczego kobiety zawsze wszystko... komplikują?
Selucia wróciła na swoje miejsce i postawiła przed nim poszczerbiony pucharek oraz talerz z niebieską glazurą, na którym leżało pół bochenka chleba z brązową skórką, pięć rodzajów marynowanych oliwek i trzy rodzaje sera. To mu na powrót dodało ducha. Na to właśnie miał nadzieję, żeby nie powiedzieć, iż na to właśnie liczył. Kiedy kobieta zaczyna kogoś karmić, potem już niełatwo jej przyjdzie pozbyć się go.
- Cała rzecz polega na tym - wtrącił Noal, podejmując przerwaną opowieść - że w tych wioskach Ayyadów widuje się kobiety w każdym wieku, ale żadnych mężczyzn powyżej dwunastego roku życia. Żadnych. - Oczy Olvera rozszerzyły się. Chłopak chłonął każde słowo z opowieści Noala o Kainach, jakie tamten widział, nawet o ziemiach poza Pustkowiem Aiel; wierzył we wszystko bez zastrzeżeń.
- Jesteś może spokrewniony z Jainem Charinem, Noal? - Mat przeżuł oliwkę i dyskretnie wypluł pestkę w dłoń. Smakowała, jakby była zepsuta. Podobnie następna. Ale był głodny, więc zjadł wszystkie, potem kawałek kruszącego się koziego sera, cały czas ignorując groźne spojrzenia Tuon.
Twarz starego skrzepła w kamień, Mat ułamał kawałek chleba i zdążył zjeść, nim Noal odpowiedział:
- To mój kuzyn - przyznał na koniec niechętnie. - Był moim kuzynem.
- Jesteś kuzynem Jaina Długi Krok? - z podnieceniem zapytał Olver. Podróże Jaina Długi Krok były jego ulubioną książką, nad którą spędzał przy lampce długie chwile, gdy był już czas spać, oczywiście pod warunkiem, że pozwalali Juilin i Thera. Mawiał, że gdy dorośnie, chce zobaczyć wszystko to, co widział Jain, wszystko i jeszcze więcej.
- Kim jest ten człowiek o podwójnym nazwisku? - zapytała Tuon. - Tylko prawdziwie wielcy ludzie mają do tego prawo, a wy mówicie o nim, jakby każdy go znał.
- Był głupcem - oznajmił ponuro Noal, zanim Mat zdążył bodaj otworzyć usta; Olver natomiast zamarł z rozdziawionymi ustami i trwał tak, póki starzec kontynuował. - Włóczył się po świecie, zostawiwszy w domu dobrą żonę, która zmarła w gorączce, nie mając nikogo, kto by trzymał ją za rękę. W rezultacie stał się narzędziem... - W jednej chwili twarz Noala zmieniła się w pozbawioną wyrazu maskę. Patrzył w przestrzeń ponad głową Mata i pocierał czoło, jakby próbując sobie coś przypomnieć.
- Jain Długi Krok był wielkim człowiekiem - zapalczywie protestował Olver. Dłonie zacisnął w piąstki, gotów walczyć za swego bohatera. - Walczył z trollokami i Myrddraalami i miał więcej przygód niż ktokolwiek inny na świecie! Więcej nawet niż Mat! Złapał Cowin Gemallan po tym, jak Gemallan zdradziła Malkier dla Cienia!
Noal ocknął się ze wzdrygnięciem i poklepał Olvera po ramieniu.
- Tego dokonał, chłopcze. To mu trzeba oddać. Ale jaka przygoda warta jest tego, by twoja żona umierała w samotności? - Mówił takim głosem, jakby sam miał zaraz paść trupem na miejscu.
Na to Olver już nie znalazł odpowiedzi, twarz mu się skurczyła. Jeśli Noalowi uda się odebrać chłopcu radość z ulubionej książki, Mat będzie musiał z nim poważnie porozmawiać. Czytanie książek było bardzo ważne - sam czytał, czasami, naprawdę - i zadbał, by Olver miał książki, które lubił.
Tuon podniosła się, pochyliła nad stołem i położyła dłoń na ramieniu Noala. Z jej twarzy zniknął srogi grymas, zastąpiła go czułość. Jej talię spinał szeroki pasek z wytłaczanej, żółtej skóry, podkreślając łagodne krzywizny figury. Kolejny wydatek. Cóż, nigdy nie miał kłopotu ze zdobywaniem pieniędzy, a gdyby ona ich nie wydawała, zapewne czyniłaby to inna kobieta.
- Ma pan dobre serce, panie Charin. - Do każdego zwracała się z szacunkiem, po nazwisku, wyjąwszy Mata Cauthona!
- Doprawdy, moja pani? - zapytał Noal takim tonem, jakby rzeczywiście zależało mu na jej opinii. - Czasami wydaje mi się... - Cokolwiek mu się wydawało, teraz nie mieli się dowiedzieć.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i Juilin wsadził głowę do wnętrza wozu. Stożkowaty kapelusz taireńskiego łowcy złodziei tkwił na głowie pod zwyczajowym karkołomnym kątem, ale w smagłej twarzy był niepokój.
- Seanchańscy żołnierze na drodze. Idę zawiadomić Therę. Jeśli usłyszy to od kogoś innego, przerazi się. - I równie szybko jak się pojawił, zniknął, a drzwi kołysały się jeszcze czas jakiś.
ROZDZIAŁ 7
CHŁÓD MEDALIONU
Seanchańscy żołnierze. Krew i krwawe popioły! Tego tylko było Matowi potrzeba w obliczu kości wciąż toczących się w głowie.
- Noal, znajdź Egeanin i powiedz jej. Olver, ostrzeż Aes Sedai, Bethamin i Setę. - Cała piątka powinna być razem albo przynajmniej niedaleko. Dwie byłe sul'dam chodziły za siostrami wszędzie, kiedykolwiek zdarzyło im się opuścić wóz, który razem zajmowały. Światłości, żeby tylko żadna nie wybrała się akurat do miasta. Byłoby to jak wpuszczenie łasicy do kurnika! - Pójdę do wejścia i spróbuję się zorientować, jakie możemy mieć kłopoty.
- Ona nie reaguje na to imię - mruknął Noal, wysuwając się zza stołu. Ruszał się całkiem energicznie, jak na człowieka, któremu w takim czy innym okresie życia złamano połowę kości w ciele. - Sam wiesz.
- A ty wiesz, kogo mam na myśli - ostro uciął Mat, spoglądając spod zmarszczonych brwi na Tuon i Selucię. Te głupoty z imionami były ich winą. Selucia poinformowała Egeanin, że odtąd nazywa się Leilwin Bez Łodzi i tamta nie reagowała na inne imię. Cóż, on nie miał zamiaru się wtrącać ani w jej imieniu, ani w swoim. Wierzył, że wcześniej czy później odzyska rozsądek.
- Przypominam tylko - odciął się Noal. - Idziemy, Olver.
Mat ruszył za nimi, ale zanim dotarł do drzwi, usłyszał słowa Tuon:
- Nie ostrzeżesz nas, abyśmy się nie ruszały z wozu, Zabaweczko? Nie zostawisz nikogo na straży?
Kości powiedziały, że powinien znaleźć Hamana albo jednego z Czerwonorękich i na wszelki wypadek postawić przed wozem, ale zamiast tego rzekł bez wahania:
- Dałaś słowo. - Włożył kapelusz. Żeby sczezł, te słowa sprawiły, że twarz jej pojaśniała. Kobiety zawsze w coś grały, niemniej ich uśmiech czasami stanowił wystarczającą wygraną.
Kiedy znalazł się przy wejściu, od pierwszego rzutu oka pojął, że szczęśliwe dni bez Seanchan w Juradorze dobiegły końca. Po drugiej stronie drogi kilkuset żołnierzy zdejmowało zbroje, rozładowywało wozy, rozbijało namioty w równych rzędach, wytyczało miejsca dla koni. Szło im nadzwyczaj sprawnie. Zobaczył tarabońską kawalerię z welonami kolczymi zwisającymi z hełmów i napierśnikami wymalowanymi w niebieskie, żółte, zielone pasy; piechotę w identycznych barwach, wbijającą piki w ziemię i odstawiającą łuki na stojaki, łuki były znacznie krótsze niż broń z Dwu Rzek. Doszedł do wniosku, że muszą to być Amadicjanie. Ani Tarabon, ani Altara nie bardzo mogły się poszczycić piechotą, a z jakiegoś powodu Altaranie w seanchańskiej służbie przyjmowali inne barwy. Prawdziwi Seanchanie też tu byli, dostrzegał jakichś dwudziestu czy trzydziestu. Nie można się było pomylić, patrząc na malowane zbroje płytowe i dziwne, insektoidalne hełmy.
Trzech żołnierzy powoli przeszło przez drogę, wszyscy szczupli, stwardniali w bojach weterani. Błękitne kaftany z kołnierzami w zielono-żółte paski, były - mimo żywych barw - raczej proste i nosiły ślady odcisków zbroi, ale żadnych dystynkcji. Nie byli to oficerowie, ale mimo to wciąż groźni jak czerwone żmije. Dwóch mogło się urodzić w Andorze lub Murandy, czy nawet w Dwu Rzekach, trzeci miał skośne oczy jak Saldaeanie i cerę barwy miodu. Nie zatrzymując się, weszli na teren widowiska.
Jeden z koniuszych przy wejściu zagwizdał ostro trzy nuty, które poniosły się po całym terenie, drugi, człowiek o zmrużonych oczach imieniem Bollin, podsunął tej trójce szklany dzban.
- Wejście kosztuje srebrnego grosza od głowy, Kapitanie - oznajmił ze zwodniczą łagodnością. Mat słyszał już ten ton, na chwilę przed tym, nim tamten uderzył drugiego koniuszego stołkiem w głowę. - Dzieci płacą pięć miedziaków, jeśli sięgają mi wyżej niż do pasa, a trzy jeśli są niższe, tylko dzieci na rękach mają darmowe wejście.
Seanchanin o miodowej skórze podniósł dłoń, jakby chciał odsunąć Bollina z drogi, potem zawahał się, a rysy jego twarzy stwardniały jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Słysząc głośny tupot butów, pozostali stanęli obok niego z zaciśniętymi pięściami - oto zbiegali się chyba wszyscy ludzie z widowiska, artyści w swych fantazyjnych strojach i koniuszowie w zgrzebnych wełnach. Każdy dzierżył w dłoni jakąś pałkę, pojawił się też uzbrojony w ten sposób Luca, w jaskrawoczerwonym kaftanie sięgającym wywiniętych cholew butów i haftowanym na całej długości w złote gwiazdy, wreszcie nawet obnażony do pasa Petra, który był najłagodniejszym człowiekiem, jakiego Mat w życiu spotkał. Teraz wszak jego oblicze zasnuwały chmury.
Światłości, to zapowiadało masakrę, przecież uzbrojeni towarzysze tej trójki znajdowali się nie dalej niż sto kroków. Czas najwyższy, żeby Mat Cauthon wyniósł się stąd. Ukradkiem dotknął noży ukrytych w rękawach, poruszył łopatkami, sprawdzając wiszący na karku, noży pod kaftanem i w butach nie mógł skontrolować, nie przyciągając uwagi. Kości toczyły się w nieustającym grzmocie. Zaczął układać plany wydostania Tuon i pozostałych. Jakiś czas jeszcze będzie musiał z nią wytrzymać.
Zanim rozwarły się wrota katastrofy, pojawiła się kolejna Seanchanka, w zbroi paskowanej na niebiesko, zielono i żółto, z hełmem pod prawą pachą. Miała nakrapiane źrenice i miodową skórę, krótko przystrzyżone, czarne włosy znaczyła siwizna. Na jej widok tamci się natychmiast wyprostowali, mimo iż była prawie o głowę niższa od trójki pobratymców i na hełmie nie miała żadnych piór, tylko małe godło nad czołem w kształcie brązowego grotu strzały.
- Ciekawe, dlaczego nie jestem zaskoczona, widząc cię tutaj, Murel, w samym środku pięknie zapowiadających się zamieszek. - W jej śpiewnym akcencie kryła się ostra nuta. - O co tu chodzi?
- Zapłaciliśmy, co trzeba, chorążyno - odparł tym samym akcentem miodoskóry - a potem oni kazali nam płacić podwójnie, ponieważ jesteśmy żołnierzami Imperium.
Bollin otworzył już usta, ale ona uciszyła go gestem dłoni. Taka była otaczająca ją aura autorytetu. Powiodła wzrokiem po półkolu mężczyzn uzbrojonych w pałki, na Luce zatrzymała wzrok nieco dłużej, pokiwała głową, a potem zwróciła się do Mata:
- Widziałeś, co tu się stało?
- Widziałem - odparł Mat - i stało się tyle, że chcieli wejść bez płacenia.
- Dobrze dla ciebie, Murel - oznajmiła, a tamten zamrugał zaskoczony. - Dobrze dla całej trójki. Ponieważ to oznacza, że zaoszczędzicie swoje pieniądze. A to dlatego mianowicie, że na dziesięć dni macie zakaz opuszczania obozu, a po tych dziesięciu dniach przedstawienia już tu nie będzie. Oczywiście, przez dziesięć dni żołd nie będzie wam wypłacany. Rozkaz brzmiał: rozładować wozy, żeby okoliczna ludność nie myślała, iż uważamy się za lepszych od nich. A Może wolisz zarzut szerzenia buntu w szeregach? - Wszyscy trzej w widoczny sposób pobledli. Najwyraźniej zarzut był poważny. - Tak też myślałam. Teraz znikać i do roboty, zanim zrobi się z tego miesiąc zamiast tygodnia.
- Tak, chorążyno - krzyknęli jak jeden mąż i pobiegli przez drogę, wygładzając kaftany. Twardzi weterani, ale chorążyna najwyraźniej była twardsza.
Jeszcze nie skończyła. Luca wystąpił naprzód, ukłonił się ceremonialnie, chcąc coś powiedzieć. Nie dopuściła go do głosu.
- Nie lubię, jak ktoś grozi pałkami moim ludziom - oznajmiła, przeciągając słowa i wspierając dłoń na rękojeści miecza - nawet Murelowi, przy takim stosunku sił. Wychodzi jednak na to, że macie charakter. Może któryś z was, wspaniali chłopcy, marzy o przygodzie i chwale? Przyjdźcie do mnie na drugą stronę drogi, a ja wam pomogę się zaciągnąć. Ty, tam w śmiesznym czerwonym kaftanie. Wyglądasz mi na urodzonego lansjera. Założę się, że nie minie dużo czasu, a zrobię z ciebie prawdziwego bohatera. - Wśród zebranych przeszła fala kręcenia głowami, kilku, widząc, że kłopoty się skończyły, zaczęło wracać do swoich zajęć. Petra był jednym z nich. Luca wyglądał, jakby oberwał halabardą. Kilku pozostałych wyglądało na równie zbitych z tropu propozycją. Artyści zarabiali znacznie lepiej od żołnierzy, a poza tym nie istniało ryzyko, że ktoś ich dziabnie mieczem. - Cóż, póki będziemy sąsiadami, może któregoś przekonam. U mnie raczej nikt się nie wzbogaci, ale żołd jest zazwyczaj na czas i zawsze są szanse na łupy, jeśli rozkaz pozwoli. Od czasu do czasu się zdarza. Jedzenie bywa różne, ale zazwyczaj ciepłe i zazwyczaj dość, by napchać brzuch. Dni bywają długie, dzięki temu potem lepiej się śpi. Kiedy nie ma roboty w nocy. Są jacyś zainteresowani?
Luca wreszcie się otrząsnął.
- Dziękuję, kapitanie, nie - powiedział zduszonym głosem. Niektórzy głupcy wyobrażali sobie, że żołnierzom pochlebia przypisywanie wyższej rangi niż posiadana. - Teraz proszę mi wybaczyć. Czeka nas przedstawienie. I widzowie, którzy nie będą uszczęśliwieni zbyt długim oczekiwaniem. - Rzucił ostatnie, czujne spojrzenie na kobietę, jakby wciąż się obawiał, że może go zawlec za kołnierz do wojska, a potem zwrócił się do swoich ludzi: - Wszyscy na swoje miejsca. Co wy tu właściwie robicie, leniuchy? Panuję nad sytuacją. Wszyscy na miejsca, zanim widzowie zaczną się domagać zwrotu pieniędzy. - Co w jego opinii byłoby ostateczną katastrofą. Mając do wyboru zwrot pieniędzy i porządną burdę z żołnierzami, Luca z pewnością długo by się zastanawiał, co jest gorsze.
Kiedy tłum wykonawców się rozpraszał, a Luca odchodził wciąż rzucając przez ramię spojrzenia na kobietę, ta zwróciła się do Mata, który jeden, prócz koniuszych, został na placu boju:
- A może ty? Na pierwszy rzut oka mógłbyś zostać oficerem i wydawać mi rozkazy - mówiła tak, jakby ją samą pomysł rozbawił.
Wiedział, o co jej chodzi. Ludzie w kolejce widzieli trzech seanchańskich żołnierzy, których odprawiła biegiem, któż mógł mieć pewność, o co poszło? Teraz jednak na własne oczy widzieli, jak sama rozpędziła znacznie większy tłum. Bez wahania zaproponowałby jej stanowisko chorążyny w Legionie.
- Byłby ze mnie naprawdę kiepski żołnierz, chorążyno - powiedział, uchylając kapelusza. Zaśmiała się.
Kiedy odwrócił się, by odejść, usłyszał, jak Bollin mówi cicho:
- Nie słyszałeś, co powiedziałem tamtemu żołnierzowi? Srebrny grosz za ciebie i drugi za twoją szlachetną towarzyszkę. - Monety zadzwoniły w dzbanie. - Dziękuję. - Rzeczy wracały do normalności. A kości wciąż toczyły się w głowie.
Wędrował przez teren widowiska, gdzie akrobaci z powrotem wykonywali na oczach widzów salta i przewroty na drewnianych platformach, żonglerzy żonglowali, psy Clarine toczyły wielkie drewniane kule, a pantery Miyory stawały na tylnych łapach za kratami z pozoru ledwie zdolnymi do ich powstrzymania - w końcu zdecydował odwiedzić Aes Sedai. Skojarzyły mu się z panterami. Szeregowi żołnierze nie będą pracować przez całe dnie, ale gotów był się założyć o ostatnie pieniądze, że nie minie wiele czasu, aż niektórzy przynajmniej oficerowie zaczną zaglądać. Ufał Tuon - zdziwiła go ta myśl - a Egeanin miała dość rozsądku, by się nie pokazywać w obecności Seanchan, wątpił tylko w rozsądek Aes Sedai. Nawet Teslyn i Edesina, które spędziły przecież swój czas w charakterze damane, wciąż potrafiły głupio ryzykować. Joline, która nie miała takich doświadczeń, uważała się za niezniszczalną.
Wszyscy dookoła już wiedzieli, że trzy kobiety są Aes Sedai, mimo to ich wielki wóz, pokryty spłowiałym od deszczu płótnem, wciąż zajmował miejsce obok wozów z zaopatrzeniem i koni. Luca gotów był zmienić hierarchię swego interesu dla Wysokiej Lady, która wystawiła mu list żelazny, ale nie dla Aes Sedai, które tylko ściągały mu niebezpieczeństwo na głowę, a poza tym były bez grosza. Wśród artystów kobiety okazywały siostrom życzliwość, mężczyźni unikali ich w mniejszym lub większym stopniu - zawsze tak było z Aes Sedai. Luca najchętniej by się ich pozbył, żeby radziły sobie same bez pieniędzy Mata. Aes Sedai stanowiły groźbę dla każdego, w czyim towarzystwie pokazywały się na ziemiach pozostających pod władzą Seanchan. Oczywiście, Mat Cauthon nie mógł się spodziewać żadnych podziękowań, ale żadnych też nie oczekiwał. Wystarczyłaby mu odrobina szacunku, równie mało realna. Aes Sedai były mimo wszystko Aes Sedai.
Nigdzie nie było widać Strażników Joline, Blaerica i Fena, dzięki czemu uniknął długich tłumaczeń. Wszedł na zabrudzone schody na tyłach wozu i wtedy poczuł, że medalion z lisim łbem na piersiach stał się zimny i z każdą sekundą robi się bardziej lodowaty. Na moment zamarł bez ruchu. Te głupie kobiety przenosiły w środku! Gdy doszedł wreszcie do siebie, wbiegł po schodkach i gwałtownie otworzył drzwi.
W środku były wszystkie, które spodziewał się zastać: Joline, Zielona siostra, smukła, śliczna i wielkooka, Teslyn, Czerwona o wąskich ramionach, która wyglądała, jakby żywiła się wyłącznie kamieniami, Edesina, Żółta, przystojna raczej niż piękna, z falami czarnych włosów, spływającymi aż do pasa. Wszystkie trzy własnoręcznie uratował z niewoli u Seanchan, Teslyn i Edesinę wyciągnął z samych zagród damane, ich wdzięczność wszelako należało nazwać co najwyżej cząstkową. Bethamin, równie ciemnoskóra jak Tuon, tyle że wysoka i dobrze zaokrąglona oraz słomianowłosa Seta były sul'dam, zanim zostały zmuszone do współudziału w uwolnieniu trzech Aes Sedai. Cała piątka mieszkała razem w tym wozie, Aes Sedai pilnowały byłych sul'dam, byłe sul'dam miały oko na Aes Sedai. Żadne nie wiedziały o zadaniach drugich, wzajemna nieufność sprawiała, że bardziej się przykładały. Jedyną, której nie spodziewał się zastać w środku, okazała się Setalle Anan, karczmarka z Wędrownej Kobiety w Ebou Dar, oczywiście do czasu, póki z niewyjaśnionych powodów nie zdecydowała się na udział w operacji ratunkowej. Setalle chętnie brała udział w rozmaitych przedsięwzięciach. „Wtrącała się" byłoby tu chyba lepszym słowem. Nieustannie próbowała się wtrącać w związki łączące go z Tuon. Zupełnie natomiast nie spodziewał tego, co zobaczył.
Pośrodku wozu Bethamin i Seta stały sztywno jak słupy, ściśnięte ramię przy ramieniu między dwoma łóżkami, Joline biła Bethamin po twarzy, raz za razem, najpierw jedną ręką, potem drugą. Po policzkach wysokiej kobiety w całkowitej ciszy spływały łzy, a Seta patrzyła przerażona i przekonana, że zaraz przyjdzie jej kolej. Edesina i Teslyn stały z ramionami zaplecionymi na piersiach i przyglądały się obojętnie, podczas gdy pani Anan marszczyła czoło z wyraźną dezaprobatą za plecami sióstr. Nie potrafił powiedzieć ani go to obchodziło, czy powodem dezaprobaty było samo bicie, czy przewina, którą Bethamin na siebie ściągnęła.
Jednym krokiem pokonał wolną przestrzeń, chwycił Joline za uniesioną rękę i odwrócił ku sobie.
- Co ty, na Światłość... - tylko tyle zdążył powiedzieć, zanim drugą ręką wymierzyła mu taki cios, że aż w uszach zadzwoniło. - Dobra, przesadziłaś - powiedział i choć przed oczyma wciąż tańczyły mu gwiazdy, opadł na najbliższe łóżko i przełożył zaskoczoną Joline przez kolano. Jego prawa dłoń wylądowała z głośnym klapnięciem, tamta pisnęła zaskoczona. Medalion zrobił się jeszcze zimniejszy, a Edesina jęknęła, zdając sobie sprawę z fiaska próby użycia Mocy. Mimo to nie spuszczał oka z pozostałych sióstr oraz otwartych drzwi, na wypadek gdyby się pokazał któryś ze Strażników Joline, a równocześnie trzymał ją i tłukł co sił w ręku. Ponieważ nie miał pojęcia, ile bielizny i halek ma pod błękitnymi wełnami, chciał mieć pewność, że cokolwiek poczuje. Zdawało mu się, że uderzenia poddawały rytm toczącym się w głowie kościom. Joline szarpała się i wierzgała, przeklinając niczym woźnica, a medalion był już tak lodowaty, że Mat zaczął obawiać się odmrożeń. Wkrótce paskudne słowa zaczęły zastępować bezsłowne krzyki. Nie był tak silny w rękach jak Perrin, z drugiej strony nie był też wcale słaby. Ćwiczenia z łukiem i pałką wzmacniają ramiona.
Edesina i Teslyn stały z pozoru zupełnie sparaliżowane, to samo odnosiło się do dwu byłych sul'dam - obie trwały z szeroko rozwartymi oczyma i choć Bethamin się uśmiechała, wydawała się równie zdumiona co Seta - lecz kiedy wreszcie nieartykułowane krzyki Joline zajęły w jej ustach miejsce przekleństw, pani Anan spróbowała przepchnąć się między dwoma Aes Sedai. Dziwne, ale Teslyn ostrzegła ją gestem, żeby została na miejscu! Niewiele kobiet, a nawet mężczyzn, było zdolnych przeciwstawić się wyraźnym poleceniom Aes Sedai. Pani Anan tylko zmierzyła Czerwoną siostrę lodowatym spojrzeniem i jakoś przecisnęła się między dwoma Aes Sedai, szepcząc pod nosem coś, na co one zareagowały osobliwymi spojrzeniami. Wciąż na jej drodze pozostały Bethamin i Seta, Mat skorzystał więc z okazji, żeby poczęstować Zieloną siostrę serią mocnych uderzeń, a potem zrzucił ją z kolan. Ręka bolała go nie na żarty. Joline wylądowała na podłodze z głośnym łomotem, z jej ust wydobyło się przytłumione:
- Oj.
Pani Anan stanęła przed nim, na tyle blisko, że Joline miała kłopoty z powstaniem, zaplotła ramiona na piersiach i przyglądała się badawczo. Jej dekolt wezbrał obfitym biustem. Mimo że ubierała się na modłę Ebou Dar, nie była rodowitą mieszkanką tych stron, co jednoznacznie zdradzały skośne oczy, niemniej w uszach wisiały wielkie kolczyki, za paskiem tkwił zakrzywiony sztylet, a małżeński nóż zwisał z szerokiej, srebrnej obroży na szyi, w jego rękojeści tkwiły czerwone i białe kamienie, każdy na oznaczenie jednego syna lub córki. Ciemnozielone spódnice były podszyte po lewej stronie, ukazując czerwoną halkę. Z włosami lekko przyprószonymi siwizną stanowiła niemalże ideał karczmarki z Ebou Dar, pewnej siebie i przyzwyczajonej do wydawania rozkazów. Oczekiwał, że zostanie zrugany - kiedy szło o reprymendę, była w tym równie dobra jak dowolna Aes Sedai! - tak więc poczuł zaskoczenie, gdy przemówiła z namysłem:
- Joline z pewnością próbowała cię powstrzymać, Teslyn i Edesina na pewno również, ale nie udało im się. Podejrzewam więc, że musisz mieć jakiś ter'angreal, który zaburza strumienie Mocy. Słyszałam, że takie rzeczy istnieją... plotka twierdzi, że Cadsuane Melaidhrin taki posiada... ale nigdy czegoś podobnego na oczy nie widziałam. A bardzo bym chciała. Nie mam zamiaru próbować ci go odebrać, ale byłabym wdzięczna, gdybyś mi pokazał.
- Skąd znasz imię Cadsuane? - zapytała Joline, próbując wygładzić suknie na pośladkach. Pierwszy ruch dłoni wywołał skrzywienie na twarzy, za każdym następnym spoglądała wściekle na Mata, żeby mu pokazać, iż nie ma zamiaru zapomnieć. Łzy lśniły w jej wielkich piwnych oczach i na policzkach, skoro więc i tak przyjdzie zapłacić, mógł choć przez chwilę napawać się widokiem.
- Mówiła coś o próbach przed wdzianiem szala - powiedziała Edesina.
- Powiedziała: „Jak można przejść próby przed przywdzianiem szala, jeśli jest się zupełnie sparaliżowaną w chwilach takich jak ta?" - dodała Teslyn.
Usta pani Anan zacisnęły się na krótką chwilę, ale nawet jeśli została dotknięta do żywego, natychmiast odzyskała panowanie nad sobą.
- Może pamiętacie, że byłam właścicielką gospody - oznajmiła sucho. - Wielu gości odwiedzało Wędrowną Kobietę, wielu z nich mówiło różne rzeczy, niekonieczne rozważne.
- Żadna Aes Sedai nic by nie powiedziała... - zaczęła Joline i gwałtownie się odwróciła. Po schodach wchodzili Blaeric i Fen. Obaj pochodzili z Ziem Granicznych, obaj byli potężnie zbudowani, Mat więc szybko się podniósł, gotów w razie konieczności do wyciągnięcia noży. Pewnie go załatwią, ale nie bez walki.
Zaskoczyło go, gdy Joline podskoczyła ku drzwiom i zamknęła na zasuwkę tuż przed twarzą Fena. Choć Saldaeanin nie zrobił nic, żeby je wyważyć, bez wątpienia obaj zaczekają na zewnątrz. Kiedy się odwróciła, w jej oczach gorzał żar, łzy wciąż lśniły na policzkach, na chwilę całkiem zapomniała o pani Anan.
- Jeśli kiedykolwiek bodaj przyjdzie ci do głowy, by... - zaczęła, grożąc mu palcem.
Dał krok naprzód i podstawił jej pod nos własny palec tak szybko, że odruchowo się cofnęła i oparła o drzwi. Od których odbiła się z jękiem i zaczerwienionymi policzkami. Nie obchodziło go, czy to gniew, czy wstyd. Znowu otworzyła usta, nie miał jednak zamiaru pozwolić jej powiedzieć bodaj słowo.
- Gdyby nie ja, nosiłabyś do końca życia obrożę damane, razem z Edesiną i Teslyn - oznajmił porywczo, z pewnością w jego oczach też było widać targające nim emocje. - W podzięce wszystkie próbujecie mnie bez przerwy straszyć. Robicie, co chcecie i narażacie wszystkich na niebezpieczeństwo. Przenosiłyście, cholera, wiedząc, że po drugiej stronie drogi stoi oddział Seanchan! Nie wiedziałyście, że nie mają ze sobą damane, dwudziestu damane. - Wątpił, by do oddziału przydzielono choć jedną, niemniej wątpienie to nie pewność, w każdym razie nie miał zamiaru dzielić się swoimi wątpliwościami, nie z nią i nie teraz. - Cóż, może bym to jakoś wybaczył, chociaż wiedz, że moja cierpliwość powoli się wyczerpuje, ale nie dam się bić. Uderz mnie jeszcze raz, a przysięgam, że sprawię ci lanie dwakroć takie mocne i bolesne. Masz moje słowo!
- I następnym razem nie będę go próbowała powstrzymać - wtrąciła pani Anan.
- Ani ja - dodała Teslyn, a Edesina po chwili jej zawtórowała.
Joline wyglądała, jakby ją ktoś zdzielił młotem między oczy. Bardzo dobrze. Najlepiej niech trwa w tym stanie, póki Mat nie wymyśli, jak uniknąć połamania kości w rękach Blaerica i Fena.
- Może teraz któraś mi powie, po co, do cholery, zdecydowałyście się przenosić i to w takich ilościach, jakby pod bokiem szalała Ostatnia Bitwa? Masz zamiar wciąż je tak trzymać, Edesina? - Skinieniem głowy wskazał Setę i Bethamin. Oczywiście strzelał w ciemno, niemniej oczy Edesiny rozszerzyły się na moment, jakby uznała, że dzięki ter'angrealowi może widzieć sploty Mocy, a nie tylko je neutralizować. Tak czy inaczej, w jednej chwili obie kobiety były wolne. Bethamin z całkowitym spokojem zaczęła ocierać łzy białą, lnianą chusteczką. Seta usiadła na łóżku, otulając się ramionami i drżąc; wyglądała na bardziej wstrząśniętą niż Bethamin.
Żadna z Aes Sedai jakoś nie miała ochoty się tłumaczyć, pani Anan zrobiła to za nie.
- Wywiązała się kłótnia. Joline chciała pójść obejrzeć tych Seanchan i nie potrafiłyśmy jej tego wyperswadować. Bethamin postanowiła udzielić jej lekcji dyscypliny, jakby nie miała pojęcia, czym to się skończy. - Karczmarka pokręciła głową z niesmakiem. - Próbowała przełożyć Joline przez kolano, Seta jej pomagała, a wtedy Edesina związała je strumieniami Powietrza. Tak zakładam... - dodała, gdy wszystkie Aes Sedai popatrzyły na nią groźnie. - Może nie potrafię przenosić, ale mam oczy.
- To nie tłumaczy wszystkiego, co czułem - powiedział Mat. - Tu odbywało się naprawdę wielkie przenoszenie.
Pani Anan i trzy Aes Sedai przyglądały mu się badawczo, ich spojrzenia zdawały się nakłuwać go w poszukiwaniu medalionu. Pewne było, że o ter'angrealu nie zapomną.
Joline podjęła opowieść:
- Bethamin przeniosła. Nigdy w życiu nie widziałam takiego splotu, niemniej przez parę chwil, zanim nie została odcięta od źródła, po nas wszystkich tańczyły iskry. Myślę, że mogła wykorzystać wszelką Moc, jakiej potrafiła zaczerpnąć.
Bethamin wstrząsnęły nagłe łkania. Zgarbiła się, omal nie spadając na podłogę.
- Nie chciałam - szlochała, trzęsąc się i krzywiąc. - Myślałam, że chcecie mnie zabić, ale nie chciałam. Nie chciałam. - Seta zaczęła się kołysać, wpatrując z wyrazem ostatecznego przerażenia w przyjaciółkę. A może byłą przyjaciółkę. Obie wiedziały, że a'dam działa na nie jak zapewne na każdą sul'dam, niewykluczone wszak, że nie dotarło do nich jeszcze pełne znaczenie tego faktu. Kobieta, która potrafiła zawiadywać a'dam, mogła się nauczyć przenosić. Zapewne ze wszystkich sił starały się negować ten prosty fakt, zapomnieć o nim. Akt przenoszenia wszakże zmieniał wszystko.
Żeby sczezły, tylko tego mu jeszcze było trzeba.
- Co macie zamiar zrobić w tej kwestii? - To był problem pozostający wyłącznie w gestii Aes Sedai. - Kiedy już zaczęła, z pewnością nie przestanie. Tyle wiem.
- Niech zdycha - oznajmiła brutalnie Teslyn. - Możemy trzymać ją za tarczą, dopóki się jej nie pozbędziemy, a wtedy niech zdycha.
- Nie możemy tego zrobić - powiedziała Edesina, wyraźnie wstrząśnięta. Choć ewidentnie nie chodziło jej o nędzny koniec Bethamin. - Kiedy się jej pozbędziemy, będzie groźbą dla wszystkich dookoła.
- Już tego nie zrobię - łkała Bethamin błagalnym głosem. - Nie zrobię tego!
Joline przecisnęła się obok Mata, jakby był wieszakiem na płaszcze, stanęła przed Bethamin, wsparła ręce na biodrach i spojrzała jej w oczy.
- Nie przestaniesz. Nie dasz rady, skoro już zaczęłaś. Och, mogą minąć miesiące między kolejnymi próbami, ale spróbujesz znowu, potem jeszcze raz, a za każdym razem będzie to coraz bardziej niebezpieczne. - Z westchnieniem opuściła ręce. - Jesteś zdecydowanie zbyt stara, by trafić do księgi nowicjuszek, ale to nie ma znaczenia. Musimy cię uczyć. Musisz się nauczyć przynajmniej tyle, żeby nie zrobić komuś krzywdy.
- Uczyć ją? - pisnęła Teslyn i z kolei ona wsparła ręce na biodrach. - Mówię, niech zdycha! Czy macie pojęcie, jak te sul'dam traktowały mnie, kiedy byłam ich więźniem? - Nie wiemy, ponieważ nigdy nic nie opowiadałaś, wysłuchiwałyśmy tylko narzekań, jakie to było potworne - odparła sucho Joline, a potem dodała, bardziej zdecydowanym tonem: - Nie porzucę na pastwę losu żadnej kobiety, jeżeli istnieje jakieś inne wyjście.
Oczywiście na tym się nie skończyło. Kiedy kobieta chce się kłócić, potrafi tego dokonać bez niczyjej pomocy, a najwyraźniej wszystkie chciały. Edesina stanęła po stronie Joline, podobnie postąpiła pani Anan, jakby miała prawo wypowiadać się w sprawach Aes Sedai. Najdziwniejsze było, że Bethamin i Seta stanęły po stronie Teslyn, zaklinając się, że nie będą się uczyć przenoszenia, wymachując rękoma i krzycząc równie głośno jak pozostałe. Mat sprytnie skorzystał z okazji i wyślizgnął się z wozu, zamykając za sobą delikatnie drzwi. Nie ma potrzeby przypominać o swoim istnieniu. Aes Sedai i tak sobie wkrótce przypomną. Przynajmniej mógł się przestać zamartwiać, gdzie znaleźć przeklęte a'dam i sul'dam nie spróbują z nich znowu skorzystać.
Odnośnie do Blaerica i Fena miał rację. Czekali na niego u stóp schodów, ich czoła skrywały chmury. Bez wątpienia dokładnie wiedzieli, co się przydarzyło Joline. Ale, jak się okazało, nie mieli pojęcia, kogo o to winić.
- Co się stało w środku, Cauthon? - dopytywał się Blaeric, a jego błękitne oczy patrzyły niczym dwa świdry. Nieznacznie wyższy z dwójki, zgolił shienarański kosmyk i nie był teraz szczególnie uszczęśliwiony krótką szczeciną porastającą skalp.
- Brałeś w tym udział? - chłodno zapytał Fen.
- Jak miałbym brać w tym udział? - bronił się Mat, schodząc na dół krokiem swobodnym, jakby nie dbał o nic w świecie. - Ona jest Aes Sedai, gdybyście zapomnieli. Jeżeli chcecie wiedzieć, co się stało, proponuję, żebyście ją zapytali. Nie jestem na tyle durny, aby o tym rozmawiać, tyle wam powiem. Niemniej, na razie dałbym im spokój. Wciąż się kłócą. Wyślizgnąłem się, póki jeszcze jestem w jednym kawałku.
Nie były to może najszczęśliwiej dobrane słowa. Mimo iż wydawało się to niemożliwe, twarze Strażników pociemniały jeszcze bardziej. Ale pozwolili mu przejść, bez potrzeby sięgania po noże. I nic więcej się nie liczyło. Poza tym żaden jakoś nie pchał się do wozu. Zamiast tego siedli na stopniach i postanowili czekać jak jacyś głupcy. Wątpił, by Joline wszystko im chętnie opowiedziała i pewnie zanim się zorientują, że nie należy pytać, oberwą. Na ich miejscu znalazłby sobie jakieś zajęcie z dala od wozu na... powiedzmy... miesiąc czy dwa. To mogłoby pomóc. Nieco. W pewnych sprawach kobiety miały długą pamięć. Odtąd będzie musiał się przez ramię oglądać na Joline. Niemniej, warto było.
Ponieważ miał na głowie Seanchan po drugiej stronie drogi, skłócone Aes Sedai i przenoszenie Mocy, jakby ci Seanchanie nie istnieli, wreszcie toczące się w głowie kości, nawet zwycięstwo w dwu grach przeciwko Tuon nie mogło mu poprawić nastroju. Położył się spać - na podłodze, ponieważ Domon zajął drugie łóżko, a Egeanin zawsze spała na swoim - kości turkotały wewnątrz czaszki, ale z jakiegoś powodu wierzył, że jutro będzie lepiej. Cóż, nigdy nie mogło być cały czas dobrze. Miał tylko nadzieję, że nie będzie aż tak paskudnie.
ROZDZIAŁ 8
SMOCZE JAJA
Następnego ranka, jeszcze przed świtem, Luca kazał swoim ludziom zwinąć obóz. Wielkie, płócienne ściany, razem ze wszystkim innym, miały natychmiast trafić na wozy. To właśnie towarzyszące tym zajęciom okrzyki, łomoty i zamieszanie obudziły Mata. Od spania na podłodze był sztywny i otępiały. Zresztą przeklęte kości i tak nie dały mu się wyspać. Sny, jakie im towarzyszyły, potrafiły przepłoszyć najgłębszy sen. Na zewnątrz Luca miotał się bez kaftana i z latarnią w dłoni, bez przerwy wykrzykując rozkazy, które zapewne w większym stopniu przeszkadzały, niż pomagały, dopiero Petra, tak barczysty, że w ciemnościach przypominał niewysoki pagórek, choć przecież nie był wiele niższy od Mata, przerwał zaprzęganie czworokonnego zaprzęgu do jego oraz Clarine wozu i spróbował coś wyjaśnić. Światła było dość na rozmowę, przyświecał bowiem częściowo skryty za drzewami księżyc w trzeciej kwadrze, a latarnia przy koźle wozu rozlewała wokół kałużę przyćmionej jasności - na terenie całego obozu lśniły setki takich kałuż. Clarine wyprowadzała gdzieś psy, ponieważ odtąd większość czasu przyjdzie im spędzić w zamknięciu.
- Wczoraj... - Siłacz pokręcił głową i poklepał najbliższe zwierzę, koń cierpliwie czekał na dopięcie ostatnich popręgów i wcale nie potrzebował uspokajania. Może w ten sposób uspokajał siebie. Nocne powietrze było wprawdzie chłodne, ale nie lodowate, niemniej Petra miał na sobie ciemny kaftan i robioną na drutach czapeczkę. Żonę wciąż martwiło, że może się przeziębić, dbała zatem o niego nawet wtedy, gdy nie było to konieczne. - Cóż, wszędzie jesteśmy oby, rozumiesz, a wielu ludziom się wydaje, że z obcymi można sobie na dużo pozwolić. Za każdym razem, kiedy jednemu coś puścimy płazem, dziesięciu, o ile nie stu, zaraz skorzysta z okazji. Czasami możemy liczyć na lokalne władze i ich praworządność, ale tylko czasami. Ponieważ jesteśmy obcy i jutro nas już nie będzie, a też dlatego że ludzie uważają, iż obcy to nic dobrego. Musimy sami się bronić, walczyć o swoje, jeśli trzeba. Ale wtedy to znak, że czas już ruszać w drogę. Teraz jest tak samo jak kiedyś, gdy było nas z Lucą tylko parę dziesiątek, licząc koniuszych; w tamtych czasach zwinęlibyśmy obóz zaraz po odejściu żołnierzy. Z drugiej strony, w tamtych czasach nie było tyle pieniędzy do zarobienia - skończył sucho i przez parę chwil w milczeniu kręcił głową, może dumając nad chciwością Luki, może nad rozmiarami, do jakich rozrosło się widowisko. W końcu podjął dalej: - Ci trzej Seanchanie mają przyjaciół, a przynajmniej towarzyszy, którym nie spodoba się, jak ich potraktowano. I choć właściwie powinni mieć pretensje do pani chorąży, możesz być pewien, że wina spadnie na nas, ponieważ na nas mogą się odegrać, a na niej nie. Może oficerowie nie dopuszczą do złamania prawa czy naruszenia regulaminu, czy jak tam się to nazywa, ale pewności nie mamy. Pewne jest tylko, że tamci narobią kłopotów, jeżeli zostaniemy na kolejny dzień. Nie ma więc sensu zostawać, skoro miałoby to oznaczać walkę z żołnierzami, w konsekwencji kontuzje i niechybne kłopoty z prawem, w takiej czy innej postaci. - Było to najdłuższe przemówienie, jakie Mat kiedykolwiek słyszał z ust Petry, teraz tamten odkaszlnął, jakby sam zawstydzony tym, jak daleko się posunął. - Cóż - mruknął na koniec, pochylając się nad uprzężą. - Luca chce być jak najszybciej w drodze. A ty z pewnością zechcesz zajrzeć do swoich koni.
Mat niczego takiego nie chciał. W pieniądzach najlepsze było nie to, co można za nie kupić, ale to, że można było zapłacić komuś za wykonanie własnej pracy. Gdy tylko zdał sobie sprawę, że widowisko rusza w drogę, obudził czterech Czerwonorękich w namiocie, który dzielili z Chelem Vaninem, i kazał zaprząc konie do swojego wozu, do wozu Tuon, wydał też rozporządzenie co do brzytwy i Oczka. Krępy złodziej koni - od czasu spotkania z Matem nie ukradł jeszcze żadnego konia, ale wcześniej tym się wyłącznie zajmował - uniósł się na posłaniu na tyle tylko, żeby powiedzieć, iż wstanie, gdy inni wrócą, a potem zagrzebał się na powrót w koce i nim Harnan oraz pozostali wciągnęli buty, już chrapał. Umiejętności Vanina cieszyły się takim szacunkiem, że nikt nie powiedział słowa, a narzekania ograniczały się do wczesnej godziny, na co zresztą narzekaliby wszyscy - oprócz Hamana - gdyby nawet dać im spać do południa. Wiedzieli doskonale, że kiedy przyjdzie czas, Vanin odpłaci im po dziesięciokroć, nawet Fergin to rozumiał. Chudy Czerwonoręki nie był szczególnie bystry w żadnych sprawach prócz czysto żołnierskich, ale tutaj jego rozum jakoś funkcjonował. W wystarczającym zakresie.
Widowisko opuściło Jurador, zanim choćby rąbek tarczy słońca łypnął znad horyzontu - długi wąż wozów toczył się przez ciemność po szerokiej drodze, jego głowę stanowiła estetyczna makabra Luki ciągnięta przez sześć koni. Wóz Tuon jechał za nim, na koźle siedział Gorderan, tak barczysty, że prawie sam wyglądał na siłacza; Tuon i Selucia, w płaszczach z naciągniętymi kapturami, wcisnęły się po jego obu stronach. Tabory, klatki ze zwierzętami i zapasowe konie zamykały kolumnę. Z seanchańskiego obozu ich odjazdowi przyglądali się wartownicy - ciche postaci w zbrojach, maszerujące miarowym krokiem po perymetrze. Natomiast w samym obozie cicho nie było. Między namiotami stały w sztywnych szeregach cienie, wykrzykiwały wezwanie w miarowym rytmie, a inne im odpowiadały. Mat praktycznie rzecz biorąc wstrzymywał oddech do czasu, aż te okrzyki ucichły w dali. Jechał na Oczku obok wozu Aes Sedai, mniej więcej pośrodku długiej kolumny i krzywił się za każdym razem, gdy medalion chłodził skórę na piersiach, co zaczęło się, odkąd pokonali pierwszą milę drogi. Joline nie marnowała czasu. Fergin trzymając wodze plotkował z Metwynem o koniach i kobietach. Obaj byli szczęśliwi jak zające w kapuście, ale w końcu żaden nie miał pojęcia, co się dzieje w wozie. Na szczęście medalion nie robił się lodowaty, tylko chłodny, a i to tylko od czasu do czasu. Używały drobnych porcji mocy. Niemniej nie lubił być świadom jakiegokolwiek przenoszenia. Doświadczenie pouczało go, że w ślad za Aes Sedai idą kłopoty, którymi te nie wahały się obarczać innych, nie dbając o nic. Nie, w sytuacji gdy kości wciąż toczyły się w głowie, najlepiej znajdować się dziesięć mil od najbliższej Aes Sedai.
Najchętniej jechałby przy wozie Tuon, choćby dla możliwości porozmawiania z nią - cóż z tego, że Selucia oraz Gorderan słyszeliby każde słowo - ale kobietom nie należało pokazywać, iż mężczyźnie za bardzo zależy. Kiedy się orientowały, że tak jest, to albo natychmiast wykorzystywały własną przewagę, albo wyślizgiwały się niczym kropla wody na rozgrzanej i tłustej patelni. Tuon i tak nie miała kłopotów z wykorzystywaniem własnej przewagi, jemu zaś nie chciało się marnować czasu na jej ściganie. Wcześniej czy później wymówi słowa dopełniające ceremonii zaślubin, co jest pewne jak to, że woda jest mokra, ale w obliczu tej pewności, tym bardziej chciał się dowiedzieć, jaka ona jest - a z tym, jak dotąd, nie bardzo sobie radził. Przy tej małej kobietce łamigłówka kowala wydawała się ucieleśnieniem prostoty. Jak może się ożenić z kobietą, jeżeli jej nie zna? Gorzej, musiał znaleźć jakiś sposób, by stać się dla niej czymś więcej niż Zabaweczką. Małżeństwo z kobietą, która nie będzie go szanowała, to gorzej niż na co dzień nosić koszulę z żądeł czarnych os. W istocie sytuacja prezentowała mu się jeszcze bardziej ponuro: musiał ją skłonić, żeby jej na nim zależało, inaczej zacznie uciekać przed swoją żoną, walczyć z nią, by nie zrobiła zeń swego da'covale! Na dokładkę wszystko to należało zrobić w czasie, jaki pozostał, nim będzie musiał ją odesłać do Ebou Dar. Niezły pasztet, bez wątpienia smaczny dla jakiegoś bohatera z legend, małe co nieco na chwilę wytchnienia przed oczekującym go wielkim czynem, tylko przeklęty Mat Cauthon nie był żadnym przeklętym herosem. Cóż z tego - misję i tak trzeba było wykonać, a po drodze nie było miejsca na fałszywy krok.
Choć nigdy dotąd nie wyruszali w drogę o tak wczesnej porze, wszelkie nadzieje, że Luca będzie jechał szybciej, wkrótce się rozwiały. Słońce powoli wspinało się nad horyzont, powoli mijali kamienne zabudowania farm, wtulone w zbocza wzgórz, od czasu do czasu przydrożne sioło o domkach krytych dachówką lub strzechą, położone wśród otoczonych kamiennymi murkami pól wydartych lasom, gdzie mężczyźni i kobiety przyglądali się przejeżdżającym wozom, a dzieci biegły obok, póki nie zawołali ich rodzice - wreszcie, koło południa, dotarli do jakiejś większej miejscowości. Runnieński Bród. Nazwa rzekomo od położenia przy moście nad rzeką o takie właśnie nazwie, którą zresztą można było pokonać w dwadzieścia kroków, nie zanurzywszy się po drodze głębiej niż po pas. Mieścina do pięt nie dorastała Juradorowi, niemniej mogła się poszczycić czterema dwupiętrowymi gospodami z kamienia krytymi zieloną i błękitną dachówką oraz półmilowym placem ubitej ziemi między rzeką a miastem, gdzie kupcy zatrzymywali się na noc. Ogrodzone kamiennymi murkami pola farm jak okiem sięgnąć tworzyły szachownicę wzdłuż drogi, a może też i dalej, za wzgórzami po obu jej stronach. Na ile Mat potrafił dostrzec, zbocza gór też pokrywały. To dla Luki było dość.
Zarządził rozbicie płóciennych ścian na parceli w pobliżu rzeki, aby łatwiej było poić zwierzęta. Potem powędrował do wioski w kaftanie i płaszczu, które były tak czerwone, że Mata rozbolały oczy, i tak gęsto pokryte złotymi haftami gwiazd oraz komet, że Druciarz płakałby ze wstydu, gdyby musiał coś takiego wdziać. Zanim zdążył wrócić w towarzystwie trzech mężczyzn i trzech kobiet, nad wejściem pojawił się niebiesko-czerwony transparent, wozy i platformy dla artystów trafiły na swoje miejsca, a ściana z płótna była już prawie wzniesiona. Wioska nie była tak znowu odległa od Ebou Dar, niemniej mieszkańcy, jeżeli sądzić po stylu ubiorów, należeli do zupełnie innej krainy. Mężczyźni nosili krótkie, wełniane kaftany w jaskrawych barwach, ozdobione na ramionach i rękawach meandrowymi haftami, oraz ciemne, workowate spodnie wpuszczane w wysokie do kolan buty. Kobiety miały na głowach rodzaj uplecionych koczków, suknie zaś niemal dorównujące ozdobnością strojom Luki, na wąskich spódnicach mieniły się łąki kwiatów. Cała szóstka miała przy pasach długie noże i choć ich ostrza pozbawione były złowieszczych krzywizn, to dłonie szukały rękojeści, gdy tylko ktoś na nich bodaj spojrzał - i to akurat się nie zmieniło. Altaranie byli Altaranami, gdy szło o drażliwość. W skład szóstki wchodził burmistrz, czwórka właścicieli gospód oraz chuda, pomarszczona, siwowłosa kobieta w czerwieni, do której pozostali zwracali się z szacunkiem: Matko. Ponieważ burmistrz o wydatnym brzuchu był równie siwy co ona, nie wspominając już, że prawie łysy, a żadnemu z czwórki też nie brakowało siwych włosów, Mat doszedł do wniosku, iż kobieta musi być lokalną Wiedzącą. Gdy go mijała, uśmiechnął się i uchylił kapelusza, ona zaś zmierzyła go ostrym spojrzeniem i parsknęła w doskonałej imitacji zachowania Nynaeve. O tak, Wiedząca.
Luca oprowadzał ich w uśmiechach, gestykulował zamaszyście, kłaniał się ceremonialnie, zamiatał połami płaszcza, tu i tam przystając, prosząc żonglera lub trupę akrobatów, żeby pokazali coś gościom - dopiero gdy odeszli i znaleźli się stosownie daleko, uśmiech przeszedł w kwaśny grymas.
- Wstęp wolny dla nich, ich mężów i żon oraz dla wszystkich dzieci - warknął do Mata - a kiedy zjadą kupcy, mam się pakować. Wprawdzie nie powiedzieli tego wprost, niemniej dali jasno do zrozumienia, zwłaszcza Matka Darvale. Jakby ta dziura była w stanie ściągnąć do siebie tylu kupców. Łotry i złodzieje, Cauthon. Wieśniacy to wszystko łotry i złodzieje, a taki uczciwy człowiek jak ja zawsze pozostaje na ich łasce.
I choć wkrótce zajął się obliczaniem zysków, jakie pozostaną po uwzględnieniu promocyjnych zwolnień z opłat, do końca nie przestał narzekać, nawet gdy kolejka przed wejściem rozrosła się prawie do rozmiarów tamtej z Juradoru. Po prostu uwzględnił w swoich narzekaniach skrupulatnie wyliczone straty, spowodowane wcześniejszym o trzy, cztery dni wyjazdem z miasta soli. Teraz to były trzy, cztery dni, a prawdopodobnie zwlekałby do czasu, aż publiczność przestałaby w ogóle przychodzić. Może ci Seanchanie to była robota ta'veren. Mało prawdopodobne, niemniej myśl przyjemna. Poza tym wszystko to było już przeszłością.
Tak właśnie wyglądała ich podróż. W najlepszym razie dwie mile drogi, może trzy, ale za to niespiesznym tempem, a potem Luca znajdował większą wioskę lub najlepiej kilka leżących obok siebie, które uznał za warte postoju. Decydującą rolę w uznaniu miejsca za „warte postoju" odgrywał przemożny śpiew srebra. Nawet gdy po drodze mijali tylko zupełne dziury, niewarte wznoszenia płóciennych ścian - i tak nie było mowy o więcej niż czterech ligach - Luca rzucał hasło postoju. Nie chciał ryzykować obozowania przy drodze. Jeśli nie było szansy na zyski z przedstawienia, wybierał jakąś polankę, na której można było swobodnie rozstawić wozy, w zupełnej ostateczności targował się z przygodnym chłopem o prawo postoju na nieużywanym pastwisku. I przez cały następny dzień pomstował na poniesione wydatki, choćby wynosiły tylko jeden srebrny grosz. Luca naprawdę miał węża w kieszeni.
Karawany kupieckich wozów mijały ich w tę i we w tę, pędziły szybko, aż spod kół podnosił się kurz. Kupcom zależało, by dostarczyć towar na rynek tak szybko, jak się tylko da. Od czasu do czasu widywali tabor Druciarzy, ich wozy raziły oczy jaskrawością kolorów ustępujących tylko gustom Luki. Co dziwne, wszyscy zmierzali ku Ebou Dar, jadąc z podobną szybkością co Luca. Mało prawdopodobne, by jadący w drugą stronę dogonili widowisko. Dwie, trzy ligi dziennie, a kości toczyły się tak, że Mat nie mógł nie wyobrażać sobie najgorszych rzeczy czyhających za najbliższym zakrętem lub następujących na pięty. Można było oszaleć.
Pierwszego wieczoru przy Runnieńskim Brodzie poszedł zobaczyć się z Aludrą. Obok swego jasnoniebieskiego wozu wydzieliła mały obszar ograniczony wysoką na osiem stóp płócienną ścianą, z którego miała odpalić nocne kwiaty. Kiedy odchylił klapę i wszedł do środka, napotkał jej wściekły wzrok. Lampa górnicza stojąca na ziemi w pobliżu płótna oświetlała trzymaną w dłoniach ciemną kulę rozmiarów sporego melona. Runnieński Bród zasługiwał tylko na pojedynczy kwiat. Otworzyła usta, najwyraźniej po to, by go zrugać. Nawet Luca nie miał tu wstępu.
- Tuleje miotające - powiedział szybko, wskazując drewnianą tuleję z metalowymi okuciami, długości jego wzrostu i średnicy stopy, stojącą przed nią na szerokiej drewnianej podstawie. - Do tego potrzebujesz ludwisarza. Aby odlać tuleje miotające z brązu. Tylko nie rozumiem, po co ci one. - Pomysł wydawał się zupełnie bez sensu... przy odrobienie wysiłku dwóch mężczyzn było w stanie jedną z jej drewnianych tulei umieścić na wozie, obok reszty wyposażenia; brązowa tuleja wymagałaby dźwigu... ale na nic więcej nie potrafił wpaść.
Ponieważ stała odwrócona plecami do latarni, w cieniu nie widział wyrazu jej twarzy, a w uszach miał tylko przedłużającą się ciszę.
- Bystry młody człowiek... - oznajmiła na koniec. Pokręciła głową i paciorki w warkoczach zastukały cicho. Jej śmiech był niski i gardłowy. - Powinnam pilnować swego języka. Zawsze pakuję się w kłopoty, kiedy coś obiecam bystrym młodym paniczom. Nie powinieneś sądzić, że wtajemniczę cię w sekrety, od których będziesz się rumienił, w każdym razie nie teraz. Wygląda na to, że masz już dwie kobiety na karku, a ja nie chcę być trzecią.
- A więc mam rację? - Ledwie potrafił stłumić tony niedowierzania w głosie.
- Masz - przyznała. I niefrasobliwie rzuciła mu jeden z nocnych kwiatów!
Złapał go ze zduszonym westchnieniem i dopiero gdy mocno trzymał w dłoniach, odważył się głębiej odetchnąć. Osłona była wykonana z rodzaju sztywnej skóry, z boku sterczał maleńki koniec lontu. Nie bardzo znał się na mniejszych sztucznych ogniach, podobno wybuchały jedynie od ognia lub wówczas, gdy ładunek stykał się z powietrzem - a przecież kiedyś otworzył jeden i nic się nie stało - któż wszakże mógł wiedzieć, co powoduje eksplozję nocnego kwiatu? Ten sztuczny ogień, który zdarzyło mu się rozbroić, mieścił się w jednej dłoni. Nabój wielkości nocnego kwiatu zapewne rozerwałby na strzępy i jego, i Aludrę.
Nagle poczuł się głupio. Zapewne nie rzucałaby, gdyby mogło to spowodować wybuch. Zaczął więc przerzucać kulę z ręki do ręki. Nie dlatego, że chciał pokazać, iż już się nie boi. Po prostu, żeby zająć czymś ręce.
- W jaki sposób tuleje odlane z brązu miałyby stanowić groźną broń? - A tego właśnie chciała: broni przeciwko Seanchanom, żeby odpłacić im za zniszczenie Gildii Iluminatorów. - Te wydają mi się dostatecznie groźne.
Aludra wyrwała mu z rąk nocny kwiat, mrucząc coś o niezgrabnych kretynach, potem podniosła kulę do oczu i dokładnie obejrzała jej skórzaną powłokę. Może ta zabawa nie była tak bezpieczna, jak zakładał.
- Dobrze zrobiona tuba miotająca - powiedziała, gdy upewniła się, że niczego nie uszkodził - załadowana właściwym ładunkiem i ustawiona pionowo, wyśle to na wysokość trzystu kroków. Kiedy ją pochylić pod odpowiednim kątem, zasięg będzie jeszcze większy. Ale tego mi mało. Nabój dostecznie duży, by zwiększyć zasięg, rozsadzi tuleję. Używając tulei z brązu, mogę ją nabić tak silnym ładunkiem, że nieco mniejszy pocisk doleci na odległość prawie dwu mil. Spowolnienie wolnego lontu, który będzie się dopalał w locie, jest nietrudne. Pocisk będzie mniejszy, ale cięższy, najlepiej z żelaza, nie nabiję go ślicznymi kolorami, tylko ładunkiem wybuchowym.
Mat gwizdnął przez zęby, widząc wszystko oczyma wyobraźni: wybuchy w szeregach wrogów, którzy nawet nie potrafią dokładnie dostrzec ich źródła. Paskudna rzecz. Jej wartość bojowa równała się posiadaniu w swoich szeregach Aes Sedai lub tych Asha'manów. Większa. Aes Sedai mogły używać Mocy jako broni tylko wtedy, gdy znalazły się w bezpośrednim niebezpieczeństwie, a choć słyszał plotki o setkach Asha'manów, wiadomo, że plotki rosły wraz z każdym powtórzeniem. Poza tym, jeżeli przyjąć, że Asha'mani są jak Aes Sedai, z pewnością zaraz sami będą chcieli podejmować decyzje taktyczne i wkrótce decydowaliby o przebiegu bitwy. Jego myśli same zaczęły szukać dalszych zastosowań dla broni Aludry i niemal od razu natrafił na poważny problem. Wszelka przewaga znikała, gdy wróg nadchodził z niewłaściwej strony albo znalazł się na tyłach, a ponieważ do poruszania tych rzeczy potrzebny byłby dźwig...
- Te tuleje miotające z brązu...
- Smoki - ucięła. - Z tulei miotających wykwitają nocne kwiaty, które cieszą oczy. Postanowiłam, że będę nazywać je smokami, Seanchanie zawyją, gdy ugryzie ich mój smok - mówiła tonem ponurym niczym przygniatający kamień.
- Dobrze, te smoki. Jakkolwiek je nazwiesz, będą ciężkie i trudne w transporcie. Czy możesz osadzić je na kołach? Jak wozy lub taczki? Czy konie będą w stanie je uciągnąć?
Znowu się zaśmiała.
- Miło widzieć, że masz coś więcej niż milutką buzię. - Wspięła się trzy stopnie po składanej drabinie, dzięki czemu talię miała na wysokości wylotu tuby miotającej, a potem upuściła nocny kwiat do środka, lontem na dół. Wsunął się odrobinę i znieruchomiał niczym wykwit na szczycie tulei. - Podaj mi to - poprosiła, wskazując na tyczkę o rozmiarach długiej pałki. Podał jej, a wtedy uniosła ją w górę i posługując się skórzaną nakładką na jednym z końców, upchnęła nocny kwiat głębiej. Wyraźnie wymagało to pewnego wysiłku. - Sporządziłam już plany smoczych wózków. Do pociągnięcia jednego wystarczą z łatwością cztery konie, poradzą sobie też z drugim wózkiem, na którym będą jaja. A nie nocne kwiaty. Smocze jaja. Rozumiesz, długo myślałam nad tym, do czego można wykorzystać moje smoki, a nie tylko nad tym, jak je zrobić. - Wyciągnęła stempel z tulei, zeszła na dół i wzięła do ręki latarnię. - Chodź. Muszę sprawić, aby niebo odrobinę zakwitło, a potem chcę jeść i do łóżka.
Tuż za płócienną ścianą znajdował się drewniany stojak pełen bardziej osobliwych utensyliów: rozwidlony pręt, długie szczypce, które stojąc na sztorc, byłyby wyższe od Mata, i wiele innych niezrozumiałych instrumentów; wszystkie były wykonane z drewna. Postawiła latarnię na ziemi, odłożyła zakończony skórą stempel na właściwe miejsce na stojaku, wzięła z półki drewnianą szkatułkę.
- Podejrzewam, że bardzo chciałbyś się dowiedzieć, jak robić sekretne prochy, tak? Cóż, obiecałam. Teraz Gildia to ja - dodała gorzko, otwierając wieko. Szkatułka też była co najmniej dziwna: lity kawałek drewna z nawierconymi od wewnątrz otworami, każdy z nich był zaczopowany małą zatyczką, patyczkiem. Wyjęła jedną i zamknęła wieko. - Ja decyduję o tym, co jest sekretem.
- Lepiej... chcę, żebyś pojechała ze mną. Znam kogoś, kto będzie szczęśliwy, mogąc sfinansować tyle twoich smoków, ile sobie tylko zażyczysz. On może skłonić wszystkich ludwisarzy od Andoru do Łzy, żeby przestali odlewać dzwony i zaczęli odlewać smoki. - Mimo iż starannie unikał mienia Randa, kolory zawirowały mu przed oczyma i na moment wyłonił się z nich Rand... dzięki Światłości, całkowicie ubrany... w pokoju wyłożonym boazerią rozmawiał przy lampie z Loialem. Byli tam też inni ludzie, ale wizja uwydatniała Randa, poza tym rozwiała się tak szybko, że Mat nie zdążył zobaczyć, kim byli tamci. Nie miał wątpliwości, że to, co widział, działo się naprawdę, niezależnie jak wydawało się to niemożliwe. Dobrze byłoby znów zobaczyć Loiala, ale, żeby sczezł, chciał mieć głowę wreszcie wolną od tych obrazów! - A jeżeli on nie będzie zainteresowany - barwy zawirowały znów, ale tym razem oparł się ich hipnotycznej mocy i po chwili zniknęły - sam zapłacę za jakieś sto wózków. W każdym razie opłacę ich wiele.
Legion nie uniknie poważnych starć z Seanchanami i pewnie też z trollokami. A Mat będzie na miejscu. Nie było innej możliwości. Choćby się wykręcał ze wszystkich sił, ten przeklęty ta'veren tak wszystko ustawi, że znajdzie się w samym przeklętym centrum wydarzeń. Tak więc gotów był rozdawać złoto jak miedziaki, jeżeli dzięki temu pozabija wrogów, zanim podejdą na tyle blisko, by podziurawić mu skórę.
Aludra przekrzywiła głowę, zacisnęła różane usta.
- Kim jest ten możny człowiek?
- To musi pozostać między nami. Thom i Juilin wiedzą, Egeanin i Domon wiedzą, wiedzą Aes Sedai, a przynajmniej Teslyn i Joline, poza tym Vanin i Czerwonoręcy, ale nikt inny i chcę, żeby tak zostało. - Krew i krwawe popioły, zbyt wielu już wiedziało. Zaczekał na jej krótkie skinienie głowy, po czym powiedział: - Smok Odrodzony. - Kolory zawirowały i mimo wysiłków, jakie wkładał w odzyskanie panowania nad sobą, przez mgnienie zobaczył znowu Randa i Loiala. To nie będzie takie łatwe, jak się zdawało.
- Znasz Smoka Odrodzonego - powiedziała z powątpiewaniem.
- Wychowaliśmy się w tej samej wiosce - odwarknął, już zmagając się z kolorowymi wizjami. Tym razem omalże nie skrzepły w obraz, nim zniknęły. - Jeżeli mi nie wierzysz, spytaj Teslyn i Joline. Zapytaj Thoma. Ale na osobności. Tajemnica, pamiętasz?
- Gildia była całym moim życiem, odkąd przestałam być dziewczynką. - Potarła jeden patyczek o bok szkatułki i rozjarzył się płomieniem! Zapachniało siarką. - Teraz moim życiem są smoki. Smoki i zemsta na Seanchanach. - Pochyliła się i przytknęła płonący koniec do ciemnego lontu, który znikał za płócienną ścianą. Gdy tylko udało jej się go rozpalić, potrząsała patyczkiem, aż płomień zgasł, potem upuściła na ziemię. Wśród trzaskającego posykiwania płomień pomknął po loncie. - Sądzę, że ci wierzę. - Wyciągnęła wolną dłoń. - Kiedy odjedziesz, pojadę z tobą. A ty pomożesz mi zrobić mnóstwo smoków.
Kiedy ściskał jej dłoń, przez moment pewien był, że kości zatrzymały się... ale ułamek sekundy później potoczyły się znowu. Pewnie igraszki wyobraźni. Choć umowa z Aludrą może pomóc Legionowi, a pewnie też Matowi Cauthonowi, utrzymać się przy życiu, trudno widzieć w niej epokowe wydarzenie. Nikt za niego tych bitew nie stoczy, a niezależnie jak dokładnie wszystko było zaplanowane, jak dobrze wyszkoleni ludzie, szczęście też grało swą rolę, szczęście i pech, nawet w jego przypadku. Smoki tego nie zmienią. Czy wcześniej kości toczyły się z aż tak głośnym turkotem? Raczej nie, ale skąd miał wiedzieć? Nigdy wcześniej nie zwalniały, żeby się potem zupełnie nie zatrzymać. Wszystko to igraszki wyobrźni, nic innego.
Wewnątrz wydzielonego obszaru rozległo się głuche łupnięcie i nad płócienną zasłoną uniósł się gryzący dym. Chwilę później w ciemnościach nad Runnieńskim Brodem rozkwitł nocny kwiat, wielkim kłączem czerwonych i zielonych barw... Potem rozkwitał jeszcze nieraz w jego snach, zarówno tej nocy, jak podczas wielu, które miały nadejść, rozkwitał wśród szarżującej kawalerii i lasów pik, zmieniał ciało w miazgę, rozrywał kamień. Później, w swoich snach próbował ująć w dłonie barwny kwiat, ograniczyć siłę jego wybuchu, ale on i tak spadał niekończącym się strumieniem ognia na setki bitewnych pól. W swoich snach opłakiwał śmierć i zniszczenie. I czasami wydawało mu się, że w grzechocie toczących się kości słyszy śmiech. Nie swój własny, lecz śmiech Czarnego.
Następnego ranka, kiedy słońce ledwie sięgnęło promieniami ku bezchmurnemu niebu, siedział na stopniach zielonego wozu, delikatnie strugając drzewce łuku ostrym nożem - trzeba było zachować wielką ostrożność, najwyższą delikatność, ponieważ niebaczny ruch ostrza mógł zniszczyć całą pracę - kiedy zza jego pleców wyszła Egeanin z Domonem. Dziwne, ale ubrali się szczególnie starannie, włożyli chyba najlepsze swoje rzeczy. Nie tylko on kupował materiały w Juradorze, ale nawet niekuszone złotem Mata szwaczki długo mozoliły się z szyciem dla Domona i Egeanin. Błękitnooka Seanchanka miała na sobie jasnozieloną suknię, pokrytą wzdłuż rękawów i wokół wysokiego karczka gęstym haftem białych i żółtych drobnych kwiatów. Kwiecista szarfa utrzymywała na głowie czarną perukę. Domon sprawiał nadzwyczaj dziwne wrażenie z krótko przystrzyżonymi włosami i tą illiańską brodą, która pozostawiała odsłoniętą górną wargę, wyszczotkował znoszony, brązowy kaftan tak, że sprawiał wrażenie prawie schludnego. Bez słowa, w pośpiechu przecisnęli się obok Mata, a ten szybko o nich zapomniał, aż pojawili się godzinę później i poinformowali, że byli w wiosce i Matka Darvale dała im ślub.
Z wrażenia zagapił się na nich jak głupi. Surowa twarz Egeanin i jej ostre wejrzenie dawały dobre pojęcie na temat jej charakteru. Co podkusiło Domona, że się z nią ożenił? Równie dobrze wybranką mogła zostać dzika niedźwiedzica. W końcu zdał sobie sprawę, że Illianin zaczyna nań źle spoglądać, pospiesznie powstał więc i ukłonił się w miarę przyzwoicie znad drzewca łuku.
- Gratulacje, panie Domon. Gratulacje, pani Domon. Niech Światłość was oboje oświeca. - Co jeszcze mógł powiedzieć?
Domonowi wciąż jednak źle patrzyło z oczu, jakby słyszał myśli Mata, a Egeanin parsknęła.
- Mam na imię Leilwin Bez Łodzi, Cauthon - powiedziała rozwlekłym akcentem. - To jest imię, które mi nadano, i imię, z którym umrę. I jest to dobre imię, ponieważ dzięki niemu podjęłam wreszcie decyzję, którą powinnam podjąć całe tygodnie temu. - Zmarszczyła brwi i spojrzała z ukosa na Domona. - Rozumiesz, dlaczego nie mogłam przyjąć twojego nazwiska, prawda, Bayle?
- Nie, kochanie - grzecznie odrzekł Domon, kładąc potężną dłoń na jej ramieniu - ale wezmę cię z takim imieniem, jakie życzysz sobie nosić, dopóki będziesz chciała być moją żoną. Mówiłem ci. - Uśmiechnęła się i dłonią przykryła jego dłoń, co z kolei wywołało uśmiech na jego twarzy. Światłości, zachowywali się koszmarnie. Jeżeli małżeństwo sprawia, że mężczyzna zaczyna się uśmiechać tak słodko i lepko... Cóż, Mata Cauthona to nie dotyczyło. Mat Cauthon może i był właściwie już poślubiony, ale nigdy nie zrobi z siebie takiego idioty.
I w taki sposób skończył w namiocie tureckim w zielone paski, niezbyt zresztą wielkim, który należał do pary szczupłych braci Domani, połykaczy ognia i mieczy. Nawet Thom przyznawał, że Balat i Abar byli dobrzy, lubili ich też inni artyści, dlatego znalezienie im miejsca do spania było łatwe, niemniej namiot kosztował go tyle co wóz! Wszyscy wiedzieli, że może sobie pozwolić na szastanie złotem, i ci dwaj, kiedy próbował się targować, po prostu wzdychali nad swoim przytulnym domkiem. Cóż, panna młoda i pan młody potrzebowali prywatności, a on chętnie im ją ofiarowywał, jeśli dzięki temu mógł uniknąć przyglądania się, jak z maślanymi oczyma kleją się do siebie. Poza tym męczyło go już to spanie na podłodze. W namiocie będzie miał przynajmniej własne polowe łóżko na każdą noc - choć wąskie i twarde, to naprawdę lepsze niż deski - a ponieważ miał mieszkać sam, miejsca było więcej niż w wozie, nawet po wniesieniu wszystkich rzeczy i spakowaniu ich w dwu wielkich kufrach. Miał też własną umywalnię, dość stabilne krzesło z drabinkowym oparciem, mocny stołek, stół z blatem, na którym mieścił się talerz i kubek, wreszcie parę przyzwoitych, mosiężnych lamp. Skrzynię ze złotem zostawił w zielonym wozie. Tylko ślepy głupiec próbowałby obrabować Domona. Tylko szaleniec próbowałby coś ukraść Egeanin. Leilwin, jeśli się upiera, choć wciąż był przekonany, że w końcu pójdzie po rozum do głowy. Po pierwszej nocy, którą spędził w swoim namiocie obok wozu Aes Sedai, podczas której prawie cały czas ziębił go medalion, kazał rozbić go przed wejściem do wozu Tuon, poniekąd metodą faktów dokonanych - Czerwonoręcy wznieśli go, zanim ktoś inny zgłosił prawo do wolnej przestrzeni.
- Mianowałeś się teraz moim strażnikiem? - zapytała dość chłodno Tuon, gdy po raz pierwszy zobaczyła namiot.
- Nie - odparł. - Po prostu mam nadzieję, że w ten sposób będę cię mógł częściej widywać. - Była to najczystsza w Światłości prawda, przynajmniej po części, gdyż chęć znalezienia się jak najdalej od Aes Sedai też odgrywała rolę, niemniej ta kobieta pogroziła Selucii palcem, a potem obie dostały ataku niepowstrzymanego chichotu. Dopiero po jakimś czasie doszły do siebie i zniknęły za spłowiałymi purpurowymi drzwiami wozu z godnością właściwą królewskim procesjom. Kobiety!
Nieczęsto miewał namiot wyłącznie dla siebie. Po śmierci Naleseana przyjął Lopina na służącego i przysadzisty Tairenianin o kwadratowej twarzy i brodzie spływającej prawie na pierś, coraz to zaglądał, by pochylić łysiejącą głowę i zapytać, czy „mój pan" nie ma ochoty na wino, herbatę lub talerz kandyzowanych fig, które zdobył gdzieś jakimś sobie tylko znanym sposobem. Lopin był nadzwyczaj dumny z umiejętności wyszperania delikatesów tam, gdzie warunki z pozoru były zdecydowanie ascetyczne. Innymi razy zabierał się do przeglądania skrzyń z ubraniami, sprawdzając, co wymaga zacerowania, czyszczenia, prasowania. I zawsze okazywało się, że jest coś takiego, choć zdaniem Mata wszystko było w najlepszym porządku. Towarzyszył mu często Nerim, Cairhienianin, chudy, siwy i melancholijny służący Talmanesa, głównie pewnie dlatego, że się nudził. Mat nie potrafił pojąć, jak może nudzić się ktoś, kto nie ma nic do roboty. Nerim raczył go niekończącymi się biadoleniami na temat tego, jak kiepsko musi się dziać osamotnionemu Talmanesowi, ponurymi spekulacjami, że zapewne już przyjął na jego miejsce kogoś innego - ostatecznie gotów był walczyć z Lopinem o swój udział w czyszczeniu i naprawie odzieży. Chciał nawet uzyskać formalne pozwolenie na regularne pastowanie butów Mata!
Noal wpadał, żeby snuć swe historie, Olver na grę w kamienie albo węże i lisy, oczywiście w chwilach, gdy nie grał z Tuon. Thom też nie miał nic przeciwko partyjce kamieni, jak też dzieleniu się plotkami, które zbierał w przydrożnych miasteczkach i wsiach; przedstawiając co smaczniejsze kawałki, podkręcał z lubością długiego wąsa. Juilin składał własne raporty, zawsze towarzyszyła mu Amathera. Z tymi swoimi usteczkami w kształcie pąka róży dawna Panarch Tarabonu była dostatecznie śliczna, aby Mat rozumiał zainteresowanie łowcy złodziei. Ona zaś trzymała Juilina pod ramię w sposób, który nasuwał przekonanie, że podziela jego uczucia, tyle że jej wielkie oczy zawsze zerkały lękliwie ku wozowi Tuon, nawet jeśli byli w namiocie Mata, a Tarabonianin musiał się bardzo starać, aby na widok Wysokiej Lady i Selucii nie próbowała klękać i wciskać twarz w ziemię. Wobec Egeanin zachowywała się podobnie, a Bethamin i Seta też wzbudzały w niej analogiczne odruchy. Mając na względzie, że Amathera była da'covale tylko przez kilka miesięcy, Mat na widok tego, co z nią zrobiono, czuł przeszywające dreszcze. Tuon przecież nie mogła sobie wyobrażać, że po ślubie uczyni zeń da'covale? A może?
Szybko musiał zakazać im znoszenia plotek o Randzie. Zmagania z wirującymi w głowie barwami pochłaniały zbyt wiele wysiłku, poza tym nie zawsze kończyły się powodzeniem. Czasami się udawało, ale nierzadko widywał mgnienia Randa i Min, którzy chyba zajmowali się czymś strasznym. Poza tym plotki zawsze były do siebie podobne. Smok Odrodzony nie żył, zabity przez Aes Sedai, przez Asha'manów, przez Seanchan, dziesiątki innych asasynów. Nie, ukrywał się, w tajemnicy gromadził armię, robił takie czy inne głupstwa, których natura zmieniała się wraz z każdą wioską czy wręcz gospodą. Pewne było tylko to, że Randa nie było już w Cairhien i nikt nie miał pojęcia, gdzie przebywa. Smok Odrodzony zniknął.
Zdumiewało tylko, że tak wielu altarańskich chłopów i wieśniaków do tego stopnia się tym faktem przejmowało, kupcy też o niczym innym właściwie nie mówili, podobnie pracujący dla nich mężczyźni i kobiety. Nikt z nich nic nie wiedział o Smoku Odrodzonym, prócz zasłyszanych po drodze plotek, niemniej jego zniknięcie przerażało ich nie na żarty. W tej kwestii Thom i Juilin byli zgodni, przynajmniej do czasu aż im zakazał poruszania tematu. Jeżeli Smok Odrodzony zginął, cóż pocznie bez niego świat? Takie pytanie zadawali sobie ludzie co ranka nad śniadaniem i co wieczór nad piwem, zapewne również w łóżku przed zaśnięciem. Mat mógł ich uspokoić, że Rand żyje - te przeklęte wizje nie zostawiały najmniejszych wątpliwości - ale bezstronne uzasadnienie subiektywnej pewności było zupełnie inną sprawą. Nawet Thom i Juilin nie bardzo wierzyli w migoczące barwami obrazy. Kupcy - i nie tylko oni - uznaliby go za wariata. A gdyby nawet uwierzyli, dołączyliby jego opowieść do swoich plotek, co tylko zwiększyłoby prawdopodobieństwo sprowadzenia mu na głowę Seanchan. A jemu nie zależało na niczym innym jak tylko na tym, żeby te przeklęte kolory zniknęły mu sprzed oczu.
Od kiedy przeprowadził się do namiotu, artyści i pracownicy widowiska zaczęli mu się osobliwie przyglądać. Nic dziwnego. Najpierw rzekomo uciekł z Egeanin - Leilwin, skoro się upierała - Domon miał być jej służącym, teraz ona wyszła za Domona, a Mata całkiem wyrzucili z wozu. Niektórzy uznawali, że dostał, na co zasłużył, uganiając się za Tuon, zaskakująco wielu wszakże okazywało mu współczucie. Mężczyźni ubolewali nad niestałością kobiet - oczywiście wtedy, gdy żadnych kobiet nie było w pobliżu - parę wolnych kobiet: akrobatki i szwaczki, zaczęło mu się przyglądać podejrzanie ciepłym wzrokiem. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że rzucały mu powłóczyste spojrzenia w obecności Tuon. Za pierwszym razem, gdy miało to miejsce, był tak zaskoczony, że zamarł z wybałuszonymi oczami. I jeszcze na dodatek Tuon dostrzegła w tym zabawny motyw! A może tylko chciała sprawiać takie wrażenie. Tylko głupiec sądził, iż wie, o czym kobieta myśli, ponieważ na jej twarzy widnieje uśmiech.
Wciąż jadał u niej południowe posiłki, gdy nie znajdowali się w drodze, a na wieczorne rozgrywki w kamienie zaczął pojawiać się wcześniej, a zatem wtedy również musiała go karmić. Między Światłością a prawdą, jeżeli kobieta karmiła kogoś regularnie, była już w polowie zdobyta. To znaczy, obiadował u niej, kiedy wpuszczała go do wozu. Pewnego wieczoru przekonał się, że rygiel jest zasunięty i w żaden sposób nie potrafił namówić ani jej, ani Selucii, aby otworzyła drzwi. Dowiedział się tylko tyle, że za dnia ptak wpadł do środka, co stanowiło nadzwyczaj ponury omen, i chcąc odczynić zło, obie musiały spędzić całą noc na modlitwach i kontemplacji. Połową ich życia rządziły z pozoru najdziwniejsze przesądy. Na widok poszarpanej sieci pajęczej albo Tuon, albo Selucia wykonywały dziwne znaki dłońmi, a jak mu wyjaśniła ta pierwsza, całkiem na poważnie, usunięcie sieci bez uprzedniego przepłoszenia pająka oznaczało śmierć bliskiej osoby w ciągu miesiąca. Z wielokrotnie kołujących na niebie ptasich stad wróżyły burzę; można też było postawić palec na drodze mrówczych wędrówek, policzyć czas, jakiego mrówki potrzebowały, żeby znowu stworzyć ciągłą kolumnę i na podstawie tego przepowiedzieć, ile zostało jeszcze dni dobrej pogody - rzadko się to sprawdzało, ale co z tego? Cóż, trzy dni po ptasich wróżbach faktycznie spadł deszcz - na dodatek chodziło o wrony - ale po burzy nie było śladu, tylko szary, dżdżysty dzień.
- Najwyraźniej Selucia źle policzyła mrówki - wyjaśniła Tuon, kładąc kamień na planszy i racząc Mata widokiem przedziwnego, ale cudownie wdzięcznego łuku swych palców. Odziana w białą bluzkę i rozcięte spódnice Selucia, która spoglądała jej przez ramię, tylko skinęła głową. Zwyczajowo na krótkich włosach o barwie starego złota miała szarfę, noszoną nawet pod dachem, tym razem z czerwono-złotego jedwabiu. Tuon odziana była w brokatowy, błękitny jedwab, kamizelkę dziwnego kroju, skrywającą jej biodra, i rozcięte spódnice tak wąskie, że wyglądały jak szerokie spodnie. Sporo czasu spędzała, szczegółowo instruując szwaczkę, jak ma pracować, a efekt tej pracy rzadko przypominał cokolwiek, co widział wcześniej. Podejrzewał, że wszystko było szyte na modłę Seanchan, niemniej miała też kilka spódnic do konnej jazdy, w których wychodziła na zewnątrz i które nie przyciągały niczyjego spojrzenia. Deszcz stukał delikatnie o dach wozu. - Najwyraźniej ptasi przekaz zakłóciły informacje uzyskane od mrówek. To nigdy nie jest takie proste Zabaweczko. Musisz się tego nauczyć. Nie chcę, żebyś pozostał ignorantem. - Mat pokiwał głową, jakby rozumiał, o co jej chodzi, i umieścił na planszy czarny kamień. A ona przesądem nazywała niepokój, jaki ogarniał go na widok kruków i wron! Zawsze jednak warto wiedzieć, kiedy zmilczeć w obecności kobiet. Do mężczyzn też się to odnosiło, ale przede wszystkim do kobiet. Bez większych problemów można było zgadnąć, od czego mężczyźnie rozgorzeją oczy.
Rozmowy z nią bywały niebezpieczne z innych jeszcze względów.
- Co wiesz o Smoku Odrodzonym? - zapytała któregoś wieczoru.
Zakrztusił się winem, a wirujące przed oczyma kolory, rozpłynęły się w ataku kaszlu. Wino zresztą smakowało jak ocet, jednak nawet Nerim miał ostatnio kłopoty ze znalezieniem dobrego trunku.
- Cóż, jest Smokiem Odrodzonym - powiedział, gdy doszedł do siebie, ocierając grzbietem dłoni wino z brody. Na moment stanął mu przed oczyma Rand: jadł posiłek przy wielkim stole z ciemnego drewna. - Co jeszcze można tu wiedzieć?
Selucia wdzięcznie napełniła mu pucharek.
- Dużo. Po pierwsze, zanim stoczy Tarmon Gai'don musi uklęknąć przed Kryształowym Tronem. Proroctwa są w tej sprawie zupełnie jednoznaczne, a ja jeszcze nawet nie wiem, gdzie on przebywa. Podejrzewam natomiast, że sprawa z każdą chwilą jest coraz bardziej nagląca, jeśli to on zadął w Róg Valere.
- Róg Valere? - zapytał słabym głosem. Niby co Proroctwa mówiły? - A więc został odnaleziony?
- Musiał zostać odnaleziony, nieprawdaż, skoro dobyty został z niego ton? - ucięła sucho, na ile to oczywiście było możliwe przy jej akcencie. - Widziałam raporty z miejsca, gdzie zadęto w Róg, z miejsca zwanego Falme, i wszystkie one były niepokojące. Nadzwyczaj niepokojące. Znalezienie tego, który zadął w Róg, czy był to mężczyzna, czy kobieta, może okazać się równie ważne jak znalezienie Smoka Odrodzonego. Masz zamiar grać tym kamieniem czy nie, Zabaweczko? - Zagrał tym kamieniem, ale równocześnie był tak wstrząśnięty, że barwy wirowały mu przed oczyma, nie układając się w żaden obraz. Po prawdzie, to ledwie był w stanie wykombinować swój następny ruch, mimo że na planszy ewidentnie miał przewagę. - Ostatnie twoje ruchy to same błędy - zauważyła Tuon, spod zmarszczonych brwi spoglądając na planszę, w tej chwili już podzieloną równo na pola kontrolowane przez białe i czarne. Praktycznie rzecz biorąc widział, jak próbuje rozszyfrować to, o czym mówili na początku tej nieszczęsnej gry. Rozmowa z nią była niczym wędrówka po kruszącej się grani stromego urwiska. Jeden zły krok i Mat Cauthon jest równie martwy, co zeszłoroczna baranina. Tyle że musiał iść po tej grani. Nie miał cholernego wyboru. Poza tym, bawiło go to. Do pewnego stopnia. Im więcej spędzał z nią czasu, tym więcej miał okazji, aby ta twarz w kształcie serca wryła mu się w pamięć i potem pojawiała, gdy tylko przymknął powieki. I wciąż z przodu czyhał ten jeden błędny krok. Widział prawie, jak się wreszcie potyka.
Przez kilka dni po tym, jak ofiarował jej wiązankę jedwabnych kwiatów, nie kupował żadnych prezentów. Wydawało się, że wyczuwa u niej delikatną nutę rozczarowania, kiedy tak przychodził z pustymi rękami. Wreszcie, cztery dni po wyjeździe z Juradoru, w chwili gdy słońce łypało znad horyzontu ku prawie bezchmurnemu niebu, poprosił ją i Selucie o opuszczenie purpurowego wozu. Cóż, zależało mu tylko na obecności Tuon, lecz próby rozdzielenia ich odnosiły zazwyczaj taki sam skutek jak próba rozdzielenia kogoś z jego cieniem. Natychmiast wspomniał o tym, niby żartem, one z jakiegoś powodu demonstracyjnie pominęły rzecz milczeniem. Dobrze było wiedzieć, że Tuon normalnie potrafi śmiać się z żartów, ponieważ czasami sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie miała poczucia humoru. Selucia, owinięta ściśle płaszczem z ciemnozielonej wełny, z kapturem naciągniętym na głowę i skrywającym czerwoną szarfę, spojrzała na niego podejrzliwie, w tym wszakże nie było nic osobliwego, zawsze tak patrzyła. Tuon nigdy nie kryła włosów pod chustką, jej osobliwe, czarne włosy kaptur niebieskiego płaszcza osłaniał w wystarczający sposób.
- Zamknij oczy, Skarbie - powiedział. - Mam dla ciebie niespodziankę.
- Uwielbiam niespodzianki - odrzekła, kryjąc swe wielkie oczy za osłoną dłoni. Przez chwilę uśmiechała się w oczekiwaniu, tylko chwilę, niestety. - Niektóre niespodzianki, Zabaweczko - zabrzmiał w tym ostrzegawczy ton. Selucia stała zaś niewzruszenie u jej boku i choć wyglądała na całkowicie spokojną, coś mu mówiło, że jest napięta jak kot przed skokiem. Podejrzewał, że ona nienawidzi niespodzianek.
- Zaczekaj tutaj - nakazał, a potem obszedł purpurowy wóz. Wrócił, prowadząc za uzdy Oczko i brzytwę, okiełznane i osiodłane. Klacz stąpała skocznie, ciesząc się z wolności. - Możesz otworzyć oczy. Myślę, że wybierzemy się na przejażdżkę. - Mieli przed sobą ładnych kilka godzin, wnioskując z ruchu wśród wozów, widowisko mogło być całkowicie opuszczone. Tylko z paru metalowych kominów snuły się smużki dymu. - Jest twoja - dodał i zesztywniał, a słowa uwięzły mu w gardle. Tym razem nie mógł się mylić. Podarował jej konia i znienacka turkot toczących się w głowie kości ścichł. Nie zwolniły, teraz był już pewien. Po prostu chodziło o więcej niż jeden komplet. Jedne kości zatrzymały się, gdy zawarł umowę z Aludrą, następne, kiedy podarował Tuon klacz. To samo w sobie było dziwne. Jakiż wpływ na jego los mógł mieć taki podarunek? Niemniej, na Światłość, już źle było gdy musiał się przejmować ostrzeżeniem jednego kompletu kości. Ile wciąż toczyło się w jego głowie? Ile decydujących momentów życia miał przed sobą? Tuon natychmiast podeszła do brzytwy i cała w uśmiechach obejrzała zwierzę, równie dokładnie jak wcześniej on. W końcu dla zabawy ujeżdżała konie, nieprawdaż? Konie i damane, niech się Światłość nad nią zlituje. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Selucia obserwuje go badawczo, a jej twarz stanowi nieprzeniknioną maskę. Przez konia czy dlatego że stanął jak słup? - To jest brzytwa - podkreślił, gładząc szeroki nos Oczka. Wałach ostatnio dużo biegał, ale nastrój brzytwy i jemu się udzielił. - Szlachta Domani kocha się w brzytwach, jest więc nadzwyczaj mało prawdopodobne, że zobaczysz jakąś poza Arad Doman. Jakie dasz jej imię?
- Dawanie imienia koniowi, na którym się jeszcze nie jechało, przynosi pecha - odrzekła Tuon, biorąc od niego wodze. Jej twarz jaśniała. W wielkich oczach płonął blask. - To znakomite zwierzę, Zabaweczko. Wspaniały dar. Albo masz takie dobre oko, albo niesamowite szczęście.
- Mam dobre oko, Skarbie - powtórzył ostrożnie. Wydawała się tak bardzo zadowolona, że trudno było to wytłumaczyć samą jakością brzytwy.
- Skoro tak mówisz. Gdzie jest wierzchowiec Selucii?
No, cóż. Warto było spróbować. Lecz bystry mężczyzna obstawiał różne wyniki gry, tak więc wystarczył jeden ostry gwizd i już Metwyn biegł z osiodłanym tarantowatym. Mat zignorował szeroki uśmiech, który rozciął bladą twarz tamtego. Czerwonoręki z Cairhien był pewien, że Matowi nie uda się zostawić Selucii, mógł się chociaż teraz nie naigawać. W opinii Mata tarantowaty wałach miał jakieś dziesięć lat i był dostatecznie łagodny dla Selucii - wedle jego wspomnień pokojówki dam rzadko kiedy bywały dobrymi jeźdźcami - ale kobieta obejrzała zwierzę równie skrupulatnie jak wcześniej Tuon swoje. A kiedy skończyła, obrzuciła Mata spojrzeniem, które jednoznacznie mówiło, że pojedzie na nim, aby nie robić z igły widły, niemniej jej zdaniem zdecydowanie nie jest pozbawiony wad. Kobiety potrafiły wiele przekazać pojedynczym spojrzeniem.
Kiedy opuścili pole, na którym koczowało widowisko, Tuon puściła konia stępa po drodze, potem truchtem, wreszcie kłusem. Nawierzchnię stanowiła tutaj ubita, żółta glina, wysadzana starymi brukowcami. Dobrze podkutemu koniowi nie powinna sprawiać kłopotów, a on zadbał, by brzytwę ponownie podkuto. Mat na Oczku dorównywał kroku Tuon, głównie po to, by móc się cieszyć oglądaniem uśmiechu na jej twarzy. Kiedy Tuon się cieszyła, surowy sędzia gdzieś znikał, a jej oblicze lśniło czystą rozkoszą. Tyle że oglądanie jej wcale nie było takie proste, ponieważ Selucia starała się jechać między nimi. Słomianowłosa była naprawdę wytrawną przyzwoitką, a sądząc po rzucanych z ukosa spojrzeniach i drobnych uśmieszkach, ogromną przyjemność sprawiło jej psucie mu szyków.
Z początku mieli drogę tylko dla siebie, wyjąwszy może parę wozów drabiniastych, ale po chwili pojawił się przed nimi tabor Druciarzy - kolumna krzykliwie pomalowanych wozów pełzła powoli na południe, towarzyszyły jej wielkie psy. Te psy stanowiły jedyną ochronę Druciarzy. Jadący na czele woźnica w wehikule pomalowanym czerwienią dorównującą wściekłością barwie kaftanów Luki, na dodatek obrzeżoną żółcią i podkreśloną żółcią i zielenią kół, na poły uniósł się w koźle, żeby spojrzeć w stronę Mata, a potem usiadł mówiąc coś do jadącej obok kobiety. Bez wątpienia donosił o uspokajającej obecności dwu kobiet. Druciarze z konieczności byli ostrożną gromadką. Cały tabor pognałby konie i uciekł przed pojedynczym mężczyzną, gdyby woźnica doszedł do wniosku, że ten stanowi zagrożenie.
Mijając wóz, Mat skinął tamtemu głową. Kaftan szczupłego, siwowłosego mężczyzny był równie zielony co koła jego wozu, a suknia żony była we wszystkich odcieniach błękitu - większość znakomicie nadawałby się dla artystów widowiska. Siwowłosy uniósł dłoń, żeby odpowiedzieć na pozdrowienie...
I wtedy Tuon znienacka zawróciła brzytwę i pogalopowała ku drzewom; poły płaszcza tylko powiewały jej za plecami. W jednej chwili Selucia puściła swego wałacha za nią. Przytrzymując ręką kapelusz, Mat zawrócił Oczko i ruszył ich śladem. Na wozach podniosły się okrzyki, ale nie zwrócił na nie uwagi. Widział tylko Tuon przed sobą. Gorączkowo zastanawiał się, o co jej chodzi. Z pewnością nie o ucieczkę, dałby sobie rękę uciąć. Najprawdopodobniej tylko droczyła się z nim, chciała zobaczyć, jak wyrywa sobie włosy z głowy. Jeśli tak, istniały wszelkie szanse, że jej się uda.
Oczko szybko dogonił tarantowatego i zostawił z tyłu nachmurzoną Selucię, smagającą wodzami kark swego wierzchowca, lecz dystans do Tuon i brzytwy nie zmniejszał się, a wkrótce pofałdowany teren przeszedł w niskie wzgórza. Spod kopyt obu koni podrywały się stadka przestraszonych ptaków, szare gołębie i nakrapiane brązowo przepiórki, czasami nastroszony, brązowy cietrzew. Jeśli klacz się wystraszy, wszystko może skończyć się katastrofą. Najlepiej wyszkolony koń może się potknąć i przewrócić, kiedy spod kopyta wyskoczy mu ptak. Co gorsza, Tuon pędziła jak szalona, nie zwalniając, skręcając tylko wtedy, gdy zarośla robiły się zbyt gęste, przeskakując drzewa zwalone przez dawne burze, jakby doskonale wiedziała, co jest po drugiej stronie. Cóż, żeby dotrzymać jej kroku, sam musiał pędzić jak wariat, choć krzywił się za każdym razem, gdy Oczko przesadzał pień drzewa. Niektóre grubością niemalże dorównywały jego wzrostowi. Wbijał obcasy butów w boki wałacha, zmuszając go do szybszego biegu, choć wiedział, że Oczko gna, jak tylko może. Zbyt dobrze wybrał tę przeklętą brzytwę. Las robił się coraz gęstszy.
Równie nieoczekiwanie jak przedtem rzuciła się do szaleńczej gonitwy, Tuon ściągnęła wodze; znajdowali się ponad milę od drogi. Wokół rósł starodrzew, między pniami zostało sporo wolnej przestrzeni - czarne sosny wysokie na czterdzieści kroków i szerokie rozłożyste dęby o gałęziach chylących się ku ziemi, a potem znów podnoszących ku słońcu; można je było ciąć w poprzek na blaty stołów, przy których dwanaście osób siadłoby wygodnie. Grube pnącza porastały na poły zagrzebane w ziemi głazy kamiennej odkrywki, ale prócz nich tylko pojedyncze pędy wybijały ponad ściółkę. Pod tak wielkimi dębami nic nie było w stanie urosnąć.
- Twój koń jest lepszy, niż się z pozoru zdaje - oznajmiła ta idiotka, kiedy do niej podszedł, i poklepała klacz po szyi. Och, cała była ucieleśnieniem niewinności, po prostu miła przejażdżka. - Może faktycznie masz dobre oko. - Kaptur płaszcza zsunął się z głowy i odsłonił gęstą krótką czuprynę, lśniącą jak czarny jedwab. Zdławił w sobie pragnienie, by ją pogłaskać po głowie.
- Żebyś sczezła, takie mam dobre oko - warknął, wciskając kapelusz na głowę. Wiedział, że powinien mówić bardziej niefrasobliwie, ale głos i tak zgrzytał niczym pilnik. - Zawsze jeździsz niczym ślepa kura, ty głupia? Mogłaś skręcić klaczy kark, zanim otrzymała imię. Gorzej, sama mogłaś skręcić kark. Obiecałem, że bezpiecznie odwiozę cię do domu, i mam zamiar dotrzymać słowa. Jeżeli za każdym razem, gdy wybierzesz się na przejażdżkę, masz zamiar próbować popełnić samobójstwo, nie pozwolę ci jeździć. - Pożałował ostatnich słów, gdy tylko je wypowiedział. Mężczyzna mógłby się roześmiać w obliczu takiej groźby, jeśli się miało szczęście, ale kobieta... Teraz pozostało mu tylko czekać na jej wvbuch. Spodziewał się, że nocne kwiaty Aludry zbledną w porównaniu.
Nasunęła częściowo na głowę kaptur płaszcza. Przyjrzała mu się, przekrzywiając głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Na koniec pokiwała głową do jakichś swoich myśli.
- Dam jej na imię Akein. To znaczy "jaskółka".
Mat zamrugał. To wszystko? Żadnego wybuchu?
- Wiem. To dobre imię. Pasuje do niej. - O co jej teraz chodziło? Ta kobieta prawie nigdy nie zachowywała się w sposób, którego po niej oczekiwał.
- Co to za miejsce, Zabaweczko? - zapytała, spod zmarszczonych brwi obserwując las. - Czy może powinnam zapytać, co tu było kiedyś? Wiesz może?
O co jej chodziło, gdy pytała, co to za miejsce? To był przeklęty las, i tyle. Nagle jednak to, co wydawało się wielkim głazem po prawej stronie, stało się wielką kamienną głową, lekko przekrzywioną na bok. Kobiecą głową, uznał; te okrągłe kamyki to pewnie miały być klejnoty w jej włosach. Posąg, którego stanowiła zwieńczenie, musiał być gigantyczny. Widać było tylko piędź kamienia, a nad poziom ziemi wystawały jedynie oczy. A ta długa, biała, kamienna odkrywka, po której płożyły się korzenie dębu, to był fragment spiralnej kolumny. Teraz już wszędzie wokół dostrzegał kawałki kolumn i wielkie obrobione kamienie, które najwyraźniej wchodziły w skład wielkiej budowli, oraz kamienny miecz długi na dwie piędzi; wszystko do połowy pokrywała ziemia. Z drugiej strony, przecież ruiny miast czy posągów można było znaleźć w wielu miejscach i nawet Aes Sedai nie zawsze wiedziały, czym były niegdyś. Otworzył już usta, żeby powiedzieć, że nie wie, i wtedy między drzewami ujrzał szereg trzech wysokich wzgórz, odległych może o milę. Środkowe wzgórze miało rozszczepiony wierzchołek, jakby gładko rozcięty klinem, natomiast wzgórze po lewej miało takie dwa. I wtedy zrozumiał. Na świecie nie mogło być wiele takich rzeźb terenu.
Wzgórza nosiły miano Tancerzy, a miasto nazywało się ongiś Londaren Cor i było stolicą Eharon. Droga, którą przemierzyli, była wybrukowana i biegła przez środek miasta rozciągającego się na mile wokół. Ludzie powiadali, że mistrzostwo w obróbce kamienia, które ogirowie przynieśli do Tar Valon, wcześniej ćwiczyli w Londaren Cor. Oczywiście mieszkańcy każdego miasta ogirów twierdzili, że ich jest ładniejsze niż Tar Valon, tym samym potwierdzając probierczą wartość architektury Tar Valon. Z miasta zachował wiele wspomnień - tańce na balu w Pałacu Księżyca, wędrówki po żołnierskich tawernach, gdzie wiły się tancerki w welonach, przyglądanie się Procesji Fletów podczas Błogosławienia Mieczy - ale dysponował też wspomnieniem dotyczącym tych wzgórz, wspomnieniem mającym prawie pięćset lat, z czasów, kiedy trolloki nie zostawiły z Londaren Cor kamienia na kamieniu, a Eharon umarło w krwi i ogniu. Dlaczego Nerevan i Esandara uznali za konieczne przeprowadzenie inwazji na Shiotę, jak ten kraj się wówczas nazywał, nie miał pojęcia. Te stare wspomnienia były tylko wyrwanymi fragmentami, niezależnie jak długi okres względnego czasu obejmowało każde z nich, całość była usłana wyrwami. Nie miał pojęcia, skąd wzięły się nazwy wzgórz ani czym było Błogosławieństwo Mieczy. Pamiętał wszelako, jak był lordem Esandaranem, jak walczył wśród tych ruin, pamiętał, że miał te wzgórza przed oczyma, gdy strzała przeszyła mu gardło. Padł nie dalej niż pół mili od miejsca, gdzie teraz siedział na Oczku, tonąc we własnej krwi.
„Światłości, nienawidzę wspomnień o umieraniu" - pomyślał, a myśl ta zmieniła się w rozżarzony węgielek w mózgu. Węgielek, który jarzył się coraz mocniej. Pamiętał śmierć tych wszystkich ludzi, nie tylko jedną, ale wszystkie. Pamiętał... jak... umiera.
- Zabaweczko, źle się czujesz? - Tuon podjechała bliżej i zajrzała mu w twarz. w jej wielkich oczach zalśniło zatroskanie. - Jesteś blady jak księżyc.
- Jestem rześki jak woda w strumieniu - mruknął. Znalazła się na tyle blisko, że mógłby ją pocałować, ale nawet nie drgnął. Nie był w stanie. Myślał tak intensywnie, że już nie starczało sił na nic innego. W jakiś sposób, jedna tylko Światłość wie jaki, Eelfinn zgromadzili te wspomnienia, a potem włożyli mu je do głowy, jak jednak zdobyć wspomnienia trupa? Trupa, który zmarł w świecie ludzi, jeśli już o to chodzi. Pewien był, że po tamtej stronie poskręcanego ter'angreala w kształcie drzwi spędził nie więcej niż dziesięć minut. I przyszła mu do głowy pewna myśl, która mu się nie spodobała, ani trochę. Może Eelfinn tworzyli jakąś więź z ludźmi, którzy ich odwiedzali, więź, która pozwalała im na stworzenie kopii wszystkich wspomnień tych ludzi do momentu, aż umierali. W niektórych cudzych wspomnieniach był siwy, w innych tylko kilka lat starszy niż teraz, obejmowały też wszystkie pośrednie etapy ludzkiego życia, ale nie było nic z dzieciństwa i dorastania. Jakie były szanse na to, że napakowali mu do głowy przypadkowe fragmenty i strzępy, rzeczy, które uznali za śmieci i których się pozbyli? Tak w ogóle, co robili ze wspomnieniami? Musieli mieć jakieś powody do ich gromadzenia, inne niż tylko późniejsze rozdawanie. Nie, w ten sposób próbował uniknąć ostatecznych konkluzji, do których rozumowanie wiodło. Żeby sczezł, przeklęte lisy były teraz wewnątrz jego głowy! Nie było innego wytłumaczenia. Tylko to miało sens.
- Cóż, wyglądasz, jakbyś miał zaraz zwymiotować - powiedziała z wyrazem niesmaku na twarzy, cofając brzytwę.
- Kto w widowisku ma zioła? Ja się trochę znam...
- Wszystko ze mną dobrze, mówiłem. - Rzeczywiście, wcale go nie mdliło. Mieć te lisy w głowie, to było stokroć gorsze od kości, jakkolwiek głośno grzechotały. Czy Eelfinn patrzyli jego oczyma? Światłości, co z tym można zrobić? Wątpił, by któraś Aes Sedai potrafiła go z tego Uzdrowić, poza tym i tak by żadnej nie zaufał, gdyż oznaczało to zdjęcie z szyi lisiego łba. Nic nie można było zrobić. Będzie musiał z tym żyć. Aż jęknął na tę myśl.
W końcu przykłusowała Selucia, obrzuciła każde z nich szybkim spojrzeniem, jakby zastanawiała się, co też robili przez ten czas sami. Z drugiej strony, ona też się nie spieszyła, dając im ten czas. To dobrze wróżyło.
- Następnym razem ty możesz pojechać na tym łagodnym stworzeniu, a ja wezmę twojego wałacha - poinformowała Mata. - Wysoka Lady, ludzie z wozów idą za nami z psami. Pieszo, ale dotrą tu wkrótce. Psy nie szczekają.
- To znaczy, że psy są szkolone - powiedziała Tuon, zbierając wodze. - Konno łatwo im uciekniemy.
- Nie ma potrzeby i nie ma sensu - zapewnił je Mat. Tego powinien się spodziewać. - Ci ludzie to Druciarze, Tuatha'ani, którzy dla nikogo nie stanowią zagrożenia. Nie są zdolni do przemocy, nawet gdy ich życie jest w niebezpieczeństwie. Nie przesadzam, tak jest. Ale z pewnością widzieli, że wy dwie próbowałyście mi uciekać... tak to pewnie wyglądało w ich oczach... i że ja was ścigam. Teraz, kiedy psy podchwyciły trop, Druciarze pójdą za nami przez całą drogę do widowiska, żeby się upewnić, czy nie porwałem was i czy nie chcę wam wyrządzić krzywdy. Pojedziemy im na spotkanie i w ten sposób zaoszczędzimy czasu i trudu. - Mówił tak, ale nie chodziło mu o czas Druciarzy. Luca z pewnością nie miałby nic przeciwko, gdyby tabor Druciarzy opóźnił jego pochód, ale Mat miał.
Selucia spojrzała na niego z urazą i jej palce zamigały, Tuon tylko się roześmiała.
- Zabaweczka chce być dzisiaj dowódcą. Pozwólmy mu wydawać rozkazy i zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi. - Cholernie uprzejma.
Pojechali stępa w kierunku, skąd przyjechali - tym razem objeżdżając powalone drzewa, choć od czasu do czasu Tuon zbierała wodze, jakby miała ochotę na tor przeszkód, a potem częstowała Mata psotnym uśmiechem - i nie minęło dużo czasu, gdy zobaczyli Druciarzy, biegnących wśród drzew śladem swoich wielkich mastifów niczym szkółka motyli; pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet w jaskrawych barwach, często zestawionych w gryzące się kombinacje. Jeden z mężczyzn miał na sobie kaftan w czerwone i niebieskie pasy, do tego żółte, workowate spodnie wsadzone w wysokie do kolan buty, drugi fioletowy kaftan do czerwonych spodni, bywało też gorzej. Niektóre kobiety miały suknie w paski mieniące się tyloma kolorami, ile tylko istniało, a nawet takimi, dla których Mat nie znajdował nazwy, inne zaś spódnice i bluzki w rozmaitych odcieniach kolorystycznych i równie gryzące się co męskie kaftany oraz spodnie. Kilka wdziało też szale, chyba wyłącznie po to, by dodać kolejne barwy do opętańczej mieszaniny. Wyjąwszy siwowłosego mężczyznę, który prowadził tabor, pozostali wydawali się nawet nie w średnim wieku. Siwowłosy musiał być Poszukiwaczem, przewodnikiem karawany. Mat zsiadł z konia, Tuon i Selucia po chwili wahania poszły za jego przykładem.
Na ten widok Druciarze też się zatrzymali, odwołali psy. Wielkie zwierzęta przywarowały, wywiesiły ozory, a ich właściciele podeszli bliżej. Żaden nie miał w ręku nic więcej prócz kijka, a mimo iż Mat z pozoru również był nieuzbrojony, popatrywali na niego podejrzliwie. Mężczyźni skupili się przed nim, kobiety podeszły do Tuon i Selucii. Nie było żadnego niebezpieczeństwa, ale jakimś sposobem Tuon i Selucia zostały łatwo odeń odseparowane i kobiety Druciarzy mogły wypytać je w spokoju. Nagle przyszło mu do głowy, że Tuon może oskarżyć go o molestowanie i na dodatek uznać, że tym samym nie łamie reguł gry. Odjadą z Selucią w spokoju, podczas gdy on będzie się przepychał z tłoczącymi wokół Druciarzami, zanim dotrze do Oczka. Nic więcej mu nie zrobią, ale jeśli nie ucieknie się do przemocy, mogą go tak trzymać przez godziny, być może dostatecznie długo, by obie kobiety uciekły".
Siwowłosy ukłonił się mu, przykładając dłonie do piersi.
- Pokój z tobą i twymi bliskimi, mój panie. Przeprosiny za to, że się wtrąciliśmy, ale uznaliśmy, iż psy wystraszyły konie dam.
Mat odkłonił się na tę samą modłę.
- Na zawsze pokój z tobą, Poszukiwaczu, i z całym twoim Ludem. Konie dam nie przestraszyły się. Damy... bywają czasami popędliwe. - Co mówiły kobiety? Próbował podsłuchiwać, ale ich głosy docierały doń jako przytłumione mamrotanie.
- Wiesz co nieco na temat Ludu, mój panie? - Poszukiwacz wydawał się zaskoczony i nic dziwnego. Tuatha'anowie trzymali się z daleka od ludzi, odwiedzali tylko niezbyt duże wioski. Rzadko miewali do czynienia z jedwabnymi kaftanami.
- Tylko trochę - odparł Mat. Tylko trochę. Miał wiele wspomnień ze spotkań z Druciarzami, ale sam nigdy z żadnym nie rozmawiał. O czym mówią te przeklęte kobiety? - Odpowiesz mi na pytanie? Ostatnimi czasy widywałem sporo waszych karawan, więcej, niż można by się spodziewać, wszystkie zmierzały do Ebou Dar. Jest po temu jakiś powód?
Tamten zawahał się, spojrzał w stronę kobiet. Wciąż mamrotały w oddali i nie mógł się nie zastanawiać, czemu ich rozmowa trwa tak długo. Mimo wszystko, trzeba tylko chwili, żeby powiedzieć: „Tak, potrzebujemy pomocy" albo: „Nie, nie potrzebujemy".
- Chodzi o ludzi zwanych Seanchanami, mój panie - powiedział na koniec. - Wśród Ludu rozeszło się słowo, że pod rządami Seanchan panuje spokój i rządzi równa sprawiedliwość dla wszystkich. Gdzie indziej... rozumiesz, mój panie?
Mat rozumiał. Jak artyści widowiska, Druciarze wszędzie byli obcy, co gorsza cieszyli się niezasłużoną reputacją złodziei - no cóż, nie kradli częściej niż pozostali - i zasłużoną reputacją gorliwych misjonarzy własnego sposobu życia. Na dodatek Druciarze nawet się nie zastanawiali, czy walczyć, kiedy ktoś próbował ich obrabować lub przepędzić.
- Uważajcie na siebie, Poszukiwaczu. Za bezpieczeństwo, jakie oferują, trzeba zapłacić pewną cenę, a niektóre z ich praw są srogie. Wiesz, co robią z potrafiącymi przenosić kobietami?
- Dziękuję za troskę, mój panie - odrzekł tamten spokojnie - ale niewiele kobiet zaczyna przenosić spontanicznie, a jeżeli którejś się zdarzy, postąpimy jak zwykle i odwieziemy ją do Tar Valon.
Kobiety znienacka zaśmiały się chórem, było to niczym podmuch wiatru niosący głos dzwonków. Poszukiwacz w widoczny sposób się uspokoił. Skoro kobiety się śmiały, Mat nie mógł być człowiekiem, który zbije ich lub pozabija za to, że zastąpili mu drogę. Mat natomiast się nachmurzył. W tym śmiechu nie było dlań nic atrakcyjnego.
Druciarze zebrali się do powrotu, Poszukiwacz jeszcze raz przeprosił za to, że ich niepokoił. Odchodząc, kobiety oglądały się i śmiały przez przyciśnięte do ust dłonie. Mężczyźni podchodzili do nich, najwyraźniej próbując się dowiedzieć, o co poszło, ale one tylko kręciły głowami. I znowu się oglądały, i znowu śmiały.
- Co im powiedziałyście? - zapytał kwaśno Mat.
- Och, to nie twoja sprawa, Zabaweczko - odrzekła Tuon, a Selucia zaśmiała się. Och, właściwie, cholera, zachichotała. Zdecydował, że lepiej nie wiedzieć. Kobiety uwielbiały wtykać mężczyznom szpilki.
ROZDZIAŁ 9
SKRÓT
Rzecz jasna, Tuon i Selucia nie były jedynymi kobietami, przez które Mat miał kłopoty. Czasami wydawało mu się, że większość kłopotów, jakie miał w życiu, spowodowana była przez kobiety, czego nie potrafił zrozumieć, ponieważ we własnej opinii zawsze starał się je traktować dobrze. Nawet Egeanin musiała dołożyć swoje, choć na szczęście nie było tego dużo.
- Miałam rację. Naprawdę sobie roisz, że uda ci się ją poślubić - powiedziała, rozciągając słowa, kiedy poprosił o pomoc w związku z Tuon. Zastał ją wraz z Domonem na schodach ich wozu, obejmowali się. Z fajki Domona snuła się ku niebu smużka dymu. Był późny ranek całkiem miłego dnia, mimo iż zbierające się chmury wróżyły wieczorny deszcz, a artyści występowali przed publicznością złożoną z mieszkańców czterech małych wiosek, których populacja razem liczyła może tyle, co Runnieński Bród. Mat nie miał ochoty się przyglądać. Och, wciąż lubił oglądać ludzi-gumy, a jeszcze bardziej akrobatki i żonglerki, ale kiedy codziennie ogląda się żonglerów, połykaczy ognia i im podobnych, nawet Miyora i jej pantery stają się, cóż... mniej interesujące.
- Lepiej nie dociekaj, co ja sobie wyobrażam, Egeanin. Powiesz mi, co o niej wiesz? Próba wyciągnięcia czegoś od niej równała się łapaniu zająca w jeżynach. Z zawiązanymi oczami i gołymi rękoma.
- Na imię mam Leilwin, Cauthon. Nigdy więcej o tym nie zapominaj - ucięła tonem takim, jakby wydawała rozkaz na pokładzie statku. Błękitne oczy patrzyły twardo, stwierdzając jednoznacznie, że nie żartuje. - Dlaczego miałabym ci móc? Za wysokie progi na twoje nogi, jesteś jak kret marzący o słońcu. Grozi ci egzekucja za samo stwierdzenie, że chcesz ją poślubić. To odrażające. Poza tym, wszystko to zostawiłam już za sobą. Czy może wszystko mnie zostawiło za sobą - dodała gorzko. Domon przytulił ją.
- Jeżeli zostawiłaś to za sobą dlaczego fakt, że chcę ją poślubić, wydaje ci się odrażający? - Tak. Wszystko zostało powiedziane. Przynajmniej po części.
Domon wyjął fajkę z ust i wydmuchnął w stronę Mata kółko dymu.
- Widzisz, że ona ci nie pomoże, czemu jej nie zostawisz w spokoju? - jego głos miał w sobie te same tony marynistycznej komendy.
Egeanin mruknęła coś pod nosem. Najwyraźniej zmagała się ze sobą. Na koniec pokręciła głową.
- Nie, Bayle. On ma rację. Skoro dryfuję, muszę znaleźć nowy statek i nowy kurs. Ponieważ nigdy nie wrócę do Seanchan, równie dobrze mogę odciąć kotwicę i zapomnieć.
Na jej wiedzę o Tuon składały się głównie plotki - wychodziło na to, że rodzina cesarska, choć skupiała na sobie oczy wszystkich, w istocie żyła odseparowana od świata murem, zza którego docierały tylko plotki - ale ich wystarczyło, żeby Mat poczuł, jak włosy stają mu dęba. Jego przyszła żona kazała zamordować brata i siostrę? Prawda, najpierw oni próbowali ją zabić, ale mimo wszystko! Co za rodzina mordowała się wzajemnie? Najwyraźniej właśnie seanchańska Krew i rodzina cesarska. Połowa jej rodzeństwa nie żyła, większość skrytobójczo zamordowana, pozostali pewnie też. Część tego, co Egeanin... Leilwin... miała do powiedzenia, stanowiło w Seanchan tajemnicę poliszynela, ale fakt ten jakoś nie bardzo uspokajał. Od najwcześniejszego dzieciństwa Tuon odbierała lekcje w sztuce snucia intryg, ćwiczyła walkę z bronią i wręcz, cały czas pieczołowicie strzeżona, niemniej przygotowywana, iż sama dla siebie będzie ostatnią linią obrony. Wszyscy urodzeni w szeregach Krwi uczyli się kamuflażu, maskowania swoich prawdziwych zamiarów i ambicji. Wśród Krwi konfiguracje władzy zmieniały się nieustannie, jedni wspinali się wyżej, inni obsuwali w dół, a taniec ten na łonie samej rodziny cesarskiej był jeszcze szybszy i bardziej niebezpieczny. Imperatorowa - zaczęła już mówić: „oby żyła wiecznie", ale słowa wyraźnie nie chciały przejść jej przez gardło, przymknęła więc oczy i dopiero po dłuższej chwili podjęła opowieść - Imperatorowa powiła liczne potomstwo, jak to się zazwyczaj dzieje, aby wśród tych, którzy przeżyją, znalazł się ktoś godny rządzić jako jej następca. Przecież głupiec czy błazen nie powinien zasiadać na Kryształowym Tronie. Tuon z pewnością nie była ani jednym, ani drugim. Światłości! Kobieta, którą miał poślubić, była gorsza niż Strażnik i Aes Sedai razem wzięci. I zapewne równie groźna.
Odbył kilka takich rozmów z Egeanin - podczas nich dokładał wszelkich starań, żeby nie mówić do niej inaczej jak „Leilwin", ponieważ nie na żarty bał się, iż wyciągnie na niego nóż; ale w myślach wciąż nazywał ją dawnym imieniem - próbując dowiedzieć się więcej, cóż z tego, skoro jej wiedza o Krwi była zasadniczo wiedzą zewnętrznego obserwatora, natomiast znajomość dworu imperialnego, co sama przyznawała, nie lepsza niż u ulicznego łobuziaka z Seandaru. Tego dnia, w którym sprezentował Tuon klacz, przez całą drogę jechał obok wozu Egeanin, prowadząc jedną z bezowocnych konwersacji. Z początku chciał dotrzymywać towarzystwa Tuon i Selucii, lecz one wciąż popatrywały na niego z ukosa, potem spoglądały po sobie i wybuchały śmiechem. Bez najmniejszych wątpliwości wciąż chodziło o to, co powiedziały kobietom Druciarzy. Mężczyzna nie potrafi długo czegoś takiego wytrzymać.
- Ta klacz to naprawdę chytry dar - powiedziała Egeanin, wychylając się z kozła i patrząc wzdłuż kolumny wozów. Domon trzymał lejce. Czasami ona też próbowała powozić, niemniej powożenia zaprzęgiem trudno się nauczyć na morzu. - Skąd wiedziałeś?
- O czym? - zapytał.
Usiadła prosto i poprawiła perukę. Nie miał pojęcia, dlaczego wciąż ją nosiła. Jej czarne włosy były krótkie, nie krótsze wszakże niż Selucii.
- O zaręczynowych podarunkach. Wśród Krwi, kiedy konkurent stara się o kogoś wyższego odeń pozycją, tradycyjnie obdarowuje go czymś rzadkim lub egzotycznym. Najlepiej jest, jeśli uda się utrafić z podarunkiem w upodobania obdarowanego, a wszyscy wiedzą, że Wysoka Lady uwielbia konie. Dobrze też, że w ten sposób pośrednio uznałeś swoją niższą pozycję. Oczywiście wszystko i tak nie zda się na nic. Nie mam pojęcia, dlaczego ona wciąż jedzie z nami, od kiedy przestałeś jej pilnować, ale nie możesz oczekiwać, że naprawdę wypowie te słowa. Kiedy wyjdzie za mąż, zrobi to w interesie Imperium, a nie dlatego, że jakiś utracjusz podaruje jej konia lub wywoła na ustach uśmiech.
Mat zazgrzytał zębami, tłumiąc cisnące się na usta przekleństwo. Co niby pośrednio uznał? Nic dziwnego, że przeklęty komplet kości się zatrzymał. Miał takie same szanse, że Tuon o tym zapomni, jak na śnieg w środku lata. Tego był pewien.
Jeżeli z rozmów z Leilwin Bez, do diabła, Łodzi wracał cokolwiek przybity, to w kość dawały mu dopiero Aes Sedai. Wiadomo zresztą, że Aes Sedai za niczym bardziej nie przepadały. Zrezygnowany, w końcu pozwolił im szwendać się po wszystkich przydrożnych wioskach i miasteczkach, zadawać pytania, robić nie wiadomo co. Oprócz rezygnacji nic nie pozostawało, ponieważ nie miał jak ich zatrzymać. Twierdziły, że zachowują ostrożność - przynajmniej Teslyn i Edesina; Joline warknęła, że przejmując się, wychodzi na głupca - niemniej nawet ostrożna Aes Sedai nie była byle kim, niezależnie czy ktoś rozpoznał w niej siostrę, czy nie. Ponieważ brakowało im pieniędzy na jedwabie, w Juradorze kupiły bele miękkiej wełny, a potem okazało się, że dla Aes Sedai szwaczki starają się równie bardzo co dla złota Mata, w końcu paradowały odziane jak bogaci kupcy, a nosiły się niczym czystej krwi szlachta. Nikt, kto miał okazję przyjrzeć się im przez chwilę, nie miał najmniejszych wątpliwości, że oto osoby nawykłe, by świat naginał się do ich woli. Trzy tego rodzaju kobiety, podróżujące na dodatek z wędrownym przedstawieniem, po prostu musiały wywołać mnóstwo plotek. Dobrze choć, że Joline nosiła pierścień w sakwie przy pasku, a pozostałym Seanchanie je odebrali. Gdyby Mat zobaczył pierścień na palcu Joline, prawdopodobnie by się rozpłakał.
Byłe sul'dam przestały mu donosić o poczynaniach sióstr. Joline miała już Bethamin całkowicie w garści - wysoka, smagłoskóra kobieta biegała, gdy Joline mówiła „biegnij", i skakała, gdy Joline mówiła „skacz". Wprawdzie Edesina też udzielała jej lekcji, lecz z jakiegoś powodu Joline uznawała Bethamin za osobisty projekt. Po otrzymanym laniu w obecności Mata nigdy nie zachowywała się opryskliwie, prawdopodobnie przygotowywała Bethamin do nauki w Wieży, a Bethamin odpłacała jej rodzajem wdzięczności i tego starczyło, by zmienić obiekt lojalności. Jeżeli zaś chodzi o Setę, słomianowłosa tak bała się sióstr, że nie była ich w stanie dłużej śledzić. Autentycznie zadrżała, kiedy o tym przypomniał. Seta i Bethamin do tego stopnia były przekonane, że wiedzą, jak widzą same siebie seanchańskie kobiety, które potrafiły przenosić, że nie sądziły, iż Aes Sedai mogą być inne. Bywały groźne, gdy spuszczono je ze smyczy, wszak nawet z groźnym psem można było sobie poradzić, kiedy się wiedziało jak, a ich zawód polegał właśnie na radzeniu sobie z tym szczególnym gatunkiem groźnych psów. Teraz wreszcie zrozumiały, że Aes Sedai nie były żadnymi psami. Były wilkami. Gdyby to było możliwe, Seta poszukałaby sobie innego miejsca do spania, od pani Anan dowiedział się, że Seanchanka zakrywała oczy dłońmi, gdy tylko Joline lub Edesina uczyły Bethamin w wozie.
- Jestem pewna, że potrafi dojrzeć sploty - doniosła mu Setalle. Rzekłby, iż w jej głosie pobrzmiewała zazdrość, gdyby nie uznawał jej za niezdolną do zazdrości. - Jest już prawie gotowa się do tego przyznać, w przeciwnym razie nie zakrywałaby oczu. Wcześniej czy później zdradzi się i też będzie się chciała uczyć. - Może to mimo wszystko była zazdrość.
Wolałby, żeby Seta ujawniła się raczej wcześniej niż później. Gdyby Aes Sedai więcej czasu poświęcały nauczaniu, mniej by im zostawało na przysparzanie mu zmartwień. Kiedy widowisko zatrzymywało się na popas, prawie nie mógł się odwrócić, żeby nie zobaczyć Joline lub Edesiny, jak popatrywały na niego zza namiotu czy wozu. W tych chwilach medalion zazwyczaj chłodził mu pierś. Nie potrafił dowieść, że był obiektem ich splotów, ale czysto subiektywnie odczuwał pewność tego. Nie dowiedział się, która z nich odkryła wadę jego osłony, to znaczy fakt, na który już wcześniej wpadły Adeleas i Vandene - że można bezkarnie ciskać w niego przedmiotami poruszanymi Mocą - kiedy to jednak nastąpiło, ledwie mógł wyjść z namiotu, aby nie oberwać, najpierw kamieniem, później innymi rzeczami: snopami palących iskier niczym deszczem z paleniska kuźni, strumieniami kłujących iskier, sprawiających, iż podskakiwał, a włosy jeżyły mu się na głowie. Zapewne była to sprawka Joline. Choćby dlatego, że właściwie nie spotykał jej już samej, zawsze pozostawała pod ochroną Blaerica i Fena. I uśmiechała się doń, uśmiechem kota na widok myszy.
Powoli zaczynał się zastanawiać, jak ją przydybać samą - albo ten sposób, albo będzie się musiał wciąż przed nią ukrywać - kiedy wdała się z Edesiną w kłótnię tak zażartą, że ta z Bethamin i Setą co sił w nogach wypadły ze spłowiałego wozu; dwie ostatnie odbiegły nawet spory kawałek, nim zawróciły i wpatrzyły się w wóz z szeroko rozdziawionymi ze zdumienia oczami. Żółta siostra zajęła się natomiast spokojnym rozczesywaniem słomianych włosów; jedną dłonią trzymała długie pasma, drugą przeciągała przez nie drewnianą szczotkę. Na widok Mata uśmiechnęła się, nie przerywając swego zajęcia. Medalion zrobił się zimy i krzyki ucichły jak nożem uciął.
Nigdy się nie dowiedział, co sobie powiedziały za osłoną z Mocy. Choć ze wszystkich mieszkających z nią kobiet jedyna Teslyn traktowała go w miarę przyzwoicie, nawet ona, kiedy zapytał, miała dla niego tylko znaczące spojrzenie i milczenie. Były to sprawy Aes Sedai i nic mu do nich. Cokolwiek wszakże się stało, kamienie i iskry przestały lecieć. Próbował podziękować Teslyn, a wtedy ona udała, że nie wie, o co chodzi.
- Kiedy o czymś się nie mówi, to się o tym nie mówi - oznajmiła zdecydowanie. - Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś nauczył się zachowywać w obliczu Aes Sedai, ponieważ pewnie nie uwolnisz się od nas do końca życia, o ile już nie jesteś nasz. - Przeklęta przepowiednia.
Teslyn nigdy też nie próbowała zmierzyć się zagadką ter'angreala, w przeciwieństwie do Joline i Edesiny. Nawet po kłótni codziennie próbowały zmusić go do udostępnienia im - Edesina dręczyła go osobiście, Joline rzucała mu wściekłe spojrzenia przez ramię, zza osłony swych Strażników. Zgodnie z prawem ter'angreale stanowiły własność Białej Wieży. Ter'angreale domagały się właściwych badań, zwłaszcza gdy posiadały równie osobliwe właściwości jak ten. Ter'angreale były potencjalnie zbyt niebezpieczne, żeby je zostawić w rękach ignorantów. Żadna nie powiedziała wprawdzie, że zwłaszcza w rękach mężczyzn, niemniej Joline prawie się do tego posunęła. Zaczynał już się martwić, że Zielona siostra po prostu każe Blaericowi i Fenowi zabrać mu go siłą. Tamci dwaj wciąż podejrzewali, że był w jakiś sposób wplątany w jej niemiłą przygodę, a z ich mrocznych spojrzeń wynikało jednoznacznie, że tylko czekają na pretekst, by stłuc go na kwaśne jabłko.
- To byłaby kradzież - poinformowała go pani Anan belferskim tonem, równocześnie otulając się płaszczem. Z nieba znikały ostatnie promienie słońca, podkradał się chłód. Stali przed wozem Tuon, do którego miał nadzieję wślizgnąć się na kolację. Noal i Olver byli już w środku. Setalle najwyraźniej wybierała się z wizytą do Aes Sedai, co ostatnio miała w zwyczaju. - Prawo Wieży jest w tej kwestii jednoznaczne. Być może trwałyby pewne... dyskusje... względem tego, czy należy ci go zwrócić. I sądzę, że ostatecznie raczej byś już go nie odzyskał... niemniej Joline i tak nie uniknęłaby poważnej kary za kradzież.
- Może jej się wydaje, że ter'angreal wart jest kary - mruknął. Zaburczało mu w brzuchu. Duszone zięby w cebulowym sosie, które z dumą podał mu Lopin na obiad, ku nieutulonemu wstydowi Tairenianina okazały się nieświeże, co oznaczało, że od śniadania Mat miał w ustach tylko kawałek chleba. - Bardzo dużo wiesz o Białej Wieży.
- Wiem tyle, lordzie Macie, że popełniłeś właściwie wszystkie błędy, jakich można się dopuścić wobec Aes Sedai, wyjąwszy tylko zamordowanie siostry. Powód, dla którego udałam się z tobą, zamiast odpłynąć z mężem, i częściowy powód, dla którego wciąż tu jestem, to właśnie chęć powstrzymania cię przed popełnieniem dalszych błędów. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego miałoby mnie to obchodzić, ale obchodzi i tyle. Gdybyś słuchał moich rad, nie miałbyś teraz z nimi kłopotów. Nie potrafię stwierdzić, ile z tego mogę jeszcze naprawić, niemniej dalej gotowa jestem spróbować.
Mat pokręcił głową. Były tylko dwa sposoby postępowania wobec Aes Sedai, które nie pociągały za sobą ryzyka - robić, co każą, albo trzymać się od nich jak najdalej. Pierwszego nie miał zamiaru czynić, drugiego nie mógł, musiał więc znaleźć trzecią drogę, choć wątpił, by stało się to w wyniku rad Setalle. Kobiety zazwyczaj doradzały stosowanie się do pierwszego sposobu, choć nigdy nie ujmowały tego tymi słowy. Mówiły o adaptacji, ale nigdy nie dotyczyło to Aes Sedai, one nie miały się adaptować.
- Częściowy powód? Jaki jest? - Jęknął, jak po ciosie w żołądek. - Tuon? Myślisz, że nie można mi ufać w związku z Tuon?
Panią Anan rozśmieszyły te słowa, śmiała się z niego w głos.
- Jesteś nicponiem, mój panie. Ale niektórzy z takich mężczyzn są potem dobrymi mężami, kiedy już trochę ich oswoić... mój Jasfer też był szelmą, kiedy go poznałam... ale tobie się wydaje, że możesz sobie latać z kwiatka na kwiatek, a potem na następny.
- Tym razem się nie wymigam - odrzekł Mat, patrząc spod zmarszczonych brwi na drzwi wozu. Kości postukiwały w jego głowie. - Nie da rady. - Nie był pewien, czy naprawdę chciałby, niezależnie wszak od jego chęci i żalów, by na dobre przesłoniła mu świat.
- Tak mówisz, co? - mruknęła. - Och, znakomicie wybrałeś kobietę, która złamała ci serce.
- Może i tak, pani Anan, ale mam swoje powody. Lepiej będzie, jak wejdę do środka, zanim zjedzą wszystko. - Odwrócił się, by wejść po stopniach do środka, a wtedy położyła ma rękę na ramieniu.
- Mogę to zobaczyć? Tylko zobaczyć.
Nie było wątpliwości, o co jej chodzi. Zawahał się, potem sięgnął za kołnierz koszuli po rzemyk, na którym wisiał medalion. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego to zrobił. Joline i Edesinie nie pozwolił nawet spojrzeć. Medalion był znakomicie zrobiony, łeb lisa miał rozmiar niemal jego dłoni. Twórca ukazał go w ścisłym profilu, a zostało jeszcze dość światła, by w jedynym oku, kiedy się spojrzało z bliska, zobaczyć starożytny symbol Aes Sedai. Jej dłoń drżała lekko, kiedy obwiodła palcem to oko. Powiedziała, że chce tylko obejrzeć, pozwolił jej też dotknąć. Westchnęła głęboko.
- Byłaś kiedyś Aes Sedai - powiedział cicho, a jej dłoń znieruchomiała.
Doszła do siebie na tyle szybko, że być może wszystko było tylko grą jego wyobraźni. Miał przed sobą stateczną Setalle Anan, karczmarkę z Ebou Dar, z wielkimi złotymi kolczykami w uszach i małżeńskim nożem, zwisającym z szyi rękojeścią ku pokaźnemu biustowi, w niczym nie kojarzącą się z Aes Sedai.
- Siostry sądzą, że kłamię, mówiąc, iż nigdy nie byłam w Wieży. Przypuszczają, że jako młoda dziewczyna byłam tam służącą i nadstawiałam ucha, gdzie nie powinnam.
- Nie widziały twojej twarzy, kiedy patrzyłaś na to. - Podrzucił raz medalion na dłoni, a potem schował w bezpieczne miejsce, za koszulę. Ona udawała całkowitą obojętność, on udawał, iż nie widzi, że ona udaje.
Jej usta wykrzywił przelotny, smutny uśmiech, jakby wiedziała, co sobie pomyślał.
- Siostry by też zobaczyły, gdyby tylko chciało im się spojrzeć - powiedziała niezobowiązującym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie - ale Aes Sedai nauczono wierzyć, że kiedy... to... się stanie, kobieta skromnie usunie się na bok i wkrótce umrze. Usunęłam się, ale Jasfer znalazł mnie głodną i chorą na ulicach Ebou Dar i zabrał do swojej matki. - Zachichotała, jakby była to zwykła opowieść kobiety o pierwszym spotkaniu z przyszłym mężem. - Bezdomne kocięta też przygarniał. No widzisz, teraz ty znasz moje tajemnice, a ja znam twoje. Powinniśmy chyba zatrzymać je dla siebie?
- Jakie niby moje tajemnice znasz? - dopytywał się, znienacka zaalarmowany. Niektórych z jego tajemnic lepiej było nie znać, gdyby zbyt wiele osób o nich wiedziało, przestałyby być tajemnicami.
Pani Anan zerknęła na wóz i zmarszczyła czoło.
- Ta dziewczyna bawi się z tobą tak samo, jak ty bawisz się z nią. Ale to nie jest ta sama gra. Ona w znacznie większym stopniu jest jak generał układający plany bitwy niż jak kobieta, o którą stara się mężczyzna. Jeżeli zdobędzie pewność, że się w niej zakochałeś, uzna to za swoją przewagę. Chcę, żebyś miał równe szanse. Przynajmniej na tyle, na ile może mieć mężczyzna z kobietą, która nie jest zupełnie pozbawiona rozumu. Umowa stoi?
- Stoi - przytaknął chętnie. - Umowa stoi. - Nie byłby zaskoczony, gdyby teraz właśnie kości stanęły, ale one wciąż się toczyły.
Gdyby obsesja sióstr na punkcie medalionu była jedynym powodem do zmartwień, jakie mu nastręczały, gdyby tylko poprzestały na byciu tematem przydrożnych plotek, uznałby ostatnie dni podróży za dość znośne, przynajmniej w kategoriach przymusowego towarzystwa Aes Sedai. Na nieszczęście, wkrótce po opuszczeniu Juradoru dowiedziały się, kim jest Tuon. Nie do końca wprawdzie, nie wiedziały, że jest Córką Dziewięciu Księżyców, miały ją za seanchańską Wysoką Lady, właścicielkę pozycji społecznej i wpływów.
- Masz mnie za głupca? - protestował Luca, kiedy Mat oskarżył go o donosicielstwo. Stał obok swego wozu, wsparty rękoma o biodra, a wnioskując ze spojrzenia, gotów był bronić swego honoru. - To jest sekret, na którego utrzymaniu zależy mi do czasu... cóż... do czasu, póki ona nie powie, że mogę skorzystać z listu żelaznego. Nie miałbym z tego listu żadnego pożytku, gdyby go anulowała tylko dlatego, że zdradziłem jakiś jej sekret. - Ton głosu był jednak trochę zbyt szczery, poza tym jakby unikał patrzenia Matowi prosto w oczy. Prawda była taka, że Luca lubił się przechwalać w tym samym stopniu, co lubił złoto. Musiał uznać, że można bezpiecznie - bezpiecznie! - powiedzieć siostrom, i zorientował się, że wpadł w pułapkę, gdy było za późno.
A była to pułapka groźna niczym dół pełen węży. Wysoka Lady Tuon, na wyciągnięcie ręki, stanowiła okazję, której żadna Aes Sedai by nie przepuściła. Teslyn okazała się w tej sprawie równie nieznośna co Joline i Edesina. Razem składały codzienne wizyty Tuon w jej wozie i rzucały się wręcz na nią, gdy tylko wyszła na spacer. Paplały o rozejmach, traktatach i negocjacjach, próbowały wysondować, co ją łączy z dowódcami inwazji, przekonywały, by pomogła zaaranżować rozmowy pokojowe. Zaoferowały jej nawet pomoc w opuszczeniu widowiska i powrocie do domu!
Nieszczęśliwie się dla nich składało, że Tuon nie widziała przed sobą trzech Aes Sedai, mandatariuszek Białej Wieży, niechybnie największej potęgi na świecie - nie widziała nawet wówczas, gdy szwaczki zaczęły im dostarczać zamówione ubiory i mogły wyrzucić łachmany, jakie znalazł dla nich Mat. Widziała tylko dwie zbiegłe damane i jedną marath'damane, z których nie mogło być żadnego pożytku, póki nie zostaną zacnie wzięte na smycz. Takich słów użyła. Kiedy przychodziły do niej, zamykała drzwi na zasuwkę, a jeśli nie zdążyła, wychodziła sama. Kiedy przypierały ją do muru, albo przynajmniej próbowały, wymijała je z obojętnością, niczym stojący na drodze pień. Mogły sobie zdzierać gardła. Nie słuchała.
Aes Sedai, które mając po temu dostateczne powody, mogłyby kamienie uczyć cierpliwości, za nic nie potrafiły przywyknąć do tego, że się je ignoruje. Mat z daleka widział narastającą w nich frustrację - w napięciu wokół oczu, w zaciśniętych ustach, które jakoś nie chciały się rozluźnić, w palcach ściskających fałdy spódnic, jakby po to, aby nie chwycić Tuon i nie potrząsnąć nią. Wybuch nastąpił znacznie szybciej, niż się spodziewał, i miał zupełnie innych charakter, niż sobie wyobrażał.
Wieczorem tego dnia, gdy podarował Tuon klacz, jadł kolację z nią i Selucią. Oczywiście Noal i Olver też tam byli. Obu udawało się spędzać z Tuon co najmniej tyle czasu co jemu. Lopin i Nerim usługiwali do stołu ceremonialnie, jakby byli w pałacu, a nie w pomieszczeniu, w którym musieli się przeciskać obok siebie; podali typowy posiłek wczesnej wiosny: żylastą baraninę z grochem, który nieco zesechł, i rzepą, która spędziła zbyt wiele czasu w czyjejś piwnicy.
O tej porze roku jeszcze nic nie dojrzewało. Mimo to Lopinowi udało się zrobić do baraniny pieprzowy sos. Nerim znalazł orzeszki piniowe, których wszędzie było pełno i nie były zepsute, i wymieszał je z grochem, w sumie był to zupełnie przyzwoity posiłek. Po kolacji Olver wyszedł, ponieważ już wcześniej zdążył rozegrać swoją turę z Tuon, Mat natomiast zamienił się miejscami z Selucią, żeby rozpocząć partię kamieni. Mimo licznych znaczących spojrzeń Mata Noal został i rozwodził się nad Siedmioma Wieżami w zatraconym Malkier, które rzekomo miały być cudem świata niedosiężnym dla wszystkiego, co znajdowało się w Cairhien i Shol Arbela, Mieście Dziesięciu Tysięcy Dzwonów w Arafel, jak też nad wszelkimi innymi dziwami Ziem Granicznych: niesamowitymi iglicami z kryształu twardszego niż stal, gigantyczną czaszą z metalu szeroką na sto kroków, osadzoną w zboczu wzgórza i temu podobnymi. Niekiedy wtrącał krytyczne komentarze na temat strategii Mata - na przykład, że odsłania się na lewej flance albo że zastawił pułapkę na prawej w momencie, gdy Tuon już miała w nią wpaść. Takie rzeczy. Mat prawie się doń nie odzywał, w ogóle niewiele mówił, od czasu do czasu tylko wymieniał słówko z Tuon, choć wielokrotnie musiał zaciskać zęby. W uszach Tuon natomiast paplanina Noala musiała brzmieć zabawnie.
Przyglądał się planszy, zastanawiając czy istnieje bodaj najmniejsza szansa na zdobycie przywileju ciągnienia, kiedy do wozu weszły Joline, Teslyn i Edesina, dumne niczym posągi chwały, od stóp do głów ucieleśnienie pogody ducha Aes Sedai. Przecisnęły się obok Selucii - obrzucając ją przy okazji dość chłodnymi spojrzeniami za to, że nie miała zamiaru im ustąpić - a potem zasiadły u końca wąskiego stołu. Noal zamilkł, zerknął parę razy na nie spode łba, jego dłoń powędrowała za pazuchę, jakby nóż mógł się w tej sytuacji na cokolwiek przydać.
- To się musi skończyć, Wysoka Lady - oznajmiła Joline, demonstracyjnie ignorując Mata. W jej głosie nie było śladu prośby, brzmiał rozkazująco; konstatacja tego, co będzie, ponieważ musi być. - Twój lud przyniósł na te ziemie wojnę, jakiej nie znaliśmy od czasu Wojny Stuletniej, być może od wojen z trollokami. Nadchodzi Tarmon Gai'don, a zanim nastanie, ta wojna musi się skończyć, w przeciwnym razie oznaczać będzie katastrofę dla całego świata. Ni mniej, ni więcej. A więc musisz przestać się z nami droczyć. Przekażesz naszą propozycję temu, który wśród was dowodzi. Możliwości są dwie: albo zapanuje pokój, nim wrócicie na swe ziemie za morzem, albo będziecie mieli przeciw sobie całą potęgę Białej Wieży, wspartą przez wszystkie trony od Ziem Granicznych po Morze Sztormów. Niewykluczone, że Tron Amyrlin już gromadzi sprzymierzeńców przeciwko wam. Słyszałam o ogromnych armiach Pogranicza stacjonujących na Południu, jako też o przemarszu innych armii. Lepiej skończyć to wszystko bez dalszego rozlewu krwi. Odpędź zatem widmo zniszczenia i pomóż w dziele pokoju.
Mat nie potrafił dostrzec reakcji Edesiny na te słowa, Teslyn tylko zamrugała. Jak na Aes Sedai, równie dobrze mogłaby westchnąć głęboko. Niewykluczone, że Joline nie uzgodniła wcześniej swej wypowiedzi. On sam zgrzytnął cicho zębami. Joline nie była z Szarych sióstr, kuglarsko zręcznych w negocjacjach, to już nie budziło żadnych wątpliwości, lecz on również nie był, a zdał sobie sprawę, że znalazła najprostszy sposób na zrażenie Tuon.
Ale ta tylko splotła dłonie pod stołem i wyprostowała się, patrząc na Aes Sedai, jakby tamta nie istniała. Nigdy jeszcze nie wiedział u niej tak srogiej twarzy.
- Selucia - powiedziała cicho.
Słomianowłosa stanęła za Teslyn, schyliła się szybko i wyciągnęła coś spod koca, na którym siedział Mat. Wyprostowała się, a wszystko stało się jakby jednocześnie. Szczęk i Teslyn krzyknęła, łapiąc się za gardło. Wilczy łeb zmienił się w lód na piersi Mata, Joline wykręciła głowę, żeby rzucić Czerwonej siostrze pełne niedowierzania spojrzenie. Edesin pobiegła do otwierających się drzwi, które przez moment jeszcze uchylone, natychmiast się zatrzasnęły. Wnosząc z łomotu ciał spadających po schodach, musiała uderzyć Blaerica i Fena. Edesina poderwała się na nogi i stała niczym słup z rękoma i fałdami sukni przywiązanymi do ciała przez niewidzialne więzy. Wszystko to nie trwało nawet paru chwil, a Selucia przez ten czas nie pozostawała bezczynna. Nachyliła się nad łóżkiem zajmowanym przez Noala, potem zatrzasnęła drugą srebrną obrożę a'dam na szyi Joline. Teraz Mat zrozumiał, że identyczną srebrną obręcz próbowała przed momentem daremnie zedrzeć ze swej szyi Teslyn. Już nie próbowała jej ściągnąć, tylko trzymała kurczowo, aż pobielały kłykcie. Pociągła twarz Czerwonej siostry była istną maską rozpaczy, w wybałuszonych oczach widać było strach. Joline zachowała niewzruszony spokój Aes Sedai, ale też nie potrafiła się powstrzymać i dotknęła segmentowej obroży otaczającej jej kark.
- Jeżeli sądzisz, że możesz... - zaczęła, a potem urwała nagle i jej usta zacisnęły się. W oczach zalśnił gniew.
- Widzisz, a'dam można używać do wymierzania kary, choć rzadko się to stosuje. - Tuon wstała i okazało się, że na obu nadgarstkach ma zapięte bransolety a'dam; lśniące smycze znikały pod kocami na łóżkach. Jak, na Światłość, udało jej się je zdobyć?
- Nie - powiedział Mat. - Obiecałaś nie robić krzywdy moim ludziom, Skarbie. - Przyszło mu do głowy, że w obecnej sytuacji nie powinien do niej tak się zwracać, ale wypowiedzianych słów cofnąć nie można. - Jak dotąd dotrzymywałaś danego słowa. Nie psuj teraz wszystkiego.
- Obiecałam, że nie będę szerzyć niezgody wśród twoich ludzi, Zabaweczko - ucięła krótko - poza tym jest oczywiste, że one nie zasługują na miano „twoich ludzi". - Małe, zasuwane okienko, przez które rozmawiało się z woźnicą albo podawało jedzenie, otworzyło się z głośnym trzaskiem. Zerknęła przez ramię, sięgnęła dłonią i równie gwałtownie je zamknęła. Na zewnątrz męski głos zaklął, a potem rozległo się walenie w drzwi. - A'dam można też wykorzystywać jako instrument dostarczający przyjemności, czyli w charakterze wielkiej nagrody - Tuon poinformowała Joline, ignorując walenie do drzwi.
Wargi tej rozchyliły się, rozwarła szeroko oczy. Zachwiała się i schwyciła chybotliwego stołu, żeby nie upaść. Jeśli nawet poczuła się ugodzona do żywego, niczego nie dała po sobie poznać. Kiedy zapanowała nad sobą, długo wygładzała suknie, ale to mogło niczego nie oznaczać. Na jej twarzy było już tylko niewzruszone opanowanie Aes Sedai. Edesina z podobnym spokojem patrzyła teraz przez ramię, choć na jej szyi lśniło trzecie a'dam - w sumie jej twarz chyba była trochę bledsza - i tylko Teslyn płakała w milczeniu, ramiona jej drżały, a łzy spływały po policzkach.
Noal stał przyczajony jak człowiek, który zaraz zrobi coś głupiego. Mat kopnął go pod stołem, a kiedy tamten spojrzał na niego złym okiem, pokręcił głową. Mars na czole tamtego pogłębił się, lecz wyjął rękę zza kaftana i oparł się o ścianę. Wyraz oczu nie zmienił mu się nawet na jotę. Cóż, niech sobie patrzy. Nóż na nic się tu nie przyda, zostały tylko słowa. Gdyby tylko wszystko mogło się skończyć na słowach...
- Posłuchaj - Mat zwrócił się do Tuon. - Jeżeli się chwilę zastanowisz, bez trudu znajdziesz setkę przyczyn, dla których to się nie może udać. Światłości, ty sama jesteś w stanie nauczyć się przenosić. Czy ta wiedza nic nie zmienia? Wcale się od nich tak bardzo nie różnisz. - Równie dobrze mógłby być szepczącym niedosłyszalnie widmem, tyle zwracała na niego uwagi.
- Spróbuj objąć saidara - powiedziała tym swoim rozwlekłym akcentem, patrząc srogo na Joline. W porównaniu z wyrazem jej oczu, głos nawet nie brzmiał tak strasznie, mimo to jednoznacznie domagał się posłuszeństwa. Posłuszeństwa? Była niczym pantera wpatrująca się w trzy spętane kozy. Całkowicie własne wspomnienia podpowiadały mu, że już trzy razy w życiu stawał oko w oko z panterą. W takich chwilach człowieka opanowywał zupełnie wyjątkowy rodzaj uniesienia. - Dalej - powtórzyła. - Wiesz, że tarcza zniknęła. - Joline westchnęła zaskoczona, a Tuon skinęła głową. - Dobrze. Po raz pierwszy okazałaś mi posłuszeństwo. I nauczyłaś się, że mając na sobie a'dam, nie dotkniesz Mocy, jeśli ja tego nie zechcę. Ale teraz życzę sobie, żebyś dzierżyła Moc, a ty to czynisz, choć nie próbowałaś jej ująć. - Oczy Joline rozszerzyły się lekko, pierwsza szczelina w masce opanowania. - A teraz - ciągnęła dalej Tuon - chcę, żebyś wypuściła Moc. I już jej nie ma. Twoje pierwsze lekcje. - Joline wciągnęła głęboki oddech. Zaczynała wyglądać... może nie na przestraszoną, ale na zaniepokojoną.
- Krew i krwawe popioły, kobieto - warknął Mat - czy ci się wydaje, że możesz je prowadzać na smyczach i nikt tego nie zobaczy? - Od drzwi dobiegł odgłos potężnego uderzenia. Za drugim razem towarzyszył mu trzask pękającego drewna. Ten, który wcześniej dobijał się do drewnianych okiennic, też nie zaprzestał swego dzieła. Ale z jakiegoś powodu Mat nie czuł się przez to zobowiązany do działania. Jeżeli strażnicy wedrą się do środka, co mogą zrobić?
- Będę je przetrzymywać w ich wozie i szkolić nocą - odwarknęła z irytacją. - Nie jestem taka jak te kobiety, Zabaweczko. Wcale. Nawet jeśli mogę się nauczyć przenosić, zdecydowałam, że nie będę się uczyć, tak samo, jak zdecydowałam, że nie kradnę i nie morduję. Na tym polega różnica.
Opanowała się z widocznym wysiłkiem, usiadła, położyła ręce na stole i znowu spojrzała na Aes Sedai. - Odniosłam znaczące sukcesy z jedną z waszych kobiet. - Edesina wyszeptała imię, ale zbyt cicho, by Mat usłyszał. - Tak - potwierdziła Tuon. - Musiałyście spotykać moją Mylen w zagrodach albo podczas ćwiczeń. Was wyszkolę równie dobrze jak ją. Waszym przekleństwem jest piętno ciemności, ale ja was nauczę dumy ze służby Imperium.
- Nie po to wydostałem tę trójkę z Ebou Dar, żebyś je tam odwiozła z powrotem - zdecydowanie oznajmił Mat, wstając z łóżka. Łeb lisa zrobił się jeszcze zimniejszy, a z ust Tuon dobył się pełen zaskoczenia okrzyk.
- Jak to... zrobiłeś, Zabaweczko? Splot... zniknął... kiedy cię dotknął.
- Taki mam dar, Skarbie.
Wyprostował się, a wtedy Selucia uklękła przed nim, rozkładając ręce w błagalnym geście. Jej oblicze wykrzywiał strach.
- Nie możesz... - zaczęła.
- Przestań! - ostro ucięła Tuon.
Selucia powstała i cofnęła się, choć cały czas nie spuszczała go z oka. Dziwne, ale na jej twarzy nie potrafił już znależć strachu. Zdumiony, pokręcił głową. Wiedział, że Selucia nie zastanawia się ani chwili, słuchając rozkazów Tuon - mimo wszystko była jej so'jhin, ruchomym dobrem jak koń, co więcej, uznawała to za słuszne i właściwe. Ale jakiej głębi posłuszeństwa potrzeba, żeby przestać się bać na rozkaz?
- Zirytowały mnie, Zabaweczko - powiedziała Tuon, gdy jego dłonie spoczęły na obroży Teslyn. Czerwona siostra wciąż drżała, a łzy spływały jej po policzkach, jakby nie potrafiła uwierzyć, że naprawdę zdejmie tę przeklętą rzecz.
- Mnie też irytują. - Przyłożył palce we właściwe miejsce, nacisnął i obroża otworzyła się ze szczękiem.
Teslyn ujęła jego dłonie i zaczęła pokrywać pocałunkami.
- Dziękuję ci - szlochała. - Dziękuję ci. Dziękuję ci.
Mat odkaszlnął.
- Bardzo proszę, ale naprawdę nie ma potrzeby... Przestaniesz wreszcie? Teslyn? - Z pewnym trudem uwolnił wreszcie ręce.
- Życzyłabym sobie, żeby przestały mnie irytować, Zabaweczko - powiedziała Tuon, gdy podszedł do Joline. W innych ustach niż smagłej kobietki słowa te mogłyby oznaczać rozdrażnienie. W jej brzmiały jak rozkaz.
- Przypuszczam, że po tym pokazie same spełnią to życzenie - odrzekł sucho. Ale w tym momencie Joline spojrzała nań i dostrzegł, jak zaciskają się jej szczęki. - Zgadzasz się ze mną, prawda?
Zielona siostra nie odpowiedziała.
- Ja się zgadzam - znienacka odezwała się Teslyn. - Wszystkie się zgadzamy.
Joline wciąż uparcie patrzyła mu w oczy i Mat westchnął.
- Mógłbym pozwolić memu Skarbowi, żeby cię potrzymała parę dni, aż nie zmienisz zdania - obroża Joline ze szczękiem rozeszła się pod jego rękoma - ale tego nie zrobię.
Wciąż nie odrywając odeń spojrzenia, uniosła dłonie do gardła, jakby nie wierzyła, że obroża zniknęła.
- Nie chciałbyś zostać jednym z moich Strażników? - zapytała, a potem zaśmiała się cicho. - Nie patrz tak na mnie. Nawet gdybym chciała cię wbrew woli związać zobowiązaniami, nie zrobię tego, póki nosisz ten ter'angreal. Zgadzam się na twoją propozycję, panie Cauthon. Być może w ten sposób tracimy bezpowrotnie najlepszą szansę na powstrzymanie Seanchan, ale obiecuję, że nie będę dłużej niepokoić... twojego Skarbu.
Tuon syknęła jak zmoczony kot, a Mat znowu westchnął ciężko. Co się zyskiwało na skrótach, traciło się na objazdach.
Resztę nocy spędził, oddając się zajęciu, którego najbardziej na świecie nie cierpiał. Mianowicie pracy. Wykopał głęboki dół i pogrzebał trzy a'dam. Sam musiał to zrobić, ponieważ Joline, ku jego zaskoczeniu, chciała je zatrzymać.
Mimo wszystko były ter'angrealami, Wieża potrzebowała ich do badań. Może i tak, ale w takiej sytuacji niech sobie Wieża gdzie indziej ich szuka. Był pewien, że żaden z Czerwonorękich nigdy by ich nikomu nie oddał, gdyby miał rozkaz pogrzebać w ziemi, ale lepiej nie ryzykować, iż pojawią się znowu i narobią dalszych kłopotów. Zaczęło padać, nim dół był głęboki bodaj do kolan, potem z nieba lał zimny, zacinający deszcz, a kiedy wreszcie ustał, Mat był już przemoczony do nitki i po pas unurzany w błocie. Wspaniałe zakończenie wspaniałej nocy, a kości wciąż toczyły się pod czaszką.
ROZDZIAŁ 10
SHIOTAŃSKA WIOSKA
Następny dzień przyniósł poprawę ich wzajemnych stosunków, przynajmniej wszelkie pozory na to wskazywały. Tuon w sukni do konnej jazdy z błękitnego jedwabiu i szerokim pasku z wytłaczanej skóry nie tylko pozwoliła mu jechać obok siebie wzdłuż pełznącej na północ karawany wozów, ale ostrzegawczo kiwała palcem na Selucię, ilekroć ta próbowała wcisnąć się między nich na bułanku. Selucia jakoś zdobyła wreszcie własnego wierzchowca, mocno zbudowanego wałacha, który wprawdzie nie dorównywał Oczku czy Akein, ale od tamtego dereszowatego był nieskończenie lepszy. Niebieskooka, która dziś skrywała włosy pod zieloną chustką - i kapturem płaszcza, rzecz jasna - zajęła miejsce przy drugim boku Tuon, a z jej kamiennego oblicza mogłaby być dumna każda Aes Sedai. Mat nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Niech dla odmiany ona tłumi wewnętrzne frustracje. Ponieważ Aes Sedai nie miały koni, musiały podróżować na swoim wozie; Metwyn siedziała na koźle purpurowego wozu, zbyt daleko, by mogła podsłuchać, co powie Tuon; z nocnego deszczu na niebie zostało tylko kilka obłoczków; cały świat wydawał się wspaniałym miejscem. Nawet podskakujące pod czaszką kości nie mogły zepsuć tego wrażenia. Cóż, zdarzały się nie najlepsze chwile, ale to były tylko chwile.
Wcześniej nad ich głowami przemknęło z łopotem skrzydeł stado kruków, było ich co najmniej kilkanaście. Leciały prosto jak strzelił, szybko, nie potrafił się jednak powstrzymać, żeby nie odprowadzać ich wzrokiem, aż zmieniły się w maleńkie kropki i zniknęły. Nie pozwoli, żeby cokolwiek popsuło mu ten dzień. Mowy nie ma. Niech się to przydarzy komuś dalej na północy.
- Dostrzegasz w tym omen, Zabaweczko? - zapytała Tuon. W siodle trzymała się z takim samym wdziękiem jak podczas wszystkich innych czynności. Nie pamiętał, by kiedykolwiek zdała mu się niezgrabna. - Większość związanych z krukami znaków, o których wiem, każe zwracać uwagę na to, jak siedzą na dachu albo czy kraczą o wschodzie czy o zachodzie.
- To mogą być szpiedzy Czarnego - poinformował ją. - Kruki. Czasami wrony. Szczury. Ale ponieważ nie zatrzymały się, żeby na nas spojrzeć, nie powinniśmy się przejmować.
Przygładziła włosy dłonią w zielonej rękawiczce i westchnęła.
- Zabaweczko, Zabaweczko - mruknęła, naciągając na powrót kaptur płaszcza. - W ile jeszcze dziecięcych bajek wierzysz? Wierzysz, że jeśli w czasie pełni księżyca zaśniesz na Wzgórzu Starego Hoba, węże odpowiedzą ci na trzy pytania, a może wierzysz, że lisy zdzierają z ludzi ich skóry i wysysają z jedzenia wartości odżywcze tak, iż możesz napychać się do pełna, a równocześnie zagłodzić na śmierć?
Uśmiech wymagał odeń niejakiego wysiłku.
- Nie wydaje mi się, abym w ogóle o czymś takim słyszał - swobodny ton głosu też przyszedł mu z pewnym trudem. Jakie były szanse, że zupełnie przypadkowo wymieniła jednym tchem prawdomówne węże, o których wspominali Aelfinn, i lisy kradnące ludzkie skóry? Pewien był, że Eelfinn kradli ludziom skóry, a potem robili z nich wyprawkę. Naprawdę jednak ubodła go wzmianka o Starym Hobie. Pozostałe rzeczy można było zrzucić na karb siły ta'veren, wykrzywiającej porządek zdarzeń. Przecież nic nie mogła o nim wiedzieć, nic o wężach i lisach. Natomiast w Shandalle, rodzinnych stronach Artura Jastrzębie Skrzydło, imieniem Stary Hob, Caisen Hob, określano Czarnego. I Aelfinn, i Eelfinn z pewnością zasługiwali, by ich łączyć z Czarnym, niemniej zupełnie nie miał ochoty o tym myśleć, rozważając swe własne związki z przeklętymi lisami. I jeszcze węże? Taka możliwość sprawiała, że skręcało go w żołądku.
Mimo to potrafił się rozkoszować przejażdżką, dzień stawał się coraz cieplejszy, w miarę jak słońce przygrzewało, cóż z tego, że nie stanie się tak naprawdę gorący? Żonglował sześcioma kolorowymi, drewnianymi kulami, a Tuon śmiała się i klaskała w dłonie, czyli zachowywała, jak powinna. Sztuczka wywarła stosowne wrażenie na żonglerze, od którego kupił kule, wykonywana w siodle była znacznie trudniejsza. Opowiedział kilka dowcipów, a ona się śmiała, raz nawet przewróciła oczami i zamigała palcami do Selucii. Może nie w smak były jej żarty o dziewkach z karczmy. Żart bynajmniej nie był aż tak ryzykowny. Nie był głupcem. Po prostu chciał ją rozbawić. Potrafiła się cudownie śmiać, głosem pełnym, ciepłym i swobodnym. Rozmawiali o koniach i spierali się o metody szkolenia najbardziej upartych zwierząt. W jej ślicznej główce tkwiło parę dość osobliwych koncepcji, jak na przykład, że można nerwowego konia uspokoić, gryząc go w ucho! W jego oczach metoda kojarzyła się raczej z gaszeniem stogu siana za pomocą ognia. Z drugiej strony, ona nigdy nie słyszała, że należy cicho nucić pod nosem, żeby uspokoić konia, i nie potrafiła uwierzyć, że nauczył go tego ojciec, koniecznie domagała się pokazu.
- Cóż, niby jak mam to zrobić, nie mając w pobliżu konia, którego należałoby uspokoić? - odrzekł. Na te słowa przewróciła oczami. Selucia też przewróciła oczami.
W przekomarzaniach tych nie było żadnego gniewu, żadnej zapalczywości, tylko żywiołowy animusz. Tuon miała go tyle, że wydawało się niemożliwe, iż mieści się w tak drobnym ciele. Tylko chwile jej milczenia kładły się cieniem na tym dniu, nie zaś węże czy lisy. Tamte znajdowały się daleko i nic w ich sprawie nie można było zrobić. Ona była tuż obok i w związku z nią na wiele jeszcze musiał się zdobyć. Ani słowem nie wspomniała o tym, co przydarzyło się trójce Aes Sedai, o nich samych również nie mówiła. Nie pytała go o jego ter'angreal ani dlaczego wszelkie sploty, do których wykonania zmusiła Teslyn lub Joline, zawiodły. Wczorajsza noc równie dobrze mogła być snem.
Setalle powiedziała, że ona jest niczym generał układający strategię bitewną. Zdaniem Egeanin od dzieciństwa ćwiczona była w intrygach i ukrywaniu prawdziwych myśli. I to on był przedmiotem jej wszelkich zabiegów. Dlaczego? Z pewnością nie może chodzić o jakąś dziwaczną formę zalotów seanchańskiej Krwi. Egeanin niewiele na ten temat wiedziała, tyle wszak potrafił stwierdzić. Znał Tuon od kilku tygodni, porwał ją, nazywała go Zabaweczką, próbowała kupić - tylko próżny głupiec wyciągnąłby stąd wniosek, że oto ma przed sobą zakochaną kobietę. Przez co wachlarz możliwości niepomiernie się rozszerzał: od jakiegoś misternego planu zemsty, po... Światłość jedna wie co. Zagroziła, że zrobi zeń podczaszego. Zdaniem Egeanin, oznaczało to da'covale, choć skonstatowała to ironicznym tonem. Podczaszych wybierano dla ich piękna, w oczach Egeanin nie nadawał się. Cóż, prawdę mówiąc, we własnych również, choć głośno nigdy by się do tego nie przyznał. Niemało kobiet zachwycało się jego twarzą. Nic nie stało na przeszkodzie temu, by Tuon dopełniła ceremonii małżeństwa, a potem, kiedy już poczuje się wolny, bezpieczny i pewny, nie kazała go stracić. Wszystkie kobiety były skomplikowane, choć przy Tuon wydawały się proste jak dziecięce zabawy.
Od dłuższego czasu nie przejeżdżali obok żadnej farmy, dopiero jakieś dwie godziny po południu dotarli do sporej wioski. Z oddali dobiegały stłumione odgłosy młota na kowadle. Domy, niektóre nawet dwupiętrowe, konstrukcję ścian z grubych, drewnianych belek miały wypełnioną gipsem, do tego dochodziły spadziste dachy kryte strzechą i wysokie kominy. Na ten widok coś drgnęło w pamięci Mata, nie potrafił jednak powiedzieć co. Wokół rozciągał się nieprzebyty las, nie było w nim ani jednej farmy. A przecież wioski zawsze otoczone były przez gospodarstwa, z których żyły i które wspierały. Może po prostu znajdowały się z dala od drogi, skryte za lasem.
Dziwne było też, że mieszkańcy w ogóle nie zwracali uwagi na nadjeżdżającą karawanę wozów. Mężczyzna w samej tylko koszuli, który obok drogi ostrzył toporek na napędzanej pedałem osełce, zerknął raz tylko, a potem powrócił do swego zajęcia jak gdyby nigdy nic. Gromadka dzieci wypadła zza rogu, spojrzały raz w kierunku widowiska, a potem zniknęły za następnym rogiem. Bardzo dziwne. Większość wiejskich dzieci z otwartymi ustami przyglądałaby się zwykłej kupieckiej karawanie, a widowisko liczyło więcej wozów niż dowolny tabor kupców. Z naprzeciwka nadjeżdżał handlarz na wozie ciągniętym przez sześć koni, krytym plandeką, spod której błyszczały garnki, patelnie i kociołki. On również powinien przyciągnąć niejedno spojrzenie. Nawet duża wioska, przy uczęszczanej drodze, musiała kupować większość trwałego dobytku od takich handlarzy. Ale nikt nie zawołał, nikt nie wskazał na niego ręką... Ludzie zwyczajnie zajmowali się swoimi sprawami.
Jakieś trzysta kroków przed pierwszymi budynkami Luca stanął na koźle i spojrzał do tyłu ponad dachem swego wozu.
- Tu się zatrzymamy - zawołał, wskazując ręką na wielką łąkę, gdzie spod wiosennej trawy wysokiej już na stopę wybijały polne kwiaty: kocie stokrotki, podrywki i coś, co mogło być wstążeczkami zakochanych. Usiadł z powrotem i pierwszy zastosował się do własnego rozkazu, inne wozy poszły za jego przykładem; koła zapadały się w grząskiej od deszczu ziemi.
W momencie, gdy Mat zawracał Oczko ku łące, usłyszał stukot kopyt zaprzęgu handlarza na kamieniach bruku. Ten dźwięk sprawił, że aż się wyprostował w siodle. Drogi nie brukowano od czasów... Zawrócił swego wałacha. Wóz z płócienną plandeką toczył się po równej powierzchni szarego kamienia, rozciągającej się tylko w obrębie wioski. Sam handlarz, okrągły chłopina z kapeluszem o szerokim rondzie, zerkał na drogę i kręcił głową, zerkał na wioskę i kręcił głową. Handlarze zazwyczaj wybierali stałe trasy. Ten musiał tędy przejeżdżać setki razy. Powinien wiedzieć. Tymczasem wóz stanął, handlarz przywiązał lejce do dźwigni hamulca.
Mat złożył dłonie wokół ust.
- Jedź dalej, człowieku! - krzyknął co sił w płucach. - Najszybciej jak potrafisz! Jedź! - Handlarz zerknął w jego stronę, a potem, całkiem żwawo jak na kogoś o jego tuszy, skoczył na kozioł. Zaczął deklamować, czyniąc dłońmi gesty równie zamaszyste, jak miał w zwyczaju Luca. Mat nie słyszał słów, ale doskonale wiedział, o czym mowa. Wieści z szerokiego świata, które usłyszał po drodze, przeplecione ofertą towarów i ich reklamą. Z mieszkańców wioski nikt nie zatrzymał się, by posłuchać, czy bodaj zerknąć w jego stronę. - Jedź dalej! - krzyczał Mat. - Oni są martwi! Jedź! - Za plecami usłyszał cichy jęk. Tuon lub Selucia, może obie naraz.
W jednej chwili konie handlarza zakwiczały, szaleńczo zarzuciły łbami. Kwiczały niczym zwierzęta zdjęte ostatecznym przerażeniem i nie przestawały.
Oczko szarpnął się zalękniony i Mat miał już pełne ręce roboty - wałach tańczył wkoło, podrywał do galopu, chciał uciec jak najdalej stąd. Wszystkie konie widowiska usłyszały przerażające odgłosy wydawane przez swych pobratymców i zaniosły się przerażonym rżeniem. Lwy i niedźwiedzie zaczęły ryczeć, po chwili dołączyły do nich pantery. W ciągu kilku chwil zapanował wszechobecny jazgot. Kiedy Mat rozpaczliwie próbował utrzymać się w siodle i zapanować nad Oczkiem, wszyscy pozostali ściągali lejce, by nie pozwolić oszalałym zaprzęgom wpaść w popłoch i pokaleczyć się. Obok niego tańczyła klacz Tuon i bułanek Selucii. Obawa o Tuon przemknęła mu przez głowę, ale najwyraźniej radziła sobie z Akein równie dobrze jak wcześniej podczas ucieczki przez las. Nawet Selucia w miarę pewnie trzymała się w siodle, choć wałach pod nią rzucał się żwawo. Dostrzegł też przelotne mgnienie postaci handlarza - ściągnął kapelusz i patrzył w stronę wozów. W końcu Mat odzyskał panowanie nad Oczkiem. Koń dyszał ciężko, jakby miał za sobą wyczerpujący bieg, niemniej już nie próbował uciekać. I tak było za późno. Zapewne od początku było za późno. Z kapeluszem w dłoni handlarz zeskoczył na ziemię, żeby sprawdzić, co się stało z jego zaprzęgiem.
Wylądował, szarpnął się nieporadnie, spojrzał na swoje stopy. Kapelusz wypadł mu z dłoni, lądując na brukowanej drodze. I w tym momencie on też wrzasnął. Kamienie bruku zniknęły, on sam ugrzązł po kostki w nawierzchni drogi, podobnie jak wcześniej jego zwierzęta. Ugrzązł po kostki jak jego konie i wóz i jak one zanurzał się coraz bardziej w twardej z pozoru drodze niczym w bagnie, tonął. Cała wioska, ludzie i domy, zapadali się w głąb. Ludzie ani na moment nie przerwali wykonywanych czynności. Kobiety szły z koszami na ramionach, grupa idących gęsiego mężczyzn niosła grubą belkę na ramionach, dzieci goniły się, człowiek z osełką wciąż ostrzył toporek, a wszyscy już po kolana tkwili w gruncie.
Tuon schwyciła Mata za kaftan, Selucia z drugiej strony. Wtedy zdał sobie sprawę, że nieświadomie pchnął Oczko naprzód. W kierunku handlarza. Światłości!
- Co robisz, co ty sobie wyobrażasz? - krzyknęła do niego Tuon.
- Nic - odpowiedział. Jego łuk był już gotowy, na końce drzewca założył rogowe uchwyty cięciwy, lniane zaś splótł i nawoskował, pozostało mocowanie grotów na cisowych drzewcach strzał, a ponieważ powietrze wciąż było wilgotne, klej na opierzeniu z gęsich lotek wciąż nie chciał trzymać. Tylko o tym potrafił teraz myśleć, o dziele miłosierdzia, jakim byłoby wsadzenie strzały w serce handlarza, nim całkowicie go wciągnie. Czy umrze, czy zawloką go do tego miejsca, do którego udawali się martwi Shiotanie? Teraz już wiedział, co mu się dziwne wydawało w tych budynkach. W Shiocie nie budowano w ten sposób wiejskich domów od prawie trzystu lat.
Nie był w stanie nawet obetrzeć łez z oczu. Tonący w ziemi handlarz krzyknął tak głośno, że dało się go słyszeć przez przeraźliwe rżenie koni.
- Pomocy! - wołał, machając rękoma. Matowi wydawało się, że patrzy prosto na niego. - Pomocy! - I tak wciąż.
Mat zmuszał się, by czekać, aż tamten umrze, w nadziei, że tamten umrze - z pewnością to byłoby lepsze wyjście od tamtego drugiego - ale on wciąż krzyczał, zapadając się po pas, po pierś. W ostatniej chwili desperacko odchylił głowę, jak tonący, który próbuje zaczerpnąć ostatni oddech. Potem zniknęła głowa, widoczne były tylko ręce, szaleńczo machające, aż wreszcie i one zostały wchłonięte. Tylko leżący przy drodze kapelusz świadczył, że przed chwilą znajdował się tam człowiek.
Kiedy wreszcie ostatnie strzechy i wysokie kominy zniknęły mu sprzed oczu, Mat wydał z siebie długie westchnienie. Tam, gdzie wcześniej znajdowała się wioska, była teraz druga łąka, upstrzona kocimi stokrotkami i podrywkami, gdzie czerwone i żółte motyle przefruwały z kwiatka na kwiatek. Jakie spokojne miejsce... Żałował tylko, że jakoś nie potrafi uwierzyć w śmierć handlarza.
Wyjąwszy tych parę wozów, które śladem Luki zdążyły wjechać na łąkę, pozostałe stały kolumną na drodze, całkowicie opuszczone - wszyscy ludzie znaleźli się na ziemi, kobiety pocieszały płaczące dzieci, mężczyźni próbowali uspokoić drżące ze strachu konie, rozmowy toczyły się głosami podniesionymi i przerażonymi tak, że nie tłumiły ich nawet odgłosy wydawane przez lwy, pantery i niedźwiedzie. Powszechne wzburzenie nie objęło tylko trzech Aes Sedai. Szły szybko wzdłuż drogi, za Joline wędrowali Blaeric i Fen. Sądząc tylko po wyrazie twarzy - zarówno Aes Sedai, jak Strażników - zapadające się w ziemię wioski były zjawiskiem równie powszechnym co domowe koty. Zatrzymały się obok leżącego na ziemi kapelusza handlarza i zerknęły w dół. Teslyn uniosła go, przez chwilę obracała w dłoniach, potem upuściła. Następnie siostry poszły na miejsce, gdzie kiedyś widniała wioska, idąc, naradzały się, przyglądając temu czy owemu, jakby można było cokolwiek stwierdzić na podstawie rosnących tam teraz traw i polnych kwiatów. Żadna nie założyła płaszcza, ale ten jeden raz Mat nie miał ochoty ich rugać. Niewykluczone, iż przenosiły, jeśli już, to tak drobne ilości Mocy, że lisi łeb nie zlodowaciał. Nawet gdyby, nic by im nie powiedział. Nie dzisiaj, nie po tym, co zobaczył przed chwilą.
Od razu też zaczęły się kłótnie. Nikt nie miał zamiaru wjeżdżać na ten ubity grunt, który wcześniej wybrukowany był kamieniem. Ludzie przekrzykiwali się nawzajem, nawet szwaczki i koniuszy dokładnie wiedzieli, co Luca ma zrobić oraz że ma to zrobić natychmiast. Niektórzy chcieli zawracać, aż nie znajdą wiejskiej drogi, a potem bocznymi drogami dotrzeć do Lugardu. Inni chcieli w ogóle zrezygnować z jazdy do Lugardu i bocznymi drogami udać się do Illian czy nawet z powrotem do Ebou Dar i jeszcze dalej. Padały nazwy: Amadicia, Tarabon. Nawet Ghealdan, jeśli już o to chodzi. Tyle jest miast i wiosek, a wszystkie leżą daleko od tego przez Cień przeklętego miejsca.
Mat wciąż siedział w siodle, machinalnie zabawiając się wodzami Oczka, zachowując całkowity spokój w obliczu tych krzyków i wymachiwania rękami. Od czasu do czasu wałacha przeszywał dreszcz, ale już się nie wyrywał. Przez rozwrzeszczany tłum przepchnął się Thom i położył dłoń na karku Oczka. Juilin i Amathera nadeszli zaraz za nim, ona tuliła się do jego ramienia i popatrywała lękliwie na pozostałych. Popojawili się Noal i Olver. Chłopak wyglądał, jakby najchętniej też się do kogoś przytulił, a równocześnie był już na tyle dorosły, że skrywał swe pragnienie pociechy. Na twarzy Noala malowało się zmartwienie, kręcił głową i mruczał coś pod nosem. Wciąż spoglądał ku trzem Aes Sedai na drodze. Bez wątpienia jeszcze przed wieczorem będzie twierdził, że widział już wcześniej coś takiego, tyle że na większą skalę.
- Przypuszczam, że odtąd będziemy podróżować sami - cicho rzekł Thom, a Juilin przytaknął ponuro.
- Skoro nie ma innego wyjścia - rzekł Mat. Poszukiwacze zaginionej dziedziczki Imperium Seanchan z pewnością większą uwagę zwracają na małe oddziały, w przeciwnym razie już dawno rozstałby się z wędrownym widowiskiem. Bez osłony karawany wozów dotarcie na bezpieczne tereny może okazać się trudniejsze, ale niekoniecznie niemożliwe. Niemożliwe natomiast było przekonanie tych ludzi. Wystarczył jeden rzut oka na przerażone twarze, by zrozumiał, że nie ma dostatecznej ilości złota. Być może nawet w całym świecie nie ma dostatecznej ilości złota.
Otulony jaskrawoczerwonym płaszczem Luca słuchał w milczeniu, póki tamci się nie zmęczyli. Gdy krzyki nieco uścichły, odrzucił poły płaszcza i wstąpił w tłum. Najwyraźniej uznał, że teraz nie czas na żadne pozy. Tego poklepał po ramieniu, tej zajrzał troskliwe w oczy. Boczne drogi? Po deszczach będą błotniste, właściwie strumienie nie drogi. W ten sposób droga do Lugardu potrwa dwa, trzy razy tyle, może dłużej. Mat omal się nie zakrztusił, gdy Luca wysunął argument szybkiej podróży, ale tamten się dopiero rozgrzewał. Mówił o trudzie wydobywania wozów z błota, rozwijał przed oczyma słuchaczy wstrząsające wizje tego, jak unurzani po pas pomagają zaprzęgom ciągnąć zatopione po osie wozy. Żadna, nawet najbardziej boczna droga nie mogła być taka zła, on jednak był mistrzem perswazji. Przynajmniej Matem udało mu się wstrząsnąć. Przy bocznych drogach właściwie nie ma miasteczek, wioski nieliczne i maleńkie. Widownia, o której nawet nie ma co wspominać, trudności ze zdobyciem jedzenia. Te ostatnie słowa wygłosił, uśmiechając się smutno do dziewczynki może sześcioletniej, patrzącej na niego spod osłony matczynych spódnic - wiadomo było, że snuje perspektywę płaczu i głodu. Niejedna kobieta w tym momencie przytuliła swą pociechę.
Jeżeli zaś chodzi o Amadicię, Tarabon i, tak... Ghealdan, z pewnością warto występować w tych miastach. Wielkie Wędrowne Widowisko i Wspaniała Wystawa Cudów oraz Dziwów Valana Luki z pewnością odwiedzi te strony i ściągnie nieprzebrane tłumy. Pewnego dnia. Żeby dotrzeć tam teraz, należało najpierw cofnąć się do Ebou Dar, przebyć tę samą drogę, którą się pokonało w ciągu ostatnich kilku tygodni, odwiedzić te same miasteczka, gdzie zapewne niewielu się znajdzie chętnych, by wyłożyć ciężko zapracowane monety na obejrzenie przedstawienia, widzianego tak niedawno. Długa droga, podczas której sakiewki zrobią się lżejsze, a brzuchy puste. Można też pojechać do Lugardu.
W tym momencie w jego głosie zabrzmiały energiczne tony. Gestykulował, choć w niewyszukany sposób. Wciąż się przechadzał w ciżbie, szedł jednak szybciej. Lugard to wspaniałe miasto. Ebou Dar to tylko cień Lugardu. Lugard naprawdę należy do największych miast świata, jest tak ludny, że przedstawienia można dawać przez całą wiosnę, a tłumy wciąż będą walić drzwiami i oknami. Mat nigdy nie był w Lugardzie, słyszał natomiast, że jest na poły ruiną, że króla nie stać na zapłatę za sprzątanie ulic - w ustach Luki rodziła się wizja drugiego Caemlyn. Niektórzy spośród słuchaczy z pewnością wiedzieli, jak się sprawy mają, słuchali wszelako z twarzami równie rozjaśnionymi jak wtedy, gdy opisywał pałace, przy których Pałac Tarasin w Ebou Dar jawił się psią budą, rzesze odzianej w jedwabie szlachty, która przyjdzie oglądać przedstawienia, a może nawet zamówi spektakle prywatne. Z pewnością król Roedran zażyczy sobie takiego występu. Czy któryś z nich kiedykolwiek występował przed królem? A teraz będą. Na pewno. Z Lugardu prosta droga do Caemlyn, przy którym on sam jest z kolei tylko imitacją miasta. Caemlyn, jedno z największych i najbogatszych miast świata, gdzie przez całe lata występować będą przed niemalejącymi tłumami.
- Z chęcią zobaczyłabym te miasta - powiedziała Tuon, podprowadzając Akein do boku Oczka. - Pokażesz mi je, Zabaweczko?
Selucia jak cień jechała za nią. Wyglądała dość spokojnie, ale z pewnością wydarzenie sprzed chwili musiało nią wstrząsnąć.
- Może Lugard. Tam znajdę sposób, by odesłać cię do Ebou Dar. - Pod ochroną dobrze strzeżonej karawany kupieckiej i tylu strażników przybocznych, ilu uda mu się wynająć. Tuon zapewne była tak niebezpieczna i skuteczna, jak wyobrażała sobie Egeanin, niemniej dwie samotne kobiety byłyby zbyt łakomym kąskiem dla wielu, nie tylko dla bandytów. - Może Caemlyn. - Niewykluczone, że będzie potrzebował więcej czasu, niż zajmie droga do Lugardu.
- Będzie, co będzie - tajemniczo odpowiedziała Tuon, potem zaczęła rozmawiać z Selucią mową palców.
"Rozmawiają o mnie za moimi plecami, tyle że czynią to pod moim nosem". Nienawidził tego.
- Luca jest równie dobry jak bard Thom, ale nie sądzę, żeby ich przekonał.
Thom parsknął z pogardą, a potem podkręcił kciukiem długie, siwe wąsy.
- Jest niezły, muszę mu to oddać, ale żaden z niego bard. Niemniej, moim zdaniem, ma ich. Założymy się, chłopcze? Powiedzmy, jedna złota korona?
Mat sam siebie zaskoczył wybuchem śmiechu. Pewien był, że nie roześmieje się, póki w jego głowie na dobre nie zblednie obraz handlarza zapadającego się pod ziemię. I konie. Wciąż miał w uszach ich rżenie, na tyle głośne, że prawie zagłuszało stukot kości.
- Ze mną chcesz się założyć? Dobra. Stoi.
- W kości z tobą nie zagram - sucho uciął Thom - ale wiem, kiedy człowiek skutecznie miesza ludziom w głowach, kiedy mam to przed oczyma. Sam tak robiłem.
Luca tymczasem skończył z Caemlyn i przybrał jedną ze swoich zwyczajowych póz. Już się nie przechadzał, paradował.
- A stamtąd - oznajmił - do samego Tar Valon. Wynajmę statki, które nas tam zawiozą. - Słysząc to, Mat omal się nie zakrztusił. Luca wynajmie statki? Luca, który był tak skąpy, że najchętniej wystawiałby myszom rachunki za łój od świec? - W Tar Valon będą nas oglądać takie tłumy, że możemy spędzić tam resztę życia wśród splendorów wielkiego miasta, gdzie zbudowane przez ogirów sklepy wyglądają jak pałace, a pałace wymykają się wszelkim opisom. Władcy, którzy po raz pierwszy przybywają do Tar Valon płaczą, że ich miasta są jak zwykłe wioski, a ich pałace to nic więcej niż wieśniacze szałasy. Pamiętajcie, że w Tar Valon znajduje się sama Biała Wieża, największa budowla świata. Z pewnością Zasiadająca na Tronie Amyrlin będzie chciała zobaczyć nasze przedstawienie. Udzieliliśmy schronienia trzem Aes Sedai w potrzebie. Któż ośmieliłby się twierdzić, że nie szepną o nas słówka samej Amyrlin?
Mat zerknął za siebie i zobaczył, że trzy siostry zaprzestały swej przechadzki po łące, z której zniknęła wioska. Stały teraz obok siebie na drodze i przyglądały się mu z idealnym spokojem Aes Sedai. Nie, zdał sobie sprawę, to nie jemu się przyglądały. Obserwowały Tuon. Obiecały, że nie będą się jej dłużej naprzykrzać, a ponieważ były Aes Sedai, wiązało je dane słowo. Z drugiej strony, jak daleko sięgało słowo Aes Sedai? Zawsze potrafiły znaleźć sposób ominięcia Przysięgi Prawdomówności. A więc Tuon nie zobaczy Caemlyn i pewnie nie zobaczy nawet Lugardu. Zapewne w obu miastach są jakieś Aes Sedai. Cóż prostszego, niż donieść, że Tuon jest Wysoką Lady Seanchan? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Tuon znajdzie się w drodze do Białej Wieży, zanim się zdąży obejrzeć. Rzecz jasna jako „gość" i to wszystko w celu zakończenia walk. Bez wątpienia wielu zgodziłoby się, że to właściwy sposób postępowania, że sam powinien ją oddać do Białej Wieży i powiedzieć, kim naprawdę jest, z drugiej strony - dał słowo. Zaczął więc obliczać, jak blisko Lugardu musi się znaleźć, zanim zacznie szukać dla niej transportu do Ebou Dar.
Luca miał właśnie pewne trudności z odmalowaniem Tar Valon w barwach jeszcze żywszych, niż to przed chwilą uczynił z Lugardem; gdyby jakimś cudem faktycznie dotarli do Tar Valon, wielu z pewnością poczułoby pewne rozczarowanie w obliczu jego szaleńczych hiperboli - Biała Wieża wysoka na tysiąc kroków? Pałace ogirów wielkości małych gór? Powiedział nawet, że w mieście jest zamieszkany stedding ogirów! - w końcu wszakże zarządził głosowanie nad dalszą podróżą przed siebie. Do góry podniosły się wszystkie ręce, nawet ręce dzieci, które nie miały prawa głosu.
Mat wyciągnął sakiewkę z kieszeni kaftana i podał Thomowi złotą dariańską koronę.
- Nigdy się bardziej nie cieszyłem z przegranej, Thom. - Cóż, nigdy się nie cieszył z żadnej przegranej, a w tym wypadku była ona lepsza niż zwycięstwo.
Thom wziął monetę z nieznacznym ukłonem.
- Sądzę, że zatrzymam ją sobie na pamiątkę - powiedział, obracając monetę w palcach. - Będzie mi przypominała, że nawet najszczęśliwszy człowiek na świecie może przegrać.
Mimo wcześniejszej aklamacji w głosowaniu, wciąż cień niepewności padał na odcinek drogi, gdzie wcześniej była wioska. Luca wspiął się na kozioł i patrzył przed siebie, a Latelle tuliła się do niego, jak wcześniej Amathera do Julina. W końcu mruknął coś, co z pewnością było przekleństwem i pognał zaprzęg uderzeniem wodzy. Zanim konie dotarły do fatalnego miejsca, pędziły już galopem, Luca zaś zwolnił dopiero dobrze za miejscem, gdzie wcześniej turkotały po bruku koła wozu handlarza. Podobnie postąpili pozostali: chwilowe zatrzymanie, póki poprzedni wóz się nie oddalił, potem strzał z wodzy i galop. Mat też wciągnął głęboki oddech, zanim ruszył. Ale puścił Oczko stępa, nie galopem, tyle że przez cały czas musiał walczyć z pokusą wbicia obcasów w boki konia, zwłaszcza obok kapelusza handlarza. Na smagłej twarzy Tuon i bladej twarzy Selucii nie dostrzegł więcej emocji niż na obliczach Aes Sedai.
- Pewnego dnia zobaczę Tar Valon - spokojnie oznajmiła Tuon w trakcie tej makabrycznej przejażdżki. - Zapewne uczynię je swoją stolicą. Wtedy będziesz musiał mi pokazać miasto, Zabaweczko. Byłeś w nim?
Światłości! To była mała, twarda kobieta. Cudowna, a jednak twarda jak stal.
Lucę pewnie natchnął własny pokaz galopady, ponieważ odtąd widowisko poruszało się szybszym tempem niż zwyczajowy spacerek. Słońce wisiało coraz niżej nad horyzontem, minęli kilka przydrożnych łąk, dostatecznie rozległych, by pomieścić wszystkich, a Luca wciąż parł do przodu, póki nie zaczęli rzucać długich cieni, a słońce nie zmieniło się w tłustą, czerwoną kulę za plecami. Nawet wówczas, zanim zarządził postój, siedział długo i wpatrywał się w połać trawy obok drogi.
- To zwyczajne pole - oznajmił na koniec, trochę zbyt głośno i wjechał na nie swoim wozem.
Kiedy Metwyn wziął wodze ich wierzchowców, Mat poszedł za Tuon i Selucią do purpurowego wozu, choć tego wieczoru nie miało być ani posiłku, ani gry w kamienie.
- To będzie noc modlitw - poinformowała go, zanim zniknęła w środku ze swą pokojówką. - Nic nie wiesz, Zabaweczko? Zmartwychwstający umarli to znak, że Tarmon Gai'don jest blisko. - Jakoś nie potrafił w tych słowach dostrzec wyrazu jednego z jej przesądów, mimo wszystko sam czuł podobnie. Nie bardzo potrafił się modlić, choć zdarzyło się to parę razy w różnych okolicznościach. Czasami po prostu nic innego nie można było zrobić.
Mało kto potrafił zasnąć, dlatego lampy w obozowisku paliły się do późnej nocy. Nikt też nie chciał jej spędzać sam. Mat wprawdzie zjadł kolację wyłącznie we własnym towarzystwie - bez apetytu, z głośniejszym niż zwykle, jak się wydawało, grzechotem kości pod czaszką - ale kiedy skończył, przyszedł Thom na partyjkę kamieni, wkrótce po nim pojawił się Noal. Lopin i Nerim zaglądali co parę minut, kłaniając się i pytając, czy komu czego nie trzeba, a gdy przynieśli wino i pucharki - Lopin postawił na stole wysoki, ceramiczny dzban i złamał woskową pieczęć; Nerim na drewnianej tacy rozstawił drewniane pucharki - Mat kazał im poszukać Hamana i pozostałych żołnierzy.
- Nie wątpię, że właśnie się upijają. Mnie samemu wydaje się to najlepszym pomysłem - powiedział. - Ale to rozkaz. Powiedz im, że mają się podzielić.
Lopin skłonił się ponuro nad swym wielkim brzuchem.
- Pomagałem w różnych sprawach dowódcy oddziału, załatwiałem dla niego co nieco, mój panie. Spodziewam się, że nie będzie miał oporów przed podzieleniem się brandy. Chodź, Nerim. Lord Mat chce, żebyśmy się upili, to upijesz się ze mną, choćbym miał ci siedzieć na brzuchu i przemocą wlewać alkohol do gardła. - Pociągłą twarz ascetycznego Cairhienianina wykrzywił grymas niesmaku, ale skłonił się i z dziwną radością podążył za Tairenianinem. Mat nie sądził, by przemoc była potrzebna, nie dziś.
Juilin pojawił się w towarzystwie Amathery i Olvera, przez co grano nie tylko w kamienie, na małym stoliczku, ale też w węże i lisy, na podłodze namiotu. Amathera okazała się niezłym graczem w kamienie, nic dziwnego u byłej władczyni, z drugiej strony wydęła nadąsane usteczka, kiedy razem z Olverem przegrała w węże i lisy, choć przecież nikt nigdy nie wygrał w tę grę. Matowi nasunęło to myśl, że pewnie nie była zbyt dobrą władczynią. Ci, którzy akurat nie grali, siedzieli na łóżku polowym. Kiedy przypadała tura Mata na wycofanie z gry, siedział i przyglądał się, podobnie postępował Juilin, gdy grała Amathera. Rzadko odrywał od niej wzrok na dłużej, chyba że akurat grał. Noal snuł swe historie - nie przerywał nawet w trakcie gry i najwyraźniej nieustanna paplanina nie miała żadnego wpływu na jego umiejętności - a Thom siedział, czytając list, który Mat dostarczył mu z pozoru całe wieki temu. Stronica była straszliwie pomięta od traktowania, jakiego zaznawała w kieszeni kaftana Thoma, i poplamiona od ciągłego czytania. Thom powiedział, że jest to list od martwej kobiety.
Wszystkich zaskoczyło, kiedy klapa namiotu uchyliła się i do środka wszedł Domon z Egeanin. Trudno powiedzieć, by w ścisłym słowa znaczeniu unikali Mata od czasu jego wyprowadzki z zielonego wozu, ale żadne szczególnie nie szukało jego towarzystwa. Podobnie jak reszta nosili już znacznie lepsze rzeczy od łachów, które początkowo służyły im za przebranie. Rozcięte spódnice Egeanin i kaftan z wysokim kołnierzem były zrobione z niebieskiej wełny haftowanej żółtą - prawie złotą - nicią na mankietach oraz brzegach i miały coś z mundurowego kroju; Domon, w dobrze skrojonym brązowym kaftanie i workowatych spodniach wepchniętych w wysokie buty o cholewach wywiniętych tuż pod kolanami, wyglądał w każdym calu może nie na bogatego, lecz w każdym razie dobrze prosperującego illiańskiego kupca.
Na widok Egeanin grająca właśnie z Olverem na podłodze Amathera natychmiast uklękła i skłoniła się nisko. Juilin westchnął i wstał od stołu, przy którym siedział naprzeciwko Mata, Egeanin okazała się szybsza.
- Naprawdę nie ma potrzeby się kłaniać ani przede mną, ani przed nikim - powiedziała rozciągając słowa, a potem pochyliła się, ujęła Amatherę za ramiona i postawiła na nogi. Ta wstała powoli, z wahaniem, z oczyma wbitymi w ziemię, póki Egeanin nie ujęła jej za podbródek i delikatnie nie uniosła do góry. - Patrz mi w oczy. Każdemu patrz w oczy. - Tarabonianka nerwowo oblizała wargi, ale patrzyła Egeanin prosto w oczy nawet po tym, jak tamta cofnęła dłoń. Z drugiej strony trzeba stwierdzić, że jej oczy były rozwarte bardzo szeroko.
- To już jakiś postęp - podejrzliwie stwierdził Juilin. W tonie jego głosu słychać też było nutkę gniewu; stał bez ruchu niczym posąg z ciemnego drzewa. Nie lubił Seanchan, choćby za to, co zrobili Amatherze. - Wcześniej nazwałaś mnie złodziejem za to, że ją uwolniłem. - To już zabrzmiało groźniej. Nienawidził złodziei. I przemytników, a Domon był właśnie kimś takim.
- Z czasem wszystko się zmienia - jowialnie zauważył Domon, równocześnie uśmiechając się pojednawczo. - Cóż, rozmawia pan z porządnym człowiekiem, panie łowco złodziei. Leilwin zmusiła mnie, żebym jej obiecał, iż zrezygnuję z przemytu, i od tego uzależniła przyjęcie moich oświadczyn. Żeby mnie tak fortuna ukarała, jeśli kiedykolwiek słyszałem o kobiecie, która nie chciała poślubić mężczyzny, póki ten nie porzuci lukratywnego zajęcia. - Roześmiał się, jakby właśnie opowiedział najśmieszniejszy dowcip świata.
Egeanin dała mu sójkę pod żebra tak mocno, że śmiech przeszedł w jęk. Od czasu ślubu jego bok musiał się zmienić w jeden wielki siniak.
- Oczekuję, że dotrzymasz tej obietnicy, Bayle. Ja się zmieniłam i ty też musisz. - Zerknęła przelotnie na Amatherę, zapewne po to, by się przekonać, czy wciąż jest posłuszna jej słowom. Egeanin wymagała, by wszyscy robili, co im każe. A potem wyciągnęła dłoń do Juilina. - Zmieniam się, panie Sandar. Czy pan również zmieni zdanie na mój temat?
Juilin zawahał się, a potem uścisnął jej dłoń.
- Spróbuję. - W jego głosie brakowało trochę przekonania.
- O nic więcej nie proszę. - Rozejrzała się po namiocie, zmarszczyła brwi, pokręciła głową. - Widywałam już najniższy pokład mniej zatłoczony niż ten namiot. Mamy w wozie trochę zacnego wina, panie Sandar. Może wraz ze swoją panią przyłączycie się do nas nad szklaneczką?
Juilin znowu się zawahał.
- Właściwie mój przeciwnik już wygrał tę partię - powiedział wreszcie. - Nie ma sensu jej kończyć. - Nasadził swój stożkowaty kapelusz na głowę, zupełnie niepotrzebnie obciągnął ciemny, rozkloszowany taireński kaftan i ceremonialnie zaoferował Amatherze swoje ramię. Schwyciła je kurczowo, a choć próbowała spoglądać Egeanin prosto w oczy, drżała przy tym niepohamowanie. - Podejrzewam, że Olver zechce tu zostać i pograć jeszcze, ale moja pani i ja będziemy szczęśliwi, mogąc napić się wina w towarzystwie twoim i twego męża, Leilwin Bez Łodzi. - W jego spojrzeniu czaił się cień wyzwania. Było jasne, że jego zdaniem Egeanin musi w bardziej przekonujący sposób dowieść, iż nie uważa już Amathery za skradzioną własność.
Egeanin skinęła głową, jakby doskonale zrozumiała.
- Niech Światłość przyświeca wam dzisiejszej nocy, jak też przez wszystkie dni i noce, jakie nam jeszcze zostały - życzyła wszystkim zamiast pożegnania. Bardzo miłe.
Zaraz po tym, jak tamci wyszli, nad obozowiskiem przetoczył się huk gromu. Potem kolejny i deszcz zabębnił o płótno namiotu, szybko zmieniając się w potop, który nagiął zielone paski nad głowami. Jeśli Juilin i tamci nie biegli co sił w nogach, wino będą pić mokrzy.
Noal zajął miejsce naprzeciw Olvera przy czerwonym płótnie i podjął grę w miejscu przerwanym przez Amatherę; potoczyły się kości dla węży i lisów. Czarne piony, teraz należące do niego i Olvera, znajdowały się prawie na brzegu płóciennej pajęczyny planszy, niemniej było oczywiste, że im się nie uda. Oczywiste dla wszystkich prócz, rzecz jasna, Olvera. Jęknął głośno, gdy biały krążek oznaczony falującymi liniami wąż, dotknął jego piona i znowu, gdy krążek oznaczony trójkątem dotknął piona Noala.
Noal tymczasem podjął opowieść, przerwaną wejściem Egeanin i Domona, historię rzekomej podróży na pokładzie rakera Ludu Morza.
- Kobiety Atha'an Miere należą do najbardziej wdzięcznych na świecie - powiedział, przesuwając czarne piony z powrotem na okrąg w środku planszy. - Nie ustępują nawet Domani, a dobrze wiecie, że to już jest coś. A kiedy statek znajdzie się poza zasięgiem wzroku od brzegu... - urwał gwałtownie, odchrząknął i spojrzał na Olvera, który ustawiał węże i lisy w rogach planszy.
- Co wtedy robią? - zapytał Olver.
- Cóż... - Noal potarł nos sękatym palcem. - Cóż... Tak zręcznie skaczą po wantach, że można by pomyśleć, iż zamiast nóg wyrosła im dodatkowa para rąk. To właśnie robią. - Olver aż sapnął z zadowolenia, a Noal cicho westchnął z ulgą.
Mat zaczął zdejmować czarne i białe kamienie z planszy na stole, chowając do dwu rzeźbionych szkatułek z drewna. Kości w jego głowie toczyły się i grzechotały, tłumiąc nawet najgłośniejsze gromy.
- Jeszcze partyjkę, Thom? Siwowłosy oderwał wzrok od swego listu.
- Nie sądzę, Mat. Mój umysł jest dziś zmącony.
- Jeżeli nie obrazisz się o pytanie, Thom, to czemu wciąż na nowo czytasz ten list? I czasami masz taki wyraz twarzy, jakbyś nie miał pojęcia, co on oznacza.
Olver zaśmiał się, ponieważ wyszedł mu świetny rzut kośćmi.
- Dlatego, że tak właśnie jest. Przynajmniej do pewnego stopnia. Masz. - Wyciągnął dłoń z listem, ale Mat pokręcił przecząco głową.
- To nie moja sprawa. Thom. List jest twój, poza tym nie jestem szczególnie dobry w rozwiązywaniu zagadek.
- Ależ nie, to również twoja sprawa. Moiraine napisała go na krótko przed tym, jak... Cóż, liczy się to, że go napisała. - Mat przyglądał mu się dłuższą chwilę, nim wziął do ręki pomarszczony list, a kiedy jego wzrok padł na rozmyte litery, zamrugał. List zaczynał się od słów: „Najdroższy Thomie". Któż by mógł podejrzewać, że właśnie Moiraine zwracać się będzie do Thoma Merrilina tymi słowy? - Thom, to jest osobisty list. Nie sądzę, że powinienem...
- Czytaj - uciął Thom. - Zobaczysz sam.
Mat wziął głęboki oddech. List od nieżyjącej Aes Sedai, która była postacią nadzwyczaj zagadkową i o której do pewnego stopnia nigdy nie przestał myśleć? Zdecydowanie nie miał ochoty go czytać. Ale zaczął. A to, co wyłaniało się z listu, sprawiło, że włosy stanęły mu dęba na głowie.
Najdroższy Thomie!
O tylu rzeczach chciałabym Ci napisać, tyle słów mam w sercu, ale wstrzymam się, ponieważ nie mogą, a poza tym zostało naprawdę niewiele czasu. O wielu rzeczach napisać Ci nie mam prawa, gdyż ściągnęłyby na nas niechybną katastrofę, napiszę więc tylko o tym, co konieczne. Rozważ dokładnie me słowa. Niedługo przyjdzie mi udać się do doków, by tam stawić czoła Lanfear. Skąd wiem? Nie mogę powiedzieć, ta tajemnica należy nie tylko do mnie. Wystarczy, że wiem, i wiedza ta niech służy jako dowód prawdziwości tego, co przeczytasz poniżej.
Kiedy otrzymasz ten list, powiedzą Ci, że nie żyję. Wszyscy w to uwierzą. Ale nie jest to prawda: żyję i być może przeżyję wszystkie przeznaczone mi lata. Może się też tak zdarzyć, że Ty, Mat Cauthon i jeszcze jeden człowiek, mężczyzna, którego imienia nie znam, spróbujecie mnie uratować. Powiadam, może się zdarzyć, ponieważ może się też okazać, że nie będziesz mógł lub chciał, jak też że Mat odmówi. W przeciwieństwie do Ciebie nie darzy mnie szczególnie ciepłymi uczuciami, ku czemu ma swoje powody, w których słuszność nie powątpiewa. Jeżeli jednak podejmiecie próbę ratowania mnie, musi być was trzech: Ty, Mat i tamten trzeci. Większa liczba osób to dla wszystkich niechybna śmierć. Mniejsza, to również śmierć. A nawet, gdy pojawisz się, jak przewidziane, tylko z Matem i tamtym, też możecie zginąć. Widziałam, jak próbujecie i giniecie - Ty, dwóch z was, wszyscy trzej. Widziałam, jak podczas próby ratowania mnie ginę sama. Widziałam także, jak wszyscy ocalamy życie, lecz trafiamy do niewoli.
Jeżeli wszak postanowisz podjąć próbę ratowania mnie, młody Mat wie, jak mnie znaleźć, niemniej pokazać mu ten list możesz dopiero wówczas, gdy o niego zapyta. Ta kwestia jest sprawą najwyższej wagi. Nie może dowiedzieć się o niczym, co zawarte jest w tym liście, póki o niego nie zapyta. Wydarzenia muszą toczyć się okręślonym torem, niezależnie, jakie będą tego koszty.
Jeżeli spotkasz kiedyś Lana, powiedz mu, że to najlepsze wyjście. Jego los toczyć się będzie odtąd inną koleją niż mój. Życzę mu wszelkiego szczęścia z Nynaeve. Ostatnia kwestia. Przypomnij sobie, co wiesz o grze w węże i lisy. Przypomnij sobie i zastanów się nad tym. Już czas, a ja muszę zrobić to, co zrobić trzeba.
Niech Światłość Cię oświeca i ześle Ci wiele radości najdroższy Thomie, niezależnie czy przyjdzie nam się jeszcze kiedyś spotkać.
Moiraine
Kiedy czytał ostanie słowa, nad głowami przetoczył się grzmot. Bardzo stosowne. Kręcąc głową, oddał list.
- Thom - powiedział łagodnie. - Więź zobowiązań Lana została naruszona. Tylko śmierć może tego dokonać. Lan powiedział, że ona nie żyje.
- A list twierdzi, że wszyscy w to uwierzą. Ona wiedziała, Mat. Wiedziała z góry.
- Może i tak, ale Moiraine i Lanfear przeszły przez ten ter'angreal w kształcie drzwi, a on rozpłynął się w powietrzu. Był zrobiony z jakiegoś czerwonego kamienia, przynajmniej wyglądał jak kamień, Thom, a przecież stopił się niczym wosk. Widziałem na własne oczy. Poszła tam, gdzie żyją Eelfinn, a nawet jeśli żyje, nie mamy sposobu, by ją odnaleźć.
- Wieża Ghenjei - wtrącił Olver i trzy głowy zwróciły się w jego stronę. - Birgitte mi powiedziała. - Lekko wystraszony, zaczął się tłumaczyć: - Wieża Ghenjei jest drogą do krainy Aelfinn i Eelfinn. - Wykonał gest, który zaczynał grę w węże i lisy: trójkąt wykreślony w powietrzu i falista linia na wskroś niego. - Ona zna nawet więcej opowieści od ciebie, panie Charin.
- Chodzi o Birgitte Srebrny Łuk, czy tak? - ironicznie zapytał Noal.
Chłopak spojrzał na niego z ukosa.
- Nie jestem dzieckiem, panie Charin. Ale ona faktycznie niesamowicie strzela z łuku, to może i chodzi o tę samą osobę. To znaczy o Birgitte odrodzoną na powrót.
- Nie wydaje mi się, aby tak mogło być - wtrącił Mat. - Też z nią rozmawiałem, rozumiesz, i ostatnią rzeczą, na jakiej jej zależy, to bycie heroiną w dowolnym sensie słowa. - Dotrzymywał obietnicy, sekrety Birgitte były u niego bezpieczne. - W każdym razie, ta wiedza na nic się nam nie przyda, o ile nie powiedziała ci, gdzie znaleźć wieżę. - Olver pokręcił głową ze smutkiem, a Mat pochylił się, by wzburzyć mu włosy. - To nie twoja wina, chłopcze. Bez ciebie nie wiedzielibyśmy nawet, że wieża istnieje. - Nie na wiele się to zdało. Olver wbił zrozpaczone spojrzenie w czerwone płótno planszy.
- Wieża Ghenjei... - zawiesił głos Noal, siedząc na skrzyżowanych nogach i obciągając kaftan. - Niewielu dziś pamięta jeszcze tę opowieść. Jain zawsze się zaklinał, że pewnego dnia ją odnajdzie. Twierdził, że znajduje się gdzieś na Cienistym Wybrzeżu.
- To wciąż daje ogromny teren do przeszukania. - Mat zamknął wieko jednej ze szkatułek. - To może zabrać całe lata. - Lat nie mieli, jeżeli Tuon się nie myliła, a pewien był, że się nie myli.
Thom pokręcił głową.
- Ona pisze, że będziesz wiedział, Mat. „Mat wie, jak mnie znaleźć". Bardzo wątpię, by pisała, co jej ślina na język przyniosła.
- Cóż, nie odpowiadam za to, co napisała, prawda? O Wieży Ghenjei pierwszy raz usłyszałem dziś wieczorem.
- Szkoda - westchnął Noal. - Chętnie bym ją zobaczył... Pomyślcie... Coś, czego nie widział nawet przeklęty Jain Długi Krok. Równie dobrze możecie od razu o tym zapomnieć - dodał, widząc, że Thom już otwiera usta. - Przecież nigdy by nie zapomniał, że ją widział, nawet gdyby nie wiedział, jak się nazywa; pomyślałby o niej, wiedząc, że chodzi o dziwną wieżę, dzięki której ludzie mogą przenikać na inne światy. Powiadano mi, że ta wieża lśni niczym wypolerowana stal, ma grubość dwustu stóp i średnicę czterdziestu i nie ma w niej żadnego otworu wejściowego. Któż mógłby zapomnieć o czymś takim?
W tym momencie Mat zamarł. Czarna chustka, którą skrywał bliznę wisielczą, nagle zdała mu się strasznie ciasna. Blizna zaś świeża i rozpalona. Nie potrafił zaczerpnąć oddechu.
- Jeżeli nie ma do niej wejścia, w jaki sposób wejdziemy do środka? - dopytywał się Thom.
Noal wzruszył ramionami. I znowu odezwał się Olver:
- Birgitte mówiła, że należy w ścianie wieży wyryć znak nożem z brązu. - Znowu wykonał gest rozpoczynający grę. - Mówiła, że nóż musi koniecznie być z brązu. Trzeba zrobić znak i drzwi się otworzą.
- Co jeszcze ci powiedziała o... - zaczął Thom, a potem urwał i zmarszczył czoło. - Co ci dolega, Mat? Wyglądasz, jakbyś był chory.
A dolegała mu pamięć i przynajmniej tym razem nie chodziło o wspomnienia tamtych wszystkich obcych ludzi. Wspomnienia te zostały upchane w jego głowie, żeby wypełnić luki po jego własnych wspomnieniach, zresztą aż nadto skutecznie, jak się wydawało. Z pewnością pamiętał znacznie więcej dni, niż sam przeżył. Ale równocześnie utracił całe partie własnego życia, a inne wydawały mu się niczym koce przeżarte przez mole albo mgliste i zamglone krajobrazy. Zachował tylko fragmentaryczne wspomnienia o ucieczce z Shadar Logoth, nadzwyczaj blade o ucieczce na rzecznym statku Domona i tylko jedną rzecz widzianą w tym czasie pamiętał wyraźnie. Wieżę lśniącą niczym wypolerowana stal. Chory? Miał ochotę zwymiotować całą zawartość żołądka.
- Chyba wiem, gdzie znajduje się ta wieża, Thom. To znaczy, Domon wie. Ale nie mogę pojechać z wami. Eelfinn będą wiedzieć, że przybywam, może Aelfinn również. Żebym sczezł, być może już wiedzą o tym liście, ponieważ go przeczytałem. Może znają wszystkie słowa, jakie wypowiedzieliśmy. Nie wolno im ufać. Wykorzystają to bezwzględnie, jeśli tylko dać im możliwość. A jeżeli dowiedzą się, że przybywacie, wszystko sobie z góry zaplanują. Obedrą was ze skóry i zrobią sobie z niej uprząż. - Te wspomnienia były całkowite jego własne, ale w wystarczającym stopniu potwierdzały ten osąd. Patrzyli na niego, jakby zwariował, nawet Olver. Nie zostało mu nic innego, jak opowiedzieć o swoich spotkaniach z Eelfinn i Aelfinn. Przynajmniej tyle, ile było trzeba. Nie wspomniał, rzecz jasna, o odpowiedziach, które otrzymał od Eelfinn i obu darach Aelfinn. Dopiero wówczas, gdy spróbował wyjaśnić, co wydedukował na temat więzi, jaka do tej pory łączy go z Aelfinn i Eelfinn, konieczne okazało się odwołanie do cudzych wspomnień. Jak też natura uprzęży z jasnej skóry, noszonej przez Eelfinn, to również wydawało mu się ważne. I to, jak spróbowali go zabić. To było bardzo ważne. Jak powiedział, że chce odejść, i zapomniał dodać, że chce odejść żywy, a wtedy wyprowadzili go na zewnątrz i powiesili. Zdjął nawet chustkę, aby widok blizny dodał ciężaru słowom, a nadzwyczaj rzadko czynił to przy ludziach. Tamci trzej słuchali w milczeniu. Thom i Noal z najwyższą uwagą, Olver z rozdziawioną ze zdumienia buzią. Oprócz jego głosu żaden dźwięk nie zakłócał bębnienia deszczu o płótno namiotu. - Nic z tego, co powiedziałem, nie może opuścić ścian tego namiotu - zakończył. - Aes Sedai mają już dość powodów, żeby chcieć mnie dostać w swoje ręce. Jeżeli dowiedzą się o tych wspomnieniach, nigdy się od nich nie uwolnię. - Czy w ogóle kiedyś uwolni się od nich? Powoli dochodził do wniosku, że nigdy, mimo to nie należało dodatkowo kusić losu.
- Może ty jesteś krewnym Jaina? - zapytał Noal i równocześnie uniósł dłonie w przepraszającym geście. - Spokojnie, człowieku. Ta opowieść po prostu przekracza wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem. I wszystko, co zrobił Jain. Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli się do was przyłączę? Potrafię być przydatny w potrzebie, sam wiesz.
- Żebym sczezł, czy wszystko, co powiedziałem, weszło ci jednym uchem i wypadło drugim? Będą wiedzieli, że się zbliżam. Być może już wiedzą!
- To nie ma znaczenia - wtrącił Thom - przynajmniej dla mnie. Jak będzie trzeba, pójdę sam. Ale jeśli prawidłowo zrozumiałem - zaczął znowu rozkładać list, jego palce dotykały go nieomal pieszczotliwie - jedyną nadzieją na pomyśłny koniec jest to, abyś był jednym z trzech. - I siedział w milczeniu na łóżku, całkowicie nieruchomy, patrząc Matowi w oczy.
Mat ze wszystkich sił chciał uciec wzrokiem, ale nie potrafił. Przeklęta Aes Sedai! Ta kobieta z całą nieomal pewnością już nie żyła, a wciąż próbowała go zmusić, by został bohaterem. Cóż, bohaterów głaskało się po głowie, a potem odsuwało na bok, do czasu, aż bohater znowu będzie potrzebny. Oczywiście, jeśli najpierw udało im się ujść z życiem ze swoich bohaterskich przygód. A jakże często się nie udawało. Nigdy tak naprawdę nie ufał Moiraine, nawet jej szczególnie nie lubił. Tylko głupcy ufali Aes Sedai. Z drugiej strony, gdyby nie ona wciąż tkwiłby w Dwu Rzekach, wybierając łajno ze stodoły i dojąc krowy ojca. Albo by nie żył. Siedzi ten stary Thom, nic nie mówi, tylko patrzy. Tu tkwiła zasadzka. Lubił Thoma.
„Och, krew i krwawe popioły".
- Żebym sczezł, jakem głupi - mruknął. - Idę.
Nad głowami rozbłysła błyskawica i światło zalało wnętrze namiotu, chwilę później po niebie potoczył się grzmot. Kiedy ucichł, zapanowała martwa cisza. W jego głowie również. Ostatni komplet kości zatrzymał się. Chciało mu się płakać.
ROZDZIAŁ 11
MORDOWNIA W MADERIN
Mimo iż tej nocy wszyscy siedzieli do późna, następnego ranka karawana wozów wyruszyła nadzwyczaj wcześnie. Mat z piekącymi oczyma i szumem w głowie wyszedł z namiotu pod mroczne niebo i zobaczył spieszących wszędzie mężczyzn oraz kobiety z latarniami w dłoniach; wszyscy pokrzykiwali, żeby się spieszyć. Wielu poruszało się niepewnym krokiem ludzi, którzy nie zmrużyli w nocy oka. Z pewnością łączyło ich powszechne mniemanie, że im dalej znajdą się od wioski, którą na ich oczach pochłonęła ziemia, tym lepiej. Wielki, ekstrawagancki wóz Luki potoczył się po drodze, nim słońce zdążyło wzejść i znowu właściciel widowiska narzucił ostre tempo. Po drodze minęli dwie karawany kupieckie, liczące po jakieś dwadzieścia wozów, i powolny tabor Druciarzy - wszyscy zmierzali na południe. Nie minął ich nikt zdążający w przeciwną stronę. Im dalej, tym lepiej.
Mat podróżował w towarzystwie Tuon i choć tym razem Selucia nie czyniła żadnych wysiłków, by znaleźć się między nimi, i choć się starał, rozmowa jakoś się nie kleiła. Wyjąwszy okazjonalne spojrzenia, gdy droczył się z nią lub opowiadał żart, Tuon patrzyła prosto przed siebie, kaptur niebieskiego płaszcza skrywał jej twarz. Nawet żonglerką nie potrafił przyciągnąć jej uwagi. W jej milczeniu kryło się coś ponurego i to go martwiło. Kiedy kobieta milczy w obecności mężczyzny, ten zazwyczaj powinien się obawiać nadciągających kłopotów. W wypadku Tuon można było opuścić słowo: „zazwyczaj". Mat wątpił wszakże, by powodem jej zasępienia wciąż jeszcze było wspomnienie o wiosce umarłych. Na to była zbyt twarda. Nie, nie, należało wyglądać kłopotów.
Minęła dobra godzina od wyruszenia w drogę, kiedy ich oczom ukazały się pofałdowane tereny farmy: szerokie pastwisko, na którym pasły się dziesiątki czarnopyskich kóz i wielki gaj oliwny. Chłopcy pielący ziemię między rzędami ciemno ulistnionych drzewek oliwnych porzucili swoje haczki i podbiegli do kamiennego murku, zza którego obserwowali przejazd widowiska, z podnieceniem wykrzykując pytania, starając się dowiedzieć, kim są, dokąd zmierzają, skąd przyjeżdżają. Z obszernych, krytych dachówką zabudowań farmy i dwu wielkich, krytych strzechą stodół wysypali się mężczyźni i kobiety, osłaniając dłońmi oczy. Mat z ulgą powitał ten widok. Martwi nie zwracali uwagi na żyjących.
Karawana toczyła się dalej i w miarę przebytej drogi pola i oliwne gaje występowały coraz częściej, póki całkowicie nie zajęły poboczy, odpychając las na co najmniej milę od traktu. Dobrze przed południem dotarli do bogatego miasteczka większego od Juradoru. Długa kolumna krytych plandeką kupieckich wozów właśnie wjeżdżała przez główną bramę, przy której straż pełnił oddział żołnierzy z halabardami, w lśniących, stożkowych hełmach i skórzanych kaftanach naszytych metalowymi krążkami. Oddział kuszników czuwał na szczytach dwu wież. Tak liczni zbrojni nasuwali podejrzenia, że lord Maderin, niejaki Nathin Sarmain Vendare, spodziewa się kłopotów, niemniej jeśli nawet tak było, nic więcej na to nie wskazywało. Pola uprawne i oliwne gaje sięgały pod kamienne mury miasta, co stanowiło widok z wojskowego punktu widzenia dość niezwykły i co pewne, w wypadku oblężenia mogło okazać się poważnym błędem. Luca musiał długo targować się z pewnym farmerem o prawo rozbicia na nieużywanym pastwisku, do karawany wrócił, mrucząc pod nosem, że właśnie zafundował łajdakowi nowe stado kóz. Szybko jednak doszedł do siebie, zaczął wszystkich poganiać i wkrótce stała już płócienna ściana. Pierwsze przedstawienie miało się odbyć dzisiaj, drugie wczesnym rankiem. Bardzo wczesnym. Nikt nie narzekał, nikt nie strzępił języka po próżnicy. Im dalej, tym lepiej.
- I nie mówcie nikomu, coście widzieli - wielokrotnie ostrzegał Luca. - Nic niezwykłego nie widzieliśmy. Nie chcemy przecież odstraszyć naszych klientów. - Ludzie patrzyli na niego, jakby oszalał. Nikt nie chciał nawet myśleć o znikającej wiosce i losie handlarza, co dopiero gadać na ten temat.
Mat w samej koszuli siedział w namiocie i czekał, aż Thom i Juilin wrócą z miasta, gdzie mieli rozpytywać o ewentualną obecność Seanchan. Leniwie rzucał kości na małym stoliczku. Po kilku rzutach, które w większości dały wysokie wyniki, ostatnie dziesięć razy wypadło po pięć pojedynczych oczek - w opinii większości Oczy Czarnego stanowiły najbardziej pechowy rzut.
Klapa namiotu podniosła się i do środka weszła Selucia. Mimo iż ubrana była w proste, brązowe spódnice do konnej jazdy i białą bluzkę, zachowywała się niczym królowa wkraczająca do stajni. Nadzwyczaj brudnej stajni, jeśli sądzić po wyrazie twarzy. Najwyraźniej za nic miała skrzętność Lopina i Noala, których sprzątanie mogłoby usatysfakcjonować najbardziej surową matkę.
- Chce się z tobą widzieć - powiedziała bez wstępów, rozciągając samogłoski. Równocześnie musnęła palcami chustkę na głowie, sprawdzając, czy nie odsłania jej krótkich słomianych włosów. - Chodź.
- Czego ona ode mnie chce? - zapytał, opierając się łokciami na stole. Potem wyciągnął nogi i skrzyżował w kostkach. Kiedy kobieta uzna, że jest się na każde jej skinienie, zawsz już tak będzie.
- Ona ci powie. Marnujesz czas, Zabaweczko. Nie będzie zadowolona.
- Jeżeli mój Skarb oczekuje, że będę na każde jej skinienie, lepiej niech się przygotuje na szereg rozczarowań. - Selucia skrzywiła się. Choć jej pani tolerowała to imię, dla niej było osobistą obrazą. Zaplotła ramiona na wydatnych piersiach. Było jasne jak słońce, że miała zamiar czekać, aż zdecyduje się pójść za nią, a odwlekanie nieuchronnego stanowiło w jej oczach dowód braku piątej klepki. Rzucił kości. Oczy Czarnego. Spodziewają się, że będzie skakał, gdy Tuon powie: "żaba". Ha! Kolejny rzut, kości potoczyły się po stole, jedna prawie wypadła za krawędź blatu. Oczy Czarnego. W końcu i tak nie miał nic innego do roboty. I choć podjął decyzję, ociągał się z wkładaniem kaftana z dobrego, ufarbowanego na brązowo jedwabiu. Zanim nasadził kapelusz, Selucia już niecierpliwie wybijała rytm stopą. - Cóż, na co jeszcze czekamy? - zapytał.
Syknęła na niego. Trzymała uniesioną klapę namiotu i zwyczajnie syczała na niego niczym kot.
Kiedy wszedł do wnętrza wozu, Setalle i Tuon siedziały na łóżkach i rozmawiały. W momencie gdy się pojawił, zamilkły, obrzucając go przelotnymi, acz badawczymi spojrzeniami. Z czego wynikało, że przed chwilą rozmawiały właśnie o Macie Cauthonie. Poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Najwyraźniej Tuon chciała czegoś, o czym wiedziała, że mu się nie spodoba. I nie miała zamiaru przyjąć do wiadomości ewentualnego „nie". Wiszący stół znajdował się pod sufitem, Tuon zajęła więc miejsce na stołku, a równocześnie Selucia przecisnęła się obok niego i stanęła przy swej pani; śliczne, wielkie oczy patrzyły bacznie z groźnej twarzy. „Od ręki powieście wszystkich więźniów".
- Chciałabym zobaczyć wspólną salę w gospodzie - oznajmiła. - Albo w tawernie. Nigdy w żadnej nie byłam. Zabierzesz mnie do miasta, Zabaweczko.
Wypuścił długo wstrzymywany oddech.
- Proszę bardzo. Gdy tylko Thom i Juilin wrócą z wiadomością, że jest bezpiecznie.
- To musi być naprawdę podłe miejsce. To, co się nazywa mordownią.
Opadła mu szczęka. Podłe? Mordownie były najpodlejsze z podłych, brudne, mroczne, podawano w nich tanie ale i wino, które i tak nie były warte połowy swej ceny, jedzenie jeszcze gorsze, a siadające na kolanach kobiety myślały tylko o tym, jak opróżnić komuś kieszeń lub odciąć sakiewkę, albo pozostawały w zmowie z dwoma łotrami, którzy rozwalą ci czaszkę, gdy pójdzie się z nią do jej pokoju. O każdej godzinie dnia i nocy można było w nich zasiąść do kilkunastu rodzajów kości, a gra czasami toczyła się o zaskakująco wysokie stawki, jeśli wziąć pod uwagę otoczenie. Nie grano o złoto - tylko skończony głupiec pokazywałby złoto w mordowni - ale srebra na stołach bywało sporo. Tylko nieliczni spośród graczy mogli się poszczycić z grubsza uczciwym sposobem, dzięki któremu weszli w posiadanie swych monet, ale ci nieliczni mieli spojrzenia równie twarde co łamignaty i nożownicy żerujący nocą na pijanych. W mordowniach zawsze było paru osiłków z pałkami na wypadek rozróby i przez większość czasu pracowali oni ciężko na swą zapłatę. Zazwyczaj skutecznie potrafili uchronić klientów przed pozabijaniem się nawzajem, kiedy im się nie udało, wywlekali trupa tylnymi drzwiami i porzucali w zaułku lub na śmietniku. W trakcie tej operacji picie i gra trwały w mordowni w najlepsze. Tak to wyglądało. Skąd się w ogóle dowiedziała o istnieniu takich miejsc?
- Czy to ty podpowiedziałaś jej ten chory pomysł? - zwrócił się do Setalle.
- Na Światłość, dlaczego tak sądzisz? - odparła, patrząc na niego wielkimi oczyma, jak zawsze czyniły kobiety, udając niewinność. Albo kiedy chciały, żeby mężczyzna sądził, że udają niewinność, aby w ten sposób dodatkowo zmącić mu w głowie. Nie potrafił zrozumieć, po co tyle trudu. Od kobiet mąciło mu się w głowie, nawet jeśli nic nie robiły.
- To wykluczone, Skarbie. Kiedy wejdę do mordowni z kobietą taką jak ty, w ciągu godziny, o ile dożyję jej upływu, będę musiał sześć razy walczyć na noże.
Tuon uśmiechnęła się z zadowoleniem. Uśmiech trwał tylko ulotny moment, ale zdecydowanie wyrażał zadowolenie.
- Naprawdę tak ci się wydaje?
- Wiem to z doświadczenia. - To wywołało na jej ustach kolejny uśmiech rozkoszy. Rozkoszy! Ta przeklęta kobieta o niczym innym nie marzyła, jak zobaczyć go w walce na noże!
- Mimo to, Zabaweczko, przecież obiecałeś. - W najlepsze kłócili się, czy faktycznie obiecał, ponieważ on spokojnie upierał się przy logice, że zwykłe stwierdzenie zdecydowanie nie jest obietnicą, Tuon uparcie twierdziła, że obiecał, natomiast Setalle wzięła do ręki tamborek z haftem, a Selucia przyglądała się rozbawionym wzrokiem kogoś, kto ogląda gracza na straconej pozycji, a przecież nie krzyczał, niezależnie, co imputowała mu Tuon, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Tuon zamilkła. - Widzisz, Zabaweczko - powiedziała po chwili - tak to się właśnie robi. Pukasz, a potem czekasz. - Skinęła przez ramię na swoją pokojówkę.
- Możesz stanąć przed obliczem pani - zawołała Selucia, prostując się godnie. Zapewne oczekiwała, że wchodzący ukorzy się zaraz po wejściu!
W drzwiach pojawił się Thom, ubrany był w ciemnoszary kaftan, dzięki któremu pasował do wnętrza dowolnej karczmy czy tawerny: ani zbyt strojny, ani zbyt ubogi. Mężczyzna, który płaci za siebie, przysłuchując się plotkom, a kiedy postawi również drugiemu, to tylko po to, by wysłuchać jego wieści czy najnowszych plotek. Nie ukorzył się wprawdzie, ale mimo chorej nogi ukłonił elegancko.
- Moja pani - mruknął do Tuon, a potem spojrzał na Mata. - Harnan powiedział, że widział cię, jak szedłeś w tę stronę. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Słyszałem... głosy.
Mat zmarszczył czoło. Na pewno nie krzyczał.
- Nie przeszkadzasz. Czego się dowiedziałeś?
- Że w mieście od czasu do czasu pokazują się Seanchanie. Ale nie żołnierze. Wychodzi na to, że budują dwie rolnicze wioski kilka mil na północ i trzy wioski na południu. Wieśniacy od czasu do czasu przychodzą do miasta, żeby coś kupić.
Mat zdołał się nie uśmiechnąć. Potem odwrócił się przez ramię i powiedział tonem, w którym zadźwięczała nawet nuta udawanego żalu:
- Obawiam się, że nici z twojej wycieczki do Maderin, Skarbie. To zbyt niebezpieczne.
Tuon splotła dłonie na piersiach, podkreślając w ten sposób ich kształt. Miała znacznie bardziej kobiecą figurę, niż początkowo sądził. Oczywiście do Selucii było jej daleko, ale mimo to miło było spojrzeć.
- Farmerzy, Zabaweczko - lekceważąco rozciągała samogłoski. - Żaden farmer nigdy nie widział mojej twarzy. Obiecałeś mi wizytę w tawernie albo we wspólnej sali gospody i nie zasłonisz się tak śmieszną wymówką.
- Nie powinno być żadnych kłopotów z wizytą w gospodzie - powiedział Thom. - Tym farmerom zależy na nożyczkach lub garnkach, nie na pijaństwie. Wygląda na to, że sami robią własne ale i nie przepadają za lokalnym trunkiem.
- Dziękuję, Thom - odparł Mat przez zaciśnięte zęby. - Ona chce zobaczyć mordownię.
Siwowłosy bard rozkaszlał się donośnie, a potem żwawo podkręcił wąsa.
- Mordownię... - mruknął.
- Mordownię. Znasz może w tym mieście jakąś mordownię, do której mógłbym ją zabrać, nie prowokując zamieszek? - w zamierzeniu słowa te miały brzmieć sarkastycznie, ale Thom zaskoczył go, ponieważ skinął głową.
- Jest chyba takie miejsce - oznajmił powoli. - Nazywa się Biały Pierścień. I tak chciałam tam iść, żeby się trochę rozpytać.
Mat zamrugał ze zdziwienia. Choć Thom wszędzie wtapiał się w tło, w mordowni jego szary kaftan z pewnością przyciągnie uwagę. Zresztą to może zbyt łagodnie powiedziane. Zwyczajowy ubiór bywalców takiego przybytku stanowiły grube brudne wełny i poplamione lny. Poza tym zadawanie pytań w mordowni było prostą drogą do noża w plecy. Z drugiej strony, może Thom uznał, że Biały Pierścień nie jest taką znowu ostatnią mordownią. Tuon nie musi się zorientować, gdy lokal okaże się po prostu trochę gorszy niż zazwyczaj.
- Mam zabrać Harnana i tamtych? - zapytał, sprawdzając swoją hipotezę.
- Och. Wydaje mi się, że będziesz wystarczającą ochroną dla damy - rzekł Thom, uśmiechając się do Mata cieniem uśmiechu, na którego widok Mat zdecydowanie się uspokoił.
Ostrzegł wszakże obie kobiety - rzecz jasna, nie było mowy, aby Selucia została; pani Anan zaś odmówiła zaproszeniu Tuon, twierdząc, że widziała już dość mordowni jak na jedno życie - o konieczności ukrycia głów pod kapturami. Tuon mogła mieć rację, utrzymując, że żaden farmer nigdy nie widział jej oblicza, ale jeśli kot może popatrzeć na króla, jak głosiło stare porzekadło, to farmer mógł kiedyś popatrzeć na Tuon, kwestią szczęścia pozostawało to, czy jeden z nich nie pojawi się akurat w Maderin. W jego opinii ta'veren wykrzywiał Wzór zazwyczaj w niezbyt korzystny sposób.
- Zabaweczko - powiedziała czule Tuon, kiedy Selucia podawała jej płaszcz - w trakcie wizyt na wsi spotykałam wielu farmerów, ale wszyscy stosownie wbijali wzrok w ziemię, nawet gdy pozwalałam im wstać. Uwierz mi, żaden nie widział mojej twarzy.
Tak. Poszedł po swój płaszcz. Słońce, które jeszcze nie dotarło do zenitu, chowało się za białymi obłokami, jak na wiosnę dzień był dość rześki, na dodatek wiał mocny wiatr.
Mieszkańcy miasteczka tłoczyli się na głównym pasażu widowiska: mężczyźni w grubo tkanych wełnach albo dość surowych kaftanach z lepszego materiału, ozdobionych tylko odrobiną haftu; kobiety często w koronkowych czepkach, w równie mało ekstrawaganckich sukniach z kołnierzami, wkładanych pod długie, białe fartuchy albo ciemnych sukniach z wysokim karczkiem, ze spiralnym haftem na dekolcie; dzieci biegały wszędzie, uciekając przed rodzicami, wszystkie wydawały głośne zachwyty na widok panter Miyory, niedźwiedzi Latelle, żonglerów i połykaczy ognia - Balata i Abara, szczupłych braci, którzy dawali widowisko symultaniczne. Mat zatrzymał się tylko na sekundę, żeby zerknąć na akrobatki, a potem już tylko przepchnął się przez tłum, trzymając Tuon pod rękę i przyciskając jej dłoń do swojej. Zawahała się przez chwilę, gdy jej zaproponował ramię, a potem skinęła głową, niczym królowa udzielająca pozwolenia chłopu. Thom też zaproponował ramię Selucii, ale ona pozostała przy lewym boku swej pani. Przynajmniej nie próbowała się znowu wciskać między nią a Mata.
Pod transparentem u wejścia stał Luca w szkarłatnym kaftanie oraz płaszczu i obserwował monety wpadające z brzękiem do szklanego słoja, a potem, z następnym brzękiem, do sejfu. Uśmiechał się szeroko. Kolejka oczekujących na wejście ciągnęła się niemalże na sto kroków wzdłuż płóciennej ściany, z miasta wciąż wychodzili kolejni ludzie, zmierzając ku widowisku.
- Dwa, trzy dni tu spędzone mogłyby nam nieźle podreperować kasę - poinformował Mata. - Mimo wszystko to porządne miasto, a poza tym jesteśmy już dość daleko od… - Uśmiech zniknął mu z twarzy niczym płomień zdmuchniętej świecy. - Sądzisz, że jesteśmy dostatecznie daleko, co?
Mat westchnął. W duszy Valana Luki złoto zawsze zwycięży strach.
Trzymając Tuon pod rękę, nie mógł równocześnie otulać się płaszczem, poły powiewały więc za plecami, ale nie przeszkadzało mu to. Kulący się przy bramie strażnicy przyglądali im się podejrzliwie, a jeden nawet lekko się ukłonił. Jedwabie i koronki potrafiły wywołać takie wrażenie, przynajmniej na zbrojnych z prowincji, a tym właśnie ci żołnierze byli, mimo ich wypolerowanych hełmów i brygantyn. Większość wspierała się na swoich halabardach jak chłopi na łopatach. Po kilku krokach za murami miasta Thom przystanął i odwrócił się, a Mat nie miał innego wyjścia, jak też się zatrzymać, ponieważ ostatecznie nie wiedział, gdzie znajduje się Biały Pierścień.
- Liczna straż, kapitanie - powiedział Thom, a w jego głosie zabrzmiały troskliwe tony. - Dużo tu zbójców w okolicy?
- Nie ma tu żadnych przestępców - ponuro zaprzeczył posiwiały strażnik. Wypukła biała blizna wskroś kwadratowej twarzy w połączeniu ze zmrużonymi oczyma jemu samemu nadawała wygląd zbója. On nie wspierał się na halabardzie, trzymał ją w sposób wskazujący na umiejętność obchodzenia się z nią. - Seanchanie zlikwidowali tych paru, których nam nie udało się znaleźć. Przechodź dalej starcze. Blokujesz bramę. - W zasięgu wzroku nie było ani jednego wozu czy powozu, a tych kilku przechodniów zajmowało niewiele miejsca. Łuk bramy byłby w stanie pomieścić dwa wozy jadące obok siebie, dopiero wtedy może ocierałyby się osiami.
- Seanchanie powiedzieli, że wystawiamy za słabe warty - wtrącił wesoło przysadzisty strażnik, mniej więcej w wieku Mata - a lord Nathin uważnie wsłuchuje się w słowa Seanchan.
Siwy dowódca uderzył go dłonią w stalowej rękawicy w tył hełmu tak mocno, że tamten aż się zachwiał.
- Pilnuj swego języka, gdy gadasz z obcymi, Keilar - warknął - w przeciwnym razie, zanim zdążysz mrugnąć, już będziesz z powrotem u pługa. Mój panie - dodał jeszcze, zwracając się tym razem do Mata i unosząc odrobinę głos - z pewnością powinieneś przywołać do porządku służącego, zanim narobi sobie kłopotów.
- Proszę o wybaczenie, kapitanie - pokornie rzekł Thom i skłonił białą głowę, tworząc idealny wizerunek skarconego sługi. - Bez obrazy. Uprzejmie przepraszam.
- Ciebie też by zdzielił, gdyby mnie nie było w pobliżu - Mat poinformował Thoma, gdy ten go dogonił. Thom wyraźnie utykał. Z pewnością musiał być bardzo zmęczony, jeśli sobie na to pozwalał. - O mało tego nie zrobił. I czego się dowiedziałeś, żeby to było warte ryzyka?
- Gdyby ciebie nie było, gdybyś nie był taki wystrojony, nie zapytałbym - zachichotał Thom, gdy zanurzali się w miasto. - Pierwsza lekcja, jakie pytania zadawać, druga, równie ważna, kiedy pytać. Dowiedziałem się, że żadnych bandytów w okolicy nie ma, co zawsze lepiej wiedzieć, chociaż w sumie to nigdy nie słyszałem o bandach dostatecznie licznych, żeby mogły zaatakować naszą karawanę. Dowiedziałem się, że Seanchanie mają Nathina w garści. Albo posłuchał ich rozkazów odnośnie do liczebności wart, albo traktuje ich uwagi jak rozkazy. A co najważniejsze, dowiedziałem się, że zbrojni Nathina nie są przeciwko Seanchanom.
Mat zerknął na niego spod oka.
- Nie plują, wypowiadając to słowo, Mat. Nie krzywią się, nie zniżają głosu. Nie będą walczyć z Seanchanami, póki Nathin nie rozkaże, a on tego nie zrobi. - Thom westchnął ciężko. - Dziwna sprawa. Od Ebou Dar aż tutaj, wszędzie to samo. Ci obcy przychodzą, przejmują władzę, narzucają swoje prawa, niewolą przenoszące kobiety, a jeśli nawet szlachcie jest to nie w smak, niewielu prostych ludzi podziela jej odczucia. Oczywiście, chyba że krewnej lub żonie założą na szyję obrożę. Bardzo dziwne i źle wróży perspektywom ich wypędzenia. Z drugiej strony, Altara to Altara. Założę się, że w Amadicii czy Tarabon spotykają się ze znacznie chłodniejszym przyjęciem. - Pokręcił głową. - Musimy w to wierzyć, w przeciwnym razie... - nie powiedział, co w przeciwnym razie, ale nietrudno było sobie wyobrazić.
Mat zerknął na Tuon. Co czuła, słysząc, jak Thom mówi w ten sposób o jej ludzie? Nie powiedziała nic, tylko szła, spod kaptura ciekawie obserwując wszystko.
Domy o trzech lub czterech piętrach i ceglanych ścianach kryte dachówką, ograniczały szerokie, brukowane kamieniem ulice Maderin. Między nie wciskały się sklepy i gospody, których szyldy i godła kołysał silny wiatr. Nad łukowato sklepionymi drzwiami do stajni i domostw bogaczy świeciły wielkie latarnie, mniejsze przyświecały skromniejszym budynkom biedoty i oświetlały sznury prania, wiszące niemalże w każdym oknie. Wozy i taczki załadowane balami, skrzyniami i baryłkami, z pewnością pełne osławionych produktów przemysłowych Południa, powoli przeciskały się przez niezbyt gęsty tłum: mężczyźni i kobiety kroczyli żwawo, dzieci bawiły się w ganianego. Tuon wszystkiemu przyglądała się z tym samym zainteresowaniem. W równym stopniu jej uwagę przyciągał mężczyzna z przenośną osełką, krzyczący, że ostrzy noże i nożyczki do tego stopnia, iż są w stanie wykrawać marzenia, co chuda kobieta o ponurym obliczu, w skórzanych spodniach i z dwoma mieczami przytroczonymi na plecach. Bez wątpienia strażniczka karawany kupieckiej lub Myśliwy Polujący na Róg, tak czy siak, osobliwość. Piersiasta Domani w obcisłej, czerwonej sukni, właściwie prawie przezroczystej, z dwoma umięśnionymi strażnikami w łuskowych zbrojach, zasłużyła sobie na równie uważne spojrzenie co wygłodzony, jednooki handlarz szpilkami, igłami i wstążkami, w znoszonych wełnach. Tego rodzaju ciekawości nie zdradzała w Juradorze, może dlatego że tam interesowały ją głównie jedwabie. Tutaj próbowała wbić sobie w pamięć wszystko co widziała.
Thom wkrótce zaprowadził ich w labirynt krętych uliczek, z których większość zasługiwała na swoje miano tylko dlatego, że wybrukowano je kocimi łbami, wielkości złożonych pięści mężczyzny. Nad głowami wznosiły się budynki prawie tak wysokie jak te na głównej ulicy - sklepy na parterze, nieba właściwie nie widać. Większość tych bocznych uliczek była zbyt wąska, żeby zmieścił się w nich wóz - w niektórych miejscach Mat wcale nie musiał rozkładać szeroko rąk, żeby dotknąć przeciwległych ścian - i nieraz przyciskał Tuon do frontonu, żeby przepuścić turkoczącą po kamieniach wyładowaną taczkę, wśród głośnych przeprosin wykrzykiwanych przez niemającego zamiaru zwolnić taczkarza. W tej gmatwaninie przejść można było też spotkać tragarzy - szli przygięci niemal do ziemi ciężarem jakiejś beli czy skrzyni, opartej o zamocowaną na biodrach wyściełaną podpórkę. Na sam widok Mata rozbolały plecy. Przypomniało mu się, jak bardzo sam nienawidzi pracy.
Już miał zapytać Thoma, jak daleko jeszcze - Maderin nie było aż tak wielkie - kiedy dotarli do Białego Pierścienia, który znajdował się w jednym z tych najwęższych zaułków, w których można objąć ramionami cały prześwit uliczki. Budynek był z cegły, dwupiętrowy, mieścił się naprzeciw warsztatu wytwarzającego noże. Malowane godło wisiało nad czerwonymi drzwiami i na widok frywolnego pierścienia z koronki jego obawy powróciły. Pierścień pierścieniem, ale jeśli to nie była damska podwiązka, to chyba w życiu żadnej nie widział na oczy. Być może faktycznie nie była to mordownia, ale miejsca w ten sposób oznaczone zazwyczaj cieszyły się własnym rodzajem złej sławy. Poluzował noże w rękawach, w podeszwach butów, sprawdził te za połą kaftana, wreszcie wzruszył ramionami, żeby poczuć ostrze, które wisiało między łopatkami. Choć, jeśli sprawy zajdą aż tak daleko... Tuon z aprobatą pokiwała głową. Ta przeklęta kobieta aż umierała z pragnienia, by zobaczyć go w walce na noże! Selucia miała dość rozumu, by zmarszczyć brwi.
- Ach, tak - powiedział Thom. - Słuszna ostrożność. - I sam dokonał przeglądu swoich noży, co tylko pogłębiło niepokój Mata. Thom nosił przy sobie prawie tyle ostrzy, co on, w rękawach, za kaftanem.
Selucia zamigała palcami do Tuon i znienacka rozpętała się między nimi milcząca kłótnia. Oczywiście, wiadomo było, jak się skończy - w końcu to Tuon była panią Selucii, jak człowiek jest panem psa, a nikt nie spiera się ze swoim psem - ale kłótnia była porządna, a obie kobiety patrzyły na siebie z coraz większym uporem. Na koniec Selucia złożyła wreszcie dłonie i skłoniła głowę. Niechętne podporządkowanie rozkazom.
- Wszystko będzie dobrze - próbowała rozweselić ją Tuon. - Zobaczysz. Będzie dobrze.
Mat żałował, że sam nie ma takiej pewności. Wciągnął głęboki oddech, podał Tuon rękę i ruszył za Thomem.
W przestrzennej, wyłożonej boazerią wspólnej sali Białego Pierścienia znajdowało się ponad dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, w połowie byli wyraźnie obcy; siedziało się przy kwadratowych stołach pod sklepieniem z grubych belek. Wszyscy obecni byli dość schludnie odziani w niezłe wełny, pozbawione ekstrawaganckich zdobień, większość w parach rozmawiała nad winem, płaszcze wisiały na niskich oparciach krzeseł, niemniej trzech mężczyzn i jedna kobieta oddawało się grze w kości, kości były jaskrawoczerwone. Z kuchni dolatywały przyjemne zapachy - między innymi pieczonego mięsa. Najpewniej koźlina. Obok szerokiego, kamiennego kominka, na którym płonął skromny ogień i na ktorego gzymsie pysznił się cylindryczny zegar w oprawie z polerowanego mosiądzu, kołysząc biodrami, śpiewała wielkooka kobieta, wdziękami dorównująca Selucii - aby nie było w tej kwestii żadnych wątpliwości, bluzkę miała rozwiązaną prawie do talii - śpiewała do akompaniamentu cymbałów i fletu piosenkę o kobiecie zmieniającej kochanków jak rękawiczki. Głos miała lubieżny stosownie do słów. Żaden z gości najwyraźniej jej nie słuchał.
Wiosną poszłam na spacer po rosie,
Młody Jac właśnie siano kosił,
włosy miał jasne i oczy urocze.
Dałam mu buzi, jak niby miałam się oprzeć?
Dotykał mnie, głaskał, aż pora późna nastała
Nie powiem, nie powiem, ile razy wzdychałam.
Tuon zsunęła kaptur, weszła do środka i spod zmarszczonych brwi rozejrzała się po pomieszczeniu.
- Jest pan pewien, że to naprawdę mordowania, panie Merrilin? - zapytała. Szeptem, dzięki Światłości. Z niektórych miejsc za takie pytanie można było od razu wylecieć i nikt by się nie oglądał na jedwabne kaftany. W innych po prostu podwajano ceny.
- Zapewniam cię, że o tej godzinie nigdzie w Maderin nie znajdziesz większej kolekcji złodziei i łotrów - mruknął Thom, gładząc wąsa.
Teraz Jac ma godzinkę, gdy jasne jest niebo,
a Willi ma godzinkę, gdy ojca nie ma.
Na stryszku, na sianie Moril mnie tuli i koi,
w południe przychodzi Keilin, on się niczego nie boi!
Wieczorem lord Brelan mnie w łóżku rozgrzewa.
Rankami pan Andril, choć lat mu nie zbywa.
Och, cóż, cóż biednej dziewczynie zostało?
Miłości tak wiele, a godzin tak mało.
Tuon najwyraźniej nie była przekonana, ale z Selucią u boku podeszła do dziewczyny i zaczęła się jej uważnie przyglądać. Tamta zająknęła się, niemniej zaraz podjęła piosenkę. Śpiewała nad głową Tuon, próbując ją demonstracyjnie ignorować. Wychodziło na to, że z każdą zwrotką dodawała kolejnego kochanka do listy. Muzyk grający na cymbałach uśmiechnął się do Selucii i otrzymał w zamian lodowate spojrzenie. Podobny los spotkał także dwie kobiety, jedna była drobna i miała krótkie czarne włosy, druga znowuż wdziękami mogłaby rywalizować z pieśniarką, na głowie miała chustkę - niemniej skończyło się na spojrzeniach. Goście zajmowali się swoimi sprawami.
- To nie jest mordownia, co to za miejsce? - cicho zapytał Mat. - Dlaczego w środku dnia jest tu tylu ludzi? - Tylko rankami i wieczorami wspólne sale gospód bywały równie pełne.
- Miejscowi sprzedają oliwę, koronki i emalię - odpowiedział cicho Thom - a zamiejscowi kupują. Wychodzi na to, że lokalny zwyczaj nakazuje spędzić najpierw jakiś czas przy winie i rozmowie. Jeżeli się nie ma mocnej głowy - dodał oschle - po wytrzeźwieniu może się okazać, że interes wcale nie wygląda tak dobrze, jak przedtem.
- Światłości, Thom, ona nigdy nie uwierzy, że to mordownia. Myślałem, że nas zabierzesz w jakieś miejsce, gdzie piją strażnicy karawan kupieckich albo czeladnicy. Wtedy może by się dała przekonać.
- Zaufaj mi, Mat. Sądzę, że musisz dopiero odkryć, iż pod pewnymi względami ona naprawdę żyła dotąd w wieży w kości słoniowej.
„W wieży z kości słoniowej? Skoro bracia i siostry próbowali ją zabić?".
- Może się założymy o koronę?
Thom zachichotał.
- Zawsze chętnie położę rękę na twoim złocie.
Tuon i Selucia wróciły, z ich twarzy trudno było coś wyczytać.
- Oczekiwałam, że klienci będą gorzej ubrani - cicho oznajmiła Tuon - i może jakiejś walki, niemniej ta piosenka jest zbyt obsceniczna jak na przyzwoitą gospodę. Z drugiej strony śpiewaczka jest za bardzo ubrana, żeby ją dobrze zaśpiewać. O co tu chodzi? - w jej głos wkradły się podejrzliwe tony, kiedy Mat podawał Thomowi monetę.
- Och - odrzekł Thom, wsuwając monetę do kieszeni kaftana - podejrzewałem, że możesz być rozczarowana obecnością wyłącznie bardziej prosperujących łotrów... nie zawsze są równie barwnymi postaciami co ci biedniejsi... ale Mat upierał się, że nie zauważysz. - Zmierzyła Mata spojrzeniem, a ten aż usta rozdziawił z obrazy. I zaraz je zamknął. Co można dodać? Już warzył się w kotle z ukropem. Po co jeszcze podsycać ogień. Kiedy podeszła do nich karczmarka, okrągła kobieta z podejrzanie czarnymi włosami pod koronkowym czepkiem, wciśnięta w szarą suknię, haftowaną czerwienią i zielenią na co najmniej obfitym dekolcie, Thom ukłonił się i mruknął: - Wybaczcie mi, mój panie, moja pani, ale pozwolę sobie się oddalić - powiedział dostatecznie głośno, by pani Heilin słyszała.
Karczmarka miała nieustępliwy uśmiech, ale obecnością szlachty poczuła się zobowiązana, ukłoniła się tak głęboko, że wyprostowanie się później kosztowało ją sporo trudu, a potem w niewielkim tylko stopniu okazała rozczarowanie, gdy Mat zamówił wyłącznie wino i może coś do zjedzenia, nie zaś pokoje. Najlepsze wino. Mimo to, płacąc, pozwolił jej zajrzeć do sakiewki i przekonać się, że jest w niej złoto obok srebra. Jedwabny kaftan wprawdzie wywierał odpowiednie wrażenie, ale płacący złotem łachmaniarz zazwyczaj miał lepszą obsługę niż lord z miedziakami.
- Poproszę ale - zażyczyła sobie Tuon, zaciągając. - Nigdy w życiu jeszcze nie piłam ale. Powiedz mi, poczciwa kobieto, kiedy ci ludzie zaczną się bić na noże?
Mata kompletnie zamurowało.
Pani Heilin zamrugała, a po chwili przekrzywiła głowę, jakby niepewna, że usłyszała to, co usłyszała.
- Nie obawiaj się, moja pani - odrzekła. - Od czasu do czasu wprawdzie się to zdarza, gdy wino zagra w głowach, ale bez trudu sobie z każdym poradzę.
- Jeśli chodzi tylko o mnie, to nie, dziękuję - poinformowała ją Tuon. - Ludzie muszą się zabawić.
Uśmiech na obliczu karczmarki zrobił się zdecydowanie krzywy, właściwie to prawie zniknął, jednak jakoś zdołała się ukłonić, a potem odeszła z monetą Mata w garści. Po drodze krzyczała:
- Jera, wina dla lorda i lady, dzban Kiranaille. Oraz kufel ale.
- Nie możesz zadawać takich pytań, Skarbie - cicho wyjaśniał Mat, prowadząc Tuon i Selucię do wolnego stolika. Selucia nie miała zamiaru siadać. Wzięła od Tuon płaszcz, przewiesiła go przez oparcie krzesła, odsunęła je dla Tuon i stanęła za jej plecami. - To niegrzeczne. Poza tym, to cię poniża w ich oczach. - Dzięki Światłości za wszystkie te rozmowy z Egeanin, jakimkolwiek imieniem chciała się posługiwać. Seanchanie gotowi byli zrobić każde głupstwo, byle uniknąć czegoś, co ich poniży w oczach obecnych.
Tuon pokiwała z namysłem głową.
- Wasze obyczaje bywają niekiedy bardzo osobliwe, Zabaweczko. Będziesz mi musiał więcej o nich powiedzieć. Co nieco już się dowiedziałam, ale muszę przecież znać wszystkie obyczaje ludzi, którymi będę rządzić w imieniu Imperatorowej, oby żyła wiecznie.
- Z chęcią nauczę cię wszystkiego, co wiem - zapewnił ją Mat, rozpinając płaszcz i pozwalając, by zsunął się swobodnie na oparcie krzesła. - Na pewno przyda ci się wiedza o naszym życiu, nawet jeśli ostatecznie władać będziesz domeną znacznie mniejszą, niż ci się wydaje. - Kapelusz położył na stole.
Tuon i Selucia jęknęły jednym głosem, obie natychmiast sięgnęły po kapelusz. Tuon schwyciła go pierwsza i szybko zdjęła na krzesło obok siebie.
- To jest bardzo zły znak, Zabaweczko. Nigdy nie kładź kapelusza na stole. - Wykonała jeden z tych dziwnych gestów przeciw złemu: zawinęła dwa środkowe palce, a pozostałe dwa sztywno wyprostowała. Selucia postąpiła podobnie.
- Będę o tym pamiętał - powiedział chłodno. Być może zbyt chłodno. Tuon rzuciła mu złe spojrzenie. Bardzo złe.
- Postanowiłam, że nie będziesz moim podczaszym, Zabaweczko. Przynajmniej do chwili, nim nie nauczysz się pokory, której próbuję cię nauczyć wyłącznie z takim skutkiem, że doprowadzasz mnie do szału. Być może zamiast tego zrobię cię forysiem. Znasz się na koniach. Podobałoby ci się, gdybyś mógł biec przy moim strzemieniu? Ubranko jest dość podobne jak u podczaszych, ale twoje dodatkowo ustroję wstążeczkami. Różowymi.
Udało mu się utrzymać kamienną twarz, ale poczuł, że palą go policzki. Tylko od jednej osoby mogła się dowiedzieć o jego przygodach z różowymi wstążkami, Tylin jej powiedziała. Nie mogło być inaczej. Żeby sczezł, kobiety naprawdę wszystko sobie mówiły!
Służąca, która przyniosła ich napoje, wybawiła go od konieczności sformułowania zgrabnej riposty. Jera okazała się uśmiechniętą dziewczyną, zaokrągloną w sposób nieomal równie apetyczny co śpiewaczka, a choć krągłości te nie były tak wyeksponowane jak u tamtej, to obcisły fartuszek też nie krył ich znowu tak bardzo. To samo można było powiedzieć o szarej, wełnianej sukience. Oczywiście, raz tylko, przelotnie na nią zerknął. W końcu był w towarzystwie swojej przyszłej żony. Zresztą tylko największy głupiec przyglądał się kobietom, będąc z inną.
Jera postawiła na stole cynowy dzban i dwa cynowe pucharki, a potem podała Selucii kufel piwa i zamrugała ze zdziwieniem, gdy ta przekazała go Tuon, a sama przysunęła sobie pucharek. Dał jej srebrny grosz, żeby za dużo nie myślała, ona zrewanżowała mu się olśniewającym uśmiechem i ukłonem. Potem podbiegła realizować następne zamówienie karczmarki. Nieczęsto pewnie dostawała srebro.
- Czemu się do niej nie uśmiechnąłeś, Zabaweczko"? - zapytała Tuon, podnosząc kufel do ust i marszcząc nos. - Jest śliczna. Miałeś tak kamienny wyraz twarzy, że pewnie się przestraszyła. - Spróbowała i jej oczy rozszerzyły się z zaskoczenia. - To jest zupełnie niezłe.
Mat westchnął i upił spory łyk ciemnego wina, w którego bukiecie można było wyczuć ślad kwiatów. W żadnych wspomnieniach, ani własnych, ani tamtych mężczyzn, nie znajdował zrozumienia dla kobiet. Cóż, może parę razy się udało, tu i ówdzie, ale nigdy w pełni.
Tuon sączyła ale - nie miał zamiaru mówić jej, że ale się pociąga, a nie sączy. Być może świadomie postanowiła się upić, aby w pełni zaznać rozkoszy wizyty w mordowni; dziś nie czuł się na siłach niczego w niej zmieniać, pewnie zresztą nigdy do tego nie dojdzie. W każdym razie sącząc ale, ta denerwująca, mała kobietka wypytywała go o obyczaje. Wyjaśnienie jej, jak zachowywać się w mordowni, było stosunkowo proste. Nie rozglądać się, nie zadawać pytań, usiąść plecami do ściany w pobliżu drzwi na wypadek, gdyby trzeba było się natychmiast wynosić. Najlepiej w ogóle tam nie chodzić, ale kiedy nie ma innego wyjścia... Szybko jednak przeszła do pytań o dwory i pałace, a tu niewiele mógł jej pomóc. Więcej wiedział o obyczajach panujących na dworach Eharon i Shioty czy dziesiątek innych martwych krain niż o współczesności. Strzępy tego, co zapamiętał z wizyt w Caemlyn i Łzie stanowiły całą jego wiedzę, do tego jeszcze okruchy wspomnień z Fal Dary i Shienaru. No cóż, pozostawał jeszcze Ebou Dar, ale o tym już wiedziała.
- A więc dużo podróżowałeś i gościłeś w innych pałacach, nie tylko u Tarasin - powiedziała i dopiła resztkę ale z kufla. On nie wypił jeszcze połowy pucharka, Selucia poprzestała na dwóch może łyczkach. - Ale najwyraźniej nie jesteś szlachetnie urodzony. Do takiego doszłam wniosku.
- Nie jestem - potwierdził zdecydowanie. - Szlachta...__urwał i odkaszlnął. Jakoś nie potrafił jej powiedzieć w oczy, że uważa szlachtę za głupców, którzy tak zadzierają nosa, że nie widzą ziemi pod stopami. Mimo wszystko była, kim była. Tuon odsunęła kufel na bok i przyglądała mu się jakiś czas spojrzeniem bez wyrazu. Wciąż nie odrywając wzroku od jego twarzy, zasygnalizowała coś Selucii palcami lewej dłoni, na co tamta głośno klasnęła w dłonie. Kilku gości spojrzało na nich z zaskoczeniem.
- Nazwałeś się graczem - ciągnęła dalej Tuon - a pan Merrilin określił cię jako najszczęśliwszego człowieka na świecie.
Nadbiegła Jera, a Selucia podała jej kufel.
- Następny, szybko - nakazała, choć w dość miły sposób. Mimo wszystko miała iście królewskie maniery. Jera ukłoniła się pospiesznie i odbiegła, jakby na nią nakrzyczano.
- Czasami mam szczęście - ostrożnie przyznał Mat.
- Przekonajmy się, czy dzisiaj ci dopisze, Zabaweczko. - Tuon zerknęła w kierunku stołu, gdzie po blacie toczyły się kości.
Nie potrafił dostrzec nic złego w tym pomyśle. Bez wątpienia wygra więcej, niż straci, a niezależnie jak bardzo będzie mu dopisywać szczęście, mało prawdopodobne, by jeden z kupców sięgnął po nóż. Zresztą nie dostrzegł przy żadnym pasie długich noży, jakie nosili chyba wszyscy dalej na południe. Wstał, podał Tuon ramię, a ona delikatnie wsparła dłoń na jego nadgarstku. Selucia zostawiła swój pucharek na stole i ruszyła za panią.
Dwaj mężczyźni, wyraźnie z Altary, jeden chudy i łysy, właściwie tylko z wianuszkiem włosów dookoła głowy, drugi z okrągłą twarzą nad potrójnym podbródkiem, nadąsali się, gdy zapytał, czy obcy może z nimi zagrać, a trzeci, siwiejący i mocno zbudowany, z obwisłą dolną wargą, zesztywniał niczym słup. Kobieta z Tarabon okazała się bardziej gościnna.
- Oczywiście, oczywiście. Czemu nie? - powiedziała, nieco niewyraźnie wymawiając słowa. Policzki miała zaróżowione, a uśmiech, jakim go potraktowała, był nieco lepki. Najwyraźniej z całego towarzystwa ona właśnie miała najsłabszą głowę. Miejscowi pewnie dbali, by była zadowolona ponieważ marsy zniknęły z czół i tylko siwowłosy nie zmienił wyrazu twarzy. Mat przyniósł od sąsiedniego stołu krzesła dla siebie i Tuon. Selucia zajęła poprzednią pozycję, co akurat było bardzo wskazane. Sześć osób przy stole musiałoby się już trochę tłoczyć.
Pojawiła się Jera, cała w ukłonach podała Tuon kufel obiema rękami i mruknęła:
- Moja pani...
A zaraz potem następna służąca, siwiejąca i o równie imponującej postaci, co pani Heilin, wymieniła dzban z winem na stole graczy. Łysy mężczyzna uśmiechnął się i napełnił pucharek Tarabonianki prawie po brzegi. Chcieli, żeby była zadowolona i pijana. Jednym łykiem opróżniła połowę, a potem roześmiała się i otarła delikatnie usta koronkową chusteczką. Dopiero za drugim razem udało jej się schować ją do rękawa. Dziś nie zrobi dobrego interesu.
Mat przyglądał się chwilę i wkrótce rozpoznał grę. Grano czterema kośćmi, nie zaś dwoma, ale bez wątpienia była to odmiana piri, czyli par, w którą grano na tysiące lat przed Arturem Jastrzębie Skrzydło. Małe stosiki srebra, spod którego gdzieniegdzie połyskiwało złoto, leżały przed każdym z graczy, on też położył więc na stole srebrną markę, żeby kupić kości, podczas gdy krępy zbierał poprzednią wygraną. Nie spodziewał się ze strony kupców żadnych kłopotów, ale znacznie ograniczy ich prawdopodobieństwo, jeśli zabierze im srebro, a nie złoto.
Chudy dołożył do puli, Mat zagrzechotał czerwonymi kośćmi w cynowym kubku, a potem wysypał na stół. Zatrzymały się, ukazując cztery piątki.
- To zwycięski rzut? - zapytała Tuon.
- Nie, póki nie uzyskam identycznego wyniku do pary - odparł Mat, wsadzając kości z powrotem do kubka - a po drodze nie przydarzy mi się czternastka albo Oczy Czarnego. - Kości zagrzechotały w kubku, ze stukiem potoczyły się po stole. Cztery piątki. Szczęście go nie opuściło, to pewne. Przysunął jedną monetę, drugą zostawił na swoim miejscu.
Znienacka siwy odsunął głośno krzesło i wstał.
- Mam dość - mruknął i zaczął upychać leżące przed nim monety do kieszeni kaftana. Dwaj pozostali Altaranie przyglądali mu się z niedowierzaniem.
- Opuszczasz nas, Vane? - zapytał chudy. - W tym momencie?
- Powiedziałem, że mam dość, Camrin - warknął siwy i odszedł, łomocząc buciorami po drodze do drzwi.
Kobieta z Tarabon pochyliła się niepewnie, paciorki w licznych warkoczykach zastukały o blat stołu i poklepała grubego po nadgarstku.
- To znaczy, że od ciebie kupię moją emalię, panie Kostelle - powiedziała niewyraźnie. - Od ciebie i pana Camrina.
Potrójny podbródek Kostelle zatrząsł się od śmiechu.
- Nie inaczej, pani Alstaing. Nie inaczej. Nieprawdaż, Camrin?
- Tak sądzę - ponuro odparł zapytany. - Tak sądzę. - Dołożył markę do leżącej na stole monety Mata.
I znów kości potoczyły się po stole. Tym razem wynik dał sumę czternastu.
- Och - powiedziała Tuon z rozczarowaniem w głosie. - Przegrałeś.
- Wygrałem, Skarbie. To zwycięski rzut, jeśli jest pierwszy. - Zostawił pierwotną stawkę na stole. - Jeszcze raz? - zapytał z uśmiechem.
Szczęście mu dopisywało, w porządku, równie fantastycznie co zawsze. Jaskrawoczerwone kości toczyły się po stole, skakały po nim, czasami odbijały się od leżących tam monet i rzut za rzutem wychodziło czternaście białych oczek. Czternaście wychodziło na wszelkie możliwe sposoby. Nawet przy stawce jednej monety stosik przed nim stale rósł. Połowa gości gospody zebrała się przy stole i przyglądała grze. Uśmiechnął się do Tuon, która odpowiedziała skinieniem głowy. Brakowało mu tego: kości we wspólnej sali, monety na stole, pytanie, jak długo dopisze szczęście. I piękna kobieta obok. Miał ochotę w głos śmiać się z radości.
Kiedy kolejny raz kręcił kubkiem, handlarka z Tarabon zerknęła na niego i przez moment wcale nie wyglądała na pijaną. Znienacka odechciało mu się śmiać. Rysy jej twarzy rozmyły się zaraz, a oczy zaszły mgłą, ale w tamtej chwili były niczym dłuta. Miała znacznie mocniejszą głowę, niż przypuszczał. Wychodziło na to, że Camrinowi i Kostelle nie uda się jej wcisnąć kiepskiego towaru za dobrą cenę, czy na czym ich intryga polegała. Przede wszystkim wszak martwiło go, że kobieta okazała swą podejrzliwość wobec niego. W sumie przecież nie postawiła nawet jednej monety. Dwaj Alatarnie patrzyli nań złym okiem, ale trudno oczekiwać od przegrywających, żeby nie byli źli na pecha. Ona doszła do wniosku, że znalazł sposób na oszukiwanie. Mniejsza o to, że grał ich kośćmi, a najpewniej kośćmi gospody - za oskarżenie o oszustwo można było zostać obitym nawet w kupieckiej gospodzie. Mat rzadko czekał na dowód tego rodzaju zarzutów.
- Ostatnia kolejka - powiedział - i myślę, że na tym skończymy. Pani Heilin? - Karczmarka była wśród kibiców. Podał jej kilka świeżo wygranych srebrnych monet. - Dla uczczenia mojej dobrej passy proszę podawać wszystkim, co chcą, póki nie skończą się monety. - Za to doczekał się aprobujących pomruków, a ktoś poklepał go po plecach. Człowiek, któremu się stawia, raczej nie wpadnie na to, że pije za wyłudzone pieniądze. Albo przynajmniej zawaha się dość długo, żeby on i Tuon uciekli.
- Przecież to nie może trwać wiecznie - mruknął Camrin, przeczesując dłonią nieistniejące włosy. - Co powiesz, Kostelle? Po połowie? - Wygrzebał złotą monetę z leżącego przed nim stosu, położył ją obok srebrnej marki Mata. - Jeśli została tylko jedna kolejka, zagrajmy o prawdziwe pieniądze. Po tak dobrej passie, musi wreszcie mieć pecha. - Kostelle zawahał się, potarł podbródki w namyśle, potem skinął głową i dołożył własną złotą koronę.
Mat westchnął. Mógł się nie zgodzić na większą stawkę, ale gdyby teraz zrezygnował, pani Alstaing mogła go oskarżyć. Podobne skutki mogło wywołać zwycięstwo w tej kolejce. Niechętnie przesunął po blacie stołu srebrne marki, uzupełniając pulę. Przed nim zostały tylko dwie. Szczególnie uważnie kręcił kubkiem, zanim wysypał kości na stół. Nie wierzył, aby to miało cokolwiek zmienić. Po prostu rozładowywał emocje.
Czerwone kości potoczyły się po blacie, uderzyły w stos monet, odbiły się, zawirowały i dopiero potem zatrzymały.
Na każdej było pojedyncze oczko. Oczy Czarnego.
Camrin i Kostelle śmiali się tak, jakby to nie swoje monety wygrali z powrotem, a potem przystąpili do podziału wygranej. Kibice powoli się rozchodzili, gratulując dwóm kupcom, mrucząc słowa pociechy do Mata, niektórzy salutowali mu kolejką, za którą zapłacił. Pani Alstaing pociągnęła długi łyk ze swego pucharka, przyglądając mu się badawczo sponad jego krawędzi, wedle wszelkiego podobieństwa pijana jak gęś. Wątpił, by wciąż uznawała go za szulera, przecież ostatecznie wygrał tylko jedną srebrną markę. Czasami pech można nazwać szczęściem.
- A więc twoje szczęście nie trwa bez końca, Zabaweczko - powiedziała Tuon, kiedy odprowadzał ją do stołu. - A może masz szczęście tylko w drobnych sprawach?
- Nikomu szczęście nie może dopisywać bez końca, Skarbie. Osobiście sądzę, że ostatni rzut był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu.
Wyjaśnił, dlaczego zafundował wino całej sali i opowiedział o podejrzeniach kobiety z Tarabon. Przy stole odsunął jej krzesło, ale nie usiadła, tylko patrzyła na niego.
- Mógłbyś sobie świetnie poradzić w Seandar - powiedziała na koniec, wciskając mu w ręce prawie pusty kufel. - Popilnuj tego, póki nie wrócę.
Wyprostował się, znienacka przestraszony.
- Dokąd idziesz? - Ufał jej, że nie ucieknie, ale nie wierzył, iż bez niego ustrzeże się kłopotów.
Na jej twarzy pojawił się wyraz niekończącej się udręki. Nawet teraz wyglądała pięknie.
- Jeśli już musisz wiedzieć, to w miejsce, do którego każdy chodzi sam, Zabaweczko.
- Och. Karczmarka powie ci, gdzie to jest. Albo jedna ze służących.
- Dziękuję ci, Zabaweczko - powiedziała słodko. - Nie przyszłoby mi do głowy, żeby spytać. - Zamigała palcami do Selucii i obie odeszły na tył gospody, przez całą drogę rozmawiając w milczeniu i chichocząc.
Usiadł i ponuro spojrzał w pucharek z winem. Kobietom wyraźnie sprawiało przyjemność robienie głupców z mężczyzn. A on był w połowie poślubiony tej kobiecie.
- Gdzie są panie? - zapytał Thom, osuwając się na krzesło obok Mata i stawiając na stole prawie pełny pucharek. Mruknął coś po nosem, gdy Mat wyjaśnił, a potem zaczął mówić przyciszonym głosem, oparty łokciami o stół tak, żeby mieć głowę blisko głowy Mata: - Kłopoty przed nami i za nami. Tymi przed nami możemy się jeszcze nie przejmować, ale najlepiej wyjdźmy, gdy tylko wrócą.
Mat usiadł prosto.
- Jakie kłopoty?
- Z kilkoma karawanami kupieckimi, które nas wyprzedziły po drodze, nadeszły wieści o morderstwie w Juradorze, które zdarzyło się mniej więcej w czasie naszego wyjazdu. Może dzień, dwa później. Nieboszczyka znaleziono w jego własnym łóżku, gardło miał rozerwane, tyle że mało było krwi. - Nie musiał nic więcej dodawać.
Mat upił duży łyk wina. Przeklęty gholam wciąż szedł za nim. Skąd wiedział, że ma go szukać w widowisku Luki? Ale ponieważ był wciąż dzień, dwa za nimi, mimo tempa, w jakim posuwała się karawana, nie dogoni go szybko. Przez materię kaftana musnął srebrny łeb lisa. Przynajmniej miał czym z nim walczyć, kiedy się pojawi. Potwór po dziś dzień nosił bliznę po spotkaniu z nim.
- A kłopoty przed nami?
- Na granicy z Murandy stacjonuje seanchańska armia. W jaki sposób udało im się ją tam skomasować bez mojej wiedzy... - Dmuchnął w wąsy, wyraźnie poruszony własną nieudolnością. - Cóż, nieważne. Każdemu, kto przejeżdża obok, dają do wypicia jakiś ziołowy napar.
- Zioła? - z niedowierzaniem zapytał Mat. - Co jest złego w ziołach?
- Od czasu do czasu kobieta, która go wypije, czuje słabość, a wtedy pojawiają się sul'dam i nakładają jej obrożę. Ale nie to jest najgorsze. Bardzo intensywnie poszukują drobnej, smagłej Seanchanki.
- No cóż, jasne, że poszukują. Spodziewałeś się, że będzie inaczej? To rozwiązuje mój podstawowy problem. Thom, kiedy podjedziemy do ich pozycji, możemy opuścić widowisko i ruszyć lasem. Tuon i Selucia pojadą dalej z Lucą. Luca z pewnością będzie bohaterem, kiedy im odda Córkę Dziewięciu Księżyców.
Ten ponuro pokręcił głową.
- Szukają samozwańca, Mat. Kobiety, która utrzymuje, że jest Córką Dziewięciu Księżyców. Tyle że opis jakoś zbyt dobrze pasuje. Nie mówią o tym otwarcie, ale zawsze znajdzie się ludzi, co piją za dużo, a spośród nich niektórzy zawsze za dużo mówią. Kiedy ją znajdą, mają zabić na miejscu. Ma to coś wspólnego z rzekomym zmazaniem hańby, jaką spowodowała.
- Światłości! - Matowi zaparło dech. - Jak to możliwe, Thom? Przecież dowodzący tą armią generał musi znać jej twarz, no nie? I pozostali oficerowie również, jak mi się wydaje. Muszą tam być jacyś szlachcice, którzy ją znają.
- Nic jej z tego nie przyjdzie. Nawet prosty żołnierz od razu poderżnie jej gardło albo w inny sposób zabije, skoro tak brzmi rozkaz. Słyszałem te opowieści z kilku źródeł. Nawet jeśli wszystkie są plotką, miałbyś ochotę ryzykować? - Mat nie miał najmniejszej ochoty i jeszcze nad winem zabrali się do układania planów. Zresztą nie pili dużo. Mimo, a może właśnie dzięki nieustannym wizytom we wspólnych salach i tawernach, Thom pijał oszczędnie, a Mat chciał zachować jasność myśli. - Luca oszaleje, gdy będzie musiał się pozbyć koni dla wszystkich, niezależnie ile mu zapłacisz - skonstatował w pewnym momencie Thom. - Poza tym będą nam potrzebne juczne zwierzęta, jeśli mamy podróżować lasem.
- Wobec tego zacznę je kupować. Zanim nadejdzie chwila odjazdu, będziemy mieli tyle zwierząt, ile będzie potrzeba. Założę się, że kilka dobrych koni mogę nabyć tutaj, na miejscu. Vanin też ma dobre oko. Nie przejmuj się. Zapewniam cię, że za nie zapłaci. - Thom z powątpiewaniem pokiwał głową. Nie podzielał optymizmu Mata odnośnie do przełomu moralnego Vanina.
- Aludra jedzie z nami? - białowłosy bard zapytał z zaskoczeniem chwilę później. - Będzie chciała zabrać całą swoją armaturę. To oznacza więcej jucznych koni.
- Mamy czas, Thom. Do granicy z Murandy jeszcze długa droga. Chcę ruszyć na północ, ku Andorowi, albo na wschód, jeśli Vanin zna drogę przez góry. Lepiej na wschód. - Każda droga znana Vaninowi będzie traktem przemytniczym albo rezerwową trasą ucieczki koniokradów. Taka trasa gwarantowała mniejsze szanse niechcianych spotkań. W Altarze zapewne wszędzie można się było natknąć na Seanchan, a droga na północ z konieczności zbliżała go ku nieprzyjacielskiej armii.
Pojawiły się Tuon i Selucia. Mat wstał, wziął do ręki przewieszony przez oparcie krzesła płaszcz tej pierwszej. Thom również się podniósł i zaopiekował płaszczem drugiej.
- Wychodzimy - nakazał Mat, próbując podać Tuon jej płaszcz. Selucia wyrwała mu go z ręki.
- Nie widziałam jeszcze żadnej bójki - protestowała Tuon, zbyt głośno. Ludzie oglądali się: i kupcy, i służba.
- Wyjaśnię na zewnątrz - zapewnił ją cicho. - Z dala od niepowołanych uszu.
Tuon popatrzyła na niego pozbawionymi wyrazu oczyma. Wiedział, że jest twarda, ale wydawała mu się taka drobna, niczym śliczna laleczka, którą szorstkie traktowanie mogło zniszczyć. Zdecydowany był zrobić wszystko, co konieczne, żeby nic jej się nie stało. Wszystko. W końcu skinęła głową i pozwoliła, by Selucia otuliła ją niebieskim płaszczem. Thom spróbował w ten sam zaopiekować się z kolei Selucią, ale wyrwała mu okrycie z ręki i sama się sobą zajęła. Mat nie przypominał sobie, by komukolwiek pozwalała podawać sobie płaszcz.
Kręta uliczka była całkowicie wyludniona. Bury pies o zapadniętych żebrach przyjrzał im się podejrzliwie, po chwili odtruchtał za najbliższy róg. Mat ruszył równie szybko w przeciwną stronę, po drodze dzielił się otrzymanymi od Thoma informacjami. Jeśli nawet oczekiwał wstrząsu czy zdumienia, to spotkało go rozczarowanie.
- To pewnie sprawka Ravashi lub Chimal - powiedziała z namysłem mała kobietka, jakby cała seanchańska armia wysłana na jej poszukiwania była niczym więcej niż tylko drobną zawadą. - Moje siostry, najbardziej zbliżone do mnie wiekiem. Aurana jest na to chyba za młoda, ma dopiero osiem lat. Wy byście powiedzieli: czternaście. Chimal wystrzega się afiszowania ze swymi ambicjami, ale Ravashi zawsze uważała, że dziedzictwo jej się należy z tytułu starszeństwa. Niewykluczone, że to ona zaczęła rozsiewać plotki, zorientowawszy się, że zniknęłam. To byłby naprawdę sprytny ruch. Jeśli faktycznie o nią chodzi. - Mówiła tak spokojnie jakby wiodła konwersację na temat tego, czy będzie padać.
- Z tym spiskiem można by sobie bez trudu poradzić, gdyby moja pani znajdowała się w pałacu Tarasin, gdzie jej miejsce - powiedziała Selucia, a Tuon natychmiast zrzuciła maskę opanowania.
Cóż, wyraz jej oblicza stał się jeszcze zimniejszy, teraz już zupełnie niczym twarz kata, ale równocześnie ruszyła na swą pokojówkę, migocząc palcami tak wściekle, że prawie iskry leciały. Selucia zbladła, osunęła się na kolana, przywarła głową do ziemi, skuliła w sobie. Wykonała pojedynczy gest palcami, a Tuon opuściła ręce, stała tak spoglądając na owiniętą chustką głowę Selucii, dysząc ciężko. Po chwili pochyliła się i pomogła tamtej wstać. Stojąc tuż przy niej, powiedziała coś krótkiego mową palców. Selucia odpowiedziała w tym samym, milczącym języku, Tuon znowu wykonała ten sam gest, a potem wymieniły nieśmiałe uśmiechy. Łzy zalśniły w ich oczach. Łzy!
- Powiecie mi, o co tu chodziło? - spytał Mat.
Odwróciły głowy i spojrzały nań badawczo.
- Co zaplanowałeś, Zabaweczko? - zapytała w końcu Tuon.
- Ebou Dar odpada, jeśli o to ci chodzi, Skarbie. Jeżeli jedna armia otrzymała rozkazy zabicia cię na miejscu, istnieje prawdopodobieństwo, że inne także, a po drodze do Ebou Dar spotkalibyśmy nazbyt wielu żołnierzy. Nie przejmuj się, wymyślę jakiś sposób, żeby cię tam bezpiecznie dostarczyć.
- A więc zawsze... - Spojrzała ponad jego ramieniem, jej oczy rozszerzyły się, powędrował za jej wzrokiem i zobaczył siedmiu czy ośmiu mężczyzn, wychodzących zza zakrętu alejki. Każdy dzierżył w dłoni obnażony miecz. Na jego widok przyspieszyli.
- Uciekaj, Tuon! - krzyknął, odwracając się ku napastnikom. - Thom, zabierz ją stąd!
Noże z rękawów znalazły drogę do dłoni, rzucił je niemal równocześnie. Lewa klinga wbiła się w oko siwiejącego mężczyzny, prawa ugodziła w gardło jakiegoś chudzielca. Pod oboma załamały się nogi, osunęli się na kolana, zanim jednak ich miecze zadzwoniły po bruku, on już biegł w ich stronę, ściskając w dłoniach noże dobyte z podeszew butów.
Zaskoczyło ich chyba, że tak łatwo stracili dwu ludzi, jak też fakt, że zaatakował, zamiast uciekać. Ponieważ ruszał się błyskawicznie, oni zaś przeszkadzali sobie nawzajem w wąskiej uliczce, odebrał im większość przewagi, jaką miecz ma nad nożem. Na nieszczęście, nie do końca. Potrafił odbić ostrzem klingę miecza, ale tylko wtedy, gdy któryś wyraźnie zaznaczał sztych. Prawie natychmiast dorobił się kolekcji draśnięć: na żebrach, lewym udzie, prawym policzku, ostatni cios z pewnością poderżnąłby mu gardło, gdyby na czas nie uchylił głowy. Gdyby jednak spróbował uciec, dopadliby go z tyłu. Skrwawiony i żywy to lepiej niż martwy.
Szermował szybciej niż kiedykolwiek w życiu, ruchy jego rąk były precyzyjne, prawie delikatne. Każda próba popisywania się oznaczała śmierć. Zatopił ostrze noża w sercu jakiegoś grubasa, wyrwał je, zanim jeszcze nogi się pod tamtym ugięły. Przeciął ścięgno w łokciu mężczyzny zbudowanego jak kowal, tamten wypuścił miecz z dłoni i niezgrabnie sięgnął lewą ręką do pasa po długi nóż. Mat zignorował to niebezpieczeństwo - tamten już słaniał się z utraty krwi, zanim ostrze opuściło pochwę. Człowiek o kwadratowej twarzy tylko westchnął, gdy ostrze Mata ugodziło go w kark. Sięgnął dłonią za głowę, zdołał przejść dwa kroki i padł. Gdy jedni umierali, inni zajmowali ich miejsce, a on poruszał się jeszcze szybciej, tańcząc tak, że jeden, który padał, osłaniał go przed mieczem następnego, a on tymczasem wślizgiwał się pod miecz trzeciego. Świat zmienił się w jego dwa noże i mężczyzn, którzy przepychali się, by go dostać; noże bezbłędnie znajdowały najbardziej wrażliwe miejsca ciał. Niektóre z tych starożytnych wspomnień pochodziły od ludzi, którzy wcale nie byli sympatyczni.
A potem, cud nad cuda, został już tylko on i ten ostatni, którego z początku nie dostrzegł, a choć krwawił obficie, krew zbyt gorąco tętniła mu w żyłach, by czuł ból. Ona była młoda i szczupła pod łachmanem sukienki, byłaby nawet ładna, gdyby się umyła, a odrażający grymas nie odsłaniał zębów. Sztylet, który przerzucała z ręki do ręki, był obosieczny i miał klingę długości dwóch jego dłoni.
- Nie wierzysz chyba, że sama skończysz, czemu razem nie poradziliście - powiedział. - Uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy.
Z sykiem rozwścieczonego kota rzuciła się na niego, dziko wymachując ostrzem. Mógł tylko niezgrabnie się cofać, próbując odbijać kolejne ciosy. W pewnej chwili poślizgnął się w kałuży krwi, zachwiał i zrozumiał, że zaraz umrze.
Nagle obok pojawiła się Tuon, lewą ręką schwyciła nadgarstek napastniczki - niestety, akurat nie ten, w którym trzymała sztylet, pech - wykręciła, zakładając dźwignię na łokieć, a dziewczyna złamała się w pół. A potem nie miało już znaczenia, w której ręce było ostrze, ponieważ prawa dłoń Tuon uderzyła jak topór w gardło, a Mat usłyszał wyraźny odgłos miażdżonej tchawicy. Tamta kaszlnęła, uniosła rękę do gardła, osunęła się na kolana, a potem upadła, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć tchu.
- Kazałem ci uciekać - Mat nie był do końca pewien, do której z nich dwóch się zwraca.
- O mało co nie pozwoliłeś się zabić, Zabaweczko - surowo napomniała go Tuon. - Dlaczego?
- Obiecałem sobie, że nigdy już nie zabiję kobiety - wyjaśnił zmęczonym głosem. Krew powoli stygła mu w żyłach i, Światłości, ależ bolało! - Wygląda na to, że kaftan jest zupełnie zniszczony - mruknął, dotykając palcem jednego z krwawych rozcięć. Zabolało, znów się skrzywił. Kiedy otrzymał to cięcie w lewe ramię?
Jej spojrzenie przeszywało go na wskroś, po chwili pokiwała głową, jakby znalazła odpowiedź.
Thom i Selucia stali w głębi uliczki przed powodem, dla którego Tuon nie uciekła i mogła przyjść mu z pomocą - ładnych kilka ciał leżało na kamieniach bruku. Thom miał noże w obu dłoniach, Selucia właśnie przez rozcięcie kaftana przyglądała się ranie na jego żebrach. Dziwne, ale jeśli sądzić po ciemnych plamach lśniącej wilgoci na kaftanie, odniósł mniej obrażeń niż Mat. Ten zastanowił się przelotnie, czy Tuon również brała udział w rozprawie, z pozoru bowiem była zupełnie nietknięta. Ramię Selucii zdobiło długie rozcięcie, które najwyraźniej nie dokuczało jej wcale.
- Stary już jestem - oznajmił znienacka Thom - i czasami wydaje mi się, że widzę coś, co nie istnieje, na szczęście wszak zawsze o tym zapominam.
Selucia przerwała oglądanie jego rany i zmierzyła lodowatym spojrzeniem. Może i była pokojówką damy, ale krew nie wywierała na niej żadnego wrażenia.
- A o czym to próbujesz zapomnieć?
- Nie pamiętam - odparł Thom.
Selucia skinęła głową i wróciła do jego rany.
Mat pokręcił głową. Czasami nie był do końca pewny, czy Thom zachował wszystkie klepki w głowie. Jeśli już o tym mowa, to Selucię też od czasu do czasu podejrzewał o ich brak.
- Nie przeżyje i nie będzie jej można poddać przesłuchaniu - powiedziała Tuon, zaciągając na modłę Seanchan i spod zmarszczonych brwi przyglądając się leżącej u jej stóp kobiecie - a nawet gdyby, i tak nie jest w stanie mówić. - Pochyliła się z gracją, wyjęła kobiecie z ręki sztylet i zatopiła jej w piersi. Rozpaczliwe rzężenie ucichło, szkliste oczy patrzyły w wąski pasek nieba nad głowami. - Miłosierdzie, na które sobie nie zasłużyła, ale nie ma potrzeby przedłużać jej cierpienia. Wygrałam, Zabaweczko.
- Wygrałaś? O czym ty mówisz?
- Ty pierwszy wymówiłeś moje imię, a więc wygrałam.
Mat zagwizdał cicho przez zęby. Kiedy myślał o tym, jaka jest twarda, ona zawsze znajdowała sposób, by mu pokazać, że nie wie nawet połowy. Gdyby ktoś właśnie wyglądał przez okno, mógłby zawiadomić magistrat i skończyłoby się przesłuchaniem, być może nawet przed obliczem samego lorda Nathina. Ale w żadnym oknie nie potrafił dostrzec nawet mgnienia twarzy. Ludzie, na ile mogli, unikali wplątywania w takie sprawy. Podczas walki na ulicy powinno być przynajmniej kilku tragarzy lub taczkarzy. Z pewnością zawrócili i podkulili pod siebie ogony. Osobną kwestią pozostawało, czy któryś zawiadomił straże lorda Nathina. Mimo to nie bał się ani Nathina, ani magistratu. Dwóch mężczyzn w towarzystwie dwóch kobiet z pewnością nie rzuciłoby się na kilkunastoosobowy oddział zbrojnych w miecze. Najprawdopodobniej i tamci mężczyźni, i kobieta znani byli strażnikom.
Kulejąc podszedł do zabitych, żeby odzyskać swe noże, zamarł, gdy spróbował wyciągnąć ostrze z oczodołu siwiejącego. Przedtem nie zdążył się dokładnie przyjrzeć twarzy. Wszystko działo się tak szybko, że pamiętał tylko zarysy sylwetek. Dokładnie wytarł nóż o kaftan tamtego, wsadził do rękawa i wyprostował się.
- Plany się zmieniły, Thom. Wyjeżdżamy z Maderin najszybciej, jak się da, i opuszczamy widowisko najszybciej, jak się da. Luca też będzie chciał się nas pozbyć, da nam więc wszystkie konie, jakich zechcemy.
- Trzeba powiadomić władze, Zabaweczko - surowo oznajmiła Tuon. - Nie wywiązanie się z tego obowiązku, jest w takim samym stopniu przestępstwem jak to, co oni zrobili.
- Poznałeś tego człowieka? - zapytał Thom.
Mat pokiwał głową.
- Ma na imię Vane i nie sądzę, by ktokolwiek w tym mieście uwierzył, że szacowny kupiec napadł na nas na ulicy. Luca da nam konie, żeby się nas pozbyć. - To było bardzo dziwne. Tamten nie przegrał z nim nawet jednej korony, nie postawił ani jednej. Dlaczego więc? Zaiste, bardzo dziwne.
Wystarczający to powód, żeby się stąd jak najszybciej wynosić.
ROZDZIAŁ 12
MANUFAKTURA
Perrin zjeżdżał na Stayerze w stronę dachów Almizaru, wysoko po niebie przemykały pojedyncze, białe obłoki, południowe słońce Amadicii grzało mu głowę. Znajdował się sto mil na południowy wschód od Amadoru. Niecierpliwił się i poganiał konia w kłus. Po obu stronach drogi jak okiem sięgnąć ciągnęły się farmy, z kominów nad strzechami unosił się dym, kury rozgrzebywały ziemię wokół stodół. Owce o grubych ogonach i czarne krowy w białe łaty pasły się na okolonych murkami pastwiskach, mężczyźni i chłopcy orali pola lub obsiewali już zaorane. Najwyraźniej był to też dzień prania, pod ścianami grzały się na ogniach wielkie kotły, kobiety wraz z córkami wieszały na długich linkach koszule, bluzki, pościele. Przyroda była tu właściwie udomowiona, pozostały jedynie rozproszone zagajniki, większość najwyraźniej świadomie pielęgnowana na drewno opałowe.
Sięgnął myślami ku wilkom i napotkał pustkę. Nic dziwnego. Wilki trzymały się z dala od wielkich zbiorowisk ludzkich, odstraszała je okolica bez reszty poddana władzy człowieka. Otulił się płaszczem, wiało coraz silniej. Choć zdawał sobie sprawę z wagi wrażenia, jakie powinien wywierać, płaszcz był z prostej, brązowej wełny. Jedyny jedwabny płaszcz, jaki posiadał, był obszyty futrem i nie nadawał się na tę pogodę. Musi wystarczyć zielony kaftan haftowany srebrem. Oraz zapinka do płaszcza w kształcie dwu wilczych łbów, w srebrze i złocie. Prezent od Faile. Zazwyczaj zbyt zdobny jak na jego gust, niemniej dziś sytuacja była wyjątkowa, toteż pogrzebał w kuferku. Przynajmniej płaszcz nie będzie raził zgrzebnością.
Jedynym zaskoczeniem, jeśli o jakimś zaskoczeniu można mówic, okazały się tabory Druciarzy, z których co najmniej pięć obozowało na polach wokół miasteczka. Elyas twierdził, że już spotkanie dwóch taborów stanowiło okazję do uczty, a gdy było ich więcej, rzecz kończyła się wielodniowym świętowaniem, niemniej liczniejsze zgromadzenia zdarzały się właściwie tylko latem, najczęściej w niedzielę, i zazwyczaj na wyznaczonych z góry miejscach. Prawie pożałował, że nie wziął ze sobą Arama, choć wcześniej zdecydował inaczej, powodowany troską, by Masema zbyt wiele się od chłopaka nie dowiedział. Może gdyby spędził parę chwil wśród swoich, poszedłby po rozum do głowy i odłożył miecz. Żadne inne rozwiązanie problemu nie przychodziło mu do głowy, choć i to pewnie nie na wiele by się zdało. Aram za bardzo polubił miecz. Z drugiej strony oddalić go nie potrafił. W końcu to przez niego młody Druciarz wszedł na drogę miecza i teraz razem ze swym mieczem stanowił dla niego kwestię sumienia. Światłość jedna wie, co się z nim stanie, gdy na dobre przystanie do Masemy.
- Przyglądasz się Tuatha'anom i marszczysz czoło, mój panie - powiedziała z zamorskim akcentem Tylee Khirgan, generał sztandaru. Im więcej spędzał z nią czasu, tym lepiej rozumiał jej obcą wymowę. - Macie z nimi problemy na waszych ziemiach? U nas taki lud nie żyje. Niemniej jedyne kłopoty, jakie chyba powodują, to wzburzenie wśród lotnych populacji. Najwyraźniej uważani są za rasowych złodziei.
Ona i Mishima założyli dzisiaj paradne mundury: niebieskie płaszcze zdobione żółcią i czerwienią, czerwone kurtki z niebieskimi mankietami i klapami również obrzeżonymi żółcią. Na jej lewej piersi rangę znamionowały trzy drobne, pionowe baretki w kształcie cienkich piór seanchańskiego hełmu; Mishima miał dwie. Drużyna żołnierzy podążająca za nimi miała normalne uzbrojenie - pasiaste zbroje, barwne hełmy i lance o stalowych grotach, uniesione pod idealnie równym kątem. Gromadka akolitów Faile jechała za Seanchanami, była ich również dokładnie dwunastka, ale mimo bojowych nastrojów i wyglądu - taireńskie kaftany z watowanymi rękawami, zdobione satynowymi wyłogami ciemne cairhieniańskie kaftany z paskami Domów skroś piersi, miecze - czemuś sprawiali mniej groźne wrażenie niż żołnierze i wyraźnie zdawali sobie z tego sprawę. Dmący w plecy Perrina wiatr przynosił zapach zdenerwowania. Mało prawdopodobne, by chodziło o Seanchan. Żołnierze pachnieli przyczajeniem, oczekiwaniem, niczym wilki, które wiedzą, że wkrótce, ale jeszcze nie teraz, będą potrzebować swoich kłów. Jeszcze nie teraz...
- Ach, cóż, od czasu do czasu ukradną kurę, generale - zaśmiał się Neald, szarpiąc nawoskowanego wąsa - ale nie nazwałbym ich rasowymi złodziejami. - Wiele radości sprawiła mu okazja do zadziwienia Seanchan stworzoną przez siebie bramą i wciąż jeszcze się puszył; mimo iż siedział nieruchomo w siodle, nieodparcie nasuwał na myśl dumnie maszerującego koguta. A przecież gdyby nie zdobył czarnego kaftana, wciąż pracowałby na farmie ojca i może marzył o ślubie z jakąś wieśniaczką za rok czy dwa. - Rasowy złodziej musi być odważny, a w Druciarzach nie ma nawet śladu dzielności.
Ciasno otulony ciemnym płaszczem Balwer skrzywił się... a może uśmiechnął. U tego małego, zasuszonego człowieczka różnica między jednym a drugim czasami nie była wyraźna. Perrin zazwyczaj orientował się dopiero po zapachu. Balwera i Nealda zabrał ze sobą dlatego, że Khirgan towarzyszyli Mishima i siwowłosa sul'dam z chłodnooką damane o przyprószonych siwizną skroniach, czyli żeby po obu stronach zgadzała się liczebność świty. W oczach Seanchan połączone segmentową, metalową smyczą sul'dam i damane liczyły się jako jedna osoba. On sam poprzestałby na wzięciu samego Nealda lub ostatecznie Nealda i Balwera, ale ostatecznie okazało się, że Tallanvor miał całkowitą rację w kwestii czołobitności Seanchan wobec protokołu. Negocjacje ciągnęły się przez trzy dni, a choć ich poważną część zajęły debaty nad tym, czy przyjąć plan Perrina, czy też włączyć go w większą strategię, którą miała wymyślić Tylee - a ponieważ ostatecznie nic nie potrafiła zaproponować, skończyło się właśnie na tym - ale sporo czasu zmarnowały dyskusje nad obustronnym składem towarzyszących orszaków. Miały być równoliczne, a generał sztandaru upierała się, że musi wziąć setkę żołnierzy i parę damane. Tego domagała się należna jej cześć. Zdumiało ją, kiedy się dowiedziała, że Perrin myśli o znacznie mniejszej grupie, przystała na propozycję dopiero wówczas, gdy poinformował ją, że wszyscy ludzie Faile wywodzą się ze szlachty ich krajów. A wtedy z kolei odniósł wrażenie, że uznała się za oszukaną, ponieważ nie potrafiła odwzajemnić się podobną pozycją swoich ludzi. Dziwny lud, ci Seanchanie. Cóż, przynajmniej nie było wątpliwości co do charakteru, w jakim tu razem występowali. Sojusz był tymczasowy, nie wspominając już o tym, że nadzwyczaj kruchy, a generał sztandaru zdawała sobie z tego sprawę równie dobrze co on.
- Dwukrotnie zaoferowali mi gościnę, mnie i moim przyjaciołom, i niczego nie chcieli w zamian - cicho powiedział Perrin. - A jednak najlepiej pamiętam ich z tej chwili, gdy trolloki otoczyły Pole Emonda. Tuatha'ani stali na łące z dziećmi na plecach, z naszymi i tą garstką własnych, która przeżyła. Nie zamierzali walczyć, oni nigdy nie walczą, ale gdyby trolloki nas pokonały, spróbowaliby uciec z dziećmi w bezpieczne miejsce. Nasze dzieci z pewnością spowolniłyby ucieczkę i już prawie niemożliwą, uczyniły praktycznie beznadziejną, niemniej sami poprosili o to zadanie.
Neald zakasłał ze zmieszaniem i odwrócił wzrok. Jego policzki zabarwił rumieniec. Mimo wszystkiego, co widział i robił, był bardzo młody, nie więcej niż siedemnaście lat. I tym razem nie było już żadnych wątpliwości: wąskie usta Balwera rzeczywiście wykrzywił uśmiech.
- Coraz bardziej jestem przekonana, że twoje życie mogłoby znaleźć miejsce w opowieściach - odrzekła generał, a wyraz jej twarzy zachęcał, by kontynuował.
- Wolałbym bardziej zwyczajne życie - zapewnił ją. Opowieści to nie miejsce dla człowieka, który chce tylko pokoju.
- Pewnego dnia chętnie zobaczyłbym któregoś z tych trolloków, o których wszyscy tyle mówią - Mishima przerwał przedłużającą się ciszę. W jego woni dominowało rozbawienie, ale cały czas, być może nieświadomie, muskał rękojeść miecza.
- Możesz być pewien, że cię to nie minie - zareagował natychmiast Perrin. - Wcześniej czy później zobaczysz i zapewniam cię, że nie spodoba ci się ten widok.
Tamten zastanawiał się przez chwilę, a potem skinął poważnie głową. Zrozumiał i rozbawienie rozwiało się jak dym. Niewykluczone, że już wierzy, iż trolloki oraz Myrddraale to coś więcej niż postacie z bajek podróżników. A jeżeli wciąż ma wątpliwości... cóż, przyjdzie czas, który rozwieje je raz na zawsze.
Wjechali do Almizaru. Wąską drogą dla powozów ruszyli ku północnej części miasteczka, a Balwer swoim zwyczajem zaraz odłączył od oddziału. Medore miała mu towarzyszyć. Była szczupłą kobietą o cerze prawie tak smagłej jak Tylee, ale skontrastowanej z ciemnoniebieskimi oczyma, a na jej ubiór składały się ciemne spodnie i męski kaftan z bufiastymi rękawami w czerwone paski, przy pasie nosiła miecz. Balwer jechał z ramionami przygarbionymi, niczym ptak, który przypadkiem przysiadł na końskim siodle, Medore sztywno wyprostowana i dumna, w każdym calu córa Wysokiego Lorda i najważniejsza z ludzi Faile - mimo to trudno było powiedzieć, że jechała obok, raczej wlokła się jego śladem. Dziwne, ale akolici Faile bez trudu zaakceptowali fakt, że otrzymują instrukcje od opryskliwego staruszka. Ale dzięki niemu przestali nastręczać tyle kłopotów co niegdyś, można rzec, że stali się nawet do pewnego stopnia użyteczni, co Perrin wcześniej uważał za niemożliwe. Tylee nie oponowała, gdy tamci odjeżdżali, choć patrzyła za nimi z namysłem.
- To miło ze strony lady, że zgodziła się odwiedzić przyjaciółkę służącego - mruknęła. Taką właśnie legendę stworzył na swój użytek Balwer: mianowicie, że znał kiedyś mieszkankę Almizaru, a Medore zechciała ją poznać, pod warunkiem, iż ta jeszcze żyła.
- Medore jest naprawdę życzliwa - odparł Perrin. - Łaskawość wobec służby stanowi część naszych obyczajów. - Tylee obrzuciła go pojedynczym spojrzeniem, tylko jednym, ale natychmiast upomniał się w myślach, by nie uważać jej za głupią. Żałował, że nie wie właściwie nic o obyczajach Seanchan, wówczas może wymyśliłby lepszą przykrywkę. Z drugiej strony, Balwera opanowało szaleństwo, szaleństwo wprawdzie suche i przykurzone, ale jednak, i koniecznie chciał wykorzystać szansę zdobycia informacji na temat życia w Amadicii pod władzą Seanchan. Z kolei Perrina bodaj nic nie obchodziło mniej. Teraz liczyła się tylko Faile. Później zajmie się pozostałymi sprawami.
Tuż za północną granicą Almizaru Seanchanie rozebrali kamienne murki dzielące siedem czy osiem pól, żeby uzyskać długi pas obnażonej ziemi, który wyglądał jak zabronowany, ponieważ grunt był wzruszony i wyrównany. Przedziwny, ogromny stwór, na którego grzbiecie przycupnęła dwójka zakapturzonych postaci, rozpędzał się niezgrabnie po pasie ziemi, jego dwie nogi wydawały się zbyt kruche przy masywnym korpusie ciała. Po prawdzie, to słowo „przedziwny" nie do końca oddawało jego wygląd. Pomarszczona, szara skóra, wężowa szyja i podobnie smukły, ale dłuższy od niej ogon, który teraz sterczał sztywno wyprostowany - zwierzę było znacznie większe od konia, nawet jeśli nie liczyć wspomnianych członków. Biegnąc, wymachiwał żebrowanymi jak u nietoperza skrzydłami, których rozstaw był jak długość rzecznego statku od rufy do dziobu. Perrin już wcześniej widział to monstrum, ale w powietrzu, na dystans. Tylee poinformowała go, że nazywa się raken. W końcu raken wzbił się w powietrze, omalże muskając wierzchołki drzew wypielęgnowanego lasku na końcu pola. Perrin zadarł głowę, śledząc stwora, który wzbijał się powoli w niebo - w locie cała jego niezgrabność znikała bez śladu. Podróż na jednym z nich musiała być niesamowitym przeżyciem! Zdusił w sobie tę myśl, znienacka zawstydzony i rozgniewany, że w obecnej sytuacji pozwolił sobie na płoche marzenia.
Khirgan ściągnęła wodze swego gniadosza i spod zmarszczonych brwi spojrzała na pole. Na jego przeciwległym krańcu ludzie karmili jeszcze bardziej osobliwe zwierzęta, podstawiając im wielkie wiadra - żwawo ruszały się rogate pyski, rytmicznie żuły wyposażone w rogowe wyrostki paszcze. Perrin nie chciał nawet sobie wyobrażać, co też może jeść taki zwierz.
- Powinni mieć tu znacznie więcej rakenów - mruknęła. - Jeżeli to wszystko...
- Bierzemy, co mają, i ruszamy dalej - odparł. - Jak nie, to nie. I tak wiemy, gdzie są Shaido.
- Wolałabym się upewnić, czy nie dzieje się coś, o czym nie wiemy - ucięła sucho, znowu ruszając szybciej.
Na pobliskiej farmie, którą Seanchanie objęli w posiadanie, kilkunastu żołnierzy grało w kości przy chwiejnych stołach przed frontem krytego strzechą domu. W drzwiach kamiennej stodoły też kłębił się tłumek, choć Perrin wokoło nie dostrzegał nawet śladu koni, wyjąwszy tylko zaprzęg przy wozie, z którego właśnie dwaj mężczyźni w zgrzebnych wełnach wyładowywali skrzynie, baryłki i jutowe worki. Tych pierwszych Perrin uznał za żołnierzy, ale po bliższym wejrzeniu przestał być taki pewny: połowę stanowiły kobiety, mężczyźni zaś byli w większości równie niscy jak one, a jeśli zdarzył się jakiś wyższy, był niemożliwie chudy, poza tym żaden nie miał przypasanego miecza. Z drugiej strony wszyscy odziani byli w ściśle dopasowane kurtki i każdy uzbrojony był w parę noży w pochwach umocowanych do obcisłych butów. A te mundury sugerowały żołnierzy.
"Mat czułby się jak w domu wśród tej zgrai" - myślał, przyglądając się, jak śmieją się nad dobrymi rzutami i jęczą nad kiepskimi. W momencie, w którym pomyślał imię przyjaciela, przed oczyma znowu zawirowały znane barwy i przez moment ujrzał Mata zjeżdżającego z drogi w las na czele kolumny jeźdźców i jucznych koni. Było to tylko mgnienie, ponieważ natychmiast przegnał wizję i zmusił się do zastanowienia, dlaczego Mat wjeżdża do lasu i kto mu towarzyszy. W jego sercu było miejsce tylko na Faile. Tego ranka zawiązał pięćdziesiąty pierwszy węzeł na noszonym w kieszeni skórzanym rzemyku. Od pięćdziesięciu jeden dni Faile żyła w niewoli. Miał nadzieję, że wciąż żyła. Jeśli nie... Dłoń zacisnęła się na głowicy wiszącego przy pasie młota, aż zabolały kłykcie.
Zdał sobie sprawę, że generał i Mishima przyglądają mu się: Mishima czujnie, z dłonią błądzącą przy rękojeści miecza, Tylee z namysłem. Kruchy sojusz i niewiele zaufania po obu stronach.
- Przez moment wydawało mi się, że chcesz pozabijać awiatorów - oznajmiła cicho. - Masz moje słowo. Uwolnimy twoją żonę. Albo pomścimy.
Perrin wciągnął urywany oddech i zwolnił chwyt. Faile musi żyć. Alyse zapewniała, że ma ją pod swoją ochroną. Ale ile mogła być warta ochrona Aes Sedai, która nosiła biel gai'shain?
- Róbmy swoje. Czasu nie zostało wiele. - Ile jeszcze węzłów będzie musiał zawiązać na tym rzemieniu? Niech Światłość sprawi, że niewiele.
Zsiadł z konia, wodze Stayera podał Carlonowi Belcelonie, gładko ogolonemu Tairenianinowi z długim nosem i nieszczęśliwie sterczącym podbródkiem. Carlon miał zwyczaj głaskać się po tym podbródku, jakby zastanawiając, gdzie podziała się jego broda, często też, z tym samym wyrazem zdumienia na twarzy, przeczesywał włosy, jakby nie pojmował, czemu związane są wstążką w koński ogon spływający na ramiona. Poza tym nic nie zapowiadało, że porzuci to idiotyczne udawanie Aiela, jakiemu się wszyscy oddawali. Dobrze choć, że wykonywali instrukcje Balwera. Zostawiwszy konie pod opieką garstki żołnierzy, zmierzali ku stołom, jedni wyciągali monety, inni skórzane manierki z winem. Ten widok wzbudził wśród żołnierzy wyraźne i zdecydowane protesty, co było nadzwyczaj dziwne u przedstawicieli tej profesji; niemniej posiadaczy srebra chętnie zapraszali do stołów.
Perrin raz tylko zerknął w ich stronę, potem zatknął rękawice za pas i wszedł śladem dwojga Seanchan do wnętrza budynku, po drodze odrzucając połę płaszcza, by było widać jedwabny kaftan. Zanim wyjdzie na zewnątrz, ludzie Faile - przypuszczał, że w obecnych okolicznościach czyni to z nich jego ludzi - wyciągną sporo informacji z tamtych mężczyzn i kobiet. Tego się nauczył od Balwera. Informacja bywa bardzo użyteczna, a na dodatek nigdy nie wiadomo, który jej strzęp okaże się cenniejszy niż złoto. Szkoda, że w tej chwili jedyna informacja, która go naprawdę interesowała, pozostawała nieosiągalna.
We frontowej izbie budynku farmy biurko stało obok biurka, przodem do wejścia siedzieli urzędnicy, przeglądając papiery lub pisząc. Na jedyne odgłosy składało się skrobanie piór po papierze i uporczywy kaszel jakiegoś człowieka. Urzędnicy byli w ciemnobrązowych kaftanach i spodniach, kobiety w sukniach identycznego odcienia. Niektórzy mieli przypięte szpilki w kształcie gęsich piór, srebrne lub mosiężne. Wyglądało na to, że Seanchanie wszystkich ubierali w mundury. Na widok Tylee człowiek o okrągłej twarzy, z dwoma srebrnymi miniaturami piór na piersi, wstał od stolika przy końcu sali i skłonił się nisko; wydatny brzuch wypełniał mu kaftan. Buty generalskiej świty łomotały głośno na drewnianych deskach podłogi. Urzędnik wyprostował się dopiero wtedy, gdy podeszli do jego biurka.
- Tylee Khirgan - oznajmiła krótko. - Chciałabym rozmawiać z kimś, kto tu dowodzi.
- Jak rozkażesz, generale sztandaru - tamten odpowiedział służalczo, ukłonił się znowu i szybko zniknął za drzwiami z tyłu.
Kaszlący urzędnik, na pewno młodszy od Perrina, chłopak o gładkiej twarzy, który na oko swobodnie mógłby pochodzić z Dwu Rzek, nagle zaczął się prawie dusić i osłonił dłonią usta. Głośno oczyścił gardło, ale ostry kaszel natychmiast powrócił.
Mishima popatrzył na niego i zmarszczył czoło.
- Przecież ten człowiek jest chory, nie powinien pracować - mruknął. - A jeśli choroba okaże się zakaźna? Ostatnio wciąż się słyszy o jakichś dziwnych chorobach. Człowiek rano jest okazem zdrowia, a o zmierzchu już trupem i to jeszcze rozdętym do podwójnej wielkości, a nikt nie wie, na co umarł. Słyszałem o kobiecie, która straciła zmysły w ciągu godziny, a każdy, kto jej dotknął, również pogrążał się w szaleństwie. Nie minęły trzy dni, a wszyscy mieszkańcy jej wioski nie żyli, przynajmniej ci, co nie uciekli. - Wykonał osobliwy gest: złożył kciuk i palec wskazujący, tak że powstał między nimi łuk, a pozostałe place zacisnął.
- Powinieneś wiedzieć lepiej i nie wierzyć plotkom, a zwłaszcza ich nie powtarzać - ostro napomniała go Tylee, wykonując zresztą identyczny znak. Chyba zupełnie nieświadomie.
Przysadzisty urzędnik wrócił. Przytrzymał drzwi, w których zobaczyli siwiejącego mężczyznę o pociągłej twarzy z czarną przepaską w miejscu, gdzie kiedyś było prawe oko. Przez czoło ku przepasce i dalej aż na policzek biegła wypukła, biała blizna. Był równie niski, co ludzie na zewnątrz, kurtkę miał w ciemniejszym odcieniu błękitu, na piersiach dwie drobne, białe baretki i tylko pochwy noży przy butach były identyczne.
- Kapitan Faloun, Generale Sztandaru - powiedział, kłaniając się, a urzędnik tymczasem pospieszył do swego biurka. - W czym mogę pomóc?
- Kapitanie Faloun, musimy pomówić na... - Tylee urwała, ponieważ kaszlący chłopak znienacka poderwał się na równe nogi, przewracając z łomotem biurko.
Potem schwycił się za brzuch, zgiął w pół i zwymiotował strumień ciemnej cieczy, która rozlała się po podłodze i natychmiast zmieniła w stado drobnych, czarnych żuków, pierzchających na wszystkie strony. Ktoś zaklął, słowa poniosły się donośnie w martwej ciszy. Chłopak patrzył z przerażeniem na owady i kręcił głową, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości widoku, jaki miał przed oczyma. Potem potoczył po pomieszczeniu oszalałym wzrokiem, wciąż kręcąc głową. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale zgiął się tylko znowu i wypuścił z ust kolejną strugę cieczy, jeszcze bardziej gwałtownie, a ona znowu zmieniła się w pomykające po podłodze żuki. Skóra na twarzy zaczęła się mu marszczyć, jakby kolejne owady wyrywały się na wolność. Jakaś kobieta krzyknęła, w jej głosie brzmiało najczystsze przerażenie i nagle wszyscy urzędnicy z wrzaskiem rzucili się do ucieczki, przewracając na gwałt krzesła i nawet stoły, rozpaczliwie unikając rozpełzłego po podłodze ciemnego mrowia. Chłopak wymiotował już właściwie nieprzerwanie. Osunął się na kolana, przewrócił i leżał wstrząsany drgawkami, a z jego ust płynął równy strumień insektów. Wydawał się jakoś bardziej... płaski. Oklapły. Po chwili spazmy ustały i tylko z rozdziawionych ust ciemne żuki wymaszerowywały równą kolumną na podłogę. W końcu - Perrinowi wydawało się, że trwało to godzinę, ale w istocie nie mogła to być więcej niż minuta, dwie - powódź insektów skurczyła się i zamarła. Po chłopaku zostało tylko płaskie, blade truchło, zagubione wśród ubrania, jak skóra bukłaka na wino, który ktoś opróżnił. Oczywiście krzyki nie ustały nawet na moment. Połowa urzędników znajdowała się na stojących jeszcze biurkach, mężczyźni. kobiety, ile sił w płucach modlili się, przeklinali, czasami jedno i drugie na przemian. Druga połowa znajdowała się już za drzwiami. Po podłodze pełzło na wszystkie strony ciemne mrowie. Izba cuchnęła grozą.
- Słyszałem plotkę - ochrypłym głosem powiedział Faloun. Na jego czole zastygły krople potu. Rozsiewał wokół woń strachu. Nie grozy, ale właśnie strachu. - Dotarła tu ze wschodu. Tylko że tam to były stonogi. Małe, czarne stonogi. - Jakieś żuczki rzuciły się w jego stronę, odskoczył z przekleństwem, robiąc ten sam znak, co wcześniej Tylee i Mishima.
Perrin rozdeptał czarne owady. Ich widok jeżył mu włosy na głowie, ale liczyła się tylko Faile. I nic więcej!
- To są tylko owady. Można je znaleźć pod każdym próchniejącym drzewem.
Faloun zadrżał, uniósł wzrok i drgnął znowu, kiedy zobaczył oczy Perrina. Potem omiótł spojrzeniem młot przy jego pasie i zerknął w stronę generał sztandaru.
- Te żuki nie wzięły się z żadnego próchna. To jest dzieło Zmory Serc!
- Może i tak - spokojnie odparł Perrin. Przypuszczał, że Zmora Serc to przydomek Czarnego. - Bez różnicy. - Uniósł stopę i pokazał przylepione do podeszwy buta siedem, osiem zgniecionych insektów. - Można je deptać. Ale ja nie mam czasu na to, by rozgniatać żuki.
- Musimy porozmawiać na osobności, kapitanie - dodała Tylee. W jej woni też było mnóstwo strachu, ale trzymanego pod kontrolą. Dłoń Mishimy uwięzła w tym samym dziwnym geście. Ale jego strach był pod równie żelazną kontrolą co jej.
Faloun wyraźnie zebrał się w sobie, woń strachu słabła. Nie zniknęła do końca, ale można było wyczuć, że już nad sobą panuje. Wciąż omijał wzrokiem żuki.
- Jak sobie życzysz, generale. Atal, zejdź ze stołu i każ wymieść te... te stwory. I zajmij się przygotowaniem do właściwego pochówku Mehtana. Jakkolwiek umarł, zginął na służbie. - Przysadzisty urzędnik skłonił się niepewnie i zlazł ze stołu, potem skłonił się po raz drugi, ale kapitan już się odwracał. - Proszę za mną, generale.
Jego gabinet wcześniej chyba był sypialnią, teraz stało w nim biurko z płaskimi kasetkami pełnymi dokumentów i wielki stół, zasłany mapami, których zwijaniu się zapobiegały kałamarze, kamienie oraz małe, mosiężne statuetki. Drewniany stojak pod ścianą mieścił rulony, które zapewne były kolejnymi mapami. Do tego zimny kominek z szarego kamienia. Faloun gestem wskazał im zdekompletowane krzesła, stojące rzędem na nagiej podłodze przed biurkiem, i zaproponował, że pośle po wino. Kiedy Tylee odmówiła, na jego twarzy pojawiło się rozczarowanie. Może miał ochotę się napić dla uspokojenia nerwów. Wciąż otaczała go śladowa woń przestrachu.
Tylee przeszła od razu do rzeczy:
- Potrzebuję sześć rakenów, kapitanie, i osiemnaście morat'rakenów. I pełną kompanię obsługi naziemnej. Siły, które mi przydzielono, znajdują się gdzieś w Amadicii, kierując na zachód; nie jestem w stanie nawiązać z nimi kontaktu.
Faloun skrzywił się.
- Generale, jeżeli straciłaś swoje rakeny, to pech, bo musisz wiedzieć, że praktycznie niczym nie dysponuję, ponieważ... - Spojrzał przelotnie na Perrina swoim jedynym okiem, a potem dopiero odkaszlnął i ciągnął dalej: - Prosisz o trzy czwarte stanu, jakim dysponuję. Może wystarczyłoby ci mniej, dajmy na to, jedno lub dwa zwierzęta?
- Cztery - zdecydowanie ucięła Tylee - i dwunastu awiatorów. Na to mogę się zgodzić. - Kiedy chciała, potrafiła słowom wymawianym z melodyjnym seanchańskim akcentem nadać naprawdę ostre brzmienie. - Z tego, co słyszałam, w tym regionie jest spokojnie jak w Seandarze, poza tym i tak zostawiam ci cztery zwierzęta.
- Jak rozkażesz, generale sztandaru - Faloun odparł z westchnieniem. - Mogę zobaczyć rozkazy? Wszystko trzeba wprowadzić do akt. Od kiedy straciłem możliwość latania, spędzam czas przy biurku jak jakiś urzędnik.
- Lordzie Perrinie? - powiedziała Tylee, on zaś wyciągnął z kieszeni kaftana dokument podpisany przez Suroth.
W miarę lektury brwi Falouna podjeżdżały coraz wyżej na czoło, na koniec palcem pogłaskał delikatnie woskową pieczęć, ale podobnie jak Tylee nie zakwestionował autentyczności dokumentu. Najwyraźniej Seanchanie byli przyzwyczajeni do takiego trybu załatwiania spraw. Z wyraźną ulgą zwrócił Perrinowi pismo i machinalnie wytarł dłonie o kaftan. A więc mimo wszystko nie czuł się w tej sytuacji swobodnie. Przyglądał się Perrinowi, próbując nadać swemu obliczu wyraz chytrej podejrzliwości, ale ostatecznie widniało na niej tylko pytanie, które wcześniej zadała mu generał sztandaru. Kim był, skoro dysponował takimi upoważnieniami?
- Potrzebuję też mapy Altary, kapitanie, oczywiście, jeśli ją posiadasz - ciągnęła dalej Tylee. - Poradzę sobie bez niej, ale dużo by mi ułatwiła. Interesuje mnie północno-zachodni region kraju.
- Światłość ci chyba sprzyja, generale - odrzekł tamten, schylając się, żeby z najniższego poziomu stojaka wyciągnąć zwinięty rulon. - Mam dokładnie to, czego ci trzeba. Całkowicie przypadkowo zaplątała się w zbiorze map Amadicii, które mi przydzielono. Dopiero teraz, kiedy powiedziałaś, przypomniałem sobie, że ją mam. Rzekłbym, zupełnie niezwykły uśmiech losu. - Perrin lekko pokręcił głową. A więc przypadek, a nie dzieło ta'veren. Nawet Rand nie był dostatecznie silnym ta'veren, żeby coś takiego sprokurować. Barwy zawirowały mu przed oczyma, ale przepędził je, nim zdążyły uformować się w wizję.
Faloun rozłożył mapę na stole, przytrzymał jej rogi obciążnikami w kształcie mosiężnych rakenów, a potem pozwolił generał przyglądać się jej przez chwilę i znaleźć punkty orientacyjne. Mapa była tak duża, że pokrywała cały stół i ukazywała dokładnie to, o co poprosiła, wraz z wąskimi pasami Amadicii i Ghealdan; odwzorowanie było nadzwyczaj szczegółowe, maleńkimi literami wypisano nazwy miasteczek, wiosek, rzek, a nawet strumieni. Perrin zdawał sobie sprawę, że patrzy na dzieło mistrza kartografii, znacznie lepsze niż większość map, z jakimi miewał do czynienia. Może to jednak sprawa ta'veren? Nie. Niemożliwe.
- Tutaj znajdą moich żołnierzy - powiedziała rozciągając samogłoski i wskazując palcem punkt docelowy. - Mają wyruszyć natychmiast. Jeden awiator na każdego rakena i żadnego osobistego inwentarza. Polecą nocą, start najszybciej jak się da. Chcę, żeby dotarli na miejsce jutro przed wieczorem. Morat'rakeny będą podróżować z obsługą naziemną. Wymarsz w ciągu najbliższych paru godzin. Zarządź zbiórkę i przygotowania.
- Furmanki - powiedział Perrin. Neald nie potrafił stworzyć dostatecznie dużej bramy, żeby wóz się w niej zmieścił. - Sprzęt muszą zapakować na furmanki, nie na wozy. - Faloun zdumiony, bezgłośnie obracał w ustach to słowo.
- Furmanki - zgodziła się Tylee. - Zajmij się tym, kapitanie.
W bijącej od niego woni Perrin wyczuwał gotowość, którą zinterpretował jako gotowość do zadawania dalszych pytań, ale tamten tylko skłonił się i powiedział:
- Twoje rozkazy, generale sztandaru, zostaną wypełnione co do joty.
Kiedy w towarzystwie kapitana wrócili do pierwszego pomieszczenia, zastali w nim już zupełnie inny rozgardiasz. Urzędnicy uwijali się wszędzie, szaleńczo wymiatając lub dobijając miotłami pozostałe jeszcze insekty. Niektóre kobiety płakały, wymachując miotłami, paru mężczyzn wyglądało, jakby też miało na to ochotę, a wszędzie było czuć grozę. Po martwym chłopaku nie zostało nawet śladu, Perrin jednak zauważył, że sprzątający stawiają uważnie stopy i omijają miejsce, na którym padł. Po żukach również próbowali nie deptać, co z kolei wymagało akrobatycznego niemalże balansowania na czubkach palców. Kiedy Perrin w drodze do drzwi brutalnie przeszedł po resztach insektów, zatrzymali się i zagapili na niego.
Na dworze nastroje były spokojniejsze, ale niewiele. Żołnierze Tylee wciąż stali w szeregu ze swymi wierzchowcami, a Neald roztaczał wokół siebie atmosferę demonstracyjnej obojętności, włączywszy w to okazjonalne ziewanie i afektowane zasłanianie ust dłonią. I tylko sul'dam uspokajająco poklepywała drżącą damane i szeptała jej do ucha ciche słowa, a żołnierze w niebieskich kurtkach, znacznie liczniej zebrani, w małych grupkach rozmawiali z przejęciem. Cairhienianie i Tairenianie podbiegli natychmiast do Perrina, prowadząc swoje konie i gadając jeden przez drugiego.
- Czy to prawa, mój panie? - zapytała Camaille z twarzą wykrzywioną strapieniem.
Jej brat, Barmanes, dodał niespokojnie:
- Czterech ludzi wyniosło stąd coś w kocach, ale nawet nie potrafili patrzeć na to, co nieśli.
Wchodzili sobie w słowo, pachnieli niepohamowaną prawie paniką.
- Powiadają, że zwymiotował żuki...
- Mówią, że żuki przez niego wygryzły sobie drogę na świat...
- Światłości, zmiłuj się nad nami, wymiatają żuki na dwór, już po nas...
- Żeby sczezła ma dusza, to Czarny wyrywa się na wolność... - i potem mówili jeszcze inne tego rodzaju rzeczy, równie pozbawione sensu.
- Cisza - ostro powiedział Perrin i, o dziwo, zamilkli jak nożem uciął. Zazwyczaj woleli się z nim droczyć, twierdząc, że nie służą jemu, lecz Faile. Teraz zastygli, wbijając w niego spojrzenia, czekając, aż uspokoi ich strachy. - Człowiek zwymiotował żuki i umarł, ale żuki są zupełnie zwyczajne, można je znaleźć pod każdym spróchniałym drzewem. Potrafią mocno uszczypnąć, kiedy się na którymś siądzie, i to wszystko. Najprawdopodobniej było to jakieś paskudne dzieło Czarnego, skoro jednak nie ma nic wspólnego z uwolnieniem lady Faile, nie powinniśmy poświęcać mu cennej uwagi. Uspokójcie się i weźcie do roboty.
Dziwne, ale poskutkowało. Niejeden policzek pokrył się rumieńcem, a woń strachu zastąpił - a przynajmniej zdławił - zapach wstydu wywołanego świadomością, że tak łatwo stracili panowanie nad sobą. Wyglądali na zupełnie zdruzgotanych. Dopiero kiedy dosiedli koni, przyrodzony charakter wziął górę i odzyskali nieco pewności siebie. Najpierw jeden, potem któryś następny zaczął się przechwalać bohaterskimi czynami, jakich dokona dla uwolnienia Faile i wkrótce znowu tylko o tym na przemian gadali. Wiedzieli, że to czyste przechwałki, ponieważ każdą kwitowały wybuchy gromkiego śmiechu, mimo to każda następna wypowiedź była bardziej fantastyczna od poprzedniej.
Kiedy z rąk Carlona brał wodze Stayera, zdał sobie sprawę, że generał sztandaru znowu mu się przygląda. Co w nim widziała? Czego spodziewała się dowiedzieć?
- Dlaczego odesłali wszystkie rakeny?
- Powinniśmy się tym zająć dopiero w drugiej czy trzeciej kolejności - odpowiedziała, sadowiąc się w siodle. - Wciąż jeszcze muszę zdobyć a'dam. Zasadniczy cel naszej wizyty tutaj dotąd od siebie odsuwałam... może wmawiając sobie, że nie powinno być z tym najmniejszych problemów... ale równie dobrze możemy przejść do sedna. Czas poddać prawdziwej próbie ten dokument, jeśli się nie uda, starania o a'dam nie będą miały sensu. - Kruchy sojusz i niewielkie zaufanie.
- Dlaczego? Wszystko poszło dobrze.
- Faloun jest żołnierzem, mój panie. Teraz będziemy rozmawiać z funkcjonariuszem imperialnym - ostatnie słowa wypowiedziała z lekką pogardą. Zawróciła gniadosza i nie miał innego wyjścia, jak dosiąść swego konia i pojechać za nią.
Almizar był miasteczkiem sporym i bogatym, a choć nie miał murów obronnych, otaczało go sześć wież strażniczych. Perrin dowiedział się od Elyasa, że prawo Amadicii zabraniało wznoszenia murów obronnych wszędzie poza Amadorem; prawo to ustanowiono na życzenie Białych Płaszczy, oni też egzekwowali jego przestrzeganie od każdego, kto zasiadał na tronie kraju. Balwer bez wątpienia mógłby się dowiedzieć, kto został władcą po śmierci Ailrona. Ulice miasteczka wyłożone były granitowymi płytami, biegły wśród masywnych budynków o dwóch lub trzech piętrach, z cegły, szarego czy czarnego kamienia, dachy w większości pokrywał ciemny łupek, resztę - strzechy. Ludzka ciżba wypełniała ulice, przemykając między wozami, powozami i wózkami: handlarze okrzykiwali swe towary, kobiety w wielkich czepkach osłaniających twarze niosły koszyki na sprawunki, mężczyźni w długich do kolan kaftanach kroczyli dumnie obok nich, czeladnicy w fartuchach spieszyli z jakimiś zleceniami. Na ulicach było mnóstwo żołnierzy, co najmniej jeden przypadał na każdego mieszkańca miasteczka: kobiety i mężczyźni o cerze równie smagłej co Tairenianie, o cerze barwy miodu, mężczyźni o jasnej jak Cairhienianie karnacji, ale z blond włosami i wysocy - a wszyscy w barwnych seanchańskich mundurach. Poza nimi inni, zbrojni tylko w krótkie noże lub sztylety, wśród których tylko od czasu do czasu można było zobaczyć miecz. Szli dwójkami, uważnie rozglądając się dookoła, przy pasach mieli pałki. Straż miejska, jak podejrzewał, choć strasznie liczna jak na miasto wielkości Almizaru. Cały czas w zasięgu wzroku znajdował się jakiś patrol.
Z drzwi wysokiej, krytej łupkiem gospody wyszli dwaj mężczyźni w towarzystwie kobiety, a potem cała trójka dosiadła przyprowadzonych przez stajennych koni. Płci kobiety domyślił się tylko po wydęciu na piersiach jej długiego, rozciętego z tyłu kaftana, ponieważ włosy miała ostrzyżone krócej nawet niż jej towarzysze, odzienie męskie, a przy pasie miecz, podobnie jak tamtych dwóch. I oblicze równie twarde co oni. Kiedy cała trójka odjechała galopem w głąb ulicy, Mishima mruknął ponuro:
- Myśliwi Polujący na Róg. Gotów jestem postawić własne oczy, że się nie mylę. Te znamienite osoby powodują kłopoty, gdziekolwiek się udadzą. Wszczynają bójki, wtykają nosy, gdzie ich nie trzeba. Słyszałem, że Róg Valere został już odnaleziony. Co na ten temat sądzisz, mój panie?
- Ja też słyszałem, że się znalazł - ostrożnie odpowiedział Perrin. - Wszędzie krąży mnóstwo plotek.
Żadne z nich nie spojrzało na niego, a na zatłoczonej ulicy złowienie ich woni było właściwie niemożliwe, ale z jakiegoś powodu doszedł do wniosku, że rozważają jego odpowiedz, poszukując w niej drugiego dna. Światłości, czy podejrzewali, że może mieć cokolwiek wspólnego z Rogiem? Choć dobrze wiedział, gdzie się znajduje Róg. Moiraine zawiozła go do Białej Wieży. Wszelako nie miał zamiaru ich o tym informować. Ograniczone zaufanie odnosiło się do obu stron.
Miejscowi nie poświęcali żołnierzom większej uwagi niż sobie wzajem, nie interesowali się ani generałem, ani jej zbrojnym orszakiem, tylko w przypadku Perrina sprawa miała się inaczej. Przynajmniej od chwili, gdy zobaczyli jego żółte oczy. Od razu było wiadomo, gdy któryś się zorientował. Szarpnięcie kobiecej głowy i rozdziawione usta. Mężczyzna, zamierający ze spojrzeniem wbitym w niego. Pewien człowiek wręcz potknął się o własne nogi i przewrócił na kolana. A potem wciąż niezdolny oderwać oczu podniósł się i uciekł, roztrącając ludzi, jakby obawiał się, że Perrin za nim pogoni.
- Podejrzewam, że jeszcze nigdy nie widzieli człowieka o żółtych oczach - kwaśno zauważył Perrin.
- Często się ich spotyka w miejscu, gdzie się urodziłeś? - zapytała generał.
- Nie można powiedzieć, że tak znowu często, ale mogę cię poznać z człowiekiem, który też ma takie.
Ona i Mishima wymienili spojrzenia. Światłości, miał nadzieję, że w Proroctwach nie napisano nic o dwu mężczyznach z żółtymi oczyma. Barwy zawirowały, ale nie odwróciły jego uwagi.
Generał sztandaru dokładnie wiedziała, dokąd zmierzają - chodziło o kamienną stajnię na południowym skraju miasta - kiedy jednak zsiedli z koni na pustym podwórzu, na ich powitanie nie wybiegł żaden stajenny. Przy stajni znajdował się otoczony kamiennym murkiem padok, ale nie było na nim bodaj jednego konia. Tylee oddała wodze jednemu ze swoich żołnierzy i przez chwilę stała wpatrzona w jedyne otwarte drzwi stajni. Z otaczającej ją woni Perrin wywnioskował, że przygotowuje się wewnętrznie.
- Chodźmy, mój panie - powiedziała na koniec - Proszę, żadnego niepotrzebnego słowa. To może się okazać jak najbardziej nie na miejscu. Jeżeli będziesz chciał coś powiedzieć, zwróć się do mnie. Daj wyraźnie do zrozumienia, że mówisz tylko do mnie.
Brzmiało to dość złowieszczo, ale skinął głową. I zaczął planować, jak ukraść widłokorzeń, kiedy nie uda się go zdobyć legalnie. Trzeba będzie sprawdzić, czy to miejsce jest dobrze strzeżone w nocy. Może Balwer już wie. Do małego człowieczka tego rodzaju informacje zdawały się same kleić, pozornie bez żadnego wysiłku z jego strony. Ruszył do środka, Mishima zaś z wyraźną ulgą został przy koniach. Co to wszystko znaczy? Czy w ogóle cokolwiek znaczy? Seanchanie. Nie spędził nawet kilku dni w ich towarzystwie, a już we wszystkim zaczynał się doszukiwać ukrytego znaczenia.
Budynek, który kiedyś był stajnią, zdradzał już wyraźne oznaki nowego przeznaczenia. Kamienna podłoga była zamieciona tak skrupulatnie, że nie powstydziłaby się jej żadna żona farmera, w środku nie było śladu po koniach, a ciężka, miętowa woń skutecznie tłumiła resztki końskich zapachów, pod warunkiem oczywiście, że nie dysponowało się węchem równie czułym co Perrin czy Elyas. Boksy od frontu pełne były stojących jedna na drugiej drewnianych skrzyń, z tyłu zaś przegrody usunięto, pozostawiając tylko konstrukcję podtrzymującą strop i tworząc w ten sposób wolną przestrzeń - miejsce pracy. Stali tam mężczyźni i kobiety, jedni przy moździerzach i tłuczkach, inni przy sitach na stołach, kolejni wreszcie przy płaskich tyglach na mosiężnych trójnogach, pod którymi płonęły piecyki na węgiel drzewny; ci ostatni za pomocą długich szczypiec roztrząsali jakieś korzenie.
Młody, szczupły mężczyzna w samej koszuli, który właśnie wkładał jutowy worek do jednej ze skrzyń, ukłonił się Tylee równie głęboko jak wcześniej urzędnik, aż jego grzbiet znalazł się dokładnie równolegle do powierzchni ziemi. Nie wyprostował się, póki nie przemówiła:
- Generał sztandaru Khirgan. Chciałabym mówić z tym, który tu dowodzi - mówiła tonem zupełnie innym niż wcześniej, nie było w nim nawet śladu rozkazu.
- Jak rozkażesz - odparł chudzielec z akcentem na pozór amadicjańskim. Nawet jeśli był Seanchaninem, mówił odpowiednio szybko i nie przeżuwał słów.
Potem skłonił się znowu, równie głęboko, i pospieszył do miejsca, gdzie w połowie lewego rzędu sześć boksów obudowano ścianką. Zapukał nieśmiało w drzwi, a potem czekał na pozwolenie wejścia do środka. Kiedy pojawił się znowu, od razu ruszył w głąb wielkiego pomieszczenia, ani razu nie zerknąwszy w stronę Perrina i Tylee. Minęło kilka minut oczekiwania. Perrin już chciał coś powiedzieć, ale Tylee skrzywiła się i pokręciła głową, zamknął więc usta i nastawił się na dalsze oczekiwanie. Czekali jeszcze dobry kwadrans, a Perrin z każdą chwilą coraz bardziej tracił cierpliwość. Generał sztandaru pachniała spokojem.
W końcu z wydzielonego pomieszczenia wyszła przyjemnie pulchna kobieta w żółtej sukni o dziwnym kroju, ale nie podeszła od razu do nich, tylko zatrzymała się i zlustrowała prace trwające w głębi budynku; właściwie można rzec, że wręcz zignorowała Tylee i Perrina. Połowę głowy miała dokładnie wygoloną! Pozostałe włosy, zaplecione w gruby, siwiejący warkocz spływały jej na ramię. Ostatecznie skinęła głową z zadowoleniem i powoli ruszyła w ich stronę. Na błękitnej, owalnej tarczy na piersiach miała wyhaftowane trzy złote dłonie. Tylee skłoniła się równie głęboko jak wcześniej Faloun przed nią, pamiętając o jej wcześniejszych przestrogach, Perrin postąpił identycznie. Elegancka kobieta tylko skinęła głową. Nieznacznie. Pachniała dumą.
- Chciałaś ze mną rozmawiać, generale sztandaru? - jej głos był delikatny, równie elegancki jak ona sama. I niesczególnie życzliwy. Oto ktoś znowu naprzykrzał się bardzo zajętej kobiecie. Kobiecie zajętej, a równocześnie świadomej swej pozycji.
- Tak, Czcigodna - odpowiedziała z szacunkiem Tylee. W otaczającej ją woni cierpliwości pojawiły się tony irytacji, a potem znowu zniknęły. Oblicze wszak pozostało całkowicie wyzbyte wyrazu. - Czy zechciałabyś mnie poinformować, ile masz pod ręką gotowego widłokorzenia?
- Dziwna prośba - powiedziała tamta, jakby zastanawiając się, czy ją spełnić. Przekrzywiła głowę w namyśle. - Cóż, dobrze - kontynuowała po chwili. - Wedle bilansu z południa mam cztery tysiące osiemset siedemdziesiąt trzy funty i dziewięć uncji. Warto przy okazji nadmienić, że stan magazynu jest w najwyższym stopniu zadowalający, biorąc pod uwagę zarówno to, ile już wyekspediowałam, jak też coraz większe trudności, które mają kopacze ze znalezieniem w okolicy dziko rosnących roślin. - Choć to z pozoru niemożliwe, zapach jej dumy stał się jeszcze bardziej dojmujący. - Wszelako rozwiązałam ten problem, nakłaniając lokalnych farmerów, by poświęcili część swych areałów pod uprawę widłokorzenia. Latem będę musiała postawić większe pomieszczenie, aby pomieścić manufakturę. Wyznam ci, że nie byłabym zaskoczona, gdybym otrzymała za to nowe imię. Choć oczywiście nie muszę na nie wyrazić zgody. - Uśmiechnęła się nieznacznie, dystyngowanie, a potem delikatnie przesunęła palcami po tarczy na piersiach gestem omalże pieszczotliwym.
- Światłość z pewnością będzie ci sprzyjać, Czcigodna - mruknęła Tylee. - Mój panie, czy zechcesz wyświadczyć mi honor i okazać Czcigodnej dokument? - Towarzyszył temu ukłon przed Perrinem, znacząco głębszy niż ten, którym przed chwilą powitała Czcigodną. Brwi tamtej zadrgały.
Wyciągnęła rękę po dokument, spojrzała mu w oczy i wtedy zamarła. Wreszcie się zorientowała. Z całym szacunkiem dla form natychmiast jednak opanowała się, spuściła wzrok i bez żadnych jawnych oznak zaskoczenia zaczęła czytać. Wreszcie zwinęła papier i zaczęła uderzać nim o wnętrze dłoni.
- Wygląda na to, że spacerujesz po wyżynach, generale sztandaru. Na dodatek w nadzwyczaj dziwnym towarzystwie. Jakiej pomocy oczekujesz... czy też on oczekuje... ode mnie?
- Chcemy widłokorzenia, Czcigodna - powiedziała cicho Tylee. - Wszystkiego, co posiadasz. Chcemy, żeby go natychmiast załadowano na furmanki. Obawiam się też, że to ty musisz dostarczyć i furmanki, i woźniców.
- Niemożliwe! - warknęła elegancka kobieta, z egzaltacją zadzierając głowę. - Opracowałam dokładny harmonogram tego, ile funtów spreparowanego widłokorzenia jestem w stanie wyekspediować co tydzień i muszę stosować się ściśle do tego harmonogramu, w przeciwnym razie bilans nie będzie się zgadzać. Szkoda, jaką poniesie Imperium, będzie niewyobrażalna. Sul'dam wciąż wszędzie znajdują kolejne marath'damane.
- Proszę o wybaczenie, Czcigodna - powiedziała Tylee, kłaniając się znowu. - Jeżeli jesteś w stanie wymyślić jakiś sposób, dzięki któremu moglibyśmy zdobyć...
- Generale sztandaru - wtrącił Perrin. Najwyraźniej spotkanie to miało skrajnie delikatny charakter, dlatego próbował panować nad wyrazem twarzy, ale mars i tak wypełzł mu na czoło. Nie był pewien, czy nawet pełne pięć ton produktu wystarczy, a ona próbowała negocjować mniejszą ilość! Myśli biegły jak szalone, szukając sposobu na rozwiązanie problemu. Zawsze twierdził, że pośpiech w tych sprawach jest nic nie wart, ponieważ najczęściej prowadził do pomyłek i wypadków, ale teraz nie miał wyboru. - Być może Czcigodnej wcale to nie obchodzi, ale Suroth obiecała śmierć i los gorszy od śmierci każdemu, kto stanie na drodze realizacji jej planów. Nie przypuszczam, by jej gniew skupił się jeszcze na kimś poza tobą i mną, niemniej wyraźnie napisała: wszystko.
- Oczywiście, że to nie na Czcigodnej skupi się gniew Wysokiej Lady - w głosie Tylee brzmiały tony wyraźnie przeczące treści wypowiadanych słów.
Elegancka kobieta zaczęła ciężko oddychać, błękitna tarcza z haftem trojga dłoni unosiła się i opadała. Ukłoniła się przed Perrinem równie głęboko, co wcześniej Tylee.
- Potrzeba mi większej części dnia, żeby zgromadzić dość furmanek i załadować je wyrobem. Czy to cię zadowala, mój panie? '
- Będzie musiało, nieprawdaż? - powiedział Perrin, biorąc dokument z jej ręki. Oddała z wyraźną niechęcią, a potem patrzyła pożądliwym wzrokiem, gdy wpychał go do kieszeni kaftana.
Kiedy już znaleźli się na podwórzu stajni i dosiadali koni, generał kręciła z niedowierzaniem głową.
- Interesy z Pomniejszą Dłonią zawsze są ryzykowne. Żadne z nich nic pomniejszego w samym sobie nie widzi. Zakładałam, że manufakturę oddano pod zarząd kogoś Czwartej lub Piątej Rangi, ale nawet wówczas należało oczekiwać trudności. Kiedy zobaczyłam Trzecią Rangę... tylko dwa szczeble niżej od Dłoni samej Imperatorowej, oby żyła wiecznie... pewna byłam, że nie zdobędziemy więcej niż kilkaset funtów, o ile w ogóle. Ale ty poradziłeś sobie świetnie. Ryzykowałeś, niemniej było to ryzyko przepięknie skalkulowane.
- Cóż, nikt nie chce kusić śmierci - odrzekł Perrin, a potem ruszyli z powrotem do miasta, zgrabną kolumną. Teraz musieli zaczekać na furmanki, najlepiej w jakiejś gospodzie. Niecierpliwość paliła go ukropem. Niechaj Światłość sprawi, by nie musieli jeszcze nocy spędzić w mieście.
- Nie rozumiesz - wyszeptała smagłolica. - Ta kobieta wiedziała, że padł na nią cień śmierci w momencie, gdy przeczytała słowa Suroth, ale gotowa była ponieść ryzyko w imię służby Imperium. Pomniejsza Dłoń Trzeciej Rangi cieszy się wystarczająco wysoką pozycją, że w obecnej sytuacji mogłaby uniknąć śmierci, usprawiedliwiając się wykonywaniem obowiązków. Ale ty wypowiedziałeś imię Suroth. Zazwyczaj to niewiele oznacza, wyjąwszy chwile, gdy zwracasz się do samej Wysokiej Lady, niemniej w oczach Pomniejszej Dłoni czyni cię albo miejscowym ignorantem, albo kimś, kto pozostaje w intymnych relacjach z samą Suroth. Światłość ci sprzyjała, ponieważ uznała, że zachodzi ta druga okoliczność. - Roześmiał się pozbawionym wesołości śmiechem. Seanchanie. A może też wpływ ta'veren. - Powiedz mi, jeśli oczywiście nie poczujesz się urażony mym pytaniem, czy twoja lady wniosła ci w posagu jakieś istotne koneksje, a może wielkie posiadłości?
Pytanie zaskoczyło go do tego stopnia, że odwrócił się w siodle i spojrzał na nią. W tym momencie coś mocno uderzyło go w pierś, smagnęło pręgą ognia wzdłuż klatki piersiowej, wbiło się w ramię. Za nim koń kwiknął z bólu. Ogłuszony spojrzał na sterczącą z lewego ramienia strzałę.
- Mishima - usłyszał, jak generał warknęła, wskazując gdzieś ręką - ten trzypiętrowy budynek ze strzechą, między dwoma z dachówką. Widziałam ruch na dachu.
Mishima krzyknął rozkaz: „Za mną", a potem pogalopował na czele sześciu seanchańskich lansjerów przez zatłoczoną ulicę, kopyta koni zadzwoniły po bruku. Ludzie uskakiwali z drogi. Pozostali przyglądali się z boku. Nikt chyba nie wiedział, co się stało. Dwaj lansjerzy zeskoczyli z siodeł, uspokajając wierzchowca żołnierza, który otrzymał postrzał w ramię. Perrin musnął palcem pęknięty guzik, wiszący na pojedynczej nitce. Od guzika przez całą pierś jedwabnego kaftana biegło rozcięcie. Sączyła się spod niego krew, wsiąkając w koszulę, cieknąc po ręce. Gdyby nie odwrócił się dokładnie w tym momencie, strzała przeszyłaby mu serce, a nie ramię. Być może druga też by w niego trafiła, ale ta z pewnością by wystarczyła. Drzewce z Dwu Rzek nie odbiłoby się tak łatwo.
Gdy zsiadł z konia, Cairhienianie i Tairenianie zgromadzili się wokół niego, wszyscy chętni do pomocy, choć on żadnej pomocy nie potrzebował. Wyciągnął zza pasa nóż, ale Camaille wyjęła mu go z ręki i zgrabnie nacięła drzewce tak, że mógł je odłamać czysto, tuż nad raną. Ramieniem aż wstrząsnęło szarpnięcie bólu. Jej wyraźnie nie kłopotało, że będzie miała krew na palcach, po chwili sięgnęła do rękawa po koronkową chusteczkę, w odcieniu znacznie bledszej zieleni, niż zazwyczaj używali Cairhienianie, i otarła je, a potem obejrzała koniec drzewca sterczący z rany, żeby upewnić się, iż nie zostały żadne drzazgi.
Generał sztandaru też zeskoczyła z siodła i teraz przyglądała mu się, marszcząc czoło.
- Ze wstydem spuszczam oczy na widok twej rany, mój panie. Słyszałam, że ostatnio przestępczość znacznie wzrosła: podpalenia, niepotrzebne morderstwa podczas rabunków, zabójstwa dokonane bez żadnych wyobrażalnych przyczyn. Powinnam lepiej cię chronić.
- Proszę zacisnąć zęby, mój panie - powiedział Barmanes, zawiązując skórzany rzemień tuż ponad grotem strzały. - Jesteś gotów, mój panie?
Perrin zacisnął szczęki i pokiwał głową, a wtedy Barmanes szarpnięciem wyrwał zakrwawione drzewce. Perrin stłumił jęk.
- Nie musisz spuszczać oczu - oznajmił ochrypłym głosem. Cokolwiek to znaczyło. Wnioskując z tonu słów, na pewno nic dobrego. - Nikt od ciebie nie oczekiwał, że zawiniesz mnie w becik. Z pewnością ja tego nie oczekiwałem. - Przez tłumek otaczający go przecisnął się Neald i już unosił dłonie, ale Perrin oddalił go gestem. - Nie tutaj, człowieku. Ludzie zobaczą. - Przechodnie ostatecznie zorientowali się, że coś się stało i zaczęli gromadzić wokół, mamrocząc do siebie w podnieceniu. - On potrafi to Uzdrowić w taki sposób, że nie będzie śladu - wyjaśnił, na próbę zginając ramię. Aż zamrugał z bólu. To nie był dobry pomysł.
- Pozwolisz mu, żeby potraktował cię Mocą? - z niedowierzaniem zapytała Tylee.
- Żeby pozbyć się dziury w ramieniu i rozciętej piersi? Kiedy tylko znajdziemy się w miejscu, gdzie nie będzie się na nas gapić połowa miasteczka. Ty byś się nie zgodziła?
Zadrżała i znowu wykonała ten dziwny znak palcami. Wkrótce będzie ją musiał zapytać, o co właściwie chodzi.
Pojawił się Mishima, prowadził za sobą konia i patrzył ponuro.
- Dwóch mężczyzn spadło z dachu, mieli przy sobie łuki i kołczany - oznajmił cicho - ale to nie upadek ich zabił. Choć mocno uderzyli w bruk, krwi było zadziwiająco mało. Myślę że połknęli truciznę, kiedy zorientowali się, że zawiedli.
- To nie ma sensu - mruknął Perrin.
- Ludzie wolą się zabić, niż donieść o porażce... - ponuro wyjaśniła Tylee. - To oznacza, że masz potężnego wroga.
Potężnego wroga? Masema z pewnością ucieszyłby się, gdyby Perrin zginął, ale jego ręce nie sięgały tak daleko.
- Wszyscy moi wrogowie znajdują się daleko i nie mają pojęcia, gdzie jestem. - Ostatecznie Tylee i Mishima zgodzili się, że w tej sprawie Perrin ma najlepsze rozeznanie, mimo to z ich twarzy nie zniknął wyraz powątpiewania. Pozostawali tylko Przeklęci. Niektórzy już wcześniej próbowali pozbawić go życia. Inni wykorzystać. Nie wydawało mu się jednak rozsądne, żeby o nich wspominać. Ramię pulsowało. Rozcięcie na piersi również. - Spróbujmy znaleźć gospodę, gdzie będę mógł wynająć pokój. - Pięćdziesiąt jeden węzłów. Ile jeszcze? Światłości, ile jeszcze?
ROZDZIAŁ 13
OBLĘŻENIE
- Odeprzeć ich! - krzyknęła Elayne. Płomienne Serce próbował tańczyć, zdenerwowany wąską, wysadzaną kocimi łbami uliczką, pełną innych koni i szykujących się kobiet; w końcu silną ręką opanowała karego wałacha. Birgitte cały czas upierała się, że dowódca powinien być na tyłach. Upierała się! Jakby Elayne była jakąś bezmózgą idiotką! - Odeprzeć ich, choćbyście sczeźli!
Oczywiście na jej wołanie nie zwrócił uwagi nikt z setek ludzi na szerokiej drodze straży, biegnącej po szczycie murów obronnych miasta. Mury były z pożyłkowanego bielą szarego kamienia i wysokie na pięćdziesiąt stóp. Nadzwyczaj wątpliwe, by ją słyszeli. Mieli tylko własne krzyki, przekleństwa i wrzaski, szczęk stali ponad szeroką ulicą, która biegła wzdłuż murów obronnych oraz południowe słońce zawieszone na rzadkim o tej porze roku, bezchmurnym niebie, które oświetlało mężczyzn w pocie czoła zabijających się nawzajem: mieczem, włócznią czy halabardą. Bój toczył się na przestrzeni jakichś dwustu kroków, ogarniając trzy z wysokich, okrągłych wież, nad którymi łopotał Biały Lew Andoru i zagrażając dwu następnym, choć - dzięki Światłości! - zagrożenie nie było jeszcze bardzo poważne. Ludzie kłuli, siekli i dźgali, nikt nie oddawał pola i nie okazywał miłosierdzia, przynajmniej na ile mogła dojrzeć. Kusznicy w czerwonych kaftanach ze szczytów wież odbierali swą daninę śmierci, ale raz wystrzelona kusza potrzebowała mozolnego naciągu. Poza tym, tak czy siak, było ich zbyt mało, aby przesądzić o losach starcia. W końcu tylko kusznicy byli z gwardii. Oprócz nich walczyli wyłącznie najemnicy. Oraz Birgitte.
Przy tak niewielkiej odległości więź zobowiązań poprowadziła wzrok Elayne prosto do jej Strażnika - misternie spleciony złoty warkocz kołysał się, gdy mobilizowała swoich żołnierzy, łukiem wskazując, gdzie potrzebne jest wsparcie. Miała na sobie krótki, czerwony kaftan z białym kołnierzem oraz szerokie spodnie barwy nieba, wsunięte w cholewy butów, i jako jedyna na murach była bez jakiejkolwiek zbroi. Nalegała, aby Elayne przywdziała proste szarości, miało ją to bronić przed przyciąganiem uwagi wroga, jak też przed próbą porwania lub zamachu - niektórzy spośród żołnierzy wroga na murach mieli przytroczone na plecach kusze oraz łuki, a dla niezaangażowanych w bezpośredni bój strzał na odległość pięćdziesięciu kroków stanowił dziecinną igraszkę - ale znamionujące rangę cztery złote węzły na ramieniu Birgitte z pewnością czyniły z niej cel dla każdego z ludzi Arymilli, pod warunkiem że miał oczy. Przynajmniej nie rzucała się w wir najgorętszego boju. Przynajmniej...
Elayne poczuła, jak oddech zamiera jej w piersiach, ponieważ żylasty żołnierz w napierśniku i stożkowym hełmie właśnie zaatakował mieczem Birgitte. W jednej chwili okazało się wszak, że złotowłosa spokojnie uniknęła pchnięcia - z uczuć tętniących w więzi należałoby wnosić, że to tylko emocjonująca przygoda, nic więcej! - a potem na odlew uderzyła tamtego łukiem w skroń, zrzucając z parapetu. Miał jeszcze czas krzyknąć, a potem z głuchym łomotem uderzył o kamienie bruku. Spoczął wśród mnogości ciał zaścielających ulicę. Birgitte mówiła, że ludzie nie pójdą za nikim, kogo nie uznają za zdolnego dzielić niebezpieczeństwa i trudy, jakim sami stawiali czoła, gdyby jednak teraz dała się zabić przez typowo męską brawurę...
Elayne nie zdawała sobie sprawy, że wbija obcasy w boki Płomiennego Serca, póki Caseille nie schwyciła uzdy.
- Nie jestem idiotką, poruczniku gwardii - oznajmiła chłodno. - Nie mam zamiaru się zbliżać, póki nie będzie to... bezpieczne.
Arafellianka cofnęła gwałtownie dłoń, a jej oblicze zdało się zupełnie martwe za kratami lśniącego, stożkowego hełmu. Elayne zrobiło się przykro za ten wybuch, Caseille po prostu wypełniała swoje obowiązki. Ale równocześnie wciąż targała nią lodowata furia. Nie będzie przepraszać. I nagle, w obliczu tak małostkowych myśli, zalał ją wstyd. Krew i krwawe popioły, bywały chwile, gdy miała ochotę zabić Randa za to, że teraz musiała nosić w łonie jego dzieci. Ostatnio miała coraz większe kłopoty z panowaniem nad targającymi nią emocjami, które na dodatek potrafiły się zmieniać z chwili na chwilę. A one się zmieniały...
- Jeżeli tak to wygląda, kiedy jest się w ciąży - powiedziała Aviendha, poprawiając ciemny szal na ramionach - to raczej wolę nie mieć dzieci. - Siodło o wysokich łękach, nałożone na grzbiet jej bułanki, zmuszało do wysokiego podciągania workowatych spódnic, stanowiących typowy strój kobiet Aielów, i obnażania nóg w pończochach aż po kolana; mimo to nie znać było po niej wstydu. Kiedy klacz stała nieruchomo, można by nawet uznać, że Aviendha w siodle czuje się swobodnie. Z drugiej strony Mageen, jak brzmiało imię jej klaczy, a co w Dawnej Mowie znaczyło „stokrotka", była łagodnym, spokojnym zwierzęciem, wręcz rozsądnym. Na szczęście Aviendha zbyt mało wiedziała o koniach, żeby się w tym zorientować.
Odgłos stłumionego śmiechu za plecami kazał Elayne się odwrócić. Kobiety z jej straży przybocznej - wszystkie dwadzieścia jeden, którym tego ranka przypadła służba, wliczając Caseille, w wypolerowanych hełmach i napierśnikach - miały twarze zupełnie nieruchome, po prawdzie, to zbyt nieruchome; bez wątpienia w środku aż się skręcały ze śmiechu, natomiast stojące za nimi cztery Kuzynki przykrywały dłońmi usta i nachylały się ku sobie. Alise, w normalnych okolicznościach kobieta o miłej, urzekającej twarzy, ozdobionej muśnięciami siwizny na skroniach, zobaczyła, że Elayne patrzy - cóż, w istocie mierzy je wzrokiem - i ostentacyjnie przewróciła oczami, co wywołało u pozostałych kolejny napad głośnej wesołości. Caiden, pulchna i śliczna Domani, śmiała się tak bardzo, że musiała oprzeć się na Kumiko, choć krępa, siwiejąca Kuzynka też miała kłopoty z utrzymaniem się na nogach. Elayne poczuła napływ irytacji. Nie chodziło o śmiech - dobrze, może trochę - z pewnością też nie chodziło o Kuzynki. Przynajmniej nie do końca. One były bezcenne.
Bój na murach nie był skutkiem ani pierwszej, ani drugiej czy nawet trzeciej ofensywy, jaką Arymilla przeprowadziła w ciągu ostatnich tygodni. W rzeczy samej, częstotliwość ataków rosła, co kilka dni następował potrójny lub poczwórny szturm. Tamta doskonale wiedziała, że Elayne brakuje żołnierzy do obrony sześciu lig murów. Żeby sczezła, Elayne sama wiedziała, że wyszkolonych żołnierzy nie starcza nawet do strzeżenia tych wszystkich mil murów i wież. Niewyszkoleni tylko by przeszkadzali. Arymilli pozostawało zgromadzić siłę wystarczającą dla zdobycia bramy. Wówczas przeniosłaby bitwę na ulice miasta, gdzie Elayne musiałaby ulec liczebnej przewadze. Może ludność miasta chwyciłaby za broń w jej imię, ale nie było to pewne, poza tym, gdyby czeladnicy, stajenni i sklepikarze musieli walczyć ze zbrojnymi najemnikami, krwi polałoby się znacznie więcej. I którakolwiek zasiadłby wówczas na Tronie Lwa - a zapewne nie byłaby to Elayne Trakand - miałaby na rękach krew Caemlyn. Tak więc prócz załogi bram i wież, resztę sił wycofała do Wewnętrznego Miasta, blisko Królewskiego Pałacu, a na jego najwyższych iglicach rozmieściła czujki ze szkłami powiększającymi. Kiedy tylko któraś zasygnalizowała formowanie się ataku, połączone w krąg Kuzynki otwierały bramy, by przerzucić żołnierzy na miejsce. Rzecz jasna, nie brały udziału w samej bitwie. Nie pozwoliłaby im używać Mocy w charakterze broni, nawet gdyby się tego domagały.
Jak dotąd strategia się sprawdzała, choć czasami niewiele brakowało. Dolne Caemlyn, położone poza murami obronnymi, stanowiło labirynt domów, sklepów, gospód i magazynów, które pozwalały niezauważenie podejść blisko. Trzykrotnie jej żołnierze zmuszeni zostali do walki wewnątrz murów, żeby odzyskać którąś z wież. Zawsze kończyło się to krwawo. Najchętniej spaliłaby do gołej ziemi Dolne Caemlyn, żeby tylko pozbawić napastników dogodnej kryjówki, ale ogień z łatwością mógłby przeskoczyć mury i roznieść pożar po całym mieście, niezależnie od wiosennych deszczów. Nawet w obecnych warunkach każda noc przynosiła wewnątrz murów po kilka podpaleń, których gaszenie i tak nastręczało dość trudności. Poza tym, mimo oblężenia ludzie wciąż mieszkali w tych domach, a ona nie chciała przetrwać w ich pamięci jako ta, która zniszczyła im domostwa i dobytek. Nie, denerwowało ją, że wcześniej nie wpadła na taki sposób wykorzystania umiejętności Rodziny. Gdyby była mądrzejsza, nie miałaby na karku Ludu Morza i nie przehandlowałaby mili kwadratowej Andoru. Światłości, mila kwadratowa! Jej matka nie oddała nigdy nawet cala. Żeby sczezła, przez to oblężenie nie miała czasu na właściwe odprawianie żałoby po matce. Ani po Lini, jej starej piastunce. Rahvin zamordował jej matkę, a Lini zapewne poległa w jej obronie. Mimo iż siwa jak gołąbek i drobniutka, Lini nie przestraszyłaby się nawet jednego z Przeklętych. Wspomnienie piastunki przywiodło na myśl jej słowa wypowiedziane niegdyś szeleszczącym głosem: „Nie da się włożyć miodu z powrotem do plastra". Co się stało, to się nie odstanie, a ona musi z tym żyć.
- Już po wszystkim - zauważyła Caseille. - Rozglądają się za drabinami. - Była to prawda. Żołnierze Elayne nacierali na całej długości muru, a wojownicy Arymilli cofali się, skracając przez blanki do miejsc, gdzie stały ich drabiny. Ludzie wciąż ginęli na drodze straży, ale było już po bitwie.
Elayne samą siebie zaskoczyła, znienacka wbijając obcasy w boki Płomiennego Serca. Tym razem nikt nie zdążył jej złapać. Ścigana krzykami pogalopowała po ulicy, dotarła do stóp najbliższej wieży i tam zeskoczyła z siodła, zanim jeszcze wałach zdążył się na dobre zatrzymać. Pchnęła ciężkie drzwi, zebrała rozcięte spódnice i pobiegła w górę po skręcających przeciwnie do ruchu wskazówek zegara spiralnych schodach; po drodze mijała spore wnęki, z których ścigały ją zdumione spojrzenia zbrojnych. Wieże zostały zaprojektowane tak, by łatwiej było się bronić przed napastnikami, którzy opanowali mury i prowadzili atak na miasto. W końcu dotarła do wielkiego pomieszczenia, z którego wychodziły w przeciwną stronę skręcone schody. Dwudziestu ludzi w niedopasowanych hełmach i napierśnikach odpoczywało po walce. Oparci o ścianę grali w kości, rozmawiali i śmiali się, jakby za podwójnymi okutymi żelazem drzwiami nie spoczywali polegli. Cokolwiek jednak robili, na jej widok przerwali swe czynności i zagapili się na nią.
- Hm, moja pani, odradzałbym to - powiedział ochrypły głos, gdy wsparła dłonie na żelaznej sztabie blokującej drzwi. Zignorowała radę, uniosła sztabę na zawiasie i pchnęła drzwi. Czyjaś ręka schwyciła jej suknię, ale się wyrwała.
Na murach nie było już ani jednego człowieka Arymilli. Przynajmniej żaden nie trzymał się na nogach. Dziesiątki ludzi leżały na zalanej krwią drodze straży, jedni zupełnie nieruchomo, inni jęcząc. Wśród nich mogli być żołnierze wroga, niemniej szczęk broni ścichł już zupełnie. Najemnicy opatrywali rannych albo po prostu siedzieli na piętach, łapiąc oddech.
- Strąćcie ich i wciągnijcie te cholerne drabiny! - krzyczała Birgitte. Wypuściła strzałę w kierunku ciżby próbującej uciekać po klepisku uliczek Dolnego Caemlyn, nasadziła następną na cięciwę, wystrzeliła znowu. - Jak będą chcieli znowu zaatakować, niech sobie zbudują nowe! - Najemnicy przechylili się przez blanki, ale była ich tylko garstka. - Wiedziałam, że nie powinnam ci dziś pozwolić brać udziału w walce - ciągnęła spokojniejszym głosem, cały czas równo szyjąc strzałami. Z wież również nieustannie sypały się bełty, ale trafiały coraz rzadziej, ponieważ większość uciekających zdążyła się już skryć po krytymi dachówką stropami magazynów.
Chwilę zabrało, zanim Elayne zrozumiała, że słowa skierowane były do niej i poczuła rumieniec wypełzający na twarz.
- A niby jak byś mnie powstrzymała? - zapytała ostro prostując się.
Ponieważ kołczan Birgitte był już pusty, więc ta opuściła łuk i z marsem na czole odwróciła się ku Elayne.
- Związałabym cię i kazała jej na tobie usiąść - powiedziała, ruchem głowy wskazując na Aviendhę, która właśnie wychodziła z drzwi wieży. Otaczała ją poświata saidara w ręku lśniło obnażone ostrze noża. Za nią wysypały się Caseille i pozostałe gwardzistki, miecze w dłoniach, twarze ponure. Fakt, iż zobaczyły Elayne nietkniętą, nie zmienił na jotę wyrazu ich oblicz. Te przeklęte kobiety zachowywały się doprawdy nieznośnie, traktując ją jak delikatny dzban z dmuchanego szkła, który może pęknąć trącony palcem. Po tym, co zrobiła, będzie jeszcze gorzej. Odcierpi swoje.
- Złapałabym cię - mruknęła Aviendha, rozcierając biodro - gdyby ten przeklęty koń mnie nie zrzucił. - W wypadku tak łagodnego zwierzęcia, wyjaśnienie zakrawało na absurd. Aviendha po prostu zwyczajnie spadła. Widząc, że wszystko w porządku, schowała szybko nóż i udawała, iż wcale go nie dobyła. Poświata saidara zniknęła także.
- Nic mi się nie może stać - Elayne bardzo się starała, by jej słowa nie brzmiały kwaśno, ale niespecjalnie jej się udało. - Min opowiedziała mi o swej wizji, w której wychowują dzieci, siostro. Póki się nie urodzą, jestem bezpieczna.
Aviendha wolno pokiwała głową, ale Birgitte warknęła:
- Wolałabym, żebyś nie sprawdzała prawdziwości jej wizji. Jak będziesz tyle ryzykować, może się okazać, że jednak nie zawsze się sprawdzają. - Oczywiście wiedziała, że gada bzdury. Min nigdy się nie myliła. Nigdy.
- To była kompania Aldina Miheresa - powiedział wysoki najemnik rozkołysanym, choć szorstkim, murandiańskim akcentem. Potem zdjął hełm, spod którego wyłoniła się pociągła, spocona twarz z siwymi wąsami, nawoskowanymi w szpic. Rhys a'Balaman, jak kazał się nazywać, miał oczy niczym dwa kamyki i uśmiech, który zawsze przywodził na myśl lubieżny grymas. Przysłuchiwał się ich wcześniejszej rozmowie i cały czas popatrywał spod oka na Elayne. - Poznałem go, naprawdę. To był dobry żołnierz. Znaczy Miheres. Zaiste, walczyłem przy jego boku więcej razy, niż jestem w stanie wyliczyć. Prawie zdążył się schować w drzwiach magazynu, kiedy twoja strzała trafiła go w kark, Kapitanie-Generale. Szkoda.
Elayne zmarszczyła brwi.
- Dokonał wyboru, podobnie jak ty, kapitanie. Możesz żałować śmierci przyjaciela, mam jednak nadzieję, że nie żałujesz dokonanego wyboru. - Większość najemników, których relegowała z miasta, natychmiast podpisała kontrakt z Arymillą, może nawet wszyscy. Obecnie najbardziej się bała tego, że kobieta przekupi całe kompanie stacjonujące w obrębie murów. Żaden z najemnych dowódców jeszcze o żadnych próbach przekupstwa nie doniósł, ale pani Harfor twierdziła, że podejmowano starania. Między innymi wobec a'Balamana.
Murandianin zaszczycił ją swym lubieżnym uśmiechem oraz ceremonialnym ukłonem, wymachując połą nieistniejącego płaszcza.
- Och, równie często walczyłem przeciwko niemu, moja pani. Gdybyśmy tego pięknego dnia stanęli naprzeciw siebie, ja bym go zabił albo on zabiłby mnie. Ostatecznie to po prostu raczej kolega po fachu niż przyjaciel. Poza tym wolę brać złoto za obronę takich murów niż za ich zdobywanie.
- Widzę, że niektórzy z twoich ludzi mają kusze na plecach, kapitanie, ale nie widziałam, by ich używali.
- Wojska zaciężne nie biją się w ten sposób - wtrąciła Birgitte. W więzi zobowiązań pulsowała irytacja, choć nie sposób było stwierdzić, czy jej powodem jest a'Balaman czy Elayne. Zresztą szybko zniknęła. Od chwili, kiedy okazało się, w jaki sposób więź odzwierciedla wzajemne emocje, Birgitte nauczyła się maskować swoje. Zapewne chciałaby, aby Elayne też to potrafiła, a i samej Elayne na niczym innym nie zależało.
A'Balaman wsparł hełm o biodro.
- Zrozum, moja pani, chodzi o to, że kiedy zbyt mocno naciska się na przeciwnika, kiedy próbuje się wycofywać, na przykład wysyła za nim pościg i temu podobne, cóż, następnym razem los może się odwrócić, a wtedy on się zrewanżuje. Mimo wszystko ten, kto się wycofuje, już nie walczy, prawda?
- Chyba że ma zamiar jutro zaatakować znowu - warknęła Elayne. - Następnym razem chcę widzieć te kusze w robocie!
- Jak rozkażesz, moja pani - sztywno odparł a'Balaman, równie sztywno się kłaniając. - Teraz, proszę, wybacz mi, muszę się zająć moimi ludźmi. - Odszedł, nie czekając na pozwolenie i krzycząc na swoich, by ruszali leniwe giry.
- W jakim stopniu mogę mu ufać? - zapytała cicho Elayne.
- W takim jak każdemu najemnikowi - odparła równie cicho Birgitte. - Jeżeli ktoś zaproponuje mu odpowiednią sumę w złocie, wówczas jest to rzut kości i nawet Mat Cauthon nie potrafiłby powiedzieć, jak wylądują.
To była nadzwyczaj dziwna uwaga. Żałowała, że nie wie, co się dzieje z Matem. I kochanym Thomem. Oraz biednym małym Olverem. Każdej nocy modliła się, by zdołali uciec Seanchanom. Nie mogła jednak nic zrobić, by im pomóc. Miała dość na głowie, żeby w tej chwili martwić się tylko o siebie. - Będzie mi posłuszny? Chodzi o te kusze.
Birgitte pokręciła przecząco głową, a Elayne westchnęła. To źle, że wydała rozkaz, który nie zostanie wysłuchany. W ten sposób ludzie uczyli się nawyku nieposłuszeństwa.
Podeszła bliżej i zniżyła głos prawie do szeptu:
- Wyglądasz na zmęczoną, Birgitte - słowa nie były przeznaczone dla cudzych uszu. Twarz Birgitte była ściągnięta oczy zapadnięte. To mógł dostrzec każdy, ale więź mówiła, że Birgitte jest skonana i nie odpoczywała już od wielu dni. Ze swej strony Elayne też czuła to ociężałe zmęczenie, jakby członki miała z ołowiu. Więź przekazywała ich stany w obie strony. - Nie musisz sama dowodzić każdym kontratakiem.
- A kogo jeszcze mam? - Przez chwilę zmęczenie odbiło się też w głosie Birgitte. Jej ramiona na moment obwisły, ale natychmiast się wyprostowała i głos znowu nabrał twardych tonów. Dzieło czystej siły woli. Elayne potrafiła ją wyczuć, jak kamień tkwiła w więzi, niemniej chciało jej się płakać. - Moi oficerowie to niedoświadczeni chłopcy - ciągnęła Birgitte - albo weterani, którzy wrócili z emerytury, a powinni grzać swe kości przy kominkach wnuków. Pominąwszy dowódców najemników, a nie ma wśród nich nikogo, komu bym w pełni zaufała. I tu wracamy do pytania: „Kto prócz mnie?".
Elayne otworzyła już usta, żeby zaprotestować. Nie w kwestii najemników. Birgitte wszystko jej wyjaśniła, z goryczą, ale wyczerpująco. Najemnicy potrafili czasami walczyć równie zażarcie co gwardziści, innymi razy woleli się wycofać, aby nie ponieść zbyt wielkich strat. Straty oznaczały mniej złota przy następnym zleceniu, chyba że uda się je uzupełnić równie dobrze wyszkolonym żołnierzem. Przegrywano wygrane bitwy, ponieważ najemnicy opuszczali pole walki, nie chcąc ponieść zbyt dużych strat. Wszelako, kiedy ich robocie przyglądał się ktoś spoza najemniczego grona, prawdopodobieństwo takiego zachowania było mniejsze. Niszczyło to reputację i obniżało cenę. Ale ten ktoś musiał być. Z drugiej strony, nie mogła pozwolić, by Birgitte padła z wyczerpania. Światłości, jakże żałowała, iż nie ma pod ręką Garetha Bryne'a. Wprawdzie Egwene go potrzebowała, niemniej ona także. Otworzyła usta, a wtedy nagły grzmot przetoczył się przez miasto za jej plecami. Spojrzała za siebie i zamarła z otwartymi ustami, bardzo zdumiona.
Tam gdzie przed momentem z jasnego nieba ponad Wewnętrznym Miastem świeciło słońce, teraz niczym ostre zbocze górskiego łańcucha kłębiła się masa czarnych chmur, a rozwidlone błyskawice spływały w dół szarej ściany deszczu, z pozoru równie solidnej co miejskie mury. Błyszczące jeszcze przed momentem pozłacane kopuły Królewskiego Pałacu skrywała kurtyna ulewy. Pogodowy fenomen objął wyłącznie Wewnętrzne Miasto, reszta nieba była jasna i bezchmurna. Na pewno nie było to naturalne zjawisko. Niemniej zdumienie trwało tylko parę chwil. Srebmo-niebieskie błyskawice o trzech, o pięciu grotach biły w Caemlyn, siejąc zniszczenie, a może i śmierć. Skąd się wzięły te chmury? Sięgnęła po saidara, żeby je rozproszyć. Prawdziwe źródło wymknęło się jej, raz, a potem znowu. Jakby próbowała złapać szklany paciorek w dzbanie tłuszczu. Kiedy już myślała, że je ma, wyślizgiwało się. Zbyt konsekwentnie, a więc to też nie przypadek.
- Aviendha, zechcesz się tym zająć, jeśli mogę prosić?
- Oczywiście - odpowiedziała Aviendha, z łatwością obejmując saidara.
Elayne zdusiła w sobie odruch zazdrości. Jej kłopoty były winą przeklętego Randa, nie jej siostry.
- Dziękuję. Wyszłam trochę z wprawy.
Nie była to prawda, tylko próba oszczędzenia własnych uczuć. Aviendha zaczęła splatać w skomplikowane wzory Powietrze, Ogień, Wodę i Ziemię, równie zgrabnie, jak sama by to uczyniła, choć znacznie wolniej. Jej siostrze nie dostawało zręczności w manipulowaniu pogodą, ale przecież nie miała okazji skorzystać z zaawansowanych lekcji Ludu Morza. Oczywiście chmury nie zniknęły w jednej chwili. Najpierw błyskawice przestały się wielokrotnie rozdwajać, stały się mniej liczne, wreszcie przestały bić. To było najtrudniejsze. Ściągnięcie błyskawicy z nieba było łatwe niczym podrzucenie piórka w porównaniu z powstrzymaniem jej. To bardziej przypominało próbę podniesienia kowalskiego kowadła. Wreszcie chmury zaczęły się rozpraszać, przerzedzać, blednąć. Ten proces również zajął nieco czasu. Zbyt pochopne sterowanie pogodą mogło wywołać efekty uboczne nad całym krajem i nigdy nie miało się pewności, jakie będą skutki. Szalejące burze czy gwałtowne powodzie były równie prawdopodobne co pogodne dni i delikatne zefiry. Kiedy chmury rozproszyły się na tyle, że sięgały już granic Caemlyn, były jasnoszare, padała z nich równomierna mżawka, która szybko przylepiła loki Elayne do czoła.
- Wystarczy? - Aviendha uśmiechnęła się i wystawiła twarz na deszcz. - Uwielbiam, jak woda pada z nieba. - Światłości, można by sądzić, że deszcz już się jej znudził. Od nastania wiosny padało przecież każdego przeklętego dnia.
- Czas wracać do pałacu, Elayne - powiedziała Birgitte, chowając cięciwę do kieszeni kaftana. Zaczęła ją zdejmować z łuku, gdy tylko chmury ruszyły w ich stronę. - Ci ludzie będą potrzebowali pomocy sióstr. A mnie się wydaje, że śniadanie jadłam dwa dni temu.
Elayne się nachmurzyła. Więź zobowiązań powiedziała jej wszystko, co musiała wiedzieć. Muszą wracać do pałacu, żeby deszcz nie zaszkodził Elayne w jej delikatnym stanie. Jakby była z cukru! Nagle dotarły do jej uszu jęki rannych i spłonęła rumieńcem. Tym ludziom naprawdę potrzebna była pomoc sióstr. Nawet gdyby była w stanie ująć saidara, najmniejsze z ich obrażeń znajdowały się daleko poza granicą jej skromnych możliwości, Aviendha nie była w tym lepsza.
- Zaiste, już czas - powiedziała. Gdyby tylko potrafiła panować nad swoimi emocjami! Birgitte też by była z tego powodu zadowolona. Rumieńce wciąż barwiły jej policzki echem wstydu. Stanowiły osobliwy kontrast z marsem na czole, który towarzyszył zapędzaniu jej do wyjścia z wieży.
Płomienne Serce, Mageen i pozostałe konie czekały cierpliwie tam, gdzie je zostawiono ze swobodnie zwisającymi wodzami, czego zresztą Elayne oczekiwała. Nawet Mageen była dobrze wyszkolona. Przez jakąś chwilę miały ulicę pod murami wyłącznie dla siebie, wkrótce jednak z poprzecznego zaułka wyłoniła się Alise w towarzystwie pozostałych Kuzynek. Nigdzie nie było żadnego wozu ani powozu. W zasięgu wzroku wszystkie drzwi były szczelnie zamknięte, okna zasłonięte, choć niekoniecznie ktoś był w środku. Większość ludzi miała dość rozumu, by opuścić domostwa na pierwszy widok setek mężczyzn gotujących się w pobliżu do krwawej rzezi. Któraś zasłonka lekko zadrżała, przez moment mignęła za nią kobieca twarz, potem zniknęła. A inni czerpali demoniczną przyjemność z przyglądania się jatce.
Cztery Kuzynki naradziły się cicho między sobą, a potem stanęły w miejscu, gdzie kilka godzin wcześniej otwierały bramę. Mierzyły spojrzeniami zwłoki żołnierzy na ulicy i kręciły głowami, choć nie były to przecież pierwsze ofiary, jakie widziały. Żadnej nie dopuszczono do inicjacji na Przyjętą, mimo to były spokojne, opanowane i równie pełne godności co siostry, choć deszcz moczył im włosy i suknie. Kiedy Egwene zapoznała je ze swymi planami wobec Rodziny, która miała stać się ekspozyturą Wieży i miejscem, gdzie mogłyby znajdować schronienie siostry po wycofaniu się z aktywnego życia, uspokoiło to nieco ich obawy przed przyszłym losem, zwłaszcza gdy dowiedziały się, że ich Reguła zostanie zachowana, a byłe Aes Sedai też będą jej przestrzegać. Nie wszystkie uwierzyły - w ciągu ostatniego miesiąca siedem z nich uciekło, zostawiając tylko krótkie liściki - niemniej większość zdecydowała się zaryzykować i ze świata nadziei czerpały teraz swoją siłę. Dzięki poczuciu, że są potrzebne, odzyskały też dumę. Elayne w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że tamte czują dojmujący uszczerbek na honorze, póki nie przestały widzieć w sobie uciekinierek, w pełni od niej zależnych. Nawet głowy już nosiły wyżej. Troski zniknęły z ich twarzy. Ale niestety nie zginały już tak chętnie karków w obecności sióstr. To było prostą konsekwencją dawniejszych doświadczeń. Kiedyś uważały Aes Sedai za coś większego niż zwykłe śmiertelniczki, a potem ku swemu rozczarowaniu przekonały się, że szal nie czyni z kobiety niczego ponad to, czym byłaby bez niego.
Alise przyglądała się Elayne, na moment zacisnęła usta i zupełnie niepotrzebnie wygładziła spódnice. Zdecydowanie opowiadała się przeciwko pozwoleniu - pozwoleniu! - Elayne na udział w walce. A Birgitte omal się przed nią nie ugięła! Alise była silną kobietą.
- Jesteś gotowa, Kapitanie-Generale? - zapytała.
- Jesteśmy gotowe - powiedziała Elayne, ale Alise czekała, aż Birgitte skinie głową i dopiero wtedy połączyła się z pozostałymi trzema Kuzynkami. Poza tym jednym spojrzeniem całkowicie ignorowała Elayne. Naprawdę, Nynaeve źle zrobiła, że bodaj pomyślała o tym, jak je „uczyć posiadania moralnego kręgosłupa", ujmując rzecz jej słowami. Kiedy wpadnie jej w ręce, czeka je poważna rozmowa.
Znajoma pionowa pręga pojawiła się w powietrzu, potem obróciła się pozornie i w przestrzeni zamajaczył widok na podwórze pałacowych stajni - otwór w powietrzu miał prawie cztery kroki na cztery, ale widok za nim, na wysokie sklepione łukiem drzwi do stajni z białego marmuru, zdawał się przesunięty. Zrozumiała dlaczego, dopiero kiedy kopyta konia zastukały na mokrym bruku podwórza. Tuż obok była druga otwarta brama, nieco mniejsza. Kiedy próbowało się otworzyć bramę w miejscu, gdzie już jedna istniała, brama przesuwała się nieco tak, aby obie się nie dotykały, choć w odległość między nimi zazwyczaj nie dałoby się wsunąć ostrza brzytwy. Z drugiej bramy wylewała się na podwórze podwójna kolumna żołnierzy, zakręcając, aby następnie opuścić podwórze przez nabijane żelazem bramy - sprawiali takie wrażenie, jakby wyjeżdżali wprost z zewnętrznej ściany stajni. Niektórzy mieli na głowach lśniące hełmy i napierśniki, inni zbroje płytowo-kolcze, każdy odziany był w czerwony kaftan z białym kołnierzem znamionujący gwardię królowej. Wysoki, barczysty mężczyzna z dwoma złotymi węzłami na lewym rękawie czerwonego kaftana stał w deszczu i przyglądał im się, hełm oparł o biodro.
- To widok, który cieszy zmęczone oczy - mruknęła Birgitte. Niewielkie grupki Kuzynek przetrząsały okolicę w poszukiwaniu ewentualnych zwolenników Elayne, ale wyniki tych poszukiwań były dość dwuznaczne. Jak dotąd Kuzynki doniosły o dziesiątkach grup próbujących się przedrzeć ku miastu, ale udało im się zlokalizować tylko pięć oddziałów liczących w sumie mniej niż tysiąc żołnierzy. Rozeszło się słowo o sile armii Arymilli oblegającej miasto i zwolennicy Domu Trakand obawiali się ujawnić. Obawiali się też tego, by ich kto nie znalazł.
Na widok Elayne odziani w czerwień stajenni z Białym Lwem na lewym ramieniu podbiegli do niej. Wychudzony, szczerbaty człeczyna z wianuszkiem białych włosów wokół czaszki wziął od Elayne wodze Płomiennego Serca, a chuda, siwiejąca kobieta przytrzymała strzemię. Ignorując deszcz, podeszła prosto do wysokiego mężczyzny, każdy krok sprawiał, że wody z kałuż się rozbryzgiwały. Włosy tamtego były przyklejone ze wszystkich stron do czaszki, ale od razu dostrzegła, że jest młody, zapewne nawet nie myśli jeszcze o wieku średnim.
- Niech cię Światłość oświeca, poruczniku - powiedziała. - Twoje imię? Jak wielu przyprowadziłeś? I skąd? - W tle niewielkiej bramy dostrzegała kolumnę jeźdźców ciągnącą się jak okiem sięgnął wśród wysokich drzew. Kiedy jedna dwójka przejeżdżała przez bramę, zza drzew pokazywała się na końcu kolumny następna. Nie uwierzyłaby, że gdziekolwiek pozostało jeszcze tylu gwardzistów.
- Charlz Guybon, Wasza Wysokość - odparł, przyklękając na jedno kolano i przyciskając pięść w rękawicy do kamienia bruku. - Kapitan Kindlin z Aringill udzielił mi pozwolenia na próbę przebicia się do Caemlyn. Po tym, jak się dowiedzieliśmy, że lady Naean i pozostali uciekli.
Elayne się roześmiała.
- Wstań, człowieku. Jeszcze nie jestem królową. - Aringill? Nigdy nie było tam tylu gwardzistów.
- Jak sobie życzysz, moja pani - oznajmił, kiedy się już wyprostował, a potem wykonał ukłon stosowny wobec dziedziczki tronu.
- Możemy kontynuować tę rozmowę w środku? - wtrąciła zirytowana Birgitte. Guybon objął wzrokiem jej kaftan ze złotymi baretkami na mankietach oraz węzłami szarży i zasalutował jej. Oddała honory, przyciskając przedramię do piersi. Nawet jeśli zaskoczył go widok kobiety na stanowisku Kapitana-Generała, to był na tyle mądry, żeby nie dać tego po sobie poznać. - Jestem przemoczona do nitki i ty też, Elayne. - Aviendha stała tuż za nią z szalem owiniętym wokół głowy, bluzką przylegającą do ciała oraz ciemnymi spódnicami ociekającymi wodą i już nie wydawała się tak uradowana deszczem jak wcześniej. Gwardzistki prowadziły swe konie do jednej ze stajni, wyjątkiem była ósemka, która miała towarzyszyć Elayne do czasu zmiany wart. Guybon tego widoku również nie skomentował. Bardzo mądry człowiek.
Elayne pozwoliła się poganiać, ale tylko do prostej kolumnady, otaczającej wejście do właściwego pałacu. Nawet tutaj gwardzistki otaczały ją ściśle, cztery z przodu, cztery z tyłu tak, że czuła się niczym więzień. Gdy wreszcie deszcz przestał jej padać na głowę, zbuntowała się. Chciała wiedzieć. Znowu spróbowała objąć saidara - Moc w nadzwyczajnym stopniu ułatwiała pozbycie się wilgoci z odzieży - ale źródło umknęło jej kolejny raz. A ponieważ Aviendha nie znała splotów, zmuszone były stać tak i ociekać wodą. Proste, żelazne lampy pod ścianami wciąż pozostawały niezapalone, a chmury powodowały, że w przedsionku było ciemno. Guybon doprowadził palcami włosy do jakiego takiego porządku. Światłości, był prawie piękny! Z zielonych oczu w kształcie migdałów wyzierało zmęczenie, ale oblicze wydawało się stworzone do uśmiechu. Patrzył, jakby już nazbyt długo nie dane mu było się uśmiechać.
- Kapitan Kindlin powiedział, że powinienem odszukać mężczyzn zwolnionych ze służby przez Gaebrila, moja pani, a oni zaczęli przybywać, gdy tylko rozesłałem wici. Byłabyś zaskoczona, ilu schowało do kufrów mundury, czekając na dzień, kiedy znowu będą potrzebni. Wielu zachowało również swoje zbroje, do czego zresztą nie mieli prawa, ale o co naprawdę nie mam do nich pretensji. Kiedy usłyszałem o oblężeniu, bałem się, że zwlekałem zbyt długo. Już myślałem, by przebić się do bram miasta, kiedy znalazła mnie pani Zigane i jej przyjaciółki. - Na jego twarzy pojawiła się konsternacja. - Bardzo się zdenerwowała, gdy nazwałem ją Aes Sedai, ale przecież dostaliśmy się tu dzięki Jedynej Mocy...
- To prawda, prawdą jest też, że one nie są Aes Sedai - niecierpliwie wyjaśniła Elayne. - Jak wielu was jest, człowieku?
- Cztery tysiące siedmiuset i sześćdziesięciu dwóch gwardzistów, moja pani. Po drodze spotkałem też sporo oddziałów szlachty, próbującej dotrzeć do Caemlyn ze swoimi zbrojnymi. Możesz być zadowolona. Upewniłem się, że są wobec ciebie lojalni, zanim pozwoliłem się do nas przyłączyć. Nie wywodzą się z wielkich Domów, ale przyprowadzili ze sobą prawie dziesięć tysięcy ludzi, moja pani - powiedział to w taki sposób, jakby naprawdę nie miało większego znaczenia. - Oto w stajni czeka na ciebie czterdzieści koni, ułożonych pod siodło. Przyprowadziłem ci dziesięć tysięcy żołnierzy.
Elayne roześmiała się i uradowana zaklaskała w dłonie.
- Wspaniale, kapitanie Guybon! Wspaniale! - Arymilla wciąż miała przewagę liczebną, ale już nie tak druzgoczącą jak wcześniej.
- Porucznik Gwardii, moja pani. Jestem porucznikiem.
- Od tej chwili jesteś kapitanem Guybonem.
- I moim zastępcą - dodała Birgitte - przynajmniej na czas obecny. Udowodniłeś swoją zaradność, sądząc po wyglądzie, masz doświadczenie, a tutaj potrzebne będą ci obie te cechy.
Guybon wydawał się wstrząśnięty, kłaniał się i jąkając, mruczał podziękowania. Cóż, mężczyzna w jego wieku mógł w normalnych okolicznościach oczekiwać przynajmniej służby przez dziesięć lub piętnaście lat, zanim mógłby marzyć o szarży kapitana, nie wspominając już o stanowisku zastępcy Kapitana-Generała, jakkolwiek miało się to okazać tymczasowe.
- A teraz już najwyższy czas, żebyśmy przebrali się w suche rzeczy - ciągnęła Birgitte. - Zwłaszcza ty, Elayne. - W więzi Strażnika drgało niezwykłe zdecydowanie, po którym można było wnosić, że Birgitte gotowa jest zawlec Elayne siłą, gdy ta się będzie ociągać.
W Elayne zawrzały emocje, zapalczywe i gorące, ale tym razem zdecydowanie je stłumiła. Dziś liczba jej żołnierzy powiększyła się prawie dwukrotnie i nie pozwoli, by cokolwiek zepsuło ten dzień. Poza tym, sama też bardzo chciała się przebrać.
ROZDZIAŁ 14
MOKRE RZECZY
W pałacu płonęły już pozłacane lampy stojące - zwyczajny widok, ponieważ światło dnia nigdy właściwie nie przenikało do tych wnętrz; pod nieobecność szklanych osłon płomienie migotały. Odbłyśniki dostarczały dobrego światła intensywnemu ruchowi na korytarzach, służący w liberiach żwawo uwijali się wszędzie, zamiatali, myli posadzki. Służący z Białym Lwem na lewej piersi czerwonego kaftana ze szczytów wysokich drabin zdejmowali zimowe gobeliny, przedstawiające głównie ukwiecone pola oraz inne letnie sceny, a zamiast nich wieszali wiosenne dekoracje, nawiązujące zasadniczo do jesiennej orgii barw. Utarło się od niepamiętnych czasów, żeby przedstawienia były przesunięte o dwie pory roku w przód względem panującej na świecie aury, miało to na celu zapewnienie oczom odrobiny odpoczynku od letniego żaru i zimowego chłodu, przypomnienie, że choć na gałęziach właśnie wyrastają świeże liście, ostatecznie kiedyś znów staną się nagie i pokryje je śnieg, a z drugiej strony, że choć czasami sypią się liście z drzew, idą pierwsze śniegi i chwyta ziąb, kiedyś nadejdzie wiosna. Gdzieniegdzie zdarzały się wśród nich sceny batalistyczne, obrazujące szczególnie chwalebne triumfy Andom, ale Elayne wcale nie podobały się już tak bardzo jak w czasach dzieciństwa. Mimo to, w obecnej sytuacji jak najbardziej zasługiwały na swoje miejsce - symbole realności walki. Obrazy różnic między dziecięcym a dorosłym sposobem patrzenia na świat. Chwałę zawsze okupywało się krwią. A już nawet o chwale nie wspominając, wiele rzeczy w życiu zdobywało się kosztem walki i krwi.
Służby było zbyt mało, żeby na czas wywiązać się z tego rodzaju obowiązków, poza tym sporą część stanowili siwowłosi emeryci, którzy nie bardzo potrafili się żwawo uwijać. Mimo ich wątpliwej przydatności, otuchą napełniał ją fakt, że zechcieli się dla niej poświęcić, choćby w roli nauczycieli dla młodych, których szeregi znacznie uszczupliły liczne dezercje za rządów Gaebrila czy Randa, po tym jak zdobył Caemlyn, i że dzięki nim pałac nie zamienił się w stajnię. Brudną stajnię. Dobrze, że zimowe chodniki zniknęły już z posadzek, ponieważ idąc, zostawiała za sobą mokry ślad na czerwono-białych płytkach - i nie tylko ona, gdyby ich nie zdjęto, wkrótce wszystkie chodniki zaszłyby pleśnią.
Służba w czerwono-białych liberiach przyglądała się jej z przerażeniem i choć wszyscy kłaniali się poprawnie, znowu podupadła na duchu. Jakoś nikomu nie przeszkadzał widok Aviendhy czy Birgitte przemoczonych do suchej nitki, ociekających wodą, tudzież podobnie żałosny obraz, jaki prezentowały gwardzistki. Żeby sczezła, chyba wszyscy oczekiwali od niej, że pozwoli się niańczyć od świtu do zmierzchu! Wkrótce jej grymas stał się tak niemiły, że służba ograniczała się tylko do najbardziej pospiesznych ukłonów, a potem uciekała. Napady jej gniewu powoli stawały się tematem wieczornych opowieści przy kominku, choć przecież bardzo się starała, żeby nad sobą panować w obecności poddanych, wszystkich, naprawdę, ale w szczególności służących. Oni nie mieli żadnej możliwości odpłacenia jej pięknym za nadobne.
Pierwotnie zamierzała się udać prosto do swych apartamentów i tam natychmiast przebrać, ale na widok Reanne Corly wychodzącej z bocznego korytarza, na którym posadzki były jednolicie czerwone, zmieniła zdanie. I przerażone spojrzenia służby nie miały tu nic do rzeczy. Wcale nie była uparta. Była mokra, bardzo potrzebowała suchych rzeczy i ciepłego ręcznika, ale widok Kuzynki okazał się zaskoczeniem, podobnie jak osób, które jej towarzyszyły. Birgitte wymamrotała pod nosem przekleństwo, niemniej poszła za nią wymachując drzewcem łuku, jakby miała zamiar kogoś uderzyć. W więzi tętniła mieszanina ogromnego zmęczenia i irytacji, które wkrótce zniknęły. Aviendha zareagowała podobnie, ponieważ nigdy nie odstępowała Elayne, jednak po krótkiej chwili zaczęła demonstracyjnie wyżymać szal. Mimo iż po przekroczeniu Grzbietu Świata widziała już dość swobodnie płynącej wody: rzeki, wielkie cysterny pod miastem, znowu skrzywiła się na widok marnotrawstwa, jakim była drogocenna ciecz spływająca na posadzkę. Osiem gwardzistek zaskoczonych jej nagłym zwrotem pospieszyło, by ją dogonić, czujne, w całkowitej ciszy, zmąconej tylko stukaniem butów po posadzce. Dać komuś miecz i buty, a zaraz zacznie nimi łomotać.
Jedną z kobiet towarzyszących Reanne okazała się Kara Defane, która, póki nie trafiła na smycz Seanchan, była mądrą kobietą, a może Uzdrowicielką, w wiosce rybackiej na Głowie Tomana. Pulchna i wesołooka, w brązowych wełnach haftowanych u mankietów w niebieskie i białe kwiaty, Kara na pozór wydawała się niewiele starsza od Elayne, choć zbliżała się do pięćdziesiątki. Drugą kobietą była Jillari, niegdysiejsza damane Seanchan. Mimo wszystko na jej widok Elayne poczuła mróz na skórze. Cokolwiek powiedzieć o tej kobiecie, to przecież Seanchanka.
Nawet sama Jillari nie znała liczby przeżytych przez siebie lat, wyglądała natomiast na kobietę w średnim wieku. O filigranowej sylwetce, z długimi płomiennorudymi włosami i oczyma zielonymi jak u Aviendhy, upierała się - a wtórowała jej Marille, druga z urodzonych w Seanchan damane, jakie przebywały w pałacu - że wciąż jest damane i że powinna zostać wzięta na smych przez wzgląd na to, co może narobić. Codzienne przechadzki były jednym ze sposobów, na jakie Kuzynki próbowały je przyzwyczaić do wolności. Rzecz jasna, odbywały się pod ścisłym nadzorem. Obie kobiety były uważnie obserwowane, właściwie dzień i noc. W przeciwnym razie, któraś mogła podjąć próbę uwolnienia sul'dam. Jeśli już o tym mowa, to samej Karze również nie pozwalano zostawać sam na sam z sul'dam, to samo odnosiło się do Lemore, młodej tarabońskiej szlachcianki, schwytanej po upadku Tanchico. Oczywiście żadna z nich nie wpadłaby na ten pomysł, ale nikt nie był w stanie zagwarantować, co zrobią, gdy sul'dam każe im pomóc sobie w ucieczce. Wymuszone posłuszeństwo mocno wgryzło się w dusze i Kary, i Lemore.
Na widok Elayne oczy Jillari rozszerzyły się, natychmiast z głośnym łomotem opadła na kolana. Następnie próbowała położyć się poddańczo na podłogę, ale Kara schwyciła ją za ramiona i delikatnie podniosła. Elayne zrobiła wszystko, żeby odczuwany niesmak nie odbił się na jej twarzy. I miała nadzieję, że jeżeli jej się nie udało, to wszystkie zrozumieją to jako odrazę wobec klękania i czołobitności. Dlaczego jakakolwiek kobieta chciałaby być wzięta na smycz? Znowu usłyszała głos Lini i zadrżała. "Nigdy nie poznasz pobudek działania innej kobiety, póki przez rok nie pochodzisz w jej sukni". Niech sczeźnie, jeśli miała na to bodaj odrobinę ochoty!
- Nie ma potrzeby - tłumaczyła tamtej Kara. - My robimy to w ten sposób. - I ukłoniła się, zresztą nieszczególnie wdzięcznie. Zanim zabrali ją Seanchanie, w życiu nie widziała miasteczka większego niż liczące kilkuset mieszkańców. Po chwili jednak rudowłosa też rozłożyła suknie, z jeszcze mniejszą gracją. Po prawdzie, to omal się nie przewróciła, chwilę potem spłonęła szkarłatem.
- Jillari przeprasza - wyszeptała, splatając dłonie w talii. Oczy wciąż wbijała w posadzkę. - Jillari postara się zapamiętać.
- „Ja" - powiedziała Kara. - Pamiętasz co ci mówiłam? Ja mówię do ciebie „Jillari", ale ty sama mówisz o sobie "ja" lub „mnie". Spróbuj. I patrz na mnie. Potrafisz - mówiła takim głosem, jakby przemawiała do dziecka.
Seanchanka oblizała wargi, popatrując z ukosa na Karę.
- Ja - powiedziała cicho. I natychmiast zaczęła płakać, łzy spływały jej po policzkach szybciej, niż nadążała je ocierać dłońmi. Kara przytuliła ją i szeptała coś uspokajająco do ucha. Sama też wyglądała na gotową się rozpłakać. Aviendha niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę. Nie chodziło o łzy, ponieważ i mężczyźni, i kobiety Aielów płakali całkiem otwarcie, kiedy uznali, że powinni, ale wzajemne czułości nie były sprawą publiczną.
- Może wy dwie przejdziecie się gdzieś same - powiedziała Reanne z łagodnym uśmiechem, który pogłębił nieznaczne zmarszczki w kącikach oczu. Głos miała wysoki i miły, idealny dla śpiewaczki. - Potem was dogonię i zjemy razem obiad. - Jej też się ukłoniły i odeszły. Jillari płakała, a Kara wciąż obejmowała ją ramieniem. - Jeżeli pozwolisz, moja pani - powiedziała Reanne, zanim zdążyły się oddalić - możemy porozmawiać w drodze do twoich apartamentów.
Twarz miała spokojną, nawet szczególnie nie zaakcentowała wypowiedzianych słów, ale Elayne poczuła, jak zaciskają jej się szczęki. Zmusiła się, by zachować spokój. Nie było sensu trwać w głupim uporze. Drżała, choć dzień nie zasługiwał na miano chłodnego.
- Znakomity pomysł - powiedziała, zbierając przemoczone spódnice. - Chodźmy.
- Mogłybyśmy iść nieco szybciej - wymamrotała Birgitte, nie całkiem niedosłyszalnie.
- Mogłybyśmy pobiec - dodała Aviendha, nawet nie próbując mówić przyciszonym głosem. - Wysiłek sprawi, że zaraz wyschniemy.
Elayne zignorowała niewczesne uwagi i szła dalej stosownym krokiem. Gdyby chodziło o jej matkę, z pewnością zasługiwałby na miano królewskiego. Nie była pewna, czy udało jej się stanąć na wysokości zadania, ale przecież nie będzie biegać po pałacu. Czy choćby się spieszyć. Taki widok zrodziłby z pewnością dziesiątki plotek, o ile nie setki, a każda byłaby bardziej złowieszcza od poprzedniej. A przecież plotek i tak krążyło zbyt wiele. Wedle najgorszej miasto miało upaść, a ona planowała ucieczkę, zanim to nastąpi. Nie, lepiej trochę pocierpieć, ale sprawiać wrażenie niewzruszonej. Wszyscy powinni widzieć, że jej pewność siebie jest całkowita. Nawet jeśli będzie to tylko zewnętrzna fasada. Inaczej lepiej się od razu poddać Arymilli. Strach przed porażką przyczynił się do przegrania tyluż bitew co rzeczywista słabość, ona zaś nie mogła przegrać tej, którą właśnie toczyła.
- Sądziłam, że Kapitan-Generał wysłała cię na zwiady, Reanne.
Birgitte pierwotnie wykorzystywała dwie kobiety Rodziny w charakterze zwiadowców, chodziło o te, które nie potrafiły stworzyć bramy dość wielkiej, by zmieścił się w niej powóz, ale kiedy okazało się, że kręgi Kuzynek są w stanie wspólnie otwierać bramy dostatecznie duże, by szedł nimi handel i transporty wojsk, dokooptowała jeszcze sześć potrafiących samodzielnie Podróżować. Oblegająca miasto armia nie stanowiła dla nich żadnej przeszkody. Ale świetnie skrojone, delikatne błękitne wełny Reanny, mimo iż nieozdobione w inny sposób jak tylko okrągłą, emaliowaną broszką przy wysokim karczku, zdecydowanie nie nadawały się do podróży po stolicy.
- Kapitan-Generał doszła do wniosku, że zwiadowcom potrzeba trochę odpoczynku. O siebie jakoś nie potrafiła się zatroszczyć - dodała z troską, puszczając oko do Birgitte. W więzi zamigotała irytacja. Aviendha roześmiała się z jakiegoś powodu. Elayne wciąż nie rozumiała poczucia humoru Aielów. - Jutro oczywiście wyruszę znowu. Czuję się jak za dawnych czasów, gdy zajmowałam się handlem, a mój cały towar niósł na grzbiecie jeden muł. - W trakcie swoich długich żywotów Kuzynki imały się najrozmaitszych zajęć, zawsze zmieniając miejsce pobytu i profesję, nim stało się oczywiste dla otoczenia, że nie starzeją się w odpowiednim tempie. Najstarsze były mistrzyniami co najmniej pół tuzina fachów, z łatwością przerzucając się z jednego na drugi. - Wolny dzień postanowiłam wykorzystać, by pomóc Jillari wybrać nazwisko. - Reanne się skrzywiła. - W Seanchan obyczaj nakazuje wymazanie imienia dziewczyny z rodzinnych zwojów po tym, jak nałożono jej obrożę, dlatego ta biedna kobieta uważa, że nie ma prawa do imienia, z którym się urodziła. „Jillari" mówiono do niej od czasu wzięcia na smycz i chce, żeby tak do niej dalej mówić.
- Istnieje więcej powodów nienawiści do Seanchan, niż jestem w stanie zliczyć - powiedziała zapalczywie Elayne. Dopiero potem, z opóźnieniem, dotarła do niej waga słów Reanne. Nauka ukłonów. Wybór nazwiska. Żeby sczezła, jeśli jeszcze na dodatek ciąża ma ją do tego stopnia ogłupiać! - Kiedy Jillari zmieniła zdanie w kwestii obroży? - Nie było powodów, żeby wszyscy orientowali się w jej dzisiejszej nieporadności umysłowej.
Wyraz twarzy tamtej kobiety nie zmienił się na jotę, ale zawahała się na dość długo, by Elayne pojęła, że jej manewr został zdemaskowany.
- Dopiero dziś rano, zaraz po wyjściu twoim i Kapitan-Generał, w innym razie zostałabyś natychmiast powiadomiona. - Reanne szybko ciągnęła dalej, by kwestia sprzed chwili nie zdążyła się zaognić: - Poza tym są jeszcze inne wieści, prawie równie dobre. Przynajmniej poniekąd dobre. Jedna z sul'dam, Marli Noichin - pamiętasz ją? - przyznała się, że widzi strumienie.
- Och, to naprawdę pomyślne wieści - mruknęła Elayne. - Bardzo dobrze. Zostało nam jeszcze dwadzieścia osiem, ale sprawa może być prostsza po tym, jak jedna się ugięła. - Przyglądała się próbom przekonania Marli, że mogłaby się nauczyć przenosić, że jest w stanie dostrzec sploty Mocy. Pulchna Seanchanka uparcie protestowała, mimo iż po twarzy płynęły jej strumienie łez.
- "Poniekąd dobre", jak powiedziałam - westchnęła Reanne. - Marli czuje się tak, jakby się właśnie przyznała do dzieciobójstwa. Teraz upiera się, żeby ją też wziąć na smycz. Błaga o a'dam. Kiedy to widzę, dostaję dreszczy. Nie mam pojęcia, co z nią zrobić.
- Odeślijmy ją z powrotem do Seanchan, najszybciej jak to będzie możliwe - odparła Elayne.
Reanne stanęła jak wryta, jej brwi podjechały prawie na czoło. Birgitte głośno odkaszlnęła - w więzi zatańczyła niecierpliwość, ale po chwili została stłumiona - a Kuzynka wzdrygnęła się i po chwili ruszyła znowu, tym razem znacznie szybszym krokiem.
- Ale oni zrobią z niej damane. Nie potrafię skazać kobiety na taki los.
Elayne spojrzała na swojego Strażnika wzrokiem, który ześliznął się po twarzy tamtej, jak sztylet ześlizguje się po dobrej zbroi. Wyraz twarzy Birgitte był... nieodgadniony. W oczach złotowłosej rola Strażnika pokrywała się po części z rolą starszej siostry. A niekiedy również matki.
- Ja mogę - powiedziała z naciskiem, wydłużając krok. Cóż, mimo wszystko lepiej byłoby już być suchą. - Współpracowała w zniewoleniu tylu kobiet, że mogłaby sama posmakować ich losu, Reanne. Ale nie dlatego chcę ją odesłać. Jeżeli któraś z pozostałych zechce zostać i uczyć się, żeby zrekompensować swoje przewinienia, to z pewnością nie przystanę na wydanie jej Seanchanom, ale prawda Światłości, mam nadzieję, iż wszystkie zareagują jak Marli. Nałożą jej a'dam, Reanne, ale nie utrzymają w tajemnicy tego, kim jest. Każda była sul'dam, którą mogę odesłać do Seanchan, będzie niczym czerw podgryzający ich korzenie.
- Trudna decyzja - ze smutkiem skwitowała Reanne. Gniewnym gestem zebrała spódnice, wygładziła je, potem szarpnęła znowu. - Być może rozważysz to jeszcze przez kilka dni? Z pewnością decyzji nie trzeba podejmować od razu.
Elayne zazgrzytała zębami. Ta kobieta dała do zrozumienia, że podjęła decyzję pochopnie, być może pod wpływem swych wahań nastrojów! A przecież myślała całkiem rozsądnie i logicznie. Nie mogły w nieskończoność więzić sul'dam. Odesłanie do Seanchan tych, które nie chciały być wolne, było sposobem na pozbycie się kłopotu i równocześnie zadanie Seanchanom ciosu. Bynajmniej nie wynikało to wyłącznie z nienawiści do Seanchan. Oczywiście, że nie. Żeby sczeznąc, tak bardzo nienawidziła chwil, gdy nie była pewna trafności swoich decyzji! Nie stać jej było na popełnianie błędów. Mimo to, faktycznie, nie było pośpiechu. Tak czy siak, lepiej odesłać całą grupę, jeśli to okaże się konieczne. W ten sposób będą mniejsze szanse, że którejś przydarzy się „wypadek". Seanchan podejrzewała o najgorsze.
- Pomyślę jeszcze o tym, Reanne, ale wątpię, bym zmieniła zdanie.
Reanne westchnęła znowu, tym razem głębiej. Najbardziej ze wszystkiego zależało jej na obietnicy, że uda się do Białej Wieży i przywdzieje biel nowicjuszki - słyszano, jak wyrażała zazdrość wobec Kristian i Zaryi - a ostatecznie zielony szal Ajah. Elayne wszakże miała w tej kwestii swoje wątpliwości. Reanne miała dobre serce, w istocie należałoby pewnie rzec: miękkie serce, a Elayne nigdy nie spotkała Zielonej siostry, którą można by określić tym mianem. Nawet te, które z pozoru wydawały się afektowane lub kruche, wewnątrz zrobione były ze stali.
W bocznym korytarzu przed nimi ukazała się sylwetka Vandene, kroczyła majestatycznie, szczupła, siwowłosa i pełna gracji, w szarych wełnach, ozdobionych ciemnobrązowymi detalami; najwyraźniej nieświadoma ich obecności, skręciła w tę samą stronę, w którą się udawały. Ona właśnie należała do Zielonych Ajah, a twarda była niczym głowica młota. Jaem, jej Strażnik, szedł obok, nachylając głowę w przyciszonej konwersacji i od czasu do czasu przeczesując dłonią rzednące, siwe włosy. Był wiekowy, już nieco przygarbiony i wychudzony, a ciemnozielony kaftan wisiał na nim jak na strachu na wróble, mimo to w każdym calu był równie twardy co ona, niczym stary korzeń zdolny oprzeć się każdemu toporowi. Ich śladem szły skromnie Kristian i Zarya w bieli nowicjuszek, z zaplecionymi z przodu dłońmi: jedna blada cairhieniańską cerą, druga niska i wąska w biodrach. Jak na uciekinierki, którym udało się to, co niewielu się udało, czyli unikanie przez lata uwagi Białej Wieży - w wypadku Kristian przez trzysta lat - ze zdumiewającą łatwością wpasowały się w role nowicjuszek. Ale w końcu Reguła Rodziny stanowiła mieszaninę kodeksów nowicjuszek z zasadami normującymi życie Przyjętych. Być może jedyną zmianą w ich życiu były białe, wełniane suknie i utrata swobody poruszania się, choć i tę ostatnią kwestię Rodzina w pewnym stopniu kontrolowała.
- Bardzo mnie cieszy, że te dwie zdołały jakoś zająć jej uwagę - mruknęła współczującym tonem Reanne. W jej oczach lśniła zbolała troska. - Żałoba po siostrze jest jak najbardziej stosowna, obawiam się jednak, że bez Kristian i Zaryi śmierć Adeleas mogła stać się dla niej obsesją. Próbowałam ją pocieszyć - mam pewne doświadczenie w oferowaniu pociechy ludziom, ponieważ byłam przez czas jakiś Mądrą Kobietą w pewnej wiosce, jak też nosiłam czerwony pasek w Ebou Dar, wiele już, wiele lat temu - ale nie chciała ze mną nawet dwu słów zamienić.
Po prawdzie, to Vandene nosiła obecnie wyłącznie ubrania martwej siostry, jak też kwietne perfumy Adeleas. Chwilami Elayne wydawało się, że Vandene próbuje zmienić się w Adeleas, złożyć się w ofierze, by Adeleas wróciła do życia. Ale czy można kogoś winić, że ma obsesję na punkcie wykrycia mordercy siostry? Zaledwie garstka ludzi wiedziała, że ona tym się przede wszystkim zajmuje. Wszyscy wierzyli, podobnie jak Reanne, że absorbują ją bez reszty nauki udzielane Kristian i Zaryi oraz kary wymierzane im za ucieczkę sprzed lat. Vandene oczywiście tym się również zajmowała, całkiem zresztą ochoczo, faktycznie jednak była to zasadniczo tylko maska dla jej ważniejszych poczynań.
Nie patrząc, Elayne sięgnęła w bok i znalazła tam dłoń Aviendhy, czekała na pocieszający uścisk. Odpowiedziała jej tym samym, nawet nie próbując sobie wyobrażać bólu, jakim napełniłaby ją strata Aviendhy. Wymieniły krótkie spojrzenia, rozumiejąc się bez słów, przynajmniej to zrozumienie odczytała w jej oczach. Czy naprawdę myślała kiedyś, że oblicza Aielów są pozbawione wyrazu i nieodgadnione?
- Słusznie powiadasz, Reanne, Kristian i Zarya z pewnością zajmują jej uwagę. - Reanne nie była wśród nielicznych dopuszczonych do tajemnicy poczynań Vandene. - Każde z nas na własny sposób obchodzi żałobę. Vandene też kiedyś znajdzie pociechę na ścieżce, którą kroczy.
Należało mieć nadzieję, że nastąpi to, kiedy znajdzie mordercę Adeleas. Jeżeli to nie złagodzi jej bólu... Cóż, z tym trzeba będzie się zmierzyć, gdy to się stanie. Teraz pozostawało tylko dać Vandene wolną rękę. Zwłaszcza że miała przeczucie, iż Zielona siostra nie pozwoliłaby nikomu się powstrzymać. Na myśl o tym poczuła już nie tylko irytację, ale prawdziwą furię. Musiała przyglądać się, jak Vandene zmierza ku zagładzie, a do tego wykorzystywać ten fakt. To, że nie miała innego wyboru, nie czynił sprawy bardziej znośną.
Dokładnie w chwili, gdy Vandene i jej świta skręcili w kolejny boczny korytarz, w wejściu do następnego, tuż przed Elayne pojawiła się Reene Harfor: przysadzista, cicha kobieta z siwiejącymi włosami upiętymi w wysoki koczek i spowita w atmosferę królewskiej iście godności. Jej ceremonialny, szkarłatny kaftan z Białym Lwem Andoru jak zawsze wydawał się świeżo wyprasowany. Elayne nigdy jeszcze nie widziała u niej jednego bodaj nie zaczesanego włoska, choćby śladu nieporządku w garderobie, nawet po długim dniu spędzonym na nadzorowaniu pałacu. Choć nie tylko do tego sprowadzały się jej obowiązki. Teraz na jej okrągłej twarzy zastygł z jakiegoś powodu wyraz konsternacji, ale Elayne zinterpretowała go jako troskę o własny, żałosny stan.
- Cóż, moja pani, najwyraźniej jesteś przemoczona do nitki - powiedziała wstrząśnięta i dopiero potem się ukłoniła. - Musisz natychmiast zrzucić te mokre rzeczy.
- Dziękuję, pani Harfor - powiedziała przez zęby Elayne. - Sama nigdy bym tego nie zauważyła.
W jednej chwili pożałowała swego wybuchu - Pierwsza Pokojówka była jej tak samo wierna jak wcześniej jej matce - ale najgorsze było, że pani Harfor przeszła nad wszystkim do porządku, nawet nie mrugnąwszy. Nikt już szczególnie się nie przejmował humorami Elayne Trakand.
- Jeśli pozwolisz, to będę ci towarzyszyć przez chwilę, moja pani - powiedziała spokojnie, zajmując miejsce obok Elayne. Piegowata, młoda służąca z koszem złożonej pościeli akurat w tym momencie chciała się im ukłonić, ukłon był w takim samym chyba stopniu adresowany do Elayne co do Pierwszej Pokojówki, ale Reene odprawiła ją pospiesznym gestem; dziewczyna umknęła, zanim go dokończyła. Być może chodziło o to, żeby nie podsłuchiwała. Reene bowiem nie przestawała mówić nawet na chwilę: - Trzej dowódcy najemników domagają się widzenia z tobą. Ulokowałam ich w Błękitnej Komnacie Audiencji i ostrzegłam służących, że mają uważać, aby żaden z cennych drobiazgów nie skończył w ich kieszeniach. Jak się okazało, martwiłam się niepotrzebnie. Wkrótce pojawiły się Careane Sedai i Sareitha Sedai, żeby dotrzymać kapitanom towarzystwa. Kapitan Mellar też przybył.
Elayne zmarszczyła brwi. Mellar. Próbowała wyszukiwać mu zajęcia, żeby trzymać z dala od kłopotów, ale w jakiś sposób zawsze znajdował się tam, gdzie go najmniej potrzebowała. Jeśli już o tym mowa, to podobnymi umiejętnościami dysponowały Careane i Sareitha. Jedna z nich musiała być morderczynią z Czarnych Ajah. Chyba że winna okaże się Merilille, ale ona znajdowała się poza zasięgiem. Reene doskonale o wszystkim wiedziała. Utrzymywanie jej w nieświadomości graniczyłoby ze zbrodnią. Poza tym miała wszędzie dojście, mogła najprędzej zdobyć użyteczną wskazówkę.
- Czego chcą najemnicy, pani Harfor?
- Więcej pieniędzy, jak mniemam - warknęła Birgitte i machnęła drzewcem łuku niczym pałką.
- Najprawdopodobniej - zgodziła się Reene - ale nie chcieli mi powiedzieć. - Jej usta zacisnęły się nieznacznie. Tylko tyle, ale wrażenie było takie, jakby ci najemnicy zdołali śmiertelnie ją obrazić. Jeżeli byli na tyle głupi, żeby nie zdawać sobie sprawy, iż mają do czynienia z kimś więcej niż ze zwykłą przełożoną pokojówek, wówczas naprawdę byli tępakami.
Minęła róg korytarza i stanęła twarzą w twarz z dwoma Poszukiwaczkami Wiatru, ledwie stłumiła cisnące się na usta westchnienie. Lud Morza był ostatnim narodem ze wszystkich ludów ziemi, z którymi chciała mieć obecnie do czynienia. Chanelle din Seran Biały Rekin była szczupła, smagłoskóra i bosa, ubrana w brokatowe spodnie z czerwonego jedwabiu i brokatową bluzę z niebieskiego oraz zieloną szarfę zawiązaną w misterny węzeł, ponadto nazywała się aż nazbyt stosownie. Elayne nie miała wprawdzie pojęcia, jak wygłąda biały rekin - być może był malutką rybką - ale w wielkich oczach Chanelle gorzało dość ognia, by czynić z niej strasznego drapieżcę, zwłaszcza gdy patrzyła na Aviendhę. Dużo było między nimi złej krwi. Wytatuowana dłoń Chanelle podniosła do nosa złote puzderko z pachnidłem, wykonane ze złotej siateczki i zawieszone na łańcuszku na szyi, ona sama zaś głęboko wciągnęła ostry, korzenny zapach, jakby chcąc przytłumić jakiś wstrętny odór. Aviendha zaśmiała się w głos i w jednej chwili pełne usta usta Chanelle zacisnęły się w cienką kreskę. A przynajmniej w cieńszą. Bardziej przekonującego wyrazu złości chyba po prostu nie była w stanie nimi przekazać.
Drugą kobietą była Renaile din Calon, swego czasu osobista Poszukiwaczka Wiatru Pani Okrętów. Miała na sobie niebieskie, lniane spodnie i czerwoną bluzkę z niebieskimi rozcięciami, związaną w jeszcze bardziej misterny węzeł. Obie kobiety nosiły długie, białe stuły, znak żałoby po Neście din Reas, mimo iż Renaile musiała odczuć tę śmierć znacznie bardziej boleśnie. Trzymała w dłoni rzeźbioną szkatułkę z przyborami do pisania, w jej jednym rogu osadzony był kałamarz z wieczkiem, do szkatułki przymocowany był zaciskiem arkusz papieru z kilkoma nabazgranymi liniami pisma. Pasma posiwiałych włosów na skroniach skrywały po sześć złotych kolczyków w każdym uchu, znacznie cieńszych niż te, które nosiła, nim dowiedziała się o śmierci Nesty, a złoty łańcuch zaszczytów skroś smagłego lewego policzka wydawał się zbyt masywny dla pojedynczego medalionu z nazwą rodzimego klanu. Zgodnie z obyczajem Ludu Morza śmierć Nesty oznaczała dla Renaile degradację na sam dół społecznej hierarchii, od momentu gdy zrzekła się wszystkich swoich zaszczytów, była równa rangą kobiecie, która dopiero zakończyła terminowanie. Z twarzy nie sposób było jednak usunąć wyrazu dumy, nieco tylko przygaszonej faktem, iż służyła obecnie jako sekretarka Chanelle.
- Właśnie zamierzałam... - zaczęła Elayne, ale Chanele arogancko weszła jej w słowo.
- Masz jakieś wieści o Talaan? Albo Merilille? Czy w ogóle próbujesz je odnaleźć?
Elayne odetchnęła głęboko. Krzykiem nigdy wiele nie potrafiła zdziałać u Chanelle. Ta kobieta uwielbiała wrzaskliwe kłótnie i nadzwyczaj rzadko słuchała głosu rozsądku. A więc nie wolno dać się wciągnąć w kolejną awanturę. Przemykający po obu stronach służący nie przystawali, żeby się ukłonić - potrafili wyczuć, jakie tu panują nastroje - ale popatrywali ponuro na kobiety Ludu Morza. To było miłe, choć nie powinni tak otwarcie tego okazywać. Jakkolwiek nieznośne, Poszukiwaczki Wiatru były gośćmi. I faktycznie były, niezależnie od wiążącej ją z nimi umowy. Chanelle nieraz uskarżała się na demonstracyjną ospałość służby i letnią wodę w kąpieli. Domniemane powody tych skarg też były miłe. Mimo to ona sama musiała zachowywać się i godnie, i grzecznie.
- Od wczoraj nic się w tej sprawie nie zmieniło - odparła pojednawczym tonem. Cóż, spróbowała pojednawczego tonu. Jeżeli w jej głosie wciąż pobrzmiewały ostre nuty, to Poszukiwaczki jakoś to przeżyją. - Podobnie jak od zeszłego tygodnia i jeszcze poprzedniego. Pytano o nie w każdej gospodzie Caemlyn. Twojej uczennicy nie odnaleziono. Merilille nie odnaleziono. Wychodzi na to, że jakoś zdołały opuścić miasto. - Strażników przy bramie uprzedzono, żeby wypatrywali kobiety Ludu Morza z wytatuowanymi dłońmi, ale oczywiście nie zatrzymaliby żadnej Aes Sedai tudzież nikogo, kto byłby z nią. A poza tym, najemnicy przepuściliby każdego, kto zaoferowałby im parę monet. - A teraz, proszę, wybaczcie mi, ale właśnie zamierzałam...
- To mi nie wystarczy - odezwała się Chanelle głosem tak płomiennym, że gotowym chyba osmalić skórę rozmówczyni. - Wy, Aes Sedai, trzymacie się razem jak kolonie ostryg. Merilille porwała Talaan i sądzę, że ją ukrywasz. Ale będziemy ich szukać i zaręczam ci, że kiedy je znajdziemy, zostanie ona przykładnie ukarana, a potem odesłana na statki, żeby wywiązać się ze swej części umowy.
- Chyba się trochę zapominasz - wtrąciła Birgitte. Jej głos był uprzejmy, twarz spokojna, niemniej w więzi tętnił gniew. Ściskała drzewce łuku obiema dłońmi, jakby potrzebne jej to było, żeby nie zaciskać pięści. - Natychmiast cofniesz swoje oskarżenia albo pożałujesz. - Być może nie panowała nad sobą w takim stopniu, jak się to z pozoru zdawało. W ten sposób nie można było niczego osiągnąć z Poszukiwaczkami Wiatru. Wśród swego ludu były kobietami o znaczącej pozycji i przywykły do wszelkich uprawnień, jakie ta zapewniała. Ale Birgitte się nie wahała. - Zgodnie z zawartą przez Zaidę umową podlegacie władzy lady Elayne. Podlegacie mojej władzy. Poszukiwaniom możecie się oddawać, ale tylko wtedy, kiedy nie zostaną wam zlecone inne zajęcia. A jeśli mnie pamięć nie myli, to w chwili obecnie macie się znajdować w Łzie i nadzorować załadunek ziarna i solonej wołowiny. Stanowczo sugeruję, abyście natychmiast tam Podróżowały, w przeciwnym razie same dowiecie się. jak wygląda przykładna kara. - Och, to był całkowicie błędny sposób postępowania z Poszukiwaczkami Wiatru.
- Nie - powiedziała Elayne z równym, co przed chwilą Chanelle żarem w głosie, czym zaskoczyła samą siebie. - Szukaj sobie, jeśli chcesz, Chanelle, razem ze swoimi Poszukiwaczkami Wiatru. Przeszukaj Caemlyn od piwnic po dachy. A kiedy już nie znajdziesz Talaan i Merilille, wtedy przyjdziesz i przeprosisz za to, że zarzuciłaś mi kłamstwo. - Cóż, ta kobieta, praktycznie rzecz biorąc, to jej właśnie zarzuciła. A przynajmniej zasugerowała raczej jednoznacznie. Poczuła intensywne pragnienie, by uderzyć Chanelle. Miała ochotę - Światłości, jej gniew i gniew Birgitte podsycały się wzajemnie! Rozpaczliwie spróbowała opanować swoją złość, zanim wybuchnie atakiem furii, ale jedynym skutkiem okazała się nagła ochota, by się nad sobą rozpłakać. Biedna, dlaczego one ją zmuszają do takich awantur?
Chanelle wyprostowała się, zmarszczyła czoło.
- Twierdzisz, że nie wywiązujemy się z umowy. Od co najmniej miesiąca harujemy jak dziewki na dolnym pokładzie. Nie pozbędziesz się nas, póki nie wywiążesz się ze swojej części umowy. Renaile, Aes Sedai przebywającym w Srebrnym Łabędziu powiedz jednoznacznie - jednoznacznie, powiadam! - że mają przekazać Merilille i Talaan w nasze ręce. W przeciwnym razie będziemy dochodzić u nich należności, jakie winna jest nam Biała Wieża. Oczywiście nie spłacą całej sumy, ale przynajmniej odbierzemy jakiś zadatek.
Renaile zaczęła odkręcać wieczko kałamarza.
- Daruj sobie pisaninę - warknęła Chanelle. - Idź i im powiedz. Teraz.
Renaile zakręciła wieczko, skłoniła się nisko, przelotnie musnęła czubkami palców pierś.
- Jak rozkażesz - wymamrotała, a jej twarz była niczym czarna maska. Do rozkazu zastosowała się całkowicie literalnie, ponieważ pobiegła truchtem w stronę, z której przyszły, ściskając pod pachą szkatułkę z przyborami do pisania.
Wciąż zmagając się z równoczesnym pragnieniem uderzenia Chanelle i rozpłakania się, Elayne zamrugała. Nie pierwszy raz kobiety Ludu Morza wyprawiały się do Srebrnego Łabędzia ani też drugi czy trzeci, ale za każdym razem prosiły uprzejmie, nie zaś stawiały ultimatum. W gospodzie przebywało obecnie dziewięć sióstr - liczba ta zmieniała się w miarę, jak siostry opuszczały miasto, a na ich miejsce przybywały nowe, plotka zaś głosiła, że w mieście przebywają także inne Aes Sedai - martwiło ją, iż żadna jeszcze nie pokazała się w pałacu. Sama trzymała się od tej gospody z dala - doskonale wiedziała, jak bardzo Elaida chce ją dostać w swoje ręce, nie wiedziała natomiast, po czyjej stronie stoją siostry z gospody, ani nawet, czy po czyjejkolwiek stoją; w obecności Sareithy i Careane nabierały wody w usta - niemniej teraz powinna oczekiwać wizyty w pałacu, którą jej złożą choćby w tym celu, by wyjaśnić, co się kryje za roszczeniami Ludu Morza. Dlaczego w Caemlyn znajdowało się tyle Aes Sedai, skoro Tar Valon też było oblegane? Pierwszym powodem, który przychodził na myśl, była jej własna osoba, a to tylko umacniało jej przekonanie, że należy unikać wszystkich sióstr, o których nie wiedziała, że otwarcie popierają Egwene. To nie powstrzyma wszakże plotek o umowie, którą zawarły w zamian za pomoc przy użyciu Czary Wiatrów oraz o cenie, jaką Biała Wieża zdecydowała się zapłacić za tę pomoc. Żeby sczezła, te wieści, kiedy staną się tajemnicą poliszynela wśród Aes Sedai, będą niczym przeklęty wóz fajerwerków odpalonych w jednej chwili. Całe tabory wozów.
Przyglądała się odbiegającej Renaile i walczyła o panowanie nad emocjami. Odezwała się dopiero, gdy była pewna, że ton jej głosu będzie nosił przynajmniej pozory uprzejmości.
- Wydaje mi się, że dobrze znosi zmianę swego statusu.
Chanelle pogardliwie wydęła usta.
- I nic dziwnego. Każda Poszukiwaczka Wiatru wie, że będzie awansować i upadać wiele razy, nim jej ciało z powrotem pochłonie sól. - Spojrzała w ślad za tamtą i w jej głosie zadźwięczały złośliwe tony. - Spadła z wysokości większej niż to zazwyczaj ma miejsce i nie powinna być zaskoczona, że lądowanie okazało się twarde, po tym ile rąk podeptała, wspinając się... - Zacisnęła zęby, a potem szarpnęła głową, by spojrzeć na Elayne, Birgitte, Aviendhę i Reene, a nawet gwardzistki, na wypadek chyba, gdyby któraś chciała coś powiedzieć.
Elayne rozważnie zmilczała, podobnie, Światłości dzięki, postąpiły pozostałe. Jeśli o nią chodzi, to szalejące emocje już się uspokajały, nie chciało jej się tak rozpaczliwie płakać i nie miała ochoty powiedzieć niczego, co skłoni Chanelle do krzyku i zniszczy efekty jej dotychczasowych starań. Ale w rzeczy samej, po usłyszeniu takiego komentarza miała pustkę w głowie. Wątpiła, by częścią obyczajowości Atha'an Mierre była zemsta na kimś, kogo posądzało się o nadużywanie właszy. Niemniej było to bardzo ludzkie.
Poszukiwaczka Wiatru zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów i zmarszczyła brwi.
- Jesteś mokra - powiedziała, jakby dopiero teraz zauważyła. - W twoim stanie nie powinnaś chodzić w mokrych rzeczach. Najlepiej jak najszybciej się przebrać.
Elayne odrzuciła do tyłu głowę i wrzasnęła na całe gardło, wręcz zawyła, pełnią swej wściekłości i urazy. Krzyczała, póki nie zbrakło jej tchu, a potem przed długą chwilę dyszała ciężko.
W ciszy, która nastała, spoczęły na niej zdumione spojrzenia wszystkich obecnych. Prawie wszystkich. Aviendha zaczęła się śmiać tak głośno, że musiała się oprzeć o gobelin przedstawiający konnych myśliwych atakujących odwróconą grzbietem panterę. Drugą dłonią trzymała się za brzuch jakby ją bolały żebra. Przez więź też sączyło się rozbawienie - rozbawienie! - choć oblicze Birgitte pozostało nieporuszone niczym u Aes Sedai.
- Muszę już Podróżować do Łzy - powiedziała po chwili Chanelle ochrypłym głosem i odwróciła się bez jednego słowa czy uprzejmego gestu. Reene i Reanne ukłoniły się, przy czym żadna nie potrafiła spojrzeć Elayne w oczy, i wymówiły się naglącymi obowiązkami.
Elayne patrzyła to na Birgitte, to na Aviendhę.
- Jeżeli któraś ma zamiar coś powiedzieć... - ostrzegła.
Birgitte zrobiła minę niewiniątka, rozpaczliwie zresztą fałszywą, a w więzi było tyle rozbawienia, że samej Elayne zachciało się śmiać. Aviendha śmiała się dalej.
Elayne zebrała spódnice i tyle godności, na ile było ją stać, a potem ruszyła ku swym apartamentom. Szła szybciej niż przedtem, ale cóż, naprawdę czas już był pozbyć się tych mokrych rzeczy. Innych powodów nie było. Nie.
ROZDZIAŁ 15
ODMIENNE UMIEJĘTNOŚCI
Ostatnią kroplą, która przepełniła czarę cierpliwości Elayne i doprowadziła ją do furii objawiającej się zgrzytaniem zębów, był fakt, że zabłądziła w drodze na swe pokoje. Należały do niej od dnia, w którym opuściła żłobek, a dwukrotnie skręcała w korytarzach tylko po to, by się przekonać, że droga nie wiedzie, jak powinna. Wreszcie wbiegła szybko po stromych schodach z marmurowymi poręczami i wyszła w zupełnie już złą stronę. Niech sczeźnie, ta ciąża zupełnie miesza w głowie! Kiedy wspinała się na następne schody w więzi czuła konfuzję, a nawet lekki przestrach. Kilka gwardzistek zaczęło niespokojnie szemrać, póki dowodząca nimi chorąży, szczupła, chłodnooka Saldaeanka imieniem Devore Zarbayan, nie uciszyła wszystkich ostrym słowem. Nawet Aviendha zaczynała popatrywać z powątpiewaniem. Cóż, nie miała zamiaru pozwolić, by któraś rzuciła jej w twarz, że zgubiła się w pałacu, w swoim pałacu!
- Ani słowa - oznajmiła ponuro. - Milczeć, wszystkie! - dodała, widząc, że Birgitte już otwiera usta.
Złotowłosa zamknęła usta i szarpnęła gruby warkocz, prawie takim samym gestem, jak to miała w zwyczaju robić Nynaeve. Tym razem nie dbała o dezaprobatę widoczną na obliczu, w więzi wciąż milcząco tkwiły zakłopotanie i zmartwienie. Dość, by Elayne sama zaczęła się martwić. Zaczęła się więc zmagać z tymi uczuciami, nie chcąc doprowadzić do sytuacji, w której będzie się tłumaczyć i załamywać palce. Uczucie było tak silne.
- Jeżeli mogę wtrącić kilka słów, to powiem, że chyba spróbuję na własną rękę trafić do moich pokoi - oznajmiła Birgitte napiętym głosem. - Chcę się wysuszyć, zanim buty mi się rozejdą. Później o tym porozmawiamy. Obawiam się, że w tej kwestii nic się nie da zrobić, niemniej... - Ze sztywnym ukłonem, który nieznacznie tylko zgiął jej kark, odeszła, po drodze wymacując drzewcem łuku.
Elayne omalże nie zawołała za nią. Chciała. Ale Birgitte potrzebowała suchych rzeczy w takim samym stopniu co ona. Poza tym, jej nastrój przeszedł teraz w nadąsanie i upór. Nie miała zamiaru dyskutować o tym, że zgubiła drogę w korytarzach, w których wyrosła, ani teraz, ani nigdy. Nic się nie da zrobić? Co to niby miało znaczyć? Może Birgitte chciała powiedzieć, że Elayne jest już do tego stopnia ogłupiała, że nic się na to nie poradzi! Poczuła, jak szczęki zaciskają się jej znowu.
W końcu, po następnym niespodziewanym zakręcie, odnalazła wysokie, rzeźbione w lwy drzwi do swoich apartamentów i wydała głębokie westchnienie ulgi. Już zaczęła podejrzewać, że zupełnie zapomniała, jak wygląda pałac. Na jej widok dwie strzegące drzwi gwardzistki wyprostowały się dziarsko - wyglądały naprawdę wspaniale w kapeluszach o szerokich rondach z białymi piórami i w obrzeżonych koronką bandoletach z haftem Białego Lwa, narzuconych na błyszczące napierśniki oraz dalszą pianą koronki przy mankietach i kołnierzach. Od dawana w wolnych chwilach zastanawiała się nad pokryciem napierśników czerwonym lakierem tak, by pasowały do jedwabnych kaftanów i spodni. Jeżeli już miały być tak piękne, by każdy napastnik z góry je zlekceważył - oczywiście póki nie będzie za późno - równie dobrze mogła sięgnąć granic ostentacji i dobrego smaku. Żadnej z gwardzistek to najwyraźniej nie przeszkadzało. W rzeczy samej z ogromną niecierpliwością oczekiwały na lakierowane napierśniki.
Posłuchała kiedyś kogoś, kto nie zdając sobie sprawy z jej obecności, lekceważąco wyrażał się o gwardzistkach - głównie o kobietach, ale też o ich dowódcy, Doilinie Mellarze - sama jednak całkowicie ufała ich zdolnościom do wywiązania się z wyznaczonej roli. Były odważne i zmotywowane, w przeciwnym razie nie byłoby ich tutaj. Yurith Azeri i kilka innych, które wcześniej pracowały jako strażniczki kupieckich karawan - profesja przecież rzadka u kobiet - udzielały im codziennych lekcji szermierki, a każdego dnia ten czy inny Strażnik miał z nimi dodatkową lekcję. Ned Yarman, Strażnik Sareithy, i Jaem, Strażnik Vandene, wypowiadali się całkiem chwalebnie o ich postępach. Jaem powiedział, że uczą się szybko, ponieważ nie wydaje im się, że cokolwiek już umieją w kwestii władania ostrzem, co z pozoru brzmiało niezbyt mądrze. Jak ktoś, kto pobierał lekcje, mógł uważać, że cokolwiek umie?
Mimo straży przed drzwiami Devore posłała dwie ze swego oddziału, które z obnażonymi mieczami weszły do apartamentów, podczas gdy Elayne, Aviendha i reszta czekały - ta pierwsza wybijała podeszwą buta niecierpliwy rytm. Wszystkie unikały jej wzroku. Przeszukanie komnaty nie było aktem przygany wobec strażniczek - sama dobrze wiedziała, że można się wspiąć po zewnętrznej ścianie, liczne rzeźby dostarczały dobrych uchwytów na dłonie - ale denerwowało ją, że musi czekać. Dopiero kiedy pojawiły się na powrót i doniosły Devore, że w środku nie czają się żadni zabójcy, nie oczekuje żadna Aes Sedai, która zaraz zawlokłaby Elayne do Elaidy i Białej Wieży, ona i Aviendha otrzymały pozwolenie na wejście, które odbyło się wzdłuż zaimprowizowanego szpaleru gwardzistek. Nie była pewna, czy użyłyby siły fizycznej, gdyby nie zechciała zaczekać, ale lepiej nie wystawiać ich na próbę. Gdyby jej przyboczne strażniczki użyły wobec niej przemocy, nie zniosłaby chyba tego, nieważne, czy tylko wykonywałyby swą pracę. Lepiej nie kusić losu.
W przedpokoju ogień płonął na białym marmurowym kominku. Ogień był niewielki i dawał niewiele ciepła. Z nadejściem wiosny usunięto dywany, a od płytek posadzki ciągnęło chłodem przez podeszwy butów, mimo iż były takie grube. Essande, jej szczupła, białowłosa pokojówka, rozłożyła w ukłonie ozdobione czerwienią szare spódnice; poruszała się wciąż z zaskakującą gracją, choć przecież cierpiała na bóle w stawach, których uparcie nie pozwalała sobie Uzdrówić. Równie zajadłe protesty wzbudzały w niej wszelkie sugestie, by wróciła na emeryturę. Na jej piersiach pyszniła się wielka Złota Lilia Elayne. Dwie, znacznie młodsze od niej kobiety pochylały się teraz w ukłonie o krok za nią. Miały na sobie podobne liberie, tylko róże były mniejsze; ich imiona brzmiały: Sephanie i Naris, były siostrami o podobnych, kwadratowych twarzach. Wstydliwe, ale dobrze wyszkolone przez Essande, kłaniały się zaiste skwapliwie i wdzięcznie, prawie tuląc się do posadzki.
Essande mogła być powolna i krucha, niemniej nigdy nie traciła czasu na błahe pogawędki i potwierdzanie oczywistości. A więc nie było wydziwiania, jak mokre są Elayne i Aviendha, choć bez wątpienia gwardzistki wcześniej ją uprzedziły o stanie pani.
- Wysuszymy i ogrzejmy was, moja pani, a potem ubierzemy w coś stosownego na spotkanie z najemnikami. Czerwone jedwabie z ognistymi łzami u karczku będą w sam raz. Najwyższa też pora coś zjeść. Nie kłopocz się zapewnianiem, że już jadłaś, moja pani. Naris biegnij do kuchni po posiłek dla lady Elayne i lady Aviendhy. - Ta druga parsknęła śmiechem, choć dawno już zrezygnowała z protestów, gdy nazywano ją „lady". I dobrze, ponieważ Essande i tak nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Służbie pewne rzeczy można było rozkazać, inne trzeba było po prostu znosić.
Naris skrzywiła się i z jakiegoś powodu z jej piersi dobyło się głębokie westchnienie, ale ukłoniła się znowu, tym razem przed Essande i odrobinę tylko bardziej uniżenie przed Elayne - ona i siostra traktowały starszą kobietę z równą czcią oraz lękiem, co dziedziczkę tronu Andoru - a potem zebrała spódnice i wybiegła na korytarz.
Elayne też się skrzywiła. Gwardzistki, także Essande, poinformowały o spotkaniu z najemnikami. Oraz o tym, że nic nie zjadła. Nienawidziła ludzi, którzy mówili o niej za jej plecami. Ale, znowuż, ile w jej reakcji było przesady wynikającej z wahań nastrojów? Nie potrafiła sobie przypomnieć, aby kiedyś denerwował ją fakt, iż pokojówka wiedziała z góry, jaką suknię przygotować, albo że jest głodna, albo że należy bez pytania posłać po posiłek. Służba mówiła - po prawdzie to bezustannie plotkowała, tak już był urządzony ten świat - i przekazywała sobie informacje pozwalające lepiej usłużyć pani; im lepsza służba, tym tych informacji było więcej. Essande była w tym niezrównana. A jednak irytowało ją to, tym bardziej, im lepiej zdawała sobie sprawę z irracjonalności własnych uczuć.
Pozwoliła, by Essande zaprowadziła ją i Aviendhę do ubieralni, Sephanie poszła za nimi. Nagle poczuła się bardzo żałośnie, mokra i drżąca, nie wspominając, że wściekła na Birgitte, iż ta ją opuściła, wreszcie przerażona zagubieniem się w pałacu, który znała jak własną kieszeń, na koniec nadąsana, że strażniczki śmiały o niej plotkować. Jednym słowem, czuła się... wykończona.
Nie minęło wszak wiele czasu, a Essande zdjęła z niej mokre rzeczy i owinęła w wielki, biały ręcznik, który wcześniej wisiał na wieszaku przed szerokim, marmurowym kominkiem, zajmującym tylną ścianę pomieszczenia. Efekt był kojący i natychmiastowy. Ogień nie zdawał się już tak niewielki, pomieszczenie w istocie było niemal zbyt nagrzane, a upragnione ciepło wkrótce napełniło ciało i przegnało dreszcze. Essande wytarła do sucha włosy Elayne, a Sephanie zajęła się w ten sam sposób Aviendhą, co tamtą znowu wprawiło w zdumienie, mimo iż nie był to pierwszy raz. Ona i Elayne często wieczorami czesały się wzajem, a jednak ta prosta przysługa z rąk pokojówki damy wywołała na ogorzałych policzkach Aviendhy plamy barw.
Kiedy Sephanie otworzyła garderobę umiejscowioną wzdłuż ścian gotowalni, Aviendha westchnęła głęboko. Owinęła się luźno ręcznikiem - wstydziła się, gdy kobieta wycierała jej włosy, ale odważny negliż nie sprawiał najmniejszych problemów - drugi, mniejszy, zawiązała na głowie.
- Sądzisz, że powinnam wdziać strój mieszkanek mokradeł, Elayne, skoro mamy się spotkać z najemnikami? - zapytała głosem, w którym brzmiała wyraźna niechęć.
Essande się uśmiechnęła. Lubiła stroić Aviendhę w jedwabie. Elayne natomiast skryła wypełzający na usta uśmiech, co nie było łatwe, ponieważ miała ochotę parsknąć. Jej siostra udawała niechęć do jedwabi, ale rzadko rezygnowała z okazji do ich założenia.
- Jeśli potrafisz to znieść - odrzekła uroczyście, poprawiając starannie własny ręcznik. Essande każdego dnia oglądała ją nago, podobnie Sephanie, ale nie należało obnażać się przed nimi bez powodu. - Dla uzyskania lepszego efektu powinnyśmy obie wywrzeć na nich piorunujące wrażenie. Nie masz nic przeciwko temu, co?
Aviendha była już przy garderobie, rozgarniała suknie, a ręcznik rozchylał się, ukazując właściwie wszystko. W innej garderobie znajdowało się kilka typowych strojów kobiet Aielów, wszakże przed opuszczeniem Ebou Dar Tylin podarowała im skrzynie pełne najprzedniej skrojonych jedwabi i wełen w liczbie wystarczającej do wypełnienia czwartej części rzeźbionych szaf.
Moment przelotnej wesołości odebrał Elayne ochotę do kłótni, bez dalszych dąsów pozwoliła więc Essande ubrać się w czerwone jedwabie ozdobione ognistymi łzami wielkości paznokcia, naszytymi w kształcie kołnierzyka na wysokim karczku sukni. Ubiór wywrze odpowiednio piorunujące wrażenie, co do tego nie było wątpliwości, nie musiała nawet zakładać żadnej biżuterii, poza tym pierścień z Wielkim Wężem na prawej dłoni starczał za wszelkie klejnoty. Siwowłosa miała delikatne ręce, mimo to Elayne skrzywiła się, kiedy zaczęła zapinać liczne, maleńkie guziczki na plecach, ściskając gorset na jej wrażliwym łonie. Opinie różniły się w kwestii, jak długo to potrwa, zgodne natomiast były, że jej piersi jeszcze się powiększą.
Och, jakże żałowała, że Randa nie było dostatecznie blisko, aby poprzez więź w pełni mógł poczuć to, co przeżywała. To by go nauczyło, że nie wolno beztrosko poczynać dzieci. Oczywiście mogła wypić napar z liścia serca, zanim się z nim położyła... Nie, zdecydowanie odepchnęła od siebie tę myśl. To wszystko było winą Randa, i koniec.
Aviendha wybrała błękity, jak to miała w zwyczaju, z dekoltem obszytym rzędami maleńkich pereł. Suknia nie była wycięta tak nisko, jak dyktowała moda Ebou Dar, choć wciąż sporo ukazywała - w Ebou Dar prawie nie sposób było znaleźć sukni bez dekoltu. Kiedy Sephanie zapinała jej guziki, Aviendha bawiła się czymś, co wyjęła z sakwy przy pasku: małym sztyletem o rękojeści z jeleniego rogu owiniętej złotą plecionką. To też był ter'angreal, choć Elayne nie zdążyła rozszyfrować jego przeznaczenia, nim ciąża położyła kres badaniom. Nawet nie wiedziała, że siostra nosi go przy sobie. Kiedy patrzyła na sztylet, oczy Aviendhy zasnuwała marzycielska mgła.
- Dlaczego cię tak fascynuje? - zapytała Elayne. Nie pierwszy raz uczestniczyła w takiej scenie.
Aviendha drgnęła i zamrugała, wciąż wpatrzona w sztylet w dłoniach. Jak dalece Elayne potrafiła stwierdzić, żelazna klinga, długością równa dłoni, stosunkowo szeroka - przynajmniej wyglądała jak żelazo i pod dotykiem sprawiała wrażenie czegoś w rodzaju żelaza - nie była nigdy ostrzona. Nawet czubek był zbyt tępy, aby nim zadać cios.
- Chciałam ci go dać, ale nigdy nic nie mówiłaś, dlatego pomyślałam, że mogę się mylić. A co by się stało, gdybyśmy uwierzyły, że jesteś bezpieczna, przynajmniej przed pewnymi rzeczami, a okazałoby się, że tak wcale nie jest. Postanowiłam więc zatrzymać go. W ten sposób, jeśli mam rację, to przynajmniej będę cię mogła obronić, a jeśli się mylę, to nic złego też się nie stanie.
Elayne pokręciła w zdumieniu okręconą ręcznikiem głową.
- Rację w odniesieniu do czego? O czym ty mówisz?
- O tym - powiedziała Aviendha, unosząc sztylecik. - Myślę, że dopóki będziesz go miała przy sobie, Cień cię nie zobaczy. Ani Bezocy, ani Wykoślawieni Cieniem, ani być może nawet Ten Który Oślepia Liść. Tylko że pewnie się mylę, skoro nie potrafisz sama tego dostrzec.
Sephanie westchnęła, jej ręce zamarły, aż Essande musiała jej udzielić drobnego napomnienia. Essande zbyt długo żyła na tym świecie, by zwykła wzmianka o Cieniu mogła zburzyć jej spokój. Jeśli już o tym mowa, to niewiele było takich rzeczy.
Elayne zagapiła się na siostrę. Próbowała nauczyć Aviendhę tworzyć ter'angreale, ale tamta nie dysponowała nawet śladowymi umiejętnościami w tym kierunku. Niewykluczone wszak, że posiadała inne umiejętności, które być może nawet zasługiwały na miano samodzielnego Talentu.
- Chodź ze mną - powiedziała i wzięła Aviendhę pod ramię, a potem prawie wyciągnęła siłą z ubieralni. Essande podążała za nimi wśród fali protestów, Sephanie wciąż próbowała w biegu dopinać guziki sukni Aviendhy.
W większym saloniku apartamentów zacne ognie płonęły na obu kominkach i choć wnętrze nie było tak nagrzane jak w gotowalni, było tu ciepło i przytulnie. Stół z ozdobionym wolutą brzegiem blatu, przy którym spożywała w towarzystwie Aviendhy większość posiłków, stał pośrodku wykonanej z białych płytek posadzki, obok niego znajdowały się foteliki o niskich oparciach. Na jednym krańcu stołu leżał stos książek z pałacowej biblioteki: historie Andoru i zbiory bajek. Stojące lampy z odbłyśnikami dawały dość światła, często zatem czytywały tu wieczorami.
Wszelako poczesne miejsce w salonie przypadało drugiemu stołowi, stojącemu pod ciemną boazerią ściany. Zasłany był wręcz ter'angrealami z ukrytego depozytu, którego Kuzynki strzegły w Ebou Dar: pucharki i miseczki, statuetki i figurki, biżuteria, wszelkie wyobrażalne przedmioty. Większość wyglądała dość niepozornie, pominąwszy może tylko egzotykę wzornictwa, a przecież nawet najbardziej z pozoru kruche, były niezniszczalne, a niektóre cięższe lub lżejsze, niż wyglądały na pierwszy rzut oka. Dalsze, poważniejsze badania nad nimi uznała za niebezpieczne - miała wprawdzie zapewnienie Min, że jej dzieciom nic się nie stanie, ale skoro i tak nie panowała już w pełni nad Mocą, możliwość popełnienia groźnego błędu była zbyt wielka - niemniej wystawkę na stole zmieniała każdego dnia, wybierając na chybił trafił z koszyków trzymanych w pakamerze. Niech stanowią chociaż asumpt do spekulacji na temat, czego mogłaby się dowiedzieć, gdyby nie była w ciąży. Nawet nie chodziło o to, że przedtem dowiedziała się za dużo - cóż, w istocie niczego się nie dowiedziała - ale po prostu lubiła te przedmioty. Nie bała się, że ktoś je ukradnie. Reene pozbyła się większości, jeśli nie wszystkich nieuczciwych służących, a stałe warty przed drzwiami zajmowały się resztą.
Z wyraźną dezaprobatą - ubierać się należy w przebieralni, przyzwoicie, a nie tam, gdzie w każdej chwili może ktoś wejść - Essande powróciła do guziczków Elayne. Sephanie, zapewne wyczuwając nastroje swej przełożonej, ciężko oddychała, zmagając się z guzikami Aviendhy.
- Wybierz któryś i powiedz mi, do czego według ciebie służy - zaproponowała Elayne. Z przyglądania się i samych spekulacji nic nie wyszło, zresztą wcale tego nie oczekiwała. Gdyby jednak okazało się, że Aviendha umie odkryć przeznaczenie ter'angreala, po prostu biorąc go do ręki... Zazdrość wezbrała w niej paląca i gorzka, ale zdławiła ją w sobie, a najchętniej jeszcze podeptałaby i opluła. Nie będzie zazdrosna o Aviendhę!
- Nie jestem pewna, czy potrafię, Elayne. Wydaje mi się tylko, że wiem, iż ten nóż zapewnia swego rodzaju ochronę. I zapewne się mylę, skoro ty tego nie wyczuwasz. Wiesz więcej o tych sprawach niż ktokolwiek.
Policzki Elayne pokrył rumieniec wstydu.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, ile nie wiem. Spróbuj, Aviendha. Nigdy nie słyszałam o kobiecie, która byłaby zdolna do „odczytania" ter'angreala. Gdyby tobie się udało, choć w najbardziej mglisty sposób, czyż nie byłoby cudownie?
Aviendha skinęła głową, niemniej jej twarz wciąż wyrażała wątpliwości. Niepewnie dotknęła leżącej na środku cienkiej, czarnej różdżki, długiej na krok i tak elastycznej, że można było ją zwinąć w pierścień - kiedy się puściło, przybierała poprzedni kształt. Natychmiast gwałtownie cofnęła rękę, machinalnie ocierając dłoń o suknię.
- To sprawia ból.
- Nynaeve nam już o tym powiedziała - niecierpliwie oznajmiła Elayne, a Aviendha spojrzała na nią nieruchomym wzrokiem.
- Nynaeve al'Meara nie powiedziała, że można regulować ból, jaki zadaje każdy cios - znowu się zawahała, a jej głos brzmiał niezdecydowanie. - Przynajmniej tak przypuszczam. Myślę, że jeden cios może wywołać skutki pojedynczego ciosu albo setki. Ale tylko zgaduję, Elayne. Tak mi się tylko wydaje.
- Próbuj dalej - zachęcała ja Elayne. - Może odkryjemy coś, co przemieni przypuszczenia w pewność. Co o tym sądzisz? - Wybrała metalowy czepek o dziwnym kształcie. Pokryty był wymyślnymi, regularnymi wzorami, które przypominały drobniutkie i misterne żłobienia, ale na hełm był zbyt cienki, poza tym był co najmniej dwukrotnie cięższy niż z pozoru. Metal pod palcami zdawał się śliski: właśnie, nie tylko gładki, ale jakby naoliwiony.
Aviendha z niechęcią odłożyła sztylet i obróciła kilkukrotnie czepek w dłoniach, a potem odłożyła na stół i znów wzięła sztylet do ręki.
- Sądzę, że dzięki temu można kierować... jakimś urządzeniem. Maszyną. - Pokręciła owiniętą ręcznikiem głową. - Ale nie mam pojęcia jak ani nie wiem, co to za maszyna. Widzisz? Znowu zgaduję.
Elayne wszakże nie miała zamiaru na tym poprzestać. Podsuwała Aviendzie ter'angreal za ter'angrealem, a tamta dotykała ich przelotnie, niekiedy brała w dłonie i za każdym razem znajdowała odpowiedź. Odpowiedzi były pełne wahania, opatrzone zastrzeżeniami, iż stanowią tylko hipotezy, niemniej zawsze padały. Mała szkatułka na pozór z kości słoniowej z wieczkiem na zawiasach, pokryta czerwonymi i zielonymi falami zawierała zdaniem Aviendhy muzykę: setki melodii, może tysiące. Niewykluczone, skoro był to ter'angreal. W końcu dobra pozytywka mogła mieć tarcze wygrywające sto melodii, a niektóre grały naprawdę długo bez konieczności wymiany bębnów. Płaska, żółtobiała misa szeroka prawie na krok miała służyć do patrzenia na odległość, a wysoki dzban ze wzorem w zielone i niebieskie pnącza - niebieskie pnącza! - ekstrahował wodę z powietrza. Brzmiało to cokolwiek nonsensownie, niemniej oczy Aviendhy rozbłysły entuzjazmem, a po namyśle Elayne przyznała, że faktycznie, na Pustkowiu byłby całkiem użyteczny. Oczywiście, gdyby działał zgodnie z przewidywaniami Aviendhy. I udało się odkryć, jak zmusić go do działania. Czarno-biała figurka ptaka z rozłożonymi w locie skrzydłami służyła do porozumiewania się na odległość. Podobną funkcję spełniała mieszcząca się w dłoni niebieska statuetka kobiety w osobliwie skrojonej spódnicy i kaftaniku. Oraz pięć kolczyków, sześć pierścionków i trzy bransoletki.
Elayne zaczynała już podejrzewać, że Aviendha zrezygnowała i mechanicznie udziela wciąż tych samych odpowiedzi, ale wtedy zdała sobie sprawę, że za każdym razem głos siostry jest coraz mniej niepewny, że ustały protesty, iż tylko zgaduje. A jej „hipotezy" stawały się coraz bardziej szczegółowe. Zakrzywiona, pozbawiona cech szczególnych, ciemnoszara różdżka, szeroka jak jej nadgarstek - niby z metalu wykonana, ale obdarzona niesamowitą właściwością: jeden z końców dopasowywał się do trzymającej go dłoni - służyła do przecinania niezbyt grubych kawałków metalu lub kamienia. W każdym razie żadnych łatwopalnych materiałów. Wyglądająca na szklaną i wysoka na stopę statuetka mężczyzny z ręką uniesioną w geście „stop" odstraszała szkodniki, co z pewnością byłoby bardzo korzystne, mając na względzie trapiącą Caemlyn plagę szczurów i much. Kamienna rzeźba o rozmiarach dłoni, cała z błękitnych krzywizn - pod palcami przypominała kamień, niemniej z jakiegoś powodu nie wydawała się produktem rzeźbiarskiego dłuta - stymulowała wzrost. Ale nie chodziło o rośliny. Aviendha mówiła o dziurach, które jednak nie wydawały jej się w ścisłym sensie słowa dziurami. I twierdziła, że nie potrzebuje Mocy, aby działać, wystarczy zaśpiewać właściwą piosenkę! Prawda, niektóre ter'angreale nie wymagały przenoszenia, ale to już była przesada! Śpiewać?
Sephanie skończyła z suknią Aviendhy i najwyraźniej wciągnęła ją ta wyliczanka, bo jej oczy z każdym kolejnym przedmiotem robiły się coraz szersze. Essande też słuchała z zainteresowaniem, głowę przekrzywiła na bok, coraz to mruczała wyrazy zachwytu, choć nie wspinała się na palce za każdym razem jak Sephanie.
- A do czego ten służy, moja pani? - zapytała Sephanie, kiedy Aviendha na moment przerwała. Wskazywała statuetkę przysadzistego, brodatego mężczyzny z radosnym uśmiechem i książką w ręku. Wysoka na dwie stopy, z pozoru wyglądała na spatynowany brąz i z pewnością była odpowiednio ciężka. - Kiedy na niego patrzę, zawsze mam ochotę również się uśmiechnąć, moja pani.
- We mnie też wzbudza podobne odczucia, Sephanie Pelden - powiedziała Aviendha, głaszcząc brodacza po głowie. - On ma nie tylko tę jedną książkę, jakby można sądzić. Są ich tysiące. - Nagle otoczyła ją poświata saidara, musnęła brązową figurkę strumieniami Ognia i Ziemi.
Sephanie pisnęła, kiedy nad statuetką pojawiły się dwa słowa w Dawnej Mowie, czarne, jakby wypisane atramentem w powietrzu. Litery miały cokolwiek dziwny krój, niemniej słowa były zrozumiałe. Ansoen i Imsoen. Aviendha wyglądała na równie zaskoczoną co pokojówka.
- Chyba w końcu mamy dowód - oznajmiła Elayne głosem znacznie spokojniejszym niż to, co czuła. Serce uwięzło jej w gardle, łomocząc nieznośnie. „Zmyślenie" i „Prawda" tak można było te słowa przetłumaczyć. Czy może w innym kontekście: „Literatura" i „Fakt". Dla niej dowód był wystarczający. Zaznaczyła miejsce, gdzie strumienie dotknęły figurki, żeby ułatwić sobie późniejsze badania. - Ale nie powinnaś postępować pochopnie. To niebezpieczne.
Poświata otaczająca Aviendhę w jednej chwili zniknęła.
- Och, Światłości - wykrzyknęła, rzucając się na szyję Elayne. - Nie myślałam! Mam wobec ciebie wielkie toh! Nie chciałam narażać na niebezpieczeństwo ciebie i twoich dzieci! Nigdy!
- Ja i moje dzieci jesteśmy bezpieczne - roześmiała się Elayne, odpowiadając uściskiem na uścisk. - Pamiętaj o wizji Min. - Jej dzieci są bezpieczne, przynajmniej do chwili, kiedy się urodzą. Tak wiele dzieci umierało w pierwszym roku życia. A Min nie potrafiła powiedzieć nic więcej jak tylko, że się urodzą zdrowe. Min nie wspomniała też nic o tym, że Elayne może się wypalić, ale nie zamierzała podnosić tej kwestii, żeby nie pogłębiać poczucia winy siostry. - Nie masz wobec mnie żadnego toh. To o ciebie się bałam. Mogłaś umrzeć lub się wypalić.
Aviendha odsunęła się na tyle, by spojrzeć w oczy Elayne. Najwyraźniej była zadowolona z tego, co ujrzała, ponieważ na jej ustach zakwitł uśmiech.
- Ale udało mi się go uaktywnić. Być może powinnam cię zastąpić w badaniach. Kiedy będziesz mnie nadzorować, nic się nie stanie. Miną całe miesiące, zanim będziesz mogła sama się nimi zająć. Mamy czas...
- Ty za to nie masz ani chwili - rozległ się od drzwi kobiecy głos. - Czas na nas. Mam nadzieję, że nie przyzwyczaiłaś się za bardzo do noszenia jedwabi. Widzę cię, Elayne.
Aviendha odskoczyła, oblała się szkarłatem i spojrzała na dwie kobiety Aielów, które właśnie weszły do pomieszczenia i które zdecydowanie nie były zwyczajnymi kobietami. Jasnowłosa Nadere, dorównująca wzrostem większości mężczyzn, na dodatek mocno zbudowana, była Mądrą cieszącą się poważaniem wśród Goshien; Dorindha o długich rudych włosach przyprószonych siwizną była żoną Baela, wodza klanu Goshien, choć przede wszystkim Panią Dachu Siedziby Dymiących Źródeł, największej siedziby klanu. To ona właśnie przemówiła.
- Widzę cię, Dorindho - wypowiedziała formułkę Elayne. - Widzę cię, Nadere. Dlaczego chcecie zabrać Aviendhę?
- Powiedziałaś, że mogę zostać z Elayne i strzec jej pleców - protestowała Aviendha.
- Tak powiedziałaś. - Elayne ujęła rękę siostry, a ta odwzajemniła uścisk. - Powiedziałaś i Mądre się zgodziły.
Dorindha poprawiła na ramionach ciemny szal, zaszczękały bransolety ze złota i kości słoniowej.
- Ile potrzebujesz strażniczek, Elayne? - zapytała sucho. - Masz pewnie setkę kobiet, które niczym innym się nie zajmują, wszystkie twarde jak Far Dareis Mai. - Uśmiech pogłębił zmarszczki w kącikach oczu. - Powinnaś wiedzieć, że te kobiety przed drzwiami próbowały odebrać nam noże, zanim wpuściły do środka.
Nadere musnęła dłonią rogową rękojeść noża, w jej zielonych oczach zapaliły się groźne ogniki, choć było nadzwyczaj mało prawdopodobne, by strażniczki tak daleko się posunęły. Nawet Birgitte, podejrzewająca wszystko i wszystkich, gdy w grę wchodziło bezpieczeństwo Elayne, ślepo ufała Aielom. Elayne zaś w trakcie ceremonii wzajemnej adopcji z Aviendhą musiała wziąć na siebie pewne zobowiązania. Mądre, które brały udział w ceremonii, na przykład Nadere, mogły wchodzić do pałacu, kiedy chciały, i chodzić po nim, gdzie chciały - tak przewidywało jedno z owych zobowiązań. Natomiast Dorindhę w spontaniczny sposób otaczała tak władcza atmosfera, że wydawało się niemożliwe, by ktoś jej gdziekolwiek nie wpuścił.
- Aviendho, zbyt długo zaniedbywałyśmy twoje szkolenie - zdecydowanie oznajmiła Nadere. - Idź i przebierz się w stosowne rzeczy.
- Ale ja tyle się uczę od Elayne, Nadere. Sploty, jakich nawet ty nie znasz. Myślę, że już potrafiłabym sprowadzić deszcz na Ziemię Trzech Sfer! A właśnie się dowiedziałyśmy, że potrafię...
- Czegokolwiek się nauczyłaś - ostro ucięła Nadere - wchodzi na to, że równie dużo zapomniałaś. Jak na przykład o tym, że wciąż jesteś uczennicą. Moc jest ostatnią z rzeczy, o których Mądre muszą mieć rozeznanie, w przeciwnym razie tylko te, które potrafią przenosić, mogłyby być Mądrymi. Teraz idź, przebierz się i dziękuj, że nie każę ci wrócić nago i poddać się chłoście. Ale Klan właśnie zwija namioty i jeśli przez ciebie wymarsz się opóźni, to chłosta cię nie minie.
Bez jednego słowa Aviendha puściła dłoń Elayne i wybiegła z komnaty, wpadając po drodze na Naris, która omal nie upuściła wielkiej, przykrytej serwetą tacy. Nieznaczny gest Essande wystarczył, by Sephanie pobiegła za nią. Oczy Naris rozszerzyły się na widok kobiet Aielów, Essande jednak tylko obsztorcowała ją za opóźnienia i skierowała z tacą do stołu. Młodsza kobieta pospiesznie wykonała polecenie, mamrocząc pod nosem przeprosiny.
Elayne też miała ochotę pobiec za Aviendhą, żeby wykorzystać do reszty tych parę chwil, jakie im jeszcze zostały, ale słowa Nadere osadziły ją w miejscu:
- Opuszczacie Caemlyn, Dorindho? Dokąd się udajecie? - Niezależnie jak bardzo Elayne ceniła Aielów, nie lubiła gdy wędrowali po okolicy. Sytuacja bez tego była wystarczająco niestabilna, nawet krótkie wyprawy na polowanie i handel często były nie w smak okolicznym mieszkańcom.
- Opuszczamy Andor, Elayne. Za kilka godzin znajdziemy się naprawdę daleko. Jeśli zaś chodzi o cel naszej wyprawy, to musisz zapytać Car'a'carna.
Nadere podeszła do stołu, aby przyjrzeć się, co też Naris przyniosła, a tamta natychmiast zaczęła się tak trząść, że talerze prawie leciały jej z rąk.
- Wygląda nieźle, ale nie poznaję niektórych ziół - skomentowała Mądra. - Twoja akuszerka pozwala ci jeść te rzeczy, Elayne?
- Akuszerkę wezwę, kiedy będzie czas, Nadere. Dorindha, nie sądzisz chyba, że Rand chciałby zataić przede mną cel waszej wyprawy. Co powiedział?
Dorindha lekko wzruszyła ramionami.
- Przysłał posłańca, jednego z tych czarnych kaftanów, z listem do Baela. Bael oczywiście pozwolił mi go przeczytać - z tonu jej głosu należało wnosić, że odwrotna możliwość w ogóle nie wchodziła w grę - ale Car'a'carn pisał, żeby nikomu nie mówić, dlatego i tobie nie powiem.
- Nie masz akuszerki? - z niedowierzaniem zapytała Nadere. - A kto ci reguluje dietę? Kto ci podaje odpowiednie zioła? Przestań tak na mnie patrzeć, kobieto. Melaine ma gorszy temperament niż ty kiedykolwiek będziesz miała, a jednak pokornie słucha wszystkich rad Monaelle odnoszących się do tych spraw.
- Każda chyba kobieta w pałacu sądzi, że ma prawo wtrącać się do tego, co jem - odpowiedziała gorzko Elayne. - Czasami wydaje mi się, że podobnie sądzi cała żeńska połowa Caemlyn. Dorindho, czy możesz w końcu...
- Moja pani, jedzenie stygnie - powiedziała grzecznie Essande, ale w jej słowach dźwięczały odległe, twarde tony, nigdy jednak nieprzekraczające granicy stosownej dla wiekowej emerytki.
Zgrzytając zębami, Elayne podeszła do krzesła i usiadła, Essande stanęła z tyłu. Powoli chyba traciła już grację ruchów. Można więc raczej rzec, że nie tyle podeszła, co sunęła majestatycznie. Essande zdjęła ręcznik z głowy Elayne, wydobyła szczotkę o trzonku z kości słoniowej i zajęła się czesaniem, podczas gdy Elayne jadła. Jadła, ponieważ gdyby wzgardziła posiłkiem, ktoś musiałby podgrzewać jej kolejne dania, ponieważ Essande i jej strażniczki kazałyby jej siedzieć przy stole, póki nie skończy. Niemniej, wyjąwszy niezłe suszone jabłka, reszta zdecydowanie nie była jej w smak. Chleb był chrupiący, ale pełen wołków zbożowych, a namoczona sucha fasola twarda i pozbawiona smaku; właściwie cały zapas fasoli należało uznać za zepsuty. Jabłka zostały podane w misce z ziołami - korzeń łopianu, kalina koralowa i śliwolistna, mlecz, liść pokrzywy - z odrobiną oliwy, na mięsne danie składał się kawałek cielęciny ugotowany w delikatnym bulionie. Wszystko praktycznie nieosolone, jak dalece zdołała się zorientować. Gotowa byłaby zabić za słony, krwisty, ociekający tłuszczem befsztyk! Na talerzu Aviendhy pyszniła się krojona wołowina, choć wyglądała na dość twardą. Ona mogła nawet poprosić o wino, Elayne do picia pozostawała woda lub kozie mleko. A herbaty chciało jej się równie rozpaczliwie co tłustego mięsa, ale nawet najsłabsza herbata sprawiała, że natychmiast biegła do łazienki, a z tymi sprawami już miała dość kłopotów. Jadła więc metodycznie, mechanicznie, próbując myśleć o wszystkim innym, tylko nie o smaku w ustach. No, może te jabłka...
Próbowała wyciągnąć od kobiet Aielów jakieś wieści o Randzie, ale najwyraźniej wiedziały mniej niż ona. Przynajmniej tylko do takiej wiedzy się przyznawały. Kiedy chciały, potrafiły nie puścić pary z ust. Ona wiedziała, że przebywał gdzieś na południowym wschodzie. Gdzieś w Łzie, jak przypuszczała, choć równie dobrze mogło chodzić o równinę Maredo lub Grzbiet Świata. Poza tym wiedziała, że żył, i kropka. Próbowała podtrzymywać rozmowę na temat Randa w nadziei, że wymknie im się jakieś słowo, równie dobrze jednak mogłaby czesać cegły palcami. Dorindhę i Nadere interesowała całkowicie inna sprawa, mianowicie przekonanie jej, iż powinna natychmiast wziąć sobie akuszerkę. Wciąż straszyły, jak może zaszkodzić sobie oraz dzieciom, i nawet wizja Min nie potrafiła ich przekonać.
- Dobrze, dobrze - powiedziała na koniec, z trzaskiem odkładając nóż i widelec. - Jutro sobie jakiejś poszukam. - A jeżeli nawet nie znajdzie, to one się o tym nie dowiedzą.
- Mam kuzynkę, która jest akuszerką, moja pani -powiedziała Essande. - Melfane stoi za ladą w sklepie z ziołami i maściami na ulicy Świec w Nowym Mieście, moim zdaniem jest naprawdę kompetentna. - Przyklepała na miejsce kilka niesfornych loków i z zadowolonym uśmiechem odsunęła się na krok. - Tak bardzo przypominasz mi swoją matkę, moja pani.
Elayne westchnęła. Wychodziło na to, że będzie miała akuszerkę, czy tego chce, czy nie. Ktoś inny się będzie za nią martwił niedobrym jedzeniem. Cóż, może akuszerka coś poradzi na nocne bóle pleców i powiększone łono. Dzięki Światłości, oszczędzono jej wymiotów. Potrafiące przenosić kobiety nie cierpiały w ciąży na tę dolegliwość.
Kiedy Aviendha wróciła, była już w stroju Aielów, na ramionach miała mokry wciąż szal, ciemną szarfą zawiązała włosy, na plecach niosła tobołek. A choć Dorindha i Nadere miały niezliczone bransolety i naszyjniki, Aviendha miała tylko pojedynczy srebrny naszyjnik z misternie kutych kręgów układających się w skomplikowany wzór oraz pojedynczą bransoletę z kości słoniowej. Rzeźbioną w gęsty ornament róż i cierni. Podała Elayne tępy sztylet.
- Dla bezpieczeństwa musisz go nosić. Będę cię odwiedzała tak często, jak to będzie możliwe.
- Może znajdziesz chwilę czasu na okazjonalną wizytę - surowo napomniała ją Nadere - ale masz zaległości i musisz ciężko pracować, żeby je nadrobić. Dziwne - zadumała się, kręcąc głową - żeby tak prosto można było sobie składać wizyty na takie odległości. Pokonać ligi, setki lig, jednym krokiem. Dziwnych rzeczy nauczyłyśmy się na mokradłach.
- Chodź, Aviendho, już czas - powiedziała Dorindha.
- Czekajcie - powiedziała Elayne. - Proszę, zaczekajcie jeszcze chwilę. - Ściskając w dłoni nóż, pobiegła do ubieralni. Sephanie stała tam, wciąż jeszcze z suknią Aviendhy w rękach, ukłoniła się, ale Elayne zignorowała ją i otworzyła rzeźbione wieko szkatułki z klejnotami. Wewnątrz w odpowiednich przegródkach znajdowały się naszyjniki, bransoletki i broszki, na nich spoczywała wielka, chyba bursztynowa, brosza w kształcie żółwia oraz druga, w kształcie siedzącej kobiety otulonej własnymi włosami, najwyraźniej wyrzeźbiona z pociemniałej z powodu upływu czasu kości słoniowej. Obie były angrealami. Umieściła w skrzyni sztylet o rogowej rękojeści, chwyciła żółwika, a potem, tknięta nagłym bodźcem, wzięła też pierścień snów z poskręcanego kamienia, w czerwieniach, błękitach i brązach. Od kiedy zaszła w ciążę nie przydawał się na nic; na wypadek gdyby nawet udało jej się upleść Ducha, wciąż pozostawał srebrny pierścień w kształcie spiralnych warkoczy, zabrany Ispan.
Pobiegła z powrotem do salonu, a tam zastała Dorindhę i Nadere w trakcie kłótni, a przynajmniej ożywionej dyskusji, natomiast Essande udawała, że sprawdza czystość mebli, przesuwając palcami pod skrajem blatu. Wnioskując jednak z nachylonej głowy, słuchała uważnie. Naris, która zdążyła posprzątać ze stołu, chciwie przyglądała się kobietom Aielów.
- Powiedziałam jej, że jeśli przez nią wymarsz się opóźni, to posmakuje rózgi - mówiła dość zapalczywie Nadere.
- Wiem, że to nie w porządku, ponieważ to nie jej wina, ale powiedziałam, co powiedziałam.
- Zrobisz, jak będziesz uważała za stosowne - spokojnie odparowała Dorindha, ale napięcie wokół oczu sugerowało, że rozmowa trwa już od jakiegoś czasu. - Być może zresztą nic się nie opóźni. A może Aviendha z radością zapłaci cenę, byle tylko móc się pożegnać z siostrą.
Elayne nawet przez myśl nie przeszło, by wstawić się za Aviendhą. Na nic by się to nie zdało. A ona sama roztaczała wokół siebie godną Aes Sedai atmosferę opanowania, jakby fakt, że zbiją ją za cudze przewiny, nie miał najmniejszego znaczenia.
- To dla ciebie - powiedziała Elayne, wciskając pierścień i broszę w dłoń siostry. - Obawiam się wszak, że nie możesz tego traktować jak podarunku. Biała Wieża będzie je chciała odzyskać. Ale korzystaj, póki możesz.
Aviendha przyjrzała się przedmiotom i westchnęła.
- Nawet jako pożyczka to są wspaniałe prezenty. Zawstydzasz mnie, siostro. Obawiam się, że nie mam ci się czym zrewanżować.
- Za wszystko wystarczy mi twoja przyjaźń. Dałaś mi siostrę. - Elayne poczuła łzę spływającą po policzku. Zmusiła się do śmiechu, ale był to słaby, udawany śmiech. - Jak możesz mówić, że nie masz mi co dać? Dałaś mi wszystko.
W oczach Aviendhy też błyszczały łzy. Mimo iż wszystkie patrzyły, przytuliła Elayne i uściskała mocno.
- Będę za tobą tęsknić, siostro - wyszeptała. - W moim sercu zagości nocny chłód.
- W moim też, siostro - szepnęła Elayne i zrewanżowała się równie mocnym uściskiem. - Też będę za tobą tęskniła. A czasami będziesz mnie odwiedzać. To nie potrwa wiecznie.
- Nie, nie potrwa wiecznie. Ale będzie mi ciebie brakowało.
Pewnie by sobie jeszcze popłakały, gdyby Dorindha nie położyła im dłoni na ramionach.
- Już czas. Musimy iść, jeśli chcesz mieć cień szansy na uniknięcie rózgi.
Aviendha wyprostowała się z westchnieniem, ocierając oczy.
- Obyś zawsze znalazła wodę i cień, siostro.
- Obyś zawsze znalazła wodę i cień, siostro. - W tej formule aielowego pożegnania kryło się coś ostatecznego, szybko więc dodała: - Póki znów nie ujrzę twego oblicza.
I w jednej chwili już ich nie było. W jednej chwili poczuła się bardzo samotna. Obecność Aviendhy była jak opoka; siostra, z którą można porozmawiać, pośmiać się, dzielić nadzieje oraz lęki, i tę pociechę właśnie jej odebrano.
Essande wyślizgnęła się z pokoju, kiedy żegnały się z Aviendhą, a teraz wróciła z diademem dziedziczki tronu, prostą, złotą obręczą z pojedynczą złotą różą nad czołem. Elayne włożyła ją.
- Żeby najemnicy nie zapomnieli, z kim mają do czynienia, moja pani.
Elayne nie zdawała sobie dotąd sprawy, że przygarbiła ramiona. Teraz się wyprostowała. Jej siostra odeszła, ale ona miała miasto, którego trzeba było bronić, i tron do zdobycia. Obowiązek będzie teraz jej opoką.
ROZDZIAŁ 16
NOWY PATRIOTA
Błękitna Komnata Audiencji nazwę swą zawdzięczała sklepionemu sufitowi z wizerunkiem nieba i białych chmur oraz niebieskim płytkom posadzki, poza tym była najmniejszym pokojem oficjalnych spotkań w całym pałacu, niecałe dziesięć kroków na niecałe dziesięć. Wykończona łukami amfilada okien wychodziła na dziedziniec, a w ramach okiennych wciąż tkwiły kasetki szyb, chroniące przed wczesnowiosennym chłodem i, mimo padającego deszczu, wpuszczały całkiem sporo światła - ale choć w pomieszczeniu znajdowały się dwa wielkie kominki z marmurowymi gzymsami i gipsowa sztukateria z motywami lwów, po obu zaś stronach drzwi wisiały arrasy z Białym Lwem - delegacja kupców Caemlyn byłaby obrażona przyjęciem w Błękitnej Komnacie, bankierzy wpadliby we wściekłość. Zapewne z tej właśnie przyczyny pani Harfor ulokowała tu najemników, choć mało prawdopodobne było, aby impertynencja do nich dotarła. Pierwsza Pokojówka też była obecna, „nadzorując" parę młodych służących w liberiach, które dbały o to, by kielichy były pełne, dolewając wino z wysokich, srebrnych dzbanów trzymanych na tacy na symbolicznie tylko rzeźbionym kredensie. Do piersi przyciskała skórzaną teczkę z tłoczeniami, w której gromadziła swoje raporty, jakby przekonana, że najemnicy szybko sobie pójdą. W kącie przyczaił się Halwin Norry, z wianuszkiem białych włosów za uszami, które Elayne zawsze przywodziły na myśl pióra, i też przyciskał do wąskiej piersi skórzaną teczkę. Ich sprawozdania stanowiły część codziennej rutyny, ostatnimi czasy rzadko rozweselającej. Można by rzec, że wręcz przeciwnie.
Ostrzeżeni wejściem gwardzistek wszyscy oczekiwali jej na stojąco. Na czele dwóch pozostałych gwardzistek Elayne wkroczyła do pomieszczenia. Deni Colford, która teraz zastąpiła Devore w roli dowódcy straży przybocznej, zignorowała jej rozkaz postawienia wart przed drzwiami. Zignorowała bez słowa wytłumaczenia! Nie potrafiła nie zgrzytać zębami, choć z drugiej strony podejrzewała, że gwardzistki stanowią znakomite uzupełnienie widowiska ostentacyjnie zamanifestowanej arogancji.
Careane i Sareitha w strojach ceremonialnych, to znaczy z szalami na ramionach, z szacunkiem skłoniły nieznacznie głowy, natomiast Mellar zamaszyście wykonał ceremonialny ukłon piórami swego kapelusza, drugą dłoń przyciskając do koronkowej szarfy przecinającej wypolerowany napierśnik. Sześć mosiężnych węzłów przymocowanych do napierśnika - po trzy na każdym ramieniu - wciąż ją niepomiernie denerwowało, ale jak dotąd nie poruszyła z nim tej kwestii. Na ostrej i wydłużonej twarzy zastygł mu zdecydowanie zbyt ciepły uśmiech - mimo iż odnosiła się do niego lodowato, to, ponieważ nie zaprzeczyła plotce głoszącej, że dzieci, które nosi, są jego, prawdopodobnie sądził, iż wciąż ma u niej jakieś szanse. Powody, dla których jeszcze nie zdementowała tej ohydnej historii, zdążyły już się zmienić, nie sądziła, że musi w ten sposób chronić swe dzieci, dzieci Randa, niemniej mówi się trudno. Wystarczy dać tamtemu czas, a sam uplecie pętlę na swą szyję. A jeśli tak się nie stanie, to ona zrobi to za niego.
Najemnicy, wszystko wiarusy dobrze już w swoich latach, zareagowali na jej wejście ułamek sekundy później niż Mellar i, rzecz jasna, ich ukłony nie były takie ceremonialne. Evard Cordwyn, wysoki Andoranin o kwadratowej szczęce, miał w lewym uchu wielki rubin, a Aldred Gomaisen, niski i szczupły, z wygolonym czołem, przód kaftana nosił pokryty co najmniej w połowie pionowymi pasami czerwieni, zieleni i błękitu; było ich znacznie więcej, niż stanowiła jego tytulatura w rodzimym Cairhien. Wreszcie posiwiały Hafeen Bakuvun z grubymi, złotymi kółkami w uszach i pierścieniami z klejnotami na każdym palcu. Domani był ogromny, ale ze sposobu, w jaki się poruszał, wynikało wyraźnie, że pod tłuszczem kryje się warstwa twardych mięśni.
- Nie masz żadnych obowiązków, kapitanie Mellar? - zapytała zimno Elayne, zajmując jeden z nielicznych w komnacie fotelików. Było ich tylko pięć, prosto rzeźbionych w motywy liści i pnączy, pozbawionych bodaj śladu złoceń. Ustawiono je rzędem, tyłem do okien tak, by wpadające światło otaczało aureolą sylwetki tych, którzy na nich zasiadali. Podczas słonecznych dni blask kazał mrużyć oczy dopuszczonym przed oblicze królowej. Niestety, dzisiaj słońca nie było. Dwie gwardzistki stanęły po obu jej stronach z dłońmi wspartymi na rękojeściach mieczy i mierzyły najemników zapalczywymi spojrzeniami, pod którymi Bakuvun otwarcie się szczerzył, a Gomaisen pocierał policzek, skrywając drobny uśmieszek ironii. Gwardzistki nie wyglądały na urażone, dobrze wiedziały, jaki jest cel tych paradnych uniformów. Elayne ze swej strony pewna była, że gdyby poszło na ostrza, wszystkie uśmieszki natychmiast by znikły.
- Moim pierwszym i najważniejszym obowiązkiem jest cię chronić, moja pani. - Mellar poluzował miecz w pochwie, a potem zmierzył najemników takim wzrokiem, jakby oczekiwał, że zaraz zaatakują, ją albo jego. Gomaisen tłumił gorzkie rozbawienie, ale Bakuvun śmiał się w głos. Wszyscy trzej mieli puste pochwy, dwaj pierwsi przy pasach, Gomaisen dwie przytroczone na plecach; żadnemu z najemników nie pozwalano wnosić do pałacu nic więcej prócz sztyletu.
- Przecież wiem, że masz inne obowiązki - powiedziała bezbarwnym tonem - ponieważ sama ci je przydzieliłam, kapitanie. Masz szkolić ludzi, którzy ściągają do nas z okolicy. Nie spędzasz z nimi tyle czasu, ile oczekuję. Musisz wyszkolić kompanię żołnierzy, kapitanie. - Kompania składała się ze starców oraz chłopców, a została mu przydzielona głównie po to, by go czymś zająć. W ten sposób z jej strażą przyboczną nie przebywał wiele, a jego dowództwo nabrało coraz bardziej tytularnego charakteru. I dobrze. Zbyt lubił podszczypywać kobiece pośladki. - Proponuję, byś się nimi zajął. Natychmiast.
Przez wąskie oblicze Mellara przemknął cień gniewu - w istocie cały się zatrząsł! - ale natychmiast się opanował. Wszystko potoczyło się tak błyskawicznie, że mogła sobie to tylko wyobrazić. Ale wiedziała, że jest inaczej.
- Jak rozkażesz, moja pani - powiedział gładko. Jego uśmiech też był przymilny i śliski. - Całym moim honorem jest służba tobie. - Wykonał kolejny ceremonialny ukłon i ruszył ku drzwiom, właściwie nie szedł, a paradował. Niewiele mogło na dłuższą metę osłabić pychę Mellara.
Bakuvun roześmiał się znowu, aż musiał odrzucić w tył głowę.
- Ten człowiek nosi teraz tyle koronki, że, słowo, oczekiwałem, iż poprosi nas do tańca, ale nie, sam tańczy. - Cairhienianin roześmiał się znowu, gardłowym, paskudnym śmiechem.
Plecy Mellara zesztywniały, zgubił krok, potem dał niezgrabnie następny i w efekcie zderzył się w drzwiach z Birgitte. Nie przeprosił, tylko wymknął się szybko z komnaty, a Birgitte spojrzała w ślad za nim spod zmarszczonych brwi - w więzi zadrżał gniew, szybko stłumiony i niecierpliwość, która pozostała - nim zamknęła drzwi, podeszła do fotelika Elayne i stanęła za nim, kładąc jedną dłoń na oparciu. Gruby warkocz był zapleciony równie misternie co zazwyczaj, choć przecież musiała go rozplatać dla wysuszenia, a mundur Kapitana-Generała leżał na niej jak ulał. Na obcasach Birgitte była wyższa od Gomaisena i kiedy chciała, potrafiła roztaczać wokół siebie władczą atmosferę. Najemnicy ukłonili się lekko, z szacunkiem, lecz bez służalczości. Jakiekolwiek mogli mieć do niej z początku zastrzeżenia, zapewne większości się pozbyli po tym, jak dane im było widzieć ją z łukiem i w boju.
- Z twych słów można by wnosić, że znasz kapitana Mellara, kapitanie Bakuvun - Elayne nadała temu zdaniu z lekka pytający akcent, ale poza tym postarała się, by słowa brzmiały niezobowiązująco. Birgitte dbała, by w więzi była pewność siebie, wtórująca wyrazowi twarzy Elayne, ale wciąż przebijały spod niej czujność i zmartwienie. I wszechobecne zmęczenie. Elayne zacisnęła szczęki, żeby stłumić ziewnięcie. Birgitte naprawdę potrzebowała wypoczynku.
- Spotkałem go raz czy dwa razy w życiu, moja pani - ostrożnie odrzekł Domani. - W każdym razie nie więcej niż trzy, rzekłbym. Tak, zdecydowanie nie więcej niż trzy. - Przechylił głowę, patrząc na nią prawie spod oka. - Wiesz, że w przeszłości parał się moim fachem?
- Nie próbował tego ukrywać, kapitanie - odpowiedziała takim tonem, jakby temat zdążył już ją zmęczyć. Gdyby zdradził coś interesującego, można by później wypytać go na osobności, w obecnej sytuacji rzecz nie była warta świeczki: Mellar mógł się dowiedzieć. A wtedy pewnie by zbiegł, nim by się czegokolwiek o nim dowiedziała.
- Czy naprawdę Aes Sedai muszą być obecne przy naszej rozmowie, moja pani? - zapytał Bakuvun. - Tamte Aes Sedai - dodał, patrząc na jej pierścień z Wielkim Wężem. Uniósł srebrny pucharek, a jedna ze służących podskoczyła, aby go napełnić. Obie były ładne, może nie aż tak bardzo, ale ostatecznie Reene nie miała już z czego wybierać: większość to były dziewczynki lub staruszki nie tak żwawe jak niegdyś. - Przez cały czas, jaki tu spędziliśmy razem, nie robiły nic innego, jak tylko próbowały wpoić nam lęk wobec potęgi i zasięgu władzy Białej Wieży. Szanuję Aes Sedai, tak jak wszyscy mężczyźni... Prawda, szanuję... Niemniej, jeżeli mi wolno powiedzieć, męczące jest, gdy wciąż starają się zastraszyć człowieka wzrokiem. Przysięgam, że tak jest, moja pani.
- Mądry mężczyzna zawsze lęka się majestatu Wieży - powiedziała spokojnie Sareitha, poprawiając na ramionach szal z brązowymi frędzlami, być może po to, żeby zwrócić nań uwagę. Na jej smagłej, kwadratowej twarzy nie pojawił się jeszcze charakterystyczny wyraz uniemożliwiający stwierdzenie liczby przeżytych lat, wszelako wyraźnie za nim tęskniła.
- Tylko głupcy ignorują grozę i majestat Wieży - Careane powtórzyła za Sareitha. Zielona siostra była kobietą dość przysadzistą i szeroką w ramionach jak większość mężczyzn, toteż z pewnością słowa te nie były pustym gestem. Dla wszystkich, którzy wiedzieli, rysy jej twarzy równie nieomylnie zdradzały tożsamość, co pierścień na palcu wskazującym prawej dłoni.
- Z tego, co mi wiadomo - ponuro skomentował Gomaisen - to Tar Valon jest właśnie oblegane. Powiadają też, że w Białej Wieży nastąpił rozłam i teraz mamy dwie Amyrlin. Słyszałem nawet, że w Wieży panują teraz Czarne Ajah. - Odważny człowiek - rzucić w twarz Aes Sedai takie plotki, niemniej towarzyszyło im lekkie skrzywienie. Skrzywił się, ale nie zamilkł. - Jakiego więc majestatu każecie nam się lękać?
- Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co powiadają, kapitanie Gomaisen - głos Sareithy pozostał niewzruszony, jakby stwierdzała tylko powszechnie znany fakt. - Prawda ma więcej odcieni, niż sobie wyobrażasz, a odległość często nadaje jej kształt zupełnie odmienny od faktów. Wszelako powinieneś wiedzieć, że niebezpiecznie jest powtarzać plotki o Sprzymierzeńcach Ciemności wśród sióstr.
- Najlepiej nie ustawać w wierze - dodała Careane, równie spokojnie - że Biała Wieża jest Białą Wieżą i pozostanie nią na zawsze. A ty stoisz przed trzema Aes Sedai. Powinieneś rozważniej dobierać słowa, kapitanie.
Gomaisen wierzchem dłoni otarł usta, a w jego ciemnych oczach lśnił sprzeciw. Sprzeciw poszczutego zwierzęcia.
- Powtarzam tylko, co mówi się na ulicach - mruknął.
- Czy spotkaliśmy się tutaj, żeby dyskutować o Białej Wieży? - zapytał Cordwyn, marszcząc czoło. Zanim podjął temat, opróżnił pucharek, jakby samo wspomnienie ośrodka władzy Aes Sedai napawało go niepokojem. Ile już zdążył wypić? Lekko chwiał się na nogach i niewyraźnie wypowiadał słowa. - Wieża znajduje się setki lig stąd, a co się w niej dzieje, to nie nasza sprawa.
- Prawda, przyjacielu - powiedział Bakuvun. - Prawda. Nasza sprawa to miecze... miecze i krew. Co prowadzi nas do niemiłej kwestii - wykonał zamaszysty gest grubymi upierścienionymi palcami - złota. Każdego dnia tracimy ludzi, dzień za dniem, bez końca, a w mieście trudno znaleźć uzupełnienia.
- Ja przynajmniej żadnych nie znalazłem - mruknął Cordwyn, mierząc wzrokiem pokojówkę napełniającą jego pucharek. Zarumieniła się pod jego spojrzeniem, szybko uniosła dziobek dzbana, przez co uroniła na posadzkę nieco ciemnej cieczy; pani Harfor zmarszczyła brwi. - Wszyscy zdolni do noszenia broni zaciągają się do gwardii królowej. - Była to prawda, zaciągi z każdym dniem rosły. Gwardia królowej stawała się powoli znaczną siłą. Przynajmniej kiedyś się nią stanie. Na nieszczęście miną miesiące, nim większość tych mężczyzn będzie w stanie utrzymać miecz, nie kalecząc się przy tym w stopę, nie wspominając już o posługiwaniu się nim w bitwie.
- Jako rzeczesz, przyjacielu - mruknął Bakuvun. - Jako rzeczesz. - Obdarzył Elayne szerokim uśmiechem. Może chciał w ten sposób wydać się jej życzliwy, ale jej skojarzył się z kimś, kto próbuje sprzedać prosiaka w worku. - Nawet kiedy już obronimy miasto, moja pani, znalezienie nowych ludzi nie będzie łatwe. Odpowiedni ludzie nie rodzą się na pniu, o nie. Mniej ludzi oznacza mniej pieniędzy przy następnym zleceniu. Taki już jest świat. Uważamy, że należy nam się sprawiedliwa rekompensata.
Elayne poczuła nagły napływ gniewu. Doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak trzymać ich za wszelką cenę, tak sobie pomyśleli! Co gorsza, mieli rację. Ci ludzie dowodzili ponad tysiącem żołnierzy. Nawet licząc tych, których przyprowadził Guybon, rezygnacja z ich usług oznaczałaby niepowetowaną stratę. Zwłaszcza gdyby inni najemnicy zaczęli podejrzewać, że służą straconej sprawie. Najemnicy nienawidzili straconych spraw. Uciekliby od niej jak szczury z płonącego gmachu. Gniew wciąż w niej wzbierał, ale zdecydowała się nałożyć mu wędzidło. Ledwie się udało. W głosie zabrzmiał jednak ton przygany.
- Sądziliście, że obędzie się bez ofiar? Myśleliście, że wystarczy dosiąść konia i zabrać złoto bez potrzeby obnażania mieczy?
- Podpisaliście umowę na dniówkę w złocie - wtrąciła Birgitte. Nie powiedziała, ile wyniosła stawka, ponieważ każda kompania negocjowała oddzielnie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowały, była wzajemna zazdrość najemników o honorarium. Już i tak wychodziło na to, że połowę karczemnych bójek, jakie musiała pacyfikować gwardia, wszczynali najemnicy z różnych oddziałów. - Suma była ustalona z góry. A mówiąc brutalnie, im więcej tracicie ludzi, tym większe zyski na głowę.
- Ach, Kapitanie-Generale - oznajmił pojednawczo krępy najemnik - zapominasz o odszkodowaniach, które zostaną wypłacone wdowom i sierotom. - Gomaisen omal się nie zakrztusił, a Cordwyn z niedowierzaniem popatrzył na Bakuvuna, a potem skrył wzrok w pucharku z winem.
Elayne poczuła, jak nią trzęsie, dłonie zacisnęła na poręczach fotela. Nie pozwoli sobie na wybuch. Nie!
- Zamierzam trzymać się zawartych umów - oznajmiła chłodno. Cóż, przynajmniej nie krzyczała. - Zostanie wam wypłacony przewidziany żołd, włączywszy w to zwyczajową premię za zwycięstwo, kiedy zdobędę tron, ale ani grosza więcej. Jeżeli spróbujecie się wycofać, to założę, że zmieniacie sztandar i udajecie się na służbę do Arymilli, a w takim razie każę was aresztować, a potem wygnać za bramy bez broni i wierzchowców. - Pokojówka napełniająca pucharek Cordwyna znienacka pisnęła, a potem odskoczyła, rozcierając biodro. Gniew dotychczas tłumiony przez Elayne, eksplodował z całą mocą. - A jeżeli którykolwiek z was kiedykolwiek odważy się dotknąć mej pokojówki, to zostaniecie wygnani bez broni, koni i butów! Zrozumiano?
- Zrozumiano, moja pani - w głosie Bakuvuna pobrzmiewały zimne tony, a szerokie usta były zaciśnięte. - Zaiste, jaśniej nie można było powiedzieć. Skoro więc nasza... dyskusja... zdaje się dobiegła końca, czy wolno nam będzie odejść?
- Proponuję, byście się poważnie zastanowili - wtrąciła się Sareitha. - Czy Biała Wieża woli widzieć Aes Sedai na Tronie Lwa, czy niemądrą Arymillę Marne?
- Policzcie Aes Sedai przebywające w tym pałacu - dodała Careane. - Policzcie Aes Sedai w Caemlyn. A w obozie Arymilli nie ma ani jednej. Policzcie i zdecydujcie, po czyjej stronie jest przychylność Białej Wieży.
- Policzcie - uzupełniła Sareitha - i pamiętajcie, że niełaska Białej Wieży może okazać się śmiertelnie groźna.
Właściwie nie sposób było uwierzyć, że jedna z nich musi być Czarną Ajah, niemniej inne możliwości nie wchodziły w grę. Oczywiście, pominąwszy fakt, że mogła to być Merilille. Elayne zdecydowanie odpychała od siebie taki scenariusz rozwoju spraw. Lubiła Merilille. Z drugiej strony, Careane i Sareithę też lubiła. Nie w takim stopniu jak Merilille, ale jednak. Niezależnie jak na sprawę patrzeć, lubiła Sprzymierzeńca Ciemności, kobietę, na której ciążył wyrok śmierci.
Kiedy najemnicy pospiesznie się ukłonili i wyszli, a pani Harfor odesłała pokojówki z niedopitym winem, Elayne odchyliła się w foteliku i westchnęła głęboko.
- Bardzo źle mi poszło, nieprawdaż?
- Najemnicy potrzebują silnej ręki - odparła Birgitte, ale w więzi można było odczytać powątpiewanie. Powątpiewanie i troskę.
- Jeżeli mogę coś powiedzieć, moja pani - wtrącił Norry suchym głosem - nie wyobrażam sobie, co innego mogłabyś zrobić. Dobrotliwość skłoniłaby ich tylko do wysuwania następnych żądań. - Dotąd stał z boku tak cicho, że Elayne zapomniała o jego istnieniu. Z wciąż mrugającymi oczyma przypominał brodzącego ptaka, który zastanawia się, gdzie zniknęła cała woda. Pani Harfor była nieskazitelnie schludna, natomiast jego kaftan cały był poplamiony atramentem, podobnie palce. Z wyraźnym niesmakiem przyjrzała się skórzanej teczce w jego dłoniach.
- Sareitha, Careane, mogłybyście zostawić nas samych? - zaproponowała uprzejmie. Zawahały się na moment, ale nie mogły postąpić inaczej, jak tylko skłonić głowy i majestatycznie niczym łabędzie opuścić komnatę. - Wy dwie również - dodała przez ramię do gwardzistek. Nawet nie mrugnęły!
- Precz! - warknęła Birgitte, podrywając głowę, aż warkocz się zakołysał. - Już! - Och, teraz nie były takie nieporuszone, zaiste podskoczyły! Prawie biegiem ruszyły ku drzwiom!
Kiedy zamknęły się za nimi podwoje, Elayne popatrzyła tylko groźnie za nimi.
- Żebym sczezła, nie chcę słyszeć żadnych złych wieści, nie dziś. Nie chcę słyszeć nic o tym, ile jedzenia sprowadzanego z Illian i Łzy dociera zepsute na miejsce. Nie chcę słuchać o podpaleniach, mące czarnej od wołków zbożowych, ściekach rodzących szczury szybciej niż da się je tępić, albo rojach much tak gęstych, że można by pomyśleć, iż Caemlyn to wielka stajnia. Chcę dla odmiany usłyszeć jakieś dobre wieści. - Faktycznie, żeby sczezła, zachowywała się prawie histerycznie! Po prawdzie, to czuła ogarniającą ją powoli histerię. Jaki wstyd! Próbowała zdobyć tron, a zachowywała się jak dziecko w żłobku!
Pan Norry i pani Harfor wymienili spojrzenia, co tylko dodatkowo pogorszyło sprawę. On z westchnieniem żalu pogłaskał swoją teczkę. Naprawdę uwielbiał cytować te swoje cyferki, nawet gdy wyłaniał się z nich wyłącznie ponury obraz. Przynajmniej już się nie dąsali, gdy odbierała ich raporty w towarzystwie drugiego. Cóż, przynajmniej nie bardzo. Ponieważ byli zazdrośni o zakres własnych kompetencji, więc każde czujnie obserwowało poczynania drugiego i natychmiast wskazywało na wszelkie, nawet wyobrażone wykroczenia drugiej strony. Mimo to zawiadywali miastem oraz pałacem nadzwyczaj skutecznie, przy minimum sporów.
- Nikt nas nie usłyszy, moja pani? - zapytała Reene.
Elayne wzięła głęboki oddech i zabrała się za wykonywanie ćwiczeń nowicjuszek, które jakoś nie przyniosły uspokajających efektów, potem spróbowała objąć źródło. Ku jej zaskoczeniu saidar nadpłynął gładko, przepełnił ją słodyczą życia i radości. I podziałał na uspokojenie nastrojów. Zawsze tak było. Gniew, smutek, ciąża mogły uniemożliwić objęcie źródła, ale kiedy już się udało, emocje przestawały szaleć. Zręcznie splotła właściwe porcje Ognia i Powietrza, dodając odrobinę Wody, ale kiedy skończyła, nie wypuściła źródła. Poczucie wypełniającej ją Mocy było cudowne, lecz jeszcze wspanialsza była świadomość, że teraz już nie musi się obawiać, iż z byle powodu zacznie płakać czy krzyczeć. Niemniej nie była na tyle głupia, żeby zaczerpnąć zbyt wiele.
- Nikt nas nie słyszy - odrzekła. Poczuła, jak z zewnątrz saidar dotknął osłony i zniknął. Ktoś próbował podsłuchiwać, zdarzyło się to nie po raz pierwszy. Skoro w pałacu było tyle potrafiących przenosić kobiet, trudno się dziwić, że od czasu do czasu któraś próbowała podsłuchiwać, z pewnością jednak wolałaby wiedzieć, jak wyśledzić tę którąś. Tymczasem jednak nie sposób było zajmować się czymkolwiek poważnym, nie postawiwszy najpierw osłon.
- Wobec tego mogę ci przekazać nieco dobrych wiadomości - powiedziała pani Harfor, obracając teczkę w dłoniach, ale nie otwierając jej. - Od Jona Skellita. - Fryzjer okazał się pilnym dostarczycielem informacji, zadanie zleciła mu już dawno temu sama Reene, a on rewanżował się znoszeniem wszelkich wieści, jakie udało mu się zebrać w obozie pod miastem. Był częścią świty Naean Arawn, a ta poważnie wspierała dążenia Arymilli, można było więc wnosić, że raporty Skellita skorzystają na łączących ją z Arymillą dobrych stosunkach. Niestety, jak dotąd przypuszczenie to się nie sprawdziło. - Donosi, że Arymilla i popierające ją Głowy Domów zamierzają razem wjechać na czele pierwszego oddziału do Caemlyn. Wychodzi na to, że ona nie przestaje się tym chwalić.
Elayne westchnęła. Arymilla i pozostali przemieszczali się razem z obozu do obozu, a jak dotąd nie udało się znaleźć wzorca tych zmian miejsca. Od jakiegoś czasu wiele wysiłku wkładano w przewidywania, dokąd udadzą się w następnej kolejności. W ten sposób można by prosto rozstrzygnąć losy bitwy jednym decydującym uderzeniem - wysłać przez bramę silny oddział i jednym uderzeniem pozbawić siły wroga całego dowództwa. W każdym razie na tyle prosto, na ile proste takie rzeczy bywały. W najlepszych nawet okolicznościach ludzie zginą, niektóre z Głów Domów mogą uciec, gdyby jednak udało się schwytać samą Arymillę, losy sukcesji byłyby przesądzone. Elenia i Naean publicznie zrzekły się własnych roszczeń do tronu, co było faktem nieodwracalnym. Gdyby to im właśnie udało się uciec, mogłyby wciąż wspierać starania Arymilli - związki z nią były dość ścisłe - ale po jej uwięzieniu Elayne potrzebowałaby tylko poparcia co najwyżej czterech wielkich Domów. Jakby to było łatwe. Jak dotąd wszelkie starania w tym kierunku na nic się nie zdały. Może dzisiejszy dzień przyniesie tu jakieś rozstrzygnięcia. Niemniej to, co usłyszała, na nic przydać się nie mogło. Arymilla i tamci wjadą do Caemlyn dopiero wówczas, gdy miasto padnie. Co gorsza, jeżeli Arymilla chwaliła się tym, to musi wierzyć, że nastąpi to niedługo. Ta kobieta pod pewnymi względami była skończoną idiotką, niemniej pomyłką byłoby całkowite jej niedocenianie. Przecież jej roszczeń nie potraktowano by poważnie, gdyby wszyscy mieli ją za głupią.
- To mają być dobre wieści? - zapytała Birgitte. Ona też od razu dostrzegła wszelkie możliwe implikacje. - Przydałaby się wskazówka odnośnie do tego, kiedy to nastąpi.
Reene rozłożyła ręce.
- Arymilla dała kiedyś osobiście Skellitowi złotą koronę, moja pani. On przekazał mi ją na dowód, że się nawrócił. - Zacisnęła przelotnie usta. Skellit wprawdzie uratował głowę od szubienicy, ale zaufania nie odzyska nigdy. - Wówczas był ten jedyny raz, kiedy znalazł się w odległości dziesięciu kroków od niej. Musi poprzestawać na tym, co uda mu się wyłowić z cudzych plotek... - zawahała się. - On się bardzo boi, moja pani. Ludzie w obozach są pewni, że w ciągu kilku dni zdobędą miasto.
- Obawia się na tyle, by po raz trzeci zmienić przedmiot swej lojalności? - zapytała cicho Elayne. W tamtej drugiej kwestii nic już nie zostało do powiedzenia.
- Nie, moja pani. Jeżeli Arymilla lub Naean dowiedzą się, co zrobił, to straci życie i doskonale o tym wie. Ale boi się, że kiedy miasto upadnie, dowiedzą się. Obawiam się, że wkrótce może od nas odstąpić.
Elayne ponuro pokiwała głową. Najemnicy nie byli jedynymi szczurami uciekającymi z płonącego gmachu.
- Może ty masz jakieś dobre wieści, panie Norry?
Pierwszy Urzędnik stał dotąd cicho, głaszcząc wytłaczaną skórę swej teczki i udając, że nie słucha wypowiedzi Reene.
- Sądzę, że uda mi się przebić panią Harfor, moja pani.
- Niewykluczone, że w jego uśmiechu dałoby się wyłapać ślad triumfu. Ostatnimi czasy rzadko miewał lepsze wieści od niej. - Znalazłem człowieka, który z powodzeniem może śledzić Mellara. Mam go kazać wprowadzić?
Faktycznie, to były znakomite wieści. Pięciu ludzi oddało życie, śledząc Doilina Mellara, kiedy udawał się na noc do miasta, i zaiste trudno było w tym dopatrywać się przypadku. Za pierwszym razem wyglądało, jakby jej agent nadział się na rabusia, dłużej więc o nim nie myślała, wyznaczywszy tylko rentę wdowie. Gwardia utrzymywała przestępczość pod pewną kontrolą - przynajmniej wyjąwszy podpalenia - jednak zbóje krążyli pod osłoną ciemności. Pozostała czwórka skończyła jednak tak samo, w wyniku pojedynczego pchnięcia nożem, z opróżnionymi sakiewkami - jakkolwiek niebezpieczne były po nocy ulice, tutaj nie było mowy o żadnym zbiegu okoliczności.
Skinęła głową, a kruchy staruszek pospieszył do drzwi, po czym uchylił jedno skrzydło i wystawił głowę na zewnątrz. Nie usłyszała, co powiedział - zabezpieczenia działały w obie strony - ale za moment do komnaty wszedł potężny gwardzista, popychając przed sobą powłóczącego nogami mężczyznę; przyczyna dziwnego sposobu poruszania się wkrótce stała się jasna - tamten był skuty okowami w nadgarstkach i kostkach. Poza tym wszystko w nim wydawało się takie... przeciętne. Ani gruby, ani chudy, ni wysoki, ni niski. Włosy miał ciemne, ale w odcieniu, którego nie potrafiłaby nazwać, podobnie było z oczyma. Rysy twarzy do tego stopnia uderzały nijakością, że nie potrafiłaby ich opisać. Żadnych innych cech charakterystycznych. Równie nierzucające się w oczy odzienie: prosty, brązowy kaftan i spodnie z wełny ani dobrej, ani zgrzebnej, trochę pomarszczone i pobrudzone, nieznacznie wytłaczany skórzany pasek z prostą, metalową sprzączką, która zapewne miała w Caemlyn tysiące bliźniaczek. Jednym słowem, postać niewbijająca się w pamięć jak mało kto. Birgitte gestem nakazała gwardziście doprowadzić więźnia na miejsce znajdujące się kilka kroków przed rzędem fotelików, a potem wyjść z pomieszczenia.
- Człowiek godny zaufania - powiedział Norry, przyglądając się wychodzącemu gwardziście. - Afrim Hansard. Wiernie służył twojej matce, wie jak trzymać usta zamknięte na kłódkę.
- Łańcuchy? - zapytała Elayne.
- To natomiast jest Samwil Hark, moja pani - powiedział Norry, mierząc tamtego spojrzeniem pełnym zaciekawienia, które zazwyczaj wzbudzają w ludziach egzotyczne lub dziwnie ukształtowane zwierzęta - nadzwyczaj skuteczny kieszonkowiec. Gwardia pojmała go nie dalej niż wczoraj i tylko dlatego, że inny rzezimieszek... hm... sprzedał go, jak to się określa na ulicach, w nadziei na złagodzenie wyroku za trzeci z kolei rabunek z bronią w ręku. - Tak, złodziej skłonny byłby tak postąpić. Nie tylko chłosta była dłuższa, ale znamię na czole trudniejsze do ukrycia niż na kciuku, co stanowiło karę za pierwszą recydywę. - Każdy, komu tak długo udawało się uniknąć złapania jak panu Harkowi, powinien być w stanie wywiązać się ze zleconego zadania.
- Jestem niewinny, niewinny, moja pani. - Hark przycisnął pięść do czoła, zaszczękały łańcuchy, na jego ustach wykwitł przymilny uśmiech. Mówił bardzo szybko. - To wszystko kłamstwa i zbiegi okoliczności, przysięgam. Jestem dobrym poddanym królowej, nie kłamię. Podczas zamieszek nosiłem barwy twojej matki, pani. Oczywiście nie brałem udziału w zamieszkach. Jestem urzędnikiem, ale teraz nie mam pracy, kiedy tylko coś znajdę, wrócę do zawodu. Ale nosiłem jej barwy na czapce, żeby wszyscy widzieli. - Więź zobowiązań pełna była sceptycyzmu Birgitte.
- W pokojach pana Harka znaleziono kuferki pełne zgrabnie odciętych sakiewek - ciągnął dalej Pierwszy Urzędnik. - Są ich tysiące, moja pani. Naprawdę tysiące. Przypuszczam, że teraz pożałuje niewczesnej ambicji kolekcjonowania... hm... trofeów. Większość kieszonkowców ma dość rozumu, żeby pozbyć się odciętej sakiewki najszybciej jak to tylko możliwe.
- Zbieram je, kiedy je znajdę na ulicy, moja pani, taka jest prawda. - Hark rozłożył ramiona na tyle, na ile pozwalały łańcuchy i wzruszył ramionami: wizerunek skrzywdzonej niewinności. - Może to było głupie, ale nigdy nikomu nic nie zrobiłem. To tylko nieszkodliwy rodzaj zabawy, pani.
Pani Harfor parsknęła głośno, na jej obliczu widniała skrajna dezaprobata. Harkowi natomiast udało się wyglądać na jeszcze bardziej skrzywdzonego.
- W jego pokojach znaleziono również pieniądze, na łączną sumę ponad stu dwudziestu złotych koron, schowanych pod deskami podłogi, w skrytkach w ścianach, za belkami pułapu, wszędzie. Wymawiał się... - tu Norry uniósł głos, ponieważ dostrzegł, że Hark znowu chce coś powiedzieć - twierdząc, że nie ufa bankom. Natomiast pieniądze pochodzą rzekomo ze spadku po starej ciotce z Czterech Królów. Osobiście szczerzę wątpię, czy magistrat Czterech Królów ma jakiekolwiek dane o takim spadku. Sędzia przewodniczący jego sprawie doniósł mi, że oskarżony wydawał się zdziwiony, słysząc o obowiązku rejestracji spadków. - Faktycznie, na tę wzmiankę uśmiech na obliczu Harka nieco zbladł. - Twierdzi, że pracował u Wilbina Saemsa, kupca, aż do śmierci tego cztery miesiące temu, ale teraz interes prowadzi córka pana Saemsa, a ani ona, ani inni urzędnicy nie pamiętają żadnego Samwila Harka.
- Nienawidzą mnie, dlatego tak mówią, moja pani - oznajmił Hark nadąsanym głosem. Pięściami ścisnął łańcuch łączący nadgarstki. - Zbierałem dowody na to, jak okradali szlachetnego pana... Jego własna córka, zwróćcie uwagę! Tylko że on umarł, zanim mu je przedstawiłem, a ja zostałem wyrzucony na ulicę bez grosza i referencji... Tak zrobili. Spalili zebrane przeze mnie dowody, pobili i wyrzucili.
Elayne z namysłem podrapała się po brodzie.
- Urzędnik, powiadasz. Większość urzędników jest bardziej elokwentna niż ty, panie Hark, ale pozwolę ci dowieść prawdziwości własnych roszczeń. Może pośle pan po przenośny pulpit, panie Norry?
Ten uśmiechnął się nieznacznie. W jaki sposób nawet uśmiech u niego mógł sprawiać suche wrażenie?
- Nie ma potrzeby, moja pani. Sędzia orzekający w tej sprawie wpadł na ten sam pomysł. - Po raz pierwszy w jej obecności naprawdę wyciągnął z przyciskanej do piersi teczki arkusz papieru. Chyba trąby powinny zagrzmieć! Uśmiech zupełnie opuścił oblicze Harka, a jego oczy jak zahipnotyzowane wędrowały za dokumentem w dłoniach Norry'ego.
Jeden rzut oka wystarczył. Mniej niż połowę kartki pokrywało kilka nierównych linii pisma, litery były powykrzywiane i niezgrabne. Odczytać dawało się najwyżej kilka słów, a i to ledwie.
- Trudno to określić jako charakter pisma urzędnika - mruknęła. Oddała Norry'emu papier i spróbowała groźnie spojrzeć. Była parę razy świadkiem, jak matka wydawała wyrok. Morgase stawała się wówczas bezlitosna. - Obawiam się, panie Hark, że posiedzisz w celi, póki sędziowie magistratu w Czterech Królach nie wydadzą swej opinii, a wkrótce potem zostaniesz zapewne powieszony. - Usta Harka zadrżały, sięgnął dłonią do gardła, jakby już czuł zaciskającą się pętlę. - Chyba że zgodzisz się dla mnie śledzić pewnego człowieka. Niebezpiecznego człowieka, który nie lubi być śledzony. Jeżeli doniesiesz mi, dokąd udaje się po nocy, to zamiast szubienicy zostaniesz wygnany do Baerlon. Gdzie zapewne powinieneś poszukać sobie innej pracy. Gubernator zostanie poinformowany o twojej osobie.
Nagły uśmiech Harka z powrotem rozświetlił mu oblicze.
- Oczywiście, moja pani. Jestem wprawdzie niewinny, ale potrafię dostrzec, że okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie, nieprawdaż? Będę śledził każdego, kogo mi tylko wskażesz. Byłem zwolennikiem twojej matki, przysięgam, i twoim człowiekiem też będę. Jestem lojalny, pani, nawet jeśli muszę za to płacić.
Birgitte parsknęła z pogardą.
- Birgitte, zadbaj o to, aby pan Hark mógł się przyjrzeć twarzy Mellara, nie będąc równocześnie przez niego widzianym. - Człowiek był nie do zapamiętania, ale lepiej nie ryzykować. - Potem go wypuść. - Hark wyglądał na gotowego tańczyć z radości, nie bacząc na żelazne okowy. - Ale najpierw... Widzisz to, panie Hark? - Uniosła prawą dłoń, żeby mógł zobaczyć pierścień z Wielkim Wężem. - Może słyszałeś, że jestem Aes Sedai? - Wypełniona Mocą nie miała najmniejszych kłopotów z utkaniem Ducha. - To prawda. - Splot, który położyła na sprzączce przy pasku tamtego, na jego butach, kaftanie i spodniach poniekąd podobny był do więzi zobowiązań Strażnika, choć znacznie prostszy. Za kilka tygodni, najwyżej miesięcy zniknie z ubrania, lecz w metalu Wykrywacz pozostanie na zawsze. - Położyłam na tobie splot Mocy, panie Hark. Teraz zawsze będzie cię można znaleźć. - Po prawdzie, to tylko ona będzie mogła, ponieważ Wykrywacz był dostrojony do swego autora, ale nie trzeba go o tym informować. - Tylko po to, by się upewnić, iż rzeczywiście pozostaniesz lojalny.
Uśmiech Harka zakrzepł, przyklejony do twarzy. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Kiedy Birgitte podeszła do drzwi i wezwała Hansarda, a potem poinstruowała, by zabrać złodziejaszka i trzymać z dala od ciekawskich oczu, inkryminowany zadrżał i pewnie by się przewrócił w drodze do drzwi, gdyby nie mocne ręce gwardzisty.
- Obawiam się, że właśnie dostarczyliśmy Mellarowi szóstej ofiary - mruknęła Elayne. - Hark wygląda, jakby nie potrafił śledzić własnego cienia i nie przewrócić się o swoje buty. - Ale nie było jej żal jego ewentualnej śmierci. Inaczej zostałby powieszony. - Chcę dostać tego, kto nasłał Mellara na mój pałac. Chcę tego tak bardzo, że aż mnie zęby bolą! - W pałacu roiło się od szpiegów - poza Skellitem Reene odkryła kilkunastu, niemniej uważała, że to już wszyscy - ale niezależnie czy Mellara nasłano na przeszpiegi, czy żeby zaaranżował jej porwanie, wydawał się najgorszy. Dostać się do pałacu musiał po trupach innych ludzi, być może nawet sam ich pozabijał. Wszystko dla osiągnięcia aktualnej pozycji. Fakt, że ci ludzie myśleli, iż mają ją zabić nie czynił tu większej różnicy. Morderstwo to morderstwo.
- Zaufaj mi, moja pani - uspokajał ją Norry, głaszcząc się po nosie. - Kieszonkowcy są... hm... zręczni z natury, jednak rzadko żyją długo. Wcześniej czy później odetną sakiewkę komuś, kto okaże się szybszy od nich, komuś, kto nie zechce czekać na gwardię. - Wykonał szybki gest imitujący cios sztyletem. - Hark uprawia swój fach od co najmniej dwudziestu lat. Wiele z kolekcjonowanych przez niego sakiewek ma wyhaftowane wota dziękczynne za koniec wojny z Aielami. Jak sobie przypominam, bardzo szybko wyszły z mody.
Birgitte przysiadła na poręczy sąsiedniego fotelika i zaplotła ramiona na piersiach.
- Mogłabym aresztować Mellara - powiedziała cicho - i kazać go przesłuchać. Wówczas nie potrzebowałabyś usług Harka.
- Kiepski żart, moja pani, jeśli mogę tak to określić - surowo powiedziała pani Harfor.
Równocześnie odezwał się Norry:
- To byłoby... hm... wbrew prawu, moja pani.
Birgitte poderwała się na równe nogi, w więzi załopotała furia.
- Krew i krwawe popioły! Wiemy, że ten człowiek jest zepsuty jak ryba z zeszłego miesiąca.
- Nie - z westchnieniem powiedziała Elayne, walcząc z udzielającą się jej złością. - Mamy podejrzenia, nie dowody. Tych pięciu naprawdę mogło paść ofiarą bandytów. Prawo jednoznacznie stwierdza, kiedy kogoś można poddać śledztwu, a same podejrzenia do tego nie wystarczą. Potrzeba solidnych dowodów. Moja matka często powtarzała: „Królowa musi przestrzegać stanowionego przez siebie prawa, inaczej nie ma żadnego prawa". Nie zacznę swej władzy od łamania prawa. - W więzi utkwiło coś jak... upór. Zmierzyła Birgitte twardym spojrzeniem. - Do ciebie się to w równym stopniu odnosi. Rozumiemy się, Birgitte Trahelion? W tym samym stopniu.
Ku jej zaskoczeniu upór trwał jedynie moment, a potem zastąpił go wstyd.
- To była tylko sugestia - przyznała pokornie Birgitte.
Elayne zastanawiała się, jak jej się to udało i jak można by to powtórzyć - czasami w myślach Birgitte znajdowała wątpliwości odnośnie do tego, kto tu rządzi - a wtedy do komnaty wślizgnęła się Deni Colford i odkaszlnęła, żeby przyciągnąć uwagę. Z jednej strony solidnej talii miała przy pasie długą, nabijaną mosiądzem maczugę, z drugiej miecz, który wciąż wyglądał trochę nie na miejscu. Deni coraz lepiej władała mieczem, ale wciąż preferowała pałkę, która służyła jej przez lata pracy w tawernie woźniców.
- Przyszedł służący i doniósł, że lady Dyelin już przybyła i gotowa jest stanąć przed twym obliczem, gdy tylko się trochę odświeży.
- Powiadom lady Dyelin, że spotkam się z nią w Komnacie Map. - Elayne poczuła nagły przypływ nadziei. Być może w końcu otrzyma jakieś dobre wieści.
ROZDZIAŁ 17
NIEDŹWIEDŹ Z BRĄZU
Elayne zostawiła panią Harfor i pana Norry'ego, a sama pospieszyła do Komnaty Map; nie wypuściła saidara. Spieszyła się, ale nie pędziła. Deni z trzema gwardzistkami szła przed nią - głowy poruszały się czujnie w poszukiwaniu niebezpieczeństwa - cztery pozostałe szły z tyłu. Wątpiła, by ablucje zajęły Dyelin wiele czasu, niezależnie jakie przywoziła wieści. Światłości, aby się okazały dobre. Birgitte z zaplecionymi na plecach dłońmi i marsem na czole zdawała się zatopiona w myślach, choć też zaglądała w każdy boczny korytarz, jakby oczekując ataku. W więzi szeptało zatroskanie. I zmęczenie. Elayne ziewnęła szeroko, nim zdołała się powstrzymać.
Dbała o to, by przemierzać korytarze pałacu równym krokiem, nie tylko dlatego, że nie chciała podsycać plotek. Obecnie wokół coraz częściej widywało się nie tylko służbę. Grzeczność wymagała, by udzielić schronienia w pałacu szlachcie, która przebiła się do miasta z orszakiem zbrojnych - choć to miano zasługiwało na dość swobodną interpretację: niektórzy byli dobrze wyszkoleni i na co dzień przypasani do miecza, inni zostali oderwani od pługa przez wici swoich lordów i lady - i spora liczba przyjęła propozycję gościny. Większość wśród nich stanowili ci, którzy nie mieli stałej rezydencji w Caemlyn, oraz, jak podejrzewała, ci, którzy liczyli każdy grosz. W opinii farmerów czy robotników wszyscy szlachcice byli bogaci i z pewnością większość była, choćby w porównaniu z tamtymi, ale wydatki związane z pozycją i obowiązkami zmuszały ich, by liczyli monety równie skrzętnie co jakakolwiek żona rolnika. Jeszcze nie postanowiła, co zaproponuje nowo przybyłym. Szlachta już spała po troje, czworo w łóżku, przynajmniej tam, gdzie łóżka były dostatecznie szerokie; wszystkie prócz najwęższych mogły pomieścić przynajmniej dwie osoby i tak się też działo. Wiele Kuzynek przeniosło się na sienniki w kwaterach służby, dzięki Światłości, że wiosna na to pozwalała.
Wyglądało tak, jakby cała gromada jej szlachetnych gości właśnie wybrała się na przechadzkę po korytarzach, wszyscy kłaniali się jej i wielokrotnie musiała przystawać, żeby zamienić bodaj po kilka słów. Na równą łaskawość zasłużyli sobie: Sergase Gilbearn, drobna, szczupła, z ciemnymi włosami przyprószonymi siwizną, w zielonej sukni do konnej jazdy, która przyprowadziła wszystkich dwudziestu zbrojnych pozostających w jej służbie, i zgorzkniały, żylasty Kelwin Janevor, w dyskretnie połatanym, niebieskim kaftanie z wełny, który przywiódł dziesięciu, i same Głowy Domów, nawet jeśli pomniejszych: chudy Barel Layden i krępa Anthelle Sharplyn. Wszyscy oni wspomogli ją wszystkim, co kto miał, żadne nie kalkulowało przemawiających przeciwko niej szans. Dziś jednak wyglądali na dość niespokojnych. Nikt nic nie powiedział - że przybyli pełni dobrych myśli i nadziei na szybką koronację, czy jakim jest dla nich honorem opowiedzenie się po jej stronie - ale niepokój widniał na twarzach. Arilinde Branstrom, zazwyczaj tak entuzjastyczna, że można by sobie pomyśleć, iż jej zdaniem naprawdę pięćdziesięciu żołnierzy może odwrócić losy bitwy na korzyść Elayne, nie była jedyną zagryzającą wargi, a Laerid Traehand, krępy, milczący, solidny jak kamień, nie był jedynym, którego czoło znaczył mars. Nawet wieści o przybyciu Guybona z poważnymi siłami wywołały tylko pojedyncze uśmiechy na twarzach, szybko zresztą i niewcześnie stłumione.
- Sądzisz, że słyszeli o przechwałkach Arymilli? - zapytała podczas jednej z krótkich przerw w grzecznościach. - Nie, tego nie starczyłoby, żeby zdenerwować Arilinde czy Laerida. - Arymilla w mieście na czele trzydziestu tysięcy żołnierzy, to zapewne też byłoby za mało.
- Nie o to chodzi - zgodziła się Birgitte. Zanim podjęła wątek, rozejrzała się dookoła, żeby sprawdzić, czy prócz gwardzistek nikt nie słucha. - Może martwi ich to, co mnie. Nie zgubiłaś się wtedy, po bitwie. A raczej, nie ty byłaś odpowiedzialna za to, że się zgubiłaś.
Elayne zatrzymała się, żeby wymienić kilka pospiesznych słów z siwowłosą parą w wełnach, które byłyby bardziej stosowne dla bogatych farmerów. Zresztą dwór Brannina i Elvaine Martanów w istocie przypominał większą farmę, zbudowaną tak, by pomieścić wielopokoleniową rodzinę. Jedną trzecią ich sił zbrojnych stanowili synowie i wnuki, siostrzeńcy, bratankowie i temu podobni. Do pracy na roli zostawiono tylko tych, którzy byli zbyt starzy lub zbyt młodzi na wojaczkę. Miała nadzieję, że uśmiechnięta para nie poczuła się urażona zbyt chłodnym przyjęciem, ponieważ ruszyła dalej właściwie od razu po wymianie grzeczności.
- Co masz na myśli, mówiąc, że nie ja byłam odpowiedzialna? - zapytała zaraz.
- Pałac się... zmienił. - Przez moment w więzi kłębiła się konfuzja. Birgitte się skrzywiła. - Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale mam wrażenie, jakby wszystko zostało przebudowane zgodnie z trochę innym planem. - Jedna z idących przed nimi gwardzistek zgubiła krok, ale szybko odzyskała równowagę. - Mam dobrą pamięć... - Birgitte zawahała się, więź zapulsowała mnóstwem emocji, które szybko zostały stłumione. Większość jej wspomnień z przeszłości zniknęła jak niegdysiejsze śniegi. Nie zostało nic z czasów przed zbudowaniem Białej Wieży, a pamięć po czterech żywotach, jakie przeżyła na świecie między tym momentem a końcem wojen z Trollokami zaczynała się rozpadać na fragmenty. Tę kobietę niełatwo było przestraszyć, niemniej bała się utraty pozostałych wspomnień, zwłaszcza dotyczących Gaidala Caina. - Nie zapominam drogi, którą raz szłam - podjęła dalej - a niektóre z tych korytarzy nie są już takie jak kiedyś. Kilka... zmieniło miejsce. Innych nie ma wcale, przybyło też kilka nowych. Nie słyszałam, by ktoś o tym mówił, ale przypuszczam, że starsi milczą w tej sprawie, ponieważ boją się, iż tracą rozum, a młodsi boją się z kolei utraty pozycji.
- To jest... - Elayne zamknęła usta. Najwyraźniej wcale nie było takie niemożliwe. Birgitte nie cierpiała na nadmiar wyobraźni. I teraz w innym świetle dojrzała niechęć Naris do opuszczenia jej apartamentów, a być może również wcześniejszą konfuzję Reene. Prawie pożałowała, że nie są to negatywne konsekwencje bycia w ciąży. Ale jak to możliwe? - Nie chodzi o Przeklętych - oznajmiła zdecydowanie. Gdyby było ich na coś takiego stać, zrobiliby już to dawno temu i pewnie jeszcze gorsze rzeczy... - Dzień dobry, lordzie Aubremie.
Chudy, pokrzywiony i łysy, wyjąwszy tylko cienki wianuszek włosów, Aubrem Pensenor powinien teraz huśtać na kolanie dzieci swoich wnuków, niemniej trzymał się prosto, a oczy patrzyły jasno. Dotarł do Caemlyn jako jeden z pierwszych i przyprowadził prawie setkę zbrojnych, wreszcie przywiózł wieści o marszu Arymilli Marne na miasto i o sprzymierzeńcach, jakich znalazła w osobach Naean i Elenii. Teraz wdał się we wspomnienia udziału w sukcesji jej matki, póki Birgitte nie mruknęła, że lady Dyelin nie można pozwolić czekać.
- Och, w takim razie nie będę cię zatrzymywał, moja pani - oznajmił serdecznie. - Proszę przekazać pozdrowienia lady Dyelin. Była tak zajęta, że nie zdążyłem z nią wymienić dwu słów od czasu, jak dotarła do Caemlyn. Proszę przekazać serdeczne życzenia. - Od czasów niepamiętnych Dom Pensenor sprzymierzony był z Domem Taravin.
- A więc nie Przeklęci - powiedziała Birgitte, kiedy Aubrem oddalił się poza zasięg głosu. - Ale bezpośrednie przyczyny to tylko część problemu. Czy nastąpi to znowu? A jeżeli tak, czy zmiany zawsze będą niegroźne? A może obudzisz się pewnego dnia w pomieszczeniu bez drzwi i okien? Co się stanie, jeżeli będziesz akurat spała w komnacie, która zniknie? Jeżeli korytarz może zniknąć, to może zniknąć komnata. Co jeśli zmiany nie dotyczą wyłącznie pałacu? Musimy sprawdzić, czy ulice prowadzą wciąż tam, gdzie dotąd. A jeżeli następnym razem zniknie część murów obronnych?
- Naprawdę masz czarne myśli - smutno skomentowała Elayne. Mimo iż wypełniona była Mocą, ewentualne konsekwencje tych zdarzeń wywoływały skręty żołądka.
Birgitte przesunęła palcami po czterech złotych węzłach na ramieniu czerwonego kaftana z białym kołnierzem.
- Od czasu jak mam to. - Dziwne, ale od chwili, gdy podzieliła się zmartwieniem, w więzi było go jakoś mniej. Elayne miała nadzieję, że Birgitte nie spodziewa się, iż ona znajdzie odpowiedź. Nie, niemożliwe. Birgitte znała ją zbyt dobrze.
- To cię przeraża, Deni? - zapytała. - Przyznaję, że mnie tak.
- Nie bardziej niż powinno, moja pani - odpowiedziała przysadzista kobieta, nawet na moment nie przerywając lustracji korytarza. Pozostałe nie puszczały dłoni z rękojeści mieczy, jej ręka pieściła drzewce długiej pałki. Głos był uprzejmy i rzeczowy, podobnie oblicze. - Pewnego razu wielki woźnica imieniem Eldrin Hackly prawie skręcił mi kark. Zazwyczaj był dość spokojny, ale tej nocy upił się jak nigdy. Nie potrafiłam wyprowadzić mocnego ciosu, a pałka odskakiwała od jego czaszki bez żadnych skutków. Wtedy przeraziłam się bardziej, ponieważ byłam pewna, że nie przeżyję. Tu mamy do czynienia tylko z odległą możliwością, każdego ranka można się nie obudzić.
Każdego ranka można się nie obudzić. Elayne przypuszczała, że istniały gorsze sposoby patrzenia na świat. Mimo to zadrżała. Sama była bezpieczna, przynajmniej do czasu urodzin dzieci, ale poza nią nikt bezpieczny nie był.
Straż przy szerokich, rzeźbionych w lwy drzwiach do Komnaty Map pełnili doświadczeni gwardziści, jeden niski prawie chudy, drugi na tyle mocno zbudowany, że mimo średniego wzrostu wydawał się przysadzisty. Trudno było powiedzieć, dlaczego wybrano ich spośród pozostałych, ale tylko najbardziej zaufani ludzie, najlepsi szermierze otrzymywali ten przydział. Niski skinął Deni głową, potem wyprostował się sztywno, skarcony marsem na czole Birgitte. Deni uśmiechnęła się do niego nieśmiało - Deni! nieśmiało! - a dwójka gwardzistów wdrożyła nieuniknioną rutynę. Birgitte już otworzyła usta, lecz Elayne położyła jej dłoń na ramieniu, tamta więc tylko na nią spojrzała, pokiwała głową, gruby złoty warkocz zakołysał się powoli.
- Niedobrze, kiedy robią to na służbie, Elayne. Powinni przede wszystkim myśleć o swoich obowiązkach, a nie wpatrywać się w siebie okrągłymi oczyma. - Nie uniosła głosu, ale szkarłat powlekł okrągłe policzki Deni, przestała się uśmiechać, znów potoczyła spojrzeniem po korytarzu. Może tak było lepiej, mimo to szkoda. Chociaż ktoś powinien mieć z życia trochę radości.
Komnata Map była drugą co do wielkości salą balową pałacu, przestrzennym pomieszczeniem z czterema kominkami z żyłkowanego, czerwonego marmuru, na których pod rzeźbionymi gzymsami płonęły niewielkie ognie, z kopulastym sklepieniem, ozdobionym pozłotą i podtrzymywanym przez szeroką kolumnadę biegnącą w odległości dwu kroków od pozbawionych ozdób ścian z białego marmuru i ustawionych pod nimi lamp z odbłyśnikami zdolnych oświetlić pomieszczenie światłem prawie dorównującym dziennemu. Większą część posadzki z płytek zajmowała szczegółowa mozaika Caemlyn, której początki sięgały ponad tysiąca lat wstecz, czyli daty zbudowania Nowego Miasta, poprzedzającej ekspansję Dolnego Caemlyn. Na długo przedtem nim powstał Andor, na długo przed Arturem Jastrzębie Skrzydło. Od tego czasu poddawano ją wielokrotnej renowacji, zastępowano wyblakłe lub zniszczone kostki, tak więc wszystkie ulice zostały oddane wiernie - przynajmniej w stanie na wczoraj; Światłości, spraw, żeby nic się nie zmieniło - a choć z latami zastępowano budowle, niektóre z ulic biegły w taki sposób, jak to obrazowała pierwotna mapa.
A jednak w Komnacie Map w przewidywalnej przyszłości zapewne nikt nie będzie tańczyć. Na długich stołach wśród kolumnady leżały dalsze mapy, niektóre na tyle wielkie, że zwisały przez brzegi blatów, a na półkach pod ścianami znajdowały się stosy raportów zawierających treści na tyle krytyczne, żeby zamknąć je w sejfie lub po przeczytaniu spalić. W kącie pomieszczenia stało szerokie biurko Birgitte pokryte koszami na papiery, z których większość była pełna. Kapitan-Generał przysługiwał wprawdzie własny gabinet, niemniej gdy tylko odkryła Komnatę Map, zdecydowała, że szkoda jej nie wykorzystać.
Niewielki krążek drewna pomalowanego na czerwono oznaczał na zewnętrznym murze miejsce, w którym niedawno odparto atak. Birgitte porwała go w przelocie i cisnęła do okrągłego koszyka na biurku, pełnego innych tego rodzaju przedmiotów. Elayne pokręciła głową. Koszyk był niewielki, ale jeśli kierunków ataku miałoby być tyle, że przygotowano tak wiele znaczników...
- Moja lady Birgitte, mam raport o zapasach paszy, o który prosiłaś - oznajmiła siwiejąca kobieta, podając kartkę pokrytą równym pismem. Na piersi jej schludnej, brązowej sukienki widniał niewielki Biały Lew. Pięcioro innych urzędników zajmowało się swoją pracą, pióra skrzypiały po papierze. Należeli do najbardziej zaufanych ludzi pana Norry'ego, pani Harfor zaś osobiście prześwietliła sześciu posłańców w czerwono-białych liberiach, bystrych młodzieńców, właściwie chłopców, którzy teraz stali pod ścianami przy biurkach urzędników. Jeden z nich, śliczne dziecko, zaczął się już kłaniać, ale zamarł w pół ruchu z twarzą pokrytą rumieńcem. Kwestię ceremonialnej grzeczności, tak wobec niej, jak i reszty szlachty, Birgitte załatwiła w paru słowach. Najpierw praca, a jeżeli komuś się to nie podobało, to nie miał czego szukać w Komnacie Map.
- Dziękuję, pani Anford. Później się temu przyjrzę. Gdybyś zechciała wraz z innymi zaczekać chwilę na zewnątrz?
Pani Anford pozwoliła urzędnikom zakręcić kałamarze i osuszyć papier, a potem ich i posłańców wygoniła na korytarz. Żaden nie okazał śladu zaskoczenia. Przywykli do tego, że czasami potrzebna jest prywatność. Elayne słyszała, jak Komnatę Map nazywano Komnatą Tajemnic, choć w istocie nic tajnego tu się nie znajdowało. Wszystko było zamknięte na klucz w jej apartamentach.
Kiedy urzędnicy i posłańcy wychodzili, Elayne podeszła do jednego z długich stołów, na którym leżała mapa pokazująca Caemlyn i pięćdziesiąt mil jego okolic. Nawet Czarna Wieża została na niej zaznaczona: kwadrat niecałe dwie ligi na południe od miasta. Narośl na ciele Andoru i żadnego sposobu jej usunięcia. Wciąż od czasu do czasu wysyłała tam inspekcje gwardii - przez bramy - ale teren był na tyle duży, że Asha'mani mogli robić na nich, co chcieli, a ona i tak by się nie dowiedziała. Szpilki o emaliowanych główkach oznaczały osiem obozów Arymilli wokół miasta, a drobne metalowe figurki rozmaite inne siły. Sokół, świetnie wykuty w złocie, nie większy niż jej mały palec, to miejsce obozu Goshien. Po obozie Goshien. Już odeszli? Wsunęła sokoła do sakwy przy pasku. Aviendha była niczym sokół. Ponad stołem Birgitte spojrzała na nią pytająco.
- Odchodzą albo już odeszli - poinformowała ją Elayne. Będą się spotykać. Aviendha nie odeszła na zawsze. - Rand ich dokądś posłał. Ale dokąd, nie wiem, żeby sczezł.
- Zastanawiałam się, dlaczego Aviendha nie przyszła z tobą.
Elayne musnęła palcem brązowego jeźdźca, wysokości może dłoni, który stał kilka lig od miasta.
- Ktoś powinien udać się do obozu Davrama Bashere. Przekonać się, czy Saldaeanie też nas opuszczają. Jeszcze Legion Smoka... - W istocie nie miało to najmniejszego znaczenia. Dzięki Światłości nie wtrącali się w nic, a strach, że taka ewentualność może mieć miejsce, dawno już przestał hamować zapędy Arymilli. Ale nie lubiła, jak cokolwiek w Andorze działo się bez jej wiedzy. - Poślij też jutro gwardzistów do Czarnej Wieży. Każ im policzyć obecnych Asha'manów.
- A więc planuje wielką kampanię. Kolejną wielką kampanię. Zakładam, że przeciwko Seanchanom. - Birgitte splotła ramiona na piersiach i przyjrzała się mapie, marszcząc brwi. - Ciekawie byłoby się dowiedzieć gdzie i kiedy, ale mamy zbyt wiele roboty, żeby się nad tym zastanawiać.
Z mapy jasno wynikały powody, dla których Arymilla zaczęła ostatnio tak mocno naciskać. W pierwszym rzędzie ten niedźwiedź na północny wschód od Caemlyn prawie na skraju mapy, to znaczy brązowa statuetka w kształcie śpiącego niedźwiedzia, zwiniętego w kłębek z pyskiem osłoniętym przednimi łapami. Prawie dwa tysiące ludzi, niemalże tyle wyszkolonego żołnierza, ile mógł wystawić w pole cały Andor. Czworo władców z ziem granicznych w towarzystwie może i tuzina Aes Sedai, które jednak skrzętnie dbały o to, by nie rzucać się w oczy - poszukiwali Randa, ale z powodów nigdy jasno niestwierdzonych. Wedle jej wiedzy pogranicznicy nie mieli żadnych powodów, które mogłyby ich skłonić do opowiedzenia się przeciwko Smokowi Odrodzonemu - choć z drugiej strony nie zmusił ich do złożenia sobie hołdów lennych, jak to miało miejsce w wypadku innych krajów - ale z Aes Sedai była inna sprawa, zwłaszcza gdy nie wiadomo, gdzie spoczywa ich lojalność, a dwanaście sióstr nawet dla Randa mogło być groźnych. Cóż, czworo władców po części odgadło motywy nią kierujące, gdy poprosili o prawo przemarszu przez Andor, mimo to udało jej się uniknąć wyraźnej odpowiedzi w kwestii miejsca pobytu Randa. Niestety, Pogranicznicy najwyraźniej zdecydowani byli zadać kłam wszystkim opowieściom o tym, jak zręcznie i niepostrzeżenie potrafią przemieszczać swe wojska, ponieważ teraz utknęli w jednym miejscu, unikając zbliżania się do oblężonego miasta. Obce armie w bezpośredniej bliskości zbrojnych Andoru, na andorańskiej ziemi, powodowały drażliwą sytuację.
Wszędzie znajdą się jacyś w gorącej wodzie kąpani. Nietrudno o przypadkowy zatarg i już gotowy rozlew krwi lub, nie przymierzając, wojna. Gdyby nawet udało się tego uniknąć, ominięcie Caemlyn nie będzie sprawą łatwą: wiosenne deszcze zamieniły wąskie polne drogi w bagna, armia takich rozmiarów nie mogła się po nich poruszać szybko. Elayne byłaby zadowolona, gdyby zechcieli pomaszerować jakieś dwadzieścia, trzydzieści mil w kierunku Caemlyn. Wówczas ich obecność mogłaby wywrzeć wpływ na poczynania Arymilli. Jak do tego doprowadzić?
Ale jeszcze ważniejsze dla strategii Arymilli, a niewykluczone, że i dla niej, były dwie figurki kilka lig poniżej czarnej Wieży: maleńki, srebrny szermierz z uniesioną do góry klingą miecza i srebrny halabardnik, najwyraźniej pochodzący spod tej samej ręki, pierwszy znajdował się nieco na zachód od czarnego kwadratu, drugi na wschód. Luan, Ellorien i Abelle oraz Aemlyn, Arathelle i Pelivar mieli w tych dwóch obozach wszystkiego razem sześć tysięcy ludzi. Ich posiadłości, jak też dobra wasalnej szlachty musiały zostać ogołocone do cna. Te właśnie obozy wizytowała Dyelin w ciągu ostatnich paru dni, próbując wysondować zamiary.
Chudy gwardzista otworzył drzwi i przytrzymał ich skrzydło, a do środka weszła starsza służąca z tacą ze srebrnej plecionki, na której stały dwa złote dzbany na wino, otoczone kręgiem pucharów z niebieskiej porcelany Ludu Morza. Reene pewnie się zastanawiała, ilu może oczekiwać gości. Krucha służąca poruszała się powoli, wyraźnie dokładając wszelkich starań, żeby nie przechylić ciężkiej tacy i niczego nie upuścić. W odruchu pomocy Elayne już splotła strumień Powietrza, ale po chwili pozwoliła mu się rozpaść bezużytecznie. Kobieta mogłaby się poczuć urażona, ponieważ uznałaby to za objaw niezadowolenia z jej pracy. Skończyło się na tym, że gorąco jej podziękowała. Tamta uśmiechnęła się szeroko, najwyraźniej uszczęśliwiona i - uwolniona już od brzemienia tacy - głęboko się ukłoniła.
Kipiąca energią Dyelin weszła chwilę po służącej i natychmiast wypędziła ją z komnaty, a potem przez moment wybrzydzała nad jednym z dzbanów - Elayne westchnęła, bez wątpienia zawierał kozie mleko - po czym nalała sobie z drugiego. Nie miała czasu się wykąpać i przebrać, więc zapewne poprzestała na umyciu twarzy i wyszczotkowaniu złotych, przysypanych siwizną włosów, ponieważ ciemne suknie do konnej jazdy, ozdobione wyłącznie srebrną broszką z Sową i Dębem Taravin przy wysokim karczku, wciąż pstrzyły plamy błota.
- Coś mi tu poważnie nie pasuje - powiedziała, kołysząc winem w pucharze, ale nie pijąc go. Cienkie zmarszczki wokół oczu się pogłębiły. - Bywam w tym pałacu odkąd pamiętam, a dzisiaj dwukrotnie się zgubiłam.
- Wiemy o tym - zapewniła ją Elayne i szybko wyjaśniła, do czego doszły z Birgitte i jakie kroki miała zamiar przedsięwziąć. Zwyczajowo splotła zabezpieczenia przed podsłuchem i bynajmniej nie była zdziwiona, że i tym razem przecięły włókna saidara. Dobrze choć wiedzieć, że ta, która próbowała podsłuchiwać, oberwie smagnięciem naprężonych włókien. Wprawdzie nie bardzo, ponieważ wykorzystane sploty były tak cienkie, że wcześniej nawet ich nie wyczuła, niemniej zawsze coś. Może istnieje jakiś sposób, by następnym razem było to mocniejsze smagnięcie. I w ten sposób zniechęci się szpiegów na dobre.
- A więc może się to znowu zdarzyć - skomentowała Dyelin, kiedy Elayne skończyła. Ton głosu był spokojny, ale nerwowo oblizała wargi i napiła się wina, jakby jej nagle zaschło w ustach. - Tak. No, cóż. Jeżeli nie masz pojęcia, dlaczego to się stało i nie wiesz, czy nie stanie się znowu, to co możemy zrobić?
Elayne wytrzeszczyła na nią oczy. Znowu komuś się wydawało, że ona ma odpowiedzi na wszystkie pytania. Z drugiej strony, rola królowej tego właśnie chyba wymagała. Zawsze oczekiwano, że będzie znała odpowiedź albo będzie w stanie ją na poczekaniu znaleźć. Na tym też polegało bycie Aes Sedai.
- Nie wiemy, jak to powstrzymać, musimy więc nauczyć się z tym żyć, Dyelin, i nie dopuścić, aby ludzie zanadto się bali. Ogłoszę, co się stało i jak rozumiemy cały incydent, każę też siostrom powtarzać oficjalną wersję zdarzeń. Dzięki temu ludzie będą wiedzieli, że Aes Sedai zdają sobie sprawę z sytuacji, co przyczyni się do uspokojenia nastrojów. Przynajmniej nieco. Oczywiście wciąż będą się bali, ale już nie w takim stopniu, jakby miało to miejsce, gdybyśmy wszystkiemu zaprzeczyły, a pałac znowu się zmienił.
W jej oczach rzecz wyglądała nadzwyczaj mało przekonująco, zdziwiła się więc, gdy Dyelin bez wahania przystała na zaproponowane rozwiązanie.
- Zasugerowałabym jeszcze, żeby nie podejmować żadnych dalszych działań. Większość ludzi sądzi, że Aes Sedai potrafią sobie ze wszystkim poradzić. Pod warunkiem że okoliczności się nie zmienią, to powinno wystarczyć.
A kiedy zrozumieją, że Aes Sedai nie potrafią sobie ze wszystkim poradzić, że ona nie potrafi? Cóż, nad pokonaniem tej przeszkody będzie się zastanawiać, gdy przyjdzie na to czas.
- Wieści są dobre czy złe?
Zanim Dyelin zdążyła odpowiedzieć, drzwi znów się otworzyły.
- Słyszałam, że wróciła lady Dyelin. Powinnaś po nas posłać, Elayne. Nie jesteś jeszcze królową i nie możesz mieć przede mną żadnych sekretów. Gdzie jest Aviendha? - Catalyn Haevin, chłodnooka, niesforna i młoda kobieta - właściwie dziewczyna, wciąż na wiele miesięcy przed osiągnięciem pełnoletności, mimo iż opiekun opuścił ją już, by pójść własną drogą - była ucieleśnieniem dumy i hardości, co nawet w tej chwili widać było w uniesionym pulchnym podbródku. Oczywiście postawa ta niekoniecznie musiała być wynikiem wyłącznie trwałych cech charakteru, ponieważ w wysokim karczku jej niebieskiej sukni do konnej jazdy lśniła wielka emaliowana brosza z Błękitnym Niedźwiedziem Haevin. Do Dyelin zaczęła się odnosić z szacunkiem i pewną obawą, wkrótce po tym, jak przyszło dzielić jej łóżko z nią i z Sergase, ale wobec Elayne upierała się przy wszelkich prerogatywach należnych Głowie Domu.
- Wszyscy słyszeliśmy - dodał Conail Northan. Szczupły, wysoki, z roześmianymi oczyma i orlim nosem, niedawno wszedł w wiek dorosły, ponieważ kilka miesięcy temu obchodził szesnaste imieniny. Kołysał się na piętach i muskał dłonią rękojeść miecza zapiętego na czerwonym kaftanie, ale ostatecznie sprawiał niegroźne wrażenie. Tylko ta chłopięcość w nim przeszkadzała, nieszczęśliwa cecha u Głowy Domu. - I żadne z nas nie mogło się doczekać, kiedy Luan i pozostali do nas dołączą. Ci dwaj wręcz biegli całą drogę. - Zmierzwił włosy na głowach towarzyszących mu dwóch młodszych chłopców, Perivala Manteara i Branleta Gilyarda, którzy popatrzyli na niego groźnie i zaraz zabrali się za przygładzanie czupryn. Perival się zarumienił. Niski, ładniutki, mający dwanaście lat, był młodszym z dwójki, Branlet był starszy o rok.
Elayne westchnęła, nie potrafiła ich jednak poprosić, by wyszli. Choć były to tylko dzieci - Conail również, biorąc pod uwagę jego zachowanie - piastowali tytuły Głów Domów, a obok Dyelin stanowili jej najpotężniejszych sojuszników. Wolałaby jednak wiedzieć, skąd znali cel misji Dyelin. Cała sprawa miała być trzymana w ścisłej tajemnicy do powrotu tamtej i dopiero potem Elayne chciała zdecydować o podaniu przywiezionych wieści do publicznej wiadomości. Kolejne zadanie dla Reene. Niekontrolowane plotki, niebezpieczne plotki mogły być równie groźne jak szpiedzy.
- Gdzie jest Aviendha? - dopytywała się Catalyn. Dziwne, ale była wyraźnie pod wrażeniem Aviendhy. Zafascynowana - stanowiło pewnie lepsze słowo. Upierała się, by Aviendha uczyła ją posługiwania się włócznią, jakby już nie miała innych zajęć!
- A więc, moja pani - kontynuował Conail, podchodząc do stołu i nalewając sobie wina - kiedy się do nas przyłączą?
- Złe wieści są takie, że nigdy - spokojnie oznajmiła Dyelin. - Dobre wieści są takie, że każde z nich odrzuciło propozycję Arymilli. - Odkaszlnęła głośno i znacząco, kiedy Branlet sięgnął po dzban. Chłopak spłonął rumieńcem i udał, że przez cały czas zamierzał nalać sobie z drugiego. Głowa Domu Gilyard, ale mimo przypasanego miecza wciąż tylko dzieciak. Perival też miał przy pasku miecz, czubek pochwy ciągnął się za nim po posadzce i wyglądał właściwie śmiesznie, dobrze choć, że od razu sięgnął po kozie mleko. Conail nalał sobie wina i uśmiechnął się do chłopców z wyższością, która zniknęła natychmiast, gdy tylko Dyelin zmierzyła go wzrokiem.
- Jeśli to są dobre wieści, to ja jestem Amyrlin - wtrąciła Birgitte. - Żebym sczezła, jeśli tak jest. Przywozisz ze sobą cholerną, na poły wyschłą z głodu wiewiórkę, a twierdzisz, że to udziec wołowy.
- Zgryźliwa jak zawsze - sucho odrzekła Dyelin. Dwie kobiety przez chwilę mierzyły się wzrokiem, Birgitte zacisnęła pięści, Dyelin muskała dłonią sztylet przy pasku.
- Dość kłótni - powiedziała Elayne, nadając słowom ostre brzmienie. Pomógł gniew w więzi zobowiązań. Bywało, że obawiała się, iż naprawdę może dojść do bójki. - Nie mam zamiaru znosić dzisiaj waszych fochów.
- Gdzie jest Aviendha?
- Odeszła, Catalyn. Czego jeszcze się dowiedziałaś Dyelin?
- Dokąd odeszła?
- Odeszła daleko - spokojnie odpowiedziała Elayne. Niezależnie od kojących własności saidara, miała ochotę zdzielić tę dziewczynę. - Dyelin?
Tamta upiła łyk wina, maskując w ten sposób fakt, że wycofała się z pojedynku na spojrzenia z Birgitte. Stanęła obok Elayne, wzięła do ręki srebrnego szermierza, obróciła w dłoniach, odstawiła z powrotem.
- Aemlyn, Arathelle i Pelivar przekonywali mnie, żebym zgłosiła roszczenia do tronu, ale znacznie mniej stanowczo niż ostatnim razem, kiedy z nimi rozmawiałam. Sądzę, że prawie udało mi się wytłumaczyć im, dlaczego tego nie zrobię.
- Prawie? - Birgitte obarczyła to słowo pełnią sarkazmu. Dyelin demonstracyjnie ją zignorowała. Elayne upomniała swego Strażnika znaczącym uniesieniem brwi, a ta zmieszana przestąpiła z nogi na nogę i poszła nalać sobie wina. Nadzwyczaj satysfakcjonująca reakcja. Cokolwiek robiła właściwie, miała nadzieję, że będzie działać.
- Moja pani - powiedział z ukłonem Perival, podsuwając Elayne jeden z trzymanych w dłoniach pucharów. Udało jej się uśmiechnąć i ukłonić, nim wzięła poczęstunek. Kozie mleko. Światłości, powoli zaczynała nienawidzić paskudnej cieczy!
- Luan i Abelle wypowiadali się... niezobowiązująco - ciągnęła dalej Dyelin, spod zmarszczonych brwi przyglądając się halabardnikowi. - Niewykluczone, że skłaniają się ku tobie - słowa te nie brzmiały jednak szczególnie mocnym przekonaniem. - Przypomniałam Luanowi, że na samym początku uczestniczył wraz ze mną w aresztowaniu Naean i Elenii, ale chyba nie wywarło to na nim większego wrażenia niż wcześniej na Pelivarze.
- A więc być może czekają na zwycięstwo Arymilli? - zapytała ponuro Birgitte. - Jeżeli zwyciężysz, to opowiedzą się za tobą. Jeżeli zginiesz, wówczas jedno z nich zgłosi własne roszczenie. Ellorien jest następna po tobie w porządku sukcesji, prawda? - Dyelin nachmurzyła czoło, ale nie zaprzeczyła.
- A Ellorien? - zapytała cicho Elayne. Ale pewna była, że wie jak zabrzmi odpowiedź. Jej matka skazała Ellorien na chłostę. Stało się to pod wpływem Rahvina, niemniej niewielu wiązało te dwa wydarzenia. Niewielu wierzyło, że Gaebril to był Rahvin.
Dyelin się skrzywiła.
- Ta kobieta jest uparta jak osioł! Zgłosiłaby roszczenie w moim imieniu, gdyby dostrzegła korzyści takiego postępowania. Przynajmniej jest dość rozsądna, by wiedzieć, że to beznadziejne. - Elayne odnotowała, że nie padła nawet wzmianka o osobistych roszczeniach Ellorien. - W każdym razie, zostawiłam Keraille Surtovni i Julanyę Fote, żeby ich obserwowały. Wątpię, by wykonali jakiś ruch, ale jeżeli tak się stanie, będziemy o tym natychmiast wiedziały. - Z tego samego względu pograniczników obserwowały trzy Kuzynki, które samodzielnie nie potrafiły Podróżować.
Żadnych dobrych wieści, niezależnie w jakie piórka próbowała je stroić Dyelin. Wcześniej Elayne żywiła nadzieję, że ewentualne zagrożenie ze strony pograniczników skłoni kilka Domów do opowiedzenia się po jej stronie.
„Przynajmniej wciąż aktualnym pozostaje jeden z powodów, dla których pozwoliłam im na przejazd przez Andor" - pomyślała ponuro. Nawet gdyby nie zdobyła tronu, przysłuży się krajowi. Chyba że następny władca wszystko zepsuje. Przed oczyma duszy widziała Arymillę dokładnie w takiej właśnie roli. Cóż, Arymilla nie przywdzieje Różanego Wieńca i tyle. Tak czy inaczej, musi zostać powstrzymana.
- Jest zatem sześć, sześć i sześć - wtrąciła znienacka Catalyn, marszcząc brwi i pocierając kciukiem długi sygnet na lewej dłoni. Sprawiała wrażenie pogrążonej w namyśle, co w jej wypadku stanowiło widok dość niezwykły. Zazwyczaj mówiła, co jej przyszło na myśl, nie dbając o konsekwencje. - Choćby Candraed się do nas przyłączył, brakuje nam dziesięciu. - Zastanawiała się, czy przypadkiem nie związała Haevin z beznadziejną sprawą? Na nieszczęście, sojusz między ich Domami nie był tak ścisły, by nie dało się go rozwiązać.
- Byłem pewien, że Luan się za nami opowie - mruknął Conail. - Podobnie jak Abelle i Pelivar. - Upił głęboki łyk wina. - Kiedy pobijemy Arymillę, przyjdą do nas. Wspomnicie moje słowa.
- Ale co oni sobie właściwie wyobrażają? - gorączkował się Branlet. - Czy próbują rozpętać wojnę domową na trzy fronty? - w połowie wypowiedzi jego głos przeszedł z dyszkantu w bas, a twarz oblała się czerwienią. Schował nos w pucharze i wyraźnie się skrzywił. Zapewne w równym stopniu przepadał za kozim mlekiem co ona.
- Chodzi o pograniczników - Perival mówił dziecięcym głosem, ale w jego słowach brzmiała pewność. - Wahają się, ponieważ wiedzą, że zwycięzca wciąż będzie sobie musiał poradzić z pogranicznikami. - Podniósł statuetkę niedźwiedzia i ważył w dłoniach, jakby stąd mógł zaczerpnąć odpowiedź. - Nie rozumiem natomiast, dlaczego najechali nasz kraj? Andor jest tak daleko od ziem granicznych. I dlaczego nie pomaszerowali i nie zaatakowali Caemlyn? Mogliby zmiażdżyć siły Arymilli, a nie przypuszczam, by z nimi poszło nam równie łatwo. A więc, po co tu przybyli?
Conail uśmiechnął się i klepnął go w ramię.
- To dopiero będzie bitwa, gdy staniemy naprzeciw pograniczników. Tego dnia Orły Norman i Kowadła Mantear okryją się chwałą Andoru, co? - Perival pokiwał głową, ale perspektywa najwyraźniej go nie uszczęśliwiała. W przeciwieństwie do Conaila.
Elayne wymieniła spojrzenia z Dyelin i Birgitte, obie wyglądały na zadziwione. Elayne sama czuła zdumienie. Oczywiście obie kobiety wiedziały, ale mały Perival własnymi siłami prawie się zbliżył do odkrycia tajemnicy, której za wszelką cenę należało dochować. Ostatecznie inni też wykombinują sobie, że obecność pograniczników jest instrumentem, który ma skłonić inne Domy do przyłączenia się do niej, ale fakt ten nigdy nie zostanie oficjalnie potwierdzony.
- Luan i pozostali wysłali do Arymilli emisariuszy, prosząc o zawieszenie broni na czas obecności pograniczników - powiedziała po chwili Dyelin. - Odpowiedziała, że potrzebuje czasu na zastanowienie. Wedle moich obliczeń, to właśnie wówczas zdwoiła wysiłki szturmów na mury. Ich informuje, że wciąż się zastanawia.
- Pomijając wszystko inne - żywiołowo zadeklarowała Catalyn - już choćby dlatego właśnie Arymilla nie zasługuje na tron. Przedkłada własne ambicje nad bezpieczeństwo Andoru. Luan i tamci są chyba głupi, że tego nie widzą.
- Nie są głupi - sprostowała Dyelin. - Po prostu wydaje im się, że widzą przyszłość lepiej niż inni.
„A co jeśli to ona i Dyelin nie widziały jasno przyszłości" - dumała Elayne. Dla uratowania Andoru ogłosiłaby swe poparcie dla Dyelin. Bez większej radości, ale zrobiłaby to, żeby zakończyć rozlew andorańskiej krwi. Dyelin wsparłoby dziesięć Domów, więcej niż dziesięć. Nawet Danine Candraed zdecydowałaby się w końcu ruszyć ze swego leża i poprzeć Dyelin. Tyle że ta nie chciała być królową. Uważała, że to Elayne powinna nosić Różany Wieniec. Elayne też tak uważała. Ale co, jeśli się obie myliły? Nie pierwszy raz przychodziły jej do głowy te pytania, ale chyba po raz pierwszy, gdy tak patrzyła na mapę i jej złowróżbne znaki, nie potrafiła ich zlekceważyć.
Tego wieczoru, po kolacji okraszonej właściwie tylko niespodzianymi drobniutkimi truskawkami, zasiadła do lektury w większym salonie swoich apartamentów. Właściwie tylko udawała, że czyta. Oprawny w skórę tom dotyczył historii Andoru, jak większość jej lektur ostatnimi czasy. Ale trzeba było czytać, ile się da, ponieważ tylko w ten sposób - zestawiając kolejne wersje wydarzeń - można bodaj zbliżyć się do prawdy. Przede wszystkim książki publikowane za rządów danej monarchini nigdy nie wspominały jej błędów ani błędów jej poprzedniczek, jeśli przypadkiem wywodziły się z tego samego Domu. Trzeba było dopiero sięgać do dziejopisarstwa z epoki rządów Trakand, żeby poznać błędy Mantear, a do książek z epoki Mantear, żeby dowiedzieć się o pomyłkach popełnionych przez Norwelyn. Niemniej na błędach innych mogła uczyć się, jak nie popełniać własnych. Matka uczyniła z tego pierwszą lekcję władzy.
Ale i tak dziś nie potrafiła się skupić. Często przyłapywała się na tym, że bezmyślnie wbija wzrok w stronicę, nie widząc na niej żadnego słowa albo zaczyna coś mówić do Aviendhy, dopiero poniewczasie przypominając sobie, że siostry już nie ma. Czuła się strasznie samotna, co było absurdalne. Sephanie stała w kącie na wypadek, gdyby czegoś potrzebowała. Osiem gwardzistek strzegło drzwi do apartamentów, a jedna z nich, Yurith Azeri, była mistrzynią sztuki konwersacji, kobietą świetnie wykształconą, choć unikała rozmów o własnej przeszłości. Aviendhy żadna nie potrafiła jednak zastąpić.
Kiedy więc do pokoju wsunęła się Vandene, a jej śladem Kristian i Zarya, powitała ich widok z ulgą. Odziane na biało kobiety zatrzymały się przy drzwiach, na ich twarzach zastygł wyraz typowej pokory. Blada Kristian z rękoma zaplecionymi w talii, nietknięta jeszcze Różdżką Przysiąg, wyglądała na kobietę w średnim wieku, Zarya z nakrapianymi źrenicami i zakrzywionym nosem sprawiała wrażenie znacznie młodszej. W rękach trzymała coś zawiniętego w biały ręcznik.
- Wybacz, że przeszkadzam - zaczęła Vandene, a potem urwała i zmarszczyła brwi. Mimo charakterystycznego dla Aes Sedai braku śladów przeżytych lat twarz Zielonej siostry w jakiś sposób mimo wszystko sprawiała stare wrażenie. Rysy jej oblicza zmieniały się, raz miała dwadzieścia lat, raz czterdzieści, następnym z kolei razem coś między jednym a drugim. Może to te ciemne oczy, lśniące, głębokie i zbolałe, które zbyt wiele widziały. Otaczała ją atmosfera zmęczenia. Trzymała się prosto, ale widać było, że zaraz może się przewrócić. - To nie moja sprawa, rzecz jasna - podjęła delikatnie - ale czy istnieją jakieś powody, że przepełnia cię taka ilość Mocy? Na korytarzu uznałam, że może splatasz jakiś niezwykle skomplikowany wzór?
Elayne drgnęła i zrozumiała, że dzierży prawie tyle saidara, ile mogła bezpiecznie zaczerpnąć. Jak to się stało? Nie pamiętała, by czerpała więcej. Pospiesznie wypuściła źródło, i kiedy Moc upływała, wypełnił ją znajomy żal, a świat na powrót stał się... zwyczajny. W jednej chwili powróciły wahania nastrojów.
- Nie przeszkadzasz mi - powiedziała rozdrażnionym głosem, odkładając książkę na blat stołu. Nie przeczytała nawet trzech stron.
- Możemy więc porozmawiać na osobności?
Elayne skinęła głową - to nie była sprawa tej przeklętej kobiety, ile Mocy zaczerpnęła; równie dobrze jak Elayne znała niepisane reguły, o ile nie lepiej - i odesłała Sephanie do przedpokoju, gdy tymczasem Vandene splatała zabezpieczenia przed podsłuchem.
Mimo gotowych już zabezpieczeń Vandene zaczekała, aż drzwi zamkną się za pokojówką. Dopiero potem przemówiła:
- Reanne Corly nie żyje, Elayne.
- Och, Światłości, nie. - Rozdrażnienie przeszło w szloch, który wyrwał się z gardła. Elayne pospiesznie wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę, by obetrzeć strumienie łez płynące po policzkach. Przeklęte fanaberie znowu się odezwały, niemniej Reanne z pewnością zasługiwała na łzy. Tak bardzo chciała zostać Zieloną Ajah. - Jak to się stało? - Żeby sczezła, znowu ten bełkot!
Vandene nie uroniła łzy. Być może wypłakała już oczy.
- Spaliła ją Moc. Ktokolwiek to uczynił, użył znacznie więcej, niż było trzeba. Wszędzie, na jej ciele i w pokoju, było pełno pozostałości saidara. Morderczyni chciała mieć pewność, że wszyscy dowiedzą się, jak zginęła.
- To nie ma sensu, Vandene.
- Może jednak ma. Zarya?
Saldaeanka położyła małe zawiniątko na stole i odwinęła, ukazując misternie wyrzeźbioną drewnianą lalkę. Była bardzo stara, prosta sukienka zetlała, z buzi odchodziła farba, brakowało oka, połowa ciemnych włosków zniknęła.
- Należała do Mirane Larinen - powiedziała Zarya. - Derys Nermala znalazła ją za kredensem.
- Nie rozumiem, co zgubiona lalka Mirane może mieć wspólnego ze śmiercią Reanne - powiedziała Elayne, ocierając oczy. Mirane była jedną ze zbiegłych Kuzynek.
- Tylko to... - odpowiedziała Vandene. - Kiedy Mirane udała się do Wieży, ukryła lalkę, ponieważ usłyszała, że wszystko, co posiada, zostanie spalone. Po swej relegacji odnalazła lalkę i wszędzie nosiła ze sobą. Wszędzie. To przerodziło się w dziwactwo, gdziekolwiek zatrzymywała się na dłużej, chowała tam lalkę. Nie pytaj dlaczego. Ale gdyby uciekła, nie zostawiłaby jej.
Wciąż trąc dłońmi oczy, Elayne odchyliła się w foteliku. Szlochy przeszły w pociąganie nosem, ale oczy wciąż wzbierały łzami.
- A więc Mirane nie uciekła? Została zamordowana, a jej ciało... usunięto. - Zabrzmiało to makabrycznie. - Myślisz, że z pozostałymi rzecz miała się tak samo? Ze wszystkimi?
Vandene pokiwała głową i na moment zgarbiła szczupłe ramiona.
- Tego się właśnie obawiam - powiedziała, prostując się. - Spodziewam się, że wskazówek należało szukać wśród pozostawionych przez nie rzeczy, ukochanych skarbów jak ta lalka, ulubionych detali biżuterii. Morderczyni chciała, żebyśmy myślały, że sprytnie zaciera ślady swych zbrodni, ale nie jest aż tak bardzo sprytna, tylko myśmy okazały się nie dość sprytne, żeby znaleźć te wskazówki, dlatego postanowiła zaaranżować coś bardziej bezczelnego.
- Żeby przerazić Kuzynki i skłonić do ucieczki - mruknęła Elayne. Taki cios nie będzie dla niej śmiertelny, niemniej skaże ją znowu na łaskę Poszukiwaczek Wiatru, a one z każdą chwilą stawały się coraz mniej chętne do pomocy. - Ile z nich już wie?
- Teraz już wszystkie, jak sądzę - sucho odparła Vandene. - Zarya kazała Derys nic żadnej nie mówić, ale tamta zbyt lubi brzmienie własnego głosu.
- To jest chyba wymierzone we mnie i ma pomóc Arymilli zdobyć tron, ale dlaczego którejś z Czarnych sióstr miałoby na tym zależeć? Nie potrafię sobie wyobrazić, by wśród nas były dwie morderczynie. Przynajmniej rozwiązuje to kwestię winy Merilille. Porozmawiaj z Sumeko i Alise. Tylko one mogą sprawić, żeby pozostałe nie spanikowały. - W rozumieniu Rodziny Sumeko zajmowała miejsce w hierarchii zaraz po Reanne, a choć Alise stała znacznie niżej, była kobietą o znacznych wpływach. - Od tej chwili żadna z nich nie może być sama, nawet na moment. Zawsze niech się trzymają po dwie, trzy, a najlepiej cztery. I ostrzeż je, by zwracały uwagę na Careane i Sareithę.
- Tego bym nie doradzała - szybko wtrąciła Vandene. - W grupach powinny być bezpieczne, a wieści o tym z pewnością dotrą do Careane i Sareithy. Ostrzec przed Aes Sedai? Kuzynki zrezygnują w jednej chwili. - Kristian i Zarya uroczyście pokiwały głowami.
Po krótkiej chwili Elayne niechętnie przystała na konieczność dalszego dochowanie tajemnicy. Rodzina powinna być bezpieczna w grupach.
- Niech Chanelle dowie się o Reanne i pozostałych. Nie potrafię sobie wyobrazić, co miałoby grozić Poszukiwaczkom Wiatru... a ich strata nie dotknęłaby mnie tak jak strata Rodziny... ale czy nie byłoby wspaniałe, gdyby pod wpływem tych wieści, same zdecydowały się odejść?
Nie oczekiwała, że tak się to skończy - Chanelle nade wszystko bała się powrotu na statki Ludu Morza bez korzyści gwarantowanych umową - ale gdyby... Byłoby to jasne światełko w pod każdym innym względem mrocznym tunelu dzisiejszego dnia. Przynajmniej niemożliwe, by miało zdarzyć się coś jeszcze gorszego. Myśl ta przejęła ją chłodem. Światłości, spraw, żeby się nie zdarzyło.
Arymilla skrzywiła się i odsunęła talerz gulaszu. Zaproponowano jej już łóżka, w jednym z nich spędzi noc - Arlene, jej pokojówka, właśnie dokonywała wyboru; dobrze wiedziała, co lubi jej pani - i najmniejszą rzeczą, jakiej oczekiwała, był przyzwoity posiłek, a tu baranina okazała się tłusta i zdecydowanie nadpsuta. Ostatnimi czasy zdarzało się to doprawdy nazbyt często. Tym razem kucharz nie uniknie chłosty! Nie wiedziała, do którego ze szlacheckich orszaków należał, ale miał być najlepszy - najlepszy! - co jednak w niczym jej nie powstrzyma. Zostanie wychłostany dla przykładu. A potem oczywiście oddalony. Ukaranemu kucharzowi nie można było już zaufać.
Nastroje w namiocie były nieszczególnie podniosłe. Kilkoro spośród obecnej w obozie szlachty oczekiwało na zaproszenie do kolacji, ale żadne z nich nie miało stosownie wysokiej pozycji. Zaczynała już żałować, że mimo wszystko nie zaprosiła któregoś, nawet któregoś z wasali Naean lub Elenii. Ich obecność mogłaby dostarczyć odrobiny rozrywki. Przy stole zgromadzili się najbliżsi sojusznicy, a atmosfera niczym na stypie. Cóż, tyczkowaty, stary Nasin - z potarganą, przerzedzoną i siwiejącą czupryną - jadł jak wilk, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kondycję mięsa i od czasu do czasu po ojcowsku gładził ją po ręce. Uśmiechała się doń niczym posłuszna córka. Dureń założył na wieczór jeden ze swoich haftowanych w kwiaty kaftanów. Strój, w którym kobieta mogłaby się pokazać! Na szczęście wszystkie jego lubieżne uśmiechy adresowane były do siedzącej obok Elenii - za każdym razem miodowłosa kobieta wzdrygała się, a jej lisia twarz bladła, gdy napotykała jego spojrzenie. Cieszyła się dominującą pozycją w Domu Sarand, prawie jakby to ona była Głową Domu, a nie jej mąż, niemniej bała się, że Arymilla pozwoli Nasinowi zrobić z nią, co zechce. Szantaż nie był już konieczny, ale na wszelki wypadek lepiej jej nie popuszczać smyczy. Tak, Nasin najwyraźniej świetnie się bawił swoimi daremnymi zalotami wobec Elenii, niemniej pozostali siedzieli w ponurym milczeniu. Ledwie tknęli jedzenie i tylko dwójka służby wciąż napełniała puchary. Nigdy nie ufała cudzej służbie. Przynajmniej wino nie skwaśniało.
- Moim zdaniem powinniśmy przypuścić mocniejszy szturm - mruczał pijackim głosem Lir, Głowa Domu Baryn. Był żylastym mężczyzną, a na kaftanie nosił odciski od rzemieni zbroi i zawsze palił się do bitki. Subtelność była dla niego pustym słowem. - Moi szpiedzy donoszą, że każdego dnia coraz więcej ludzi przybywa do miasta przez te ich „bramy". - Pokręcił głową i mruknął coś pod nosem. Naprawdę wierzył w te plotki o dziesiątkach Aes Sedai w Królewskim Pałacu. - Przez te wszystkie drobne ukąszenia tracimy tylko ludzi.
- Zgadzam się - poparła go Karind, zabawiając się wielką złotą szpilką, z emaliowanym Czerwonym Lisem Anshar w biegu, którą przypięła do łona. Była chyba w tym samym stopniu pijana co Lir. Rysy kwadratowej twarzy rozlewały się. - Musimy naciskać na nich, zamiast tracić ludzi. Kiedy już pokonamy mury, nasza przewaga liczebna weźmie górę.
Usta Arymilli się zacisnęły. Mogliby okazać choć cień szacunku kobiecie, która wkrótce zostanie królową Andoru, zamiast wciąż się z nią sprzeczać. Niestety, Baryn i Anshar nie byli z nią związani równie mocno co Sarand czy Arawn. W przeciwieństwie do Jarida i Naean, Lir i Karind poparli ją, ale bez stosownej pisemnej rezolucji. Zresztą odnosiło się to również do Nasina, ale o jego poparcie była spokojna. Owinęła go sobie wokół palca niczym pierścionek.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem i postarała nadać głosowi jowialne brzmienie.
- Tracimy najemników. A po cóż innego są najemnicy jak nie po to, by umierać zamiast naszych zbrojnych? - Uniosła puchar i mężczyzna w zdobnej srebrem niebieskiej liberii natychmiast podbiegł, by go napełnić. Po prawdzie to tak się spieszył, że uronił kroplę na jej dłoń. Widząc grymas, natychmiast wydobył z kieszeni chusteczkę i wytarł plamkę, nim zdążyła cofnąć rękę. Własną chusteczką! Światłość jedna wiedziała, gdzie mógł przebywać ten brudny skrawek materii, a on dotknął nim jej ręki! Kiedy wycofywał się, kłaniając i mamrocząc przeprosiny, usta mu drżały ze strachu. Niech skończy służbę przy posiłku. Później będzie czas, by się go pozbyć. - Będziemy potrzebowali wszystkich naszych zbrojnych, kiedy wyruszę przeciwko pogranicznikom, prawda Naean?
Naean drgnęła jak ukłuta szpilką. Szczupła i blada, w żółtych jedwabiach haftowanych na staniku srebrnymi symbolami Potrójnego Klucza Arawn, ostatnio wyglądała na wycieńczoną; niebieskie oczy były podkrążone, wyzierało z nich zmęczenie. Spowijająca ją dawniej atmosfera niefrasobliwej wyższości gdzieś zniknęła.
- Oczywiście, Arymillo - powiedziała pokornie i wychyliła puchar do dna. Dobrze. Ją i Elenię miała w garści, niemniej dobrze było od czasu do czasu sprawdzić, czy któraś nie przypomniała sobie o własnej dumie.
- Jeżeli Luan i pozostali nie udzielą ci poparcia, co ci przyjdzie ze zdobycia Caemlyn? - Sylvase, wnuczka i dziedziczka Nasina, odzywała się tak rzadko, że to pytanie było niczym grom z jasnego nieba. Mocno zbudowana, niezbyt ładna, zazwyczaj patrzyła na świat zamglonym wzrokiem, który teraz wszakże zdawał się raczej ostry. Wszyscy zagapili się na nią. Zupełnie jej to nie zbiło z tropu. Obracała w dłoniach puchar, ale wedle obliczeń Arymilli dopełniano jej go tylko raz. - Jeżeli i tak musimy się zmierzyć z pogranicznikami, czy nie lepiej przyjąć propozycję rozejmu od Luana, by Andor mógł wystawić w pole całe swe siły?
Arymilla się uśmiechnęła. Miała ochotę uderzyć tę idiotkę. Ale to by rozgniewało Nasina. Upierał się, by Arymilla przetrzymywała ją w „gościnie", ponieważ w ten sposób nie mogła spiskować na rzecz jego usunięcia - chyba do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę, że postradał rozum; niemniej wciąż kurczowo czepiał się swej pozycji, którą chciał zatrzymać do śmierci i... kochał ją przecież.
- Ellorien i niektórzy z pozostałych jeszcze do mnie przyjdą, dziecko - odparła gładko. Ale wymagało to od niej pewnego wysiłku. Co sobie wyobrażała ta dzierlatka, że kim niby jest? - Aemlyn, Arathelle, Pelivar. Wszyscy mają urazy wobec Trakand. - Oczywiście, że przyjdą, gdy tylko Elayne i Dyelin zostaną usunięte. Te dwie nie przeżyją upadku Caemlyn. - Kiedy zdobędę miasto, będę ich miała w garści. Troje spośród popleczników Elayne to jeszcze dzieci, a Conail Northan jest niewiele więcej niż chłopcem. Ufam, że bez trudu przekonam ich do opublikowania stosownej rezolucji. - A jeśli jej się nie uda, to pan Lounalt z pewnością ich przekona. Wielka szkoda, jeśli trzeba będzie wydać dzieci w jego ręce i na pastwę jego rzemieni. - Wieczorem tego dnia, gdy padnie Caemlyn, będę już królową. Nieprawdaż, ojcze?
Nasin roześmiał się, rozpryskując po stole kęsy na poły przeżutego gulaszu.
- Tak, tak - mówił, głaszcząc dłoń Arymilli. - Słuchaj swojej ciotki, Sylvase. Rób, co ci każe. Wkrótce będzie królową Andoru. - Po chwili jednak uśmiech zniknął, a w głos wkradły się dziwne tony. Coś, jakby... błaganie. - Pamiętaj, po mojej śmierci zostaniesz Głową Domu Caeren. Po mojej śmierci. Będziesz Głową Domu.
- Jako rzeczesz, dziadku - mruknęła Sylvase, na moment skłaniając głowę. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy były równie martwe co zawsze. Ostry błysk sprzed chwili musiał stanowić igraszkę światła. Jasna sprawa.
Nasin mruknął coś nieartykułowanego i powrócił do pożerania gulaszu.
- Najlepszy, jaki jadłem już od wielu dni. Myślę, że poproszę o następny talerz. Więcej wina, człowieku. Nie widzisz, że mam pusty puchar?
Cisza zalegająca nad stołem nagle zaczęła być krępująca. Przebłyski rozumu u Nasina zazwyczaj wywierały taki skutek.
- Dalej twierdzę - powiedział na koniec Lir, ale chyba tylko po to, żeby przeszkodził mu krępy zbrojny z czterema Srebrnymi Księżycami Marne na piersi, który właśnie wszedł do namiotu.
Ukłonił się z szacunkiem, a potem okrążył stół, podszedł do Arymilli i szepnął jej do ucha:
- Pan Hernvil prosi o słowo na osobności, moja pani.
Wszyscy prócz Nasina i jego wnuczki zaczęli udawać, że interesuje ich wyłącznie zawartość pucharów i że z pewnością nie zamierzają podsłuchiwać. Nasin dalej jadł. Ona obserwowała Arymillę z pozbawioną wyrazu twarzą. Ten ostry błysk musiał być tylko grą świateł.
- Wrócę za moment - oznajmiła Arymilla, wstając. Dłonią wykonała gest wskazujący na jedzenie i wino. - Bawcie się dobrze, póki nie wrócę. Bawcie się.
Lir zawołał o wino.
Na zewnątrz nawet się nie zatroskała, by unieść spódnice i uniknąć zabrudzenia ich błotem. Arlene i tak musiała je czyścić, co więc znaczy odrobina brudu więcej? W niektórych namiotach paliło się światło, ale zasadniczo obóz był ciemny, jedynie pod sierpem księżyca. Jej sekretarz, Jakob Hernvil, czekający niedaleko namiotu w prostym kaftanie, przyświecał sobie latarnią, która rozlewała wokół żółtą kałużę światła. Mały, szczupły, jakby wszelki tłuszcz zeń wygotowano. Ale najważniejszą jego cechą była przyrodzona dyskrecja, którą ona jeszcze podsycała sumami tak dużymi, że chyba tylko największe łapówki mogłyby go skłonić do zdrady, znacznie większe, niżby ktokolwiek chciał zaproponować skrybie.
- Wybacz, że przerywam ci posiłek, moja pani - oznajmił, kłaniając się - ale pewien byłem, że zechcesz natychmiast o tym usłyszeć - tak głęboki głos u tak drobnego mężczyzny zawsze zaskakiwał. - Zgodzili się. Ale najpierw chcą zobaczyć całą sumę w złocie.
Jej usta zacisnęły się, jakby kierowane własną wolą. Całą sumę. Miała nadzieję, że wystarczy najpierw zapłacić połowę. A potem któż ośmieli się wysuwać żądania spłaty długu wobec królowej?
- Napisz list do pani Andscale. Z rana go podpiszę. - Przekaz takiej ilości złota potrawa wiele dni. A jak długo powołanie zbrojnych pod broń? Te rzeczy nigdy jej nie interesowały. Lir mógłby jej powiedzieć, ale nienawidziła ujawniać swych słabych stron. - Powiedz im, że od jutra za tydzień, z dokładnością do dnia. To powinno wystarczyć. Za tydzień Caemlyn będzie jej. Tron będzie jej. Arymilla z Łaski Światłości, królowa Andoru, Obrończyni Dziedziny, Protektorka Ludu, Głowa Domu Marne. Uśmiechając się, wróciła do namiotu, by przekazać pozostałym wspaniałe wieści.