Bogucka Teresa Polak po komunizmie


DEMOKRACJA

FILOZOFIA I PRAKTYKA

REDAKCJA SERII

MARCIN KRÓL ALEKSANDER SMOLAR

Teresa Bogucka

POLAK PO KOMUNIZMIE

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

Kraków 1997. Wydanie I


PRZEDMOWA

Wybrane do niniejszej książki teksty dotyczą naszej zbiorowej świa­domości - zarówno jej stanu po komunizmie, jak i jej reakcji na szok wolności. Dotyczą też formowania się nowej postaci życia zbiorowego oraz mechanizmów życia publicznego, jego stylu, obyczajów, które szybko stają się wzorami, świeżą tradycją.

Artykuły te, zwłaszcza pisane dla “Gazety Wyborczej", powstawały wokół konkretnych wydarzeń i chronologiczny układ pozwala przypo­mnieć sobie pewne znamienne chwile i związane z nimi oceny, spory, emocje. Dziś widać, że emocje szybko stygną, a incydenty, które je budziły, stają się cząstką zbiorowego doświadczenia, które przystosowuje nas lepiej lub gorzej do nowych warunków.

Nowe warunki, przebudowa, transformacja - tak na co dzień mówi się o okresie, w którym żyjemy, i określenia te dotyczą poziomu prak­tycznego, organizacyjnego. Historycznego wymiaru tego czasu nie ogar­niamy, jego niezwykłość ciągle nam umyka - nie został nawet nazwany i mówiąc o nim, najczęściej używamy daty: “po 1989 roku".

Dziś z różnych stron pada zarzut, że brak wyraźnej cezury od­dzielającej czas stary od nowej epoki był błędem. Kto go popełnił? Kto mógł stworzyć jakąś psychologiczną sytuację przełomu, skoro Historia tym razem zaoszczędziła nam wstrząsów, choćby i oczyszczających. Nie potrafiła tego zrobić ani opozycja, ani Kościół, ani nawet Jan Paweł II. Ludzie oczekiwali pochwały za wyborczą decyzję, nagrody za lata szarego życia, a także zagwarantowania jakiego takiego bezpieczeństwa wobec nadchodzących niewiadomych. Oraz - wspólnoty i zgody narodo-


wej, bo to radosne poczucie, które trafiło nam się parę razy za komuny, jak w 1956 lub w 1980, utrwaliło się jako znak odświętności i pełen nadziei początek nowego. Niestety, opozycja przejmująca rządy była tak spięta trudem wprowadzanych reform, a zaraz potem tak zaabsorbowana własnymi konfliktami, że pozaekonomicznych potrzeb społeczeństwa nie dostrzegała. Nie dostrzegał ich też Kościół, który skoncentrował się na umacnianiu swej pozycji, a wiernym zaczął stawiać wysokie wymagania. Nawet papież w czasie pierwszej pielgrzymki do wolnej Polski gniewnie nas uświadamiał, że odzyskana wolność nie jest żadną nagrodą, tylko pasmem nowych zagrożeń i ciężkich prób.

Można chyba zatem powiedzieć, że rozmiarów zmiany nikt nie ogarniał. Tak naprawdę dopiero teraz zaczynamy je sobie uświada­miać - na przykład, gdy patrzymy na rozbawione i niedowierzają­ce twarze dzieci, którym usiłujemy opowiedzieć o życiu w Polsce Ludowej.

W zebranych tu artykułach Polska Ludowa przypominana jest często, bo ona nas jako zbiorowość w znacznej mierze ukształtowała i nie jest to dobre dziedzictwo. A układem odniesienia tych rozważań jest diag­noza komunizmu dokonana za czasów PRL-u w środowiskach emigracyj­nych i opozycyjnych. Taka, iż komunizm był systemem opresyjnym, marnotrawnym, a przede wszystkim deprawującym umysły i charaktery. Jego ofiarami byli nie tylko prześladowani, ale i zwykli ludzie poddani bezwzględnemu ciśnieniu - wtedy, gdy postępowali tchórzliwie, mało­dusznie, głupio, ulegle. Właśnie to było jego cechą najbardziej istotną - że z ludzi, którzy w normalnych warunkach zachowywaliby się przyzwoicie, potrafił wydobyć małość, posłuszeństwo, podłość. Że w sta­tystycznie miażdżącej skali uczynił nas podatnymi na strach. Strach tak oczywisty i wszczepiony tak głęboko, że większość nawet nie potrafiłaby powiedzieć, kiedy nauczyła się odróżniać, co wolno, a co zakazane, co gwarantuje spokój, a co ściąga nieszczęście.

Tymczasem ta powszechnie deprawująca cecha byłego systemu szyb­ko zaciera się w zbiorowej świadomości. Mechanizm wypierania z pa­mięci rzeczy przykrych i zawstydzających jest dobrze znany, choć doświadczenie i psychologia uczą, że nieskuteczny. To wróci do nas czkawką, złym wspomnieniem, gniewnym pytaniem wnuków.

W sukurs niemiłej pamięci o naszym życiu w PRL-u przybiega polityka ze swymi bieżącymi, utylitarnymi - choć różnymi celami.

Politycy popeerelowscy sprytnie modelują przeszłość jako czas ładu, bezpieczeństwa i budowania. Odpowiada to postawie dość zrozumiałej, zapewne najczęstszej, by swych życiorysów po raz któryś nie przewartościowywać, nie ustalać grzechów, współwin i miar potulności.

Dla tych z kolei, którzy mają poczucie, że PRL im jakieś szansę zniweczył, odmienny obraz malują kręgi zwane prawicowymi: PRL to czas przemocy, którą mniejszość zastosowała wobec większości, krzyw­dząc ją zabraniem majątku, możliwości rozwoju i osiągnięcia sukcesu. I nie będzie sprawiedliwości, póki pokrzywdzeni nie zobaczą, że los się odmienił tak, iż ci, co byli na górze, znaleźli się na dole. W takim opisie wszelka wina leży po stronie krzywdzącej mniejszości, a zdjęta jest z każdego, kto ją wskazuje.

Pozostali, ci ze środka, miotają się w formule “to prawda, z drugiej strony jednak..." O co też trudno mieć pretensje, bo zadaniem polityków jest zdobywanie władzy w wyborach, zatem raczej zabieganie o względy wyborców niż urządzanie im oczyszczających porachunków sumienia.

Dodajmy, że Kościół również się do tego zadania nie pali, a przeciw­nie - mimowolnie być może zwiększa zamęt związany z oceną zaszłości. Oto bowiem o pokusach liberalnych, o niebezpieczeństwach konsumpcji mówi językiem tak surowym i piętnującym, jakiego do komunizmu nigdy nie zastosował. Ludzie mogą odnieść wrażenie, że za PRL-u jakoś się żyło, a teraz dopiero Kościół i wiara znalazły się w prawdziwym okrążeniu i zagrożeniu, dopiero teraz zło zewsząd wyłazi i wszystkie moce się sprzysięgają. Wobec obwieszczonej “kultury śmierci" komu­nizm jawić się może jak kultura życia, w dodatku niekonsumpcyjnego i przaśnego.

Przemiana, która się dokonuje, nikogo nie ominęła - nawet ci, którzy nie zmienili zajęcia, miejsca pracy, pozostając biskupem, nauczycielem, rolnikiem, również znaleźli się w sytuacji nowej, jakiej nie potrafiliby przedtem nawet przewidzieć. W istocie jest tak, jakbyśmy zostali prze­siedleni w inne warunki i nasze dotychczasowe życiowe doświadczenie okazało się nieprzydatne do niczego. Ale - niczym prawdziwi emigranci

- ciągle się nim posługujemy. I to, co nowe, nieznane, uporczywie próbujemy opisać językiem czasu przeszłego.

A język to specyficzny - jak wiadomo za PRL-u rozpadał się na oficjalną nowomowę i wariant prywatny. Istniał też język odświętno-

-literacki, tyczący historii ojczystej, który, początkowo tępiony, prze-


chowany w bibliotekach, kościołach i rodzinnych tradycjach, był od lat sześćdziesiątych przez władzę rehabilitowany i nawet zawłaszczany, gdy uchwalono, że Polska Ludowa nie tyle jest początkiem nowego, ile zwieńczeniem, ukoronowaniem tysiącletniej historii państwa.

Dziś język nieustannie się zmienia, trudno jeszcze rozdzielić wariant prywatny i publiczny, oba mają bowiem dużą temperaturę emocjonalną i - co charakterystyczne - ożyły w nich kalki nowomowy, cała retoryka egalitarna nabrała z powrotem głębokich i mocno odczuwanych znaczeń. Natomiast prawdziwy renesans przeżywa ów język uroczysto-rocznicowy, w którym toczy się znaczna część dyskursu politycznego. Służy on oczywiście do tego, co Jerzy Giedroyc nazwał walkami na trumny, ale jest też chyba intuicyjnym sposobem ponownego opisania własnej toż­samości. Niestety - przysposobiony jest do mówienia o przeszłości w tonie patetyczno-źałobnym, bo przez 200 lat usprawiedliwiał ofiary, które kolejne pokolenia składały na ołtarzu ojczyzny. Toteż doskonale wiemy, co winien Polak robić w leśnej partii, w Legionach, na baryka­dzie, w podziemiu, ale przekaz zbiorowej pamięci milczy na temat tego, jak być dobrym Polakiem na dorobku. A młodzież obwieszcza koniec patriotyzmu, bo słowo to potrafi zastosować tylko w wojennej potrzebie. Tymczasem obecna odsłona polskiego dramatu nie nosi w sobie póki co zadatków na sytuacje tragiczne, nie stawia przed nami - jak to w prze­szłości najczęściej bywało - jedynie fatalnych wyborów. Raczej obiecu­jące perspektywy.

Wolność najszybciej dała nam nową scenę publiczną, prawdziwą, ze wszystkimi atrybutami demokracji. Po odrażającej nudzie, jaką latami serwowała nam władza komunistyczna, naraz mieliśmy zobaczyć swoich reprezentantów w niereżyserowanych, nieskłamanych debatach, mówią­cych o sprawach dla nas istotnych. Miało być prawdziwie, godnie i odpowiedzialnie. Jak za pierwszej “Solidarności", bo chyba ona stanowiła wzór.

Nowi ludzie polityki, którym przypadło spełnić to oczekiwanie, mieli doświadczenie Sierpnia i nocnych rozmów rodaków. Wyważonych i roz­tropnych, bo przecież nagrywanych przez ubeka, któremu nie wolno było dać satysfakcji wzajemnymi awanturami lub inwektywami. Czy tylko władza, ambicje, różne pokusy sprawiły, że klasa polityczna przyniosła zawód i rozczarowanie? I pytanie - jak to się stało, że formuła jej dyskursu prawie nic wspólnego nie miała z czasem solidarnościowego

karnawału, który pamiętali wszyscy uczestnicy, za to bardzo dużo z pieniactwem i warcholstwem sejmów XVIII-wiecznych oraz z emoc­jami miotającymi sejmy w międzywojennym dwudziestoleciu, o czym większość obecnych posłów nie ma pojęcia?

Nie było jednak tak, że w odróżnieniu od debiutujących polityków, którzy zawiedli społeczeństwo, ono samo okazało się bezgrzeszne. Nie zaaprobowało siły spokoju" - jej umiaru i odpowiedzialności, wolało zawadiackie potępienia i liczne obietnice Wałęsy oraz insynuacje i soc­jalistyczne przyrzeczenia Tymińskiego. Potem jednak znużyło się potę­pieniami, insynuacjami i obietnicami i zafalowało do czegoś dobrze sobie znanego - do sekretarza gadającego ludzkim głosem.

Można powiedzieć, że początki nie były specjalnie udane, miały fazy żałosne w swej małości i zawiści i symbolem tego zmarnowania szansy został Lech Wałęsa. Jego los odzwierciedla upadek mitu ludu, który znalazł tak niezwykłe spełnienie w Sierpniu - to był Lud powstały przeciw tyranii. Lud administrujący państwem - to była, niestety, raczej nauczka i przestroga.

Cechą naszego życia pozostaje nieobliczalność. Bo nie sposób często pojąć samobójczych zachowań różnych partii, także ich awansów i upad­ków. Nie sposób również przewidzieć zachowań wyborców, ich zmien­nych nastrojów, kaprysów, decyzji.

Narodową scenę z odmienianą scenografią zapełnia tłum postaci o niejasnym emploi, uwikłanych w nieoczekiwane perturbacje, grających w nieznanej konwencji. Mieszają się kwestie nowe, zaskakujące i stare, dobrze osłuchane. W tym zamęcie wypatrujemy znanych nam aktorów, tych protagonistów, w których losach opisywaliśmy swe dzieje. To robotnicy, chłopi, inteligencja, tyle odmiany, że miejsce “władzy" zajęła nowa kategoria - klasa polityczna.

Oczywistym reprezentantem robotników, dziedzicem tradycji ich buntów jest druga “Solidarność". Mało przypomina pierwszą. Nie znaj­duje radości w szerokiej wspólnocie, lubi dzielić i piętnować; nie kultywuje braku przemocy, zamiast tego stosuje teatralne oznaki ledwo powstrzymywanej gniewnej determinacji i siły; postawy godnościowe zastępuje ludowym wulgaryzmem. Pierwsza “Solidarność" zrealizowała literacki, inteligencki mit ludu, jego solidarności i ofiarności. Druga, wobec gospodarczego trzęsienia ziemi, musiała zająć się prozą, nie chciała zarazem rezygnować z funkcji przewodniej. Początkowo kłębiły


10

się w niej emocje: poczucie siły z obalenia ustroju, zawodu z trudności, pretensji o wszystko. A stąd rodziły się radykalne pomysły: zdjąć dyrektora, pogonić obcego inwestora, zablokować zmiany, wystrajkować pożyczkę - i nade wszystko pokazać politykom, gdzie ich miejsce. Z czasem nauczyła się, że nie ma radykalnych posunięć, które wszystko załatwiają, opanowała sztukę negocjacji i twardej obrony konkretnych interesów. Ostatecznie wraz z SLD obaliła ostatni rząd solidarnościowy i zyskała przez to normalnego partnera do targów o swoje. Wreszcie wyszła ze schizofrenii, jaką były zajadłe walki z poniekąd własnym rządem - ma teraz jasną tożsamość, jest “prawicowa" i prokościelna, a przeciw niej stoi lewicowy komunista-bezbożnik. Kłóci się z nim zajadle, obnosi z rytualną nienawiścią, ale tak naprawdę i serdecznie nie znosi swego mentora, czyli inteligencji.

Za cały lud wiejski przemawia wyłącznie PSL. Chłopom komunizm przeznaczył pozycję poślednią, ich usytuowanie społeczne wykluczało inną formę niż opór i trwanie, ale w 1980 i oni dołączyli. Choć byli zawsze na tej gorszej pozycji, bo stworzyli kilka wiecznie skłóconych organizacji, nie wydali żadnej wielkiej postaci, wokół której mogłaby się oplatać zbiorowa wyobraźnia i nadzieja. Kapitulacja ich przywódcy w stanie wojennym miała wymiar znaczący, a dla niektórych symbolicz­ny - skoro nie można wygrać, trzeba się ugiąć. Nie jest rzeczą chłopa - ani ludu w ogóle - walka o przegrane sprawy. Dziś chłopi mają silną reprezentację na naszej scenie i ona w ich imieniu demonstruje egoizm klasowy w skali zapierającej dech.

Inteligencja występuje w paru formach. Jako zmitologizowany obiekt niechęci, także własnej. W postaci spolaryzowanej na milczące elity intelektualne (których zresztą nikt nie pyta o zdanie) oraz budżetówkę, której w głowie wszystko, tylko nie posłannictwo. Inteligencja ma jednak swoją partię, która dba o wiele rzeczy, ale nie o jej materialny status, raczej o wypełnianie posłannictwa.

Borykając się z opisem społeczeństwa, uporczywie operujemy kate­goriami odziedziczonymi po PRL-u. Po wojnie określenia typu ziemiaństwo, mieszczaństwo, przedsiębiorcy, kupiectwo, a potem “bezeci" - szyb­ko wyszły z użycia z braku desygnatów i zostaliśmy podzieleni na te trzy grupy, robotników, chłopów i inteligencję pracującą. Dziś znów się różnicujemy, ale nie znajduje to odbicia w języku i myśleniu. Jakby odium rzucone niegdyś na dawne warstwy i klęska, która je spotkała,

sprawiają, że lepiej się nie wyróżniać, nie pchać w oczy, nie nazywać. Określenie “klasa średnia” zawiera w sobie pełne nadziei oczekiwanie i ciągle za mało konkretów identyfikacyjnych, a zwłaszcza nie jest jasny system wartości, którego ma ona bronić.

Mamy znów przedsiębiorców, fabrykantów, lecz oni wolą mówić o sobie, że są producentami i pracodawcami. Określać się wedle funkcji, bez mała usługi, jaką wykonują wobec nabywców i pracowników.

Klasa robotnicza nadal jest układem odniesienia dla innych grup społecznych, nadal odgrywa rolę wyjątkową i ma zapewnione szczególne traktowanie. Zarazem nie bardzo wiadomo, kto do niej należy. Nawet gdyby opisać rdzeń tej warstwy, to przebiega przez nią istotny podział na robotników wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych, który ma dziś odbicie zarówno w sytuacji materialnej, jak i w ocenie rzeczywistości. Wyraźnie przyspieszył się proces zanikania XIX-wiecznego proletariatu sprzedającego swą siłę fizyczną na rzecz grupy coraz mniej licznej i coraz lepiej wykształconej, lokującej się na pograniczu warstwy spec­jalistów i szybko rosnącej sfery usług. Tymczasem istnieje tendencja nie tylko, żeby zamazywać ten proces, ale by rozszerzać prerogatywy proletariatu na wszystkich pracowników najemnych. Toteż doczekaliśmy się strajków nauczycieli i lekarzy, którzy tym samym porzucili etos inteligencki na rzecz obyczajów i uprawnień mas sprzedających swą robociznę. Z punktu widzenia bowiem potrzeb polityczno-symbolicznych status wielkoprzemysłowej klasy robotniczej ma ciągle nieodparty urok. Złożył się nań jej mesjanizm, potem siła przewodnia, a wreszcie rola w obaleniu komunizmu. Lub inaczej - inteligencka wiara w moc ludu i jej spełnienie w czasach zmagań z totalitaryzmem. Zarazem obecność klasy robotniczej w najnowszej historii była redukowana do momentów wybuchów lawy. Jej powstanie, droga z biednej wsi do miast, jej awans, przemiany, wzory życiowe, modele aspiracji nie zaistniały w zbiorowej świadomości. To miejsce zajął, jak to u nas w zwyczaju, piękny mit Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza.

Rozbrat robotników z inteligencją jest dla lat dziewięćdziesiątych zjawiskiem ważnym. Relacja między inteligencją a ludem jest częścią definicji tej pierwszej. Człowiek, który gardził warstwami niższymi i uważał, że należy je krótko trzymać, do inteligencji nie mógł być zaliczony. Prawdziwy zaś inteligent, co by nie opowiadał o urokach prostego bytowania i ludowej mądrości, za swą powinność uważał


12

podsuwać książkę, szerzyć oświatę, nieść porady zdrowotne, hodowlane, organizacyjne i wszelkie inne. Pod strzechami żyło się gorzej, brudniej, nędzniej i bez nadziei. Inteligent proponował zmianę ku takiemu życiu, jakie sam prowadził, i ku wartościom dla niego oczywistym. A te rozliczne zadania były konsekwencją pierwszego - mianowicie włącze­nia ludu wiejskiego do narodu. Praca nad zmianą potocznej świadomości chłopów przekonanych, że cesarz, car bronili ich przed polskimi panami, polegała na tłumaczeniu im, że są polskim ludem.

Robotnicy, w odróżnieniu od chłopów, to była nędza pozbawiona uroków sielskości i zalet zamkniętej społeczności. Im proponowano oświatę i metody walki o przyzwoite warunki życia.

Słowem, inteligencja pełniła wobec ludu rolę mentora. Nie tylko wpisaną w swój etos, ale i oczekiwaną. Tę rolę zniszczył dopiero komunizm - jedynym nauczycielem mogła być Partia, zatem inteli­gencja została poniżona, wyszydzona, wepchnięta w rolę przedstawiciela wyższych wyzyskujących warstw, który podstępnie udaje przyjaciela ludu.

Druga “Solidarność" poniewiera “elity" dokładnie tymi słowami, których uczyli komuniści. Za dość żałosnym zjawiskiem, jakim jest powtarzanie sloganów z partyjnych agitek i szmatławców, kryje się jednak proces naturalny i sensowny, mianowicie wybijanie się na nieza­leżność, gniewne odganianie mentora, dowodzenie, że potrafi się same­mu. Szukanie trochę instynktownie, trochę po omacku nowego, własnego sposobu istnienia.

Wszystko jednak wskazuje na to, iż rozważanie relacji pomiędzy robotnikami, inteligencją i chłopami nie jest już dyskursem o rzeczywis­tości, a staje się przyczynkarstwem. Niestety, działania tych trzech grup, które od dwóch stuleci były podmiotami naszej historii, które doświad­czyły totalitaryzmu i odegrały rolę w jego trwaniu - nie są wystarczające do zrozumienia tego, co dziś się dzieje. Po pierwsze - nie dają się one zbyt dokładnie rozpoznać w codzienności, w stanie nienadzwyczajnym. Po drugie - jak by nie definiować ich cech i ich reprezentacji - o rze­czywistości decyduje jakaś reszta, może nawet większość, o której niewiele umie się powiedzieć. Kiedy zaś objawia się ona zbyt wyraziście, to charakteryzuje się ją jako jakościowo nieciekawy margines (“elektorat Tymińskiego", “wyznawcy neopogaństwa"). Może jest zatem tak, że nastąpił kres czasu protagonistów, do głosu doszli statyści. Jakaś masa,

13

która zawsze tu żyła z nami, ale nie przynależała ani do klasy robot­niczej, która co raz zrywała się do buntu, ani do chłopstwa, które broniło ziemi i Kościoła, ani do wiernych, dla których istnieje przede wszystkim Bóg i Ojczyzna, ani oczywiście do antykomunistycznej opozycji. Ani chyba do Polaków, którzy zawsze walczyli o wolność. Oto i skutki definiowania się społeczeństwa przez cnoty heroiczne okazywane w chwilach nadzwyczajnych.

Zabieg, który był pocieszeniem w czasach zniewolenia, który przera­biał na walory nasze ciągłe klęski (Gloria victis), który budował więź wspólną i świadomość narodową przypisując całej zbiorowości czyny i postawy statystycznie nikłych garstek powstańców, społeczników, opozycjonistów, teraz utrudnia nam zrozumienie samych siebie. Nie możemy się rozpoznać, przewidzieć wspólnych reakcji. Nie wiemy, jacy jesteśmy.

Literatura zawsze nam ułatwiała jakąś definicję, dawała wzory pocie­szające. A jeśli nawet zapisała gdzieś cierpki portret, to od czego umiejętności wypierania z pamięci tego, co przykre, na rzecz tego, co krzepiące. Dziś, gdy ktoś chce scharakteryzować istotę chłopskości, to przywołuje Ślimaka, nie Borynę. Jakby uzasadnieniem sensu trwania tej warstwy musiała być służebność wobec Sprawy, a nie praca, pragnienia, namiętności - życie po prostu. W Galicji powstał zjadliwy portret filistra i burżuja. Ale skończyło się jak w spektaklu Andrzeja Wajdy “Z biegiem lat, z biegiem dni" - potomstwo tej warstwy dorobkiewiczów, dulskich, ograniczonych kołtunów, gdy tylko ojczyzna wezwała, ruszyło do Legio­nów walczyć o Niepodległą.

Nasza historia pełna jest takich przykładów. A to ułatwia prze­chodzenie ponad szarą codziennością, która różnie nas kształtowała, i skupianie się na historycznych egzaminach. Dzięki nim łatwo można wykazać, że co by tam na wierzchu nie denerwowało pospolitością i małością, to pod spodem lawa.

Można powiedzieć, że polska historia to dzieje mniejszości napisane przez mniejszość ku pokrzepieniu większości. Te praktyki dydaktyczne - albo wielka działalność oświatowa - zastępowały procesy, które miały miejsce w niepodbitej części Europy. Tam lud powoli był wprowadzany w status obywatela albo o niego się dobijał - proces ten był długotrwały i solidny. U nas należało o jego duszę walczyć z mocarstwami, dla których był rekrutem i siłą roboczą.


14

To polska inteligencja zrobiła z niego naród, w jego imieniu wal­czyła, występowała, przemawiała, domagała się, protestowała. Trwało to w istocie do 1989 roku.

Wolność, która została wywalczona, stała się udziałem społeczeństwa w znacznej mierze wyedukowanego przez PRL, zarazem społeczeństwa uczestniczącego od około trzydziestu lat w kulturze masowej. O ile to pierwsze nie powinno być zaskoczeniem (w końcu lęk o takie skutki towarzyszył wszystkim elitom oporu), to druga cecha okazała się szo­kiem. Mianowicie spowodowała ona zerwanie pewnego typu kontaktu, wzajemnych więzi między warstwami społecznymi. Kiedyś, gdy oczywi­ste było, kto jest wyżej, a kto niżej, wspinanie się ku górze było równoznaczne z aspirowaniem do wzorów tam obowiązujących. Tym samym górne warstwy społeczne odgrywały oczywistą rolę opiniotwór­czą - i były do niej wychowywane. Dziś rolę podstawowego źródła norm i wzorców przejęła masowa kultura. Dziś młódź miejska i wiejska na wzór Murzynów z amerykańskich gett nosi czapki daszkiem do tyłu i nawet nie przyszłoby jej do głowy patrzeć, co zaproponowano w naj­nowszych kolekcjach. O strojach, obyczajach, przekonaniach, poglądach decydują raczej kolorowe pisma i telewizja niż starania jakichkolwiek elit. Ich bezradność - od Kościoła poczynając, na twórcach kończąc - jest uderzająca.

Na razie traktujemy siebie wciąż jak zbiorowość, o której na pewno wiemy jedno - że z dużym prawdopodobieństwem nie zachowa się ona zgodnie z obowiązującymi na jej temat przekonaniami. Żyjemy więc w społeczeństwie nieprzewidywalnym i nieznanym. Przynajmniej dla tych, którzy je opisują. Wypada chyba zacząć ten opis od nowa. Bo wiele wskazuje, że dotychczasowy trzeba uzupełnić. Że dzieje Polaków poka­zane przez grzechy i cnoty narodu szlacheckiego, przez wieczne zrywy wolnościowe patriotycznej młodzieży, przez ofiary złożone dla przetrwania zniewoleń i wojen - trzeba uzupełnić przez dzieje większości. Dzisiejszy Polak jest bowiem zarówno spadkobiercą dufnego Sarmaty równego wojewodzie, który nigdy nie ustąpił ze swych wolności, jak i poddanego chłopa. Cechy tego pierwszego odnajdujemy w sobie nieustannie: umiłowanie swobody i warcholstwo, gościnność i wypitkę

- to nasze, swojskie, polskie.

A co my właściwie wiemy o Polakach poniewieranych i zniewolo­nych? Zawsze upokarzanych? O których lepiej zadbali zaborcy niż

15

polscy panowie? Jaki był ich udział w tworzeniu naszych wad i zalet? Dziś w naszym rn\/clpr|j|' ""h doświadczenie jest nieobecne, ale pięć­dziesiąt lat temu, po wojnie, było ono przywołane, tworzyło klimat wielkiego awansu, awansu wyrównującego wieki upodleń i upokorzeń. Zostało ono odrzucone wraz z całą ideologią Polski Ludowej, ale ci, do uczuć których trafiło, i ich potomni są być może większością - kim się czują? Chłopskimi dziećmi? Robotnikami? Inteligentami w pierwszym, drugim pokoleniu? A może te określenia nie pasują do drogi, którą przeszli, do tradycji, która ich ukształtowała.

Czy Polak po komunizmie, Polak po szkodzie uporał się z totalitar­nym doświadczeniem? Czy rozpoznaje sytuację, w jakiej żyje? Jak radzi sobie z wczorajszym balastem i z dzisiejszymi wyzwaniami? Jak wydo­bywa się z systemu opresywnej pieczy, ze świata opisanego prosto, w kategoriach dobra i zła, i podzielonego na nasz i obcy? Jakim się staje zdany na siebie, bez regulaminów i rytuałów, bez jasnych reguł, które znał od zawsze?

Ta książka jest poszukiwaniem odpowiedzi na powyższe pytania i na kolejne, które z nich wynikają. Jest próbą odnalezienia się w chaosie myślowym i emocjonalnym, jaki nastąpił po jedności wytresowanej przez komunizm i po jedności wyzwolonej przez pierwszą “Solidarność". Jest zapisem dochodzenia raczej do nowych pytań, próbą ustalenia, czego o sobie nie wiemy. Konkluzja jest przeświadczeniem, że, aby zrozumieć współczesność, musimy odrzucić kategorie myślenia i widzenia świata, z jakimi w nią wkroczyliśmy, i spróbować opisać i siebie, i drogę, jaka nas ukształtowała, od nowa. Z myślą nie o tym, jak przetrwać zagrożenia, ale o tym, jak żyć w normalnej codzienności.

Wybrane do tej publikacji teksty zostały poprawione i niekiedy skrócone. Zmiany dotyczyły przede wszystkim odniesień bieżących, niezbyt czytelnych po latach. Większość zebranych tu artykułów została napisana dla “Gazety Wyborczej", z wyjątkiem dwóch: Kościół tryum­fujący, grzeszne społeczeństwo i Hipokryzja wolnych, które powstały dla “Dialogu".


PRZECIĘTNY OBYWATEL PATRZY NA POLITYKĘ

To, że partie polityczne przegrają wybory samorządowe, było wiado­me. Same, jakby w przewidywaniu oczywistej klęski, wskazywały po­wód - to społeczna apatia zawiniona przez Okrągły Stół, rząd, komitety obywatelskie i w ogóle.

Społeczna apatia rzeczywiście budzi niepokój różnych środowisk i Lech Wałęsa dał temu wyraz wzywając do wojny. Trochę to za­szokowało opinię publiczną, ale okazało się, że chodzi o walkę na argumenty, która ma wyrwać społeczeństwo z apatii i przyspieszyć przemiany.

Rzecz podchwyciło Porozumienie Centrum, w którym są różne partie, komitety, kluby i osoby, i zażądało nowych wyborów najpóźniej do wiosny. Nie bardzo wiadomo, do kogo to wezwanie było skierowane, bo rząd Mazowieckiego również uważał, że wybory winny się odbyć wiosną, a głosów sprzeciwu wobec tych planów nie słychać.

Przeciętnemu obywatelowi, którego pragnie się aktywizować, dziwne może się wydać, że niepokój o powolność zmian pojawił się w trakcie pierwszych wyborów samorządowych, co w końcu jest fundamentalną przemianą państwa. Ponadto, że partiom politycznym w przededniu przegrania z kretesem wyborów samorządowych tak spieszno już do następnych.

Nadto przeciętny obywatel najwyraźniej nie wie, co powinien zrobić, aby zadowolić oczekiwania elit politycznych. Za czym właściwie tęsk­nią? Za ludem na ulicach? Za wielkimi strajkami, w których tysiące ludzi chcą nie tyle podwyżki, co jakiegoś nowego modelu państwa?


18

Za tymi tłumami, które przychodziły do siedzib “Solidarności" w latach 1980-81? Czy za tym, żeby się ludzie wreszcie zaczęli do nich

przypisywać.

A ludzie nie chcą. Niektóre partie, trochę jak ta niewydarzona baletnica, tłumaczą

to zjawisko tym, że nie mają lokali, pieniędzy, dostępu do mass mediów. Warto przypomnieć, że szersza opinia usłyszała, iż pojawiły się nowe partie polityczne właśnie w kontekście ich potrzeb mate­rialnych, i to w momencie, gdy społeczeństwo zabierało się do zaciskania pasa i zębów. Okazało się, że powinno nadto wziąć na utrzymanie instytucje, które będą mu niezbędne do normalnego funkcjonowania. Podniosły się głosy sprzeciwu, ale roszczeń to nie powstrzymało i było jakby pierwszym sygnałem pewnej głuchoty politycznej dzia­łaczy.

Trzeba też powiedzieć, iż mimo te narzekania na brak warunków do rozkwitu, nowe partie mają wyraźne fory w środkach przekazu w stosun­ku do starych. Telewizja na przykład ciągnie je za uszy i dowartoś­ciowuje jak może kosztem starych partii", choć najmniejsza z nich, SdR-P ma pewnie więcej członków niż wszystkie “nowe" razem wzięte. Otóż, sądząc z tych licznych występów, przyczyn rachityczności życia partyjnego prędzej należałoby szukać w sposobie publicznego funk­cjonowania niż w brakach majątkowych.

Przeciętny obywatel dostrzega zatem rzeczy następujące:

Partie w ogóle nie mają pomysłu na reprezentowanie jakichś dużych grup, warstw. Mówią albo w imieniu Narodu, albo w imieniu społeczeńs­twa. Żadnej z nich nie zainteresowała tak ważna klientela wyborcza jak rolnicy. Zostawiono aparatowi ZSL wolne pole i oto odniósł taki sukces,

że b. bratnia PZPR zzieleniała zapewne z zazdrości.

Jednym ze strukturalnych spadków po komunizmie jest status in­teligencji. Ludzie z wyższym wykształceniem z założenia zarabiają mniej od pracujących fizycznie. Jest to w normalnym kraju nie do pomyślenia, stanowi powód do emigracji młodych elit zawodowych, podważa sens wykształcenia. Czy ktoś podjął ten problem, szuka sposobów jego

postawienia i rozwiązania?

Na naszych oczach, z dnia na dzień, rośnie warstwa nowych przed­siębiorców, nielegalnych na razie handlowców. Ale liberałom z Unii Polityki Realnej najwyraźniej bardziej się opłaca zwoływać skinów

19

z pałkami, niż zintegrować tych, wydawałoby się, naturalnych zwolen­ników np. wokół jakiejś koncepcji korzystnych dla nich podatków.

Tej kompletnej obojętności na problemy grup społecznych, którymi nowoczesne partie się żywią, towarzyszy też lekceważenie społecznych nastrojów, na co nikt, kto chce się sprawdzić w wyborach, nie może sobie pozwolić. Otóż nasze awangardy nie zabiegają również o tę znaczącą część społeczeństwa, która popiera Mazowieckiego i Balcerowicza. Szukają tylko niezadowolonych.

O braku programów nie warto nawet mówić. Wygląda, że polityka budżetowa, status przedsiębiorstw, podatki, uporanie się z długiem, inflacja czy organizacja lecznictwa to nieistotne drobiazgi, gdy cele polityczne ma się wielkie: przywrócić kapitalizm, odzyskać pełną suwe­renność, realizować zasady sprawiedliwości społecznej, obronić się przed Niemcami, stworzyć dobrobyt, zbudować wspólnotę Europy Środkowej z Polską na czele.

Stworzyć program zresztą byłoby trudno, bo te partie wszystko widzą osobno. Rząd, mimo że informacja jest jego słabą stroną, potrafił społeczeństwu uzmysłowić ścisłe związki między poszczególnymi zjawi­skami gospodarczymi, jak inflacja, recesja, wolny rynek, bezrobocie, zadłużenie, kredyty.

Partie te oczywiste powiązania ignorują i domagają się okazjonalnie obniżenia podatków albo zniesienia popiwku, albo dotacji tu i tam, nie trudząc się przewidywaniem, jakie będą skutki w jednym przypadku i skąd wziąć pieniądze w innym. A przecież zgodnie ze swą naturą zmierzają do objęcia władzy i, jeśli im się uda, będą musiały od­powiedzieć na takie pytania. Może więc warto pokazać już teraz, że się to potrafi zrobić.

Teraz jednak przeciętny obywatel (jeśli jest maniakiem) oglądał programy wyborcze. Występowały w nich komitety - obywatelskie, osiedlowe, rzemieślnicze, ich kandydaci bez trudu zrozumieli, czym zajmuje się gmina, i mówią o szkołach, śmietnikach, drogach, ściekach. Partie mówiły nadto, a nierzadko tylko - o niepodległości, o położeniu klasy robotniczej, o zgubnym planie Balcerowicza, o zagrożeniu niemie­ckim. W skrajnym wypadku pan Barański powitał nas okrzykiem “Bracia Polacy" i ręką uniesioną w faszystowskim pozdrowieniu, a potem opowiadał o wrednych mniejszościach.


20

Litość i trwoga. Wracamy do Europy.

A tam jest właśnie tak, że społeczeństwo zajmuje się swoimi sprawa­mi, od rządzenia ma zawodowych polityków i raz na parę lat wskazuje,

którzy politycy mają to teraz robić.

W najbardziej sprawnym modelu demokracji są to dwie dominujące partie. Różnią się między sobą tym, że jedna uważa, iż państwo nie powinno się mieszać w życie gospodarcze i społeczne, pozostawić je aktywności obywateli, których standard życia będzie odpowiedni do talentów, rzutkości, przedsiębiorczości. Druga - że powinno ingerować, aby wyrównywać szansę życiowe i warunki bytu, tzn. ma odbierać grupom bogatym i zaradnym część dochodu i przeznaczać go np. na równy start dla wszystkich, czyli dotowanie szkolnictwa, na opiekę nad

chorymi, niezaradnymi, bezrobotnymi.

Jeżeli w społeczeństwie przeważa pogląd, że trzeba zachęt do pręż­nego rozwoju, to głosuje ono za zmniejszeniem interwencji państwa, czyli na prawicę, i wtedy wygrywają republikanie, chadecy, konserwa­tyści czy jak to się w danym kraju nazywa. Jeżeli zaś przeważa pogląd, że należy podciągnąć słabsze społecznie grupy, to wygrywa lewica, czyli demokraci, socjaldemokraci, laburzyści. Prawica i lewica okresowo zmieniają się u władzy i wychodzi to tym krajom na dobre.

A co z naszą lewicą i prawicą? Pod tym względem nie jesteśmy w Europie, tylko w jakimś zaścianku pełnym historycznych widm i pojęć. Słowa te definiuje się wedle rodowodów środowisk, wedle tego, kto lubi, a kto nie lubi Dmowskiego, wedle stosunku do miejsca religii w państwie, do aborcji, do godła. A sprawa najważniejsza - kwestia, jak głęboko państwo może ingerować w nasze życie - jeśli partie polityczne

w ogóle absorbuje, to marginalnie.

Tymczasem jest ona zasadnicza. Rząd ją podejmuje i ograniczając rolę państwa idzie w prawo. Innej drogi zresztą nie ma, na lewo jest ściana - odziedziczyliśmy biedne państwo nastawione na dotowanie lecznictwa, oświaty, mieszkań, przemysłu, kolei i czego tam jeszcze - i to wszystko leży w ruinie. Rząd ostrożnie wycofuje państwo z gospodarki, z władzy lokalnej, z dotacji do wszystkiego. Coraz natyka się na opór nawyków, które są groźną karykaturą myślenia lewicowego powstałego jakby z przemnożenia zasady równości i sprawiedliwości społecznej przez 40-letnie ubezwłasnowolnienie. W efekcie zakłada ono, że wszystkim należą się przyzwoite warunki z takich oto powodów, że

21

pracują ciężko pod ziemią, na roli, w fabryce, na kolei, w szkole. Ze są starzy, albo że są młodzi, albo że mają dzieci. Należy się, bo inni mają więcej. Państwo ma się człowiekiem zajmować od kolebki po pochówek, a obalenie komunizmu miało sprawić jedynie, że wreszcie będzie to robić dobrze.

I tak minister Paszyński obrywa za ćwierćurynkowienie mieszkań, studenci strajkują na wieść, że mają płacić za repetowanie studiów, kopalnie żądają, żeby rząd kupował ich zły węgiel, bo inaczej będzie bezrobocie, kolejarze paraliżują kraj, bo nie mają 110 procent średniej krajowej.

Co na tę ciężką konfrontację rządu ze zsowietyzowaną świadomością społeczną nasze awangardy polityczne?

Lewica chociaż rozpoznaje swoją rolę. Jej część umiarkowana jest świadoma, że nie ma czego dzielić, by sprawiedliwości stało się zadość, więc domaga się jedynie równego podziału ciężarów i biedy. OPZZ, PPS, Anarchiści podchwytują natomiast społeczne niezadowolenie i krzyczą, że miało być lepiej, a jest gorzej. Ich prawo, prawicowy rząd nie musi im się podobać, a nietaktem oczywiście byłoby zapytać: co robić.

Centrum tym pytaniem również się nie turbuje, interesuje je raczej sprawiedliwy podział władzy.

Gdybyśmy mieli nowoczesną, europejską prawicę, to winna ona bronić rządu przed roszczeniową demagogią, wspierać kierunek zmian, pretensje zgłaszać o zbyt ostrożne działanie i mobilizować opinię społe­czną tak, by umożliwić ich przyspieszenie. Winna domagać się nie tylko prywatyzacji, szybkiej upadłości i wyprzedaży nierentownych przedsię­biorstw, ściągania kapitałów, ale i np. odrzucenia pomysłów akcjonariatu pracowniczego, wprowadzenia płatnych studiów, płatnego lecznictwa, zmiany przepisów o bezrobociu - niby dlaczego osoba z wyższym wykształceniem, która odmawia przyjęcia posady pomocy domowej, ma być utrzymywana przez społeczeństwo? Prawica powinna uświadamiać, że sprawiedliwość polega na tym, że za dobrą pracę należy się dobra zapłata. Niesprawiedliwością zaś jest obdzielanie przez arbitralne pań­stwo wszystkich po równo owocem wysiłku zdolnych, pracowitych, zaradnych.

Ale nasza prawica twierdzi, że rząd to neokomuna czy też katolewica i ma zupełnie inne zmartwienia: germańską nawałę, podstępne żydostwo, przebiegłą masonerię, wraży kapitał, morale Polaków zagrożone nikoty-nizmem i pornografią, krzyż na koronie orła.


22

Przeciętny obywatel patrzy na politykę i widzi polskie piekło pełne pretensji, urazów, insynuacji. Nic z tego nie rozumie, i słusznie, bo przecież do niego nikt się nie zwraca (konia z rzędem temu, kto wie, co oznacza owo “przyspieszenie" lansowane przez Porozumienie Centrum...).

Nowych partii, bez względu na barwę, nie tylko nic nie obchodzi dylemat, jak przejść od państwa komunistycznego do normalnego, ani jakie są problemy poszczególnych grup społecznych, które można by reprezentować. Nie interesuje ich społeczeństwo jako elektorat. Jakby nie liczyły na wybory, a jedynie uważały, że są niezbędne, bo bez nich nie będzie pluralizmu, demokracji, pełnej reprezentacji postaw.

Niestety, demokracja nie polega na dopuszczaniu do władzy wszyst­kich grup, jakie się objawią, ale na oddawaniu jej tym, które mają największe poparcie. A lament pod tytułem “bez nas będzie nowy monopol" jest demagogią rodem z komunistycznej świadomości. To demokracja socjalistyczna miała być wyższą formą właśnie dlatego, że teoretycznie montowała reprezentację społeczną z przedstawicieli wszel­kich grup: i górnicy, i hutnicy...

Pozostaje jednak pytanie - dlaczego Węgrom, Czechom, Słowakom udało się stworzyć normalny system partyjny, a nam nie.

Odpowiedź partii brzmi - z powodu stworzenia formuły komitetów obywatelskich “Solidarności". Jest w tym jakaś racja. Gdyby nie komi­tety, ludzie musieliby w dzisiejszych wyborach decydować, na które z antykomunistycznych ugrupowań oddać głosy i coś by one z tego miały. Nadto komitety skupiły pewne elity, ludzi z osobowością, a tych

partiom zdecydowanie brakuje.

Niemniej społeczeństwo ma wolny wybór i jeśli odrzuca partie na rzecz komitetów obywatelskich, to znaczy, że nie interesują go ana­chroniczne formuły, że wybiera aktywność społeczną i polityczną, ale nie chce, żeby była ona stemplowana tradycyjnymi etykietkami prawicy i lewicy, które w Polsce mają mnóstwo dodatkowych emocjonalnych skojarzeń i że nowoczesne orientacje polityczne powinny wyłonić się właśnie z komitetów. W walce na argumenty.

2 VI 1990

KOMUNIZM BEZ KOMUNISTÓW

Nasze rozliczanie się z komunizmem jest zastanawiające. Koncent­ruje się na zbrodniach lat czterdziestych i pięćdziesiątych i na momen­tach wybuchów, kiedy duże grupy społeczne wchodziły w jawny konflikt z władzą. Historię PRL-u układamy z dat 1956, 1968, 1970, 1976 i 1980, i przypomina to już potoczny ogląd rozbiorów: wyłącznie Powstanie Kościuszkowskie, Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, 1918. Pytanie - dlaczego na czele powstań narodowych stawali oficerowie carskiej armii tacy, jak Romuald Traugutt, brzmi nietaktownie. A przy­pomina ono po prostu, że w kilkudziesięcioletnich przerwach między powstaniami Polacy żyli normalnie w trzech państwach zaborczych, robili kariery na ich dworach, w ich administracji i ich armiach.

Podobnie było w PRL - żyliśmy wedle reguł ustroju komunistycz­nego i chcąc nie chcąc nasiąknęliśmy jego systemem wartości.

Tymczasem wokół słychać tylko takich, co 4 czerwca 1989 pierwszy raz brali udział w wyborach, bo poprzednie to była farsa, nigdy nie chodzili na l-majowe pochody i zawsze byli przeciw komunie. Pojawiają się pierwsi ochotnicy do grzebania w życiorysach, sprawiedliwi i nie­skalani sędziowie, i będą coraz liczniejsi. I jest to proces nieuchronny (choć Bóg świadkiem, że w opozycji nie było tłoczno).

Odbywa się bowiem wielkie przewartościowanie i wkrótce okaże się, że czas PRL-u był jedynie czymś w rodzaju okupacji Nieugiętego Narodu, który się nigdy nie dał omamić zbrodniczej komunie, w końcu zrzucił obce mu jarzmo, a przy okazji wyzwolił pół Europy.

Czy takie przenicowanie rzeczywistości jest dla higieny psychicznej społeczeństwa potrzebne, czy jest kolejnym przejawem naszej mega-


24

lomanii, która sprawia, że zawsze widzimy siebie jako naród łagodny, czysty, niewinny, tyle że pechowy i otoczony potężnymi lub podstęp­nymi wrogami - to w tej chwili nieistotne.

Istotne jest, że unikając rzetelnego rozrachunku z 45-leciem, wcho­dzimy w nieoczekiwaną wolność z balastem, który naszą szansę może zaprzepaścić. Toteż, mimo że, jak widać, nie jest to dobry czas na rozważania o istocie komunizmu, trzeba się nad spustoszeniami, jakie poczynił w naszej zbiorowej świadomości, zastanowić. Tym bardziej, że są one coraz wyraźniej widoczne.

W tym coraz donośniejszym gwarze skupionym na martyrologii i zrywach oporu trzeba sobie postawić pytanie, dlaczego po wojnie komunizm potrafił też zyskać akceptację, wzbudzić wiarę czy fana­tyzm. Także w takich krajach jak Francja i Włochy, gdzie obcej armii

nie było.

Otóż, komunizm był obietnicą realizacji utopii. Odwiecznej utopii

- tęsknoty za społeczeństwem idealnym, gdzie ludzie są sobie równi, mają wszystko, czego potrzebują, gdzie nie ma ani nędzy, ani zbędnego bogactwa, gdzie na przeszkodzie rozwojowi człowieka nie stanie niskie

urodzenie czy niedostatek.

Te tęsknoty komunistyczna ideologia zaspokajała w różnych środo­wiskach w całej Europie. We Wschodniej dokonał się eksperyment

wcielenia ich w życie.

I tak u nas owe tęsknoty zostały wzmocnione historyczno-wojskową koniecznością, a nadto wpisały się w nasze szczególne doświadczenie:

Polskę dawano nam i zabierano, urządzano według cudzych pomysłów, a my umieliśmy przede wszystkim upominać się o nią i rozmyślać, jaką

być powinna.

Nasza pokiereszowana historia sprawiła, że wtedy, kiedy inne społe­czeństwa budowały nowoczesne instytucje, w trudzie uczyły się roz­wiązywać coraz to nowe problemy, nam nie było to dane. Wyzuci z odpowiedzialności za własne państwo, jako naród i społeczeństwo żyliśmy w literaturze, a ta marzyła. Marzyła, że kiedyś buta i bogactwo nie będą poniewierać prostoty i ubóstwa, że robotnik i oracz będą żyli godnie, że ich dzieci nie będą umierały w nędzy czy żyły w tęsknocie za nauką i że nie będzie już tej całej niesprawiedliwości, że gdy bogaci trwonili pieniądze na uciechy, to ubogi student kończył na suchoty, Janko zapłacił życiem za marzenie o skrzypcach, a Jaś nie doczekał.

25

Równość praw i szans. Sprawiedliwość społeczna. Powszechny do­stęp do oświaty, kultury, lecznictwa. Prawo do pracy, prawo do miesz­kania, prawo do godnego życia. Komunizm obiecał załatwić to od ręki.

Do stworzenia społeczeństwa bez krzywdy i nędzy zmierzają też inni, ale z pełną świadomością, że ten ideał jest nieosiągalny, co nie znaczy, że nie trzeba się doń przybliżać. Komunizm głosił, że jest osiągalny, i to w sposób niezwykle prosty. Wystarczy znieść własność prywatną. Ode­brać bogatym i dać biednym. Nie pozwolić, by jeden człowiek pracował dla drugiego. Równo dzielić.

Wszystko to zrobiono bardzo szybko i rezultaty byty niebłahe:

szerokie świadczenia socjalne, dostęp do oświaty i kultury, urbanizacja i uprzemysłowienie. Z innymi sprawami było, jak wiadomo, gorzej, ale wliczano to w koszty. Pozostawał jeszcze dobrobyt (każdemu według potrzeb). Na to, aby go osiągnąć, komuniści też mieli specjalny naukowy pomysł. Bardzo prosty - należało stworzyć nowego człowieka z nową świadomością socjalistyczną. Niby to zmienione stosunki społeczne, siłą rzeczy, miały go ukształtować, ale władze postanowiły ten proces przyspieszyć. Latami odbywała się wszechstronna edukacja, która miała doprowadzić do tego, by socjalistyczny człowiek miał inne potrzeby i pracował z innych powodów, niż działo się to od tysięcy lat. By pracował nie dla siebie, a “dla społeczeństwa", które z kolei da mu wszystko. Według potrzeb.

Jak wiadomo jednak, łatwiej zburzyć niż zbudować. Komunizm zniszczył etos pracy. Ów, wydawałoby się, naturalny związek między sensowną pracą a satysfakcją z jej rezultatów zastąpił dziwacznym związkiem między bezsensowną udręką i należnym za nią zadość­uczynieniem.

Komuniści odeszli. Zbrodnie i nieudolność ich systemu zostały potępione, ale tęsknota za Edenem i wiara, że się umęczonym Polakom należy, tkwi w nas nadal. Czy coraz częstsza skarga “miało być lepiej, a jest gorzej" nie jest dowodem zakorzenienia się w nas komunistycznej utopii, że jakimś szczególnym sposobem, szybciej, bez wysiłku do­staniemy to, na co szczęśliwsze kraje pracowały dziesięciolecia?

W dodatku rząd Mazowieckiego wcale nie obiecywał, że wkrótce będzie lepiej. Przeciwnie - zapowiadał, że przez parę lat będzie gorzej. To my chcemy po prostu tę obietnicę słyszeć, bo żyliśmy z nią tyle lat. To my świadomie lub podświadomie czekamy na ten prosty pomysł, który ktoś zaproponuje, żeby wreszcie zrobiło się dobrze.


26

Obiecany raj był zawsze tuż za horyzontem, a marsz ku niemu miała nam ułatwić jego jutrzenka, sprawiedliwość społeczna.

Sprawiedliwość społeczna to fundamentalna wartość lewicy. Idea ta zrodziła się w walce ze społeczeństwem stanowym, w którym o losie człowieka, o tym, czy był panem, kupcem czy fornalem, przesądzało urodzenie. Domagała się zatem lewica równości praw, a potem równości szans. Z czasem owa równość szans przestała być kwestią polityczną, to znaczy nie ma sporu, czy ją realizować, a stała się jedynie problemem praktycznym. Szwedzi stworzyli superopiekuńcze państwo, Amerykanie przymusowo mieszają białe i czarne dzieci w szkołach, Niemcy integrują drugie pokolenie gastarbeiterów, a teraz dodatkowo ubogich kuzynów

zDDR.

Komunizm natomiast sprawiedliwość społeczną potraktował global­nie, jako równość w ogóle, i postanowił całą rzecz załatwić na skróty i do końca. Najpierw zajął się niesprawiedliwościami historycznymi: zabrał bogatym, dał biednym, uznał, że jedni mają prawo do nauki, drudzy nie, bo przez stulecia było odwrotnie. Zaś połowiczną burżuazyjną równość praw i szans zastąpił fundamentalną równością naszych żołądków, co miało być podstawą do równości prawdziwej.

Niestety, Opatrzność założyła, że będziemy rodzajem zróżnicowa­nym, i nierówno nas obdziela talentami, urodą, zdrowiem i innymi walorami. Komunizm koszarowo-mundurowy był nie do utrzymania (choć Korea czy Albania są jeszcze innego zdania). O wiele prostsze było

realizowanie równości majątkowej.

Natura ludzka ma swoją ciemną stronę, gdzie mieści się także za­wiść. Na tej zawiści komuniści zaszczepili swoją koncepcję sprawied­liwości społecznej i odnieśli sukces. Różne były przyczyny powszech­nych i lokalnych odruchów buntu przeciwko ich władzy - buntowano się przeciwko gnębieniu kultury, szykanowaniu Kościoła, podwyżkom, powszechnej beznadziei. Ale nigdy przeciwko temu, że komuś zabierano ziemię, dom rodzinny, aptekę, młyn, kamienicę, fabrykę. Spaupery-zowane społeczeństwo chętnie uznało, że zamożność jest rzeczą na­ganną i podejrzaną. Słowa - kułak, prywaciarz, badylarz dobrze od­dawały pogardliwo-zawistny stosunek do tych, którzy się wyłamali z normy - wziąć państwowy etat i w zamian dostawać skromne utrzy­manie.

Pilnowaliśmy sami tej równości. Urząd Skarbowy zawsze mógł

liczyć na donos, że ktoś kupił samochód, a władze na odzew, gdy

27

wydawały kolejną walkę niebieskim ptakom, urodzonym w niedzielę, pasożytom społecznym czy spekulantom.

Napuszczani ciągle na siebie wzajemnie (chłopom to dobrze, domy sobie budują; w mieście to odsiedzą swoje do 16-ej, a potem fajrant; ja całe życie na posadzie i nic z tego nie mam, a sąsiad sobie daczę kupił, ciekawe za co), za naturalne uznaliśmy, że władza dzieli wspólny bochen chleba i wszystko nam daje. My za to chodzimy do pracy.

Teraz wszystko się zmienia. Prywatna inicjatywa okazuje się być naszą szansą. Ale zajmują się nią też byli komuniści, co jest historycznie niesprawiedliwe. I mimo że powstaje ustawa o kontrolowaniu spółek i zwrocie przez nie bezprawnych korzyści, słychać też głosy, aby się nie cackać z prawem, tylko wziąć i odebrać. A w ogóle w dysputach publiczno-politycznych słowo “spółka" zaczyna brzmieć jak słowo “ba­dylarz". I pytanie, “czy Pan jest udziałowcem spółki?" jest wygłaszane tonem oskarżycielskim. Z równości też nie rezygnujemy. Komunizm był okropny, ale żołądki są naprawdę jednakowe i prawo do konsumpcji też. Emocje koncentrują się teraz wokół średniej krajowej. Poszczególne grupy zawodowe walczą o jakieś jej procenty, a także o to, żeby kupować ich marną produkcję, żeby dawać ulgi, dotacje i gwarancje. Kto ma dawać? Państwo ma dawać. Równo i sprawiedliwie.

Komuniści biorąc władzę wystawili II Rzeczypospolitej, postrzeganej dzisiaj jak raj utracony, gorzki rachunek - za słabość państwa w 1939 roku, za straszliwą nędzę, za głód na przednówkach, za analfabetyzm co trzeciego Polaka. Tego rachunku nikt nie kwestionował. Także ówczesna opozycja, skupiona w PSL. Więcej - PSL wyrażając jakby powszechne wówczas poczucie, że odbudowywana Polska musi być zupełnie inna niż ta przedwojenna, zaakceptował reformę rolną i nacjonalizację przemysłu. Czyli na ustrojowe zmiany własnościowe była wtedy mniej lub bardziej szczera, ale wystarczająca zgoda społeczna i były przyjęte dla nich ramy prawne.

A jednak komuniści przeprowadzili je łamiąc prawo, przekraczając wszystkie ustalenia, w rewolucyjnej atmosferze zastraszenia, zemsty na wyzyskiwaczach i grabienia zagrabionego. Wykorzystali reformy do własnych celów, to znaczy do rozbicia struktur i więzi społecznych. A do tego gniew ludu jest rzeczą nader przydatną. Zresztą twierdząc, że po wiekach wyzysku wreszcie lud bierze władzę, komuniści nie głosili jedynie obłudnego kłamstwa. W jakimś sensie była to prawda. W pierw-


28

szym 10-leciu PRL pochodzenie robotnicze czy chłopskie dawało olb­rzymie szansę awansu. I ten awans się dokonał, głównie na biednej, przeludnionej wsi. Stąd wyszły setki tysięcy ludzi do miast, do fabryk, administracji, wojska. Ludzi wykorzenionych, którzy wszystko zawdzię­czali władzy ludowej.

Odbywało się to przy wtórze natrętnej propagandy, która wykorzys­tywała trwały w kulturze mit siły moralnej prostego ludu oraz jego literackie obrazy, i to mieszała z prostackim marksizmem, wedle którego klasa robotnicza ma pewną szczególną cechę, taką oto, że jako jedyną właściwie rozpoznaje rzeczywistość i dokonuje słusznych wyborów. Co więcej, jej wybory są, siłą rzeczy, obiektywnie dobre dla całego społe­czeństwa czy też całej ludzkości. Nazywało się to “instynkt klasowy" i powstawało tam, gdzie najemni pracownicy zbiorowo trudzili się fizycznie. Kowal, jeśli nawet walił takim samym młotem jak robotnik fabryczny, był owego instynktu pozbawiony, bo robił to we własnym warsztacie, co sprawiało, iż świadomość miał drobnomieszczańską. Chłop miał szansę nabyć instynkt dopiero po skolektywizowaniu i zamie­nieniu się w robotnika rolnego. Szansę inteligenta były nader mizerne - ale, jeśli uparcie tępił w sobie burżuazyjne odruchy i uważnie wsłuchi­wał się w głos klasy robotniczej, to mógł jej służyć.

W tym komunistycznym wizerunku proletariatu prawdziwie ważna okazała się jedna jego cecha: fakt zbiorowej pracy - bo on umożliwiał zbiorowy bunt w rozbitym i sterroryzowanym społeczeństwie. W 1956 zdarzyło się to po raz pierwszy.

Z czasem władza traciła rewolucyjny wigor, urzędniczała, powoli obrastała w przywileje i używając jej własnych kryteriów - reakcyjniała:

klasy robotniczej bała się i gardziła nią zarazem. I słusznie, bo drugie pokolenie rosnące w PRL-u uważało, że nic jej nie zawdzięcza, co najwyżej szare życie, bałagan i nieudolność widzianą wokół.

Komunistyczna ideologia się rozpadła, władza szukała nowych po­mysłów: to stawiała na menedżeryzm, to na patriotyzm, ale z kultu klasy robotniczej nie rezygnowała.

Po pierwsze dlatego, że jednak była to jakaś półlegitymacja do rządzenia, kiedyś, po woli czy niewoli, społecznie zaakceptowana, po drugie - bo ten kult w wersji rewolucyjnej był przydatny w momentach zagrożenia. Kiedy trzeba się było rozprawić z krnąbrnymi intelektualis­tami, studentami czy robotnikami z Radomia, dobrze było wystawić na trybunie wiecowej człowieka w drelichu, który po robociarsku powie, co

29

myśli o tych jaśnie oświeconych, którzy nie wiedzą, co to ciężka praca, a ośn^lBJfjię podnosić rękę na Polskę Ludową. Dobrze było zapełniać .gazety listami: jestem prostym tokarzem i nie pozwolę, żeby młodzież kształcona za społeczne pieniądze robotników i chłopów... Dobrze było zwołać masówkę, na której umorusani górnicy trzymali transparenty:

klasa robotnicza potępia warchołów.

Potem był Sierpień. I klasa robotnicza, która na pierwszy rzut oka jakby wcieliła najbardziej idealistyczne marzenia lewicy, w istocie przenicowała jej kategorie pojęciowe. Nie była żadną rewolucyjną siłą, która walcząc o swoje interesy służy tym samym dobru wspólnemu, o dobro wspólne upomniała się wprost. I wcale nie jako zrewoltowany tłum z bojową pieśnią na ustach. Pieśni śpiewała raczej kościelne i nie o władzę walczyła, a o roztropność rządzących. A w ogóle to nie była żadna klasa robotnicza, tylko po prostu robotnicy. A także intelek­tualiści, artyści, studenci, urzędnicy i przedstawiciele różnych zawodów ze strajkujących zakładów i instytucji. I wszyscy razem poczuli się obywatelami odpowiedzialnymi za kraj. Co nazwano później etosem “Solidarności".

Dziś, po latach, niewiele z tego zostało. Klasa robotnicza wraca na scenę, i to w komunistycznym wydaniu. Wraca rewolucyjny styl - ten właśnie, że lud prosty i nieuczony, ale wiedziony instynktem objawia istotę rzeczy.

Widać to już było na Zjeździe “Solidarności", gdzie w dyskusji z Balcerowiczem działacze związkowi, którzy winni być obeznani z ma­terią społeczno-ekonomiczną, przyjęli styl ostentacyjnej ignorancji połą­czonej z roszczeniową demagogią. Co pan zrobił dla polskich dzieci? - wołano z klasowym bez mała gniewem.

Na oczach milionów telewidzów związkowcy z Gdańska popisywali się nieznajomością zadań Sejmu i pokrzykiwali na jego marszałka tak samo, jak ich ojcowie czy dziadowie, przeszkoleni przez komisarza, na dziedzica. Z tym samym zadufaniem mówili podobne głupstwa - że od wyrównania historycznych niesprawiedliwości się polepszy.

A stoczniowcy wezwali posłów, przedstawicieli całego społeczeńst­wa, aby im po robociarsku wygarnąć jakąś oczywistą jak drut prawdę, której oni nie są w stanie pojąć. Aby pogrozić, pouczyć i przypomnieć, że klasa robotnicza zajmuje w społeczeństwie szczególne miejsce.

Partii komunistycznej już nie ma. Ale to, co nam latami wbijała do głów, tkwi w nich nadal. Jak takie właśnie przeświadczenie, że robotnicy


30

i chłopi wiedzą i widzą coś lepiej. I że ich głosowi należy się większa uwaga niż głosowi nauczycieli, handlowców czy ekonomistów.

Otóż, uwaga należy się wszystkim. Demokracja polega na tym, że głos robotników tyle samo jest wart co głos, za przeproszeniem, badyla­rzy. Uznanie, że robotnicy i chłopi mają większy tytuł do decydowania o państwie niż reszta Polaków to zrealizowanie komunistycznych mitów bez komunistów.

11 VIII 1990

KOŚCIÓŁ TRYUMFUJĄCY, GRZESZNE SPOŁECZEŃSTWO

W katedrze Nótre Damę w Paryżu wiszą różne tabliczki z prośbami. Nie są owe prośby jednak skierowane do Pana Boga, ale do ludzi. Przy wejściu w kilku językach informują, że to jest świątynia. W bocznej nawie, obok wydzielonego kącika z paroma ławkami, zawiadamiają, że jest to miejsce dla modlących się, i proszą, by im nie przeszkadzać. Parę kroków dalej stolik, na nim kilka książek i telefon, dwa krzesła. Na tabliczce napis: “miejsce dialogu". To konfesjonał. Przez telefon zapew­ne można sobie przywołać partnera do rozmowy. Równego partnera, z którym można podyskutować, jako że sakrament pokuty praktycznie tu nie istnieje. Przy głównym ołtarzu, gdzie płonie wieczne światełko, tabliczka objaśnia, że jest to miejsce święte, i prosi, by nie rozma­wiać, nie jeść i uszanować. Przez katedrę przewalają się tłumy, które gadają, jedzą kanapki, pstrykają aparatami fotograficznymi, śmieją się, nawołują.

Stare i piękne kościoły w Europie Zachodniej nie są puste. Przycho­dzą do nich rzesze ludzi, którym jednakowoż trzeba uświadamiać, że ten obiekt turystyczny jest świątynią i że są w nim strefy sacrum. Lecz oni, przenosząc uwagę z kamiennej rzeźby na świetlisty witraż, mijają obwieszczenia obojętnie.

Francja, najstarsza córa Kościoła, rozstała się z nim w czasie Rewolucji Francuskiej, kiedy to Kościół nie uznał prawa wszystkich ludzi do wolności. Dziś owa wolność nie jest już przedmiotem sporu. Społeczeństwa bogatych krajów Zachodu i Kościół dzieli stosunek do innej sprawy - jest to prawo do szczęścia.


32

W ostatnich dziesięcioleciach dokonało się coś, co zwane jest rewolu­cją obyczajową. Ten przełom obyczajowy łączył się jednak z zasadniczą zmianą hierarchii wartości, ukształtowanej w kulturze europejskiej od stuleci. Wedle niej życie ludzkie było podporządkowane powinnościom. Było obowiązkiem do wypełnienia. Obowiązkiem wobec zbawienia duszy, wobec stanu, rodziny, środowiska, pozycji społecznej. Poszcze­gólnym miejscom w strukturze społeczeństwa były przypisane określone powinności i pewien zestaw cech, który umożliwiał właściwe ich wypeł­nianie. A system wychowania i socjalizacji nastawiony był na kształ­towanie tych cech wedle powszechnie akceptowanych wzorców.

Dziś pojęcia takie, jak kształtowanie charakteru, wyrabianie sobie silnej woli, uczenie się opanowania i powściągliwości pamięta już tylko starsze pokolenie. Praca nad sobą, czyli podporządkowanie swej odręb­ności wzorcom uznanym, została zastąpiona postulatem zgoła przeciw­nym: wartością jest naturalność i spontaniczność. Wszelki rygoryzm odrzucony został na rzecz indywidualnej ekspresji. I owa swobodna ekspresja została włączona do sfery gwarantowanej przez wolność jedno­stki. Tym samym rozszerzono na nią wymóg tolerancji, która winna obejmować nie tylko inność rasową, poglądową i religijną, ale także seksualną, obyczajową, dotyczącą stylu życia. Tak rozumiana wolność jednostki jest podstawowym prawem w życiu społecznym człowieka, celem zaś życia jest szczęście.

Pozostaje pytanie, na czym ono polega. Otóż wedle wzorów masowej kultury na pewno nie na satysfakcji z uczciwego życia ani na poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Raczej na zdrowiu, swobodzie, zaba­wie i użyciu.

Kościół tę zmianę hierarchii wartości traktuje jako rzecz przejściową. Nie ma zamiaru jej zaakceptować, toteż nie czyni żadnych ustępstw w takich sprawach, jak rozwody, aborcja czy antykoncepcja. Odrzuca konsumpcję jako cel życia, upatruje go niezmiennie w odpowiedzialnym człowieczeństwie. W bogatej Europie ma puste świątynie i wielkie zadanie misyjne, o ileż trudniejsze niż w Afryce, w której chociaż pojęcie sacrum jest żywe.

Polskie kościoły są pełne, a do Afryki jeżdżą nasi misjonarze. Przez czterdzieści pięć lat w rzeczywistości PRL-u, zabudowanej atrapami instytucji politycznych, samorządowych, społecznych i jakich tam jeszcze, Kościół był miejscem prawdziwym. Był jedynym miejscem

33

publicznym, gdzie język był nieskłamany, wartości nie zrelatywizowane, tradycje nie ośmieszone, jakaś więź wspólna zachowana. Władza komunistów w Polsce nigdy nie była totalna, gdyż kończyła się na progu kościołów. Toteż Kościół był najpierw prześladowany, potem szykano­wany, w końcu zaakceptowany jako partner, a nawet kuszony do wspólnictwa.

Zmagania o rząd dusz nie przypominały zwycięskiej obrony Jasnej Góry, raczej walkę w polu, gdzie Kościół najpierw tracił teren, przeżywał załamania we własnym obozie (księża-patrioci czy brak protestu Epi­skopatu wobec aresztowania prymasa Wyszyńskiego), potem wsparł się na katolicyzmie ludowym i skupił na funkcjach wąsko religijnych, by powoli wkraczać na obszar społeczny, co też nie odbywało się bez przeszkód: list do biskupów niemieckich to zwarcie początkowo nie rozegrane, wielkość tego gestu uznano po latach. A potem Kościół odzyskał młodzież, inteligencję, twórców. U schyłku komunizmu stali przy nim wszyscy bez względu na to, czy byli wierzący, poszukujący czy obojętni wobec wiary. Przyszedł czas tryumfu.

I tryumfalnie Kościół powraca na scenę publiczną. Powrót ten ma charakter polityczny, tak jak i polityczny był sukces Kościoła w oporze wobec komunizmu. Ale każdy krok tej nowej obecności Kościoła budzi wątpliwość. Wierzących i niewierzących.

Oto Episkopat godzi się, by msza święta, która jest wspólnotą wiernych, była oprawą uroczystości państwowych, w których z urzędu biorą też udział politycy niewierzący. I cóż to ma odczuwać chrześ­cijanin, patrząc na owych byłych komunistów w kościele? Satysfakcję z ich upokorzenia, tryumf, że oto uginają karku przed tym, co dla innych święte, czy może zadowolenie z powstawania kategorii niewierzących acz praktykujących?

Kościół wchodzi do instytucji państwowych, jak wojsko, policja, urzędy. Wchodzi z obrzędem, który zastępuje komunistyczne formy uroczystych otwarć, inauguracji, akademii ku czci, ale i z publiczną modlitwą, która zaczyna ludzi dzielić.

O wiele za blisko Kościoła odbywają się harce ugrupowań politycz­nych identyfikujących się religijnie. Te już otwarcie dzielą obywateli na lepszych i gorszych, głoszą, że bycie Polakiem i katolikiem jest samo przez się niezwykłym i oczywistym walorem. Z czego jedne partie wysuwają wniosek, iż winny dominować w życiu politycznym, inne


34

wręcz postulują państwo religijne, w którym prymat religii katolickiej zagwarantuje konstytucja, jeszcze inne tropią Żydów i wszelakich odmieńców. Niektórzy księża tego typu partie wspierają, a Episkopat traktuje je z tak daleko idącą pobłażliwością, że jest ona bliska akceptacji.

A efekt to daje taki, że wszyscy niemal politycy demonstrują publicznie praktyki religijne jako dowód cnót, prawości i talentów politycznych. To, że Kościół się tu nie dystansuje, ale wręcz przeciwnie, wita ten obyczaj z zadowoleniem - wystarcza, by powstawała atmosfera zakłamania, a wraz z nią samonapędzającego się zastraszenia. Senatoro­wie boją się głosować w sprawie penalizacji aborcji zgodnie z własnym przekonaniem, pisma odmawiają druku tekstów przeciwnych sakralizacji życia społecznego, a kiedy dziennikarze telewizyjni dali wyraz dystansu do ustawy antyaborcyjnej, zostali przez Episkopat publicznie napięt­nowani.

Toteż argument, że wprowadzenie religii do szkół będzie służyło

ćwiczeniom w tolerancji, budzi wątpliwość. A fakt, że Episkopat prze­ciwników tego posunięcia uznał za kryptokomunistów, rozwiewa złudze­nia. Poparcie zaś penalizacji ustawy antyaborcyjnej jest przywołaniem świeckiego aparatu ścigania do sfery, w której Kościół okazał się

bezradny.

Pojawiła się ostatnio tendencja do udawania, że PRL-u w ogóle nie

było, że budujemy III RP, która jest bezpośrednią kontynuacją Polski międzywojennej. Kościół jakby takiemu myśleniu sprzyja i zmierza wyraźnie do przywrócenia swojego status quo ante, w stosunku zaś do społeczeństwa poddanego pięćdziesięcioletniemu eksperymentowi doko­nuje zabiegów mających oddzielić czyste ziarno od zatrutych komuniz­mem plew.

Otóż tego zdrowego ziarna może się odnaleźć niewiele.

Polska jest krajem katolickim. Nie wiadomo wprawdzie, skąd się bierze powtarzana liczba 90 lub 95 procent katolików, ale możliwe, że jest prawdziwa. Jeśli tak, to tym gorzej, bo ta katolicka społeczność Polaków, zbiorowo i w sposób ciągły, popełnia niedopuszczalny grzech przeciwko Duchowi Świętemu, to znaczy grzeszy zuchwale i świadomie

w nadziei miłosierdzia Bożego.

Polski Pan Bóg zrozumie zarówno to, że nie można przerwać studiów, żeby urodzić dziecko, jak i to, że samotna matka z dwójką w sublokatorskim pokoju nie może sobie pozwolić na trzecie. Polski Pan

Bóg zrozumie, że trzeba wypić na chrzciny, pierwszą komunię, ślub, pogrzeb oraz we wszystkie dni pozostałe, bo życie jest ciężkie. Zrozumie też, że jak człowiekowi trafi się nowa miłość, to nie będzie się mordował ze starą żoną. To, że nie sposób żyć z chorą babcią i trójką dzieci w dwóch pokojach, więc trzeba babcię zostawić w szpitalu, i to, że stary ojciec nie pasuje do nowej willi, więc niech dożywa swoich dni w przytułku. A księża lepiej niech nic nie mówią, bo sami żyją wygodnie i dostatnio.

Czymże jest zatem ten polski katolicyzm, skoro naszego życia nie przenika wiara, skoro jej nakazów się nie wypełnia, co spotyka się z powszechnym zrozumieniem, takim właśnie, jakie winien okazać nam Pan Bóg, bo życie jest trudne i naprawdę nie można od nas wymagać, byśmy je czynili sobie jeszcze trudniejszym i mordowali się ze starymi rodzicami, niekochanymi współmałżonkami, niechcianymi dziećmi i ty­mi wszystkimi okropnymi ludźmi dookoła?

Deformacja komunistyczna sprawiła, że ludzie czuli się zakorzenieni tylko na poziomie podstawowym, rodzinno-przyjacielskim, i na najbar­dziej ogólnym, narodowym.

Ludność PRL-u nie czuła się społeczeństwem, ale w Kościele czuła się Narodem. Więź narodowa to związek z tradycją, wspólny wysiłek dnia dzisiejszego i wspólna wizja przyszłości. My jednak przeżywaliśmy ją jedynie w historii, wspominkach i smętnej zadumie nad doznanymi krzywdami. Szara, socjalistyczna codzienność skrzeczała i nie dawała żadnego powodu do dumy, a o przyszłości jako szansie zbiorowych dokonań nawet mówić nie było warto.

Tak zdeformowaną wspólnotę przeżywaliśmy w kościołach, a one zamieniały się powoli w muzea pamięci narodowej, obrastając tablicami ku czci zmarłych osób, pobitych oddziałów i innych tragicznych wyda­rzeń. Msza święta stawała się oprawą historyczno-patriotyczno-martyrologicznych akademii. Przeszłość bez wyboru i refleksji stała się schronieniem przed nieznośną rzeczywistością. Ludzie spotykali się przeciw władzy na mszy w rocznicę powstania warszawskiego, Wiktorii wiedeńskiej czy zamachu majowego, urodzin, śmierci lub imienin poli­tyków i wodzów - i to zarówno tego, który obronił nas przed nawałą bolszewicką, jak i tego, który uciekł z kraju w czas wojny.

Ta więź narodowa teraz, gdy znikła presja, która ją formowała, podlega gwałtownej dystrofii. Z jednej strony króluje banalny i agresyw-


36

ny zarazem narodowy frazes, z drugiej normalne poczucie godności narodowej, i nie tylko, zanika w sposób szokujący: gdy zaczął się walić mur berliński, tłumy Polaków stanęły w kilometrowych kolejkach do przedstawicielstw NRD w nadziei, że tą drogą uda im się zostać obywatelami zjednoczonych Niemiec. Na wiadomość, że w archiwach znalazły się spisy volksdeutschów, pojawili się natychmiast petenci przepełnieni nadzieją, że los się do nich uśmiechnie, dziadek lub rodzic na takiej liście jest i będzie można uzyskać stosowne zaświadczenie. Młodzi ludzie tysiącami najeżdżali sąsiednie kraje handlując, ale i pijąc, brudząc, prostytuując się i kradnąc. Jawnie i bez żenady pokazaliśmy się Europie jako schamiałe prymitywy, więc zamknęła przed nami granice. I dopiero kiedy te drzwi trzasnęły nam przed nosem, obudził się nasz dziwaczny honor narodowy, który reaguje jedynie na krzywdy, jakich doznajemy, nie zaś na nasze własne sprzeniewierzenie się normom. I to wszystko nikogo nie dziwi ani nie oburza. Bo przecież życie jest

ciężkie...

Ten stan rzeczy nie jest bynajmniej oskarżeniem Kościoła. Nie chodzi o to, by szukać winnych, bo wina jest oczywiście wspólna. Chodzi o to, że nie ma powodów do tryumfu. A są wszelkie powody do troski

o odbudowę tego rumowiska moralnego.

Tymczasem Kościół zdaje się dawać do zrozumienia, że był ze­pchnięty na bok i teraz dopiero powraca, ogarnia zaniedbane przestrzenie społeczne, przenika życie publiczne, wzmacnia normy moralne prawem, prawdziwie wiernych przygarnie, bezbożnych potępi.

Otóż czy powraca? Czy raczej wchodzi w rzeczywistość zgoła odmienną zarówno od tej sprzed pół wieku, jak i tej, którą znał z dobrowolnego udziału wiernych we wspólnocie? Ponieważ w Polsce, która odstaje od Zachodu bez mała we wszystkim, konsumpcyjny wzór kultury został zaabsorbowany głęboko, choć w formie żałośnie ubogiej.

Model życia-użycia, upowszechniany przez mass media w globalnej wiosce, jest powierzchowny i prostacki, i mieszkańca polskiej wioski, który pierwszy raz zobaczy Zachód, zdumiewa jedno: że oni tam ciężko pracują. Tu zaś związek między pracą a poziomem życia został zerwany. Tu już trzecie pokolenie dorosło wiedząc, że uczciwość, rzetelność, pracowitość, odwaga, a także wiedza i wykształcenie nie dają nic, A człowiekowi różne rzeczy się należą. Wymusza się je roszczeniem, zdobywa sposobem. Bo życie powinno być łatwe, ciężarów należy

37

unikać. A prawo do szczęścia oznacza u nas nie tylko zwrot ku bogaceniu się, ku rozrywce i zabawie (liczba magnetowidów w tak biednym kraju coś mówi o obowiązującym stylu życia), ale także prawo do uchylania się od trudów i udręki, a tym samym od obowiązku i odpowiedzialności. I trzeba wyraźnie powiedzieć, że nader często te trudy są zaiste ponad miarę.

Kościół wchodzący tu z wymogiem i sankcją, jak w wypadku aborcji (a ulica twierdzi, że przyjdzie czas na rozwody i antykoncepcję), rozminie się z powszechnym systemem wartości i wywoła zbiorowy, obronny odruch antyklerykalizmu, który zresztą zawsze istniał, choć dzięki komunistom ograniczał się do “naszego proboszcza", a Kościoła jako instytucji nie obejmował.

Społeczeństwo, które wyszło z komunizmu spauperyzowane i znęka­ne, widzi, że Kościół stawiający mu wymagania jest zasobny. Społeczeń­stwo wie, że komuniści niegdyś odebrali Kościołowi możność pracy charytatywnej i społecznej, ale nie dostrzega, by w tej dziedzinie status quo ante był przywracany. W obszernych, zamożnych plebaniach, w przykościelnych salach, w odzyskiwanych budynkach nie pojawiają się przychodnie, przedszkola, szpitale, domy samotnych matek i sierocińce dla nie chcianych dzieci. Na argument: Kościół i tak robi bardzo dużo - padnie odpowiedź: o wiele za mało, by móc wymagać od innych.

Nasz katolicyzm jest płytki, powierzchowny, do niczego nie zobo­wiązujący. Bez konfliktów współistniał z pogłębiającą się demoralizacją, a w ostatnich latach równocześnie rozpadały się normy i zapełniały kościoły. Ten ostentacyjny katolicyzm coraz bardziej splatał się z pol­skością jako znak oporu, a coraz mniej był wymogiem wiary.

Dziś z kolei Kościół instytucjonalny coraz mocniej splata się z pań­stwem. Państwo wymaga wyrzeczeń ekonomicznych i wymusza nowe zachowania gospodarcze. Kościół, korzystając z instytucji państwowych, najpierw wymusza - od rządu po przedszkola - publiczną deklarację wiary, a potem egzekwuje jej konsekwencje moralne, sięgając nawet po prawo. A społeczeństwo oczekuje przede wszystkim zadośćuczynienia i nagrody za pół wieku cierpień. Jest głęboko przeświadczone, że to mu się należy i do tego ma prawo.

I tak zderzają się dwa systemy wartości - jeden oparty na obowiązku, powinności i wyrzeczeniu, a drugi na szukaniu szczęścia i łatwiejszej drogi.


38

Jeżeli się rozminą, kościół Mariacki w Krakowie może się stać podobny katedrze Nótre Damę w Paryżu. Postkomunistyczna Polska nie powinna bowiem być dla Kościoła terenem powrotu na swoje i roz­sądzania, kto sprawiedliwy, a kto bezbożny. Ten kraj biedny, umęczony i grzeszny ponad miarę, winien być dla Kościoła zadaniem misyjnym.

A ono może być odpowiedzią na pewne oczekiwanie obecne przecież w Polsce. To wizja roli Kościoła jako strażnika wartości chrześcijańskich i europejskich. Kościoła, który uczy tolerancji i szacunku dla innych, dla ludzi innej wiary i ludzi niewierzących, ludzi odmiennych ras i narodów, bo “katolicki" to przecież znaczy powszechny". Kościoła, który pode­jmuje dzieło pomocy dla wszystkich niezdolnych poradzić sobie w tym ciężkim czasie. Który podejmuje od podstaw i początku wielką katechi­zację, odbudowuje wartość pracy, uczy owego trudnego, odpowiedzial­nego człowieczeństwa.

Ale to jest zadanie dla rybaka, nie dla włodarza.

“Dialog", styczeń 1991

JAKA POLSKA JEST NAM POTRZEBNA

Pytanie: kto i do czego jest Polsce potrzebny, bardzo dobrze brzmia­łoby w czasie rewolucji. W trakcie zmagań słowo “Polska" oznaczałoby pewien ideał, o który walczy oto kolejne pokolenie. Walczy, by Polska była Polską, czyli wcieleniem Sprawiedliwości, Braterstwa i innych pięknych rzeczy. Takiej wymarzonej Polsce nie byliby potrzebni prze­ciwnicy rewolucji. Byłby wyraźny front oddzielający bojowników słusz­nej sprawy od wrogów i reszty, potem byłoby radosne zwycięstwo, tańce na ulicach i poczucie, że zaczyna się nowa era.

Potem byłby sąd nad pokonanymi, wyrównanie krzywd i niesprawie­dliwości. Nasza rewolucja różniłaby się na pewno od wszystkich innych tym, że w końcu zaczęlibyśmy budować demokrację. Demokracja zaś polega na tym, że wszyscy obywatele mają takie same prawa bez względu na przeszłe zasługi czy winy.

Los chciał, że potoczyło się inaczej, komunizm nie został pokonany, tylko się rozlazł. Właściciele PRL-u oddali władzę. Żadnych burzonych więzień, zdobywanych barykad, przełomowych dat, tylko od razu, z mar­szu demokracja i państwo prawa.

I odczuwamy najróżniejsze psychologiczne skutki tego nienatural­nego obrotu rzeczy. Wśród nich ową irytację, której dał wyraz Jan Walc w tekście Kto i do czego jest Polsce potrzebny [przedrukowanym w zbiorze Ja tu tylko sprzątam. Warszawa 1995], przy czym wyraźnie denerwuje go nie tyle to, że generał Kiszczak chodzi wolny zamiast siedzieć w kazamatach z powodu funkcji sprawowanych za ancien regime'\i, ile to, że ma dobre samopoczucie, które pozwala mu domagać się równego traktowania na arenie publicznej.

w


40

No bo i denerwują ci wszyscy, sekretarze, prezesi, naczelnicy, którzy wysługiwali się absurdom systemu, strzegli go i bronili jak niepodległo­ści, sami żyjąc w nim wygodnie. Dziś kręcą interesy, tworzą spółki, przechodzą w wyborach samorządowych, wygrywają konkursy na dyrek­torów. Niektórzy z nich kradli, inni wykorzystywali układy, jeszcze inni zapewne stworzyli swe firmy uczciwie. Ale wszyscy pospołu mają owo świetne samopoczucie, nie noszą pokutnych worów, nie mówią choćby “myliliśmy się" i jedynie generał Jaruzelski powiedział “przepraszam". Podobnie denerwują ci dziennikarze, którzy jeszcze niedawno pisali donosy, a teraz lekko przenieśli swe moralne oburzenie z ekstremy na oprawców z NKWD, ci hochsztaplerzy naukowi, którzy latami mącili ludziom w głowach, ci artyści, którzy dopiero co byli ozdobą WRON-y. Dziś oni bez mała wszyscy kręcą się po scenie publicznej bez żenady i żądają równego traktowania.

Otóż trzeba powiedzieć z całą otwartością - państwo prawa wobec większości takich ludzi jest obojętne. Zakłada, że rozrachunki mogą się odbywać tylko przez indywidualne procesy, a ci, którym przestępstw się nie udowodni, mają możność uczestniczyć w życiu zawodowym i pub­licznym stosownie do kwalifikacji czy poparcia, jakie zdobędą. Prawo było i będzie zawsze bezradne wobec ludzkich wad i słabości, jak brak samokrytycyzmu, bezczelność, koniunkturalizm, tchórzostwo, cynizm, cwaniactwo. A to są cechy, które komunizm nagradzał i rozwijał.

Gruba kreska wcale nie gwarantuje przestępcom bezkarności, ale i oczywiście nie czyni takiej sprawiedliwości, jakiej daremnie oczekuje­my od losu: że grzechy i wady będą ukarane, a cnoty i zasługi nagradzane.

Natomiast nie przewiduje tego, co dałaby nam rewolucja: odpowie­dzialności całej warstwy politycznych beneficjentów systemu komunis­tycznego. Na gruncie obowiązującego prawa jest to niemożliwe. Walc twierdzi, że póki takie rozliczanie nie zostanie zrobione, w Polsce nie będzie spokoju społecznego.

W trakcie kampanii wyborczej zwolennicy Lecha Wałęsy mówili podobnie. Jarosław Kaczyński pisał, że ludzie widząc, że profitenci dawnego systemu w nowym mają się nawet lepiej, popadają w stan frustracji, która może się zmienić w populistyczny ruch. A Jacek Kurski dodawał, że ludzie będą zdolni do nowych wyrzeczeń, gdy przekonają się, że sprawcy ich cierpień - nomenklatura, cierpią nędzę nie mniejszą niż oni.

41

Jak widać, taka diagnoza stanu świadomości stawiana jest niezależnie od podziałów politycznych, a mimo to nasuwa się pytanie, czy jest ona słuszna.

Sejm oprócz ustawy samorządowej dał społeczeństwu dwie wyraźnie mierzące w nomenklaturę: o spółdzielczości i o dochodzeniu zwrotu majątku przejętego przez spółki. Jak wiadomo, spółdzielcy, samorządy, rady pracownicze, czyli ci bezpośrednio zainteresowani, ich nie wyko­rzystują.

W sondażu po pierwszej turze kampanii wyborczej, w której siekiera waliła w grubą kreskę, a spod niej uciekały czerwone mrówki, na pytanie: czym przede wszystkim powinien się zająć prezydent, tylko 6 procent badanych wymieniło rozliczenie nomenklatury. A wreszcie, Leszek Moczulski, jedyny, który w tej sprawie posunął się do konkretów i obiecał trybunały specjalne, dostał 2,5 procent głosów, podczas gdy Tymiński, który nomenklatury wręcz bronił, miał wynik 10 razy lepszy.

Wszystko to razem nasuwa taką uwagę, iż nie należy swoich prze­świadczeń przedstawiać w zdaniach zaczynających się od słów “ludzie uważają". Było to uzasadnione, jak długo elity mówiły w imieniu zakneblowanego społeczeństwa, ale w wyborach ono się wypowiedziało. Większość jest obojętna lub niechętna rozliczeniom.

Ta większość oczywiście może nie mieć racji. W końcu pół roku temu bardzo niewielki odsetek respondentów uważał, że trzeba natych­miast zmienić prezydenta. Przypomnijmy więc, że i w kwestii rozrachun­ków może nastąpić zmiana nastawienia opinii publicznej, i postawmy pytanie, które jakoś wszyscy wymijają: jak to zrobić? Zmienić ustawo­dawstwo, które pozwoli zdefiniować kategorię beneficjentów PRL-u i zawiesić ich prawa publiczne, póki nie złożą satysfakcjonującej samo­krytyki? Dokonać im konfiskaty ponadprzeciętnych majętności? Usunąć ze wszystkich odpowiedzialnych stanowisk i wprowadzić zakaz ich obejmowania? Powołać specjalne trybunały z uproszczoną procedurą?

Czy raczej przyjąć wariant w pełni rewolucyjny, ludność organizuje się oddolnie, by po uważaniu karać winnych w zasięgu ręki.

Wzywanie do tego, by dokonała się historyczna sprawiedliwość, trzeba ukonkretnić odpowiadając na pytania: wobec kogo? jak? czyimi rękami?

I zastanowić się, jak będzie wyglądała Polska, jeśli przystąpimy do takich historycznych porachunków.

3 I 1991


DEMOKRACJA A LA POLONAISE Z GRUSZKĄ

Wnosząc z naszych zachowań zbiorowych, zarówno zorganizowa­nych jak i spontanicznych, z wypowiedzi polityków i oświadczeń dzia­łaczy związkowych, z tego, co różni obywatele mówią w radiu i telewizji - widać coraz wyraźniej, że w Polsce kształtuje się nader swoiste i oryginalne rozumienie demokracji.

Przede wszystkim zastąpiła ona komunizm w jego funkcji obietnicy. Bowiem w komunizmie wszystkim miało być dobrze. Ta obietnica zapadła w pamięć zbiorową w zaraniu budowania nowego ustroju i co kilka lat w trakcie buntów społecznych była rzucana władzy w twarz jako przyrzeczenie niedotrzymane.

Dziś co dzień można usłyszeć: co to za demokracja, skoro panoszy się korupcja, wola naszej załogi nie jest respektowana, przestępczość rośnie, rolnictwo się nie opłaca, a rada miejska odrzuca propozycję naszego Związku.

To poczucie zawiedzionego oczekiwania starym nawykiem każe ludziom szukać nie przyczyn, a winnych. Dziś winna wszystkiemu jest władza, bo nie dała, nie zrobiła, nie załatwiła. Tworzy się mechanizm nowy: rozgoryczeni rządzeni występują przeciw rządzącym niemal naza­jutrz po ich wybraniu.

Prezydent, parlament, rząd, samorząd są bezradni, gdy stanie przeciw nim zbiorowość.

Zbiorowość może być bardzo różna - to uczestnicy demonstracji, strajkująca załoga, zgromadzenie mieszkańców, ludzie obecni na wiecu czy blokujący drogi. Jeśli taka zbiorowość się zaprze, to nie ma właściwie

43

na nią siły - władza się chwieje. Chwieje się i niekiedy pada, co spotkało już dyrektorów, burmistrzów i samorządy. Na razie ominęło urzędy cen­tralne, choć niezbyt szerokim łukiem. W normalnym świecie bez przerwy odbywają się różne demonstracje i protesty, ale poza szczególnymi i rzadkimi przypadkami nie wstrząsają strukturą demokratycznej władzy.

Dlaczego u nas jest zatem inaczej? Chyba dlatego, że z chwilą, gdy zaistnieje zbiorowy protest, mandat woli społecznej jakby automatycznie opuszcza organ władzy i przenosi się na wzburzoną zbiorowość. W takim momencie prezydent, senator, poseł czy radny przestają być reprezentan­tami społeczeństwa wybranymi milionami czy tysiącami głosów, a stają się prywatnymi osobami, które - trzymając się stylistyki manifestacji - wdrapały się po naszych plecach na stanowisko i nic nie robią dla prostego człowieka.

Treścią zbiorowego protestu jest jakieś żądanie i szukanie winnych jego niespełnienia. To na ogół rząd, Balcerowicz, prezydent, czasem nomenklatura, komuna, Żydzi, obcy i aferzyści. Forma jaka jest, każdy widzi: za kraty! na szubienicę! do gnoju! Ma ona zapewne udowadniać, że protest wnoszą “prości ludzie". Bardzo prości.

Dzisiejsze protesty zawierają wszystkie historyczne elementy oporu. Od taczek z 1956 roku, teraz szykowanych symbolicznemu Balcerowiczowi, przez strajki, okupacje budynków, blokady dróg po głodówki zapożyczone od środowisk inteligenckich.

Tylko jednego tu brakuje - doświadczenia pierwszej “Solidarności", takiego jak dojrzałość, gotowość do kompetentnego współudziału w de­cyzjach i otwartość na kompromis.

Zamiast tego obowiązuje styl niewybrednej agresji, mimo że demons­tracja przeciw władzy to nie spontanicznie powstały tłum owładnięty nienawiścią, jak w Mławie. To zbiorowość zwołana przez jakąś organiza­cję związkową lub polityczną, zbiorowość, która na taki tłum pozuje.

Obelżywe, nierzadko wulgarne transparenty nie są przecież dziełem wspólnym zgromadzonych, wymyślają i malują je przedtem konkretni ludzie. Prostacko-rewolucyjne hasła, które demonstranci wykrzykują, nie różnią się zbyt od poetyki sejmowych wystąpień ludowców i przemówień co bardziej krewkich związkowców. Jeżeli liderzy głoszą, że rządzą przestępcy i złodzieje, na manifestację przygotowano transparent “Bal­cerowicz - Mengele polskiej gospodarki", to cóż dziwnego, że zgroma­dzeni wrzeszczą, by powiesić wicepremiera.


44

Owa charakteryzacja ni to na gniewny tłum, co obali trony, ni to na wzburzony kolektyw, który osądzi i potępi, przypomina'oczywiście komunistyczną konstrukcję “ludzi pracy", w liczbie pojedynczej “pros­tego człowieka pracy". Otóż ilekroć potrzebny był on partii, by na przykład potępić jej wrogów, pojawiał się w stroju roboczym i wygłaszał taki tekst: ja tam się nie znam, jestem prostym człowiekiem, ale ciężko pracuję i nie pozwolę, żeby...

To podkreślanie pracy fizycznej i niewiedzy jako tytułu do wydawa­nia kategorycznych i jednoznacznych osądów było z punktu widzenia partii oczywiste - bo tylko ona miała wiedzę niezbędną, by realizować wolę mas.

Czym jest dzisiaj? Przywoływaniem uprzywilejowanej ustrojowo pozycji ludzi pracy? A może formą uchylenia się od ciężaru odpowie­dzialności - związkowiec czy działacz ludowy, który podejmuje dyskusję i pyta, dlaczego jest źle, dowie się o złożonej rzeczywistości, wobec której będzie tak bezradny jak indagowany minister. Jeśli zaś krzyczy: ja tam się nie znam, ale wy jesteście bandyci i niszczycie naród, to nie odpowiada za sytuację, walczy o to, by się zmieniła. Tyle że dziś poczucie siły, jakie dało mu skuteczne wywalczenie zmian, z tą najważ­niejszą włącznie, zmienia się w bezradność wobec oporu materii życia. To tak jak z więźniem, który waleniem miskami wymuszał na dozorcach lepsze pożywienie, łagodniejszy regulamin, a w końcu amnestię. Kiedy jednak wyszedł na wolność, widzi, że stukot jego misek niczego nie zmienia.

Bezradność i zagubienie może tłumaczyć te rozpaczliwe i agresywne zarazem formy protestów, ale utrwalanie się ich jako sposobu bezpośred­niej presji na wybrane demokratycznie władze prowadzi w niebezpiecz­nym kierunku. Bo przecież solidarnościowa władza jest bezbronna wobec naprawdę zdeterminowanej postawy.

Przy całym zaniepokojeniu, jakie budzi forma tej nieustannej kon­frontacji, wydaje się, że wyładowuje się w niej strach i rozgoryczenie, ale w społeczeństwie jest ciągle wystarczająco duży pokład rozsądku i cierpliwości, by do nieszczęścia nie doszło. Co nie znaczy, że nad sposobami życia zbiorowego nie należy się zastanawiać.

Do uczestnictwa w demokratycznych procedurach trzeba oczywiście pewnej wiedzy, umiejętności negocjacyjnych i świadomości, że spory załatwia się kompromisem, a nie walką o to, czyje na wierzchu. No

45

i zgody na respektowanie prawa. I to naprawdę nie przekracza możliwo­ści zwykłego człowieka, nawet jeśli ukończył tylko szkołę podstawową.

U nas strajk przekreśla decyzję sądu, posłowie biorą udział w łamaniu przepisów, związkowcy popierają dzikie strajki i ogólnie wiadomo, że jak się ludzie gromadnie zbiorą, to prawo idzie na kołek.

Słowem, przez dwa lata nie udało się uzmysłowić ludziom sposobu uczestnictwa w demokratycznych instytucjach, co więcej, powszechne jest poczucie wyłączenia z wpływu na rzeczywistość. A fakt, że ci, którzy taki wpływ na swą sytuację chcą mieć, demonstrują to w konwen­cji buntu, gniewnego krzyku, kategorycznych żądań i obelg, jest w dużej mierze winą sił politycznych. Bo walcząc o władzę, beztrosko kwes­tionują i podważają instytucje demokratyczne zasłaniając się formułą “ludzie żądają".

Walka ta nierzadko tworzy jakiś obyczaj, formułę, która raz wyko­rzystana z sukcesem, zaczyna potem żyć niezależnie. Oto na przykład KPN-owcy, którzy krzyczeli “Jaruzelski musi odejść", doczekali się spełnienia swego żądania. Tyle że pewna przypadkowa skuteczność tego hasła zakodowała się w pamięci i teraz emeryci pod Belwederem krzyczą “Wałęsa musi odejść", a chłopi pod URM-em “Balcerowicz musi odejść". A jeśli ci ostatni dostaną w końcu w tym trybie głowę ministra finansów - stanie się jasne, że w Polsce ulica może obalać rządzących. Na razie robią to siły polityczne, które na wolę ulicy się powołują. A co będzie, jeśli lada chwila ktoś wpadnie na pomysł, by wolę tę wzmocnić głodówką?

Ciekawe też, czy hasła Rozgonić sejm", “Odchwaścić parlament" przejdą w niepamięć wraz z zakończeniem X kadencji, jeśli następny, wy­łoniony w normalnych wyborach nie będzie satysfakcjonował wszystkich.

Czy nie ma takiego niebezpieczeństwa, że metody, które służyć miały pozbyciu się kontraktowego prezydenta i zdeprecjonowaniu kontrak­towego sejmu, obrócą się przeciw prezydentowi i parlamentowi powoła­nym demokratycznie?

To, że nacisk jakiejś grupy może - pomijając przewidziany prawem tryb - obalić dyrektora, samorząd, burmistrza czy wyrok sądu, że działania takie wspierają partie, działacze związkowi i parlamentarzyści, oddala nas od demokracji i prowadzi z powrotem do myślenia ideo­logicznego, które przez lata kształtowało nasze widzenie rzeczywistości.

Królowało w nim pojęcie interesu ogólnospołecznego, zwanego też interesem klasy robotniczej. Miał to być jakiś uniwersalny probierz,


46

który, przyłożony do konkretnego pomysłu czy postulatu, oceniał jego zgodność z celem nadrzędnym. Probierzem tym dysponowała jedynie partia, która dzięki temu decydowała o wszystkim, nie bacząc na przepisy prawa czy opinie różnych środowisk.

Dziś głosicieli woli całego społeczeństwa jest legion. I zdaniem każdego z nich, skoro społeczeństwo czegoś chce, należy to natychmiast zrealizować, a nie zasłaniać się paragrafami i ustawami. Tymczasem wola społeczna jest zgodna w sprawach podstawowych, jak choćby bezpieczeństwo zewnętrzne i, miejmy nadzieję, wolność wewnętrzna. A codzienność to zawsze mnogość konfliktów i sprzecznych interesów. Wydaje się jednak, że po latach wmawiania nam bezkonfliktowego i harmonijnego rozwoju, tej oczywistej prawdy nie chcemy przyjąć do wiadomości. I każde z roszczeń jest zgłaszane osobno, unika się nato­miast konfrontacji między nimi.

Ekologowie domagają się zlikwidowania trujących zakładów, załogi ich utrzymania, bo bronią się przed bezrobociem. Właściciele kamienic chcą prawa dysponowania swą własnością, lokatorzy ochrony przed właścicielami. Przemysł żąda zmniejszenia ciężarów podatkowych, sfera budżetowa zwiększenia świadczeń. Chłopi chcą cen gwarantowanych i tanich kredytów - przeciw są ci, którzy bronią interesu konsumenta, reguł wolnorynkowych i budżetu. Do dziś rolnicy nie uświadomili sobie, że muszą z tą drugą stroną wypracować kompromis i dać go do realizacji rządowi, a miejscem osiągania kompromisu jest właśnie sejm.

Słowem, w dzisiejszej Polsce, pełnej konfliktów zarówno dramatycz­nych jak i błahych, omija się instytucje demokratyczne, które po to właśnie istnieją, aby konflikty rozwiązywać. Ponad nimi, rząd czy samorząd zmuszony jest brać pod uwagę spontaniczny głos ludu demons­trującego, strajkującego lub blokującego.

Trzeba też dodać, że owe formy wyrażania woli zbiorowej w doraź­nym zgromadzeniu nie dla wszystkich obywateli są dostępne. Strajki aktorów zamykanego teatru czy pracowników galerii dotyczące zmian dyrekcji raczej śmieszą. Ani ogniwa “Solidarności", ani KPN nie rzucą się popierać ich protestem Regionu czy Obszaru. Gdyby uczeni z lik­widowanego instytutu zalegli w nim w śpiworach, to wystarczyłby urzędnik z resortu z pytaniem: i kto, panowie, ma do was dopłacać? Nawet młodym ekologom z Czorsztyna nie udało się załapać na bezkar­ność - oni zgodnie z prawem płacą za blokadę drogi grzywny, podczas

47

gdy strajk komunikacji paraliżujący miesiącami Białystok kończy się oczywiście abolicją wszelkich sankcji. Z góry też można przewidzieć, że gdyby ważną arterię miasta zablokowały feministki, to posypałyby się kolegia, zaś gdyby to zrobiły prządki, żaden organ nie wpadłby na taki

pomysł.

I wreszcie jeśli Maciej Jankowski, przewodniczący Regionu “Mazo­wsze", nazywa wicepremiera Balcerowicza “małpą z brzytwą", to oczywiście ma do tego prawo, bo jest robotnikiem. A co by było, gdyby się tak o nim wyraził publicznie premier? Zapewne skandal, obrażenie człowieka pracy i zniewaga Związku.

A demokracja to równe, jednakowe prawa dla wszystkich. Chyba że jest to demokracja ludowa. Termin ten, jak wiadomo, znaczy tyle co mokra woda, czyli “ludowa władza ludu". Ale to tylko pozór języko­wego nonsensu, bo w tej konstrukcji “lud" raz oznacza społeczeństwo, a raz niższe warstwy, czyli demokracja ludowa to taka, w której społeczeństwem rządzą jego niższe warstwy. Czyżby ta obietnica komu­nistów właśnie się spełniła? Bo oni sami zrobili z tej zasady oszustwo. Lud nie miał nic do gadania, jego dążenia rozpoznawały sprawdzone jednostki, które epatowały nas swym plebejskim rodowodem, ale troskały się głównie o interes własny i odtąd zrażony lud najwyraźniej żadnych przedstawicieli nie chce. Nie satysfakcjonują go posłowie, radni ani związkowcy. Najchętniej wkracza na publiczną scenę gromadnie.

Niekiedy uważa się, że zmierzamy do ochlokracji, czyli rządów tłumu, ale na razie jest to raczej coś, co można by nazwać powstawaniem szczególnej formy demokracji bezpośredniej z plebejską preferencją.

Nikt temu mechanizmowi nie przeciwdziała, przeciwnie, jest on ochoczo wykorzystywany. Niestety, wspiera go też prezydent, który wobec tłumu zgromadzonego na placu, w fabryce czy przy kościele narzeka na nieudolność rządu, wyśmiewa parlament, piętnuje bezradne samorządy i ponad tymi sponiewieranymi instytucjami zwraca się do zgromadzonego ludu z dramatycznym pytaniem: wy mi powiedzcie, co mam robić! A lud jak to lud - nie odpowiada. Czasem klaszcze, czasem gwiżdże. Czasem doradzi przegnać złodziei, czasem przypomni, że to władza ma rządzić. Czasem rzuca gruszkami.

Na pytanie bowiem, czy lud zawsze ma rację, odpowiedź brzmi: jak czasem. Raz ma, raz nie. Ma - jeśli obala tyranię czy odrzuca przemoc. Ale, jak wskazuje doświadczenie, bywa też inaczej: lud kubański poparł Fidela Castro i na wielkim mityngu przez radosną aklamację uchwalił


48

sobie kołchozy. Lud Kambodży witał Czerwonych Khmerów entuzjas­tycznie. A liczebność tłumów fetujących Władysława Gomułkę prześcig­nął dopiero Jan Paweł II.

Bowiem wcale nie jest tak, że wymyślona przez Greków demokracja bezpośrednia, w której władzę ustawodawczą mają wszyscy obywatele, jest ideałem. I dziś jedynie względy techniczne - niemożliwość zgroma­dzenia całego narodu na obrady - każą nam poprzestawać na ułomnej formie przedstawicielskiej.

Rzecz bowiem w tym, że tłum jest anonimowy, że za decyzje podjęte przez tysiące ludzi nikt nie odpowiada osobiście - swą twarzą, nazwis­kiem i reputacją.

Przed Belwederem z tłumu emerytów rzucono gruszką w prezydenta. Załóżmy, że Lech Wałęsa zamiast wychodzić do demonstrantów zaprosił ich delegację na rozmowę, a wśród zaproszonych był autor incydentu. Na pewno nie sięgnąłby on wtedy po owoce z belwederskiej patery, by rzucać nimi w rozmówcę. Nie byłby już kimś nieznanym, schowanym wśród demonstrantów i bezkarnym. Byłby konkretną osobą odpowie­dzialną za swe zachowanie przy prezydenckim stole.

Można powiedzieć, że na tym właśnie polega różnica między demo­kracją bezpośrednią a przedstawicielską.

W tej drugiej władza ludu oznacza, że, po pierwsze: każdy obywatel może kandydować do władz, po drugie: wybrany przedstawiciel od­powiada przed elektoratem za podejmowane decyzje jedynie w ten sposób, że może być mu cofnięte poparcie w kolejnych wyborach. Bowiem poseł jest przedstawicielem całego narodu. Reprezentując inte­resy mieszkańców okręgu, który go wybrał, czy grupy zawodowej, która go wysunęła, musi je konfrontować z racjami innych grup, ze stanem kasy państwa, z wymogami bezpieczeństwa kraju. Musi wypracowywać kompromisy, podejmować decyzje wedle swej wiedzy i sumienia i po­nosić za nie odpowiedzialność.

Dlatego krzyk i żądania manifestantów nie mogą podważać man­datu prezydenta, posła, radnego wyłonionych w wyborach, ani rządu czy zarządu, który oni z kolei powołali. Tłum nie może im narzucać woli ani wymuszać na nich decyzji, ponieważ nie ponosi żadnej od­powiedzialności.

Demonstracja może informować o nastrojach danego środowiska, bo to jest jakiś fakt społeczny, który przy decyzjach władz winien być brany

\

49

pod uwagę. Ale demonstracje i protesty muszą być przeprowadzane zgodnie z prawem jednakim dla wszystkich, bez względu na to, kto protestuje - kudłaci pacyfiści, stoczniowcy czy uliczni handlarze.

Demokracja nie jest ustrojem, który, w odróżnieniu od realnego socjalizmu, ma sprawić, że wreszcie będzie dobrze. Jest jedynie metodą, jak dotąd najskuteczniejszą, dla wyrażania woli różnych grup i zespołem reguł, które umożliwiają godzenie sprzecznych interesów. Z demokracji trzeba umieć korzystać. Utrudnia ona postanowienia beztroskie i niemąd­re, jakie potrafi podejmować tłum, ale nie gwarantuje decyzji mądrych i optymalnych. To już zależy od ludzi, od ich rozsądku, wyobraźni i odpowiedzialności.

28 IX 1991


PEŁZAJĄCA REWOLUCJA

Zgorszenie stylem uprawiania polityki stało się nagle ostentacyjne i słychać je zewsząd. Klasę polityczną krytykują komentatorzy, ulica, a potwierdzają to badania, z których wynika, że powszechne jest mniemanie, iż politycy zabiegają jedynie o interes własny i partyjny, zaś dobro wspólne mało ich obchodzi.

Wszystko to zresztą nie nowina, sondaże od dawna wskazywały, że ludzie bardziej ufają policji niż swoim posłom; zdania: oni tam biją się tylko o stołki, kłócą się nie wiadomo o co, nie załatwiają spraw ważnych dla społeczeństwa - stały się wręcz obiegowe.

Tymczasem ta rosnąca irytacja i potępienie, które ogarniały coraz szersze rzesze wyborców, w żaden sposób nie wpływały na styl życia politycznego. Jakby jakaś chochola niemoc trzymała polityków w kon­wencji awantur, insynuacji i pomówień.

Nie byłoby jednak sprawiedliwe ograniczać zjawisko nieustającej agresji tylko do polityków. Równie zasadne jest zastanowienie się, dlaczego na przykład robotnicy strajkujący w latach 1980-81 swój sprzeciw wobec biedy, braku wszystkiego, bezprawia i komuny prezen­towali w formie stanowczej godności, a strajkujący dzisiaj nie potrafią swych potrzeb wyrazić inaczej niż w obelżywych, pełnych pomówień, nierzadko wulgarnych hasłach. Również rolnicy porzucili ówczesny wzór chłopa godnego na rzecz stylu pyskówki.

Popularnym dosyć tłumaczeniem zjawiska zdziczenia życia publicz­nego jest twierdzenie, że godnościowe postawy sprzed 12 lat, owo wspinanie się do najlepszych wzorów, przeświadczenie, że nam właśnie przystoi odpowiedzialność żądań, powaga i kultura w działaniu, były

51

spowodowane przez wspólnego przeciwnika. Przeciwnika (nikt by go wówczas nie nazwał wrogiem), który rzeczywiście czyhał na każdy pretekst, by zarzucić “Solidarności" wszelkie a-zechy główne i wady kardynalne, f

Czy zatem ów zestaw wartości zwany etosem “Solidarności" był jedynie barwą ochronną, pod którą skrywaliśmy swą prawdziwą, dosyć prostacką naturę? I teraz, gdy komunisty zabrakło, możemy swobodnie i bez zahamowań dawać jej wyraz?

Czy tylko strach sprawiał, że nie rzucano w Jagielskiego gruszkami, nie wymyślano Rakowskiemu od złodziei, Jaruzelskiemu od Targowicy, a sobie wzajemnie od zdrajców, intelektualistów, komuchów i agentów?

W wewnętrznym życiu Związku takie wątki się pojawiały, ale pozostawały na marginesie. W końcu zawsze zwyciężało pragnienie bycia lepszym - nie prymitywnym robolem, nie tłumem nieodpowiedzia­lnym, który władza musi trzymać za mordę, bo pójdzie w anarchię, zniszczy zakład, wygasi piece.

Otóż wydaje się, że to nie było tak, iż jedynie strach czynił ludzi szlachetnymi i odpowiedzialnymi. Było przecież tak, że większość czuła się dobrze w atmosferze wzajemnej życzliwości, w byciu lepszym niż przedtem, w otwartej ciekawości dla poglądów innych, w gotowości do pomagania słabszym i gorzej zorganizowanym, we wzajemnym uczeniu się, jak strach pokonywać, w tym, że my nie używamy przemocy. Wtedy wszyscy cieszyli się z tego, że w PZPR powstawały struktury poziome, że coraz to nowi ludzie porzucali partię i ustalone ścieżki karier przechodząc na naszą stronę, że nawet w MSW chciano zakładać “Solidarność".

I co dziś zostało z tamtych uczuć, potrzeby więzi, gotowości do wspólnego myślenia, jak Polskę urządzić? Została tęsknota tych zwyk­łych ludzi, którzy powtarzają: przestańcie się kłócić, zacznijcie coś robić. Niestety, każda grupa, która zaistnieje publicznie, pchana jakby niewi­dzialną koniecznością wpada w konwencję nieopanowanej agresji.

W Laskach rozjuszeni ludzie zastanawiają się, na którym drzewie powiesić Kotańskiego; w hucie miedzi robotnicy, niczym XIX-wieczni niszczyciele maszyn, gaszą piec; w imieniu chłopów ich przywódca zapowiada, że będzie mordował komorników; obrońcy życia zgromadze­ni pod Sejmem aplauzem nagradzają chrześcijańskiego posła Niesiołows-kiego, który przeciwników prawnego zakazu aborcji nazywa komunis­tycznym motlochem.


52

A przedstawiciele robotników, chłopów, chrześcijan i reszty, nie bacząc na irytację zwykłych ludzi, toczą w Sejmie wielogodzinne zwady o teczki i aborcję.

Witold Gadomski z Kongresu Liberałów zastanawiał się kiedyś w “Gazecie Wyborczej", dlaczego jest tak, że liderzy, którzy prywatnie rozmawiają ze sobą normalnie i kulturalnie, w momencie, gdy zapalają się reflektory, przechodzą natychmiast na insynuacje i inwektywy.

I rzeczywiście - polityka toczy się w języku, w którym można się już tylko obrażać. Powstała bowiem nowa nowomowa, która składa się z terminów brzemiennych emocjami. Właściwie nie ma już słów, który­mi można by rozmawiać o tym, co się dzieje, i rozważać, jak roz­wiązywać konkretne problemy.

Z jednej strony mamy katolewicę, lewicę, różowych, agentów komu­nistycznych, zdradę, Okrągły Stół, Targowicę, Europejczyków, złodziej­skich liberałów, udecję, przeciwników życia.

Z drugiej zaścianek, oszołomów i nienawistników.

Pierwszy zestaw jest o wiele bogatszy, drugi ubogi i wyraźnie obronny.

Spór się toczy o przeszłość - o to, czy komunizm się skończył, czy jeszcze trwa; kto był jego ofiarą, a kto współdziałał z katami; kto ma prawdziwe zasługi w jego obaleniu, a kto odegrał rolę niejasną i wartą wyjaśnienia.

I znów powraca pytanie - dlaczego polityka wbrew nastrojom społecznym, więcej, przy coraz głośniejszym, powszechnym potępieniu toczy się w tej konwencji i dotyczy tak oderwanych od rzeczywistości spraw. Choćby instynkt samozachowawczy polityków powinien ich doprowadzić do opamiętania.

W istocie to, co widzimy, jest przerabianiem schematu rewolucji, o tyle oryginalnym, że rozwleczonym na kilkanaście lat.

Rewolucja zaczyna się od tego, że warstwy niższe w danym społe­czeństwie - jak np. wyzute z praw mieszczaństwo i uciskany lud - połączą swe indywidualne rozgoryczenie we wspólny protest i zakwes­tionują obowiązujący obraz świata przeciwstawiając mu własną wizję. Arystokracji, która włada, bo Bóg ją obdarzył dobrym urodzeniem, rzuca się wyzwanie: wszyscy ludzie są równi. Oznacza ono w istocie: my nie jesteśmy gorsi, nie jesteśmy głupsi, nie jesteśmy inni - możemy współ-

————————————————-t——"

decydować o naszych losach. To jest czas, gdy lud pragnie lego dowieść, jest wtedy wspaniały, wielkoduszny i mądry. Nabiera wiary w siebie i tym bardziej domaga się praw.

Gdy dochodzi do starcia z siłami starego porządku i losy rewolucji się ważą, każdy, kto się przyłącza, witany jest z radością - do wojska się woła: wszyscy jesteśmy braćmi! do tych, co stoją z boku: chodźcie z nami! Walczymy i o waszą wolność!

Potem Bastylia upada, wszyscy się bratają, tańczą na ulicach, bo oto się spełniły i stały ciałem wolność, równość i braterstwo.

A nazajutrz już nic nie jest proste - wszczynają się spory o to, czy rewolucja już wygrała, czy jeszcze nie jest dokończona, czy wróg jest pokonany, czy też przeciwnie - zamaskował się i szykuje następny atak.

I rychło się okazuje, że nie ma wolności dla wrogów wolności, braterstwo nie może osłabiać rewolucyjnej czujności, a nad równość wynosi się zasadę sprawiedliwości rewolucyjnej i dziejowej. Przychodzą jakobini, uświęcają terror i oto lud, który jeszcze niedawno był mądry i wielkoduszny, bawi się wokół szafotów. W końcu się jednak męczy szaleństwem polityki i polityków i wtedy przychodzi czas, w którym szansę ma cesarz albo restauracja starego reżimu.

Tyle schemat wzorcowy, powielany potem w różnych wariantach.

My przeszliśmy w 1980-81 fazę pierwszą. Społeczeństwo, przez lata traktowane jako niedojrzałe i niedorosłe do decydowania o sobie, za­kwestionowało ten podział na ludność i awangardę i zaczęło się domagać nie udziału we władzy, ale zaledwie prawa do bycia wysłuchanym. Owe cnoty obywatelskie, które demonstrowano jak Polska długa i szeroka, miały być dowodem, że żądanie to jest uzasadnione. Wzory rewolucyjne nie były wtedy popularne - władzy nie chciano, przemoc odrzucano. Być może były to cnoty wymuszone, na pewno jednak podyktowane zbiorową roztropnością i tak głęboko akceptowane, że wprowadzenie stanu wojen­nego nie mogło być traktowane inaczej, jak największa krzywda niczym nie usprawiedliwiona. Stan wojenny przerwał naszą pokojową rewolucję w fazie pięknej - tej, gdy ludzi łączy poczucie braterstwa i wiara, że walczą o wolność dla wszystkich.

Jak wiadomo, potem nie było zdobycia Bastylii ani poczucia zwy­cięstwa, tylko znienacka, od razu praca nad przebudową kraju. Nie towarzyszył temu żaden zryw do nowego, żadna idea, która ludzi mobilizuje i dodaje im wiary w siebie i siły do działania. Wydawałoby się więc, że tamten zryw jest jakąś historią zamkniętą, rewolucją, która


54

doprowadziła nas ostatecznie do wolności, ale czy to ze względu na swą odmienność, czy dlatego, że została przerwana, nie skaziła się jakobiniz-mem. Nie weszła w fazę pożerania własnych dzieci, sporów o to, co było jej celem, wzmagania czujności i tropienia wrogów.

I oto teraz, po dziesięciu latach, mamy poślizg - ta faza, której umknęliśmy niegdyś, nadeszła. W formie dziwacznej i nietypowej, bo obejmuje głównie polityków, za którymi nie stoi lud podniecony zwycię­stwem i gotów włączyć się w spór o to, jak je spożytkować. Przeciwnie, lud - bohater niegdysiejszej rewolucji w części krząta się, by wykorzys­tać szansę, w części pogrąża się w zniechęcenie i frustrację. Spór o to, czym były minione dziesięciolecia, kto w nich był ofiarą, a kto katem, kto ma zasługę w obaleniu socjalizmu, a kto się podszywa, kto zdradził, kto jest wrogiem, a kto ma prawo do nowej Polski - mało go obchodzi. Chce, by załatwiać sprawy ważne dziś.

Tymczasem tu właśnie mnożące się partie w większości nie umieją znaleźć pola do popisu, by różnić się programami - czemu i trudno się dziwić. Nie jesteśmy w sytuacji podróżnych dyskutujących nad mapą, którym z zaznaczonych, sprawdzonych szlaków dojść do wybranego celu. Jesteśmy w sytuacji odkrywców ziemi nieznanej - kierunek jest wiadomy, wracać nie ma dokąd, drogi nikt nie zna.

Spór o to, kto ma prowadzić, tyczy więc nie tego, którędy, ale tego, kto ma większe zasługi, kto jest bardziej nieomylny, kto bardziej grzeszny, komu się należy.

Uwikłania się polityki w tryby takich sporów nie należy nazywać chorobą młodej polskiej demokracji. Bowiem z demokracją nie mają one po prostu nic wspólnego - wręcz przeciwnie. Już ignorowanie opinii publicznej jest na to dowodem. Ale nie tylko.

Władza w państwie nie jest traktowana jako mandat społeczeństwa, ale jako coś, co czy to z wyroku historii, czy na mocy sprawiedliwości dziejowej należy się zwycięzcom w owej przewlekłej rewolucji. To w oczywisty sposób wyklucza pokonanego wroga, czyli Sojusz Lewicy. Stałym fragmentem gry sejmowej są rytualne już obelgi miotane na lewą stronę i wydaje się, że tolerowanie siedzących tam posłów służy jedynie za dowód chrześcijańskiego miłosierdzia strony prawej. Żywi ona chyba przeświadczenie, że gdyby w najbliższych wyborach komuniści zdecydo­wanie wygrali, to władzy przecież i tak im nie damy, bo niejako z definicji nie mogą oni partycypować w rządzeniu. I to sprawia, że

55

prawa strona dość beztrosko nagania im wyborców - chociażby skrajną wersją ustawy antyaborcyjnej.

Gdzie, kiedy i dlaczego postanowiono, ieJSyły ZSL ma naturę janusową, raz wyziera z niego pokonany w^g, a raz lud zwycięski

- nie wiadomo. Ale mianowanie premierem Waldemara Pawlaka spra­wiło, że z wtorku na środę ogłoszono, że PSL naturę ma jednak komuchowatą.

Tyle o pokonanych wrogach - a przecież najbardziej zażarte boje toczą się wewnątrz obozu zwycięzców.

Tu ustalenie skali zasług i zaprzaństwa ma zdecydować, komu się należą owoce zwycięstwa. Rzecz w tym, że nie ma jednej wspólnej miary

- zależy ona od tego, jak się opisze Polskę i jej dzieje najnowsze. Walka na wizje ma to rozstrzygnąć.

Można się pokusić o próbę odtworzenia definicji Polski i komunizmu, które są przedmiotem tych zmagań.

Unia Demokratyczna, skupiająca licznych weteranów opozycji, ko­munizm traktuje tak, jak został w tych środowiskach opisany przed laty

- jako system totalnej przemocy i demoralizacji społeczeństwa, niewolą­cy ludzi podstępnie, ale i wciągający ich w swe tryby i swą logikę. Jest to wiedza teoretyczna i praktyczna zarazem, bo ta opozycja latami zajmowała się uświadamianiem różnym grupom, iż są zniewolone i była to praca żmudna. Dla Unii komunizm skończył się ostatecznie po wyborach 1989 roku, bo wtedy mechanizmy totalitarne przestały działać. Ważne jest dla niej, by się nie odtwarzały pod znakiem innej ideologii, stąd nacisk na przestrzeganie prawa i norm demokratycznych. To ma ułatwić szybsze wyjście z kryzysu i włączenie się w Europę.

Kongres Liberałów mało teoretyzuje, ale można założyć, iż koncen­truje się na tym, że komunizm zniszczył w społeczeństwie przedsiębior­czość, rzutkość, zasadę odpowiedzialności za swój los i wychował ludzi do roszczeniowej bierności. Dla liberałów komunizm się skończył, ale pozostawił głęboki ślad w mentalności zbiorowej, i to stanowi istotną przeszkodę w rozwoju Polski.

Zgoła inaczej rzecz wygląda w oczach Zjednoczenia Chrześcijańsko-

-Narodowego. Istotą Polski jest katolicyzm. Komunizm niewoląc Polskę zwalczał wiarę i Kościół, katolicy byli ofiarami wszechstronnej dys­kryminacji - prawdziwy podział przebiegał między wierzącymi i ateis­tami, którzy - cokolwiek myśleli o komunizmie, aprobowali go, czy nie


56

- w istocie brali czynny, bierny lub wręcz nieświadomy udział w zwal­czaniu polskości. Ta walka zresztą wcale się nie skończyła i pierwsze wybory były jedynie jakimś jej etapem. Bowiem katolicy nie czują się jeszcze swojsko i bezpiecznie w swoim państwie, zagrożenia są zewsząd:

komuniści, niewierzący, ci, co ciągle atakują Kościół, no i ta Europa zlaicyzowana i konsumpcyjna, mamiąca dobrobytem a oferująca jedynie pustkę duchową. Słowem siły bezbożnictwa, które z różnych stron i z różnych powodów zagrażają Polsce, zlewają się w jednego wroga, przed którym musi się ona obronić.

Porozumienie Centrum widzi front walki inaczej. Komunizm był władzą nomenklatury partyjnej, która dla egoistycznych, materialnych korzyści żerowała na społeczeństwie. Wybory czerwcowe niewiele tu zmieniły, jedynie formę pasożytowania - zamiast ukrytej konsumpcji związanej z funkcją partyjną, uwłaszczenie się na resztkach majątku narodowego. Komunizm zatem w istocie trwa i trwał będzie tak długo, jak długo ci, co czerpali profity z komunizmu nadal będą się mieli dobrze.

Ruch dla Rzeczpospolitej Jana Olszewskiego, który wyłonił się z Porozumienia Centrum w aurze sprawy toczkowej, akceptuje wizję komunizmu i ZChN, i PC, dokłada do niej jeszcze jeden element: system polegał na zniewoleniu ludzi prawych przez ludzi podłych. I walka trwa nadal - podłość, zdrada i zaprzaństwo łączą się w spisek przeciw Polsce.

Konfederacja Polski Niepodległej ma diagnozę najprostszą - wszyst­ko to prawda, ale komunizm skończy się wtedy, gdy Leszek Moczulski zostanie prezydentem.

Zasadnicze starcia dotyczą owej, wydawałoby się, historycznej kwes­tii - jest komunizm czy go już nie ma? Unia Demokratyczna i Liberało­wie uważają, że się skończył, nie grozi nam powrót tego systemu, natomiast ciąży nad nami jego dziedzictwo - od struktury gospodar­czej po pozostałości w zbiorowym myśleniu. Trzeba się z nim uporać, pracować i rozwiązywać konkretne problemy. Właściwe tym partiom hasło powinno brzmieć: wszystkie ręce na pokład! Nie rzuciły go wtedy, gdy było jeszcze oczekiwanie społeczne na jakieś wezwanie do współudziału, a teraz jest już za późno. Są w defensywie wobec sił wykrystalizowanych później, które rzeczywistość opisują odmiennie:

powrót komunizmu jest realnym zagrożeniem, są ludzie i grupy dążące do jego odbudowy, opanowują różne ważne miejsca, zwalczają Kościół,

5^7

gromadzą środki, zawiązują spiski. Wszystkie ręce na pokład? Na pewno nie. Najpierw trzeba sprawdzić, które ręce są czyste.

Starcie tych dwóch wizji tworzy styl polityki. Nacierająca tworzy ów język brzemienny emocją i czarno-białą wyrazistością, bo ciągnie utrwa­lić w zbiorowej wyobraźni nowy obraz świata, jego jasnyh i ciemnych stron, l

Formacja spychana na bok zawsze jest dosyć bezradna - wartości, którymi opisała rzeczywistość, są oto dezawuowane, a nowo głoszone mierzą w nią. Ma do wyboru - obstawać przy swoim, broniąc się przed emocjonalnym opisem (tak, jesteśmy liberałami, co wcale nie znaczy, że jesteśmy złodziejami), wdać się w spór na gruncie opisu nowego (mówicie, że Okrągły Stół to zdrada - po pierwsze to nieprawda, po drugie sami przy nim siedzieliście lub z jego ustaleń korzystaliście) i wreszcie odrzucać dyskusję, wskazując nielogiczność, nonsensowność i instrumentalność ataków (oszołomy itd.).

Partie nacierające nie używają formy agresywnej jedynie taktycznie, one w swe wizje Polski głęboko wierzą. Poseł Niesiołowski, człowiek wykształcony i kulturalny, naprawdę jest przekonany, że sprzeciwiać się zakazowi aborcji mogą jedynie bezbożni komuniści i oni to gromadzą jakąś swoją hołotę pod Sejmem. Gdyby dla Macieja Zaleskiego z Poro­zumienia Centrum nie było oczywiste, że kto ma pieniądze, ten ma władzę, to może by nie opowiadał z taką otwartością o interesach swojej partii.

Denerwujący powszechnie język ataku nie jest tylko taktycznym chwytem ani irracjonalnym szaleństwem polityków. Tu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa.

Jest już religia w szkołach i pewnie będzie wkrótce obowiązkowa;

jest praktyczny zakaz aborcji, lada chwila będzie prawny; może przyjdzie czas i na rozwody; będzie lustracja i dekomunizacja. Jeśli PC okrzepnie to może jeszcze nacjonalizacja majątku b. nomenklatury, a jeśli KPN złapie wiatr w żagle, to nacjonalizacja obcego kapitału.

Wydaje się, że w starciu dwóch politycznych stron jedno tylko słowo jest wspólne i ma sens pozytywny, a mianowicie demokracja. Tylko że już jest ona różnie rozumiana. Religię wprowadzono do szkół instrukcją sprzeczną z ustawą, którą dopiero później dostosowano do instrukcji. Większość społeczeństwa to zaakceptowała, więc zostało dowiedzione, że można odrzucić sztywny formalizm, by dokonać słusznej przemiany


58

naszego życia. Podobnie z aborcją - zakaz zabiegów wydała Izba Lekarska wbrew ustawie, a teraz demokratycznie potwierdzi to par­lament. Większość społeczeństwa wedle badań jest temu przeciwna, ale może z czasem da się przekonać. Lustrację również usiłowano prze­prowadzić z nagła i nieustawowo, ale nastąpił błąd w sztuce. Niemniej już wiemy, że społeczeństwo jak kania dżdżu pragnie dekomunizacji. Ustawa ta zastosuje odpowiedzialność zbiorową i będzie sprzeczna z istotą demokracji, bo odbiera części obywateli konstytucyjne prawa. No, ale nie może być demokracji dla wrogów demokracji.

Jak widać, rewolucja się rozpędza i wchodzi w etap powoływania Komitetów Ocalenia Publicznego i Nadzwyczajnej Komisji do Zwal­czania Kontrrewolucji. Nasze symboliczne szafoty nie spłyną oczywiście prawdziwą krwią - będzie to zaledwie polskie, swojskie, obrzydliwe piekło, krzywda niewinnych, którzy przypadkiem zapłaczą się pod topór i paraliżujący kraj chaos.

Tylko wcale nie jest powiedziane, że lud będzie się przy tych szafotach bawił.

Za rewolucje zawsze się płaci. Już płacimy w tej sferze, która w zasadzie nie jest przedmiotem walki, bo wśród partii, poza KPN, jest zgoda na kierunek zmian gospodarczych. Kierunek jest oczywisty - na drogę ku niemu wkroczył Balcerowicz, szedł nią Bielecki, nie zboczył z niej Olszewski, mimo że pragnął dowieść, iż tworzy coś radykalnie odmiennego od poprzedników.

Ale i co to za marsz, gdy nikt nie ma do niego głowy, zajęty walką o słuszny kształt kraju.

To, że gospodarka rynkowa nie jest przedmiotem sporów programo­wych, ma i taki skutek, że nikt nie próbuje społeczeństwa do niej przekonać. Wystarczy porównać rozbudowaną, wszechstronną argumen­tację, wytworzoną w ostatnich latach w sprawie aborcji, z rachitycznym, niekomunikatywnym językiem dotyczącym gospodarki.

Badania socjologiczne wykazałyby zapewne, jak mizerny procent obywateli rozumie takie terminy, jak: inflacja, restrukturyzacja, budżet, dywidenda, oprocentowanie kredytu, itd. W ten sposób materia reformy została wyłączona z komunikacji społecznej, ale okazjonalnie jest wyko­rzystywana w grach ideologicznych. Od wojny na górze beztrosko wbito w zbiorową świadomość podejrzliwość i wrogość wobec zagranicznego kapitału, nieufność wobec prywatyzacji, złudzenia, że jest szansa na

59

szybki dostatek, byle tylko prezydent Wałęsa, KPN, Tymiński lub inny cudotwórca wziął sprawy w swoje ręce.

W ferworze walk pogwałcona została zasada - pjEede wszystkim nie szkodzić. A także inna - nie gorszyć. /

Bowiem to, co się dzieje na górze, staje się jedynym wzorem zachowań publicznych na dole. W gminie, w fabryce, na zablokowanej szosie.

Politycy ostrzegają się wzajemnie, że cierpliwość ludzka jest na wyczerpaniu i pewnie mają tu rację. Bo rewolucja kończy się tym, że lud ma wszystkiego dosyć.

l VIII 1992


WYKORZENIENI ZE ZNAJOMEGO ŚWIATA

Obchodzenie rocznic zabiera w Polsce pewnie tyle samo czasu i energii, co wzajemne swary. Ale trzecia rocznica powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego zauważona została ledwie półgębkiem. Nie świadczy to jednak o zanikaniu naszego zamiłowania do celebry, raczej o rozpadzie języka i najprostszej skali wartości, co sprawia, że nie można się dogadać już na poziomie opisu tego, co się dzieje, tego, co się stało przez trzy lata, i tego, w czym żyliśmy przez blisko pół wieku.

Można przyjąć, że istnieje zgoda co do tego, iż w 1989 roku coś istotnego zaszło. Co to właściwie było - już nie jest takie jasne.

Słychać przecież, że jeżeli nawet były wybory czerwcowe i potem powstał rząd, to stało się to w wyniku zmowy okrągłostołowej i było jedynie mistyfikacją, podmianą skumanych elit, inną formą władania perfidnego, wcielonego zła komuny. Które trwa do dzisiaj, więc po prawdzie, to nic się nie zmieniło.

Z zupełnie przeciwnej, wydawałoby się, strony, mianowicie przez pismo “Nie", lansowana jest teza, że komuna, owszem, rozleciała się, ale czy ci, którzy ją zastąpili, są lepsi? Różnią się tylko umownym kolorem, czarne wyparło czerwone, ideologię marksizmu zastąpiła ideologia kle-rykalna, jej zwolennicy mają uprzywilejowaną pozycję i są ponad prawem, przeciwników politycznych się prześladuje, korupcja się szerzy, afery się mnożą, a prosty człowiek, jak zawsze, jest wyzyskiwany i wpędzany w nędzę.

W środku są ci, którzy twierdzą, że w owym osobliwym roku komunizm upadł, zaczął się czas nowy, który niesie olbrzymią szansę i wielkie trudności. Szansę wykorzystujemy, bo przecież Polska zmieniła

61

się nie do poznania, ma silną złotówkę i pełne sklepy, popełniamy oczywiście błędy, jest ciężko, ale... I tu argumenty zamierają, bo niby co dalej można powiedzieć? Że jeszcze trochę cierpliwości, bo odbudowa musi potrwać? Że musimy lepiej pracować, inaczej myśleć, zacząć za siebie odpowiadać, a nie ciągle dobijać się opieki i świadczeń?

Takich rzeczy nie chce słuchać lud. Odzywa on się ustami swych przedstawicieli wtedy, gdy jest gniewny, blokujący lub strajkujący. Woła, że to on komunę obalił, ale nic na tym nie zyskał, a wręcz przeciwnie, jest jeszcze gorzej.

Wobec tego gwaru zwykły człowiek nie umie powiedzieć, co stało się przed trzema laty: czy było to zwycięstwo, czy oszustwo, wejście na drogę ku lepszemu, czy też krok w przepaść.

Jeszcze gorzej rzecz wygląda z tym blisko półwieczem, które przy­darzyło się nam przed 1989 rokiem.

Słuchając różnych publicznie głoszonych opisów i diagnoz, zwykły człowiek nie wie, czy pracując i żyjąc jak wszyscy, kolaborował z najeź­dźcą, czy też bohatersko mu się opierał. Jest zdrajcą czy ofiarą? Czy jego praca poszła na marne, gorzej - wsparła zbrodniczy system, czy może coś zrobił, stworzył, zbudował?

Najpierw mówiono mu, że PRL to dziesięciolecia zupełnie daremne, stracone, cały wysiłek poszedł w budowę przemysłu w istocie rujnującego kraj i przynoszącego nam dziś same straty. Teraz okazuje się, że przeciw­nie - stworzyliśmy mnóstwo znakomitych przedsiębiorstw, ale rządowa mafia, zdrajcy narodu za bezcen je wyprzedają obcym, a ci biorą nasz wspólny dorobek, po to tylko, by zlikwidować groźną konkurencję.

Zwykły człowiek nie wie już nawet, co znaczy to złowieszcze słowo

- komuna. Czy to jakaś siła obca, zewnętrzna, która przyszła tu na cudzych bagnetach, czy może to kość z naszej kości - krewni, znajomi, sąsiedzi, sporadycznie my sami. Komunista - wyjaśniono nam ostatnio

- to taki, co zawsze robi źle. Nie ma to jak prosta reguła. Niestety, wyjątki od niej zaczynają się mnożyć. Komunizm to rzeczywiście samo zło, pomijając reformę rolną, która dyskusji nie podlega. Jeżeli chodzi o nacjonalizację, ocena nie jest jednoznaczna, bo właśnie się okazuje, że prywatni właściciele są okropni, co więcej, obcy kapitał chce nas wyzyskiwać i zrobić z nas białych Murzynów. Także darmowa służba zdrowia, nauka, sanatoria, kolonie, tanie mieszkania, dotowana kultura

- miały swoje zalety.


62

Czując tę rozterkę, która znajduje wyraz w zdaniach “miało być lepiej, a jest gorzej", “nic się nie zmieniło" - różne siły polityczne i ośrodki władzy spieszą z wyjaśnieniami, na czym zło komuny polegało, i - chwilowo zgodne - mówią, że jest lepiej. Są trudności, ale za komuny prześladowano Kościół i katolików, a teraz już nie. Albo - za komuny panował terror i zbrodnie, mordowano niewinnych ludzi. Albo - planowa gospodarka doprowadziła kraj do ruiny, tłumiła przedsiębiorczość. Naj­częściej na pytanie, co było złem komuny i co zyskaliśmy na jej obaleniu musi odpowiadać prezydent, bo jemu stawiane jest ono z cała prostotą przez zagniewany lud. I prezydent próbuje odpowiadać, choć jest w tym coraz bardziej bezradny. Twierdzi jednak uparcie, że od 1989 roku zmieniło się wszystko, że jest lepiej, bo wolno mówić co się chce, w więzieniu się nie siedzi, ZOMO nikogo nie goni i każdy może wziąć swoje sprawy we własne ręce.

Rzecz w tym, że zdecydowana większość ludzi w PRL-u wymienia­nych prześladowań sama nie odczuła. Nie aspirowała do stanowisk, w których uzyskaniu wiara była przeszkodą, nie pamięta czasów terroru, nie próbowała zakładać własnych interesów, nie była gnębiona przez cenzurę, nie goniło jej ZOMO, nie cierpiała w więzieniu za przekonania, nie rwała się, by coś brać w swoje ręce.

Doznawała opresji szczególnie przewrotnej i perfidnej, ale w przewa­żającej mierze nie była jej świadoma. Miała za to poczucie jasności reguł życia i poczucie bezpieczeństwa, które teraz straciła.

Szary człowiek żył do niedawna w rzeczywistości logicznej i prostej. Nienaturalnie prostej. Takiej, jaką tworzy wojna dzieląc świat na “nasz" i “obcy". My budowaliśmy równość i sprawiedliwość społeczną, po tamtej stronie był wyzysk, bezrobocie, bogactwo jednych i nędza dru­gich. Tamten świat był wobec nas wrogi. Natura tej wrogości była płynna - a to imperializm nie mógł znieść budowy nowego ustroju, a to rewanżyści chcieli odebrać ziemie zachodnie, a to syjonizm chciał nam szkodzić.

Jedne wcielenia wroga działały na zbiorową wyobraźnię mocniej (wariant niemiecki), inne słabiej (Reagan, który wziął na ząb nasze drobiarstwo), ale jego nieustanna obecność w tle, przypominana kiedy trzeba, była zasadą organizującą nasze życie.

Wróg uzasadniał posłuszeństwo wobec przywództwa-dowództwa, które miało sojusze i siły, aby mu się opierać (albo Polska będzie

J63

socjalistyczna, albo nie będzie jej wcale); był winien wszystkim nie­szczęściom, jakie nas dotykały, i tym samym ani partia, ani my nie ponosiliśmy za nie odpowiedzialności; był gwarantem jedności narodu, bo każda niesubordynacja jemu przecież służyła - a wewnątrz naszego obozu wciąż czaiła się zdrada: obcym interesom wysługiwali się bandyci z AK, kułacy, aferzyści gospodarczy, syjoniści, spekulanci, sprzedajni politykierzy. Zatem ciągle trzeba było zwierać szeregi i podporządkować się jednemu wspólnemu celowi, zwanemu “interesem społecznym". Interesy grupowe, sprzeczne dążenia nie miały szans się ujawnić - w za­rodku były tłumione jako przejaw egoizmu i rozbijania jedności narodu wobec zagrożenia. “Interes społeczny" pełnił jeszcze jedną złowrogą funkcję - nie tylko był młotem na wszelkie różnice, był też kategoryczną busolą wskazującą najlepsze rozwiązanie. Latami wybierano je bez żadnych wahań i dyskusji i efekty widzimy. Jeden jest słabo dostrzegany - powszechne przekonanie, że z każdego problemu istnieje właściwe, sprawiedliwe wyjście. Trzeba tylko podjąć jedynie słuszną decyzję.

W tym prostym świecie przed ludźmi nie stały żadne szczególne dylematy. Ot, trzeba było tylko wybrać szkołę, potem miejsce pracy, wpłacić na książeczkę mieszkaniową, ewentualnie jeszcze raty na malu­cha. Reszta należała do władzy, wystarczało czekać, by zapłaciła za chodzenie do pracy z grubsza tyle, co innym, dała mieszkanie, samochód. Wedle cichej ugody między władzą a społeczeństwem bierność miała być nagradzana.

I bierność stała się podstawową normą. Tak naturalną, że większość jej już nie dostrzegała. Ale poznawał ją każdy, kto próbował w Polsce zrobić cokolwiek. Czy chciał wdrożyć wynalazek, usprawnić produkcję, zdobyć pieniądze, wybić się w zawodzie, czy chronić lasy - napotykał opór systemu i jego aparatu. A także otoczenia - karierowicz, maniak, spryciarz, cwaniak, frajer, badylarz - tak się powszechnie określało tych, którzy łamali zasadę bierności. “W tym kraju nic się nie da zrobić" - to rozgoryczona odpowiedź wszystkich, którzy na przekór spokojnej apatii dołów i czujnej kontroli góry czegoś chcieli dla siebie lub dla kraju.

Zwykły obywatel PRL-u bez mała z mlekiem matki wysysał wiedzę, jak należy się zachowywać w warunkach, które zostały mu dane i które miały trwać zawsze.

Pierwsza generacja została pouczona brutalnie, iż dotychczasowa norma głosząca, że wartość człowieka określają jego zachowania, umie-


64

jętności i osiągnięcia, przestaje obowiązywać. O wartości człowieka przesądzały nowe kryteria, wedle których kwalifikowano przeszłość jego i jego antenatów.

Źle było, gdy pradziad brał udział w niewłaściwej wojnie, stryj był sanacyjnym senatorem, ojciec czegoś się dorobił. Samemu w czasie wojny lepiej było nie walczyć w ogóle, niż trafić do niewłaściwej formacji. Dobrze też było być skrzywdzonym, byle przez odpowiedniego wroga. Wymogom dotyczącym przeszłości człowieka towarzyszyły sta­nowcze wskazania, jakim powinien się stać: raczej ateistą niż wie­rzącym, raczej ubogim niż zamożnym, raczej spokojnym i posłusznym niż wyrywnym i pomysłowym, raczej zorganizowanym niż nieprzy-należącym.

Z czasem wymogi łagodniały - pochodzenie było mniej ważne, ateizm niekonieczny, wystarczało nie obnosić się z religijnością, prze­szłość i krewni za granicą stawały się obojętne. Ale ostrożność i elastycz­ność były zawsze niezbędne. Najpierw lepiej było być kościuszkowcem, a potem raczej partyzantem; ufne wykorzystanie odwilżowej swobody wypowiedzi po paru latach mogło się odbić gorzką czkawką; z dnia na dzień niewłaściwe pochodzenie narodowościowe mogło oznaczać utratę pracy; naiwne zaufanie do zielonego światła dla rzemiosła źle się kończyło, gdy rzecz odgwizdano.

Obok bierności, elastyczność i giętkość były warunkami świętego spokoju.

Przejście od realnego socjalizmu do czegoś innego odbywało się stopniowo i trochę niedostrzegalnie.

Można było zaobserwować, kiedy świadomość, że zmiany są nie­odwracalne, stała się powszechna. Najpierw nastąpił rzut ku Kościołowi - święcono komisariaty, sklepy, przedszkola, wszystko. Zanim Kościół się połapał, że praktyka ta służy do pucowania zaszłości i rzecz przy­stopował, Polska spłynęła wodą święconą. Kolejnym miejscem zmiany skóry były Komitety Obywatelskie - latano do nich po rekomendacje, świadectwa moralności, błogosławieństwa dla różnych inicjatyw, jakby były Komitetami PZPR. A wreszcie okazało się, że mamy zupełnie inne życiorysy niż dotąd. Co ktoś wspomni swoją przeszłość, to okazuje się, że zawsze był świadom nikczemności systemu, zawsze był przeciw, nie głosował, nie chodził na pochody, nie przynależał. Odwrotnie - był ofiarą. Urodził się na kresach wschodnich, więc został wysiedlony przez

65

NKWD, bliskich mordowano, siedzieli po łagrach, odebrano im majątek, sklep, gospodarstwo, jego wyrzucano z pracy, szykanowano, nie dano szansy.

Ci nieliczni, którzy przeciwstawiali się władzy, giną już w tłumie zasłużonych kombatantów. Wnioski ludzi o rehabilitację pomordowa­nych krewnych leżą w sądach obok wniosków jakichś aferzystów skaza­nych za komunizmu i skonfundowana Temida III RP głowi się teraz nad odszkodowaniami dla nich. W telewizyjnym reportażu żądającym spra­wiedliwości dla osoby ewidentnie skrzywdzonej podkreśla się, że jej ojciec walczył w powstaniu warszawskim. Jakby było oczywiste, że w nowej Polsce prawo inaczej winno patrzeć na dzieci powstańców, niż na potomstwo tej większości, która do AK nie należała.

Powszechne przemodelowywanie życiorysów wedle nowej sztancy nieugiętej ofiary prześladowań może żenować, śmieszyć, oburzać, gdy dotyczy osób jakoś znanych, które chcą utrzymać się w obiegu lub awansować w życiu publicznym. Ale gdy zwykli ludzie, zwracając się do władzy z prośbami, podaniami, uzasadniają je tym, że doznali prze­śladowań już nie od sanacji, a od komuny; że bliskich zamordowali nie hitlerowcy (to zrobiło się nie na czasie), ale enkawudyści; że zawsze chodzili do kościoła, a POP patrzył na nich krzywo - to nie sposób nie odczuć goryczy, że oto wolna Polska jest dla nich taka sama jak PRL. Są w niej petentami, którzy znów muszą udowodnić, że w ich życiu nie ma podejrzanej skazy, że przynależą do grupy dobrze teraz widzianej, zasługują zatem na uwagę i życzliwe wejrzenie w sprawę.

Owa nieuświadomiona niewolnicza elastyczność, która weszła nam w krew, pozwalała przybierać barwy ochronne zgodnie ze zmieniającymi się okolicznościami, znów okazuje się przydatna.

Jeszcze do niedawna dość powszechne były narzekania: ludzie nie cieszą się z wolności, popadają w jakąś niepokojącą apatię. Teraz przeważają ostrzeżenia odmienne - granica cierpliwości została prze­kroczona, grozi nam fala gniewu, który zmiecie polityków i pogrzebie reformy. Fali na razie nie ma, ale gdzieniegdzie gniew słychać. Nie zawsze tam, gdzie bieda najdotkliwsza.

Strajkujący ostatnio robotnicy swoje racje wykładają zwięźle. Pracują ciężko i dlatego winni dostać godziwą zapłatę. Nie jest sprawą ich zakładów zabieganie o to, by ktoś kupił ich wyroby. Nie chcą rozstrzy­gać żadnych trudnych dylematów, nie chcą podejmować decyzji. Zde-


66

cydować o ich przyszłości musi władza, ale tak, by dało to dobre rezultaty.

Podobnie mówią rolnicy - żądają, by im władza powiedziała, co mają hodować i uprawiać i jakie będą ceny za rok, by pokryła straty, zagwa­rantowała godziwy dochód zamykając granice dla obcych towarów.

Zależnie od politycznego punktu widzenia można te wystąpienia traktować jako tęsknotę za opiekuńczym państwem albo za elementarną pewnością niezbędną w gospodarce. Ale coraz wyraźniejsza w radykal­nym nurcie protestów jest odmowa wnikania w złożoność sytuacji zakładu, odmowa polemiki z racjami dyrekcyjnej lub rządowej strony, uchylania się od współudziału w jakimkolwiek kompromisie. Z zupeł­nym milczeniem spotykają się wszystkie argumenty, skądinąd nieśmiałe, tyczące jakości pracy, nędznej wydajności, lichoty produktów przemys­łowych i rolniczych. Zagłusza je retoryka już bez mała rewolucyjna: rząd ma zrobić to, czego żądamy, jak - jego zmartwienie. Wszystkie pakty, wciąganie nas w decyzje to oszustwo. Jeśli odmówi, dowiedzie swego uwikłania w mafie, agentury, obce spiski.

Widać tu zbitkę komunistycznych klisz - ludzie trudu fizycznego podnoszą głowę przeciwko panom, wyzyskiwaczom, obcym krwiopij­com. Takie schematy jednak nie nabierają życia tylko dlatego, że latami wbijano je do głów. Za ich odrodzeniem stoi prawdziwa, silna emocja. Jest to strach, ale nie tylko przed zubożeniem i niepewnym jutrem. Tym odruchom buntu towarzyszy niezwykła agresja wymierzona w wszelką indywidualną aktywność. Handel jest godzien pogardy. Bogaci to zło­dzieje. Politycy wspięli się na naszych plecach. Każdy awans, wyrwanie się w górę jest podejrzanym draństwem, odbywa się kosztem tych, co na dole.

Wydaje się, że jest to rozpaczliwa obrona prawa do bierności, owej bezpiecznej bezradności uczonej przez tyle lat. Odruch samozachowaw­czego lęku przed włączeniem się w rywalizację, wysiłek, ryzyko in­dywidualnego zmierzenia się z losem: przekwalifikowania, szukania pracy, dostosowania do wymogów nowego właściciela.

Rosnący lęk przed światem, w którym trzeba samemu za siebie odpowiadać, prowadzi do coraz silniejszej tęsknoty za ową parafrontową sytuacją, w której dla każdego było miejsce i zadanie, zwierzchność podejmowała decyzje proste jak rozkazy i jak kwatermistrzostwo dbała o zaopatrzenie. Gdy ono szwankowało, można było wspólnym protestem

^67

przypomnieć, co się nam należy - większa dbałość i troska, bardziej ludzki regulamin.

Ten świat nowy jest zupełnie inny, zamazany, nic w nim z czarno-

-białej prostoty. Pełen jest dylematów i sprzecznych interesów. Robotnik wywalcza podwyżkę, ale zakład pada; plony potrzebują nawozu, ale rzeka od tego zamiera; rolnik dobije się większego cła na żywność, ale klient ma ją wtedy droższą i gorszą. I tak wszędzie. Wszyscy mają jakąś swoją rację, ale mogą jej dopiąć" tylko kosztem innych.

W normalnym świecie zawsze było i jest tak samo. Tam rozwiązuje się te nieustanne dylematy drogą kompromisu. U nas kompromis oznacza przegraną, przyznanie, że nasze racje nie są oczywiste i niepodważalne. A przecież tylko takie znaliśmy przez pół wieku. Na nich opierały się owe jedynie słuszne decyzje władzy. Jak coś szwankowało, to wyjaś­niano, że jakiś towarzysz podjął decyzję błędną, bo czegoś nie zrozumiał, źle ocenił i właśnie dlatego wyleciał. Bądź, że zrobił to celowo, bo zadał się z wrogami partii i narodu.

Niezgoda na groźną i niezrozumiałą złożoność rzeczywistości wido­czna jest w ciągłym szukaniu odpowiedzi nie na pytanie: dlaczego tak jest? ale na pytanie: kto winien? Bo przecież ktoś, celowo lub bezmyśl­nie, sprawił, że ludzie zbiednieli, cwaniacy zaczęli przemycać alkohol, ceny idą w górę, jedni się bogacą, a drugim jest ciężko.

Lata 1980-81 i stan wojenny sprawiły, że w ludziach zaczęła się rodzić myśl, iż to może nie odwetowcy, międzynarodowy syjonizm czy inny imperializm powoduje, że wszystko nam idzie źle, ale komuniści po prostu. Przy całej zasadności tego twierdzenia i jego niesłychanym znaczeniu dla zniszczenia nie kwestionowanej przez dziesięciolecia zasady, że rządzić może jedynie PZPR - było to jednak kolejne wcielenie owego wroga odpowiedzialnego za wszystko i pozwalającego wierzyć, że gdyby nie on, życie szłoby nam po maśle.

Pierwszy niekomunistyczny rząd otaczało zatem pełne ufności ocze­kiwanie: skoro sprawca naszej biedy odszedł w niesławie, a decyzje o naszym losie zaczną podejmować wreszcie ludzie mądrzy i uczciwi, to wkrótce owoce ich działań zobaczymy.

Gdy okazało się, że ta nadzieja, zasadna lub nie, została zawiedziona

- z zewsząd zaczęto ludziom tłumaczyć, jakie to wrogie siły spowodo­wały. Bardzo różne - Niemcy, co chcą nami zawładnąć i zachodni kapitał, który chce nas wyzyskać. KGB, które co prawda utraciło swe


68

mocarstwo, ale co mu to, skoro ma szansę opanować Polskę. Wróg uniwersalny, który istnieje tylko po to, by nam szkodzić - Żydzi. Wewnątrz kraju aż się kłębi - agenci z wrodzoną podłością, komuna przewrotna z natury, nomenklatura, co wszystko przenika, spółki i afe­rzyści, co nas okradają, elity, które oszukują lud i z zastanawiających powodów nie podejmują słusznych decyzji.

Trzy lata temu było w Polsce oczekiwanie nie tylko na to, że będzie lepiej, ale i na to, że będzie inaczej. Nieskłócone elity mówiły, że tworzymy demokrację, to znaczy, iż wobec państwa i prawa wszyscy ludzie są równi, a miejsce w społeczeństwie zależy tylko od zalet, umiejętności i pracowitości człowieka. Tworzymy normalny system ekonomiczny, a zatem wreszcie każdy, kto podejmie wyzwanie, ma szansę na życie udane, a nie udawane. Tak, jak jest w normalnym świecie, z którego zostaliśmy na pół wieku wyrwani i do którego musimy wrócić.

Wtedy, przez chwilę, patrzyliśmy w przyszłość. Przeszłość miała zostać za nami, chciałoby się niebacznie powiedzieć - odcięta grubą kreską. Ale nas dogoniła.

Nieustanne wojny na górze toczą się o zaszłości i obracają w gruzy naszą najnowszą historię, taką, jaką przeżyliśmy i zapamiętali. Nasze zwykłe życiorysy nabierają jakichś niepokojących cech i trzeba znów coś zrobić, by nas nie obciążały.

Najlepiej być ofiarą, przegranym, skrzywdzonym. Dołączyć do tych, którzy nie mogą lub nie potrafią sprostać wyzwaniom, jakie przynosi czas nowy. Bo tylko ich głos słychać - przed nimi tłumaczą się rządy, o nich walczą partie, składają im obietnice, przyrzekają, że znajdą winnych ich niedoli.

Ci, którzy szansę wykorzystali, których wysiłek i pracę widać dooko­ła, przezornie milczą. Ich wartości - samodzielność, aktywność, ryzyko, sukces - przegrały z bezpieczną bezradnością, lękiem przed odpowie­dzialnością, tęsknotą za prostym, nieskomplikowanym światem, w któ­rym racja zawsze jest po jednej stronie, z każdej sytuacji jest oczywiste i dobre wyjście i wiadomo, kto ponosi winę za niepowodzenie.

Przeszłość nas dogania i lada chwila możemy poczuć się swojsko. Jak zawsze, gdy odnajdujemy zagubiony skrawek znajomego lądu. Oto, po krótkim okresie zamętu, jakichś groźnych, niebezpiecznych wyzwań, powróci sytuacja znana - są lepsi i gorsi, haki w życiorysie, prosty

69

i łatwy test na słuszność. No i spora liczba posad do obsadzenia przez właściwych ludzi. Jakieś zamierzchłe funkcje partyjne będzie się skrywać jak niegdyś ojca starostę, wuja za granicą lub niearyjską babkę. Pojawią się zaświadczenia z parafii: “taki i taki był co prawda sekretarzem, ale dzieci ochrzcił i blachę na dach kościoła załatwił"; listy zbiorowe kolegów: 30 lat temu był krótko lektorem PZPR, ale potem oddany członek »Solidarności«, internowany i prześladowany..."; partyjne gwa­rancje: “z PZPR rozstał się uznając swą przynależność za błąd młodości, od samego początku ofiarny działacz ZChN-u", lub: “w PZPR był za wiedzą KPN w celu ukrycia antykomunistycznej działalności..." Będzie jak dawniej.

29 IX 1992


DYLEMATY LEWICY

W odtwarzaniu się sceny politycznej po rozpadzie byłego systemu dominowało przekonanie, że trzeba kontynuować autentyczne nurty życia publicznego, które zostało przerwane po wojnie i wtłoczone w układ: jedna słuszna partia, która rozwiązuje potrzeby ludności.

Powstawanie nowych partii przypominało początkowo wyścig do rekwizytorni z historycznymi kostiumami. Tłok panował przy prawej szafie - przepychało się endeckie Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodo-we, piłsudczykowska Konfederacja Polski Niepodległej, o sukmanę Witosa pobili się chłopi, niedużą szatkę przedwojennej chadecji rywali­zujące grupki podarły na strzępy. Przy lewej szafie było pustawo - stanęła przy niej Polska Partia Socjalistyczna Jana Józefa Lipskiego, która skutecznie odganiała pragnącą się przebrać byłą PZPR.

Wydawało się wówczas wszystkim, że rzeczywistość będzie się rozwijała zgodnie ze swoją wewnętrzną logiką, że wystarczy usunąć paraliżujące bariery starego systemu, by naturalne mechanizmy życia obudziły się i nadały mu bieg. U początku naszej drogi nie było sporów, dokąd i jak iść. Trzeba było po prostu ruszyć z miejsca. Toteż powstające partie nie skupiały się wokół koncepcji transformacji systemu, ale wedle rodowodów i ideologii. Tę zaś większość brała sprzed półwiecza. Na poziomie ideologicznym niektóre spory sprzed lat okazały się żywe i podjęto je z energią. To spór o wyznaniowość lub neutralność światopo­glądową państwa, inaczej rozłożone akcenty w kwestii mniejszości narodowych, dość dziwacznie konstruowana opozycja między polskością a europejskością. Takie właśnie kryteria używane są w życiu politycz­nym do odróżnienia lewicy od prawicy.

71

Z pozostałymi zasadami, które niegdyś dzieliły lewicę i prawicę, są same kłopoty. KPN, która słowo “lewica" wymawia z sykiem pogardy, domaga się wszechstronnej opieki państwa, zwalcza prywatyzację prze­mysłu i ochotnie majstruje przy nastrojach robotniczych, pragnąc je chyba przerobić na rewolucyjne. Ludowcy, coraz mocniejsi w retoryce narodowo-religijnej, twardo chcą obarczyć państwo całą odpowiedzial­nością za poziom życia każdego rolnika, a ostatnio wyrwało się ich ministrowi potępienie gospodarstw “obszarniczych" i wyzysku zatrud­nionych tam ewentualnie robotników rolnych. Z kolei lżona jako lewica Unia Demokratyczna, czy to będąc w rządzie, czy w opozycji, upor­czywie popycha nas do wolnego rynku. Liberałowie również konsekwen­tnie prą ku kapitalizmowi, lecz choć w kwestiach światopoglądowych byli do niedawna wstrzemięźliwi, lewicowości im nie zarzucano, pewnie dlatego, że są spoza Warszawy. No bo właśnie takie towarzyskie anse stoją u nas nierzadko za politycznym etykietowaniem. Inne partie tłoczą­ce się pod sztandarem prawicy okazjonalnie zwalczają prywatyzację, warstwę bogacącą się nazywają złodziejami, troskę państwa obiecują każdemu, czyje głosy mogą się przydać. Z kolei SdRP, która w sejmie kontraktowym walnie się przyczyniła do przemian gospodarczych, teraz

- bądź ze względu na izolację, jaką jej narzucono, bądź też z uwagi na społeczne nastroje - postanowiła zostać lewicą spójną. Od obrony neutralności światopoglądowej państwa po obronę ludzi pracy przed rygorami kapitalizmu - trzyma się w konwencji tradycji myśli lewicowej. Niestety, wlecze za sobą dziedzictwo PZPR, a ono ciemno rzutuje na wiarygodność. Już raz ta formacja wartości socjalizmu polskiego za­właszczyła i doprowadziła je do groźnej i niszczącej kraj karykatury. Wartości te próbuje ze skojarzeń z komunizmem wyplątać Unia Pracy, ale to, co dałoby się zrobić na teoretycznym seminarium naukowym, trudne jest do przeprowadzenia na mętnej i demagogicznej politycznej scenie.

Szerszy kontekst, nasze życie społeczne też sprawy nie ułatwia. 100 lat po powstaniu PPS-u tradycja ta, niezwykle dla Polski ważna i za­służona, nie bardzo ma się na czym zakorzenić.

Podstawowe zasady lewicy zawisają w dziwnej próżni - z jednej strony nie ma kapitału i silnej warstwy czy też klasy właścicieli, z którą można by się zmagać o poziom życia pracowników najemnych, z drugiej

- wartości lewicy w zbiorowej świadomości utrwalone są mocno, tyle że w formie skrajnej i zwyrodniałej.


72

Kto nie był za młodu socjalistą, ten będzie na starość łajdakiem

- powiedział Clemenceau. Połączył tu socjalistyczne przekonania ze spontanicznością uczuć, z naturalnym odruchem sprzeciwu wobec zła, z niezgodą na ludzką krzywdę i zarazem z młodzieńczym idealizmem i wiarą, że można świat zmieniać tak, by był lepszy. Zapewne mniemał też, że doświadczenie i dojrzałość wiarę taką każą uznać za mrzonki, bo porywy serca świata nie zmieniają. Nie miał racji - dzisiejsze demokra­cje Zachodu są dziełem zarówno prawicy jak i lewicy. Tej, która nie poszła na skróty rewolucyjne, ale uporczywie walczyła o prawo do godnego życia najbiedniejszych i uczyła ich zmagać się o przekształcenie życia społecznego tak, by wszyscy mieli równe szansę.

Socjalizm rozwijał się w społeczeństwach o jasnej strukturze społecz­nej - na górze bogactwo, posiadanie, wielkie majątki; niżej ruchliwa, wspinająca się warstwa średnia; na dole nędza i ciemnota, ludzie najemnej pracy fizycznej - plebs, proletariat, lud. Wrażliwość społeczna kazała socjalistom stawać po ich stronie przeciw egoistycznej reszcie.

Nasza struktura społeczna została w ostatnim półwieczu przeorana. Komunizm skasował warstwy wyższe i ustanowił własną, oficjalną hierar­chię - robotnicy, chłopi, inteligencja z rzemiosłem na końcu. Niezależnie funkcjonowała też druga, potoczna, uchwytna w badaniach prestiżu zawo­dów, wedle której inteligencja była przed robotnikami i rolnikami. Teraz coś się gwałtownie zmienia. I trudno powiedzieć, gdzie jest ten magnes biedy i poniżenia, który zawsze lewicę przyciągał. Kto jest na dole.

Już opisanie hierarchii społecznej według skali zamożności nasuwa problemy. Pojawiła się grupa bogatych przedsiębiorców, na razie nie­wielka, słowo “warstwa" byłoby tu jeszcze cokolwiek na wyrost. Jest już chyba zalążek warstwy średniej handlowo-usługowo-rzemieślniczej, na razie na dorobku. A niżej kto? Najemni pracownicy fizyczni czy najemni umysłowi, sfera budżetu, której dochody państwo określa sztywno w za­leżności od płacy, jaką dostaje “sfera produkcyjna w pięciu działach", a i tego nie jest w stanie wypłacić? A może rolnicy, którzy uważają, że są na samym dnie?

O hierarchii społecznej wedle skali prestiżu w ogóle nie da się mówić

- chwilowo trwa wyścig w deprecjonowaniu się wzajemnym wszystkich grup. Można natomiast zauważyć szczególną stratyfikację - według wagi i skuteczności publicznych wystąpień. Otóż tu odtwarza się coś znanego

- najbardziej liczy się głos robotników, potem rolników, na końcu inteligencji i sektora prywatnego.

73

Widać więc, jak trudno dziś jednoznacznie wskazać warstwę najbar­dziej upośledzoną, najbiedniejszą, wyzutą z nadziei, którą lewica przy­wykła wspierać i mobilizować do przekształcania rzeczywistości. Dosyć trudno jest dziś uznać za taką robotników uzbrojonych w siłę związków zawodowych.

Niemniej, z tradycyjnych zapewne względów nasza lewica upomina się o robotników, ponieważ zaś zatrudnieni w prywatnym przemyśle póki co jej nie potrzebują, to koncentruje się na pracownikach przedsiębiorstw państwowych, skądinąd grupie, która powinna zaniknąć.

Lewica zrodzona przez kapitalizm była odruchem sprzeciwu wobec jego prężnej, drapieżnej i bezwzględnej u zarania siły. Przeciwstawiała się skrajnie liberalnej zasadzie głoszącej, że każdy człowiek jest kowa­lem własnego losu, jest wolny i od niego jedynie zależy, jak tę wolność wykorzysta i co w życiu osiągnie. A nędza to naturalny skutek lenistwa, niezaradności, niespełniania powinności.

Lewica twierdziła, że nędza jest skutkiem niesprawiedliwego systemu - jeżeli bowiem całe grupy społeczne są w stanie jedynie wegetować i ich dzieci dziedziczą tę sytuację, by przekazać ją swoim dzieciom, to z tego kręgu biedy i zacofania nie ma wyjścia. I system, w którym jedni się bogacą, a inni, którzy dla nich pracują, nie mają żadnych szans na poprawę swego okrutnego losu, musi się zmienić. Inaczej mówiąc, dochód wypracowany przez społeczeństwo musi być inaczej dzielony. Jedni mniemali, że owego sprawiedliwego podziału dokonać można tylko przez rewolucję, inni, że przez zorganizowany nacisk warstw pracują­cych na państwo. Ta druga droga okazała się skuteczna. Po walkach, nierzadko krwawych, o prawo organizowania się w związki zawodowe, po wykształceniu politycznych reprezentacji - lewica zaczęła dochodzić do władzy i sprawiedliwiej dzielić. Dziś oznacza to spór o podatki.

Prawica chce niskich podatków, bo to polania i zwiększa produkcję i dochody, i woli, żeby państwo nie mieszało się do gospodarki. Lewica podatki chce zwiększyć i domaga się, żeby państwo łożyło je na sprawy socjalne wspomagając warstwy uboższe. Prawica kładzie nacisk na zaradność, przedsiębiorczość, samodzielność i produkcję, lewica - na opiekę społeczną, warunki pracy, wyrównanie szans.

W wyborach ludzie, gdy uważają, że należy rozkręcać produkcję, oddają władzę prawicy, a gdy dochodzą do wniosku, iż trzeba podciąg­nąć tych, co nie nadążają - lewicy.


74 ^

W normalnym zatem systemie lewica nie musiała nigdy troszczyć się o produkcję i mnożenie bogactwa - tym turbował się kapitał - ona skupiała się na podziale. Dziś w Polsce nie ma czego dzielić. I jak długo nie namnożymy jakichś zasobów, nacisk musi pójść na wytwarzanie. A do tego lewica nigdy serca nie miała. Całe myślenie, język, tradycja każe jej stać po stronie pracowników najemnych, którzy z naturalnych powodów dążą do tego, by najmniejszym wysiłkiem, w najlepszych warunkach, jak najwięcej dostać za swoją pracę.

Równość - to jedna z fundamentalnych wartości lewicy. Walczyła w Polsce o równość praw, gdyż tej nie przyniosła nam rewolucja burżuazyjna, i potem o równość szans. W zacofanym kraju miała o co się zmagać - o prawo do pracy, godziwej zapłaty, opiekę lekarską, bezpłatną naukę - to wszystko, co pozwoli warstwom najniższym wyrwać się z beznadziejnej nierzadko wegetacji.

Polska Ludowa zrealizowała te cele w nadmiarze. Tym właśnie płaciła za całkowite ubezwłasnowolnienie społeczeństwa. Koszty tego nadmiaru są olbrzymie. Nie tylko materialne - kompletnie niewydolny system gospodarczy, ale i psychologiczne. Zerwany został związek między własnym wysiłkiem i zapobiegliwością a uzyskiwanymi do­chodami. Są one traktowane jak świadczenia - po prostu się należą. Więcej - komunizm swą wersję egalitaryzmu ukształtował szczególnie - zaszczepił ją ludziom gdzieś obok zawiści. Zasada równości polegała na tym, by ktoś inny nie miał więcej. Równać zatem należy w dół, do najbiedniejszych, a za sprawiedliwą miarę podziału przyjąć jednakowe żołądki. Co zatem ma począć przytomna lewica wobec tak skrajnego przekonania o należnych prawach? Czy to jej zadaniem jest pchnąć zbiorową świadomość cokolwiek na prawo? Uświadamiać, że oczekiwa­nia na miarę obietnic komunizmu są bez sensu?

Socjalizm na Zachodzie odniósł sukces dzięki pragmatyzmowi. W którymś momencie przestał być ideologią wskazującą drogę ku pięknemu celowi i przystąpił do rozwiązywania konkretnych problemów zgodnie z własnymi wartościami. Cele, jakie rysuje przed wyborcami, są na miarę ulepszenia opieki zdrowotnej, zmiany polityki mieszkaniowej, włączenia gastarbeiterów w życie społeczne.

Nasz socjalizm był wizjonerski - za caratu obiecywał wolną Polskę, a potem szklane domy, świat, w którym nie będzie zacofania, poniżenia,

75

biedy, ludzi, którzy już w momencie urodzenia nie mają żadnych szans. Ci, co za nim szli, wiedzieli nie tylko, czego nie chcą - nędzy i beznadziej­ności, ale też mieli pewną wizję - państwa sprawiedliwego i opiekuńczego. Dziś państwo, które zniszczyło ową niesprawiedliwą strukturę społeczną, gdzie lud był na dole, a pieniądze i urodzenie na górze, państwo totalnie opiekuńcze mamy za sobą. Lewica, szczególnie antykomunistyczna, która nieprawość tego państwa zwalczała, nie może jego osiągnięć przyzywać, bo zna ich cenę. Nie bardzo z czego ma tworzyć swoją wizję przyszłości i jest skazana na niełatwy dla siebie pragmatyzm.

Nie dość, że lewica nie ma z jakich obietnic i marzeń tworzyć wizji przyszłości, to brak jej dziś rzeczy najważniejszej, niejako konstytutyw­nej - drugiej strony. Miała ją zawsze. Z caratem walczyła o wolną Polskę, z burźuazją o sprawiedliwy podział, z sanacją o demokratyczne, parlamentarne państwo, nawet komuniści mieli powód, by socjalistów wsadzać do więzień.

Teraz niby ten przeciwnik-kapitał się pojawił - spory, średni i drob­ny, zatrudnia prawie połowę pracujących, ale co z tego? Skrzętny jest, Polska już wygląda inaczej, ale on sam jakiś wyciszony. Jeśli się odezwie, to po to, by włączyć się do chóru skarg, trudno powiedzieć, czy dlatego, że czuje się ciemiężony, czy dla bezpiecznej mimikry. Jego żale dowodzić mają, że nie jest grupą uprzywilejowaną, a podkreślanie zasług dla ogółu ma usprawiedliwić prawo do istnienia. Lubi bowiem zaznaczyć nieśmiało, że tworzy miejsca pracy, sponsoruje szpitale, kulturę i pił­karzy. Pełni rolę służebną wobec społeczeństwa. Kryje się za tym oczywista niepewność - nie tylko dotycząca warunków gospodarczych, ale i głębsza - czy ten cały nasz kapitalizm nie zostanie odwołany.

Jak i o co wojować z tym rachitycznym i zastraszonym kapitałem, skoro jest nam on niezbędny?

Zachodni kapitalista też nie jest partnerem do zmagań o sprawiedli­wość - przychodzi do nas przećwiczony przez swoją socjaldemokrację, uważający, dbający o załogę, podnoszący płace. Jak go zacząć naciskać, to sobie pójdzie, zostawiając nam na utrzymaniu kolejne setki bezro­botnych.

Gdy kapitalizm powstawał na Zachodzie, miał mocne oparcie w mie­szczańskim systemie wartości, wedle którego człowiek winien osiągnąć sukces własnym wysiłkiem i pracą.


76

Wymuszanie aktywności uderzało w normy poprzedniej epoki, w któ­rej człowiek rodził się wraz z życiorysem właściwym jego stanowi. W imię czego chłop czy rzemieślnik miał harować ze wszystkich sił, skoro i tak barier swego stanu nie mógł przekroczyć - wypracowywał więc tyle, ile zgodnie ze swą pozycją mógł skonsumować? Kapitalizm warstwy wyższe zmusił do rywalizacji, a warstwy niższe do ciężkiej, nieustającej, wydajnej pracy przyuczył brutalnie. Rozkwitł tam, gdzie wsparła go protestancka etyka głosząca, że praca jest obowiązkiem, konsumpcja jest grzechem ciężkim. Bogactwo jest nagrodą za rzetelny wysiłek i znakiem Bożej łaski. Ubóstwo jest zasłużoną karą za lenistwo, niezaradność, niesamodzielność, opieszałość wobec powinności.

Lewica miała się czemu przeciwstawiać, pokazując przepaść między bogactwem nielicznych i nędzną wegetacją większości, opisując nie­sprawiedliwą strukturę społeczną, upatrując w niej przede wszystkim, a nie w naturze ludzkiej, przyczyn zła i deprawacji jednostek. Zwalniała niejako tym samym człowieka z indywidualnej odpowiedzialności za swój los i obarczała nią system społeczny. Nakłaniała pokrzywdzonych do zbiorowej, kolektywnej walki o jego zmianę. Robotnik nie wydajnoś­cią i pracowitością pnie się w górę, ale zbiorowym protestem i zbiorową umową.

W tym sporze racja nie leży po jednej stronie. W społeczeństwie potrzebny jest zarówno wymóg wysiłku i samodzielności, jak i uwaga i troska poświęcona słabym. U nas brakuje tego pierwszego.

W Polsce robotnik ledwo dyszącej fabryki, który porzuca ją, by handlować papierosami, jest otoczony pogardą kolegów i czuje się zdeklasowany. Bezrobotny, który zrezygnuje z zasiłku, by podjąć niewie­le więcej płatną pracę, jest frajerem. Nastolatek, który pracuje, by pomóc rodzicom, budzi zgrozę - do czego to doszło.

Kto im tu powie, że, przeciwnie, właśnie oni zasługują na społeczny prestiż, bo spróbowali zrobić coś sami, żyć na własny rachunek, a nie na koszt podatników.

Kapitalizm powstaje u nas w świecie wrogich mu wartości. W spo­łeczeństwie o mentalności tak głęboko lewicowej, że ani socjaldemo­kraci, ani komuniści, ani KPN jej wymogom nie będą w stanie sprostać. W społeczeństwie, w którym walorem jest bezradność, w którym praca mierzona jest wysiłkiem fizycznym, a nie efektami, w którym racja jest zawsze po stronie biednych i po stronie związków zawodowych. Bez względu na to, co te związki robią.

77

Wytępione do cna prawicowe myślenie nawet nie ośmiela się zakieł­kować. Niby prawicowych sił mamy bez liku, ale epatują jedynie zaściankową polską specyfiką lub wiodą spory patriotyczno-katolicko--ideowe. A przy tym wspierają sposób myślenia, w którym indywidualna zaradność czuje się zagrożona i zdeprecjonowana, kapitał kojarzy się źle, a o obcym lepiej w ogóle nie wspominać, sukces rodzi podejrzliwość, zamożność wzbudza domniemanie, iż osiągnięta została kosztem emery­tów, rencistów i polskiego robotnika.

W krajach zwykłych, na których nie dokonywano sztucznych eks­perymentów, miejsce i zadanie lewicy są oczywiste. Łagodzi wstrząsy rozwoju, hamuje egoizm silnych, uwrażliwia na los słabych, strzeże przed zakusami sił skrajnych wolności jednostek i praw mniejszości. W krajach Trzeciego Świata z obszarami prawdziwej i beznadziejnej nędzy ma przed sobą olbrzymie zadanie, a często i pokusę rewolucyjną.

W Polsce lewica musi na nowo odnaleźć swoje miejsce, swoją bazę społeczną i swoje zadania. W odróżnieniu od lewicy zachodniej, która zaakceptowała kapitalizm, widząc jego prężność i wydajność, nasza jest skazana na oryginalność, musi poniekąd brać udział w jego tworzeniu. Baczy przy tym oczywiście na sprawiedliwe rozkładanie kosztów, usiłuje wpłynąć na tempo zmian, kusą kołderkę budżetu podciąga tam, gdzie najbiedniej.

Ale trudno jej zaistnieć jako odrębna siła w szerszej świadomości, gdyż głosząc swe wartości po pierwsze trafia w zbyt wielkie, nabyte uprzednio, oczekiwania społeczne, po drugie - musi rywalizować z po­pulizmem zbyt wielu partii.

Będzie to możliwe dopiero wtedy, gdy powstanie silna prawica nie pragnąca przewodzić całemu Narodowi, nie obiecująca robotnikom i chłopom specjalnej troski, ale wyrażająca interesy rzutkiej i przedsię­biorczej części społeczeństwa, głosząca jej wymogi, rygory i wartości.

A takiej jeszcze ciągle nie ma.

28 XI1992


NIEUCHRONNA NORMALNOŚĆ

Czy rola inteligencji się kończy, czy znikają powody jej odrębności i zadania jej właściwe, czy nadszedł czas zejścia inteligencji ze sceny społecznej?

Powody tych pytań są niebagatelne. Pierwszy to geneza i wschodnio­europejska specyfika inteligencji. Oto 200 lat temu historia pchnęła nas na inną drogę niż ta, którą szedł Zachód, drogę, co tu ukrywać - boczną, bo przecież tamten trakt zawsze był dla nas punktem odniesienia, miarą spóź­nienia, normą, która kierowała naszymi wysiłkami i dążeniami. Teraz - jak sami mówimy - wracamy do Europy, do normalności. Otóż w tym normal­nym świecie warstwa inteligencji nigdy nie powstała, bo nie miała po co.

Czy zatem włączenie się w Europę sprawi, że nasza struktura społeczna upodobni się do tamtej? Czy ludzie wykształceni staną się częścią klasy średniej i będą sprzedawali lub wykorzystywali swe umiejętności, aby osiągnąć sukces, i tylko on będzie ważny, a nie to, czy zawdzięczać go będą stworzeniu świetnej firmy prawniczej czy produkcji makaronu, pisaniu książek czy handlowaniu nieruchomościami? Czy zaniknie ten system wartości, który kazał wyżej stawiać pracę naukowca, artysty, lekarza niż dochodowe zajęcia handlowo-produkcyjne? Czy zaniknie pewna więź tożsamości psychicznej, łącząca artystę i nau­czyciela, uczonego i adwokata? Czy będzie tak, że pozostaną środowiska intelektualistów i twórców oraz publiczność kulturalna?

To właśnie jest normą w krajach zachodnich.

Wschodnioeuropejska inteligencja to coś więcej i coś odmiennego. Więcej niż elita intelektualna. Była to bowiem - inaczej niż na Zachodzie

79

- szeroka warstwa ludzi wykształconych, która elity artystyczne i nauko­we uważała za swe centrum, wytworzyła silną wzajemną więź i szcze­gólny etos. Powstała w XIX-wiecznej Europie Wschodniej, tam, gdzie nie dokonała się burżuazyjna rewolucja, przeciwnie - despotyczne rządy konserwowały stosunki feudalne. W tych właśnie krajach zamiast rewo­lucji i wielkich przemian pojawiła się inteligencja - warstwa, która usiłowała te społeczeństwa przekształcić i dzięki której dystans dzielący je od Zachodu nie zamienił się w przepaść.

Każda grupa, warstwa czy klasa społeczna zyskuje swą tożsamość odróżniając się od innych. Inteligencja powstała jako nowa warstwa w społeczeństwie stanowym. Wedle obowiązującej w nim hierarchii wartości składała się z ludzi, którzy utracili lub porzucili swe wy­znaczone urodzeniem miejsce w społeczeństwie, a nadto utrzymywali się z własnej pracy. I rzeczywiście, tworzyli ją ci, którzy potracili majątki bądź to stając w Ojczyzny potrzebie, bądź nie mogąc sprostać przemia­nom gospodarczym, oraz ci, co z nizin wyrwali się do szkół. Wszyscy oni chcieli być oceniani wedle umiejętności, a nie wedle tego, czy ojciec stracił ziemię, czy był dzierżawcą, rzemieślnikiem lub chłopem.

Inteligencja swe wykorzenienie ze społeczeństwa stanowego uczyniła walorem i zasługą. Idee rewolucji burżuazyjnych zastosowała w szcze­gólny sposób - ludzie są wolni i równi, miejsce w społeczeństwie należy im się za własne talenty i zasługi, a nie ze względu na krew, włości lub pieniądze. W tym miejscu właśnie nastąpił jej rozbrat z mieszczaństwem i rodzącym się kapitalizmem. Ten polski kapitalizm był zbyt wątły, by stać się pracodawcą ludzi wykształconych, i zbyt słaby, by swoimi wartościami zmierzyć się z szlachecką, stanową wizją świata. Wolał kupować tytuły lub wżeniać się w majątki.

Inteligencja kwestionowała prymat klas wyższych, które pilnowały swej pozycji, nie dbając o resztę narodu. A ta reszta, według inteligencji ciemna, nędzna i zacofana, jest jego solą. Bez niej ani wolności, ani rozwoju kraju się nie osiągnie. Trzeba ją tylko oświecić i dźwignąć. Stan włościański, proletariat, masy, słowem Lud - to dla inteligencji najważ­niejszy układ odniesienia. Oświecając go, budząc w nim świadomość narodową lub klasową, nakłaniając do powstań lub rewolucji - inteligen­cja dowodziła, że służy sprawie całego społeczeństwa. Egoizmowi szlachty przeciwstawiała własne poczucie obywatelskich powinności.

Tak więc inteligencja wchodziła na scenę z pewnymi cechami nabytymi. Była z natury demokratyczna i otwarta dla innych, jeśli tylko


80

spełniali oczywiste dla niej wymogi, jak wykształcenie i udział w obiegu kultury. Wedle kryteriów XIX wieku była z natury “lewicowa", to znaczy nastawiona na zmianę świata, poprawianie losu i poziomu warstw niższych. Miała wyraźny etos społecznikowski, z którego czyniła wspól­ną więź i zarazem argument przeciwko okazywanej jej szlacheckiej i mieszczańskiej wzgardzie.

Cechy te były oczywiście pewnym wzorcem, normą egzekwowaną przez środowisko. Z tymi normami było tak, jak z wzorcem rycerza - wszyscy go znali i aprobowali, co nie znaczy, że był powszechnie wypełniany; niemniej nikt nie przyznawał się do tchórzostwa, gwałtów wojennych, krzywdzenia wdów i sierot. Także inteligencja nie składała się z samych rewolucjonistów i społeczników, ale w jej kręgach nie godziło się powiedzieć, że czytanie książek to strata czasu, chłopi to chamy, a robotników tylko batem można przymusić do roboty.

W Polsce inteligencja stworzyła nowoczesną świadomość społeczną. Jej dziełem była kultura - zastępcza przestrzeń wspólnego życia Polaków i namiastka państwa, którego nie mieli. Jej dziełem były idee, które pchały ich bądź do zrywów, bądź do pracy organicznej, do konspiracji lub do ratowania substancji. Gdy Polska odzyskała niepodległość, nikt nie kwestionował zasług inteligencji w jej zdobyciu, a potem w jej budowaniu.

Owe wyraźnie widoczne z historycznego dystansu kryteria z czasem oczywiście się zmieniły. Wykształcenie niegdyś było cechą oczywistą, w niepiśmiennym przeważnie społeczeństwie wystarczyło umieć czytać i sięgać po książki, by być uważanym za inteligenta. Dziś i wyższe studia nie dają tu cenzusu. Demokratyzm jeszcze parę lat po drugiej wojnie był wyróżnikiem - tak długo, jak w umysłach kołatał się odruch ustalania, czy ktoś jest z dobrej rodziny. To, co w XIX wieku można było nazwać “lewicowością", w miarę rozpadu struktur feudalnych zamknęło. Inteli­gencja wykształciła w sobie zróżnicowane nurty polityczne, od lewa do prawa, i nabytym odruchem szczepiła je warstwom niższym. Niezmienny pozostał jej szczególny stosunek do ludu i poczucie zadań obywatelskich.

Drugi powód pytania o przyszłość inteligencji to zewsząd podkreś­lana jej zbędność, właśnie w rozumieniu grupy powołanej do pełnienia szczególnej i ważnej roli społecznej.

Antyinteligencką postawę najczęściej prezentuje część klasy politycz­nej, co jest zrozumiałe o tyle, że zgodnie z zasadami demokracji ona

81

właśnie przejmuje rząd dusz. Przynajmniej znaczna jej część tak po­strzega swoją rolę. Zanim wyklarują się zbiorowe interesy, a następnie różne koncepcje ich realizowania, jeszcze jakiś czas będziemy mieli polityków przekonanych, że wyrażają pragnienia całego społeczeństwa bądź całego Narodu.

Jest to powielanie przez polityków wzoru, wedle którego inteligencja opisywała społeczne dążenia, cele, które trzeba osiągnąć, działania, jakie należy podjąć. Robiła to ponad społeczeństwem, ale wtedy, gdy było zniewolone i zakneblowane. A jeśli nadal ma takie odruchy, to nic dziwnego, że postrzegana jest przez niektórych polityków jak konkuren­cja.

Wrogość do inteligencji demonstrują też robotnicy i chłopi. Czynią to zarówno poprzez swych przedstawicieli związkowych, jak i spon­tanicznie w trakcie demonstracji. Tu trudno o przyczynach orzec jedno­znacznie. Może to być nieodróżnianie inteligenta od urzędnika, wspólna niechęć do człowieka w garniturze, który rządzi lub się mądrzy. Może to być, szczególnie ze strony związkowców, ludzi pnących się tym kanałem awansu, niechęć do warstw zasiedziałych na górze. Może to być pozo­stałość przeszłości, gdzie historyczna niechęć do warstw wyższych splotła się z komunistycznym szczuciem na tych, którzy uważają się za lepszych, a nie wiedzą, co to ciężka praca.

W tej szerokiej fali niechęci, jakiej doznaje inteligencja, przywołuje się normę Zachodu, pytając, czy w demokracji jest taki obyczaj, że pisarz, aktor lub uczony biolog wypowiadają się na tematy ogólne. Mają tam przecież tyle praw co inni - kartkę do głosowania.

Chętnie podnosi się też wątek jej zbiorowej winy. Mówi się, że oto ci, którzy porobili kariery zawodowe w czasie minionym, niekiedy byli ozdobą dworu, nierzadko przed laty popierali działania systemu, teraz usiłują znów wpływać na rzeczywistość, oceniać, pouczać, słowem - utrzymać nadal szczególne miejsce.

Nad tą zbiorową winą warto się chwilę zatrzymać. Jakkolwiek było w rzeczywistości, staje się ona obiegowym faktem społecznym, zyskuje nazwę potoczną - “hańba domowa" - i, po doraźnym wykorzystaniu w rozgrywkach politycznych, być może wejdzie do wspólnej, sloganowej wiedzy o pierwszej połowie XX wieku. Ocena potomnych nie jest bowiem sprawiedliwa, służy pokrzepieniu serc własnych. Tak jak litera­tura XIX-wieczna na zawsze wskazała winnych tamtych nieszczęść


82

w pałacach i dworach, tak i teraz może się okazać, że komunizm znalazł poparcie u ludzi wykształconych, niby tym samym lepiej przygotowa­nych do rozpoznania natury systemu, a którzy - może właśnie zbyt skłonni do mędrkowania - dali mu się omotać. Lud zaś prosty nabrać się oczywiście nie dał, coś na kształt zdrowego instynktu ochroniło go przed wiarą w wielkie kłamstwo.

Inteligencji polskiej coś zaiste się przydarzyło po wojnie. Jako że ślad tego został na piśmie, taśmie filmowej, obrazie, odium spada na twór­ców, ale dotyczyło to wszystkich wolnych zawodów - lekarzy, pra­wników, inżynierów, nauczycieli, uczonych. Czym był akces do tej rzeczywistości - po takiej klęsce, po takiej wojnie, po szurnięciu kraju kilkaset kilometrów na zachód? Czy był to tylko odruch odbudowy i przetrwania, czy też coś ze wspólnej fascynacji i wiary? Czy jeszcze inaczej - porażenie rozmiarem realizacji utopii, utopii wpisanej głęboko w inteligencki etos?

Na powojennej ruinie jakby od ręki zaczęto oblekać w rzeczywistość inteligenckie tęsknoty do społeczeństwa, w którym lud nie tkwi w nędzy, ciemnocie i upodleniu, zaczęto realizować wszystkie społecznikowskie marzenia, naprawiać odwieczne krzywdy opisywane w literaturze. To inteligenckie szarpanie sumień, te społecznikowskie działania - tu jakieś kursy dla młodzieży włościańskiej, tu spółdzielnia, a tu wakacje dla suchotniczych dzieci - komuniści nazywali pogardliwie burżuazyjną filantropią. To oni sami, wolni od drobnomieszczańskiej czułostkowości, rozwiązywali wielkie społeczne problemy. Chłopom dali ziemię. Praca była dla wszystkich. Ludzie z piwnicznych izb dostawali mieszkania. W krótkim czasie zlikwidowano analfabetyzm. Walczono z gruźlicą. Dzieciom z nizin otwarto szkoły.

Inteligencja, dla której poniżenie ludu zawsze było zbiorowym wy­rzutem sumienia, wykładała na uniwersytetach, na które młodzież chłop­ska i robotnicza miała uprzywilejowany wstęp, leczyła w sanatoriach przeciwgruźliczych, budowała domy, do których przenosili się mieszkań­cy suteren. A także pisała o tym wiersze, pieśni masowe i powieści.

Koszty tego wielkiego eksperymentu można było dostrzec, ale jego odrzucenie w całości akurat dla tej warstwy było psychologicznie trudne - bo oto lud dostawał to, czego inteligencja zawsze dla niego pragnęła. Znalazła się zatem w intelektualnej pułapce, zepchnięta do pozycji, w której mogła powiedzieć: “tak, ale...". Za owym “tak" przemawiało jeszcze parę argumentów - niemożność zmiany sytuacji, utrzymanie

83

granic zachodnich, lewicowe nastroje w całej Europie, no i, oczywiś­cie, strach.

Jednak to “ale", cena nowego systemu, drążyło umysły. Jedni jej nie chcieli dostrzec, inni się z nią godzili, jeszcze inni uznawali, że “coś za coś", niektórzy wątpili, tracili nową wiarę i zaczynali się buntować.

Ruch inteligenckiej kontestacji długo usiłował nie podważać “zdoby­czy socjalizmu". Pierwsze jawne miejsce walki wybrał na terenie przeciwnika: w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie upominał się wszak o wyzute z własności ziemiaństwo czy właścicieli sklepów - wytykał władzy ubóstwo robotników, to, że nie mieli wpływu nawet na “swój" zakład, a także niedostatek równości i wolności. Słowem, za­rzucał władzy niedotrzymanie obietnic ustrojowych. Opozycja zakwes­tionowała system dopiero, gdy robotnicy zrobili to buntem 1970 roku. Trwała w tym sprzeciwie, gdy przejadaliśmy zachodnie kredyty, a po 1976 roku spełniła inteligencką powinność broniąc robotników, ucząc oporu, tłumacząc złowrogą naturę naszego zniewolenia.

Opozycja inteligencka to były oczywiście wąskie kręgi, ale zawsze ci, co próbują coś zmienić, z czymś walczyć - są znikomą mniejszością, tyle że później ogół ma prawo być z nich dumny jak z siebie.

Natomiast cała inteligencja była od początku PRL poddawana presji, bo władza zawsze widziała w niej zagrożenie. Zakwestionowano jej prestiż społeczny, lokując ją za ludem, koło wzgardzanego rzemiosła; usiłowano zdominować ją przez nowych inteligentów pochodzenia robotniczo-chłop-skiego, czy wręcz nimi zastąpić; wolne zawody zamieniono w najemnych pracowników umysłowych i pracę ich z zasady wynagradzano gorzej niż trud mięśni, a nadto wtopiono w powstającą szybko urzędniczą masę.

W latach siedemdziesiątych wydawało się, że te działania przyniosły pełen sukces. Ówczesna dyskusja o inteligencji obwieściła jej kres. Bo niby czym się ona miała wyróżniać spośród pracowników umysłowych? Ani stylem życia, ani specjalną rolą. Uporczywe deklarowanie w niektó­rych kręgach poczucia tożsamości inteligenckiej uważano za anachronizm.

Ale przyszedł rok 1980 i oto w całej Polsce inteligencja nagle się odnalazła i wypełniła wzorzec swej roli społecznej, hołubiony przez pokolenia. Więcej - lud, z którym się zbratała, któremu była potrzebna, któremu z radością służyła, był dokładnie taki jak z Mickiewicza, Wyspiańskiego, Żeromskiego: godny, roztropny i odpowiedzialny. Uoso-


84

bił nawet marksowską koncepcję - walcząc o swoją sprawę, realizował najlepsze dobro wspólne. Zgodnie z mitologią inteligencką wykazał też, że jest mądrzejszy. Gdy w czasie sierpniowego strajku Warszawa drżała z lęku, że stoczniowcy przeciągną strunę, że, nie rozumiejąc uwarun­kowań władzy, przesadzą w uporze i cały zryw skończy się klęską, Gdańsk spokojnie i stanowczo wymusił na partii ustępstwa, o jakich Warszawa bała się nawet zamarzyć. Co prawda w 1981 roku inteligenccy doradcy dostrzegali granice wytrzymałości systemu, a robotnicy na zjeździe “Solidarności" czuli w sobie siłę, od której zadrży Kreml, ale nie budziło to zwątpienia w ich zbiorową mądrość. Wiarę buduje się tym, co ją potwierdza, a nie weryfikuje wedle biegu wydarzeń.

Inteligencja, której historia w genach zapisała odruch wierności przegranej sprawie, po wprowadzeniu stanu wojennego weszła w swą rolę, przywołując wszystkie - poza zbrojnym - wzory oporu. Mieliśmy biżuterię żałobną, pogrzeby narodowe, godne manifestacje patriotyczne, mały sabotaż psychologiczny, podziemne drukarnie, podziemną kulturę, tajne nauczanie, obywatelski sprzeciw i nawet coś na kształt podziem­nego państwa z Tymczasową Komisją Koordynacyjną na czele.

W tym oporze, odmowie uczestnictwa, inteligencja odegrała rolę olbrzymią i ostatecznie władza tego wszystkiego nie zdzierżyła, a korozja całego bloku umożliwiła jej Okrągły Stół.

Przyszło wyborcze zwycięstwo i system się rozleciał. Powtarzając tym razem wzór roku 1918, inteligencja włączyła się w budowę “naszego własnego domu". Podjęła przede wszystkim swą funkcję opiniotwórczą, pragnąc poruszyć wyobraźnię i obudzić zapał do tworzenia nowej, naszej rzeczywistości. Nie zyskała odzewu.

Jej zapał społecznikowski również skończył się fiaskiem - została szybko wyparta z “Solidarności", Komitetów Obywatelskich, samo­rządów. A próby podjęcia roli edukacyjnej spotkały się z jak najgorszym przyjęciem. Wszystko to podsumowano w czasie wyborów prezydenc­kich i inteligencja zaczęła przeżywać kaca. Niby to dla niej nie nowina, ale dotychczas zawsze miała go po klęsce.

Dziś - po zwycięstwie - inteligencja znalazła się jakby w obcym świecie. Wartości jej bliskie zostały obrócone w perzynę.

Kultura nie jest już przestrzenią zastępczą dla życia politycznego i ideowego, stała się zaledwie towarem, i to takim, na który popyt jest bardzo umiarkowany.

85

Język, który inteligencja dla społeczeństwa odzyskała, w którym opisała mu jego sytuację tak, że zdołało ją rozpoznać, został na scenie publicznej zniszczony, sprymitywizowany, nadaje się do ideologicznych pyskówek, a nie do zrozumienia trudnego świata, który powstaje. Samo-wiedza o doświadczeniu totalitarnym, które nas przecież ukształtowało, nikomu dziś nie jest potrzebna, boć przecież nikt tu komunie nie uległ i wszyscy z nią walczyli.

Z celów i marzeń, które w 1980 roku inteligencja dzieliła z robot­nikami - że wszyscy będą wolni, równi wobec prawa, bogaci w możliwo­ści, gotowi wziąć odpowiedzialność za państwo i urządzić je lepiej - nie zostało wiele.

Tak więc inteligencja, wyszydzona przez prezydenta, poniewierana przez polityków, lżona przez lud i porażona tym, co się dzieje, toczy na boku nieśmiałe dyskusje. Czasem z goryczą stawia diagnozy tyczące społeczeństwa, a chwilę potem biczuje się za to i szuka winy w sobie. Hamletyzuje, jak zwykle. Musi się zmierzyć z własnymi wartościami i z własną wiarą. Przede wszystkim z wiarą w lud i ze swoimi wyobrażeniami o społeczeństwie.

Mówiła w jego imieniu latami, opisywała jego potrzeby i dążenia, interpretowała jego bunty, dowodziła, że pragnie wolności i sensowności dla jego trudu, a gdy lud to zdobędzie, potrafi mądrze wykorzystać.

Spełnienie się mitu Robotnika w 1980 roku było jakby uwieńczeniem wiary w zdrowe moce, jakie lud ma w sobie i jakie potrafi objawić, gdy da mu się szansę. Kiedy po paru latach tę szansę dała mu znów w całej pełni demokracja, zapragnął Tymińskiego. Dla siebie wybrał model przodującej klasy robotniczej. Demokracji chce ludowej - obraca swą wolę przeciwko komuś i żąda, by stało jej się zadość.

Inteligencja spogląda więc niczym otrzeźwiały Don Kichot na swą Dulcyneę i ma dysonans poznawczy. Czy myliła się, przypisując ludowi--społeczeństwu jakieś cechy szczególne, zakładając, że pragnie ono tego, co jej zdaniem było słuszne? Czy może myli się teraz w swym rozgoryczeniu, bo ta zbiorowa mądrość przejawia się właśnie w egois­tycznej, cynicznej i agresywnej zapobiegliwości o swoje? A może to ona sama znów dostrzega tylko plugawą skorupę i w swych ograniczeniach ślepa jest na jakiś ogień wewnętrzny?

A może po prostu taki mitologiczny język, w którym podmiotem jest społeczeństwo, naród, robotnicy, lud, inteligencja, a przedmiotem roz-


86

ważań pragnienie wolności, samorealizacji, sensowności pracy - natural­ne ludzkie potrzeby - język, który opisywał tęsknoty i potrafił poruszyć wyobraźnię i zbiorową wolę, dziś do rzeczywistości nie przystaje. Normalność wymaga raczej opisu i zrozumienia niż budzenia emocji i pragnień.

Na gorzkie inteligenckie pytania, co stało się z tym ludem, z tym społeczeństwem między 1980 a 1990 rokiem, odpowie rzeczowo so­cjolog i psycholog społeczny. Robotnicy, których komuniści traktowali jak motłoch żądny tylko wódki i kiełbasy, potrafili im pokazać, że jest zupełnie inaczej. Zadziałała psychologiczna prawidłowość, wedle której słaby i poniżany broni się ostentacyjną szlachetnością. Z kolei wyświech­tany dziś, zdawałoby się, kostium klasowego gniewu przysłania strach, niepewność i rozczarowanie.

Chłodna analiza wykaże też, że to wcale nie inteligencja była beneficjentem PRL-u. Jakieś apanaże, nagrody, stypendia służyły do przekupywania jej drobnej części. Reszta została przecież trwale spaupe-ryzowana. Prawdziwym beneficjentem był lud w sensie dosłownym

- biedna i zacofana wieś. Nie tylko dlatego, że dostała ziemię. Również dlatego, że stamtąd miliony wyszły do miast, stworzyły klasę robotniczą, zasiliły inteligencję, ale także władzę i administrację, wojsko i inne organy. Uwikłanie w ten system było losem wspólnym. Rozsądzenie, kto nosi brzemię hańby: poeta Stanisław Ryszard Dobrowolski, mówiący w 1976 roku głupstwa z trybuny wiecu potępiającego warchołów z Ra­domia, czy tłum robotników trzymających tam idiotyczne transparenty

- jest naprawdę bez sensu.

Rozważania o zbiorowych winach obecne było w Polsce zawsze po klęskach, ale jak widać, nie możemy się bez niego obejść także po trudnym zwycięstwie.

Tymczasem za szukaniem winnych, za obowiązującym lamentem o zbiednieniu społeczeństwa, za politycznymi awanturami, niegłośno odbywa się gwałtowne i szybkie przekształcanie naszej struktury spo­łecznej.

Po pierwsze - została ona przez pół wieku sztucznie spłaszczona i teraz pojawiło się wolne miejsce na górze. W istocie jest to miejsce na wielki awans społeczny i on się przecież odbywa. Jest to wyścig pieniędzy, władzy i wpływów. Jego terenem jest nie tylko gospodarka, ale też cała sfera polityki i administracji. Teren ten zdobywają ludzie

87

nowi i, jak to zwykle bywa przy gwałtownym awansie, akceptowane do niedawna wartości - wykształcenie, kultura, reguły poprawnego myślenia

- nie są cechami pomocnymi. Przeciwnie, są odrzucane. Zważywszy, że dotąd w społecznej świadomości na szczycie drabiny była inteligencja

- cóż dziwnego, że teraz wszystkim wadzi i jest spychana na bok. Wraz ze swoimi kryteriami społecznego prestiżu, zasług godnych uznania, hierarchii wartości.

Po drugie - ze sceny schodzi lud-robotnicy. Ta zbitka oddaje szczególny status owej grupy zawodowej, stworzony przez komunistów, a przejęty przez “Solidarność". Odchodzi, mimo że jest dziś tak wyrazis­ty, że wygląda i zachowuje się jak najprawdziwsza klasa robotnicza i frazesy głosi rewolucyjne - nieraz już obalała trony, więc co jej tam Belweder czy zmiecenie rządu.

Ale te demonstracje to głos zaledwie połowy robotników, tych z państwowych zakładów, które przecież znikną. Zatrudnieni w prywat­nych nie do władzy mają sprawy, tylko do właścicieli i dyrekcji. Oni też będą zapewne strajkować i nie tak pięknie jak w 1980 roku, ale nie będzie im chodziło o to, że Balcerowicz na szubienicę, Bolek precz z Belwederu, a Żydzi won z rządu, tylko o to, czy podwyżka ma wynieść trzy i pół czy cztery procent.

Tak więc odchodzi ten lud, z którym inteligencja przez całą swą historię była szczególnie złączona, panuje chaos, z którego wyłoni się coś nowego, pojawią się jakieś warstwy wyższe, złożone z ludzi prężnych i nowych.

Zmienia się również sama warstwa inteligencji. W literaturze, która jest zapisem zbiorowej pamięci tej grupy, występował taki oto wątek:

typowy inteligent, człowiek ogarnięty pasją intelektualną, artystyczną, naukową, a także poczuciem powinności wobec społeczeństwa, pod wpływem nacisków otoczenia lub konieczności życiowych ugina się, porzuca swe powołania i zamiłowania dla zajęć dochodowych, jakiegoś sklepikarstwa, urzędu, fabryczki - i zawsze już ma poczucie przegranej, sprzeniewierzenia się sobie i pewnej normie.

Dziś porzucanie instytucji takich jak uniwersytety, uczelnie technicz­ne, instytuty jest zjawiskiem dość powszechnym. Ludzie, którzy osiąg­nęli wymierną pozycję w prestiżowych dotąd miejscach, odchodzą do biznesu, handlu, nierzadko do warsztatów rzemieślniczych. Idą tam również absolwenci odrzucając pracę naukową i twórczą. Interesujące, że ocena tego zjawiska w środowiskach inteligencji jest zawieszona. Jeśli


88

słychać ubolewanie, to dotyczy ono zatroskania o dobro ogółu, o zała­manie polskiej nauki i ciągłości kulturalnej, a tym samym zagrożenie dla przyszłości.

Motywy odchodzenia ludzi nauki i kultury od zajęć im właściwych są różne - konieczność bytowa, wyższe zarobki, pragnienie zrobienia czegoś samemu. Lecz wobec bezrobotnego aktora zarabiającego kel-nerowaniem, zdolnego socjologa, który miast wnikać w istotę świadomo­ści zbiorowej liczy dynamikę wzrostu sprzedaży mydła, chemika po­rzucającego studentów, by założyć browar, nie pojawia się dziś wyrzut, że czemuś się sprzeniewierzyli. Najczęściej się mówi: “To przecież normalne". Może bez zbytniego entuzjazmu, właśnie z poczuciem, że owa nieuchronna normalność - w której nie wystarczy wiedza i talent, trzeba ją jeszcze umieć konkretnie i opłacalnie wykorzystać, a mówiąc brutalnie sprzedać - nadchodzi.

Tej normalności inteligencja zawsze chciała. I chociaż teraz czuje się w niej marnie i psychicznie, i finansowo, to, jak wynika z badań świadomości, na przekór swemu doraźnemu interesowi popiera trudne reformy. A może, mimo że tkwi gdzieś w sferze budżetowej, nie odczuwa już wspólnego interesu. Raczej akceptuje tę normę, która każe pozycję w życiu zdobywać indywidualnie - wysiłkiem, wiedzą i talen­tem. A są to podstawowe wartości klasy średniej. I zapewne w nowej strukturze społecznej inteligencja stanie się jej częścią.

Trudno natomiast powiedzieć, jak będą wyglądały nasze warstwy wyższe. Niewątpliwie to miejsce zajmie homo novus - człowiek nowy, rzutki, przedsiębiorczy i dosyć bezwzględny.

Ze wszystkich zadań inteligencji pozostaną na pewno te, które wypełniał jej trzon - elita umysłowa i twórcza. W czasach zniewolenia oczekiwano od niej raczej tworzenia krzepiących mitów, wskazywania celów rozpalających wyobraźnię i pobudzających idei. To wszystko inteligencja przekuwała na zadania, powinności i misje. W czasach normalnych intelektualista powołany jest raczej do rozbijania stereo­typów myślowych, podważania mitów zbiorowych, do opisu, analizy, refleksji. A to nie nadaje się na posłannictwo. To sfera życia umys­łowego, która może mieć jakiś wpływ na wspólną świadomość, ale w gwarze dzisiejszego świata może do niej nie dotrzeć od razu, może zaowocować później i inaczej.

28 XI 1992

PLEMIENNA SOLIDARNOŚĆ

Gdyby jakaś gmina u północnej granicy zadeklarowała głosami swych przedstawicieli, iż pragnie być częścią ZSRR, i gdyby nadto okazało się, że owi miejscowi notable to byli funkcjonariusze partyjni - to wtedy podniósłby się w Polsce jeden wielki krzyk o zdradzie i potrzebie dekomunizacji. Samorząd taki zostałby oczywiście rozwiąza­ny i ta nieszczęsna gmina długo byłaby pod lupą uważnej obserwacji.

Gdyby w Polsce amerykańskie służby dopadły paru Czechów, którzy nie bacząc na embargo próbowaliby przez Szczecin wysłać do Iraku produkty swojej “Zbrojowki", to zostaliby tu aresztowani i, niczym bankier Bogatin, migiem deportowani do USA. Przy wtórze wyrzutów wobec południowego sąsiada i cichej schadenfreude, iż noga mu się powinęła.

Gdyby zatonął niemiecki prom i uratowaliby się jedynie niemieccy marynarze, a gdyby już, nie daj Boże, wśród ofiar byli nasi rodacy - to przez Polskę przeszłaby fala oburzenia. Środki przekazu i ludzie na ulicach podkreślaliby z świętym gniewem, że dla zysku ryzykowano ludzkie życie, że Niemcy mieli kombinezony, a pasażerowie nie, że pomieszczenia pasażerskie były tak umieszczone, iż nie dawały szansy dotarcia w porę na pokład.

Jeśli jednak polska gmina na Litwie chce się oderwać i przyłączyć do ZSRR i Litwini na to reagują, to rośnie w nas gniew na prześladowania rodaków. Jeśli Polaków łapie się na łamaniu embarga, to jest to oczywiś­cie spisek konkurencji. Jeśli szwedzka prasa podnosi nieprzyjemne aspekty katastrofy naszego promu, to tylko po to, by zepchnąć nas z rynku.


90

Nasze stosunki ze światem zewnętrznym cechuje jakieś szczególne uczulenie. Jeśli Polacy zostaną przez inną nację głośno osądzeni krytycz­nie, stajemy za nimi murem.

Posłowie udzielają rządowi nagany za to, że nie zrobił wszystkiego, by wyciągnąć z amerykańskiego więzienia współobywateli. Ci współoby­watele w Polsce nazwani byliby nomenklaturą i dekomunizatorom na ich widok otwierałby się scyzoryk. Podobnie wiadomi przywódcy Polaków na Litwie - gdyby mieszkali kilkadziesiąt kilometrów na wschód, zaraz by się dowiedzieli, że są starą mafią partyjną.

Postawa ta nie jest zrodzona z poczucia godności narodowej, bo nie towarzyszy jej odruch wzajemnego dyscyplinowania się do przyzwoitych zachowań.

Pan Cłapka, przyłapany na atomowych interesach, słuchając poli­tyków i czytając prasę mógł mniemać, że w razie czego też okaże się ofiarą sił, które chcą zniszczyć nasz przemysł zbrojeniowy. I prawie mu się udało - coś takiego wiceminister z MSW powiedział komisji sej­mowej. Niestety, powtórna emisja niemieckich taśm zmusiła władze do zmiany zapatrywań.

Gdy dziś okazujemy wielkopański niesmak wobec turystów ze Wschodu, nie chcemy pamiętać, jak sami najeżdżaliśmy niemieckie miasta zakładając tam wschodnie bazary, brudząc, nachodząc po do­mach, by wcisnąć kilka ołówków, dwa jajka lub kostkę masła. Teraz rozważamy zamknięcie granic, by bronić się przed napływem obcych mafii. A gdyby Niemcy i Austriacy chcieli przymknąć granice przed naszymi mafiami samochodowymi i naszymi prostytutkami? Bylibyśmy dotknięci do żywego.

Odruchy oburzenia na obcych, którzy mają krytyczne zdanie o ja­kichś “naszych", są o tyle zastanawiające, że sami o sobie mamy zdanie jak najgorsze. Nikogo tu nie dziwią oskarżenia, że krajem rządzą skrycie komuniści; że w Belwederze siedzi ubecka jaczejka;

że rządy kradną, więcej, świadomie wyprzedają kraj obcym; że ko­rupcja jest normą; że przestępczość jest kryta przez wymiar sprawied­liwości; że wszędzie zdrada, agenci i złodziejstwo. A z drugiej strony nie dajemy już wiary niczyim czystym intencjom i niczyjej uczciwości. Każdy, kto się dorobił lub odniósł sukces, musiał to zrobić czyimś kosztem i łamiąc prawo. Powszechne jest przekonanie, iż w społe­czeństwie panuje egoizm, agresja, nieprzestrzeganie prawa ni dobrych obyczajów.

91

A żeby już obraz obrzydzenia do samych siebie był pełny, sycimy się przeświadczeniem, że nic nam nie wychodzi. Kraj w ruinie, trzy lata zmarnowane, nic się tu nie zmieniło, dookoła jedna rozpacz, a będzie jeszcze gorzej.

Skoro mamy o sobie sąd tak surowy, to logiczne byłoby mieć poczucie, może gorzkiej, ale satysfakcji, gdy Litwini wypatrzą, że była polska nomenklatura spiskuje z Rosją, a Amerykanie lub Niemcy przy-uważą jakąś mafię. To przecież potwierdza ciągle podnoszoną tezę o stanie rzeczy w Polsce.

Niestety, mimo że głosiciele spisków i tropiciele mafii mają w naszym życiu zbiorowym głos najdonioślejszy, a sprzeciw wobec takich tonów jest cichutki i prawie niedosłyszalny, to jak obcy tkną “naszych" - bez względu na to, co oni robią - w środkach przekazu i politycznych wystąpieniach odzywa się zew plemiennej solidarności. A ci, którzy nie poczuwają się do żadnej wspólnoty z panem Cłapka i jego kolegami z analogicznych spraw, czy też z panem Wysockim z Litwy, wolą milczeć.

Tak więc dominuje u nas język, w którym Kowalski jest nomen­klaturą, Malinowski agentem, Piprztycki złodziejem wspólnego mienia - natomiast Polak jest zawsze niewinną ofiarą.

Można by to nazwać narodową dulszczyzną. Tu, w swoim domu obrzucamy się błotem, przekonujemy wzajemnie, że wokół pleni się zdrada, przeniewierstwo, zła wola i chęć niszczenia kraju. Większość energii tracimy na ten rejwach i wzajemne imputowanie sobie wszyst­kiego, co najgorsze. Ale wara, by ktoś z zewnątrz o jednym z nas złe słowo powiedział.

Bo tak naprawdę to czujemy się gorsi od innych. Żyjemy w nieustan­nych swarach, nie mamy żadnych sukcesów, nic nam się nie udaje. A zaniżonej samoocenie z reguły towarzyszy nadwrażliwość na kry­tykę i pretensje do całego świata. Mamy ich w nadmiarze. Świat nas nie docenia, nie pamięta, żeśmy jacy tacy, żeśmy obalili komunizm. Nie pomaga nam, nie daje pieniędzy tyle co trzeba, wtrąca się, do­radza protekcjonalnie, a w istocie chce zaszkodzić. Bo się nas boi, bo nasze rolnictwo i przemysł mu zagraża, chce zniszczyć konkurencję, a powinien nam zapłacić za to, co wycierpieliśmy, jak nas w Jałcie sprzedano.

Miotamy się tak między poczuciem niższości a narodową mega­lomanią - i tylko jedno jest pewne: za nic nie jesteśmy odpowiedzialni. Wszystko jest winą innych.


92

Gdybyśmy byli społeczeństwem dojrzałym, w którym każdy od­powiada za siebie, to nie czulibyśmy się zagrożeni nieroztropnością rodaków ze Wschodu ani wyczynami rodaków na Zachodzie. A kata­strofa polskiego promu skłaniałaby raczej, by wstrzymać się z sądami póki się nie okaże, czy winny był żywioł czy ludzie. Nie zaś do tego, by w obronnym odruchu szwedzkim pasażerom zarzucać pijaństwo, a nie­mieckich ratowników winić za liczbę ofiar.

3II1993

POSTÓJ NA ŚRODKU RZEKI

Zwycięska lewica niczego specjalnie nie zmieniła w naszym życiu:

Sejm nie przyjął żadnych ustaw wytyczających jakieś nowe kierunki, rząd tłumaczy się z kontynuacji polityki poprzednich gabinetów. A kli­mat w kraju jakże odmienny od posępnego katastrofizmu ostatnich lat.

Wedle badań utrzymuje się duże zadowolenie z koalicji, a premier Pawlak, osoba bezbarwna i na pewno nie charyzmatyczna, osiąga rekor­dy popularności. Towarzyszy temu zaskakująca powściągliwość rosz­czeniowa. Nowy rząd, w odróżnieniu od poprzednich, nie był witany strajkami. Bez proszenia otrzymał 90 spokojnych dni, a grupy najbardziej spragnione obiecywanej zmiany demonstrują nadspodziewaną cierpli­wość, są gotowe zrozumieć, że życie nie jest proste, że trzeba trochę poczekać i dać władzy szansę.

Cierpliwość ta nie dziwi, jeśli się zważy, że najbardziej znerwicowani procesami przemian coś już dostali i to rzecz niebłahą, bo namiastkę psychicznego bezpieczeństwa.

Nastąpiła oto ciekawa zmiana języka władzy. Wyraźnie ją widać, porównując wystąpienia poprzedniego i obecnego ministra pracy. Jacek Kuroń uporczywie podkreślał związek pomocy państwa z własnym wysiłkiem potrzebujących. Leszek Miller nie mówi o warunkach wydat­kowania pieniędzy, przedstawia się jako nieustraszony rycerz, który dla swych podopiecznych wyrwie środki, choćby ryzykując posadę. Z języka rządzących znikają takie sformułowania jak samodzielność i zaradność;

pojawia się w to miejsce troska państwa o rolników, pracowników sektora państwowego, górników czy inną grupę. I oto człowiek niepewny


94

przyszłości zostaje zwolniony z turbowania się o swój los, jakby od­wołano ewentualny egzamin z zaradności, o którym dotąd ciągle słyszał. Czuje, że znów został włączony w kolektyw rolników, robotników, bezrobotnych. A państwo, jak dawniej, za los tych kolektywów bierze odpowiedzialność.

Hasłem rządu Pawlaka zdaje się być: pełna troska bez wymagań. Zwłaszcza ludowcy z dumą podkreślali nową filozofię - poprzednie rządy kombinowały, jak oszczędzić wydatki, Pawlak natomiast będzie dawał w miarę potrzeb, kładąc nacisk na zdobywanie niezbędnych środków. Co prawda, gdy okazało się, że pieniędzy nie znajduje się niczym grzybów w lesie, tylko wyciąga obywatelom z kieszeni, to fraza ta wyszła z częstego użycia.

Niemniej państwo zaczyna się jawić odmiennie - jeszcze nie jako opiekuńcze, ale już nie jako wymagające.

O ile jednak trudno powiedzieć, czy same obietnice szczególnej troski gwarantują w miarę bezpieczną przyszłość, o tyle przeszłość przestała być źródłem niepewności.

Zakwestionowanie przełomowości 1989 roku, wyciszenie podziału na PRL i RP sprawia, że pogmatwane, niejednoznaczne i nieheroiczne życiorysy większości Polaków przestają nieść w sobie zagrożenie dla ich dzisiejszych szans, a choćby tylko dla poczucia, że jest się w miarę przyzwoitym człowiekiem, któremu nikt nie będzie wywlekać coraz to innych grzechów.

Właśnie ta rozmaitość cech demaskujących “komuchowatość" - od przynależności do organizacji czy organów - po order, awans, wyjazd zagraniczny - musiała dla zwykłego człowieka, próbującego odnaleźć się w nowych czasach, być stresująca.

W społeczeństwie od lat nauczonym, że z góry płyną wskazówki, jak żyć i jaki mieć życiorys, pojawił się początkowo odruch, by przy­stosować się do nowego systemu wartości. Tyle że szybko się okazało, że to nie żaden system, ale jedna wielka awantura, w kulminacji której wyszło, że im dłużej komuna kogoś prześladowała, tym bardziej był on jej agentem.

Kolejne badania opinii wskazywały na powrót do dawnych, znanych, niegdyś powszechnych kryteriów. Rosło poparcie dla stanu wojenne­go, a patriotą jawił się raczej generał Jaruzelski niż pułkownik Ku-kliński.

95

Bowiem człowiek nie jest w stanie funkcjonować normalnie w po. czuciu, że jest zaprzańcem, zdrajcą narodowym i ogólnie - szmatą^ gotową wszystko, co wielkie i święte, sprzedać za awans czy malucha. Mechanizm obronny jest oczywisty - odrzuca się autorów takich sugestii i zwraca ku tym, którzy mówią: to nieprawda, że zmarnowaliście całe życie złej służąc sprawie, pracowaliście uczciwie, itd.

Na pierwszy rzut oka można zatem przyjąć, że aprobata dla obecnego rządu wynika ze skuteczności jego socjotechniki, z tego, że zagadał do ludzi językiem znajomym i w porównaniu z poprzednim sezonem

- nieagresywnym. Że stworzył psychiczną namiastkę powrotu do domu, do czegoś znajomego i bezpiecznego.

Jest to dosyć powszechna interpretacja dokonywana przez stronę przegraną - zawiera przyznanie się do błędów (nieznośnie kłótliwa scena), zarzut mamienia wyborców (kampanijne obiecanki lewicy), wes­tchnienie nad stanem świadomości zbiorowej (tęsknota za opieką)

- a w tle tego wszystkiego pojawia się pocieszająca supozycja, że nowa koalicja szybko straci poparcie, bo przecież nie zrobi cudu - nie można reform przeprowadzić bez wysiłku.

Pozostaje tylko pytanie, czy wyborcy SLD i PSL - i same partie

- tych reform chcą. Ledwo poczuły się pewniej, straciły umiar, który dawał niejakie wytchnienie po uprzednich napięciach. Przejmowanie rządu zamieniło się w odbieranie władzy na wszystkich szczeblach. W miejsce zapewnień o odnowie obu partii pojawiają się całkiem nienowe twarze towarzyszy. A w tle rozpoczyna się ostatnio szybkie

przewartościowanie.

Z kręgów władzy i z jej zaplecza coraz częściej słychać sfor­mułowania mówiące o ostatnim czteroleciu jako o czasie niewydarzo-nych eksperymentów, które teraz trzeba naprawiać. Prawie jak o przerwie w normalnym biegu rzeczy, przerwie, która, niestety, dużo nas kosz­towała. Może na razie diagnoza posła Soski o wyższości Hitlera nad Mazowieckim i kolegami jeszcze niektórych szokuje, ale wydaje się, że wszystko zmierza w kierunku ustalenia, że oto zakończył się kolejny okres błędów i wypaczeń w powojennych dziejach Polski.

Towarzyszy temu rehabilitacja PRL-u. Od początkowego dopomina­nia się o szacunek dla pracy milionów ludzi, którzy odbudowali Polskę i potem pracowali w najlepszej wierze, przechodzi się do obrony systemu socjalnego bezpieczeństwa, przywołuje sprawiedliwość społeczną. Stąd


96

już krok, by podkreślić słuszny akt sprawiedliwości dziejowej, jaki dokonał się w latach czterdziestych, wyrównał wiekowe krzywdy i dał ludziom z nizin niepowtarzalną szansę.

Obrona PRL-u i deprecjonowanie czterech pierwszych lat wolności może być efektem triumfalizmu wyborczego, którego nie udało się utrzymać na wodzy, i złudnego przekonania, że jest się na politycznej scenie samemu, pozostanie się na niej i nikt nie wystawi rachunku (co przydarzyło się licznym przegranym partiom). Ale może się za tym kryć coś więcej.

Polityka ostatnich lat objawiła się jako denerwujące gadulstwo, swary i awantury, jako walka o serca, emocje i umysły, o wizję dziejów najnowszych, o kryteria winy i zasługi. Zupełnie niezależnie od tego dokonywała się w Polsce olbrzymia przemiana i naprawdę nie polegała ona tylko na tym, że w sklepach pojawiły się towary. Także na tym, że zmieniała się struktura społeczna.

Jeżeli po czterech latach budowania demokracji i gospodarki rynko­wej, na przekór potępieniom komunizmu wygłaszanym i z ambony, i z telewizora, Polska Ludowa jawi się dziś rolnikom, związkowcom, robotnikom i innym jako przedmiot tęsknoty i wzór stosunków społecz­nych, to znaczy, że oni tę zmianę odczuli.

Coś sprawiło, że nieoczekiwanie zaczęli wcielać w życie PZPR--owską propagandę, tę mowę-trawę, w którą nikt przedtem nie wierzył. Robotnicy uznali się naprawdę właścicielami zakładów, do troski o które wieś zresztą też się poczuwa, boć to przecież nasze, wspólne, społeczne. Rolnicy pragną, by władze zainteresowały się ich gospodarką, powie­działy, co hodować, zajęły się na powrót zaopatrywaniem ludności w nasze, polskie produkty. I wieś, i miasto chcą, by państwo było silne i sprawne, wzięło się za złodziei, za tych, co kosztem innych się dorabiają, co nas wszystkich okradają.

W roku 1989 przenikała Polskę nadzieja na przekreślenie skutków niewydolnego komunizmu, czyli biedy, kolejek i szarości. Dziś zmiany lat dziewięćdziesiątych wywołują gwałtowną niechęć, bo przekreślanie skutków lat czterdziestych okazało się szybko zakwestionowaniem zasad, które dla znacznej większości społeczeństwa były zdobyczą. Nie chodzi tu tylko o wielki awans ze wsi do miast, do przemysłu, administracji, zawodów umysłowych. Choć warto sobie uzmysłowić, jak znaczny procent Polaków ma w pamięci mizerny status określony przez przyna­leżność do warstwy społecznej najniższej.

91

Reformy lat dziewięćdziesiątych podważyły zadekretowane przez komunistów sprawiedliwość i równość, które przez kilkadziesiąt lat były czymś tak oczywistym, że niezauważalnym i dopiero teraz, naruszone, objawiają ludziom swe walory.

Ileż buntów społecznych rodziło się z poczucia, że nie jest sprawied­liwe, iż jedni - z racji urodzenia lub dziedziczenia, bez własnej zasługi

- są wyżej, a inni niżej. Komuniści rozwiązali rzecz w ten sposób, że lud miast i wsi przestał być klasami niższymi. Oficjalnie swą sytuacją bytową nie był gorszy od nikogo, a prestiżem przewyższał inteligencję pracującą, nie mówiąc już o niedobitkach obalonego ustroju, czyli inicjatywie prywatnej. Co prawda lud uważał, że praca umysłowa ma jakieś przewagi nad fizyczną i można powiedzieć, że falowały w nim

- nierzadko sterowane - uczucia sprzeczne. Szacunku dla wiedzy i po­gardy dla tych, którzy nie znają prawdziwego trudu.

O ile sprawiedliwość dziejową komuniści osiągnęli likwidując klasę wyższą i średnią, to równość wprowadzili uchylając prawo własności prywatnej. Ogłaszając, że jest ono przyczyną wszelkiego zła, przepro­wadzili reformę rolną, nacjonalizację, bitwę o handel, wywłaszczenia domów, placów, warsztatów. A i po tej rewolucji własnościowej czuwa­no, by ktoś nie wyrwał się w górę ponad innych, by uzyskiwał dochody społecznie uzasadnione, to znaczy nie drażniące otoczenia.

Po czterech latach reform struktura społeczna jest w fazie gruntow­nych przekształceń, ale jedno już jest pewne - chłopi i robotnicy są na dole społecznej drabiny. Nad nimi znalazła się inteligencja. Nad nimi pojawiła się warstwa przedsiębiorców. Nad nimi unosi się coś na kształt widma warstw wyższych.

Powstanie warstwy średniej było przedmiotem niecierpliwego ocze­kiwania. Teoretycznie - silna klasa średnia ma z punktu widzenia podtrzymywania demokracji i stabilności państwa same walory. To ruchliwa i prężna warstwa, która nie lubi gwałtownych zmian, bo chroni swój dorobek, jest wzorem i szczeblem awansu z warstw niższych, amortyzując ich niechęć do warstw wyższych, uprzywilejowanych.

Zanim nasza warstwa średnia będzie czymś silnym i stabilizującym, minie trochę czasu. Na razie powoduje trzęsienie ziemi: składa się z ludzi rzutkich, wywodzących się ze wszystkich warstw i grup zawodowych. Ich dotychczasowe środowisko czuje się oczywiście gorsze. Nowe pieniądze dają nuworyszowski odruch, czyli ostentacyjną i luksusową konsumpcję,


98

która boleśnie kontrastuje z obszarami nędzy. I wreszcie - warstwa średnia składa się z ludzi, którzy awansują indywidualnie, to łączy ją z inteligencją, a różni od klasy robotniczej i chłopskiej. Odpowiedzią robotników i chłopów na pozostawanie na dole, gdy inni się wspinają, jest polityczny nacisk na zbiorową poprawę swej sytuacji.

Pojawienie się zaczątków warstwy średniej jest znakiem trwałego różnicowania się społeczeństwa pod względem materialnym. Miliony ludzi, których sytuacja finansowa nie zmieniła się, czują się gorsi od tych, którym się polepszyło. Równocześnie dokonują się zmiany na skali prestiżu, równie dotkliwe.

Pierwszym sygnałem poczucia utraty pozycji przez robotników był wybuch nastrojów antyinteligenckich w “Solidarności". Inteligencja, której nikt nie wskazywał właściwego miejsca po ludziach pracy, po­stawiła się ponad nimi, wręcz wspięła się po plecach, co w kampanii prezydenckiej było nieustannie podkreślane.

Reformy gospodarcze sprawiły, że robotnicy przestali się czuć ważni i niezbędni, a rolnicy w kółko słyszeli, że jest ich za dużo i produkują nieefektywnie.

Potem przyszedł czas walk politycznych i status klas przodujących, ludu pracującego miast i wsi, mimo że pozornie wzmocniony obaleniem komunizmu, zaczął podlegać wszechstronnej erozji.

Jednym z wątków tych walk były historyczne porachunki, ustalanie ofiar systemu i jego beneficjantów. Wśród ofiar znaleźli się wywłasz­czeni, i o tym, że krzywdy ich trzeba naprawić, mówiło się w kółko. A przecież to nie komunista posiadał zagarnięte dobra. Mieszkali w nich i pracowali ludzie, którzy z nagła dowiedzieli się, że użytkują zagrabione i latami korzystali z czyjejś krzywdy.

Trzeba powiedzieć, że mimo zacietrzewienia politycznego, sezonu na nawiedzonych i oszołomów, podgrzewania atmosfery rozrachunków - nikt nigdy nie zakwestionował wprost reformy rolnej. Jakby skłóco­nych polityków rywalizujących w demaskowaniu komuny łączyło po­czucie, że gdy ktoś poda w wątpliwość prawo do ziemi nadanej w re­formie, staną przeciw niemu nie tylko chłopi, ale i ci wszyscy, co ze wsi wyszli.

Przy całej tej pospólnej ostrożności, prawowitość posiadania ziemi została przecież podważona. Cóż z tego, że wyrazy “reforma rolna" nie istniały w słowniku politycznym, skoro prawo własności uznano za święte, w koło wyliczano, że komuna odebrała fabryki, młyny, miesz-

99

kania, sklepiki, parcele, domy - i to wszystko trzeba oddać pokrzyw­dzonym prawowitym właścicielom. Niewymienianie w tym rejestrze bezprawia ziemi miało chłopa uspokoić, że nikt mu jej nie odbierze, ale musiało rodzić w nim poczucie, iż inni uważają, że siedzi na cudzym. “Na kradzionym", jak mówili ci leśni, których za PRL-u nazywano bandytami, a teraz przyznaje się im honory.

Nie mamy wyższych warstw, ale ich widmo przypomina krzywdy, jakich zaznały za komunistycznej rewolucji i tym samym uświadamia ludowi jego miejsce.

W zamęcie niezrozumiałych przemian ludzie pracy jedno widzą jasno - rozpoczął się wyścig na górę, a oni zostają na dole. Frustracja i próba obrony ma różne formy, które na scenie publicznej demonstrują re­prezentanci chłopów i robotników.

Lud poczuł, że jego sprawa została przez klerków zdradzona. Od­powiedzią jest ostentacyjna pogarda okazywana wykształceniu, wiedzy i kompetencjom. Licha znajomość polszczyzny, rażące nieuctwo, nie­zrozumienie najprostszych mechanizmów gospodarczych nie dyskwalifi­kują posła z ludu, przeciwnie, prostactwo jest gwarancją, iż nie dał się omamić żadnym mądralom i kieruje się chłopskim rozumem zwanym niegdyś instynktem klasowym.

Nowa klasa średnia ogniskuje uczucia, które normalnie spadały głównie na warstwy wyższe. Z braku panów, którym można było zarzucić, iż upaśli się na wyzysku, nowi przedsiębiorcy muszą w kółko słuchać, że uczciwie to na pewno się nie dorobili.

Wytworzył się bowiem szczególny stosunek do bogactwa. Jest ono traktowane niczym wołowina bez kości w czasach braków. Wówczas, gdy do nas nie doszła, czuliśmy dotkliwie, że ktoś zawłaszczył nasze mięso - bo nie pracuje i mógł stanąć przed nami, bo wepchnął się do kolejki, bo dostał spod lady. Dziś majątek jest traktowany nie jak coś wypracowanego przez właściciela, ale coś wszystkim należnego i jakże niesprawiedliwie dzielonego. W rezultacie reakcją na wieść, iż ktoś się wzbogacił, jest poczucie, że się zostało okradzionym. I w takiej formie wyraża się krzywda tych, którzy czują, że coś przegrywają, że znów zostali przez kogoś wyprzedzeni.

Ta niezbyt racjonalna gorycz porażki wywołana wyścigiem, w któ­rym się nie startuje, uderza zwłaszcza na wsi. Na pozór rolnicy nie mają powodu gryźć się prywatyzacją przemysłu. Co więcej, prywatne rolnict-


100

wo musiało ich oswoić z podstawowymi mechanizmami gospodarczymi, choćby takimi, że nie opłaca się hodować krowy, co nie daje mleka, a jak się pragnie coś sprzedać na targu, to jest to możliwe tylko po cenie, jaką kupiec zechce zapłacić. Niby wie to każdy chłop, ale ludowiec w jego imieniu będzie żądał, by państwo trzymało cherlawe i bankrutujące zakłady, a jeśli już coś sprzedaje, to nie poniżej ceny, która puści nabywcę z torbami.

Ludowiec będzie też popierał podatki, które przyduszą bogatych, odbierze ulgę szkolną, przycierając rogów tym, którzy chcieliby dla swych dzieci czegoś więcej, niż gwarantuje wszystkim ZNP. Ta dosyć rozpaczliwa obrona egalitaryzmu świadczy o tym, iż chłopi czują, że w ruchu, który zaczął się w Polsce, oni udział wezmą niewielki i w po­rządku, który się zeń wyłoni, zajmą miejsce najniższe.

Tak więc wynik wyborów można uznać za sensowne odwzorowanie mapy społecznej. Zwyciężyły dwie partie klasowe, które obarczono tęsknotą za sprawiedliwością i równością, za peerelowskim ładem.

Co prawda zamieniły się one rolami. Ta, która w Polsce Ludowej miała prawo być lekko wstrzemięźliwa wobec zasad socjalizmu, bo skupiała prywatnych posiadaczy ziemi o nierozwiniętej świadomości

- teraz jest przeciw reformom rynkowym i pragnie przywrócić jak najwięcej starego. Natomiast dziedzic awangardy ruchu robotniczego miota się między prawami ekonomii a interesem klas pracujących, zda się - w odróżnieniu od ludowców, którzy odnaleźli swą ciągłość z ZSL

- zarówno pamiętać czas spędzony na ławie rezerwowych, skąd oglądał błędy poprzedników, jak i tęsknić za przewodnią rolą.

Ma w sejmie swą partię inteligencja. Unia Demokratyczna zyskuje tu poparcie nie dlatego, że zadbała o jej sytuację materialną czy prestiżową. Raczej dlatego, że wykształcona część społeczeństwa po pierwsze rozu­mie mechanizmy przemian, więc się ich mniej boi, po drugie widzi swą szansę w normalnie rozwiniętym kraju.

Partie, które nie reprezentowały żadnych interesów grupowych, a ich elektorat różnił się przede wszystkim światopoglądem i temperamentem, spadły ze sceny.

Zaś nowa klasa średnia nie jest jeszcze klasą dla siebie - to znaczy, nie bardzo wie, jaki jest jej interes. Poczynając od pytania, czy winna walczyć o pełną wolność gospodarczą, czy zabiegać o to, by państwo przygniotło konkurencję. Czy władzę ograniczać aktywnością obywatel­ską, czy, przeciwnie, wzmacniać i wchodzić z nią w uprzywilejowane

ICH

układy. Czy wzbogacić się i uciec, czy zacząć budować firmę, którą kiedyś przekaże się synowi. Na razie trudno powiedzieć, czy klasa średnia stanowi w Polsce siłę gotową bronić wagi 1989 roku i zmian, jakie zapoczątkował. Póki co ci, którzy na nich skorzystali, obdzielili głosami wszystkie partie z lewicą włącznie, a widząc pierwsze niewesołe tego skutki, siedzą cicho wobec demokratycznego werdyktu większości.

Ten werdykt podyktowany został strachem przed zmianą i nadziejami na jej powstrzymanie.

O ile strach jest zrozumiały, o tyle nadzieje są płonne, a dokładniej mówiąc mają szansę połowiczne. Niemożliwe jest przywrócenie ładu peerelowskiego, w którym jedni nie wywyższają się nad drugich; całkiem możliwe jest hamowanie tych, którzy rwą się do góry, co dla pozo­stających na dole będzie pewną pociechą.

I najprawdopodobniej sze jest utknięcie w środku tej przeprawy między starymi a nowymi czasy.

Koalicja będzie się szarpać między sobą i robić gesty to w jedną, to w drugą stronę. Popełni te same błędy, co reformatorzy - uważając, że życie kraju rozgrywa się w sejmie i Belwederze.

Otóż poza nimi, w poprzek klas i warstw, będzie się ścierać rozżalona siła bezwładności tych, którzy czują się bezpieczni tylko w zbiorowości, tych, którzy nie potrafią i nie chcą brać odpowiedzialności za siebie - z tymi, którzy z masy chcą się wyrwać, sprawdzić się, wspiąć wyżej.

Nasze zapóźnienie rozwojowe pozwala, jeśli spojrzymy na kraje, które nas wyprzedziły, orzec z całą pewnością, że przyszłość należy do tych drugich.

5 II 1994


GĘBY ZA LUD KRZYCZĄCE

Starcie, w którym poległ wiceminister finansów Stefan Kawalec, a po nim wicepremier Marek Borowski, zaś zwyciężył poseł Pęk, było zapew­ne tym wszystkim, o czym mówiły komentarze polityczne - sporem o gospodarkę, jaki dzieli koalicję, konfliktem skazanych na siebie a nieznoszących się partii, lub wreszcie personalną rywalizacją drętwego premiera Pawlaka z uwodzicielskim szefem SdRP Kwaśniewskim.

Dla większości jednak, mniej wrażliwej na gabinetowo-kuluarowe gry, był to przede wszystkim rażący przypadek zwycięstwa nieuctwa nad kompetencjami i taka surowa ocena przetoczyła się przez prasę.

A przecież poseł Pęk nie mówił rzeczy nowych i zaskakujących. Przeciwnie - wszystkie jego tezy były wielokrotnie wygłaszane. Pojawia­ły się w kolejnych kampaniach wyborczych, poczynając od prezydenc­kiej, a w przerwach między nimi słychać je było na wiecach, manifestac­jach i blokadach. Należą już do stałego repertuaru populistycznej opozycji. Niemniej nie ma u nas zwyczaju, by działaczom związkowym i chłopskim, którzy głoszą to samo, co pan Pęk, wytykać brak elementar­nej wiedzy, kompletną ignorancję itd. - żeby już nie powtarzać wszyst­kich sformułowań, jakie padły w związku z wystąpieniami przewod­niczącego sejmowej Komisji Przekształceń Własnościowych.

Jest coś zastanawiającego w puszczaniu mimo uszu najrozmaitszych bzdur, w traktowaniu wypowiedzi niekompetentnych z milczącą pobłaż­liwością, by nagle jak Polska długa i szeroka napiętnować kogoś, kto mówi to samo, tyle że znalazł się na wpływowym stanowisku i jego działania mogą spowodować wymierne szkody. To, że znów tysiące ludzi zostało przekonanych, iż ministrowie w zmowie z obcymi ograbili kraj

103

z bilionów niezbędnych najbiedniejszym, nie jest oczywiście czymś wymiernym. Nie jest nawet postrzegane jako szkoda.

Poseł Pęk wcale nie speszył się powszechnie negatywną oceną swych kwalifikacji umysłowych. Wygląda na człowieka fanatycznie oddanego sprawie tropienia nieprawości, a zatem wszelkie deprecjonujące go sądy przyjmuje na pewno jako atak ciemnych sił, które nie tylko rozkradają Polskę, ale i rządzą prasą. Więcej - wie, że to nie te wykształcone mądrale, jacyś profesorowie, ekonomiści, publicyści reprezentują stano­wisko prostych ludzi, ale właśnie on. Ma w dodatku rację.

Historia ta może służyć za ilustrację pewnego zjawiska - zgoła inaczej brzmi, gdy się powie, że było to kolejne starcie braku wykształ­cenia z kompetencjami, a inaczej, gdy ujmie się rzecz jako zwycięstwo prostego człowieka, przedstawiciela ludu, nad reprezentantami politycz­nych elit.

“Lud", “prosty człowiek" to terminy, które nabierały pozytywnych znaczeń w ideowych sporach toczonych w XVIII i XIX wieku, kiedy to pojawiła się myśl, iż klejnot, dobre urodzenie nie czynią człowieka z natury lepszym. Klasie próżniaczej przeciwstawiano pracowity lud.

Z punktu widzenia szlachty gmin był czymś zgoła odmiennym od narodu. Zdatny tylko do ciężkiej pracy, tępy i bezmyślny z natury, swymi potrzebami bliższy był bydlęciu niż urodzonemu.

Stanisław Staszic, gromiąc panów za przywiedzenie Ojczyzny do upadku, nie kwestionował tego opisu. “Widzę miliony stworzeń, z których jedne wpółnago chodzą, drugie skórą albo ostrą siermięgą okryte, wszyst­kie wyschłe, znędzniałe, obrosłe, zakopciałe. Oczy głęboko w głowie zapadłe. Dychawicznymi piersiami bezustannie robią. Posępne, zadurzało i głupie, mało czują i mało myślą: to ich największą szczęśliwością.

Ledwie w nich dostrzec można duszę rozumną. Ich zwierzchnia postać z pierwszego wejrzenia więcej podobieństwa okazuje do zwierza niżeli do człowieka. Chłop - ostatniej wzgardy nazwisko mają. [...] Oto człowiek, który was żywi! Oto stan rolnika w Polsce!"

W tym wizerunku cechy konstytutywne to fizyczny mozół, społeczna wzgarda, nędza i ciemnota. Zaiste, grzechy szlachty były wielkie, jeśli światła myśl patriotyczna kierowała się ku tak postrzeganemu ludowi. Uznała za konieczne wydźwignięcie go z ciemnoty, wierząc, iż praca i prosty tryb życia tworzą też pewne walory obce egoistycznym, przerafinowanym warstwom wyższym.


104

Obudzenie ludu stało się zadaniem powstającej warstwy inteligencji. Jego praca była niezbędna do trwania narodu, a jego siła konieczna dla wolnościowych zrywów. Rosła więc wiara w jakąś pozytywną moc ludu, przenikała naszą literaturę i wizję dziejów. W świadomość zbiorową wdrukowywano symboliczne postaci kosyniera Bartosza Głowackiego i szewca Kilińskiego - oto lud, co staje w Ojczyzny obronie, gdy mu tylko dać szansę. Wydawanie Rosjanom powstańców styczniowych lub obyczaje z czasów rabacji galicyjskiej raczej pomijane były milczeniem, a jeśli już wspominane, to jako wina warstw oświeconych, które lud zostawiały w ciemnocie.

Przekonanie, że pod plugawą skorupą kryje się żar cnót, że klucz do wolności ma “może wyrobnik, dziewka bosa", było motywem tej wielkiej pracy polskiej inteligencji, tych szkółek ludowych, kursów dla niezamożnych, kółek dyskusyjnych, uniwersytetów latających, ludowych i robotniczych. Początek XX wieku pokazał, że praca ta nie była daremna i wiara w lud nie została @zawiedziona.

W niepodległej Polsce ta edukacja była kontynuowana, bo przekona­nie, że lepiej uczyć się, wiedzieć i rozumieć niż pozostawać w nie­świadomości - nie zostało jeszcze podważone.

Komunizm mit ludu i jego szczególnych walorów wykorzystał prze­ciwko społeczeństwu. Najpierw z dosyć przewrotną logiką odnalazł owe mityczne walory i nazwał je instynktem klasowym - był to jakiś szczególny rodzaj zbiorowej mądrości niewykształconych ludzi fizycz­nego trudu. Mądrość ta z natury rzeczy przewyższała wiedzę tradycyjną, zdobywaną latami i dającą dotychczas prawo do wyższej pozycji. Teraz wyższość przyznano owemu instynktowi, nadto okazało się, że jedynym uprawnionym jego interpretatorem jest partia. Jej wykładnia gwałciła wszelkie ludzkie odruchy poznawcze. Nie należało wierzyć własnym oczom ani logicznie wnioskować - należało przyjmować do wiadomości obraz świata zgodny z interesem ludu pracującego miast i wsi. Interes ten był legitymacją władzy PZPR, zatem nic dziwnego, że rodząca się opozycja tę legitymację pragnęła zakwestionować czy może przechwy­cić. Jeden robotnik gotów wystąpić przeciw władzy bardziej cieszył, niż 59 intelektualistów podpisujących kolejny protest. I opozycja, na wzór poprzednich pokoleń inteligentów, wydawała pisemka dla robotników i rolników, organizowała samokształcenie, jeździła, tłumaczyła, uczyła, jak się bronić. W Sierpniu zostało jej to nagrodzone.

105

Dziś z tamtej sierpniowej wspólnoty niewiele zostało. Z jednej strony coś, co wygląda jak bez mała klasowa nienawiść, z drugiej rozżalenie i poczucie zawodu.

Sierpień okazał się krótką przerwą, w której kultywowaliśmy zgodę narodową na złość władzy. Przerwą w rzeczywistości zawsze opisywanej językiem walki i obrony przed wrogiem. Najpierw był nim imperializm i niemiecki rewanżyzm, potem komunizm, teraz trwa gorączkowe szuka­nie. Nieustanne okrzyki: kto za to odpowiada? zagłuszają pytania, wydawałoby się, najważniejsze dla czasów budowania: jak to zrobić? Zbiorowa energia zużywa się w tropicielstwie.

Winnego można znaleźć wszędzie - może się nim okazać nomen­klatura, kler, inteligencja, handlarze, bankowcy, każda partia - ale nie mogą nim być robotnicy i chłopi. Im, zgodnie z wieloletnim przy­zwyczajeniem, przypada rola ofiary i w ich imieniu występują samo-zwańczy oskarżyciele.

“Robotnicy" i “chłopi" nie oznaczają tu pracowników fizycznych. Słowa te zawierają syntezę inteligenckiego ludu i komunistycznych ludzi pracy. Te zbiorowości mają przywilej słuszności, którego braknie oczywiście wszelkim innym grupom zawodowym.

W języku prywatnym “prosty człowiek" oznacza kogoś nieuczonego, w publicznym przeciwnie - jest on autorytetem i przysługuje mu taki atrybut, że jego sądy muszą być wzięte pod uwagę, bo ich zlekceważenie jest równoznaczne z samokompromitacją.

W badaniach socjologicznych dotyczących życia gospodarczego i społecznego widać skrajną rozpiętość opinii: na jednym biegunie są ludzie z wyższym wykształceniem, czemu towarzyszą raczej poglądy liberalne i prorynkowe, a na drugim ci z wykształceniem podstawowym, pracownicy fizyczni i gospodynie domowe, o zapatrywaniach dokładnie przeciwnych.

Nie jest oczywiście tak, że wykształcenie łączy się z wyborem politycznym. Ale im wyższe, tym większa umiejętność kojarzenia fak­tów, dostrzegania związków między nimi, poprawnego wnioskowania i uogólniania. Te walory wyrobionego umysłu pozwalają wiedzieć, że do planowej gospodarki nie da się wrócić, zamożność rodzi się wolno z wydajnej pracy, konkurencja jest niezbędna, budżet składa się z podat­ków, bank gospodaruje pieniędzmi tych, co dali mu oszczędności,


106

a władze muszą działać w ramach prawa. Przy tym można należeć do Unii Polityki Realnej lub Unii Pracy i spierać się do upadłego.

Natomiast im wykształcenie niższe, tym większa skłonność do widze­nia wszystkiego osobno, dosłownego rozumienia każdej wypowiedzi, myś­lenia magicznego. I większa podatność na prostą, obrazową demagogię.

W Polsce blisko 70 procent ludzi ma wykształcenie poniżej śred­niego, aż 45 procent zaledwie podstawowe i niżej. Te dane jeszcze smętniej wyglądają, gdy porównać miasto ze wsią - na wsi wyższe wykształcenie ma 1,8 procenta, średnie 13,2; zasadnicze 24,3; 49,4 ma tylko podstawowe, a 11,3 nawet i tego nie.

Na ogół osobno mówi się o ludziach niewykształconych, a osobno o “prostych ludziach", “robotnikach i chłopach". Wszyscy wiedzą, że te kategorie w olbrzymiej części się pokrywają, ale jakby brak odwagi pradziadów, by widzieć rzeczy jakimi są i stosownie do tego postępować. Przez dwa stulecia elity, które podejmowały kolejne próby przemienienia Polski w kraj wolny i dostatni, wiedziały, że bez powszechnej oświaty, bez wielkiej pracy przekształcającej umysły, żadne reformy się nie powiodą.

Dziś, mimo że przystępujemy do najtrudniejszej chyba próby, nikt o czymś takim nawet nie śmie wspomnieć.

Na naszym życiu trwale ciąży komunistyczne upokorzenie inteligen­cji wobec ludzi pracy. Występuje ono w dziwacznej, rozlazło-rewolucyj-nej formie - polega na wzgardzie dla wiedzy i odrazie do “elit": tych wszystkich, co to im się wydaje, że w czymkolwiek są lepsi. Jest to formuła nader emocjonalna, ale doczekała się czegoś w rodzaju kodyfi­kacji. Organizacje o korzeniu ludowym, typu związki zawodowe i partie chłopskie, wytworzyły i już zrutynizowały pewien sposób bycia na scenie publicznej przyjmując styl agresywno-prostacki. Taki, którego syntezą jest zdanie: ja tam się nie znam, ale ten minister to idiota...

Budzi to oczywiście zgrozę wśród inteligentów, którzy pamiętają Sierpień. A to przypomnienie dowodzi jednego: wyrażanie swych po­trzeb w sposób godny, znaczony roztropnością i otwartością lub rosz-czeniowo-agresywny nie zależy od poziomu danej grupy, ale od różnych okoliczności. Można się zastanawiać, dlaczego pierwsza “Solidarność" traktowała komunistyczny rząd z godnym, ale pełnym respektu umiarem, a druga rządy demokratycznie wybrane Izy przy byle okazji grubym słowem. Dlaczego w pierwszej istniała gotowość uczenia się, argumen-

WT

towania, bycia lepszym od przeciwnika, a w drugiej ministrowie i ich racje zasługują jedynie na pogardę.

Jakie by nie były powody wytworzenia się prostackiego stylu dla ludowego sprzeciwu, ma on różne konsekwencje. Partie chłopskie i związ­ki zawodowe wyzbywają się swych inteligentów, siłą rzeczy jest to atmosfera sprzyjająca awansom demagogów. Działacze, którzy z rządem pertraktują zapewne rzeczowo, na użytek mas członkowskich mają prymitywną wykładnię rzeczywistości, a swe działania przedstawiają jako zmagania w walce dobra z ewidentnym złem. Nic dziwnego, że oddolne strajki lub chłopskie manifestacje przepełnione są już autentycz­nym gniewem na tych, co na górze: na ich złą wolę, podłe intencje, umyślnie spowodowane krzywdy. Efekt jest taki, że nawet jacyś byli właściciele, pikietując sejm, trzymają transparenty pełne obelg. Właśnie widok garstki starszych osób pod wulgarnymi napisami uświadamia, że powstała u nas obowiązkowa konwencja chamskiego protestu. Tylko że dla jednych jest to konwencja, dla innych, niebiegłych w subtelnościach, jest to wzór wyrażania własnych potrzeb i bywa, że stosowany konsek­wentnie - do rękoczynów włącznie. Potem ci od taczek zdumieni stają przed sądami.

Być może związki zawodowe i organizacje chłopskie starają się pomóc zrozumieć swym członkom, co się stało i jak sobie dzisiaj radzić. Jeśli tak, to odbywa się to w najgłębszej konspiracji. Bowiem w swym publicznym działaniu organizacje te robią coś wręcz przeciwnego. Rysu­ją ludziom świat manichejski, w którym władza dostała się w ręce sił podłych, obcych, a w najlepszym wypadku głupich. Te siły trzeba zwalczyć, by prostymi i oczywistymi posunięciami, zapewnić powszech­ną pomyślność. Jest ona w zasięgu ręki, tyle że ręce władzy muszą być czyste i uczciwe.

To jasne i przyswojone przez liczącą się część wyborców wyjaśnienie wszystkiego kusi też różne partie, by zawalczyć o głosy i wtórować w opisie upadku i rozgrabiania Polski.

Taka wykładnia powtarzana jest nieustannie z powodu kolejnych wyborów, z okazji byle strajku i bez okazji, głównie przez telewizor. Nie spotyka się z ripostą. Politycy rządowi nie polemizują z związkowcami i ludowcami, bo to głupio pouczać ich publicznie. W telewizji widz mógł obejrzeć spory na każdy temat, ale nikt nie posunął się do tego, by załodze wyjaśniać, dlaczego, w odróżnieniu od uczciwych banków PRL,


108

dziś nikt jej nie da kredytu na l procent, i nikt nie podjął rozmowy z rolnikami z Samoobrony na temat szkód, jakie im wyrządził Mossad. Bo przecież przeciętnie wykształcony człowiek widzi, że to bzdury.

Otóż człowiek niewykształcony nie widzi, że to bzdury. Święcie wierzy w spiski, wraży kapitał, rozkradanie i obcych mocodawców. Wrze zrozumiałym gniewem. Domaga się położenia kresu.

Sam próbował do tego doprowadzić i obdarzył prezydenturą robot­nika Wałęsę, który obiecał pogonić kogo trzeba w skarpetkach. Potem zaufał licznym partiom, które miały rozprawić się ze złodziejską nomen­klaturą. Wreszcie oddał władzę tym z poprzedniej epoki, w której złodzieje siedzieli w więzieniach, a uczciwi ludzie mieli pracę i wczasy. Ma za premiera chłopa, który rzeczywiście zabrał się za przeganianie kogo trzeba i obsadzanie wszystkiego swymi ludźmi - wystarczy trochę poczekać i wreszcie będzie dobrze.

Wiadomo, że lepiej będzie najmarniej za parę lat, zatem ci prości ludzie poczują się po raz któryś oszukani. Znów związkowcy, ludowcy i inni podniosą krzyk, że naród głosował za tym, żeby dostawać pieniądze i zlikwidować bezrobocie, i oto kolejna ekipa go zawiodła, tak dalej być nie może.

Tymczasem prawdziwym oszustwem jest prostacki obraz świata, wedle którego nasz zasobny kraj pada ofiarą wrogów i głupców, a gdyby nie to, to ho, ho, mielibyśmy tu Kanadę.

Postulaty wyjaśniania ludziom, co dzieje się w kraju były podnoszone od początku przemian, a już zwłaszcza po sukcesie Tymińskiego. Spory polityczne sprawiły, że przeważyły okrzyki o nowej propagandzie, o nieuleczalnym poczuciu wyższości “tzw. elit" i o chęci pouczania dyktowanej oczywiście pogardą dla prostego człowieka. Zarzuty te chyba zrobiły wrażenie, bo efekt jest szczególny. Ludzi, którzy plotą oczywiste bzdury, wykrzykują je na wiecach, z przejęciem opowiadają do kamery, nikt nie traktuje po partnersku i nie podejmuje z nimi dyskusji czy choćby rozmowy. Spogląda się na nich jak na inne plemię, które coś tam mówi w swym odrębnym narzeczu, a w sytuacjach, gdy to plemię odezwie się gromadnie w wyborach, przychodzi czas na interpretację jego zachowań. Na ustalanie, cóż ono mianowicie miało na myśli chcąc Tymińskiego lub lewicy.

Po ostatnich wyborach przegrani i wygrani tłumaczyli, czego lud pragnie i co chciał tak naprawdę dać do zrozumienia. Wykładnie były

109

uczone i różnorodne. A przecież interesujący nas wyborcy powiedzieli tylko, że życzą sobie niegdysiejszego bezpieczeństwa i równości w po­łączeniu z dzisiejszą ofertą towarową. Niestety, w kampanii wyborczej zapomniano ich poinformować, że albo - albo.

Prawdziwą pogardą dla ludzi prostych jest wykorzystywanie ich niewiedzy, okłamywanie ich dla własnych celów, spokojne patrzenie na to, że czegoś nie rozumieją i żyją nonsensownymi mitami, a wpadanie w gniew i oburzenie, gdy któryś z nich, jak poseł Pęk, przypadkiem zyska wpływ na decyzje państwowe.

Dodajmy, że gniew spadł na jednostkę, która mówiła głupstwa. Ominął z zażenowaniem załogę fabryki, która strajkiem wymusiła na specjalistach zmianę kwalifikacji samolotu Iryda. Do tego, żeby potępić kolektyw pracowniczy, opinia publiczna nie jest zbyt wyrywna.

Wydaje się, niestety, że poseł Pęk nie był przypadkiem, a raczej zwiastunem przemiany polegającej na tym, że niemądre słowa prze­stają tylko ubarwiać lub zatruwać nasze życie, a zaczynają stawać się ciałem.

Ostatnie wybory sprawiły, że Polska stała się bardziej Ludowa niż za PRL-u: prezydent, premier i sojusz robotniczo-chłopski w parlamencie - trzeba powiedzieć, że demokratyczne wybory dosyć wyraźnie od­wzorowały strukturę zatrudnienia i wykształcenia.

Sejm zdominowali posłowie, którzy nawet nie zadali sobie trudu, by sprawdzić, jakie mają prerogatywy i właśnie zrezygnowali z podstawo­wej, bo oddali rządowi prawo stanowienia podatków. W swej zbiorowej niewiedzy dyktują ministrowi obrony, w co ma zbroić wojsko, a mini­strowi spraw zagranicznych dobierają urzędników.

Odznaczają się pewnością siebie, jaką daje wiara, iż realizują wolę tych wyborców, których głos jest najważniejszy. Są naprawdę przekona­ni, że jedynie ludzie pracy reprezentują interes ogólnospołeczny. Wierzą, że wystarczy przegłosować wszystko, czego żądali prości ludzie na zebraniach, by rzeczywistość się odmieniła.

Na razie udało im się z prezydencką pomocą zlikwidować popiwek, co, zgodnie z wiarą załóg, w ogóle nie grozi inflacją, natomiast ma spowodować rozkwit państwowych przedsiębiorstw.

Zdenerwowanie rządu opartego na przytłaczającej większości, który zafundował sobie wbrew własnej woli impuls inflacyjny, wskazuje, że weszliśmy w czas niepewności i że w chwili zamętu ten sejm może


110

uchwalić np. nacjonalizację byłych PGR-ów albo zakaz wszelkiej pry­watyzacji.

Pierwszy raz pojawiła się zatem możliwość realizacji prostych recept na dobrobyt, w które lud uwierzył, typu: przedsiębiorstwom zmniejszyć podatki, a pracownikom zwiększyć płace; zamiast prywatyzacji dać fabrykom tanie kredyty; podtrzymać dorobek pokoleń i nie pozwolić upaść zakładom i gospodarstwom, które niegdyś kwitły.

Po stronie posłów uosabianych przez pana Pęka jest nie tylko owa rzekoma wyższa racja, jaką ma zawsze lud, ale i stoi za nimi racja demokracji - reprezentują przekonania większości.

Mamy dziś zatem sytuację konfrontacji woli większości z racjonalną wiedzą elit.

Przez parę lat częstego ćwiczenia demokratycznych reguł toczył się spór o powinności polityków, którzy chcą wziąć odpowiedzialność za kraj. Co jest ich obowiązkiem - czy wsłuchiwać się w głos ludu, odczytywać jego pragnienia, realizować postulaty, czy też przeciwnie

- proponować wyborcom cele, przekonywać do nich, nakłaniać do jakichś zachowań?

Reprezentanci dzisiejszej większości twierdzą, że wsłuchali się w wo­lę wyborców, odczytali ich pragnienia i teraz je realizują.

Przegrani i przegrywający zwolennicy reform również poddają się werdyktowi ludu: wiedzą, że trudy przemian zniechęcają do nich elek­torat, a wzdragają się przed uprawianiem propagandy o różnych koniecz-nościach i przyszłych korzyściach dzisiejszych wyrzeczeń.

A przecież w tym, co lud mówi, a raczej wykrzykuje władzy, prawdziwe i jego własne jest tylko rozgoryczenie. Argumentacji ktoś go nauczył, ktoś mu powiedział, że jest ofiarą złej woli, rabunku, złodziejs­twa, zdrady. Że ten nieszczęsny popiwek wprowadzono po to, by niszczyć przemysł. Rolnictwo naumyślnie obrócono w perzynę. Wszyst­ko oddaje się obcym, by nami rządzili. Żeby już nie przytaczać tego, czego rolników z Samoobrony uczyli profesorowie z Grunwaldu.

W takich opisach w ogóle nie ma miejsca na fakt, że jesteśmy zacofanym krajem, który musi własną pracą wygrzebać się z biedy. Słuchając takiego lamentu, widać, że lud wcale nie musi mieć racji

- a lud oszukany na pewno jej nie ma. Natomiast traktowanie tego, co mówi, jedynie jako symptomów zmęczenia i irytacji trudami życia, świadczy o zaniku społecznej wrażliwości i wyobraźni. Bo zupełnie

111

inaczej daje sobie radę człowiek, który odbudowuje dom po pożarze od pioruna, a inaczej taki, któremu ten dom, oborę i zbiory podpalają źli i bezkarni ludzie.

Chłopom i robotnikom tłumaczono, że przez ostatnie lata byli ofiara­mi ludzi złych lub głupich, zawsze bezkarnych. Część w to uwierzyła, a ich posłowie właśnie gotowi są przerwać tę złą passę Polski, jaka trwa od Balcerowicza.

Jeżeli im się to uda, to o nieskuteczności prostych recept na po­wszechne bogactwo ludzie nauczą się na własnej skórze. Też jakaś edukacja, choć kosztowna.

Konflikty między pragnieniami i wolą większości a wiedzą elity historia rozstrzygała różnie, zależnie od sprawy i okoliczności. Nie jest oczywiście tak, że wiedza i uczone rozeznanie prowadzą zawsze do najlepszej decyzji. W 1980 roku spontaniczny, emocjonalny odruch stoczniowców przeważył nad racjonalną analizą sytuacji dokonaną przez inteligentów i dał efekt niezwykły. Bywa, że w chwilach osobliwych wiara i czucie więcej znaczą niż szkiełko i oko.

Inaczej jednak jest w czasie pospolitym: budowanie, gospodarowanie, organizowanie wymagają mniej czucia, a więcej roztropności.

9IV 1994


PAMIĘĆ I PRZEDAWNIENIE

W znakomitym filmie Marcela Łozińskiego Las katyński jest zna­mienna scena. W pociągu jadą pierwszy raz na groby pomordowanych żony i córki; rozmawiają o swej sytuacji sprzez 50 lat, o tym, że skrywały prawdę o okolicznościach śmierci mężów i ojców przed otoczeniem, a także przed sobą; w trakcie tej rozmowy coś w nich pęka i, nie bacząc na kamerę, zaczynają płakać. Po pół wieku opłakują swych bliskich, tak jakby ich straciły wczoraj.

Rodziny ofiar Katynia ich śmierć przeżyły niegdyś prywatnie, w in­tymności, bez mała w ukryciu. Wymóg kulturowo-psychologiczny oka­zania żalu publicznie nie mógł być spełniony i dokonuje się dopiero teraz, a wraz z nim powraca, czy też pojawia się ból, doznanie straty, poczucie niesprawiedliwości.

Ta psychologiczna reakcja jest zrozumiała, ale w skali społecznej tworzy sytuację paradoksalną. Ofiary niemieckich mordów są już odległą historią, ofiary drugiego totalizmu są świeżą raną; raną, która wymaga zabiegów: rozrachunków, wskazania winnych, oddania sprawiedliwości zabitym. Odwieczny wymóg, by zmarłych pochować i opłakać we właściwym czasie i we właściwy sposób, okazuje nam dziś swój głęboki sens także w wymiarze społecznym.

Jest jednak tak, że spóźniona o pół wieku Antygona, która winna wykonać swą powinność, porusza się po terenie, na którym dzieją się też inne sprawy: zbiorowa świadomość układa od nowa obraz swej przeszło­ści, przewartościowuje dotychczasowe schematy, zmienia rangę wyda­rzeń. A na to wszystko ma, niestety, wpływ polityka, w naszym

113

specyficznie doraźnym i przyziemnym wymiarze. Dość przypomnieć pomysł “suwerennego" polskiego śledztwa w sprawie katyńskiej.

Rocznica Powstania Warszawskiego też stała się powodem do jakichś partyjnych swaw, choć, dzięki Bogu, nie przesłoniły one obchodów, a główne pretensje, o zaproszenie Niemców i Rosjan, ścichły wobec wymiaru i wrażenia, jakie zrobiły wystąpienia prezydentów Polski i Nie­miec. Na tle codziennego, swojskiego kramarstwa naszej polityki nagle powiało wielkością.

Ale właśnie przy okazji Powstania ujawnił się dziwny kształt, którego w zbiorowej wyobraźni nabiera przeszłość. Szczepi się on na tej emoc­jonalnej asymetrii wobec wrogów z czasów wojny, która sprawia, że jeden jest postacią historyczną z czarno-białego filmu i zamazanej fotografii, a drugi kimś żywym - sprawcą łagrów, zsyłek i zarazem kimś, kto jeszcze niedawno budził strach: wejdą - nie wejdą.

I z okazji rocznicy o wiele więcej mówi się o winach Rosjan niż Niemców i w badaniach już połowa Polaków twierdzi, że Powstanie było wymierzone w Związek Radziecki i wybuchło, aby nie dopuścić jego ludzi do władzy.

Ten nowy obraz lata 1944 roku niesie parę konsekwencji. Z bagażu swej przeszłości wyrzucamy doświadczenie tragizmu, pamięć o sytuacji bez wyjścia, w jakiej decyzja Powstania była podejmowana, a w to miejsce wprowadzamy jakąś mitologię, na którą składa się zapotrzebo­wanie na tradycyjny, zbrojny zryw antykomunistyczny i dziwaczna pretensja do wroga, że nie poparł Powstania przeciwko niemu wymie­rzonego.

Wchodzimy też w emocjonalną sytuację przeniesienia urazów - to taka postawa psychiczna, w której ofiara żal o swój los odczuwa nie do kata, który jawi się jej niczym bezduszne zło wykonujące swe zadanie, a do świadka. Nie do tego, kto mordował jakby zgodnie ze swą naturą, a do tego, kto widział i nie pomógł. Wydawałoby się, że Polacy, świadkowie Holocaustu, powinni być szczególnie uczuleni na takie przenoszenie żalu i wyrzutów.

I wreszcie mamy do czynienia z dążeniem do uproszczenia przeszło­ści poprzez rysowanie historii czarno-białej, w której występują dwie tylko strony: czerń komuny i wszystko, co jej się opierało, Stalin i bohaterstwo powstańców.


114

Okazuje się, że przywracanie pamięci zakłamanych faktów nie przy­wraca wcale właściwych, a przez lata wypaczonych proporcji, przeciwnie

- tworzy obraz przeszłości, który niewiele ma wspólnego z prawdą historyczną i psychologiczną, a jest odbiciem naszych dzisiejszych lęków, ale i sporów.

Układanie historii od nowa jest zadaniem potrzebnym, ale i boles­nym, bo wiąże się z trudnym pytaniem, jak przetrwaliśmy próbę. Upraszczanie przeszłości pytanie to uchyla, a służy przede wszystkim bieżącym podziałom i próbuje wykreślić linię dobra i zła, bohaterstwa i zaprzaństwa, która przebiega przez nasze dzieje i dziś pozwala łatwo oddzielić prawdziwy patriotyzm od czegoś wrogiego i podstępnego.

Tymczasem nasze doświadczenie nie było oczywistym wyborem między złem a dobrem i o jego zawiłości warto pamiętać. Polacy, którzy witali Rosjan idących ku Warszawie, nie byli przecież kolaborantami. Powstańcy wypatrywali i wyczekiwali pomocy zza Wisły - jeśli nawet byli świadomi, co ta armia niesie na bagnetach, to i tak oczekiwali zarazy czerwonej, by wybawiła od zarazy czarnej.

Wydaje się, że nie warto zacierać pamięci o tym, że przydarzały się nam sytuacje bez wyjścia, w których każdy wybór był tragiczny - choćby po to, by za wszelką cenę uniknąć ich powtórzenia.

Rachunki z Niemcami trwały dziesięciolecia. Od nienawiści, pod­sycanej przez władze, bo było to pewnie najmocniejsze uczucie dzielone przez rządzących i rządzonych, przez trudny dialog, zanikającą nieufność

- do gotowości patrzenia na wspólne dzieje z punktu widzenia drugiej strony.

Rachunki z Rosją dopiero otwieramy i ich ciemne karty, teraz ujawniane, dla wielu są czymś nowym i szokującym. Nadto rysuje się ciągłość między tym, co zaczęło się 17 września 1939 roku, a skończyło całkiem niedawno - dominacja ZSRR postrzegana jest jako przedłużenie stalinowskich zbrodni. Albo jeszcze wcześniejszych krzywd.

Domagając się zadośćuczynienia, winniśmy jednak najpierw sobie odpowiedzieć na pytania: czy lepiej, żeby wielki naród, z którym mamy trudne sąsiedztwo, uznał, że był ofiarą sowieckiego systemu, czy też, by żył w tęsknocie za upadłym imperium i w gorzkim poczuciu, że byle Czeczeniec, Kazach czy Polak mogą mieć do niego o wszystko pretensje?

115

Nie jest chyba zbytkiem megalomanii myśl, że i od naszej postawy zależy, jak Rosjanie uporają się ze swym komunistycznym dziedzic­twem.

Nie ma też sensu porównywać długiego procesu pojednania z Niem­cami do tego, co nas czeka w relacji z drugim sąsiadem. Mimo że krzywdy zadane z wschodniej strony zdają się być czymś nieodległym i budzą emocje, to przecież intensywność tych odczuć różni się od tuż powojennych. Bowiem inaczej dziecko odczuwa śmierć swego ojca, a inaczej wnuk, który poznaje prawdę o dramacie dziadka nie żyjącego od 50 lat.

Paradoks zatem polega na tym, iż z jednej strony świat łagrów wydaje się czymś dotkliwie bliższym niż czas lagrów, a z drugiej - pół wieku dokonało naturalnego wygaszenia bolesnych uczuć. Choć, oczy­wiście, można próbować je rozpalać.

Rocznica paktu Ribentropp-Mołotow i dwie wrześniowe daty będą też powodem do porównywania komunizmu i faszyzmu. Przez lata opozycja wskazywała na podobieństwa między obu totalizmami. Ponie­waż faszyzm był czymś jednoznacznie potępionym, wskazanie analogi­cznych mu mechanizmów w realnym socjalizmie było skutecznym sposobem jego demaskowania. Gdy jednak dziś słyszy się, że okupację niemiecką zastąpiła radziecka, czyli PRL, i że z komunizmem należy tak samo się rozliczyć jak z faszyzmem, to ma się poczucie, że czas najwyższy przyjrzeć się różnicom między tymi systemami.

Piłsudski miał mawiać, że Niemcy zabiją ciało, ale Rosjanie zabijają duszę. Faszyzm zmierzał do eksterminacji podludzi, zaś komunizm do stworzenia nowego człowieka. Ofiary faszyzmu nie żyją, zaś do ofiar komunizmu należą nie tylko ci, co zginęli, ale i ci, co przetrwali, i ci, co w ogóle nie wiedzą, że coś im się przydarzyło. Dywagowanie, który z totalizmów był bardziej zbrodniczy, jest bez sensu, bo w skali masowej odpowiedź jest oczywista: lepiej przeżyć - choćby życiem niepełnym i z duszą okaleczoną.

Toczy się coś w rodzaju sporu o tę okaleczoną duszę, wystarczy przypomnieć reakcję wzburzenia na użycie przez ks. Tischnera słów homo sovieticus. Z tego sprzeciwu rodzi się pomysł trybunału na wzór norymberskiego i powtórzenia procedur zastosowanych wobec nazizmu, czyli przeprowadzenie dekomunizacji. Niemcy to zrobili, i, proszę, dzięki temu dziś są demokratycznym państwem.


116

Ciekawe, że Polacy tak chętnie przyjęli nową interpretację celu Powstania, a wobec dekomunizacji wykazują opór. Jakby kryła się za tym myśl - no dobrze, podjęliśmy próbę zbrojnej walki z komunizmem, ale nie będziemy rozsądzać, jak żyliśmy w nim pół wieku.

Lecz z punktu widzenia potrzeby trybunału, sądu, najważniejsza różnica między faszyzmem a komunizmem polega na tym, że jeden trwał 12 lat, a drugi, w naszym wydaniu - 45. Można wystawiać rachunki dojrzałym ludziom za wybór opcji zbrodniczej. Trudno posłużyć się kodeksem wobec tych, co w takim systemie się urodzili i zostali wychowani nigdy nie dokonując wyboru.

13 VIII 1994

W OPARACH JEDNOMYŚLNOŚCI

Solidny, blisko 500-stronnicowy tom pt. Społeczeństwo i władza lat osiemdziesiątych w badaniach CBOS na pierwszy rzut oka budzi zasko­czenie. Cóż bowiem za wiedzę o sobie samych możemy znaleźć w wyni­kach badań instytucji powołanej w czasie stanu wojennego, kierowanej przez pułkownika i pracującej na użytek ostatnich rządów pezetperowskich?

Od razu zresztą nasuwa się pytanie ogólniejsze - o czym właściwie mówią nam badania socjologiczne, zwłaszcza ankietowe, prowadzone w PRL-u? Czy w dzisiejszych sporach o ówczesny stan ducha, ideowe wybory i przekonania, stosunek do rzeczywistości - możemy w ogóle przywoływać efekty wtedy prowadzonych ankiet? Czy zatem wiedza o społeczeństwie gromadzona latami przez socjologów jest nam dziś jakkolwiek przydatna?

Jeśli pamiętać, że minione półwiecze to nie tylko relacja społeczeńs­twa z władzą, ale też przemiany szersze, takie jak nowa struktura społeczna, urbanizacja, pojawienie się czasu wolnego, głęboka odmiana obyczaju, nowe systemy wartości i nowe wzory życiowe - to znajdziemy odbicie tych zjawisk w różnych badaniach.

Istniały jednak sfery życia badaniom niedostępne.

Zdarzyło się w latach sześćdziesiątych, że w czasie badań ankieto­wych poproszono robiących je studentów o dopisanie do kwestionariusza pytań, które zdjęła cenzura. Ciekawym doświadczeniem było ich stawia­nie: respondenci, bez względu na wykształcenie i miejsce zamieszkania, reagowali podejrzliwością, chichotem i wykrętem. Bezbłędnie rozpo­znawali kwestię niecenzuralną typu “Czy sądzi pan (pani), że przynależ-


118

ność do PZPR ułatwia w Polsce Ludowej karierę zawodową?"; “Czy Polsce w ciągu 1000-lecia groziło coś raczej ze Wschodu, czy raczej z Zachodu?" Najczęściej uchylano się od odpowiedzi, a jeśli ich udziela­no, towarzyszyły temu miny i mrugnięcia przekreślające dosłowny sens.

Socjolog wiedział, że rozróżnienie zdań politycznie słusznych i nie­wskazanych jest powszechne i prawie odruchowe. Podobnie jak powszech­na była czytelność dowcipów politycznych. Oba te zjawiska sygnalizowały istnienie jakiegoś wspólnego kodu, który pozwalał ludziom odgraniczyć sferę oficjalną życia od własnej, chronionej przed światem instytucji.

U schyłku lat sześćdziesiątych socjolog pierwszy raz, choć nie ostatni, doznał pewnego dyskomfortu - został zaskoczony nagłym wybu­chem rozlewającym się po całym kraju. Stawało się jasne, że Polacy żyją w schizofrenii: mówią dwoma językami - urzędowy jest wspólny i opiera się na oficjalnym opisie rzeczywistości, prywatny natomiast dotyczy doświadczeń własnych, ale osobnych. Polak kim innym był wobec państwa i wszystkich jego reprezentantów, a kim innym w rodzinie i wśród znajomych. Najczęściej nie zdawał sobie nawet sprawy z własnej rozdwojonej jaźni - mógł najszczerzej poinformować ankietera o dyna­micznym rozwoju kraju, a prywatnie zwierzyć mu się z irytacji, że po pięciu godzinach stania nie doszła do niego łopatka.

Prywatna strona naszej świadomości była nauce niedostępna. Ludzie strzegli jej przed badaczami, których postrzegali jako reprezentantów świata instytucji. Również władza baczyła, by nikt nie penetrował tej sfery. Po pierwsze święcie wierzyła, że jak czegoś nie widać, to tego nie ma. Po drugie - stosując wobec społeczeństwa metodę prostej tresury zakładała, że w którymś momencie zachowania wyuczone i nagradzane staną się naturalnymi odruchami. Przypominanie tępionych nawyków mogło ten proces hamować.

Świadomość zbiorowa społeczeństwa była nie tylko przedmiotem szczególnej troski władzy, lecz również terenem zabiegów jej przeciw­ników. O duszę narodu toczyła się walka.

Obie strony przyglądały się efektom badań: władza okiem cenzury, a przeciwnicy wypatrując śladów, choćby nikłych, niezależności.

Powiedzmy od razu, że nie było ich zbyt wiele. Środowiska opozy­cyjne, podejmując swą działalność, w żadnej mierze nie mogły opierać się na badaniach opinii, bo ich wyniki czyniłyby opozycję wyrazicielem jakiejś znikomej mniejszości.

n9

Opozycja przyjmowała zatem dwa pewniki: pierwszy głosił, że system jest bezecny. Drugi - że społeczeństwo zostało zniewolone i otumanione. Z założeń tych wynikała powinność uświadamiania.

Identyczną formułę miała Wolna Europa. Przemawiając w imieniu wolnej Polski, pomijała milczeniem tłumne manifestacje poparcia dla partii, fakt, iż należy do niej 3 miliony ludzi, a na Front Jedności Narodu głosuje miażdżąca większość. Zwracała się do każdego słuchacza jak do kogoś, kto oczywiście widzi nieprawość systemu, zaś radio ma dla niego krzepiącą wiadomość - nie jest w tym osamotniony. Oto społeczeństwo właściwie oceniło jakiś partyjny beton - w wyborach spadł z miejsca pierwszego na czwarte; oto robotnicy dostrzegli nonsens gospodarczy - z badań wynika, że co dziesiąty w jakiejś sprawie nie dał się partii oszukać. Informacje tego typu oznaczały, w istocie, że na jakiegoś towarzysza zagłosowało 96 procent wyborców, zaś PZPR uwierzyło 90 procent badanych robotników. A przecież były to interpretacje pod­noszące na duchu - partia nie zawładnęła wszystkimi umysłami; jeśli z kłamstwa otrząsnęła się choćby nikła garstka obywateli, to jest zarówno możliwe, jak i sensowne, by się kłamstwu opierać.

Emigracja i opozycja przyjmowały zatem, iż jest pozorem, że re­prezentują mniejszość, bowiem w istocie są depozytariuszami pewnej wiedzy skrywanej i ściganej, pewnej prawdy, która okaże ludziom swą siłę i oczywistość, gdy tylko uda się ją im przekazać. Komuniści umacniali to przekonanie. Ich wiara w moc prawdy była zaiste krzepiąca, a mobilizacja sił, które prawdę miały ukryć, napawała opozycję wy­trwałością i otuchą.

Obie strony tej barykady upewniły się o swych racjach w 1980 roku:

wystarczyło wykrzyczeć prawdę publicznie, a osobne dotąd doświadczenia milionów zlały się w wiedzę wspólną, która obaliła kłamliwy obraz świata;

wystarczyło nie zapanować nad informacją, a proszę, towarzysze, dziesięć milionów dogadało się naraz, że im się ustrój nie podoba.

Komuniści uciekli się do stanu wojennego, który miał przywrócić sytuację sprzed tej klęski. Władza z olbrzymim nakładem sił postanowiła zmusić ludzi do milczenia, zakneblować ich z powrotem, równocześnie jednak pragnęła wiedzieć, co też oni myślą naprawdę. Z tego rozdarcia powołała Centrum Badania Opinii Społecznej.

Władza uznała, iż nie jest niestety tak, że to, co z oczu, tego nie ma. Wiedziała, że musi uważnie śledzić zbiorowe uczucie i przeświadczenia,


120

by radzić sobie z nieprzewidywalnymi Polakami i nie dać się nigdy więcej zaskoczyć. Poleciła zatem CBOS-owi badania tego wszystkiego, czego zabraniała tykać socjologom w latach sześćdziesiątych i siedem­dziesiątych. Ludności zaś zakomunikowała, że tworzy prawdziwie nau­kową instytucję do gromadzenia jej opinii, coś w rodzaju stałego kanału konsultacji społecznych.

Przedmiot badań, społeczeństwo, było po doświadczeniu niezwyk­łym: zlało swe przekonania prywatne w nową wspólną świadomość, rozbiło zniewalający język propagandy, poznało smak wspólnoty i oporu wobec władzy. Było już inne i tego nie dawało się zmienić zaganianiem z powrotem na wyznaczone mu miejsce. Ta zgoła nowa sytuacja, w której władza postanowiła znać prawdę o stosunku rządzonych do siebie, rządzeni zaś byli po ozdrowieńczym szoku, który wytrącił ich ze stanu schizofrenii dziedzicznej - pozwoliła socjologom drążyć i opisy­wać materię dotąd niedostępną i nieznaną, czyli stosunek społeczeństwa do ustroju, władzy i jej konkretnych posunięć.

A jednak wyniki tych badań nie były wówczas traktowane jak elementy opisu rzeczywistości. Dla władzy były narzędziem walki. Niepomyślne dla siebie dane skrywała, orzekając ich tajność, te zaś, które przeczyły tezom opozycji, ochoczo publikowała.

Opozycja świadoma tych manipulacji kwestionowała cały dorobek CBOS-u. Chyba że wpadł jej w rękę materiał tajny, który można było ujawnić z komentarzem: no, proszę, nawet “ich" Centrum przy­znaje, że... i

Komunistyczna władza w kolejnych badaniach mogła wypatrywać swej bazy społecznej i badać efekty prowadzonej normalizacji. Czy miała powody do zadowolenia?

1983 rok - ze zdań oceniających lata 1980-81 badani najczęściej (21%) wybierają ocenę negatywną: to był czas strajków, pogłębiającego się kryzysu, niepewności jutra.

Pozytywnie decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego oceniło 43%. Winą za jego wprowadzenie 23% obarczyło przywódców związkowych. Za zgodne z prawem 24,1% uznało działania MO, 29,4% - SB, a 14,8% - ZOMO.

68,6% negatywnie oceniło sankcje krajów kapitalistycznych wobec Polski. 60,3% uznało, że Polska powinna liczyć głównie na pomoc Związku Radzieckiego.

m

1984 - 20,5% robotników odpowiedziało “tak" na pytanie, czy chcą, by świat zmierzał w kierunku socjalizmu, zaś 27,4% mniema, że ten ustrój przyniósł Polsce więcej korzyści niż strat.

1985 - zaufanie do partii ma 13,6% ludności. Odnotowano spadek u robotników z 18,1% na 13,9%; u inteligencji z 13,4% na 11,3%.

1986 - sympatię,-uznanie i podziw dla Jerzego Urbana deklaruje 34,9% respondentów. 77% ankietowanych uważa, że działalność gene­rała Jaruzelskiego dobrze służy społeczeństwu. 23,8% pozytywnie ocenia członków PZPR.

1987 - zrozumienie dla podwyżek cen deklaruje 9,7%.

1988 - 43,3% młodzieży twierdzi, że warto kontynuować socjalizm w naszym kraju.

Zaplecze opozycji też dawało się określić, ale i ona nie miała powodów do optymizmu.

15% badanych oceniło lata 1980-81 pozytywnie, uznało je za czas ujawnienia błędów władz i zapoczątkowania procesów koniecznych przemian. Wprowadzenie stanu wojennego 48% przyjęło negatywnie, 27% uznało, że winę za to ponosi władza. Za bezprawne uznało działania MO 74,8% badanych, SB - 63,4%, ZOMO - 81,8%.

Sankcje krajów zachodnich wobec Polski uważało za uzasadnione 21,8%. Co dziesiąty Polak uznał stosunek krajów socjalistycznych do nas za nieprzyjazny.

56% robotników nie chciałoby, by świat zmierzał ku socjalizmowi, a 30% sądziło, że przyniósł Polakom więcej szkody niż pożytku.

34,4% Polaków nie ufało PZPR. Jej członków źle oceniało 44,1% badanych. 20% ufało Wałęsie. Negatywne uczucia do Jerzego Urbana (od wściekłości do politowania) odczuwało 45%.

Podwyżki cen oburzały 41,7%.

45,5% młodzieży uważało, że nie warto kontynuować socjalizmu.

Społeczeństwo podzielone we wszystkich sprawach nie mogło satys­fakcjonować żadnej ze stron. Toteż niemożliwy był powrót na dawne, przedsierpniowe pozycje. Teraz bowiem obie strony polskiego sporu miały za sobą legitymację poparcia “całego społeczeństwa", a bez niej nie bardzo umiały istnieć.

Przed Sierpniem komuniści mandat wyborów zastępowali czymś o wiele doskonalszym, co można nazwać mandatem oczywistości - rzą­dzili nie dlatego, że jakaś większość ich poparła, ale dlatego, iż wyższość


122

ich oferty była tak oczywista, jak to, że lepsze jest zdrowie niż choroba. Za musiało być 99 procent. Nagła i nieoczekiwana utrata tego mandatu zmusiła ich po 1981 roku do tentowania się większością pozornie zdroworozsądkową, typu “większość zawsze woli spokój" oraz wykazy­wania, że przeciwnik wcale nie miał 10 milionów, omamił ludzi, a zdrowy robotniczy trzon Związku wykorzystany i oszukany przez ekstremę teraz powraca do OPZZ.

Podziemie pamiętne cudu, jakim był masowy akces ludzi do głośno powiedzianej prawdy, upewniło się w poczuciu, że ma prawo ich reprezentować. Poparcie 10 milionów z rodzinami - to wszak prawie całe społeczeństwo. Innymi słowy podziemie lat osiemdziesiątych miało mandat tego samego typu co partia, tylko lepszy. Było to bowiem poparcie nie tylko powszechne, ale i dobrowolne.

Społeczeństwo podzielone, które każdą ze stron obdarza poparciem 10-20 procent, zaś w większości uchyla się od wyboru, ceniąc święty spokój, lub przechyla się okazjonalnie to ku władzy, to ku opozycji - to sytuacja zupełnego impasu. Dla komunistów stawało się jasne, że nie są już w stanie odbudować posłusznej jednomyślności, dzięki której mogli działać niczym Opatrzność, podejmując zawsze trafne i jedynie słuszne decyzje. Że jedynym powodem, dla którego rządzą, jest sytuacja geopo­lityczna i ktoś to musi potwierdzić społeczeństwu, żeby zechciało godzić się na ratowanie zrujnowanej gospodarki.

W odróżnieniu od władzy opozycja nie miała powodu rewidować przekonania o swym wpływie nawet z racji socjologicznych badań. Przed Sierpniem była garstką, a okazało się, że reprezentuje uczucia milionów, teraz też przyjdzie moment, że ludzie wyrwą się ze zniechęcenia i apatii i opowiedzą po słusznej stronie. Trzeba tylko zaistnieć, stać się realną alternatywą.

Okrągły Stół stawał się jedynym wyjściem dla wszystkich. A wedle badań - wygrywała go opozycja. Notowania jej rosły w miarę, jak komuniści akceptowali ją najpierw jako partnera do rozmów, potem uczestnika życia politycznego, wreszcie - siłę, której ustępowano miejsca u władzy. Jeszcze w lutym 1988 Wałęsę zaufaniem darzy 24,1%, a nieufnością 40,7. We wrześniu strajkowy postulat zalegalizowania “Solidarności" 35,8% uznało za słuszny, przeciwnego zdania było 42,6. W grudniu, po telewizyjnym spotkaniu z Miodowiczem, Wałęsa zyskuje miażdżącą przewagę nad rozmówcą. Odsetek zwolenników legalizacji Związku wynosił 73,2%, przeciwników 12,0. We wrześniu 1989 aprobata

1^3

dla rządu Mazowieckiego wynosi 81,7, nie ma zdania 16,0, a niezado­wolenie wywołuje on raptem u 2,1%.

Ta nader szybka zmiana zapatrywań była kłopotliwa dla obu stron. Komuniści poczuli się oszukani przez wszystkich, także przez socjolo­gów, zaś opozycja nie wdając się w analizy uznała, że najważniejsze, iż naród, gdy tylko mógł, dokonał słusznego wyboru.

W istocie mechanizm tej nagłej odmiany był prosty. W każdym społeczeństwie znikoma mniejszość uprawia myślenie teoretyczne, za­stanawia się, co by było, gdyby..., bierze pod uwagę możliwości niereal­ne, dotrzymuje wierności sprawom przegranym. Większość w swych decyzjach i wyborach ogranicza się do tego, co możliwe. Jak długo “Solidarność" była przegrana i zakazana, ludzie wyrażali różne uzasad­nienia tego stanu. Gdy tylko jej powrót okazał się możliwy, stała się realną alternatywą wobec opłakanego stanu rzeczy.

Większość ludzi ocenia i wybiera spośród tego, co zaproponowane i możliwe. Zadanie polityków rysuje się zatem dosyć jasno. Formułować pomysły, idee i rozwiązania. Reprezentować interesy różnych grup i wspólnie ucierać kompromisy między nimi. W sytuacjach szczególnych myśleć o przyszłości i dostrzegać interes nadrzędny. Zawsze umieć wytłumaczyć swe racje i przekonać do nich.

Otóż nasza polityka jest przeniknięta zgoła innym rozumieniem tych zadań. To społeczeństwo jest źródłem wiedzy i mądrości, politycy winni jedynie wsłuchiwać się i realizować. Niczego mu nie narzucać i w żadnej sprawie nie pouczać. Podporządkować się jego woli.

Prezydent demonstrował taką postawę wprost. Na wiecach miał zwyczaj wykrzykiwać: powiedzcie mi, co mam robić! Dajcie rozwiąza­nia, a ja je wykonam. Jestem, by wam służyć.

Inni nie pytają społeczeństwa, ale dedukują jego pragnienia. Logicz­nie ustalają, co wynika z faktu, że Polacy są w 95 procentach katolikami, albo z tego, że pół wieku żyli pod sowiecką okupacją, albo z tego, że przed laty masowo poparli “Solidarność".

Dowodem wsłuchiwania się jest też rywalizacja w populizmie. Więk­szość partii dostrzega niezadowolenie społeczne i staje do dziwnych zawodów, kto lepiej da mu wyraz. W kolejnych kampaniach wyborczych pomysły działań pojawiają się śladowe i wypadają blado na tle unisono, od prawa do lewa, wznoszonych okrzyków: nie może być dłużej tak, że jest bieda, bezrobocie, niskie zarobki i świadczenia i pełno złodziejstwa wokół.


124

A wreszcie myśl o tym, by reprezentować interesy grupowe, wydaje się politykom czymś z lekka kompromitującym wobec istnienia oczywis­tego interesu ogólnospołecznego. Powstał więc styl prezentowania spraw szczegółowych jako wyrazu potrzeb ogólnych i nadrzędnych. Przy­wrócenie praw właścicielom kamienic ma być aktem szacunku dla prawa własności. Ochrona praw lokatora - obroną zasady praw nabytych i sprawiedliwości społecznej. A podwyżka cen żywności jest po prostu w interesie ogólnonarodowym. Jeśli każda kwestia jest wyrazem jakichś praw świętych i niepodważalnych, to oczywiście próba zawarcia kom­promisu jawi się jako zdrada.

Tak więc nad stylem życia publicznego ciąży poczucie, że reguły demokracji są trochę niepoważną grą. To dogadywanie się partii na stronie, targi “coś za coś", kompromisy, sojusze z wczoraj lżonym wrogiem - to wszystko wydaje się być czymś z natury gorszym od mandatu całego narodu, od władzy, którą akceptują wszyscy i która podejmuje decyzje dobre dla wszystkich.

Demokrację budowano w krajach dotkniętych wewnętrznymi konflik­tami i krwawymi rewolucjami. Jej zasady jawiły się jak zastąpienie niszczącej wojny przez grę sportową o jasnych regułach.

Polacy wdrażają się do demokracji po pół wieku życia w utopii, którą w dodatku z każdym upływającym rokiem lepiej wspominają. Zaciera się w pamięci jej cały sztuczny absurd, a pozostaje poczu­cie życia w spokoju, brak konfliktów i swaw, władza, która starała się zaspokajać potrzeby i tylko powiadamiała nas o swych posunię­ciach i ważnych po temu powodach. Nikt jej decyzji nie kwestionował, nie wybuchały o wszystko awantury, ludzie nie żarli się w każdej sprawie.

Jak wynika z badań CBOS-u, ta tęsknota za spokojem była ważną potrzebą już w latach osiemdziesiątych. Daremność zrywu kazała lu­dziom szukać poczucia bezpieczeństwa. Rosnąca akceptacja stanu wojen­nego uzasadniana była lękiem przed powrotem strajków i sporów, a czas Okrągłego Stołu budził nadzieje nie tyle na wprowadzenie pluralizmu politycznego i stworzenie mechanizmów ścierania się interesów, ile na dialog, porozumienie i zgodę narodową. Tęsknota za zgodą i harmonią trwa do dziś i tłumaczenia polityków, że ich wieczne kłótnie i obowiąz­kowa agresja to normy powszechne w świecie - nie przekonują większo­ści Polaków.

125

Marzenie o jednomyślności jest jedną z najgroźniejszych utopii. Wojny religijne, rewolucje, eksperymenty totalitaryzmów miały przecież stworzyć społeczeństwa przeniknięte jedną myślą i jednym uczuciem. Natomiast to, co wmawiali nam komuniści, nie było wymyśloną przez nich bzdurą. Było kłamstwem, jakoby odwieczne marzenie o harmonii i sprawiedliwości dawało się spełnić. Wiara w bezkonfliktowe, dobre dla wszystkich decyzje władzy właśnie dlatego tak głęboko zapadła ludziom w umysły, że tęsknota za rajem towarzyszy nam od czasu jego opusz­czenia. Zaś demokracja jest kapitulacją wobec takich marzeń i zgodą na to, że ludzie o różnych przekonaniach żyją razem, nie wyniszczając się wzajemnie.

To, że my mamy za plecami demokrację ludową, wcielenie wspólno­ty, jedności moralno-politycznej i zbiorowej mądrości uosobionej we władzy, która każdą sprawę rozstrzyga tak, jakby wybierała między dobrem i złem - sprawia, że demokracja zwyczajna wydaje się nam jakoś niewystarczająca.

I co więcej - protagoniści naszej młodej demokracji najwyraźniej uważają, iż jej zasady są niewystarczającym tytułem do działania poli­tycznego. Mówiąc inaczej: Wałęsa na bramie stoczni wielbiony przez tłum wydaje się mieć mandat prawdziwszy od rządu, który upada, bo jeden poseł zatrzasnął się w ubikacji.

Toteż na scenie publicznej mamy nieustanne szukanie dla różnych działań racji wyższej niż tylko wyborcza. Nawet malutkie partie pieszczą marzenie, iż są depozytariuszem wartości oczywistych, które prędzej czy później porażą wszystkich swą siłą. Dowodem na to może być sympatia Kościoła, zasłużony w przeszłości przywódca, poparcie jakiejś straj­kującej załogi. Świeżo Marian Krzaklewski składając w sejmie obywatel­ski projekt konstytucji zażądał, aby potraktować go szczególnie, niezale­żnie od obowiązującego prawa, bowiem został on podpisany przez blisko milion osób, a to wraz z rodzinami jest zmobilizowana i wielka siła społeczna. I wobec niej decyzje jakichś wyborców sprzed roku i ich przedstawicieli nie są istotne.

Wydaje się, że wybory są traktowane u nas jak sprawdzian dojrzało­ści społeczeństwa. Jak dotąd, ujawniają swój podstawowy mankament - ukazują, że otrzymane poparcie jest niedoskonałe, bo udzielone zaled­wie przez kilka, kilkanaście procent. Ci, którzy poparcia odmówili, stanowią problem, z którym nasze życie publiczne sobie nie radzi. Kim


126

bowiem są tacy, którzy głosują na partie popierające prawo do aborcji, na SLD, na Tymińskiego lub Leppera? Zwolennikami kultury śmierci? Poplecznikami stalinowskich zbrodniarzy? Prymitywnymi głupcami? Za­pytać można inaczej - czy są gorszymi obywatelami? Czy mają prawo do swych gorszących poglądów? Czy trzeba się pogodzić z tym, że przez nich nigdy już pewnie nie zaznamy poczucia radosnej wspólnoty doko­nującej słusznego wyboru?

Można powiedzieć, że jesteśmy rozdarci - z jednej strony stosujemy się do reguł demokracji, z drugiej owo marzenie o jedności całego społeczeństwa i silnej nim władzy spełniającej wspólne pragnienia przenika i masy, i elity. Czekanie na cud wspólnoty o tyle jest zro­zumiałe, że cud raz nam się zdarzył, co więcej, potem się powtórzył.

Bo czymże innym było 100 procent możliwych miejsc w parlamencie i 2 procent niezadowolonych z pierwszego niekomunistycznego pre­miera?

Dziś pierwszy rząd oskarżany jest o to, że zawiódł ufność i zawie­rzenie, jakie otrzymał od całego społeczeństwa. Żeby być sprawied­liwym, to zawód był obustronny i nieunikniony. Rząd nie okazał się ową władzą omnipotentną i mądrą siłą milionów. Społeczeństwo zaś też nie było spragnioną wolności wspólnotą. Nowy rząd patrzył na nie zupełnie inaczej niż komuniści: uwalniał je spod opresji państwa, znosił zakazy, dawał swobodę gospodarczą i zasiłki dla bezrobotnych. Łatwo dostrzec, iż miał wizję ukształtowaną w Sierpniu, kiedy to narodowe wady zostały odrzucone na rzecz kolekcji cnót obywatelskich. Niestety, wszystkie te ustawy przynoszące wolność do dziś uszczelniamy przed własną prze­myślnością.

To bolesne doświadczenie, które pokazało, że społeczeństwo jest zróżnicowane, a rządy silne jedynie arytmetyką parlamentarną, każe często szukać winnych podziałów i rozpadu pięknej jedności.

Naprawdę różni byliśmy zawsze, choć do 1980 roku nikt nie wie­dział, czy w swych poglądach jest samotny, czy dzieli je z licznymi. W badaniach socjologicznych z lat osiemdziesiątych widać, jak po przeżyciu wspólnoty Karnawału dzieliliśmy się już nie na zatomizowane jednostki, ale na grupy łączone przez podobieństwo życiorysu, doświad­czenia lub pragnienia. Przyglądając się tamtym badaniom, odnajdujemy początki dzisiejszych różnic i konfliktów. Odnajdujemy tych, co pragnęli zmian i tych, co byli im przeciwni, a w środku połowę o uczuciach

vn

mieszanych. Możemy śledzić stałą opozycję, w której z jednej strony są raczej młodsi, raczej wykształceni i raczej zamieszkali w miastach, a z drugiej przeciwnie - starsi, z niskim wykształceniem, zamieszkali na wsi. Można powiedzieć, że przyglądając się tym danym, widzimy za sobą nie przełomy, ale ciągłość.

10 IX 1994


HIPOKRYZJA WOLNYCH

Pięć lat temu studenci zgromadzeni na placu Tienanmen zbudowali swoją statuę wolności. Była dość toporna, a od pierwowzoru różniła się tym, że pochodnię trzymała kurczowo dwiema rękami. Demonstranci zdążyli jeszcze wyjaśnić zagranicznym dziennikarzom, że w Chinach pochodnię wolności trzeba trzymać z całych sił.

A jednak nie ta gipsowa postać, z łatwością zniszczona, stała się symbolem tamtych wydarzeń. Zostało nim pewne zdjęcie, na którym człowiek z siatką stoi przed kolumną czołgów.

Zdjęcie, które pokazywało rzecz bardzo szczególną. Są rozmaite reżimy, z którymi ludzie walczą partyzantką, terrorem, rozruchami, kamieniami. Wobec komunizmu te środki były nieskuteczne - nie­odwracalne ciosy można mu było zadać inaczej: napisać książkę, spalić się, stanąć na drodze czołgom.

Gdyby ta masakra zdarzyła się parę lat wcześniej, stałaby się elementem opozycyjnego obrazu świata. Tienanmen wymieniano by jednym tchem po Berlinie 1953, Poznaniu 1956, Pradze 1968, Wybrzeżu 1970 - jako kolejny dowód zbrodniczej natury komunizmu. Ofiary z Pekinu przywoływano by w podziemnej prasie, rzucano władzy w twarz, przypominano w orędziach do wolnego świata. W rocznicę pod chińską ambasadą zbieraliby się ludzie, żeby uczcić pamięć zabitych, a polskim władzom wytknąć sojusz z oprawcami.

Byłoby rzeczą oczywistą, że prawdziwy, nieocenzurowany głos Po­laków jest po stronie prześladowanych i że domaga się solidarności świata z nimi. Polska mówiła wtedy dwoma głosami - niezależnym i oficjalnym. W to, że oficjalny wyraża przekonania społeczeństwa, nie wierzyli nawet propagandyści, którzy go używali.

129

Stało się jednak tak, że tego samego dnia, w którym w Chinach kompartia rozprawiła się z marzeniami o wolności w sposób dla systemu standardowy, w Polsce zwyciężyła antykomunistyczna opozycja i wyda­wało się, że to ona zacznie upowszechniać swoje wartości, nadawać ton nowemu językowi publicznemu. Lecz jak w innych dziedzinach życia nie nastąpiła cudowna odmiana ze złego na dobre (miało być lepiej...), tak i w sferze moralności publicznej nie przeszliśmy od hipokryzji komuniz­mu, który jedno głosił, a drugie robił, do stanu harmonii wartości i czynów.

Dziś głosy solidarności z ofiarami chińskiego reżimu, który najbar­dziej przypomina stalinizm, brzmią słabo, a premier suwerennej Rzecz­pospolitej deklaruje chińskim towarzyszom ochotę do interesów i nie-wtrącanie się w sprawy wewnętrzne.

Gdybyż można było powiedzieć, że to peerelowski odruch post­komunistycznej koalicji, że społeczeństwo myśli inaczej, bo my zawsze za wolność naszą i waszą...

Między tym, co niegdyś mówiła opozycja jako głos wolnej Polski, a tym, co dziś najgłośniej mówi wolna Polska, różnica w każdej bez mała sprawie jest tak olbrzymia, że właściwie nikt nie chce się nad tym zatrzymywać. Czasem polityczny demagog sięgnie po przykład z daw­nych czasów, by zdemaskować przeciwnika, czasem natknie się na starą gazetkę młody człowiek i rozbawi go ona swą naiwnością. Łatwo pojawia się pokusa, by zakwestionować szczerość wszechobecnego wów­czas tonu moralnego, bo w zestawieniu z dzisiejszym kramarstwem wydaje się on pozą, no może mimikrą - czymś w rodzaju sztafażu, który utrudniał władzy represje, bo ofiara dobra i szlachetna budzi odruchową odrazę do kata.

Nie ma powodu, by kwestionować intencje wielorako wtedy zaświad­czone - jest natomiast powód, by rozpoznać dawną i nową sytuację wolnej myśli i zastanowić się, czy przemianę tej sytuacji ilustruje jedynie historia więźnia, który głosi ideały na procesie i jest im wierny w celi, ale po wyjściu na wolność nie ma już do tego głowy, bo musi utrzymać żonę i dzieci, spłacić długi, kupić dom i w ogóle.

Zmagania z komunizmem nie toczyły się wcale z pozycji diametral­nie temu ustrojowi przeciwnych, odwrotnie: władzę i jej oponenta łączyło coś, co obserwatorowi z Zachodu musiało się jawić jako fas-


130

cynująca odmienność. Oto bowiem, w odróżnieniu od jego pracowitej i sytej codzienności, po tej stronie Łaby toczył się wielki spór o wartości, które winny przenikać życie zbiorowe.

Komuniści swe rządy uzasadniali realizacją odwiecznych marzeń o równości i sprawiedliwości społecznej. Opozycja zarzucała im, że nie potrafią sprostać temu, co sami głoszą i przeciwstawiała im wartości niekwestionowane i nadrzędne, jak wolność, sprawiedliwość, suweren­ność. Obie strony przyjmowały dychotomiczną wizję świata, taką, którą normalnie dopuszcza tylko stan walki. Komunizm swe zmagania z kontr­rewolucją rozciągnął na dziesięciolecia i dla niego po jednej stronie były wyzysk, imperializm, wojna, a po drugiej praca, socjalizm i pokój. Opozycja uznała, że bierze udział w walce, w której wolny świat zmaga się z imperium zła.

W świecie dychotomicznym, czarno-białym, wartości lśniły pełnym blaskiem, były niestopniowalne, oznaczały wybory proste - albo się jest po stronie prawdy, albo kłamstwa; albo po stronie wolności, albo zniewolenia; po stronie ofiar, albo katów. Komuniści używali swej dialektyki, żeby ten jasny a niewygodny podział zamazać i przyzywali realia, geopolitykę, tworzyli pojęcia ograniczonej suwerenności lub mniejszego zła. Ale byli już bezradni - kiedyś przeorali społeczeństwo w imię jednoznacznych haseł ideowych (albo się jest za postępem i pokojem, albo...) i po latach musieli się ugiąć pod siłą społeczeństwa uzbrojonego w jednoznaczne racje moralne.

Język opozycji, zachodnich rozgłośni i emigracji nie był językiem walki, nie mobilizował nienawiści do wroga - walczył o wyrwanie mu otumanionych umysłów i porażonych dusz. Opisywał świat, w którym komunizm nieustannie gwałcił zarówno imponderabilia, jak i własne zasady. Świat, w którym trzeba dokonać wyboru, wyboru w pierwszym rzędzie moralnego: nie wolno stać po stronie prześladowców, zawsze trzeba być po stronie ofiar.

Wykazując bezecność komunizmu, który godził w podstawowe war­tości, opozycja tym samym głosiła przeświadczenie, że jest rzeczą naturalną, jest przywilejem wolnych narodów, podporządkowanie życia społecznego wartościom. Wkładała więc olbrzymi wysiłek w to, by wykazać Zachodowi, kiedy i gdzie komunizm im się sprzeniewierza i oczekiwała reakcji oczywistej: potępienia dla zła i solidarności z ofia­rami.

w

Gdy w skrajnych wypadkach uważała, że kara za zło wymierzana przez wolny świat winna dotknąć PRL - jak po agresji na Czechosłowa­cję i po wprowadzeniu stanu wojennego - była gotowa ponosić konsek­wencje izolacji kulturalnej lub sankcji gospodarczych. Robiła to w imie­niu polskiego społeczeństwa, przekonana, że wolna Polska zrobiłaby to samo, nie uchyliłaby się przecież od potępienia zła. A zatem - solidar­ność z krzywdzonymi i akceptowanie kary dla winnych traktowała jako atrybut suwerenności - robimy to, co będzie naszą powinnością, gdy dołączymy do krajów wolnych.

Dziś słowo “imponderabilia" wyszło z użycia. Suwerenność, wol­ność, sprawiedliwość - przestały z nagła być czymś jednoznacznym, czymś, co tworzy płaszczyznę wspólną. Przeciwnie - słowa te stały się pałkami w bijatyce. Lub zasługują jedynie na wzruszenie ramion, skoro oznaczają równocześnie bezrobocie, niepewność, biedę i nierówność. A w tak rozgoryczonym gwarze padają też zdania dobrze znajome: że demokracją się nikt nie naje; że prawdziwa suwerenność jest niemożliwa;

że wolność to profity dla nielicznych, a ubóstwo dla większości. Te kwestie z notatnika agitatora opisującego demokrację burźuazyjną trak­towano jak propagandową papkę, którą lud nazywał mową-trawą. Dziś wykrzykuje je właśnie lud rozżalony, a z punktu widzenia obrońców imponderabiliów zmienia to sytuację zasadniczo i owym kwestiom przydaje pewnego porażającego znaczenia.

Obrońca imponderabiliów to przede wszystkim inteligent posługują­cy się słowem, które krążyło w nielegalnych drukach lub docierało w zagłuszanych audycjach. Inteligent należał do niewielkiej początkowo garstki, więc można powiedzieć, że totalitaryzmowi przeciwstawiał się samotnie, a siłę do tego czerpał z dwóch źródeł. Po pierwsze - nasza historia uczyła, że siła myśli urodzonej w kółku samokształceniowym bywała wielka. Po drugie - inteligent, któremu służebność wobec ludu komunizm zmienił z powołania na podrzędną kondycję, poczuł, że na przekór temu, zgodnie z najlepszymi tradycjami swej warstwy, potrafi wyrazić jakąś część społecznych dążeń i pragnień.

Poczucie wyrażania duszy narodu rosło w miarę krzepnięcia opozycji i wreszcie zyskało 10-milionowe potwierdzenie, a po dziewięciu latach pieczęć wyborów. A zaraz później ta więź między ludem a jego, powiedzmy, rzecznikiem - zniknęła. A może była tylko złudzeniem? Może jej w ogóle nie było?


132

Wyraźnie zazgrzytało podczas wojny w Zatoce Perskiej. Polska pierw­szy raz stanęła po stronie Zachodu przeciw dotychczasowemu powiedzmy - podsojusznikowi. Oczywistość tej decyzji szybko zbladła, kiedy okazało się, że wsparcie przez PRL krwawego reżimu Saddama polegało na pracy polskich firm. Moralna decyzja przystąpienia Polski do koalicji oznaczała dla ludzi w nich zatrudnionych utratę pracy i zarobków.

Początkowo usiłowano nawet pominąć tę komplikację w prostym rozróżnieniu dobra i zła, ale rychło embargo, jakie wolny świat nałożył na Iran, uderzyło w pracowników zbrojeniówki. O ile łatwo było przemilczeć rozżalenie ludzi, którzy załapali się na kontrakty zagranicz­ne, o tyle przeciwstawienie się robotnikom ważnych zakładów było już zupełnie inną sprawą. Wkrótce mechanizm korygowania moralnych kwalifikacji przez głos ludu objawił się w pełni.

Pierwsze omówienia afery karabinowej brzmiały dysgustem: mówiły o interesach byłych dygnitarzy partyjnych i podważaniu dobrego imienia i wiarygodności Polski. Gdy w stolicy pojawiła się demonstracja robot­ników z Łucznika, ton szybko się zmienił. Konwencja “nasi w potrzebie" i “nie będzie Jankes pluł nam w twarz" zdominowała środki przekazu i narastała emocjonalnie aż do tryumfalnego finału - powrotu piątki narodowych bohaterów. Z samolotu wysiadła zadufana nomenklatura PRL i dopiero to zbrzydziło media.

W wolnej Polsce prosta dyrektywa moralna, każąca stawać po stronie wolności a nie przemocy, splątała się z innymi racjami. Z takimi, które głoszą prymat konkretnych korzyści materialnych nad, czasem kosztow­nym, demonstrowaniem zasad i prymat lojalności plemiennej nad kłopo­tami dalekich krajów. I przywoływany jest tu argument taki oto, iż relacji między narodami wcale nie reguluje moralność, lecz pewien kompromis między egoizmem narodów a ich potrzebą bezpieczeństwa. Twierdzenie, iż wolny świat strzeże wartości, było bądź naiwnością opozycji, bądź wmawianiem ich temu światu. Wystarczy natomiast trzeźwo popatrzeć, by dostrzec, że szlachetne deklaracje służą tylko do skrywania dobrze skalkulowanych interesów. A polski rząd ma bronić właśnie interesów swych obywateli, swych firm i swej gospodarki, nie zaś zabiegać o uznanie możnych, którzy własnych spraw pilnują dobrze.

W życiu zbiorowym zawsze te dwa nurty były współobecne - z jed­nej strony dążenie do ostatecznego zwycięstwa wyznawanych wartości, stawianie społeczeństwom moralnych wymogów i obrona zasad, z dru-

133

giej racjonalna kalkulacja, trzeźwa przyziemność, aż po małe, pazerne sobkostwo. Idealizm i realizm to jakby niezbędne nurty równowagi, w każdym z nich może pojawić się wątek groźny, ale nie jest dobrze, gdy jednego z nich zabraknie.

W psychicznej przestrzeni krajów Jugosławii panuje terror słów wielkich i wartości najświętszych: wolność, niepodległość i sprawied­liwość zbierają tam straszne żniwo i trochę trzeźwej kalkulacji po­zwoliłoby może postawić pytanie, czy warto kraj obracać w ruinę.

Naszą świadomość zbiorową opanował zamęt uczenie zwany chao­sem kulturowym, a z niego wyłonił się stan, zapewne przejściowy, zdecydowanej dominacji wszelkich odmian egoizmu - narodowego, zawodowego, grupowego i osobistego. Powstał klimat szarpania postawu sukna, zgarniania ku sobie, skarg na niesprawiedliwy podział. I chóru pytań - co też ta nowa Polska może zrobić dla mnie?

Na pewno nie jest to Polska wymarzona w inteligenckich opozy­cyjnych salonach w Warszawie, w Englischer Garten w Monachium i w Maisons Laffitte. Nie jest spragniona przeżywania żadnych wartości

- ogólnoludzkich, chrześcijańskich, narodowych, kulturalnych. Może to reakcja na dziesięciolecia wyrzeczeń w imię pięknych celów, może na wojny niedosłowne, w których wartości wyższe służyły za palcaty. A może tylko wysiłek wkładany w uczenie się nowych reguł życia pochłania całą energię.

Ale też sąd opozycyjnego inteligenta nie ma dziś szczególnego znaczenia. Jego tradycyjna rola - przemawianie w imieniu zakneb­lowanych - skończyła się wraz z przyjściem wolności. Jego pozycja, określana przez oczekiwanie innych, że upomni się o sprawę wagą swego talentu i nazwiska - została zakwestionowana. W największym skrócie

- postawiono pytanie, dlaczego głos kogoś wybitnego w swej dziedzinie, np. pisarza, historyka, fizyka lub aktora, ma być brany pod uwagę ze szczególną atencją, gdy dotyczy spraw ogólnych, społecznych bądź politycznych - sfera publiczna powinna być zostawiona zawodowcom. Raczkująca, i póki co raczej amatorska, klasa polityczna chce ją uczynić terenem rywalizacji partii i niechętnie patrzy na recenzentów, którzy opierając się na wcześniej wypracowanym autorytecie dokonywaliby, swoim zwyczajem, oceny potykających się ugrupowań.

W tych zmaganiach tradycyjny status inteligenta jest niszczony: oto moralista, który ogłasza, co dobre, a co złe, poucza maluczkich, a sam


134

jakże łatwo ulega fascynacjom, które prowadzą go do popierania Stalina i Pol Pota. Polskiemu inteligentowi zarzuca się zainstalowanie stalinizmu w latach czterdziestych i wspięcie się po plecach prostych ludzi do karier w latach dziewięćdziesiątych. Środek pomijany jest milczeniem.

Te porachunki zbiegły się z zamilknięciem elit intelektualnych, choć pewnie nie były jego przyczyną. Ci, którzy umieli przeciwstawić się komunistycznej władzy, nie powinni się dać zakrzyczeć politykującym frustratom. Chyba że frustraci wyrażają nie tylko siebie, a oddają nastrój ogólniejszy.

Dla polskiego inteligenta wystąpienie przeciw przemocy było o wiele łatwiejsze niż wystąpienie przeciwko społeczeństwu. Więcej - siłę do swych zmagań z totalitaryzmem czerpał właśnie z poczucia, że wyraża wolę zbiorową. Kiedy oglądał wiece potępiające syjonistów lub war­chołów, na których mówcy dukali, a tłumy klaskały, to nie doznawał zawodu, wiedział, że przemawia aktyw, a lud klaszcze pod przymusem. Gdy czytał w gazetach listy prostych ludzi potępiającego go jako “rzekomego Polaka", kiedy odbierał telefony od robotników, którzy wykluczali go z narodowej wspólnoty, bo działa za obce pieniądze - miał najgłębsze przekonanie, iż to nie są prawdziwi prości ludzie i prawdziwi robotnicy, tylko jakieś partyjne fagasy.

Społeczeństwo, w imieniu którego demaskował kłamstwo, bronił prześladowanych, potępiał inwazję na Czechosłowację, wykazywał gos­podarczy nonsens - było zupełnie inne. Czasem spotykał jego przed­stawiciela, kogoś, kto się nie poddał kłamstwu - był taksówkarzem, sąsiadem na wakacjach, jechał pociągiem, trafił na konspiracyjne ze­branie lub wykład latającego uniwersytetu. Był świadectwem, że wysiłek opozycyjny nie był daremny.

Władza o społeczeństwie miała zdanie jak najgorsze - źle pracowało, kradło, piło, pragnęło tylko spokoju i kiełbasy. Opozycja upierała się, że po pierwsze - to nieprawda, po drugie - to tylko czerep rubaszny.

Wolność nie jako pragnienie, nie jako chwila osobliwa, w której wszyscy pięknieją, ale jako rzecz normalna i powszednia, niedostrzegal­na na co dzień - zmieniła ten prosty i jasny schemat, w którym żyliśmy - zawsze zła władza, zawsze dobre społeczeństwo, i ci, którzy tego dowodzą. Inteligent patrzy na rozgadaną, kłócącą się, narzekającą Polskę i nie wygłasza już sądów kategorycznych. Patrzy na lud i już wcale nie

135

jest pewny, czy to nie prawdziwi robotnicy szczerze potępiali go na wiecach. Słyszy ich gniewnych i widzi, jak mocno komunizm odciskał się na umysłach. Gdy znów ktoś wykrzykuje, że za komuny było lepiej, ma może coś na kształt wyrzutów sumienia, że parł ku rozpadowi komunizmu okłamując się, że robi to dla społeczeństwa. A ono tego wcale nie chciało.

Może czyni sobie wyrzut o błąd intelektualny, o fałszywy opis rzeczywistości, z którego tak logicznie wywiódł postawę moralnego sprzeciwu. A może się pociesza, że w końcu chodziło o to, by każdy mógł mówić za siebie i tak się stało. Ludzie wolni nie potrzebują rzecznika. Nawet jeśli w tym, co mówią, słychać głupstwa, egoizm, agresję, megalomanię - to sami muszą się tym zmęczyć.

I co pewien czas to znużenie dominującą przyziemną małością daje o sobie znać i chcemy poczuć, że jesteśmy wspaniałomyślni i ofiarni, solidarni z innymi, pomocni potrzebującym. W takie poczucie musimy dziś włożyć więcej trudu niż kiedyś. Żebyśmy mogli powiedzieć, że Polska sprzeciwiła się inwazji na Czechosłowację, wystarczył list Jerzego Andrzejewskiego do Eduarda Goidstiikera. Dziś nie jest już tak, że jeden odważny człowiek robi za nas to, co powinno być zrobione. Dziś nadto nie wystarczy słowo, bo żeby ono miało wagę, musi wokół panować wymuszona cisza. Teraz ludzi musi być więcej, muszą przekonać innych i trafić w strunę, która da odzew: zrzutkę na Wielką Orkiestrę, pomoc dla Litwy, transport do Bośni.

Wiadomości o tym, że człowiek, który stanął przed czołgami, został za to rozstrzelany, i że Polska pomogła zablokować w ONZ rezolucję potępiającą łamanie praw człowieka w Chinach, bo parę dni wcześniej podpisała z nimi kontrakt na dostawę czołgów, należą do takich, których wolałoby się nie przeczytać, bo czuje się, że ktoś coś powinien zrobić. Ale nie zrobi tego ów inteligent, który niegdyś nieustannie dawał świadectwo wartościom. Bowiem odwagę dawało mu poczucie, że mówi za miliony i że dokonuje wyborów oczywistych. Dziś wybierałby między solidarnością z cierpiącymi Chińczykami a interesem polskiego robot­nika. Napisze zatem artykuł lub podpisze protest - zrobi to tylko we własnym imieniu i nie przyniesie tym ulgi zbiorowemu sumieniu. Na to trzeba by wysiłku wspólnego i to należy do ceny wolności.

“Dialog", grudzień 1994


WYGODNY KOSTIUM OFIARY

“Realizacja planu Balcerowicza (a raczej Międzynarodowego Fun­duszu Walutowego i Banku Światowego) napotyka na rozszerzający się sprzeciw społeczny, zapoczątkowany w najdramatyczniejszej formie przez wieś i rolników, a ujawniający się w formie ostrych konfliktów płacowych i bezrobocia. ... Taka polityka budzi protesty. Jest sprzeczna z treścią programu Wyborczego Komitetu Obywatelskiego »Solidarność« z kwietnia 1989 roku, na który głosowała większość wyborców."

Leszek Miller, marzec 1990

,,100 tyś. warsztatów zlikwidowano od stycznia, a wysokie czynsze i podatki wykończą resztę - twierdzi kierownictwo Stronnictwa Demo­kratycznego."

październik 1990

“Trzeba raczej zatrzymać proces rozpadu, uruchomić program ratun­kowy, wyjść już nie z recesji, lecz z depresji."

Jan Olszewski, listopad 1991

,,Mówiąc o zgliszczach i gruzach, które pozostawił po sobie Bal-cerowicz, prezydent Wałęsa sam ocenił i potępił jego politykę."

Stefan Kurowski, listopad 1991

“Mamy do czynienia z ruiną finansów publicznych, załamaniem się budżetu i masowymi bankructwami przedsiębiorstw państwowych."

Jan Olszewski, styczeń 1992

137

“Polacy stają się narodem wymierającym. Mamy ujemny przyrost gospodarczy. Niedożywienie wśród dzieci podobne jest do tego z okresu wojny i okupacji. Kryzys sięgnął do biologicznych podstaw polskiego społeczeństwa."

Jan Olszewski, sierpień 1993

Czym jest ten zbiór cytatów? Jest zestawem zdań opisowych, które opanowały społeczną komunikację i tworzą podstawowy obraz Polski lat ostatnich.

Powyższe głosy zaczerpnięte zostały ze sfer politycznych. Ale podob­ne zagnieździły się też w języku publicystyczno-dziennikarskim, w kółko powtarza je telewizor zarówno jako diagnozę rzeczywistości, jak i jej ocenę przez zwykłych obywateli. Obywatele mówią to zresztą nie tylko do kamery, ale i w sytuacjach od oficjalności odległych. Opowieści o nędzy i upadku są obowiązkowe w kolejkach, czyli na poczcie lub w banku, w windach lub w pociągach. Wszędzie tam, gdzie ludzie zazwyczaj wymieniają uwagi o pogodzie, u nas tematem jest apokalipsa. Zamiast powiedzieć: “Ładny dziś poranek" i dać tym asumpt przypad­kowemu zgromadzeniu do stworzenia atmosfery nieobowiązującej życz­liwości, ktoś wzdycha: “No i do czego nas doprowadzili!" Wątek zostaje natychmiast podjęty i rozwinięty. Zanim pociąg osiągnie stację albo winda parter, uzgadniamy diagnozę: dożyliśmy czasów strasznych. Wszystko się rozpada. Korzyści czerpią tylko obcy lub nieuczciwi. A kiedyś to ho, ho.

To wszechobecne narzekanie zostało już dostrzeżone jako zjawisko dziwne i dla Polaków specyficzne. A w tym naszym biadoleniu najbar­dziej uderzającą cechą jest to, że uprawiają je wszyscy. Od bezrobotnego po biznesmena, od wielodzietnej matki po prezydenta, od lewicy po prawicę, od marynarza po górnika i górala, od dzieci po starców. Wszyscy są przegrani, wszystkich trawi bolesny zawód, wszyscy mnie­mali, że będzie lepiej, a tymczasem...

Nie odbiegalibyśmy od normalności, gdyby skarga, dramatyczna ocena, choćby i przesadna, niesprawiedliwa, była głosem środowiska pokrzywdzonych przemianą, tych licznych grup, które mają powód do rozgoryczenia i mają prawo psuć dobre samopoczucie zarówno władzom, jak i tym, którzy na transformacji skorzystali.

Tylko że wygląda, iż nikt nie skorzystał, a już na pewno nikt w Polsce nie ma dobrego samopoczucia.


138

Szukając powodów tego ogólnego ponuractwa i nawykowego pesy­mizmu wypada najpierw obejrzeć się wstecz. Być może nasza trudna historia wyrobiła w nas mechanizm obronny, który każe powściągać złudzenia i tłumić nadzieję. Może to już nasza cecha narodowa przyro­dzona niczym Niemcom solidność, Amerykanom optymizm, a Hisz­panom gorący temperament.

Zapis malkontenctwa I Rzeczypospolitej przytoczony przez Janusza Tazbira może robić takie wrażenia. O ile jednak zaskakująca jest powtarzalność, trwałość pewnych myślowych schematów, jak choćby tych wymierzonych w obcych, którzy na najdziwniejsze sposoby szkodzą Polsce: ziemię wykupią, posady przechwycą, do upadku przywiodą, o tyle dalsze analogie z dniem dzisiejszym nie są już tak oczywiste.

Przede wszystkim posępne prognostyki to argument w sporach o to, czy naprawiać Rzeczpospolitą. A te spory toczyły się obok pochwał wygodnego bytowania, złotej wolności i innych blasków życia. Ostrze­gawcze jeremiady nie przytłaczały świadomości zbiorowej, bo nie były przeznaczone dla maluczkich i nie zatruwały spokoju w dworkach, poddańczych chatach, rzemieślniczych warsztatach i kupieckich kan­torkach.

O wiele wyraźniejsze analogie widać z II Rzeczpospolitą. Odrodzenie państwa po zaborach można porównać z naszym wydostawaniem się spod gruzów komunizmu. I aczkolwiek w goryczach międzywojnia odnajdujemy wątki znajome, uderzająco podobne, to znów istotną róż­nicą jest to, że rozczarowanie i rozżalenie nie zdominowało języka publicznego. Biadolenie towarzyszyło lansowaniu optymistycznego i państwowotwórczego stosunku do rzeczywistości. Budzono dumę z nie­podległości, z sukcesów wojskowych, administracyjnych, produkcyj­nych, kulturalnych, sportowych i wszelkich innych. Robiono to nawet z niejaką przesadą i prawdę mówiąc przedwojenne filmy i wydawnictwa propagandowe w entuzjazmie i samozachwycie były do PRL-owskich agitek nader podobne.

Dziś czegoś takiego nie uświadczymy, i po prawdzie nie bardzo wiadomo, jak mogłyby brzmieć zdania głoszące dumę z odzyskanej nie­zależności, tworzenia demokratycznego państwa i normalnej gospodarki.

Życie polityczne polega na licytowaniu się w opisach okropności naszego upadku i wykrzykiwaniu, że tak dalej być nie może. To stanowi również ulubiony wątek niedojrzałego dziennikarstwa. Codziennie wie­czorem do milionów mieszkań docierają złe wiadomości. Ceny rosną.

139

Bezrobotnych przybywa. Majątek się wyprzedaje. Rolnictwo upada. Cementownia broni się przed oddaniem za bezcen. Chłopi wyrzynają stado podstawowe. Elektronika jest rujnowana. Policja jest bezradna. Szpitale głodują. Konkurencja chce zagrabić nasz przemysł tytoniowy. I trudno się już rozeznać, co jest wiadomością niepokojącą, co demago­gią, a co już utartą konwencją językową. Do tego należy dodać szczegól­ne reguły logiki, których dorobiliśmy się w dyskursie o Polsce. Oto pozytywne zjawiska nie nadają się do uogólnień, natomiast przypadki wątpliwe i chybione -jak najbardziej. W rezultacie to, że ktoś gdzieś coś ukradł, ma o niebo większe znaczenie dla oceny ostatnich lat, niż to, że ktoś coś buduje, hoduje, wytwarza itp. Wobec takich zjawisk polszczyz­na publiczna staje się wyjątkowo nieporadna.

Są oczywiście próby przeciwdziałania temu monotonnemu obrazowi Polski niszczonej, upadającej, przegrywającej wszystkie możliwe szansę. Z jednostajnego chóru płaczek naszej niedoli wyłamują się kolejne rządy i próbują tchnąć w ludzi odrobinę wiary i nadziei. Z mizernym skutkiem.

Bowiem żadna ekipa nie przekroczyła zasady, by czarną demagogię równoważyć inaczej niż zdaniami typu: we wrześniu tego roku produkcja była wyższa od dna recesji o 13 procent; emerytury wzrosły o x procent, podczas gdy pensje tylko o y; przyrost bezrobocia w tym miesiącu był o 0,5 procent niższy niż w pierwszym kwartale.

Mimo iż wiadomo, że słowa o zagłodzonych dzieciach rażą wyobraź­nię, zaś procenty i wyliczenia emocji nie tykają - rządy poprzestawały na poziomie wskaźników i trendów. Ich oczywista bezradność w komuniko­waniu się ze społeczeństwem stała się normą.

Ale trzeba pamiętać, że rządom tym, bez względu na ich prowenien­cję, przypadło wyprowadzanie społeczeństwa z krainy utopii, cóż z tego, że nierealizowalnej. Nie odważyły się one jednak zakwestionować obiet­nic tamtego systemu - stwierdziły tylko, że nas na ich spełnienie nie stać, niestety. Stąd te rachunki i procenty. W efekcie porzucenie zasad bezpieczeństwa socjalnego na rzecz rywalizacji i nierówności jest trak­towane jako przykra konieczność, a nie jak wybór lepszego modelu życia, w którym ludzie więcej z siebie dają i pełniej się realizują.

Możliwe, że władza, której przypadło niszczenie miraży, nie jest powołana do zachwalania efektów swych działań może niezbędnych, ale bolesnych. Obronę tych przemian powinni podjąć raczej ci, którzy je z dobrym skutkiem wykorzystali.


140

Tymczasem sektor prywatny przede wszystkim donośnie narzeka. Na przepisy, na niepewność, na podatki. Nieustannie prorokuje rychły koniec swej aktywności “jeśli tak dalej pójdzie". A to spowoduje przykre konsekwencje dla społeczeństwa, bowiem zamożni służą mu na różne sposoby: tworzą miejsca pracy, płacą podatki, wspierają ważne potrzeby.

W istocie trwamy w kręgu sądów wbijanych nam w głowy przez 45-lecie, wedle których prawo do przywileju wystawania ponad niską średnią zależało od społecznie uzasadnionych powodów. Telefon należał się raczej lekarzowi, a nie górnikowi, ten z kolei miał prawo do większego ochłapa mięsa, zaś prywaciarzowi wolno było produkować tylko, o ile robił śrubki, z którymi nie radził sobie zakład państwowy. Toteż zabieganie u władz o brakujące dobra polegało na przekonywaniu o swych zasługach dla ogółu. To właśnie robią dziś nadal biznesmeni, chcąc tym razem odegnać od siebie ludzką nieżyczliwość. My tylko dla was - zdają się mówić - zarabiamy te pieniądze.

Warstwa średnia zasłania się przydatnością, bo wie, że nie poradziliś­my sobie psychologicznie z problemem bogactwa. Po latach niedoborów odruchowo postrzegane jest ono jako coś wyjętego ze wspólnej puli, coś, co mogło być oddane bardziej potrzebującym. Ponadto bogactwa nie zdobywa się pracą - rodzi się ono w znacznej części w podejrzanym z marksistowskiego punktu widzenia miejscu, bo poza produkcją, w sfe­rze pośrednictwa i usług, w której za socjalizmu nie powstawała żadna wartość, przeciwnie - pieniła się tam spekulacja, waluciarstwo, lewizna i inne patologie.

Bogactwo zatem powstaje w sposób podejrzany, pokornie przyznaje, że jest złem koniecznym, ale uporczywie przypomina swą społeczną funkcję - przydatność dla niedostatku.

Bo to bieda jest w centrum naszego opisu rzeczywistości. Jest zawsze przypominanym smutnym tłem ewentualnych drobnych sukcesów rządu, jest wspólnym dyskomfortem psychicznym, który widać wtedy, gdy socjologowie badają nasze oceny sytuacji - w dużym stopniu brzmią one tak: u mnie jakoś idzie, ale tyle nędzy dokoła - jest okropnie.

Można by więc powiedzieć, że szok nierówności, poniżenie jednych, wywyższenie innych - to sytuacja, do której nie jesteśmy przygotowani, która budzi niepewność i strach, sprawia, że ludzie spodziewają się najgorszego i wypatrują symptomów zagrażających nieszczęść. I szukają winnych. Prosty mechanizm psychologiczny.

141

Ale nie odpowiada on na pytanie: dlaczego to jest powszechne? Dlaczego ton katastrofizmu zdominował język publiczny? Dlaczego nie słychać w nim choćby tej grupy, którą pokazują badania, dużej grupy, która nie czuje się specjalnie pokrzywdzona, akceptuje zmiany i bez lęku patrzy w przyszłość?

Od wieków marudzimy podobnie, mamy skłonność do czarnych prognoz i wypatrywania tych, którzy chcą je oblec w ciało. Ale za I i II Rzeczypospolitej wskazywanie na symptomy nieszczęść było tylko jednym z wątków narodowych dyskursów. W czasach niewoli cier-piętnictwo współgrało z niezłomną nadzieją i dopiero w III Rzeczy­pospolitej biadolenie stało się wszechogarniające i wyparło inne formy wyrazu.

Jeśli więc nie mamy go w genach od zawsze, to jest to skłonność nabyta i szczególnie utrwalona w ostatnich pokoleniach.

W Polsce nie tylko sukces jest moralnie podejrzany i przyciąga nieżyczliwą uwagę. W Polsce poza podejrzeniami i moralną dwuznacz­nością jest tylko ofiara. Ktoś skrzywdzony przez wroga Ojczyzny, przez możnego, przez butę władzy, przez los, przez cokolwiek.

Od zaborów panteon naszych narodowych bohaterów składa się z poległych, wygnańców, z ludzi wyzutych z majątku, pomarłych na suchoty. Mogłoby się zdawać, że kto uniknął takiego losu, ten stał po niesłusznej stronie.

Otóż komuniści taką interpretację zastosowali dosłownie, konsek­wentnie i powszechnie. PRL wymierzał sprawiedliwość historyczną i społeczną, więc poniżonych wywyższał, a tych, którzy nieopatrznie wychynęli ponad obowiązującą biedę przystrzygał, bacząc, by nikt niepowołany nie osiągał sukcesów społecznie nieuzasadnionych...

Być biedniakiem, któremu hitlerowcy spalili chałupę, a pleban zabrał ostatnią kozę za pochówek dziadka - to był bezpieczny start w nową rzeczywistość. Być ofiarą, zwykłym człowiekiem, któremu nic się nie udało - to była gwarancja spokoju. Nie wychylać się - to był fundament społecznej edukacji.

Dziś społeczeństwo się rozwarstwia, ale racja moralna jest nadal przy biednych i pokrzywdzonych. Przy biedzie i krzywdzie jest uczciwość, przyzwoitość i słuszność. Tam jest norma, wedle której oceniamy życie zbiorowe. Niebiedni jakby do społeczeństwa nie są zaliczani, więc


142

stosują zasadę mimikry - dołączyć, wtopić się, nie wyróżniać: nam też jest ciężko, nam też żyć nie dają.

Konwencja roszczeń, jaka się w Polsce wytworzyła, pokazuje, że kto pragnie coś osiągnąć, wyrwać od władzy, musi stanąć do licytacji na nieszczęścia. Jakby na publicznym forum żadne inne argumenty nie miały znaczenia. Dramatyczne hasła, marsze-kondukty, wielotygodniowe głodówki - wszystko, by wykazać bezmiar swej rozpaczy. Jeśli jednak w kostiumie biedy i krzywdy występują zarówno górnicy, jak pegieerow-cy; zarówno kontrolerzy lotniczy, producenci elektroniki, jak bezrobotni - to widać, że kostium grubymi nićmi szyty. Że po prostu skarga stała się językiem komunikacji społecznej.

A skłamanego języka nie używa się bezkarnie.

W telewizyjnych programach młodzieżowych można obejrzeć licea­listów z dobrych zapewne szkół, którzy obwieszczają, że są straconym pokoleniem, że w rządzie zaledwie cztery osoby zajmują się ich losem, że nikt się o nich nie troszczy, a przed nimi czarna przyszłość.

Możliwe, że stając do rywalizacji o życiową pozycję nauczyli się zaczynać mocnym argumentem. Ale bardziej prawdopodobne, że styl powszechnej skargi ich poraził, stłumił naturalną młodości radość życia i wiarę w siebie. Narzekający na zmarnowane życie nastolatek to produkt polskiego biadolenia.

A prawdziwym nieszczęściom i dramatom coraz trudniej się przebić przez ten wielki lament wyuczonej roli skrzywdzonej ofiary.

25 II 1995

KAMYK POD OKOP ŚW. TRÓJCY

Spór o “W.C. kwadrans" rozwinął się znamiennie. Mimo że nikt z uczestników nie powiedział, że program jest dobry, raczej przeciwnie, to pojawienie się sugestii, że może z powodu szczególnego typu agresji należałoby go zdjąć, nie spowodowało dyskusji o granicach swobody w telewizji publicznej, lecz zamieniło się w obronę obecności prawicy zagrożonej przez lewicową presję.

W całym sporze jedno stwierdzenie nie zostało zakwestionowane - że w normalnym, demokratycznym kraju taki program nie mógłby być pokazany w telewizji publicznej.

Dla szefów naszej telewizji jest to, zdaje się, powodem do dumy. Można domniemywać, że łamiąc rozpanoszone na Zachodzie zasady “politycznej poprawności", polska telewizja staje się wzorem nonkonfor-mizmu. Maciej Pawlicki w rozmowie z Anną Bikont (“Gazeta Wybor­cza" 1995, nr 54) przyznał z całą szczerością, że program służy do wprowadzenia w obieg wartości, które mają przeciwstawić się “kontes­tacji zaścianka, kołtuństwa i zabobonu", pokazać, że postęp też nie jest dobry. Słowem - krzewi się tu pluralizm: obok przeważającej w telewizji opcji progresywnej pokazuje się też konserwatywną.

Jeśli komuś dotąd konserwatyzm kojarzył się ze stanowczą, choć powściągliwą i elegancką, obroną wartości tradycyjnych, to był w błę­dzie. Telewizja uznała, że hamburgery, walentynki, hot dogi, koła fortuny itp., to mało: należy nam się jeszcze amerykański konserwatyzm. Jego to ponoć wzorem Pierwszy Kowboj Rzeczypospolitej okazuje wzgardę, poniża i szczuje.

I nie tylko. 3 marca po napiętnowaniu amerykańskiego rozbuchanego feminizmu wypatrzył on w USA także promyk nadziei, a mianowicie


144

miasteczko, gdzie jest zielono, bogato, patriotycznie i rodzinnie, i ludzie tam przyjeżdżają, “aby utwierdzić się w swych wartościach w towarzys­twie innych Białych. Jakby tak u nas chociaż jedno miasto bez...biiip". Telewizja zaingerowała i zagłuszyła ostatnie słowo, toteż nie wiemy, kogo Cejrowski chciałby usunąć z naszych miast. Cyganów? Arabów? Rumunów? A może margines społeczny? Hołotę? Biedotę niszczącą trawniki?

Szefostwo programu, które użyło owego “biiip", zabezpieczyło się przed wytoczeniem procesu przez jakiegoś przewrażliwionego Cygana, Murzyna czy kto tam został wymieniony. Otóż nie powinno ono sądzić, że wystarczy skryć przed widzami informację, kim mianowicie pan W.C. pogardza i kogo chciałby wyeliminować z naszej społeczności. Telewizja upowszechnia bowiem myśl, że żyłoby się nam moralniej, patriotyczniej, zamożniej, gdyby nie pewna grupa, która temu najwyraźniej wadzi, więc dobrze byłoby móc się jej pozbyć.

I tak pojawia się przed nami pytanie: czy wygłaszanie takiego zdania mieści się w granicach wolności słowa, czy też poza nie wykracza? Istnieje wszak jakiś powód, dla którego w telewizji publicznej krajów demokratycznych takie sądy są niemożliwe. Czy jest to jedynie efekt lewicowej, liberalnej, permisywnej mody-presji, która zdominowała ży­cie bardziej doświadczonych demokracji?

Sugestia, iż dobrze byłoby się pozbyć, no powiedzmy - wysiedlić pewną łatwą do wskazania grupę, nie jest charakterystyczna dla żadnej opcji politycznej. Różnica jest taka, że prawe ekstremizmy określają taką grupę raczej wedle kryteriów rasowych, narodowościowych oraz szukają jej w niższych warstwach, zaś lewicowe sięgają prędzej po wskaźniki majątkowe i religijne, wskazując ofiary wśród warstw wyższych.

A XX wiek pokazał dwa totalizmy, które pozbywały się różnych kategorii obywateli z miast, ze wsi i spośród żywych. Rozmiar zbrodni naszego stulecia uświadomił, jak przerażające skutki może przynieść zatrucie zbiorowej świadomości nienawiścią czy choćby tylko przekona­niem, że bez takich lub owych byłoby lepiej. To, że nietrudno pchnąć zbiorowość przeciw komuś, wiadomo od zawsze. I zawsze wspólny mord - ukamienowanie czarownicy, spalenie Żyda, lincz na Murzynie - budził po czasie większą grozę niż występek indywidualny. Ponieważ ludzie razem popełnili coś, czego nigdy by nie zrobili pojedynczo. W naszym stuleciu zaś dokonano zbrodni ogromnych, zbrodni, które miliony popie-

145

rały, na których korzystały, których były świadkami. Bezradnymi lub obojętnymi.

To doświadczenie jest wystarczające dla Zachodu, by przyjąć, iż nie wolno publicznie siać pogardy i nienawiści. Dla nas, doświadczonych przez oba totalitaryzmy, z jakichś powodów nie jest to dziś oczywiste.

“W.C. kwadrans" nazwano faszystowskim, chuligańskim i innymi pejoratywnymi określeniami, ale pytanie, czy taki program powinien istnieć, wywoływało rozterkę i bezradność. Zakazać? Ocenzurować? Niby jak, kto miałby to zrobić? I co ze swobodą wypowiedzi, z pluraliz­mem? Może lepiej dać głos drugiej stronie? Wtedy albo rzecz się zrównoważy, albo będzie łatwiej ciąć po obu skrzydłach. A zresztą poglądy Cejrowskiego są podzielane przez znaczną część społeczeństwa, więc winny być prezentowane.

Zasada zrównoważenia kontrowersyjnych treści niby wychodzi na­przeciw pluralizmowi. Kłopot w tym, że trudno ocenić, co mianowicie miałoby stanowić przeciwwagę. Chamski program antyklerykalny? Okienko dla homoseksualistów, którzy tłumaczyliby, że też są ludźmi i mają wielki wkład w kulturę? Publicystyka lansująca swobodę seksual­ną? Czy też program, w którym człek w kontuszu uczyłby zasad przyzwoitości i dobrego wychowania?

Jeśli zaś chodzi o reprezentowanie przekonań powszechnych - Woj­ciech Cejrowski, twardy mężczyzna, szydzi w swym kwadransie z obro­ny zwierząt. W Polsce zwierzęta są w większości traktowane okrutnie, W.C. wyraża zatem pogląd dominujący. Czułostkowa mniejszość ma “Animals", “Z kamerą wśród zwierząt" i mnóstwo innych programów - jak widać, osiągnęła nawet pewną niezasłużoną przewagę. Czy jednak istota pluralistycznego dyskursu według TVP ma wyglądać tak, że jedni mówią, by nie zadawać cierpienia, a drudzy, żeby się nad cierpiącymi nie roztkliwiać?

Co powoduje zatem tę bezradność wobec szerzenia nienawiści, tę ciągłą niejasność: czy lżenie jakiejś grupy ze względu na cechy od niej niezależne jest naruszeniem prawa, czy też korzystaniem z wolności przekonań? Co wreszcie powoduje uchylanie się stosownych gremiów nawet nie od decyzji, ale od samej dyskusji na takie tematy?

Można postawić tezę, że ów zamęt w obliczu dość jasnej sytuacji ujętej, także u nas, w artykuły kodeksu karnego, powstał z powodu


146 ^^

prawicy. Zwolennicy programu twierdzą, że oto ujawniła się linia frontu:

“W.C. kwadrans" jest atakowany dlatego, że jest prawicowy, więcej, dokonała się kolejna, tradycyjna zmowa różowych z czerwonymi prze­ciwko telewizji wreszcie niezależnej, bo dopuszczającej nie tylko lewicę.

Podniesienie sprawy do rangi ataku na obecność prawicy w życiu publicznym kończy dyskusję o telewizji, ale stawia inny problem, na ogół taktownie pomijany - mianowicie szczególnej prawicowej wizji świata. Prawica postrzega się bowiem jako siła samotna, szczuta, przed­miot spisków i knowań, otoczony pogardą i niechęcią zarozumiałych, bo zasiedziałych uczestników gry. Wszystkich ich nazywa “lewicą" - bez względu na to, co mniemają w sprawach ekonomii, swobód, obyczajno­ści, tradycji i Kościoła. Ważne jest to, że szkodzą prawicy. Zda się, że wrażliwość na niechęć jest jedyną wspólną cechą plejady partii prawico­wych, bo poza tym kłócą się one w każdej sprawie.

Trudno się nawet dziwić tej drażliwości; środowiska prawicowe są ciągle w fazie szukania swojego miejsca, kształtowania swej odrębności, swych znaków rozpoznawczych, swego języka. Nie jest to proste z wielu powodów.

Po pierwsze - zbiorowa świadomość Polaków jest w sferze wartości społecznych głęboko lewicowa: praca fizyczna ma większy walor niż umysłowa; zatrudnienie u prywatnego jest poniżeniem, posada państwo­wa nobilituje; produkcja jest lepsza niż usługi; im niższe wykształcenie, tym większa słuszność poglądów; im większe ubóstwo, tym lepsze cechy charakteru.

Po drugie - tradycja prawicowa została w Polsce zerwana i nie dane jej były rozrachunki i przewartościowania, które po II wojnie były udziałem prawicy zachodniej. Sięganie zaś do wzorów sprzed pół wieku daje efekty muzealne, jak choćby operowanie stereotypami etnicznymi lub pisanie o “polskim stanie posiadania na Wschodzie".

Po trzecie - budowanie dzisiejszej tożsamości na tezie o prze­śladowaniu myśli prawicowej przez komunistów też ma słabe strony, bo cały zestaw haseł endecji przywłaszczyła sobie i zużyła PZPR, więc nie brzmią one dziś jak rzecz świeża, dotąd zakazana.

Wywalczanie dla siebie przez prawicę miejsca polega zatem na wyrazistym odróżnianiu się od innych i ostrym przeciwstawianiu się wszystkim wokół. Natomiast zabieganie o poparcie społeczne nader często prowadzi do potakiwania ugruntowanym przekonaniom i roz­czarowaniu reformą. W ten sposób powstał nowy polski dziw, czyli to,

147

co nazwało się prawicą, a co jest formacją w dużej części konsekwentnie lewicową w warstwie ekonomiczno-społecznej, za to nader zadzierzystą w obronie wartości tradycyjnych i narodowych.

Początkowy etap kształtowania się prawicy miał miejsce na scenie politycznej i nie był to spektakl pociągający. Protagoniści rozgrzali atmosferę, wyśrubowali emocje, nie mieli przeciwników, tylko wrogów - a ci czaili się nie na lewicy, ale wśród liberalnych demokratów, którym należało wyrwać sztandar opozycyjno-solidarnościowy. Właśnie w atmo­sferze wspólnego frontu przeciw Europejczykom, “katolewicy", unitom, brano w obronę skinów i inne skrajności. Ze sztandaru zostały żałosne strzępy, a wybory zepchnęły polityczną prawicę na margines, gdzie nadal zajmuje się ona monotonnym podziałem przez pączkowanie, co marnie rokuje jej zwolennikom. Bo przecież elektorat prawicy istnieje i dziś opiekuje się nim głównie telewizja.

Ciekawe, czy Krajowa Rada, mianując prezesem Wiesława Walen-dziaka, chciała telewizję oddać w ręce młodego, zdolnego dziennikarza czy w ręce jakiejś opcji ideowej. Cokolwiek miała na uwadze, dała wyrugowanej z polityki prawicy szansę dotarcia do najszerszej widowni.

Zmianie władz telewizji towarzyszyła kaskada przecieków z Woroni­cza o młodych, niekompetentnych “pampersach", którzy wtargnęli ławą, by wprowadzać swoje porządki, i widz uważny lub maniakalny zaczął wypatrywać efektów nowej orientacji. Pojawiła się cienką strużką (o zdo­minowaniu przez nią programu w ogóle nie można mówić) i najpierw było to przedłużenie przedwyborczych agitek.

Bodaj ostatnią z cyklu była pantomima Stanisława Helskiego i Jerzego Urbana na temat walenia kamieniem w generała Jaruzelskiego. Panów można było obejrzeć, ale nie usłyszeć, bo wrzeszczeli wszyscy naraz. “Kan­ciasty stół" zniknął, miejmy nadzieję, że z powodu mizerii warsztatowej.

Przykładem szukania korzeni prawicowej krzywdy był film opowia­dający o widowisku historycznym, jakie odbywa się corocznie we Francji i przypomina dzieje powstania w Wandei. Młodzi autorzy, niezwykle przejęci, powiadamiali widzów o ujawnieniu rzeczy skrywanej i za-kłamywanej celowo przez zainteresowane siły przez 200 lat - o krwawej rzezi, jakiej rewolucyjna Francja dokonała na pobożnych i rojalistycz-nych Wandejczykach. Otóż średnio oczytany Polak wiedział to wszystko, co autorzy filmu w podnieceniu komunikowali, toteż trudno mu było uwierzyć w zmowę niecnych postępowców, którzy fakt ten ukryli przed


148

światem. Raczej miał wrażenie, iż autorzy własną niewiedzę potraktowali jako normę, a myśl, że odkryli wielką manipulację pogrobowców rewo­lucji francuskiej, tak ich zafascynowała, że zapomnieli zajrzeć do pod­ręczników.

Z czasem pojawiły się też programy niewalczące, a mające taki zamysł, by uwagę widza przesunąć z wrogów, zdrajców i zaprzańców na wartości pozytywne. Jeden z nich jest absolutnym niewypałem - został wprowadzony co drugi tydzień, zamiennie z popularnymi “Listami o gospodarce", nazywa się “Ludzie, władza, pieniądze" i gospodarzem jego jest były rzecznik ministra Macierewicza Tomasz Tywonek. Na program składają się impresje filmowe, w których np. problem kasyn gry inkrustowany jest zdjęciami z zoologu; zastanawiające niekomunika­tywni katoliccy przedsiębiorcy; komunikatywni nawet politycy, których gadania jednak gospodarz nie jest w stanie doprowadzić do żadnej zrozumiałej konkluzji. Nie sposób dojść, po co to jest na antenie i rodzi się domniemanie, że z powodu osoby autora.

Zupełnie inaczej ma się rzecz z młodzieżowym programem “Fron­da". Jego proweniencję prawicową poznaje się po sprzeciwie wobec prezerwatywy, pochwale samodyscypliny, po obecności konserwatyw­nego Rafała Ziemkiewicza. Znane postaci, znane tezy, tylko język trochę inny niż zwykle. “Fronda" próbuje wyrwać się z konwencji tropiciels-ko-demaskującej, powstałej w czasie sporu o aborcję i zmagań wybor­czych, i przedstawić cnoty jako wartość samą w sobie, coś, co po prostu jest lepsze - a nie jako przedmiot zmowy gorszycieli o niskich moty­wach. Wysiłek, by mówić o wartościach spokojnie i świadczyć na ich rzecz własną nieagresywną postawą, wygląda na szukanie innych form wyrazu niż zużyty cokolwiek szablon politycznej walki.

Ta odmienność pozwala dostrzec, że twierdzenie, iż rozwody, abor­cja, narkomania, wczesna inicjacja seksualna, młodzieżowe pisma porno są rzeczami niedobrymi, nie wywołuje sprzeciwu. Wręcz przeciwnie, zdecydowana większość zgodzi się, że o wiele lepiej, by rodziny się ko­chały, żeby seks nie oddzielał się od miłości, dzieci rodziły się oczekiwa­ne, a młodzież nie ćpała i nie czytała głupich i prymitywnych gazetek. Jeśli można coś zrobić, aby ludzi do tego przekonać, to dlaczego nie?

Tymczasem utrwaliło się mniemanie, że nastąpił podział zadań - taki, że o te słuszne sprawy walczy jedynie prawica, a wszyscy inni od­powiadają jej lękiem, szyderstwem i potępieniem.

149

Spór toczy się oczywiście o coś innego. Prawica głosi możliwość stworzenia takiego ładu moralnego, w którym i prawo, i presja spo­łeczna nakłaniałyby ludzi do zachowań odpowiedzialnych, powszech­nie uznanych za lepsze od dzisiejszej łatwizny. Przeciwnicy zarzucają jej, iż chce państwa, w którym sankcja ścigałaby ludzi rozpustnych, panny niecnotliwe, małżonków niewiernych, a homoseksualiści, les­bijki i narkomani skrywaliby swe wstrętne skłonności, może nawet starali się je porzucić. To samo oczekiwanie szybko skierowałoby się ku libertynom, ateistom i innym dewiantom umysłowym. W rezultacie powstałoby państwo ograniczające wolność jednostki, wkraczające w jej sferę prywatną i szybko niszczące przynależne człowiekowi prawa.

Skądinąd warto zauważyć, że powściągliwość obyczajowa nie jest specjalnością prawicy - wystarczy przypomnieć lewicowy purytanizm pierwszego dziesięciolecia PRL, kiedy to żadnych aborcji, żadnych rozwodów z błahych przyczyn, za to wszechobecna organizacja partyjna, która stała nie tylko na straży wierności małżeńskiej, ale była gotowa zająć się wszelkimi problemami życia przed- i poślubnego.

Nasza dzisiejsza prawica na zarzuty stawiane jej przez przeciwników odpowiada, że nie chce niczego narzucać siłą, pragnie jedynie przekony­wać, kształtować na nowo świadomość. I w dziele tym ma szansę nierówne, bo z trudem dociera do ludzi najpierw otumanionych przez lata komunizmu, a teraz wydanych na wpływy liberalne i lewicowe, które to formacje - jej zdaniem - zawłaszczyły media.

Czy przewrażliwienie i wypatrywanie wszędzie znamion zmowy to tylko cechy właściwe formacji młodej, prącej do znaczenia i kwes­tionującej zastane na scenie publicznej obyczaje? Czy różne przesadne sądy, gwałtowne ataki, nienawistne wyskoki to tylko niedostatki stylu? Jedynie dziecięca choroba radykalizmu?

Nie jest to jasne. Bowiem wydaje się, że polska prawica nie od­powiedziała sobie na bardzo ważne pytanie. Co mianowicie w tym nowym ładzie moralnym i politycznym, do którego dąży, ma być z ludźmi, którzy nie podzielają słusznych opcji - lubią np. rozpustę, nie znoszą, jak im się ktoś wpycha w prywatność, są wyznawcami nie­odpowiedzialnego hedonizmu albo wschodnich religii, albo wręcz bez­bożnikami? Lub mają jakieś okropne poglądy polityczne, otwierające nasz kraj na złe wpływy ze Wschodu i Zachodu?


150

Na Zachodzie prawica odpowiedziała sobie na to pytanie wyraźnie:

komuniści, wywrotowcy, anarchiści będą zawsze. Zawsze ktoś będzie godził w ład moralny i w tradycję. Tamtejsza lewica zresztą podobną przeszła edukację i również pogodziła się z tym, że zawsze będą ludzie z dziedzicznymi przywilejami, zachłanni bogacze i fanatyczni bigoci.

Tylko na takiej zgodzie można zbudować demokrację. Z marzeń o państwie bez jakiejś szkodliwej grupy, czy to degeneratów, czy wyzyskiwaczy, zrodziły się same nieszczęścia.

Nasza prawica chyba sobie jeszcze pytania o obecność tych, których nie znosi, nie zadała. Na niewielkim poligonie politycznej sceny paro­krotnie podejmowała walkę o jakąś przestrzeń działania - Komitety Obywatelskie, Komitet przy Lechu Wałęsie, OKP - wygrywała ją i natychmiast pozbywała się tych, których nie znosiła. A bez nich zdobycz traciła wszelki urok. To samo dzieje się teraz ze związkiem “Solidarność". Kiedy będzie się już składał z samych prawicowców, pewnie sczeźnie jak tamte komitety.

Mimo tych doświadczeń ma się czasem wrażenie, że i w skali państwa marzy się części prawicy, by ci wszyscy grzeszni i podli nawrócili się, przekonali, pokajali lub chociaż zamilkli, bo Polska bez nich byłaby miejscem o niebo lepszym. Dopiero z czasem po prawej stronie naszej sceny ugruntuje się przekonanie, że ci inni nie tylko zawsze będą istnieć, ale że także są potrzebni.

Tym zaś, którzy z kolei prawicy serdecznie nie cierpią, można przypomnieć, że jej nieobecność w Sejmie nie jest rzeczą dobrą. Gdyby Porozumienie Centrum lub Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe co­dziennie oskarżały i demaskowały Unię Wolności, to nie rozłaziłaby się ona w szwach na prawo i lewo, a tarcia wewnętrzne uprawiała w dys­krecji, nie zaś publicznie. SLD też łatwiej byłoby dotrzymać obietnic natury światopoglądowo-obyczajowej złożonych swym wyborcom, gdy­by mógł je wygrać z niewielką prawicą w Sejmie, zamiast ciągle słuchać, że chce zgwałcić wolę narodu pozbawionego reprezentacji.

Obecność prawicy w życiu publicznym jest zatem konieczna i poży­teczna, a jej forma i styl zależeć będą od tego, na ile pogodzi się ona z obecnością swoich wrogów i zacznie ich traktować jak przeciwników.

Na razie wciąż słychać wezwania do budowy okopów św. Trójcy.

25 III 1995

TRUDNY CHARAKTER

Ukazanie się ostatnio książki Edmunda Lewandowskiego pod ty­tułem Charakter narodowy Polaków i innych jest symptomem jakiejś istotnej zmiany. Przez lata bowiem o charakterze narodowym się nie mówiło. Nauki społeczne stawiały co najwyżej pytania - czy coś takiego w ogóle istnieje? Czy miałby to być zespół cech dziedziczonych bio­logicznie, czy może kształtowany społecznie? A nadto - czy rozważanie tej materii jest jakkolwiek przydatne? Bo jeśli nawet można dokonać opisów odmienności między narodami, to w oparciu o nie nie sposób niczego przewidzieć ani na temat zachowań jednostek, ani też całej zbiorowości.

Sądy głoszące, że Niemcy są porządni, a Francuzi frywolni na­rażają nas tylko na kontuzję, bo prawdopodobieństwo spotkania bałaga-niarskiego Niemca i purytańskiego Francuza jest oczywiście znaczne. Zachowania narodów też są w istocie nieprzewidywalne - walecz­ność Francuzów sczezła nagle w 1939 roku, łagodni Khmerowie oka­zali się naraz zdolni do okrucieństwa niewyobrażalnego, flegmatyczni Anglicy straszą Europę swym młodym pokoleniem żądnym niszczenia i bicia.

Za tą szczególną powściągliwością nauk społecznych wobec tematyki cech narodowych stało zapewne doświadczenie wojny. Bo oto okazało się, że porównywanie różnych narodów, opisywanie różnic między nimi, wskazywanie na cechy znamienne - w rękach ideologów zamieniło się w uzasadnienie dla eksterminacji i podboju. Charakterystyka Żydów i Cyganów, dokonana z pomocą argumentów antropologicznych, psycho­logicznych i jakich tam jeszcze, uzasadniła ich mordowanie, zaś przez


152

podobnych uczonych skonstruowany opis charakteru Słowian, taki, iż nie są twórczy, nie potrafią pracować ani się sami rządzić - uzasadniał poddanie ich aryjskiej, niemieckiej władzy.

Użytek, jaki faszyzm zrobił z opisów odmienności ras i narodów, nie był w dodatku jakimś jednorazowym wykwitem zwyrodniałej ideologii. Był przerażającym, choć konsekwentnym i logicznym, zastosowaniem wobec ludzi białych metod używanych uprzednio przez stulecia w od­niesieniu do różnych dzikich, kolorowych ludów, o których ówczesna nauka orzekała, że stoją na niższym szczeblu rozwoju, że mają pewne naturalne ograniczenia, które sprawiają, iż stanem właściwym dla nich jest niewolnictwo, lub też, że posiadają wrodzone groźne cechy, toteż należy ich wytępić, by utorować drogę chrześcijaństwu, cywilizacji białego człowieka i innym wartościom.

Po wojnie pojawiły się zatem koncepcje równoprawności kultur, czasem wręcz wyższości tych pierwotnych, dotkniętych uciskiem kolo­nizatorów, które zarazem obroniły się przed grzechami cywilizacji. Wszelkie pomysły porównywania różnych narodów, by znów hierar-chizować je wedle jakiejś skali arbitralnej, zostały odrzucone. Odrzucone z poczuciem, że dusi się w zarodku odruchy złej strony ludzkiej natury, która mogłaby znów nas pchnąć do porządkowania świata, urządzania go dla lepszych poprzez eliminację tych z natury gorszych.

Taka postawa sprawiała, że przedmiotem badań, dociekań i opisu stały się w ostatnich dziesięcioleciach nie charaktery narodów, ale ich stereotypowe obrazy w oczach innych.

Słowo “stereotyp" zakłada wiedzę potoczną, uproszczoną i powierz­chowną, nabytą raczej z przekazu niż z własnego doświadczenia. Okreś­lenie to ma na ogół zabarwienie negatywne, acz nie jest to zupełnie zasadne. Olbrzymia większość naszej wiedzy pochodzi z drugiej ręki i jest uproszczona - podstawowe wyobrażenie o świecie, powszechna wersja naszych dziejów, postrzeganie siebie wśród innych i wreszcie obrazy tych innych, od których czujemy się różni - całość ta tworzy siatkę pojęć i wartości, którymi kierujemy się w życiu.

Problemem nie jest to, że ludzie postrzegają rzeczywistość wedle prostych nabytych schematów - pojawia się on wtedy, gdy taki schemat wypełni się emocjami, które sprawiają, że przyjmuje się do wiadomości tylko informacje je utwierdzające, odrzuca zaś te, które podważają hołubiony stan uczuciowy.

153

Stereotypy narodowościowe, opisujące innych a zatem obcych, są takich postaw znakomitym przykładem. O Holendrach wiemy piąte przez dziesiąte, że lubią tulipany i chyba są pracowici, skoro morzu wydzierają ziemię. Otóż do tej wiedzy powierzchownej i emocjonalnie obojętnej gotowi jesteśmy dołączyć wszelkie nowe informacje z lektury, telewizji, własnego doświadczenia - stereotyp Holendra jest otwarty.

Zupełnie inaczej ma się rzecz np. z Niemcami, których negatywny obraz stworzyła nie tylko historia, ale i polityka, i nasze zbiorowe potrzeby. Pracowitość jest jedyną na poły pozytywną niemiecką cechą, aczkolwiek traktowaną tak, jakby była w nas wymierzona - poza tym dyscyplina, buta, poczucie wyższości, pogarda dla innych i wrodzona do Polaków wrogość to podstawowe elementy opisu. Nie koryguje ich zna­jomość dzisiejszych Niemiec, nie zmieniają takie fakty, jak powszechna pomoc w czasach stanu wojennego, popieranie naszego członkostwa w NATO, obłożenie kwiatami naszej ambasady w pięćdziesiątą rocznicę końca wojny. To wszystko przelatuje mimo, zaś w masowej wyobraźni wciąż obecny jest obraz tradycyjny, który w dodatku środki przekazu z upodobaniem powielają: w kabaretach typu “Polskie ZOO" Kohl zawsze jest przedstawiany jak butny militarysta słabo maskujący swą prusko-hitlerowską duszę. Inne nacje nie wypadają tam zresztą lepiej - u rosyjskiego niedźwiedzia zza wódczanej czułości wyłazi siła chytra i podstępna, a Żydzi ciągle liczą pieniądze.

To, że stereotypy sąsiadów są bardziej rozbudowane niż odległych Ho­lendrów, jest zrozumiałe. To, że są one na ogół negatywne, też jest zja­wiskiem szerokim - opisuje się innych tak, by na tle ich wad i nagannych skłonności wypaść lepiej. To natomiast, iż tematyka naszego stosunku do innych, dość dokładnie badana przez historię i socjologię, w sferze publicz-no-politycznej stanowi kwestię nader drażliwą i sporną, jest już znakiem naszych zawikłań. Ich symptomem jest oczywiście człowiek wygłaszający zjadliwe teksty o złowrogiej naturze Żydów i pałający zarazem oburze­niem na samą myśl, że ktoś mógłby go uznać za antysemitę.

Choć gołym okiem widać, że w odniesieniu do obcych kłębią się w nas najróżniejsze uczucia, to zarazem pragniemy z zewnątrz być postrzegani niczym jedność moralno-polityczna. Określenia: “Polak-an-tysemita", “Polak-rasista" głęboko nas bolą i pragniemy, by świat zewnętrzny widział nas jako kulturalnych, tolerancyjnych i światłych, choć swoje na temat Czarnych, Żydów, Ruskich, Pepików itp. wiemy.


154

W publikacji Instytutu Socjologii Swoi i obcy przedstawiono wyniki badań nad obrazem innych ras właściwym Polakom.

Osoby, które stwierdziły, że wśród Arabów, Murzynów, Chińczyków i Żydów są ludzie różni, stanowią ułamki procenta. Ale około połowy badanych uchyliło się od charakterystyki poszczególnych ras, wybierając odpowiedź “trudno powiedzieć". Druga połowa jest przekonana, iż rasy mają pewne właściwe sobie cechy, które mówią o nich więcej niż stwierdzenie, że ludzie są różni. Cechy te na ogół są negatywne - tylko Chińczycy wychodzą obronną ręką - są pracowici, zdyscyplinowani, sumienni, dobrzy, skromni itp.

Arabowie są leniwi, brudni, agresywni, pozbawieni szacunku dla kobiet, okrutni, kłótliwi, interesowni, fanatyczni. Na plus można im zaliczyć tylko silny charakter.

Murzyni budzą uczucia mieszane - są leniwi, muzykalni, weseli, brudni, pracowici, zdrowi, silni, życzliwi, mają też gorący temperament.

Najdokładniej opisujemy Żydów - są nieszlachetnymi i interesow­nymi kupcami, są zarówno gospodarni i przedsiębiorczy, jak przebiegli i sprytni, są inteligentni, pracowici, solidarni, nieuczciwi, agresywni, zaborczy, fałszywi, leniwi do pracy fizycznej.

Różnica między wyobrażeniami Chińczyków, Arabów, Murzynów a obrazem Żyda jest uderzająca. Ci pierwsi to obcy-dalecy, ich wizerunki powstały ze splotu, w którym jeden wątek to tradycyjny przekaz o eg­zotycznych dzikich, których Biali odkrywali, nawracali, obdarzali cywi­lizacją, a drugi - to zmiksowany telewizyjny przekaz, w którym filmy, reportaże krajoznawcze i papka informacyjna dopasowują się do owej odziedziczonej prawiedzy.

Murzyn w naszych oczach wygląda raczej na Czarnego Amerykanina z kręgu kultury masowej, ni to piosenkarza, ni to krzepkiego sportowca, Arab zaś wchłonął powtarzane od lat informacje o terroryzmie, które jak raz zgodne są z wiedzą, jaką zaczerpnęliśmy z W pustyni i w puszczy. Natomiast stosunek do Chińczyków zmienił się ostatnio na korzyść, jakby obraz mrówki skomunizowanej, zuniformizowanej, wiwatującej, będącej naszą własną karykaturą - został wyparty przez obraz skrzętnego i wydajnego pracownika.

Natomiast Żyd to obcy-znany, to obraz w całości dziedziczony, skrupulatny i drobiazgowy opis fantomu, który dziś nie istnieje - od przeszło pół wieku nie sposób w Polsce zobaczyć żydowskiego hand­larza! A jednak wokół tej roli osnuty jest cały stereotyp: nieproduktyw-

155

ność zajęcia, przebiegłość, spryt, zachłanność. Nadto opis ten jest odporny na wszelką korektę - nie zaabsorbował np. cech państwa Izrael, nie tylko takich jak sukcesy rolnicze lub militarne, ale nawet i tych negatywnych, które propaganda komunistyczna usiłowała nam zaszczepić, szeroko opi­sując obyczaje “izraelskiej soldateski": buta, okrucieństwo, bezwzględność - są to bowiem cechy przynależne do siły i zwycięstwa, a nasz obraz Żyda odnosi się do kogoś słabszego, pogardzanego, pomiatanego - kogoś, kto bronić się może tylko przebiegłością i podstępem.

Widać zatem, że stereotyp negatywny, ksenofobiczny nie tylko jest zamknięty na wszelkie przeczące mu informacje, ale ma też pewną wewnętrzną spójność i logikę.

Jaki procent Polaków pozostaje w kręgu tego stereotypu? Wedle różnych badań z lat dziewięćdziesiątych - akceptacja twierdzeń o szcze­gólnej naturze Żydów i ich podstępnym wpływie na rzeczywistość waha się od 30 do ponad 50 procent.

Na przykład 40 procent Polaków nie chciałoby mieć Żyda za sąsiada, tyle samo sądzi, że osoby narodowości żydowskiej odgrywają zbyt dużą rolę w życiu publicznym kraju, ale liczba osób, które ten sąd odrzucają, sięga 42 procent.

Czy taki odsetek fobii automatycznie generuje postawy agresji? Nie ma oczywiście takiej konieczności, ale przemaszerowanie przez War­szawę tysięcy ludzi uniesionych antysemickim zapałem i krzyczących “Do gazu!" każe pamiętać o mechanizmach uwalniania zbiorowej nie­nawiści.

Cała wiedza o negatywnym stereotypie narodowościowym mówi to, co właśnie widzimy w różnych europejskich krajach, od Bałkanów po Niemcy czy Francję: stereotyp taki trwa w świadomości i nie ulega modyfikacji, wstrząs społeczny ożywia go i napełnia bieżącą treścią, niepewność losu, lęk wobec zmian nadają mu temperaturę uczuciową i byle pretekst staje się powodem do agresji.

Negatywny stereotyp narodowy jest zatem zjawiskiem trwałym, nietrudnym do opisania, łatwo stającym się elementem społecznego konfliktu. Badamy go, gdy zaczyna dawać o sobie znać, zaś dociekania te mają coś ze wskazywania ogniska chorobowego i prognozowania niedobrego stanu zbiorowego ducha.

A czym jest charakter narodowy? Edmund Lewandowski, który poświęcił mu wspomnianą na wstępie książkę, odnotowuje pokrótce


156

spory o uchwytność przedmiotu swej pracy, definicyjne problemy, ale ostatecznie omija pytanie o to, czy takie zwierzę istnieje, i postanawia je po prostu opisać.

Elementem, który zawsze warto przypomnieć, jest historyczne dzie­dzictwo - w naszym wypadku wybranie w jakimś momencie innej drogi niż zachodnia Europa, przy zachowaniu poczucia, że to ona, jej rozwój, jej zamożność i jej instytucje są normą.

Ta własna polska droga to było odrzucenie reformacji, gospodarka folwarczno-pańszczyźniana, która hamowała rozwój miast, szlachtę przy­zwyczajała do próżniactwa, a chłopów do byle jakiej roboty, to było aż 10 procent szlachty (we Francji np. tylko 2 procenty), która we własnym mniemaniu była narodem, walecznymi Sarmatami, podczas gdy chłopi to plemiona miejscowe, pochodzące zresztą od Chama, a mieszczanie to obcy - Żydzi i Niemcy.

To była też odmienność ustrojowa - sejmikowanie i zrodzone z niego instytucje - konfederacja, rokosz, nihii novi, liberum veto, wolna elekcja. A w końcu niewola, która stawiała nam wyzwania zgoła inne niż szczęśliwszej części Europy.

I te odmienne doświadczenia zbiorowe ukształtowały w nas cechy składające się na szczególny charakter narodowy. A zatem:

Odznaczamy się przede wszystkim rozchwianiem psychicznym - wy­trwałość i cierpliwość mobilizujemy tylko w czasach trudnych, gdy przychodzi odmiana, przerzucamy się na beztroską lekkomyślność. Dziel­ność, brawura, improwizacja to nasze mocne strony, brak systematycz­ności i pracowitości - to największe wady. Bliższe niż dyscyplina są nam samowola, nieobliczalność, warcholstwo. Nie liczymy się z rzeczywis­tością, kalkulację zastępujemy chciejstwem.

Jesteśmy społeczeństwem wiecznie niespełnionych możliwości. Z na­szych zdolności, talentów i zalet nic nie wychodzi. Winy za to szukamy w otoczeniu - z jednej strony chętnie obarczamy je odpowiedzialnością za swe krzywdy i niepowodzenia, a z drugiej pożądamy jego afirmacji i przywiązujemy niezwykłą wagę do jego opinii. To jeden z przejawów naszej niedojrzałości.

Niezwykle cenimy wolność i równość. Kult wolności łatwo prze­chodził w anarchiczny indywidualizm i był wymierzony w państwo, w prawo, w trwałe więzi społeczne - sprawdzamy się tylko w związkach krótkotrwałych, jak konfederacja, zajazd, zabawa, brak nam solidarności codziennej. Równość zaś zdobywamy poniżając innych.

157

Na polskiej skali wartości do dziś odciska się rycerskie próżniactwo

- walka, świętowanie, zabawa liczą się wyżej niż praca. Czyny bohater­skie więcej znaczą niż osiągnięte nimi wyniki. A równocześnie brak nam odwagi cywilnej. Tak właśnie każdą zaletę potrafimy zepsuć nieodległą wadą. Gościnność i pijaństwo. Odwaga i warcholstwo. Szczodrość i roz­rzutne mnożenie zewnętrznych oznak prestiżu. I tak dalej.

Zaprezentowaną w książce charakterystykę Polaków czyta się oczy­wiście z zaciekawieniem - czasem cieszy celnym spostrzeżeniem, cza­sem pcha ku uogólnieniom mniej oczywistym, ale lektura taka zawsze ma uroki ni to horoskopu, ni to salonu krzywych zwierciadeł - pozwala nam zająć się sobą. Lecz w miarę mnożenia dowodów na zasadność opisu naszego charakteru mnożą się też wątpliwości.

Ten obraz, chciałoby się rzec - konterfekt, składa się z opinii pisarzy i publicystów, którzy swe opinie wygłaszali z różnych powodów. A ich dobór budzi wątpliwości.

Dowodzenie, że Polakom brak odwagi cywilnej, za pomocą cytatu Artura Sandauera, wymierzonego w twórców przeciwstawiających się stanowi wojennemu, wskazuje, że autor przyjął pewne założenie i ze­wsząd gromadzi argumenty, by je uzasadnić.

Jeśli lichości polskiej pracy mają dowodzić wyimki z literatury, to wbrew wykonanej selekcji nie była one wcale jednomyślna. Orzeszkowa lub Rodziewiczówna wiele pisały o mozolnym, milczącym i nieustają­cym trudzie, którym Polacy bronili swej ziemi.

Ponadto autor ilustruje swe tezy cytatami od Długosza po twórców współczesnych i tym samym zda się wyznawać jakiś nieuchronny determinizm: wygląda, że nasz charakter - składający się głównie z wad

- jest czymś niezmiennym, trwającym przez epoki, stulecia, że to bez mała cechy genetycznie dziedziczone.

Jest zresztą na to dowód - dowiadujemy się, że Polonia w latach 1917-18 stanowiła 4 procent ludności USA, lecz wśród poległych w I wojnie Amerykanów stanowiła 12 procent, a w II wojnie aż 17 procent, w innych zaś dziedzinach nie zaznaczyła swej obecności. Innymi słowy, jedyna specjalność, w której jesteśmy dobrzy, to bohaterski zgon, wszelkie inne sukcesy są nam, porażonym “słowiańską improduktywnoś-cią", niedostępne.

Lewandowski w swej książce pobieżnie przedstawił też “charaktery" paru narodów - i tu wątpliwości metodologiczne znajdują potwierdzenie.


158

Na przykład gorzkie pisarstwo Ivo Andricia i innych autorów jugo­słowiańskich stało się podstawą do stwierdzenia, że lenistwo, nienawiść i wyjątkowe okrucieństwo są cechami trwale właściwymi narodom bałkańskim.

Otóż literatura drążąca tragiczne dziedzictwo historii i mroczne strony uwikłanej w nie ludzkiej duszy jest z założenia nieobiektywna i nie powinna być podstawą do sądów wartościujących.

Książka Charakter narodowy Polaków i innych jest żywą publicys­tyką, z bogatą antologią cytatów nierzadko uderzających nas trafnością. Ale czy mówi jakąś prawdę o nas jako zbiorowości?

Ukazała się niedawno publikacja Narody i stereotypy, zawierająca materiały z międzynarodowej sesji, która odbyła się w 1993 w Krakowie. Między innymi przedstawiano tam obraz Polaka w oczach sąsiadów. Trochę zaskakujący.

Najpierw dlatego, że polskie wyobrażenia o naturze Rosjan i Niem­ców są stałym elementem opisu naszej doli. Tymczasem dla młodszych generacji Niemiec zachodnich nie istnieje nawet stereotyp Polaka, nie mają oni żadnej wiedzy o Polsce ani nie przejawiają nią zainteresowania - to tylko jakieś miejsce na mapie, tam z tyłu, koło Rosji. Niemcy odwrócili się ku Zachodowi.

Podobnie w istocie jest z Rosją - nie funkcjonuje tam trwały stereotyp Polaka, mieszkańca jednego z małych, sąsiadujących krajów. Owszem, okazjonalnie pojawiały się jego wizerunki: w XVII wieku i przy okazji tłumienia powstań Polak był wrogiem, wiecznym zagrożeniem, sprawcą wszelkiego zepsucia, ale potem w tej roli o wiele lepiej zastąpił go Żyd i w miejsce “polskiej intrygi" pojawiło się “żydowskie knowanie". W dwudziestoleciu międzywojennym krzewiono nienawiść klasową do białopolaków i polskich panów, ale po wojnie ustąpiło to miejsca oficjalnej drużbie. Po upadku komunizmu Polak jawi się jako handlarz oraz bratnia dusza w spożywaniu alkoholu (“piją prawie jak my").

Litwini zaczęli postrzegać Polaka jako obcego-bliskiego w momencie swego odrodzenia narodowego. Polak to był kulturalny, wykształcony szlachcic, pyszny i odnoszący się do Litwinów z wyrozumiałą wyższoś­cią, gardzący ich językiem jako chłopskim, a zarazem obłudny oszust:

wmawiał Litwinowi, że jest jego bratem i kazał się kochać, a w istocie pogardzał nim, poniżał, oszukiwał. Dziś obraz ten się rozdwoił. Histo­ryczna uraza jest w podtekście, ale Polacy z Polski postrzegani są

159

z jednej strony jako ludzie kulturalni, dobrze wychowani, inteligentni, z drugiej jako handlarze i spekulanci.

Dwoiście postrzegają nas też Ukraińcy. O ile pod słowem Polak widzą też chłopa, to mają również słowo “Lach", które oznacza pol­skiego pana - pysznego, wybrednego, złośliwego, podstępnego i arogan­ckiego. Lach - to Polak i katolik gardzący Ukrainą, ale usiłujący nią zawładnąć, podporządkować ją przemocą, narzucić obcą wiarę.

Dla Węgra obraz Polaka zmienił się radykalnie w latach osiem­dziesiątych. Przedtem przez stulecia był on zgodny z naszym wizerun­kiem “bratanka". Polak jawił się jako porywczy, dumny, buntujący się arystokrata, doceniający też uciechy życia. Ten pozytywny obraz wzaje­mny sprawił, że nawet II wojna, która postawiła nas po przeciwnych stronach frontu, nie złamała solidarności, a i rok 1956 był jej wyrazem. Potem Węgrzy przegrali i zostali upokorzeni, podczas gdy my roz­szerzaliśmy granice wywalczonej wolności. Pojawiła się wówczas podat­ność na propagandę mającą powstrzymać polską zarazę. Buntujący się arystokrata został ośmieszony - oto leń walący głową w mur lub porywający się z szablą na czołgi. Polak żyje mrzonkami, miga się od wysiłku, a o jego pracy można nieskończenie: w latach osiemdziesiątych opowiadano na Węgrzech “polskie dowcipy": “Co polski kot dostaje na przekąskę? Talon na mysz". “Jak wygląda polska kanapka? Dwie kartki na chleb przełożone kartką na mięso". “Kto pracuje wydajniej -jeden Węgier czy dziesięciu Polaków?" Lata dziewięćdziesiąte dołożyły nam nowy rys: Polak to handlarz oferujący buble.

W oczach Czecha też jawimy się podwójnie: Polak to z jednej strony romantyk zmagający się samotnie ze światem, któremu emocje nierzadko przesłaniają zdrowy rozsądek, rycerz walczący w imieniu honoru i Boga, niezłomny dysydent zmagający się z komunizmem, ale i nacjonalista, samochwał, pyszałkowaty zuchwalec. Z drugiej zaś strony to ktoś bez honoru, elementarnej przyzwoitości, brudny, nieokrzesany, arogancki handlarz, cinkciarz, przemytnik, pijak, który nie potrafi pracować i robi marne produkty. A polszczyzna jest śmieszna i brzydka, brzmi jak prymitywna, infantylna deformacja języka czeskiego.

Jeśli zestawimy nasze portrety odmalowane przez sąsiadów, niewątp­liwie uproszczone, z opisem charakteru narodowego dokonanego przez Edmunda Lewandowskiego - to one wydają się pełniejsze. Łączą trady­cyjny, historyczny wizerunek Polski pańskiej, szlacheckiej, z pewną


160

obserwacją rzeczywistości, którą może uogólniają niesłusznie - ale ją dostrzegają. A gdzie w malunku Lewandowskiego jest miejsce na polskiego handlarza, może nie zawsze uczciwego i może nie oferującego towarów produkcji markowej, ale rzutkiego, przedsiębiorczego, znanego w połowie Europy i widocznego w Polsce na każdym kroku?

Trudno powiedzieć, czy autora usprawiedliwia to, że my sami nie uporaliśmy się z naszym powszechnym handlowaniem, skoro ciągle jest ono osią pogardliwego stereotypu Żyda. W tej niekonsekwencji widać, na czym polega brzemię dziedzictwa - na tym, że stan świadomości zawsze pozostaje spóźniony wobec przemian realnych. W polskim obrazie Żyda zawiera się cała pogarda szlachty dla miasta i jego zajęć, nade wszystko handlu: nieproduktywność, pośrednictwo, ruchliwość, zysk nieuzasadniony.

W książce Mity i stereotypy w dziejach Polski Janusz Tazbir zwracał uwagę, że w podobny sposób jak Żydów opisywano niegdyś inne handlujące narody, takie jak Ormianie, Włosi czy Szkoci. Komunizm wzmocnił zakorzenioną mocno pogardę dla pasożytniczego handlu i cią­gle się z nią spotykamy. I zarazem wypychamy z świadomości to, że handel właśnie teraz okazał się czymś, co dość powszechnie lubimy, umiemy robić i co w oczach licznych narodów zaczyna stanowić rys dla nas specyficzny.

Uderza nie tylko to, czego brak w opisie naszego charakteru narodo­wego w książce Lewandowskiego - także cechy wymieniane rażą anachronicznością.

Brawura, bohaterskie zrywy, nieliczenie się z rzeczywistością - osta­tni raz przydarzyło się nam to w 1944 roku. A potem parokrotnie dali Polacy przykład zbiorowej roztropności, wyrywając komunizmowi tyle wolności, ile się dało, i starając się nie przekroczyć granicy bezpieczeńs­twa. Po wszystkich klęskach, które zapoczątkował rok 1939, po daremno­ści ofiar, jakbyśmy odmówili upustu krwi i nacisk przenieśli z bohaters­kiej ofiary na trwanie.

Wolność, niepodległość, ofiarność - ten zestaw sztandarowych war­tości wyższych, a nam właściwych, sugeruje, że w naturze Polaka leży pogarda wobec dóbr doczesnych i skłonność do poświęcania życia sprawom wielkim i świętym. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, żeby zobaczyć coś wręcz przeciwnego, coś, co socjologia nazwała “spienięże­niem świadomości" Polaków.

161

Pogarda dla pracy, lenistwo, niesystematyczność, partactwo. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w języku funkcjonowały zwroty:

przedwojenna robota, przedwojenny fachowiec i znaczyły tyle, iż byliś­my świadomi niszczenia naszej pracy i rzetelności przez nowe warunki. A dziś widać, że w wielu miejscach pracuje się dobrze, i że lenistwo nie jest cechą przyrodzoną, ale nabytą w procesie wieloletniej demoralizacji.

Lewandowski w swej książce tak naprawdę opisał portret Polaka--Sarmaty, negatywnego bohatera naszej literatury.

Literatury, która musiała zastąpić nieistniejące państwo i pełniła zadania szczególne: chciała wytępić wady, które leżały u źródła naszego upadku, zmienić nawyki, sprostać nowym czasom - piętnowała zatem grzechy warstw wyższych, mobilizowała do pracy i rozwoju, wskazywała upośledzenie ludu. Bez końca można z niej czerpać zdania o narodowych wadach, to znaczy - o wadach szlachty.

W paru miejscach książki trafia się cytat, z którego wynika, że w Polsce oprócz szlachty mieszkali też chłopi. “Lud wiejski zaś jest skłonny do pijaństwa, kłótni, wyzwisk i zabójstw [...j. Nie wzdryga się on przed żadną pracą czy ciężarem, na mróz i głód jednako wytrzymały, postępujący w myśl zabobonów i przesądów, na zdobycze również chciwy, kierujący się złośliwością, chciwy nowinek, gwałtowny i cudze­go łakomy" (Jan Długosz).

“Na potrzeby narodu pozostał skąpym lub zupełnie obojętnym. [...] Nie wzrusza się pod wpływem najsilniejszych podniet, nie oburza się i nie zachwyca, nie ma wstydu i ambicji [...j. Własności publicznej nie rozumie i nie uznaje, a prywatnej cudzej nie szanuje" (Aleksander Swiętochowski).

Blisko 500 lat dzieli te opinie o większości narodu, są one dość typowe i - jak widać - nijak się mają do szeroko omówionego polskiego charakteru narodowego. A przecież już od dawna nie dzielimy się na panów i chłopów żyjących obok siebie, od dawna stapiamy się w jedno społeczeństwo, a ostatnie półwiecze wymieszało nas gruntownie. Można rozpoznać wśród naszych zachowań ślady tych rycersko-pańsko-warchol-skich i tych chłopsko-pańszczyźniano-rabacyjnych, ale są to właśnie ślady tylko. Pół wieku komunizmu zostawiło po sobie już głębsze koleiny, w które co raz wpadamy, lecz wszystko to razem stworzyło też coś nowego, nienazwanego. Co wyłania się z tego zamętu, w jakim żyjemy? Co przeważa w naszych współczesnych zachowaniach? Egois­tyczna zapobiegliwość? Przyziemny praktycyzm? Wyuczona bezrad­ność? Letniość i umiar?


162

Nie wiemy, czy te cechy, które rzucają się dziś w oczy, są już nawykiem trwałym, czy okażą się przejściową tylko reakcją na trudny i niezrozumiały czas. Możliwe, że zanikną i spod nich znów wychynie coś bardziej trwałego. Co - rycerska fantazja? Sarmackie zadufanie? Chłopska zaciętość? Komunistyczny egalitaryzm?

Ano właśnie - zgłębianie charakteru narodowego może być najdalsze od budowania emocjonalnych stereotypów narodowościowych, może kierować się potrzebami poznawczymi, zaspokajać ciekawość świata i stworzyć interesujący opis. Tylko tyle.

24 VI 1995

ZĘBY WSZYSTKO BYŁO PROSTE

Zakończył się, miejmy nadzieję, kontredans wokół telewizji pod tytułem “zdejmą - nie zdejmą". Jego monotonia była mniej więcej tak irytująca, jak pojękiwanie auto-alarmu na parkingu - po jakimś czasie dręczony nim człowiek pragnie, żeby ktoś nareszcie wyjący samochód ukradł. Niemniej Prezes Walendziak przetrwał i jest to dla telewizji publicznej ważne - bo obyczaj zmieniania kierownictwa z powodu wyborów czy innych politycznych względów byłby zgubny. Korzystne to również dla dyskusji o telewizyjnych dokonaniach - dotąd firma ta na wszelkie uwagi natury programowej pozostawała histerycznie odporna, a krytykę postrzegała jedynie jak sposobienie artylerii dla zamachowców chcących prezesa obalić.

W trakcie paromiesięcznych podchodów koalicja toczyła walkę prze­de wszystkim o ważne, ale małe poletko, czyli o “Wiadomości". Zarzuty stawiała trafione mniej lub bardziej, a obudowywała je diagnozą ogólną, taką, iż telewizja jest tendencyjna, przy każdej okazji wyszydza tradycje lewicy i gdzie można przemyca prawicowe elementy - tzn. ludzi i idee. Takim marudzeniem koalicjanci dają dowód nader krótkowzrocznego i powierzchownego oglądu rzeczywistości.

Bowiem uderzającą zmianą telewizyjnego obrazu Polski jest to, że gdzieś zniknęły nieustające opisy nędzy, głodu, bezrobocia, beznadziei. Widownia, która niezadługo pójdzie do urn, ma poczucie, iż nie jest źle, nic specjalnie drastycznego się nie dzieje, symptomy nieuchronnej klęski, które za czasów rządów uprzednich wyzierały zewsząd, gdzieś się pochowały. Głodne dzieci, bezradni i zrozpaczeni dorośli, ludzie tracący pracę, zgorzkniali emeryci - przestali naraz być wyrzutem sumienia w najróżniejszych programach.


164

Koalicja popełniłaby błąd wyjaśniając to zjawisko leninowską teorią odbicia, to znaczy głosząc, iż poprawa, która nastąpiła - dzięki jej rządom oczywiście - w naturalny sposób objawia się naszym oczom na ekranach telewizji.

To bowiem, co Polak ogląda od sześciu lat na ekranach, od rzeczy­wistości oddzielają zmagania różnych żywiołów, a to: woli kierownictw, nacisków politycznych, a nade wszystko dążenia dziennikarzy do odnaj­dywania się w ciągle nowej sytuacji. Były więc fazy przeładowania programu Katyniem i martyrologią wschodnią, bo każdy musiał tam pojechać w ramach oczyszczania. Był etap aferomanii, bo każdy dzien­nikarz chciał być demaskatorem. Była długa faza totalnego czarnowidz­twa, bo każdy pracownik TV musiał dowieść, że co było, to było, ale teraz patrzy władzy na ręce i wytropi wszystkie nieszczęścia, jakie ona na lud sprowadza.

W takim klimacie informacyjnym budowało się w Polsce nowe i odmiana tego kasandrycznego trendu w telewizji może tylko cieszyć.

A widz zwyczajny już tego, że na ogół programy tyczące spraw gospodarczych były śledztwem, oskarżeniem i wyrokiem, doznaje te­raz zaskoczeń: pokrętny w formie film o drwalach Łatwo przyszło, łatwo poso nie rozstrzygnął, kto ma rację - byli właściciele lasów, którzy je trzebią, czy państwo, które próbuje je chronić. Autor dostrzegł jednak nierozwiązywalną sprzeczność interesów prywatnych i społecz­nych.

Krajobraz po PGR-ach mimo nostalgicznego tytułu nie poprzestał na pokazaniu malowniczej i oskarży cielskiej nędzy, ale opisał i genezę nieszczęścia, i sposoby dawania sobie z nim rady.

Mało tego - redaktor Elżbieta Jaworowicz, gościnnie prezentująca problematykę kolejnictwa w “Tylko w Jedynce", pozwoliła ministrom i dyrektorom obronić się przed zarzutami “Solidarności", jak zawsze o zmowę i rabunek wykonywany na zlecenie Banku Światowego.

Ciekawe jest, że “Sprawa dla reportera" nie narusza tego odmienio­nego obrazu dnia dzisiejszego, mimo że ani o jotę nie zmieniła swego populistyczno-linczującego tonu. Po prostu całym impetem oskarżeń i nienawiści uderza w dzień wczorajszy. Demaskowane przez “Sprawę" zbrodnie, kradzieże, narodowe zdrady i wyprzedaże są dziełem Bal-cerowicza, Lewandowskiego i spółki. Kwiat prawicy, który zdobi te programy, niezłomnie i niezmiennie demaskuje kapitalistycznych refor­matorów.

165

Ten kierunek emocji nie jest jedynie specyfiką “Sprawy". Oto “Debata", nowa pozycja publicystyki ulokowana w dobrym czasie, poświęcona tym razem prywatyzacji.

Autorów programu prywatyzacja jako proces społeczny i gospodar­czy nie interesuje. Nie zebrali wiadomości o kondycji sprywatyzowanego sektora, o jego wkładzie w rozwój, o tym, ilu ludzi zatrudnia i jak im płaci. Zebrali za to w studiu wszystkich przeciwników prywatyzacji od maniaków politycznych, którzy w kółko to samo od lat, przez doradców wędrowniczków, po radykałów związkowych oraz pana Siemienasa. Każdy z innych powodów demaskował całość przemian własnościowych. Na zakończenie wszystkich tych prawicowców i zwolenników rynku połączyła wspólna salwa śmiechu, jaką skwitowali twierdzenie, że cena rynkowa to taka, za jaką ktoś chce daną rzecz nabyć.

Telewizja uznała, że taka manifestacja jedności prawicy jest warta tego, by robić zamęt w głowach widzów. Powstaje pytanie - czy ten pokaz demagogii i manipulacji wynika jedynie z nieudolności zawodo­wej, czy też redaktorzy mieli to, czego chcieli. W tym wypadku totalną krytykę dotychczasowych rządów unijnych, powtórkę z rozgrabienia i wyprzedaży obcym, rozreklamowanie hasła “uwłaszczenie narodu". Na wyjaśnienie co to takiego, czasu zabrakło.

W rzeczonej “Debacie" zawsze budząca sympatię rola samotnego szeryfa atakowanego zewsząd przypadła ministrowi Kaczmarkowi z SLD.

W filmie Jacka Kurskiego Nocna zmiana, o odwołaniu rządu Jana Olszewskiego, zło zostało nazwane po imieniu, a imię jego Unia Demokratyczna rzecz jasna. Sojusz Lewicy natomiast wychodzi obronną ręką, bo nie odegrał wszak zdradzieckiej roli w obalaniu.

Słowem, SLD zbiera dzięki telewizji punkty w różnych dziedzinach - dla buszujących w niej polityków jest bowiem wrogiem rytualnym jedynie, prawdziwe emocje budzi kto inny, dzisiejsze rządy koalicji nie mobilizują więc do demaskowania i tropicielstwa, skoro wczorajsze są ciągle solą w oku, pasmem błędów, zaniedbań, grzechów i bez mała zbrodni. Siłą rzeczy zarzuty wymienia się w czasie przeszłym, nic zatem dziwnego, że dzień dzisiejszy jawi się jako czas spokojnego rozwoju.

Obniżonemu poziomowi czarnowidztwa towarzyszy jednak zjawisko negatywne - następuje wyraźnie rozmycie kryteriów tyczących tego, co jest informacją, co poglądem, co komentarzem.


166^

Połowa “Wiadomości" zostaje pewnego dnia poświęcona dziwacznej publicystyce wymierzonej w sekty i zakończonej podaniem alarmowego numeru telefonu. Wykorzystano formułę informacyjną do ataku na wszelkie ruchy religijne, ataku dokonywanego bez wyraźnego powodu. To samo robi młodzieżowa “Fronda" i “program satyryczny" Wojciecha Cejrowskiego. Nawet Polsat dołącza. Czy została odgórnie zadekretowa­na kampania przeciw heretykom i innowiercom?

“Tylko w Jedynce" na temat obcego kapitału w prasie. W temat wprowadza nas poseł KPN nękany przez obsesję wszechogarniającego niemieckiego spisku, a pogłębia problem badacz z Krakowa załamujący ręce nad kolorową prasą kobiecą całą w rękach Niemca, którego kiedyś Wanda nie chciała, zaś prowadzący redaktor Krasko co raz ubolewa: 70 proc. polskiej prasy w rękach “zachodniego kapitału"!

Telewizja nie jest tu gospodarzem debaty o wybranym zagadnieniu, które prezentuje, pozostawiając interpretację zaproszonym gościom -jest stroną w sporze, z wygłaszanymi przez nią kalkami, uproszczeniami, fobiami musieli się zmagać dyskutanci.

“Puls dnia" nieopatrznie pobrał wywiad od szefa CIA, który zawiódł redakcję na całej linii. Podważył rolę tajnych wywiadów. Zdziwił się na pomysł lustracji kandydatów na prezydenta. Nie dostrzegł niczego nagan­nego w tym, że ludzie z tajnych służb przechodzą do polityki. Zdumiał się, iż sądzimy, że obecność na różnych stanowiskach byłych pracow­ników bezpieczeństwa miałaby nam utrudnić wejście do NATO, niby dlaczego? Autor “Lewego czerwcowego" Piotr Semka nie mógł oczywi­ście pozwolić na taki wydźwięk i skontrował CIA wypowiedziami zbiegłego agenta radzieckiego, które przywróciły nam wiarę we wszech-obecność agentów. Niech sobie amerykański szpion nie myśli, że będzie gadał bzdury wyssane z brudnego palca.

“Puls dnia" - komentarz filmowy poprzedzający wywiad z premie­rem Oleksym stawia tezę o złamaniu obietnic rządu dotyczących bez­pieczeństwa obywateli. Dowód - wprowadzenie moratorium na wykony­wanie kary śmierci. Oto w trybie informacji powiedziano jako rzecz oczywistą, że kara śmierci stanowi zaporę dla przestępczości. A twier­dzenie to jest kłamstwem niedopuszczalnym w telewizji publicznej. Prawda jest bowiem taka, że istnieje spór na ten temat i w większości krajów uznano, że kara śmierci przestępstwom nie zapobiega.

Telewizja przyłapana na tego rodzaju grzechach, zwłaszcza gdy powstaje zarzut manipulacji natury partyjnej, wycofuje się na mocną linię

167

obrony, a są nią niedoskonałości warsztatowe, zawodowe braki itp. Utarło się, że o ile stronniczość lub tendencyjność jest jakoś tam naganna, to brak kwalifikacji rozgrzesza całkowicie. Ot, młodzi, uczą się, czasem mylą, nic złego nie mieli na myśli.

“Puls dnia" kadrę ma rzeczywiście nie rutynowaną, zaś formułę nieklarowną. Nie jest komentarzem, za który jakiś autor ponosi od­powiedzialność, nie jest pogłębioną informacją, bo przeplata fakty, oceny i aluzje. Tak naprawdę jest programem politycznym w tym sensie, że politykę uprawia, nie zaś sprawozdaje.

Ostatnim wątpliwym sukcesem było popychanie marszałka Zycha do tego, by w czasie Zgromadzenia Narodowego rzucił kanclerzowi Koh-Iowi w twarz “nowy Oświęcim", jaki Niemcy zgotowali chętnym do pracy na czarno Polakom we Frankfurcie.

Cele mniejszego kalibru to rozgrywki na lokalnej szachownicy. Marzeniem autorów zdaje się być zmuszenie rozmówców do ujawnienia sekretu (tak, knujemy na stronie podłą intrygę), doprowadzenie do tego, by się załamali i przyznali (tak, jestem szubrawcem, popieram złodziejs­two). Ponieważ to jakoś nie wychodzi, trzeba kontentować się krzesa­niem emocji, irytacji, zakłopotania - Kuroniowi wykazać, że popadł w sprzeczność z biskupami, Oleksego skonfudować nielojalnością koalic-janta, Pawlaka podbechtać do pogróżki zerwania z czerwonym, księdzu Rydzykowi podsunąć ofiarę.

Dla dziennikarzy “Pulsu" polityka jest czymś na kształt meczu, w którym my jesteśmy jedynie widzami, możemy obstawiać uczestników wedle ideowych barw, jakie przybrali lub innym przylepili. Widowisko ma coś z rugby, z natury jest brutalne. Tyle że polega na gadaniu:

polityka to gwar kuluarów, w których rządzi nielojalność, podstępy, kłamstwo, wrogość. I telewizja uczestniczy w tej grze, czy to ze względu na sympatie, czy po to, by zawodników podbechtywać w celu uczynienia meczu ciekawszym.

Takie rozumienie polityki przeważa w Jedynce - jak coraz bardziej samotna wyspa trwa “Forum" Karola Małcużyńskiego uporczywie poka­zując, że partyjne spory są wyrazem konfliktów interesów, są sposobem ich uzgadniania i od jego wyników, od zawartych kompromisów zależy mnóstwo istotnych dla każdego człowieka spraw.

Prawdę mówiąc, fakt, że najszerzej odbierany w Polsce program nie ms poważnego komentatora, to znaczy kogoś z osobowością, bez włas-


168

nych interesów politycznych, ale z którego ocenami politycy się liczą, jest dziwny, ale nieprzypadkowy. Własne zaangażowanie przekreśla wiarygodność tego zajęcia. Jeśli zaś głosi się, że obiektywizm nie istnieje, każdy ma jakieś poglądy, chcąc nie chcąc wyraża je selekc­jonując materiał, to z takiego otwartego zanegowania rzetelności zawo­dowej powstaje film Nocna zmiana, a wyklucza to rzeczowy opis wydarzeń i bezstronny komentarz.

Nocna zmiana jest zjawiskiem ciekawym, bo w skondensowany sposób pokazuje cechę przenikającą różne programy. Jest to mianowicie wiara w proste mechanizmy polityczne i społeczne, w to, że rzeczywistość da się łatwo kształtować, byle nikt nie szkodził. Opór materii sprawia, że się maniacko tego szkodnika zaczyna szukać. Jedynka tak jest tym zajęta, że nie dorobiła się ani jednego przyzwoitego programu publicystycznego, raczej zmarnowała to, co było; “Tylko w Jedynce", “Lewiatan", “Debata" to worki na różności - nigdy nie wiadomo, kto, o czym i w jakiej konwencji będzie rozmawiał. Jest oczywiście “Sprawa dla reportera" - tu powyższe rzeczy wiadomo na pamięć, tajemnicą pozostaje tylko, jaki zakład tym razem będzie sięgał do naszej kieszeni walcząc o ulgi i kredyty.

Dwójka natomiast dopracowała się publicystyki rozbudowanej i bo­gatej. “Rzeczpospolita druga i pół", “Linia specjalna", “Pytania o Pol­skę", “Komentarz polityczny", “Dossier", być może “Na rozdrożu"

- jest tu i analiza różnych zjawisk, i namysł nad pamięcią zbiorową, i komentarz, i polityczna debata, i rozmowy o życiu, i wiwisekcja. Dodajmy do tego dwa atuty - dobre programy reporterskie i grono osobowości telewizyjnych, oraz pewną wyraźną zasadę - Dwójka kon­sekwentnie rozwija raczej postawę poznawczą niż demaskatorską. Chcia­łoby się dodać, że jest programem dla dorosłych.

Jedynka coraz bardziej przypomina kolorowe czasopismo skrzyżowa­ne z szybkim radiem. Jej widz nie jest w stanie zatrzymać się na czymś, nie kojarzącym mu się z teledyskiem; kwestie dłuższe i zawiłe nudzą go natychmiast; zdobycie jego uwagi wymaga wstawek rockowych, dow­cipów, konkursów, zaś świat ma być jednoznaczny - ma być jasno powiedziane, co dobre, co złe, kto słuszny, kto nie. A jakieś mędr­kowanie typu analiza zjawisk, reportaż dogłębnie o czymś rozprawiający

- albo do edukacji przedobiadowej, albo w głęboką noc.

Rozmnożyły się programy dla młodzieży i jeśli odrzucić muzyczne, to i tak powstała konkurencja dla drażniącego różne środowiska “Luzu".

169

Podpadł w czasach sporów wokółaborcyjnych, bo poddawał pod dyskusję to, czego zdaniem wielu dyskutować nie należy, a co zwłaszcza młodzi powinni mieć wdrożone jako normę absolutną. Tymczasem porównując “Luz" z “Rajem", Alternativi", “Frondą" widać rzecz zaskakującą

- “Luz" jest najbardziej tradycyjny w bardzo zdrowym sensie tego słowa. Młodzi występują tam w swej naturalnej roli ludzi szykujących się do dorosłości - chcą powiedzieć, co czują, przedyskutować wątpliwo­ści, ale i dowiedzieć, i nauczyć się czegoś. Dyskutują o różnicach między chłopcami i dziewczynami, ćwiczą się w umiejętności bronienia się przed naciskiem otoczenia - odmawiania pójścia na piwo lub wzięcia am­fetaminy. I robią to przy pomocy - wedle wskazówek dorosłych - psy­chologów, pedagogów.

W pozostałych programach dorośli są zmarginalizowani, a już zwła­szcza nie pojawiają się jako mentorzy. “Raj" to program katolicki, ale odległy od modelu Radia Maryja - otwarty na inność, nie tropiący, nie potępiający. Chrześcijańskie wartości przedstawia jako oczywisty walor, ich przestrzeganie daje radość i nie rodzi dylematów. W “Raju" panuje pogodna afirmacja. Jest on natomiast irytująco lizusowski wobec swojej widowni - gospodarzą w nim młodzi ludzie odgrywający jakieś wydu­mane scenki, iskrzący się ciężkawym dowcipem i bawiący się kamerą

- zaglądamy komuś w dziurki od nosa, spozieramy nań spod szafy, wykręcamy go ukosem. Manierze wideoklipowego obrazu towarzyszy dowodzenie, iż rockiem też można kochać Jezusa.

“Fronda" jest chrześcijańsko-prawicowa i w konwencji pokazywania walorów tej postawy wytrwała przez pierwsze dwa odcinki. Potem przeszła do natarcia. Demaskuje liberalizm, “autorytety moralne", tzw. elity i czego tam jeszcze polska prawica nie cierpi. Poznawczą powściąg­liwość potrafi utrzymać, przyglądając się skinom, traci ją natomiast w rozprawie z tzw. tolerancją, która jest praniem mózgu i ideologią totalną. Program odznacza się młodzieńczą tęsknotą za czarno-białym światem, w którym nie ma mniejszego zła i pozornego dobra.

“Alternativi" robi zespół zwący się cokolwiek szczeniacko Red'fuck'cja. To program typu kontrkulturowego, w którym dominują emocje i bunt. Bunt przeciw “autorytetom moralnym", a jakże, ale również przeciw obojętności Polski wobec wojny w Czeczenii, przeciw zabijaniu zwierząt, przeciw dorosłemu zakłamanemu światu. Ucieka się przed nim do natury, do własnoręcznie zbudowanego domu albo do wigwamu.


170

Edukacyjny “Luz", idylliczny “Raj", walcząca “Fronda" i buntow­niczy “Alternatm" coraz mniej się różnią od reszty programu.

Młodość jest skoncentrowana na sobie, na swoim życiu i swoich szansach - reszta jawi jej się jako coś mniej ważnego. Jest niecierpliwa, wierzy w to, że świat da się kształtować i poprzednią generację wini za to, iż źle go urządziła. Wierzy też w kryteria proste i jednoznaczne i nie lubi zdań w rodzaju: to nie jest takie proste.

Dziś ma młodość jeszcze jedną bardzo pożądaną cechę - jest niewinna. Niewinna przeszłość, nieskalana komunizmem, nieubabrana.

O czasie przeszłym i obciążonym nim dniu dzisiejszym, o winie i brzemieniu totalnego doświadczenia telewizja mówi głosem młodości. Używają go też ochoczo twórcy z dużym doświadczeniem, bo kostium to nader wygodny.

“Komuno wróć" pojawia się w Dwójce, ale w Jedynce ma liczne pączkujące rodzeństwo nie tylko cykliczne, jak “Program jubileuszowy", “Kalendarium XX wieku", “To tylko plotka". Przepis jest prosty - robi się rozmowę z socjologiem, historykiem, rozgoryczonym poetą i innymi osobami, tnie się to na kawałki i miesza dowolnie z peerelowskimi zdjęciami dokumentalnymi, z fragmentami filmów, z teledyskami. Zdję­cia się podkolorowuje, przyspiesza, zwalnia, wybrzusza, wprawia w drgawki i podkłada im najróżniejsze odgłosy.

Można się domyślić, że jeden program ujmuje PRL problemowo, drugi historycznie, trzeci poprzez drobne incydenty. Ale po prawdzie nie sposób ich odróżnić i uprzytomnić sobie, w którym zaszlochano ze wzruszenia z powodu Ziem Odzyskanych, nie używając słów wysied­lenie, szaber, rabunkowa gospodarka, w którym dowcipkowano o otwar­ciu Pałacu Kultury i Nauki, w którym tańczył Gomułka, a w którym poeta obwieszczał, że u schyłku komuny tylko młodzi poczuli się wolni i tak naprawdę to oni obalili PRL.

Bywa zresztą, że do wyprodukowania kolejnej pozycji wedle tego wzoru nie trzeba nawet udawać, że się ma jakąś koncepcję. Krótki film o budowaniu pomieszał wspomnienia pani architekt, która projektowała Tychy, wyimki z filmów fabularnych, kawałki kronik, kawałki współ­czesnego wywiadu o budownictwie, a wszystko to zakończył zbliżeniami ust pożerających ciastka w kształcie domków: ślina, okruchy, zmarsz­czki, dziąsła. Tak powstała kolejna impresja o PRL-u.

Młodych autorów nie interesuje, jak ludzie żyli w socjalizmie, jak dawali sobie radę, jak powoli ten system się przekształcał, zmieniając

in

środki opresji, na ile ludzie mu ulegali, a na ile się bronili. Bawią się śladami tej przeszłości, manipulują cytatami, kadrami filmowymi, ukła­dając z nich wzory do własnych pomysłów. Czasem na tych starych zdjęciach mignie jakiś tłum zorganizowany lub rozradowany, jakaś młodzież tańcząca, maszerująca, ślubująca, jacyś zgromadzeni robotnicy wiwatujący bądź potępiający. Ich życie nie budzi ciekawości, prędzej chyba zażenowanie. Czas, który złamał poprzednie pokolenia, nie za­sługuje na zrozumienie.

A jeśli już go osądzać, to prawo mają tylko ci, którzy nie są stroną, ci zatem, których zło nie tknęło. Nocna zmiana, “Fronda", “Medium", sporadycznie “Komuno wróć", “Alternatm" itp. rozliczają przeszłość surowo i wyrokiem pogardy obejmują wszystko i wszystkich, zwłaszcza tych, co chcieli się wymigać zasłaniając opozycyjnością i walką z komuną.

Wzgarda wobec doświadczenia totalitarnego umacnia poczucie, iż młodzi są jakoby osobną kategorią społeczną, są niezarażeni, a za­tem bezstronni także w oglądzie dnia dzisiejszego, toteż zdania przez nich wypowiadane winny być traktowane ze szczególną uwagą. W pro­gramie pod tajemniczym tytułem Stany Zjednoczone, czyli o straty­fikacji młodzi rolnicy, robotnicy i studenci odbyli rozmowy przy piwie, z czego autorzy wyjęli kawałki i zmontowali impresję. Ot, nic ciekawego, z “Ekspresu reporterów" więcej się o Polsce można do­wiedzieć. Telewizyjna młodzież potraktowała jednak to dzieło z niezwykłą powagą: redaktor Tywonek domaga się od profesor Aldony Jawłowskiej, by na jego podstawie opisała polską młodzież doby dzisiejszej. Pani profesor grzecznie acz stanowczo mówiła, że nic specjalnego nie zostało w filmie powiedziane, że nie jest to materiał dający jakieś podstawy do uogólnień, ale jej rozmówca, niczym nie zrażony, brnął dalej, zachwalał kolejne elementy dzieła i domagał się interpretacji.

Pewnie to poczucie wyjątkowości, zaabsorbowanie sobą sprawia, że cały program zaczyna się robić dla tych, z którymi odczuwa się pokole­niową łączność. Adresatem jest zatem człowiek młody, trzeba formę przekazu dostosować do jego potrzeb i nie ma żadnego powodu, by hołdować dotychczasowym zasadom literackiej polszczyzny, adekwatno­ści środków wyrazu do tematu, rzeczowej narracji.

Szczeniacka maniera wlewa się wszędzie. Późnym wieczorem, a więc dla zgredów, idzie materiał o nowym filmie kręconym przez Agnieszkę Holland. Infantylny dialog o Rimbaud ma nas wciągnąć w materię. Sceny


172

z planu musimy oglądać w migającym przyspieszeniu albo w zwol­nionym komiksowym stylu, do tego jakaś rąbana muzyka, też widać lep na młodych.

Magazyn reportażu “Kraj" był zbiorem mniej lub bardziej ciekawych materiałów z ośrodków pozawarszawskich i coś tam mówił o rzeczywis­tości. Teraz te zapiski z życia zostały pociachane i wklejone między odgrywane scenki, coś jak skecze z lichego kabaretu.

Maniera traktowania rzeczywistości nie jak czegoś wartego poznania, opisania, zrozumienia, ale jak tworzywa dla swych koncepcji, wizji i dowcipów staje się formułą na każdą okazję.

Nie jest to śmiałość artysty, dla którego wszystko jest tworzywem, bo mamy do czynienia raczej ze sztampą. Z rzadka udaje się z niej wyrwać, tak jak w wypadku programu “Alternativi" poświęconego Czeczenii, w którym spreparowane zdjęcia, muzyka, wypowiedzi tworzyły całość opisową i zarazem wstrząsającą. Młodzi zarzucali w nim Polsce sprze­niewierzenie się wartościom, obojętność, którą i nam świat okazywał w nieszczęściu. I rodziło to taką oto myśl - dobrze, że dostrzegają cudzy dramat, głośno się mu sprzeciwiają, wytykają władzy taktyczną obojęt­ność. Dobrze też, że tej władzy nie mają i nie mogą Polski pchnąć do walki w obronie Czeczenii. Ich oburzenie jest niezbędne społeczeństwu po to, by poprzestając na humanitarnej pomocy nie uznało, że ma w tej sprawie czyste sumienie.

Chęć ukształtowania świata wedle własnych marzeń, kategoryczność sądów, niecierpliwość wobec dojrzałego namysłu, wobec jego analiz, wahań, dylematów - to cechy, którymi młodość przyspiesza bieg rzeczy, wytrąca społeczeństwo z utartych kolein. W zmaganiu z nim jednak uczy się nieprostych praw życia.

Jeśli tego oporu nie ma, jeśli młodość czuje się lepsza, nieporażona złem, jak wszyscy starsi, jeśli nadto ma poczucie misji - to nic dobrego z tego nie wynika.

Wydaje się, że coś takiego przytrafiło się Jedynce, mianowicie zbyt radykalna pokoleniowa zmiana, wejście z zadaniem sanacji instytucji postrzeganej jako zbiorowisko starych wyjadaczy i koniunkturalistów, którzy przetrwali wszystkie rządy od 40 lat. I oto stało się tak, że jak za PZPR należało nosić czerwoną legitymację, jak po 1989 blizny po prześladowaniach, tak dziś należy zapewne obnosić młodzieńczą niewin­ność - nawet jeśli jest się w latach, po życiowych meandrach, a komu­nizm pamięta się doskonale.

173

Młodość (prawdziwa, naciągana i nominowana) w odróżnieniu od starych wyjadaczy nie musi udowadniać swej bezkompromisowej po­stawy wobec rządu, by zamazać stare grzechy, stąd coraz bardziej pogodny obraz kraju. Jest za to bezkompromisowa o wiele bardziej zasadniczo - nie tylko wobec komunizmu, to oczywiste, ale wobec wykorzystania jego upadku, przeprowadzenia ustrojowych przemian i tych, którzy je robili. Jest przekonana, że wszystko można było przeprowadzić szybciej, lepiej, sprawniej. Nie wierzy w banał dorosłych, że życie nie jest proste.

19 VIII 1995


PAMIĘTAĆ, ABY NIE POWTÓRZYĆ

Naprawić błąd zapomnienia - tak Dominika Wielowieyska zatytuło­wała artykuł (“Gazeta Wyborcza" 1995, nr 206), w którym stanęła w obronie swych rówieśników z telewizji, tłumacząc ich rozgoryczenie wobec wolnej, lecz nie takiej Polski. Zabrzmiało to jak głos pokolenia, tego pierwszego, którego schyłkowy PRL nie zdążył porazić, a które w dorosłość wkroczyło już w nowej rzeczywistości. Dziennikarze naj­ważniejszych mediów nie są, co prawda, typową reprezentacją 30-

-latków, ale kształtują oni obraz polskiej rzeczywistości i fakt, że w przypadku telewizji przesycają go własnym rozczarowaniem, urazami, pretensjami - dotyczy nas wszystkich.

Wielowieyska, przytaczając zarzuty wobec tych, co źle urządzili Polskę, starała się uniknąć stereotypowych argumentów, co nie znaczy, że się schematów ustrzegła. Przykładowo - zarzuciła mi, iż krytykując publicystykę telewizyjną, pominęłam “Kabaret Olgi Lipińskiej", jako żywo program rozrywkowy. Tyle że kierownictwo Jedynki zwykło go traktować jako wtręt obcy ideowo, lecz dowodzący pluralizmu TV. I nie ma tu znaczenia to, że kiedy politycy ZChN skarżyli się na Olgę Lipińską, w jej “Kabarecie" rządził tępy klerykał uwieszony księżej sukienki, a od blisko dwu lat panoszy się w jego miejsce komuch-

-kombinator, który wrócił do władzy po wyborach. Program pełni rolę dyżurno-symboliczną.

Rozumowanie typu: krytyka “Pulsu dnia" oznacza popieranie “Ka­baretu"; niechęć wobec satyry na PRL oznacza wiadomą różową wyro-

1^5

zumiałość dla komuny - to właśnie schemat, który łatwo może wywieść na manowce.

Pisze Wielowieyska, że filmy ośmieszające Polskę Ludową, wspomi­nające PRL-owskie absurdy ją bawią.

Otóż rzecz w tym, że komunizm wcale nie był głupi i śmieszny. Był czymś o wiele bardziej złowrogim i niszczącym, niżby to wynikało z tych wycinanek-przekładańców, jakie serwuje telewizor. Nie polegał na tym, że szalał terror, były puste półki, obowiązywał idiotyczny rytuał i naród był w ucisku. Bo terror był w pierwszej dekadzie, puste półki w ostatnich, a naród uświadomił sobie ucisk parę razy - a potem jakby o nim zapominał. I była to jedyna psychologicznie zrozumiała powszech­na samoobrona przed poniżeniem. Człowiek nie może na co dzień żyć z poczuciem, że się załamał, uległ presji, pod naciskiem zrobił coś, czego wolałby nie robić. Toteż ludzie dokonywali nieustannej racjonalizacji swych zachowań, chętnie przyjmowali usprawiedliwienia, jakieś myś­lowe konstrukcje, które pomagały zachować szacunek dla siebie i w które usilnie wierzyli.

Bo ulegało się obowiązującemu właśnie rytuałowi, sugestiom, nacis­kom, stanowczym radom - żeby dziecko zdało na studia, żeby dostać przydział na nawozy, żeby nie narażać ważnej instytucji, żeby dali paszport, żeby mieć święty spokój. A nierzadko ci, którzy się ugięli, naciskali innych, by zrobili to samo - by nie podskakiwali, bo to nic nie da, a tylko zaszkodzi. Słowo “kompromis" długo jeszcze będzie miało w polszczyźnie wydźwięk kapitulacji, bo parę pokoleń zawierało go stale z własnym sumieniem i poczuciem smaku.

To był czas, w którym niezrobienie świństwa wymagało niekiedy heroizmu. To był raj dla miernot bez sumienia, udręka dla ludzi choć trochę przyzwoitych, a dla większości szara uległość. I świadomość, że władzy należy być posłusznym, choć jak się ją da oszukać, to trzeba.

Dziś woli się patrzeć na przeszłość jak na sznur dat znaczących naszą niezgodę. Ale ci, którzy pamiętają tamte czasy, wiedzą, że to były tylko odświętne momenty w codzienności znaczonej strachem, upokorzeniem i samozakłamaniem. Pokazywanie Polski Ludowej wyłącznie jako głu­piej paranoi, która ma budzić uciechę widzów, jest dla stłamszonych przez nią ludzi wtórnym poniżeniem.

Cóż bowiem mają powiedzieć swoim dzieciom oglądającym coś, co jest idiotyczne, zabawne, tylko czasem dramatyczne? Tańczyłem w dru­gim rzędzie na stadionie; kiedy tamtych szczuli, zajmowałem się swoimi


176

sprawami; na tym pochodzie machałeś kwiatkami z moich ramion; to strzelanie było w Gdańsku, daleko stąd; też byłem na takim zebraniu, ale swoje wiedziałem.

Komunizm był jak choroba. Brzydka choroba, która ludzi niewoliła, czyniła ich małymi, szarymi, tchórzliwymi. Ale przecież jej nie wybie­rali, co więcej, nierzadko nie rozpoznawali - rodzili się w czymś, co uważali za normalne, zaś odkrywanie prawdy było trudne. I niebezpiecz­ne - co się prędzej lub później okazywało.

Co zrobić z takim doświadczeniem i z jego pamięcią? Można je upiększać, racjonalizować, wyprzeć z umysłu. Można też powiedzieć sobie o nim oczyszczającą prawdę. Nie można natomiast przyjąć, że to była zbiorowa farsa.

W Sierpniu 1980 roku dokonało się wspólne katharsis. Najbardziej powszechnym doświadczeniem Polaków było wówczas poczucie prosto­wania się, podnoszenia głowy. Przeżywano szczególną równość, taką oto: jeszcze wczoraj byliśmy zastraszeni, ogłupiali i okłamani. A teraz przejrzeliśmy na oczy, zrozumieliśmy oszustwo, któremu ulegaliśmy przez tyle lat, nauczyliśmy się bronić, przestaliśmy się bać.

To wspólne zrzucanie z siebie brzemienia totalitarnej deprawacji już się nie powtórzyło. Wraz z wolnością zaczął się czas rywalizacji, kto był bardziej dzielny i nieugięty. Bohaterowie i Katoni mnożyli się na naszych oczach i już ciężko było wypatrzyć tych, którzy wcześniej składali się na zniewolone społeczeństwo. Wzór przebierania się za kogoś nie tkniętego komuną szedł z góry, z politycznych przepychanek, i w efekcie nie belki we własnym oku, ale źdźbła w cudzych zaczęły przyciągać uwagę. Powstał klimat łowiecki.

Ma on swoje zawołanie, mianowicie: kto winien? Kto odpowiada za to, że miało być lepiej, a jest gorzej? Kto spowodował, że jedni się wzbogacili, a drudzy zubożeli? Kto sprawił, że upadł zakład, a nasz dorobek za bezcen kupuje obcy?

Dominika Wielowieyska udziela odpowiedzi na inne pytanie z tej serii: kto winien temu, że komuniści znów nami rządzą? Pisze: “Coraz więcej środowisk przyznaje, że przez ostatnie kilka lat w zbyt małym stopniu stosowaliśmy ostracyzm wobec PRL-u, że byliśmy zbyt wyrozu­miali. Solidarnościowe elity skupione wokół Unii Demokratycznej nie przyznawały, że zaraz po upadku komunizmu nastąpiło uwłaszczenie nomenklatury komunistycznej".

177

Emocjonalny wydźwięk tych paru wierszy jest oczywisty, ale dys­kutować z nimi trudno, bo jak zwykle nie wiadomo, co było tym ostracyzmem - niezbędnym, a zaniechanym? Czy mniejsza wyrozumia­łość miała oznaczać specustawy czasu przejściowego, wymierzające sprawiedliwość historyczną? Czy może tylko savoir-vivre zabraniający fraternizacji z komuchami? Od lat nie można się tego dowiedzieć.

Czy z takich okrzyków wynika, że różnica między Unią Wolności a jej przeciwnikami polega i na tym, iż Unia wybrała od razu budowanie demokracji i praworządności, zaś “prawica" wolałaby zacząć od rewo­lucyjnych porządków, podczas których nie wszyscy mieliby równe prawa?

A w sprawie uwłaszczenia nomenklatury - nie grzech zaniechania został tu popełniony, ale grzech pięknoduchowskiej naiwności. Jeszcze Sejm kontraktowy głosami OKP przeprowadził ustawę pozwalającą odebrać nomenklaturze zakład państwowy z inicjatywy załogi i związ­ków zawodowych. Efekty były mizerne. Podobnie z ustawą o spółdziel­czości, która dawała możliwość przejęcia spółdzielni przez jej członków.

Podobnie z weryfikacją sądownictwa, która dawała szansę samooczysz-czenia się środowiska.

Społeczeństwo dostało narzędzia do uzdrowienia rzeczywistości - i ich nie wykorzystało. Nie powtórzył się cud spontanicznej, oddolnej

samoorganizacji z Sierpnia. Bo cuda mają to do siebie, że zdarzają się raz.

Można by więc powiedzieć, że społeczeństwo zawiodło Unię, ale jest to czysta złośliwość, bo Unia prędzej by się rozpadła, niż pomyślała o nim coś złego. A już na pewno nie przyszło jej do głowy podejrzenie, że społeczeństwo znuży się wolnością i wybierze ludzi PRL-u.

Wielowieyska przedstawia polityków UW tak, jakby po paru latach przejrzeli na oczy, dostrzegli własne błędy i rzucili się je naprawiać - co ma być chyba dowodem na to, że klimat życia elit politycznych, nie

nasycony potępieniem i wrogością do komuny, spowodował, że czerwoni znów sięgnęli po władzę.

Rzeczy należy nazywać właściwie - ona ją dostała w demokratycz­nych wyborach. A w Polsce oprócz SLD, Unii i mnogich prawic są jeszcze miliony ludzi, którzy podjęli tę bolesną dla nas, wyborczą decyzję. To wola większości spowodowała oddanie rządów eks-sojuszo-wi robotniczo-chłopskiemu, odsunięcie reformatorów i wyrugowanie ugrupowań małych, krzykliwych i skłóconych ze wszystkimi.


178

Przyczyny tego są złożone. Najogólniej mówiąc, po 1989 roku Polacy zostali jakby przesiedleni w nowe warunki, nowe miejsce - wszystko jest inaczej, świat, który znali, czuli i rozumieli, robi się coraz bardziej odległy. Dziś potrzeba aktywności, zaradności, wysiłku - stąd próba zawrócenia z drogi. Gry polityczne mają na wybory wpływ drugorzędny i nieprosty. Znikoma mniejszość śledzi je, rozsądzając racje - istotne jest, czy to, co dzieje się na górze, niesie klimat zagrożenia i niepewności, zapowiedź nowych wstrząsów. W tej chwili wstrząsów ludzie mają po uszy i nikomu nie marzą się następne.

Można się spierać, czy dodatkowe głosy napędzili SLD dekomuniza-torzy i lustratorzy, którzy obiecywali radykalne czystki, porachunki i rewolucje, i których wyborcy przegnali - czy też do ich powrotu przyczyniła się unijna pobłażliwość i przypadki niewczesnej fraternizacji z komuną. Ale tak naprawdę: czy to, że Adam Michnik w kolejnym emocjonalnym porywie szlachetności przeprasza Aleksandra Kwaśniews-kiego, a Krzysztof Król z KPN publicznie tańczy kankana z Markiem Siwcem, może kogokolwiek popchnąć do popierania SLD? Zachowania takie mogą budzić niesmak, irytację, gwałtowny sprzeciw, jak wspólny tekst Michnika i Cimoszewicza - lecz jeśli chodzi o głosy, to przy­sparzają ich raczej którejś prawicy.

Dekomunizacja natomiast nie jest kwestią aktu woli jakiejś partii. Jest to proces długi i skomplikowany, oznaczający zmianę warunków, in­stytucji i obyczajów, ale też tropienie homo soyleticusa w sobie: zro­zumienie, czym był komunizm, uświadomienie sobie odruchów, jakie nam wpoił, czujna wobec nich uwaga.

Pisze Wielowieyska: “Telewizyjna Jedynka -jest jakąś siłą. Ma, dość nieokreśloną i ulotną, ale jednak władzę. Twórcy Jedynki poczuli, że mogą być jakąś przeciwwagą dla postkomunistycznej większości, sub­stytutem dla nie reprezentowanej w Sejmie prawicy".

No, nie ma to jak nieproszeni obrońcy. Na nic Jedynce wszystkie udawania obiektywizmu, przemycanie swych partyjnych idei i urazów w rozrzedzeniu, aby nie drażnić i uwagi nie przyciągnąć, na nic chodzenie w zaparte: polityczna propaganda? Boże broń!!! Pluralizm - wy macie “Kabaret"!

I oto znienacka pojawia się osoba życzliwa, ale szczera, której gry i kamuflaże są obce i nazywa rzeczy po imieniu: Jedynka została oddana prawicy w celu przeciwdziałania postkomunie.

T79

Dominika Wielowieyska myli się w dodatku, sądząc, że “młodzi prawicowi zapaleńcy" powstrzymują proces rozrastania się nomenklatu-rowych układów i hamowania reform. Już choćby programy zwalczające prywatyzację tworzą świetny klimat dla komercjalizacji i stworzenia tysięcy posad dla ludzi SLD i PSL.

A ponadto młodych prawicowców tak naprawdę nie obchodzi PRL, którego nie próbują zrozumieć, ani społeczeństwo, do którego niby się zwracają, ani nawet SdRP. W ostatnim czasie, jako osoby odpowiedzial­ne za komunizm lub ulegające mu w sposób kompromitujący, wymienio­no w różnych programach: Jacka Kuronia, Stanisława Lema, Andrzeja Szczypiorskiego, Adama Michnika oraz ogólnie: Europejczyków, różo­wych, elity, kręgi liberalno-literackie, środowisko “Tygodnika Powsze­chnego". W tej roli nie występują ani funkcjonariusze i aktywiści partyjni, ani posłuszni pismacy i propagandyści. Nie padają nazwiska ludzi, którzy konsekwentnie wysługiwali się PZPR, literatów, którzy w stanie wojennym tak zatracili się w służalstwie, że do swych łgarstw powkładali mundury. Nie pada tytuł “Wiadomości Kulturalne" - oskarża się “Gazetę Wyborczą".

Czy to ma być wyraz strachu “nie tyle przed powrotem PRL-u, ile niektórych PRL-owskich obyczajów"? Przecież jest to przywoływanie owych odruchów nabytych, pobudzanie ich dwoma słowami: kto winien?

Za tym prostym pytaniem kryje się bowiem wiara, iż żadna to sztuka sprawić, by było dobrze - byle tylko ktoś nie przeszkadzał. Wiara w absolutną podatność życia zbiorowego, zamożności, stosunków wzaje­mnych na kształtowanie przez mądrą władzę - byle wróg nie szkodził. Obszarnik, kułak, imperialista, sklepikarz, reakcyjny kler, trockista, liberał, prywaciarz, Żyd, rewizjonista, wichrzyciel, spekulant - komuni­ści zbiorową energię, wyzwoloną irytacją, dosyć skutecznie kierowali na tropiciel stwo.

Ciekawe, czy “prawica telewizyjna" wpadająca w tę dobrze wy­żłobioną koleinę ma zamysł, by przekonać widzów, że jest taka partia (RdR zapewne), która uzdrowi i naprawi, byle wiadome środowiska jej nie przeszkadzały. Czy po prostu sama głęboko wierzy, że wyeliminowa­nie szkodnika sprawi, iż Polska rozkwitnie dostatkiem i cnotą?

Wydaje się, że rzecz jest prostsza - telewizyjna młodzież nie ma żad­nego planu, celu, taktyki. Po prostu “substytut" nieobecnej w Sejmie pra­wicy, nie zrażony jej klęską, całą rzeczywistość filtruje przez własne urazy.


180

Piętnastą rocznicę “Solidarności" uczciła Jedynka programem Przed i po Sierpniu, w którym różne osoby opowiadały o dziejach oporu, który doprowadził nas do wolności - zaś przedstawiciele prawicy mówili o swych krzywdach. Odsunięty polityk skarżył się, że KOR był lepiej zorganizowany, ale w wyborach związkowych prawica go rugowała. Rozgoryczony policjant twierdził, że wszyscy wiedzieli, iż Geremek i Mazowiecki dostali się do Stoczni z pomocą Służby Bezpieczeństwa. Niespełniony żołnierz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej wniósł zaś preten­sję, że wolność wytargowano przy Okrągłym Stole, a jeszcze chwila i można by ją wywalczyć orężnie. Wolność dana darmo jest na niby i naprawdę to dalej siedzimy w niewoli.

Politykowanie Jedynki nie jest żadną przeciwwagą dla komunizmu czy komunistycznych nawyków - jest nużącym i monotonnym zapisem frustracji pewnego środowiska.

A miejscem do tego nie powinna być telewizja publiczna.

23 IX 1995

AUTOPORTRET NOSTALGICZNY

Na wystawę “Inteligencja polska XIX i XX wieku" nadesłano znaczną iłość zbiorów zdjęć rodzinnych wraz z wyjaśnieniami dotyczą­cymi kolejnych generacji. Odpowiedzi na pytania organizatorów, nawet lakoniczne notatki o antenatach, ich dzieciach, o pokrewieństwach i po­winowactwach - pokazują skondensowany portret tej szczególnej warst­wy społecznej, obraz jej dokonań i jej etosu.

Można w nich odczytać historię powstania “klasy umysłowej". W tradycji rodzinnej do dziś trwa świadomość stanowego rodowodu - pamięć o tym, że zanim dziad, pradziad skończył szkołę i zaczął pracować umysłowo, jego rodzice byli chłopami, rzemieślnikami, kup­cami, lepszą, gorszą lub znakomitą szlachtą. Z owej prehistorii inteligen­ta przetrwały informacje skromne, poza przynależnością stanową pamięć rodziny przechowała jeszcze dwa typy przekazów: że ktoś stawał w oj­czyzny obronie i że już wtedy zdarzały się w rodzinie umysłowe zajęcia. Antoni Siarczyński był prawnikiem w kancelarii Stanisława Augusta, Tomasz Zakrzewski w 1831 roku walczył pod Ostrołęką, Franciszek Balicki był lekarzem w czasach Sejmu Czteroletniego, a jego syn Leopold stracił nogę pod Samosierrą, Izydor Heilpern był adiutantem Langiewicza w Powstaniu Styczniowym.

Ale właściwa historia inteligenckiej rodziny zaczyna się od tego pierwszego wykształconego, który porzucił stare i wszedł w nowe środowisko. Dla jednych stało się to na początku XIX wieku i pamięć rodziny obejmuje cztery generacje, dla innych w międzywojennym dwudziestoleciu i opowiadają dzieje rodziców, zaś dziadek-chłop należy do wcześniejszej epoki.


182

Tomasz Zakrzewski (1805-1891), szlachcic, studiował na Uniwer­sytecie Jagiellońskim, był dzierżawcą, a potem został nauczycielem łaciny i greki.

Feliks Stamirowski (1837-1904), szlachcic, walczył w Powstaniu, stracił majątek, przybył do Warszawy i podjął pracę w Banku Hand­lowym.

Henryk Hirszel (1809-1877), mieszczanin sądząc z kalwińskiego wyznania, prowadził zakład litograficzny, był opiekunem artystów.

Chłopski syn, Franciszek Michejda (1848-1921) ukończył studia w Niemczech i został pastorem kościoła ewangelicko-augsburskiego.

Jan Duda (1854-1915), z rodziny chłopskiej, po służbie w austriackiej żandarmerii dostał pracę umysłową - został podurzędnikiem na poczcie w Brodach.

Ignacy Płażewski (1899-1977), syn rymarza, ukończył szkołę hand­lową, został wydawcą, bibliofilem, historykiem fotografii.

Co najważniejsze - dla dzisiejszych późnych wnuków ów pierwszy inteligent w rodzinie dokonał słusznego wyboru nie tylko wtedy, gdy wydźwignął się z pośledniej pozycji społecznej i własnym wysiłkiem, pracą wszedł w krąg inteligencji. Także wtedy, gdy porzucał swoją “sferę" i imał się zajęć przez nią pogardzanych.

“Żaden Darski konowałem nie był, bo nie uchodzi szlachcicowi tego rodzaju zawód" - tak w połowie XIX wieku reagowali bliscy na medyczne studia Teofila Barskiego.

Dla szlachty praca umysłowa była usługami świadczonymi przez ludzi gorszej kondycji i nader często niepiśmienny, acz herbowy hrecz-kosiej miał w pogardzie lekarza, nauczyciela lub artystę.

Jak wiadomo, w Europie Zachodniej nie wykształciła się warstwa inteligencka. Można powiedzieć, że powstała ona w tych krajach, w któ­rych burżuazyjna rewolucja nie rozbiła feudalnego systemu stanowego, co więcej był on konserwowany przez absolutystyczne monarchie. Tak jak w Rosji, Czechach, Węgrzech - i u nas obok sztywnej struktury społecznej, w której każdy miał swoją pozycję przypisaną urodzeniem, pojawiła się przestrzeń odmienna: w niej awansowało się własną zasługą, w niej głoszono równość, zwalczano przesądy, a wyższym sferom wytykano wszelkie grzechy i odmawiano roli dominującej.

Polska inteligencja powstawała z ludzi wszystkich warstw, mieszały się w niej różne wyznania i narodowości; w ich dziejach pojawia się

183

różnorodna i bogata typowość, sploty losów zaskakujące, a przecież znane z tylu innych relacji.

Cóż mogło na początku XIX wieku łączyć Meira Heringa, warszaw­skiego kupca, i spowinowaconego z nim Jakuba Cohna z pewnym Szkotem nazwiskiem de Szuldes, który wżenił się w szlachecką rodzinę, oraz z Balickimi spod Samosierry? To, że u schyłku XX wieku ich dzieje opisuje wspólna prawnuczka. W tej rodzinie lekarzy, inżynierów, ekono­mistów po wszystkich stronach są powstańcy 1863 roku, zesłańcy, legioniści i powstańcy warszawscy, a bratanek Zygmunta Halickiego, działacza Narodowej Demokracji, poślubia siostrzenicę Feliksa Kona.

Z koligacji Jaegermanów, Abgaro-Abgarowiczów, du Barri de la Renontierów, Teodorowiczów, Zachariasiewiczów nie powstał koktajl austro-ormiańsko-francuski, tylko rodzina prawników, inżynierów, leka­rzy, architektów, wydawców - zasłużonych i dobrych Polaków.

Wnuk pańszczyźnianego chłopa, syn robotnika browaru, Jan Kula - PPS-owiec zesłany na Syberię, z której wrócił jako samouk, poślubił poznaną w Towarzystwie Wyższych Kursów Naukowych Jadwigę Liws-ką, której dziad przybył z Niemiec i uczył się języka tłumacząc na polski Lessinga.

Na kresach zachodnich opokę polskości stanowił chłopski ród ewan­gelickich pastorów ze Śląska Cieszyńskiego, Michejdów; w każdym pokoleniu pozostawiał jednego brata na gospodarstwie, a pozostali kształcili się tworząc dynastię pastorów, uczonych i działaczy.

Specyfika inteligencji nie polegała tylko na wykonywaniu pracy umysłowej, tu niezbędne były pewne cechy dodatkowe, które można sobie uzmysłowić oglądając pogranicze tej warstwy - czy należał do niej każdy małomiasteczkowy kancelista i każdy nauczyciel gminnej szkółki? Tak, o ile chciał czegoś więcej. Jan Duda, pocztowiec z Brodów, wykształcił swoje dzieci, a dla nich było oczywiste, że muszą to samo dać swoim dzieciom. Podobnie inni urzędnicy Banku Handlowego, Zarządu Gubernialnego, Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej; ich wnuki mogłyby z dumą napisać jak Magdalena Płażewska: “nikt z nas, a więc nikt ze »zstępnych« nie wyłamał się z obowiązku pozostania w warstwie inteligencji".

A obowiązywało w niej nie tylko wykształcenie, ale i społecznikost-wo. Oni wszyscy coś organizują, zakładają, tworzą: kółka samokształ­ceniowe, skauting, Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół", Koło Miłoś­ci


184

ników Sceny, Czytelnia Ludowa, Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, Polska Macierz Szkolna, Koło Oświaty Rolniczej, chór “Lutnia", Towa­rzystwo Ewangelickie Oświaty Ludowej, Towarzystwo Rolnicze, Kasy Raiffeisena, Towarzystwo Oszczędności i Zaliczek, Towarzystwo Wza­jemnych Ubezpieczeń, i jeszcze ochronki, koła pomocy, kursy, gazety i czasopisma - to zapis wielkiej oddolnej pracy, a także wiary w to, że społeczeństwo może się wydźwignąć z zacofania i biedy, byle dać mu oświatę i kulturę. I tak pojawia się obraz upartego wysiłku dokonanego przez tę nietypową dla Europy zachodniej warstwę, wysiłku, bez którego odzyskana w 1918 roku wolność pewnie wyglądałaby inaczej.

Inteligencja ma jeszcze jedną cechę znamienną, która znalazła od­bicie w fotografiach; oprócz krewnych występują na nich często przyja­ciele, znajomi, koledzy dzieci - jakiś szerszy stały krąg, w którym rodzina czuła się osadzona. Miała ta warstwa bowiem jeszcze jedno zadanie: była publicznością elit twórczych i intelektualnych i powinna uczestniczyć w kulturze, w obiegu idei. Stworzyła szczególną insty­tucję, która jej to umożliwiała, mianowicie środowisko - krąg ludzi zaprzyjaźnionych i otwartych na nowych znajomych, obyczaj spotykania się i dyskutowania, miejsce, w którym to się działo, owe kawiarnie i salony.

Kawiarnie i salony - to brzmi wielkomiejsko, ale w jakiejś formie nawet w małych mieścinach skupiały one “miejscową inteligencję":

lekarza, nauczycielkę, aptekarza, kancelistów i gimnazjalistów. Dom referenta Adama Zakrzewskiego “stanowił ośrodek życia społecznego i patriotycznego młodzieży z Pułtuska". Gdzie indziej mogła to być cukiernia, czytelnia, dom ludowy, salonik doktorostwa. Miejsce, w któ­rym spotykali się ludzie czytający książki, prenumerujący czasopisma i rozważający, co należy zrobić.

Inteligencja była też warstwą niezwykle ruchliwą w sensie i dosłow­nym, i społecznym. W porównaniu z zakorzenioną w swej ziemi szlachtą, przypisanym do niej chłopstwem, nawet bardziej rzutkim mieszczańst­wem - pierwszy inteligent podobny był do wędrującego za pracą “człowieka luźnego", protoplasty robotnika. Inteligent bowiem zamiast przejąć pozycję po ojcu, zmienia swój status społeczny, wżenią się w inne środowiska, jeździ do szkół, często zagranicznych, zmienia miejsce zamieszkania w poszukiwaniu pracy. W następnym pokoleniu

[85

ma już wyższy status zawodowy, nowe szkoły, nowe kręgi, nowe miejsca pracy. A do tego miota nim wicher historii. • Losy kilku typowych rodzin mogą pokazać cały dramatyzm naszych dziejów. Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, Sybir. Strajk szkolny 1905 roku. Wszystkie fronty I wojny. POW. Legiony. Korpus Dowbora-Muśnickiego. Obrona Lwowa, wojna bolszewicka. Wojna 1939, obrona Warszawy, wszystkie fronty II wojny. Obozy jenieckie. Oświęcim, Buchenwald, Mauthausen, getto, Kozielsk, Starobielsk, Ka­zachstan. AK, Powstanie Warszawskie. Sybir.

Po wojnie portret inteligencji jakby szarzeje. Chroni się ona w paru niszach - to szkolnictwo, zwłaszcza wyższe, i środowiska artystyczne. Nie dla wszystkich jest tu miejsce - licznych dopadły prawa historycznej sprawiedliwości i musieli ustąpić elementowi pewnemu klasowo. Wyru­gowani trafili na margines, na emeryturę, na urzędnicze posady. In­teligencka aktywność, widoczna zaraz po wojnie, szybko została porażo­na - państwo zajęło się czytelniami, amatorskim teatrem, wszelką oświatą, kasami oszczędności, ubezpieczeniami. Nawet gdy ktoś pracuje w Związku Spółdzielni Mleczarskich, to przecież brzmi to zgoła inaczej niż przedwojenny Związek Rewizyjny Spółdzielni Rolniczych.

Właściciele kolekcji zdjęć zwięźle przedstawiają najmłodszą genera­cję, tę, która życie spędziła w PRL - informują o jej wykształceniu i zawodzie. Co więcej można napisać? Nie dane im było wypełnić społecznikowskiej misji i nie ginęli w dramatycznych okolicznościach. Lakoniczność zapisów robi jednak takie wrażenie, jakby inteligencja czasy wielkości miała za sobą, jakby była o wiele wyrazistsza wtedy, gdy powstawała przeciwko skamieniałemu społecznemu ładowi, niż w ostat­nich dziesięcioleciach, gdy trwała chroniąc jakieś swe wartości. A cóż dopiero dziś, gdy jakoś sama nie może się odnaleźć w chaosie i w zapo­biegliwej krzątaninie, które zapanowały w naszym życiu.

Jest natomiast psychologicznie ciekawym zjawiskiem, dlaczego pra­wie wszyscy, opowiadając dzieje swych rodzin, pominęli to, co wydarzy­ło się w latach 1980-81. Może uważali, że nie jest ich rzeczą podkreślać udział w tym niezwykłym czasie, może jeszcze nie przesądzali wagi tych lat, a może nie chcieli wchodzić w spór z donośną dziś, antyinteligencką oceną pierwszej “Solidarności".

Kiedy jednak emocje ucichną i na ów czas, który w ostatecznym rachunku przyniósł wolność, popatrzymy z dystansem - okaże się, że


186

przedwojenna inteligencja potrafiła przekazać dzieciom i wnukom or-ganicznikowski etos, to poczucie powinności, które kazało im stanąć po stronie ludu przeciw możnym, wesprzeć go wiedzą i pracą.

Coś natomiast zmieniło się w nowej Polsce i dziś nie bardzo wiadomo, jak inteligencję zdefiniować, odnaleźć w otaczającym nas zamęcie. Jej trzon, elity intelektualne przeżywają złe czasy, bo formująca się klasa polityczna wypycha je z ważkiej roli, jaką pełniły ponad sto kilkadziesiąt lat. Warstwa inteligencka chyba się kurczy, bo przecież nie jest tożsama ze “sferą budżetową". Bo niby jak do pokoleń ofiarnych lekarzy i nauczycielek mają się ich następcy zorganizowani w związki zawodowe i walczący metodami klasy robotniczej przede wszystkim o swój zbiorowy interes?

Ponadto doganiamy normalny świat, a tam, gdzie zadaniem pisarza było wydawanie książek, lekarza - dobra diagnoza, nauczyciela - po­prawność metodyczna, prawnika - obrona klienta, i nic więcej, tam inteligencja nie powstała, bo nie była do niczego potrzebna. Powstała w krajach, których rozwój historia zepchnęła na boczną drogę, powstała po to, byśmy nie dali się wchłonąć przez silniejszych, byśmy nie pozostali poza biegiem dziejów, byśmy zdołali nadrobić zapóźnienia.

W upośledzonym i szczególnym zarazem miejscu Europy była nam niezbędna i tak naprawdę nie wiemy, czy wykonała już swe wszystkie powinności.

20 X 1995

PRAWO DO ZJADANIA CHLEBA

Ciemny naród - powiedział w telewizji kandydat zwykłych ludzi Andrzej Lepper na widok pierwszych prognoz wyborczych. Rola pros­tego człowieka, w odróżnieniu od ról lidera, intelektualisty, działacza publicznego - pozwala takie sądy swobodnie wygłaszać. W wykonaniu człowieka pracy jest to bowiem coś w rodzaju autorecenzji, podczas gdy w pozostałych przypadkach stanowiłoby przykład patrzenia z góry, wywyższania się, traktowania społeczeństwa z pogardą, jakby z jaś-niepańska.

Ci, co na taką lepperową lapidarność nie mogą sobie pozwolić, definiują rzecz ogródkami.

A zatem - wyborcy dali się uwieść iluzjom, popadli w mętlik pojęciowy, nie wiedzą tak naprawdę, czego chcą. Oprócz ocen mówią­cych o zbiorowej głupocie, spotykamy też dyskwalifikacje poważniejszej natury, a mianowicie obwieszczanie powszechnej choroby moralnej, zaprzaństwa i czwartego samorozbioru Polski. To wzburzenie i potępie­nie obraca się przeciwko ludziom, których postawa jest czymś za­skakującym i zdumiewającym, jakby byli obcy, pojawili się wśród nas nie wiedzieć skąd. Mimo że stanowią połowę naszej populacji, wybitny pisarz w swym rozczarowaniu i zawodzie uznał, że Polska ich nie potrzebuje.

Mamy zatem do rozwiązania kilka naraz dysonansów poznawczych tyczących najważniejszych spraw naszego życia zbiorowego. Dysonans poznawczy to stan dyskomfortu psychicznego pojawiającego się, gdy dwie akceptowane wartości stają w konflikcie, np. szanowany przez nas człowiek okazuje się oszustem. Taką przykrość musimy zlikwidować


188

bądź uznając, że oszusta nie możemy darzyć szacunkiem, bądź przy­jmując, że jego czyn nie był w istocie niczym nagannym, nie przyniósł np. żadnych szkód, inni nie są lepsi, a w ogóle to tak naprawdę przeciwnicy robią szum i tyle.

Dysonans, jakim jest przykładowe obdarzenie akceptacją krętacza, to jednak drobiazg w porównaniu z wagą innych dylematów, jakie się nam objawiły.

Bo jako żywo nie może być przecież tak, że w katolickim kraju nikłe odsetki potrzebują pobożnej, wskazywanej przez Kościół prawicy. Że tylko około 6 procent Narodu popiera niepodległość, patriotyzm, odrazę do komuny. Że zaledwie około 10 procent społeczeństwa chce zmian, reform, dostrzega walor samoorganizacji i harmonijnej współpracy. I że ostateczny wybór dokonany przez Polaków nijak się ma do dominują­cych wśród nich wyobrażeń na własny temat.

No właśnie - czyżby odzyskana wolność nie była dla Polaków najważniejsza? Czy pragną, żeby im znów zorganizowano życie jak dawniej, tyle że z mnogością towarów? Czy są zbolszewizowani?

l czym właściwie jest ta demokracja, tak powszechnie akceptowana jako gwarancja sensowności zbiorowych decyzji? Po wojnie komuniści ją zlikwidowali, bo uznali, że nigdy nie uzyskaliby zgody społeczeństwa na swe eksperymenty, potem latami podejmowali decyzje, które owocowały nonsensami i też uważano to za skutek rządów niedemokratycznych. Demokracja odebrała władzę małej niekontrolowanej grupie i dała ją wszystkim, by decydowali większością. A oni znów wybrali ludzi PZPR.

Czy zatem większość zawsze siłą rzeczy ma rację i wybiera na pewno to, co najlepsze?

Od pięciu lat największy problem powyborczy mają ci, którzy zwykli o żyjących między Odrą i Bugiem mówić “Naród", mniejszej przykrości doznają używający raczej określenia “społeczeństwo", zaś najrzadziej jest ona udziałem tych, którzy patrzą na nas jak na “populację" groma­dząc wiedzę o warunkach życia, wykształceniu, poglądach.

Słowo “naród", zwłaszcza wymawiane z dużej litery, nie służy do analizy i opisu, ale do przywoływania ideału: pewnych wartości niekwes­tionowanych, które krzepią serca, przypominają oczywiste powinności, wzmacniają wspólnotę. Są to w naszym przypadku głównie wartości rycersko-heroiczne zapisane w nas mocno, tak, by w razie potrzeby odegrać rolę mobilizująco-jednoczącą. A potrzeba ta to zagrożenie na

189

tyle wyraźne, by porzucić powszednią krzątaninę i bronić prawa do niej. Gdy zagrożenia oczywistego, powszechnie dostrzeganego nie ma, owe wartości stanowią przekaz i znak, a ich miejscem jest szkoła i święto. Przekazuje się je następnemu pokoleniu i przywołuje w chwilach uroczy­stych, by przez moment przeżyć więź wspólną, przypomnieć, że coś nas łączy ponad codzienność.

Społeczeństwo" nie musi się łączyć jedynie z przymiotnikami pozytywnymi, dotyczącymi w dodatku przymiotów bohaterskich. Ozna­cza ono naszą zbiorowość jako pewną całość, która gromadzi różne doświadczenia, na którą oddziałują rozmaite bodźce i która reaguje zależnie od tych stymulacji.

,,Naród" to Polacy walczący o wolność, “społeczeństwo" to raczej Polacy trwający, pracujący, ulegający demoralizacji, mobilizujący się do oporu, łudzący się nadzieją, to znów ostrożni i nieufni.

“Społeczeństwo" - to słowo w pół drogi między najwyższym, odświętnym poziomem identyfikacji, czyli “narodem" a beznamiętnym opisem dotyczącym “populacji".

“Populacja" to my jako przedmiot oglądu nieemocjonalnego. I o ile opisy Narodu i Społeczeństwa usiłują znaleźć i nazwać cechy nam wspólne, istotne, szczególnie znaczące, o tyle badanie populacji pokazuje spektrum różnic dzielących nas w każdej sprawie.

Najgorętsze publicystyczne, polityczne spory dotyczą nas jako cało­ści (Polacy nigdy, społeczeństwo zawsze...), postrzegają nas wciąż jako jedność zmagającą się z nawałą lub z opresją, ze złem zewnętrznym lub wewnętrznym, z losem niełaskawym. A wszystkie badania opinii, prze­konań wprowadzają w tę wizję zjednoczonego wysiłku kompletne spus­toszenie. Różnimy się zasadniczo w kwestii religijnych dogmatów i oce­ny stanu wojennego; różnimy się stosunkiem do PRL-u, do odzyskanej wolności, do prywatnej własności, do Zachodu i do Wschodu.

Tyle że z owym pożądanym przecież pluralizmem nie umiemy sobie poradzić - jakby walka o prawo do niego służyła tylko do odebrania monopolu PZPR i oddania go drugiej stronie. Teraz po naszej stronie linii dawnego frontu trwają zacięte zmagania o wyeliminowanie obcych poglądów. Pluralizm postrzegany jest jako faza przejściowa. Dla nie­których harcowników to tylko etap przed ostateczną wygraną, dla postronnych i zmęczonych - to dowód niedojrzałości; rozdrażnienie zwykłych ludzi na rządzących z reguły kończy się wezwaniem do zakończenia kłótni i zabrania się za rozwiązywanie problemów.


T

190

Jak wiadomo, przodujemy w Europie w niskiej samoocenie. Nie podobamy się sobie w odmiennościach i konfliktach, wstydzimy się nierówności, które nas podzieliły, nie lubimy swego groszoróbstwa, dora­biania się, rywalizacji. Polszczyzna tak giętka, gdy chodzi o surmy i groby, jest nieporadna, gdy idzie o zjadanie chleba i zarabianie na masło do niego.

Różniliśmy się zawsze - są na to ślady w historii, ale dokonaliśmy retuszu naszego wizerunku: na przykład Polak 1863 roku to oczywiście Grottgerowski szlachcic z leśnej partii, a nie chłop wiozący rannego powstańca na odwach.

Ze swych dziejów wypreparowaliśmy pewien trwały wątek czyniąc zeń rdzeń wspólnej tożsamości. Oglądając się za siebie, widzimy boha­terskie zrywy na przemian z upartym trwaniem i ten obraz wiecznego oporu ciągle służy nam do tych sądów uogólniających, które co raz stają w sprzeczności z decyzjami Polaków występujących w roli elektoratu.

Tymczasem naprawdę od dwustu lat w każdej generacji ci, którzy wypełniali narodową powinność, stanowili znikomą mniejszość. Więk­szość nie tylko nie dołączała, ale i znajdowała liczne argumenty przeciw. “Jebał was pies!" - odkrzykiwali im Legioniści, którzy akurat wygrali. Bojownicy spraw przegranych nawet takiej satysfakcji nie mieli. Zwycię­stwo odnosili dopiero zza grobu, kiedy to ich czyny zawłaszczali sobie zjadacze chleba i walkę z zaborcą, najeźdźcą i okupantem, poniesione w niej ofiary i cierpienia wpisywali we własną historię. I taka się nam ona jawi - bohaterska i piękna.

W przerwach między zrywami wysiłkiem nielicznych elit dokonywa­ło się przekształcanie społeczeństwa. W edukacji, higienie, organizacji pracy następowały przemiany zwane niegdyś postępem, dokonywane zawsze z trudem, zawsze przeciw większości. Bo tych niespokojnych, chcących robić coś lepiej, inaczej, jest niewielu. Są niezbędni społeczeńs­twu do istnienia tak, jak niezbędne są oczywiście i te masy zwykłych ludzi opornych wobec zmian, ludzi, których należy poruszyć, przekonać, popchnąć ku nowemu.

Te masy były przedmiotem presji władzy obcej i pół obcej i przed­miotem zabiegów zbuntowanych wobec niej elit. Masy ruszczono, niem-czono, sowietyzowano - a z drugiej strony oświecano, przekonywano do narodowej sprawy, cywilizowano, buntowano, uczono samoobrony.

Pamiętać też trzeba, że gdy na Zachodzie niższe warstwy sukcesyw­nie poszerzały swe prawa obywatelskie, np. wyborcze, u nas panowała

191^

jeszcze świadomość w istocie feudalna. Przeorała ją dopiero II wojna, a potem nowy ustrój, w którym nadto zarówno propaganda, jak i bunt przeciw władzy dał masom poczucie prymatu. Tak naprawdę to samo­dzielnym podmiotem stały się dopiero w 1989 i tę, jakże późno uzyskaną, pełnoprawność demonstrują w kolejnych wyborach ku osłupieniu. Przede wszystkim ku osłupieniu Kościoła, elit intelektualnych, partii wyrosłych z Sierpnia. Różnią się one tym, że używają albo słowa “naród", albo “społeczeństwo" - ale jednako zakładają, że dla takiego bytu oczywiste jest dążenie do wolności, sprawiedliwości, sensownej współpracy, efek­tywności wysiłku itd. Sprawdziły to wszak w czasie zmagań z totalitar­nym komunizmem, kiedy wydedukowane w opozycyjnych dyskusjach pragnienia zbiorowe okazały się rzeczywiście potrzebą milionów, którym przemoc nie pozwalała głośno ich wyartykułować. A dziś w demo­kratycznym werdykcie te wartości przegrywają, statystycznie biorąc dla większości są nieatrakcyjne. Ludzie nie chcą się mobilizować, organizo­wać ani przeciw, ani ku czemuś - chcą w spokoju zajmować się swymi sprawami - lub gdy im to nie wychodzi, chcą, by władza się nimi zajęła.

Tego pragnie większość i w końcu to właśnie jest normalne. Normal­ne, ale w naszym doświadczeniu nowe.

Wiemy, co do naszego dziedzictwa-balastu wniosła szlachta i in­teligencja: romantyczne porywy i organiczną pracę, zaś spór między tymi koncepcjami wypełnił naszą historię. A co wnieśli chłopi? Chłopi, których sarmatyzm uznawał za podbitą ludność tubylczą, których pano­wie łudzili obietnicami, a ziemię i wolność dał batiuszka-car, po których ziemi ciągle maszerowały wojska obce i swoje, którym reszta świata jawiła się jako wroga, bo krzywdził ich pan, ksiądz. Żyd, miastowy i sąsiad zza miedzy. Chłopi, którzy wyrwali się ze swej beznadziei dopiero za Polski Ludowej, wyszli do miast i wypłacili się tworząc administrację, wojsko, milicję, ale i klasę robotniczą, która przyłożyła swą siłę do upadku PRL-u. Ktoś przecież wniósł w nasze dzisiejsze życie ksobną zapobiegliwość, rzutkość, nagłą pracowitość, cwaniactwo, hand­lowe talenty - cechy, które wyrabia sobie warstwa ruchliwa. Jeśli dziad lub ojciec porzucali wieś i dorabiali się zawodu, pozycji w mieście, to syn i wnuk łatwiej powtórzy ten wzór wysiłku w znów nowych warun­kach. I tak rytm naszego życia wyznaczają cechy jakby dotąd nieistotne, drugorzędne, a przede wszystkim doraźne i materialne - sprzeczne z walorami uznanymi za konstytutywne dla polskiej tożsamości. Tę nie


192

utrwaloną w naszym zbiorowym autoportrecie prywatną zapobiegliwość w socjalizmie doszczętnie sponiewierano, a dziś trudno ją zrehabilitować nie tylko dlatego, że jest czymś przyziemnym. Także dlatego, że w naszej tradycji dawno zanikł ten porządek rzeczy, który kazał swoją zamożność budować dla dobra wspólnego. Dobro wspólne - to ratowanie Ojczyzny w nieustannej potrzebie i raczej należało swój dobytek zaniedbać lub oddać dla Sprawy, niż się koło niego krzątać. Zapobiegliwość znaczyła zabieganie pro donw sua raczej niż pro publico bono. Tak się złożyło, że pokolenia musiały wybierać między dobrem ojczyzny a majątkiem, posadą, stanowiskiem, dochodem.

Tych, którzy wybierali dobra, pamięć zbiorowa nie uczyniła bohate­rami wspólnej wyobraźni, raczej tłem, na którym pięknie błyszczały cnoty poświęcenia. Dziś przyszedł czas niebohaterskiej większości. Poli­tyka jej nie dostrzega i uporczywie dmie w surmy spraw wielkich i świętych, i - jak pisała Mirosława Marody - dzieje się wśród wartości symbolicznych o mocy jednoczącej i jest rywalizacją o to, kto zwabi nimi więcej zwolenników.

W czasie wyborów natomiast do głosu dochodzi większość. A z nią zapracowana, zaaferowana codzienność, której szkoda energii na ideowe potyczki, wojny na górze, wieczne spory.

Nie musimy walczyć ani się opierać - wolność okazała się także prawem do wyjścia z szeregów i zajęcia się swoimi prozaicznymi sprawami bez poczucia porzucenia powinności i wybierania żony i dzieci zamiast ojczyzny. Polityka brzmi jakby ciągle taki wybór stał przed nami, a tymczasem zadania przed nami przecież zgoła inne: pustą przestrzeń między Narodem i rodziną trzeba zabudować nowymi więzia­mi łączącymi ludzi, grupy, małe społeczności. Przyziemne to może, ale najważniejsze.

Polaryzacja, o której się tak dużo mówi, nie tyle dzieli społeczeństwo, ile opisuje schizofreniczną ofertę, jaką mu przedstawił świat polityki. W końcowej fazie mieliśmy z jednej strony antykomunistyczną krucjatę:

Wałęsę z pęczkiem św. Katarzyny, czyli mnogością partii, z których każda tytuł do istnienia wysnuwa z dufnej pewności, że jest Polsce potrzebna. Po drugiej stronie partia, której istotę stanowi ongiś zadzierz­gnięta więź wzajemna, zaś oferta zewnętrzna to elastyczny pragmatyzm. Jej zwycięstwo może być fruktem zasłużonym: inżynieria społeczna wie o masach dużo więcej niż elity antytotalitarnego oporu. Wie pewnie, że

m

w chwilach narodowo osobliwych, gdy jest potrzeba przeżycia wspólnoty na najwyższym diapazonie, szansę spadkobierców PRL-u są mizerne, ale gdy święto się skończy, ludzie odwrócą się od werbli i apeli i zechcą spokoju.

Tak więc orzekanie, iż wybierać będziemy między dobrem i złem, nie przyniosło sukcesów i warto porzucić te czarno-białe podziały biorąc przykład z Episkopatu, który mądry po szkodzie zamazuje dziś dramaty­czną alternatywę, jaką rysował wyborcom. Tym bardziej, że Kościół służy wartościom, których głosowanie nie unieważnia, w związku z tym uderzający brak posłuchu katolików może być przyczynkiem do zmiany stylu duszpasterstwa, ale w żadnym razie nie dyskwalifikuje propozycji, jaką jest nauczanie Kościoła.

Inaczej ma się rzecz z partiami politycznymi. Ich celem jest czasowe otrzymanie władzy, otrzymanie jej od większości obywateli w odpowie­dzi na ofertę rozwiązania problemów odczuwanych najszerzej. I partie wyborcy mogą unicestwić.

Demokracja bowiem nie jest od tego, żeby stać się narzędziem zwycięstwa katolickiej duszy Narodu nad neopogaństwem, umiłowania wolności nad zaprzaństwem i prawdy nad kłamstwem. Demokracja nie jest wariantem sądu bożego, w którym wyniesiony na piedestał Lud rozdziela dobro od zła. Jest zaledwie sprawdzonym sposobem unikania nieszczęść. Ma parę bardzo ważnych zalet i mnóstwo wad. Pierwszą i rozstrzygającą zaletą są wybory, co czyni przejmowanie władzy proce­durą bezbolesną - poprzednie sposoby sprawiały, że każda zmiana rządów mogła przynieść społeczeństwu gwałtowne konwulsję, a nierzad­ko obrócić kraj w ruinę. Drugą zaletą demokracji jest parlament, czyli uznanie wielości punktów widzenia i wprowadzenie mechanizmu, w któ­rym mogą się one ścierać swobodnie - bez oręża, stosów i kazamatów dla tych, którzy mniemają co innego i chwilowo są w mniejszości. Trzecią zaletą jest to, że potrafi sobie ona lepiej lub gorzej radzić ze swymi niezbywalnymi wadami.

Podstawową zaś wadę demokracji stanowi oczywisty fakt: większość wcale nie ma z natury rzeczy racji, niekoniecznie odznacza się właś­ciwym sądem moralnym, często nie odróżnia rzeczy ważnych od błahych i nie zawsze dostrzega najtrafniejsze rozwiązania.

Demokracja chroni społeczeństwo przed błędami większości, bo nawet miażdżącą przewagą głosów nie może ona przeforsować np. deportacji jakiejś mniejszości, obcinania rąk złodziejom, wysiedlenia


194

jakiejś choćby uciążliwej grupy z miasta, konfiskaty źle użytkowanej własności i wielu innych rzeczy. Prawo chroni jednostki, grupy i całe społeczeństwo przed samowolą tych, co chwilowo mają przewagę, i w istocie decyzji ich zostawia dość wąską materię. Im mniejszą, tym lepiej - a najkorzystniej, by ograniczała się ona do spraw grosza publicznego. Choć należy pamiętać, że nie ma gwarancji, iż nie zostanie popełniony błąd, błąd, który sprowadzi nieszczęście, uciążliwości, nie­przewidziane efekty.

W relację: rządząca elita i rządzone masy zawsze wpisany jest konflikt - pojawi się on chwilę potem, jak trybun ludowy, np. Maciej Jankowski, zostanie premierem, jako że nigdy nie będzie mógł dać ludziom tego, czego w ich imieniu żąda. Bo dla przeciętnego człowieka ważne jest jego życie i chwila bieżąca, a rządzący muszą myśleć o całości i o przyszłości. I dzisiejsze nasze podatki przeznaczać na dalsze trwanie instytucji państwa, na przygotowanie się do nieszczęść, które mogą się zdarzyć, na mnóstwo spraw dla jednych najważniejszych, dla innych bez sensu. Bezrobotny z upadłego PGR-u, którego dzieci nie dojadają, nigdy nie zrozumie, dlaczego państwo wydaje pieniądze na balet. Doświadczenie rządzących mówi, że nie można mieć zgody wszystkich na wszystko.

Władza, elity wiedzą o wiele więcej niż większość ludzi, niż prości zjadacze chleba, którzy nie turbują się zawiłymi sprawami ogółu. Tylko jednego nie wiedzą - gdzie jest ta granica zbiorowej odporności na wyrzeczenie, irytację, wysiłek, trud życia, której nie należy przekraczać. Za którą uruchomi się obrona niwecząca choćby najbardziej sensowne i obiecujące zamierzenia.

Komuniści mieli całą władzę, całą własność, wszelkie zasoby i moż­liwości. Kiedy to zagarniali, zdawało im się, że mogą wszystko - stwo­rzyć nowoczesny przemysł, zbudować miasta, odwrócić bieg rzek, dogo­nić i przegonić.

Co było najpowszechniejszą obroną przed nonsensami socjalizmu? Powszechna licha praca, czterdzieści pięć lat produkowania tandety, brzydoty, brudu i szarości. Zmagamy się teraz z tym dziedzictwem wieloletniej - jak mówi prezydent-elekt - “uczciwej pracy milionów ludzi".

Można się spierać, przed czym teraz bronili się wyborcy - przed reformami, wpływami Kościoła, ciągłą zmianą - ważne, że czegoś nie

195

chcieli. Siła demokracji polega na tym, że lud, masy - nawet marnie wykształcone, nawet porażone sowietyzmem - w sprawie granic swojej odporności zawsze mają rację. W sprawie decyzji komu oddać rządy - nie zawsze. Ale tylko kolejne wybory powinny korygować ewentualny

błąd.

Czy są dziś dwie nowe Polski, Wałęsy i Kwaśniewskiego? Są, ale inne, wcale nie nowe. Odróżnia je to zdumienie jednej na drugą. Zdumienie oświeconej, zaangażowanej obywatelsko mniejszości, która, jak w poprzednich pokoleniach, upełnomocniła się do zmagań z wrogim systemem w imieniu całego społeczeństwa - na jego ćwiartkę wybiera­jącą Tymińskiego, a teraz na połowę wybierającą Kwaśniewskiego. W przerwach między wyborami ta pierwsza w swym nieustannym dyskursie o Polsce tej drugiej w ogóle nie dostrzegała, bo ona nie mieściła się w wizerunku, który jest przedmiotem debat. Tymczasem ona jest, ma takie same prawa, skorzystała z nich i wygrała.

Przeszło 160 lat temu Mickiewicz pisał w wierszu Gęby w lud krzyczące:

Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie

Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.

W naszych polskich zmaganiach zawsze chodziło o to, by lud stał się podmiotem. Marzyciele chcieli go przedtem w aniołów przerobić, ale chyba nie wyszło. Będzie się uczył na własnych błędach, na tym polega dorastanie.

9 XII 1995


CO NAM ZDRADY...

Jeszcze nie do końca oswoiliśmy się z wyborczą decyzją większości, a już pojawiają się następne pytania: dlaczego miesiąc po postawieniu premierowi zarzutu zdrady, popularność jego partii wzrosła, lub dlaczego zaufanie do Józefa Oleksego spadło tak niewiele?

Zbiorowe reakcje są tak skomplikowane, że zawsze można wskazać splot przyczyn, które złożyły się na takie czy inne zachowania. Toteż prawdą jest zapewne, że badani traktują zarzuty jak dalszy ciąg kampanii wyborczej i oceniają ich wagę wedle źródeł, z jakich pochodzą, że generalnie nie lubią swarów politycznych, że w ocenach uwzględniają przede wszystkim warunki życia, że politykę mają za dziedzinę niemoral­ną, zatem kolejne grzechy jej protagonistów niewiele zmieniają w ich odczuciach, a wreszcie że cała sprawa jeszcze nie dotarła w pełni do świadomości Polaków.

To ostatnie stwierdzenie zakłada, że kiedy wreszcie dotrze, to za­chowamy się jak tzw. normalne społeczeństwa, które wolą, żeby siły rywalizujące o władzę nie były zamieszane nie tylko w oczywiste afery, ale i w sytuacje niejasne lub dwuznaczne.

Dotychczasowe doświadczenia nie uprawniają, niestety, do wiary w normalność naszych zbiorowych odruchów. Opinia publiczna reprezen­towana przez media nader często rozchodziła się z opinią respondentów, a przede wszystkim wyborców. Żeby już nie wspominać Tymińskiego, o panach Sekule i Gawroniku prasa na ogół pisała źle, a jednak wyborcy dojrzeli jakieś ich walory i obdarzyli parlamentarnym immunitetem.

Załóżmy teraz roboczo, że zajdzie przypadek skrajny - przeciw premierowi zostanie podjęte śledztwo, potwierdzą się informacje

l9T

“Wprost" o moskiewskich pieniądzach i uwikłaniu kierownictwa SLD w szpiegostwo, nadto poznamy jeszcze parę nazwisk. Słowem, że partii tej przydarzy się coś możliwie najgorszego - uzasadniony zarzut zdrady narodu.

I teraz pytanie - czy możemy wykluczyć, że w rozpisanych w takiej sytuacji wyborach znów wygra SLD i Józef Oleksy osobiście?

Rzecz w tym, że nie możemy. Nie sposób prorokować, co zrobi elektorat.

I właśnie przyczyny tej niepewności co do naszych zbiorowych odczuć, ocen, decyzji wydają się o wiele ciekawsze i ważniejsze niż odpowiedź na pytanie: szpiegował czy nie szpiegował?

Tygodnik “Wprost" przeprowadził badania, z których wynika, że Polacy zdradę oceniają podobnie surowo jak morderstwo i gwałt. Nie­stety, jest to chyba kategoryczność li tylko teoretyczna.

Mimo że Polak widzi swą historię jako ciąg nieustannych zmagań i walk o Ojczyznę, mimo że patriotyzm postrzega jako cechę od polskości nieoddzielną - to przecież postawiony wobec zjawiska zdrady najczęściej odczuje jej niejednoznaczność.

W pierwszym odruchu uzna zresztą, że zdrada jest nam obca i przy­pomni, że w czasie wojny nie wydaliśmy Ouislinga, oraz przywoła Sienkiewiczowską tezę, że w Polsce nikt ręki na królewski majestat nie podniósł. Wszystko w odróżnieniu od reszty świata.

Jeśli chodzi o Ouislinga, to zapewne jest to cnota z konieczności. Niemcy z nikim tu paktować nie chcieli, a przedstawiciele skrajnej prawicy, którzy na początku okupacji nawiązali kontakty z Wehrmach-tem, zostali wkrótce rozstrzelani w Palmirach i znaleźli się w narodowym panteonie.

Przed wykształceniem się poczucia narodowego zdradę popełniało się wobec suwerena. I tu krwawe obyczaje Piastowiczów i Giedyminowi-czów oraz zła opinia Bony, która miała mieć na sumieniu nie tylko Barbarę Radziwiłłównę, ale i książąt mazowieckich Janusza i Stanisława, nie odbiegają ani o jotę od europejskich wzorów zmagań rodzinno--dynastycznych. I wtedy, i potem myśl, że krewny lub poddany może próbować zamachu, stale towarzyszyła monarchom polskim, a kiedy umierali, rozchodziły się wieści, że to za sprawą trucizny.

Pewną specyfiką rodzimą było, że gdy już podnoszono rękę na ma­jestat, to czyniono to niezdarnie. Zamach Piekarskiego na Zygmunta III


198

dokonany czekanem skończył się na kilku guzach, a próby uprowadzenia Stanisława Leszczyńskiego i Stanisława Augusta Poniatowskiego też poniosły fiasko.

Psychicznie chory Piekarski położył głowę i trafił do przysłowia, zaś oba porwania były czymś - chciałoby się powiedzieć - iście polskim. Improwizacja, gadulstwo spiskowców, niechlujność wykonania, zgubie­nie drogi.

Obaj nieuprowadzeni królowie wstawili się za porywaczami - Lesz­czyński swoich uwolnił od topora i nadto wyposażył gotówką, Poniatow-ski spiskowca, z którym samowtór błąkał się po polach, przekabacił na swoje, doprowadził do domu, uchronił od kary i dożywotnio płacił mu rentę. Zamach na pomazańca nie był zatem zbrodnią oczywistą, jedno­znacznie potępioną i karaną.

I właściwie słusznie zwykły poddany winien mieć szansę uniknięcia kary, skoro możnowładca unikał jej zawsze - bez względu na to, czy spiskował przeciw królowi, sprowadzał obce wojska, planował ode­rwanie części terytorium.

Polska odmienność powstała wraz z wygaśnięciem dynastii - oto, oprócz powszechnego w feudalnej Europie obowiązku lojalności wobec monarchy, pojawił się u nas równorzędny obowiązek wierności wo­bec Rzeczpospolitej, której istotą były szlacheckie wolności. W ar­tykułach Henrykowskich szlachta zastrzegła sobie prawo występowania przeciw królowi, jeśli te przywileje naruszy. I ilekroć powstawało, słuszne czy nie, domniemanie, że król takie ma zamysły, szlachta czuła się w prawie podnieść sprzeciw w postaci rokoszu lub antykrólewskiej konfederacji. Przy takiej okazji planowano, w jakie inne ręce przekazać polską koronę, zamyślano o secesjach, przelewano krew bratobójczo. I powstawał spór - kto zdradził, król czy szlachta pod wodzą któregoś magnata.

Kończyło się na ugodzie - Zebrzydowski, Radziejowski, Radziwiłł, Lubomirski i inni przepraszali króla, on darowywał im winę. Jeden Samuel Zborowski dał gardło, ale stało się to za sprawą rywala Za-moyskiego i krzyk się podniósł, że był to zamach na swobody. Choć Zborowski był mordercą, banitą i przeciw królowi spiskował. Tu jed­nak należy przypomnieć, iż nie jest tak, że król zawsze chciał na­prawiać Rzeczpospolitą, tylko egoizm magnatów stał na przeszkodzie. Henryk Walezy zbiegł, Zygmunt III planował sprzedać koronę Habsbur­gom za sowitą kwotę, a Stanisław Leszczyński gotów był za pomoc

199

w objęciu tronu płacić ościennym monarchom ziemiami Rzeczypos­politej.

W przedrozbiorowej Polsce zdrada była zatem czymś dyskusyjnym i z reguły bezkarnym. To drugie odróżniało nas od innych krajów - tam również możnowładcy spiskowali, tyle że decyzja taka była rzeczą poważną, bo w razie niepowodzenia płaciło się głową.

Przed rokiem Janusz Tazbir pisząc w “Res Publice Nowej" o zdra­dzie po staropolsku skonstatował: “Z natury jestem daleki od krwiożer-czości, ale nieraz sobie myślę, że dla losów szlacheckiej Rzeczpospolitej byłoby może lepiej, gdyby zdradę ojczyzny i u nas karano śmiercią na szafocie, wzorem niekoniecznie tureckim czy moskiewskim, ale jak najbardziej zachodnim, bo francuskim."

Może miałoby to znaczenie nie tylko dla szlacheckiej Rzeczypo­spolitej.

Nasze dzieje są burzliwe i dramatyczne, a mimo to trudno w nich wskazać oczywiste przypadki zdrady. Te, które można by przywołać, są sporne.

Biskup Stanisław Szczepanowski, którego Bolesław Śmiały ukarał za zdradę, jest symbolem niezależności Kościoła i oporu wobec ty­ranii. Janusz Radziwiłł w naszej tradycji rwał Rzeczpospolitą jak sukno na płaszcz wielkoksiążęcy, lecz dla Litwinów jest bohaterem, który próbował przywrócić Wielkiemu Księstwu samodzielność, oddzielając je od Korony i jej nieszczęść. Powraca pytanie, czy może margra­bia Wielopolski więcej zrobił dla Polski dobrego niż ci, co go mieli za sprzedawczyka. Kostka Napierski był agentem Węgrów, a Jakub Szela Austriaków, niemniej lud ich poparł, więc bywają bohaterami walk o wyzwolenie społeczne. Eligiusz Niewiadomski, zabójca prezy­denta Narutowicza, był bohaterem skrajnej endecji. Józef Mackiewicz, przez jednych odsądzany od czci za kolaborację z Niemcami, przez innych wielbiony jest za nieprzejednany antykomunizm. W sprawie zdrady lub bohaterstwa pułkownika Kuklińskiego podzieliliśmy się równo.

Jeden niekwestionowany przykład, Targowica, to niewiele. W dodat­ku też nie przez wszystkich współczesnych była uważana za zdradę oczywistą, jawiła się licznym jako kolejna konfederacja mająca ratować przywileje, ale i Polskę - tym razem we współpracy z Rosją. Pisał Mickiewicz: “Najlepiej to mówi na ich obronę, że wielu i majątkami,


200

i osobami wspierało powstanie Kościuszki, z którym wybiła ostatnia godzina narodowego bytu; później, jeśli nie sami, to ich synowie zapełnili szeregi legionistów. Dla kilkunastu wyjątków nie może cierpieć połowa narodu."

Ciekawe, czy na jednoznaczną ocenę Targowicy miało wpływ to, że osądzano ją z późniejszej, posępnej perspektywy rozbiorów, czy fakt, że była to jedyna zdrada ukarana, bo przynajmniej niektórych targowiczan nie minęła szubienica.

Po Targowicy przed Polakami staje kwestia niepodległości - i to jest w naszej historii sprawa oczywista i poważna, bo za nią płaciło się krwią.

Wydawałoby się, że bezdyskusyjność celu uczyni też wyrazistym to, co z nim sprzeczne, czyli przede wszystkim zdradę. Tymczasem przeciw­nie - w ostatnich 200 latach wątek zdrady blednie i staje się bodaj jeszcze bardziej rozmazany i niewyrazisty. W najszerszej potocznej świadomości nie istnieje.

Polska zdrada nie była grzechem indywidualnym ludzi bez czci i honoru - była na ogół czynem gromadnym. Już magnaci wciągali w swe spiski familię, klientów, podległe oddziały. W rokoszach uczest­niczyły całe województwa. A Karola Gustawa szlachta poparła niemal yiritim.

Utrata niepodległości skomplikowała problem lojalności wobec swe­go kraju. Na co dzień ludzie żyli pod berłem cara i cesarzy, płacili podatki, kończyli szkoły, robili kariery wojskowe lub urzędnicze. Co kilkanaście, kilkadziesiąt lat pojawiali się jacyś narwańcy, spiskowcy i czynili powinność z buntu, walki, ryzyka, a o normalnym życiu zawsze ktoś z nich krzyknął: zdrada! Ktoś inny oponował - tylko niewiedza, trza budzić w ludziach świadomość niewoli.

Świadomi szukając sposobów walki z przemożną siłą sięgali po oręż słabych - spisek, podstęp oraz zdradę uświęconą przez literaturę. Lojalna służba zaborcom dla ich przyszłej zguby została nazwana walenrodyz-mem.

Mało tego - czy tylko przypadkiem się złożyło, że dwa najważniejsze dzieła, które organizują naszą tożsamość narodową, opowiadają o na­wróceniu zdrajców? Jacek Soplica i Andrzej Kmicic, przeciętne szlache­ckie warchoły, zajęci swymi miłosnymi perturbacjami, nie obdarzeni nadto senatorskimi głowy, wspomagają najeźdźców i z ich ręki giną obrońcy ojczyzny. Lecz pokutą i patriotyczną zasługą odzyskują dobre imię i szacunek ludzki.

201

Pokrzepianie serc wymagało zatem głoszenia, że najcięższe występki przeciw narodowej sprawie można zmazać, że wszelkie grzechy mogą zostać odpuszczone i zapomniane.

Jakie by nie było rozgoryczenie powstańców, ludzi podziemnych, spiskowców, bojowców na obojętność, niechęć, z jaką się spotykali, to większość nie odważyłaby się użyć zarzutu zaprzaństwa wobec całego społeczeństwa, bo wtedy walka traciłaby sens. Folgowano sobie nato­miast bez umiaru wobec swoich, przede wszystkim wobec współtowa­rzyszy, tych, którzy o wolność zabiegali inaczej, mieli odmienne koncep­cje i pomysły. Epitet “zdrajca" zawsze prędzej spadał na innego działacza Sprawy niż na Polaka z drugiej strony barykady - w służbie

carskiej lub cesarskiej.

Może tradycja bezkarności i niejednoznaczności zdrady sprawiła, że niby to zarzut najcięższy, a przecież rzucano go hojnie i lekko w każ­dego, kto publicznie zaistniał.

Od Chłopickiego do Mikołajczyka, od Józefa Conrada po Rydza Śmigłego, od Dmowskiego do Cata-Mackiewicza, od Piłsudskiego do Miłosza - pewnie łatwiej byłoby wymienić tych, których jakimś zbie­giem okoliczności zdrajcami nie okrzyknięto.

Wgłębienie się w dzieje naszych trudnych zmagań pozwala szybko rozpoznać atmosferę swojskiego polskiego piekła. Ale ad usum delfini, czyli do szerokiego użytku przeszłość wygląda zupełnie inaczej.

Ledwie kolejna generacja bohaterów odejdzie wraz z zapiekłością swych swaw, potomni robią z nimi znaczący ład. Można powiedzieć, że we wspólnej wyobraźni szykują im kwatery kładąc koło siebie zajadłych wrogów i równo obdzielając ich hołdem. Z upływem czasu ich wzajemne obelgi tracą znaczenie, tylko ten czyn, którego dokonali, liczy się dla wnuków. Łączący symbol ważniejszy jest od wiedzy, która bywa przykra i może ludzi podzielić. Drugim zabiegiem, którym poddaje się polskiego bohatera, jest wygładzenie mu życiorysu, skondensowanie go do tej zasługi, która zapewniła mu pamięć potomnych. Jeśli bowiem ktoś nie poległ młodo w ojczyzny potrzebie, to na ogół w drugim, a już na pewno w trzecim zrywie był kunktatorem, potępiał nierozsądne awan­tury, okrzykiwał je zdradą wobec potrzeb kraju.

Jako zbiorowość nie chcemy pamiętać o rzeczach nieprzyjemnych. O tym, że bohaterstwo, słabość i strach mieszały się ze sobą, że wielkość niedaleko była od zawistnej małości, że chwała, zaprzaństwo, delatorst-


202

wo, łudzenie despoty i knucie mu na pohybel mogły się mieścić w jednej biografii.

Przerabiamy od paru pokoleń naszą trudną historię na dziecinne czytanki, i niech tylko ktoś napisze, że partyzanci źle traktowali chłopów, a życie Kościuszki odbiega od popularnego oleodruku - natychmiast podnosi się chór protestu. W infantylnym świecie nie ma miejsca na sprawy trudne i złożone - ani na ciśnienie historii na człowieka, ani na słabość jego natury.

Nie ma zatem miejsca na najważniejsze doświadczenie niewoli - takie, że zwykły człowiek nigdy nie wie, czy dane mu będzie spokojnie przeżyć swoje dni, czy nie będzie poddany próbom, których wolałby uniknąć, czy nie będzie musiał wybierać między bohaterstwem a zdradą właśnie, zdradą towarzyszy walki, albo przekonań, albo przyjaciół, albo tego, co koledzy w pracy mówią przy herbacie.

Wojna na krótko uprościła definicję zdrady, ale po jej zakończeniu wszystko się natychmiast skomplikowało. Drugiego okupanta z 1939 roku potraktowali Polacy odmiennie niż pierwszego. Ci, którzy współ­pracę z komunistami traktowali jako zdradę, popadali w coraz większe osamotnienie i rozgoryczenie. Dookoła trwał ruch, odbudowa, awans wsi, utrwalanie nowej rzeczywistości - i po paru latach dla większości kształtowanej przez szkoły, wojsko, organizacje, gazety, zdrada była przede wszystkim współpracą z zachodnio-niemieckim rewanżyzmem, potem z amerykańskim imperializmem i z NATO. Świat był klarowny. Na wschodzie sojusznik - po pierwsze silny, po drugie osłaniający nas od wiecznego wroga - Niemców. Na zachodzie - owi Niemcy i państwa, które nas zdradziły. Rządy w rękach tych, których Rosja akceptowała. To wyznaczało ramy zbiorowego życia i cóż z tego, że Polak prywatnie pogardzał Ruskim, tęsknił za zachodnim dostatkiem i starał się przechyt­rzyć władzę?

Kwestia zdrady znów zaprzątała jedynie środowiska jakoś opierające się komunizmowi, one rysowały granice przyzwoitości i zaprzaństwa. Granice te były nieostre, rozmyte i ruchome. Nierzadko przesuwały się w jednym życiorysie.

Sześć lat temu wielka zmiana polegała też na tym, że z dnia na dzień przemodelowała wizję świata, zamieniła wrogów na sojuszników i na odwrót, wprowadziła nowe kryteria patriotyzmu. A wszystko to dokony­wało się w konwencji sporów i oskarżeń na górze, z całkowitym

203

lekceważeniem psychologicznych skutków na dole. Szary Polak nie-kształcony, nie czytający, zdany na telewizor dowiadywał się nagle, że wszyscy wiedzieli o Katyniu, o rosyjskiej okupacji, o zgubnej roli PZPR, o kłamstwie propagandy, jakoby Niemcy chcieli nam odebrać Ziemie Odzyskane - tylko on jeden był głupi i naiwny, jeśli nie gorzej. Bo co właściwie robił, kiedy składał przysięgę w wojsku?

Jeśli przyjąć - czego nie sposób zakwestionować i nikt jak dotąd tego nie robi - że Polska uległa presji obcego państwa i była jej poddana przez blisko pół wieku, to nic dziwnego, że toczy się też spór o zdradę. Dla jednych na miano zdrajców zasługują ci, którzy zgodzili się na obcą okupację, a przynajmniej członkowie PZPR, a już na pewno jej wybrani funkcjonariusze. Dla innych winą może być tylko złamanie prawa, a od­powiedzialność zbiorowa jest niedopuszczalna. Na to kolejni odpowiadają, że zdradą szczególnie przewrotną jest ta okrągłostołowa, nadto stanowi ona logiczną konsekwencję rzekomo opozycyjnej działalności.

Tylko nikt nie proponuje takiego trybu rozstrzygnięcia sprawy, jaki dotyczył okupacyjnej kolaboracji. Bo musiałoby ono dotyczyć milionów.

Tak już jest, że człowiek, który służy pod obcymi rozkazami, podejmuje współpracę w różnych formach, bierze udział w rytuałach wdzięczności i przyjaźni - popełnia zdradę, i tak to było kwalifikowane w wypadku Niemców. Zgoła inaczej jest, gdy to wszystko robi się w masie, z milionami innych współobywateli. Miliony nie mogą bowiem zdradzić ojczyzny - mogą być otumanione, nieświadome, okłamane.

Ta konstatacja ma pewną podstawową słabość - ktoś przecież podejmował decyzje o naszym życiu, a przynajmniej był ich pasem transmisyjnym, dopuszczał się inkryminowanej czynności jako pierwszy i nie można raczej mówić o otumanieniu. Trudno więc się dziwić pokusie, aby z nieświadomego tłumu wydobyć poszczególne jednostki i przykładnie potraktować.

Dyskusje o karaniu brzmią tak, jakby miały na oku głównie przeciw­ników politycznych, ale odbywają się nad głową neurotycznego społe­czeństwa.

Społeczeństwa, w którego pamięć wryte jest takie doświadczenie, że ilekroć na górze rzucają oskarżeniami, tylekroć na dole padają rykoszety. III Rzeczpospolita pewnie raczej wzmocniła te lęki. W ciągu paru lat złe czasy przyszły na milicję, PGR-y, byłych partyjnych, państwowe zakłady - tak jak kiedyś na kułaków czy spekulantów. Jest więc powód, by


204

obawiać się, że naszej niebohaterskiej populacji kara zostanie wymierzo­na losowo.

Cyklicznie powracają plany lustracji i dekomunizacji i właściwie już wiadomo, że lepiej było siedzieć cicho, niż zmagać się z komuną. Pół biedy jeśli akcja ma dotyczyć polityków, ale jeśli rozleje się szerzej? Czy może się okazać, że lepiej było nie jechać na studia do Moskwy, nie załapać się na Pociąg Przyjaźni, nie zapisać się do TPPR - a tam też należały miliony ludzi?

Poczucie bezpieczeństwa należy do podstawowych potrzeb ludzkich, nie można się więc dziwić, że po wszystkich wstrząsach, przenicowaniu znanego świata zmęczeni i zabiegani Polacy pragną spokoju i sys­tematycznie on zabiegają. Wygnali z sejmu swarliwą prawicę, nie chcieli kolejnych koniecznych zmian, pozbyli się Wałęsy, który dobrze się czuł tylko w konfliktach

Wygrał ten, kto oferował rzecz pożądaną. Ostoją spokoju okazał się SLD - potrafił przekonać, że prowadzi politykę umiaru, że dba o rozwój i troszczy się o równość, że obce są mu swary, że nie pozwoli, by dawne decyzje, wybory ścigały ludzi latami.

Każda fala zagrożenia rozliczeniami, grzebaniem w życiorysach będzie popychała ludzi ku SLD kojarzącemu się z umiarem i wyrozumia­łością dla pogmatwanych życiowych dróg. SLD gwarantuje terapię:

pracowaliśmy uczciwie, myśleć trzeba do przodu, będziemy żyć we wspólnej Polsce.

Z punktu widzenia zbiorowych potrzeb jest to oczywiście o wiele sensowniejsze niż powracające kłótnie o to, czy jakieś sankcje winny dotknąć tylko lektorów wojewódzkich, czy także powiatowych.

SLD jest zatem beneficjentem nie tylko trudów transformacji, ale i tego, że Trzecia Rzeczpospolita nie zdobyła się na wielkoduszność Drugiej, która nie rozliczała z zaborczych zaszłości.

A przecież jeszcze w latach osiemdziesiątych żywa była zasada wdrożona w zbiorową pamięć: dołącz dziś do Sprawy, a przekreślisz tym swą dotychczasową niewiedzę, swe tchórzostwo, swą małość. Po zwycię­stwie okazało się, że żadna zasługa nie zmywa grzechów, przeciwnie - jeden grzech, młodzieńcza przewina potrafi przekreślić lata ofiarnej pokuty.

Polskie piekło, zarzuty zdrady nie są niczym nowym - tyle że co innego, gdy odbywały się w konspiracji, w podziemiu, w emigracyjnym

205

salonie - tam potępieńcze swary zatruwały życie tym, którzy chcieli w. nich uczestniczyć i którzy ponadto widzieli w nich starcia koncepcji i idei. Zupełnie co innego, gdy wieczne awantury zatruwają życie milionom. Owe miliony nieustannie komunikują, że nie chcą awantur, że ich nie rozumieją, że politycy zajmują się tylko swoimi sprawami i że byłoby miło, gdyby powstała koalicja wszystkich partii w sejmie i zajęła

się rozwiązywaniem problemów.

Jest w tym oczywiście tęsknota za ładem Polski Ludowej, w której też robili, co chcieli, ale chociaż ludziom nerwów nie szarpali. Jest polskie zdziecinnienie, o którym pisał Stanisław Brzozowski: “Dobre, cenne, słuszne jest to, co nas nie rani, co nami nie wstrząsa, nie razi naszych nałogów i przyzwyczajeń." Jest jednak i poczucie, że ten cały polityczny gwar jest grą wewnętrzną, do ludzi nie skierowaną.

Cóż w tym gwarze znaczy jeszcze jeden zarzut, wcale nie nowy, bo proces o “płatnych zdrajców, pachołków Rosji" pewnie jeszcze się toczy. Znaczy tyle, że znów będzie nagonka, awantura, rozróby na ulicach i pewnie będą się czepiać partyjnych.

Możliwe, że traktujemy zdradę jako grzech bardzo ciężki, ale już to, na czym ona polega, jest kwestią niejasną i zamazaną. Jak zawsze u nas jest to zarzut rzucany na wszystkie strony, ale i łatwy do odparowania, z powodu powszechności, szczególnych warunków, mniejszego zła, walenrodyzmu, realizmu, złej woli oskarżyciela itp.

Nad naszą dzisiejszą bezradnością wobec zdrady ciąży zapewne tradycja - bezkarność możnych, niejasny adresat lojalności - najpierw król lub Rzeczpospolita, potem Petersburg, Wiedeń, Berlin - albo ta odległa Polska wymarzona, ale nie istniejąca. A wreszcie ostatnie dziesięciolecia, których jeszcze nie zamieniliśmy na krzepiącą opowieść o oporze wobec presji mocarstwa - na to przyjdzie jeszcze poczekać, ale można przewidzieć, że rzeczy otrzymają właściwą miarę (Mazowiecki trafi do Historii, a Parys do przypisów), natomiast to, co przykre:

zbiorowe grzechy - zostaną z wspólnej pamięci wyparte.

To, jak zbiorowa świadomość zmaga się z kwestią zdrady, nie rozstrzyga oczywiście ani co jest prawdą, ani co jest sprawiedliwe. Prawda i sprawiedliwość nie mają w sobie siły porażającej umysły. W tych sprawach miliony nie są powołane do orzekania. Prawdy może dociekać jeden człowiek przeciw wszystkim, a sprawiedliwość jest w gestii prawa.


206

Jeżeli zdrada ma stać się czymś jednoznacznym, nie zaś czymś względnym, zależnym od okoliczności, jeżeli bezprecedensowe oskar­żenie nie ma się rozejść po kościach dla świętego spokoju, to trzeba się trzymać konkretu: człowieka, zarzutu, sądu.

Wtedy nie będzie miało znaczenia, jaki procent badanych co uważa. Zamienianie konkretnej sprawy w oskarżenie zbiorowe zrówna ją z codziennie rzucanymi inwektywami i wprowadzi na dobrze znany teren winy wspólnej, której nie można ukarać, która musi zostać odpuszczona i, niestety - zapomniana.

'10 II 1996

PATRONI, KLIENCI I OBYWATELE

Wiele wskazuje na to, że pytanie, dlaczego w Polsce zwycięża SLD, będzie nas turbowało jeszcze przez parę lat. Tymczasem klimat do rozważania przyczyn tego zjawiska znów zrobił się nie sprzyjający, bo wkraczamy w czas kampanii przedwyborczej i to na mocno spolaryzo­wanej scenie

Już widać, że grzmieć na niej będzie moralna dyskwalifikacja komu­nizmu jako formacji obarczonej piętnem zdrady, zbrodni i bezbożności. A zarzuty najcięższe uniemożliwiają sformułowanie rzeczowych argu­mentów mających przekonać ludzi, by jej nie zawierzali. Przecież gdy się komuś udowadnia zbrodnię, to trochę bez sensu dodawać, że ma też złe skłonności, wstrętny charakter i zatruwa otoczeniu życie.

Zafiksowanie się najbardziej krzykliwych wrogów politycznych na zdradzie, na ubeckich zbrodniach sprzed dziesięcioleci niezwykle ułatwia życie działaczom SdRP i PSL. Oni urodzili się później, do polityki poszli ze społecznikowskich motywów, a intencje mieli szlachetne: chcieli zrealizować mit sprawiedliwości społecznej, unowocześnić Polskę, osło­nić ją przed skrajnym kopiowaniem radzieckich wzorów, skoro już “wolny" świat zdecydował, że nasze miejsce jest w rosyjskiej żonie. O wiele trudniej działaczom tych partii byłoby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego system, który współtworzyli i w którym się dobrze urządzili, był tak strasznie marnotrawny, że zniszczył kraj, zniweczył umiejętności i szansę paru generacji.

Czy ta ruina i to zaprzepaszczenie to były tylko koszty równości, pełnego zatrudnienia, bezpłatnych świadczeń? Czy też były to jakieś cechy nieodłączne od sposobu rządzenia, cechy, które porażały wszelką


208

aktywność, zaradność, prężność? Pytanie to ważne, zwłaszcza że parali­żowanie aktywności - w odróżnieniu od likwidacji klas wyższych, prywatnej własności i wyzysku człowieka przez człowieka - nie było celem ustrojowym. Mało tego, obietnica ustrojowa głosiła, że dopiero socjalizm pozwoli jednostce rozwinąć w pełni swe możliwości. I od początku montowania Polski Ludowej temat marnowania ludzkiego pragnienia, by coś sensownego zrobić, był stale obecny w sztuce i publicystyce, nieustannie powracał wątek wynalazców, inżynierów, społeczników, którzy coś potrafili, chcieli zrobić - ale im nie dano.

W praktyce bowiem system miał wmontowany mechanizm obronny, który uruchamiał się natychmiast na widok społecznika, ideowca, mania­ka ogarniętego myślą, by ocalić zabytek, założyć zespół ludowy, uspraw­nić produkcję. Władza usiłowała dociec, 6 co naprawdę chodzi namol­nemu petentowi - o pieniądze, karierę? To były dążenia zrozumiałe i pomysł harcerskiej akcji “ku czci" lub rajdu “szlakiem partyzanckim" mógł zyskać akceptację. Ale jeśli widać było, że ktoś pragnie zrobić coś dla innych, dla sprawy, którą uważa za ważną - był zagrożeniem. Jeszcze większym zagrożeniem byli ludzie, którzy coś chcieli robić razem

- ustawić huśtawki dla dzieci, zbudować mostek, zasadzić kwiaty, komuś pomóc, coś zorganizować.

Cała sfera ludzkiej aktywności była tym, z czym władze komunis­tyczne zawsze i nieustannie walczyły. Pytanie, jakie dziś warto sobie zadać, brzmi - dlaczego? Co było powodem tego bezsensownego marno­trawstwa? I czy ten odruch tłumienia aktywności i inicjatywy jest nadal cechą formacji postkomunistycznej?

Jakiś czas temu przez media przetoczył się spór o początek staliniz­mu. Odrzucano w nim oficjalną datę - 1948 rok - i wskazywano, że terror zaczął się w 1944 wraz z wchodzeniem wojsk radzieckich. Ale zwykli ludzie pamiętający tamte czasy uważali, że zaraz po wojnie dawało się żyć, a stalinizm zaczął się w końcu lat czterdziestych. Nie szło im jednak o wewnątrzpartyjne czystki, ale o to, że obok terroru wybiór­czego wymierzonego w akowców i opozycję pojawiło się zjawisko dotyczące wszystkich. Władza zaczęła wtedy konsekwentnie porażać środowisko społeczne każdego człowieka. Targ, sklep, drużyna harcer­ska, kółko śpiewacze, spółdzielnia, ogródek jordanowski, szewc, adwokat - całe otoczenie, dotąd ludziom życzliwe, bo nastawione na ich obsługę i satysfakcję, zamieniało się w odpychające instytucje, zawsze wrogie,

209

zirytowane petentem, zależne już nie od niego, ale od jakiejś centrali, góry, która wszystkie je czyniła elementem swego wszechstronnego dozoru.

Dziś ustrój ten nazywamy nakazowo-rozdzielczym. Najczęściej wspominamy go z punktu widzenia ofiary, więc jego istotą jawią się nam owe zakazy i nakazy. Gdyby jednak spojrzeć na przeszłość oczyma szarego uczestnika, to treścią naszej codzienności była przecież “roz­dzielczość".

Wszelkie dobra należały do klasy właścicieli Polski Ludowej - i klu­czem do ich zdobycia były plecy, dojścia, znajomości. Czyli personalne więzi między dysponentem-decydentem a osobą postawioną niżej, która za otrzymane dobro przyjmowała status wdzięcznego dłużnika gotowego odpłacić w razie potrzeby poparciem, lojalnością, informacją - czy czego tam towarzysz zapragnie. Od osobistych układów zależało wszystko:

przydział inwestycji dla województwa, dostawy deficytowych materia­łów dla fabryki, niezbędne dewizy, pozwolenie na budowę szosy. Tak funkcjonowało państwo, ale podobnie jego wszyscy mieszkańcy - bo również od osobistych układów zależało zdobycie mieszkania, telefonu, nawozu, biletu do teatru lub wołowiny z kością.

Istotą tego ustroju było to, że obok władzy, pieniędzy i przywilejów - dóbr pożądanych wszędzie - obiektem pragnień i zabiegów stawały się też zezwolenia, pozytywne decyzje, zgody - i coraz szersza lista towa­rów. Kiedy znalazły się na niej smalec, zapałki i wata - ustrój osiągnął granice rozwoju.

W mechanizmie wstępnej podejrzliwości i rutynowej odmowy, który obowiązywał w całym instytucjonalnym otoczeniu człowieka, było coś więcej niż wola Partii, by objąć wszystko totalną kontrolą. Powody, które w każdym ogniwie decyzyjnej machiny motywowały jej funkcjonariuszy do identycznych zachowań, zawsze tych samych - żeby nie wydać pozwolenia na budowę drogi, wdrożenie wynalazku, powołanie stowarzy­szenia miłośników turystyki - były proste. Cały ten wielki aparat istniał, funkcjonował, rozrastał się dzięki temu, że rozdawał. A żeby móc roz­dawać, musiał mnożrzeczy rzadkie, trudno dostępne, szeroko pożądane.

Właściciele PRL-u zawłaszczyli majątek narodowy i rozdawali lenna. Lecz ukryli ten proceder w systemie powszechnego rozdawnictwa i wy­miany usług. W miejsce normalnej satysfakcji z pracy wprowadzili satysfakcję z dystrybucji, z przyznawania, z dzielenia. Miał ją I sekretarz


210

i ekspedientka w mięsnym, minister i aptekarz decydujący, po ile paczek waty będzie wydawał. I każdy z nas - bo każdy posiadał jakieś dobro, którym mógł się wypłacić za inne. Mogła to być choćby znajomość z prezesem spółdzielni lub protekcja u baby z cielęciną.

System przerobił swą nieudolność i niewydajność na źródło po­wszechnie dostępnego poczucia sukcesu ze zdobycia, dojścia, dania, załatwienia. I aczkolwiek władza zachowywała się, jakby te zjawiska były tylko nagannymi incydentami, to udało jej się zaszczepić społeczeń­stwu zbiorową mentalność klienta wobec państwa. Ogłosiła je jedynym szafarzem dóbr, bo tylko ono potrafi rozdać je sprawiedliwie, a ludność zepchnęła do roli wiecznych petentów. Petentów jakże niewdzięcznych - nie dość bowiem, że dostają pracę, mieszkania, zaopatrzenie w żyw­ność i odzież, naukę, lecznictwo, dostęp do kultury, to ciągle im mało, stale od państwa czegoś chcą.

Socjolog Jacek Tarkowski w książce Patroni i klienci wskazał, jakie warunki sprawiają, że w społeczeństwie dominująca staje się relacja patron - klient: niedobór wszystkiego musi być strukturalną cechą, interesy indywidualne i grupowe muszą być podporządkowane ogólno­społecznym oraz musi istnieć zakaz organizowania się wokół swoich spraw. Bo cały system oparty jest na więziach pionowych, na zależności tych niżej ustawionych od tych ulokowanych wyżej. Polecenia, decyzje, dobra mają jeden kierunek - z góry w dół. To, co mogło taki ład zakłócić, to więzi poziome - zebranie się razem ludzi, którzy chcieliby wpłynąć na decyzję, a nie tylko ją otrzymać, chcieliby coś zrobić sami, a nie o to prosić.

Typ relacji, jaki był istotą życia w PRL-u, nie stanowił wcale wynalazku komunizmu - był kopią tego, co ludzie znali od stuleci. Lecz w feudalizmie nazywano rzeczy po imieniu: suweren i wasal, pan i poddany, patron i klient. Suweren, patron dawał swemu klientowi poparcie i opiekę, a on - lennik, poddany - winien był za to lojalność i wdzięczność. Patron posiadał pożądane dobra, jak majętności, posady, godności, urzędy, a klient o nie zabiegał.

Wymiana łask, dóbr, godności w zamian za lojalność, wierność i wdzięczność była sposobem funkcjonowania tego społeczeństwa, bo jego istotą była hierarchia, pionowe więzi, dziedziczone miejsce społecz­ne i dziedziczone osobiste zależności.

211

Socjalizm przejął te nawyki, tyle że załgał je demokratyczną frazeo­logią. I sprawił, że demokracja, którą Polska zaczęła budować z olb­rzymim opóźnieniem, stała się ledwie epizodem, małą przerwą za­kłócającą odwieczny ład podziału na możnych i tych, którzy muszą wieszać się u ich klamki, zabiegać o względy, prosić o łaski, dowodzić oddania, lojalności i posłuszeństwa.

,,Despotyzm, który z natury swojej jest tchórzliwy, w izolowaniu ludzi od siebie widzi najpełniejszą rękojmię własnej trwałości i zwykle dokłada wszelkich starań, by ich dzielić. Despota łatwo wybacza rządzo­nym, iż go nie kochają, byleby tylko nie kochali się między sobą. Ludzi, którzy pragną połączyć swe wysiłki dla tworzenia wspólnego dobra, uważa za duchy wichrzycielskie i niespokojne, a przeinaczając właściwy sens słów dobrymi obywatelami nazywa tych, którzy zamykają się we własnych czterech ścianach".

Tak w Demokracji w Ameryce pisał Alexis de Tocqueville, arysto­krata francuski, rozdarty między starymi i nowymi czasy, który rozumiał, że demokracja jest nieuchronna, widział, jak rodzi się w konwulsjach naprzemiennych rewolucji i restauracji, i dostrzegł, że “najbardziej naturalną potrzebą człowieka jest wolność łączenia swych wysiłków z wysiłkami innych ludzi i wspólnego z nimi działania". Baczny obserwator narodzin kapitalizmu i demokracji uznał za ich gwarancję wolność stowarzyszania się. Bo ludzie rozproszeni, nie mogący zor­ganizować się wokół ważnych dla siebie spraw, stają się masą łatwą do kierowania, terroryzowania i wyzyskiwania.

Pierwsze dobrowolne stowarzyszenia pojawiły się w czasach oświe­cenia i w nich właśnie fermentowały obrazoburcze idee, takie na przykład, że ludzie są równi. Że mają prawo się łączyć wedle interesów i poglądów na przekór stanowym barierom. Że w miejsce jednej obowią­zującej woli monarszej mogą się pojawić reprezentacje różnych środo­wisk i różnych opcji.

Uznanie, że ludzie rodzą się równi, było zaledwie początkiem drogi. Przez cały XIX wiek poddani zmieniali się powoli w obywateli, a rzą­dzący z oporem ustępowali zarówno wobec rewolucji, strajków, powstań, buntów, jak i wobec nacisków na zwiększenie praw wyborczych, znie­sienie niewolnictwa, ograniczenie wyzysku robotników, zrównanie praw kobiet, uwolnienie chłopów, rozszerzenie swobód podbitych narodów.


212

Ludzie coraz sprawniej organizowali się, by już nie tylko siłą, ale coraz częściej presją, ograniczać władzę.

Tę tendencję usiłowały odwrócić rządy totalitarne. Komunizm i fa­szyzm potraktowały ludzi jak tworzywo nowego ładu i pierwszą rzeczą, jaką zrobiły, było zniszczenie społecznych więzi i stworzenie zorganizo­wanych mas. Rozwiązywano po prostu wszystkie organizacje, a w to miejsce wprowadzano nowe, masowe, do których przynależność często była obowiązkowa.

W Polsce komuniści, wprowadzając swój ład martwoty, niszczyli społeczne umiejętności, dzięki którym potrafiliśmy przetrwać zabory, odbudować niepodległość, stworzyć państwo podziemne i znów zacząć odbudowę. I może ważniejsze od zdolności spiskowych były sprawności cywilne - te, z których rodziły się towarzystwa kredytowe, naukowe, czytelnicze i gimnastyczne. Dla komunistów umiejętność zorganizowa­nia podziemnego szkolnictwa była pewnie równie groźna jak nawyk spiskowania.

Po opanowaniu zatem władzy politycznej oraz upaństwowieniu gos­podarki i handlu przyszedł czas na podporządkowanie sobie wszelkiej ludzkiej działalności. Scentralizowano ruch spółdzielczy i po przeszło stu latach przywrócono przymus cechowy. Kontrola nad ludźmi jako pra­cownikami była dopełniona. Pozostawała ich aktywność obywatelska, społecznikowska, twórcza, ta związana z pasjami i zainteresowaniami.

Najwięcej organizacji zlikwidowano konfiskując im majątek (objęło to wszystkie fundacje), inne przejmowano, jak Caritas, kolejne wywłasz­czano, ale utrzymywano pod kontrolą, jak PCK, liczne połączono w ogó­lnopolskie struktury przywalone centralnymi czapami.

Wkrótce miejsce po działalności oddolnej, obywatelskiej zostało zabudowane atrapami, czyli “organizacjami społecznymi". Naiwny, któ­ry chciał założyć jakieś stowarzyszenie, był informowany, że danym problemem zajmuje się PTTK, Liga Ochrony Przyrody albo Towarzyst­wo Przyjaciół Dzieci, nie ma zatem powodu tworzyć czegoś nowego.

A jednak każde osłabienie władzy komunistycznej, każda kolejna odwilż wykorzystywana była do powołania nowych społecznych in­stytucji: regiony wywalczyły sobie prawo tworzenia towarzystw miłoś­ników ziemi takiej lub innej, mniejszości narodowe towarzystw społecz-no-kulturalnych, środowiska katolickie Klubów Inteligencji Katolickiej. Z czasem różne organizacje zaczynały okazywać krnąbrność, przyjmo-

213

wać demokratyczne procedury, lekceważyć sugestie władz. Dość przypo­mnieć rolę, jaką od połowy lat pięćdziesiątych odgrywał Związek Literatów Polskich.

W latach siedemdziesiątych środowiska opozycyjnej inteligencji przywołując najlepsze swe tradycje stworzyły KOR i tym samym strefę wolności, w której zaczęły się pojawiać nowe inicjatywy obywatelskie, jak kwartalnik “ZAPIS", Niezależna Oficyna Wydawnicza, coraz licz­niejsze pisma, Towarzystwo Kursów Naukowych, Patronat, Studenckie Komitety Solidarności, Wolne Związki Zawodowe. Potem była “Solidar­ność" i wokół niej wielki ruch samoorganizacji.

A potem stan wojenny i wielkie przywracanie porządku. Reżim już nie miał sił na rewolucyjne likwidacje i konfiskaty. Dokonał podmiany - w miejsce związków, stowarzyszeń, komitetów samorządnych i nieza­leżnych powołał nowe, z ludzi zaufanych, i im przekazał zawłaszczony majątek tych pierwszych. Ale już nie był w stanie stłumić podziemnej samoorganizacji. Polacy jakby siłą nawyku ćwiczyli wszystkie formy oporu wypróbowane przez 200 lat, tworząc społeczeństwo alternatywne.

Po 1989 roku ten potencjał sprawności samoorganizacyjnej w części posłużył do odbudowy życia politycznego: partii, instytucji państwo­wych, a w części, może znaczniejszej, wykorzystany został do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, czyli tej mnogości organizacji, stowarzy­szeń, fundacji, które skupiają ludzi wokół najróżniejszych ważnych dla nich spraw.

Jak wszystko, co się odradza po długim czasie, i ta sfera działania ma kłopoty z nazewnictwem - różne terminy, nierzadko toporne, oddają jej cechy znamienne. Nazwa “trzeci sektor" wskazuje wagę miejsca obok działania państwa i obok gospodarki; “organizacje pozarządowe" ozna­czają niezależność od władz politycznych; organizacje “non profit", inaczej “nie nastawione na zysk" - zdobywanie lub zarabianie pieniędzy w całości przeznaczonych na cel zapisany w statucie. Mimo prób przyswojenia angielskiej nomenklatury jest to coś, co znamy od 200 lat, czyli organizacje niezależne tworzące przestrzeń życia obywatelskiego.

Dodać trzeba, że znaczenie tego ruchu polega nie tylko na tym, że ludzi łączy, wyzwala energię, służy dobrym sprawom, jest szkołą obywa­telskich postaw i gwarancją demokracji. Ma też wielki wymiar praktyczny, bowiem czyni to, co państwo robi z trudem albo czego nie potrafi wykonać. Państwo winno na przykład zapewnić opiekę zdrowotną, ale jego


214

urzędnicy nie są w stanie zorganizować hospicjów dla umierających, hipoterapii dla dzieci z porażeniem mózgowym, grup wsparcia dla opieku­nów chorych na chorobę Alzheimera, wyjazdu na olimpiadę niepełno­sprawnych, budowy domu dla upośledzonych - to wszystko lepiej, taniej i z sercem zrobią ludzie, którzy uważają, że to niezbędne.

Podobnie w innych dziedzinach, jak oświata, kultura, pomoc społecz­na, ekologia - organizacje niezależne szybciej zauważą nowe zjawisko, szybciej zareagują, sprawniej pomogą, zastosują pomysły nowe, niekon­wencjonalne. I wszystko to z reguły zrobią taniej. Toteż państwu, gminom - i podatnikom - opłaca się zlecać tym organizacjom wykony­wanie różnych zadań pomocowych, szkoleniowych i innych - takich, z których różnorodnością, specyfiitp. urzędy sobie nie radzą.

Zwłaszcza czasy transformacji wymagają sprawnego reagowania - pomocy dla nagłej biedy, szkoleń do nowych sytuacji, przeciwdziałania trudom i kosztom zmian.

Wydawałoby się zatem, że władze wszystkich szczebli winny się cieszyć z takiego partnera, jak stowarzyszenia, fundacje, choćby jakieś nieformalne komitety, które chcą coś zrobić, bo każdy kurs dla bezrobot­nych, kolonie dla dzieci ze slumsów, świetlica dla narkomanów, impreza kulturalna, skwer wśród bloków - albo coś poprawiają, albo zmniejszają jakieś nieszczęście.

Pierwsze liberalne rządy zachowywały się normalnie, to znaczy w 1991 roku znowelizowały ustawę, która pozwoliła gwałtownie roz­winąć się “trzeciemu sektorowi", i można powiedzieć, że wdrażały administrację do współpracy z nim.

Po zwycięstwie koalicji SLD-PSL szybko pojawił się sygnał zapo­wiadający zmianę: minister pracy i opieki socjalnej zlikwidował komórkę do kontaktów z organizacjami niezależnymi. Potem przez prasę przeto­czyły się fale publikacji demaskujących głównie fundacje jako formy malwersacji, prania pieniędzy, a przede wszystkim wyłudzania z budżetu wielkich sum na własne uciechy. Zaczęły się mnożyć nieprzychylne wypowiedzi polityków i urzędników typu: “Odrębnym uwarunkowaniem przestępczości gospodarczej jest pojawienie się w ostatnich latach no­wych jej form. Przykładem mogą być fundacje". To cytat z raportu “Bezpieczeństwo obywateli i porządek publiczny" przyjętego przez rząd Waldemara Pawlaka. W 1994 roku Ministerstwo Finansów dokonało powielaczowej wykładni przepisów podatkowych pozwalających od sum

215

przekazanych przez fundację innej fundacji lub stowarzyszeniu wziąć 40 procent podatku - wycofało się po powszechnych protestach.

Skutek tej atmosfery jest znamienny: udało się zablokować po­wstawanie nowych fundacji. Na to nie trzeba było aktów prawnych. Niestety, wystarczył klimat rządowej niechęci i społecznego oburzenia demonstrowanego przez media, by sąd nagminnie odrzucał wnioski rejestracyjne. Powodem jest na ogół uznanie, że cele fundacji nie są zgodne z “podstawowy mi interesami Rzeczypospolitej Polskiej". Tak zakwalifikowano np. współpracę międzynarodową w dziedzinie kultury, zdrowia, badanie wpływu freonu na dziurę ozonową, stworzenie muzeum Tarnowskich w Dzikowie, ochronę przyrody - fundacjom, które chciały się tym zająć, odmówiono rejestracji.

Nie można w dodatku powiedzieć, że zasadnicza zmiana orzecznict­wa sądu rejestrowego nijak się ma do zamiarów rządowych. Dwa lata temu koalicja podjęła pracę nad nową ustawą o fundacjach, jest ona ciągle w fazie konsultacji, ale dobrze pokazuje intencje twórców.

Po pierwsze - mimo że fundacje podlegają kontroli fundatora, izb skarbowych, NIK-u, ministrów nadzorujących - ustawa mnoży dodat­kowe formy, niekiedy paraliżujące działalność (np. obowiązek przesyła­nia do ministerstwa każdego protokołu z zebrania zarządu) i w istocie instytucje prywatne są traktowane jako teren z natury kryminogenny i sprawdzane surowiej niż instytucje państwowe i przedsiębiorstwa.

Po drugie - chce się zakazać fundacjom działalności gospodarczej. Nie wiadomo dlaczego, zdaniem ustawodawcy. Hospicjum Onkologiczne nie powinno prowadzić apteki, by dorobić na utrzymanie chorych, dlaczego wspólnoty “Barki" złożone z byłych więźniów, narkomanów, prostytutek nie mogłyby sprzedawać produktów gospodarstwa, by utrzy­mać swój dom, a fundacja Dzieciak" nie powinna rozprowadzać swych pocztówek. Wiadomo natomiast z całą pewnością, że ten zakaz do­prowadziłby do upadku wielu fundacji.

Podrzecie wreszcie - przewiduje się powołanie “fundacji publicz­nych" utworzonych przez państwo. To właśnie ten typ fundacji mini­sterialnych, które badał NIK i w części z nich stwierdził niegospodarność lub nadużycia. Tymczasem ustawodawca zasłaniając się społecznym oburzeniem ma zamiar je mnożyć, a prywatne, obywatelskie przyduszać.

Bo różnica między sytuacją, w której minister widzi jakiś problem do rozwiązania, tworzy fundację, wkłada w nią pieniądze podatnika i ob­sadza swymi urzędnikami, a taką, w której grupa ludzi chce coś zrobić,


216

zakłada fundację i z mozołem zdobywa środki od biznesu, prywatnych osób, z rzadka od gminy lub z budżetu, jest zasadnicza. Taka jak między gospodarstwem państwowym a prywatnym.

Tworzenie fundacji publicznych zamazuje właśnie tę granicę między państwowym a prywatnym, miesza zadania urzędowe z działaniami obywatelskimi, zamiast w przetargach dawać dotacje prywatnym spraw­nym fundacjom przydziela je do zarządzania urzędnikom. Co więcej - ściąga pieniądze z niebogatego zaplecza obywatelskiej aktywności nakłaniając banki, prywatny biznes do dotowania fundacji ministerial­nych. Z punktu widzenia firmy wsparcie inicjatywy np. ministra finan­sów wyda się bardziej opłacalne niż skromny odpis podatkowy za dotację dla zwykłej fundacji. Również przychylność dla inicjatyw pani prezyden-towej może przynieść jakieś profity.

Pytanie - czy mamy zatem do czynienia z celowym paraliżowaniem aktywności obywatelskiej przez ograniczanie, niszczenie form, w jakich mogą się przejawiać, czy też następuje rozciągnięcie na jej teren znanych obyczajów, zrobienie w tym właśnie miejscu targowiska, na którym coś za coś: posady w fundacjach, przepływ budżetowych pieniędzy, dotacje za względy, względy za dotacje, przysługi za rewanże.

Po zwycięstwie SLD w wyborach parlamentarnych niektórzy dowcip­kowali, że biegną kupić cukier na zapas. Żart, jak widać, był nietrafny, kolejki nie wróciły. Nie wróciła też ideologia, sojusze, frazeologia PZPR-u. A jednak coś wraca. Coś bardzo znajomego jest w niechęci do nie kontrolowanej aktywności ludzkiej, w próbie przejmowania różnych dziedzin życia zbiorowego, w lekceważeniu opinii publicznej.

I tak oto posady rządowe przestają być miejscem wypełniania jakichś zadań, stają się przede wszystkim nagrodą dla swoich. Nie ma znaczenia, że klient tak wynagrodzony jest postacią kompromitującą lub dopuszcza się rzeczy nagannych - wypadki po pijanemu, skandale, rażący brak kwalifikacji mogą go kompromitować w oczach opinii publicznej, ale nie w oczach patrona, któremu wyświadczył przysługi, zatem zasłużył na rewanż. To uderza w PSL-u, ale i SLD nie lepsze, tyle że dba o pozory, choć też nie zawsze. Np. swe obietnice wyborcze zniesienia Senatu rzuca w kąt, gdy okazuje się, że może w nim mieć kilkadziesiąt posad.

Oprócz mnożenia stanowisk do obsadzania swoimi, należy też w za­sięgu władzy zgromadzić jak najwięcej pożądanych dóbr - przydziałów, koncesji, pozwoleń, kwot, limitów, by było co rozdawać i czym na-

217

gradzać lojalność. Warto też mnożyć instytucje kontrolne, bo w nich są posady dla naszych, a potem ci nasi zezwalają np. wywieźć kartofle lub sprowadzić kokosy albo nie zezwalają.

Tak więc w naszym dziwnym rynkowym systemie rośnie zinstytuc­jonalizowana pula uznaniowego w znacznej części rozdawnictwa i od­radza się typ relacji na nim oparty - układy wasalne w systemie władzy i układy klientystyczne na jej styku z otoczeniem.

To już nie amatorszczyzna w kuszeniu obietnicami, jak się to przydarzało partiom posolidarnościowym, to już nie dworskie rozdawnic­two łask, jak w wypadku Wałęsy - kiedy ludzie “Solidarności" odeszli od władzy ich układy, obietnice, nagrody zniknęły wraz z nimi. Teraz natomiast powstaje system trwałej, ustawowo umocowanej uznaniowej

dystrybucji.

W odbudowie układów patronacko-klienckich przeszkadza oczywiś­cie opozycja, wolna prasa, trzeci sektor. W ten sektor warto więc wejść nie tylko tworząc ministerialne fundacje, bo to pieniądze i rozdawanie, ale i przeprowadzając ustawę o przywróceniu majątku “organizacjom społecznym" PRL-u.

Opinia publiczna? A jakiż to procent wyborców? Opozycja - znów przegra, bo widzi Naród albo samoorganizujące się Społeczeństwo, a nie dostrzega masy.

Jak surowo by formułować sądy o niszczeniu tkanki społeczeństwa obywatelskiego, o dziedzicznej, acz zmodyfikowanej pasożytniczej natu­rze tej koalicji, to gorzka prawda jest taka, iż właśnie te jej posunięcia, które takie oceny prowokują, zyskują szerokie i życzliwe poparcie. Dowodem - łatwość, z jaką władza wpuszcza prasę w anty fundacyjny gniew, to, jak zwykli ludzie podchwytują sensacyjne doniesienia i czują się natychmiast osobiście okradzeni, to, że gdy media robią program o fundacjach, to telefoniczne głosy ludności brzmią zawsze tak samo:

jest w nich pretensja o pieniądze, o ich wydawanie i o brak kontroli. W tych reakcjach odnaleźć można zbiorową mentalność klienta-petenta, który wiecznie stoi w kolejce do zbyt małego przydziału i czeka, że ktoś go sprawiedliwie podzieli, tak aby dla wszystkich starczyło po równo. Pół wieku przydziałów wyrobiło w ludziach przekonanie, że jest jakaś stała pula dóbr i jeśli ktoś uszczknął z niej za dużo, to innemu zabrakło. Już sam fakt, że ktoś coś miał, oznaczać mógł tylko jedno:

wyjął to z naszego wspólnego portfela, nam zabrał. Niech więc na straży


218

naszych pieniędzy, naszego mięsa, naszych lodówek - a teraz naszych fabryk, naszej ziemi i znów naszych pieniędzy - stoi bezosobowe Państwo, które nie ma przecież prywatnych interesów i dlatego potrafi rozporządzić dobrami właściwie.

Ci, którzy nie dają sobie rady, nie umieją rywalizować, nie potrafią się zorganizować wokół swoich spraw, potrafią tylko co najwyżej zebrać się razem, by wykrzyczeć swój strach, zaprotestować i zażądać opieki, ci właśnie rozproszeni ludzie są masą szukającą oparcia, pewności, czego­kolwiek znanego, wcześniej doświadczonego.

Warto przypomnieć, że odbieranie właścicielom PRL władzy i prze­kazywanie jej nowej administracji odbywało się przy wielkim krzyku “Solidarności", okolic Wałęsy, pierwszych wcieleń “partii prawico­wych" - o “nowej nomenklaturze".

To czysto polityczne hasło zapadło jednak ludziom w serca i załogi, rolnicy, demonstranci przywoływali ową “nową nomenklaturę, która po naszych plecach" z prawdziwym gniewem. Gniew był zapewne reakcją na przenicowanie świata, w którym to, co znane i oswojone, zastąpił nagle rynek, czyli nieustanny konkurs.

Natomiast irytacja przegranych partii na powrót starej nomenklatury nie zyskała takiego rezonansu jak poprzednia zawiść wobec ludzi no­wych, którzy przyszli rządzić z ulicy. Tak jakby powrót nomenklatury był traktowany niczym powrót prawowitych właścicieli, jakby władza w ich ręku jawiła się jak coś naturalnego i wraz z nią jakby odradzała się nadzieja na ład, w którym, jeśli coś nie jest moje, to nie będzie też czyjeś.

Komuniści wiedzieli, co obiecać, bo rozpoznali bezbłędnie swoje dzieło - ten nawyk egalitarny, to pragnienie powstrzymania ruchu ku zamożności, karierom, sukcesom, własności. Jeśli ja nie mam pieniędzy, niech inni też nie mają, niech ktoś im je zabierze, niech sprawdzi, skąd je dostali i na co je wydają, niech państwo coś zrobi.

Na tej mocno nam kiedyś wszczepionej zawiści, dzięki której skute­cznie przeprowadzono rewolucję własnościową i społeczną, łatwo roz­budzić niechęć do prywatyzacji, nieufność do czyjejś aktywności, wro­gość do tego, co swobodne i nie kontrolowane. Wrogość do wolności.

10 VIII 1996

SPIS TREŚCI

Przedmowa . 5

Przeciętny obywatel patrzy na politykę . 17

Komunizm bez komunistów 23

Kościół tryumfujący, grzeszne społeczeństwo 31

Jaka Polska jest nam potrzebna . 39

Demokracja a la polonaise z gruszką . 42

Pełzająca rewolucja . 50

Wykorzenieni ze znajomego świata 60

Dylematy lewicy 70

Nieuchronna normalność 78

Plemienna solidarność . 89

Postój na środku rzeki . 93

Gęby za lud krzyczące . 102

Pamięć i przedawnienie 112

W oparach jednomyślności 117

Hipokryzja wolnych . 128

Wygodny kostium ofiary 136

Kamyk pod okop św. Trójcy 143

Trudny charakter 151

Żeby wszystko było proste 163

Pamiętać, aby nie powtórzyć 174

Autoportret nostalgiczny 181

Prawo do zjadania chleba 187

Co nam zdrady 196

Patroni, klienci i obywatele 207



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bogucka polak po komunizmie
Polak po komunizmie
Gal 6 w 7,8 ”MĄDRY POLAK PO SZKODZIE”
przewodnik po komunikacji miejskiej 2013
Podziękowania po Komunii św, KATECHEZA DLA DZIECI, ! - I komunia Święta
I KOMUNIA - RÓŻNE DZIĘKCZYNIENIA PO KOMUNII ŚW., KATECHEZA DLA DZIECI, ! - I komunia Święta
I KOMUNIA - RÓŻNE DZIĘKCZYNIENIA PO KOMUNII ŚW., KATECHEZA, I Komunia - komunia(2)
Gal 6 w 7,8 ”MĄDRY POLAK PO SZKODZIE”
Gal 6 w 7,8 ”MĄDRY POLAK PO SZKODZIE”
Christophe Voilliot Co pozostało po Komunie Paryskiej
Nagroda za głosowanie na PO ceny za bilety komunikacji stołecznej wzrosną o 100 procent
komunikacja fateki po ethernecie
Komunikat prasowy po rozprawie dotyczącej usytuowania urzędu asesora w polskim wymiarze sprawiedliwo
(09) KOMUNIKAT PRASOWY PO WYROKU W SPRAWIE KONSTYTUCYJNOŚCI TRAKTATU AKCESYJNEGO
komunikacja pomiedzy XC a Easy po EasyNET
pierwsza komunia święta przygotowanie krok po kroku
ZGONY PO SMOLENSKIE ZAMORDOWANIE SWIADKOWIE, Czarna Ksiega Komunizmu
kłopotliwe, gruba kreska, GRUBA KRESKA: idea sprowadzająca się w praktyce do promowania komunistów p

więcej podobnych podstron