Ferring David Trylogia Konrad t 1 Konrad


Background color: black white

Font family: Tahoma Georgia Times

David Ferring

Konrad

Przełożył: Jacek Manicki

Trylogia Konrad część 1

Wydawnictwo MAG

Spis treści1. Rozdział pierwszy

2. Rozdział drugi

3. Rozdział trzeci

4. Rozdział czwarty

5. Rozdział piąty

6. Rozdział szósty

7. Rozdział siódmy

8. Rozdział ósmy

9. Rozdział dziewiąty

10. Rozdział dziesiąty

11. Rozdział jedenasty

12. Rozdział dwunasty

13. Rozdział trzynasty

14. Rozdział czternasty

Rozdział pierwszy [top]

Przybywali z zachodu i ze wschodu, z południa i z północy. Przyby­wali ze wszystkich zakątków Imperium, z każdej krainy Starego Świata i spoza jego granic.

Wielu z nich było ludźmi, albo było nimi kiedyś; wielu nigdy ludźmi nie było.

Niemal wszyscy byli śmiertelnymi wrogami. W każdych innych oko­licznościach spotkanie takie przemieniłoby się natychmiast w krwawą rzeź, każdy wojownik instynktownie skoczyłby do gardła swoim od­wiecznym nieprzyjaciołom i zapiekłym rywalom.

Lecz nie ściągali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Nikt tu nie znal takiego pojęcia.

Zanim noc zapadnie, zaspokoją swoją żądzę krwi. Ale to nie wśród tych, którzy łączyli się teraz w tak nienaturalnym przymierzu, śmierć i zniszczenie będzie zbierać żniwo. Przynajmniej do czasu. To oni staną się wkrótce siewcami śmierci, krzewicielami destrukcji.

Łączyło ich jedno: Wszyscy, i każdy z osobna, byli sługami Chaosu. Swoich czcicieli miała wśród nich każda siła Chaosu: Khorne i Slaanesh, Nurgle i Tzeentch, i wszelkie inne demoniczne bóstwa.

Zjednoczyli się dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabieży i mordu, destrukcji i masakry...

* * *

Nie świtało jeszcze nawet, kiedy wstępował na drewniany most prze­rzucony nad rzeką. Wielki księżyc Mannslieb już zaszedł. Jego mniejszy to­warzysz Morrslieb był w nowiu, i światła dawał jeszcze mniej niż zwykle.

Zatrzymał się w połowie i oparł o barierkę, żeby odczekać kilka minut. Dopiero kiedy zaczęło szarzeć niebo na wschodzie, odważył się ruszyć dalej. Piął się pod górę, w stronę boru, z takim samym ociąganiem, z jakim zza horyzontu dźwigało się słońce. A było to słońce zimowe, pełznące nisko przy ziemi i blade.

Przy każdym oddechu z ust buchały mu obłoczki pary, ciało raz po raz przebiegał mimowolny dreszcz. Łachmany, w które się okutał, prawie wcale nie chroniły przed zimnem. Stare buty wymoszczone miał szmatami, między innymi dlatego, że były dla niego za duże, z zewnątrz zaś obwią­zane pasami zgrzebnego materiału, żeby nie przemakały, lecz niewiele to pomagało. Trawa przesycona była poranną rosą, a przemoczone po­przedniego dnia i buty nie zdążyły wyschnąć.

Nie przeszkadzało mu to. Przywykł; tak było odkąd pamiętał. Miał wra­żenie, że od kiedy nauczył się chodzić, co dnia przemierza samotnie tę drogę, brnąc na bosaka w kurzu albo człapiąc przez klaskające błocko.

Zresztą nie było jeszcze tak źle. Lód i śnieg, których należało się spo­dziewać za najdalej dwa miesiące, jeszcze bardziej utrudnią mu tę co­dzienną powinność.

Wlepiał oczy w ścianę boru, usiłując przebić wzrokiem splątane chaszcze, wyczuć, co się czai w ich gęstwie. Nawet w najjaśniejszy letni dzień w lesie było mroczno i wilgotno, słoneczne światło z rzadka tam się przedzierało.

Większość drzew zrzuciła już liście, ale to czyniło knieję jakby jeszcze straszniejszą. Bo chociaż można było teraz sięgnąć wzrokiem dalej, to większą grozę wzbudzały bezlistne drzewa, których grube pnie i nagie ko­nary przywodziły na myśl żywe istoty gotujące się do skoku.

Wokół panowała niczym nie zmącona cisza, ale on nie dał się zwieść. Bór roił się od wszelkiej maści istot. Owadów, ptaków i zwierząt, normal­nych leśnych stworzeń. Ale pienił się tu też inny rodzaj stworów, stworów, których żadną miarą normalnymi nazwać się nie dało.

Bał się. Zawsze wchodził tu z duszą na ramieniu. Kiedy był młodszy, myślał, że z wiekiem minie mu ten strach. Ale stało się coś wręcz przeciw­nego. Wówczas lękał się nieznanego. Teraz już wiedział, na co może się tu natknąć — a co za tym idzie, bardziej się bał.

I prawdopodobnie tylko dzięki temu jeszcze żył. Gdyby nie wzmożona czujność i ostrożność, dawno już by zginął; uśmiercony przez którąś z bestii czyhających w głębi tej zwyrodniałej kniei.

Nikt z wieśniaków nie zapuszczał się tu nigdy w pojedynkę. Jeśli odwa­żyli się wejść do lasu, to tylko w grupie, dobrze uzbrojeni. Drwale wycina­jący drzewa, by wyrwać kniei jeszcze jeden spłacheć terenu, pracowali zaw­sze pod silną strażą.

Ale nawet te środki ostrożności nie wystarczały. Przed rokiem grupa sześciu leśników z wioski wybrała się pewnego poranka do boru. Nie wró­cili do wieczora. Nikt ich już nigdy nie widział. Sąsiedzi wszczęli poszukiwa­nia, ale natrafili tylko na kilka strzępów zbroczonego krwią odzienia.

Pochuchał w zziębnięte dłonie i zacierał je przez chwilę. Potem zza pa­zuchy kubraka wyjął sztylet. Z nożem w prawym ręku i ze zwojem po­stronka do przewiązania wiązki chrustu w lewej, wkroczył między drzewa.

Codziennie wchodził do lasu w tym samym miejscu i poruszał się w nim tą samą trasą. Znał na niej każde drzewo i korzeń, każdy wykrot i krzak. Gdyby coś było nie w porządku, wiedziałby to od razu. Ale z każdym dniem musiał coraz bardziej zbaczać z utartego szlaku, w poszukiwaniu drewna na opał, po które tu przychodził.

Właśnie, w poszukiwaniu. Odłamywanie gałęzi nie miało sensu, bo na­wet o tej porze roku, kiedy wyglądały na uschnięte, były zbyt wilgotne, by się palić. Był takim samym myśliwym, jak ci, którzy z łukiem i strzałami podchodzą dzikiego zwierza i dla mięsa zabijają łosia czy niedźwiedzia, z tym że on polował na chrust.

Na skraju lasu drzewa rosły rzadko. Im głębiej się zapuszczał, tym bar­dziej gęstniał starodawny bór. Można by pomyśleć, że drzewa zwierają sze­regi dla ochrony przed istotami zamieszkującymi jego ostępy.

Ale ta metoda obrony była chyba równie mało skuteczna dla drzew, jak i dla drwali, bo co kilka kroków drogę przegradzał obalony gnijący pień, przywodzący na myśl ofiarę nieznanych leśnych drapieżców.

Nieraz już widywał te stwory, ale o wiele częściej zdarzało mu się wy­czuwać ich złowrogą obecność. Nie miał pojęcia, czym są ani jak się zwą, i nie chciał tego wiedzieć. Dla niego były potworami i wolał trzymać się od nich z dala.

Nie były ani ludźmi, ani zwierzętami, stanowiły ich ohydną krzyżówkę spłodzoną w jakimś odrażającym akcie kopulacji. Pokryte futrem, nagie lub pierzaste kreatury z rękami, kopytami i rogami. Ale bezmyślne. Ich mutacje zdawały się być pozbawione wszelkich naturalnych zmysłów. Nie miały ani ludzkiego rozumu, ani właściwego zwierzętom instynktu.

Nieraz zdarzało mu się obserwować taką przerażającą poczwarę z odle­głości kilku jardów, kiedy za jedyną osłonę miał pień wątłego drzewka. Na szczęście żadna go jak dotąd nie dostrzegła, nie usłyszała ani nie zwęszyła, inaczej już by nie żył.

Takie sytuacje sprawiały, że stawał się coraz ostrożniejszy. Zdawał sobie sprawę, że szczęście może go kiedyś opuścić.

Z walącym sercem zapuszczał się w las, coraz mocniej ściskając w spo­conej dłoni rękojeść noża. Zapomniał o chłodzie. Szedł wolno, rozglądając się na boki, nastawiając ucha, strzelając wokół oczami szybciej, niż nadą­żała obracać się głowa.

Nic nie słyszał, niczego nie dostrzegał — coś jednak wyczuwał.

Gdzieś niedaleko, jakieś pięćdziesiąt jardów przed nim czaił się któryś z mutantów. Może zasadził się na niego, wiedząc, że chodzi tędy co dnia o świcie. A może całkiem przypadkowo zapuścił się w te partie lasu.

Widok przesłaniała ściana drzew, wyobrażał go sobie jednak, przycup­niętego w sękatych korzeniach rozszczepionego pnia.

Zatrzymał się i czekał. Nauczył się cierpliwości. Ona również po wielo­kroć ocaliła mu życie.

Zastygł w bezruchu. Nie śmiał nawet odetchnąć, w obawie, że zdradzi go wydobywająca się z nozdrzy para. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi, w ustach miał sucho, choć cały spływał potem.

Stwory żerowały głównie po zmroku. Pod osłoną ciemności podkra­dały się do wsi i porywały zostawiony bez opieki inwentarz. Przed świtem wycofywały się do lasu. Ale i za dnia, i w nocy były równie niebezpieczne.

Po zeszłorocznych wydarzeniach, postanowiono oczyścić las z tej plagi. Sprowadzono żołnierzy.

Nigdy nie widział czegoś tak wspaniałego. Wjechali do wsi konno, słońce odbijało się w lśniących pancerzach, w górze powiewały barwne pro­porce. Nie zastanawiał się wcześniej, co się znajduje poza granicami wio­ski. Teraz zapragnął zostać żołnierzem.

Część żołnierzy zakwaterowała się w karczmie, ku niezadowoleniu jego pana, który miał ich żywić.

Ale on był zachwycony, bo mógł słuchać z zapartym tchem opowieści żołnierzy o życiu poza doliną, o cudach, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał. Z zapałem pucował im hełmy, rychtował zbroje, oporządzał konie.

Ten i ów cisnął mu czasem pensa za fatygę. Były to pierwsze pienią­dze, jakie zarobił. Po kryjomu zakopywał miedziaki w oborze, obok bar­łogu, na którym sypiał. Gdyby jego pan dowiedział się, że je ma, odebrałby mu pieniądze, a na dokładkę wychłostał. Chłosty i tak nie uniknął, ale pie­niądze zachował.

Zachował też sztylet skradziony kapitanowi, od którego, za posługi, jakie mu świadczył, nie dość że nic nigdy nie dostał, to nie usłyszał nawet słowa podzięki. Chciał mieć coś, co pochodzi z szerokiego świata — a ta­kiego osobliwego noża ani wcześniej, ani potem nie widział.

Rzeźbiona rękojeść wykonana z jakiejś białej kości miała kształt łba węża, jednak to nie ona, lecz ostrze, którego krawędzie, zamiast prostych były faliste, decydowało o oryginalności broni.

Żołnierze przeczesywali mozolnie knieje, oczyszczając je z krwiożer­czych bestii. Ale bór rozciągał się w nieskończoność i mutanty wkrótce po­wracały.

Jeden z nich czaił się teraz gdzieś w pobliżu.

Usłyszał jakiś odgłos za plecami i obrócił się na pięcie. Od strony wio­ski dobiegał stukot podkutych końskich kopyt na drewnianym, odległym o kilkaset jardów moście.

Mrużąc oczy, przyjrzał się jeźdźcowi. Bardzo rzadko się zdarzało, żeby ktoś poza nim wstał skoro świt. Zanim ktokolwiek wychylił nos z chałupy, on zazwyczaj był już z chrustem z powrotem we wsi. Tylko w zimie więcej się trafiało takich rannych ptaszków, bo wtedy dzień był krótszy i ludzie za­czynali pracę o brzasku.

Rozpoznał dosiadającą konia dziewczynę. Ze wszystkich mieszkańców wioski, ją najmniej spodziewałby się ujrzeć o tak wczesnej porze.

Mogła wszak wylegiwać się do późna w piernatach, bo we wszystkim ją wyręczali, i spełniali każdy jej kaprys, słudzy ojca. Mieszkała we dworze u wylotu doliny. Dwór i cała dolina wraz ze wsią i wszystkimi jej mieszkań­cami należały do jej ojca; nawet karczmarz płacił mu dziesięcinę od utargu.

Galopowała przez wąski most opatulona w białe futra. W pewnej chwili osadziła wierzchowca w miejscu, obejrzała się, a potem szarpnęła wodze z taką siłą, że koń parsknął i wykręcił szyję, ale zamiast zawrócić do wioski, ruszyła w stronę boru.

I czającego się w nim stwora!

* * *

Obserwował bacznie dziewczynę, ale ani na chwilę nie zapominał o ukrytej wśród drzew kreaturze. Przez cały czas był w pełni świadom blisko­ści poczwary, chociaż nie wiedział, gdzie się ukrywa. Jednak stwór też już usłyszał konia i zaczął się przemykać ku skrajowi lasu.

Granica boru cofnęła się z upływem lat i teraz pierwsze drzewa od­dzielał od rzeki szeroki pas łysego stoku wzgórza.

Dziewczyna mogła wybrać szlak biegnący brzegiem rzeki. Nie uczyniła tego. Nie wiedzieć czemu ruszyła pod górę, równolegle do ściany lasu.

Chłopiec nadal nie widział potwora, ale słyszał, jak ten przedziera się między drzewami, by przeciąć drogę nadjeżdżającej.

Dziewczyna prowadziła konia szybko, pewnie. Obserwował ją z na­dzieją, że zorientuje się, co jej grozi, że zawróci i oddali się galopem. Ale ona jechała dalej, nieświadoma niebezpieczeństwa.

Co ją tu sprowadza? Dlaczego jest sama?

Spróbował ocenić sytuację. Stwór był już bardzo blisko. Jeśli ona zaraz nie zawróci, to za chwilę będzie na to za późno.

I nagle zaświtała mu w głowie przerażająca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje sobie sprawy, co się zaraz wydarzy.

Ale on wiedział. Wiedział bardzo dobrze, czego za chwilę będzie świad­kiem. Tylko patrzeć, jak odczłowieczony napastnik wypryśnie z chaszczy i ściągnie z konia bezbronną ofiarę.

Nie było chwili do stracenia. Rzucił postronek na ziemię, wypadł spo­między drzew na otwartą przestrzeń i puścił się biegiem ku dziewczynie, wrzeszcząc co sił w płucach, żeby się zatrzymała, żeby zawróciła, bo widział już, że nie zdąży dobiec do niej na czas.

Musiała go usłyszeć, gdyż wstrzymała konia. Ale było już za późno, o wiele za późno.

Kiedy od dziewczyny dzieliło go drugie tyle, ile już przebiegł, potwór wyprysnął z lasu. Zobaczył go, jak szybuje w powietrzu.

Był odpychającą krzyżówką człowieka i zwierzęcia: ogromne cielsko po­kryte skołtunioną, ciemnoszarą sierścią; pysk jak u psa, lecz z rogami i dłu­gachnymi kłami; krótkie łapy zakończone szponami, a w jednej z nich pordzewiały miecz.

Stwór ryknął, dopadając swej ofiary. Dziewczyna uchyliła się in­stynktownie, szarpiąc jednocześnie wodze, i napastnik, zamiast ściągnąć nieszczęsną z siodła, tylko ją z niego zepchnął. Spadła na ziemię, a przera­żony koń stanął dęba i rzucił się do ucieczki.

Potwór również wylądował na miękkiej ziemi, ale zanim zdążył się po­zbierać i rzucić na dziewczynę, chłopiec był już przy nim.

Skoczył mutantowi na grzbiet, otoczył lewą ręką szyję, odciągnął w tył łeb i zatopił sztylet w gardle. Poczwara wrzasnęła i szarpnęła się, z rany sik­nęła fontanna krwi.

Chłopak zadawał cios za ciosem, ostrze z trudem przebijało grubą skórę. Potwór miotał się, skrzecząc z wściekłości i bólu, i w końcu zrzucił go z siebie.

Był od niego większy. Nawet gdyby nie miał miecza, mógłby go zmiaż­dżyć jednym uderzeniem potężnego łapska.

Chłopiec odturlał się w bok i z trudem podźwignął na nogi. Stwór po­derwał rękę do poderżniętego gardła, daremnie próbując zatamować krwotok. Jego posoka była równie nienaturalna, jak on sam; miała odraża­jącą, żółtawozieloną barwę.

Mutant popatrzył bezmyślnie na juchę zlepiającą mu sierść na łapie, wyraźnie nie pojmował, skąd się wzięła. Rozdziawił paszczę, żeby wyryczeć swoją wściekłość, i strumyczek ohydnej posoki pociekł mu spomiędzy psich szczęk. Łypnął przymrużonymi ślepiami na tego, który zadał mu tyle bólu, i runął do ataku.

Chłopca owionął smród gorącego oddechu. Żołądek podszedł mu do gardła. Był mniejszy, ale szybszy. W porę uskoczył w bok przed spadają­cym mieczem.

Nie zdołał już jednak wykonać uniku przed długim, cienkim ogonem, który śmignął błyskawicznie, oplótł mu kostkę i ściął z nóg. Runął jak długi. Chciał się odtoczyć, ale nie mógł. Wężowy ogon stwora trzymał mocno.

Poczwara znieruchomiała nad leżącym, wlepiając weń pałającej niena­wiścią ślepia. Jej krew skapywała chłopcu na kubrak i niczym, kwas wże­rała się z sykiem w wytarty materiał. Rzucał się i wyrywał, ale nadaremnie.

Bezimienny drapieżca pochylił się, przesłaniając swoim cielskiem słońce. Jego cień padł na chłopca i temu zrobiło się zimno, zimniej niż kie­dykolwiek było mu w życiu, zimniej niż kiedykolwiek mu będzie, bo oto za chwilę umrze.

Wszystko pociemniało. Nie widział nic, prócz pochylonej nad sobą syl­wetki potwora.

Ale nie podda się bez walki. Poniechał beznadziejnych prób wy­szarpnięcia kostki z pętli ogona. Zginając w kolanie uwięzioną nogę, prze­sunął się po śliskim błocku bliżej stwora, ucapił ogon lewą ręką i ciął go no­żem, który dzierżył w prawej.

Jedno cięcie, drugie, trzecie. Trzy, następujące jeden po drugim, wrzaski cierpienia, każdy głośniejszy od poprzedniego. Koniec ogona został mu w dłoni, tryskająca z rany krew zbroczyła ręce, ale nie zważał na piecze­nie skóry, w którą zaczęła się natychmiast wgryzać cuchnąca posoka.

Oszalały z bólu potwór runął na niego, wywijając wściekle mieczem. Chłopiec, zamiast wykonać unik, zerwał się na nogi i przyjął atak na trzymany oburącz sztylet.

Szarżujący mutant nadział się na ostrze. Nóż przebił grubą skórę i wszedł w cielsko po rękojeść. Stwór wydał z siebie jeszcze straszniejszy niż poprzednie wrzask cierpienia. Wypuścił z łapy miecz i na oślep sięgnął po chłopca ostrymi jak brzytwy pazurami.

Ten uchylił się zręcznie przed szponiastą łapą i mutant, tracąc równo­wagę, runął w błoto z takim impetem, że zadrżała ziemia.

Znieruchomiał, leżąc na boku.

Chłopiec przyglądał mu się z odległości kilku kroków, gotów odsko­czyć, gdyby potworowi drgnął choć jeden mięsień. Mutant wlepiał w niego wybałuszone, szkliste ślepia, które po chwili zaczęły zachodzić mgłą.

Chłopak wytarł o kubrak piekące dłonie, chcąc się pozbyć płynnego, wżerającego się w ciało ognia.

Nie wiedział, co dalej robić. Rozejrzał się lękliwie wokół. Jeśli w oko­licy krążyły inne takie gadziny, wkrótce zwęszą krew. Nie było między nimi solidarności, a tu czekała uczta.

Nóż tkwił w piersi stwora. Wiedział, że musi go odzyskać, ale nadal bał się podejść bliżej.

* * *

Usłyszał szmer za plecami i odwrócił się jak pchnięty sprężyną, gotów rzucić się do ucieczki. Z ulgą stwierdził, że to tylko gramoląca się z błota dziewczyna.

— Jak ja wyglądam! — jęknęła, siadając. — Wszystko do wyrzucenia!

Odziana była w rzadko spotykane białe futra. Opończę, spodnie i buty miała utaplane w błotnistej mazi. Wolałaby, żeby to była krew? Jej wła­sna?

— Pomóż mi wstać!

Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie to zrobił, dla­czego z narażeniem życia śpieszył jej na ratunek? Zachował się jak ostatni głupiec. Nie myślał — oto odpowiedź. Działał odruchowo, jego postępowa­niem nie kierował rozsądek, lecz instynkt.

— Słyszysz, co do ciebie mówię? Pomóż mi się podnieść!

Była człowiekiem. Oto druga część odpowiedzi na nurtujące go pyta­nie. Ludzie byli sprzymierzeńcami w walce z wszelkimi innymi formami ży­cia zamieszkującymi świat.

— Gdzie mój koń?

Pominął to pytanie milczeniem i zrobił krok w kierunku martwej kre­atury. Musi odzyskać sztylet. To wszystko, co ma.

Naraz dziewczyna pisnęła, i chłopiec jak oparzony odskoczył w tył, pe­wien, że stwór się poruszył i ona to dostrzegła.

— Nie żyje?

Wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w ścierwo mutanta, jakby dopiero teraz je zauważyła.

Chłopak podniósł z ziemi patyk, zbliżył się nieznacznie do leżącego i szturchnął nieruchome cielsko. Żadnej reakcji. Poczwara nie żyła. Była za głupia, żeby udawać.

— Co tu się stało?

Upadek musiał dziewczynę oszołomić Nie tylko nie widziała walki, ale i nie pamiętała, że stwór zepchnął ją z konia.

Usłyszał cmoknięcie, z jakim dźwigała się z grząskiego błota, a potem kląskanie zbliżających się kroków. Wstrzymując oddech, żeby nie wciągać nosem przyprawiającego o mdłości smrodu, pochylił się nad mutantem. Chwycił oburącz rękojeść sztyletu i pociągnął z całych sił. Nóż ani drgnął.

Odwrócił głowę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, zaparł się stopą o tors martwego potwora i spróbował jeszcze raz.

— Co robisz? — Była już na tyle blisko, że sama mogła sobie odpowie­dzieć na to pytanie.

Nóż lekko się poruszył. Chłopiec szarpnął ponownie. I naraz poczuł, jak czyjeś ręce obejmują go w pasie i ciągną do tyłu. Klinga noża zaczęła się wysuwać, zrazu powoli, opornie, by po chwili wyskoczyć z rany. Nie przygo­towani na to zatoczyli siej oboje w tył.

Chłopcu udało się odzyskać równowagę, dzięki czemu niej upadł. Za to dziewczyna, puściwszy go, rymsnęła z powrotem w grząską maź. Nie zwracał na nią uwagi. Oglądał nóż.

Sztylet wyglądał na nie uszkodzony. Nigdy go jeszcze nie użył, a co do­piero do takiego, jak przed chwilą, celu. Do tej pory tylko się nim bawił, markował walkę, obierając sobie drzewa za wyimaginowanych przeciwni­ków. Ale nawet patyka nie zastrugał, w obawie, że stępi faliste ostrze.

Spojrzał na martwego stwora i przepełniło go poczucie tryumfu. Sto­czył walkę z istotą o wiele od siebie większą, i zwyciężył. Schylił się i wytarł starannie klingę o ciemną sierść potwora. Oczyszczony sztylet zatknął sobie za pas.

Czubkiem buta trącił miecz. Był wyszczerbiony i zardzewiały. Ani go potrzebował, ani chciał.

Odwrócił się do dziewczyny. Miała około dwunastu lat, czyli tyle co on, tak przynajmniej oceniał jej wiek. Krótkie, kruczoczarne włosy, ciemne oczy, biała skóra przezierająca spod warstwy błota.

Tym razem pomógł jej wstać, podając rękę. Skrzywił się z bólu, kiedy obleczoną w rękawiczkę dłonią ścisnęła mu poparzone palce.

— Oj! — zafrasowała się, kiedy jej wzrok padł na świeże rany.

Chciał się cofnąć, ale przytrzymała go i spojrzała mu w oczy. Odwrócił głowę, unikając jej wzroku.

— Tyś jest ten chłopak z karczmy. Powiadają, żeś niemowa, ale prze­cież krzyczałeś do mnie. Próbowałeś mnie ostrzec, tak?

Nie odpowiedział. Znowu spróbował uwolnić z jej uścisku rękę, ale chwyciła go za nadgarstek.

— Tak? — powtórzyła.

Kiwnął bez słowa głową.

— Jestem ci dozgonnie wdzięczna — powiedziała. — Ocaliłeś mi życie.

Wyrwał jej się wreszcie. Musiał już iść. Musiał nazbierać chrustu. Nie powinien tu stać, i to z nią. Gdyby jego pan się dowiedział, wychłostałby go, wychłostał za wszystkie czasy.

— Daj mi ręce!

Powiedziała to rozkazującym tonem, któremu od dziecka nawykł da­wać posłuch. I teraz też posłuchał.

Ściągnęła zębami rękawiczki z miękko wyprawionej białej skórki i ujęła w obie ręce jego prawą dłoń. Dziewczyna była niemal tego samego wzrostu co on, ale dłonie miała drobniejsze — i cieplejsze.

Uniosła ją do ust i, zamykając oczy, podmuchała na oparzenia. Kon­rad miał wrażenie, że jej dłonie stają się jeszcze cieplejsze i ogrzewają mu rękę tak, jakby trzymał ją nad ogniskiem.

Wypowiedziała kilka słów, ale tak cicho, że ich nie dosłyszał. Po chwili otworzyła oczy i puściła jego dłoń. Ciepło przytępiło ból od oparzeń spowo­dowanych żrącą posoką potwora. Dziewczyna ujęła teraz lewą rękę chłopca i powtórzyła zabieg.

Popatrzył na swoje dłonie i aż stęknął ze zdumienia. Rany zasklepiały się, zarastały nową tkanką; goiły się!

Cofnął się chwiejnie kilka kroków. Ta dziewczyna wzbudzała w nim większą grozę niż potwór. Była tak samo nienaturalna jak on: była czarow­nicą...

— Nie mów nikomu — uprzedziła go i znacząco położyła palec na ustach. Potem uśmiechnęła się. — To znaczy, gdybyś przypadkiem umiał mówić. Krzyczeć potrafisz, sama słyszałam, a mówić normalnie? A może to był tylko taki nieartykułowany, zwierzęcy krzyk? No, chłopcze, potrafisz mówić?

— Po... potrafię — wyszeptał.

— Co?

— Potrafię — mruknął głośniej, wyzywająco.

Kiedy był w lesie, gdzie nikt nie mógł go słyszeć, rozmawiał sam ze sobą, ale teraz po raz pierwszy zdradził się przed kimś, że potrafi mówić. Do tej pory jedynymi dźwiękami, jakie wyrywały mu się z ust, były krzyki, kiedy go chłostano. Właściwie to z biciem tak się już oswoił, że nie sprawiało mu bólu, a krzyczał z przyzwyczajenia.

— Mój ojciec cię wynagrodzi — powiedziała dziewczyna.

— Nie! Nic mu nie mów, panienko!

— A to czemu?

Potrząsnął tylko głową. Nie chciało mu się tego wyjaśniać, zresztą nie wiedział, jak. Nikt nie może się dowiedzieć, co tu zaszło, To by dopiero było, gdyby do pana dotarło, że ma nóż i że potrafi mówić. Obejrzał się na ścierwo potwora.

— To zwierzołak — powiedziała dziewczyna.

Zwierzołak. Teraz mu się przypomniało. Słyszał to słowo z ust żołnie­rzy polujących na stwory, które wymordowały leśników.

— Półczłowiek, półzwierzę — ciągnęła. — Słyszałam, że w Lesie Cieni żyje mnóstwo ich odmian. — Zerknęła lękliwie na ciemną ścianę boru. — Mam nadzieję, że nie ma tu takich więcej.

— W pobliżu nie ma — uspokoił ją.

— Kto wie — mruknęła, a potem popatrzyła na niego uważnie. — Ale ty to wiesz, prawda? Wiesz na pewno. Wiedziałeś, gdzie jest ten, tutaj, za­nim go zobaczyłeś. Skąd?

— Widziałem go.

Tak, on go widział — a ona nie. To dlatego stworowi udało się tak ją podejść.

I dlatego zginęło tamtych sześciu drwali. Nie widzieli zwierzołaków skradających się za nimi pod osłoną zarośli. Tak samo musiało być ze wszystkimi innymi, których dopadły i zamordowały podobne kreatury.

Znowu patrzyła mu w oczy. Odwrócił wzrok i ona po chwili uczyniła to samo.

— Gdzie mój koń? — spytała.

Rozejrzał się.

— Tam, nad rzeką — burknął, pokazując palcem.

— Całe szczęście — odetchnęła. — Miałabym się z pyszna, gdybym go straciła. — Spojrzała na swoje futra oblepione schnącym błotem. — Nie wolno mi się tu zapuszczać, a więc lepiej oboje trzymajmy języki za zę­bami. Tylko, co z nim? — Wskazała na trupa zwierzołaka.

— Długo tu nie poleży — zapewnił ją chłopiec.

Stwór był teraz padliną. Za parę godzin ścierwojady ogryzą go do kości. A zanim minie kolejnych kilka godzin, to i na kości znajdą się amatorzy.

— Zejdziesz ze mną do konia?

Było to coś pośredniego między pytaniem a rozkazem. Kiwnął potaku­jąco głową. Dziewczyna podniosła z ziemi futrzaną czapkę i ruszyła przodem ku rzece.

Chłopiec jeszcze raz spojrzał na miecz. Wzdragał się go dotykać, ale zo­stawiać tutaj też nie chciał. Mógłby go znaleźć i używać dalej jakiś inny zwierzołak. Naciągnął rękaw kubraka na dłoń i podniósł oręż przez ma­teriał.

Zszedł za dziewczyną nad brzeg rzeki i cisnął miecz daleko w wodę.

Kiedy dotarli do skubiącego trawę konia, chłopak splótł dłonie w ko­szyczek i podstawił dziewczynie, żeby mogła oprzeć na nich stopę i wspiąć się na siodło. Kiedy nie kwapiła się skorzystać z jego usługi, zerknął na nią spode łba i stwierdził, że znowu patrzy mu w oczy, to w lewe, to w prawe. Speszony spuścił wzrok i czekał cierpliwie, kiedy raczy postawić stopę na jego dłoniach. Zrobiła to w końcu i zgrabnie dosiadła wierzchowca.

Ubłocone ręce otarł o rajtuzy i jeszcze raz popatrzył z podziwem na za­bliźniające się rany na dłoniach. Kiedy spojrzał na i dziewczynę, ta znowu położyła palec na ustach, przypominając, że ma milczeć.

Jakby trzeba mu było o tym przypominać. No, przynajmniej do tego poranka.

Dziewczyna, choć brudna i utytłana w błocie, prezentowała się na ko­niu dostojnie i elegancko. Wyglądał przy niej na niechlujnego oberwańca — ale czyż takim w istocie nie był?

— Nie zapomnę ci tego — powiedziała. — Ojciec cię nie wynagrodzi, bo się nie dowie, ale ja to uczynię. Potrzebne ci coś, pragniesz czegoś?

Wzruszył ramionami. Nic nie przychodziło mu do głowy. Nie miał nic, i niczego nigdy nie pragnął. Ale zaraz, ma przecież sztylet. Ta myśl podsu­nęła mu życzenie.

— Strzały — bąknął. — I łuk.

Skinęła głową i na jej bladej, ubłoconej twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek.

— Będziesz je miał — obiecała. — Na imię mi Elyssa. A tobie?

Rozdział drugi [top]

Zjednoczyli się dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabieży i mordu, destrukcji i masakry.

Po raz pierwszy w dziejach sprzymierzeni... wypadki tego dnia po­winny znaleźć swoje odzwierciedlenie w annałach historii — gdyby tylko żyw pozostał ktoś, kto mógłby je spisać.

Kiedy nad podłościami tego dnia zajdzie w końcu słońce, słońce czerwone jak krew plamiąca pola i uprawy, gumna i chaty we wsi, i kiedy długie cienie nocy wpełzną na zwęgloną ziemię i dymiące ruiny, w dolinie nie pozostanie ślad życia.

Będzie tak, jakby to miejsce nigdy nie istniało, a jego mieszkańcy nigdy się nie narodzili i nigdy nie żyli. Pokonani nigdy nie rozpowiedzą, co tu się wydarzyło, zwycięzcy również tego nie uczynią — bowiem na­wet oni nie dotrwają świtu.

Po wycięciu w pień wspólnego wroga, wiedzeni zaciekłą nienawiścią nieuchronnie zwrócą się przeciwko sobie. A wtedy krew popłynie jeszcze większą rzeką, jeszcze bardziej szkarłatną, kładąc się mrocznym cieniem na nocny krajobraz, oni zaś będą się wyrzynać i poświęcać jeden dru­giego, każdy swojemu panu Chaosu.

I tak prawda o tym, co tu się stanie, nigdy nie wyjdzie na jaw, wie­dza o wydarzeniach tego dnia zostanie wytarta z powierzchni ziemi tak skrupulatnie, jak ta wioska.

Nikt się nigdy nie dowie, co zaszło — ani co mogło zajść...

* * *

Nie miał nic. Nawet imienia.

Odkąd pamiętał wołano na niego zawsze albo „chłopcze!”, albo „ty!”, albo „hej!”, albo „bękarcie!”, albo „szczurku!”, tych obelżywych pohukiwań było bez liku. Imiona były dla ludzi, którzy mają prawdziwy dom, praw­dziwą rodzinę, przyzwoite miejsce do spania. Dla tych, którzy nie mieszkają z trzodą w chlewie, dla tych, którzy nie muszą walczyć z psami o skrawki mięsa z obgryzionych kości — kości przeznaczonych dla psów. Jego pan traktował psy lepiej niż swojego „chłopca”.

Imiona nadawali rodzice, ale rodziców też nie miał. Karczmarz, Adolf Brandenheimer, był jego panem, ale na pewno nie ojcem. Żaden ojciec nie traktowałby w ten sposób własnego syna. Z tego samego powodu nie mo­gła być jego matką Eva Brandenheimer.

Ona, jeśli to w ogóle możliwe, traktowała go jeszcze gorzej niż jej mąż. To ona przykuwała go łańcuchem do świńskiego koryta w chlewie, kiedy był jeszcze dzieckiem. Do dziś pamiętał, jak zwykła okładać go rzemie­niem. A im głośniej płakał, tym mocniej biła. Nauczył się nie płakać, a z czasem uodpornił się na wymierzane mu kary.

Wiedział, że dzieci są podobne do rodziców, i rad był, że w niczym nie przypomina spasionych Brandenheimerów ani ich sześciorga tłustych ba­chorów. Nawet gdyby go przyzwoicie karmiono, nie wykazywałby żadnych cech podobieństwa do rodziny karczmarza. Był pewien, że nie jest z nimi w żaden sposób spokrewniony.

Kim więc byli jego rodzice? I dlaczego jest teraz z Brandenheimerami?

Dręczyły go te pytania, ale stracił już nadzieję, że pozna na nie odpo­wiedzi. Nikt mu tego nigdy nie powiedział, a pytać ani myślał. Z Branden­heimerami nie było sensu o tym rozmawiać, toteż nie rozmawiał. Dla nich był tylko jeszcze jednym hodowlanym zwierzęciem, sztuką bydła.

Zwierzęta nie mówią; on nie mówił.

Zwierzęta nie mają imion; on nie miał imienia.

* * *

Minęło wiele tygodni, wystarczająco wiele, by pogodził się z myślą, że Elyssa o nim zapomniała. Minęli się kilka razy w wiosce, ale ona, jak daw­niej, nawet na niego nie spojrzała. Myślał, że tak już zostanie, dopóki pew­nego zimnego, mroźnego poranka nie usłyszał stukotu kopyt konia na drewnianym moście.

Przywykł do tego, że wszyscy w wiosce pogardzają nim i traktują jak powietrze. On był najnikczemniejszym z nikczemnych, ona wręcz przeciw­nie — jedyną córką Wilhelma Kastringa, najmożniejszego i najpotężniej­szego człowieka w całej dolinie.

Minęła połowa zimy, nadszedł drugi tydzień miesiąca Nachexen. Słońce przestało odsuwać się na południe i powoli, niemal niezauważal­nie, zaczęły się wydłużać dnie.

Każdy z tych dni wydawał mu się jednaki. Zaczynał każdy od zbierania w lesie drewna na podpałkę i rozniecania ognia; kończył na zalewaniu wodą żaru pod paleniskami. Tak było odkąd pamiętał — i tak będzie zaw­sze.

Czasami jednak odnosił wrażenie, że żyje jak we śnie. Wydawało mu się, że jego wspomnienia należą do kogoś innego, że to wszystko jest opo­wieścią, że nie dzieje się naprawdę.

Elyssa zatrzymała wierzchowca zaraz za mostem i rozglądała się wo­koło. Być może, łamiąc zakaz ojca, wybrała się na konną przejażdżkę o świ­taniu, tak jak w dniu, kiedy po raz pierwszy się spotkali.

Wyszedł na otwartą przestrzeń, choć nie uzbierał jeszcze dzisiaj wystar­czającej ilości drewna na podpałkę. Nie zawołał. Jeśli jego szuka, to go zo­baczy.

Trąciła piętami boki wierzchowca i ruszyła w kierunku chłopca. W chwilę później zatrzymała się obok niego.

— Dobrze, że tu jesteś — powiedziała.

— Zawsze tu jestem — odparł. — O świcie.

— Dopiero dzisiaj udało mi się wymknąć z domu. — Do siodła miała przytroczony jakiś pakunek; odwiązała go i podała chłopakowi. — To dla ciebie.

Odwinął płótno i jego oczom ukazały się łuk i kołczan z dziesięcioma strzałami. Dech mu zaparło z wrażenia. Była to broń wojownika, nie myśli­wego. Przeznaczona do walki, do zabijania nieprzyjaciół, a nie do napycha­nia spiżarni dziczyzną.

Zarówno broń, jak i strzały były czarne. Łuk wykonano z gładkiego czarnego drewna, chwyt, zwany majdanem, owinięto miękką czarną skórą. Na obu szczytach, tuż przy zaczepach cięciwy, osadzono w drewnie złote godła. Przedstawiały dwie skrzyżowane strzały i zaciśniętą pięść w kolczej rękawicy między ich grotami. Czarna była nawet cięciwa. Ten sam symbol dwóch skrzyżowanych strzał i pięści powtarzał się na kołczanie wykona­nym z marszczonej czarnej skóry.

Oglądał wszystkie strzały po kolei, żeby zyskać na czasie, bo nie wie­dział, co powiedzieć. Były identyczne. Ebonitowoczarne brzechwy, czarne jak węgiel pierzyska, groty z czarnego niczym noc metalu. Każdą brzechwę okalał w połowie długości wąski pasek złota, przy którym wytłoczono w czarnym drewnie motyw skrzyżowanych strzał i zaciśniętej pieści.

Podniósł wzrok na Elyssę i pokręcił z zachwytem głową. Chciał coś po­wiedzieć, ale nie znajdował słów.

Dziewczyna przypatrywała mu się z uśmiechem. Zauważył, że spo­gląda to w jedno, to w drugie jego oko. Spuścił szybko wzrok, udając, że po­dziwia idealnie dobrane piórka pierzysk.

Czemu ona tak na niego patrzy? Czyżby wiedziała o jego oczach? Nie, tego nikt nie wie, skąd zatem mogłaby wiedzieć Elyssa? I naraz przypo­mniał sobie: wszak jest czarownicą...

— To własność mojego ojca — powiedziała, zsiadając z konia. — Ale on nigdy ich nie używał, pewnie nawet zapomniał, że je ma. Spójrz, ile na tym kurzu.

Przeciągnęła palcami po miękkiej skórce kołczanu i pokazała zabru­dzoną rękawiczkę. Poszedł za jej przykładem i spojrzał na zebrany palcami kurz.

— Co z twoimi dłońmi? — zapytała.

Pokazał jej. Na skórze nie pozostał nawet ślad po poparzeniach żrącą juchą zwierzołaka. Rany nie były dla niego pierwszyzną, ale nawet po o wiele mniej poważnych już na zawsze pozostały mu blizny.

Elyssa ściągnęła zębami rękawiczkę i dotknęła ciepłymi palcami grzbietów jego dłoni. Oczy zrobiły jej się wielkie ze zdumienia, jakby sama nie dawała wiary, że go uzdrowiła. Ale nic nie powiedziała, a on nie pytał. Wolał o tym nie myśleć.

— Jak masz na imię? — spytała.

Kiedy zagadnęła go o to przy ich pierwszym spotkaniu, nie odpowie­dział.

— Nie mam imienia — przyznał teraz.

— Musisz jakieś mieć. Każdy ma imię.

— Ale nie ja.

— A jak sam siebie nazywasz?

— Sobą — odparł i roześmiał się. Dziwnie zabrzmiał mu w uszach wła­sny śmiech. Dziwnie, bo nigdy dotąd nie śmiał się na głos. Nie było z czego.

Elyssa mu zawtórowała.

— Trzeba cię jakoś nazwać — zadecydowała. — Chcesz mieć imię?

Wzruszył ramionami. Do tej pory jakoś się bez niego obywał. Że nie ma imienia, uświadomił sobie dopiero przed paroma tygodniami, kiedy go o nie spytała.

— Nadać ci jakieś?

Spojrzał na łuk, kołczan i strzały. Po raz pierwszy coś od kogoś dostał i był tym darem zachwycony. Skoro Elyssa chce mu dać jeszcze imię, to chyba nie wypada się wzbraniać. Kiwnął głową.

Tymczasem koń pochylił łeb i zaczął skubać rachityczną trawę.

— Kiedy byłam mała, miałam przyjaciela — zaczęła, gładząc szyję zwie­rzęcia. — Ale nie takiego z krwi i kości, prawdziwego przyjaciela nigdy nie miałam. Był to chłopiec, który zjawiał się zawsze wtedy, kiedy go potrzebo­wałam. Ale on istniał tylko w mojej wyobraźni. Wymyśliłam go sobie. Od dawna już go nie widuję. — Urwała i popatrzyła na chłopca. — Chcesz być moim przyjacielem?

Wytrzymał spojrzenie jej ciemnych oczu. Był Elyssa oczarowany. Sta­nowili swoje przeciwieństwa. Ona miała wszystko, on nic. Odwdzięczyła mu się już za ocalenie życia. Dlaczego nadal chce się z nim zadawać? I dla­czego się do niej odezwał, po raz pierwszy przerywając milczenie?

Była czarownicą. Oto, dlaczego. Rzuciła na niego urok. Zaczarowała go i tylko jednej odpowiedzi mógł jej udzielić.

— Chcę — wykrztusił.

— A zatem nadam ci imię mojego przyjaciela z dzieciństwa — oznajmiła. — Będziesz się nazywał Konrad.

— Konrad — wyszeptał powoli, wymawiając te dwie obce sylaby po raz pierwszy. — Konrad — powtórzył już głośniej. Podobało mu się to imię.

Nigdy dotąd go nie słyszał, ale znał je od zawsze. Było to jego imię, jego własne imię, które czekało nań od dnia narodzin.

— Konrad! — krzyknął, wyrzucając w górę obie ręce; w jednej trzymał łuk, w drugiej kołczan pełen strzał. — Konrad!

Trudniej było ukryć łuk i strzały niż sztylet. Miejsce na łuk i cześć strzał znalazł pod mostem, wciskając je w szparę nad belkami nośnymi. Po­zostałe pięć ukrył w oborze za karczmą, gdzie nie zaszkodzą im kaprysy po­gody.

Nawet Elyssie nie powiedział o tych schowkach. Wolał zachować ostrożność, nie wiedział jeszcze, czego może się po niej spodziewać. Nigdy w życiu nikomu nie ufał i teraz też się lękał, że dziewczyna go zdradzi. Mo­gła wszak powiedzieć ojcu, że ukradł łuk, kołczan i strzały.

Do Wilhelma Kastringa należała cała wioska. W jego rękach spoczywał los wszystkich mieszkańców doliny. Był tu panem życia i śmierci.

Elyssie nie wolno było opuszczać dworu samej, bez zbrojnej eskorty. Tylko on wiedział, że łamała ów zakaz. Gdyby zaszła taka potrzeba, mogła zmusić go do milczenia groźbą wyjawienia, że jest w posiadaniu czarnej broni.

Ale taka potrzeba nie zajdzie. On odzywał się tylko do niej. Elyssa po­wiedziała, że będą „przyjaciółmi” — i z biegiem tygodni, miesięcy, lat rze­czywiście się nimi stali.

A on stał się Konradem.

Rzecz jasna, tylko Elyssa nazywała go tym imieniem, bo nikt inny nie wiedział, że je nosi. Ale on też tak o sobie myślał. Jego życie rozpoczęło się naprawdę dopiero wtedy, gdy dzięki niej przestał być bezimiennym.

Elyssa również się odrodziła, bo bez niego — bez Konrada — już by nie żyła. Gdyby nie zadźgał zwierzołaka, stwór by ją rozszarpał. Zawdzięczali sobie nawzajem, że urodzili się na nowo.

* * *

Konrad z czasem dorósł do łuku, który z początku był dlań za duży. Ty­dzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu ćwiczył co rano pięcioma strzałami, obierając sobie za cel drzewa, aż w końcu stał się niezrównanym łucznikiem.

Zimno i wilgoć wypaczyły brzechwy pierwszych pięciu strzał, ich groty stępiły się od zbyt częstego używania, połamały się pióra pierzysk. Ale kilka strzał oszczędził, schował je i w ogóle ich nie używał. Wodząc delikat­nie palcami po brzechwach, grotach i pierzyskach, sprawdzał regularnie ich stan i podziwiał kunszt rzemieślnika, który cały ten komplet sporządził.

Nacierał kołczan łojem, żeby skóra zachowała elastyczność. A była to skóra jakiegoś osobliwego zwierzęcia, kto wie, czy nie któregoś z tych na wpółmitycznych, żyjących ponoć na końcu świata. A może nawet w sąsied­niej dolinie. Dla Konrada odległości te były równie niewyobrażalne. Zacho­dził też w głowę, co mogą oznaczać skrzyżowane strzały i pięść na kołcza­nie, na brzechwach strzał i na wierzchołkach samego łuku. Nie był to bo­wiem herb Kastringa.

Podobnie jak dziwny nóż, czarna skóra i nieznany herb były symbo­lem obcych krain, leżących za puszczą, za rzeką, za wzgórzami. Świado­mość istnienia takich cudów fascynowała go, a zarazem napełniała niepo­kojem.

Wprawianie się w łucznictwie zaczynał od strzelania do pni drzew. Ale drzewa stały w miejscu. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że musi znaleźć sobie żywy cel, wypróbować swe umiejętności na którymś z miesz­kańców lasu.

Najlepszy byłby zwierzołak, ale wolał z takim bez potrzeby nie zadzie­rać. Zdawał sobie sprawę, jak wielkie szczęście miał tamtego dnia, dawno temu, kiedy udało mu się położyć trupem jednego z tych mocarnych po­tworów, za jedyną broń mając tylko sztylet. Lepiej nie kusić losu. Skoro one dawały mu spokój, on też nie będzie wchodził im w drogę.

Kiedy nie miał jeszcze łuku, uzupełniał głodowe racje żywności, wy­dzielane mu w karczmie, zastawiając sidła na króliki. I teraz króliki padły pierwszymi ofiarami jego łuczniczych umiejętności. Nabrawszy wprawy, potrafił zestrzelić ptaka siedzącego na gałęzi, a nawet trafić do tak szybko poruszających się celów, jak wiewiórki.

W ten właśnie sposób stracił pierwszą ze swoich strzał; zniknęła gdzieś wysoko w koronie drzewa i nie odnalazł jej, choć wspiął się na sam czubek.

Dochodził do wniosku, że potrafiłby już przeżyć w lesie. Jeśli wie­działo się, gdzie szukać, pożywienia było tu w bród. Jadalne rośliny, ptasie jaja, korzonki. Nawet gdyby nie miał łuku, mógłby łapać w sidła małe zwie­rzęta i łowić ryby w rzece.

Na razie jego ofiarami padały tylko mniejsze zwierzątka — ale żeby przetrwać w dziczy, musiałby mierzyć się również z większymi bestiami, za­mieszkującymi mroczne mateczniki puszczy.

Ubił odyńca, największe stworzenie, do jakiego kiedykolwiek mierzył z łuku. Położył go dwiema celnie posłanymi strzałami. Ale zanim zdążył po­dejść do zdobyczy, opadła ją wataha wilków. Rozerwały odyńca na strzępy, pożerając na miejscu ile mogły, a to co zostało, odciągnęły na swoje leża.

I tak stracił dwie kolejne strzały. Mógł tylko stać i patrzeć. Wzdragał się poruszyć, w obawie, że któryś z wilków go dostrzeże i uzna za smacz­niejszy kąsek. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że są w pobliżu. Czyżby tak go pochłonęło podchodzenie odyńca, że nie wyczuł ich obecności?

W ciągu kilku lat parę razy pękła mu cięciwa. Naprawiał ją, ale straciła nieodwracalnie swoją czarną barwę. Łuk też w końcu najpierw pękł, po czym się złamał. Wtedy to Konrad zobaczył, że drewno w środku również jest czarne, czyli był to jego naturalny kolor, a nie efekt nasączenia jakimś ciemnym barwnikiem, jak z początku przypuszczał. Stratę łuku bardzo przeżył. Wykopał grób i pogrzebał go w pobliżu miejsca, gdzie po raz pierwszy spotkał Elyssę i zwierzołaka.

Następnego dnia o świcie stwierdził, że jakieś nocne leśne stworzenie, szukając zapewne padliny, wykopało złamany łuk z czarnego drewna i gdzieś go zawlokło.

Sporządził sobie nowy łuk, ale odtworzenie cennych strzał przerastało jego umiejętności. Czwarta się złamała i została mu już tylko jedna — oraz tych pięć z kryjówki w oborze.

Nie potrafił odtworzyć strzał, ale potrafiła to Elyssa. Chociaż nie umywały się do oryginalnych, to, mając je, mógł przynajmniej oszczędzać tamte pięć. Nie bardzo wiedział, po co je trzyma, ale przeczucie mówiło mu, że pewnego dnia znajdzie dla nich cel.

Mijały pory roku, płynęły lata. Niewiele się zmieniało. Elyssa przycho­dziła co jakiś czas spotkać się z nim o świcie. Zdarzało się to może co kilka dni, może co tydzień, a może co miesiąc. Mówiła mu, że jest jej jedynym przyjacielem; on wiedział, że za jedynego przyjaciela ma ją.

Spotkań tych wyglądał zawsze z niecierpliwością. Był zawiedziony, kiedy się nie zjawiała, przygnębiony, kiedy przychodziła pora rozstania.

Pewnego razu wspomniała o uczcie wydanej we dworze na cześć dzie­dzica sąsiedniego majątku. Kiedy Konrad opowiedział jej, co sam w tym czasie jadł, przeraziła się i nie kryła obrzydzenia.

Od tamtej pory często przynosiła mu na spotkania paczkę z żywnością — słodkie delicje, jakich nigdy dotąd nie kosztował, smakowicie przypra­wione mięsa i pyszne pasztety.

— Czasem wydaje mi się, że nad moje towarzystwo przedkładasz po­siłek — żartowała często.

— To prawda — przyznał.

Przez kilka pierwszych minut każdego spotkania niewiele się odzywał; zbyt był pochłonięty jedzeniem.

Rozmawiali ze sobą, bo żadne nie miało nikogo innego, z kim mo­głoby szczerze pogawędzić, a poza tym znali się prawie od dziecka. Konrad z każdym miesiącem stawał się wyższy, wyrastał z chłopca na mężczyznę.

Elyssa była jak na dziewczynę wysoka, lecz wzrostem nie dorówny­wała Konradowi. Zachowała dziewczęcą smukłość, ale zaokrągliła się tu i ówdzie, przeistaczając w kobietę.

Ilekroć się spotykali, Konrad odwlekał swój powrót z uzbieranym drewnem do wsi. Ryzykował narażenie się na gniew swego pana, byleby tylko pobyć z nią dłużej. Czasami zdarzało mu się nawet wracać z pustymi rękami.

Pewnego poranka, kiedy karczmarz, złorzecząc, łoił mu skórę za to, że nie przyniósł ani jednego patyka, Konrada zdumiał wyraz jego twarzy. My­ślał zawsze, że pan go nienawidzi, ale to, co ujrzał wtedy w jego oczach, nie było nienawiścią — to był strach.

Od tamtego dnia Konrad przestał się bać karczmarza. Szersze, silniej­sze plecy chłopaka lepiej znosiły razy bykowca Brandenheimera, i regu­larna chłosta stawała się rutynowym, nic nie znaczącym obrządkiem.

Konrad wiedział, że jego życie nie zawsze będzie takie. Że w przyszło­ści się odmieni. Nie był w stanie przewidzieć, co do tego doprowadzi, ale nie miał wątpliwości, że coś się wydarzy. Może nie tak szybko, jeszcze nie w tym roku, może nawet nie w przyszłym, ale był przekonany, że wszystko się zmieni.

— Pytałam o ciebie ojca — oznajmiła Elyssa.

Bez względu na porę roku Elyssa zawsze przyjeżdżała w opończy. Roz­pościerała ją na ziemi, żeby nie pobrudzić ziemią i nie zaplamić trawą odzienia. Łachmanom Konrada brud i plamy nie były straszne.

Ale był Vorgeheim, środek lata, i oboje nic na sobie nie mieli. Przed chwilą kąpali się w rzece, a teraz suszyli nagie ciała w porannym słońcu.

Konrad położył łuk obok siebie. Sięgnięcie po niego, nałożenie strzały na cięciwę i napięcie nie zajęłoby mu więcej jak dwie sekundy. Ale latem wałęsało się mniej zwierzołaków i od kilku miesięcy żadnego w okolicy nie wyczuł.

Konrad wlepił wzrok w Elyssę, która rozczesywała długie, czarne włosy.

— O co go pytałaś? — wykrztusił z napięciem w głosie.

— Kim jesteś — odparła.

Serce zabiło mu żywiej, zupełnie jakby wyczuł krwiożerczego dra­pieżcę, skradającego się wśród gęstwiny. Chwycił odruchowo za rękojeść noża i ścisnął ją mocno.

Zerknęła na niego z uśmiechem. Był to uśmiech przekorny. Elyssa miała już taką wadę. Potrafiła być bardzo kapryśna, nastroje zmieniały jej się bez żadnego widocznego powodu. Bywało, że przejechawszy już przez most, zawracała konia i oddalała się z powrotem do wsi, nawet nie spoj­rzawszy na Konrada; bywało, że nie przywiozła ze sobą prowiantu i nie ra­czyła nawet wyjaśnić dlaczego; bywało, że nie odezwała się słowem, kiedy byli razem.

— Nie znasz swojej przeszłości — powiedziała. — Ale pomyślałam sobie, że mój ojciec powinien coś wiedzieć. On wie o wszystkim, co dzieje się w tej dolinie. — Przyglądała się przez chwilę Konradowi, po czym dorzu­ciła: — No, może z małymi wyjątkami.

Serce waliło mu jak młotem, krew pulsowała w żyłach. Biły na niego siódme poty. Oddałby wszystko, żeby się dowiedzieć, co odkryła Elyssa, a zarazem nie chciał tego słyszeć.

Rozmawiali już o tym kilkakrotnie, i za każdym razem dochodzili do wniosku, że Konrad żadną miarą nie może być krewnym karczmarza. Kim więc jest? Nie było w wiosce drugiego tak źle jak on traktowanego, traktowanego jak niewolnik. Nawet Wilhelm Kastring, najmożniejszy człowiek w okolicy, zatrudniał swoich służących i płacił im; nie był ich wła­ścicielem.

Konrad nie odzywał się, czekał z zapartym tchem, co powie Elyssa. Ale ona się z nim droczyła, chciała, żeby wyciągał z niej informacje.

— No i co? — zniecierpliwił się w końcu. — Co powiedział?

— Zapytał, skąd o tobie wiem. Powiedziałam, że cię widziałam w wio­sce, że jesteś traktowany jak pies. I że zaciekawiło mnie, dlaczego tak się dzieje i coś ty za jeden.

— I co on na to?

— Powiedział, żebym omijała cię z daleka, że nie wolno mi z tobą roz­mawiać. Ja na to, że i tak jesteś niemową. Kiedy spytał, skąd to wiem, od­parłam, że wszyscy wiedzą, żeś kiep i półgłówek. — W jej oczach migotały iskierki rozbawienia.

— I co jeszcze?

Elyssa ściągnęła brwi i spoważniała.

— To dziwne, ale kiedy dalej naciskałam, bardzo się stropił. Zupełnie jakby się... przestraszył. Nie chciał mi nic więcej powiedzieć. Jeszcze raz przykazał mi, żebym cię unikała. — Roześmiała się nieszczerze. — Zawsze słucham ojca. I dlatego mnie tu teraz nie ma.

Konrad gniewnie wbił sztylet w ziemię. Niepotrzebnie pytała ojca, nie­potrzebnie mu się z tego zwierzyła, ale chyba nie powiedziała mu wszyst­kiego, a świadomość tego jeszcze pogarszała sprawę. Sądząc po reakcji Wil­helma Kastringa, dziedzic coś wiedział.

Kiedy Elyssa powiedziała „przestraszył się”, natychmiast przypomniał mu się wyraz twarzy Adolfa Brandenheimera. Ludzie z wioski zawsze go unikali. Czyżby robili to nie z pogardy, lecz ze strachu?

A jeśli tak, to czego się bali?

Elyssa położyła mu dłoń na ramieniu, ale chłopak strącił ją gniewnym poruszeniem barku.

— Nie złość się — powiedziała. — Nie spodziewałam się, że on tak zare­aguje. Za drugim razem lepiej to rozegram. Potrafię wziąć ojca pod włos; je­stem jego ukochaną córeczką.

Elyssa była jedyną córką Kastringa. Prócz niej miał jeszcze trzech sy­nów.

— To jeszcze nie wszystko — podjęła. — Na drugi dzień zapytał mnie o łuk, kołczan i strzały, które ci dałam.

— Co? To on wie?

— Ależ skąd! — Elyssa potrząsnęła energicznie główką. — Nie wie, że je masz. Pewnie zszedł po nie do loszku i stwierdził, że zniknęły. Często się tam bawiłam. Były schowane w małej piwniczce, niczego prócz nich w niej nie było. Dostałam się tam, bo kłódka przerdzewiała.

— I co powiedział?

— Zarzekałam się, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Że nic nie wiem o żadnym łuku ani o strzałach, i poradziłam mu, żeby zapytał braci. — Wzruszyła ramionami. — To zwyczajny zbieg okoliczności.

Konrad spojrzał na ostatnią czarną strzałę, jaka mu została, na ma­leńki herb wytłoczony przy złotej obwódce.

— Nie przejmuj się tak — ciągnęła Elyssa. — On o niczym nie wie. Nie pamiętał nawet, że je w ogóle ma.

— Ale przypomniał sobie, kiedy wspomniałaś mu o mnie. — Wzdrygnął się, ale bynajmniej nie z zimna.

Zamilkła i znowu zaczęła rozczesywać włosy. Konrad starał się wyrzu­cić z myśli czarną broń i przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy widział czeszącą się Elyssę.

Było to zaraz po pierwszej wspólnej kąpieli w rzece, niemal dokładnie w tym samym, co teraz, niewidocznym z wioski miejscu. W lecie tego sa­mego roku, kiedy ocalił ją przed zwierzołakiem.

Konrad od dziecka bał się wody i stronił od niej, ale wtedy Elyssie udało się namówić go do zrzucenia ubrania i zanurzenia się w rzecznym nurcie. Zawsze potrafiła postawić na swoim. I to ona nauczyła go pływać.

— Nie widziałam cię jeszcze czystego. Całkiem nieźle się prezentujesz — powiedziała mu, kiedy wyszli z wody. A potem ze śmiechem dodała: — Jak na wieśniaka. — Oglądała jego ciało, wodząc palcami po jasnych bli­znach na grzbiecie i udach. — To karczmarz? On ci to zrobił?

— On, jego żona albo dzieci.

— Te są za stare, bym zdołała je usunąć — powiedziała. — Nie potrafię tego... jeszcze.

Spojrzał na dziewczynę pytająco, ale ona uśmiechnęła się tylko i poło­żyła palec na ustach, a potem sięgnęła po grzebień.

Przeciągnęła nim po mokrych włosach. Wtedy po raz pierwszy widział, jak Elyssa się czesze. Uświadomił sobie, że traktuje go jak lalkę, jak swojego wymyślonego Konrada. Ale jemu to nie przeszkadzało. Rozkoszo­wał się każdą spędzoną w jej towarzystwie chwilą. Po raz pierwszy w życiu nie był sam, i każdy nowy dzień witał z nadzieją, że znowu się z nią spotka.

Kiedy się tamtego dnia rozstali, wytarzał się w pyle, zmierzwił sobie włosy, pobrudził twarz. Nie chciał, żeby pan zorientował się, że zaszło coś niezwykłego.

Teraz jednak, choć nadal odziany w łachmany, wracał do karczmy czy­sty i schludny. Już się nie bał. Brandenheimer nie mógł mu zrobić nic, czego by nie zniósł.

Tamtego dnia nad rzeką Elyssa po raz pierwszy wspomniała też o jego oczach. Już wcześniej zauważył, że często się im przygląda, i za każdym ra­zem odwracał głowę.

— Masz niesamowite oczy, Konradzie — powiedziała. Natychmiast za­słonił je sobie dłońmi, choć był to gest daremny.

Było za późno — a zresztą dla wzroku takiej jak ona czarownicy dłonie nie stanowiły żadnej przeszkody.

— Niepotrzebnie je zakrywasz — powiedziała, odciągając mu ręce od twarzy.

— Co wiesz o moich oczach? — spytał, przysuwając się bliżej niż kiedy­kolwiek i spoglądając jej głęboko w ciemne źrenice; źrenice niemal tak czarne jak włosy, czarne jak strzały, które mu podarowała. — Co widzisz?

— A co ty widzisz? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

— Nic! — wyrzucił z siebie, zaciskając mocno powieki. — Wszystko — wyszeptał po chwili.

Już nigdy więcej nie wspomniała o jego oczach.

Aż do dzisiaj. Wszystko było dokładnie tak samo. Prawie. Ta sama pora dnia, to samo miejsce. Zmienili się tylko oni. Oboje wydorośleli za­równo fizycznie, jak i emocjonalnie. Byli sobie teraz bliżsi niż kiedykolwiek dotąd, jedno znało drugie lepiej niż siebie. Ale jednocześnie byli sobie bar­dziej dalecy, rozumieli, że dzieli ich praktycznie wszystko, a jedyne, co łączy, to przyjaźń.

— Masz niesamowite oczy, Konradzie — powiedziała znowu Elyssa.

Wypowiadając te słowa, złamała ich niepisaną umowę. On nigdy nie wspominał o jej magicznym darze, o drobnych czarodziejskich sztuczkach, które z taką łatwością jej przychodziły, ona zaś nigdy nie mówiła o jego oczach — a zwłaszcza o lewym.

Tym ślepym.

Rozdział trzeci [top]

Nikt się nigdy nie dowie, co zaszło — ani co mogło zajść.

Przyszłość całego świata to kombinacja mało znaczących składni­ków, z których wszystkie, jeśli porównać je z całością, wydają się jeszcze bardziej trywialne. Ale każdy z tych drobnych elementów wnosi swój nie­wielki wkład w kształtowanie ogólnej kolei rzeczy, a trudno przewidzieć, który z nich w nadchodzących stuleciach okaże się bardziej od innych znaczący.

Kiedy w przeszłość odejdzie ten dzień, świat podążać będzie dalej wy­tyczoną mu drogą, ku ostatecznemu tryumfowi Chaosu. Kolejna prze­szkoda na tym chlubnym szlaku usunięta zostanie tak samo skrupulat­nie, jak skrupulatnie starta zostanie z powierzchni ziemi wioska.

Większość napastników ani nie zdawała sobie sprawy, jakie będą konsekwencje ich najazdu i czemu ma on służyć, ani ich to obchodziło. Dla ogromnej większości liczył się tylko sam udział w konflikcie — nadcią­gająca bitwa.

Nie robiło im różnicy, że nie miała to być bitwa w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz coś bardziej przypominającego krwawą robotę rzeźnika w ubojni. Wszak sprowadzało się to do tego samego: do orgii bólu i cier­pienia, męki i śmierci. Śmierć wrogów, sprzymierzeńców, własna, wszystko to były aspekty tej samej odwiecznej wojny.

Jedynym pewnikiem życia jest śmierć, i tu brutalni najeźdźcy się nie zawiodą. Żyli, by umrzeć — i muszą umrzeć...

* * *

Konrad nie mógł zobaczyć tego, co widziała Elyssa, co widzieli wszyscy inni. Nie mógł zobaczyć własnej twarzy, własnych oczu.

Ale niezupełnie to miała na myśli Elyssa, mówiąc mu, że ma niesamo­wite oczy. Owszem, o ich wygląd też jej chodziło, ale nie tylko. Ciemne oczy Elyssy były jak głębokie wiry, widziała nimi o wiele więcej, niż mu mó­wiła — tak samo jak on widział swoimi o wiele więcej, niż skłonny był jej powiedzieć.

Następnego ranka Elyssa wróciła z lusterkiem. Nadjechała jak zawsze, zaraz po brzasku. O tak wczesnej porze rzadko można było kogoś napotkać, zwłaszcza w tej okolicy.

Miejsce, w którym Konrad zabił zwierzołaka, znajdowało się teraz na otwartej przestrzeni. Bór, karczowany przez drwali i leśników, cofnął się przez tych kilka lat jeszcze bardziej. Konrad czekał na Elyssę dalej od mo­stu niż kiedyś, tam gdzie prawdopodobieństwo, że dostrzeże ich ktoś z wio­ski było minimalne.

— Ty chyba nigdy nie widziałeś samego siebie, prawda? — zapytała, przeglądając się w lusterku. Odgarnęła za lewe ucho pukiel kruczoczar­nych włosów, który opadł jej na czoło. — Trzymaj. — Podała mu lusterko. — Ale ostrożnie, wolałabym, żeby twoja szpetna gęba go nie uszkodziła!

Nie słuchał jej. Całą uwagę skupił na przedmiocie, który trzymała w wyciągniętej ku niemu ręce. Był owalnego kształtu, oprawiony w srebro. Nawet rączka i tylna ścianka były ze srebra wysadzanego skrzącymi się czerwienią i żółcią szkiełkami. Zobaczył niebo odbite w gładkiej szklanej tafli.

— Że jak? — bąknął, nie kwapiąc się do wzięcia od niej dziwnego przedmiotu.

— To był żart. — Nie cofała ręki.

— Jaki żart? — Zrobił krok do tyłu i potrząsnął głową.

— Że od szpetnej gęby popęka szkło.

To lusterko musiało być warte fortunę. Zdobiące je czerwone i żółte okruchy, które wziął początkowo za szkło, to chyba jakieś drogie kamienie. Srebro i klejnoty — i to wszystko tylko po to, żeby Elyssa mogła się przejrzeć.

— Tchórz cię obleciał, co? Tchórz, tchórz, tchórz!

Elyssa miała właściwie rację, ale Konrad ani myślał jej w tym utwierdzać. Chwycił za rączkę i nie wiedząc, czego ma się spodziewać, po­woli uniósł lusterko do twarzy.

Swoje odbicie ujrzał po raz pierwszy w rzece. Było jednak za mało wy­raźne, by mógł wyrobić sobie właściwe pojęcie o własnym wyglądzie — a co ważniejsze — o wyglądzie swoich oczu. Wydawało mu się, że są takie same, ale pewności nie miał, bo tak naprawdę widział tylko na prawe.

Niewiele więcej powiedziała mu wypolerowana powierzchnia tarczy jednego z żołnierzy, w której przejrzał się kilka lat temu. Bardziej znie­kształcała jego rysy, niż je oddawała.

Szkło należało do rzadkości. W karczmie nie było żadnego zwierciadła, nie było też chyba takiego w całej wsi, nie licząc dworu. Słyszał tylko o ist­nieniu czegoś takiego od Elyssy, a pewnie jej lusterko zostało wykonane w jakiejś dalekiej krainie.

Zobaczył siebie po raz pierwszy.

Aż stęknął z wrażenia. Mrugając, spoglądał na jakiegoś obcego mło­dziana, który, również mrugając, patrzył zdumiony na niego. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to szopa skołtunionych kudłów, ni to blond, ni ru­dych. Obcinał je sobie co jakiś czas nożem, kiedy były za długie, ale nigdy jeszcze nie widział u nikogo włosów takiego koloru.

Zerknął ponad lusterkiem na uśmiechniętą Elyssę. Uniósł je wyżej, żeby się zasłonić, i przybliżył do twarzy — do oczu.

Wyglądały identycznie, nie dostrzegał żadnej różnicy. Obie źrenice były bladozielone. Ale czerwone promienie słońca wstającego za plecami Konrada, odbijane przez lusterko, raziły go w oczy: Zmienił pozycję, żeby go nie oślepiały.

I teraz zauważył, że jedna ze źrenic, rozszerzając się, ciemnieje, staje się bardziej zielona, za to druga jaśnieje, żółknie — przybiera złotą barwę...

Jego oczy były różnego koloru.

Jedno złote, drugie zielone. To pewnie miała na myśli Elyssa, mówiąc mu, że ma niesamowite oczy.

Ale na jedno widział. A na drugie nie.

Trzymając lusterko w prawej ręce, lewą podniósł do oczu. To samo uczyniło jego odbicie. Dotknął palcami skóry pod lewym okiem. Ale odbi­cie nie powtórzyło tego ruchu — ono dotknęło skóry pod okiem prawym. Zafrapowany ściągnął brwi.

Obserwująca go Elyssa parsknęła śmiechem. Zobaczył w lusterku, jak podchodzi doń od tyłu. Wspięła się na palce, wyjrzała znad prawego barku Konrada, a on zobaczył jej twarz przy swojej.

Wydała mu się jakaś inna. Jakby widział jej bliźniaczkę, której włosy są zaczesane do tyłu nad prawym, a nie nad lewym uchem.

I chociaż stalą po jego prawej stronie, odbicie dziewczyny znajdowało się po lewej stronie jego odbicia...

Zobaczył w lusterku jej uśmiech i patrzył zdębiały, jak porusza ustami, wypowiadając słowa, które słyszał prawym uchem:

— To lustrzane odbicie, Konradzie. Prawa strona nie jest prawą, lewa nie jest lewą. Ja niezupełnie tak wyglądam i ty również niezupełnie tak. Spójrz.

Przesunęła się i wyjrzała sponad lewego ramienia chłopaka. Ale w lu­strze postać Elyssy ukazała się obok prawego ramienia Konrada.

— To, co w lusterku jest twoją lewą stroną — wyjaśniła — w rzeczywi­stości jest twoją stroną prawą. — Spojrzała mu w oczy. — A to, co widzisz w nim po prawej, w rzeczywistości znajduje się po lewej.

Jedno oko miał zdrowe. Drugie ślepe. Jedno było złote. Drugie zie­lone. Ale które jest które? Skoncentrował wzrok na własnym odbiciu i za­czął analizować, co właściwie widzi.

Widział młodego mężczyznę w wieku około dwudziestu lat, który wy­dawał mu się nie tyle przestraszony, co zakłopotany, i którego oczy różniły się barwą.

Konrad widział dobrze tylko na prawe oko, zamknął więc powoli lewe. Jego odbicie zamknęło swoje prawe oko, to złote.

Wiedział już, że to oszustwo lusterka. Lusterku nie można było ufać, ale ufał swojemu prawemu oku, zielonemu.

Mając otwarte tylko jedno oko, widział w lusterku dokładnie to samo, co obydwoma. Nie zaskoczyło go to. Prawe oko było zdrowe. Na lewe nie widział, bo kiedy zamykał prawe, było tak, jakby zamknął obydwa. Prawie.

— Widzisz? — spytała Elyssa.

Widział ją. Widział siebie. Kiwnął głową i jego odbicie również to zro­biło. Otworzył drugie oko. Zabłysło złotem.

Wiedział już wcześniej, że jego jedno oko różni się od drugiego, ale nie przypuszczał, że w ten sposób. Z tym że ta różnica stawała się zauważalna dopiero przy bliższym przyjrzeniu.

Elyssa zwróciła na nią uwagę, i nie było w tym nic dziwnego. Tylko ona z nim rozmawiała, tylko ona patrzyła na niego wystarczająco długo, by tę różnicę zauważyć.

Zamknął teraz prawe oko. I jak zawsze efekt był taki, jakby zaniknął obydwa. Nie widział niczego, niczego, co działo się w teraźniejszości...

W mroku majaczyło słabe, odległe światełko. Kiedy się skoncentrował i wytężył lewe oko, to złote, ślepe, odróżnił kontur. Był to owalny kształt lu­sterka, które trzymał wciąż w ręku. A w lusterku odbijała się jakaś twarz.

Domyślił się, że widzi obraz przechowywany nadal przez jego mózg. To była ostatnia rzecz, na jaką patrzył przed zamknięciem oka. Lusterko. A w nim twarz z otwartymi oczami. Oczami różnej barwy, jednym zielonym, drugim złotym.

Ale ta twarz należała do kogoś innego!

Był to starszy mężczyzna o pooranym zmarszczkami, naznaczonymi bliznami smagłym i brodatym obliczu. Konrad nigdy tej twarzy nie widział, a przecież ją rozpoznawał.

To była jego twarz. Patrzył na siebie, takiego jakim będzie za wiele lat.

Patrzył w przyszłość.

— Nie! — krzyknął, zaciskając mocno powieki, by pozbyć się tego ob­razu. Po chwili szeroko otworzył oczy i zerknąwszy jeszcze raz na swoje obecne odbicie, odrzucił lusterko najdalej, jak potrafił.

Usłyszał trzask pękającego szkła. Zdumiona Elyssa krzyknęła gniewnie i z całych sił uderzyła go otwartą dłonią w bok głowy. Podbiegła do miej­sca, w którym upadło lusterko i rugając go, jęła zbierać z ziemi odłamki po­kruszonego szkła.

Konrad był świadomy wszystkiego, co się dzieje, ale czuł się całko­wicie od tego odseparowany, jakby odbywało się to w jakimś innym czasie — a on to sobie tylko przypominał.

Przypominał sobie, co się kiedyś wydarzyło.

Albo co się dopiero miało wydarzyć.

* * *

Siedzieli nad rzeką ramię w ramię, ale nie tak blisko siebie, jak zwykli siadywać. Elyssa trzymała na kolanach srebrne lusterko. Było całe.

Zupełnie jakby przybyła przed chwilą i zamierzała mu je dopiero poka­zać, jakby wydarzenia sprzed kilku minut nie miały w ogóle miejsca — jesz­cze nie miały.

Był skołowany, wszystko mu się mieszało. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zdawały się przeplatać ze sobą i nie mógł się połapać, co jest czym.

Wiedział dokładnie, co stanie się za chwilę. A wiedział stąd, że to się już wydarzyło. To działo się teraz. To nie będzie powtórka. Elyssa pokaże mu lusterko, a on je odrzuci.

Wolał nie wnikać, co zaszło w międzyczasie, kiedy patrzył w lusterko i widział w nim swoje odbicie — obraz siebie z przyszłości.

Lusterko się stłukło. Ale Elyssa pozbierała co do jednego wszystkie okruchy, ułożyła je na powrót w srebrnej oprawce, a potem, kalecząc sobie palce i szepcząc zaklęcia, jęła wygładzać spękaną powierzchnię.

Obserwował z roztargnieniem jej zabiegi, ale myślał o czym innym. Myślał o swoim lewym oku: tym złotym, ślepym. O ślepym oku, które wi­działo, które pokazywało mu, co się wydarzy — i które robiło to od dawna.

Z biegiem minut oddech mu się uspokajał, serce biło coraz wolniej. Dochodził do siebie.

Elyssa, zbesztawszy go za rzucenie lusterkiem, już się do niego nie od­zywała. Pewnie domyślała się, że musiało zajść coś poważnego, skoro Kon­rad tak się zachował.

Przejrzała się w lusterku, a może sprawdzała tylko, czy zniknęły wszystkie ślady uszkodzenia, po czym przeniosła wzrok na Konrada. Ich oczy się spotkały.

— Ja naprawdę żartowałam, mówiąc, że od twojej szpetnej gęby lu­sterko popęka — powiedziała. — Nie musiałeś brać moich słów na poważ­nie. Tak tobą wstrząsnął własny wizerunek? — dorzuciła z ironicznym uśmiechem.

Powoli pokręcił głową i zaczął przecierać kułakami oczy, szukając słów.

— Co zobaczyłeś? — spytała Elyssa.

Spojrzał na nią. Nie pytała o odbicie w lustrze. Skąd wie, że zobaczył coś dziwnego? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że Elyssa tylko zgaduje.

Nie rozmawiali dotąd o jego wzroku. Unikał tego tematu, bo sam nie rozumiał w czym rzecz, a poza tym nie chciał, żeby Elyssa wiedziała. Miał po prostu taki dar, którego nikt poza nim, nawet ona, nie posiadał. W pew­nym sensie tylko to miał na własność. Nie chciał się tym z nią dzielić, choć nie bardzo wiedział dlaczego.

Była jego jedyną przyjaciółką, nie powinni mieć przed sobą żadnych ta­jemnic. Co prawda, o jej magii też nie rozmawiali, ale ona przynajmniej nie kryła przed nim swoich zdolności.

Spojrzał na opuszki palców dziewczyny. Skaleczyła się szkłem nie­chcący czy też upuszczenie krwi stanowiło cenę, jaką musiała zapłacić, by wykrzesać z siebie moc potrzebną do magicznego sklejenia lusterka?

Skoro ona nie mówi wszystkiego o swoich umiejętnościach, on też przemilczy swoje.

I skłaniało go do tego coś jeszcze: mimo że znali się już tak długo, nadal nie do końca ufał Elyssie. Sam nie wiedział dlaczego. Tylko ją jedną znał, wierzył jej, zrobiłby dla niej wszystko — a jednak jakiś wewnętrzny głos ostrzegał go, że powinien się mieć na baczności.

Nie chciał się przed nią całkiem otwierać, bo wtedy powiedziałby o sobie wszystko, przez co Elyssa zyskałaby nad nim przewagę. Zdawał sobie sprawę z bezsensowności takiego rozumowania, ale przecież do przeczuć nie można przykładać racjonalnej miary.

A wszystko to miało związek z jego oczami, a właściwie z jednym z nich. Lewe było na pozór ślepe, a mimo to widział nim. Widział nie to, co się aktualnie dzieje, lecz to, co się dopiero wydarzy...

Rozbieżność w czasie zazwyczaj nie była wielka, lewe oko zaledwie o ułamek sekundy wybiegało w przyszłość przed prawe.

Pozwalało mu to w porę uskakiwać przed buciorem, albo bykowcem Brandenheimera. Wiedział na moment wcześniej, gdzie wyląduje kopniak karczmarza, albo gdzie spadnie jego cios.

Zauważył, że Elyssa znowu przegląda się w lusterku, niespiesznie zli­zując sobie krew z palców.

Zaczynały go ogarniać wątpliwości, czy rzeczywiście widział w lu­sterku swoją postarzałą twarz. To pewnie jakaś gra światła. No dobrze, ale skąd światło, skoro powieki miał zaciśnięte? W takim razie oczy musiały mu spłatać jakiegoś figla.

Niemożliwe, żeby zobaczył siebie w przyszłości; nigdy nie potrafił ni­czego przewidzieć na więcej niż minutę naprzód.

Postanowił nie wyjawiać Elyssie prawdy o tym, co mu się przywi­działo; ale coś powiedzieć musiał.

— Pierwszy raz zobaczyłem swoje oczy — odezwał się. — Nie wie­działem, że różnią się kolorem. Właśnie to mnie tak zaskoczyło. Nie chciałem potłuc ci lusterka. Nie wiedziałem, że szkło jest takie kruche.

Przyglądała mu się uważnie, i czytał z jej miny, że nie daje wiary tym wyjaśnieniom. Jeśli chce ją przekonać, to najlepiej powiedzieć prawdę. Ale nie całą.

— Kiedy zamykam prawe oko — wyjaśnił — nie widzę nic na lewe. Kiedy prawe oko mam otwarte, widzę lewym — ale niezupełnie to samo, co prawym. Widzę nim nie to, co się akurat dzieje, lecz co się będzie działo za chwile.

— Masz dar jasnowidzenia? Widzisz przyszłość?

Konrad wzruszył ramionami.

— Chyba tak, ale to nic specjalnego. W najlepszym wypadku wiem, co wydarzy się za kilka sekund, góra za minutę, dzięki czemu mogę podjąć od­powiednie działania.

— I wykorzystałeś ten dar, kiedy się poznaliśmy? Zobaczyłeś zwierzo­łaka?

— Wiedziałem już wcześniej, że czai się w lesie. Kiedy nadjechałaś, zro­zumiałem, że się go nie spodziewasz. Ja go widziałem, a ty nie. Widziałem, jak wyskoczył z zarośli i strącił cię z konia. Kilka chwil potem zobaczyłem to wszystko ponownie. Na szczęście nie zabił cię od razu.

— Tylko dzięki temu, że mnie ostrzegłeś.

— Może i tak. — Konrad wzruszył ramionami.

— A teraz coś widzisz?

— Nic. — Pokręcił głową. — To znaczy nie widzę żadnej różnicy. Widzę ciebie, jak tu siedzisz, i tyle. — Ponad głową dziewczyny spojrzał na las. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

— Czyli ty wyczuwasz zagrożenie? Potrafisz przewidzieć, że stanie się coś złego, i możesz temu zapobiegać?

— Zapobiec nie potrafię. Widzę, co się za chwilę ma stać, i mogę co najwyżej uczynić wszystko, by tę wiedzę wykorzystać. Jeśli w pobliżu jest jakieś dzikie zwierzę, mogę je ominąć. Wiem, którędy będzie szło, i wybie­ram inną drogę.

Elyssa miała rację: widział nadciągające zagrożenie. Czasami zupełnie trywialne, na przykład, pod jakim kątem spadnie na niego kij Adolfa Brandenheimera. A czasem o wiele poważniejsze. Właśnie ta zdolność tyle razy ocaliła mu w puszczy życie.

I czasami omal nie zabiła.

Nie mógł całkowicie polegać na swoim darze, bo dwukrotnie już go za­wiódł, i to w krytycznej sytuacji. Po raz pierwszy podczas walki ze zwierzo­łakiem, który napadł na Elyssę. Było wtedy tak, jakby oślepł, bo nie wie­dział, co za chwilę zrobi stwór, jak uderzy.

Prawym okiem śledził bieg wydarzeń, ale lewe nie podpowiadało mu nic. Wszystko było czarne, przyszłość jawiła się jako pusta otchłań — zupeł­nie jakby pisana mu była śmierć. Pomyślał nawet przez ułamek sekundy, że nie widzi przyszłości, bo już jej przed sobą nie ma.

Nie zginął. Mało tego, zabił zwierzołaka. Ale najstraszniejsze w tej walce było owo nagłe oślepnięcie, niemożność ujrzenia tego, co się ma wy­darzyć.

Po raz drugi przytrafiło mu się to, kiedy z łuku ustrzelił odyńca. Martwe zwierzę opadła wataha wilków, o których bliskiej obecności nie miał pojęcia. Omal nie padł ofiarą drapieżników.

Owszem, niebezpieczeństwo powiększało zasięg jego wzroku. Ale zbyt wielkie przeciążenie zmysłów zdawało się odbierać mu ten dar i stawał się wtedy tak samo bezradny jak wszyscy.

Do dzisiejszego dnia potrafił wybiec w przyszłość najwyżej na kilka se­kund. Dzisiaj zobaczył, co będzie za wiele lat.

Elyssa nie spuszczała zeń wzroku, chciała usłyszeć, co zobaczył w lu­sterku.

Był oszołomiony, podniecony, gdyż po raz pierwszy zobaczył swoją twarz. I to wszystko. Niczego więcej nie widział, bo niby co miał widzieć?

— Jeśli widzisz tylko zagrożenie — powiedziała Elyssa — to nie wiesz, co się za chwilę stanie...

Spojrzał na nią, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. Z nieprzenik­nioną miną odłożyła lusterko na trawę za sobą.

Pochyliła się, odpięła bez pośpiechu sprzączkę jednego ze skórzanych sandałów i strząsnęła go ze stopy. Wylądował obok Konrada. Potem w ten sam sposób pozbyła się drugiego. Poszybował w powietrzu i byłby uderzył chłopaka w pierś, gdyby ten go zręcznie nie przechwycił w locie.

Miała na sobie jedwabną bladoniebieską bluzkę i długą, aksamitną spódnice. Zaczęła rozwiązywać powoli, jedną po drugiej, na przemian to lewą, to prawą ręką, wstążki, którymi bluzka była związana z przodu, od szyi po talię.

Skończywszy, wstała z ziemi i między zwisającymi teraz luźno połami bluzki mignęły Konradowi piersi dziewczyny. Jej talię okalał wąziutki srebrny pasek, ale służył on tylko do ozdoby, bo turkusową spódnicę pod­trzymywała tasiemka. Elyssa ją rozwiązała.

Spódnica uszyta była z pojedynczego pasa materiału, owiniętego dwu­krotnie wokół bioder dziewczyny. Stając przodem do Konrada, Elyssa za­częła ją odwijać, dopóki nie obnażyła ciała od biodra po kostkę lewej nogi. Przytrzymywała przez chwilę oba końce spódnicy lewą dłonią przyłożoną do biodra, potem uniosła rękę i, kiedy spódnica opadała na ziemię, ona od­wróciła się plecami do Konrada.

Obejrzała się na niego przez ramię. Miała teraz na sobie tylko niebie­ską bluzkę. Ściągnęła ją powoli i upuściła.

Nieraz już widywał ją nagą, ale to było dlań coś nowego. Zazwyczaj zrzucała z siebie ubranie pośpiesznie, nigdy nie robiła tego tak wyzywa­jąco.

Obróciła się bardzo powoli przodem do Konrada. Nie licząc srebrnego naszyjnika, paska i bransolet na przegubach i kostkach nóg, była zupełnie naga.

Stała na rozstawionych nogach, ręce oparła na biodrach. Konrad nigdy nie mógł się nadziwić bieli smukłego ciała Elyssy. Tę biel podkre­ślały jeszcze bardziej krucza czerń włosów i róż sutek.

Oblizał suche wargi i zbaraniały gapił się na dziewczynę.

— Idziemy się kąpać? — bąknął.

Pokręciła głową. Uniosła prawą rękę i przywołała go skinieniem palca wskazującego.

Posłuchał. Wstał i podszedł do niej.

Elyssa uniosła drugą rękę i zaczęła ściągać Konradowi z grzbietu ob­szarpaną koszulę. Rękaw zaczepił się na jego prawej dłoni, w której trzymał skórzany sandał. Elyssa wyjęła mu sandał z ręki, odrzuciła go, ścią­gnęła do końca koszulę i sięgnęła do postronka podtrzymującego stare por­tki.

Stali naprzeciwko siebie, patrząc jedno drugiemu w oczy. Oczy Elyssy były tak ciemne, że nie dało się odróżnić tęczówek od źrenic.

Konradowi portki opadły do kostek. Był bardziej nagi od Elyssy; nie miał na sobie ozdób.

— Naprawdę nie chcesz się kąpać? — wykrztusił.

Przez nieprzeniknioną dotąd twarz Elyssy przemknął przełomy uśmiech.

— Czego innego chcę — powiedziała i przysunęła się do niego.

Konradowi dech zaparło w piersiach, ze zdumienia i błogości. Często się dotykali, ale tylko przez przypadek albo podczas zabawy. Teraz było zu­pełnie inaczej. Objęła go, a on położył dłonie na piersiach dziewczyny i jął je delikatnie gładzić. Przypomniało mu się, jak pierwszy raz dotknął niewie­ściego ciała.

Przed kilku laty Elyssa poprosiła go, żeby nauczył ją strzelać z łuku. Stał za nią i pokazywał, jak trzymać łuk i strzałę, a pączkujące piersi dziew­czyny napierały mu na przedramię. Otarł się o nią, żywiąc nadzieję, że tego nie zauważy. Ale zauważyła — i kiedy chciał się odsunąć, przywarła do niego, dając tym do zrozumienia, że ma ją przytulić mocniej.

Potem często dochodziło między nimi do fizycznego kontaktu, czy to poprzez ubranie czy kiedy byli nadzy. Z początku nie przywiązywali do tego większej wagi, ale z czasem to się zmieniło.

Pocałowali się.

Całowali się już wcześniej, ale nigdy w taki sposób. Do tej pory mu­skali się tylko wargami na pożegnanie. Teraz ich usta zwarły się ze sobą za­chłannie.

Elyssa rozchyliła wargi i Konrad poczuł jej wilgotny język. Otworzył usta i wybiegł mu na spotkanie swoim.

W ślad za ustami złączyły się ich ciała. Przywierali do siebie z całych sił, a i tego było im mało. Nagie ciało Elyssy wydawało się Konradowi goręt­sze od słonecznego żaru i nie wiedział, czy to bicie jej serca czuje czy też jemu serce tak wali.

Oderwali się od siebie zdyszani. Przez chwilę patrzyli jedno na drugie bez słowa. Potem uśmiechnęli się i osunęli na ziemię.

Elyssa legła na swojej satynowej opończy, Konrad położył się na niej.

Stali się jednością.

Konrad leżał na wznak, wpatrzony w czyste, błękitne niebo; Elyssa przyglądała się mu, wsparta na łokciu. Żuł źdźbło trawy i starał się po­wstrzymać uśmiech.

Elyssa sięgnęła po lusterko, złowiła w nie promień słońca i puściła Konradowi w oczy zajączka.

Dłonią osłonił twarz przed oślepiającym światłem, po czym przekręcił się na bok. Porażony blaskiem lusterka nie widział jej dobrze, ale wydało mu się, że Elyssa patrzy na niego z wyrazem twarzy, którego nie potrafił na­zwać.

Potem zauważył, że nie tylko ten wyraz twarzy jest mu nie znany.

Niedawno widział w lusterku swoją twarz z przyszłości, teraz wydało mu się, że patrzy na inną Elyssę. Już nie dziewczynę, lecz dojrzałą kobietę. Twarz miała wykrzywioną, spojrzenie wrogie.

I zobaczył coś jeszcze. Coś gorszego...

Odwrócił natychmiast głowę i zacisnął mocno powieki, ale było już za późno.

Płomienna miłość przerodziła się w ślepą nienawiść.

Raj teraźniejszości przerodził się w jutrzejsze piekło.

Konrad nie potrzebował swoich oczu, żeby wejrzeć w przyszłość, nie potrzebował posrebrzanego lusterka, żeby przewidzieć, co będzie. I bez nich wiedział już, że pewnego dnia jego jedyna przyjaciółka zdradzi go i do­prowadzi do zguby.

Rozdział czwarty [top]

Jedynym pewnikiem życia jest śmierć, i tu brutalni najeźdźcy się nie zawiodą. Żyli, by umrzeć — i muszą umrzeć.

Dzisiaj umrzeć musi każdy i wszystko. Sprzymierzeniec obróci się przeciwko sprzymierzeńcowi, i zwycięzcy staną się ofiarami.

Nie wolno dopuścić do błędu, który został popełniony dwa i pól ty­siąca lat wcześniej.

Tamtego dnia ostał się jeden niedobitek, i przeoczenie owo opóźniło nastanie zbliżającego się nieuchronnie Chaosu.

Ten jedyny, który uszedł wówczas z życiem, zwal się Sigmar — Sig­mar Młotodzierżca, późniejszy założyciel Imperium...

* * *

Zimą Konrad wstawał zwykle przed świtem, bo roboty miał huk i żeby się z nią uwinąć, musiał wykorzystać każdą chwilę dziennego światła. La­tem, kiedy słońce dłużej wędruje po niebie, wstawał trochę później.

Sypiał nadal w oborze za karczmą, na słomie przeznaczonej na paszę dla bydła. Dobrze chociaż, że nie musiał się żywić trawą i sianem; wszystko inne, z dachem nad głową włącznie, dzielił ze zwierzętami.

Obudził się przed chwilą i leżał na plecach, przez dziury w dachu pa­trząc na jaśniejące niebo. Myślał o tym, co w zeszłym roku usłyszał od Elyssy. O dziwnej reakcji jej ojca, kiedy wyszło na jaw, że czarny łuk i strzały zniknęły. Czemu się przestraszył? Nie rozmawiali o tym więcej i sam nie wiedział, dlaczego mu się to teraz przypomniało.

Ziewnął, usiadł i spojrzał w drugi kąt obory, gdzie ukrył kołczan ze strzałami. Już od kilku tygodni tam nie zaglądał. Zlazł ze stryszku, przesta­wił drabinę pod przeciwległą ścianę i wspiął się po niej aż po kryty kro­kwiami dach. Podciągnął się na jedną z belek i podczołgał się po niej w stronę spony, za którą schował kołczan.

Do tej pory, przez wszystkie te lata, po każdym sprawdzeniu owijał broń w ten sam kawałek płótna, w którym dostał ją od Elyssy. Usiadł na belce i wyciągnął zawiniątko ze schowka.

Zabierał się już do rozsupływania ostatniego węzła, kiedy naraz znieru­chomiał i nastawił ucha, wytężył wzrok...

Zbliżał się jakiś jeździec.

Elyssa?

Ją również ujrzał, lecz w oddali. Tym pierwszym jeźdźcem był ktoś inny, ktoś obcy. Niebezpieczny obcy...

Zagrożenie musiało być poważne, skoro Konrad nie tylko wyczuł obecność przybysza, ale i widział, co robi teraz Elyssa.

Wyjeżdżała właśnie ze dworu, żeby spotkać się z Konradem za rzeką. Jeśli wybierze drogę koło karczmy, a na pewno to zrobi, natknie się na nie­znajomego.

Nie było czasu do stracenia. Zbiegł na łeb na szyję po drabinie i wy­padł boczną furtką z obory. Nie musiał się rozglądać, wiedział, że jeździec jest już nie dalej jak sto jardów od karczmy, przy studni na majdanie po­środku wsi.

Konrad puścił się pędem po kocich łbach gościńca, który przez wylud­nioną wieś prowadził do dworu.

W swojej wizji nie widział momentu, w którym jeździec przecina Ely­ssie drogę, przypuszczał tylko, że tak się stanie. Ale teraz, kiedy znajdował się już między nimi, będzie mógł zawczasu ostrzec dziewczynę i do spotka­nia nie dojdzie.

Usłyszał przed sobą stukot kopyt po kocich łbach. Koń Elyssy. Wierz­chowca przybysza nie słyszał. Zbyt duża dzieliła go odeń odległość. Nie wi­dział go nawet swym normalnym prawym okiem.

Elyssa była już blisko, przy pierwszych chatach na stoku za zakrętem. Pokonał pędem ten zakręt i zobaczył ją, zobaczył zwyczajnie.

Na jego widok ściągnęła cugle.

— Wracaj! — zawołał z daleka, ale niezbyt głośno, żeby nie dotarło to do uszu intruza.

— Co się stało?

Dopadł konia, chwycił go lewą ręką za uzdę i dopiero teraz uświado­mił sobie, że trzyma pod pachą zawiniątko z kołczanem i pięcioma czar­nymi strzałami. Szarpnął łeb zwierzęcia, usiłując je zawrócić.

— Musisz się ukryć — wysapał zdyszany. Obejrzał się przez ramię i... niczego nie zobaczył.

Widział zakręt gościńca i chaty po obu jego stronach. Jeźdźca nie było jeszcze w zasięgu wzroku i nie powinien się pojawić wcześniej niż za parę sekund, ale Konrad nie umiał przewidzieć, skąd się go spodziewać.

Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Nie zapadł się, rzecz jasna, takie cuda się nie zdarzają, ale stanowiło to jeszcze jeden dowód, że jest bardzo groźny — tak samo było ze zwierzołakiem, tak samo z watahą wilków, wtedy również Konrada zawiódł jego dar.

— Chodź!

Elyssa o nic więcej nie pytała, nie oponowała. W jego twarzy wyczy­tała niepokój. Podała mu rękę. Konrad skorzystał z oferowanej przez dziew­czynę pomocy i wskoczył na konia, sadowiąc się za jej plecami. Zawróciła wierzchowca i wbiła pięty w boki zwierzęcia. Ruszyli galopem pod górę, ku murom dworu. Tętent podkutych kopyt niósł się daleko w porannej ciszy.

Konrad oglądał się co chwila za siebie, ale nadal nic nie widział, nic nie słyszał, nic nie wskazywało, że dzieje się coś złego.

Spróbował przypomnieć sobie wizję, którą miał w oborze. Samotny jeź­dziec, zakuty od stóp do głów w brązową zbroję, w której odbijało się wschodzące słońce. Podobny pancerz równie szczelnie okrywał konia.

Dotarli do dworu. Most zwodzony był opuszczony, drewniane wrota stały otworem, wjechali na dziedziniec. Dwór nie był fortecą. Most zwo­dzony stanowił właściwie dekorację. Chociaż można go było podnosić, to sforsowanie wąskiej fosy nie nastręczyłoby zdeterminowanym napastni­kom większych trudności. Wrota szybko padłyby pod razami tarana, wy­rąbanie wyłomu w murach też nie zajęłoby wiele czasu.

Konrad nigdy jeszcze nie był w obrębie murów posiadłości. Większość wieśniaków nie miała tu wstępu. W tej chwili wolał przebywać tu niż na ze­wnątrz.

Zeskoczył z konia i skrył się za jednym ze skrzydeł wrót. Tymczasem Elyssa odprowadziła wierzchowca w głąb dziedzińca, żeby tam go uwiązać.

Jeździec pojawił się wreszcie w polu widzenia i zmierzał niespiesznie środkiem wąskiego gościńca ku dworowi. Jego wierzchowiec stąpał bezgło­śnie po kocich łbach. Zbliżał się w kompletnej ciszy. Można by pomyśleć, że wytłumieniu uległ cały świat dźwięków. Wioska również przypominała wymarłą. Nie zaszczekał tam pies, nie ryknęła krowa, nie skrzypnęły wrota stodoły. Nie doleciał ich krzyk ptaka od strony rzeki, ryk dzikiego zwierza z odległego boru.

— Kto to? — szepnęła Elyssa, stając u boku Konrada.

— Nie wiem. — On również zniżył głos. Rycerz był za daleko, żeby ich usłyszeć, ale Konrad bał się mącić tę niesamowitą ciszę.

— Zupełnie jak duch.

Konrad wzdrygnął się. Utrafiła w sedno. Jeździec i jego koń byli jak widma, bo przecież żadne żyjące stworzenie nie potrafi się poruszać bezgło­śnie.

Miał przy sobie pięć strzał, ale bez łuku były bezużyteczne, A zresztą, gdyby nawet miał łuk, to i tak nie odważyłby się strzelać do tego jeźdźca. Wyczuwał niebezpieczeństwo, ale cóż można zwojować strzałą przeciwko nadprzyrodzonej istocie?

— Zawołać ojca? Wezwać straże?

Konrad pokręcił głową. Nic by to nie dało.

W miarę jak przybysz się zbliżał, Konrad rozróżniał coraz więcej szczegółów. Jeźdźca i konia okrywały stanowiące komplet pancerze z pole­rowanych brązowych blach. Zbroja była misternie kuta, hełm zdobiły skomplikowane wzory. Przyłbica miała wąziutką szczelinę, przez którą pa­trzyły na świat ukryte za nią oczy — o ile były tam jakieś oczy.

Można by pomyśleć, że jeździec dosiada jakiegoś fantastycznego zwie­rza o cielsku z lśniącego metalu. Łeb konia, jeśli to w ogóle był koń — bo czy jakikolwiek koń zdołałby udźwignąć taką masę metalu, a do tego jesz­cze zakutego w zbroję jeźdźca? — chronił hełm, z którego, tuż znad otworów na oczy, sterczały dwa długie szpikulce.

Podobna para szpikulców wieńczyła hełm jeźdźca, upodabniając nie­znajomego do rogatej bestii. Kolce wyrastały również z kłykci rękawic, z na­kolanek, trzewików i nałokcic. Zbroja była w kilku miejscach poobijana, tu wgięta, tam wybrzuszona, nosiła ślady stoczonych walk.

Jeździec trzymał okrągłą tarczę z brązu, z masywnym grotem po­środku. U boku zwisał mu miecz z brązową rękojeścią, która wystawała z pochwy z brązu. W dłoni obleczonej w najeżoną szpikulcami rękawicę dzierżył pionowo długą bojową kopię, też z brązu.

— Czego on tu chce? — spytała szeptem Elyssa.

Głowa zbliżającego się jeźdźca obracała się wolno na boki. Nie z czuj­ności, bo widać było, że nie ma się czego obawiać. Rozglądał się, chłonąc każdy szczegół okolicy. Zatrzymał się przed mostem zwodzonym i spojrzał na kryjówkę Konrada i Elyssy.

Nie mógł ich widzieć, ale mimo to Konrad poczuł na sobie jego wzrok — i odniósł wrażenie, że obcy przybył tu po niego, że on jest jedyną przy­czyną tego najścia.

— Nie boję się go — powiedziała Elyssa. W jej głosie nie było buń­czuczności. Naprawdę się nie bała, i to napawało Konrada jeszcze większym lękiem.

Zrobiła krok naprzód. Chwycił ją w ostatniej chwili i wciągnął za drewniane skrzydło wiekowych wrót.

— Chcę z nim porozmawiać! — zaprotestowała.

Zatkał jej dłonią usta.

— Ale on nie chce rozmawiać z nami — wysyczał. — Nie po to tu przybył.

Szarpnęła głową, żeby uwolnić usta spod jego dłoni.

— Skąd wiesz? Co ty w ogóle wiesz?! Co może wiedzieć taki ciemny kmiotek?!

Wlepił w nią zdumione spojrzenie, ale nie dlatego, że uraziły go jej słowa. Te puścił mimo uszu. Zrobił to, bo przez moment w jej ciemnych oczach zamigotał mu jakiś rozbłysk. Nie był to rozbłysk gniewu, nie miał nic wspólnego z tą chwilą.

Zobaczył...

Zobaczył tam śmierć. Prawdziwą śmierć. Śmierć Elyssy.

Na moment, na mgnienie oka, stał się świadkiem agonii Elyssy, ograbiania jej z istoty istnienia. Było to coś o wiele gorszego niż śmierć, była to zapaść w najgłębszą otchłań skrajnej rozpaczy i deprawacji.

Bezwiednie rozluźnił uchwyt. Zupełnie jakby nie chciał dotykać Elyssy, z obawy, że się pobrudzi, że jego również to spotka.

Zamknął oczy, w nadziei, że wymaże w ten sposób z pamięci ową przelotną, lecz przerażającą wizję — ale wiedział już, że mu się to nigdy nie uda. Być może wspomnienie tego, co ujrzał, zblaknie z czasem, ale pozosta­nie już z nim na zawsze. Będzie żyło, nawet po śmierci Elyssy.

Wyrwała mu się i wybiegła przed wrota. Usłyszał, jak woła:

— Czego tu chcesz? Kogo szukasz?

Wyskoczył za nią, dobywając noża, by zasłonić dziewczyny własną pier­sią. Zdawał sobie sprawę, że to pusty gest. Walka w obronie Elyssy, z ryce­rzem nie będzie tak łatwa, jak przed laty ze zwierzołakiem.

Ale okazało się, że do starcia nie dojdzie. Obcy zawrócił już konia i zjeż­dżał powoli ze wzgórza. Zbroja klekotała na nim i poskrzypywała, podkowy konia stukały na kocich łbach. W miejscu, gdzie przed chwilą stał, dymiła kupka końskiego łajna.

A więc nie byli duchami, pomyślał Konrad, obserwując konia i jeźdźca, znikających między domami wyludnionej wioski. Odwrócił się do Elyssy.

Przybysz nie był martwy, za to ona już długo nie pożyje.

* * *

Odjedzie. Nie miał pojęcia, dokąd pójdzie, ale nie mógł pozostać w wiosce ani chwili dłużej.

Nosił się z tą myślą już od jakiegoś czasu. Powodów miał po temu kilka, ale zadecydowały wydarzenia dzisiejszego dnia.

Bardzo rzadko do wioski przybywał ktoś obcy. Nie leżała na szlaku handlowym ani przy głównym trakcie; rzeka, wąska i zdradliwa, nie była spławna. Nikt tędy nigdy nie przejeżdżał. Czasem do wioski zachodzili lu­dzie, którzy mieli tu do załatwienia jakiś konkretny interes, ale i tych nie było wielu.

Dzisiaj wszystko się zmieniło. Rycerz nie był gościem, nie został. Przejechał przez wioskę i wrócił po własnych śladach, tak jakby przybył na przeszpiegi.

Wszystko wskazywało na to, że jego wizyta przeszła zupełnie nie za­uważona, że wiedzą o niej tylko Konrad i Elyssa. Konrad sądził, że ludzie z wioski kryją się przed obcym, i po odjeździe brązowego rycerza wychyną z chat. Ale nic takiego nie nastąpiło. Ten poranek niczym nie różnił się od in­nych.

Nie różnił się dla mieszkańców wioski — ale dla Konrada owszem, i to bardzo. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, nie poszedł do lasu po drewno na opal dla karczmy — bo nie zamierzał już do niej wracać.

Kołczan z pięcioma strzałami zabrał ze sobą przez przypadek. Czy aby na pewno przez przypadek? To przybycie obcego sprawiło, że nie odłożył płóciennego zawiniątka na miejsce; to przybycie obcego skłoniło go ostatecznie do opuszczenia wioski.

Kołczan ze strzałami był właściwie wszystkim, co posiadał, czego po­trzebował. Tych parę monet, które przez lata zarobił albo znalazł, już dawno wykopał z kryjówki przy karczmie i przeniósł do innego schowka, pod drewniany most, gdzie trzymał łuk i strzały podarowane mu przez Ely­ssę.

— Nie wolno ci tu przebywać — odezwała się Elyssa, kiedy rycerz znik­nął im z oczu.

Obejrzał się lękliwie na dwór. Ani żywego ducha. Zupełnie inaczej wy­obrażał sobie to miejsce. Myślał, że na murach i u bramy stoją zbrojne straże, że Elyssa, kiedy chce się z nim spotkać, wymyka się za mury jakimś sekretnym przejściem.

A może wartownicy tylko dzisiaj opuścili posterunki? Może, podobnie jak mieszkańcy wsi, ukryli się ze strachu przed niesamowitym jeźdźcem?

Trudno powiedzieć. Konrad niewiele wiedział o Wilhelmie Kastringu i jego siedzibie, a Elyssa rzadko opowiadała mu o swoim ojcu i domu. Ale przypuszczał, że Kastring, jako najważniejsza osobistość w całej wiosce, mieszka w fortecy. Aż do dzisiaj mury i dwór za nimi oglądał tylko z daleka.

Była to największa budowla, jaką kiedykolwiek widział, wzniesiona cał­kowicie z kamienia. Nawet dach kryty był dachówką, a nie gontem jak większość domostw we wsi. W obrębie murów stało jeszcze kilka mniej­szych budynków i nawet najniepozorniejszy z nich był murowany, o wiele solidniejszy od wiejskich chałup.

— Już sobie idę — burknął Konrad.

Przed kilkoma minutami, podczas szamotaniny z Elyssa, upuścił koł­czan na ziemię. Schylając się teraz po płócienne zawiniątko, zauważył, że dziewczyna go obserwuje.

— Pamiętasz to? — spytał.

Skinęła głową.

— Ojciec cię zabije, kiedy się dowie, że to masz.

— A skąd się dowie?

Zmierzył ją wzrokiem. Wydała mu się taka sama jak zawsze. No, pra­wie taka sama. W swojej wizji sprzed kilku minut ujrzał ją martwą, a na­wet gorzej niż martwą. Przypomniało mu się, że w zeszłym roku miał wi­dzenie, w którym zobaczył, jak będzie wyglądała w przyszłości — kiedy go zdradzi.

Te dwa obrazy wykluczały się wzajemnie. Elyssa nie mogła przecież umrzeć, a jednocześnie się postarzeć. Tak czy owak zdradzić go mogła, ale nie byłaby to zdrada tak trywialna, jak oskarżenie go przed ojcem o kra­dzież zdobionego dziwnym godłem kołczanu z kilkoma strzałami.

Konrad nie mógł ufać nikomu ani niczemu, nawet własnym przeczu­ciom. I dlatego musiał odejść, chociaż nie ucieknie w ten sposób przed swoimi zmysłami.

Nie doczekał się odpowiedzi Elyssy. Odwrócił się, wyszedł za drewnianą bramę, minął most zwodzony i zaczął schodzić do leżącej w dole wioski. Dotrze gościńcem do mostu na rzece. Za mostem zaczynała się droga biegnąca przez las. Była gruntowa, ale gdzieś musiała prowadzić.

Nie patrzył za siebie. Po kilku sekundach usłyszał tętent konia podą­żającej za nim Elyssy. Zachowywała spory dystans, pewnie dlatego, żeby nikt nie pomyślał, że są razem. Czy jednak byli razem?

Wioska zaczynała się wreszcie budzić do życia. Otwierano drzwi i okna, w obejściach krzątali się ludzie. Przez stojące otworem wrota obór wypędzali na pastwiska stada bydła. Słońce stało wysoko, i zagrożenie ze strony leśnych drapieżników nie było już tak wielkie. Bydło i owce mogły się paść stosunkowo bezpiecznie pod czujnym okiem pasterzy.

Konrad minął cichą jeszcze karczmę. Tam najpóźniej we wsi kładziono się spać, najpóźniej zdmuchiwano świece i olejowe lampki, i najpóźniej wstawano.

Znalazłszy się nad rzeką, zszedł pod most i zabrał ze schowka łuk, strzały i pieniądze.

Kiedy dotarli do miejsca, w którym się zwykle spotykali, Elyssa zsiadła z konia i rozpostarła na ziemi opończę.

Konrad usiadł nieopodal. Tylko w jednym celu zwykł dzielić opończę z Elyssa. A dzisiejszy dzień nie był po temu odpowiedni.

— Nie mam dla ciebie nic do jedzenia — odezwała się. — Kucharz gdzieś przepadł. Od wczoraj nikt go nie widział. Ojciec jest bardzo zły i wy­brzydza na wszystkie posiłki, jakie mu podają.

Konrad często widywał kucharza kupującego prowiant we wsi. Był to człowiek o osobliwej powierzchowności, bardzo niski i krąglutki. Konrad dopiero niedawno odkrył, skąd ten dziwny wygląd: kucharz był halflin­giem, jedynym nie człowiekiem w wiosce.

— Kim on był? — spytała po chwili Elyssa, i nie ulegało wątpliwości, że nie ma na myśli dworskiego kucharza.

— Sam miałem cię o to zapytać.

— Może byśmy się dowiedzieli, gdybyś pozwolił mi z nim porozma­wiać.

— Myślisz, że by ci się przedstawił?

Elyssa wzruszyła ramionami.

— Przepraszam za to, co powiedziałam. Wcale tak nie myślę. Nie jesteś ciemnym kmiotkiem.

Zerknął na nią z ukosa i napotkał jej wzrok. Oczy miała ciemne i enigmatyczne jak zawsze, ale pełne życia, nie śmierci.

— Chyba żebyś był!

Chwycił ją za stopę i pociągnął. Upadła na wznak. Roześmieli się oboje i w jednej chwili runął wyrosły między nimi mur. Znowu byli przyja­ciółmi, takimi jak zawsze.

— Wychodzę za mąż — oznajmiła Elyssa, siadając.

— Co?

— Dobrze słyszałeś. Wychodzę za mąż. Postanowiono o tym już jakiś czas temu, ale nie mówiłam ci, bo sama nie chciałam o tym myśleć.

— Za kogo?

— Za znajomego mojego ojca. Z Ferlangen. Za pana Ferlangen.

Konrad słyszał tę nazwę. Ferlangen, o ile się orientował, było najbliż­szym miasteczkiem, ale nie wiedział jak daleko, ani w jakim kierunku leży.

— Wygląda więc na to — ciągnęła Elyssa — że zobaczę w końcu kawa­łek świata.

Był przekonany, że Elyssa wie o jego zamiarze odejścia, bo często o tym rozmawiali. Sama go do tego namawiała, mówiąc, że na jego miejscu bez wahania opuściłaby wioskę.

Nie ma rodziny, argumentowała, nic go tutaj nie trzyma. Nic nikomu nie jest winien. Co tu jeszcze robi? Gdyby ona była mężczyzną, dawno już ruszyłaby w świat. Jeśli tego dotąd nie zrobiła, to tylko dlatego, że jest dziewczyną i że jest kim jest.

Teraz, kiedy postanowił nieodwołalnie pójść za radą Elyssy, nie mógł się zdecydować, czy powiedzieć jej o swojej decyzji. Bał się, że zacznie mu to odradzać. Podsunęła mu ten pomysł, kiedy wiadomo było, że nie ma szans na jego realizacje. Podejrzewał, że chciała przelać na niego własne ambicje. Ale znał jej zmienność — i siłę perswazji.

— Widziałaś go już? — spytał.

Pokręciła głową.

— Wiesz coś o nim?

— Jest stary, ma prawie czterdzieści lat. Ale bogaty, bardzo bogaty. — Wzruszyła ramionami. — Dziewczyna nie może mieć wszystkiego. — Od­wróciła głowę i trochę ciszej powtórzyła: — Dziewczyna nie może mieć wszystkiego.

— Musisz go poślubić?

Spojrzała na Konrada.

— Czy słońce musi wstawać co rano? Wstaje i już. Nie ma wyboru. Mu­sze poślubić Otto Krieshmiera. Nie mam wyboru.

— A chcesz?

— To, czy chce, nie ma żadnego znaczenia.

— To niesprawiedliwe.

Elyssa najpierw się uśmiechnęła, a potem roześmiała w głos i zanosiła się śmiechem prawie przez minutę. W końcu się opanowała. Jedwabną chusteczką otarła łzy z kącików oczu. Trudno było stwierdzić, czy płakała ze śmiechu czy ze smutku.

— Niesprawiedliwe? — prychneła. — I ty mówisz o sprawiedliwości? Weź swoje życie. Czy los sprawiedliwie cię potraktował? No? Nie ma na tym świecie sprawiedliwości, Konradzie. Ona nie istnieje. Myślałam, że już to odkryłeś. Ile lat upłynęło od dnia, w którym ocaliłeś mi życie. Pięć? Sześć? Może pisane mi było wtedy umrzeć. Każdy dzień od tamtego czasu traktowałam jako dany mi w prezencie. Nie uskarżam się. Nawet gdybym jutro umarła, byłabym wdzięczna za te darowane mi dzięki tobie dni.

Mówiąc te słowa, ujęła Konrada za rękę. Po raz pierwszy, odkąd się po­znali, palce miała zimne, lodowato zimne. Jakby już nie żyła...

— Co się stało? — spytała, spoglądając na niego.

— Nic — mruknął, ściskając jej zimną dłoń.

Kłamał, i oboje to wiedzieli.

Przemknęło mu przez myśl, żeby ją poprosić, by z nim poszła. Lżej by mu było na duszy, gdyby uciekli razem, gdyby miał przy sobie tę jedyną osobę, na której mu zależało, jedyną osobę, z którą nie chciał się rozsta­wać.

Ale paradoksalnie to ona była główną przyczyną jego odejścia. Bo­wiem nie uciekał z wioski, uciekał od Elyssy.

Nie mógł przymykać oczu na wizję, której doświadczył. Zabierając Ely­ssę ze sobą, nie zmieniłby tego, czego był świadkiem, nie zdołałby jej oca­lić.

Może Elyssa miała rację. Śmierć była jej pisana. Ratując dziewczynę przed zwierzołakiem, odsunął tylko trochę w czasie to, co nieuchronne. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki.

— Nie wiem, dlaczego, ale mam dziwne uczucie, że jeździec, którego widzieliśmy, to mój przyszły małżonek — powiedziała nagle Elyssa. — Chyba dlatego chciałam z nim porozmawiać. Wydało mi się, że go znam albo wkrótce poznam. Wyobraziłam sobie, że przybył porwać mnie przed ślubem.

— Przecież sama powiedziałaś, że jest jak duch.

— No tak, ale komuś, kto ma prawie czterdzieści lat, niewiele już zo­stało życia. — Roześmiała się z przymusem.

Konrad myślał o jeźdźcu. Elyssa miała rację. Z początku przybysz przypominał ducha, sunącego w ciszy przez wieś na widmowym koniu — i było tak dopóty, dopóki jego wierzchowiec nie dowiódł, że jest istotą z krwi i kości.

Musiało im się coś przywidzieć, to ich wyobraźnia obdarzyła brązo­wego rycerza szczególnymi cechami. I ta cisza, w jakiej jechał, też była złu­dzeniem, po prostu z przerażenia stracili słuch.

W każdym razie Konrad wolał przyjąć takie wytłumaczenie. Rzadko się zdarzało, żeby do wioski zawitał jeździec ze świata zewnętrznego, świata, do którego on wkrótce wy wędruje. Wolał nie ruszać w drogę z prze­świadczeniem, że ten zewnętrzny świat różni się tak dramatycznie od jego zacisznej, bezpiecznej doliny, że życie tam nie jest wcale takie proste i zwy­czajne jak tutaj.

— A zatem kim on był? — spytała Elyssa.

— Kto go tam wie? Może zabłądził. Nikt tu nie zagląda bez powodu. Dla niego takim powodem mogło być zmylenie drogi.

Elyssa nie wyglądała na przekonaną.

— Dojechał do dworu — ciągnął Konrad — zorientował się, że tamtędy nie przejedzie, i zawrócił.

Konrad sam w to nie wierzył, wątpił więc, że Elyssa uzna jego rozumo­wanie.

Spojrzała na słońce. Wzeszło dopiero przed godziną, ale stało już wy­soko na bezchmurnym niebie i mocno przygrzewało. Rozpięła kilka gór­nych guziczków bluzki.

— Wiesz, co jest jutro? — spytała.

Znali się już tyle lat, a on jeszcze nie przywykł do łatwości, z jaką Ely­ssa przeskakuje z tematu na temat.

Dla niego kolejne dni niewiele się od siebie różniły. Bywało, że nie wie­dział nawet, jaki aktualnie jest miesiąc.

— Festag — bąknął niepewnie.

— Nie chodziło mi o dzień tygodnia. Zresztą się pomyliłeś. Jutro bę­dzie Backertag. Osiemnasty Sigmarzeita, pierwszy dzień lata!

— Aha.

— Widzę, że ani cię to ziębi, ani grzeje. Mam rację?

Konrad rozrzucił szeroko ramiona, jakby chciał objąć cały świat.

— Przecież mamy już lato — powiedział. — Od paru tygodni żar leje się z nieba.

Jakże można poznać początek lata? Przecież lato nie zaczyna się każ­dego roku dokładnie tego samego dnia. Ludzie usiłowali narzucić porom roku swoją wolę, ale jakoś nigdy im to nie wychodziło. Czasami wiosną było upalniej niż latem, a jesienią chłodniej niż zimą. Natura nie dawała się ujarzmić. Klimatu nie sposób ująć w sztywne ramki, to nie odmiany zbóż, które można uprawiać na osobnych poletkach.

Elyssa potrząsnęła z politowaniem głową, dochodząc do wniosku, że z Konradem nie warto dyskutować.

— A co ważniejsze — podjęła — jutro przypada Święto Sigmara.

— Aha — mruknął znowu.

Wiele razy słyszał imię Sigmara. Z początku było to tylko imię, na które zaklinali się ludzie w karczmie. „Na Sigmara!”, przysięgali. Nic ono Konradowi nie mówiło.

Później dowiedział się, że dziwna budowla w samym sercu wsi to świątynia Sigmara. Jeszcze później wpadło mu w ucho, że Sigmar położył podobno podwaliny pod Imperium, ale Konrad nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. Nie słyszał o żadnym Imperium, nie wiedział, gdzie ono jest. Dopiero od Elyssy dowiedział się, że wioska leży w granicach Imperium — Elyssa była źródłem większości informacji, jakie posiadał.

— Cała wioska zbiera się jutro w świątyni — powiedziała Elyssa. — Biedni i bogaci będą się ramię w ramię modlić i oddawać mu cześć. Wszyscy, tylko nie ty, Konradzie. Dlaczego? Nie wierzysz, że Sigmar jest bo­giem?

Konrad wzruszył ramionami. Nie jego sprawa, co robią wieśniacy. Brandenheimerowie ani razu nie zabrali go ze sobą do świątyni, kiedy był mały, i nigdy się nie zastanawiał nad ich wierzeniami.

— A może ty czcisz kogoś innego? — ciągnęła Elyssa. — Na przykład Ulryka?

Znowu obojętnie wzruszył ramionami. Pierwszy raz słyszał to imię.

— Albo może oddajesz cześć innym bogom, mrocznym bogom?

— Komu? — zniecierpliwił się Konrad. — O czym ty mówisz?

— Sama nie wiem — przyznała. — Słyszę czasami, jak ojciec wspomina o innych bogach. Nie pamiętam ich imion. Ale widać, że niechętnie je wy­mawia, zupełnie jakby się bał. Tak przestraszonego widziałam go tylko wtedy, kiedy rozpytywał, gdzie jest broń, którą ci dałam. — Na to wspo­mnienie przygryzła dolną wargę. — Myślałam, że może tobie coś wiadomo o mrocznych bogach.

— Skąd ci to przyszło do głowy, skoro ja nawet nie wiem, kto to jest Sigmar. Ciemny kmiotek ze mnie, zapomniałaś?

Tym razem to Elyssa pociągnęła Konrada za nogę i przewróciła. Kiedy usiadł, wstała.

— A więc nie będzie cię jutro w świątyni? — spytała.

— Nie — odparł, również podnosząc się z ziemi.

Elyssa podeszła do konia. Podstawił jej koszyczek z dłoni. Patrzyli przez chwile na siebie. Wzrok Elyssy przesuwał się z jednego oka Konrada na drugie. Od dawna tego nie robiła. Potem postawiła stopę na jego sple­cionych palcach i wspięła się na siodło. Znowu spojrzeli sobie w oczy. Nie odzywali się, bo nie było o czym mówić. Wiedzieli oboje, że widzą się po raz ostatni. Elyssa sądziła, że to ich ostatnie spotkanie, bo on odchodzi i już nie wróci; ale Konrad wiedział, że nie zobaczą się więcej, bo ona wkrótce umrze.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa by tu nie wystarczyły. Elyssa uśmiechnęła się przełomie; Konrad skinął głową. To było ich całe pożegna­nie.

Odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie przejechała przez most i nie zniknęła mu z oczu miedzy zabudowaniami wioski.

Nie obejrzała się ani razu.

Rozdział piąty [top]

Ten jedyny, który uszedł wówczas z życiem, zwał się Sigmar — Sig­mar Młotodzierżca, późniejszy założyciel Imperium.

Pod koniec tego dnia pole bitwy również opuści tylko jeden jedyny pozostały przy życiu, nawet nie draśnięty jej uczestnik.

I tym razem stanie się tak, jak stać się powinno.

Owym jedynym ocalałym będzie ten, który kontemplował teraz sce­nerię nadciągającej rzezi, ten który intrygował i knuł, by doprowadzić do nadejścia tego prześwietnego dnia, ten którego krecia robota skończy się dopiero wówczas, kiedy jego dotychczasowi sprzymierzeńcy co do jed­nego legną trupem na krwawym pobojowisku pośród swoich niedaw­nych przeciwników, których pokonali i wyrżnęli w pień.

Nie był już człowiekiem, ale nie stal się jeszcze Demonem — choć przewodził jednym i drugim — a po dzisiejszym nieuchronnym tryumfie nagrodzony zostanie najwyższą godnością w panteonie Chaosu.

Delektując się myślą o absolutnym zwycięstwie i całkowitym unice­stwieniu, patrzył na wioskę, rozpostartą u jego stóp niczym gotowa do złożenia ofiara, i uśmiechał się.

W uśmiechu tym nie było śladu zatraconego dawno człowieczeń­stwa.

Ludzie z wioski w dolinie czcili Sigmara jak boga i w tym dniu obcho­dzili jego święto.

Mogą zanosić modły do swojego Sigmara. On ich nie ocali. Nic ich nie ocali...

* * *

Ale Konrad nie odszedł. Nie potrafił. Nie bardzo wiedział, jak. Gruntowa droga prowadziła na południe. Stanowiła główne połączenie wio­ski ze światem zewnętrznym, ale on nią nie pomaszerował.

Przez całe swoje życie ani razu nie wychylił nosa z doliny. Nie oddalił się od wioski dalej niż na dwie mile. Teraz stwierdzał, że nie tak łatwo zro­bić ten pierwszy krok w nieznane.

Gdyby Elyssa poprosiła go, żeby z nią wrócił, uczyniłby to z ochotą. Nie poprosiła. Miał wrażenie, że rada była z jego odejścia, że chciała się go pozbyć.

Łudził się jeszcze, że przyjdzie po niego, i zawlecze za kark do karczmy, zniecierpliwiony Adolf Brandenheimer albo któreś z jego spasio­nych bachorów, ale nikt się nie zjawiał.

Siedział już tak parę godzin i patrzył na wioskę, gdzie życie toczyło się utartym torem. Nikt tam nie zauważył nawet jego nieobecności. Nie był ni­komu potrzebny, nikt za nim nie tęsknił.

Za to on tęsknił już za wioską, tęsknił za karczmą. Każdy dzień życia upływał mu dotąd jednako, na wciąż tych samych powtarzanych w kółko zajęciach. Tak przywykł do swojskiej monotonii tego kieratu, że bez niej czuł się zagubiony i bardziej niż zwykle samotny.

Wielkim wysiłkiem woli zrywał teraz z tą rutyną. Udało mu się stłumić jakiś wewnętrzny nakaz, który kazał mu nazbierać w lesie chrustu i wracać z nim do karczmy.

Z jednej strony korciło go, żeby zachowywać się dalej tak, jakby ten dzień niczym nie różnił się od innych, z drugiej pragnął stąd odejść, ruszyć w drogę, tak jak postanowił. Rozdarty między tymi dwoma przeciw­stawnymi impulsami nie robił nic.

Siedział nieruchomo i tylko jego cień przesuwał się w miarę upływu dnia. Kiedy poczuł pragnienie, napił się wody z rzeki. Kiedy zgłodniał, zi­gnorował to. Od urodzenia częściej był głodny niż syty.

Czekał, choć sam nie wiedział na co. Chyba na jakąś motywacje, na jakaś zewnętrzną silę, która zmusi go do podjęcia męskiej decyzji.

Całe życie upływało mu na czekaniu, bo wiedział, że pewnego dnia wy­darzy się coś szczególnego, coś co całkowicie zmieni jego dotychczasową beznadziejną egzystencję. Teraz ten dzień nadszedł, a on bał się wyjść na­przeciw nieznanej przyszłości.

Im dłużej pozostawał poza wioską, tym bardziej malało prawdopodo­bieństwo, że tam wróci. Siedział niezdecydowany, a tymczasem czas pły­nął, ubywało dnia. Powinien ruszać, póki była jeszcze szansa, że dotrze do sąsiedniej wsi przed zmierzchem.

Nie miał pojęcia, jak daleko jest do najbliższej osady — ale na pewno dzielił go od niej bór, mroczny bór i wszelkie czające się w nim niebezpie­czeństwa. Miał do pokonania wiele mil, całe godziny marszu w mrokach kniei. A on wciąż nie ruszał, odwlekał to, co nieuchronne, o jeszcze jedną minutę, jeszcze jedną godzinę...

Jeśli zmitręży kolejną godzinę, będzie za późno. Słońce chyliło się już ku zachodowi, wkrótce zacznie szarzeć. Ciemności oznaczały niebezpie­czeństwo. W ciemnościach dar jasnowidzenia nie zapewni mu tych kilku dodatkowych sekund, sekund na wagę przetrwania.

Nie widząc celu, nie będzie mógł wystrzelić z łuku. Po zapadnięciu zmroku bór ożywa, a nocne stworzenia widzą w nocy jak w dzień. Ciemność to ich sprzymierzeniec, a dla niego wróg.

Teraz albo nigdy. A „nigdy” nie wchodzi w rachubę, bo takie jest jego przeznaczenie. Tak samo, jak widział przyszłość, tak wiedział już teraz, że pisane mu inne życie.

Wstał i po raz ostatni spojrzał na wioskę. Ogarnął jeszcze raz wzrokiem strzechy chałup ciągnących się szpalerem wzdłuż gościńca, młyn wodny w górze rzeki, pola uprawne, pastwiska z pasącymi się na nich zwie­rzętami, stodoły i obejścia, świątynię Sigmara, nawet karczmę, a na koniec mury dworu, za którymi przebywała teraz Elyssa.

Odwrócił się na pięcie i wydłużonym krokiem ruszył przed siebie. Za­miast wybrać gruntową drogę, od razu wszedł do lasu. Lepiej czuł się wśród drzew niż na wyboistym, pełnym dziur szlaku.

W lesie było o wiele ciemniej niż na otwartej przestrzeni, ale on znał tu każdy korzeń, każdy krzak, każdą gałąź i każdy pień drzewa. Na pamięć przedzierał się przez gęstniejące zarośla, zdając się na instynkty.

Im głębiej się szło w las, tym więcej można było napotkać chorych drzew atakowanych przez grzyb i trujące rośliny. Z roku na rok infekcja roz­przestrzeniała się coraz szybciej, ogarniając wielkie połacie kniei.

Nie uszedł daleko. Do zmroku pozostała tylko godzina, a kiedy zapad­nie noc, dalszy marsz stanie się niebezpieczny. Zatrzymał się pod ogrom­nym drzewem, które dobrze znał. Z jego pnia, piętnaście stóp nad ziemią, ziała wąska szczelina. Wspiął się tam kiedyś i, zajrzawszy w nią, odkrył dużą dziuplę nadającą się idealnie na kryjówkę.

Nie on pierwszy doszedł do takiego wniosku. Na dnie dziupli leżało pierze i resztki szkieletu. Jakiś ptak musiał tu sobie kiedyś urządzić gniazdo. I nie był to bynajmniej mały drapieżnik, bo niektóre kości miały ponad stopę długości. Co to za ptak, ani czyje to kości, wolał nie docho­dzić.

Wrzucił przez szczelinę kamyk, żeby się upewnić, czy czasem nie zado­mowiło się tam jakieś inne stworzenie. Nie odpowiedział mu żaden pisk, skrzek, warkot ani syk.

Trzymając w zębach nóż, zaczął piąć się w górę. Brak gałęzi, które mo­głyby mu ułatwić wspinaczkę, podwyższał walory kryjówki. Objął pień jedną ręką i, biorąc nóż w drugą, zajrzał do dziupli. Niczego nie zobaczył. A co ważniejsze, chyba nic wewnątrz nie zobaczyło jego. Wsunął w szczelinę rękę i kilkakrotnie dźgnął nożem na oślep, ale ostrze nie napotkało żad­nego oporu.

Ześliznął się po pniu na dół, zabrał z ziemi łuk, strzały i płócienne za­winiątko, po czym wspiął się z powrotem na drzewo i przecisnął przez szczelinę do dziupli. Przyszło mu to z większym trudem niż za pierwszym razem; zmężniał od tamtego czasu.

Kości i pierze nadal zaścielały dno, ale nie śmierdziało tu gorzej niż w oborze, w której do tej pory sypiał. Spędzi tutaj noc.

Stracił ten dzień, ale postanowił sobie, że następnego już tak nie zmarnuje. Jutro skoro świt na dobre rozpocznie swoją wędrówkę. Nigdy jeszcze nie przepróżniaczył tak całego dnia, a przecież czuł się bardziej niż zwykle wyczerpany.

Przez wąską szczelinę patrzył, jak zapada zmrok. W kniei nawet za dnia było niesamowicie, a teraz, w gęstniejących ciemnościach, drzewa zdawały się poruszać — ich gałęzie przywodziły na myśl kończyny, a każdy pień przypominał tułów.

Elyssa nazwała kiedyś bór Lasem Cieni. Ciekaw był, jak daleko ciągną się te drzewa i ten cień. Nigdy nie zapuścił się dalej niż na szczyt stromego wzgórza.

Ziewnął. Kto wie, może w nocy drzewa rzeczywiście budzą się do życia. Może ciemności są czymś w rodzaju magicznego zaklęcia, które opada na cały bór i go ożywia. Może najstraszniejsze nocne stworzenia są właśnie ożywionymi drzewami.

Może, nieświadomy niebezpieczeństwa, wszedł w pułapkę, którą jest to drzewo. A dziupla to żołądek mięsożernej rośliny. Zaścielające ją kości i pióra to niestrawione resztki dawnych posiłków, wszystko co pozostało ze stworzeń, które jak on szukały tu schronienia.

Uśmiechnął się. To tylko urojenia spowodowane wyczerpaniem. A choćby tak w istocie było, czuł się zbyt zmęczony, by uciekać.

Dygotał z zimna. W oborze, w której dotąd sypiał, mógłby się zagrze­bać w słomę. Tutaj tego nie miał. Nie było nawet gdzie rozprostować nóg. Siedział z kolanami pod brodą. Mimo tych niewygód, sen szybko go zmo­rzył.

Nie był to spokojny sen. Dręczyły go koszmary straszniejsze niż kiedy­kolwiek dotąd. Śniło mu się, że w lesie roi się od dziwacznych, odrażają­cych stworów, istot tak pokracznych, że najbardziej zdeformowany i obrzy­dliwy zwierzołak był przy nich jak nowo narodzone jagnię.

Ocknąwszy się, stwierdził, że nie był to tylko koszmarny sen.

Śniła mu się rzeczywistość...

* * *

Obudziły go jakieś głosy. Ten pierwszy pojedynczy, odległy. Po paru se­kundach usłyszał następny, bliższy. I jeszcze jeden, jeszcze bliższy. Kroki, tupot setek nóg tratujących zarośla. Było ich coraz więcej, cały las roz­brzmiewał już odgłosami ciężkich kroków.

Trwała jeszcze noc. Na zewnątrz było tak samo ciemno jak w dziupli, w której się schronił, i nic nie widział. Ale przypominało to przemarsz całej armii. Ziemia drżała, a jej wibracje przenosiły się na drzewa. Szli powoli, gęsto rosnące drzewa spowalniały marsz.

Słychać było poskrzypywanie pancerzy, szczęk oręża, parskanie zwie­rząt oraz głosy. Słowa wypowiadane w języku, którego nie rozumiał, a więc przez mieszkańców odległych krain.

I sądząc po tych dźwiękach, po brzmieniu obcego języka, istoty, które słyszał, nie mogły być ludźmi.

Co się dzieje? Nie ulegało wątpliwości, że te nieludzkie legiony zmierzają do wioski.

Nie śmiał się poruszyć, z obawy, że zdradzi go najmniejszy ruch. Sie­dział więc jak skamieniały, czekając aż przeciągną owe obce kohorty.

Miał wrażenie, że upłynęła wieczność, zanim ostatni maruder prze­szedł pod drzewem. I nie tylko pod drzewem. Kiedy światło brzasku za­częło się przesączać przez listowie koron drzew, Konradowi wydało się, że coś mu mignęło przed oczami na wysokości dziupli — około piętnastu stóp nad ziemią!

Uznał to jednak za omam spowodowany grą światła. Żadna żywa istota nie mogła być tak wysoka. Jeśli rzeczywiście coś zobaczył, to pewnie był to grot włóczni albo lancy.

Choć dziwna armia już przeszła, cisza nie powróciła, ani nie opusto­szał las. Wyczuwał obecność przybyszów w odległości kilkuset jardów. Za­trzymali się na skraju boru, chroniąc się w cieniach przed promieniami wschodzącego słońca.

Niczego nie widział, niczego poza tamtym wyimaginowanym mignię­ciem czegoś w otworze dziupli, ale w istotach, które tędy przed chwilą prze­chodziły, było coś, co Konradowi przypominało zwierzołaki. Może sprawiła to roztaczająca się wokół nich woń, ohydny smród, charakterystyczny dla tych kreatur.

Ale bór nie mógł chyba być pełen zwierzołaków, całej ich armii — ar­mii w dosłownym znaczeniu, z orężem i w zbrojach? Jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy. Tylko takie wyjaśnienie miało sens.

W tym momencie setki dzikich ślepi patrzą pewnie pożądliwie na do­linę i pogrążoną we śnie wioskę. Samotny zwierzołak o brzasku czmychał przeważnie do lasu i zaszywał się głęboko w leśnych ostępach. Ale w gro­madzie nie bali się światła. Skrzyknęli się pewnie, żeby napaść na wioskę. To było jedyne w miarę rozsądne wytłumaczenie tak licznej ich tutaj obecności.

W pierwszej chwili Konradowi przemknęło przez myśl, żeby ostrzec mieszkańców wsi. Ale zaraz uświadomił sobie, że nie sposób się tam prze­drzeć. Drogę zagradzał kordon wynaturzonych kreatur.

Zresztą„ dlaczego miałby ich ostrzegać? Czy któryś z wieśniaków coś kiedyś dla niego zrobił? Jego los nigdy ich nie obchodził, czemu więc on miałby się przejmować ich losem?

Wyjątek uczynił kiedyś dla Elyssy.

Ale, ratując przed laty życie dziewczynie, działał instynktownie. Po­śpieszył jej z pomocą jak człowiek człowiekowi, solidarnie stawili czoło stworowi, który ją zaatakował. Tę samą solidarność odczuwał teraz wobec mieszkańców wsi. Byli mu bliżsi od istot gotujących się do szturmu na ich obejścia.

Lecz tym razem ani myślał działać bez zastanowienia. Nie miał do czy­nienia z jednym zwierzołakiem, nie było tu miejsca na brawurę. Wtedy nie miał czasu do namysłu, za to miał pewną szansę.

Teraz szans nie miał żadnych. A nie było sensu dać się zabić dla bezna­dziejnej sprawy. Co tam beznadziejnej, dla jakiejkolwiek sprawy.

Poświęciłby się tylko dla Elyssy. Już raz ocalił jej życie, ale nie zdoła zrobić tego ponownie. Widział ją martwą. I ta wizja skłoniła go ostatecznie do opuszczenia wioski. Dzięki temu znajdował się teraz poza pierścieniem żądnych krwi zwierzołaków — czy kim tam były te istoty.

Nie mógł nic zrobić. Dla nikogo z wyjątkiem siebie.

Siedział w dziupli, dopóki zupełnie się nie rozwidniło, zachodząc w głowę, jakby tu się chyłkiem oddalić. Na razie czuł się w dziupli bez­pieczny. Nie został zauważony, kiedy obok przeciągały kohorty stworów. Kiedy będą wracały, może mieć mniej szczęścia. Wykryty, znalazłby się w potrzasku. Teraz, kiedy miał bestie za plecami, nadarzała się wymarzona i być może jedyna sposobność do ucieczki.

Wyjrzał ostrożnie z dziupli. Wokół tylko drzewa. Ani śladu czyjejś obecności, nawet od strony wioski — gęsto rosnące drzewa zasłaniały przy­czajone tam zwierzołaki.

Przez szparę w pniu drzewa wysunął najpierw łuk, a potem owinięty w płótno kołczan z pięcioma czarnymi strzałami. Pozostałe strzały, te które Elyssa dała mu później, nosił zawsze luzem.

Wspinanie się na drzewo z krępującą ruchy bronią było trudne, zła­żenie z nią na dół wcale nie łatwiejsze. Mógł zrzucić łuk i strzały, bał się jed­nak, że zdradzi go hałas, jakiego narobią, spadając.

W końcu dotknął stopą ziemi. Przez dłuższą chwilę przywierał do pnia, upewniając się, że nie został zauważony. Musi być podwójnie czujny. Bliskość nieludzkich istot i perspektywa wędrówki przez rejony lasu, w które dotąd się nie zapuszczał, sprawiały, że nerwy miał napięte jak po­stronki.

Odwinął z płótna kołczan i wsunął weń resztę strzał. Przyzwyczaił się już do tych nowszych, ale porównawszy je teraz z pięcioma oryginalnymi, zuważył kolosalną różnicę. Czarne strzały stanowiły dzieła sztuki wypraco­wane przez mistrza w swoim rzemiośle. Te drugie były tylko strzałami.

Wepchnąwszy płótno za pazuchę kubraka, żeby nie pozostawić po sobie żadnych śladów, Konrad przewiesił czarny kołczan na skos przez plecy. Nie przymierzał go dotąd, okazało się jednak, że pasuje jak ulał i pie­rzyska strzał wystają mu tyle ile trzeba znad lewego ramienia.

Nagiął twardy łuk i nałożył cięciwę na nacięte po obu końcach rowki. W porównaniu ze strzałami, łuk jest urządzeniem prostym i Konrad bez trudu go sobie zmajstrował, mając do dyspozycji tylko nóż, który kiedyś był wszystkim, co posiadał, jego jedyną bronią. Teraz, uzbrojony dodat­kowo w łuk, czuł się wojownikiem.

Łuk i strzały stanowią nierozerwalną całość, jedno nie może się obejść bez drugiego — a jedno i drugie bez łucznika. Łuk jest bezużyteczny bez strzały, Konrad wyciągnął więc jedną z kołczana i nałożył ją luźno na cię­ciwę.

Tak uzbrojony ruszył powoli przez las, podejmując przerwaną podróż i oddalając się od wioski. Nie warto było się oglądać, zastanawiać, co dzieje się za nim. I tak niczego by nie zobaczył.

Był teraz sam. Nie wspominał Elyssy. Bo i po co? Była jego jedyną przyjaciółką, ale ich wieloletnia znajomość niewiele zmieniła. Nadal był sam.

Spojrzał na strzałę nałożoną na cięciwę i stwierdził, że przypadkowo nawinęła mu się pod rękę jedna z czarnych.

Kiedy, podniósłszy wzrok, ujrzał kilka jardów przed sobą odrażającego stwora, wiedział już, że szczęście go opuściło.

* * *

Drogę zastępował mu zwierzołak, bo czymże innym mogła być ta po­czwara. Zwierzę, które chodzi jak człowiek, a zbrojne w oręż staje się groźniejsze od jakiejkolwiek dzikiej bestii. Ale takiego zwierzołaka Konrad widział po raz pierwszy. Stwór był tak zdeformowany, że nie przypominał żadnego zwierzęcia.

Z człowiekiem miał jednak jeszcze mniej wspólnego.

Wzrostem nie przewyższał zbytnio Konrada, ale z racji tuszy wydawał się od niego o wiele większy. Był porośnięty gęstą, rudawą sierścią i odziany w pancerz z pordzewiałych blach, dobranych na pozór zupełnie przypadkowo; wielki kałdun ściskał mu pas, u którego dyndał cały arsenał noży, pił, toporów — narzędzi rzeźnika.

Uwagę Konrada natychmiast przyciągnęła morda potwora. Zrazu prze­mknęło mu przez myśl, że to jakaś maska parodiująca rysy ludzkiej twarzy. Ale łeb poczwary naprawdę był taki — karmazynowy, mięsisty, pozba­wiony sierści. Były w nim nos, usta i dwoje oczu — ale te oczy znajdowały się w miejscu ust, a otwór gębowy miał na czole!

Ogromne uszy stwór kładł po sobie jak pies, łysy łeb miał pokryty wrzodami i obwieszony luźnymi fałdami ciała, co upodabniało go do gada. Różowy śluz ściekał mu z gęby i z nozdrzy.

Jego pojawienie się zaskoczyło i sparaliżowało Konrada, który nie wy­czuł wcześniej bliskości potwora i nie był na to spotkanie przygotowany. Dar jasnowidzenia znowu go zawiódł, być może dlatego, że zmysły miał zbyt zaabsorbowane koncentrowaniem się na zagrożeniu ze strony zezwie­rzęconych klanów za plecami.

Stwór wydawał się tak samo zaskoczony spotkaniem, jak Konrad. Za­marli obaj na chwilę, wpatrzeni w siebie. Ślepia potwora były zupełnie białe, bez źrenic. Ta chwila zdawała się przeciągać w nieskończoność. Stwór otrząsnął się z oszołomienia pierwszy. Zamachnął się prawą łapą, w której dzierżył ogromny topór, wydał mrożący krew w żyłach ryk bojowy i runął na Konrada.

I dopiero teraz Konrad zauważył z przerażeniem, że potwór nie trzyma topora, że ten topór stanowi przedłużenie kości jego przedramienia, która, rozszerzając się na końcu, przechodzi w płaskie białe kościane ostrze zastę­pujące dłoń.

Dokonując w ułamku sekundy wszystkich tych obserwacji, uniósł łuk, naciągnął cięciwę i posłał strzałę w tors zwierzołaka.

Bestia nie zatrzymała się od razu, choć jej ryk urwał się jak nożem uciął. Zwolniła, spuszczając zaszłe bielmem ślepia na brzechwę sterczącą spomiędzy dwóch zżartych przez rdzę płyt pancerza na piersi. Zrobiła jesz­cze parę niepewnych kroków, zatoczyła się, jak pijana, w tył i oparła o drzewo.

Konrad wypuścił drugą strzałę, która przebiła stworowi gardło, prze­szyła porośnięty sierścią kark i wbiła się w pień, przyszpilając poczwarę do drzewa. Trysnęła krew.

Zwierzołak poderwał do szyi obie łapy — jedną uzbrojoną w szponia­ste pazury, drugą z toporem zamiast dłoni — żeby wyrwać sobie strzałę z gardła. Cielskiem targnęły konwulsje, z gardzieli dobył się bulgotliwy char­kot. Z krtani trysnął ostatni strumień krwi, ramiona stwora opadły bez­władnie, po czym znieruchomiał.

Konrad miał już na cięciwie trzecią, gotową do wypuszczenia strzałę. Ale zwierzołak nie dawał oznak życia. Tylko krew leniwie ściekała mu z dwóch ran. Była to krew czerwona, czerwona jak gęba potwora, jak jego matowa sierść, jak rdza na pancerzu. Nie żył.

Wyglądało to tak, jakby stanowił część drzewa, do którego był przy­szpilony. Drzewo było powykręcane i usychające, stwór zdeformowany i sparszywiały.

Konrad, chociaż tego tutaj stwora wcześniej nie wyczuł, teraz widział wokół siebie więcej takich drapieżców. Byli nie tylko za nim, las roił się od nich — właśnie szedł na niego drugi, był nie dalej, jak dwadzieścia kroków.

Konrad słyszał, jak stwór się porusza. Przecież taka ociężała bestia nie mogła się przedzierać przez las bezszelestnie.

Skryć mógł się tylko za drzewem, o które opierał się przygwożdżony do pnia, martwy zwierzołak. Dopadła go paroma susami i schował się za pniem, w momencie, gdy na polankę wtaczał się następny potwór.

Były to dwa stwory w jednym, bliźniaki zrośnięte od urodzenia, Jeden ogromny, wsparty na czterech nogach tułów z dwiema maleńkimi główkami i z czterema ramionami, z których każde trzymało inny rodzaj oręża — miecz, maczugę, topór i włócznię.

Bezwłose, czarne cielsko pokryte żółtymi liszajami kroczyło, kolebiąc się na boki, na czterech krzywych nogach. Potwór nie szedł ani jak człowiek, ani jak koń czy podobne mu zwierzę. Olbrzym przebierał nogami bez żadnej koordynacji, zupełnie jakby próbował iść w dwie strony naraz, a w rezultacie poruszał się w kierunku pośrednim.

Konrad wyjrzał ostrożnie zza pnia. Nie mógł się zdecydować, w którą z dwóch głów potwora posłać pierwszą strzałę, w które z czterech ślepi mie­rzyć.

Bliższy z dwóch czarnych łbów kluczącej między drzewami gadziny od­wrócił się i spojrzał na martwego zwierzołaka. Usta otworzyły się i wy­skrzeczały coś niezrozumiałego, dwa bliższe ramiona zamachały bronią.

Konrad zadecydował, że w ten łeb strzeli najpierw. Ale bestia nie za­trzymała się, szła dalej i niebawem zniknęła mu z oczu, choć nadal słychać było, jak z trzaskiem łamanych gałązek przedziera się przez zarośla.

Uznał pewnie, że martwy stwór żyje, domyślił się Konrad, opuszczając łuk. Następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia — a sądząc z aktyw­ności potworów, tych następnych razy będzie sporo.

Wyszedł zza drzewa i spojrzał na zwierzołaka, którego przed chwilą uśmiercił. Stwór, nawet martwy i nieruchomy, przedstawiał sobą przeraża­jący widok. Konrad wstrzymał oddech, żeby nie wdychać smrodu śmierci i odpychającego odoru, jaki bił od cielska i stanowił coś w rodzaju jego tar­czy.

Takiej ochrony trzeba było Konradowi. Dziś w kniei bezpieczny był tylko zwierzołak. Człowiek nie miał żadnych szans na przetrwanie.

Będzie więc musiał przedzierzgnąć się w zwierzołaka.

Dobył noża.

* * *

Konrad nie raz już oprawiał zwierzę, nigdy jednak takiego jak ten stwór. Smród przyprawiał o mdłości. Gdyby jadł coś ostatnio, dawno już by zwymiotował. Ale i tak żołądek podchodził mu do gardła, i ściskała się krtań.

Nie było czasu na wyrywanie strzał z cielska. Złamał brzechwę ster­czącą potworowi z piersi, a potem tę, która przeszyła szyję, i cielsko osu­nęło się na ziemię.

Zerwał zeń blachy pancerza, przebił nożem twardą skórę i jął rozcinać trupa. Ściągnął z niego skórę w jednym kawałku. Od środka była tak samo czerwona, jak z zewnątrz. Zdając sobie sprawę, że zapach mięsa przycią­gnie wkrótce innych drapieżców, ze swoją makabryczną zdobyczą oddalił się od ścierwa poza zasięg wzroku.

Choć śpieszył się bardzo, robotę wykonał po mistrzowsku. Udało mu się ściągnąć skórę z kończyn, prawie jej nie uszkadzając. Obciął tylko szponiaste stopy, szponiastą dłoń i dłoń uformowaną w kościany topór.

Teraz wskoczył szybko w pokrytą sierścią skórę z nóg zwierzełaka i na­ciągnął na ręce futro z jego górnych kończyn. Skóra zachodziła mu na dło­nie i stopy, ponieważ nogi i ręce miał krótsze niż stwór. Owinął sobie nią tułów. Zwierzołak był od niego o wiele tęższy, więc nadmiar skóry ściągnął w talii obwieszonym bronią pasem potwora. Ślad rozcięcia zamaskował bla­chami pordzewiałego pancerza.

Ciepła, lepka posoka ofiary przesiąkła mu przez ubranie. Był w niej tak umazany, że sam czuł się jak trup. Jeśli nie przejdzie tej próby, wra­żenie to wkrótce się urzeczywistni. Ciekawe, czy zauważy jakąś różnicę?

Przerzucił sobie kołczan przez ramię i wziął łuk w lewą rękę. W prawej wciąż trzymał zbroczony, ociekający krwią sztylet.

Płat skóry z łba zwierzołaka opadał mu na plecy niczym kaptur. Kiedy naciągnął go na głowę, niemal zakrył mu twarz. Myślał, że smród nie może być już gorszy, ale się mylił. Żołądek ścisnął mu się konwulsyjnie, ale do ust napłynęła tylko ślina, która ściekała na brodę. Zupełnie jak śluz z gęby zwierzołaka, przemknęło mu przez myśl, ale on ma przynajmniej usta na swoim miejscu.

Splunął, żeby pozbyć się wstrętnego posmaku i otarł usta rękawem. Nie, nie rękawem, lecz sierścią z przedramienia pokonanego przeciwnika — i posmak w ustach stał się jeszcze wstrętniejszy.

Konrad wygłądał jak zwierzołak, cuchnął jak zwierzołak. Ale czy ujdzie za takiego? Zaraz się okaże, pomyślał, bo w tym momencie wyczuł bliskość kolejnej nadchodzącej lasem kreatury.

Odwrócił się przodem w tamtym kierunku. Stwór miał tylko jedną głowę, dwie nogi, dwoje ramion oraz ślepia i gębę na właściwych miej­scach. Ale jego sierść była jasna, prawie biała, a czaszkę pokrywał las ro­gów, tworzący niemal hełm.

Miał na sobie pancerz z płyt tego samego koloru, co sierść. Dopiero po chwili Konrad zorientował się, że ta sierść i ten pancerz to jedno i to samo, że stanowią naturalną powłokę przygarbionego cielska. Stwór uzbrojony był w dwa wielkie zakrzywione miecze, które ściskał w zakończonych szczypcami rękach.

Poczwara zatrzymała się i poprzez plątaninę rogów popatrzyła na Kon­rada ogromnymi, zielonymi ślepiami.

Konrad machnął sztyletem w przyjaznym, tak mu się wydawało, ge­ście. Gadzina uniosła oba zbrojne w miecze ramiona w przyjaznym, taką Konrad miał nadzieję, geście...

Zwierzołak wydał z siebie głęboki suchy grzechot, który mógł, ale nie musiał oznaczać pozdrowienia. Dla Konrada był to pozbawiony sensu beł­kot. Odpowiedział serią nieartykułowanych, równie pozbawionych sensu ryków.

Ale stwór, widocznie usatysfakcjonowany, ruszył dalej przez las ku wiosce.

Konrad pomaszerował w przeciwną stronę, starając się zapomnieć o dwóch napotkanych zwierzołakach. Choć nieludzcy, byli czymś więcej niż zwierzętami. Byli uzbrojeni — i chyba potrafili też mówić.

Nie uszedł daleko, kiedy znowu zastąpiono mu drogę. Tym razem były to trzy wstrętne, podobne do siebie poczwary. Większość zwierzołaków, które widział w swoim życiu, bardzo się od siebie różniła i przeważnie trudno było orzec, jaki rodzaj zwierzęcia przypominają, kim mogli być ich przodkowie. Ale co do tej trójki nie było żadnych wątpliwości.

To były szczury, gigantyczne szczury. Konrad wiedział, że nazywano je skavenami.

Skaveni nie dorównywali mu wzrostem i miałby szansę na zwycię­stwo, potykając się z jednym. Ale nie z trzema naraz, a widać było, że wzbudził w nich podejrzliwość. Obwąchiwali go, marszcząc nosy.

Stali na zadnich łapach, proporcjonalnie o wiele dłuższych od łap zwy­czajnej wielkości szczura. Zdecydowanie dłuższe były również ich zęby.

Na brązowe futra zarzucone mieli sztukowane z kawałków kolczugi części garderoby i skóry innych zwierząt. Szczury były notorycznymi ob­dzieraczami trupów, a skaveni nie różnili się pod tym względem od swoich pobratymców.

Ich ciemny oręż zdobiły emblematy w kształcie zygzaka. Jeden miał taki sam wzór wypalony na piersi, a drugi wymalował go sobie na pysku.

Dwaj byli uzbrojeni w krótkie miecze o ząbkowanych ostrzach; trzeci miał podobną broń, ale osadzoną na sztorc na drzewcu. Każdy niósł tarcze z tym samym zygzakowatym godłem.

Jeden zaszwargotał coś niezrozumiale i groźnie uniósł ząbkowany miecz. Dwaj pozostali zawtórowali mu, wskazując ostrzami w kierunku wio­ski.

Konrad nie rozumiał, co mówią, ale nie musiał być lingwistą, by pojąć znaczenie tej gestykulacji. Informowali go, że zmierza w złą stronę.

Patrzył na futrzaste stwory, a one groźnie na niego, bijąc o ziemie ły­symi ogonami. Nie było wątpliwości, że nie przepuszczą go dalej i że go tu nie zostawią. Jeśli zrobi choć krok naprzód, rzucą się na niego. Podejrze­wały, że jest dezerterem.

Zabił w życiu masę szczurów, ale tych o naturalnych rozmiarach, ma­łych. W starciu z tymi trzema olbrzymami nie miał żadnych szans.

Pozostawało mu jedynie zawrócić i ruszyć tam, skąd przyszedł, w miarę możliwości z daleka omijając odarte ze skóry ścierwo zwierzołaka, którego zabił. Słyszał tuż za plecami szwargocących ze sobą piskliwie skavenów.

Nerwy miał napięte jak postronki, spodziewał się, że teraz, kiedy jest do nich odwrócony tyłem, lada chwila go zaatakują. Szczury to zdradliwe, podstępne zwierzęta — i te zapewne właśnie takie były.

Nie widział, co się za chwilę wydarzy, ale w tych okolicznościach nie była to żadna pociecha. Wiedział już, że w sytuacjach, kiedy najbardziej po­trzebuje ostrzeżenia przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, nie może polegać na swoim darze jasnowidzenia.

Odwrotu nie było. Gdyby spróbował zawrócić i gdyby nawet udało mu się zmylić te uzbrojone stwory, to przecież las roił się od innych niesamowi­tych poczwar. Prędko zostałby zidentyfikowany jako nie swój — i z pewno­ścią by zginął.

Pozostawało mu tylko wtopić się w tłum, w tej chwili bezpieczny bę­dzie tylko między zwierzołakami, udając jednego z nich.

Przez labirynt drzew przed nim przesączało się światło dnia. Robiło się coraz jaśniej. Zbliżali się do skraju lasu.

W półmroku jego kamuflaż spełniał swoje zadanie przy pobieżnej in­spekcji. Ale w blasku dnia szybko wyjdzie na jaw, że jest przebierańcem, człowiekiem wśród nieludzkiego mrowia.

Zwolnił kroku i któryś ze skavenów syknął ostrzegawczo. Dźgnięty czubkiem miecza w siedzenie Konrad skoczył do przodu, słysząc za sobą re­chot stwora.

I wtem szczurzy śmiech utonął w przerażającym ryku tysięcy złowróżb­nych okrzyków bojowych, który wzbił się pod czyste, poranne niebo, bu­rząc brutalnie spokój doliny.

Dzikie hordy wyprysły z boru i z nieludzkim wrzaskiem, wywijając orę­żem, runęły kaskadami w dolinę.

Zaczął się śmiertelny szturm na bezbronną wioskę.

Rozdział szósty [top]

Zdjęty grozą Konrad jak zahipnotyzowany patrzył na diaboliczne hordy, szarżujące ze wzgórza na ciche domostwa.

Do szturmu runęli nie tylko ci, którzy czaili się w borze wokół niego. Wioska zaatakowana została, jak na komendę, ze wszystkich stron naraz. Okazało się, że dolina otoczona była pierścieniem, który zaciskał się teraz jak pętla na szyi skazańca.

W szturmie brały udział wszelkiego rodzaju stwory. Oprócz zwierzoła­ków, tego pomiotu zrodzonego ze związku człowieka ze zwierzęciem, było tu wiele innych wstrętnych mutacji: kreatur, które biegły, kreatur, które się czołgały, kreatur, które pełzły, kreatur, które frunęły, kreatur, które do­siadały innych jeszcze bestii — jak również takich, które zdawały się stano­wić integralną jedność ze stworzeniami, na których jechały. Do tych ostatnich zaliczały się na przykład konie, którym z grzbietów wyrastały ludzkie korpusy z głowami, które ludzkie z pewnością nie były.

I całe to mrowie było, bez wyjątku, tak obmierzłe, jak odpychające istoty, na które Konrad natknął się w lesie.

Stał jak wrośnięty w ziemię, sparaliżowany tym niesamowitym wido­wiskiem. Napastników było po wielokroć więcej niż wieśniaków. Nikt z mieszkańców doliny nie miał najmniejszych szans na przeżycie.

Choć słońce wstało już dosyć dawno, wioska była jak wymarła. Do­piero po chwili Konrad przypomniał sobie, co powiedziała mu po­przedniego dnia, a w jego odczuciu o wiele dawniej, Elyssa.

Dziś wypadał pierwszy dzień lata, Święto Sigmara, i wszyscy zgroma­dzili się w świątyni. Dostrzegał pośrodku wsi jej pozłacaną kopułę. Uwięzieni tam mieszkańcy będą łatwym łupem dla tych degeneratów.

Ale ich los byłby przesądzony również w każdych innych okoliczno­ściach. Nie byli żołnierzami, tylko garstka posiadała broń, no i wróg miał nad nimi przytłaczającą przewagę liczebną.

Ze zboczy, niczym rozbestwione sfory zdziczałych psów, zbiegały w do­linę koszmarne poczwary wszelkiej maści, kształtu i wielkości.

Tym, którzy wyprysnęli z tej części lasu, gdzie stał Konrad, drogę do wsi przegrodziła rzeka. Most był zbyt wąski, by dało się po nim przebiec szeroką ławą, tak wiec większość stworów od razu rzuciła się wpław. O tej porze roku rzeka była płytka i nie stanowiła specjalnej przeszkody — przy­najmniej dla człowieka.

Napastnicy wpadali do niej hurmem, napierając jeden na drugiego, przepychając się, w ferworze przewracając sprzymierzeńców, depcząc po nich, tratując, i po chwili przez rzekę przerzucony został drugi most — most z ciał, sierści, łusek, piór, pancerzy, kolczug, wszelkiego rodzaju oręża i sprzętu bojowego.

I nadal nic nie wskazywało na to, by ktoś we wsi zauważył zagrożenie.

Konrad nie mógł się poruszyć, nie potrafił zebrać myśli. To, co oglą­dały jego oczy, nie mieściło się w głowie. Co się dzieje, rozumiał... ale dla­czego? Co to za stwory? Skąd się tu wzięły? Dlaczego chcą obrócić wieś w perzynę?

Poczuł żgniecie czubkiem miecza tak silne, że ostrze przebiło skórę zwierzołaka, którą miał na sobie, i skaleczyło go w plecy. Odwrócił się bły­skawicznie, unosząc odruchowo nóż do ciosu. Krzepnąca posoka zabitej bestii zlepiła mu dłoń z rękojeścią i sztylet wyglądał jak przyrośnięty do ręki.

Trzej skaveni nadal stali tuż za nim. Nie potrafił odczytać wyrazów ich pysków, ale wrogie błyski w czarnych ślepiach mówiły same za siebie. Stwory próbowały go sprowokować. Chciały go zabić, ale chyba potrzebo­wały do tego jakiegoś pretekstu.

Gniew, nienawiść i frustracja przesłoniły mu świat. Niczego tak teraz nie pragnął, jak rzucić się na potwory i je zarżnąć. Jednego by zabił, może nawet dwóch, ale sam również by zginął — zginąłby, jak wszyscy we wsi.

Byłaby to śmierć bezsensowna. Wszak dlatego odszedł wczoraj z wio­ski, by żyć. Co prawda już tu wrócił, ale przecież nie po to, by umierać.

To skaveni uniemożliwili mu ucieczkę, to oni zmusili go do powrotu. Zapłacą mu za to. Nie da im pretekstu, którego szukają, nie podejmie walki wręcz, ale ich zabije.

Gdyby tylko zdołał oddalić się od nich na stosowną odległość, sytuacja od razu by się zmieniła: trzej skaveni, trzy strzały, trzy trupy.

Konrad patrzył przez chwilę na wynaturzone szczury, po kolei w każdą znienawidzoną parę przekrwionych ślepi, a potem odwrócił się na pięcie i puścił biegiem w dół zbocza.

Wiedział, że jest szybszy od tych przerośniętych szkodników. Ich nogi, choć podobne do ludzkich, nie były przystosowane do biegania. On przemierzał tę trasę tam i z powrotem niezliczone tysiące razy. W odróżnie­niu od nich był tutejszy, i ich obecność na tym terenie odbierał jako obe­lgę.

Nigdy nie uważał się za wieśniaka, nigdy nie czuł się w dolinie jak u siebie. Mieszkał tu przez całe życie, ale to nie był jego dom. On nie miał domu, był znikąd. Jednak, zbiegając teraz zboczem, czuł, że jest na swoim terytorium.

Bór stanowił zawsze linię podziału między ludźmi i nieludźmi. Zwierzołaki miały swoje miejsce, swój czas, ale teraz złamały tę niepisaną zasadę, to nienaruszalne prawo natury. Nie powinno ich tu być.

Ubliżyły całej ludzkości, pokazując tutaj swoje wstrętne pyski i odraża­jące ciała, zatruwając powietrze swym zatęchłym smrodem, wyjąc i wrzesz­cząc w swojej prymitywnej mowie, jakby starały się naśladować ludzi, któ­rymi tak chciały być.

Bestii było bez liku, a ze wzgórz spływały wciąż następne. Niektóre wy­gląd miały tak groteskowy, że nie chciało się wierzyć, iż przeżyły własne na­rodziny. Być może wcale się nie rodziły. Czyż takie wynaturzone formy ży­cia mogły przychodzić na świat w normalny sposób?

Niejeden wyglądał tak, jakby składał się z dwóch różnych stworzeń złą­czonych ze sobą przez jakiegoś czarownika o wisielczym poczuciu humoru. Może wykluwały się z jaj, jak ptaki, albo były jakimś pośrednim ogniwem transformacji jednego gatunku w inny — dajmy na to ryb w płazy, kijanek w żaby. Może lęgły się z zepsutej żywności albo z łajna, na śmietnisku jak muchy.

Wygląd wielu tych widmowych postaci z jednej strony fascynował Konrada, z drugiej wzbudzał w nim obrzydzenie. Starał się na nie nie pa­trzeć, w obawie, że ściągnie na siebie ich uwagę. Pozostawało mu tylko na­śladować poczwary, udawać dalej, że jest jednym z nich. Inaczej czekała go śmierć.

Przypomniał sobie, jak, będąc chłopcem, zobaczył w wiosce pierw­szych żołnierzy i jak bardzo chciał wówczas zostać takim jak oni. No i był teraz członkiem ogromnej armii — ale po stronie sił, które tamci żołnierze przybyli wtedy wyplenić.

Czyżby właśnie to było powodem napaści? Czy to odwet za bezwzględ­ność, z jaką żołnierze trzebili przed laty wałęsające się po lesie zwierzołaki?

Konrad ani myślał naśladować we wszystkim napastników. Zbiegł w ślad za nimi nad rzekę, a tam skręcił ostro w lewo, oddalając się od obu mo­stów — tego drewnianego i tego z ciał bestii.

Większość koszmarnych wojsk uzbrojona była w maczugi i włócznie, miecze i buzdygany, cepy i topory, sztylety i piki, w oręż znajdujący się w powszechnym użyciu. Ale niektóre narzędzia walki nie miały chyba swoich odpowiedników wśród broni ludzi, a przynajmniej Konradowi z niczym się nie kojarzyły.

Mrowie kreatur wywijało takim mrowiem odmian broni, że nikt nie zwrócił uwagi na Konrada, kiedy ten, zatknąwszy nóż za pas, wyciągnął z kołczana jedną z trzech czarnych strzał, które mu zostały, nałożył ją na cię­ciwę i jął napinać łuk.

W jego zachowaniu podejrzane mogło się wydać jedynie to, że stał ple­cami do rzeki i mierzył w kierunku lasu, spod którego przed chwilą zbiegł...

Był przekonany, że skaveni podążają za nim, ale teraz nigdzie ich nie widział. Omiótł wzrokiem zbocze na wysokości, do której powinna już do­trzeć trójka stworów, lecz ich tam nie było; rozpłynęli się gdzieś w panują­cym zamęcie.

Odwrócił się z powrotem. Żadna z bestii nie zwracała na niego uwagi, pomimo że stał na widoku, daleko od najgęstszej ciżby. Co innego absorbo­wało teraz ich myśli — jeśli w ogóle potrafili myśleć. Doszedł do wniosku, że ogólny amok musiał się udzielić skavenom i, zapominając o nim, dołą­czyły do szturmujących.

Przyglądał się przez chwilę kotłowaninie trwającej w rzecznym nurcie, przez który przeprawiały się wciąż rzesze kreatur. Łuk miał nadal napięty. Musiał rozładować jakoś frustrację, wziąć choć namiastkę odwetu. Wybór celu nie miał znaczenia. Wszyscy oni byli jednacy. Niemożliwe, żeby chy­bił, wypuszczając strzałę w kłębiącą się w wodzie zbitą masę potwornych ciał.

Ale miał na cięciwie jedną z czarnych strzał, a tak kunsztowne dzieło zasługiwało na coś lepszego niż wystrzelenie na oślep.

Przeniósł wzrok na drugi brzeg, gdzie dzikie hordy wpadały już między zabudowania wioski. I w tym momencie usłyszał wybijający się ponad wrzawę krzyk, który mógł pochodzić tylko z ludzkiej krtani.

Takiego krzyku nie był w stanie wydać żaden z napastników, choćby do złudzenia przypominał człowieka. Był to krzyk któregoś z wieśniaków, krzyk cierpienia, męki, rozpaczy... śmierci.

I Konrad ujrzał swój cel. Skavena. Nie mógł to być żaden z tamtych trzech, którzy uniemożliwili mu ucieczkę, ale to nie robiło różnicy. Stwór znajdował się daleko, niemal na granicy zasięgu łuku, i przemykał chyżo między chatami.

Konrad napiął cięciwę do ostatnich granic, uniósł łuk wysoko, skoncentrował się, prześledził w wyobraźni tor lotu strzały, przewidział, gdzie znajdzie się skaven w momencie, kiedy pocisk zacznie opadać.

Wypuścił strzałę i powtórnie obserwował, jak ta wzbija się w niebo, a potem opada za rzeką i wraża się w grzbiet stwora. Skaven padł martwy, po brązowej sierści pociekł strumyk czerwieni.

Konrad miał już na cięciwie następną strzałę. Rozejrzał się czujnie, czy go kto aby nie obserwował i nie widział, co przed chwilą zrobił, ale nikt na niego nie patrzył.

Tym razem nie wybrał czarnej strzały ze złotą obwódką, których zo­stały mu już tylko dwie, lecz jeden z nikczemniejszych pocisków. Nie chciał marnować tego, co miał najcenniejsze, na ustrzelenie następnego celu, czymkolwiek by ten był. Trzeba oszczędzać ostatnie dwie oryginalne strzały.

Uderzyła go ta ostatnia myśl. Skąd mu przyszła do głowy? Do czego mu potrzebne dwie ostatnie czarne strzały? Przymrużył oczy i usiłował się skoncentrować, co nie było łatwe pośród dolatujących od wioski odgłosów śmierci i zniszczenia.

W umyśle nie zrodziła się żadna wizja. Nigdy nie powstawała, kiedy próbował wywołać ją na silę, skupił więc wzrok na czymś innym — na zwie­rzołaku, którego ubije jako następnego.

* * *

Cel, który sobie teraz obrał, walił opancerzonym łbem, jak taranem, we wrota obory, w której do ostatniej nocy sypiał Konrad. Tylko nogi miał ludzkie, resztę stanowił ciemny odwłok owada z czterema odnóżami za­miast rąk.

Strzała przebiła pokrywającą tułów stwora skorupę, która nie mogła być tak twarda jak pancerz chroniący głowę. Ale nie uśmierciła go na miej­scu. Bestia zatoczyła się, próbując bezskutecznie sięgnąć sterczącej z grzbietu brzechwy.

Do owadoluda dopadł inny z napastników. Była to istota szczególnie wstrętna; przez to, że miała ludzką postać, bardziej rzucały się w oczy defor­macje — między innymi zielonkawy odcień skóry.

Konrad myślał, że uzbrojony po zęby i silnie opancerzony zielony niby-człowiek śpieszy na pomoc rannemu kamratowi, ale ten, nie zwalnia­jąc nawet kroku, machnął w biegu wielkim mieczem i jednym cięciem od­rąbał miotającemu się owadoludowi łeb. Uczynił to jakby od niechcenia i pokłusował dalej przez wieś.

Ale i teraz ranna poczwara nie padła. Zataczając się i kręcąc w kółko, nadal próbowała bezskutecznie wyrwać sobie strzałę z grzbietu, jakby nie­świadoma tego, że nie ma już głowy.

W chwilę potem bezgłowego owadoluda powalił wreszcie nabijaną kol­cami maczugą inny mutant, stwór z dziobem i jelenimi rogami. Czarny pancerz rozłupał się i pokruszył pod lawiną potężnych ciosów.

Konrad już na to nie patrzył. Założył na cięciwę następną strzałę. Ko­lejna strzała, kolejny cel, kolejna ofiara — tym razem gadzina z grzebienia­stym łbem, błoniastymi skrzydłami, szponiastymi mackami, w których dzierżyła dwa topory.

Poszło łatwo, aż za łatwo. Wypatrując następnej ofiary, Konrad zbliżył się jeszcze bardziej do brzegu rzeki.

Największa ciżba poczwar kłębiła się pośrodku wioski, lecz było to poza zasięgiem strzału z łuku. Zwabiła je tam świątynia, w której zabaryka­dowali się wszyscy mieszkańcy.

A wśród nich Elyssa.

Nie! Elyssa nie żyła. Nie żyła, albo umierała; pisana jej była rychła śmierć. Nie mógł nic na to poradzić, przeznaczenia nie można zmienić.

Dlatego właśnie odszedł z wioski, ale teraz — wbrew własnej woli — wrócił. Być może jemu też było pisane, że zostanie siłą zawrócony z drogi.

Był tak blisko świątyni, a zarazem tak daleko. Musi się przekonać, czy Elyssa jest jeszcze wśród żywych. A jeśli przy tym zginie, to widocznie tak być musi.

Wszedł do wody, trzymając łuk wysoko nad głową, żeby nie zamoczyć cięciwy i założonej już na nią strzały. Wszyscy napastnicy, którym dane było dotrzeć do drugiego brzegu, już się tam znaleźli. Setkom stworów, które wbiegły do rzeki przed nim, nie udało się przeżyć tej przeprawy.

Wiele się potopiło i ich ścierwa przepływały teraz obok niego. Po śmierci wyglądały jeszcze bardziej odrażająco i groteskowo niż za życia — jeśli w ogóle można nazwać to życiem.

Rzeka spłynęła krwią, ale nie tylko czerwoną. Powierzchnia wody mie­niła się tęczowymi zaciekami czarnej i zielonej, niebieskiej i żółtej juchy. Nie mogła to być krew topielców, pochodziła zapewne z ran odniesionych w walce.

Napastnicy, forsując rzekę, musieli wyrzynać się nawzajem. Te barba­rzyńskie armie opętał taki morderczy amok, że zabijały nawet swoich — zresztą Konrad był już świadkiem tego, jak dwie poczwary dobiły ranio­nego przezeń owadoluda.

W powietrzu unosił się duszący odór choroby i rozkładających się ciał, przyprawiający o mdłości smród cielsk napastników, z których niejeden cuchnął tak, jakby już od dawna nie żył i gnił.

Może to była odpowiedź: do niedawna byli wszyscy trupami, a teraz nadszedł dzień odwetu martwych na żyjących. Wszystkie zwierzołaki, które przez wieki zginęły z ludzkiej ręki, wróciły, by się zemścić.

Wychodząc z rzeki na przeciwległy brzeg, Konrad wyczuł nową woń. Swąd palącego się drewna — i spalonego ciała. Ludzkiego ciała!

Dzikie watahy podłożyły ogień pod świątynię Sigmara, żeby wykurzyć dymem zabarykadowanych tam ludzi — albo spalić ich żywcem.

Wrzawa wzniecana przez wynaturzone stwory — ta kakofonia powarki­wań, ryków, wycia, wrzasków, pisków, skrzeku — przytępiła Konradowi słuch, ale teraz nastawił lepiej ucha i wyłowił z niej nowe głosy: krzyki ludzi, którzy padali ofiarą dzikich hord.

Nie miał na to ochoty, ale nie mógł zachować się inaczej. Ruszył więc drogą prowadzącą od rzeki do świątyni. Wioska była mała, znał tu każdy ka­mień, każdą chałupę. Masy nieludzkich napastników przelewały się wśród zabudowań, oblegały każde obejście. Chmara bestii szturmowała zaciekle chaty, choć wiadomo było, że wszystkie są puste.

Ponieważ było to Święto Sigmara, nie wypędzono jeszcze na pastwiska ani bydła, ani owiec, ani innego inwentarza. Zwierzęta zostały dziś dłużej w stajniach, kurnikach i oborach. Teraz szlachtowane i wyrzynane, swym rozpaczliwym muczeniem i kwikiem, patetycznym bekiem, potęgowały horror przerażających odgłosów masakry.

A świątynia pośrodku wioski przypominała gorejący i czerniejący w płomieniach piec. Bijący od niej żar i zbita masa potwornych ciał nie po­zwalały Konradowi podejść bliżej, zresztą wcale nie chciał tam podchodzić. Słyszał więcej, niż było mu trzeba, widział więcej, niż chciał.

Słyszał krzyki umierających w mękach wieśniaków, widział, co spoty­kało tych, którzy próbowali wydostać się z płomieni.

Ci, których usieczono od razu, mieli szczęście. Tych mniej szczęśli­wych torturowano, dręczono, rozrywano na strzępy. A i to było lepsze od losu pechowców, których łapczywie pożerano, jedzono żywcem...

Dla nikogo z przebywających w świątyni nie było ratunku. Nie mogli przeżyć, pozostając w środku, a umykając przed pożogą, szli na pewną śmierć.

Pozostawało mieć tylko nadzieję, że Elyssa nie przyszła dzisiaj do świątyni. Co prawda zarzekała się wczoraj, że tam będzie, ale mogła zmienić zdanie. Ileż to razy obiecywała Konradowi, że następnego dnia przybędzie na spotkanie, a nie zjawiała się przez kilka tygodni.

Niewielka była to szansa, ale jednak.

Konrad wycofał się z ciżby, która tłoczyła się wokół ognistego piekła i starała wziąć czynny udział w mordowaniu i katowaniu. Omijając z dala zgraje wrogich kreatur, plądrujące chaty i wyrzucające z nich wszystko na podwórka, ruszył drogą prowadzącą do dwora.

Banda zielonych humanoidów grała na drodze w piłkę. Widywał czę­sto wiejskich chłopców bawiących się w ten sposób, ale sam nigdy w czymś takim nie uczestniczył.

Gracze przypominali stwora, który obciął głowę owadoludowi. Byli wy­socy, potężnie zbudowani, mieli nieproporcjonalnie szerokie bary i za duże głowy, spiczaste uszy, cofnięte czoła, i kły sterczące z masywnych szczęk, i grali według innych niż wiejscy chłopcy zasad.

Piłkę nie tylko kopali, ale też nią rzucali. Odbijała się co chwila od ścian domów i wracała na drogę. W grze brały udział dziesiątki tych od­mieńców. Drużyny — jeśli można je tak było nazwać — walczyły o piłkę za­żarcie, gryząc, okładając się pięściami i kopiąc.

Jednak największa różnica polegała na tym, że za piłkę służyła im ludzka głowa.

Konrad obszedł grających szerokim łukiem, ale kiedy myślał już, że udało mu się niepostrzeżenie ich ominąć, głowa, odbiwszy się od ściany po­bliskiej chaty, potoczyła się po kocich łbach i znieruchomiała mu pod no­gami.

Spojrzał na nią i rozpoznał twarz Adolfa Brandenheimera, karczma­rza, swojego pana. Swojego byłego pana...

Patrzył na tę twarz zmartwiały ze zgrozy. Głowa, choć poobijana i za­krwawiona, oczy miała wciąż otwarte, i te oczy zdawały się spozierać oskarżycielsko na Konrada, jakby obarczając go winą za wszystkie nie­szczęścia, które spadły dzisiaj na wioskę.

Z odrętwienia wyrwały go ryki, wrzaski i ciężki tupot stóp po kocich łbach. Podniósł wzrok i zobaczył zbliżającą się hałastrę humanoidów.

* * *

Strzałę miał na cięciwie, nałożył ją, zanim jeszcze przeprawił się przez rzekę. Ale nie zdążył podnieść łuku.

Zdołał się cofnąć o krok od głowy karczmarza. A potem, odepchnięty brutalnie, przewrócił się. Napastnicy rzucili się hurmem na głowę, przykryli ją stosem ciał, walcząc na pięści, zęby i pazury o krwawe tro­feum.

To do niej tu biegli, nie do Konrada. Korzystając z zamieszania, odczoł­gał się od kłębowiska. Znalazł łuk, ale strzała gdzieś się zawieruszyła. Po­woli, ostrożnie, żeby nie prowokować bestii, zaczął się wycofywać. Jednak gracze w ogóle się nim nie interesowali, zbyt byli pochłonięci swoją pa­rodią gry.

Nie spuszczając ich z oka, Konrad pozbierał się z ziemi, wyciągnął z kołczana następną strzałę, nałożył ją na cięciwę... i zauważył, że wybrał jedną z ostatnich dwóch czarnych.

Wrzawa i kotłowanina wśród walczących o głowę byłego karczmarza przybierała na sile. Ale po chwili najwstrętniejsi z humanoidów zaczęli się wyplątywać z podrygującego stosu ciał. Tumult przygasał.

Konrad uniósł łuk. Jeśli ruszą na niego, zabierze ze sobą przynajmniej jednego stwora.

Potwory jeden po drugim dźwigały się z ziemi i rozstępowały, na dro­dze została głowa Brandenheimera rozłupana na równe połówki, zupełnie jak przerąbana toporem. Stąd to chwilowe uspokojenie — gracze stracili swoją piłkę...

Do tej pory walczyli o głowę. Po krótkiej przerwie na zmianę taktyki walka rozgorzała na nowo. Tylko że nie była to już zabawa. Walczyli teraz na poważnie, na śmierć i życie.

Zamiast rąk i nóg w ruch poszła broń — noże, miecze i topory. Ostrza, zderzając się ze sobą i spadając na zbroje, krzesały skry, w powietrze wzbijał się co i rusz wrzask usieczonego.

Po chwili w bitwie brali już udział wszyscy niedawni gracze. Włączali się też do niej inni, kreatury, które dotąd przyglądały się biernie płonącej świątyni albo podkładały ogień pod chaty. Zabiwszy wszystkich ludzi, zwracali się przeciwko sobie. Wokół płonęły obejścia, pośrodku wsi dopa­lała się świątynia.

Do tej pory zdarzały się, co prawda, sporadyczne bratobójcze potyczki, ale to było coś innego.

Przebranie dotąd chroniło Konrada. Mając je na sobie, był jednym ze zwierzołaków, swoim. Teraz nie chroniło go już przed niczym. Wycofał się czym prędzej aż za ostatnią płonącą chałupę.

Pośród walczących ze sobą niedawnych sprzymierzeńców dostrzegł gli­stowatą poczwarę pełzającą po ziemi w gąszczu kończyn. Przypominała ogromnego węża, ale z jej wijącego się cielska, w żółte i błękitne pasy, wyra­stała ludzka głowa.

Lawirowała zwinnie pomiędzy plątaniną nóg, szponów i kopyt, w kie­runku rozłupanego czerepu Adolfa Brandenheimera. Kiedy tam dotarła, z jej ludzkich ust ku rozpryskom mózgu martwego karczmarza strzelił długi, rozdwojony gadzi język.

Konrad wydał z siebie tłumiony od dawna okrzyk obrzydzenia i gniewu.

Nie żałował Brandenheimera. Karczmarz nic dla niego nie znaczył. Wi­dok jego pękniętej głowy wzbudzał w nim wstręt, ale reagowałby podob­nie, gdyby ta głowa należała do kogokolwiek innego. Jednak wąż chłep­czący łapczywie ludzki mózg? Tego było mu już za wiele.

Wykrzykując swoją nienawiść, wściekłość i odrazę wypuścił strzałę. Wraziła się w lewe oko potwora, tak ludzkie oko w tak odrażająco nieludz­kim kształcie.

Stwór zaskrzeczał z bólu. Miotając się w konwulsjach, swoim długim cielskiem zbił z nóg kilku walczących, tych zaś opadła natychmiast i zatłu­kła chmara niedawnych sprzymierzeńców.

Nałożywszy na cięciwę ostatnią czarną strzałę, Konrad odwrócił się na pięcie, by pobiec w kierunku dworu, i zamarł. Opuściły go resztki nadziei. Nad murami siedziby Wilhelma Kastringa snuł się czarny dym. Dwór stał w ogniu, tak samo jak reszta wsi.

W wiosce nie ocalał nikt z mieszkańców. Teraz napastnicy, opętani morderczym szałem, tam walczyli ze sobą na śmierć i życie.

Miecze odcinały kończyny, topory odrąbywały macki, w uścisku wiel­kich łapsk pękały kości, w sierść i w ciało wgryzały się zębiska. Bitwa to­czyła się na tle płonącej wsi. Żar bijący od szalejących pożarów był niemal nie do zniesienia. Dryfujący wszędzie dym gęstniał z każdą chwilą, ograni­czając widoczność. Kocie łby były śliskie od posoki wszelkich barw. Swąd krwi i spalonych ciał i wszelkie inne odory przywleczone tu przez wraże ar­mie zwalały z nóg.

Konrad zdał sobie sprawę, że odwrót przez wieś nie wchodzi w ra­chubę. Wrogów było tam tylu, że nawet w tym dymie nie przemknąłby się między nimi nie zauważony.

Gryzący dym wyciskał mu łzy z oczu, pobudzał do kaszlu. Uciekać mógł przed nim tylko pod górę, w stronę dworu. Ale czyniąc to, nie ucieknie przed napastnikami, którzy najwyraźniej już tam byli. Nie miał jednak innego wyjścia. Gdyby tu został, albo próbował przedrzeć się do rzeki, zginąłby.

Ruszył pod górę. Raz po raz oglądał się czujnie przez ramię, wiedziony obawą, że jakiś degenerat może upatrzyć go sobie na ofiarę i puścić się w pościg.

W pewnej chwili uświadomił sobie, że nie musi wcale kierować się do dworu. Zostawił już daleko za sobą pole bitwy i dym, i może teraz skręcić w którą chce stronę.

Szedł jednak dalej, niemal wbrew własnej woli. Wbrew temu, co pod­powiadał rozsądek, nadal miał nadzieję, że we dworze zastanie Elyssę. Żywą. Widział płomienie, czuł swąd spalenizny, szedł jednak dalej.

Znalazł się na zwodzonym moście i przekroczył bramę dworu. Ostatni i jedyny raz był tu z Elyssą. Wydawało mu się, że całe wieki temu, a prze­cież było to wczoraj rano.

Za murami nie napotkał żadnych śladów życia, ani ludzi, ani nieludzi, czy to żywych czy martwych. Dom stał w ogniu, języki czerwonożółtych pło­mieni strzelały z drzwi i okien, w niebo wznosiły się kłęby czarnego dymu.

Jednak w porównaniu ze scenami rozgrywającymi się na dole, w wio­sce, pożar trawiący dwór przypominał ogień buzujący wesoło na kominku zimą. Nozdrzy nie drażnił tu swąd smażącego się ciała. Zmysłów nie szoko­wały niewypowiedziane okropieństwa popełniane na mężczyznach, kobie­tach, dzieciach i zwierzętach.

Na tle pożogi nie przemykały, nie pełzały i nie grasowały żadne zwy­rodniałe kreatury. Żadne dzikie humanoidy nie zwracały się nagle prze­ciwko sobie, ogarnięte nieprzepartą żądzą krwi. Nie było tu śladu po odra­żających istotach, które musiały podłożyć ogień pod dwór.

Konrad, przyciągany do ognia przez jakąś niewytłumaczalną siłę, pod­chodził coraz bliżej. Naraz dostrzegł w płonącym domu poruszenie. Zrazu myślał, że mu się przywidziało, ale w środku znowu coś się poruszyło.

Gdyby to była noc, powiedziałby, że widział cień. Jednak w szaleją­cym tam piekle o takim czymś jak cień nie mogło być mowy. Był to jakiś ciemny zarys w korytarzu, zarys ludzkiej postaci. Ktoś próbował się stamtąd wydostać!

Zbliżywszy się do domu na dwadzieścia kroków, ujrzał postać zmierza­jącą do płonących drzwi. Zboczył za rząd krzewów, by poszukać za nimi osłony przed gorącem bijącym od ognia.

Postać wyszła na dziedziniec. Był to człowiek, zwykły człowiek. Konra­dowi przemknęło przez myśl, że spaliło się na nim ubranie, ale nie do­strzegał śladów ran ani poparzeń. Postać, jak gdyby nigdy nic, oddalała się od dworu.

Był to mężczyzna, wysoki szczupły mężczyzna, nagi od pasa w górę, o nienaturalnie pociągłej twarzy. Był całkiem łysy, miał zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy. Jego głowa przypominała trupią czaszkę.

Konrad nie rozpoznawał w nim nikogo z mieszkańców wsi, a to oznaczało, że ma przed sobą jednego z napastników.

Ale osobnik żadnego z nich nie przypominał. Był zbyt ludzki. Nie miał broni, nie miał pancerza, nie dzierżył trofeów w rodzaju piszczeli albo skal­pów, jego ciało nie nosiło śladów walki ani rytualnych okaleczeń.

W Konradzie, choć tylu strasznych rzeczy był już dzisiaj naocznym świadkiem, widok tego samotnego mężczyzny wzbudzał strach, jakiego jeszcze w życiu nie doświadczył.

Nieznajomy szedł przez morze płomieni, jakby te nie czyniły mu żad­nej krzywdy. Odnosiło się wrażenie, że ogień jest jego naturalnym środowi­skiem. Teraz też bez pośpiechu oddalał się od pożaru. A przecież w pobliżu płonącego dworu było goręcej niż w palenisku wioskowej kuźni.

Konrad przypomniał sobie zakutego w brązową zbroję rycerza, który wczoraj podjechał pod dwór. Przestraszył się go, ale ta postać wzbudzała w nim jeszcze większą zgrozę.

Klęcząc za krzewami, patrzył, jak czaszkolicy mężczyzna rozgląda się spokojnie dookoła. Odnosiło się wrażenie, że ma na sobie jakąś niewi­dzialną zbroję, która chroni go zarówno przed żarem, jak i przed płomie­niami.

Istota z piekła rodem, nic dodać, nic ująć.

Konrad napiął łuk, mierząc w serce piekielnej postaci. Z takiej odległo­ści nie mógł chybić.

I nie chybił. Ostatnia czarna strzała utkwiła głęboko w piersi Cza­szkolicego.

Ale ten ani drgnął!

Nie upadł, nie zrobił nawet kroku w tył pod wpływem siły uderzenia. Spuścił tylko wzrok na sterczącą z serca strzałę, jakby ta nie wyrządziła mu szkody większej niż użądlenie osy.

Potem ujął strzałę prawą ręką i wyciągnął ją zdecydowanym szarpnię­ciem. Na jego piersi nie pozostał ślad rany, nie pojawiła się tam ani kro­pelka krwi.

Obracając strzałę w dłoniach, mężczyzna oglądał ją przez chwilę, a za­uważywszy herb wytłoczony przy złotej obwódce, podniósł wzrok.

Patrzył na kryjówkę Konrada.

Konrad chciał już sięgnąć po następną strzałę, ale zrezygnował, zdając sobie sprawę, że to nie ma sensu.

Czaszkolicy, patrząc wciąż w jego kierunku, złamał strzałę na pół. Pękła jak sucha gałązka. Ten trzask Konrad słyszał często w lesie, ostrzegał go zawsze przed niebezpieczeństwem. Mobilizował do działania. Zerwał się teraz na równe nogi, odwrócił i rzucił do ucieczki.

Uciekał co sił w nogach, nie oglądając się za siebie.

Rozdział siódmy [top]

Konrad niewiele pamiętał ze swojej panicznej ucieczki z dworu przed nieludzkim człowiekiem, którego śmierć się nie imała.

Wiedział tylko, że biegł i biegł, aż dobiegł do rzeki. Udało mu się jakoś ominąć wioskę i buszujące tam w pogorzeliskach stwory, które niszczyły wszystko, co zostało jeszcze do zniszczenia, oraz siebie nawzajem.

Pamiętał, jak rzucił się w zimny nurt i dał się ponieść prądowi. Skóra zwierzołaka, w którą był przebrany, szybko nasiąkła wodą, zrobiła się ciężka, zaczęła go ciągnąć w dół i, uwalniając się od niej, o mało nie uto­nął.

Na wpół płynąc, na wpół dryfując, oddalał się od wioski i trwającej tam krwawej rzezi. Ani na chwilę nie opuszczała go obawa, że jakaś grupka maruderów pojawi się nagle na brzegu, wywlecze go z wody i zaszlachtuje tak samo jak tych wszystkich, których śmierć niedawno widział.

Obijał się raz po raz o skały wystające tu i ówdzie ponad powierzchnię, zahaczał o długie korzenie drzew rosnących nad rzeką, wpadał na zwisa­jące konary, zderzał się z towarzyszącymi mu w tym spływie trupami, i tra­cił z wolna poczucie czasu. Wydawało mu się, że pędzi tak z wartkim nur­tem od wielu godzin. Całe ciało miał już posiniaczone, poobcierane i pora­nione. Nie zwracał na to uwagi.

Rzeka, lodowato zimna, choć była to pełnia lata, wysysała zeń wszystkie ciepło. Nie bolało go nic, bo zamarzał.

W końcu osiadł na mieliźnie. Podźwignął się na nogi i, brodząc po kostki w wodzie, dowlókł do brzegu. Z położenia słońca na niebie wyni­kało, że minęło już południe, czyli rzeczywiście musiał przebywać w wo­dzie od dobrych kilku godzin.

Granica boru przebiegała tutaj nad samym brzegiem, znalazł jednak małą polankę i wstrząsany dreszczami położył się w słońcu, żeby wyschnąć i ogrzać wyziębione członki. Był zmordowany, przemarznięty do szpiku ko­ści, głodny i obolały — ale nie mógł uleżeć bez ruchu. Wyczerpane było jego ciało, ale nie umysł. Rozdygotane nerwy nie pozwalały na bez­czynność.

Stwierdził, że zgubił pieniądze; w którymś momencie tych kilka mar­nych monet musiało mu wylecieć z kieszeni. Zza pazuchy kubraka zniknął też kawałek płótna, w które owinięty był czarny łuk, gdy dostał go od Elyssy.

Zgubił również łuk własnej roboty, licho wie kiedy i gdzie, ale ostał mu się przynajmniej kołczan. Dyndał u szyi, jakimś cudem nie ściągnął go razem ze skórą zwierzołaka. Ale strzał nie było, chlupotała w nim tylko woda.

Obwieszony bronią pas zwierzołaka utopił w rzece, ale został sztylet. Płynąc, Konrad ściskał go w dłoni tak kurczowo, że do tej pory miał zdrętwiałe palce.

Wbił ostrze w ziemię i zaczął rozmasowywać prawą dłoń. Potem zdjął kołczan z szyi, wylał z niego wodę i ściągnął przemoczone odzienie, żeby szybciej się rozgrzać.

Woda nie zdołała wywabić plam krwi ubitego zwierzołaka z wystrzępio­nego kubraka i znoszonych portek, ale przynajmniej zmyła mu zakrzepłą posokę potwora z ciała i włosów.

Na wspomnienie bestii zerknął w kierunku lasu. Nie wyczuwał stamtąd zagrożenia, ale wiedział już, że nie zawsze może polegać na swym darze jasnowidzenia. Tak czy owak nie obawiał się zwyczajnego zwierzo­łaka. Po tym, na co napatrzył się przez cały ranek, takie wzbudzające kie­dyś strach stwory wydawały mu się teraz stosunkowo nieszkodliwe.

Starał się nie wracać myślami do masakry, której był świadkiem, ale bezskutecznie.

Wiedział od dawna, że świat pełen jest niesamowitych, przerażających istot. Chłonął z zapartym tchem dziwne opowieści, snute przez po­dróżnych, którzy zatrzymywali się czasami w karczmie; zasłyszane od ojca opowieści o krainach leżących poza granicami doliny powtarzała mu też Elyssa.

Elyssa...

Elyssa nie żyje. Nie miał już co do tego żadnych wątpliwości Zginęła, tak jak to przewidział. Ale fakt, że był przygotowany na jej śmierć, nie łago­dził bynajmniej żalu po stracie.

Zginęła, a z nią wszyscy. Nie wiedział, że czekają taki straszny koniec, wiedział tylko, że pisana jej śmierć. Jednak sądził, że umrze tylko ona, nie przewidział, że jej los podzielą wszyscy mieszkańcy doliny.

Prócz niego. Dlaczego on jeden przetrwał? Czyżby dlatego, że tak na­prawdę nie był stąd? Bez sensu, ale czy cokolwiek z tego, co się wydarzyło, miało jakiś sens. Spróbował wyrzucić z głowy wszystkie myśli.

Ale przed oczyma stał mu wciąż Czaszkolicy, ten niesamowity mężczy­zna, który jak gdyby nigdy nic wyszedł z płonącego dworu i nie padł tru­pem ugodzony strzałą w serce. Było to coś nieprawdopodobnego i Konrad zaczynał już podejrzewać, że uległ halucynacji.

Wszystko inne, co widział, nawet te najbardziej fantastyczne widoki, gotów był zaakceptować — być może dlatego, że większość przekraczała jego zdolność pojmowania i nie miała żadnego oparcia w racjonalności. Ale wiedział przecież, co to ogień, wiedział, co to strzała. Żaden człowiek nie wyszedłby bez szwanku z takiego gorejącego piekła, żaden człowiek nie przeżyłby śmiertelnego trafienia strzałą. Żaden człowiek. A zatem Cza­szkolicy nie mógł być człowiekiem.

No dobrze, ale przecież żaden z napastników nie był w pełni człowie­kiem — większość wręcz przeciwnie — dlaczego wiec w pamięć wrył mu się tak bardzo właśnie Czaszkolicy?

Pora oderwać się od tych myśli, zająć się czymś i nie snuć dalej jało­wych rozważań. Konrad pozbierał z ziemi odzienie i wrócił nad rzekę.

Jak na urągowisko, obok przepływał akurat trup jednej z kreatur, które napadły na wioskę.

Potwór miał płetwiaste stopy, ale widocznie na nic mu się one zdały w walce z wodnym żywiołem. Konradowi przeniknęło przez myśl, że ścierwo spływa dopiero teraz, bo zaczepiło się na jakiś czas o kamień albo korzeń w górze rzeki. Ale nie. Ten osobnik nie mógł mieć nic wspólnego z masakrą w wiosce.

Najwyraźniej nie żył od paru dni, bo rozkład jego wzdętego cielska nie posunąłby się tak daleko po kilku godzinach pławienia w wodzie.

Nie mógł się lepiej przyjrzeć padlinie, bo płynęła twarzą do dołu i nad powierzchnię wystawały ledwie plecy. Ale i tak zobaczył więcej, niżby chciał. Ciało stwora było wielobarwne, zielono-żółto-brązowe. Z grzbietu i potylicy sterczały mu długie kolce. Podobnie jak Konrad, nie wypuścił swojej broni — z tym że był to jeszcze jeden z tych potworów, którym koń­czyny w procesie mutacji przekształciły się w ostrza. Jedna jego przednia łapa zakończona była zakrzywionym mieczem, druga potężnymi szczyp­cami.

Konrad odczekał, aż wzdęty trup zniknie mu z oczu, po czym zabrał się do czyszczenia ubrania z pozostałości juchy zwierzołaka. Gdyby tego nie zrobił, stanowiłby przynętę. Zresztą i tak wżarta w materiał woń krwi przyciągać będzie drapieżniki buszujące po kniei.

Zapamiętale tarł tkaninę w rękach, walił nią o kamienie, wyżymał z ca­łych sił, i to też trochę go rozgrzało. Kiedy skończył, nie dygotał już i mokre miał jeszcze tylko ręce i włosy. Rozpostarł części garderoby na wielkim gła­zie, żeby wyschły, i usiadł obok, by zastanowić się, co dalej.

Co robić, jak teraz żyć?

Był zmęczony, ale nic to. Był zziębnięty, ale już się rozgrzał. Był obo­lały, ale to przejdzie. Był głodny. No właśnie. To najważniejsze. Kiedy za­spokoi głód, minie również zmęczenie.

W rzece powinny być ryby, ale łowienie ich bez sieci to żmudne zaję­cie. Zresztą nie miał jakoś ochoty wchodzić teraz do rzeki.

W lesie, jeśli tylko miało się wprawę, zawsze można było znaleźć coś do zjedzenia. Życie nauczyło Konrada zaradności. Na głodowych racjach wydzielanych mu w karczmie, nawet dokarmiany przez Elyssę, nie pocią­gnąłby długo, gdyby nie dożywiał się i nie polował w lesie. Właśnie się do tego rano zabierał, kiedy przeszkodził mu zwierzołak z toporem wyrastają­cym z łapy.

Bór w miejscu, gdzie Konrad wyszedł z rzeki, różnił się trochę od tego, po którym przywykł buszować. Może tylko mu się wydawało, ale drzewa były tu jakby wyższe i bardziej proste, mniej przegniłe i powykręcane. Zna­czyło to, że zdobycie pożywienia będzie łatwiejsze, że mniej tu trujących i skażonych roślin upodabniających się do jadalnych.

Zostawił schnące odzienie na kamieniu, wziął nóż i wszedł do lasu w poszukiwaniu jadalnych grzybów, soczystych młodych korzonków, jagód, orzechów — czegokolwiek, byle tylko zapchać pusty żołądek.

Zanim zaspokoił pierwszy głód, ubranie wyschło. Po praniu było jesz­cze bardziej postrzępione i wytarte, stare plamy nie zeszły, ale zniknęły ślady posoki zwierzołaka.

Ubrał się i już miał ruszać, kiedy jego wzrok padł na czarny kołczan. Bez strzał był bezużyteczny, ale żal mu go było zostawiać. Przewiesił go sobie przez ramię.

Nigdy dotąd nie zapuszczał się w te partie kniei, nie znał tu terenu i istniało ryzyko, że pobłądziwszy w gęstwinie, wróci do wioski. Pozostawało mu więc jedno wyjście.

Z nożem w ręku ruszył brzegiem rzeki zgodnie z jej prądem.

* * *

Noc przespał spokojnie, nic mu się nie śniło.

Ponieważ znajdował się na nie znanym sobie terytorium, na szukaniu bezpiecznego miejsca, w którym mógłby odpocząć, zeszło mu kilka godzin. Nie znalazł drzewa z odpowiednio dużą dziuplą, ale natrafił na takie, któ­rego pień rozwidlił się na troje, a w rozwidleniu powstało zagłębienie wy­starczająco duże, by lec w nim, zwinąwszy się w kłębek.

Obudził się, jak zawsze, przed świtem. Był zmarznięty i zesztywniały. Przeciągnął się i roztarł zdrętwiałe członki. Obejrzał swoje rany. Wszystkie już się zasklepiały. Kiedy się wygoją, pozostanie mu po nich na ciele kilka dodatkowych blizn.

Zaczekał, aż dobrze się rozwidni i dopiero wtedy zlazł z drzewa. Napił się wody z rzeki i wrócił do lasu poszukać czegoś do zjedzenia.

Po godzinie buszowania w zaroślach zaspokoił na jakiś czas głód le­śnym runem, ale wkrótce żołądek zacznie się domagać konkretniejszego ja­dła. A we wsi mógłby się najeść do syta zwierzęcą padliną.

Uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego ranka pomyślał o wiosce, lecz za­miast rozpamiętywać jej tragedię, w głowie mu było jedzenie.

I chyba słusznie. Wieś od zawsze kojarzyła mu się z jedzeniem i schronieniem. Niczego poza tym nigdy mu nie dała. Mało go obchodziło, że została napadnięta, mało go obchodziło, że wymordowani zostali wszyscy jej mieszkańcy.

Z jednym wyjątkiem...

Odpędził obraz Elyssy, który pamięć zaczynała już podsuwać mu przed oczy, i siłą woli skupił się na tym, jak zdobyć następny posiłek. Nie mógł polować, bo nie miał strzał, pozostawało mu wiec brodzić po płyci­znach rzeki i chwytać rękami ryby albo zacząć zastawiać sidła.

Zebrał z ziemi kilka suchych patyków nadających się na kołki. Nad brzegiem rzeki rosły zagony wysokiej cienkiej trawy. Z jej wiechci splótł prowizoryczny postronek.

Drzewa rosnące gęsto nad samym brzegiem, tak jak poprzedniego dnia utrudniały marsz. Starał się trzymać blisko rzeki, bo ta musiała go gdzieś doprowadzić. Dopóki wie, gdzie jest rzeka, nie zabłądzi.

Krajobraz przypominał dolinę, chociaż nie było tu takich stromizn i las nie się przerzedzał, tak jak w sąsiedztwie wioski, ale musiały go za­mieszkiwać podobne gatunki dzikiej zwierzyny.

Kiedy wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń, gdzie nie rosło ani jedno drzewo, obudziła się w nim podejrzliwość. Po chwili jednak zauwa­żył, że podłoże jest skaliste, a warstwa gleby nie dość gruba, by drzewo za­puściło w niej korzenie. Za to mnóstwo tu było trawy, na której paść mo­gły się dzikie króliki — a znakiem tego powinno tu być dużo królików, któ­rymi z kolei on będzie się mógł najeść.

Z wbitym w ziemię wzrokiem spenetrował teren, wypatrując na ziemi odchodów, które świadczyłyby o zamieszkiwaniu okolicy przez króliczą brać. W końcu dostrzegł to, czego szukał.

Króliki chadzają zwykle tymi samymi utartymi ścieżkami, podobnie jak ludzie drogami, wystarczyło więc zastawić sidła na ścieżkach, które wy­deptały, a na pewno w nie wpadną.

Plecionek z trawy wystarczyło na cztery pułapki. Przywiązał prowizo­ryczne postronki do kołków, te z kolei wepchnął głęboko w ziemię, podparł gałązkami pętle ze splecionej trawy, po czym się oddalił.

Czekanie, jak się wkrótce przekonał, nie należało do jego najmocniej­szych stron. Nigdy nie był zmuszony czekać, w każdym razie nie dłużej niż kilka minut. W karczmie nie miał czasu, by przysiąść, nawet na chwile. Czekać przychodziło mu tylko wtedy, kiedy był w lesie i wyczuł w pobliżu zwierzołaka. Krył się wtedy i czekał, aż stwór odejdzie.

Długo czekał chyba tylko na Elysse. Czasami nawet kilka tygodni, ale to było coś innego niż siedzenie w lesie i czekanie, aż królik złoży mu z sie­bie ofiarę na obiad.

Płynął czas. Konrad obserwował słońce na nieboskłonie, dopóki nie za­kończyło swojej długiej, mozolnej wspinaczki ku zenitowi. Minęła połowa dnia, została jeszcze połowa. Zadecydował, że nie będzie czekał na królika całe życie. Jeśli do tej pory żaden nie złapał się w sidła, ruszy dalej brze­giem rzeki. Jednak, podszedłszy do pułapek, stwierdził, że siedzą w nich aż dwa króliki.

Jeden już nie żył, udusił się. Drugiego pętla ze splecionego z trawy po­stronka ścisnęła za tylną łapkę. Konrad szybkim ruchem nadgarstka skrę­cił mu kark.

Rad z siebie wrócił nad rzekę, żeby wypatroszyć zdobycz. Wnętrzności wrzucił do rzeki, żeby zapach krwi nie przyciągnął drapieżników.

Rozniecenie ognia trwało chyba tyle samo, co złowienie królików. Ale nie był jeszcze aż tak głodny, żeby pożerać je na surowo. Ognisko zdecydo­wał się rozpalić pośrodku polany, skąd w porę dostrzeże niebezpieczeń­stwo, gdyby smakowita woń przywabiła jakieś stworzenia.

Nazbierał naręcze suchych gałązek i patyków. W tym był dobry. Po­tem położył przed sobą kawałek drewna, przytknął do niego czubek za­ostrzonego patyka i zaczął go szybko wałkować między dłońmi.

Po jakimś czasie drewno rozgrzało się pod wpływem tarcia i uniosła się z niego smużka dymu, a zaraz potem strzelił maleńki płomyczek. Udało mu się podpalić wiązkę suchych ździebeł trawy, które wsunął szybko pod przygotowany chrust. Kiedy ogień buzował już na dobre, zawiesił nad nim pierwszego obdartego ze skóry królika.

I znowu przyszło mu czekać.

Mięso poczerniało i przypaliło się z wierzchu, od wewnątrz pozostało niemal surowe, ale smakowało Konradowi.

Czekając, aż królik się upiecze, oskrobał do czysta jego skórę. Mogła się jeszcze przydać. Ruszając w dalszą drogę, zatknął sobie oprawioną skórkę za pas. Drugiego królika przytroczył do pasa za związane skoki. Si­dła schował do kołczana.

Wkrótce po opuszczeniu polany natknął się na most, od którego w obie strony odbiegała droga. Most w niczym nie przypominał tego z wioski. Był wyższy, szerszy i zbudowany z kamienia. Droga również była o wiele szersza niż gruntowy szlak odbiegający od drewnianego wioskowego mostka.

Konrad wspiął się po skarpie, wszedł na most i zatrzymał się na jego środku. Wiedział, że rzeka musi go gdzieś doprowadzić, no i doprowadziła. Znalazł most i teraz musi podjąć jakąś decyzję.

Do tej pory pragnął tylko uciec jak najdalej od nieszczęsnej wioski. Udało mu się to, ale co teraz?

Nie będzie przecież do końca życia wałęsał się po lasach. Za dużo tam niebezpiecznych istot. Jednak osiedlać się w innej wiosce też nie miał szczególnej ochoty, pomny traktowania, jakiego doświadczył w po­przedniej. Nie miał żadnego fachu w ręku, nic nie umiał, najprawdopodob­niej skończyłby jako popychadło w kolejnej karczmie. Ale w tej może by mu przynajmniej płacono.

I naraz uświadomił sobie, że jednak coś potrafi. Był myśliwym. Mógł łowić w sidła małe zwierzęta, mógł polować z łukiem na większe — gdyby tylko miał łuk i strzały. A może by tak nałapać więcej królików i wymienić je na strzały. Łuk sam sobie potrafi sporządzić.

Wcale nie musiał wybierać między życiem w lesie a życiem we wsi. Mógł żyć i tu, i tu.

Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Trakt w obu kierunkach wyglądał tak samo, i w jednym, i w drugim musiał dokądś prowadzić. Obojętne, w którą stronę się zwróci; w efekcie ruszył w wybranym na chybił trafił kie­runku.

* * *

Był niemal pewien, że bardzo szybko dotrze do jakiejś wioski, że leży ona gdzieś niedaleko mostu, w pobliżu rzeki. Kiedy po półgodzinnym mar­szu nie natknął się na żaden ślad ludzkich siedzib, zaczęło się w nim rodzić podejrzenie, że obrał zły kierunek, i chciał już zawracać. Ale potem uświadomił sobie, że przecież nigdzie mu się nie śpieszy, i szedł dalej.

Trakt był bity, a wzdłuż niego biegł rów służący zapewne do odprowa­dzania wody, żeby nawierzchnia nie rozmakała podczas roztopów i nie zmieniała się w błotnistą breję. Droga prowadziła środkiem szerokiej prze­sieki wyciętej w lesie. Duża odległość od drzew miała utrudniać zastawia­nie zasadzek na podróżnych, ale on wolał mimo wszystko zachować ostroż­ność i nie wypuszczał noża z ręki.

Usłyszawszy za plecami jakiś odgłos, odwrócił się na pięcie. Nie rozpo­znawał tego dźwięku. Hałas przybierał na sile i szybko się zbliżał.

Konrad nie widział jeszcze, co go powodowało, i nie był wcale ciekaw tego widoku. Zbiegł z drogi, przeskoczył rów i skrył się za szerokim pniem najbliższego drzewa. Nastawiając ucha, zaczął obserwować drogę.

Po pewnym czasie, z jego kryjówką, wśród poskrzypywania, sapania, trzeszczenia i stukotu kopyt, zrównał się wóz ciągniony przez cztery konie. Wóz był kryty, jechali nim ludzie, a zaprzęgiem powoziło dwóch mężczyzn siedzących na koźle.

W jego wiosce też były wozy, ale służyły do zwózki plonów z pól i ściętych drzew z lasu. Wozu, którym podróżowaliby sami ludzie, Konrad jeszcze nie widział.

Odczekał, aż wóz się oddali, po czym wybiegł na drogę, żeby odprowa­dzić go wzrokiem, ale widok przesłaniały tumany kurzu wzbijane przez koła.

Konrad, ręką odpędzając sprzed twarzy unoszący się w powietrzu pył, ruszył w ślad za wozem.

I naraz dostrzegł przed sobą dwóch mężczyzn, którzy wzięli się nie wia­domo skąd i szli mu naprzeciw.

Zatrzymał się jak wryty i znieruchomiał. Przemknęło mu przez myśl, żeby uciekać, ale obaj mężczyźni nieśli łuki. Chociaż nie mieli strzał na cię­ciwach, to zapewne dobrze znali te lasy i, gdyby rzucił się do ucieczki, szybko by go dopędzili i ustrzelili.

Musieli być mieszkańcami jakiejś pobliskiej wsi. Albo zbójcami. Ale jego nie mieli z czego ograbić.

Zresztą nie może się wiecznie kryć przed każdym, kogo napotka. Skoro trafił już w zamieszkane przez ludzi strony, musi się ujawnić. Z tym postanowieniem ruszył mężczyznom na spotkanie. Zakładał przynajmniej, że to ludzie. Na takich mu wyglądali, chociaż po tym, na co się napatrzył poprzedniego dnia, niczego nie mógł być już pewien.

Na jego widok mężczyźni zwolnili kroku. Obaj byli starsi od Konrada, brodaci, odziani jak drwale z jego wioski, ale siekier nie nieśli. Zatrzymali się kilka kroków przed nim. Konrad też przystanął.

— Witaj, chłopcze — powiedział jeden z nich.

— Witaj — burknął drugi.

Konrad, oblizując zaschnięte wargi, przenosił wzrok z jednego na dru­giego.

— Nie znam ciebie — podjął pierwszy mężczyzna.

— Nietutejszyś? — dorzucił drugi.

Konrad kiwnął głową.

— Dokąd to wędrujesz?

— Pobłądziłeś?

Konrad gapił się, niezdolny wykrztusić słowa.

— Cóż to z nim? — spytał pierwszy drugiego.

— Niemota jakaś? — podsunął drugi pierwszemu.

— Tak, chłopcze?

Konrad otworzył usta, ale nadal się nie odzywał. Rozmawiał dotąd z jedną tylko osobą, z Elyssą. Z innymi ludźmi rozmawiać nie potrafił.

Pokręcił głową.

— Niedorobiony — orzekł pierwszy, zwracając się do towarzysza.

— Jako żywo — zgodził się z nim tamten.

Pierwszy wskazał kierunek, z którego nadeszli.

— Idziesz tam? — spytał głośno i wyraźnie.

Konradowi przemknęło przez myśl, że jeśli ktoś tu jest niedorobiony, to nie on, bo przecież widać było, w którą stronę zmierza.

— Tak — bąknął.

— A... — zaczął drugi wyraźnie i głośno — ...dokąd się udajesz? — do­kończył już nie tak wyraźnie, i ciszej.

Konrad wzruszył ramionami.

— To chodź z nami. — zaproponował pierwszy. — Zawrócimy i wskażemy ci drogę.

— Drogę, dokąd? — spytał Konrad.

— Tam, dokąd podążasz.

— Sam nie wiem, dokąd podążam.

— Toś szczęściarz, że nas spotkałeś, bo my ci pokażemy, dokąd.

— Czyli dokąd?

— A gdzież by, jak nie do miasta?

Uczynność nieznajomych zaczynała wydawać się Konradowi podej­rzana. Ale może tacy właśnie byli inni ludzie. Może tylko ci z jego wioski tak źle go traktowali.

— Króle łapałeś, chłopcze? — spytał pierwszy. — Piękną masz tu sztukę. W mieście dadzą ci za niego dobrą cenę. Ze trzy szylingi utargu­jesz.

— Trzy! — wykrztusił Konrad.

— Więcej — wtrącił szybko drugi, wnioskując błędnie z reakcji Kon­rada, że to dla niego za mało. — Więcej jak trzy. Cztery. Pięć!

Pięć szylingów stanowiło fortunę. Nawet trzy przekraczały znacznie to, co przez całe życie uciułał — a potem w jednej chwili stracił. Żałował teraz, że zjadł drugiego królika.

— Słusznie powiadasz, Carl — przytaknął pierwszy nieznajomy, zer­kając ponownie na martwego królika. — Pięć szylingów. Co ty na to, chłopcze? Zaprowadzimy cię do miasta i pokażemy, gdzie dostaniesz naj­lepszą cenę.

— Złapałeś go gdzieś tutaj? — spytał drugi mężczyzna, ten imieniem Carl.

Konrad kiwnął głową, wolał nie zdradzać, gdzie. Carl roześmiał się.

— Nad rzeką, co? Koło mostu?

— Tak.

— Znamy wszystkie najlepsze miejsca, w których można coś upolować — powiedział Carl, i zwracając się do towarzysza, dorzucił: — On myśli, że chcemy mu odebrać królika, Heinz. Tak myśli.

— Nie obawiaj się, chłopcze — powiedział Heinz. — My polujemy na grubszego zwierza.

Konrad znowu kiwnął głową. Tym razem wolniej, bez przekonania.

— Chcemy ci tylko pomóc, chłopcze — ciągnął Heinz. — Widać, że przydałby ci się dobry posiłek, dobre odzienie. W mieście znajdziesz wszystko, czego ci trzeba. Chcemy tylko pomóc. Nie znasz nas, to i może nam nie ufasz. Chcesz, to chodź za nami, nie chcesz, nie idź. Twoja wola.

Carl spojrzał na towarzysza.

— Nie wiem jak ty, Heinz, ale ja napiłbym się piwa. Stawiam.

Odwrócili się obaj i ruszyli z powrotem tam, skąd nadeszli. Po paru krokach Carl obejrzał się przez ramię.

— Tobie też postawię — rzucił.

Konrad zaczekał, aż odejdą na dwadzieścia kroków, i ruszył za nimi.

Rozdział ósmy [top]

Drogę prowadzącą do miasta przegradzała drewniana furta, ustawiona w niewielkiej odległości od pierwszych budynków. Zrazu Konrad myślał, że służy do celów obronnych, ale kiedy podeszli bliżej, okazało się, że ma zbyt wątłą konstrukcję, by spełniać takie zadanie.

Przy furcie stał zbrojny strażnik i zbierał pieniądze od ludzi, którzy wchodzili do miasta albo je opuszczali.

Konrad, nie dochodząc do furty, zatrzymał się i patrzył, jak Carl z He­inzem płacą, a następnie przechodzą na drugą stronę. Za furtą Carl odwró­cił się i skinął na niego. Ośmielony tym gestem Konrad zbliżył się do opartego o słupek furty strażnika, który mierzył go znudzonym wzrokiem.

— Trzy pensy — burknął strażnik.

— Za samo wejście do miasta?

— Nie — odparł strażnik, poziewując. — Za korzystanie z drogi.

— Ale ja nie mam trzech pensów.

— Trudno. Nie wpuszczę cię zatem. Nikt nie może przejść bez pła­cenia, prócz barona... bo to jego droga.

— Masz tu — powiedział Carl, podchodząc i sięgając do kieszeni. — Trzy pensy. — Wcisnął strażnikowi monety w garść.

— Dzięki — bąknął Konrad zmieszany. — Wielkie dzięki. Zwrócę ci. Na­prawdę zwrócę.

— Wiem — odparł Carl, odwrócił się i podszedł do czekającego He­inza. Ruszyli dalej drogą.

— Dobrego dnia życzę — powiedział strażnik, przepuszczając Konrada przez furtę.

Miasto było ogromne, o wiele większe od wioski. Po brukowanych ko­cimi łbami ulicach przewalały się tłumy. Wszystko było tu większe i wszyst­kiego było więcej.

Konrad, idąc główną ulicą za Carlem i Heinzem, rozglądał się wkoło oniemiały.

Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Gdyby to do wioski za­witał jakiś obcy, wszyscy by od razu o tym wiedzieli i gapili się na przyby­sza. Tutaj podróżni byli, widać, czymś zwyczajnym. W takiej masie narodu trudno było stwierdzić, kto jest stąd, a kto obcy. Ba, ludzie mieszkający w jednym końcu miasta nie znali pewnie tych, którzy mieszkali na jego dru­gim końcu.

Zauważył kryty wagon, który widział przed godziną na drodze. Na bur­cie widniał herb przedstawiający wieżę, która chyba symbolizowała zamek. Konie już wyprzęgnięto, a budynek, przed którym stał czterokołowy we­hikuł, mógł być tylko gospodą. Była okazalsza i o wiele szykowniejsza od karczmy Adolfa Brandenheimera.

Po tylu latach spędzonych w karczmie Konrad rozpoznałby tego ro­dzaju przybytek wszędzie; tutaj na potwierdzenie miał jeszcze ogromny drewniany szyld, który wisiał nad wejściem. Chyba dla rozwiania wszelkich wątpliwości, wymalowano na nim wezbrany pianą kufel piwa.

Konrad zdążył już zauważyć, że na wielu budynkach wiszą podobne znaki, informujące, jakiego rzemieślnika można tam znaleźć — piekarz, rzeźnik, cyrulik, kowal...

W małej wiosce wszyscy wiedzieli, w których chałupach siedzą krama­rze i czym każdy handluje. Miasto było tak wielkie, że ludzie pobłądziliby pewnie w labiryncie ulic, gdyby nie takie wywieszki, podpowiadające im, gdzie mogą znaleźć to, czego szukają.

Konrad myślał, że jego nowi znajomi skręcą do gospody, ale oni tego nie uczynili. Mijając kolejne składy kupieckie, zagłębiali się dalej w miasto, aż wyszli na duży plac, chyba targowy. W jego rogu stała jeszcze jedna go­spoda, choć nie tak duża, jak tamta pierwsza.

Konrad nie mógł zrazu pojąć, po co komu dwie piwiarnie. I nagle roz­jaśniło mu się w głowie: jedna nie pomieściłaby tutaj wszystkich spra­gnionych.

Miasto było o wiele większe, niż z początku myślał. Rozglądając się, stwierdził, że otaczające je błonia znajdują się tak daleko od centralnego placu, że ledwie je widać poprzez gąszcz budynków.

— Hej, ty! — doleciało go wołanie — Chcesz przepłukać gardło?

Był tak pochłonięty podziwianiem nie znanego sobie otoczenia, że nie zwracał większej uwagi na dwóch mężczyzn, za którymi przywędrował tu z lasu. Heinz gdzieś zniknął; pewnie wszedł już do gospody. Carl stał w drzwiach; to on do niego wołał.

Konrad kiwnął głową i podszedł do mężczyzny.

— Schowaj lepiej ten nóż — poradził mu Carl. — Po co drażnić ludzi.

Konrad dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w prawej dłoni wciąż ści­ska sztylet. Zatknął go za pas i przekroczył za Carlem próg gospody.

Jakoś niezręcznie mu było wchodzić tu od frontu. W karczmie Brandenheimera korzystał zawsze z tylnych drzwi. Rozejrzał się niepewnie po izbie. Stały tu drewniane grubo ciosane stoły i stołki, w powietrzu uno­siły się znajome wonie rozchlapanego piwa i świeżej słomy zaścielającej podłogę. Z zaplecza dolatywał aromat pieczonego mięsiwa i warzonego piwa.

Heinz stał już przy wysokim szynkwasie, za którym spoczywały na pod­pórkach trzy ogromne beczki. Szynkarz podstawiał pod kurek jednej z nich cynowy kufel. Po chwili podał go Heinzowi i dostrzegłszy Carla, odwrócił się, by napełnić drugi kufel.

Carl powiedział coś do Heinza i obejrzeli się obaj na Konrada, który stał w drzwiach i rozglądał się po izbie. Carl odebrał swoje piwo i machnął na Konrada.

— Chodź! — zawołał, stawiając kufel na szynkwasie między sobą a He­inzem. — I jeszcze raz — zwrócił się do szynkarza. Rzucił na blat kilka mo­net i szynkarz z trzecim kuflem w dłoni odwrócił się do beczki.

Konrad ruszył niepewnie przez izbę. Paru z siedzących tu już męż­czyzn na chwilę oderwało wzrok od swoich kufli, by obrzucić go przelot­nym spojrzeniem. Konrad zatrzymał się obok Heinza i Carla i spojrzał na kufel. Swój kufel.

Brandenheimer nie pozwalał mu pić piwa, co nie powstrzymywało go od pociągania tego specjału ukradkiem, kiedy tylko karczmarz nie patrzył. Brandenheimer nawet wody Konradowi żałował.

— Kto zacz ten wasz przyjaciel, Carl? — zapytał szynkarz, stawiając na blacie trzeci cynowy kufel i zgarniając na dłoń monety z mokrego szynk­wasu.

— Spotkaliśmy go w lesie — odparł Carl i pociągnął spory haust piwa.

Konrad oblizał wyschnięte wargi, ujął oburącz kufel i uniósł go do ust.

— Ale żaden tam z niego przyjaciel — wtrącił Heinz, stawiając swój kufel na szynkwasie i odwracając się do Konrada.

— Prawda, żaden — podchwycił Carl i odstawiwszy kufel, również od­wrócił się do Konrada.

Konrad, nie umoczywszy jeszcze ust w piwie, już zobaczył, co się za chwilę wydarzy. I wiedział, że jest za późno, by temu zapobiec.

Ale mimo to spróbował.

Chlusnął Carlowi prosto w twarz piwem ze swojego kufla i odskoczył od szynkwasu, sięgając po sztylet.

Nie zdążył. Heinz złapał go za nadgarstek, a w chwilę potem Konrad oberwał od Carla pięścią w żołądek. Zgiął się wpół z bólu i zaskoczenia.

Heinz ucapił go pełną garścią za czuprynę i szarpnął mu głowę do góry. Carl przystawił Konradowi nóż do gardła, napierając czubkiem na miękkie ciało podbródka.

— Tak — warknął Carl, ocierając piwo z twarzy — żaden z niego przyjaciel.

— To kłusownik... — dorzucił Heinz.

* * *

Konrad leżał na kamiennej posadzce i, wpatrzony w smugi porannego światła wdzierającego się przez szpary w ścianach wysoko w górze, znowu zastanawiał się, co też go czeka.

Słusznie Carl z Heinzem od początku wzbudzali w nim podejrzliwość. Powinien był posłuchać instynktu. Nie poszedł za jego głosem i wylądował w piwnicy gospody.

Tłumaczył się, że nie wiedział, zastawianie sideł na króliki jest prze­stępstwem, pytał, co chcą zrobić i co się z nim stanie. Zdrajcy nie byli w na­stroju do rozmowy. Powiedzieli tylko, że decyzja o jego losie zapadnie naza­jutrz. Podsłuchał również, jak jeden z nich obiecuje szynkarzowi udział w nagrodzie, jeżeli ten użyczy loszku do przetrzymania jeńca przez noc w go­spodzie.

W wiosce prawo stanowił Wilhelm Kastring. Przed jego obliczem sta­wał każdy, kto dopuścił się jakiegokolwiek wykroczenia. Skazywał deli­kwentów na grzywny, chłostę, pracę bez wynagrodzenia przez określony czas, zakucie w dyby, albo na kombinacje tych kar, zależnie od ciężaru winy.

Czym karzą w tym mieście za schwytanie w sidła królika? Nie, dwóch królików. Jeśli grzywną, to nie będzie miał z czego zapłacić. Mógłby, co naj­wyżej, odpracować zasądzoną sumę. A może skażą go na chłostę? Ta nie była mu straszna. Przywykł.

Zazgrzytał klucz w zamku, do ciemnej piwnicy wlało się nieco więcej światła.

— Wstawaj!

Posłuchał. Podniósł się z posadzki, podszedł do schodków w kącie i wdrapał się po nich na górę. Czekali tam na niego z nożami w rękach Carl i Heinz. W nożu trzymanym przez Carla rozpoznał swoją własność.

— Dobra broń — powiedział Carl, przechwytując jego spojrzenie. — Za dobry dla kłusownika.

— Odwróć się! — zakomenderował Heinz. — Ręce na plecy! Konrad za­stosował się do polecenia i poczuł, jak krępują mu postronkiem nad­garstki.

— Co to znaczy? — zapytał. — Co chcecie ze mną zrobić?

— My nic, chłopcze — odparł Heinz.

— Tak — dorzucił Carl. — Kto inny nas wyręczy! — Zarechotał.

Wsunął nóż, nóż Konrada, do pochwy, chwycił chłopaka za ramię, pchnął go bezceremonialnie naprzód i ruszyli przez izbę. Po drodze Heinz zabrał jeszcze jego kołczan i martwego królika z jednego ze stołów, po czym wyszli na ulicę.

Mimo wczesnej pory na placu kręciło się już sporo osób. Nie było ich tyle, co poprzedniego dnia, ale Konrad w charakterze więźnia od razu wzbudził większe niż wtedy zainteresowanie.

— Kogo tam macie? — zawołał ktoś.

— Co przeskrobał? — krzyknął inny.

— Nie odchodźcie, to się dowiecie! — odkrzyknął Carl.

Uśmiechali się obaj. Popatrywali w głąb jednej z uliczek, w kierunku wschodzącego słońca. Wyglądali kogoś i Konrad domyślał się kogo — tego, który będzie go sądził...

Po kilku minutach dał się słyszeć klekot podków w oddali. Dolatywał od wschodu; do placu zbliżało się kilku jeźdźców.

Carl pociągnął Konrada na środek ulicy, Heinz popychał go od tyłu.

Niebawem zza rogu wynurzył się pierwszy z konnych, zaraz potem pię­ciu następnych. Za nimi szedł oddział piechurów. Było ich dwunastu, w tym dwóch z psami na łańcuchach.

Spośród jeźdźców, czterech było żołnierzami. Mieli niebieskie hełmy ozdobione pióropuszami, lśniące napierśniki, miecze u bioder, każdy trzymał tarczę z jednakim herbem — niebieskim smokiem.

Piątym jeźdźcem była niewiasta w bogatych, barwnych szatach. Sie­działa na siodle bokiem, i parasolką na długiej rączce osłaniała przed słoń­cem twarz, choć tę i tak ledwie było widać spod jedwabnej chusty.

Na czele orszaku jechał mężczyzna, na którego czekali zapewne Heinz z Carlem. Świetnością stroju przyćmiewał kobietę. Od stóp do głów odziany był w satynę i zamsz, wszystko to wykończone koronką, wszystko w różnych odcieniach niebieskiego — od butów z granatowej skóry poczy­nając, a na bladobłękitnej czapce i jeszcze jaśniejszym błękitnym piórze za­tkniętym za otok kończąc. Niebieski nie był jedynie sokół, który siedział mu na lewym nadgarstku, ale kaptur nałożony na łeb ptaka owszem.

Coraz więcej ludzi wylęgało na ulice, wznosząc radosne okrzyki na cześć jeźdźca i kłaniając mu się w pas, kiedy ich mijał. Lecz ten nie zwracał na gawiedź uwagi. Z nadętą miną jechał wprost na Konrada i przytrzymują­cych go mężczyzn.

— Baronie! — wykrzyknął Heinz.

— Baronie! — powtórzył za nim jak echo Carl.

Obaj, pociągając za sobą Konrada, padli na kolana. Jeździec szarpnął lewą ręką cugle i koń zmienił nieco kierunek, by ominąć klęczącą mu na drodze trójkę.

— Czego? — burknął, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.

— Przestępca, baronie! — krzyknął Carl.

— Aha! — Baron po raz pierwszy zerknął w dół. Osadził w miejscu wierzchowca, i podążający za nim orszak również się zatrzymał.

Konrad podniósł na barona wzrok. Trudno było dokładnie określić jego wiek, bo był to mężczyzna tak pokaźnej tuszy, że koń, choć wielki, ugi­nał się pod jego ciężarem, ale czwarty krzyżyk chyba mu jeszcze nie stuk­nął. Tłuste policzki miał gładko wygolone.

Konrad nie mógł przyjrzeć się lepiej jeźdźcowi, bo Carl natychmiast przydusił mu głowę do ziemi z taką zapamiętałością, że chłopak zamiótł włosami po brudnych kocich łbach. Dotykając bruku ciemieniem, do­strzegł jeszcze jednego konia, który pojawił się na placu po przeciwnej stro­nie.

Był to biały wierzchowiec prowadzony przez idącego pieszo mężczy­znę. Za nimi szedł koń juczny. Mężczyzna zatrzymał się przed gospodą, uwiązał oba konie i wszedł do środka. Konrad patrzył na to z bardzo niewy­godnej pozycji i nie był pewien, ale chyba dostrzegł, że przybysz miał na głowie czarny hełm, który całkowicie zasłaniał mu twarz.

Baron tymczasem przepytywał Carla i Heinza.

— Co zrobił?

— To kłusownik, baronie. Schwytał dwa twoje króliki. Proszę łaskawie spojrzeć. Jednego obdarł ze skóry i zjadł, a tu jest ten drugi. Oto jego wnyki.

— A na dodatek to złodziej, baronie. Widzicie, wasza miłość, ten koł­czan? Musiał go ukraść.

— Szynkarzu! — doleciał z gospody donośny głos. Przybysz w czarnym hełmie nie zastał nikogo w środku. Zamieszanie wywabiło stamtąd wszyst­kich na plac.

— Co masz na swoje usprawiedliwienie, złodzieju? — spytał baron.

Szarpnięty za włosy Konrad poderwał głowę i napotkał wzrok barona.

— Byłem głodny — wybąkał. — Tylko tyle. Złowiłem królika, bo byłem głodny. Nie wiedziałem, że to przestępstwo. Jestem tu obcy. Zapłacę za niego.

— On nie ma pieniędzy, wasza miłość — podpowiedział usłużnie He­inz.

— Zamilcz! — huknął na niego baron. Przeniósł wzrok z powrotem na Konrada. — Tyś tu obcy, co sporo tłumaczy. Może tam, skąd przybywasz, prawo jest inne. Ale skoro już tutaj zawitałeś, musisz się stosować do miej­scowego prawa. Okradłeś mnie.

— Nieświadomie!

— Zamilcz! Głodny byłeś, powiadasz. Rozumiem to. Wszyscy głodnie­jemy, jeśli nie jemy przez parę godzin. Nie miałbym ci za złe, gdybyś schwytał i zjadł jednego królika. Ale ty schwytałeś dwa. Jak to wytłuma­czysz?

Konrad otworzył usta, ale żadne usprawiedliwienie nie przychodziło mu do głowy.

— Przepraszam — wybąkał tylko.

— Za późno na przeprosiny — oznajmił baron. — Wybieram się teraz na łowy. Kiedy wrócę, zadyndasz na stryczku.

Konrad, nie wierząc własnym uszom, wybałuszył na barona oczy. Czyżby przeżył masakrę w wiosce po tylko, żeby iść teraz na szubienicę za schwytanie dwóch królików?

Tamte piekielne istoty nie zdołały go zabić, ale one były tylko dzikimi bestiami, bezrozumnymi siepaczami. W okrucieństwie i zdradzieckości nie mogły się równać z najniebezpieczniejszymi ze stworzeń — ludźmi.

— Nie możecie go powiesić — doleciało od drzwi gospody.

Głos nie był donośny, ale w ciszy, jaka zaległa na placu po słowach ba­rona, wszyscy go usłyszeli i wszyscy się odwrócili, by spojrzeć na przyby­sza.

Rzeczywiście był w czarnym hełmie. Przyłbicę miał uniesioną i popijał piwo z cynowego kufla, jego twarz pozostawała jednak w cieniu. Cały był w czerni; miał na sobie kolczugę z czarnych pierścieni narzuconą na kaftan z czarnej skóry. U czarnego pasa zwisała mu czarna pochwa, nawet rękojeść miecza była czarna — tak samo wełniane bryczesy i krótkie skórzane ciżmy.

— A to czemu!? — zagrzmiał baron. — Coś ty za jeden? Kto ci dał prawo się wtrącać?

Baron obejrzał się na swoich czterech konnych żołnierzy, jakby chciał się upewnić, czy wciąż za nim stoją i czy są gotowi wesprzeć czynem jego słowa.

— To nie twoja sprawa — podjął — kimkolwiek jesteś.

— On ma prawo do obrony — powiedział mężczyzna w czerni.

— Do obrony? Do obrony! Toż to przestępca. Kto by go bronił?

— Sam może się bronić.

— Już próbował. Z mizernym skutkiem!

Baron potoczył wzrokiem po twarzach gawiedzi. Kilkoro mieszczan zro­zumiało aluzję i zarechotało nieszczerze. Baron wciąż patrzył na tłum. Co­raz więcej osób dołączało do chóru pochlebców i wkrótce cały plac pokła­dał się ze śmiechu. Przybysz sączył piwo i czekał aż skończą.

— Ma prawo do próby walki — podjął, kiedy zapadła cisza.

Baron spojrzał na niego zaskoczony.

— Do próby walki? — powtórzył z niedowierzaniem. — Wszak to... wie­śniak!

— To nie przeszkoda. W kodeksie rycerskim ustanowionym z woli Im­peratora Magnusa w roku 2325. przeczytasz, że prawo do próby walki przy­sługuje każdemu, kto posiada własną białą broń. — Mężczyzna w czerni po­ciągnął łyk piwa, po czym zwrócił się do Konrada. — Masz własną białą broń, chłopcze? — spytał.

Konrad nie bardzo rozumiał, co się wokół niego dzieje. Był wciąż ogłu­szony wydanym przez barona wyrokiem śmierci.

— Tak — odparł automatycznie.

— Nie — zawołał Heinz.

— Nie — podchwycił Carl.

— No? — powiedział baron. — Komu dać wiarę? Dwójce moich najza­cniejszych poddanych czy kłusownikowi i złodziejowi? Dla mnie to jasne.

— Skoro nie miał białej broni — nie ustępował mężczyzna — to czym oprawił królika? Zębami?

— Miał białą broń? — spytał baron.

— Eeee... — zająknął się Heinz.

— Nooo... — stropił się Carl i pokazał nóż Konrada — ...miał.

— No tak. No tak — wymruczał baron. Wpatrywał się w dziwne ostrze noża. — Ale skąd u wieśniaka taki nóż? Musiał go ukraść.

W samej rzeczy, pomyślał Konrad.

— Posiada białą broń — powiedział mężczyzna w czarnym hełmie — a zatem ma prawo do próby walki.

— Nie! — zaprotestował baron. — Kodeks rycerski określa zasady sta­czania pojedynków pomiędzy ludźmi honoru, rycerzami, szlachetnie uro­dzonymi. Nie stosuje się do chłopstwa. A biała broń to miecz, nie nóż!

— Biała broń to biała broń — powiedział przybysz. — Oskarżony ma prawo do próby walki. Albo puścisz go wolno, albo pozwolisz skorzystać z przysługującego mu prawa. Innego wyjścia nie ma. Nie wolno ci go powie­sić.

— Nie ty mi będziesz mówił, co mi wolno, a czego nie! — krzyknął gniewnie baron.

Sięgnął po miecz, strącając przy tym sokoła z nadgarstka. Ptak, pisz­cząc i trzepocząc rozpaczliwie skrzydłami, zwisł łebkiem do dołu na łań­cuszku, którym był przykuty za łapkę do rękawicy barona. Podbiegł jeden z piechurów z orszaku i posadził go sobie na nadgarstku zabezpieczonym skórkowym ochraniaczem; baron pozwolił mu odpiąć łańcuszek od swojej rękawicy.

— Radziłem ci tylko, żebyś trzymał się ściśle litery prawa — powiedział mężczyzna w czerni. — Ale jeśli się boisz...

— Boję się? Ja?! — Baron parsknął wymuszonym śmiechem. — A cze­góż to miałbym się bać? — Wyprostował się w siodle i powiódł wyniosłym spojrzeniem po twarzach mieszkańców miasta, swojego miasta.

— Imperator mianował cię swoim przedstawicielem na ten region, a więc twoim obowiązkiem jest pilnowanie, by prawo było tu ściśle respekto­wane. Oskarżony ma prawo do próby walki, a zatem musisz przyjąć wyzwa­nie.

— Ja? Chcesz przez to powiedzieć, że mam walczyć... z nim? — Baron pogardliwym gestem wskazał na Konrada.

— Nie musisz — odparł mężczyzna w czerni. — Możesz wyznaczyć prze­ciwnika z urzędu. Ale jestem przekonany, że będziesz wolał sprawować swoje sędziowskie powinności osobiście. Wybór broni należy, rzecz jasna, do ciebie. Twoja sława sięga daleko, baronie, zdaje się, że byłeś swego czasu niepokonanym pojedynkowiczem. Zabiłeś piętnastu ludzi, o ile się nie mylę?

— Szesnastu — poprawił go baron.

— Naturalnie byłeś wtedy młodszy i nie tak... — Mężczyzna nie musiał kończyć; aluzja do tuszy barona była oczywista.

— Każdemu dotrzymam pola! — nastroszył się baron. — A co dopiero wieśniakowi, ha! — Machnął pogardliwie ręką.

— A zatem przyjmujesz wyzwanie?

— Tak, tak, tak! Załatwmy to od razu. Zabiję tego złodzieja i zdążę jesz­cze zapolować przed obiadem. — Skinął na najbliższego żołnierza. — Daj temu łotrzykowi swój miecz.

Konrada podniesiono z klęczek i rozcięto mu wieży na rękach. Żoł­nierz podał mu swój miecz.

Baron z trudem zsunął się z konia. Dobył miecza i ruszył wolno na Konrada.

— Jeśli czcisz jakiegoś boga, to się do niego pomódl.

— Chwileczkę, baronie, jeśli łaska — odezwał się przybysz. — Ty zrezy­gnowałeś z wyznaczenia swojego zastępcy, ale oskarżonemu również przy­sługuje prawo do wskazania takiego.

Baron nachmurzył się i pokręcił głową.

— Mam po dziurki w nosie twojego wtrącania się do nie swoich spraw. Próbujesz odwlekać wymierzenie sprawiedliwości. Nie ma tu takiego, który zgodziłby się go zastąpić. Daj mi go wreszcie zabić, bo szkoda czasu.

— A co ty na to, chłopcze? — zwrócił się mężczyzna do Konrada.

— Chcesz walczyć, czy wolałbyś wyznaczyć zastępcę?

Konrad spojrzał na miecz, który trzymał w ręku, spojrzał na barona, spojrzał na nieznajomego w czerni i nagle dotarło doń, co ten mu sugeruje.

— Wyznaczam ciebie — powiedział.

— Zgadzam się.

— Hej, zaraz — zaperzył się baron, odwracając się do mężczyzny. — A coś ty w ogóle za jeden?

W odpowiedzi przybysz zdjął z głowy czarny hełm. Miał krótko przy­cięte śnieżnobiałe włosy i śnieżnobiałą gęstą brodę. Całą jego twarz, poczy­nając od linii brody, pokrywał tatuaż, czarne linie wryte trwale w skórę i nadające mu wygląd zwierzęcia — psa, a może lisa. Nie — wilka...

— To ty! — krzyknął baron, robiąc kilka kroków w tył.

— A ja — przytaknął wytatuowany mężczyzna. — Rad jestem, że nie zapomniałeś, Otto. Powiedziałem, że się jeszcze spotkamy, i wiem, jak był­byś zawiedziony, gdybym nie dotrzymał obietnicy. W odróżnieniu od cie­bie dotrzymuję danego raz słowa.

Baron rozejrzał się dookoła szybko, niespokojnie, jakby wypatrywał drogi ucieczki. Zatrzymał wzrok na swoich żołnierzach. Widać było, że naj­chętniej wezwałby ich na pomoc, a nie czyni tego tylko z obawy, że miesz­kańcy miasta uznają to za oznakę słabości.

— Wilk — powiedział, chowając miecz do pochwy i podchodząc do si­wobrodego mężczyzny — cóż za radość ujrzeć cię znowu po tylu latach. Do­chodziło między nami w przeszłości do nieporozumień i, proszę, historia się powtarza! — Roześmiał się nerwowo.

Wilk położył swój hełm na ziemi i dobył miecza. Głownia wykuta była z metalu tak samo czarnego jak reszta jego rynsztunku. Pociągnął łyk piwa z trzymanego wciąż w lewym ręku kufla.

— Chodźmy gdzieś i dogadajmy się — zaproponował baron. Zniżył głos, żeby ciżba go nie słyszała, ale Konrad stał najbliżej i nie umknęło mu ani jedno słowo.

— Spłacę cię — ciągnął baron. — Spłacę z nawiązką, z dużą nawiązką. Wszystko ci wytłumaczę, obiecuję. Chyba nie mówisz poważnie? Nie za­mierzasz ze mną walczyć w imieniu jakiegoś kłusownika!

— Nie.

Baron odprężył się nieco.

— Wiedziałem, żeś rozsądny, Wilku.

— Będę z tobą walczył we własnym imieniu. Pomódl się do Ulryka, jeśli to ci coś da.

— Nie ujdzie ci to płazem! — wysyczał baron. — Nawet jeśli zginę z twojej ręki, zatłuką cię moi ludzie!

Wilk spojrzał ponad ramieniem barona na żołnierzy, a potem na ko­bietę, która przyglądała się temu wszystkiemu w milczeniu, i pokręcił głową.

— Nie wydaje mi się — powiedział.

— O co ci chodzi, Wilku?

— O sprawiedliwość. Przyjąłeś wyzwanie, Otto. Chcesz się teraz wy­cofać jak załgany, podstępny tchórz, którym zresztą jesteś?

Baron obejrzał się przez ramię. Wszyscy obecni na placu wlepiali w niego wzrok.

— Czego ty chcesz, Wilku?

— Twojej śmierci, Otto, twojej śmierci.

— Zabiłem w pojedynkach szesnastu ludzi, Wilku! Ty będziesz siedem­nasty!

Mówiąc to, baron cofnął się o krok, dobył ponownie miecza i runął jak burza na Wilka, by przebić mu ostrzem brzuch. Jak na takiego grubasa, poruszał się z zadziwiającą szybkością, która świadczyła o jego niegdysiej­szym mistrzostwie.

Mężczyzna w czerni odstąpił spokojnie w bok i kiedy klinga barona przeszywała powietrze w miejscu, w którym przed chwilą stał, upił łyk piwa.

Baron ciął na odlew, mierząc w głowę przeciwnika. Miecz Wilka śmi­gnął w górę i zablokował cios. Ostrza skrzyżowały się nad głowami walczą­cych, a oni znieruchomieli na chwile, patrząc sobie z bliska w oczy. Po twa­rzy Wilka po raz pierwszy przemknął ślad jakiejś emocji. Wyszczerzył w uśmiechu zęby — spiczaste zęby...!

— Nie przybyłem tu z tobą walczyć, Otto — warknął. — Przybyłem wy­konać na tobie egzekucję.

Naparł ostrzem na miecz barona, zmuszając go do zrobienia kroku w tył. W następnej chwili czarna klinga opadła błyskawicznie w dół i zatonęła w piersi grubasa. Baron spuścił wzrok na przód swojej błękitnej satynowej koszuli, po której rozlewała się plama czerwieni.

Wilk wyciągnął miecz z rany i baron osunął się na bruk. Uderzając głową o kocie łby, już nie żył.

Wilk rozejrzał się szybko, oceniając wzrokiem sytuację. Kobieta na ko­niu, żołnierze, świta barona, gawiedź, Konrad, wszyscy zamarli. Uniósł ku­fel do ust i wychylił go do dna.

— Podnieście go — odezwała się po raz pierwszy kobieta. — I zarzućcie na konia.

Przyglądała się, jak ludzie z orszaku przewieszają ciało barona przez siodło.

— Odwieźcie go do fortu — zakomenderowała. — I ruszajmy wreszcie na to polowanie. — Przeniosła wzrok na wytatuowanego nieznajomego. — Zjesz dzisiaj ze mną wieczerze, Wilku? Może zdołam choć po części spłacić dług, jaki miał wobec ciebie mój brat. — Zerknęła na ciało barona. — Teraz i ja jestem ci coś dłużna. Przyjmiesz moje zaproszenie?

— Być może — odparł Wilk.

Ta odpowiedź chyba zadowoliła kobietę. Koń z trupem barona zawró­cił, zaś reszta świry ruszyła dalej w kierunku, w którym początkowo zmierzała.

— Oddajcie mu jego rzeczy — rzucił rozkazująco Wilk. Konrad zwrócił już żołnierzowi miecz i teraz wciśnięto mu do rąk jego kołczan, jego nóż, jego sidła, zdjętą z królika skórę oraz martwego królika, którego ze skóry jeszcze nie obdarł.

Wilk oparł o ścianę swój zbroczony krwią miecz.

— Oczyść go — powiedział do Konrada.

Odwrócił się, podniósł z ziemi hełm i wszedł z powrotem do gospody.

— Jeszcze jedno piwo! — krzyknął od progu.

Rozdział dziewiąty [top]

Nie było już nic do oglądania i tłum się rozproszył. Carl z Heinzem jakby się pod ziemie zapadli.

Konrad króliczą skórką wytarł z krwi miecz Wilka. Skończywszy, cisnął upaćkaną skórę na środek ulicy, dźwignął czarny oręż i wszedł z nim do go­spody. Miecz był bardzo długi i szeroki, cięższy od wszelkiej broni, jaką chłopak do tej pory trzymał w dłoniach.

Wilk stał przy szynkwasie naprzeciwko beczek i pił piwo. Zdążył już zdjąć kolczugę, i był w samym kaftanie z czarnej skóry. Na obu nad­garstkach miał opaski z czarnego futra, chyba jakieś amulety. Szyję ciasno opinał mu czarny łańcuch — nie łańcuszek, łańcuch z grubych ogniw.

Czarny hełm leżał obok. Z opuszczoną przyłbicą przypominał do złu­dzenia wilczy łeb. Przyłbica miała kształt pyska i wyrastały z niej metalowe kły, a w miejscach, gdzie wilk miałby oczy, ziały otwory, przez które mógł patrzeć na świat właściciel hełmu.

Konrad podał mężczyźnie oręż zwrócony rękojeścią do przodu. Wilk spojrzał na klingę i nie dostrzegłszy na niej śladu posoki, odebrał miecz od Konrada i wsunął go do pochwy.

— Dziękuję, panie — powiedział Konrad.

— Za co? — mruknął Wilk, nawet na niego nie spoglądając.

— Za ocalenie życia.

— Zwyczajny przypadek.

— Nie dla mnie.

Wilk odwrócił się i po raz pierwszy zmierzył go wzrokiem. Ich oczy się spotkały.

— Wierzę — powiedział Wilk. — Twoje życie nie ma dla mnie, ba, dla nikogo, żadnej wartości, ale dla ciebie jest bezcenne.

— Miałem szczęście, że się zjawiłeś, panie.

— Szczęście? — prychnął Wilk. Uśmiechnął się, szczerząc spiczaste zęby. — Nie ma czegoś takiego jak szczęście.

Konrad, choć wcześniej widział już z daleka te zaostrzone zęby, cofnął się teraz mimowolnie. Wilk parsknął śmiechem. Był wyższy od Konrada, mierzył sobie blisko dwa metry wzrostu, członki miał potężnie umię­śnione. Jego siwe włosy wprowadzały w błąd; nie był wcale starszy od ba­rona.

— Jeszcze jedno piwo! — zawołał do karczmarza, który stał za szynkwa­sem zalękniony, wciśnięty w najdalszy kąt. — I drugie dla mojego przyja­ciela.

Słowa Wilka przypomniały Konradowi, jak ten sam szynkarz, który ich dzisiaj obsługiwał, poprzedniego dnia pytał Carla i Heinza, kim jest ich przyjaciel, a potem pozwolił im zamknąć go w swojej piwnicy. Teraz jed­nak było inaczej, zupełnie inaczej. Tamci dwaj wzbudzali w Konradzie po­dejrzliwość, Wilk jak dotąd nie. Ale, przyjaciel...?

— Czy to prawda, panie, co powiedziałeś tam na placu? — spytał Kon­rad. — Że każdemu, kto ma przy sobie białą broń przysługuje prawo do próby walki?

— Śmiem wątpić. Dla możnych prawo jest inne. Zawsze tak było i zaw­sze będzie. — Wilk wzruszył ramionami. — Pokaż mi swój nóż.

Konrad podał mu sztylet i Wilk z zainteresowaniem obejrzał faliste ostrze.

— Nazywa się kris — powiedział. — Wykonany został tysiące mil stąd, za Kitajem. — Oddał nóż Konradowi. — Ale ty pewnie nie stamtąd go masz. — Pociągnął łyk piwa z kufla. — Jak cię zwą, chłopcze.

— Konrad.

— To wszystko? Tylko Konrad? Nie masz innych imion?

Konrad pokręcił głową.

— Prawda, zbyt biednyś, żeby mieć więcej imion. Trzymaj. — Podał mu napełniony przez szynkarza kufel, do którego spragniony Konrad przywarł zachłannie ustami.

— Picie może być niebezpieczne, Konradzie. Patrz, co ze mnie zrobiło. — Wskazał na swoją twarz i usta. — Pewnego dnia upiłem się i wpadło mi do głowy, żeby dopasować wygląd do imienia. Kazałem więc wytatuować sobie twarz i spiłować zęby. Pomysł wydawał mi się wyborny, póki nie wy­trzeźwiałem. Niech ci to będzie przestrogą, chłopcze.

Konrad kiwnął tylko głową; ani myślał zrobić coś takiego. Wilk ża­łował być może tego, co ze sobą uczynił, ale z tym tatuażem było mu nawet do twarzy. U kogo innego wyglądałoby to komicznie. Lecz u Wilka czarne li­nie podkreślały rysy, i nawet zaostrzone zęby zdawały się oddawać jego charakter: był wojownikiem.

— Pokaż mi jeszcze swój kołczan.

Konrad podał mu kołczan i patrzył, jak Wilk przygląda się pozłaca­nemu, wytłoczonemu w czarnej skórze symbolowi; pięści w kolczej ręka­wicy pomiędzy grotami dwóch skrzyżowanych strzał.

— Skąd go masz?

— Dostałem.

— Od kogo?

— Od Elyssy Kastring. Jest córką... była córką dziedzica naszej wioski. Kołczan należał do niego.

— Była?

Konrad zawahał się.

— Ona już nie żyje — wyrzucił z siebie.

Wilk patrzył na niego wyczekująco.

— Rozpoznajesz, panie, ten herb? — spytał Konrad, usiłując zmienić temat.

— Nie. Daleko stąd do tej twojej wioski?

— Nie tak znowu, panie.

— Jak się nazywa?

— No, wioska.

Wilk przewrócił oczami. Były błękitne jak lód.

— Musi mieć jakąś nazwę. Co prawda miejscowi też mówią na swoje miasto „miasto”, ale ono ma nazwę, Ferlangen. No, jak nazywa się twoja wioska?

— Ferlangen? — powtórzył za nim Konrad. — To jest Ferlangen?

— Tak.

— A ten człowiek, którego zabiłeś, panie? Ten baron? Mówiłeś do niego Otto.

— Otto Kreishmier, baron Ferlangen. Słyszałeś o nim?

— Miał pojąć za żonę Elyssę.

Wilk łyknął znowu piwa.

— Tę, która dała ci kołczan? Patrz, jaki ten świat mały, tak przy­najmniej powiadają. — Otarł usta grzbietem dłoni. — Ale z tego, co ja się nań napatrzyłem, wynika, że dalekie to od prawdy.

Konrad myślał o odpychającym baronie Kreishmierze i próbował sobie wyobrazić, jak Elyssie, gdyby żyła, układałoby się w małżeństwie z tym człowiekiem. Nie miałaby dziewczyna lekkiego życia, ale lepsze już to niż śmierć.

— Dlaczego chciałeś go zabić, panie? — spytał Wilka.

— Bo przed kilku laty okpił mnie na pewną sumę pieniędzy. Powinien był mnie wtedy od razu zabić, ale jemu zebrało się na litość. Litość jest dla tchórzy, Konradzie, zapamiętaj to sobie.

— I dlatego teraz wróciłeś, panie? Żeby się zemścić?

— Nie. Północ zgubił podkowę, a tu miałem najbliżej do kowala. Rzekłby kto, że szczęśliwym zrządzeniem losu spotkałem Kreishmiera, ja jednak nie dopatrywałbym się w tym szczęścia. I on też pewnie nie. Powie­działem mu, że wróciłem, by go zabić, ale to nie była prawda. Spotkaliśmy się, nadarzyła się sposobność do wzięcia odwetu, i wykorzystałem ją. Nic dodać, nic ująć.

Konrad sam nie wiedział, czy wierzyć Wilkowi czy nie.

— A w jaki sposób baron cię okpił, panie?

— Bardzoś ciekaw, chłopcze. Życie mnie nauczyło, że najlepiej nic nie mówić, ale wszystko słyszeć.

— Jak można coś usłyszeć, nie pytając?

Wilk uśmiechnął się przelotnie.

— Czas jakiś temu wspomogłem Otta w pewnym sporze terytorialnym o ziemie leżące pomiędzy tym a sąsiednim miastem. Dzięki mojej inter­wencji roztrzygnięcie zapadło na jego korzyść, ale on ociągał się z wypłatą umówionego honorarium za moje fachowe usługi.

— Jesteś najemnikiem!

— Osobiście wolę, kiedy nazywają mnie kondotierem. — Przyglądał się Konradowi, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. — Mam dla ciebie propozycję, Konradzie. Czy oddałbyś mi pięć lat z życia, które ci przed chwilą ocaliłem.

— Jak to?

— Potrzebuję nowego giermka. Ty byś się nadał.

Konrad patrzył na niego, ale długo się nie odzywał.

— A jeśli odmówię? — spytał w końcu.

— Twoja wola, chłopcze. Możesz powędrować do następnego miasta, potem jeszcze do innego, ale wcześniej czy później znowu popadniesz w ta­rapaty i zadyndasz na sznurze.

Konrad wzruszył ramionami i, żeby zyskać na czasie, uniósł kufel do ust.

— No, co ty na to? Pięć lat, pięć lat przygód w najdalszych zakątkach świata, pięć lat ryzykowania życiem i brania się za bary z niebezpieczeń­stwem.

— A będę dostawał zapłatę?

— Zapłatę? To dobre dla kramarzy i kupców, sklepikarzy i kmieci. Ty będziesz dzielił ze mną wszystko, chłopcze. Skarby, nagrody, okupy, we wszystkim tym będziesz miał swój udział. Zdobywałem już fortuny, o ja­kich ci się nawet nie śniło, i znowu tak będzie.

Konrad nigdy dotąd nie otrzymywał regularnej zapłaty, a wiec nie ro­biło mu specjalnej różnicy, że w służbie u Wilka też nie ma co na nią li­czyć.

— Musiałeś mieć już jakiegoś giermka, panie — powiedział. — Co się z nim stało?

— Wdał się w sprzeczkę w jakimś ciemnym zaułku, w ruch poszły noże i przegrał. Własna głupota go zabiła. Ale ty mi nie wyglądasz na głupca, Konradzie. No, jaka jest twoja odpowiedź? Ale z góry uprzedzam, jeśli się zgodzisz, nie będzie już odwrotu. Staniesz się na pięć lat moją własnością, na pięć lat, co do dnia. Będziesz należał do mnie tak samo jak mój koń, jak mój miecz. Ale jestem dobrym panem, zapewniam cię. No więc jak?

Cóż innego mógł odpowiedzieć?

— Zgoda.

— Wspaniale! — Wilk wyrwał Konradowi z dłoni kufel z nie dopitym piwem. — Od tej chwili koniec z piwem, chłopcze. Z nas dwóch od picia je­stem ja. Nazywam się Wolfgang von Neuwald, ale możesz się do mnie zwracać „panie”. Zapłać teraz szynkarzowi, a potem zaprowadź Północ do podkucia.

— Ale ja nie mam pieniędzy — wybąkał Konrad, zerkając na szynkarza.

— Piwo jest już zapłacone — mruknął karczmarz, unikając wzroku Konrada. — Na koszt zakładu.

— To lubię! — huknął Wilk. — Skoro tak, to lej jeszcze jedno!

Konrad wyszedł przed gospodę, zastanawiając się, co też go podkusiło, żeby się zgodzić. Obejrzał się przez ramię. Chyba nic nie stało na prze­szkodzie, by się teraz chyłkiem oddalić. Pięć lat. Toż to cała wieczność!

Ale czy miał jakiś wybór? Nie ma nic innego do roboty, nie ma dokąd pójść, a poza tym nie musi przecież pozostawać przy Wilku tak długo. Co mu przeszkodzi odejść, choćby jutro, jeśli tak mu się spodoba?

Podszedł do uwiązanego do żerdzi ogromnego, białego rumaka. Z da­leka koń prezentował się okazale i wyglądał na dobrze utrzymanego. Jed­nak, zbliżywszy się, Konrad zauważył, że zwierzę skórę ma pokiereszowaną i brakuje mu jednego ucha.

Sięgnął do uzdy. Rumak parsknął, wyszczerzył zęby, a potem cofnął się, stanął dęba i runął na niego. Konrad odskoczył błyskawicznie i wierzga­jące w powietrzu kopyta o włos minęły jego głowę.

— Północ! — doleciał od drzwi gospody krzyk. — Wszystko dobrze. On jest teraz z nami.

Koń uspokoił się natychmiast. Konrad spojrzał za siebie. Wilk stał oparty o framugę i sączył piwo.

Konrad zbliżył się ostrożnie do wierzchowca i odwiązał uzdę od żerdzi. Delikatnie pogładził zwierzę po silnej szyi.

— Dobry konik — wymruczał. — Dobry.

Wiedział, gdzie mieści się kuźnia, zauważył ją, wchodząc po­przedniego dnia do miasta. Poprowadził konia powoli w tamtym kierunku. Zwierzę utykało lekko na prawą zadnią nogę, tę bez podkowy.

Zostawił konia w kuźni i przeszedł do sąsiedniej części budynku. Wo­lał nie przebywać w pobliżu zwierzęcia, gdyby temu nie spodobały się za­biegi kowala. Znalazł się w jakimś zagraconym składzie. Zaczął go obcho­dzić, oglądając stare, pordzewiałe narzędzia kowalskie, porozwieszane na ścianach i walające się po brudnej podłodze żelastwo.

I nagle coś wyczuł...

— Co to za smród? — spytał ktoś.

— Cuchnie mi tu kłusownikiem — odparł ktoś inny.

W szerokich drzwiach stanęli Carl i Heinz. Widząc, że obaj trzymają w rękach noże, Konrad sięgnął po swój — po kris...

— A nie mówiłem?! — powiedział Carl.

— Witaj, chłopcze! — powiedział Heinz.

— Czego chcecie? — spytał Konrad.

Carl wyciągnął przed siebie lewą rękę, którą dotąd chował za plecami. Trzymał w niej powróz.

— Chcemy wykonać wyrok barona — odparł. — Powiesimy cię!

— Był nam łaskawym panem, chłopcze, był naszym baronem. A przez ciebie zginął. Źle się stało.

Wsunęli się obaj do mrocznego składu.

— Nie powiesicie mnie! — krzyknął Konrad, robiąc krok do tyłu.

— No to posiekamy na kawałeczki.

— Tym razem twój przyjaciel nie przyjdzie ci w sukurs, chłopcze.

Konrad, stojąc w głębi ciemnego pomieszczenia, widział mężczyzn le­piej niż oni jego.

Wrzeszcząc co sił w płucach, zaszarżował z opuszczoną głową na He­inza, wyrżnął go bykiem w klatkę piersiową, a kiedy mężczyzna się zato­czył, pchnął go sztyletem raz i drugi w brzuch.

Padającego Heinza przygniótł do ziemi, dźgnął go jeszcze raz i odto­czył się szybko w bok.

Heinz pozostał tam, gdzie padł, z ran płynęła mu krew.

Zanim Konrad zdążył poderwać się z ziemi, Carl był już przy nim. Ude­rzył, ale nie nożem, lecz ręką, w której trzymał powróz. Sczepili się i jęli ta­rzać po klepisku. Carl porzucił powróz i ścisnął Konrada lewą ręką za gar­dło. Konrad swoją lewą odpychał prawą, zbrojną w nóż rękę przeciwnika.

Carl był większy i cięższy, miał nad Konradem przewagę. Udało mu się wziąć go pod siebie. Usiadł mu okrakiem na brzuchu i pochylając się, przycisnął obie ręce do ziemi. Konradowi sztylet wyślizgnął się z dłoni.

— Mam cię! — wysapał Carl. — Będziesz umierał powoli, bardzo po­woli.

Konrad próbował się wyrywać, ale bez powodzenia. Poderwał oba ko­lana, waląc nimi przeciwnika w plecy, ale nie zdołał zrzucić z siebie Carla.

— Mam pieniądze — jęknął.

— Nie masz miedziaka przy duszy.

— Nie ja. Ten mężczyzna z wytatuowaną twarzą. Wiem, gdzie je trzyma. Ale sam nie dam rady mu ich podebrać. Ktoś musi mi pomóc.

— Łżesz!

— Nie! Uwierz mi. Razem możemy zdobyć te pieniądze. Jeśli kłamię, będziesz mógł mnie zabić.

— Ukatrup go teraz, Carl! — zawołał Heinz, któremu udało się unieść na łokcie i próbował teraz zatamować dłońmi krwotok z brzucha.

— Jeśli mnie zabijesz, pieniądze przejdą ci koło nosa.

— A co trzeba zrobić, żeby je zdobyć?

— Nie, Carl!

— Cicho bądź! — krzyknął Carl, oglądając się na rannego towarzysza. Czyniąc to, rozluźnił na moment uda, którymi uciskał Konradowi boki. Tylko na moment, ale to wystarczyło.

Mobilizując wszystkie siły, jakie mu pozostały, Konrad wyrzucił w górę biodra wraz z siedzącym na nich Carlem, a kiedy ten stracił równo­wagę i przewrócił się na klepisko, wywinął się spod niego.

Ułamek sekundy później, porwawszy leżący nieopodal kirs, rzucał się już szczupakiem na rozciągniętego na ziemi przeciwnika, opuszczając w locie nóż. Ostrze przebiło pierś Carla, przeszło między żebrami i wraziło się w serce. Trysnęła krew. Carl stęknął, drgnął konwulsyjnie i znieruchomiał.

— Coś długo to trwało — usłyszał za sobą Konrad.

Zerwał się na równe nogi i odwrócił błyskawicznie z nożem gotowym do odparcia ataku. W drzwiach składu stał Wilk.

— Od dawna tu jesteś, panie?

— Jakiś czas. Nieźle się zapowiadasz, chłopcze, trzeba ci to przyznać. Ale pod moim okiem staniesz się wkrótce lepszy, o wiele lepszy. No, dobij teraz tego drugiego i idziemy.

— Nie, błagam! — zaskamlał Heinz.

— Dobić go? — Konrad zawahał się.

— Chciał cię zabić — powiedział Wilk. — Nigdy nie zostawiaj przy życiu rannego wroga. Powiem więcej, żadnego wroga. Ten błąd popełnił Kreishmier, pamiętasz?

Konrad spojrzał na Heinza, który próbował się odczołgać. Przed chwilą zadźgałby tego człowieka bez skrupułów, ale to było w ferworze walki.

Zerknął na Carla i nie poczuł zupełnie nic, choć Carl był pierwszym człowiekiem, jakiego zabił. Wróg, czy to zwierzołak czy człowiek, musiał zgi­nąć. Ale patetyczna postać Heinza wydawała się niegroźna.

— Nie mogę — powiedział Konrad. — To by było morderstwo z zimną krwią.

— Wyobraź sobie, że to królik. — Wilk uniósł w górę martwego królika i potrząsnął nim. W drugim ręku trzymał czarny kołczan, który Konrad również zostawił w gospodzie. — No, dalej!

— Nie mogę — powtórzył Konrad.

Wilk westchnął ciężko.

— No dobrze. To chyba twój pierwszy dzień. Wyręczę cię. — Oddał Konradowi kołczan i dobył miecza. — Pokażę ci, jak najlepiej to robić. Spo­sób jest szybki i skuteczny. Przystawiasz czubek miecza, o tutaj...

— Nie — pisnął Heinz.

— ...a potem zwyczajnie...

Konrad zacisnął mocno powieki, ale zapomniał zatkać uszy, które w chwilę potem poraził przejmujący śmiertelny krzyk dobijanej ofiary.

— Oczyść go — powiedział Wilk, wręczając Konradowi miecz.

Konrad przykląkł przy trupie Heinza, by otrzeć miecz Wilka i swój nóż o kubrak martwego mężczyzny.

— A co byś zrobił, panie, gdybym nie zdołał go z siebie zrzucić? — spy­tał, wskazując ruchem głowy na ciało Carla. — Pomógłbyś mi?

Wilk wzruszył szerokimi barami.

— Lepiej, żeby ratowanie ci skóry nie weszło mi w nawyk, chłopcze — odparł wymijająco. — Mam nadzieję, że nie będziesz dla mnie ciężarem.

Konradowi przemknęło przez myśl, że to raczej jemu wejdzie w nawyk czyszczenie czarnej klingi. Ciekaw był, jakie inne ciężary przyjdzie mu jesz­cze dźwigać.

— Przeszukaj ich — polecił Wilk, chowając wyczyszczony miecz do po­chwy. — Może mają przy sobie jakieś pieniądze.

— Jedenaście pensów — oznajmił Konrad, przetrząsnąwszy obu tru­pom kieszenie.

— Tylko tyle? Z zabijaniem takich gołodupców więcej kłopotu niż to warte. Cały trud na marne. — Rozczarowany Wilk pokręcił głową.

Konrad nic nie powiedział, chociaż był zdania, że jeśli ktoś tu się na­trudził, to tylko on. To on walczył. Cały udział Wilka ograniczył się do dobi­cia rannego.

— Mam nadzieję — ciągnął Wilk — że ta propozycja obrabowanie mo­jej osoby była tylko grą na zwłokę. Tak czy owak mijałeś się z prawdą, mó­wiąc, co mówiłeś. Aktualnie znajduję się w nieco kłopotliwej sytuacji finan­sowej.

— Słucham?

— Nie mam pieniędzy. — Wilk potrząsnął trzymanym za skoki króli­kiem. — Pozostaje żywić nadzieję, że kowal przyjmie go w charakterze za­płaty za podkucie Północy. Jeśli nie, to jego strata.

Wskazał na dwa trupy.

— Jeśli coś z ich przyodziewku na ciebie pasuje, weź to sobie. Dobierz buty. Nie godzi się, żeby mój giermek chadzał na bosaka. To robi złe wra­żenie. Obedrzyj ich ze wszystkiego, co mieli, może uda się coś z tego sprzedać. Będzie parę dodatkowych pensów. Potem ukryj ciała pod tamtymi workami.

Konrad zrobił, co mu kazano.

— A ta kobieta? — zapytał. — Siostra Kreishmiera? Powiedziała, że cię wynagrodzi, panie.

Wilk pokręcił głową.

— Marlenie ufam jeszcze mniej niż jej bratu. Zaprosiła mnie, co prawda, na kolację, ale na pierwsze danie podano by truciznę. Współczuję mężczyźnie, którego poślubi teraz, kiedy Otto nie żyje. — Uśmiechnął się jakby do wspomnień. — No, w drogę.

— A dokąd?

— Do twojej wioski.

— Ależ po niej nic nie zostało — powiedział Konrad.

Choć Wilk nie okazał po sobie specjalnych emocji, oglądając po raz pierwszy kołczan chłopaka, przyczyna, dla której chciał odwiedzić wioskę Konrada, musiała mieć jakiś związek z tym przedmiotem.

Kiedy jednak Konrad opowiedział mu pokrótce, co się tam przed dwoma dniami wydarzyło, Wilk jeszcze bardziej zapalił się do odwiedzenia pobojowiska.

Za zdobyte pieniądze i noże zabitych mężczyzn kupił na drogę trochę prowiantu, chleb i gotowany drób. Zdarte z trupów ubrania Konrad za­winął w tobołek, który umocował na grzbiecie jucznego konia.

Wilk dosiadł swojego rumaka. Konrad prowadził za uzdę szarego konia jucznego.

Ten ostatni uginał się pod ciężarem dobytku Wilka, składającego się głównie z oręża i zbroi. Heinz i Carl, napadając na Konrada, nie mieli ze sobą łuków i strzał, a więc Konrad nie mógł się ich kosztem dozbroić. Na grzbiecie obładowanego konia jucznego nie było dość miejsca, by zmieścił się tam jeszcze jeździec. Zresztą Wilk nie proponował mu, by dosiadł zwie­rzęcia, a Konrad się tego nie dopraszał.

Zaledwie parę razy w życiu siedział na końskim grzbiecie, a to dzięki Elyssie, która przymusiła go do kilku lekcji jazdy, użyczając swego wierz­chowca. Opierał się, ale dziewczyna nie ustępowała. Jak zwykle, postawiła na swoim.

Konrad trafiłby z powrotem do wioski tylko brzegiem rzeki. Ale Wilk zagadnął o drogę woźnicę dziwnego wozu, który minął Konrada po­przedniego dnia. Chłopak podsłuchał, że wóz taki zwą dyliżansem.

Choć podobne wehikuły nigdy nie przejeżdżały przez wioskę, a Kon­rad nie potrafił nawet podać jej nazwy, woźnica domyślił się chyba na pod­stawie jego opisu, o jaką miejscowość chodzi, i wskazał najdogodniejszą trasę.

Opuścili miasto traktem, którym przybył do niego Wilk. Widocznie na każdej prowadzącej do miasta drodze ustawiona była furta, bo i tutaj się na taką natknęli. Na widok zbliżającego się Wilka strażnik rozwarł ją gor­liwie na oścież i z przymilnym uśmiechem usunął się z drogi, a kiedy go omijali, zasalutował sprężyście jeźdźcowi.

— A teraz opowiadaj, co ci się przytrafiło — odezwał się Wilk, kiedy kilka minut później skręcili w inną drogę i wjeżdżali w las. — Od samego początku.

Konrad zaczął swoją relację od tego, jak ostatecznie postanowił odejść z wioski, ale wyruszył w drogę zbyt późno, by daleko zawędrować przed za­padnięciem zmroku. Opowiedział o nocy spędzonej w dziupli drzewa i o tym, jak obudziły go hordy niesamowitych kreatur przeciągające obok jego kryjówki.

Opisał wszystko, niczego nie pomijając, aż do momentu, kiedy, po­sławszy ostatnią czarną strzałę w serce Czaszkolicego, czmychnął z dworu i znalazł się nad rzeką.

Wilk przerywał mu z rzadka, by poprosić o powtórzenie tego czy in­nego fragmentu opowieści, albo zażądać bliższych szczegółów na temat ja­kiegoś konkretnego zajścia, ale w zasadzie słuchał w całkowitym milczeniu i z nieprzeniknioną miną.

Konradowi, kiedy wreszcie skończył powtórne przeżywanie swojej epo­pei, serce omal nie wyskoczyło z piersi i cały zlany był potem.

Czekał na jakąś reakcję Wilka, ale minęło kilka minut, a ten wciąż mil­czał.

— Wierzysz mi, panie? — spytał wreszcie, zniecierpliwiony.

— To, co mi tutaj opowiadasz, nie mogło się żadną miarą wydarzyć — odparł Wilk po chwili milczenia — chociaż poszczególne momenty noszą cechy prawdopodobieństwa. Na przykład to co mi mówiłaś o skavenach. Mało kto wierzy w ich istnienie, mało kto ich widział — a już na palcach jednej ręki można policzyć tych, co przeżyli takie spotkanie i zdali z niego relację. Z plastyczności i dokładności wszystkich twoich opisów wnoszę, że mówisz prawdę — a prędzej, żeś przekonany o realności tego, co mówisz.

— Myślisz, panie, że to był rodzaj... snu?

— Halucynacja? Być może.

— A co powiesz na to? — Konrad pokazał mu swoje rany. — To też halucynacja?

— One mogą mieć podłoże psychomatyczne.

— A co to?

Wilk uśmiechnął się.

— To najdłuższe słowo, jakie znam, chłopcze. Nieważne, wkrótce po­znamy prawdę. A więc powiadasz, że wydarzyło się to przed dwoma dniami, w Święto Sigmara?

— Tak. Cała wioska oddaje cześć Sigmarowi... chciałem powiedzieć, oddawała.

— Miło mi to słyszeć. Sam jestem wyznawcą Kultu Sigmara. Za młodu nosiłem się nawet z zamiarem wstąpienia do Zakonu Kowadła. Dasz wiarę?! — Roześmiał się, ale zaraz spoważniał.

Konrad nie miał pojęcia, o czym on mówi.

— Ja mnichem! — podjął Wilk. — Założę się, że pomyślałeś sobie, iż chciałem zostać Templariuszem, Rycerzem Gorejącego Serca.

Konrad uznał, że lepiej się nie odzywać, ale Wilk i tak nie czekał na jego odpowiedź.

— Powiadasz więc, że wszyscy mieszkańcy wioski czcili Sigmara?

— Tak, chyba tak.

— To tutaj niespotykane. Wielu, bardzo wielu wyznawców ma w tych stronach Ulryk. Głównym ośrodkiem jego Kultu jest Middenheim — naj­większe miasto w okolicy, co nie znaczy, rzecz jasna, że leży niedaleko.

— Rzecz jasna — bąknął Konrad zupełnie skofundowany.

— Mnie też mogłeś wziąć za wyznawcę Ulryka. Mimo wszystko to bóg bitwy, jak również patron wilków. Jego godłem jest wilczy łeb. Ale ja nie noszę na tarczy żadnych emblematów, wolę pozostać... samotnym wil­kiem. — Wilk wyszczerzył w uśmiechu ostre zęby.

Poprzedniego dnia Konrad słyszał imię Ulryka z ust Wilka, zanim ten zabił barona Krieshmiera. Ale po raz pierwszy o Ulryku usłyszał od Elyssy. Przypuszczał, że to jeszcze jeden bóg.

— To nie zbieg okoliczności, że wszystkie wydarzenia, które mi opisu­jesz — dodał Wilk — jeśli rzeczywiście się wydarzyły, miały miejsce w Święto Sigmara — bo coś takiego, jak zbieg okoliczności, nie istnieje.

Wilk zamilkł i Konrad czekał, aż odezwie się znowu. Ale on się nie od­zywał.

— A ten Sigmar? — zaczął Konrad po kilku minutach.

— Co Sigmar?

— Czy to jakiś bóg?

— Tak.

— To on założył Imperium?

— Tak.

Konrad zwilżył językiem spierzchnięte wargi i spytał niepewnie:

— A... a kim był ten Sigmar i co to jest Imperium?

Wilk ściągnął cugle i spojrzał na Konrada z bezbrzeżnym zdumieniem.

— Żarty sobie stroisz, chłopcze? — zagrzmiał gniewnie. — Bo jeśli tak...!

— Nie, nie — zapewnił go szybko Konrad. — Ja naprawdę nie wiem. Znaczy się... nie wiem nic o Sigmarze. Przysięgam, że nie wiem.

— Gdyby wmawiał mi to ktoś inny, nie ty — powiedział Wilk — pomy­ślałbym, że łże. Ale...

Przejechał dłonią po siwych włosach i westchnął. Zsiadł z konia, od­wiązał od siodła bukłak z wodą i wskazał na spłachetek trawy przy drodze.

— Siądźmy tam. Pora uzupełnić twoją wiedzę.

Usiedli jard od siebie. Wilk upił wody ze skórzanego bukłaka i podał go Konradowi. Ten, pociągnąwszy długi łyk, oddał Wilkowi bukłak.

— Sigmar — zaczął Wilk — żył dwa i pół tysiąca lat temu. W tamtych czasach ludzie zamieszkujący tę część świata byli bardziej prymitywni i bar­barzyńscy niż dzisiaj — chociaż, odwiedzając kilka miejsc, w które ja zawę­drowałem, stwierdziłbyś, że trudno w to uwierzyć. O ziemie te ludzie to­czyli boje z goblinoidami: goblinami, hobgoblinami, orkami. Z twojego opisu wynika, że ci, których widziałeś grających w piłkę, byli prawdopodob­nie orkami. Goblinoidy były odwiecznymi wrogami krasnoludów, które po­dobnie jak gobliny są rasą o wiele starszą od ludzkiej. Sigmar był synem wodza plemienia, przywódcy Unberogenów. Legenda mówi, że w dzień jego urodzin na niebie pojawiła się ognista kula z podwójnym warkoczem, a towarzyszyły temu gwałtowne burze, jakich najstarsi nie pamiętali. Ta właśnie ognista kula, zwana kometą, stała się jednym z symboli Sigmara. Mając zaledwie piętnaście lat, Sigmar w pojedynkę rozgromił bandę gobli­nów i uwolnił grupę krasnoludów, które tamci uprowadzili. Wśród odbi­tych jeńców był Kargan Żelazobrody, król jednego z krasnoludowych kla­nów. Kargan w dowód wdzięczności podarował Sigmarowi swój bojowy dwugłowy młot. W języku krasnoludów nazywał się on „Ghal-maraz”, co po naszemu znaczy „Rozłupywacz Czerepów”. Ta magiczna broń pomogła Sigmarowi stać się największym i najsłynniejszym z wojowników ludzkiej rasy i zbudować ogromną, potężną armię. Po śmierci ojca Sigmar został wo­dzem i w tytanicznym pojedynku zabił swojego głównego rywala, przy­wódcę Teutognenów. Po tym zwycięstwie Sigmar mógł wreszcie zjedno­czyć wszystkie osiem podzielonych plemion ludzkich — i stąd inny symbol Sigmara: ośmioramienna gwiazda z dwóch nałożonych na siebie kwadra­tów, symbolizująca tych osiem ludzkich plemion. Sigmar poprowadził na­stępnie swoich żołnierzy na totalną wojnę z hordami goblinów, z zamia­rem oczyszczenia z nich tych ziem i zajęcia ich dla ludzkości. Co mu się udało.

O ostatecznym zwycięstwie zadecydowała wielka bitwa pod Stirland. To daleko na południe stąd, chłopcze, ale lekcję geografii odłóżmy sobie na później. Jednak okazało się, że goblinoidy nie zostały całkowicie poko­nane, bo po jakimś czasie ich armie zwróciły się przeciwko krasnoludom — i tym razem zwycięstwo im przypadło w udziale. Krasnoludy zmuszone zo­stały do wycofania się na swoje dawne ziemie, pozostawiając zaledwie kil­kuset swoich w straży tylnej. Kiedy posłaniec przyniósł owe wieści Sigma­rowi, ten stanął na czele swych legionów i powiódł je w Góry Czarne. Do­szło do bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wzięte zo­stały w dwa ognie przez wojska ludzi i tylną straż krasnoludów. Wywijając swoim potężnym młotem bojowym, rozłupując nim czerepy, kroczył Sig­mar na czele swych żołnierzy, wybijając wrogów niemal w pień. Po tym właśnie dniu do Sigmara przylgnął przydomek „Młot na Gobeliny” — Sig­mar Młotodzierżca. Dzięki interwencji Sigmara kresu dobiegła wreszcie od­wieczna wojna pomiędzy goblinami a krasnoludami. Sigmar mógł położyć podwaliny pod swoje Imperium i data jego założenia wyznacza początek pierwszego roku nowej ery, od niej rozpoczyna się obecny kalendarz. Sig­mara koronowano na Imperatora w Reikdorf, które teraz nazywa się Alt­dorf. Jest stolicą i moim rodzinnym miastem. Pół wieku po koronacji Sig­mar zniknął. Wybrał się do krasnoludów, by zwrócić im Ghal-maraz, młot bojowy, którym wywalczył Imperium. Na Przełęczy Czarnego Ognia odłą­czył się od swojej świty i dalej poszedł sam. Nigdy więcej go nie widziano, to znaczy nie widział go więcej żaden człowiek. Krasnoludy nie wyjawiły, co się z nim stało — jeśli w ogóle to wiedziały. Oto, chłopcze, kim był Sig­mar.

Wilk uniósł bukłak do ust i przyssał się do szyjki.

Konradowi wirowało w głowie od tego, co przed chwilą usłyszał: go­bliny, orki, krasnoludy — legendarne wydarzenia — mityczni herosi — bi­twy starożytności...

— Nic nie wiedziałem — wykrztusił.

— To gdzieś ty się chował całe życie?

Konrad wzruszył tylko ramionami, bo nie miał na to zbornej odpowie­dzi.

— Rodzice ci nie mówili?

— Nie mam rodziców... znaczy się, nie wiem, kim byli. Odkąd pamię­tam, aż do dnia, kiedy odszedłem z wioski, pracowałem w karczmie.

— Bywają gorsze zajęcia. — Wilk uniósł do ust wyimaginiowany kufel piwa.

— No, ja nie wiem.

— No nic — uciął Wilk — brnijmy dalej. To była lekcja historii, teraz geografia. Wiesz, gdzie się znajdujemy?

— Między Ferlangen a wioską — odparł Konrad. Tego był pewien — naturalnie przy założeniu, że woźnica dyliżansu wskazał im właściwą drogę. — I w Imperium.

— Na pewno?

Konrad kiwnął głową.

— Na pewno.

— Przynieś mi patyk.

— Patyk?

— Tak, wiesz, co to patyk?

To akurat Konrad wiedział. Wstał, wszedł do lasu i wkrótce wrócił z prostym, długim na dwie stopy kijkiem. Wilk wziął go od niego i zaczął kre­ślić coś na zapylonej drodze.

— Nie trzyma, rozumiesz, skali, ale to można sobie chyba darować. Ży­jemy na świecie, zgoda? — Narysował wielki kwadrat.

— Zgoda — przytaknął Konrad.

— A Stary Świat jest małą cząstką tego świata. — W wielki kwadrat wrysował mniejszy. — Zgoda?

— Zgoda

— A Imperium to mała cząstka Starego Świata. — W mały kwadrat wrysował jeszcze mniejszy. — Zgoda?

— Zgoda.

Wilk zatarł to, co narysował, podeszwą buta i nakreślił teraz koło.

— Imperium — powiedział, pokazując na koło patykiem. — Otóż, od zachodu, południa i wschodu Imperium otaczają góry. Na północny wschód leży kraina Kislev, a na północy mamy ocean — Morze Szponów. Altdorf, stolica, jest tutaj, na zachodzie. Middenheim będzie gdzieś tu.

— Powiedziałeś, że to blisko?

— Jedno blisko nierówne drugiemu. Powiedzmy, że nie tak blisko, jak do twojej wioski. Middenheim to jedyne miejsce, w którym zatrzymałem się dłużej niż na jedną noc. Przyznać muszę, że mi się tam podobało — może dlatego, że nazywają je Miastem Białego Wilka! Middenheim jest naj­większym miastem w tej części Imperium, chociaż nie leży w prowincji, w której się teraz znajdujemy. Czyli w Ostland, to tutaj.

Wilk wskazał na północny wschód, w okolice miejsca, w którym, jak powiedział wcześniej, znajduje się Kislev.

— A stolicą Wielkiego Księstwa Ostland — ciągnął — jest Wolfenburg. Dobra nazwa dla miasta, nie? Wolfenburg jest mniejszy od Middenheim i prawdopodobnie dalej stąd do niego. Ale Middenheim to miasto-państwo, nie stolica prowincji.

Konrad patrzył na rysunek na ziemi, na figury, które Wilk nakreślił w pyle drogi, i starał się doszukać jakiegoś sensu w tych liniach i krzyżykach oraz w tym, co usłyszał — ale bez powodzenia.

— Teraz jesteśmy tutaj — dorzucił Wilk, dźgając patykiem w ziemię — między Górami Środkowymi a wybrzeżem, w Lesie Cieni. Rozumiesz?

— Tak — bąknął Konrad, chociaż nie rozumiał.

— Dobrze. — Wilk odrzucił patyk za siebie. — To by było wszystko. Przekąśmy coś.

Rozdział dziesiąty [top]

Konrad nie mógł się nadziwić, że tak szybko dotarli do wioski — a ra­czej do miejsca, w którym wioska się kiedyś znajdowała...

Nic po niej nie zostało. Najeźdźcy spalili wszystko, ale sam ogień nie byłby w stanie dokonać tak gruntownych zniszczeń. Tam, gdzie jeszcze nie­dawno stały drewniane chaty, murowane domy, zabudowania gospodar­skie, nic teraz nie było.

Ogień mógł strawić drewno i słomę, ale przecież nie kamień ani cegłę. A kamień i cegła zniknęły, nie pozostał również ślad po brukowanym ko­cimi łbami gościńcu, który prowadził do dworu.

Wszystko zostało całkowicie starte z powierzchni ziemi. Pozostał tylko kurz i popiół, ciemne blizny na krajobrazie, w miejscu, gdzie żyły kiedyś i gdzie zginęły setki ludzi.

Nie było też śladu po najeźdźcach ani po ich ofiarach, ani jednego ciała. Padło tu setki ludzi i tysiące nieludzkich stworów. Gdzie podziały się ich szczątki? Leśne drapieżniki nie zdążyłyby ich tak szybko pożreć. Tego rodzaju makabryczna uczta trwałaby tygodniami.

Ale czymże jest pozbycie się ciała i kości dla nadprzyrodzonej siły, która potrafi rozbijać i unicestwiać litą skałę i kamień, uświadomił sobie Konrad.

Drewniany most na rzece, o dziwo, ostał się. Był nietknięty, zupełnie jakby uniknął zniszczenia, bo uznano, że znajduje się poza granicami wio­ski.

Wilk wjechał pierwszy na most, Konrad szedł za nim, prowadząc za uzdę konia jucznego. Przeprawiwszy się przez rzekę, zatrzymali się. Wilk potoczył wzrokiem po tym krajobrazie totalnej zagłady.

— Teraz ci wierzę — mruknął po chwili.

Ale Konrad nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jak wszystko mogło tak bez śladu zniknąć?

Zostały tylko cienie pogorzelisk. Gdyby nie te nienaturalne piętna wy­palone w ziemi, można by pomyśleć, że nie było tu nigdy żadnej wioski.

Konrad potrząsnął z niedowierzaniem głową.

— Jak to... ? — zdołał tylko wykrztusić.

— Widziałeś napaść zwierzołaków, chłopcze, zwierzołaków i ich diabel­skich sprzymierzeńców. Ale za nimi stały daleko bardziej złowrogie siły. Ci siepacze mieli wymordować ludzi i inwentarz. Kiedy zrobili swoje, stali się niepotrzebni. Po wytrzebieniu wszelkiego życia, przyszedł czas na zatarcie wszystkich śladów ludzkiej tutaj obecności. Do wykonania tego zadania we­zwano potężniejsze i o wiele ohydniejsze moce.

Większość z tego, co mówił Wilk, od kiedy się poznali, była dla Kon­rada niezrozumiała głównie dlatego, że tak mało wiedział o świecie. Ale tutaj był na swoim terenie: znał tę wioskę od dziecka. Mieszkał w niej całe życie. Był tu, kiedy rozpoczął się szturm. A mimo to słowa Wilka nadal nic mu nie mówiły.

— O jakich siłach mówisz, panie? — spytał, nie odrywając oczu od spu­stoszenia.

— Trudno to wyjaśnić — odparł Wilk — i wolę nawet nie próbować, bo obawiam się, że sam nie bardzo wiem.

Jednak Wilk wiedział o wiele więcej od Konrada. Podróżował po świecie, był nieporównywalnie bardziej doświadczony.

— Czym są zwierzołaki? — spytał Konrad. — Skąd przychodzą?

— Zwierzołaki to esencja absolutnego zła. Są nim do cna przeżarci. Ci, którzy się tutaj wałęsają, to pozostałość po siłach, które przed dwustu laty napadły na Imperium i zostały odparte przez Magnusa Pobożnego. Pomiot niedobitków i barbarzyńskie kreatury, które z czasem zasiliły ich szeregi. Od lat zamieszkują odcięte od cywilizacji tereny, takie jak Las Cieni. Ostatnio coś hardzieją, coraz częściej napadają na ludzi. Ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. A zapewniam cię, że sporo się już w życiu napa­trzyłem.

Wilk przepłukał gardło łykiem wody i obejrzał się za siebie.

— Imperium znowu jest atakowane, i to zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Ci, którzy podkopują cywilizację od wewnątrz, czynią to subtelnie i chytrze. To w pewnym sensie najniebezpieczniejsi z wrogów — ale ich nie można pokonać w otwartej bitwie, nie można z nimi walczyć zwykłą bro­nią, zimną stalą i gorącą krwią. Wojownik, który chce odegrać w tym kon­flikcie jakąś rolę, musi prowadzić walkę poza granicami Imperium. Wła­śnie tam zmierzałem, kiedy się rano spotkaliśmy.

Mówiąc to, Wilk ścisnął rękojeść czarnego miecza, a potem wskazał ru­chem głowy na miejsce, w którym stała kiedyś wioska.

— Jednym z powodów, dla których postanowiłem opuścić Imperium, była nieznośna nuda. Mało się tu ostatnio działo — dodał i uśmiechnął się ponuro, obnażając zaostrzone zęby. — Gdzie mieszkała ta dziewczyna, ta, od której dostałeś kołczan?

— Na zboczu tamtego wzgórza na wprost nas. — Konrad wskazał je pal­cem.

Wilk trącił piętami boki Północy i ruszyli przez pogorzelisko. Po zabu­dowaniach pozostały tylko ślady na ziemi, niemal tak samo nietrwałe, jak rysunki, które przed kilkoma godzinami kreślił patykiem Wilk.

I, tak jak tamte, szybko ulegną zatarciu. Na skutek działania wiatru, deszczu, mrozu i śniegu wkrótce nie będzie tu śladu po ludzkiej osadzie. Powoli powrócą drzewa, las porośnie ten odizolowany przyczółek ludz­kości, odbierze sobie ziemie, które niegdyś do niego należały.

Konrad spojrzał na puste miejsce, w którym stała kiedyś gospoda z przylegającą do niej oborą. Wydało mu się, że wraz z budynkami, w któ­rych spędził tyle czasu, wymazane zostało całe jego dotychczasowe życie.

I wcale go to nie martwiło.

Odchodził z wioski, by zacząć nowe życie. Przedtem nie żył, lecz wege­tował. Teraz wraz z wioską zniknęła również jego przeszłość — i rzeczywi­ście rozpoczynał życie od nowa.

Z dworu pozostało tyle samo, co z wioski, czyli niewiele. Miejsce po nim upamiętniały zwęglone drzazgi wystające z ziemi, zupełnie jakby ktoś zaznaczył nimi zarysy murów i budynków wznoszących się niegdyś w ich obrębie.

— Opowiedz mi jeszcze raz — powiedział Wilk.

— Dziedzic, który mieszkał we dworze, nazywał się Wilhelm Kastring. Jego córka miała na imię Elyssa. W starej piwnicy znalazła łuk i kołczan ze strzałami. Podarowała mi je w dowód wdzięczności za ocalenie z łap zwie­rzołaka. Łuk się złamał, zużyłem wszystkie strzały i został mi tylko kołczan. A co, panie?

Zamiast odpowiedzieć, Wilk wyciągnął rękę. Konrad podał mu koł­czan i Wilk obejrzał go bardzo uważnie: dziwna tekstura skóry, złoty herb przedstawiający pięść w kolczej rękawicy i dwie skrzyżowane strzały.

— Prawdę mówisz? — spytał.

— Tak.

Wilk rzucił kołczan na ziemię i ten, upadając, wzbił pokrywające ją warstwy popiołu. Stali w miejscu, gdzie znajdowały się kiedyś drzwi wej­ściowe do dworu. W tym samym miejscu stał niedawno Czaszkolicy, w tym miejscu czarna strzała przeszyła mu serce, w tym miejscu, z niemal takim samym zainteresowaniem jak Wilk, Konrad oglądał złoty symbol.

Chłopak schylił się po kołczan.

— Zostaw! — warknął rozkazująco Wilk. — Stąd pochodzi, niech tu zo­stanie.

Konrad zamarł.

— Ale... — zaczął.

Wilk machnął niecierpliwie ręką.

— Chłopska broń — prychnął.

Konrad patrzył na szary teraz od popiołu kołczan. Był jego jedyną pa­miątką po Elyssie. Ale dopóki ma dziewczynę w pamięci, niepotrzebne mu żadne pamiątki po niej, zadecydował. Dopóki ją pamięta, ona żyje.

Tak jak ocalał most na rzece, ocalał również most zwodzony nad fosą. Kiedy przez niego przejeżdżali, kierując się ku wsi, Konradowi coś się przypomniało.

— Jeszcze jedno, panie — powiedział.

— Co?

— W przeddzień napaści, w wiosce zjawił się jakiś obcy. Rycerz w zbroi z brązu.

Wilk zatrzymał konia, obrócił go i spojrzał na Konrada. Nic nie mówił, czekał na dalszy ciąg.

— Przejechał o świcie przez wioskę i wszystko jakby na ten czas uci­chło. Trudno to teraz wyjaśnić. Chyba tylko ja i Elyssa go widzieliśmy, cho­ciaż świadków powinno być o wiele więcej. Kiedy był w wiosce, czas jakby się zatrzymał.

— Co zrobił?

— Nic. Dojechał gościńcem, który tu był, aż tutaj, do dworu, a potem zawrócił konia i odjechał.

— Czy koń też miał na sobie brązową zbroję?

— Tak.

— Pancerz najeżony kolcami w każdym punkcie zgięcia — w łokciach, w kolanach, na kłykciach?

— Tak.

— Dwa szpikulce na hełmie jeźdźca i takie same na hełmie konia?

— Tak.

— Jego ekwipunku nie zdobił żaden herb, żadne symbole, nic, po czym można by go było zidentyfikować?

— Nic.

Wilk zacisnął dłonie na cuglach i zamilkł.

— Kto to był? — spytał Konrad.

Wilk rozejrzał się dookoła, spojrzał na niebo, spojrzał na ziemię, i w końcu, kiedy wyczerpał już wszystkie kierunki, w jakie można było spoj­rzeć, mruknął:

— Mój brat. Jest moim bliźniakiem... to znaczy, był...

Konradowi przypomniało się, jak Elyssa porównała brązowego rycerza do ducha.

— Nie żyje? — spytał.

— Gorzej — burknął Wilk. Patrzył na Konrada, ale chyba go nie wi­dział, myślami był w jakimś innym miejscu, innym czasie.

Konrad się nie odzywał. Jeśli Wilk ma coś do dodania, sam to powie.

W końcu Wilk pogładził konia po szyi i powiedział:

— Północ też ma bliźniaka, kruczoczarnego ogiera. Kiedy osiągnę­liśmy z bratem wiek dojrzały, ojciec każdemu z nas dał konia. On jeździ teraz na swoim, zakuty w te wszystkie blachy. On? Nie wiem, czy nie nale­żałoby raczej powiedzieć „to coś”.

Upił łyk wody i otarł usta grzbietem dłoni.

— Rodzina, Konradzie, rodzina — podjął, kręcąc powoli głową. — Szczęściarz z ciebie, że jej nie masz i nie miałeś. Dzięki temu nie zdradzi cię nigdy najbliższa ci osoba.

Konrada przeszył nagle lodowaty dreszcz, bo słowa Wilka poruszyły w nim czułą strunę — przeczuwał kiedyś, że też zostanie zdradzony przez ko­goś najbliższego.

Ale teraz już do tego nie dojdzie. Elyssa nie żyje.

I naraz coś odciągnęło uwagę Konrada. Odwrócił głowę i spojrzał na las. Nie było tam nic, ale on widział...

— Zwierzołaki! — Rzucił ostrzegawczo, bo tylko tym słowem potrafił opisać trzy stwory z piekła rodem, które za chwilę miały na nich runąć.

Wilk dobył błyskawicznie miecza i omiótł wzrokiem zbocze wzgórza, nad miejscem, gdzie kiedyś stał dwór, oraz skraj rosnącego na szczycie lasu.

Północ parsknął i przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Jego wyczu­lone zmysły również wykryły niewidoczne zagrożenie czające się między drzewami. W chwilę potem wyprysnęła stamtąd śmiertelna trójka i z nie­wiarygodną szybkością pomknęła w dół zbocza!

W odróżnieniu od większości zwierzołaków, potworów rozlazłych i po­wolnych, te stwory były smukłe i muskularne, odziane w lekkie pancerze, uzbrojone w błyszczące, zakrzywione miecze i lśniące owalne tarcze. Ich ciała przypominały ludzkie i były pokryte sierścią w czerwono-żółte wzory; miały zęby, a na głowach rogi.

Z taką szybkością mogły poruszać się dlatego, że... frunęły!

Z grzbietów wyrastały im wielkie skrzydła, dzięki którym pokonywały stromiznę szybciej niż jakiekolwiek stworzenie biegiem. Skrzydła przypomi­nały ptasie; ale zamiast piórami, pokryte były łuskami, z których każda połyskiwała w promieniach słońca.

— Chyba mamy kłopot — zauważył Wilk, sięgając szybko po hełm. Zo­rientował się jednak, że nie zdąży wdziać nakrycia głowy i zamiast za hełm, chwycił za tarczę.

W chwilę później jeden z trzech latających stworów zanurkował w stronę Konrada. Chłopiec padł na ziemię i odtaczając się w bok, poczuł na twarzy zimny prąd powietrza przecinanego przez głownię miecza, która o włos minęła jego policzek.

Nie miał czasu tego rozpamiętywać, bo ku niemu pikowała już druga bestia, i tym razem oberwał — jednak tylko stopą w ramię. Ale ostre szpony wyrastające z paluchów tej stopy rozpruły mu kubrak i rozorały ciało. Turlał się po ziemi dalej, umykając przed trzecim mutantem, który spadał na Konrada lotem nurkowym.

Wilk spiął konia i wpadł między nich, by zablokować atak. Pochylając głowę, poderwał w górę miecz i jednocześnie wbił pięty w boki Północy. Koń stanął dęba i czarna głownia uniosła się jeszcze wyżej. Z napastnika, ślizgającego się po nastawionym na sztorc ostrzu i rozpruwanego od gardła po pas, bluznęła czerwona jucha.

Zwalił się na ziemię i leżał, skrzecząc wstrętnie, póki nie uciszyły go wierzgające kopyta Północy.

Tymczasem dwa pierwsze stwory zdążyły już zatoczyć krąg i wracały, by przypuścić kolejny atak. Tak jak poprzednio, oba zanurkowały ku Konra­dowi. Ten stał już na nogach, ale znowu musiał rzucić się na ziemię, by uniknąć rozpłatania mieczem.

Tym razem padł na plecy i machnąwszy na oślep nożem, poczuł, jak ostrze natrafiło na przelatujące nad nim cielsko. Stwór upuścił miecz i z jego rozciętego ramienia trysnęła krew.

Ale na Konrada, położywszy po sobie karmazynowo-żółte skrzydła, pi­kował już drugi zwierzołak.

I znowu z odsieczą pośpieszył mu Wilk, wpadając na Północy między stwora a cel, który ten sobie obrał, i dźgając ostrzem w górę. Napastnik od­parował pchnięcie tarczą i odleciał w bok.

— Chyba cię nie lubią, chłopcze! — krzyknął Wilk, kiedy dwa czerwono-żółte diabły, zatoczywszy krąg, zanurkowały znowu.

Konrad zerwał się z ziemi i skoczył po upuszczony przez stwora miecz.

— Nie! — dobiegł go ostrzegawczy wrzask Wilka, kiedy się po niego schylał.

Ale on zamykał już dłoń na rękojeści i czuł falę energii rwącą ramie­niem, rozpływającą się po całym ciele. Zdezorientowany zerknął na Wilka.

Uniósł oręż. Miecz wyglądał na ciężki, ale wcale taki nie był. Konrad ujął go jednak oburącz, instynktownie wyczuwając, że dzięki temu emanu­jąca z broni energia szybciej przez niego przepłynie, wzmacniając każdy mięsień i nerw, każdą kość i ścięgno.

Z nieba spadał już nań drugi latający potwór, ten, który wciąż był uzbrojony. Pikował z uniesionym mieczem, plując i szczerząc kły. Konrad nie odskoczył. Również uniósł miecz i czekał, trzymając go pewnie obiema rękami. Zobaczył, co zamierza stwór, wiedział już, że dla niepoznaki machnie najpierw mieczem w lewo, cofnie go i odlatując, wyprowadzi wła­ściwe ciecie w prawo...

Nie drgnął nawet, kiedy spadał pierwszy cios. Potem, kiedy miecz na­pastnika, jak ujrzał to w swojej wizji, cofał się, Konrad podskoczył i ciął na odlew. Stwór próbował zasłonić się tarczą, ale na próżno. Miecz chłopaka odrąbał mu połowę skrzydła. Napastnik, jak kamień runął na ziemię.

Coś śmignęło w powietrzu, ocierając się niemal Konradowi o głowę. Nóż. Trzeci stwór, choć zgubił miecz, nie rezygnował. Spadał na Konrada, wyszarpując zza tarczy następny nóż.

Cisnął nim w Konrada i odbił w bok. Ostrze świsnęło obok szyi chło­paka, a napastnik, bijąc wściekle skrzydłami, wzniósł się i odleciał poza za­sięg miecza, dobywając zza tarczy trzeciego noża.

W tym momencie Wilk rzucił w stwora swoją okrągłą tarczą. Wirując, poszybowała w niebo i trafiła potwora w brzuch. Gadzina przestała machać skrzydłami, straciła impet i runęła na ziemię.

Wilk zeskoczył z konia, podbiegł do niej, zatopił szybko czarny miecz w cielsku ofiary i cofnął zakrwawioną głownię.

Tymczasem Konrad zwrócił się przeciwko rannej bestii, która dźwignęła się już z ziemi na szponiaste nogi i plując jadem, skrzecząc w nie­ludzkiej furii, zaszarżowała na niego.

Ze szczękiem starły się dwa miecze, trysnęły skry.

Przeciwnik był od Konrada wyższy, silniejszy i cięższy. Konrad powi­nien ulec jego przewadze, ale chłopak znalazł głęboko w sobie nowe źródło siły, uaktywnione przez broń, którą trzymał.

Zadana szponami rana, choć niezbyt poważna, ale jednak głęboka, po­winna sprawiać mu ból. On jednak nic nie czuł. Energia płynąca z miecza była jak kojący balsam.

Kiedy, napierając jeden na drugiego ostrzami, testowali swoją fizyczną sprawność, Konrad spojrzał w oczy wroga i stwierdził, że są dokładnie takie same jak ślepia zwierzołaka, którego zabił przed dwoma dniami i w którego skórę później się przyodział. Były tak samo białe, jakby nie miały źrenic. Jednak stwór widział.

Odskoczyli od siebie i rozpoczął się pojedynek.

Konrad nie walczył nigdy mieczem, ale bez trudu parował ciosy, przewidując za każdym razem, gdzie spadnie ostrze. Jednak bronił się tylko, uskakując przed pchnięciami, niezdolny samemu je zadawać.

Stwór zorientował się, że ma przewagę i natarł ze zdwojoną energią. Ciął mieczem to z góry, to od dołu, to z lewa, to z prawa. Szczerzył kły i po­warkiwał, przy każdym ciosie kłapiąc wściekle szczękami.

W pewnej chwili ostrza znowu się sczepiły, i Konrad, cofając się, po­czuł na twarzy cuchnący oddech napastnika, zobaczył jego rozedrgane noz­drza, wietrzące rychłe zwycięstwo.

Do tej pory trzymał miecz oburącz, teraz jednak oderwał od rękojeści lewą dłoń i powstrzymując napór przeciwnika tylko prawą ręką, sięgnął po zatknięty za pas nóż. Stwór zamachnął się tarczą. Konrad uchylił się przed uderzeniem i chwytając za kościaną rękojeść krisa odskoczył, by w następ­nej chwili runąć naprzód i wyprowadzić pchnięcie od dołu. Ostrze weszło w podbródek potwora, przebiło szczękę i język, po czym wraziło się w mózg.

Bestia, nie przyjmując do wiadomości swojej klęski, nadal spychała Konrada w tył. Dopiero kiedy ten odstąpił w bok, runęła na pysk, macha­jąc wściekle trzymanymi w rękach mieczem i tarczą, ryjąc nimi ziemię, jakby próbowała kopać sobie grób. Ale z umierającego szybko uchodziły siły. Skrzydlata bestia znieruchomiała w końcu, jej posoka wsiąkała w wy­suszoną ziemię.

— Jestem pod wrażeniem — powiedział Wilk, który, wspierając się na mieczu, obserwował walkę.

Konrad, wciąż trzymając w górze zdobyczny miecz, spojrzał na swego pana.

— Rzuć go — powiedział Wilk.

Konrad, wbrew własnej woli, zrobił krok w jego kierunku.

— Rzuć go!

Posłuchał. Z trudem rozwarł zaciśnięte palce i wypuścił miecz z dłoni. Popatrzył na ścierwo stwora, którego przed chwilą zabił, i schylił się, by wy­szarpnąć mu z gardła swój nóż.

— Aj! — krzyknął pod wpływem bólu, jaki przeszył mu lewy bark. Po rozoranych szponami plecach ściekały leniwie strumyczki krwi.

— Ściągaj kubrak — powiedział WiJk, podchodząc do konia jucznego i drąc na pasma szmatę, którą wyciągnął z jednego z umocowanych na grzbiecie zwierzęcia tobołków. Polał ranę Konrada wodą i przystąpił do jej opatrywania.

— Czemu tak się na ciebie uwzięły? — spytał.

— Na mnie?

— A tak. Wyglądało na to, że tylko o ciebie im chodzi. Na mnie nie zwracały uwagi.

Konrad nie odpowiedział.

— I skąd wiedziałeś, że będziemy mieli z nimi do czynienia, zanim się jeszcze pojawiły? — spytał Wilk, skończywszy.

Konrad spuścił wzrok, unikając spojrzenia Wilka, który patrzył mu w oczy — w te różniące się kolorem oczy...

— Trzymaj — powiedział Wilk, wręczając mu swój miecz. — Chyba nie muszę ci już mówić, co masz z nim zrobić?

Konrad wziął od niego oręż i obejrzał się na trzy martwe potwory.

— Co to za jedni?

— Zwierzołaki.

— Mam je obedrzeć z ekwipunku?

— Ani mi się waż! Nawet ich nie dotykaj. Oczyść mój miecz jakimś gał­ganem po tamtych dwóch mieszczuchach.

Konrad dopiero teraz zauważył, że prowizoryczny opatrunek Wilk spo­rządził z koszuli Carla. Zabrał się za czyszczenie miecza, Wilk tymczasem poszedł po swoją tarczę.

Potem opuścili spopieloną wioskę, zostawiając trupy trzech martwych napastników tam, gdzie padły w walce.

* * *

— Czy to bezpieczne? — spytał niespokojnie Konrad, kiedy w końcu rozbili biwak na noc.

Większą część dnia przewędrowali w milczeniu. Wilk nie powiedział nic więcej na temat swojego brata i nie kwapił się rozmawiać o bestiach, które ich zaatakowały, a więc Konrad nie próbował nawet pytać o tak ba­nalną rzecz, jak cel ich podróży.

Nie podobało mu się, że spędzają noc w lesie, ale innego wyjścia chyba nie było. Mogli co najwyżej brnąć dalej przez ciemną knieję.

Wilk wzruszył tylko ramionami.

— Czy któryś z nas będzie czuwał?

— Chcesz, to czuwaj, tylko co to da? Zresztą śmierć we śnie to moje marzenie.

Wokół zapadał zmierzch. Konrad spojrzał na swego pana. Trudno było stwierdzić, kiedy Wilk żartuje, a kiedy mówi poważnie. Z tym że on chyba nigdy nie potrafił zbyt długo zachować powagi.

Konrad chętnie rozpaliłby ognisko, ale zdawał sobie sprawę, że ogień, choć trzymałby na dystans leśne zwierzęta, to nie odstraszałby innych, o wiele bardziej niebezpiecznych stworzeń. Wręcz by je przywabiał.

— Aleś miał dzionek — zauważył Wilk.

Konrad kiwnął głową i dotknął ostrożnie kontuzjowanego barku. Nadal pulsował, ale już tak nie bolał.

Potem przypomniało mu się, jak o mało co nie zawisł dzisiaj na szubie­nicy, i dotknął szyi. Przed rokiem synowi wiejskiego młynarza udowod­niono morderstwo. Pokłócił się z jednym z rolników o wagę worka z mąką i doszło do bójki, w której tamten poniósł śmierć. Wilhelm Kastring skazał chłopaka na śmieć przez powieszenie, i wyrok został wykonany.

Ale między powieszeniem za morderstwo, a skazaniem na tę samą karę za schwytanie królików była wielka różnica.

— Naprawdę by mnie powiesili?

— Słyszałeś, co powiedział Krieshmier.

— Za dwa króliki?

— A co mieli z tobą zrobić? Wsadzić do więzienia? Musieliby cię wtedy karmić, płacić komuś za pilnowanie. Wygodniej było cię zgładzić, i o wiele taniej.

Wilk ziewnął i ciągnął:

— Ale pociesz się, chłopcze, że dopiero człowiek skazany na śmierć wie, że żyje. Nie zliczę, ile razy mnie się to przytrafiało. Straciłem już ra­chubę. Do tej pory tu i ówdzie krążą za mną listy gończe i wyznaczona jest nagroda za moją głowę. I wierz mi, lepiej zostać skazanym na śmierć niż wtrąconym do lochu.

Wilk rozpiął skórzany kaftan i rozchylił poły. Chociaż było już ciemno, Konrad zauważył, że cały tors ma poznaczony szramami po starych okale­czeniach. Było ich tyle, że trudno było się dopatrzyć kawałka nienaruszo­nej skóry. W porównaniu z tym blizny Konrada przypominały zadrapania.

— Jedni tacy, u których siedziałem kiedyś w niewoli, zrobili mi to dla zabawy, ale mnie nie było wcale do śmiechu. — Wilk dotknął łańcucha na szyi. — To obroża, na której mnie trzymano. Noszę ją na pamiątkę, co nie znaczy, że bez niej bym zapomniał. Nigdy, przenigdy nie dam się już wziąć żywcem.

Popatrzył na Konrada.

— Gdybyś znalazł się kiedyś w sytuacji bez wyjścia i groziło ci, że zosta­niesz jeńcem, lepiej od razu poderżnij sobie gardło. Póki życia, poty na­dziei, mawiają. To nieprawda.

— Ty przeżyłeś — zauważył Konrad. — Wiele wycierpiałeś, ale w końcu uciekłeś, przetrwałeś.

— Czasami wydaje mi się, że wcale nie.

Była to jeszcze jedna z enigmatycznych uwag Wilka. Konrad wiedział, że nie doczeka się jej rozwinięcia, spytał więc:

— A kto miałby mnie pojmać?

Wilk puścił łańcuch i zapiął z powrotem kaftan.

— Pojmają cię, jeśli nie będą cię mogli zabić, a dzisiaj dwa razy im się to nie udało. Nie, trzy. Najpierw próbowali cię powiesić, potem skrycie za­mordować, a na koniec napadły na ciebie zwierzołaki. Od dawna prowa­dzisz takie urozmaicone życie?

— Może tych trzech napadło na mnie, bo ocalałem z pogromu w wio­sce — powiedział Konrad. — Ale nie widziałem żadnego z nich podczas ataku.

— Istnieje wiele odmian zwierzołaków, chłopcze, i z każdą porą roku jakby ich przybywało. Jedni wyglądają jak zwierzęta, ale inteligencję mają ludzką; inni przypominają wyglądem ludzi, a móżdżki mają ptasie.

— I myślisz, panie, że istnieje jakiś związek między dzisiejszą napaścią zwierzołaków i tym, co przydarzyło mi się w Ferlangen?

Ale Wilk spojrzał na drzewa i w tym samym momencie Konrad do­strzegł, że coś się między nimi poruszyło. Chwycił za nóż, ale Wilk, który w międzyczasie podniósł się z ziemi, nie dobywał miecza z pochwy.

— Mamy towarzystwo — powiedział ruszając w kierunku milczącego intruza.

Konrad zauważył teraz, że jest ich więcej i też wstał. W ciemnościach zalegających między drzewami przemykało kilka jeszcze ciemniejszych cieni. Tu mignęło jakieś futro, tam błysnęły groźne ślepia.

Wilk wtopił się w mrok i zrównał ze zwierzętami.

Wilk, przemknęło przez myśl Konradowi, wilki...

Nocne stworzenia były wilkami, ale Wilk się ich nie lękał, bo musiał być z nimi w jakiś sposób spowinowacony. Widać, nie tylko nazwisko i twarz miał wilcze.

Konrad bał się podejść bliżej, ale wytężywszy wzrok, rozróżnił w ciemnościach Wilka siedzącego w kucki i głaszczącego jedno ze zwierząt po łbie. Wyglądało to tak, jakby coś do niego mówił.

Po paru minutach Wilk wrócił.

— No to mamy sprzymierzeńców — oznajmił. — Możesz spać spokoj­nie, chłopcze, nasze pieski wartownicze postróżują.

Konradowi cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale wiedział, że Wilk mu na nie nie odpowie.

Usiadł i wzdrygnął się.

— Zimno ci?

— Tak — powiedział, chociaż sam nie był pewien, czy drży z zimna czy ze strachu przed wilkami.

— Jak tam bark?

Konrad poruszył ręką.

— Boli.

— To dobrze. Znaczy, że się goi. Lepiej zacznij się ciepło ubierać i nosić te buty.

— Przecież mamy lato.

— Tam, dokąd zmierzamy, nie wiedzą, co to lato.

— A dokąd zmierzamy?

— Do Kisleva — odparł Wilk. — I jeszcze dalej.

Rozdział jedenasty [top]

Wędrowali wiele dni, Konrad przez cały czas na piechotę.

O brzasku wilki gdzieś znikały, ale wracały z nadejściem nocy. Konrad nie był pewien, czy to wciąż te same zwierzęta, które za dnia suną niepo­strzeżenie ich tropem, czy też każdego wieczoru inna wataha. Nie był na­wet pewien, czy to prawdziwe wilki czy jakieś widmowe zwierzęta, które Wilk wyczarował, by czuwały nad ich bezpieczeństwem.

Nie pytał. Wilk nic nie mówił.

Każdego wieczoru o zmierzchu Wilk znikał między otaczającymi obozo­wisko drzewami, by bratać się tam ze stadem, które, ubezpieczając rycerza i jego giermka, przeczesywało mroczne knieje.

Konrad mógł podejść bliżej, mógł podjąć próbę zorientowania się, w czym rzecz; ale jeśli Wilk naprawdę rozmawiał ze zwierzętami, których imię nosił, to on wolał nic o tym nie wiedzieć.

Początkowo bliskość takich wzbudzających grozę stworzeń napawała go niepokojem. Ale przemęczywszy się przez kilka pierwszych nocy, przywykł do ich obecności i sypiał już dobrze, kojony świadomością, że przed innymi leśnymi stworami chroni ich krąg niewidzialnych obrońców. Dzięki nim lepiej znosił trudy podróży.

Z czasem porzucił pierwotny zamiar opuszczenia Wilka przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wiedział już, że na wiosce świat się nie kończy, że może rozpocząć nowe życie i żyć inaczej. Pierwszym krokiem na tej drodze była służba u Wilka w charakterze giermka.

Nie bardzo wiedział, na czym polegają obowiązki giermka. Jak dotąd ograniczały się do czyszczenia miecza Wilka. W ich zakres musiało jednak wchodzić coś więcej, ale podejrzewał, że o tym, co konkretnie ma robić, do­wie się dopiero po dotarciu do Kisleva.

Na razie wystarczało mu, że wciąż idą i że każdy krok oddala go od wio­ski.

Po drodze mijali inne wsie i miasteczka. Nigdy nie zatrzymywali się tam na nocleg, ale w pakunkach dźwiganych przez jucznego konia Wilk znalazł zawsze coś, co dało się wymienić na prowiant. Ani razu nie zaszedł do gospody; pił tylko wodę.

— Nic ci już chyba nie grozi — powiedział pewnego wieczoru.

— A groziło? — spytał Konrad.

— Twoja rana.

Konrad prawie już zapomniał o odniesionej ranie. Pozostały mu po niej trzy długie szramy na barku i nie nosił już opatrunku.

— Draśnięcie — prychnął lekceważąco Konrad.

— Fakt, wygląda jak draśnięcie — powiedział Wilk. — Ale o wiele ba­nalniejsze obrażenia mogą się okazać śmiertelne. Zwierzołaki, atakując swoją ofiarę, wydzielają jad, który dostaje się do ran. Z początku nie boli i czasami ludzie nie wiedzą nawet, że ich krew została zakażona. Potem przy­chodzi ból, który nasila się i nasila, aż w końcu nieszczęśnik kona w mę­czarniach. Widziałem takich, którzy w przypływie szaleństwa odrąbywali sobie kontuzjowane kończyny, by położyć kres cierpieniu. Ale to nigdy nie pomagało.

Od tej rozmowy Konrad kilka razy dziennie oglądał sobie bark, wypa­trując jakichkolwiek oznak zakażenia. Nie dostrzegał takich, a nawet gdyby się pojawiły, byłoby już za późno...

Trakt, którym podążali, niewiele był szerszy od tego, który prowadził do Ferlangen, i znajdował się w o wiele gorszym stanie, ale Wilk twierdził, że to jeden z głównych szlaków na terenie Imperium. Konrad wiedział już, że Kislev graniczy z Imperium, lecz wyjaśnienia Wilka wydawały mu się mętne, dopóki nie odkrył, że zarówno kraj, jak i jego stolica noszą tę samą nazwę.

Szli na wschód do Erengardu, grodu na kislevskim wybrzeżu. Ten sam trakt, gdyby posuwali się nim w przeciwnym kierunku, doprowadziłby ich do Middenheim. Middenheim leżało na skrzyżowaniu szlaków Imperium. Skręcając w Middenheim na południe, doszliby do Altdorfu, stolicy. Ale po­dążając dalej na zachód, dotarliby do wybrzeża, do portu Marienburg.

Linia brzegowa pomiędzy Erengardem a Marienburgiem wytyczała północną granice Imperium. Dalej rozciągało się Morze Szponów. Oba porty również leżały poza granicami Imperium. Studiując mapy, które Wilk rysował na piasku, Konrad zaczynał powoli kojarzyć wszystkie nazwy i miejsca, o których słyszał.

Z Erengardu do leżącego na zachodzie Marienburga prowadziła droga, ale z Kisleva do Marienburga można było również dotrzeć rzeką. Płynęła ona przez stolicę Kislev na zachód do Altdorf, gdzie wpadała do rzeki Reik i wraz z nią spływała na północ do morza.

— Wszystko jest połączone — powiedział Wilk, spoglądając na kolejną z mapek, którą wyrysował na ziemi, i przeciągnął linię wzdłuż drogi łączą­cej Marienburg poprzez Middenheim z Erengardem, a potem drugą, wzdłuż rzeki, od Kisleva poprzez Altdorf do Marienburga. — Dopiero przed kilkoma laty pokazano mi taką mapę. Prawdziwą, narysowaną na pergami­nie. Wcześniej nie wiedziałem nawet, co to mapa. I w jednej chwili wszystko stało się jasne. Byłem we wszystkich tych miejscach i wreszcie mogłem spojrzeć na ich ogólny układ, zobaczyć połączenia między nimi. To, co dzieje się w jednej części Imperium, ma wpływ na wydarzenia w in­nych, nawet jeśli odległość wynosi tysiące mil. Podobnie na Imperium ma wpływ wszystko, co dzieje się gdzieś tam w Starym Świecie.

Konrad nie był pewien, czy w pełni to pojmuje, ale przywykł już do ta­kich wątpliwości.

Co jakiś czas natykali się na ustawioną w poprzek drogi furtę podobną do tych na podejściu do Ferlangen.

Przy każdej stali uzbrojeni żołnierze i pobierali myto, ale od Wilka ani razu nie zażądali opłaty. Zamieniał kilka słów z wartownikami, po czym ci otwierali furtę albo unosili szlaban i przepuszczali ich.

Strażnik pobierający myto w Ferlangen wypuścił ich z miasta, ponie­waż się bał, o tym Konrad był przekonany; ale na trakcie z Middenheim do Erengardu powód był inny. Zaprawieni w bojach weterani patrolujący szlak nie wyglądali na tchórzy.

Kryterium ich doboru były zapewne siła i odwaga, bo lasy, przez które biegła droga, roiły się od zwierzołaków. A im dalej na wschód się za­puszczali, tym więcej wyczuwał Konrad tych kreatur czających się w zaka­zanych leśnych ostępach.

— Czy oni przepuszczają nas dlatego, że idziesz do Kisleva walczyć ze zwierzołakami, panie? — spytał Konrad, kiedy minęli kolejną taką furtę.

— Nie — odparł Wilk — ale dobrze rozumujesz. Żołnierze śpieszący z pomocą obrońcom Kisleva nie muszą, oczywiście, płacić myta. A nieza­leżni rycerze mogą się również wystarać o kwit podróżny. Ale ja niczego ta­kiego nie potrzebuję.

— Dlaczego?

— Bo pracowałem w najbezwzględniejszej, siejącej największy po­strach instytucji w całym Imperium. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, naj­dzielniejsi robili w portki. Nikt się przed nami nie uchował. Nikt nam nigdy nie umknął.

— Kim ty byłeś, panie?

— Imperialnym poborcą podatków! — Wilk wybuchnął śmiechem. — A to, rzecz jasna, oznacza, że sam nigdy nie musiałem płacić podatków i by­łem zwolniony z wszelkich opłat na terenie całego Imperium. Chłopaki po­bierający myto na furtach są z pokrewnej branży, należą do tego samego bractwa, a ja znam hasło i nie muszę płacić. Ty również nie musisz.

— Dzięki.

— Nie ma o czym gadać.

Konrad posłuchał i więcej już do tego nie wracał. Podążali dalej nie­strudzenie, zatrzymując się tylko na popas, posiłek, nocleg, uzupełnienie zapasów, albo kiedy zaskoczył ich ulewny letni deszcz. I w końcu dotarli do Kisleva.

* * *

Wyraźnej granicy nie było, żaden znak nie informował, gdzie kończy się Imperium i zaczyna nowy kraj. Konrad zorientował się, że są już w Kis­levie, dopiero wtedy, kiedy puszcza urwała się nagle jak nożem uciął i Wilk wskazał na leżące przed nimi miasto.

— Erengard — powiedział.

Była to twierdza otoczona wysoką palisadą. Ponad nią wyrastało kilka wież, i to wszystko. Puszczę w szerokim pasie przedpola wykarczowano do cna. Dzięki temu strażnicy na wieżach mogli zawczasu ostrzec mieszkań­ców o każdym szturmie, zawierano bramy, i wróg, żeby wedrzeć się do mia­sta, musiałby wyrąbywać wyłom w ścianie z grubych bali.

Uwagę Konrada, choć fascynowała go palisada ciągnąca się daleko jak okiem sięgnąć, przyciągnął widok na północy — morze.

Trasa, którą podróżowali, przywiodła ich na wybrzeże. Teraz, kiedy wi­doku nie przesłaniał las, Konrad po raz pierwszy zobaczył ocean.

I nie uwierzył własnym oczom.

Dzielił ich od niego szeroki na milę pas lądu, który sam w sobie mógł wprawiać w zadziwienie. Konrad nigdy nie widział tak ogromnej połaci ziemi bez jednego drzewa i ludzkiej siedziby. Całe dotychczasowe życie upłynęło mu wśród gęstwy listowia, nie sięgnął nigdy wzrokiem dalej niż na kilkaset jardów w kierunku szczytu wzgórza, albo ze wzgórza w dolinę.

A tu, za równiną, u stóp opadającego łagodnie ku brzegowi zbocza, fa­lowało morze. Ten absolutny bezkres, ta zupełna pustka ciągnąca się aż po horyzont dosłownie zapierała mu dech w piersiach.

Dzień był bezchmurny i pomarszczona powierzchnia błękitnego oce­anu lśniła w promieniach słońca. Hen, w dali bieliły się żagle statków wy­chodzących z portu, bądź do niego wpływających.

Konrad stał jak skamieniały i chłonął ten widok, a chłodny wiatr od oceanu owiewał mu twarz i wichrzył włosy.

— To tylko woda — burknął Wilk.

— Tak, ale... tyle jej...

— A pod spodem jeszcze więcej!

— Gdzie się kończy?

— Nigdzie. Rozciąga się w nieskończoność. Wody omywające to wy­brzeże, są takie same jak fale, które biją o brzegi Arabii i Lustrii, Kitaju i Nipponu. To wszystko elementy tej samej układanki, Konradzie. My rów­nież. Jesteśmy wszyscy pionkami w kosmicznej grze.

Od patrzenia na tę nieskończoność Konradowi zaczynało się kręcić w głowie i musiał się odwrócić, spojrzeć za siebie i skupić wzrok na tym, co znał i z czym był za pan brat — na Lesie Cieni. Puszcza również zdawała się nie mieć kresu, ale wiedział już od Wilka, że to tylko jeden z lasów porasta­jących większość terytorium Imperium. Oprócz niego były jeszcze Las Re­ikwald, Las Laurelorn, Las Drakwald, Wielki Las...

— Idziemy — ponaglił go Wilk. — Do Erengardu co prawda dotarli­śmy, ale to dopiero połowa drogi.

— Połowa drogi dokąd?

Ale Wilk jak zwykle nie odpowiedział.

Ruszyli w stronę miasta. Trakt, którym przyszli tu z Imperium, dopro­wadził ich do wrót o wierzejach z brązu. Choć wielkie, wydawały się małe wobec ogromu palisady, w której je osadzono. Nie otwarto ich przed Wil­kiem tak ochoczo, jak wcześniej otwierano furty na trakcie, którym tu przybyli.

Strażnicy przy miejskiej bramie na zbroje narzucone mieli futra, a większość z nich nosiła sumiaste, obwisłe wąsy. Zerkali podejrzliwie na zsiadającego z konia Wilka. Powierzywszy Północ pieczy Konrada, Wilk skierował się do wartowni.

Konrad obserwował z zaciekawieniem dyskusję, jaka się tam wywią­zała i obfitowała w żywiołową gestykulację oraz pokazywanie palcami. Z wartowni wywołano oficera, i debata, poparta gestykulowaniem, rozgo­rzała na nowo z wzmożoną żywiołowością. Po jakimś czasie wrota uchyliły się nieco i wysunęła się przez nie jakaś urzędowa osoba, by podjąć się arbi­trażu na wyższym szczeblu.

Jeden ze strażników zbliżył się wyciągniętym krokiem do Konrada, obejrzał go ze wszystkich stron, a potem podszedł do Północy, by odsko­czyć natychmiast przed kopytami białego ogiera, który, parsknąwszy, sta­nął dęba. Strażnik dał mu spokój i zajął się sprawdzaniem ładunku dźwiga­nego przez konia jucznego. Najwyraźniej zadowolony z wyniku inspekcji wrócił pod bramę, gdzie nadal trwały ożywione negocjacje. W chwilę po­tem, wśród uśmiechów i ukłonów, strony podały sobie ręce i wymieniły sa­luty.

Wilk wrócił.

— Przeklęci cudzoziemcy! — prychnął gniewnie, sadowiąc się w sio­dle. — Toć śpieszę im z pomocą. — Pokręcił głową i z westchnieniem do­rzucił: — Wjeżdżamy.

Jedno z brązowych wierzei uchyliło się trochę szerzej, żeby ich przepu­ścić. Wilk przejechał pierwszy, Konrad przecisnął się przez szparę tuż za nim, prowadząc za uzdę konia jucznego.

Już Ferlangen, sporo większe od wioski, oszołomiło Konrada. Ale Erengard był dużo, dużo większy od Ferlangen. Konrad czuł się przytło­czony wszystkimi tymi widokami i odgłosami ogromnego miasta.

Od Wilka wiedział, że Erengard leży u ujścia rzeki. Jedyną znaną mu do tej pory rzeką była ta przepływająca przez wioskę, ale kudy jej tam było do rzeki Linsk. Jak rosie do burzy.

Linsk był tak szeroki, że pośrodku jego nurtu mieściła się nawet wy­spa, wyspa o wiele większa od całego Ferlangen, które aż do dnia dzisiej­szego Konrad uważał za największe miasto na świecie.

To tutaj zawijały wszystkie statki z Imperium i reszty świata, tutaj ła­dowano i rozładowywano śródlądowe tratwy, które kursowały z towarami tam i z powrotem rzecznymi szlakami całego Kisleva.

Jednak do samego miasta Kislev, co Konrad wiedział z wykładów Wilka, nie można było z Erengardu dopłynąć rzeką. Leżało ono na połu­dnie od górnego odcinka biegu rzeki Linsk, i łączyła je z nią droga. Duże wrażenie zrobił na Konradzie most pod Ferlangen, który w odróżnieniu od skromnego, drewnianego mostka we wsi, zbudowany był z kamienia.

Most, który trzeba było przebyć, by dostać się do dzielnicy portowej Erengardu, miał co prawda drewnianą konstrukcję, ale cóż to był za most! Podtrzymywały go drewniane pale wbite w dno rzeki, a pomost środko­wego przęsła można było unosić jak most zwodzony, by do znajdującej się dalej laguny przepuścić statki o najwyższych masztach.

Wilk zostawił konie pod opieką Konrada, a sam wybrał się na poszuki­wanie... czegoś tam. Jak zwykle nie powiedział czego.

Pod jego nieobecność Konrad rozglądał się wokół z rozdziawioną gębą. Gapił się na statki, które były większe od domów; na żeglarzy z tu­zina obcych krain, w dziwacznych przyodziewkach, mówiących jeszcze dzi­waczniejszymi językami; na robotników portowych ładujących i rozładowu­jących jakieś towary, których przeznaczenia nawet się nie domyślał.

W pewnej chwili zatrzymało się przy nim dwóch mężczyzn. Obaj byli niscy, bosi, odziani w luźne białe koszule i workowate portki. Oczy mieli wąskie jak szparki, cerę żółtawą, włosy gęste, czarne i proste. Pewnie byli marynarzami z jakiegoś dalekiego kraju.

Jeden z nich zagadał do Konrada w języku, którego ten nie rozumiał. Bardzo szybko wyrzucał z siebie obce słowa, ledwie przypominało to ludzką mowę.

Konrad pokręcił głową na znak, że nic z tego nie rozumie. Ciekawe, czego od niego chcą? Może pytają o drogę, albo próbują mu coś sprzedać?

Mężczyźni spojrzeli po sobie i gestykulując gwałtownie, zaszwargotali znowu.

Rozdrażniony Północ parsknął i potrząsnął łbem. Konrad odwrócił się od nieznajomych i pociągnął za uzdę, by uspokoić konia.

Ale mimo jego wysiłków ogier stanął dęba, wysoko zadzierając pod­kute błyszczącymi podkowami kopyta.

I w tym momencie dwaj marynarze równocześnie dobyli długich, wą­skich, ostrych jak brzytwy noży.

Konrad, choć zwrócony do nich plecami, nie musiał się oglądać. Wie­dział, co się szykuje. Puścił uzdę i sięgnął błyskawicznie po sztylet. Nie miał już wątpliwości, kim są ci dwaj — to śmiertelni wrogowie.

Północ wierzgał przednimi nogami, jego kopyta biły powietrze niczym pięści boksera. Jeden z napastników cofnął się szybko i uchylił, żeby uniknąć kopnięć.

Ale drugi z niezrozumiałym okrzykiem wojennym na ustach rzucił się na Konrada. Konrad również wrzasnął z gniewu.

Zbliżyli się do siebie na odległość ciosu i dwa ostrza przecięły powie­trze. Oba o włos minęły uskakującego przeciwnika.

Zwarli się, chwytając jeden drugiego lewą ręką za przegub prawej.

Szansę były wyrównane; napastnik, choć niższy od Konrada, nadra­biał ten mankament większą wagą ciała.

Rozpaczliwy, mrożący krew w żyłach wrzask, który w tym momencie dobiegł gdzieś z boku, mógł wydobyć się tylko z krtani konającego. To krzy­czał drugi żeglarz. Padł ofiarą śmiercionośnych kopyt Północy i leżał teraz na nabrzeżu tratowany przez białego ogiera.

Konrad i jego przeciwnik zapomnieli na moment o pojedynku i spoj­rzeli na trupa. Po chwili ich oczy znowu się spotkały — i Konrad się uśmiechnął.

— Teraz twoja kolej — wysyczał.

Żeglarz nie rozumiał słów chłopaka, ale na pewno domyślił się ich zna­czenia. Odpysknął coś w odpowiedzi i jeszcze mocniej ścisnął Konradowi nadgarstek, by zmusić go do wypuszczenia noża z ręki, a jednocześnie przy­sunął swoje ostrze do gardła przeciwnika.

Z minimalnym wyprzedzeniem Konrad zobaczył, że za chwilę mężczy­zna, rozluźniając nieco uścisk, będzie udawał, że słabnie. Kiedy to nastą­piło, Konrad zaczął nań mocniej napierać, by stworzyć wrażenie, że dał się oszukać — ale zanim zdążył się cofnąć, szybował już w powietrzu...

Spadł na plecy z takim impetem, że na chwilę zaparło mu dech w pier­siach. Nie było czasu na analizę tego, co się stało, bo nieprzyjaciel rzucał się już na niego. Nie było też czasu na szukanie sztyletu, który Konrad wy­puścił z ręki podczas nieoczekiwanego lotu.

Odtoczył się w bok, unikając pchnięcia spadającym nań nożem, ale że­glarzowi mimo wszystko udało się przygnieść Konrada swym ciałem i unie­możliwić mu dalszą ucieczkę. Spleceni ze sobą tarzali się po ziemi, walcząc zaciekle o nóż.

Konrad dostrzegł kątem oka las nóg otaczających kręgiem miejsce bójki. Mieli widownię. Mały z początku tłumek marynarzy i robotników portowych gęstniał. Słychać było śmiechy i zagrzewające do walki pohuki­wania. Zupełnie jakby Konrad i jego przeciwnik nie walczyli na śmierć i życie, lecz ku uciesze gawiedzi.

Tarzając się tak w śmiertelnych zapasach, dotoczyli się na skraj na­brzeża i runęli w dół.

Razem wpadli do zimnej wody i nie zaprzestając walki, zniknęli pod powierzchnią. Dopiero tam się rozdzielili. Przebijając wzrokiem mroki męt­nej toni, Konrad dostrzegł napastnika zamierzającego się nań nożem.

Ruchy wroga były ospałe, jak w sennym koszmarze, ale woda spowal­niała również reakcje Konrada. Zdołał jednak odtrącić i wykręcić rękę prze­ciwnika. Mężczyzna wypuścił nóż, który zaczął opadać leniwie na dno.

Marynarz próbował chwycić broń, a Konrad marynarza.

Powiodło się tylko Konradowi. Złapał mężczyznę obiema dłońmi za gardło i ścisnął. Z ust żeglarza trysnął strumień pęcherzyków powietrza.

Konrad, przebierając rozpaczliwie nogami i holując mężczyznę za sobą, podpłynął kawałek w przód i wyrżnął głową napastnika w drewniane oszalowanie nabrzeża.

Powtórzył to znowu, i jeszcze raz. Z ust mężczyzny przestały wydoby­wać się bąbelki. Za to wodę zabarwiła na czerwono krew z rozłupanej cza­szki. Nieszczęśnik szamotał się rozpaczliwie, ale Konrad nie puszczał.

Kolejne uderzenie głową o wbity w dno pal i mężczyzna, zaprzestając walki, zwiotczał. Jeszcze jedno silne uderzenie o wiekowe drewno, jeszcze jeden strumień krwi i dopiero teraz Konrad oderwał dłonie od gardła prze­ciwnika.

Trup poszedł na dno, a Konrad wyprysnął w górę. Wypłynąwszy na po­wierzchnię, jął chwytać łapczywie powietrze w rozrywane bólem płuca. Nad sobą słyszał głosy — wiwaty i drwiny.

Zadarł głowę. Z nabrzeża przyglądał mu się z tuzin ludzi. Wśród nich Wilk.

W odległości dwudziestu jardów dostrzegł drewniane schodki prowa­dzące do wody. Podpłynął tam i wgramolił się na pierwszy stopień.

Spojrzał na mroczną toń. Tylko Elyssie zawdzięczał, że nie spoczywa teraz na dnie. To ona nauczyła go pływać.

Zzuł buty, wylał z nich wodę i dopiero teraz wspiął się po schodkach na nabrzeże.

U ich szczytu czekał na niego jakiś mężczyzna. W ręku trzymał jego nóż. Konrad znieruchomiał. Nieznajomy roześmiał się i powiedział coś w ja­kimś obcym języku. Podał Konradowi sztylet rękojeścią do przodu. W dru­giej dłoni trzymał garść monet.

Kiedy Konrad odebrał od niego nóż, mężczyzna zamknął dłoń na mo­netach, roześmiał się znowu, odwrócił i odszedł. Wyglądało na to, że sporo wygrał, stawiając na zwycięstwo Konrada.

Konrad rozejrzał się za Wilkiem. Dostrzegł go obok chuderlawego, ja­snowłosego osobnika, który zaglądał w zęby koniowi jucznemu. Ociekając wodą, z przemoczonymi butami w ręku, poczłapał boso w ich stronę.

Nie trzeba było specjalnie wysilać umysłu, by odgadnąć, że Wilk pró­buje sprzedać szarego konia. Zachwalał zwierzę żarliwie, uwypuklał jego za­lety, podczas gdy tamten kręcił głową i wytykał wady.

— No, ja nie wiem — wahał się mężczyzna.

— Ale ja wiem — zapewnił go Wilk. — To dobry koń. Długo ci jeszcze posłuży. Solidny, niezawodny, zdrowy. Czego jeszcze chcesz?

— Czego ja jeszcze chcę? Uczciwej ceny, Wilku.

— Znam takich, którzy z pocałowaniem ręki zapłaciliby więcej, niż żą­dam od ciebie.

— To czemu im go nie sprzedajesz?

— Bo mnie nie chodzi o pieniądze, przecież wiesz. Płace nim za przewóz łodzią. Niczego więcej nie żądam. Ciebie to nic nie kosztuje. Zu­pełnie jakbym ci darował tego konia.

— Jeśli wezmę na pokład ciebie, to nie będę mógł wziąć kogoś innego.

— Dobrze wiesz, że na tym tracę, Stephan. Muszę się dostać w górę rzeki, a płynę tam, by bronić Kisleva.

— Ha! Teraz próbujesz grać na moim patriotyzmie?

— Owszem.

Stephan cofnął się i jeszcze raz obrzucił jucznego konia krytycznym spojrzeniem. Nadal kręcił głową, ale już wolniej.

— Czyli ty, twój koń i twój sługa, do Bolgasgardu?

— Do Praag.

— Niech będzie — westchnął Stephan. Splunęli w dłonie, przyklepali, dobili targu.

— Przyprowadź tego konia na krypę — powiedział Stephan. — Odbi­jamy z przypływem. — Odwrócił się i odszedł.

Wilk spojrzał na Konrada, a potem na martwego żeglarza leżącego na nabrzeżu.

— Na chwilę nie można cię spuścić z oka — burknął.

— To nie moja wina. Napadli na mnie.

— Nie wzbudzasz sympatii, chłopcze. Nie lubią cię, co?

— Kto? — spytał Konrad, wiedząc, że Wilk nie ma na myśli dwóch ob­cych marynarzy.

— Byłeś kiedy na łodzi? — zmienił temat Wilk.

Konrad pokręcił głową. Nie był i wcale mu się do tego nie paliło.

— Płyniemy rzeką do Praag. Przekonasz się, że to lepsze od wleczenia się piechotą. — Wilk zmierzył Konrada wzrokiem od stóp do głów. — I od zażywania kąpieli w ubraniu. No, chodźmy poszukać tej krypy, zanim Ste­phanowi coś się odwidzi. — Wdrapał się na grzbiet Północy.

Znaleźli łódź przycumowaną do molo. Wilk zsiadł z Północy i wprowa­dził go na pokład, nie oglądając się na Konrada, któremu przypadło w udziale wciąganie po trapie opierającego się konia jucznego. Przypatrująca się temu załoga zrywała ze śmiechu boki, ale nikt nie pośpieszył mu z po­mocą.

— Wysusz ubranie — powiedział Wilk, kiedy uwiązali konie na pokła­dzie.

Konrad poszedł za jego radą. Zrzucił z siebie przemoczone ciuchy i owinął się starym kocem.

— Po co płyniemy do Praag, panie? — spytał, siadając. — Walczyć ze zwierzołakami?

Po drodze do Erengardu Wilk przybliżał mu historię Imperium i opo­wiadał o nowym zagrożeniu granic ze strony odczłowieczonych hord. Kis­lev był przedmurzem Imperium w walce z najeźdźcami — zwierzołakami i ich pobratymcami.

Gdyby padł Kislev, wszystkie te nieludzkie kohorty runęłyby na Impe­rium i zalały je. Tego właśnie obawiał się Magnus Pobożny jakieś dwa wieki temu. Kislev był wówczas zagrożony, jeźdźcy śmierci z północy wzięli szturmem Praag. Z pomocą przyszły sąsiadowi siły Imperium i w końcu od­parto wraże legiony. Car Alexis i Imperator Magnus, podbudowani tą wiktorią, zawarli pakt przyjaźni między swoimi krajami.

Postanowienia owego paktu zostały wystawione na najcięższą próbę. Agresywne hordy urosły znowu w siłę, znowu łupiły miasta Kisleva, puszczały z dymem wioski, napadały na faktorie, równały z ziemią obozy wojskowe. Gdyby udało im się podbić Kislev, następnym celem stałoby się Imperium. Wilk napomykał już o istnieniu wroga wewnętrznego, a rene­gaci oblegający Kislev stanowili dla Imperium dodatkowe zagrożenie z ze­wnątrz.

— Mówiłeś, panie, że Imperator wysłał swoje wojska, by broniły Kis­lev — powiedział Konrad, kiedy stali na rufie krypy i obserwowali krzątaninę w porcie.

— Bo to prawda.

— I dlatego tu jesteś? Ze mną?

— W pewnym sensie.

— W jakim sensie?

Wilk wzruszył ramionami.

— Mogłem zaoferować swe usługi Imperium, zaciągnąć się do regular­nej armii i pomaszerować z nią na wojnę przeciwko najeźdźcom. Tak czyni­łem, kiedy byłem młodszy i bardziej wierzyłem w ideały. Teraz jednak pora pomyśleć o zabezpieczeniu na starość. Jeśli mam już ryzykować życiem, a nawet więcej niż życiem, to chce mieć pewność, że mi się to opłaci. Jestem zawodowym żołnierzem, i to jednym z najlepszych. Ludzie sowicie wyna­gradzają moje usługi. Pracuję gdzie chcę i kiedy chcę.

Konrad ściągnął brwi. Nie bardzo rozumiał, do czego Wilk zmierza.

— A więc nie przybyłeś tu walczyć ze zwierzołakami?

— Ależ tak! Widzisz, Kislev już dawno byłby krainą mlekiem i miodem płynącą, gdyby tylko mógł spokojnie eksploatować swoje bogactwa. A tu masz, jego terytorium pustoszą raz po raz wszystkie te bestie z piekła ro­dem. To nie sprzyja robieniu interesów i harmonijnemu rozwojowi. Przybyłem, żeby raz na zawsze położyć temu kres. Ty również po to tu je­steś, Konradzie. Będziemy pomagali w walce z najeźdźcą — a jednocześnie wypracujemy sobie skromną rekompensatę. Na wojnach ludzie się bogacą, chłopcze, tyle że zazwyczaj nie ci, co trzeba. Ale na tej wojnie my się wzbogacimy. A przy okazji powalczymy w słusznej sprawie. — Uśmiechnął się, błyskając spiłowanymi zębami. — Bywa, że przyjemne da się połączyć z pożytecznym.

* * *

Zostali strażnikami w kopalni złota. Kopalnia znajdowała się w Górach Krańca Świata, niedaleko Przełęczy Belyevorta. W rzece przepływającej przez ten rejon gór od wieków znajdowano ślady kruszcu, ale żyłę odkryto dopiero przed pięćdziesięcioma laty.

Chociaż było to pogranicze ludzkiego osadnictwa, kopalnia kwitła — dopóki z Północnych Pustkowi nie nadciągnęli znowu najeźdźcy, których z roku na rok przybywało. Pochodzili z krain lodu i śniegu, zupełnie jakby piekło, które ich zrodziło, było skutą mrozem dziczą.

Najazdy powodowały poważne ograniczenie wydobycia w kopalni, i właściciele, do których zaliczał się również car, stworzyli własną, prywatną armię.

Wilk pracował tu już kiedyś jako najemnik, ale ani myślał zadowalać się teraz tak niską pozycją. Znał dowódcę garnizonu i po niecałych dwóch miesiącach zajął jego miejsce.

Nie musiał przy tym uciekać się do użycia siły; wystarczyły słowa per­swazji. W rozmowie w cztery oczy Wilk przedstawił temu człowiekowi długą listę przypadków zagarnięcia mienia i defraudacji, jakich dopuścił się podczas lat przepracowanych w kopalni. Jako alternatywę dla katow­skiego topora zaproponował mu dobrowolne odejście w stan spoczynku po wcześniejszym zarekomendowaniu jego, Wilka, na swojego następcę.

Kompleksowa ochrona obiektu nie ograniczała się do obrony wyrobisk przed atakami zwierzołaków. Ci stanowili tylko jedno z zagrożeń. Powodo­wała nimi jedynie żądza mordu i niszczenia, nie chodziło im o złoto.

Na kopalnię i na transporty złota napadali również najprzeróżniejszej maści bandyci, zbóje i złodzieje. Na nich też trzeba było mieć oko. Tudzież na samych górników. Bo to oni właśnie mieli najlepsze warunki do okradania kopalni. Pracowali w ciasnych sztolniach i drążąc złotodajną skałę, natrafiali od czasu do czasu na warte grzechu samorodki, które z ła­twością mogli ukryć i wynieść.

Z takimi kradzieżami trzeba było walczyć, uszczuplały bowiem do­chody Wilka, który był na procencie od urobku i jego wynagrodzenie zale­żało od ilości złota wysyłanego danym transportem do Kisleva.

Właściciele kopalni zdawali sobie doskonale sprawę, że strażnicy to też ludzie, i znajdowało to swoje odbicie w skromnym żołdzie, jaki im wy­płacali. Ale póki pazerność prywatnej armii utrzymywała się w rozsądnych granicach, jej pracodawcy patrzyli na to przez palce. Wliczali te straty w koszty wydobycia, które i tak nie były wielkie, a wszystko, co po ich odtrą­ceniu wycisnęli z kopalni, stanowiło czysty zysk.

Górnicy byli w większości niewolnikami, skazańcami, którzy odpraco­wywali tutaj wyroki — przeważnie wieloletnich ciężkich robót, a tym sa­mym śmierci, bo tylko nieliczni dożywali końca kary.

Co do armii najemników, to niejeden z jej żołnierzy mało co się różnił od więźniów, których pilnował. Przeważnie byli to uciekinierzy, ludzie bę­dący na bakier z prawem. Tylko kierując się na północ, ku krańcom cywili­zowanego świata, mogli uniknąć pojmania i kary. Jako żołnierze byli słabo wyszkoleni, a od życia wymagali jeszcze mniej niż górnicy.

Ale w kopalnianej straży służyli też najtwardsi, najlepiej zaprawieni w bojach wojownicy Starego Świata. Do Kisleva zwabiła ich nieustająca wojna, niebezpieczeństwo oraz nadzieja na hojne wynagrodzenie — jeśli ujdą z życiem, by się nim cieszyć. W straży kopalni spotkać można było żoł­nierzy z każdego zakątka Imperium i nie tylko.

Każdy z tych weteranów był ekspertem w zabijaniu i Konrad wiele się od nich nauczył.

Pewien obalony książę z jednego z tileańskich miast-państw nauczył go szermierki. W walce na miecze liczyła się nie tylko siła, lecz również zręczność, szybkość i przebiegłość. Konrad potrafił się teraz pojedynkować jak szlachetnie urodzony, z zachowaniem wszystkich zasad rycerskości, których trzeba przestrzegać w sprawach honorowych.

Zaś pewien uliczny zabijaka z Bretonii, który nigdy nie słyszał słowa „honor”, pokazał mu jak walczyć nieczysto, jak wykorzystywać w charak­terze broni wszystko, co się nawinie pod rękę, jak gryźć, kopać, drapać, wy­łupiać oczy i mordować gołymi rękami, jeśli już nie ma czym.

Umiejętności Konrada wzbogaciły się znacznie, kiedy pewien niepo­zorny osobnik z Nipponu zademonstrował mu, jak zabijać samymi rękami albo stopami. Nauczył go, jak, nie mając broni, walczyć z uzbrojonym prze­ciwnikiem i zwyciężać. Była to starodawna sztuka walki z Dalekiego Wschodu, gdzie chyba każda kraina ma swoją własną jej odmianę. Konrad do tej pory pamiętał, jak cisnął nim o ziemię jeden z żeglarzy, którzy na­padli nań w Erengardzie — ale tamten człowiek nie był profesjonalistą i zgi­nął w końcu od jego krisa.

Wilk nie uznawał łuku za broń godną szanującego się wojownika, co innego kusza. Pewien najemnik z Królestw Estalianu nauczył Konrada strzelać z tej broni; wojownik z Arabii wyszlifował umiejętności Konrada w posługiwaniu się nożem, wprowadzając go w arkana rzucania najrozmait­szymi odmianami tej broni; olbrzym z Norsca pokazał mu, jak walczyć włócznią i jak ciskać oszczepem; rycerz z Albionu wyszkolił go w jeździe konnej; i takich nauczycieli było więcej, o wiele więcej.

Kopalnia zatrudniała nie tylko ludzi. Pracowało w niej w charakterze specjalistów sporo krasnoludów. To oni ryli nowe sztolnie, oni wysadzali prochem skały w biegnących głęboko pod ziemią chodnikach. I właśnie jeden z nich został instruktorem Konrada od posługiwania się toporem. Na­uczył go, jak walczyć każdym rodzajem tej broni, od małej siekierki bo­jowej po ogromny topór obosieczny, nauczył wszystkich technik walki wręcz z toporem w każdej dłoni i najlepszego sposobu robienia halabardą.

Kiedy pewnego razu podczas ataku renegatów Konrad został poważnie raniony w prawą rękę, Wilk skomentował to następująco:

— Co jest wart praworęczny człowiek bez sprawnej prawej ręki? — za­pytał. — Chcę cię widzieć w każdej bitwie osłaniającego mnie od prawej.

Chociaż Wilk najął Konrada na giermka, ten nigdy nie stał się jego sługą w dosłownym sensie. Szybko zostali towarzyszami broni, ale Wilk do­piero teraz powiedział to oficjalnie.

— A kto będzie osłaniał od prawej mnie? — spytał Konrad, zerkając na swoje obandażowane, sztywne ramię. Opatrzył je elf, który posiadał zdol­ności uzdrowicielskie. Wilk nie cierpiał czarów i czarowników i w swoim ko­palnianym obozie tolerował tylko tego jednego uzdrowiciela. Konrad wspo­mniał Elyssę, wspomniał, jak zaleczyła mu rany, kiedy się pierwszy raz spo­tkali — ale niewiele było trzeba, żeby przypominała mu się Elyssa...

Wilk roześmiał się.

— Walczyć potrafi każdy głupi — powiedział. — Do zabijania nie trzeba rozumu. Może on wręcz zawadzać. Ale to inteligencja odróżnia nas od zwierząt — i od zwierzołaków. W księgach zawarta jest cała wiedza świata i dzięki tej wiedzy się rozwijamy. Wykorzystasz z pożytkiem czas po­trzebny na wygojenie się twojej ręki. Nauczysz się czytać i pisać.

Konrad, choć bez przekonania, wyszukał sobie nauczyciela. Człowiek ten nazywał się Matthew i był studentem Uniwersytetu w Praag, a do ko­palni przypętał się podczas letnich wakacji, żeby zarobić na czesne na na­stępny rok.

Matthew rozpoczął swoją podróż łodzią, ale załoga ograbiła go po dro­dze i wyrzuciła za burtę. Dalej wędrował pieszo i udało mu się szczęśliwie dotrzeć do celu. Wieść o jego perypetiach, kiedy przedzierał się przez dzicz uzbrojony jedynie w marszpikel* [przyp: Stalowy rożek o długości ok. 30 cm używany do wykonywania splotów na linach stalowych i przy innych robotach bosmańskich — przyp. tłum.], szybko rozeszła się po kopalni i przyniosła mu kilkudniową sławę.

Konrad nazwał go „Matthew Marszpikel”. Następnego lata Matthew zjawił się znowu, tym razem zabrał się z konwojem wiozącym zaopatrze­nie. W trzecim roku Konrad czytał już i pisał biegle, a Matthew zdał ostatnie egzaminy i został prawnikiem. Przywiózł swojemu uczniowi pa­radny zwój promocyjny, w którym stwierdzano, że Konrad jest „uczony w piśmie”.

Równocześnie ze zgłębianiem alfabetu Konrad wprawiał się również w wykorzystywaniu lewej ręki do walki mieczem i maczugą oraz do rzucania włócznią i sztyletem.

— Istnieją dwa sposoby walki z dzikimi, nie zorganizowanymi prymity­wami, jakimi są zwierzołaki — powiedział kiedyś Wilk. — Można wystawić przeciwko nim wyszkoloną, karną armię, taką jaką wysłał z Altdorfu Impe­rator, jaką z Middenheim wysłał Graf. Albo wystawić przeciwko nim siłę jeszcze dzikszą, jeszcze bardziej nie zorganizowaną — legion indywiduali­stów.

I taki właśnie był batalion sformowany przez Wilka: armia indywidu­alistów, którzy walczyli ramię w ramię z napierającym z północy ro­bactwem. Ale na miejsce jednego usieczonego wroga, pojawiało się wciąż kilku następnych.

— Zupełnie jakby odradzali się poprzez śmierć — zauważył kiedyś Kon­rad.

— Wreszcie zaczyna to do ciebie docierać — odparł Wilk i chyba po raz pierwszy Konrad nie miał wątpliwości, że nie żartuje.

Konrad nauczył się zabijać, zabijać szybko i skutecznie. Ale nie musiał się obawiać, że zabraknie mu zajęcia. Bez względu na to, jak był szybki, ilu zgładził, nieprzyjaciół nie ubywało.

Zdarzały się długie okresy bezczynności, nieznośnej nudy, kiedy prócz pucowania zbroi i czyszczenia oręża — własnych i Wilka — nie miał nic in­nego do roboty. A potem zwiadowcy meldowali, że idzie na nich zgraja ma­ruderów, nuda pryskała i nie wiadomo było, w co ręce włożyć.

Jednak Konrad nie widział dotąd szturmu, który choćby w przybli­żeniu przypominał atak na wioskę. Nigdy więcej nie był świadkiem takiej wspólnoty celu, takiej zaciekłości, takiej miażdżącej potęgi, nie widział tylu różnych odmian kreatur zjednoczonych dla wypełnienia jednej misji.

Wiele razy, tak jak to nastąpiło w wiosce po wybiciu do nogi wszyst­kich jej mieszkańców, stwory zwracały się przeciwko sobie — ale teraz zda­rzało się to jeszcze w trakcie walki z ludźmi.

Często atakowały kamrata tylko dlatego, że stanowił łatwiejszy cel. Albo też rzucały się na ranionego sprzymierzeńca, po czym go pożerały. Wydawały się być bezrozumnymi maszynami do zabijania. Stały na niż­szym poziomie od zwierząt, bo nie miały instynktu samozachowawczego, dawały się wyrzynać setkami tylko po to, by uśmiercić jednego upatrzo­nego człowieka.

Ale często były to tylko pozory, istniał bowiem powód tego bitewnego zacietrzewienia — choć niełatwo było go przejrzeć. Otóż owe rzesze wojow­ników poświęcano dla odwrócenia uwagi albo dla rozpoznania nowych for­tyfikacji wzniesionych wokół kopalni.

Wilk nazwał je dzikimi i nie zorganizowanymi. Miał rację, że są dzikie, ale co do braku organizacji sprawa nie była już tak jasna. Konrad nieraz wi­dział, że niektóre kreatury trzymają się podczas szturmu na uboczu, śledzą zmagania z jakiegoś punktu obserwacyjnego, jakby kierowały nacierają­cymi hordami. Zwierzołaki miały swoją własną armię i miały swoich gene­rałów.

Konrad nauczył się rozpoznawać rozmaite odmiany śmiertelnych prze­ciwników, poznał ich zwyczaje. Tych odmian i gatunków było tyle, że dla mnóstwa nie znaleziono jeszcze nazw; i wciąż ich przybywało.

Kiedy zwracały się przeciwko sobie, odnosiło się wrażenie, że muszą zabijać, że nie jest dla nich ważne, kogo ani co zabijają. Ale o wiele częściej nie ulegało wątpliwości, że jedynym powodem ich istnienia jest niszczenie ludzkiego życia.

Konrad umiał je wszystkie zabijać.

* * *

Minęło pięć długich zim. Pięć mroźnych, surowych zim.

Konrad okrzepł, stał się bardziej chłodny, twardszy, bezwzględniejszy.

Rozdział dwunasty [top]

Nadeszła wiosna, a z nią roztopy. Wraz z poprawą pogody napady z północy nasiliły się i przybrały na zaciekłości.

Konrad już od pięciu lat służył u boku Wilka, a widoków na obiecy­waną fortunę wciąż nie było. Jako dowódca armii najemników Wilk nie zarabiał wiele. Elyssa nauczyła Konrada rachować, a kiedy Wilk zaczął mu zlecać wypłaty żołdu dla żołnierzy, zmuszony był jeszcze bardziej podcią­gnąć się w arytmetyce.

Wilk wszystko, co wpływało do jego kieszeni z, procentu od urobku, przeznaczał na zaciąg nowych żołnierzy do swojej armii. Od dwóch lat ża­den atak nie dotknął bezpośrednio wyrobisk, od więcej niż dwóch lat z ręki wroga nie zginął żaden górnik.

Od kiedy Wilk objął komendę, ilość złota docierająca do Kisleva wzrosła ponad dwukrotnie, lecz w tym czasie on zwerbował do swojej armii drugie tyle ludzi i miał ich teraz pod sobą o wiele więcej, niż trzeba było do odpierania ataków wroga i ochrony transportów kruszcu.

Taktyka Wilka zaczęła w końcu przynosić efekty. Jego armia była coraz lepiej wyszkolona, zadawała wrogowi o wiele większe straty niż na po­czątku — a nawet przeprowadzała kontrataki na północną zarazę. Nie ograniczała się już tylko do obrony, wypierała zwierzołaki. A dopóki na­jeźdźcy nie posuwali się w głąb Kisleva, bezpieczne było Imperium.

Górnicza osada, która wyrosła przy kopalni była większa od rodzinnej wioski Konrada. To małe misteczko musiało zaspokajać wszelkie potrzeby mieszkańców. Górnicy byli właściwie niewolnikami, ale nie zakuwano ich w łańcuchy. Jeśli któryś chciał uciec, musiał się liczyć z tym, że wpadnie w łapy oblegających kopalnię zwierzołaków. Zdarzali się ryzykanci, ale prze­drzeć przez kordon udawało się tylko nielicznym — przepadali nawet ci, którzy próbowali wykupić sobie drogę szmuglowanym złotem.

Najemnicy pragnęli rozrywki, po służbie chcieli się zabawić. Wilk wy­rozumiale traktował głód uciech swoich żołnierzy, a wszystko kosztowało. Przepijając zarobione pieniądze, trwoniąc je na ladacznice i hazard, wciąż nie mogli uzbierać sumy, z którą mogliby spokojnie odejść.

To samo tyczyło się Wilka. On również nie mógł odejść, ze względu na brak funduszy. Na początku mówił, że zamierza zbić na tej wojnie fortunę. Ale jak dotąd zdołał uciułać ledwie garść koron. Ilekroć trafiała mu się choć jedna złota moneta, zwykle przepuszczał ją w gospodzie.

A skoro nie zanosiło się, że Wilk w najbliższym czasie opuści teren ko­palni, to tym bardziej nie groziło to Konradowi. Miał, co prawda, konia, przyodziewek, zbroję, oręż — ale nic z tego nie należało do niego. O wszystko, czego mu było trzeba, musiał prosić Wilka.

Ilekroć Wilk był w dobrym nastroju po jakimś walnym zwycięstwie nad zwierzołakami, stawiał Konradowi piwo. Tylko jedno.

Jednak pewnego dnia umówił się z Konradem w gospodzie, chociaż od ostatniej potyczki ze zwierzołakami upłynęło dobrych kilka tygodni. Pora była późna, lecz w izbie falował gęsty tłum i zaraz za progiem Konrad wpadł na jakiegoś krasnoluda. Połowa piwa z trzymanego przez krasno­luda kufla zachlapała Konradowi ubranie.

— Uważaj, durniu! — warknął krasnolud.

Krasnoludy znane były z krewkości i ten nie stanowił wyjątku. Pewnie należał do brygady obsługującej kopalnię. Miał nie więcej jak pięć stóp wzrostu, rude włosy w nieładzie, twarz umazaną ziemią. Specjaliści nigdy nie zmywali z siebie ziemi, w której ryli.

W odróżnieniu od większości krasnoludów, ten nie był brodaty. Skó­rzane ubranie, które miał na sobie, przetarte było na łokciach i kolanach od czołgania się wąskimi chodnikami. Większość ludzi chodziła z nożem za pasem, lecz ten krasnolud miał za nim młot i całą kolekcję dłut. Na ramie­niu oparł oskard, jakby się wybierał drążyć nowy tunel.

Jego wieku nie dało się określić, bo krasnoludy żyją z reguły o wiele dłużej od ludzi. Z tym że w otoczonej przez wrogów kopalni trudno nasta­wiać się na dłuższy żywot.

Konrad na wpół przepraszająco wzruszył ramionami. Myślał, że to wy­starczy. Do zderzenia doszło z winy obu stron.

— Rozlałeś mi piwo! — zauważył krasnolud. — Odkupuj!

Jako prawa ręka Wilka Konrad często musiał zażegnywać rozmaite wa­śnie wybuchające w obozie. Ani w głowie mu postało, by wszczynać teraz awanturę. Bez szemrania odkupiłby krasnoludowi piwo, gdyby nie jeden szkopuł: jak zwykle nie miał pensa przy duszy.

Zrobił kilka kroków, rozglądając się po gospodzie za Wilkiem. Krasno­lud myślał, że chłopak odchodzi i chwycił go za rękę. Konrad odwrócił się błyskawicznie, sięgając odruchowo do rękojeści zatkniętego za pas krisa. Ale powstrzymał się od wyciągnięcia broni. Wywarczał tylko pewne krasno­ludowe przekleństwo, którego nauczył się od swojego instruktora walki na topory.

Krasnolud chlusnął na Konrada resztką piwa i cisnąwszy weń pustym kuflem, rzucił się na chłopaka.

Konrad stracił równowagę, zatoczył się w tył, potknął o jakiś stołek i runął na wznak. Chciał wstać, ale krasnolud przystawiał mu już oskard do szyi.

To tylko piwo, pomyślał Konrad, tylko rozlane piwo. Wielu zeszło z tego świata przedwcześnie z równie błahych powodów, ale on nie miał za­miaru tak głupio kończyć. Mógł się uwolnić w ciągu dwóch uderzeń serca — a to drugie odmierzyłoby ostatnią chwilę życia napastnika. Leżał jednak nieruchomo, patrząc krasnoludowi prosto w oczy.

Po paru sekundach krasnolud mruknął coś pod nosem, cofnął oskard i odwrócił się plecami do przeciwnika. Konrad pozbierał się z ziemi i znowu poszukał wzrokiem Wilka. Przepychanka zwabiła grupkę gapiów, ale Wilka wśród nich nie było. Obok posiwiałego starego wiarusa stał przy­stojny, dobrze zbudowany, niewiele starszy od Konrada młodzieniec. Przy nich kislevski szlachcic — chyba jakiś poseł. Kilku innych piwoszy wyra­żało pomrukami swoje rozczarowanie, że zatarg nie przerodził się w krwawą bójkę z prawdziwego zdarzenia, ale młody wojownik i jego zapra­wiony w bojach towarzysz uśmiechali się do Konrada porozumiewawczo, jakby pochwalali jego powściągliwość. Wymijając ich, Konrad obrzucił mężczyzn zaciekawionym spojrzeniem.

Wilk, jak to było do przewidzenia, zaszył się w kącie. Popatrzył na ob­lane piwem odzienie podchodzącego doń Konrada, ale nic nie powiedział. Na Konrada czekała już pinta piwa. Kiedy po nią sięgał, do Wilka przysiadł się niski, krępy osobnik.

— To Anvila — mruknął Wilk. — A to Konrad.

Konrad spojrzał na krasnoluda, który przed chwilą obalił go na podłogę. Tamten, sącząc nowe piwo, przypatrywał mu się w milczeniu. Konrad pociągnął łyk ze swojego kufla.

— Gdybyś tego jeszcze nie zauważył — podjął Wilk — Anvila jest kra­snoludem. Dasz wiarę, że przed tysiącami lat wszędzie tutaj żyły krasno­ludy? Góry Krańca Świata były ich ojczyzną, ale dalej na północ już się nie posunęli. Dobrze mówię?

Anvila wzruszył tylko ramionami i uniósł do ust kufel.

— Czym zajmują się krasnoludy, Konradzie? — spytał Wilk.

Teraz Konrad podniósł kufel.

— Ryją w ziemi dziury, tunele, chodniki — podjął Wilk, sam sobie od­powiadając na pytanie. — Trudnią się tym od zawsze. Robili to tysiące lat temu i robią do dziś. Wydrążyli całą sieć tuneli wiodących na południe. Wiele nadal nadaje się do użytku. Można stąd dotrzeć aż do Karaz-a-Ka­rak, nie oglądając światła dziennego. Kiedy służyłem tu jako najemnik za pierwszym razem, usłyszałem o świątyni krasnoludów. Wiesz, co w niej jest?

— Nie — odparł Konrad.

— Skarb. Właśnie to mnie tutaj teraz sprowadziło. Wiedziałem, że w tych legendach musi tkwić ziarenko prawdy, no i tkwi. W tych górach czeka na nas fortuna. Została pogrzebana, kiedy podczas trzęsień ziemi większość podziemnych chodników zawaliła się albo została zalana przez wulkaniczną lawę. I jest to fortuna, do wydobycia której nie trzeba setek górników. Idziemy po nią — ty, ja i Anvila.

— Aha — mruknął Konrad.

— Powściągnij swój entuzjazm, chłopcze — powiedział Wilk. — Tutaj wystarczająco dużo już zdziałaliśmy — dla kopalni, dla Kisleva, dla Impe­rium — więcej, niż z tego mamy. Pora pomyśleć o sobie. Trzeba się będzie przemykać przez wrogie terytorium. Można by wyrąbać sobie drogę siłą, ale w ten sposób ściągnęlibyśmy na siebie uwagę, no i musieli się dzielić zdobyczą z wieloma ludźmi — gdyby ktoś z nas przeżył. Nie jest to na szczęście konieczne, bo mała grupka nie powinna mieć trudności z prze­mknięciem się bez rzucania się w oczy. Wyruszamy jutro o północy.

— Mam jakiś wybór?

Wilk uśmiechnął się i Konrad już wiedział, że nie ma.

— Czy pominąłem coś, co on powinien jeszcze wiedzieć? — spytał Wilk, zwracając się do krasnoluda.

— Nie — burknął Anvila, odzywając się po raz pierwszy, od kiedy usiadł przy stole. Dopił piwo, odstawił kufel i wstał.

— To do jutra do północy — powiedział Wilk, unosząc w toaście swój kufel.

Anvila odwrócił się i wyszedł z zatłoczonej gospody.

— Na to właśnie czekałem, to przez cały czas planowałem — powie­dział Wilk. — Przyznaję, z początku nie wszystko szło, jak trzeba. Za dużo czasu poświęciłem tępieniu najeźdźców, zamiast myśleć o sobie. Ale teraz zaczyna to owocować. Nie tak łatwo wejść w komitywę z krasnoludami i nie od razu zdobyłem zaufanie Anvili. W końcu się udało. Połączyliśmy naszą wiedzę, wydedukowaliśmy, gdzie musi znajdować się świątynia, i kiedy już tam dotrzemy, ona bez trudu ją zlokalizuje.

— Ona? — zdumiał się Konrad.

— A tak — ona. Żeby utrzymać posadę w kopalni, musiała być dwa razy lepsza w robocie od każdego krasnoluda płci męskiej, dwa razy od każ­dego twardsza.

— Ale... ale jest niewiastą.

— I co z tego? Krasnolud jesteś, żeby ci to robiło różnicę? Poza tym Anvila jest wykształcona. Pobierała nauki na jakimś ichnim uniwersytecie, który krasnoludy mają w Karaz-a-Karak, i studiowała tam wiele historycz­nych dokumentów traktujących o tunelach.

Skoro jest taka mądra, pomyślał Konrad, to czemu pracuje w kopalni? Ale nie zadał głośno tego pytania.

* * *

Ulec krasnoludowi to jeszcze nie taka znowu plama na honorze — ale krasnoludzicy... Konrad wciąż nie mógł się z tym pogodzić, kiedy następ­nego wieczoru leżał obok Krysten.

Z początku nie rozumiał, skąd ta gwałtowna reakcja krasnoluda na jego przekleństwo. Ale wtedy myślał, że ma do czynienia z osobnikiem płci męskiej. Teraz, kiedy wiedział już, że Anvila jest kobietą, głupio mu było, że użył takiego wulgarnego słowa.

Było już ciemno, izbę oświetlało kilka świec. Wkrótce ruszają. Już tu nie wrócą — i głupio mu było również wobec Krysten.

Dawała sobie bez niego radę wcześniej, da sobie i teraz. Nie z nim jed­nym się zadawała. Byli tylko przyjaciółmi.

Wyślizgnął się z łóżka ostrożnie, żeby jej nie obudzić, i dostrzegł odbi­cie dziewczyny w zwierciadle wiszącym na ścianie. Przywiózł jej to zwiercia­dło w podarunku z Praag. Będzie je mogła sprzedać, jeśli zechce; tutaj było dużo warte. Popatrzył na jej nagie ciało, na grzywę blond włosów rozsypa­nych na poduszce. Da sobie dziewczyna radę.

Zawsze żałował, że przywiózł to zwierciadło. Za bardzo przypominało mu Elyssę i jej lusterko — podobnie jak Krysten, choć tak inna, przypomi­nała mu zawsze jego pierwszą miłość, jedyną miłość.

Od śmierci Elyssy upłynęło blisko pięć lat. Konrad miał nadzieję, że czas zatrze wspomnienia, ale tak się nie stało. Nie było prawie dnia, żeby o niej nie pomyślał.

Ilekroć był z inną kobietą, jej oczy stawały się tak samo hipnotyzujące czarne, jak oczy Elyssy, ciało tak samo gładkie i białe. Śniła mu się często, choć nie widział jej w tych snach taką, jaką była, lecz jaka by była, gdyby nadal żyła.

Te sny nie zawsze były przyjemne. Czasami Elyssa torturowała go w nich, albo usiłowała zamordować, i Konrad przypominał sobie, jak prze­czuł kiedyś, że dziewczyna sprowadzi na niego zagładę.

Budził się zawsze z takiego snu z przekonaniem, że ona wciąż żyje. Kiedy jednak zupełnie się rozbudził, uświadamiał sobie, że sny i rzeczywi­stość niewiele mają ze sobą wspólnego.

Po tym, co wydarzyło się przed pięcioma laty, Elyssa żyła tylko w jego wspomnieniach. Na zawsze stała się jego cząstką. Zniszczyć mogła go tylko w ten sposób, że targnąłby się na własne życie, a tego nie zamierzał robić.

Mijając oświetlone blaskiem świec zwierciadło, Konrad dostrzegł w nim swe odbicie. Starał się zawsze unikać spoglądania w lustro, w obawie, że pewnego dnia dostrzeże w nim siebie młodszego. Ale tamten incydent miał miejsce wieki temu i Konrad odnosił wrażenie, że nie jemu się to przytrafiło. Nie był już tą samą osobą, co niegdyś. Nie był już mło­dzieńcem, był dojrzałym mężczyzną. Podobnie jak w swoich młodzień­czych latach, był wysoki i szczupły; ale teraz pod skórą jego rąk i nóg grały sploty potężnych mięśni, a całe ciało pokryte miał bliznami po ranach od­niesionych w niezliczonych bitwach.

Nasunął na czoło przepaskę z białej skóry, obciągnął dwa splecione na wysokości skroni warkoczyki i zaczął się ubierać. Było lato i nie potrzebo­wał grubych futer. Nie zabierał też paru sztuk biżuterii i świecidełek, które zdobył przez lata. Napierśnik i kolczuga, hełm i rękawice, tarcza i miecz, to­pór i wierny kris — wojownikowi więcej nie potrzeba.

Jego wzrok padł na zwój, który dostał kiedyś od Matthew Marszpikla. Wtedy nic nie był wart, a z czasem wystrzępił się i poplamił winem, ale Konrad wepchnął go sobie za cholewę buta.

Z jednej strony chciał, żeby Krysten się obudziła, z drugiej miał na­dzieję, że tego nie zrobi. Pocałował ją w policzek i stwierdził, że jest mokry od łez. A więc wiedziała, że odchodzi i wiedziała, że już nie wróci.

* * *

Wędrowali nocami, kierując się na północ. Drogę wskazywały im Mannslieb i Morrslieb, one też stanowiły ich jedyne źródło światła. Ze względu na ciemności i trudny teren posuwali się powoli, a im dalej się za­puszczali, tym bardziej zwalniali kroku.

Przez góry nie wiodły żadne szlaki, musieli więc iść pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce i trzy konie juczne. Anvila zazwyczaj szła na czele, bo lepiej widziała w nocy. Krasnoludy, przywykłe do pracy przy marnym oświetleniu, głęboko pod ziemią, oczy, w porównaniu z ludzkimi, miały ogromne.

Za Anvilą szedł Wilk, a pochód zamykał Konrad. Ani na moment nie zaniedbywał czujności, wszędzie wietrzył niebezpieczeństwo. Pamiętał, że w wiosce, w której mieszkał, zwierzołaki grasowały pod osłoną ciemności. Tutaj jednak niebezpiecznie było zarówno w nocy, jak i za dnia. Stwory mo­gły zaatakować w każdej chwili bez względu na porę. Zresztą szturm na wioskę również przypuściły o świcie.

Blisko pięć lat... Za kilka dni, według kalendarza Imperium, przypada Święto Sigmara — pierwszy dzień lata, które zresztą według każdego kalen­darza zaczyna się tak samo. Przed pięciu laty tego dnia zgładzeni zostali mieszkańcy wioski. Dwa dni później Konrad przyjął propozycję Wilka i zgo­dził się mu służyć przez pięć lat.

Wilk nie wspominał słowem o zbliżającej się rocznicy i Konrad bardzo był ciekaw, co się też tego dnia wydarzy. Czy będzie mu musiał przypo­mnieć tę datę? A co potem...?

Każdego dnia o pierwszym brzasku rozbijali biwak pod osłoną skał. Każdej nocy posuwali się o kilka następnych mil. Droga, którą szli, stawała się coraz bardziej stroma, coraz węższa i coraz zdradliwsza.

Prościej byłoby zostawić konie, ale Wilk obawiał się, że ktoś znajdzie zwierzęta. Argumentował również, że trzeba będzie przecież załadować na coś skarby, a zresztą kto by dźwigał sprzęt Anvili: kilofy, łopaty, szufle, dziwne przyrządy pomiarowe i baryłki z czarnym prochem.

Bliskość tego ostatniego sprawiała, że Konrad czuł się nieswojo. Po­dobne piorunom wybuchy uważał za coś nienaturalnego. Chociaż proch przeznaczony był w zasadzie do robót minerskich w kopalni, Wilk próbo­wał go wykorzystywać w charakterze broni, dokonując eksperymentalnych detonacji w miejscach, z których atakowały zwierzołaki.

Anvila należała chyba do tych krasnoludów, które wspierały Wilka w jego innowacjach, ale miała na tyle rozsądku, by nie podsuwać mu wła­snych wynalazków. Eksperymenty z prochem przypłaciło życiem kilku na­jemników, z tym że Wilk do testowania tych nowoczesnych środków walki wybierał zawsze ludzi najmniej dla niego przydatnych.

Sporo żołnierzy posiadało różnego rodzaju broń palną, ale u Konrada tego rodzaju urządzenia nigdy nie wzbudzały entuzjazmu. Jak w wielu in­nych sprawach, i tutaj dawał chyba o sobie znać wpływ Wilka. Samopały i garłacze były jedyną bronią, w posługiwaniu się którą Konrad nie nabył bie­głości. Miały niewielką siłę rażenia i były równie niebezpieczne dla tego, który z nich strzelał, co dla wroga. Nie sprawdziła się też jak dotąd w boju broń palna większych rozmiarów, taka jak armaty.

O wyprawie w głąb starożytnych gór Konrad wiedział tylko tyle, ile po­wiedział mu w gospodzie Wilk. Po drodze niewiele rozmawiali, bo każdy dźwięk zwielokrotniały skały. Nawet koniom poowijali szmatami podkowy, żeby wytłumić ich stukot.

Krasnoludy, będąc nawet w najlepszym humorze, są małomówne, a więc Anvila przez całą drogę prawie się nie odzywała. Konrad był ciekaw, co ona myśli, czy wierzy w powodzenie wyprawy Wilka, czy też idzie z nimi z sobie tylko znanych powodów. Nie dowierzał jej i miał świadomość, że krasnoludzica go nie lubi — czym się zbytnio nie przejmował.

Sam nie wiedział, co myśleć o tej ekspedycji. Ukryty, pogrzebany przed tysiącami lat skarb? Być może, ale mało to prawdopodobne. Z tym że nie do niego należało tutaj myślenie. On miał tylko słuchać, wykonywać polecenia Wilka — przynajmniej jeszcze przez tych kilka dni.

Na początku Wilk obawiał się, że ich śladem mogą pociągnąć jacyś żoł­nierze z kopalni. Po jego zniknięciu najemnicy z pewnością powzięli podej­rzenie, że ich dowódca coś knuje. Ale nic nie wskazywało na to, że są śle­dzeni.

Najeźdźcy też jakby się pod ziemię zapadli. Z początku byli temu radzi. Napotkanie bandy maruderów oznaczałoby dla nich pewną śmierć. Nie daliby im rady we trójkę.

Jednak z czasem Konrad zaczynał dochodzić do wniosku, że coś jest nie w porządku. W okolicy roiło się wszak od zwierzołaków i do tej pory po­winni choćby z dala zauważyć przynajmniej jednego. Zakładał, że nie stało się tak ze względu na dzikość i nagość gór. Czego mieli tu szukać ci rene­gaci?

Tylko ich troje...

Dar zaglądania w przyszłość nie opuścił Konrada. Dodatkowe zmysły wciąż ostrzegały go przed nadciągającym niebezpieczeństwem — czasami. Lewe oko nadal potrafiło z minimalnym wyprzedzeniem objawiać mu, co się za chwilę wydarzy, i przez ostatnie lata wiele razy ocaliło mu to życie, bo był w stanie unikać spodziewanych ciosów, które, dochodząc celu, by­łyby śmiertelne.

Był przekonany, że Wilk wie o jego darze, o tym swego rodzaju drugim wzroku. Musiał podejrzewać, że Konrad posiada ten dar, od dnia, kiedy ten przewidział napaść trzech skrzydlatych zwierzołaków, nigdy jednak nie poruszał wprost tego tematu.

Konrad miał tylko nadzieję, że kapryśny dar nie zawiedzie go w kry­tycznej chwili. Podczas wspinaczki, za dnia i w nocy, miał się bez przerwy na baczności.

Droga stała się w końcu zbyt niebezpieczna, by podążać nią w ciemno­ściach, dalej szli więc w blasku dnia. Ale i to niewiele zmieniało sytuację.

— Będziemy jednak musieli zostawić tu konie — zadecydował Wilk. — Tylko Północ jest w stanie tędy przejść. Zostaniesz przy nich, Konradzie. My z Anvilą pójdziemy dalej sami. Jesteśmy prawie na miejscu.

Konrad był ciekaw, skąd Wilk to wie. Dla niego wszystkie te skały, głazy, turnie wyglądały tak samo. Jednak rad zastosował się do polecenia Wilka. Góry nie były dla ludzi, były dla orłów — no, może jeszcze dla kra­snoludów.

Nie podobało mu się tylko, że Wilk zostanie sam na sam z Anvilą, ale mimo to powinien dać sobie radę.

— Długo mam czekać? — spytał.

— Ile będzie trzeba — odparł Wilk.

— A jak nie wrócicie? Mam iść za wami?

Wilk wzruszył tylko ramionami i odwrócił się.

Anvila i Konrad popatrzyli na siebie, a potem ona też odwróciła się bez słowa. Na Północ załadowano tyle ekwipunku, ile koń był w stanie udźwignąć. Wilk z Anvilą również wyglądali jak juczne zwierzęta, obłado­wani ciężkimi tobołami, które przytroczyli sobie do grzbietów.

Ruszyli dalej pod górę i wkrótce zniknęli Konradowi z oczu za skal­nym załomem. Jeszcze długo wypatrywał ich sylwetek w wyższych par­tiach góry, ale już do końca dnia ich nie zobaczył. Kiedy zapadła noc, poło­żył się i zapatrzył w gwiazdy. Zasypiając, nie wiedzieć czemu pomyślał o ko­mecie z dwoma warkoczami, która pojawiła się na niebie w dniu przyjścia na świat Sigmara.

* * *

Obudził się jeszcze przed brzaskiem z dłonią zaciśniętą mocno na rzeź­bionej rękojeści wiernego sztyletu. Ostrożnie, powoli sięgnął do boku po miecz.

Nadciągało niebezpieczeństwo, widział je...

Ale po chwili, wciąż nie otwierając oczu, uświadomił sobie, że widzi niebezpieczeństwo, które nie zagraża jemu, lecz Wilkowi i Anvili. Dwójka śmiałków znajdowała się w śmiertelnych opałach.

Usiadł i nastawiając ucha oraz wytężając wzrok, rozejrzał się po otacza­jących go ciemnościach, by upewnić się, czy i jemu coś aby nie grozi. Ale konie stały spokojnie, a one zwietrzyłyby swoimi wrażliwymi zmysłami obcy zapach zwierzołaka.

Wizja już się rozmyła, jednak przed oczami nadal stał mu obraz Wilka i Anvili. Tam, gdzie się teraz znajdowali, również była noc, a podkradało się do nich cicho kilka ciemnych, złowrogich sylwetek.

Do podstępnej napaści jeszcze nie doszło, ale wkrótce się to stanie. I Konrad w żaden sposób nie mógł temu zapobiec.

Wiedział, że to daremne, że nic to nie da, zbyt duża dzieliła ich odle­głość, ale mimo wszystko zaczerpnął powietrza w płuca i zawył na całe gar­dło:

— Wiiiilk...!

Krzyk poniósł się po górach i wrócił doń echem, wzmocniony, znie­kształcony.

— Wilk! — wrzasnął znowu.

— WilkWilkWilk — przedrzeźniało go echo. — Wilk... Wilk... Wilk...

— WILK! — ryknął.

Nie bacząc na panujące ciemności, zerwał się i ruszył pod górę śladem dwójki towarzyszy. Nie tracił czasu na przywdziewanie pancerza. Zresztą ten był za ciężki, zawadzałby mu, spowalniał marsz, a tu liczyła się przede wszystkim szybkość. Zabrał tylko miecz i obosieczny topór bojowy, który zarzucił sobie na ramię.

Ledwie widział, gdzie stawia kroki, ale nie czyniło to wielkiej różnicy, bo i tak szedł na wyczucie. Parł przed siebie, pod górę, wierząc, że instynkt zaprowadzi go do miejsca, które ujrzał w swojej wizji.

Wzeszło słońce, rozwidniało się, ale on tego nie dostrzegał — dopiero po chwili dotarło doń, że świt oznacza, iż jest już za późno. Atak już na­stąpił. Konrad zawahał się, ale trwało to tylko sekundę. Ruszył dalej, pnąc się w górę z jeszcze większą determinacją.

Cały spływał potem. Zrzucił futrzany kubrak i ciepłe getry, które nosił na spodniach. Palce i dłonie poranione ostrymi kamieniami były śliskie od krwi, trudno się było na nich podciągać.

Po trzech godzinach morderczego wysiłku dobrnął wreszcie do pobo­jowiska. Obrzucił spojrzeniem trupy zwierzołaków i wśród nich dostrzegł leżącego na boku, martwego Północ. Ogier nie był już biały, prawie całe jego ciało pokrywał czerwony kożuch krzepnącej krwi.

Konrad szedł wolno między ogromnymi, szarymi skałami. Za każdą mógł z powodzeniem czaić się tuzin wrogów. Ale jak dotąd natykał się tylko na ścierwa najeźdźców.

Zauważył, że wszyscy bez wyjątku są goblinami. Gobliny były mar­nymi wojownikami i dlatego tyle ich padło w trakcie walki. Wydawały mu się jakby mniejsze i bardziej zdeformowane, niż zazwyczaj bywają gobliny. Były pokłute, pocięte, porąbane i stratowane kopytami Północy, a w czaszce jednego tkwił kilof Anvili.

Wśród dziesiątków trupów nie dostrzegał ani Wilka, ani Anvili. Czyżby udało im się ujść z życiem? A może to sprawka Anvili, może to ona wciągnęła Wilka w zasadzkę?

Wtem jego uszu doleciał z pobliża jakiś chrobot. Z mieczem w prawej dłoni i z nożem w lewej przykucnął natychmiast na ugiętych nogach, go­tów odeprzeć atak.

Chrobot powtórzył się. Dochodził chyba zza odległej o kilka kroków krawędzi pionowego urwiska. Zbliżył się tam ostrożnie. W skalnym podłożu, tuż przed samą krawędzią, ziała głęboka szczelina — to z niej do­chodziło chrobotanie. Zajrzał.

— No, czego się gapisz, durniu, pomóż mi!

To była Anvila. Wpadła do rozpadliny i nie mogła się z niej wygramo­lić. W stercie zwalonego na noc ekwipunku Konrad znalazł zwój liny. Przywiązał jeden koniec do dużego głazu, drugi wrzucił do rozpadliny i po­mógł krasnoludzicy wydostać się na powierzchnię.

Popatrzyli na siebie. Anvila ani myślała dziękować; Konrad nie pytał, czy nie jest ranna.

Krasnoludzica rozejrzała się po zasłanym trupami pobojowisku.

— Gdzie Wilk?

— Sam chciałem cię o to zapytać.

— Napadli na nas pod osłoną ciemności. Podjęliśmy walkę. Po" śli­zgnęłam się i upadłam. Ostatnie, co widziałam, to Wilka w księżycowej po­świacie otoczonego przez gobliny. — Kopnęła jednego z trupów. — Niena­widzę goblinów! — Kopnęła następnego.

— Co się z nim stało?

— A skąd mam wiedzieć? Może go zabili, może strącili w przepaść...

— Albo — wpadł jej w słowo Konrad — wzięli do niewoli.

Tego Wilk zawsze obawiał się najbardziej. Po niewypowiedzianych torturach i upokorzeniach, jakich doświadczył w poprzedniej niewoli, wolał umrzeć, niż stać się znowu jeńcem. Nigdy nie powiedział, w czyje ręce wtedy wpadł, kiedy to było ani gdzie, ale dawał wyraźnie do zrozumie­nia, że po raz drugi żywcem wziąć się nie da.

Wszystko jednak wskazywało na to, że nie miał czasu popełnić samo­bójstwa.

— Musimy go odnaleźć — zadecydował Konrad. — Gdzie go zabiorą? Dokąd się kierowaliście?

— Świątynia powinna być gdzieś tutaj. Wczoraj pod wieczór znaleźli­śmy jeden tunel, ale zawalony.

— Tunele... w nich pewnie gnieżdżą się gobliny — powiedział Konrad. — Tam musieli zabrać Wilka. Gdzie jest do nich wejście?

— Zaczekaj — mruknęła Anvila. — Przyznaję, że lubię Wilka. Porządny z niego chłop, jak na człowieka. Ale nas jest tylko dwoje, Konradzie, a gobli­nów setki, kto wie, czy nie tysiące. Nie wiemy, gdzie go szukać, nie wiemy nawet, czy jeszcze żyje. Nie damy rady. Rozsądniej będzie się wycofać.

— A co tu ma do rzeczy rozsądek?

Krasnoludzica westchnęła.

— Chyba masz rację.

— Jak zejść pod ziemię? Gdzie ta świątynia?

— Pozbierajmy moje narzędzia.

Anvila wybrała, co jej było potrzebne, z tobołków rozrzuconych po po­bojowisku, i sprawiedliwie rozdzielili ładunek między siebie — z tym że Konrad odmówił stanowczo dźwigania choćby jednej z małych, drewnia­nych baryłek z prochem.

Anvila ruszyła przodem i zaczęli się piąć wyżej. Na skałach, które mi­jali, Konrad dostrzegał gdzieniegdzie kropelki krwi, ale nic nie mówił.

Krasnoludzica zatrzymywała się co jakiś czas, wyciągała z plecaka dziwne patyki z podziałką, układała je na ziemi i wodziła po nich tam i z po­wrotem jakimiś metalowymi elementami.

Wrogość między człowiekiem a krasnoludzicą poszła w niepamięć. Byli teraz sprzymierzeńcami — takimi jak przed dwudziestoma pięcioma wiekami byli Sigmar Młotodzierżca i krasnoludy, gdy wspólnie walczyli z goblinami.

— Szybciej, szybciej — ponaglał Konrad. — Może go właśnie mordują!

Wypowiadając te słowa, zdawał sobie sprawę, że wkrótce może się to stać faktem...

— To tu — oznajmiła w końcu Anvila, przystając.

— Gdzie? — spytał Konrad, rozglądając się dookoła.

Okolica niczym szczególnym się nie wyróżniała: wokół szczyty, teren usiany kamieniami, karłowata roślinność, tu i ówdzie kępka trawy, omszałe głazy. Typowy górski krajobraz. Ani śladu żadnej świątyni, żadnej budowli będącej dziełem sił innych niż naturalne.

— Tam. — Pokazała palcem.

Popatrzył w tamtą stronę i zobaczył rozstęp w górskiej ścianie. Pod­szedł bliżej i zajrzał. Nieprzenikniony mrok powiedział mu, że w głąb góry prowadzi długi korytarz.

U jego wylotu widniał na skale krwawy odcisk dłoni. Ludzkiej dłoni. Tylko Wilk mógł go pozostawić.

— Wchodzę — powiedział Konrad.

— Zaczekaj!

— Szkoda czasu.

— Tam jest za ciemno dla człowieka — powiedziała Anvila. — Weź po­chodnię.

— A skąd...?

Nie dokończył, bo krasnoludzicą otworzyła już plecak i wyciągała z niego nasączoną olejem żagiew, taką samą, jakich używano w kopalni. Przypaliła ją za pomocą hubki i krzesiwa i wręczyła Konradowi.

— A ty? — spytał.

— Sam go znajdziesz. Ja mam co innego do zrobienia. — Wskazała ru­chem głowy na jedną z baryłek prochu, nad którymi stała.

Konrad nawet nie próbował odgadnąć, co przez to rozumiała. Miał teraz na głowie inne zmartwienia. Odwrócił się, by wejść do tunelu.

— Konradzie!

Obejrzał się.

Anvila bluznęła najbardziej obscenicznym przekleństwem, jakie znała — o wiele gorszym od tego, które wyrwało się jemu, kiedy po raz pierwszy się spotkali.

— Zrób to goblinom! — Roześmiała się mściwie.

Rozdział trzynasty [top]

Dosadne przekleństwo, które na pożegnanie zadedykowała goblinom Anvila, wciąż dźwięczało Konradowi w uszach, przypominając mu o od­wiecznej wrogości pomiędzy krasnoludami a goblinoidami. Wśród nielicz­nych ksiąg, jakie, posiadłszy sztukę czytania, przestudiował od deski do deski, był stary, wystrzępiony tom pod tytułem „Życie Sigmara Młoto­dzierżcy”. Przeczytał to dzieło z zapartym tchem i teraz go zainspirowało. Myśl o potężnym Sigmarze, który, wywijając ociekającym posoką, ogrom­nym młotem bojowym, sieje spustoszenie w nieprzeliczonych szeregach go­blinów, dodawała mu sił i odwagi, kiedy zagłębiał się w mroczny rozstęp w zboczu góry.

Z mieczem w prawej i płonącą żagwią w lewej ręce, zapuszczał się w ot­chłań, przeciskając wąskim skalnym korytarzem, który prowadził ku korze­niom góry.

Nigdy dotąd nie był w takim miejscu i styksowe ciemności przypra­wiały go o dreszcz. Śmierdziało tu, cuchnęło goblinami. Blask płonącej ża­gwi rzucał niesamowite chybotliwe cienie, które tańczyły na ścianach.

Po kilku minutach drogi skończyło się ciasne, naturalne pęknięcie w licu góry. Dalej wiódł szerszy korytarz obudowany ciosanymi kamiennymi blokami, które były pokryte starożytnymi symbolami, na wpół zatartymi runami.

Nie znał starego języka krasnoludow, rozpoznawał jednak kształty nie­których runów, pokazywał mu je przed kilkoma laty jego nauczyciel, Matthew Marszpikel. Obecność tych tajemnych znaków świadczyła, że to rzeczywiście miejsce, do którego pragnął dotrzeć Wilk — starożytna świątynia krasnoludow. Wilk znalazł to, czego szukał, ale zawleczony tu zo­stał jako jeniec.

Konrad zobaczył przed sobą stopnie i zaczął schodzić długimi krętymi schodami. Po chwili stracił poczucie kierunku.

Żagiew dawała niewiele światła. Rozpraszała mrok na co najwyżej kilka kroków naprzód. Jej blask bardziej chyba przeszkadzał, niż pomagał. Ostrzegał czające się w ciemnościach gobliny; mogły zobaczyć Konrada wcześniej niż on je.

Korytarz rozdął się niespodziewanie w przestronniejszą komorę i Kon­rad nastąpił na coś, co ze szczękiem usunęło mu się spod stopy. Spojrzał pod nogi. Był to zniszczony, pordzewiały i wyszczerbiony miecz. Rozejrzał się wokół. Leżało tu więcej takiego wiekowego oręża: maczugi i buzdy­gany, włócznie, sztylety, tarcze i wszelkiego rodzaju pancerze — a pośród nich jeden łuk.

Zatrzymał się zaintrygowany. Łuk był krótki, mocno wygięty, z jed­nego zaczepu zwisała luźno cięciwa. Ale łuk był bezużyteczny bez strzał. Miał już ruszyć dalej, kiedy nagle zauważył jedną...

Wilk ostrzegał go przed braniem do ręki wrażej broni. Wszystko, czego dotykał kiedyś zwierzołak, mogło być zainfekowane. Pancerze i oręż utłu­czonych dewiantów zawsze niszczono albo pozostawiano na gnijących tru­pach obmierzłych właścicieli, by wraz z nimi rozsypały się w proch.

Jednak gobliny, choć służyły tym samym mrocznym mocom, nie były przecież zwierzołakami. Pokonując obrzydzenie, Konrad schylił się po strzałę przygotowany na to, że ta rozkruszy mu się w palcach.

Nie rozkruszyła się. Drewno pod warstwą kurzu było nadal zdrowe, a grot pewnie tkwił na brzechwie. Ząb czasu nie naruszył też pierzyska. Jed­nak zbutwieć musiała sama cięciwa.

Nie, nie zbutwiała. Ale zerwie się pewnie podczas naciągania na drugi zaczep.

Nie zerwała się. Konrad wsunął strzałę za pas, miecz przełożył do lewej ręki, tej, w której trzymał już łuk, a w prawą wziął płonącą żagiew. Łuk i strzała nie mogły być tak stare jak świątynia; jakiś goblin musiał je niedawno na kimś zdobyć.

Komora, w której się znajdował Konrad, miała trzy wyjścia prowa­dzące do trzech ciemnych, nie wyglądających zachęcająco tuneli. Obejrzał wszystkie wyloty, ale przy żadnym nie znalazł krwawego odcisku dłoni, który wskazałby mu drogę.

Zdał się na instynkt i wkroczył do przypadkowo wybranego korytarza. Zapuszczając się w niesamowitą czerń i dzwoniącą w uszach ciszę, zauwa­żył, że ściany znowu się tu zbiegają.

Ale cisza nie trwała długo. Z głębin tunelu doleciał nagle przerażający, zwielokrotniony echem krzyk. Krzyk człowieka. Krzyk Wilka.

Konrad, który do tej pory posuwał się poprzez ciemności niepewnie, krok za krokiem, przyśpieszył teraz, prawie biegł. Raz po raz obijał sobie boleśnie boki, ale nie zważając na nic, parł dalej świadom tylko tego, że Wilk bardzo go potrzebuje. Napotykał rozgałęzienia i rozwidlenia koryta­rza, ale ani razu się nie zawahał. Przewodnikiem były mu umęczone wrzaski Wilka. Wrzaski coraz głośniejsze...

I nagle tunel się skończył. Odgłos kroków nie dudnił już za nim głu­cho, a blask żagwi utonął w ogromie podziemnej pieczary, w której się zna­lazł.

Ujrzał przed sobą morze ciemnych, przygarbionych sylwetek, a w głębi jeszcze jeden zarys, blady i prosty, odcinający się wyraźnie od tła prze­ciwległej ściany. Zarys składanej ofiary, kogoś, kto miał umierać powoli i w męczarniach. Tym kimś, tą ofiarą był Wilk.

Setki szpetnych twarzy zwróciło się ku Konradowi, płomień jego żagwi odbił się w setkach błyszczących kaprawych ślepi. Wpadł w sam środek ogromnego zgromadzenia uzbrojonych goblinów, zielonoskórych upiornych mieszkańców podziemnego świata.

Ołtarz wyniesiony był ponad podłogę pieczary. Stał na nim nieludzki oprawca Wilka. Szatański kapłan spowity w ciemne szaty był wyższy i mniej pokręcony od reszty troglodytów. W jednej ręce dzierżył ceremo­nialną laskę obwieszoną kośćmi i zwieńczoną ludzką czaszką. W drugiej trzymał zakrzywiony nóż, z którego czubka skapywały krople krwi.

— Wilku! — wrzasnął Konrad.

— Konrad! — odpowiedział mu cichy, słaby okrzyk. A potem roz­paczliwe: — Zabij mnie...!

Konrad bez zastanowienia wziął szeroki zamach prawą ręką i cisnął płonącą żagiew najwyżej i najdalej, jak potrafił, w serce świątyni. Kiedy, ko­ziołkując, szybowała przez powietrze i jej migotliwy blask oświetlał prze­pastną grotę, on wyszarpnął zza pasa strzałę, wypuścił z lewej ręki miecz i uniósł łuk.

Od pięciu lat nie strzelał z łuku, ale stare odruchy pozostały. Miał je we krwi. Strzała na cięciwę, odciągnąć cięciwę, unieść łuk, wymierzyć — i zobaczyć, gdzie strzała zakończy swój lot.

Wypuścił strzałę i nie czekając, aż osiągnie cel, rzucił łuk i rozejrzał się za mieczem. Ale ten zawieruszył się gdzieś w ciemnościach pomiędzy wa­lającym się po posadzce gruzem.

Sięgnął po przewieszony przez plecy obosieczny topór bojowy i runął naprzód. Drogę wskazywał mu poblask płonącej pochodni. Machał ciężkim toporem, niczym żniwiarz kosą — ale pod jego ostrzem słały się pokotem nie łany dojrzałego zboża, lecz gobliny, które odważyły się zastąpić mu drogę.

Kilka pierwszych ściął, zanim jeszcze strzała wraziła się w prawe ślepie kapłana. Śmiertelny krzyk rannego utonął we wrzaskach tych, którzy pa­dali pod ciosami topora zemsty.

Konrad, dzierżąc swój oręż oburącz, machał nim w prawo i w lewo, tam i z powrotem, w górę i w dół. Ostrze zagłębiało się w ciała; fruwały od­rąbane kończyny; pękały kości; kruszyły się ohydne łby. Stopy ślizgały się na goblinowej posoce zalewającej posadzkę. Udało mu się zaskoczyć stwory, ale ich szeregi z każdą chwilą gęstniały i robiło się coraz ciemniej. Światło rzucane przez żagiew było za daleko, szybko przygasało i naraz zu­pełnie zgasło.

Konrad po raz pierwszy zmuszony był się cofnąć. Jego przeciwnicy byli uzbrojeni, liczniejsi — i widzieli w ciemnościach. Ale potężny topór nadal siał wśród nich straszliwe spustoszenie. Gobliny napierały taką zbitą masą, że niepodobna było nie trafić któregoś. Była to znojna harówka, lecz Konrada rozpierała niemal radosna energia, a śmierć każdego kolejnego wroga zdawała się dodawać mu sił.

Ale przy braku światła lewe oko nie było w stanie ostrzegać go za­wczasu przed sztychami dziesiątków mieczy, które zaczynały dosięgać celu, i zdawał sobie sprawę, że lada chwila któryś z nich okaże się śmiertelny. Sama siła tu nie wystarczy. Desperacja zaczynała go popychać do samobójczej brawury. Wszystko skończy się tutaj, w trzewiach ziemi, głęboko pod zimnymi rubieżami Kisleva.

Naraz bardziej wyczuł, niż usłyszał, odległy grzmot, podłoga pod pode­szwami butów zawibrowała. W chwilę później zadrżała cała świątynia. Z góry posypały się głazy, jeden spadł o metr od wywijającego toporem Kon­rada, przygniatając trzy gobliny. Uniosły się tumany oślepiającego, duszą­cego kurzu. Walka straciła impet. Konrad potrząsnął głową, by pozbyć się strużki krwi zalewającej mu oczy. W oddali kołatały się wciąż echa grzmotu. Czyżby trzęsienie ziemi?

Zygzak błyskawicy poraził mu lewe oko, potem prawe — oba obrazy zlały się w wizję dwóch świetlistych smug.

I nagle wszystko pojaśniało! Można było pomyśleć, że świątynia sta­nęła w ogniu, ale to nie był pożar.

Gobliny, wyjąc i skrzecząc, zakrywając szponiastymi łapami oczy, pierzchały przed powodzią oślepiającego blasku.

Konrad nie tracił czasu na roztrząsanie, skąd wzięło się to światło. Miał pełne ręce roboty. Teraz dopiero zaczęła się prawdziwa rzeź.

Kroczył poprzez rzesze zdezorientowanych stworów, a każde cięcie ciężkiego topora sprowadzało śmierć na jeszcze jedną garbatą pokrakę. Krew tryskała i rozlewała się po brudnych kamieniach, które od tysięcy lat nie oglądały światła.

Czuł w członkach nowy przypływ sił, przypominający energię emanu­jącą z, będącego własnością zwierzołaka miecza, którego zdarzyło mu się użyć przed wieloma laty. Ale teraz było inaczej, bo tę moc czerpał z głębi siebie. Nie było to żadne zewnętrzne, pasożytnicze źródło siły, które w końcu wyssie z niego życie.

Odradzał się. Niczym bohaterski Sigmar z przeszłości stawał się niepo­konanym wojownikiem niszczącym nikczemnych wrogów. Topór wznosił się i opadał, a jego śmigające ostrza zdawały się jarzyć, niczym nasączone magią. Lejąca się wokół krew wprawiała Konrada w euforię. Czuł się w swoim żywiole; zupełnie jakby narodził się po to, by toczyć tu dzisiaj ten bój. Zabijał jak w transie.

Pod ciosami dwugłowego miota padały gobliny. Nic dziwnego, że krasnoludy nazywały go „Ghal-maraz” — „Rozłupywacz czerepów”. Była to bitwa na Przełęczy Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wzięte zostały w dwa ognie przez wojska ludzi i tylną straż krasnoludów. Wywijając swoim potężnym miotem bojowym, rozłupując nim czerepy, kroczył Sig­mar na czele swych żołnierzy, wybijając wrogów niemal w pień. Po tym właśnie dniu do Sigmara przylgnął przydomek „Młot na Gobeliny” — Sig­mar Młotodzierżca!

Masakra skończyła się dopiero wtedy, kiedy ostatniemu z goblinów, które pozostały jeszcze przy życiu i nie dogorywały na placu boju, udało się w panice odpełznąć pod osłonę ciemności. Otrząsnąwszy się wreszcie z transu, Konrad wsparł się ciężko na toporze. Zaczynała go opuszczać ma­giczna energia. Ale zmęczenie nie przyćmiewało dumy z wyniku bitwy. Sto — może nawet dwieście — goblinów zaszlachtowanych przez jednego czło­wieka!

Zbryzgany od stóp do głów posoką podszedł do skrępowanego Wilka. Torturowany wcześniej wojownik wisiał uwiązany za przeguby. Był nagi, jeszcze bardziej od Konrada zakrwawiony — ale była to krew czerwona, nie zielona, jego własna krew, krew człowieka. Wpatrywał się w Konrada z odrobiną lęku w oczach.

Wyglądał jakoś inaczej, miał zdeformowane ciało. Może wił się z bólu i dlatego jego członki wydawały się takie powykręcane. Jednak w jego twa­rzy też było coś dziwnego, jakby szczęka mu się wydłużyła; i chociaż cały za­lany był krwią, to spod niej wyraźnie przezierała gęsta szczecina włosów.

— Nie słyszałeś, co ci kazałem zrobić? — spytał Wilk łamiącym się gło­sem. — Mnie miałeś zabić, nie jego. — Splunął w stronę leżącego nieru­chomo na wznak, kapłana goblinów. Zmieszana z krwią ślina wylądowała na rytualnie okaleczonej twarzy trupa.

— Nie można polegać na łuku — to chłopska broń — odparł Konrad, opierając o ścianę swój potężny młot bojowy. Znieruchomiał wpatrzony w topór, który przed chwilą odstawił. Dlaczego nazwał go w myślach młotem bojowym? Otarł krew z oczu i dobył kris, by przeciąć krępujące Wilka więzy.

Kiedy pod ostrzem ustąpiło ostatnie włókno sznura, klinga noża roz­prysła się nagle na sto kawałków. Konrad patrzył przez chwilę oniemiały na rękojeść, która została mu w dłoni, a potem ją wypuścił.

— Słyszałem, że prędzej sam poderżniesz sobie gardło, niż dasz się wziąć żywcem — powiedział.

Wilk skrzywił się, siadając przy jego pomocy.

— Uznałem, że pożyteczniej będzie poderżnąć kilka gardeł im — wy­mamrotał.

Z oddali dobiegał odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli obaj na wylot tu­nelu w przeciwległym końcu groty.

Konrad pomógł Wilkowi wstać i podtrzymał go, obejmując ręką w pasie. Sięgnął po zbroczony goblinową posoką topór. Patrzyli i czekali, za­stanawiając się, jacyż to nowi wrogowie wychyną z mrocznego korytarza.

Kroki się zbliżały, stawały coraz głośniejsze, odbijały się echem, jakby do ataku maszerowała cała armia. W końcu w wylocie tunelu pojawiła się drobna, samotna figurka.

— No, gdzie te wszystkie skarby? — spytała Anvila, spoglądając na nagie ściany starożytnej świątyni.

Rozdział czternasty [top]

I znowu nadszedł czas. Przed pięcioma laty człowiek ten uniknął ka­rzącej ręki chaosu, ale to się już nie powtórzy.

Zamiast się ukryć, uchodzić, byle dalej od Mocy, które sprzysięgły się, by usunąć go z drogi, on pozostał w samym centrum konfliktu.

Zupełnie jakby wiedział — a to przecież niemożliwe.

Został w końcu zlokalizowany i wzięty pod obserwację do czasu, kiedy najkorzystniejszego kształtu nabiorą omeny wieszczące jego śmierć.

Hordy ciemności za długo występowały przeciwko sobie, za długo marnotrawiły energię na bezcelową rywalizację. To sprawiło, że ich po­waśnione armie zostały rozbite i wyparte przez siły człowieka.

Jednak ostatnio stało się to zamierzoną taktyką. Im dalej się wycofy­wały, tym więcej ludzkich żołnierzy zwabionych zostanie w pułapkę — na spotkanie śmierci.

Zwycięstwo będzie wspaniałe i prawdziwym bogom złożona zostanie hojna danina krwi.

Będzie to rozstrzygająca bitwa w Kislevie. Wszelki opór zostanie zła­many, kraina spustoszona, po śmiertelnym życiu nie pozostanie żaden ślad.

A wtedy nastąpi zwrot w dziejach Imperium.

Ten czas znowu nadszedł.

* * *

Konrad był kompletnie wyczerpany. Najchętniej zamknąłby oczy i od­płynął w sen. Wilk leżał bez czucia na posadzce i Konrad mu zazdrościł.

Rany odniesione przez Wilka okazały się nie takie straszne, jak się z początku wydawało. Wygoją się z czasem, choć na jego ciele przybędzie szram. I wyglądał już tak jak dawniej. Zmiany, które w powierzchowności przyjaciela zauważył Konrad, musiały być następstwem tortur, jakim go poddano, a może w ogóle były tylko dziełem jego wyobraźni. Po stoczonym boju Konrada zawsze zawodziły zmysły. Podczas walki górę brały instynkt i refleks, nie było wtedy miejsca na trzeźwe myślenie — bo niby skąd wzięło się to złudzenie, że zamiast topora trzyma młot?

Nacięcia na skórze Wilka miały zadać ból, nie śmierć — przynajmniej nie natychmiastową. Gobliny chciały, by umierał powoli i w jak najwięk­szych mękach.

Konrad wodził wzrokiem po trupach zaścielających posadzkę. Świątynia przywodziła teraz na myśl kostnicę.

Z początku obawiał się, że zielone hordy wrócą, ale potem uświadomił sobie, że odstrasza je światło.

Światło...

Ogromna grota oświetlona została przez genialną krasnoludzicę, Anvilę. Ta jasność lała się z jednego miejsca w połowie wysokości ściany, i zdawała się emanować z czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na wy­lot tunelu — z tym że jasnego, nie ciemnego, przesłoniętego kolistą taflą szkła, przypominającą szybę w oknie.

— Do oświetlania swoich podziemnych świątyń krasnoludy stosowały szereg soczewek, które z powierzchni na dół sprowadzały słoneczne światło — wyjaśniła Anvila. — Odszukałam na górze te soczewki, ale były przysy­pane zwałami kamieni — wysadziłam te kamienie prochem.

— A nie mówiłem, że cwana z niej sztuka — wymruczał Wilk i ze­mdlał.

Anvila wyruszyła na obchód świątyni. Konrad wątpił, by celem jej re­konesansu były skarby, które spodziewał się tu zastać Wilk. Jeśli nawet znajdowało się tu kiedyś złoto i klejnoty, to z pewnością rozszabrowano je wieki temu.

I rzeczywiście, krasnoludzicę interesowały tylko kamienie oraz in­skrypcje, które na nich wyryto. Ze szczególną uwagą badała wejścia do tu­neli odbiegających we wszystkie strony od centralnej pieczary.

Pieczarę wykuto w litej skale, a podłogę i ściany wyłożono ka­miennymi blokami. Podłoga miała kształt koła o średnicy jakichś dwustu stóp, ściany zaś wyginały się łukowato ku wierzchołkowi i zbiegały na wyso­kości stu stóp, tworząc ogromną kopułę.

Anvila wróciła w końcu i przyklękła przy Wilku. Spojrzała na ścianę, pod którą leżał, i na liny, którymi był przywiązany.

— To pradawna świątynia krasnoludów — orzekła — a teraz gobliny wykorzystują ją do swych niecnych rytuałów. Musieliśmy trafić na ceremo­nię mającą jakiś związek z ostatnim dniem wiosny, który mamy dzisiaj.

— To na jutro przypada pierwszy dzień lata? — spytał cicho Konrad. Pamiętał, co wydarzyło się tego dnia przed pięcioma laty, choć starał się bardzo wymazać tamte wydarzenia z pamięci.

Popatrzył na ciało goblinowego kapłana, na strzałę sterczącą z oczodołu trupa. Przypomniała mu strzałę, którą wypuścił z łuku, mierząc w serce tajemniczego Czaszkolicego. Potrząsnął głową. O tym też nie chciał myśleć.

Starał się oczyścić z krwi i posoki, ale bezskutecznie, wciąż cały się lepił. Zostawił Anvilę przy Wilku i ruszył na poszukiwanie wody. Nie zna­lazł jej, a poza granicę światła nie uśmiechało mu się wykraczać.

Zadarł głowę i spojrzał na wielką szklaną taflę osadzoną w połowie wy­sokości ściany. Była okrągła i składała się ze współosiowych pierścieni roz­maitej grubości i średnicy. Przypominała zwierciadło.

Już miał się odwrócić, kiedy naraz dostrzegł, że w soczewce coś się poruszyło. Niczym obraz wynurzający się z mgły, formował się w niej zarys jakiejś postaci. Był to jeździec, człowiek na koniu. Człowiek, którego rozpo­znałby zawsze i wszędzie.

Brązowy wojownik! Ten sam, którego Wilk nazwał swoim bratem bliź­niakiem...

Konrad patrzył na to ze zgrozą, nie wierząc własnym oczom. To nie mogła być prawda.

Wilk tylko raz wspomniał o swoim bracie. Było to w dniu, w którym się poznali. Powiedział wtedy, że jego brat nie żyje. Upłynęło pięć lat od dnia, kiedy brązowy rycerz pojawił się w wiosce, dokładnie pięć lat. Wydał się wówczas Konradowi istotą nadprzyrodzoną.

Gorzej niż martwy — mniej więcej tak wyraził się kiedyś o swoim bra­cie Wilk.

Ugodzony strzałą w serce Czaszkolicy też nie wyzionął ducha.

Czyżby dlatego, że nie miał serca, że i tak już nie żył? Nie umarł, bo już był martwy?

Czyżby brązowy wojownik wracał teraz po niego, Konrada? A może to tylko jakiś omam wzrokowy?

— Anvila! — krzyknął, wskazując palcem na okrągłą szybę. — Widzisz to?

— Widzę! — odkrzyknęła.

— Co to?

— To obraz ściągany z oddali i powiększany przez soczewki. Ta na po­wierzchni musiała popękać, a pęknięcia tak się ułożyły, że przekazują roz­proszony obraz okolicy.

— Rzeczywisty?

— Tak.

— On też jest rzeczywisty?

— Tak. Prawdopodobnie znajduje się teraz kilka mil stąd, u podnóża gór.

W tym momencie widmowa zjawa rozpłynęła się we mgle i zniknęła.

— Muszę tam iść — krzyknął Konrad, podbiegając do Anvili i Wilka.

Krasnoludzica spojrzała na niego, ale nic nie powiedziała.

— Muszę. To... to mi przeznaczone...

Anvila wzruszyła ramionami.

— Idź, skoro to dla ciebie takie ważne.

— A co z Wilkiem? Zajmiesz się nim, pomożesz mu stąd wyjść?

— Tak.

— A gobliny?

— Jestem krasnoludem. To terytorium moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z goblinami.

Konrad popatrzył na Wilka. Ten zamrugał powiekami i otworzył oczy.

Spoglądając na Konrada, oblizał spierzchnięte wargi i otworzył usta. Wydobyło się z nich jedno niewyraźne słowo, jedno chrapliwe, ledwie do­słyszalne westchnienie. Wilk wziął płytki oddech i już głośniej powtórzył to samo słowo. Potem, jakby był to dla niego zbyt wielki wysiłek, znowu od­płynął w niebyt.

Konrad słyszał już to słowo, często powtarzano je na pograniczu, czę­sto sam je wypowiadał — ale tak naprawdę nie wiedział, co znaczy. Zerknął na Anvilę, która ani nie okazywała żadnych emocji, ani się nie odzywała.

— Muszę iść — powiedział.

— Już mówiłeś. Musisz — idź!

Konrad kiwnął głową i wycofał się powoli do wylotu tunelu, którym weszła do świątyni Anvila.

Musiał odejść, a jednocześnie coś go tu trzymało. Nie chciał zostawiać Anvili i Wilka samych. Ale co tu po nim? Krasnoludzica zapewniła, że zaj­mie się Wilkiem.

Od Wilka, swojego drugiego nauczyciela, wiele już się nie nauczy. Pierwszą jego instruktorką była Elyssa, a ona zginęła przed pięcioma laty. Przed pięcioma laty bez jednego dnia.

A teraz, tego samego dnia roku, co wtedy, kiedy ujrzeli go z Elyssa po raz pierwszy, zjawiał się znowu brązowy wojownik.

To nie mógł być zwyczajny zbieg okoliczności — to przeznaczenie.

Musi odszukać rycerza. Tylko w ten sposób dojdzie prawdy o sobie.

Elyssa i Wilk wiele mu dali, ale tylko sam może się dowiedzieć kim był — kim jest — i kim się stanie...

Spojrzał jeszcze raz na Anvilę, spojrzał na Wilka, a potem odwrócił się i zdecydowanym krokiem wszedł do tunelu, który wyprowadzi go na po­wierzchnię.

Szedł starodawnym chodnikiem, a w uszach dźwięczało mu wciąż słowo wypowiedziane przez Wilka.

— Chaos — wyszeptał Wilk.

— Chaos! — ostrzegał Wilk.

[top]



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 03 Ostrze
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Cykl Konrad (2) Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 03 Ostrze
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 03 Ostrze
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
Matka Polka jako komentarz do Konrada Wallenroda
Poleszak W odpowiedzi Konradowi Kozłowskiemu
egzamin 2008 od Konrada, stomatologia, Histologia, Histologia by Ambiii, Histologia test, Histologia
Są dwa sposoby walki czy można być lisem i lwem Rozwiń myśl odwołując sie do postaci Konrada Wallenr
Program poezji narodowej w Konradzie Wallenrodzie
Tragizm patrioty spiskowca w Konradzie Wallenrodzie i w Kordianie
MECH, Konrad Kaczmarczyk

więcej podobnych podstron