Glen Cook
Zapada cień wszystkich nocy
Tom pierwszy cyklu „Imperium grozy”
Data wydania oryginału: 1979
Data wydania polskiego: 1999
Spis treści
• PROLOG: Lato 994 roku OUI; - Od ufundowania Imperium Ilkazaru; - Koniec polowania
• JEDEN: Lata 583-590 OUI; - Wkracza na arenę świata
• DWA: Jesień 995 roku OUI; - Na dół z Gór Strachu
• TRZY: Jesień — Wiosna 995-996 roku OUI; - Z ust Głupca
• CZTERY: lata 590-605 OUI; - Jakże samotne zostało miasto
• PIĘĆ: Wiosna 996 roku OUI; - Zdradzona przez wszystkich
• SZEŚĆ: Lato 996 roku OUI; - W sercu Gór Strachu
• SIEDEM: Lata 605-808 OUI; - Nawet wróbel swój dom znajduje
• OSIEM: Lato 996 roku OUI; - Jej warownie niezwyciężone są
• DZIEWIĘĆ: Lato 996 roku OUI; - Za murami, które sięgają nieba
• DZIESIĘĆ: Lata 808-965 OUI; - Jaki pożytek ma człowiek?
• JEDENAŚCIE: Jesień 996 roku OUI; - Ognie, które płoną...
• DWANAŚCIE: Jesień — Zima 996 roku OUI; - Piją wino przemocy
• TRZYNAŚCIE: Lata 981-997 OUI; - W jego cieniu żyć będzie
• CZTERNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; - Chociaż byli wrogami, pogodzili się z sobą
• PIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; - Blask lecących strzał, jasność lśnienia włóczni
• SZESNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; - Bowiem jak śmierć silna jest miłość, zazdrość zaś nieprzejednana niczym Otchłań
• SIEDEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; - I myśli wzniecone nocnymi widziadłami
• OSIEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; - Jakby zapadał cień wszystkich nocy
• DZIEWIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; - Marsz Domeny Cienia
• DWADZIEŚCIA: - Co się wydarzyło potem
PROLOG:
Lato 994 roku OUI;
Od ufundowania Imperium Ilkazaru;
Koniec polowania [top]
Zalane błękitnym światłem pomieszczenie wydrążone w litej skale. Czterech mężczyzn już czekało. Wszedł piąty.
— Miałem rację. — Znużenie i okrywający go kurz zdradzały trudy przebytej podróży.
— Gwiezdny Jeździec siedzi we wszystkim po uszy. — Rozparł się w krześle.
Pozostali czekali.
— Kosztowało to życie dwunastu moich ludzi, jednak opłaciło się. Przesłuchałem trzech mężczyzn, którzy towarzyszyli Adeptowi do Malik Taus. Ich świadectwo było przekonujące. Aniołem Ucznia okazał się Gwiezdny Jeździec.
— W porządku — odparł ten, który podejmował decyzje. — Ale gdzie on teraz jest? I gdzie jest Jerrad?
— Dwa pytania — jedna odpowiedź. Góra Grzmotu.
Wobec braku reakcji nowo przybyły ciągnął dalej.
— Zginęła większość moich najlepszych agentów. Ale wiadomość dotarła: małego staruszka i skrzydlatego konia widziano w pobliżu Grot Starożytnych. Jerrad zabrał ze sobą gołębie. Ptasznik przyniósł jednego z nich dokładnie w chwili, gdy wróciłem do domu. Jerrad odkrył obozowisko starego u stóp góry. Ma ze sobą Róg. — Ostatnia uwaga rozbrzmiała nutą histerycznego niemalże podniecenia.
— Wyruszamy rankiem.
Róg ten, Róg Gwiezdnego Jeźdźca, Windmjirnerhorn, zasłynął jako róg obfitości. Człowiek, który potrafiłby wydrzeć go z rąk właściciela i podporządkować swoim rozkazom, nie potrzebowałby troszczyć się już o nic, mógłby tworzyć bogactwa zdolne kupić cały świat.
Cała piątka snuła marzenia o odbudowie dawnego imperium, zagrabionego ich przodkom.
Czas pogrzebał ich imperium. Nie było już na świecie niszy, którą mogłoby wypełnić. To były marzenia, nic więcej. Większość z nich doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak niezmiennie trwali przy swoim, wiedzeni siłą tradycji, chęcią sprostania wyzwaniu oraz zapałem przepełniającym tych dwóch, którzy rozmawiali.
* * *
— Tam w dole — oznajmił Jerrad, wskazując na pogrążony w wieczornym półmroku głęboki, porośnięty zielonymi sosnami wąwóz. — Obok wodospadu.
Reszta z trudem zdołała dostrzec niknący w oddali dym obozowego ogniska.
— Co on zamierza?
Jerrad wzruszył ramionami.
— Tylko tam siedzi. Od miesiąca. Z wyjątkiem jednej nocy w ubiegłym tygodniu, kiedy to pofrunął na koniu gdzieś z powrotem na wschód. Wrócił następnego dnia przed zmierzchem.
— Wiesz, jak tam zejść?
— Dotąd nie podchodziłem bliżej. Nie chciałem go przestraszyć.
— W porządku. Lepiej od razu zabierzmy się do tego. Wykorzystajmy resztę światła, jaka nam została.
— Rozłączmy się i wpadnijmy na niego ze wszystkich stron. Jerrad, cokolwiek się stanie, nie pozwól mu dopaść Rogu. Zabij go, jeśli będzie trzeba.
Było po północy, kiedy zaatakowali starca, a zaczęliby jeszcze później, gdyby nie wzeszedł księżyc.
Gwiezdny Jeździec obudził się na odgłos kroków i z oszałamiającą prędkością rzucił w kierunku Rogu.
Jerrad skoczył pierwszy, z nożem w dłoni. Starzec w pół drogi zmienił kierunek ruchu i wykonał zadziwiający skok na grzbiet skrzydlatego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród odgłosów przypominających łopot smoczych skrzydeł.
— Wymknął się! — złorzeczył przywódca. — Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty!
— Szybkonogi stary pierdziel — zauważył któryś.
— Co za różnica? — powiedział Jerrad. — Mamy to, po co przyszliśmy.
Przywódca uniósł pękaty Róg.
— Tak. Teraz już go mamy. Zalążek Nowego Imperium. A Wiatrołak będzie jego kamieniem węgielnym.
— Chwała Imperium! — wykrzyknęła reszta, wzorem swych przodków, aczkolwiek z różnym entuzjazmem.
Z wysoka dobiegł stłumiony, odległy dźwięk, który mógł być echem śmiechu.
JEDEN:
Lata 583-590 OUI;
Wkracza na arenę świata [top]
Kiedy kaci w kapturach wznosili ozdobnie ciosany pal stosu, dziecko płakało u ich stóp. Gdy przyprowadzili kobietę, o oczach czerwonych od płaczu i rozwichrzonych włosach, chciało do niej pobiec. Kat pochwycił je delikatnie i złożył w ramionach zdumionego starego wieśniaka. Gdy mężczyźni w kapturach rozkładali wokół niej wiązki chrustu, kobieta w niemym błaganiu patrzyła na dziecko i mężczyznę, nie widząc nic poza nimi. Kapłan udzielił jej sakramentów, ponieważ według jego religii była bez winy. Zanim powrócił na przypisane mu w czas obrzędu miejsce, potrząsnął jaskrawo pomalowanym kropidłem z końskiego włosia nad jej potarganymi włosami, obsypując ją uśmierzającym ból pyłkiem lotosu snu. Zaintonował modlitwę za jej duszę. Główny oprawca dał znak, by zaczynać. Jego pomocnicy przynieśli głownię. Kat przyłożył ją do wiązek chrustu. Kobieta spoglądała na swoje stopy, jakby nie rozumiejąc, co się dzieje. A dziecko nie przestawało płakać.
Rolnik, z charakterystyczną dla wieśniaków szorstką delikatnością, pocieszał chłopca i odniósł go do miejsca, skąd nic już nie mogli usłyszeć. Wkrótce mały przestał szlochać, jakby pogodził się z okrutnymi kaprysami Przeznaczenia. Stary człowiek postawił go na ulicy wyłożonej brukowaną kostką, lecz nie wypuszczał z dłoni jego ręki. Sam znał gorycz żalu i wiedział, że strata musi doznać ukojenia, aby nie przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Ten chłopiec pewnego dnia zostanie mężczyzną.
Mężczyzna i chłopiec przeciskali się przez rozbawione tłumy — Dzień Egzekucji zawsze był w Ilkazarze świętem — malec podskakiwał, aby nadążyć za maszerującym szybko wieśniakiem. Otarł łzy wierzchem brudnej dłoni. Opuściwszy okolice Pałacu, wkroczyli w dzielnicę slumsów, a potem poszli cuchnącymi uliczkami, pod gąszczem rozwieszonego prania, aż dotarli do placu zwanego Rynkiem Wieśniaków. Stary człowiek zaprowadził chłopca na stragan, za którym wśród melonów, pomidorów, ogórków i warkoczy kukurydzy rozsiadła się starsza kobieta.
— Więc — zagadnęła dźwięcznym głosem. — Cóżeś ty przyprowadził, Royal?
— Ach, zobacz, Mama, jakie biedactwo — odparł. — Widzisz te smugi łez? Chodź tu, chodź, dostaniesz coś słodkiego. — Podniósł chłopca i wszedł za stragan.
Kobieta przetrząsnęła małe zawiniątko i wyciągnęła cukierek.
— Proszę, mały. To dla ciebie. Siądź, Royal. Za gorąco, żeby włóczyć się po mieście — spojrzała nad głową chłopca i pytająco uniosła brwi.
— Gorący dzień, o tak — odparł Royal. — Ludzie Króla znów spalili czarownicę. Była młoda. Czarny kaptur kazał mi zabrać stamtąd dziecko.
Stojący w cieniu starej kobiety chłopiec żałośnie spoglądał wielkimi oczami. Lewą piąstką przyciskał do ust twardy jak kamień cukierek. Prawą ocierał resztki płynących łez. Ale już ucichł. Wyglądał niczym mały bożek.
— Pomyślałem sobie, że moglibyśmy go wychować — powiedział Royal miękko, niepewnie. Myśl ta zahaczała o bolesne dla obojga kwestie.
— To wielka odpowiedzialność, Royal.
— Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jednak kiedy nas zabraknie, będzie komu zostawić gospodarstwo, a i on będzie miał z czego wyżyć. — Nie powiedział tego jasno, ale zrozumiała, że oddałby gospodarstwo każdemu, byle nie królowi, który odziedziczy je, jeśli nie będą mieli potomka.
— Odtąd będziesz przygarniał wszystkie sieroty, jakie znajdziesz?
— Nie. Lecz wychowanie tego jest obowiązkiem, który nałożyła na nas Śmierć. Jak mielibyśmy Ją zlekceważyć? Poza tym czyż poprzez wiosny i lata, aż po jesienie, nie żyliśmy rozpaczliwą nadzieją, że drzewo kiedyś wyda owoc? Czy mam służyć tej ziemi jak niewolnik, ty zaś tu sprzedawać jej plony po to jedynie, aby zostawić po sobie trochę srebra zakopanego pod podłogą drewutni? Albo żeby starczyło na chłopski grób?
— W porządku. Ale jesteś zbyt dobry jak na ten świat. Choćby dlatego, że poślubiłeś mnie, wiedząc, iż jestem bezpłodna.
— Nigdy nie żałowałem.
— Zatem zgadzam się.
Dziecko przyjęło to wszystko w milczeniu. Kiedy staruszka skończyła, odjęło rękę od oczu i położyło w jej złożonych na podołku dłoniach.
* * *
Dom Royala, położony nad brzegiem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od miasta Ilkazar, napełnił się życiem. Pomieszczenia, niegdyś pokryte patyną i kurzem, z wolna obracające się w ruinę, zajaśniały nowym blaskiem. Małżeństwo wydobyło z kryjówki monetę, za którą kupili farby, gwoździe i tkaninę na zasłony. Miesiąc po przybyciu dziecka dom wyglądał jak nowy. Pokryte dawniej skorupą brudu garnki i patelnie lśniły teraz nad paleniskiem. Wymieciono nagromadzone nieczystości, spod których ukazała się podłoga z twardego drewna. Na dachu złotym blaskiem lśniła nowa strzecha. Niewielki pokój na tyłach domu przeobraził się w baśniowy świat, z małym łóżeczkiem, szafką ręcznej roboty i jednym krzesłem dla dziecka.
Zmiana była na tyle wyraźna, że nie uszła niczyjej uwagi. Przyszedł królewski poborca, aby odebrać należne podatki. Royal i staruszka właściwie nie zwrócili nań uwagi.
Lecz choć ofiarowali mu całą swą miłość i serce, dziecko nigdy nie powiedziało „dziękuję”. Było dość grzeczne, nie sprawiało kłopotów i w jakiś smutny sposób kochało ich, ale ani razu się nie odezwało — choć czasem, późną nocą, Royal słyszał, jak płacze w swoim pokoju. Przyzwyczaili się do jego milczenia i z biegiem czasu nie próbowali już nakłonić go do mówienia. Doszli do wniosku, że być może nigdy nie potrafił mówić. Nieszczęścia tego rodzaju nie należały do rzadkości w mieście tak okrutnym jak Ilkazar.
Zimą, gdy ziemię pokrywał śnieg, rodzina nie opuszczała domu. Royal uczył chłopca zajęć gospodarskich: strugania, obierania i łuskania kukurydzy, jak się wędzi i rozwiesza bekon oraz posługuje piłą czy młotkiem. A także gry w szachy, w których chłopiec wkrótce stał się mistrzem. Royala często zdumiewała jego bystrość, zapominał bowiem, że dzieci nie są wcale mniej bystre od dorosłych, brakuje im jedynie wiedzy.
Minęła zima. Dziecko urosło i stało się mądrzejsze, lecz nie odezwało się ani słowem. Nazwali go Varth, co w ich języku znaczyło Milczek. Nadeszła wiosna i Royal zaczął pracować w polu. Varth towarzyszył mu, chodząc za pługiem, rozbijając grudki ziemi bosymi stopami. Wkrótce zakiełkowały młode pędy. Varth pomagał pielić, stawiał tyczki na pomidory i rzucał kamieniami w ptaki, aby odstraszyć je od melonów. Staruszka uznała, że w przyszłości będzie dobrym gospodarzem. Wyglądało na to, że ma zamiłowanie do życia na roli.
Latem, kiedy dojrzały melony, zaczerwieniły się pomidory, a kabaczki osiągnęły wielkość zielonych maczug, Varth pomagał w żniwach, układając i ściągając ładunek z wozu Royala. Staruszka przeciwna była temu, aby chłopiec wracał do IIkazaru, ale Royal uznał, że z pewnością już o wszystkim zapomniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spędzili udany dzień. Ich zbiory należały do najwcześniejszych, towar był wyjątkowej jakości, zaś cały Ilkazar wyległ na ulice w poszukiwaniu świeżych warzyw. Później, kiedy pomidory i dynia spowszednieją, mieszkańcy zaczną nimi gardzić, preferując mięso.
Staruszka, siedząc na swoim zwykłym miejscu w cieniu, powiedziała:
— Adopcja była słuszna, choćby dlatego, że przyniosła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma melonów, kupują pomidory lub dynie.
— Pora jest wczesna. Kiedy stragany będą pełne i zostanie jeszcze jedzenia dla świń, sprawy nie będą wyglądać tak wesoło. Myślisz, że moglibyśmy poszukać nauczyciela dla Vartha?
— Nauczyciela? Royal! Jesteśmy chłopami.
— Owszem, kasty kastami, ale istnieją również sposoby, żeby obejść podziały. Srebro jest najlepszym z nich. A mamy przecież trochę srebra, którego w przeciwnym razie nigdy nie wydamy. Myślałem, że może chciałby nauczyć się liter. Szkoda byłoby marnować taki umysł do prac na roli. Lecz nie chciałbym angażować w to nikogo bardziej znaczącego. Najlepszy będzie wiejski kapłan. Mógłby się podjąć nauki w zamian za świeże warzywa i trochę grosza dla uzupełnienia zapasów wina w przerwach pomiędzy kwestami.
— Widzę, że już zdecydowałeś, cóż więc mogę rzec? Powiedzmy mu zatem. Gdzie on jest?
— Po drugiej stronie placu, przygląda się, jak chłopcy grają w piłkę. Przyprowadzę go.
— Nie, nie, pozwól, że ja pójdę. Cała już chyba zdrętwiałam. Ty lepiej pilnuj pomidorów. Niektóre z tych młódek potrafią zawrócić w głowie. Okradnie cię, jak się zagapisz, próbując zajrzeć pod rozpiętą bluzeczkę. Te uszminkowane sutki...
— Matka, Matka, za stary już jestem na te rzeczy.
— Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby się nie zapatrzyć. — Przeszła między pustymi pudłami po pomidorach, obok reszty dyń i ruszyła przez plac.
Wróciła po chwili, zaniepokojona.
— Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mówią, że poszedł sobie jakąś godzinę temu. Osioł też gdzieś przepadł.
Royal popatrzył w kierunku zagród.
— Tak. W porządku. Coś mi się wydaje, że wiem, dokąd poszedł. Teraz ty pilnuj kuchni czarnoksiężnika przed szelmostwem młodych uczennic.
Roześmiała się cicho, ale zaraz spochmurniała.
— Myślisz, że wrócił tam, gdzie...
— Mhm. Miałem nadzieję, że zdążył zapomnieć, bo był wtedy tak mały. Ale niełatwo zapomnieć lekcji udzielonej przez Króla. Śmierć na stosie to groza, senny koszmar na całą resztę życia. Przyszykuj jakieś cukierki na nasz powrót.
Royal odnalazł Vartha tam, gdzie się należało spodziewać — siedział okrakiem na ośle przed bramą królewską. Plac był mniej ponury niż zazwyczaj, chociaż chłopiec najwyraźniej nie przyjechał tu po to, by obserwować pozostałości po egzekucjach. Taki mały i kruchy, przyglądał się pałacowym fortyfikacjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth ruszył właśnie w kierunku bocznej furtki. Strażnik — burkliwy weteran w średnim wieku — zatrzymał go, dopytując się, czego tu szuka. Wciąż próbował wydusić odpowiedź, kiedy nadszedł Royal.
— Przepraszam, sierżancie. Zbyt byłem zajęty pilnowaniem straganu. Zniknął mi z oczu.
— Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam gromadkę. Co się dzieje na rynku? Żona napomykała, że chce tam zajrzeć.
— Niech się lepiej pospieszy. Melonów już nie ma. Pomidory i dynie też za chwilę znikną.
— Wyglądaj mnie dziś wieczór. Odłóż dla mnie dynię i parę pomidorów. Mam wielką ochotę na gulasz. I uważaj, gdzie włóczy się ten osioł. Nosi dzielnego chłopaka na swoim grzbiecie. — Na pożegnanie ciepło i szczerze uśmiechnął się do Vartha.
Kiedy Royal odprowadzał jadącego na osiołku chłopca, Varth nie okazywał żadnych emocji. Lecz później, gdy w drodze przez kręte uliczki stary wieśniak zapytał go, czy chciałby nauczyć się sztuki pisania, chłopiec wpadł w zachwyt. Starego zdumiała gwałtowność jego reakcji. Przez moment naprawdę wydawało się, że chłopiec wreszcie przemówi. Lecz po chwili powróciła typowa dlań apatia, jedynie na twarzy znać było odbicie wewnętrznej radości.
Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią dynię, a potem wrócili we troje do domu, Royal udał się w odwiedziny do kapłana ich parafii.
* * *
Czas mijał, a chłopiec rósł, a w wieku dziesięciu lat był równie wysoki jak Royal i niemal tak samo silny. Staruszkowie byli uszczęśliwieni. Dbali o niego jak o cenny klejnot, dając mu wszystko, co najlepsze. W kraju, gdzie biedakom nieustannie towarzyszyły choroby, głód i niedożywienie, chłopiec miał ten przywilej, że jadał znakomicie. Wyrósł wysoki w kraju, gdzie wysocy mężczyźni należeli do rzadkości.
Jego nauka pod okiem kapłana przebiegała pomyślnie. Szybko nauczył się pisać, często robił notatki, by zrekompensować brak mowy. Jego zdolności wywarły na kapłanie wielkie wrażenie. Nie chciał żadnej zapłaty z wyjątkiem okazjonalnych prezentów z darów ziemi. Upierał się, że uczenie żądnego wiedzy chłopca to wystarczająco hojna zapłata. Wkrótce nauczył Vartha wszystkiego, co sam potrafił.
Ale jak to nieodmiennie być musi, pewnego dnia w domu nad rzeką w Ilkazarze zagościł smutek. Jesienią, po tym jak sprzedali na rynku ostatnią dostawę, staruszkę powalił atak apopleksji. Raz tylko krzyknęła i zapadła w śpiączkę, z której nie obudziła się już nigdy. Royal bolał nad jej stratą, jak przystało wieloletniemu mężowi, w końcu jednak pogodził się z nią z właściwym mu stoickim spokojem. Mimo iż była bezpłodna, przeżyła długie, pełne życie, a pod koniec zaznała nawet radości płynącej z wychowywania syna. Poza tym Royala cieszyło, gdy widział, że Varth równie boleśnie przeżył jej odejście. Choć rzadko bywał wylewny i czuły, nigdy nie okazywał nieposłuszeństwa ani lekceważenia. Myślami błądził daleko, jakby przebywał w krainie cieni, gdzie życie nie mogło go dosięgnąć.
Jak to rolnicy czynili od wieków i wiecznie czynić będą, Varth i Royal najpierw pogrzebali zmarłą, a potem wrócili do prac w polu. Lecz wieśniak był stary i jego pragnienie życia zgasło wraz ze śmiercią żony. Wczesną wiosną, w porze pierwszych siewów, cicho dołączył do niej w nocy. Varth myślał, że tamten śpi, póki rankiem nie potrząsnął go za ramię.
Varth znów płakał, gdyż kochał Royala, jak syn powinien kochać ojca. Udał się do wioski, odszukał kapłana i przyprowadził go, aby odprawił obrządki pogrzebowe. Zajmował się gospodarstwem najlepiej, jak potrafił, aż do końca zbiorów. Często sprzedawał towar zbyt tanio, bo nie chciało mu się targować. Później, kiedy już uznał, że pracując przez całe lato, w dostatecznym stopniu uczcił pamięć swych przybranych rodziców, zlecił kapłanowi sprzedanie gospodarstwa i rozpoczął życie na własną rękę.
DWA:
Jesień 995 roku OUI;
Na dół z Gór Strachu [top]
Ravenkrak był zabytkowym zamkiem wybudowanym tak głęboko w Górach Kracznodiańskich, na wysokim szczycie Candareen, że niewielu mieszkańców położonych niżej krain wiedziało o jego istnieniu. Jednakże siedmioro ludzi podążających krętym górskim szlakiem wkrótce sprawiło, że nazwa ta zaczęła gościć na wielu ustach. Sześciu z nich nazwanych zostało Królami Burzy przez tych, którzy ich nie znali. Podążali do stolicy położonego najdalej na północ kraju spośród wszystkich królestw Cis-Kracznodiańskich, miasta Iwa Skołowda.
Na czele jechał Turran, Pan na Ravenkrak. Za nim jechał Ridyeh, najstarszy, posiwiały, o okrutnej twarzy, później Valther, najmłodszy brat, całkiem przystojny. Następny był Brock, powolny i spokojny, oraz jego brat bliźniak, Luxos. Luxos był wysoki i chudy jak chart, Brock niski i mocno umięśniony. Na samym końcu jechał Jerrad. Interesowało go wyłącznie polowanie, obojętnie, czy na górskiego niedźwiedzia, czy na niebezpiecznego człowieka. Razem sześciu dziwnych ludzi.
Siódmą była ich siostra, Nepanthe, najmłodsza z rodzeństwa. Miała długie, czarne włosy, co było cechą rodzinną. Jechała dumnie, jak nakazywała godność, ale jej postawy w najmniejszej mierze nie można było nazwać wojowniczą czy zwycięską. Nie była to niepokalana pani Ravenkrak, ale smutna i samotna kobieta. Niezwykle piękna, zbliżała się do trzydziestej wiosny swego życia, jednakże jej serce było równie zimne jak jej górski dom. Obecna powściągliwość była efektem sprzeciwu wobec zamiarów braci.
Miała już dość ich intryg i machinacji. Tydzień wcześniej, nie bacząc na groźbę wiecznego potępienia, wezwała Wiatrołaka, by przełęcze, przez które obecnie jechali, uczynił niemożliwymi do przebycia. Chciała zatrzymać braci w domu. Nie udało się, przestali jej ufać i dlatego zabrali ze sobą.
Cały oddział niespokojnie podjechał do Północnej Bramy Iwa Skołowda. Zginęliby, gdyby zostali rozpoznani. Między Ravenkrak a miastem istniała nienawiść gorzka jak krew, stara jak puszcza i nieuchronna niczym śmierć. Lecz przyjazd ich nie został zauważony. Była jesień, pora, kiedy oczekiwano traperów i handlarzy z północy, przywożących kuśnierzom z Iwa Skołowda skóry upolowanych latem zwierząt.
Dojechali do śródmieścia, w natłoku obcych dźwięków i zapachów, wreszcie zatrzymali się w Oberży pod Cesarskim Sokołem, gdzie przez parę dni pozostawali w ukryciu. Jedynie Turran, Valther i Ridyeh odważyli się wyjść na ulice, a i to dopiero nocą. Dnie spędzali zamknięci w swoich pokojach, snując plany.
Nepanthe, opuszczona i samotna, siedziała w pokoju, zastanawiając się, co chciałaby, a czego bałaby się zrobić. Dużo spała i śniła dwa powtarzające się sny, jeden piękny, drugi zaś przerażający. Zły sen zawsze następował po dobrym.
W pierwszym śnie opuszczała Góry Kracznodiańskie, jadąc na południe, przez Iwa Skołowda i Itaskię, do baśniowego Dunno Scuttari lub kolebki zachodniej kultury, Hellin Daimiel, gdzie piękna i inteligentna kobieta mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Później sen przekształcał się niepostrzeżenie, aż zostawała sama w mieście o tysiącu kryształowych wież. Pragnęła mieć jedną z tych wież na własność. Czuła ogarniającą falę ciepła, zwłaszcza ilekroć jej spojrzenie zatrzymywało się na jednej z nich — zawsze szmaragdowej — która nieodparcie ją przyciągała. Gdy podchodziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale i pragnienie. Później, przy dwudziestym kroku, śmiała się już tylko radośnie i biegła przed siebie.
Zawsze tak samo. Później z mrocznych zakamarków jej mózgu wylęgały senne koszmary. Dotknąć iglicy — to była iglica, nic więcej. A wówczas z łoskotem sypiących się klejnotów iglica kruszyła się na kawałki. Z ruin wyrastał potworny smok.
Nepanthe uciekała w senny krajobraz, który ulegał przeobrażeniom. Miasto o kryształowych wieżach stało się lasem gniewnych, rażących włóczni. Wiedziała, że włócznie nie mogą wyrządzić jej krzywdy, jednakże za bardzo się ich bała, by zakwestionować prawdziwą przyczynę lęku.
Później budziła się mokra od potu, przerażona, pełna poczucia winy, sama nie wiedząc dlaczego.
Choć noce, przez sny jakie przynosiły, z pewnością nie były nudne, Nepanthe nudziła się w ciągu dnia. Jedyną rzeczą, o której mogła wówczas myśleć, było jej posępne życie w Ravenkrak. Znużył ją widok szarych gór, pokrytych całunem śniegu i owiniętych wstęgami lodowych rzek, oraz wyjący bez przerwy arktyczny wiatr. Zmęczyła ją samotność i poczucie odrzucenia, rola narzędzia w obłąkanych planach braci. Nie chciała być dłużej Królem Burzy, chciała wydostać się na świat i zwyczajnie żyć.
W końcu nadeszła noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Burzy postanowili przystąpić do działania. O północy, gdy niebo zasnuwały chmury, spomiędzy których niekiedy jaśniało światło księżyca, bracia opuścili gospodę. Byli uzbrojeni.
Valther i Ridyeh pognali ku Północnej Bramie. Turran wraz z pozostałymi pojechał kłusem do Wieży Księżyca, architektonicznego monstrum z szarego kamienia, skąd sprawowano rządy nad miastem i królestwem.
W podziemiach, w ciemności schodzili się brutalni mężczyźni i ostrzyli miecze. To miała być noc wyrównania porachunków z Radą i Królem.
Valther i Ridyeh podjechali do bramy, której pilnowało dwóch ospałych strażników.
— Kto idzie? — warknął jeden.
— Śmierć, być może — odparł Ridyeh.
Zaświstał wydobywany z pochwy miecz. Czubek ostrza zatrzymał się o włos od gardła strażnika.
Drugi strażnik zamachnął się zardzewiałą włócznią, lecz Valther pochylił się i uniknął ciosu, potem przytknął sztylet do jego żeber.
— Na bruk — rozkazał.
Mężczyzna posłuchał rozkazu, szczęknęła włócznia. Drugi szybko poszedł w jego ślady. Valther i Ridyeh związali ich i wrzucili do wartowni.
Ridyeh westchnął.
— Gdy zobaczyłem opadającą włócznię... — Wzruszył ramionami.
— Brama — mruknął Valther, zmieszany.
Stękając z wysiłku, unieśli zasuwę i pchnęli bramę. Ridyeh przyniósł z wartowni pochodnię, wyniósł ją na zewnątrz i wymachując ponad głową, dawał sygnały. Wkrótce usłyszeli odgłosy nadchodzących ukradkiem mężczyzn.
Olbrzymi mężczyzna z rudą brodą wynurzył się z ciemności. Szło za nim sześćdziesięciu żołnierzy w barwach Ravenkrak.
— Ach, kapitan Grimnason — zaśmiał się Ridyeh. Objął kudłatego olbrzyma. — Przybyłeś na czas. Świetnie.
— Tak, mój panie. Jak się sprawy mają?
— Jak dotąd znakomicie. Ale jaki będzie koniec, to się dopiero okaże — odparł Valther. — Mamy przed sobą najtrudniejszą część zadania. Chodź za mną.
* * *
Turran i pozostali przybyli pod Wieżę Księżyca dokładnie w chwili, gdy Valther i Ridyeh otwierali bramę do miasta i przekonali się, że drzwi pilnuje tylko jeden strażnik.
— Strażniku, jesteśmy kupcami z Itaskii, handlarzami skór, prosimy o audiencję u Króla — powiedział Turran uprzejmie.
— Być może jutro wieczorem. Na pewno nie dzisiejszej nocy. Trwa zebranie Rady Wojennej. I czy nie jest aby trochę za późno? — zapytał strażnik, wychylając głowę.
— Rady Wojennej?
— Tak. — Samotni żołnierze na posterunkach często bywają spragnieni towarzystwa. Ten strażnik nie był wyjątkiem. Pochyliwszy się do przodu, szeptem wyznał im: — Podejrzewamy Ravenkrak o podżeganie motłochu. Jeden z naszych ludzi uważa, że widział Turrana, przywódcę tych obłąkanych czarowników. To był stary Seth Byranov. Pewnie kiepskie wino zmąciło mu wzrok. Kawał z niego hulaki. Ale Król go usłuchał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś, czego my nie wiemy — zachichotał, najwyraźniej uważając to za niemożliwe. — W każdym razie żadnych audiencji dzisiejszej nocy.
— Nawet dla Królów Burzy we własnej osobie? — zapytał Luxos.
Roześmiał się cicho, gdy stary człowiek drgnął ze zdziwienia.
— Brock, Jerrad, zajmijcie się nim — rozkazał Turran.
Szybko związali i zakneblowali żołnierza.
— Luxos! — zawołał Turran, przybliżając do światła pochodni postrzępiony kawałek pergaminu i spoglądając nań spod przymrużonych powiek. — Które schody?
Trzymał w ręku plan wieży narysowany dla Valthera przez jednego z owych mężczyzn ostrzących miecze w piwnicach.
— Główne, jeśli nam się spieszy.
Turran prowadził. Bez przeszkód dotarli do komnaty rady na szczycie wieży. Tam próbował zastąpić im drogę kolejny strażnik. Kiedy pochylił się, aby popatrzeć na ich twarze, dostrzegł w ich rękach obnażone miecze.
— Mordercy! — krzyknął.
Cofnął się, próbował zamknąć drzwi. Lecz Brock i Turran już naparli na nie ramionami, wcześniej obaliwszy na ziemię obrońcę. Jerrad podał mu wprawdzie rękę, wpierw jednak przydeptał ostrze miecza.
Członkowie Rady wpadli w panikę. Tłuści mieszczanie prawie pokaleczyli się nawzajem, wydzierając sobie broń i jednocześnie wycofując się pod najdalszą ścianę. Ich nieudolny strażnik przyłączył się do nich. Sam Król nie drgnął nawet. Sparaliżował go strach.
— Dobry wieczór! — powiedział Turran. — Słyszałem, że właśnie rozmawialiście o nas. Podejdźcie bliżej! Nie musicie się lękać. Nie nastajemy na wasze życie... chodzi nam tylko o wasze królestwo.
Zaśmiał się. Jego wesołość szybko zgasła. Członkowie Rady nadal trzymali broń przygotowaną do walki.
— Ravenkrak musi dostać to miasto.
— Dlaczego? — zapytał jeden z nich. — Wskrzeszacie nienawiść tak dawną, że dziś stanowi na wpół zapomnianą legendę? Wieki upłynęły od czasu, gdy wygnano stąd waszych przodków.
— To coś więcej — odparł Turran. — Budujemy Imperium. Nowe Imperium, które przyćmi wielkość Ilkazaru. — Powiedział to poważnie, choć wiedział, że dla jego braci cała historia była raczej grą wojenną, rodzajem szachów, w których pionkami byli żywi ludzie. We wszystkich planach i przygotowaniach ani on, ani bracia nie zwracali szczególnej uwagi na konsekwencje czy koszty. Brock, Luxos, Jerrad i Ridyeh rozgrywali odwieczne fantazje Ravenkrak raczej dla rozrywki niż z prawdziwym przekonaniem.
Nerwowy śmiech.
— Światowe Imperium? Ravenkrak? Z tą garstką ludzi? Kiedy nie powiodło się to Ilkazarowi i milionom jego mieszkańców? Jesteś obłąkany.
— Jak wściekły lis — odparł Turran, odgarniając ciemne włosy z czoła. — Jak wściekły lis. Zająłem już Iwa Skołowda. I to bez rozlewu krwi.
— Jeszcze nie! — Jeden z członków Rady postąpił naprzód, gotując miecz.
Turran ze smutkiem pokręcił głową.
— Zajmij się tym głupcem, Luxos. Ale nie rób mu krzywdy — dodał.
Luxos podszedł bliżej, z uśmiechem pełnym pewności siebie. Jego przeciwnik w widoczny sposób zadrżał. Następnie wykonał pchnięcie, które powinno być śmiertelnym ciosem. Lecz Luxos odbił ostrze i wyprowadził własny atak. Trzykrotnie stal zadźwięczała o stal. Człowiek z Iwa Skołowda popatrzył na swoje puste dłonie.
Stanowiło to wystarczającą nauczkę dla pozostałych.
Turran zachichotał.
— Tak jak powiedziałem, zajmujemy miasto. Zrobimy to bez przelewu krwi, jeśli zdołamy. Lecz jeśli wam zależy, możemy zachować święto Mrocznej Pani. Wy tam. Spójrzcie przez okno.
Ponury, tłusty człowiek posłuchał rozkazu.
— Żołnierze — jęknął. — Co wy robicie?
— Powiedziałem wam, zajmujemy miasto.
Z gardeł Członków Rady wydobył się pomruk wściekłości. Rzucili się naprzód...
— Wieża zabezpieczona, mój panie — oznajmił za drzwiami basowy głos. Rudobrody kapitan wprowadził do sali oddział żołnierzy. Potem obrzucił spojrzeniem zdumionych Członków Rady, roześmiał się i zapytał: — Co mam z nimi zrobić?
— Zamknąć w ich własnym lochu, aż Nepanthe będzie bezpieczna. Gdzie jest Valther?
— Potrzebujecie mnie? — Wszedł Valther, zdyszany po wspinaczce po schodach. Jego twarz zaróżowiła się od podniecenia.
— Tak. Zbierz swoich rewolucjonistów. Dziś wieczór chcę rozpocząć organizowanie nowego rządu. I wyprowadzić nasze oddziały z miasta tak szybko, jak to tylko możliwe.
Valther odszedł.
— Ridyeh, weź oddział i przyprowadź Nepanthe. Chcę, by zamieszkała tutaj jeszcze przed wschodem słońca — ciągnął Turran.
Ridyeh skinął głową i wyszedł.
Kapitan Turrana poprowadził Członków Rady do ich cel. Następnie Królowie Burzy usiedli wraz z Królem Iwa Skołowda i podyktowali mu oświadczenie abdykacji.
Przyszła Nepanthe. Mężczyźni przynieśli z piwnic naostrzone miecze. Została ich Księżniczką, oni zaś stanowili jej armię i policję — choć żaden z Królów Burzy nie miał do nich zaufania. Raz już okazali się zdrajcami.
Nepanthe poważnie potraktowała swoją rolę i odegrała ją znacznie lepiej, niż spodziewali się bracia. Niechętna podbojowi, poważyła się na wiele, aby mu zapobiec, jednakże kiedy konieczność zmusiła ją do działania, zaangażowała się weń z pełnym przekonaniem. To było nędzne, zgniłe miasto, niepodobne do żadnego z jej snów — lękała się, że w ogóle nie istniało miasto równie piękne — lecz ostatecznie Iwa Skołowda była choćby cieniem miejsca z jej pragnień. Skorzysta więc tyle, ile tylko będzie mogła ze swoich skradzionych chwil sławy.
Usunięty z tronu Król ogłosił oficjalnie swoją abdykację nazajutrz w południe, choć miasto już o tym wiedziało i nie wydawało się skłonne do stawiania oporu. Ludność jego była tak bardzo skorumpowana, że najwyraźniej uważała, iż nie istnieje nic gorszego niż właśnie obalony rząd.
Ponieważ Turran nie chciał ostentacyjnie obnosić się z władzą, co mogłoby rozjątrzyć historyczne animozje, powiódł więc swych żołnierzy z powrotem do Ravenkrak, pozostawiając tylko jeden pluton pod wodzą podległego Grimnasonowi porucznika Rolfa Preshki w charakterze straży przybocznej Nepanthe. Pozostali Królowie Burzy zostali, by pomagać siostrze w tworzeniu rządu, lecz pracowali niecierpliwie, wyczekując kolejnego łatwego podboju.
* * *
Nepanthe stała przy oknie w ciemnej komnacie Wieży Księżyca zupełnie sama. Spoglądała na ogród zalany księżycowym blaskiem. Świtało. Jej czarne włosy, spływające na ramiona, lśniły po ostatnim szczotkowaniu. Tańczące spojrzenie ciemnych oczu badało ogród. Usta, pełne i różowe, gdy się uśmiechała (jakże rzadko), ściągnięte były w wąską, bladą kreskę, gdyż myślała o czymś nieprzyjemnym. Pomiędzy brwiami prawie zawsze znajdowała się zmarszczka oznaczająca dezaprobatę. Nagle wyrwała się z zapatrzenia, obróciła i zaczęła spacerować. Jej chód był wdzięczny, lecz pozbawiony zmysłowości. Pomimo swojego piękna nie wydawała się kobieca, być może dlatego, że zbyt długo żyła w towarzystwie twardych mężczyzn, a być może dlatego, że nie opuszczał jej strach. Złe sny nawiedzały ją teraz każdej nocy. Lecz w owej chwili prześladowały ją myśli o Ravenkrak, nie zaś wspomnienia koszmarów.
Urządzają sobie, myślała, zabawę w podbój, dokładnie jak wówczas, gdy byli dziećmi. Lecz teraz już dorośli, a to był rzeczywisty świat, świat który ledwie znali. Zbyt długo żyli w na swój sposób zabawnym, martwym Ravenkrak. Spowodowało to zmiany w ich świadomości. Zamek szaleńców, myślała, w górach, na najwyższym z najwyższych szczytów, wiszący ponad krainą ostrych niczym noże górskich grzbietów i wiecznej zimy. Stał tam tylko, stopniowo kruszejąc, a jego mieszkańcy co jakiś czas napadali na Iwa Skołowda. Nieszczęsne miasto! Istniały jednak stare porachunki, które należało wyrównać. Przodkowie ich, wicekrólowie Imperium w Iwa Skołowda, po jego rozpadzie przepędzeni zostali do Kracznodianów. Od tej chwili niemal każde pokolenie ich potomków podejmowało próbę przywrócenia zwierzchnictwa feudalnego rodziny nad Cis-Kracznodiańskimi prowincjami dawnego Imperium. Marzenia głupców umierają ostatnie.
Turran jak zawsze grał rolę przywódcy. Ale jakież on posiadał armie? Ha! Parę setek ludzi, wśród których jedynie odstępcy z Gildii Rudobrodego Grimnasona nadawali się do walki. Mimo to współczuła miastom na zachodzie. Staną do walki, a Turran, z pomocą Wiatrołaka, rozbije ich starożytne mury i szacowne zamki. Nigdy dotychczas w rodzinie nie doszło do tak radykalnego podporządkowania się panowaniu Mocy. W ten sposób dobiegnie końca pewien sposób życia. Kultura mikrokosmosu. Ravenkrak upadnie, ponieważ jego mieszkańcy muszą rozegrać swoją grę. Ogarniał ją gniew, gdy przychodziło jej na myśl, co jeszcze będzie musiało umrzeć.
Nie zdając sobie z tego sprawy, dokonywała tych samych butnych założeń, co jej bracia. Nienawidziła ich zuchwałej pewności siebie, niemniej nie pragnęła dla siebie niczego innego, jak zwycięstwa na magicznym polu bitewnym.
— Czy te idiotyzmy nigdy się nie skończą? — zapytała w noc.
Na pewno się skończą, pewnego dnia, choćby dopiero wówczas, gdy z ust wysłanników Pani Śmierci padnie jej imię. Koniec nadejdzie: oznaczać będzie zwycięstwo lub klęskę. W żadnym z nich wszakże nie znajdzie ucieczki od tego niewielkiego, ekskluzywnego towarzystwa, w jakim się wychowała. Śmierć wydawała się jedyną drogą do prawdziwej wolności.
Och, tak strasznie chciała się uporać z męczącymi troskami żywota. Bracia nie mieli pojęcia, o czym ona mówi. Byli niczym maleńkie rybki, szczęśliwe na wodach swoich małych zdarzeń. Nie dostrzegali przestraszonego dziecka, zbłąkanego, pełnego entuzjazmu, ciekawego świata dziecka ukrytego w duszy Nepanthe. Lecz Nepanthe sama również go nie rozumiała — najmniej ze wszystkich tych lęków, które w ciągu dnia tłumiła jej płomienna natura, a które nocami dominowały w jej snach.
Sny zmieniły się w czasie jej pobytu w Iwa Skołowda. Ich przyjemne fragmenty pozostały takie same, lecz w chwili, gdy wyciągała drżącą rękę, aby dotknąć szmaragdowej iglicy... Wieża rozpływa się, rodzi smoka, ona sama biegnie przez dziwną krainę. Przez las włóczni, lecz nie jest już dłużej sama. Z każdej strony, wdzięcznymi tysiącami, koty kluczą i wymykają się — spod ziemi sterczą włócznie i zadają im ciosy. Porażone koty przyjmują uderzenie z radością. Większość stać jedynie na symboliczne próby ucieczki. Przerażona Nepanthe ucieka. Ku jej rozczarowaniu, ucieka zawsze sama.
Sama. Zawsze była sama, nawet pośrodku miasta, w sercu królestwa.
Sny dręczyły ją do tego stopnia, że starała się nie spać. Teraz, myśląc o tych okropnościach, pragnęła tylko tego, by móc zapłakać. Nie potrafiła. Ravenkrak stłumił w niej wszystkie subtelniejsze emocje: nawet gniew i wściekłość przygasły. Wkrótce nie zostanie jej już nic prócz grozy samotnych nocy.
Teraz zaczęła przeklinać, powoli, metodycznie. Na jej ustach zagościły wszelkie obrzydliwości i bluźnierstwa, jakie usłyszała w ciągu swego życia spędzonego w towarzystwie twardych mężczyzn. Księżyc zniknął za horyzontem na zachodzie. Gwiazdy zbladły. Zanim skończyła, nadszedł poranek. A kiedy było już po wszystkim, została z niczym. Z niczym prócz strachu.
Wtedy na krótką zaledwie chwilę powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Marzenie o księciu, który przybędzie, by uratować ją z Candareen.
To wspomnienie było równie przykre jak najgorszy koszmar. Sprawiało, że pytała samą siebie, kim stało się to niewinne dziecko: niemalże ladacznicą, pozwalającą, by prostytuowali ją bracia pragnący dalej prowadzić swoją grę. W ciągu dnia musiała znosić poniżenie, jakim były nienawistne spojrzenia ludzkiego śmiecia, który bracia oddali jej we władanie. Niechaj będą przeklęci, zwłaszcza bracia, za to, że byli zbyt leniwi, by sami rządzić.
Kiedy w końcu poddała się i położyła spać, wpierw wyszeptała uroczystą modlitwę:
— Niech Bogowie na Górze i Bogowie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne zniszczą, rozproszą i obrócą wniwecz wysłanników zniszczenia, Królów Burzy z Ravenkrak.
* * *
Pewnej nocy w najwyższej komnacie na Wieży Księżyca zebrało się sześcioro ludzi, czekając na przybycie Turrana. Pięciu oczekiwało go z bezinteresowną cierpliwością, lecz nie Nepanthe...
— Psiakrew! — przeklęła, uderzając drobną pięścią w stół. Tym nieeleganckim gestem dała do zrozumienia, że zraniono jej miłość własną. — Czy ten próżniak nigdy tu nie przyjdzie?
— Cierpliwości, Nepanthe — błagał Ridyeh. — Skąd ten pośpiech? Od czasu, gdy niepotrzebnie wezwałaś Wiatrołaka, pogoda stała się zupełnie okropna. Będziemy czekać, nieważne jak długo.
Opanowała się pod wpływem wzmianki o minionym niepowodzeniu, lecz nic więcej nie powiedziała.
— Jeszcze trochę — powiedział Valther. — Wkrótce tu będzie.
I Turran rzeczywiście pojawił się za niespełna godzinę. Zwichrzone włosy, taksujące spojrzenie i uśmiech za całe powitanie — przystanął na chwilę w drzwiach, obejmując wszystkich badawczym wzrokiem. Był najwyższy z całej siódemki. Potężne, umięśnione ciało ważące niemal dwieście funtów. Jego włosy i oczy były jak u reszty rodzeństwa ciemne i lśniące. Było w nim coś, jakaś charyzma, która sprawiała, że ludzie, zwłaszcza kobiety, chętnie sprzyjali jego planom. Skończony fantasta, choć marzenia jego były mniej zawiłe, aczkolwiek wspanialsze znacznie niźli sny Nepanthe, pragnął stanąć na czele zwycięskich armii. Przystojny, sympatyczny, miły, potencjalnie wielki przywódca — i trochę szalony.
— Jak stoją sprawy?
— Doskonale — odparł Ridyeh. — Nasze zwycięstwo zostało zapisane w gwiazdach. Ziemia zatrzęsie się. — Turran zmarszczył brwi. Opanował się. Ridyeh ciągnął dalej: — Późno przybywasz. Co się stało?
— Pogoda. — Turran zasiadł na jednym z wolnych krzeseł. — Nad Kracznodianami bezustannie szaleje burza. Efekt eksperymentu Nepanthe. Co więcej, z każdą chwilą się wzmaga. W drodze powrotnej przeżyłem piekło. Trzeba się tym zająć.
Sarkazm jego słów nie uszedł uwagi Nepanthe.
— Wy przeklęci mężczyźni! — zaczęła bełkotać w podnieceniu. — Zawsze tacy wyniośli... Dobrze, skoro jesteśmy wszyscy razem, bawmy się dalej w to błazeństwo. Jakie przywozisz wieści, Turranie?
— Ach, jesteś zawsze taka sama, Nepanthe, czyż nie? Zawsze wszystko szybko, szybko. Cóż, wydaje się, że świat mógłby poświęcać mniej uwagi temu, co robimy w Iwa Skołowda. — Zmieniając temat, zapytał: — Brock, czy zostało jeszcze trochę wina? Zgłodniałem przez drogę.
— To wszystko, co masz do powiedzenia po tym, jak kazałeś nam czekać tak długo? — domagała się odpowiedzi Nepanthe. — Jedynie: dajcie mi coś jeść?
Odpowiedź Turrana zdradzała długo tłumiony gniew.
— Zbyt długo znosiliśmy twoje dąsy, Nepanthe. To, co zrobiłaś z Wiatrołakiem, nie powtórzy się już więcej. Raz cię ostrzegałem... potraktujemy cię tak, jak na to zasługujesz.
Nie dosłyszała gniewnej pogróżki w jego głosie.
— Co możecie mi zrobić? Zamknąć w Głębokich Lochach, abym nie zepsuła waszych idiotycznych projektów?
Jednomyślność ich potakujących skinień sprawiła, że zamilkła. Wstrząśnięta słuchała Luxosa, który przecież często jej bronił, a teraz powiedział:
— Jeśli to jedyny sposób, sam zaprowadzę cię w otchłań lochu.
— I wyrzucę klucz — dodał Valther, jedyny brat, z którym była naprawdę blisko.
Poczuła się przybita. Szaleństwo Turrana objęło ich wszystkich. I wiedziała, że nie wypowiadają czczych pogróżek. Zamknęła usta i postanowiła dalej milczeć.
— Valther, co się tutaj działo? — zapytał Turran.
Wywiad należał do obowiązków Valthera.
— Mamy wieżę, symbol władzy. Jak dotąd ludzie wydają się zadowoleni. Cień Ilkazaru nie niepokoi ich tak bardzo, jak jeszcze parę pokoleń wstecz.
Turran zamyślił się.
— Nepanthe, czy możemy ci zaufać i zostawić cię tu samą? — zapytał w końcu.
Unikając wszelkiego ryzyka, ledwie skinęła głową. W każdym razie ludzie Valthera nie spuszczą z niej oczu. Cóż mogła przedsięwziąć, by udaremnić ich grę?
— Dobrze. Chcę wracać do domu, trzeba ćwiczyć wojska. Rano wyjeżdżamy, wrócimy o stosownej porze, aby zdążyć na początek wiosennej kampanii. A ty uważaj. Kiedy będzie cię ciągnęło do sabotażu, przypomnij sobie Głębokie Lochy. Pomyśl, jakby to było, gdybyś musiała zamieszkać tam do czasu, aż wszystko się skończy. Moja cierpliwość chwilowo jest na wyczerpaniu.
Nepanthe zadrżała ze zgrozy. Głębokie Lochy były miejscem pełnym cuchnącego szlamu, przejmującym wstrętem, położonym głęboko pod Ravenkrak, nawiedzanym podobno przez duchy, opustoszałym od tak dawna, że właściwie nikt z żyjących do końca ich nie poznał.
— Valther?
— Tak?
— Przygotujesz urządzenia kontrolujące burzę. Po drodze zatrzymałem się przed ambasadą Dvaru. Nie podoba mi się ich stanowisko. Nie mają zamiaru uznać naszej zwierzchności. Lepiej ukarzmy ich dla przykładu. Zawczasu okażmy naszą moc.
Policzki Nepanthe zaróżowiły się z podniecenia. Nareszcie wydarzy się coś ciekawego. Czuła radość za każdym razem, gdy manipulowała Wiatrołakiem. (Wysoko położone łańcuchy gór nawiedzały żywiołaki Powietrza, moce, które szalały w burzach nad Kracznodianami, często nimi kierując. Mieszkańcy nizin, myślący o nich jak o duchach i demonach, nadali tym burzom określenie: Dziki Gon, wyobrażając sobie, że są to złe duchy, ścigające dusze, by zawlec je do własnego specjalnego Piekła. Królowie Burzy wiedzieli lepiej. Po wygnaniu w następstwie Upadku Imperium z pokolenia na pokolenie rodzina nauczyła się panować nad żywiołakami, a tym samym nad pogodą, którą sprowadzały — zwłaszcza nad wściekłym wichrem — Wiatrołakiem.)
Tego wieczoru, kiedy w miastach takich jak Itaskia, Dunno Scuttari i Hellin Daimiel mieszkańcy rozkoszowali się przyjemnym zimowym wieczorem, Dvar, terytorium lenne Iwa Skołowda, jęczał pod naporem nienaturalnej burzy. Szalała całą noc, a gdy przeszła, Dvar skrywała pięciometrowa warstwa śniegu. Kiedy wściekli ludzie odkopywali miasto spod zasp, Królowie Burzy kierowali się już na północ, w stronę Ravenkrak.
TRZY:
Jesień — Wiosna 995-996 roku OUI;
Z ust Głupca [top]
Człowiek o imieniu Saltimbanco, gdzie indziej znany jako Szyderca, siedział na skrawku błotnistej ziemi przed Bramą Smoka w Kamieńcu Prost, zewsząd otoczony przez brudne i obdarte dzieci. Wszystkie chichotały, patrząc na niego, i domagały się sztuczek. Korpulentny pseudofilozof, fałszywy czarodziej, bezskutecznie usiłował je odegnać i przekrzyczeć ich wrzaski, ocierając jednocześnie ze smagłej twarzy strużki potu.
— Hai, Wielmożny Panie! — zawołał do mijającego go podróżnika. — Pozwól, niech ci powróżę! Nie opuszczaj świetnego Kamieńca Prost, zanim nie wysłuchasz, co zgotowały ci Losy. Ta licha góra tłuszczu to słynny wielki nekromanta, który przepowie twą ukrytą przyszłość. Tylko jedna korona, Panie, a potężne osłony skryją twą osobę. Jedna korona i twoja cenna jaźń bezpieczna będzie przed mocą wszelakiego złego czaru.
Podróżnik splunął w kierunku grubego mężczyzny i wyminął go, opuszczając Kamieniec Prost przez Bramę Smoka. Barwny pojazd kołysał się pod ciężarem dymiących, cuchnących koszy z kadzidłami. Minąwszy posągi skrzydlatych lwów i paskudnych chimer, przejechał pomiędzy dwoma olbrzymimi smokami z zielonego kamienia, jeden nazywał się Ognistooki, drugi Płomiennopyski.
Saltimbanco, tracąc głos, przeklinał podróżnika, mamrocząc przez zęby jednej z czaszek ze swojej kolekcji. Dzieci, nie bacząc na jego język, piszczały z uciechy. Zwołały przyjaciół. Gruby mężczyzna nie przerwał i teraz sam siebie zaczął obrzucać obelgami, aby przyciągnąć więcej chuligańskiej braci. Jego wielkie brązowe oczy, rzucające wściekłe spojrzenia z ukosa, patrzyły równie złowieszczo jak Ognistooki spod bramy.
— Phi! — parsknął Saltimbanco, zaciskając grube wargi w brązowej twarzy, okrągłej jak melon. — Phi! — zamruczał sam do siebie. — Wszechmocny, hojny, możny Kamieńcu Prost, bezcenny rubinie mojej matki! Od trzech zimnych, nieszczęsnych, deszczowych dni siedzę przed słynną Bramą Smoka i nie zdobyłem ani jednego szekla. Nie rzucono tej pokornej przyjacielskiej duszy ani jednego zardzewiałego miedziaka. Co za dziwne miasto? Nic się tu nie zarobi, chyba że plwociny i łajno przeliczymy na talenty i szekle. O najdroższy ślamazaro, najserdeczniejszy przyjacielu od serca, przyszedł czas wyruszyć w drogę, by poszukać rozległych, bardziej zielonych pastwisk po drugiej stronie horyzontu. Być może bardziej przesądnej krainy, gdzie ludzie wierzą w bogów oraz w duchy i skłonni są zaufać potędze wszechmocnych nekromantów. Osobiście wyruszam do baśniowego królestwa Iwa Skołowda.
— Biada! — wykrzyknął ten oszukańczy czarodziej, a jego brzuch zatrząsł się, gdy sam sobie udzielał odpowiedzi. — Tak daleko! Ta góra mięsa żadną miarą nie jest w stanie zajść tak daleko. Duży, dobrze odżywiony badacz filozofii zginie z wycieńczenia, zanim przejdzie dwadzieścia żmudnych mil.
Widząc, że musi przekonać swoją leniwą naturę, jego awanturnicza połowa wytoczyła najsilniejszy i najmniej wiarygodny z argumentów.
— A poza tym, tłuściochu, jakąż przerażającą przyszłość odsłoni przed niezależnym, zbuntowanym mężem żona wiedźma, gdy powróci on do niewdzięcznego Kamieńca Prost? Ognistoczerwoną zbrodnię w samym sercu plugawych uliczek!
Przerwał i przez chwilę rozmyślał. Przyglądał się spode łba obserwującym go dzieciom. Zamilkły, wyczekując dalszych słów. Były gotowe.
— Co więcej — mówił do siebie — człowieku o czułych stopach, nie znaczy to, że osobiście musisz pokonać wiele mil na długiej drodze do Iwa Skołowda. Czy nie możemy przypadkiem, posiadając tak rozliczne talenty oraz wsparcie tej oddanej młodej szajki, porwać jakiegoś cennego środka transportu?
Jego twarz pojaśniała na samą myśl o kradzieży.
— Hai! Ta góra tłuszczu zdolnaż ci do wszystkiego, gdy staje w obliczu uzbrojonej w kły konieczności. Żona? Hai! Co za potworna myśl! — przez dłuższą chwilę milczał, potem spojrzał w górę, wybrał pół tuzina młodzieńców i przywołał ich skinieniem ręki.
* * *
Próżniacy sprzed Bramy Smoka, którzy stanowili hałastrę zawsze gotową złupić nieostrożnych podróżnych, zostali następnego ranka uraczeni niezwykłym widowiskiem. Gruby, śniady mężczyzna w ozdobnym wyścigowym rydwanie, udekorowanym herbem potężnej szlacheckiej rodziny, umykał pospiesznie z miasta. Za rydwanem biegła gromada roześmianych, obdartych dzieci. Za nimi, zaciekle ścigając pojazd, lecz zatrzymywani przez chłopaków, podążali w liczbie dwunastu, pikinierzy ze straży miejskiej. Następnie zgraja zawodowych łowców złodziei, spodziewających się sporego wynagrodzenia od właściciela rydwanu. Na samym końcu, zbyt daleko, by mogła mieć nadzieję, że będzie uczestniczyć w scenie zabijania, wlokła się starzejąca piękność, rozpaczająca niczym harpia, której właśnie wyrwano zdobycz (Szyderca również nie potrafił nie lamentować w głębi duszy, kiedy myślał o cenie, którą tamta wyznaczyła za odgrywanie roli mitycznej żony).
Cała kawalkada przemknęła przez bramę i skierowała się na północ, a grubas śmiał się szaleńczo.
Teraz, skoro złodziej umknął, niezadowoleni prześladowcy wracali. W oddali roześmiany, gruby łajdak pędził swoim nowym rydwanem drogą do Iwa Skołowda.
* * *
Gdy upewnił się, że jest już bezpieczny, Saltimbanco stał się mniej zdecydowany. Każde przydrożne źródło stanowiło okazję, by nieco zmarudzić. Pierwsza gospoda, którą napotkał, miała zaszczyt gościć jego gadatliwą osobę przez niemal tydzień — aż gospodarz zaczął podejrzewać, iż jest w diabelski iście sposób oszukiwany, i wyrzucił go. Tak naprawdę nie chciał jechać do Iwa Skołowda, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy.
Jakiś czas później Saltimbanco zatrzymał się i przeprowadził rozmowę z właścicielem kwitnącego gospodarstwa. Gospodarz sądził, iż ma do czynienia z umysłowo ograniczonym, lecz uznał, że kiedy się z takim targować o konie, jest to okoliczność korzystna. Kupił od Saltimbanca rydwan i konie za trzy sztuki srebra, do których dorzucił wychudłego, wzruszająco komicznego osiołka. Zwierzę zdawało się uginać się pod ogromnym cielskiem nowego właściciela, lecz z pozoru zupełnie nie zwracało na to uwagi. Posuwało się na północ, obojętny świadek oszustw swojego pana.
Gospodarz, dobiwszy targu, śmiał się w kułak, lecz śmiał się także i Saltimbanco. Miał z powrotem pieniądze wydane w Kamieńcu Prost i do tego osiołka. A osiołek to połowa wszystkiego, czego potrzebował, aby jego wjazd do Iwa Skołowda jednocześnie przyciągał uwagę i stanowił pokaz nieskalanej niewinności. Przygotowując się do odegrania swej roli, zaczął budować sobie reputację szalonego, gadatliwego i nieszkodliwego błazna.
Rozpoczął od udzielania dziesiątek kretyńskich odpowiedzi na pytania zadawane mu we wsiach mijanych po drodze, za które to usługi żądał następnie zapłaty. Gdy zapłata nie następowała, unosił się słusznym oburzeniem. Prości ludzie z doliny rzeki Srebrnej Wstążki ubóstwiali go. Płacili za samą rozrywkę. W miarę, jak zbliżał się do Iwa Skołowda, coraz częściej śmiał się sam do siebie.
Podróż na północ postępowała tak powolnie, że sława poprzedzała jego nadejście, a o to mu przecież chodziło. Wkrótce każda wioska miała przygotowane na jego przyjście nieprawdopodobne pytania. (Zazwyczaj dotyczyły kosmogonii lub kosmologii: Pierwszej Przyczyny, kształtu Ziemi, natury Słońca, Księżyca i gwiazd. Czasami wszakże jacyś ludzie zwracali się doń z prośbą o radę w bardziej poważnych kwestiach, wówczas odpowiadał na nie bardziej niż zazwyczaj szaleńczo.) Kiedy niemal dwa miesiące po wyjeździe z Kamieńca Prost w końcu przejechał przez Południową Bramę Iwa Skołowda, miał już ustaloną opinię. Wielu uważało, że jest wariatem, za którego się podawał — a to była podstawa jego planu. Bez tego z pewnością mu się nie powiedzie i nigdy nie zobaczy wynagrodzenia za pracę, do której go najęto.
Tydzień po swoim szczęśliwym, fetowanym wjeździe, gdy zajął odpowiednio dziwaczne pomieszczenia w biednej dzielnicy miasta i przekształcił je w tajemniczą świątynię, grubas przystąpił do działania.
— Pora bym zaczął pracę.
W pewien zimny, rześki poranek wjechał na osiołku na Plac Rynkowy, przeszukał stragany, aż odnalazł ten, który należał do gospodarza napotkanego po drodze.
— Ja — powiedział do wieśniaka — pożyczyłbym pustą skrzynię.
— Skrzynię? — zapytał zdumiony wieśniak.
— Tak, skrzynię na ambonę — powiedział to bez zmrużenia oka, lecz z wystarczającym napięciem, by przekonać tamtego, że ma do czynienia z człowiekiem w zaawansowanym stadium szaleństwa.
Gospodarz uśmiechnął się szeroko. Saltimbanco odwzajemnił uśmiech, gratulując sobie w duchu.
— Taka wystarczy?
Saltimbanco przyjął i uważnie obejrzał pustą skrzynkę przeznaczoną do przechowywania płodów ziemi.
— Jest dobra, ale dosyć niska. Masz jeszcze jedną?
— Pod warunkiem, że oddasz.
— Daję najświętsze słowo honoru jakem Saltimbanco.
W jednym końcu placu stało niewielkie usypisko gruzu, pozostałości rozwalonego budynku. Tam, dość ryzykownie, Saltimbanco umieścił swoje skrzynie, wszedł na nie i zaczął wrzeszczeć.
— Pokajajcie się! Grzesznicy, koniec świata, sąd ostateczny są blisko. Pokajajcie się! Przyjmijcie prawdę, która przyniesie wam wybaczenie i życie wieczne.
Stojący w pobliżu zwrócili głowy w jego stronę. Znienacka przestraszony, z sercem bijącym jak młot, zmusił się, by kontynuować.
— Sąd Ostateczny nadchodzi. Świat wkracza w czasy śmiertelnego ognia! O grzesznicy, poddajcie się miłości ofiarowanej wam przez Świętą Dziewicę Gudrun, Matkę Ziemię, Niepokalaną, która ocali was dla miłości! Dajcie mi waszą miłość, powiada ona, a ja dam wam życie wieczne — ciągnął dalej, opisując ze sporą domieszką nonsensu drogę prawości, której Gudrun żądała od swoich ukochanych, aby mogli zdobyć jej łaskę i zamieszkać z nią w miejscu zwanym Wiecznością. Wspomniał o ogniu piekielnym i siarce, wymienił przerażające tortury zgotowane dla tych, którym nie udało się zdobyć miłości Gudrun. W interpretacji mitu znalazła się spora doza pomysłów jego przybranego ojca, w rodzaju „kochaj mnie, bo jak nie...”, „dlaczego mnie tak ranisz”, „ty okrutny dzieciaku”.
Niegdyś religia ta była bardzo rozpowszechniona na obszarze Pomniejszych Królestw, zwłaszcza w Kavelin, umarła już jednak przed wiekami. Ani Saltimbanco, ani żaden z jego słuchaczy, nie mieli najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Jednakże odniósł sukces. Płomienna mowa i groźba zbliżającego się Sądu Ostatecznego przyciągały uwagę. Pojawili się następni słuchacze. Wkrótce zebrał się cały tłum. Saltimbanco nabierał coraz więcej otuchy i śmiałości, coraz bardziej był też ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. W ciągu pół godziny podbił bez reszty serca trzystu słuchaczy i całkowicie zapomniał o swoich obawach. Gdy złapał drugi oddech, umiejętnie grał na emocjach tłumu.
Rezultat jego przemówienia był dokładnie taki, jakiego pragnął. Widział to w ich twarzach, w skrywanych dłońmi uśmiechach, w ostrożnych, potakujących skinieniach głów ludzi stojących najbliżej, którzy nie chcieli urazić jego uczuć, wyrażając jawną dezaprobatę wobec widocznego dla wszystkich szaleństwa. Własny uśmiech zadowolenia z odniesionego sukcesu zachował ostrożnie dla siebie. Uznali go za nieszkodliwego, sympatycznego pomyleńca, z rodzaju tych, którzy pragną być oglądani, jeśli przedtem nie umrą na zaziębienie, ponieważ zapomną unikać deszczu.
Udało mu się także ściągnąć na siebie uwagę Władzy. W tłumie byli mężczyźni, których zdążył już poznać w innych królestwach, zbyt przeciętni, zbyt obojętni, zbyt uważni pod maską obojętności, by mogli być kimś innym niż szpiegami. Szpiedzy Królów Burzy, których z pewnością interesowało każde większe zgromadzenie. Księżniczka Nepanthe okazała się przebiegłym politykiem. Zadbała o to, żeby na wypadek jej śmierci przyboczna straż, składająca się z byłych zdrajców, nie uszła karze. Ich imiona i uczynki będą znane każdemu następnemu rządowi — a wtedy zginą w najbardziej bolesny sposób. Tak więc musieli ją popierać, interesować się wszystkim, co mogłoby być oznaką zapowiadającą kształtowanie się ruchu mającego na celu zniszczenie Księżniczki.
Byli ludźmi trzymającymi się w cieniu, ostoją rządu, na którego czele Valther postawił swoją siostrę. Ściągnięcie ich uwagi leżało u źródeł planu Saltimbanca. Każdy, zwłaszcza oni i ich pani, powinien uważać go za nieszkodliwego klauna.
— Co myślisz? — zapytał jeden z nich drugiego.
— Błazen z nowym przedstawieniem. Wyobrażam sobie, że na koniec poprosi o pieniądze.
I w tej samej chwili Saltimbanco tak właśnie uczynił, dając dowód, że interesują go nie tylko dusze słuchaczy. Uśmiechnął się do siebie, widząc, jak szpiedzy porozumiewawczo kiwają głowami. Na czas jakiś był bezpieczny.
Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wygłaszał swoje idiotyczne przemówienia, krążąc po mieście, aby jak najwięcej ludzi mogło go usłyszeć. Codziennie mówił na inny temat, przywołując odwieczne filozoficzne nonsensy, by zbudować sobie opinię niewinnego szaleńca. Po jakimś czasie skupił wokół siebie młodych entuzjastów, którzy pojawiali się podczas wszystkich jego wystąpień. Tych się obawiał. Czy nie zaszkodzą jego neutralności politycznej? Ci młodzi, będąc politycznymi durniami, mogą wykorzystać jego wystąpienia jako przykrywkę dla potajemnych działań. Lecz z czasem okazało się, że jego obawy nie miały podstaw. Nie była to żadna działalność, po prostu rozrywki znudzonej młodzieży.
Ponieważ osobiście sprawiało mu to olbrzymią przyjemność i zarabiał krocie na darowiznach, tygodnie mijały niepostrzeżenie szybko. Miesiąc dzielił ich od pierwszych dni wiosny, gdy uznał, że miasto dojrzało do jego opus magnum, od dawna przygotowywanego, i dla większości ludzi z ulicy bez wątpienia komicznego przemówienia na cześć Księżniczki Nepanthe. Nastroje polityczne z dnia na dzień były coraz bardziej zdradliwe, a Księżniczka stanęła w obliczu narastającego sprzeciwu ludu. Jako miejsce przemówienia odważnie wybrał schody wejściowe Wieży Księżyca.
Ponieważ większość mieszkańców Iwa Skołowda sądziła, że przemówienie to kolejny odlot w życiowej karierze notorycznego idioty, Saltimbanco był pewien, że uznają go za tego, za kogo chciał być uważany. Rzeczywiście, przybyli tak tłumnie jak nigdy dotąd. Gdy podjechał do Wieży, siedząc okrakiem na osiołku, czekał już na niego olbrzymi tłum. Zaczęli wiwatować. Zaniepokojona straż Wieży, w podwojonej sile, obserwowała wszystko z niepewnością.
Żołnierze uspokoili się, gdy go dostrzegli. Uznali, że odtąd należy spodziewać się jedynie gromkich wybuchów śmiechu. Saltimbanco zaś modlił się tylko, żeby nie wybuchło powstanie.
Wspiął się niezgrabnie po stopniach prowadzących do drzwi Wieży, unosząc spódnice mniszego habitu jak stara kobieta, gdy próbuje przejść bród. Zanim wymówił pierwsze słowo, po głosach rozbrzmiewających wśród tłumu wiedział, że publiczność przywita go ciepło.
Zatrzymał się pięć stopni poniżej żołnierzy, odwrócił i z ust jego popłynęły strumienie kwiecistych pochwał na cześć Nepanthe. Wkrótce tłum wył z radości.
* * *
Nepanthe siedziała w półmroku swej odosobnionej komnaty, pogrążona w odrętwieniu. Opanował ją ponury nastrój. Zapomniała o świecie, tylko ciałem tkwiąc w rzeczywistości. Przerażające demony ze snów obecnie ścigały ją nawet za dnia. Mogła zasnąć jedynie wtedy, gdy padała z wyczerpania. Wyjazd z Ravenkrak pogorszył jeszcze jej stan, wniwecz obracając wcześniejsze nadzieje odmiany na lepsze.
Dobiegły ją niewyraźne odgłosy wrzawy, jakby zza dźwiękoszczelnej zasłony.
Wiatrołak? — taka była jej pierwsza, pełna przestrachu myśl. — To są ludzkie głosy — doszła po chwili do wniosku.
Podeszła do okna wychodzącego na ulicę, ociężale, jakby miała po dwakroć tyle lat. Ukryta w cieniu spojrzała na zgromadzony w dole tłum i zdjął ją strach. Nigdy nie widziała tak wielu ludzi zebranych w jednym miejscu. Dreszcz przerażenia przywrócił jej pełną przytomność. Odsunęła się od okna, trzymając ręce na gardle, odwróciła i zaczęła uciekać. Uchwyciwszy sznur dzwonka, przywołała kapitana straży.
Czekał na jej wezwanie i nim skończyła dzwonić, pukał już do drzwi komnaty.
— Wejść! — rozkazała, usiłując ukryć swój popłoch.
— Pani?
Nie zwróciła uwagi na uprzejmości.
— Rolf, co ci ludzie wyprawiają? — Uczyniła niezdecydowany ruch ręką w kierunku okna.
— Błazen wygłasza mowę, moja pani.
— Kto? — żądała wyjaśnień. Była pewna, że w jej głosie słychać przerażenie.
Lecz kapitan, jeśli nawet coś zauważył, niczym tego nie okazał. Czekał, zdradzając jedynie oznaki zaciekawienia.
— Posłuchajmy go — zdecydowała.
Podeszli do okna i przystanęli, lecz niewiele zdołali usłyszeć przez śmiech tłumu, choć Nepanthe wydawało się, że słyszała, jak parokrotnie wymówiono jej imię.
— Dlaczego oni się tak śmieją? — zapytała nieśmiało niczym mała dziewczynka.
— Och, uważają go za wielkiego błazna i klauna, Pani — Rolf zachichotał, wychylając się na parapet.
— Ty zdaje się również, co?
— W istocie, Iwa Skołowda potrzebowała kogoś takiego już od dłuższego czasu. Była nazbyt stateczna — uśmiechnął się.
— Kim on jest? Skąd pochodzi?
— I tu mnie macie. Wasza Wysokość. Ponieważ ma posłuch wśród ludu, próbowaliśmy to ustalić. Wszystko, czego się dowiedzieliśmy, to że przyjechał jakiś czas temu, po wygłoszeniu kazań w wioskach leżących na południu. Istnieją dowody, że jeszcze wcześniej zatrzymał się w Kamieńcu Prost. Po przybyciu do naszego miasta spędził parę dni w samotności, a później rozpoczął wygłaszać swoje mowy. Teraz jest ludowym bohaterem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, moja pani, że jest całkowicie nieszkodliwy. Ludzie gromadzą się tylko po to, aby się z niego pośmiać. Najwyraźniej mu to nie przeszkadza. Sporo na nich zarabia.
„A więc widział mój strach”, pomyślała. „I teraz próbuje rozproszyć moje obawy”.
— O czym on mówi? I dlaczego tłumy są tak ogromne? — zapytała głośno.
Żołnierz nagle wydał się strapiony. Próbował zachować powściągliwość.
— No dalej, dalej, Rolf. Słyszałam, jak wymawiał moje imię. Co on o mnie mówi?
— Jak Wasza Wysokość rozkaże — wymruczał. Najwyraźniej bał się, że utraci pozycję kapitana. — To mowa na Twoją cześć, moja pani.
W oczach Nepanthe rozbłysły iskry, zarzewie ognia, który łatwo przerodzić się może w gniew.
— I z tego powodu uważają go za błazna? — gniew przemienił się w furię, teraz już widoczny był nie tylko w oczach, ale również w zmarszczonych brwiach. — Dlaczego?
Zachowanie Rolfa wyraźnie wskazywało na to, że zdecydowanie wolałby znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Odchrząkiwał, przestępował z nogi na nogę, spoglądał to na sufit, to na podłogę, mamrotał coś niewyraźnie.
— Kapitanie! — warknęła Nepanthe. — Nie podobają mi się te niedomówienia! Kiedy po raz ostatni ukarałam żołnierza za wyrażanie własnych przekonań lub przynoszenie złych wieści? — zapytała łagodniejszym tonem.
— Nie pamiętam, Pani.
— Jeśli się uważniej zastanowisz — wyszeptała, patrząc w stronę okna — przypomnisz sobie, że wszystkie kary wymierzałam za naruszenia dyscypliny, nie za wykonywanie obowiązków, które mogły narazić mnie na przykrości. Teraz proszę mówić. Dlaczego ludzie śmieją się, kiedy ten człowiek mnie wychwala?
— Gardzą tobą, Pani.
Zdało się jej, jakby przez pokój powiał zimny wiatr. W istocie, nadciągające szybko północne chmury zapowiadały zimową burzę.
— Gardzą mną? Ale dlaczego? — W jej cichym pytaniu słychać było ból.
— Ponieważ jesteś tym, kim jesteś — odparł łagodnie. — Ponieważ jesteś kobietą, ponieważ masz władzę, ponieważ obaliłaś Króla. Dlaczego ludzie gardzą swoimi władcami? Z tych właśnie powodów, może jeszcze są jakieś inne, lecz przede wszystkim dlatego, bo jesteś z Ravenkrak, ich odwiecznego wroga, i ponieważ podżegają ich usunięci Członkowie Rady, których nierozsądnie uwolniłaś. — Westchnienie zimnego wiatru z Kracznodianów omiatającego swym podmuchem wieżę miało w takim samym stopniu charakter duchowy, jak rzeczywisty. Przejmowało chłodem.
Czy wiecznie słychać będzie łoskot Upadku? Ilkazar legł w gruzach, lecz echa tego gwałtownego wydarzenia ciągle zewem wabią jego rozproszone po świecie wnuki. Ciemne skrzydła nienawiści nadal unoszą się nad ich życiem jak cienie krążących sępów.
Ludzie na dole w dalszym ciągu zanosili się śmiechem.
— Powiedz mi Rolf, szczerze, czy ludziom nie żyje się lepiej, odkąd tu nastałam? Czy podatki nie są niższe? Czy nie dbam o biednych? Czy nie zastąpiłam przekupnego, nieudolnego, obojętnego rządu rządem nieprzekupnym, sprawnym i działającym szybko? Czy nie poskromiłam syndykatów zbrodni, które tworzyły niemal drugi rząd, zanim przybyłam? — Wzdrygnęła się na wspomnienie obciętych głów na włóczniach ponad bramami miasta. — Przypomnij sobie również daniny na rozwój handlu pomiędzy Itaskią a Kamieńcem Prost.
— Wszystko prawda, ale te rzeczy nic nie znaczą dla głupców, pani. Ja się tutaj wychowałem. Wasze reformy zyskały poparcie drobnych kupców, rzemieślników, zwłaszcza kuśnierzy, członków cechów, oraz wśród bardziej rozważnych pracowników. Wszyscy oni zaliczali się do najbardziej wykorzystywanych ofiar starego rządu oraz syndykatów. Ale większość ludzi nie da się oszukać twoimi reformami. A poza tym bogaci, bossowie kryminalnego podziemia oraz usunięci Radni przez cały czas powtarzają im, o co w tym wszystkim chodzi. I ponadto, niezależnie od reform, jesteś obca, jesteś uzurpatorką. — Uśmiechnął się słabo, próbując w ten sposób jeszcze odrobinę zbagatelizować całą sprawę.
Jednak chłód wciąż wypełniał pomieszczenie. Nepanthe jednym ze swych rzadkich uśmiechów sprawiła, że napięcie Rolfa nieco zelżało.
— Obcy, a więc tyran, co? Nawet jeśli ich niewdzięczne brzuchy są pełne po raz pierwszy od wielu lat? Cóż, nie ma sprawy. Ich poglądy mnie nie interesują... póki będą się stosownie zachowywać.
Zamyśliła się na chwilę. Rolf czekał w milczeniu, nie zwracając uwagi na przykrość, jaką sprawił jej swoimi słowami. Na koniec powiedziała:
— Przypominam sobie słowa któregoś ze starożytnych mędrców, które wyczytałam w jednym z wiekowych pergaminów w domowej bibliotece. Pisał: „Człowiek staje się mędrcem dopiero wówczas, gdy zaczyna sobie uświadamiać swój brak mądrości”, a potem rozważania jego prowadziły do tezy, że masy są bandą osłów, bowiem ich ignorancja sięga przekonania, że wiedzą już wszystko, co warte jest poznania.
Rolf nie odpowiedział nic, zdawał się jakoś tak niezwyczajnie zamyślony — być może dlatego, że ona nagle okazała się wyjątkowo wymowna... Wyrwała go z zamyślenia, raptownie zmieniając temat:
— Czy ten człowiek zazwyczaj przemawia na mój temat?
— Nie, moja pani. Każdego dnia jest to coś innego, a jeśli mogę cię prosić o wybaczenie, zawsze chodzi o jakieś idiotyzmy. O ile wiem, to pierwszy raz próbuje sił w polityce i nie wzbudza wielkich kontrowersyji.
Chłodny wicher wiał, z każdą chwilą nabierając sił.
— Podaj mi kilka przykładów.
Znalazłszy się z powrotem na bezpiecznym gruncie, Rolf rozluźnił się, zachichotał i podzielił się z nią zasłyszanymi nonsensownymi wiadomościami.
— Choćby wczoraj twierdził, że świat jest okrągły.
Nepanthe, która wiedziała, natychmiast opanował stan czujnej ciekawości.
— Inny przykład!
Tym razem już nie chichocząc, Rolf pośpiesznie powiedział:
— Innego dnia twierdził, że Słońce jest zwykłą gwiazdą, tylko znajduje się bliżej. Skaane, tutejszy filozof, wystąpił przeciwko jego tezie. Wywiązał się naprawdę piękny spór szaleńców, Skaane zaś twierdził nadto, że Ziemia krąży dookoła Słońca...
— A cóż takiego powiedział wcześniej?
Rolf ledwie zdołał zachować powagę.
— Coś religijnego, coś na temat tego, że za każdą siódmą reinkarnacją dusza wciela się w zwierzę, którego natura najbardziej jest zbliżona do istoty jednostki. Jego osioł, jak twierdził, to Vilis, ostatni Król Ilkazaru.
Cień uśmiechu pojawił się na ustach Nepanthe.
— Mów dalej.
Rolf uśmiechnął się. Przypomniał sobie właśnie znakomity przykład.
— Cóż, od ostatniego tygodnia ziemia zmieniła kształt. Wcześniej była wielką łodzią płynącą po morzu eskalońskiego wina, statek napędzała wielka kaczka wiosłująca płetwami i przyczepiona do rufy. Tego dnia był pijany, być może więc dlatego widział cały świat jako morze wina.
Kolejny z tych rzadkich uśmiechów przemknął przez oblicze Nepanthe.
— Przyprowadźcie go tutaj!
— Moja pani, jeżeli teraz mu przerwiemy, gotowi będą chyba szturmować wieżę!
— Cóż, poczekajmy więc, aż skończy.
— Tak, moja pani.
Przeszła przez komnatę i znalazła się przy północnym oknie. Pokryte czapami śniegu szczyty Kracznodianów majaczyły w oddali. Północny wiatr zawodził, zwiastując śnieg.
* * *
Saltimbanco zrozumiał doniosłość obecności Rolfa dokładnie w tej samej chwili, kiedy tamten pojawił się w drzwiach Wieży. Pięć minut później jego mowa osiągnęła wreszcie wesołą puentę. Po kwadransie ulica przed Wieżą była już pusta, został tylko jego osioł i puszka na datki. Z puszki niemalże się wysypywało.
Rolf zaprosił grubasa do Wieży. Drżąc cały w środku, Saltimbanco poszedł za nim. Do komnaty Nepanthe dotarł, dysząc ciężko i parskając niczym zdychający smok. Twarz jego poczerwieniała, po czole i policzkach spływał pot.
Drzwi do komnaty Nepanthe stały otworem. Rolf wszedł, nie czekając na zaproszenie.
— Oto człowiek, którego obecności sobie zażyczyłaś, moja pani.
Odwróciwszy się od północnego okna, Nepanthe odpowiedziała:
— Dziękuję ci, kapitanie. Możesz teraz odejść. Powiedziałeś, że on jest zupełnie nieszkodliwy.
— Tak, ale...
— Będę krzyczała tak głośno, jak tylko potrafię, gdy potrzebna mi będzie twoja pomoc. Odejdź!
Poszedł.
Nepanthe stanęła twarzą w twarz z gościem i zapytała:
— Cóż? — Kiedy nie odezwał się ani słowem, powtórzyła swe pytanie, tym razem głośniej.
Saltimbanco próbował otrząsnąć się z czaru, jaki nim zawładnął na widok tej kobiety. Była piękna — kruczoczarne włosy, hebanowe oczy i doskonały owal twarzy — czy naprawdę dostrzegł ślad samotności i strachu za tymi liniami marszczącymi czoło, których w mniejszym lub większym stopniu się spodziewał? Był zadziwiony. Kobieta w najmniejszej mierze nie przypominała tej starzejącej się harpii, jakiej widoku oczekiwał. Być może zbliżała się do trzydziestki, ale nie była stara. Podejrzewał, że może się to okazać znacznie mniej nieprzyjemnym zadaniem, niźli wyglądało na pierwszy rzut oka.
Dokładnie w tym momencie z takich rozważań wyrwał go jej głos.
— Tak, kobieto? — Do końca zdecydowany grać swoją rolę, nie miał zamiaru skłaniać się przed żadnym szlachectwem, uznawać niczyjej wyższości.
— Nauczycielu, kim jesteś? — zapytała, tytułując go zaszczytnym przydomkiem, jaki przyznawano uczonym. — Czym jesteś?
Było to dosyć niespodziewane pytanie, jednak praktyka zdobyta na ulicach pozwoliła mu udzielić na nie odpowiedzi, która nawet jeśli nie zawierała w sobie żadnej zupełnie treści, była mimo to dostatecznie obszerna.
— Jam jest Saltimbanco. Najpokorniejszy, najbardziej nędzny uczeń Jedynej Wielkiej Prawdy. Wędrowny żebrak wysławiający Święte Słowo. Jam jest Jedynym Prawdziwym Prorokiem. A także Zbawcą Świata. Jam jest znużony Dostarczyciel Kosmicznej Mądrości. Jam Syn Króla Tajemnej Wiedzy...
— Oraz Książę Kłamców! — zaśmiała się Nepanthe.
— To tylko jedno z obliczy tysiącfasetowego klejnotu Wielkiej Prawdy!
— A jaka jest ta wielka prawda?
— Wielka Prawda! Hai! To cud wszelkich wieków rozkwitający przed iskierką w wielkich i pięknych oczach damy...
— Krótko proszę, bez tego trajkotu kupca zachwalającego towar.
— A więc. Wielka Prawda brzmi: wszystko jest kłamstwem! Wszyscy ludzie są kłamcami, wszystkie rzeczy i sprawy to kłamstwa. Wszechświat, Czas, Życie, wszystko to są kosmiczne żarty, z których upleciono dalej małe codzienne fałsze. Nawet Wielka Prawda nie jest godna zaufania.
Nepanthe przyłożyła dłoń do ust, ukrywając rozbawienie.
— Nie jest to szczególnie oryginalne... Ethrian z Ilkazaru, sześć wieków temu... niemniej interesujące. Czy zawsze podążasz drogą swojej wiary, a więc nie mówisz nic prócz kłamstw?
— Niechybnie! — Zareagował tak, jakby zakwestionowała jego poczucie honoru.
— I oto mamy kolejne z nich. — Zaśmiała się znowu, potem przyłapała się na tym, co robi. Śmiech zamarł na jej ustach, zastąpiło go zdziwienie. Jak wiele minęło czasu, kiedy miała lepszy powód do śmiechu od zwykłego rozbawienia? Czy ten gruby mężczyzna, który z pewnością nie jest takim głupcem, jakiego udawał, potrafi również doprowadzić ją do łez?
— Dlaczego głosisz takie dziwne rzeczy?
Saltimbanco, zupełnie przerażony za maską beztroski skrywającą jego twarz, namyślał się rozważnie, zanim odpowiedział. W tej chwili zapewne będzie stosowna jakaś półprawda, która skieruje rozmowę na inne tory.
— Niezliczone są szeregi ludzi, którzy nie uważają mnie za nikogo więcej jak tylko przechwalającego się handlarza nonsensem. Hai! Ci są największymi głupcami. Przychodzą po to, bym zabawiał ich widowiskiem, co? A także, już po przedstawieniu, wielu podchodzi do biednego grubego idioty i daje mu pieniądze, aby uchronić go przed krzywdą, jaką sam sobie wyrządza. Wielka Pani, pomyśl! Wielu ludzi było dzisiaj w tej ciżbie przed Wieżą, nie? Trzy, cztery, albo i pięć tysięcy. Być może wśród nich tylko tysiąc pożałował biednego idioty. Każdy rzucił jeden grosz... choćby jeden drobny grosz, aczkolwiek niektórzy dawali i więcej... do kosza, którego strzegł bardzo smutny i wyglądający na wygłodniałego osioł, należący do skretyniałego kaznodziei. Doliczyłem się niezłego łupu. Mam obecnie dziesięć koron, a nawet więcej, z jednomiesięcznego zarobku. A więc dalej niech tak będzie, każdego dnia roku. Jako żem oszczędny, nagle jestem równie bogaty jak najbogatszy wśród śmiejących się z kaznodziei imbecyla. Hai! I wtedy ja się śmieję! Ale po cichu, milczkiem. Ludzi łatwo rozwścieczyć, tak że potem zaczynają zabijać.
Saltimbanco zachichotał na myśl o tym, jak ogłupiał tych, którzy mieli go za głupca, potem jednak przyłapał się na nieostrożności. Zdradzał swoją skłonność do gromadzenia pieniędzy. Wilki przerażenia wyły w głębi jego głowy. Był zawodowcem, to prawda, ale nigdy nie nauczył się, jak całkiem tłumić emocje, gdy sytuacja stawała się napięta. Wszakże potrafił je dobrze skryć.
— Czy lubisz, jak ludzie szydzą z ciebie?
— Hai! Jam jest aktor, czyż nie? Rzesze śmieją się z grubasa, prawda. Żadnej radości. Ale ten znany jest z tego, że cieszy go złoto tak chytrym sposobem wydobyte z inną drogą niezdobytych sakiewek. W pojedynku między tłumem a Saltimbankiem o to, kto z kogo zrobi większego głupca, wynik jest remisowy.
Nepanthe odwróciła się z powrotem do północnego okna, wpatrzyła w burzowe chmury zbierające ponad Kracznodianami. Potem gwałtownie się odwróciła, wytrącając Saltimbanca z chwilowego oszołomienia.
— Czy zjesz ze mną kolację dzisiejszego wieczoru? — zapytała. Potem aż westchnęła, gdy sobie uświadomiła, co zrobiła, jak zuchwale się zachowała, niepewna właściwie do końca, co się stało i dlaczego tak postąpiła. Wiedziała tylko, że cieszy ją towarzystwo tego szczerze łotrowskiego, z pozoru wesołkowatego, wewnątrz zaś przestraszonego człowieka. Być może chodziło o przeczucie jakiegoś utajonego z nim pokrewieństwa.
Kiedy tak stali, patrząc na siebie, pierwsze śnieżne podmuchy burzy zaczęły smagać Wieżę. Pobiegła zamknąć okna.
Saltimbanco rzeczywiście zjadł wieczorem kolację z tą kobietą, a potem skorzystał z zaproszenia, aby schronić się przed burzą i zostać na noc. On i ona rozmawiali ze sobą przez długi czas następnego dnia, co w końcu doprowadziło do następnej wspólnej kolacji, a potem do następnego zaproszenia na noc. Kolejnego dnia Nepanthe zaproponowała, że zostanie jego patronką. Z pozoru zupełnie pozbawiony dumy, Saltimbanco natychmiast przyjął jej propozycję i szybko się wprowadził — razem z osłem i resztą dobytku. Komnata, którą mu przydzielono, znajdowała się tuż przy apartamentach Nepanthe, co wywołało mnóstwo gadania wśród służby. Jednak, niezależnie jak się starali, nawet najbardziej zaangażowani w szpiegowanie nie potrafili odkryć niczego niewłaściwego w ich wzajemnych stosunkach.
CZTERY:
lata 590-605 OUI;
Jakże samotne zostało miasto [top]
Kiedy odebrano mu tych, których kochał, Varth stał się zgorzkniały. Postanowił więc pójść drogą, o której od dawna już myślał. Gdy tylko plony zostały zebrane, odwiedził swego nauczyciela, kapłana, prosząc go, by pomógł mu w sprzedaży gospodarstwa. Otrzymane pieniądze wraz z tymi, jakie zostawił mu Royal, zakopał w pobliżu rzeki. Potem zapakował skromny dobytek w starą skórzaną torbę i wyruszył do Ilkazaru.
Wkrótce wśród licznych miejskich żebraków pojawił się nowy, ten jednak był znacznie bardziej bystry od pozostałych, wciąż uczył się i uczył — jednak dalej nie rzucał się nikomu w oczy, ponieważ nikt nie poświęcał ulicznikowi więcej jak przygodnego spojrzenia. Stał się szczupły, dziki i szorstki, a z wiekiem był coraz mądrzejszy.
Wciąż jednak pozostawał milczący jak dawniej i przez to obcy. Starsi odeń ludzie robili się niespokojni w jego obecności — chociaż nigdy nie mieli pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Być może chodziło o jego chłodne spojrzenie, być może o sposób, w jaki kąciki jego ust unosiły się, zaledwie cieniem uśmiechu odsłaniając kły, gdy tylko ktoś napomykał o planach na przyszłość. Było w jego spojrzeniu coś, co kazało dorosłym odwracać wzrok. W ich oczach wyglądać musiał jak jakaś wygłodniała istota, która właśnie zastanawia się, czy ich nie pożreć.
Jednak jego obcość przyciągała doń takie same sieroty jak on. Traktowali go z szacunkiem i obawą, jakie dorośli zachowywali dla Mistrzów Czarodziejów oraz Króla — i królem też wkrótce został, władcą mrocznego imperium żebraków i złodziei, którzy jego panowanie uznawali za korzystne dla siebie. Wyglądał jak mały kościsty bożek, dwór zaś swój ustanowił na rogu Chłopskiego Rynku, trafnymi radami przysparzając swym zwolennikom wyjątkowych bogactw.
Zwolennicy ci wszakże, niezależnie od tego, jak bardzo podziwiali go w roli przywódcy, uznawali jednak nocne zajęcia Vartha za mocno niepokojące. Często wędrował on bowiem do Dzielnicy Pałaców, wpatrywał się w zamek Króla albo w domostwa niektórych potężnych czarodziejów. Nigdy też nie opuścił ceremonii palenia czarownicy, chociaż jego uwagę rzadko przykuwały same potępione. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w zamaskowane czarnymi kapturami postacie oraz w czarodziejów, którzy przyszli dopatrzeć, by „sprawiedliwości” stało się zadość.
Jakaż bowiem była to sprawiedliwość? W mieście, o którego wielkości stanowiła magia, które rządzone było za pomocą magii — nieważne jak bardzo Król by się tego wypierał, o jego polityce oraz o polityce Imperium decydowały machinacje czarowników — jakim prawem w ogóle odbywały się palenia czarownic? Jakąż to mocą dysponowały wiedźmy, że tak przerażała magów?
Istniała starodawna wyrocznia — w Ilkazarze wszyscy, od Króla do najpodlejszego żebraka, niewzruszenie wierzyli w nekromancję — która obiecywała, że miasto i Imperium upadną z powodu działania czarownicy. Mistrzowie Czarodzieje doszli więc do wniosku, że martwa wiedźma będzie mogła niewiele wskórać, aby wypełnić proroctwo. Dlatego wykonywano doraźne egzekucje na wszystkich kobietach, na które padł choćby cień podejrzenia (albo które posiadały dobra, jakich zapragnął jeden z czarodziejów — albowiem własność czarownicy przechodziła w ręce tego, który ją wytropił i zadenuncjował).
Varth chadzał do poniektórych czarodziejów i korzystając z zarobków, jakie przynosiło jego żebracze imperium, kupował wiedzę. Udając pełnego entuzjazmu chłopca niemowę, wydobył mnóstwo sekretów od wielu z nich. W ich oczach był jedynie zabawną anomalią wśród innych dzieci — jak wielu ludzi mniej mądrych, popełniali ten sam nawykowy błąd klasyfikowania dzieci razem z innymi małymi zwierzątkami jako istoty czasami zabawne, niekiedy męczące, ale nigdy, przenigdy nie zainteresowane żadnymi poważniejszymi sprawami. Byli starymi ludźmi, ci czarodzieje z Ilkazaru, i zapomnieli już dawno, jak to jest być młodym. Większość ludzi o tym zapomina. I takim sposobem w trakcie swych wizyt Varth został wtajemniczony w sekrety, które z pewnością trzymano by w ścisłej tajemnicy przed starszymi odeń mężczyznami.
Od czarodziejów oraz od kapłanów, których zainteresowanie jego osobą wzbudziły doniesienia dawnego nauczyciela, Varth otrzymał niezwykłe wykształcenie. Omalże się nie roześmiał, kiedy wreszcie poznał wyrocznię, która była przyczyną śmierci jego matki. Później dowiedział się, że umarła, aby zawistny czarownik mógł zdobyć urządzony już dom, zaś Królowi jej śmierć miała zapewnić rozwiązanie problemów osobistych, politycznych oraz finansowych.
Pewnej nocy ktoś znalazł go płaczącego. Od tego czasu nosił nowe imię: Varth Lokkur, Milczek, Który Żyje W Smutku. Stał się znakomitym aktorem, ten Varthlokkur. Wykorzystując litość, jaką inni żywili względem jego niemoty, naginał silnych ludzi do swej woli. Czarodzieje uczyli go. Kapłani tulili do piersi. Tak manipulował swoimi akolitami, że ci sami pragnęli przyczynić się do realizacji jego ukrytych planów. Nie znali ich nawet, pewni byli tylko tego, iż takowe posiada. Stał się jednym z najbardziej znanych dzieciaków Ilkazaru oraz jedną z jego najbardziej intrygujących tajemnic.
Pewnego dnia kilku kapłanów zeszło się razem, a nie chcąc patrzeć, jak marnuje się umysł chłopca, postanowili łożyć na jego edukację. Ale kiedy udali się doń, aby go o tym poinformować, przekonali się, że zniknął. Wybrał sobie dwunastu towarzyszy i opuścił miasto. Dokąd odszedł? Dlaczego? Kapłani przez czas jakiś czuli się nieco skonfundowani, wkrótce jednak zapomnieli. Było w nim coś niepokojącego, coś, o czym woleli nie pamiętać.
* * *
Przełęcz Lao-Pa Sing znajduje się dwa tysiące mil na wschód od Ilkazaru i stanowi jedyną drogę umożliwiającą pokonanie podwójnego łańcucha gór, Słupów Kości i Słupów Niebios. Na zachód od niej położone są miasta-państwa, małe królestwa oraz rozłożyste Imperium Ilkazaru. Na wschód rozciągało się Shinsan, Imperium Grozy, wzbudzające lęk z powodu czarów i wiary w zło, jaką w nim wyznawano. Wciśnięte w zachodnie stoki tych gór rozpościerały się żyzne równiny Stepów Forcene jakby stworzone dla wypasu zwierząt. Jednak próżno byłoby na nich szukać plemion nomadów. Zbyt blisko Shinsan...
Z Lao-Pa Sing pewnego wiosennego dnia wiele miesięcy po tym, jak Varthlokkur opuścił Ilkazar, zjechał konno dwunastoletni chłopiec. Nie był bynajmniej mieszkańcem Shinsan. Jego biała skóra, charakterystyczna dla ludzi z zachodu, teraz zbrązowiała od słońca, ale nie miała barwy naturalnego bursztynu typowej dla mieszkańców wschodu. Na jego twarzy zmagały się przeciwstawne uczucia: przerażenie, jakie wzbudzała przeszłość, i nadzieja na lepszą przyszłość. Pokonawszy przełęcz, chłopiec zatrzymał się, aby się upewnić, iż wciąż ma przy sobie swoją przepustkę do wolności. Z torby przy siodle wyciągnął zwój pergaminu i rozwinął go, potem wpatrywał się przez chwilę w słowa, których nie potrafił odczytać:
Do Króla i Czarodziejów Ilkazaru:
Zapali się gniew mój i wygubię was mieczem, i żony wasze będą wdowami, a dzieci wasze sierotami.
List oznaczony był pozbawioną cech szczególnych owalną pieczęcią.
Przesłanie nie wzbudziło szczególnego zainteresowania w Ilkazarze. Szeptano trochę na temat bezczelności nadawcy, jednak nikt się niczego nie obawiał. Posłaniec nie wymienił nazwy kraju, z którego przybył.
Rok później kolejny młodzieniec o przerażonym spojrzeniu, który pędził, jakby ścigał go diabeł, przyniósł następujące słowa:
Do Króla i Czarodziejów Ilkazaru, którzy fałszywie osądzili kobietę o imieniu Smyrena:
Oni wiatr sieją i zbierać będą burzę.
Tym razem było to pieczętowane zarówno blankiem, jak i stylizowaną maską śmierci. Wywołało znacznie więcej domysłów niźli poprzednie przesłanie, bowiem posłaniec przyznał się, iż przybywa z Shinsan. Zbadano akta, wydobyto z nich historię sprawy Smyreny. Jej syn uniknął przeznaczenia, jakie spotkało wiedźmę! Lęk przeszył serca mieszkańców miasta, wszędzie szeptano o starożytnym proroctwie.
Ale nie zdarzyło się nic i wkrótce o wszystkim zapomniano — póki nie upłynął kolejny rok i nie przybył trzeci posłaniec. Po nim zaś następni, i działo się tak rok po roku, póki Król i czarodzieje nie uwierzyli. Wynajęli więc zabójców (nawet moc Czarodziejów Ilkazaru nie była w stanie dokonać wyłomu w nekromantycznej tarczy strzegącej Shinsan), jednak skrytobójcze miecze zbłąkały się gdzieś po drodze. Nikt nie był na tyle głupi, aby udać się do Shinsan.
Cóż po bogactwach w dzień gniewu.
Pod dwunastą wiadomością widniało dwanaście pieczęci, każda niosła groźną obietnicę. Król i czarodzieje usilnie starali się nawzajem przekonać, że ich władzy i mocy wystarczy, aby oddalić wszelkie zagrożenie.
Trzynastego roku młody mężczyzna opuścił Shinsan, jego oczy były omalże równie dzikie ze strachu jak oczy jego poprzedników. Pokonał Stepy Forcene, zatrzymał się w Necremnos nad rzeką Ro. Zarówno w mieście, jak i we wschodniej części Stepów spotykał często legiony Ilkazaru. Necremnos było ”protektoratem” imperium, uznanie jego władzy zwierzchniej stanowiło alternatywę dla krwawej, z góry skazanej na porażkę wojny. Potęga Ilkazaru, oparta na kombinacji magii i militarnej perfekcji, była nie do pokonania.
Pthothor Śmiały, Król Necremnos, był mądrzejszy niźli podejrzewali jego poddani. Doskonale zdawał sobie sprawę z fatum ciążącego na Ilkazarze i przewidział, że Losy uderzą jeszcze za czasów jego panowania.
Z tym to Królem Varthlokkur rozmawiał na temat zmierzchu imperiów.
W Shemerkhan zastał miasto na skraju ruiny, obsadzone silnym garnizonem okupacyjnym, głodujące w istocie, ponieważ jego obywatele zmuszeni byli dokładać wszelkich starań, aby sprostać wysokości kontrybucji nakładanych przez Ilkazar. Z jego Królem Varthlokkur też się spotkał, następnie wyruszył do Gog-Ahlan.
Dotarł do kolejnego podbitego miasta, sytuacja w nim była jeszcze gorsza niźli w poprzednim. Za to, że nazbyt długo stawiało opór najeźdźcy, zostało odarte z wszelkiej czci i honoru. Jego niegdyś dumni mieszkańcy nie mieli obecnie prawa do żadnej części swych dochodów, prócz tego, co ich kobiety mogły zarobić, zaspokajając chucie żołnierzy okupacyjnej armii. I tym razem Varthlokkur przeprowadził rozmowę z pozbawionym realnej władzy Królem i dopiero wówczas pojechał dalej.
Przebył przełęcze na zachód od Gog-Ahlan i skierował się na południe, wkraczając na tereny Jebal al Alf Dhulquarneni, martwej część świata, którą nie władał żaden Król. Na koniec wreszcie dotarł do doliny Sebil el Selib, co oznaczało Drogę Krzyżową, gdzie pierwszy Król-Imperator Ilkazaru pojmał w zasadzce i ukrzyżował tysiąc zbuntowanej szlachty. Tam stanął obozem i zabrał się do przygotowań.
Kilka dni później wkroczył do miasta, któremu zawdzięczał życie i tak wiele bólu. Przy bramie wyszli mu na spotkanie czarodzieje oczekujący na doroczną wiadomość, której jednak posłaniec tym razem nie zamierzał przekazać nikomu jak tylko samemu Królowi. W posłaniu domagał się śmierci na stosie dla Yilisa oraz siedem razy po siedmiu czarodziejów Ilkazaru w charakterze pokuty za zbrodnię popełnioną na Smyrenie. Jak tego należało oczekiwać, żądanie zostało odrzucone. Wiadomość kończyła się obietnicą głodu i plagi, trzęsień ziemi i znaków na niebie, pojawienia się wrogów licznych jak gwiazdy na niebie i była pieczętowana 13.
Naonczas pieczęć pozostawała wciąż jeszcze zagadką. Kiedy jednak mistyczna liczba została zauważona, czarodzieje doszli do wniosku, że wroga należy szukać we własnych szeregach. Przeszukali miasto, ale on już zniknął. Przetrząsnęli Imperium i dalej niczego nie odnaleźli. Odtąd strach stał się stałym uczestnikiem ich narad. Jednak nic się nie stało. Albo przynajmniej przez jakiś czas tak to wyglądało.
* * *
Upadek Ilkazaru opisany został w Czarodziejach z Ilkazaru — wątpliwej wiarygodności i bez wątpienia w wielu miejscach przesadzonym eposie opiewającym koniec Króla Vilisa — którego pierwsze wersy brzmią, jak następuje:
Ach! Jakże zostało samotne
miasto tak ludne!
Jak gdyby wdową się stała
przodująca wśród ludów!
Barbarzyńcy runęli na granice Imperium. Zamieszki ogarnęły lenne państwa. Armie zostały zdziesiątkowane i zdemoralizowane przez osobliwe zarazy. Gwiazda eksplodowała i zgasła. W samym Ilkazarze widziano smoka, który przemierzał tarczę księżyca w pełni. Zupełnie niespotykany o tej porze roku sztorm zniszczył flotę na Morzu Kotsüm. Piraci z Trolledyngii najechali na zachodnie wybrzeża.
A słowa pieśni głoszą:
Płacze, płacze wśród nocy,
na policzkach jej łzy;
a nikt jej nie pociesza
spośród wszystkich przyjaciół
****** wers zagubiony ******
i stali się wrogami.
Lenne państwa znalazły się w stanie otwartego buntu. Całe armie zostały zaskoczone i pokonane. Bankierzy z Ilkazaru narzekali, ponieważ pożyczki, jakich udzielili Imperium, nie zostały spłacone. Ci, którzy zysk swój czerpali z obrotu łupami, sarkali, ponieważ nie było już nowych podbojów. Ludzie szemrali, kiedy zaczynały kończyć się zapasy.
Król, w zwykły, charakterystyczny dla polityków sposób, próbował powstrzymać przypływ niezadowolenia, wygłaszając kolejne mowy. Obiecał niemożliwe zupełnie rzeczy, w które jednak najwyraźniej sam wierzył...
Nie potrafił jednak powstrzymać buntowników. Byli zbyt liczni, działali już w zbyt wielu miejscach, a ich szeregi z każdym dniem rosły — nadto zły los nieodmiennie dotykał armie wysłane przeciwko nim: powodzie, zgniła żywność, choroby. A wraz z każdą zwycięską rebelią, podnosiły się kolejne podbite ludy.
Szepty mroczne i niepokojące krążyły po całym Ilkazarze. Miastu nie zostanie oszczędzone żadne z okrucieństw, gdy nadejdą wreszcie wraży żołnierze. Ludzie uciekali — chociaż Król ogłosił, że emigracja stanowi zbrodnię główną. Głupiec. Lepiej by zrobił, gdyby sam pozbył się jak najszybciej kolejnych gąb do wykarmienia.
Tego roku nie zebrano na obszarach Ilkazaru żadnych plonów. Sporysz, robactwo, wołek zbożowy i szarańcza zniszczyły wszystko. Jedynym źródłem żywności były teraz zapasy z lat ubiegłych i kurczący się z każdym dniem strumyk danin.
Chociaż trwogą napawała ich myśl o czarodziejach z Ilkazaru, zbuntowani Królowie oraz żądni łupów barbarzyńcy zebrali się i zjednoczyli przeciwko Imperium.
Powiada poeta:
Szczęśliwsi mieczem zabici
niż ci, co pomarli z głodu,
którzy ginęli bezsilni
z braku płodów pola.
Ręce czułych kobiet
gotowały swe dzieci:
były dla nich pokarmem w czas klęski
Córy mojego ludu.
Pod Ilkazarem stały armie, dobrze odżywione armie o wysokim morale, które osiągnęły, pokonując imperialne legiony. Ostentacyjnie przeganiali swoje tłuste stada przed oczyma obserwatorów na murach. W samym mieście zaś znalezione truchła szczurów sprzedawano za srebrnego szekla, schwytane żywcem szczury kosztowały dwa razy tyle. Ludzie obawiali się swoich zmarłych. Obecność ich ciał zwiastowała zarazę.
Psy i koty zniknęły, podobnie jak wierzchowce kawalerii królewskiej oraz zwierzęta z Królewskiego Zoo. Miasto wrzało od plotek. Zniknęły dzieci. Ludzie cieszący się dobrym zdrowiem obawiali się oskarżenia o kanibalizm. Niekiedy ciała tych, którzy padli powaleni chorobą, znajdowano z wygryzionymi kawałkami mięsa, być może była to sprawa szczurów, a może nie...
Oblężenie trwało nadal. Pewnego dnia z obozu otaczającego miasto wyjechał ponury młodzieniec, przerażony nieco samym miastem i czarownikami, którzy wciąż trwali za jego murami — pewności siebie dodawał mu jedynie fakt, że ich dzieła neutralizowały umiejętności pojedynczego człowieka wyćwiczonego przez tajemniczego Tervolę i Książąt Taumaturgów z Shinsan. Przywiózł zwój pergaminu. Ktoś zauważył, że stało się to dokładnie w rocznicę dostarczenia poprzednich wiadomości. Powtórzone zostały w niej wcześniejsze żądania Varthlokkura, z jednym wszakże znaczącym dodatkiem: dołączona doń została lista imion osób, które miały zostać wydalone poza mury miasta i przed którymi Król miał się ukorzyć.
Vilis stał się bardziej skłonny do uległości. Pięć dni później zaobserwowano jakąś aktywność na murach miasta. Królowie i generałowie buntowników, odziani w czerń, na karych koniach, z czarnymi sztandarami powiewającymi nad głowami podjechali ku murom miasta, zatrzymując się w odległości strzału z łuku.
Kiedy słońce dotarło do zenitu, na szczytach murów obronnych wzniosło się siedem grup wysokich pali, po siedem słupów w każdej. Do każdego z nich został przywiązany, a przedtem oblany naftą Mistrz Czarodziej. Sam król przyniósł pochodnię, którą podpalono ogień. Później zapadła długa cisza. Żadna chmurka nie kaziła czystego nieba. Wszystkie istoty na ziemi zdawały się zamierać, czekając w niepewności. Potem zapach dotarł do nozdrzy obserwatorów. Woń spalonego mięsa spłoszyła ich konie.
Milczek nie zdradzał żadnych emocji. Jego zwycięstwo nie było jeszcze całkowite.
Kiedy ogień skończył pożerać ciała, brama otworzyła się i wychudzeni, zniszczeni ludzie chwiejnym krokiem wyszli na zewnątrz. Na oczach wszystkich Król ukląkł i całował ich zakurzone stopy, gdy przechodzili obok. Była ich zaledwie garstka, wszyscy, którzy przeżyli spośród tych, co niegdyś pomogli albo okazali odrobinę uprzejmości nieszczęsnemu sierocie. Jednym z nich był mężczyzna w poszarpanych czerniach kata, innym podstarzały sierżant. Byli wśród nich także kapłani, garstka pomniejszych czarowników oraz kilka zużytych prostytutek, które niegdyś w mniejszym lub większym stopniu zastąpiły mu matkę.
Bramy zamknęły się. Varthlokkur czekał. Słońce powoli wędrowało ku zachodowi. Wysłał więc jeźdźca.
— Gdzie trzecia część pokuty? — dopytywał się jeździec.
— Otrzymaliście wszystko, co mogę wam dać — odparł Król Vilis. — Moja władza i moje Imperium obróciły się w proch. Dosyć już tego okrucieństwa! — Pochwycił łuk, strzelił do posłańca, chybił.
— A więc Ilkazar zginie! — Jeździec odjechał.
Varthlokkur siedział w milczeniu przez dłuższy czas, zastanawiając się. Poczynił obietnice, co do których miał nadzieję, że nie będzie musiał ich dotrzymywać. Nie chciał w istocie nikogo prócz Vilisa. Ale przecież towarzyszyli mu Królowie, którzy zaufali jego słowu.
Królowie ci czekali. Miasto czekało. Varthlokkur zdobył się wreszcie na podjęcie decyzji. Uniósł prawą rękę, potem lewą i przyzwał to, co zachował w oczekiwaniu na tę okazję, moc, jaką nie byłby zdolny władać żaden przypadkowy czarownik. Tak niedostrzegalnie, że z początku jedynie konie zdołały cokolwiek wyczuć, ziemia zaczęła drżeć. Królowie przestraszyli się, widząc moc Varthlokkura. Geniusz ziemi, Król ziemskich żywiołaków, znany z tego, że nikt prócz najznakomitszych mistrzów wschodnich czarów nie potrafił go okiełznać, przybywał na jego wezwanie.
Drżenie zmieniło się w trzęsienie ziemi. Bramy miasta runęły. Pale z przymocowanymi do nich czarodziejami spadły z murów. Iglice i minarety zadrżały. A ziemia trzęsła się coraz mocniej. Zapadały się w sobie wielkie budowle. Gruby mur obronny miasta, najbardziej masywna konstrukcja Ilkazaru, zarysowały szczeliny. Varthlokkura zaczynały już boleć ramiona, zdrętwiałe od wysiłku utrzymywania ich w górze, bez ruchu, oraz od Mocy, która przez nie płynęła. A jednak nie opuszczał rąk. Gdyby uczynił to przed czasem, geniusz ziemi porzuciłby swą pracę, nie do końca wszak jeszcze wykonaną, zaś Ilkazar pozostałby wystarczająco potężny, by uczynić szturm straszliwie kosztownym. Płomienie rozbłysły i rozniosły się po mieście. Pył wzniecany przez padające budowle mieszał się z dymem pożarów, zasnuwając niebo. Wielka budowla, stanowiąca siedzibę rządu obsunęła się do Aeos (która wpływała do Ilkazaru przez potężną, niezniszczalną kratę), spiętrzając wodę w rzece, co spowodowało zalanie części miasta.
Na koniec wreszcie Varthlokkur poczuł się usatysfakcjonowany i pozwolił, by trzęsienie ziemi zamarło. Spuścił swe ludzkie psy. Wojownicy napotkali nieznaczny opór. On sam na czele Królów ruszył do Pałacu.
Vilisa odnaleźli, jak siedział wśród ruin swej cytadeli, kołysząc się z boku na bok, ślina ciekła mu z ust. Przyciskał do piersi swoją koronę i śpiewał dziecięcą piosenkę. Żołnierze pośpiesznie oczyścili z gruzu róg Placu Egzekucji. Wydobyli spod nich rzeźbiony słup, osadzili go w ziemi i przywiązali doń Króla. Przyniesiono żagwie. Varthlokkur stanął przed Vilisem z pochodnią w ręku.
Jego zwolennicy oczekiwali, że będzie się śmiał albo chełpił dopełnieniem zapowiedzianej pomsty, on jednak tak nie uczynił. Spodziewali się, że teraz, być może, przemówi wreszcie, po raz pierwszy od wielu dziesiątek lat i powie coś w rodzaju: „Jak znajdziesz się w Piekle, przypomnij sobie o mojej matce”, jednak nic takiego nie nastąpiło. Kiedy w końcu przerwał przedłużającą się ciszę, rzekł tylko:
— Sprawiłeś, że stałem się samotny, Królewski Ilkazarze — i odrzucił pochodnię na bok. Ze schyloną głową odwrócił się i powoli wyszedł z miasta, zostawiając akty ewentualnego miłosierdzia albo jego zaniechania decyzji swych stronników.
Poeta, którego z pewnością trudno nazwać bezstronnym, kończy swój poemat gorzką klątwą rzuconą na Ilkazar, potępiającą go na wieczność. Ale zanim dzieło jego dobiega końca, można w nim znaleźć krótką wskazówkę, tłumaczącą dlaczego Varthlokkur odrzucił wówczas na bok pochodnię. W owym czasie nikt nie podjął się próby zrozumienia tego, a później oprócz kilku uczonych niewielu zajmowała ta kwestia. Zniszczenie Ilkazaru oraz śmierć jego Króla sprawiły, że Varthlokkur stracił jedynego prawdziwego towarzysza swego życia, którym był przyświecający mu przez czternaście lat cel. Za maską triumfu znajdowało się tylko dojmujące poczucie porażki.
PIĘĆ:
Wiosna 996 roku OUI;
Zdradzona przez wszystkich [top]
Noc w Iwa Skołowda, koniec szalejącej burzy — najpewniej ostatniej tej zimy. Góry Kracznodiańskie oraz dolina rzeki Srebrnej Wstążki leżały pogrzebane pod roziskrzonym śniegiem, temperatura powietrza bowiem prawie nie przekraczała punktu topnienia. Poziom Srebrnej Wstążki na płaskowyżu był wysoki, jeszcze stopa, a powódź zaleje wschodnie mury. Wiatr zawodził samotne requiem, omiatając swymi podmuchami Wieżę Księżyca. Była to noc, po której można oczekiwać wstrząsających światem wydarzeń, noc stworzona wręcz dla Wiatru Losu.
Nepanthe sypiała znacznie lepiej od czasu przyjazdu grubego człowieka. Nie był w stanie całkowicie przegnać demonów nawiedzających jej myśli, wszak poskromił je przynajmniej nieco. Tej nocy wszakże znowu nie spała, chodząc po komnacie, chociaż powodem nie był dawny strach. Jakieś przeczucie mknęło na skrzydłach wiatru, szepczącego w szczelinach okien i zasłon. Lęk jakowyś przegnał wszelką myśl o śnie. Zdarzało się, iż od czasu do czasu zdolna była pochwycić mgnienie przyszłych wydarzeń, chociaż rzadko były to jasne wizje. Coś przerażająco złego działo się w Iwa Skołowda. Od wielu godzin już to wyczuwała, jednak nie potrafiła odkryć, co to jest.
Spoglądając przez okno wychodzące na północ, w końcu znalazła widoczny powód swych zmartwień. Po niebie w stronę północnego muru obronnego wędrowała łuna. Łuna ta powoli jaśniała coraz bardziej. Wiedziała, co musi oznaczać. Pożar. Ale cóż to musiały być za płomienie! Aby wywołać tak potężną łunę, ogień musiał chyba wyrwać się spod jakiejkolwiek kontroli. Jej obawy stawały się coraz bardziej dojmujące. Podeszła do swoich ubrań przygotowanych do włożenia rankiem.
Właśnie skończyła się ubierać — i przeklinała złamany paznokieć — kiedy usłyszała odgłos stukania kołatką w drzwi.
— Wejść! — zawołała, pewna, że w jej głosie każdy może usłyszeć nieskrywane przerażenie.
Rolf wszedł do środka z twarzą ponurą.
— Więc?
— Złe wieści, moja pani.
— Widziałam ognie. Co się dzieje?
— Zaatakowano nas. Bandyci ze wzgórz pokonali mury. Musi być ich chyba z tysiąc, zabijają, plądrują.
Nepanthe zmarszczyła brwi. Co za diabeł?
Rolf ciągnął dalej:
— Żołnierze walczą dzielnie, biorąc pod uwagę okoliczności.
— Rolf, nie chcę zarzucać ci kłamstwa, ale... cóż, oboje wiemy, że żadne z górskich plemion nie jest tak liczne. Każde z nich ledwie stać na wystawienie stu wojowników, włączając w to kaleki, starców i młodych chłopców. Walczą dobrze, biorąc pod uwagę takie okoliczności?
— Być może trochę przesadzam, przysięgam jednak, że jest ich więcej niźli pięć setek. Widziałem na własne oczy przynajmniej kilkanaście plemiennych totemów. Mają też jakiegoś naczelnego wodza wojennego. Okoliczności zaś są takie: wasi wrogowie w mieście przyłączyli się do bandytów. Zaatakowali nas od tyłu. Zaś nasi zwolennicy atakują ich. To jest całkowity chaos. Nie mogę równocześnie utrzymywać porządku publicznego i bronić miasta.
— Kiedy to się zaczęło?
— Trzy godziny temu, moja pani.
— Dlaczego nie zostałam poinformowana?
— Z początku wydawało się, że nie ma takiej potrzeby. Potem nie starczyło już czasu.
Powoli, z początku ledwie słyszalne odgłosy walk i szalejącego pożaru zaczęły docierać do uszu Nepanthe. Ukradkowe cienie skradały się po ulicach pod jej oknem, niektóre uciekały, inne dążyły ku dotkniętej walkami dzielnicy.
— Wódz górali, czy go widziałeś? Jak on wygląda? — Zapytała zupełnie bez powodu, gdyż wiedziała, jaka będzie odpowiedź Rolfa.
— Wysoki, szczupły, ciemnoskóry, o twarzy jastrzębiej i oczach, które wyglądają, jakby można zajrzeć przez nie w ognie samych Piekieł. Nie jest góralem, najwyraźniej nie pochodzi ani z północy, ani z Iwa Skołowda, tudzież z zachodu. Sądzę, że to południowiec. Z pustyni. Słyszałem jego imię, ale nie potrafię teraz go sobie przypomnieć. Nazywają go czarodziejem.
— Varthlokkur! — Nepanthe niemalże wypluła to imię, wkładając weń cały swój gniew i strach.
— Moja pani? — Rolf zmarszczył czoło. Słyszał już wcześniej to imię. Gdzie? Aha. Stara pieśń, Czarodzieje z Ilkazaru. Ale to nie miało najmniejszego sensu. Tamten Varthlokkur żył setki lat temu.
— Od wielu już lat trwoży mnie to imię, Rolf. — Duch w niej podupadł. Poczuła się jak zagubiona, mała, przerażona dziewczynka. — Cóż mogę teraz zrobić? Dlaczego Turran zostawił mnie tu samą? On by wiedział, co począć. — Zapłakała. Minęło już wiele czasu, odkąd zdarzyło jej się to po raz ostatni. Z każdą chwilą jej łkanie stawało się coraz bardziej histeryczne, aż w końcu zamieniło się w atak spazmów.
Przerażony, zupełnie wytrącony z równowagi i niepewny, jak powinien zareagować, Rolf pobiegł do apartamentów Saltimbanca.
Gruby mężczyzna obudził się z rozbudowanym, kwiecistym przekleństwem na ustach, w którym pochodzące najpewniej z nieprawego łoża dzieci Rolfa przeklęte zostały na wiele pokoleń naprzód.
— Szyderco, zamknij swą przeklętą gębę i słuchaj! — Porwał tamtego za poły nocnej koszuli, gotów niemalże wymierzyć mu policzek.
Saltimbanco przyjrzał się pochylonemu nad sobą ponuremu obliczu, zastanowił nad imieniem, które przed chwilą padło.
— Co się dzieje?
— Haroun już tu jest. Wcześnie. Przewaga liczebna jest po przeciwnej stronie, ale do tego stopnia udało mi się pomieszać im szyki, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko wygrać.
— Zakładam więc, iż taki jest plan.
— Tak. Ale kiedy doniosłem o ataku i opisałem Harouna, kobieta wpadła w histerię i zaczęła spazmować na temat Varthlokkurów, Fangdredów, El Kabarów. Lepiej, żebyś ją jakoś uspokoił, inaczej zniszczy całą operację...
— Jam jest uznany mistrz uspokajania histeryczek. Jestem też wszak zaniepokojony tym, że ktoś wymawia sekretne imiona. Szyderca nie żyje...
Kilka chwil później Saltimbanco wpadł do apartamentów Nepanthe, rozmościł się, usadziwszy ją sobie na kolanach, i zabrał się do pocieszania. Próbował też odkryć, co stanowiło przyczynę jej załamania, ale poniósł porażkę. Nepanthe odzyskała już panowanie nad sobą.
— Ja — oznajmił znienacka, podnosząc się gwałtownie i łapiąc ją na chwilę przed upadkiem na posadzkę — stawię czoło, kolczastym drzewcom włóczni barbarzyńskich hord, perorą swą podnosząc dzielne serca żołnierzy! — Zniknął, zanim zdążyła zaprotestować.
Nepanthe, chociaż siedziała wciąż tam, gdzie ją posadził Saltimbanco, odzyskała wreszcie nastawienie godne Królów Burzy. Całkowicie już opanowana, zawołała:
— Rolf! Wyślij człowieka do Ravenkrak z wieściami, co się tutaj wydarzyło, każ mu także przekazać imię Varthlokkur. Turran będzie wiedział, o co chodzi. Och, i poproś o posiłki. Potem skrzyknij moją gwardię i wyprowadź konie. Zajmij się przygotowaniem drogi odwrotu. I zobacz też, czy nie uda ci się znaleźć gdzieś Saltimbanca, zanim ten da się zabić.
Prośba o posiłki, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, była całkowicie daremna. Bitwa będzie już wygrana bądź przegrana, zanim Turran otrzyma jej wiadomość. Ale być może przyprowadzi dostatecznie wielu ludzi, aby odbić miasto.
* * *
Szybko, szybciej niźli z pozoru pozwalałby jego opasły kadłub, Saltimbanco spieszył do północnej dzielnicy. Tu i tam demoralizował kolejnych żołnierzy śmiałymi mowami patriotycznymi, obietnicami rychłego zwycięstwa i nawoływaniami do natychmiastowego a mocarnego ataku. Jego dobrze ugruntowana sława wybierania zawsze złej strony i odpowiedzi przekonywała żołnierzy, że już właściwie zostali pokonani.
Walki przeniosły się tymczasem do wschodniej dzielnicy, którą zamieszkiwali głównie drobni kupcy i rzemieślnicy — przede wszystkim kuśnierze znani ze swych wyrobów daleko za granicami rodzinnych stron — będący jednocześnie najbardziej zagorzałymi stronnikami Nepanthe. Atak powoli załamywał się, w miarę jak jej stronnicy coraz bardziej zajadle bronili swych rodzinnych domów. Szkoda tylko, że nie utworzono żadnych odwodów, które można by rzucić do boju, gdy sytuacja stała się tak nieoczekiwanie korzystna.
Saltimbanco pojawił się nagle przy Północnej Bramie, na posterunku dowodzenia najeźdźców. Wrzeszcząc przeraźliwie, zaalarmował swych sprzymierzeńców, zanim górale rozszczepili go włóczniami. Człowiek o imieniu Haroun wepchnął go szybko do wnętrza zdobytego domu.
Saltimbanco usiadł naprzeciwko napastnika, dzielił ich tylko podrapany blat dębowego stołu.
— Myślę ci ja, że Wielki Generał uderzył nazbyt wcześnie... chociaż śmiało, odnosząc wszak sukces.
Szczupły ciemnoskóry mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie stołu przez dłuższą chwilę milczał, potem zaś zasyczał:
— Mam talent. Jego nabywca zapłacił dobrze. Za pieniądze oferuję towar odpowiedniej wartości.
— Ja czynię tak samo. — Saltimbanco był zaniepokojony. Haroun był zimny, odległy. Czy coś poszło źle? Potem westchnął. Ten człowiek zawsze się tak zachowywał w kryzysowych momentach swoich spektakularnych, choć stosunkowo drobnych partyzanckich wojenek. Musiał taki być. Całkowite wycofanie było konieczne. — Operacja poszła wspaniale, plan był doskonały. Krew zaleje Królów Burzy. — Zachichotał, myśląc o garncu ze złotem na końcu tej, akurat szczególnie cholernej tęczy. — A obsypany złotem starzec, co z nim?
— Nic. Od ostatniego razu nie słyszałem o nim ani słowa. Nie podoba mi się to. Zapłaciłem kilku ludziom, aby mieli na niego oko. Zbiera miecze do wynajęcia w Mniejszych Królestwach.
— Jam jest student filozofii potężnych mentalnych ścięgien, jednak niezdolnym jest wyrozumować cel pokrętnego planu tego pokręconego starca. Nie lubię ciemności. Żre mnie lęk, tutaj, tutaj i tutaj. — Kolejno klepnął się w czoło, serce i sakiewkę.
— Za odpowiednią zapłatą jestem w stanie tolerować tajemniczość. Słuchaj, mam bitwę do stoczenia. Nie mam czasu na pogaduszki, zwłaszcza jeśli nie ma się nic do powiedzenia. Przekaż Rolfowi moje gratulacje. Uczy się szybko. Pewnego dnia może stać się pełnym partnerem. I przekaż też wyrazy szacunku Bragiemu i Elanie. Teraz już idź. Porozmawiamy sobie, kiedy upadnie Ravenkrak.
— Szybko, szybko. Zawsze wszystko szybko. Ja, który posiadam bystre oko i bystrzejszy jeszcze jestem, kiedy chodzi o działania głową, znalazłem interesujące listy i niektóre skopiowałem. Szpiedzy pracujący dla Valthera. Niektóre z nich mogą się przydać.
Z irytacją bin Yousif chwycił listę. Gestem wskazał drzwi.
O wschodzie patrole Rolfa znalazły Saltimbanca wędrującego bez celu w pobliżu Południowej Bramy. Na próżno słońce wysilało się, próbując przebić promieniami dymy zalegające miasto. Gruby człowiek, najwyraźniej pogrążony w szoku, został bezceremonialnie przywiązany do siodła i włączony do oddziału towarzyszącego wycofującej się Nepanthe.
* * *
Turran posuwał się na południe wraz z awangardą swej niewielkiej armii, przejeżdżając właśnie przez jeden z tych wiecznie zielonych zagajników rosnących w głębinach wąwozu położonego w wysokiej strefie. Wiatr zawodził. Echa lawin schodzących z niebotycznych szczytów wyciem wypełniały wąwóz. Potem zaczęli przybywać posłańcy niosący wieści z południa.
Najpierw pojawił się człowiek z raportem rzekomo wysłanym przez Nepanthe, w rzeczywistości pochodził on jednak od jednego ze szpiegów Valthera — Rolfa. Po chwili namysłu Turran wezwał swoich braci, ci zaś niezwłocznie przybyli. Wtedy też nadeszła druga wiadomość.
— Mam tutaj dwie wiadomości od waszego człowieka, Rolfa. W jednej z nich donosi, że wygląda na to, iż Nepanthe znalazła sobie kochanka.
— Czy powinniśmy go zabić!
— Nie. Jeszcze nie. Być może przy nim się ustatkuje.
Valther z uśmiechem podsunął sugestię:
— Pomóżmy mu więc. Ona jest nieco opóźniona, nie sądzicie?
Na krótką chwilę odgłosy schodzących lawin utonęły w śmiechu Turrana.
— Opóźniona o jakieś piętnaście lat. — Na jego twarzy zastygł kwaśny grymas. — Wina matki. — Valther znał swoją matkę wyłącznie ze słyszenia. Umarła przy narodzinach Nepanthe, tylko rok po tym, jak jemu dała życie. „Matka”, o której mówił Turran i do której wszyscy często się odwoływali, była drugą żoną ich ojca, ponurą, nienawidzącą seksu kobietą. — Ona opowiedziała Nepanthe wszystko o mężczyznach, a nikt nie dowiódł jej, że nie miała racji...
— Nie miała racji. Cóż to jest racja?
— Hę?
— Nie wezwałeś mnie tutaj, aby rozmawiać o życiu seksualnym Nepanthe. Albo o braku takowego.
— Nie, jednak to stanowi część tej kwestii. Ten facet, w którym się zakochała. Ekscentryk swego rodzaju, zapewne nieszkodliwy, posiadający jednak umiejętność łagodzenia jej nastrojów. Nie, prawdziwym problemem jest informacja, którą twój człowiek zamieścił na samym końcu raportu. Oraz to, co napisał później.
— Co? — Valther zaczynał już się trochę niecierpliwić.
— Tej nocy, kiedy pierwsza wiadomość została wysłana, bandyci z gór zaatakowali Iwa Skołowda. Samo miasto, nie zaś otaczające je sioła. Zeszli w dół od Srebrnej Wstążki zupełnie nie wykryci, pokonali mury obronne, otworzyli bramę... wszystko zupełnie niepostrzeżenie.
— Zdrada. Ktoś wziął zapłatę.
— Rzecz jasna. Ale nie słyszałeś jeszcze najgorszego. Rolf mówi, że byli w sile pięciu, sześciu setek.
— Nie. Niemożliwe. To by oznaczało, że ktoś zjednoczył plemiona.
— Ale przecież wadzą się ze sobą od wieków.
— Słusznie. Obserwowałem, jak się rzeczy mają. Z tej krainy nie docierały do nas żadne plotki, oprócz tego, że ostatniej jesieni jakiś czarodziej miał wybrać na miejsce swego stałego pobytu okolice Gron. Sprawdziłem go. Zielarz, znachor, żaden prawdziwy mag.
— A jednak ktoś musiał zorganizować plemiona, skoro nas zaatakowały? Racja?
— Tak.
— A więc tym kimś musi być twój znachor, skoro jest jedynym obcym w okolicy. Przystajesz na ten wniosek?
— Znowuż, tak. Żaden z wodzów nie zgodziłby się otrzymywać rozkazów od innego. Niemniej to wciąż nie ma sensu.
— Nie. Żaden szarlatan nie ma umiejętności potrzebnych, aby dowodzić armią. Chyba, że był to ktoś zupełnie inny...
— Wciąż nie wydaje mi się to możliwe... — Twarz Valthera pobladła. — Och, co ze mnie za głupiec! Haroun bin Yousif!
— Co?
— Przez cały czas miałem wszystko przed oczami. Już sześć miesięcy temu powinienem coś zrobić. Bogowie, jakimż okazałem się ślepcem. Ten znachor to był Haroun bin Yousif.
— O czym ty właściwie gadasz?
— Pomyśl! Jeżeli nie stać cię na wynajęcie Gildii albo zwyczajnych najemników, a chcesz prowadzić wojnę i masz przed sobą niewielkie szanse na zwycięstwo, co wówczas czynisz?
Po dłuższej chwili Turran westchnął i, pokiwał ponuro głową.
— Wynajmuję Harouna bin Yousifa, Króla Bez Tronu. „Bohatera” spod Libianin i Hellin Daimiel. Kupuję to. Pasuje aż nazbyt dobrze. Co on teraz robi?
Valther pokręcił głową.
— Z tego, co ostatnio słyszałem, miał rzekomo pracować dla sztabu Armii Itaskiańskiej, opracowując taktykę działań milicji Straży Przybrzeżnej, która okazałaby się skuteczna przeciwko rajderom Trolledyngian. Chodziło o to, by powstrzymać ich, póki nie przybędą regularne oddziały.
— Dowiedz się! — Rozkaz Turrana był chłodny i ostry niczym zimowy wicher. — Chcę wiedzieć, dlaczego porzucił taką synekurę, aby dowodzić dzikusami. Chcę znać każde słowo, jakie wypowiedział na miesiąc przed wyjazdem, z kim rozmawiał i dlaczego. Oraz każdy wykonany przezeń ruch. Chcę tego wszystkiego, i to szybko. Zalej Itaskię agentami. Ponieważ ta druga wiadomość jest dosyć paskudna. Nepanthe nie potrafiła utrzymać Iwa Skołowda. Zwolennicy starego Króla zbuntowali się dokładnie w tej samej chwili, gdy bandyci przypuścili swój atak. Ona twierdzi, że wszystko zostało z góry zaplanowane. Powinienem zostawić z nią Rudobrodego. Preshka, uczeń, to jednak nie jest to samo co Grimnason, mistrz.
— Czy odbijemy miasto?
— Nie... — Błysk namysłu pojawił się w oczach Turrana. — Nepanthe wycofuje się na północ z trzema setkami lojalnych mieszkańców Iwa Skołowda. Założę się, że bandyci wyprzedzają ją. A my jesteśmy tutaj... Powiedz Rudobrodemu, żeby się gotował do forsownego marszu.
Chichocząc, Valther poszedł poszukać Grimnasona.
Jednak stało się tak, że w pułapkę najemnika wpadł tylko bandycki motłoch. Wyczuwając w jakiś sposób zagrożenie, Haroun bin Yousif w porę porzucił swych dzikich sprzymierzeńców i zniknął.
SZEŚĆ:
Lato 996 roku OUI;
W sercu Gór Strachu [top]
Wysoki, zimny i samotny był Ravenkrak, masywna, górująca nad okolicą forteca zbudowana z szarego kamienia bez szczypty choćby zaprawy. Posiadał dwanaście wysokich wież, niektóre z nich były kwadratowe, inne okrągłe, oraz krenelażowane blanki przypominające masywną dolną szczękę. Na krawędziach obronnych murów lód zalegał płatami bieli. Widziane z zewnętrznego stoku, pozbawione szyb okna nieodparcie kojarzyły się z pustymi oczodołami. Wielki tunel wejścia, z wiszącą nad nim jak kły opuszczaną kratą — dopełniał całości wizerunku zamczyska, do złudzenia przypominającego czaszkę.
Chłodne i pełne przeciągów zdawało się to miejsce. Chłodne i pełne przeciągów było.
Nepanthe stała na blankach mieszczącej jej apartamenty wieży, zwanej Dzwonnicą, stawiając czoło podmuchom arktycznego wiatru. Drżąc na całym ciele, chłonęła ponure i srogie widoki nagich skał i śnieżnych pól. Tak, forteca wydawała się niezwyciężona, chociaż Nepanthe z pewnością nie była w tej kwestii znawcą. Została wybudowana w planie trójkąta na szczycie skalnego wypiętrzenia. Wyłącznie do jednej ściany, zresztą najwyższej, wróg mógł w ogóle uzyskać dostęp. Pozostałe stanowiły zwieńczenie stromych zboczy ograniczających wypiętrzenie. Ale widok siły Ravenkrak nie napawał jej zadowoleniem. Uważała, że wszystko to w istocie i tak na nic się nie zda, że wroga, któremu przyjdzie stawić czoło, zapewne nie zatrzymają ani mury obronne, ani najskuteczniejsza nawet broń. Moce losu pokonywały wszystkie ludzkie umocnienia obronne w tak samo łatwy sposób, w jaki człowiek wędrujący przez las odgarnia z twarzy pajęczyny — ledwie je zauważając, odczuwając jedynie przelotną irytację.
Jęki wiatru zmieniły się w wycie. Jego podmuchy szperały szponami lodu pod jej ubraniem.
Z otwartych niewielkich drzwi na wicher wyszła przysadzista, okutana w gruby ubiór postać: Saltimbanco. Zerkając na niego, Nepanthe wyszeptała ze smutkiem:
— Chciałabym, żeby to wszystko się już skończyło.
Błazen był w dobrym humorze, co ostatnio stanowiło rzadkość.
— Ach, Księżniczko bez skazy! — zawołał (on oraz jej lojalni Iwa Skołowdianie nalegali, by zachowała ten tytuł). — Ujrzyj oto! W stal i srebro zbrojny rycerz zmierza wśród niebezpieczeństw przez pół świata, wdziera się na potężną górę, przenika przez mury niezdobytej fortecy, aby uratować więzioną tam dziewicę bez skazy. „Ale cóż to takiego?” — woła dzielny rycerz, okryty płaszczem własnej odwagi. — „Gdzież skrywa się krwawy smok?” I wtedy ja, którym jest wojownikiem o potężnych mięśniach, wysmagam go od bioder do goleni, tak i tak... kontra... lewy sierpowy na szczękę... dostał!
Pomimo swego beznadziejnego nastroju Nepanthe zaśmiała się z tych błazeństw, zwłaszcza zaś rozbawił ją niemożliwy „lewy sierpowy na szczękę”. Śmiała się więc, potem jednak zdała sobie sprawę, że ten smok, którego on miał na myśli, to jej ponury nastrój, z rozmysłem zaśmiała się więc jeszcze głośniej. Pamiętała czasy, kiedy w ogóle nie potrafiła się śmiać, spodziewała się też, że taki czas w przyszłości nadejdzie. W najbliższej przyszłości.
— Niestety, jakież to nieszczęście, panie Rycerzu — jęknęła w udawanej rozpaczy (która jednak trąciła aż nazbyt mocno prawdziwym cierpieniem) — nie ma tu żadnego smoka, który trzymałby mnie spętaną w swym jarzmie, lecz tylko ogry i trolle w liczbie sześciu, brykające po zamku pod mymi stopami.
— Hai! Groźna gromadka, powiadasz więc? Biada! — lamentował Saltimbanco. — Teraz strach mnie dopadł przemożny, może bowiem tak być, żem zostawił w domu miecz na trolle.
— Z pewnością nie jest to właściwy sposób wyrażania się o swoich braciach — oznajmił jowialnie trzeci głos.
Saltimbanco i Nepanthe spojrzeli na Valthera, każde żywiąc własne podejrzenia, oboje też zastanawiali się, jakie też knowania może zwiastować jego obecność. Wszakże wizyta Valthera była chyba zupełnie niewinna — przynajmniej w tym momencie.
Widząc, że pierwsze stwierdzenie uszło jej bezkarnie, Nepanthe warknęła:
— Nie jest to stosowny sposób mówienia o moich braciach? O was, którzy macie myśli łasic i serca sępów? Jeżeli więc nie ogry i trolle, błagam, powiedz mi, cóż takiego?
— Uważaj, Nepanthe. Gniew potrafi zdradzić wszystkie skrzydlate sekrety. A ty zbliżasz się naprawdę niebezpiecznie do granicy, mówiąc w ten sposób. — Zerknął w dół, jakby tym spojrzeniem chciał jej przypomnieć o Głębokich Lochach, potem zmienił temat. — Ale nie przyszedłem tu po to, aby się kłócić, tylko po to, aby przyjrzeć się naszej lodowatej domenie w towarzystwie własnej siostrzyczki.
Cała trójka stała teraz, patrząc ponad surowymi, pokrytymi lodem zboczami gór. Kurczowo zaciśnięte szpony zimy nigdy tak naprawdę nie wypuszczały Ravenkrak ze swego uścisku, latem tylko nieznacznie go rozluźniały.
— Wydajesz się dzisiaj poetycko nastrojony — zauważyła Nepanthe.
Valther wzruszył ramionami, wskazał przed siebie dłonią.
— Czy nie jest to widok wart poematu?
— Tak. Powinna być to oda do Boga Zimy, albo Ojca Mroza. Czy też być może epos przedstawiający odyseję lodu. Z pewnością nic ludzkiego, nic, w czym kryłyby się cieplejsze uczucia.
— Mhm, prawdę rzekła — wymruczał Saltimbanco.
Potem, przyjmując, że Valther chce porozmawiać z Nepanthe na osobności, skierował się w stronę wyjścia.
— Stój! Saltimbanco, nie musisz wszak odchodzić. — Valther udał, że sama myśl napełnia go prawdziwym przerażeniem. — Nie będziemy omawiać tutaj żadnych tajemnic. A nastrój Nepanthe z pewnością pogorszy się, kiedy ją zostawisz. Jeżeli kiedykolwiek istniało panaceum na umęczone serce, eliksir pobudzający ducha, to znaleźć je można tylko w tobie. Dowód? Nepanthe. Nepanthe bez skazy, słodka Nepanthe, ongiś całkowicie zatracona w swoich fantazjach i lękach, kawałek martwego drewna, niezależnie od tego, ile okazywała serca. A komuż zasługę przypisać za tę odmianę? Nawet Turran zwrócił na to uwagę. Otóż tobie, Ociężały Królu.
Nepanthe patrzyła na Valthera, rozbawiona.
Saltimbanco zaś, który przyzwyczajony był do akceptowania w charakterze zapłaty najbardziej niegodziwych pochwał, tym razem był zaambarasowany tak nie pasującą do charakteru Valthera przemową — chociaż nie aż tak znowu bardzo zmieszany, by pozostać.
— Daj baczenie, siostro — ciągnął Valther. — Daj baczenie. Och, wiatr jęczy niczym umierający smok. Kto ocali ducha pokonanego klanu? Kto zwróci serca pozbawionym serc? Ten człowiek, który tak mądrze odgrywa głupca! Sądzę, że wcale głupcem nie jest, lecz najbardziej bystrym łobuzem, aktorem i błaznem!
Chociaż na obliczu Saltimbanca gościł błysk nieśmiałego uśmiechu, w środku cały aż pocił się ze strachu. Pytania te zasiały ziarna przerażenia na żyznej w winę glebie jego myśli. Ile Valther tak naprawdę wiedział? Czy to były jakieś zarzuty i aluzje? Czy w ten sposób ostrzegał go, iż jest podejrzany?
Nepanthe przerwała strumień jego myśli, pytając:
— Valt, co sprawiło, że stałeś się taki przyziemny? Czy?... — Ugryzła się w język z demonstracyjną, szyderczą złośliwością, potem przybrawszy normalny wyraz twarzy, ciągnęła dalej: — Miałam zamiar powiedzieć coś paskudnego. Przypuszczam, że nie jestem dla was najlepszym towarzystwem. Oto znaleźli się tutaj dwaj rycerscy panowie, próbujący mnie zabawiać, a ja zachowuję się niczym wyjąca harpia.
Obaj mężczyźni zaprotestowali, uciszyła ich jednak gestem dłoni.
— Któż lepiej ode mnie wie, czym się stałam? — Potem wybuchnęła śmiechem. Wyraz szyderczego przerażenia na twarzy Saltimbanca był niemalże skrajny. Najwyraźniej pogwałciła właśnie jakąś szaleńczą filozoficzną doktrynę.
Jednak kiedy wreszcie grubas przemówił, nie miał nic filozoficznego do powiedzenia.
— Biada! — zawołał. — Posłuchajcie, jak wyje stary Lodowaty Wicher! Mnie strzegą mądrze zgromadzone warstwy ochronnego tłuszczu. Moją jest droga świadomej i zaplanowanej otyłości, wciąż jednak mogę przemienić się w zamarznięty kamień nad górskim strumieniem. Błagam was więc, panie i pani! Czy moglibyśmy wszyscy razem przejść do miejsca, gdzie płoną ciepłe ognie?
Jedno spojrzenie na granitowe niebo, na siekące wokół nich podmuchy śniegu, na otaczający ich zewsząd jałowy kraj, przekonało tę dwójkę o mądrości Saltimbanca.
— Hai! — krzyknął Valther, przedrzeźniając Saltimbanca. — Ten człowiek znowuż ma rację! Grzany miód w Wielkiej Komnacie, co? Ciepły ogień, grzane wino, udziec jagnięcia i przyjacielskie rozmowy. Chodźmy.
— Idę — oznajmiła Nepanthe i zaśmiała się lekko. — Ale chyba zrezygnuję z baraniny. Żona Rudobrodego, Astrid, powiedziała mi, że zbyt duża ilość mięsa szkodzi na cerę.
Valther i Saltimbanco patrzyli na nią, tłumiąc ogarniający ich śmiech — ale udało im się powstrzymać, kiedy zdali sobie sprawę, że ona mówi poważnie. To był po prostu śmiech, jaki ogarnia człowieka, gdy usłyszy coś zupełnie nieoczekiwanego — kiedyż bowiem po raz ostatni, zdarzyło im się usłyszeć, jak Nepanthe troszczy się tak o kobiece sprawy? Potem Valther zerknął na Saltimbanca i widać było wyraźnie, jak nowy przypływ rozbawienia iskrzy się w jego oczach.
Na kilkunastu potężnych kominkach otaczających dookoła Wielką Komnatę wesoło ryczał ogień. Za każdym razem, kiedy do niej wchodził, Saltimbanco zdumiewał się domowym charakterem tego pomieszczenia. Psy i małe dzieci, bez względu na ich płeć, plemię czy pozycję, bawiły się ze sobą i wadziły, wrzeszczały na siebie i ogryzały odrzucone przez dorosłych kości pośrodku zasłanej grubą warstwą słomy posadzki, wszystko z towarzyszeniem niemożliwego niemalże do zniesienia hałasu. Rzadko jednak się zdarzało, by któryś ze służących albo żołnierzy kopniakiem usunął z drogi szczeniaka albo dziecko...
Żołnierze Turrana oraz Iwa Skołowdianie Nepanthe siedzieli wokół niezliczonych stołów, pijąc, śpiewając, opowiadając sobie zmyślone historie albo męcząc się w pijackich snach. Niektórzy leniwie przyglądali się własnym lub cudzym żonom. Sam Turran także znajdował się w sali, siedział przy głównym stole, zwarty w tytanicznym pojedynku na ręce z jednym z krzepkich służących Rudobrodego. Z oddalonego krańca sali docierały metaliczne szczękania, żołnierze ćwiczyli tam, posługując się stępioną i pozbawioną ostrzy bronią. Wiszące nad głowami sztandary chwiały się lekko w niemal niewyczuwalnym przeciągu, pogrążone w cichym, widmowym tańcu wśród migoczącego blasku palenisk i pochodni.
Inny taniec trwał wśród stołów — kobiety (żony i córki żołnierzy) przechadzały się z dzbanami wina i piwa ale, z wielkimi tacami, na których spiętrzono stosy pieczonej baraniny, rzadką tutaj wołowinę, czasami zaś nawet okazyjną, samotną tuszkę dzikiego ptaka.
Nepanthe, Valther i Saltimbanco przeciskali się przez tę mrowiącą, hałaśliwą ciżbę, kierując się prosto do głównego stołu. Nepanthe i Saltimbanco odkłaniali się w odpowiedzi na liczne pozdrowienia ze strony zgromadzonych. Saltimbanco był lubiany przez żołnierzy ze względu na swoje błazeństwa. Nepanthe lubiano zwyczajnie z tego powodu, że jako kobieta dodawała blasku temu zniszczonemu staremu zamczysku oraz osobliwej rodzinie, która na nim władała. Wszyscy Królowie Burzy byli lubiani zapewne z tej przyczyny, iż byli najlepszymi panami, jakich ci najemnicy kiedykolwiek mieli. Żołnierz służący pod ich sztandarem doprawdy niewiele miał powodów do uskarżania się.
Prawda, nienawidzić mógł ich jedynie wróg, i to tylko dlatego, że występowali przeciw niemu. Zdołali już pokazać wszystkim, iż bezlitośni są dla swych nieprzyjaciół, bezwzględni w realizacji własnych celów. O ludzi swoich zaś dbali z równą zapalczywością. Szyderca z radością przyłączyłby się do nich, gdyby jego lojalności wcześniej już nie kupiono.
Dotarli wreszcie do stołu Turrana. Turran wciąż pogrążony był w zapasach z sierżantem Czarnym Kłem. Uniósł na chwilę wzrok, uśmiechnął się. Twarz poczerwieniała mu od zbyt dużej ilości wypitego wina i wysiłku, jaki wkładał w pojedynek.
— Ho! Ho! Patrzcie tylko, jak zaraz rozłożę tego łobuza! Uff! — Na moment zdekoncentrował się. Czarny Kieł skorzystał z okazji. Zwyciężył. Turran zaśmiał się grzmiąco, klepnął sierżanta w ramię, zawołał na służbę.
Valther wśliznął się na puste siedzisko stojące obok krzesła brata. Nepanthe i Saltimbanco rozsiedli się po przeciwnej stronie stołu. Prawie natychmiast pojawiło się kilka kobiet z nożami, talerzami i kuflami do wina oraz piwem ale. Za nimi następne niosły napoje orzeźwiające i baraninę, prócz tego inne jeszcze rozmaite potrawy, jakie składały się na jadłospis nie kończącego się posiłku w Ravenkrak.
— Hai! — powiedział Valther, równocześnie szczypiąc jedną ze służących. — Kapuśniak dla mojej siostry. Tylko żeby mi w nim nie było ani kawałeczka mięsa! Gotowa jeszcze zrujnować swoją nieskazitelną cerę.
Nepanthe była zaskoczona, słysząc chichot kobiety. Dlaczego tamta się tak zachowywała?... Ponieważ Valther zaczepiał wszystkie, które mu wpadły pod rękę? Spojrzała ciężko na kobiety. Ich śmiech zamarł. Ale milczały tylko do czasu, aż znalazły się w kuchniach, które wkrótce znowu rozbrzmiały ich jazgotem.
Ponieważ istniał sekret powszechnie znany wśród kobiet z Ravenkrak, sekret, który zdawał im się zachwycający i który w istocie nie był żadnym sekretem dla nikogo, z wyjątkiem Nepanthe. Była to tajemnica znana równie dobrze wszystkim mężczyznom. Jak bowiem któryś z nich miałby uniknąć wtajemniczenia w miejscu, gdzie mężczyzna nie mógł uciec przed długimi językami swoich żon i córek? Był to sekret znany więc wszystkim mężczyznom, oprócz samego Saltimbanca, on zaś powoli zaczynał żywić pewne podejrzenia. Wszyscy oprócz Nepanthe wiedzieli, że Nepanthe zakochała się.
Byli tacy, którzy twierdzili, że Saltimbanco podziela jej uczucia, cytując jako dowód swoich słów fakt, iż ostatnio znacznie stracił na wadze. Inni dowodzili, że spowodowane to zostało warunkami, w jakich przebiegał ich odwrót do Ravenkrak, a później ograniczeniami charakteryzującymi życie na zamku. Wszak niezależnie od tego, jaka była prawda, Saltimbanco rzeczywiście zrzucił kilka funtów.
Chichotanie służących dziewek sprawiło, że policzki Nepanthe pokrył jakże dodający jej uroku rumieniec. Spojrzała chmurnie na Valthera.
— Ha! — oznajmił Turran, zastanowiwszy się nad stwierdzeniem brata. — Dobrze! — Wybuchnął gromkim śmiechem.
Oczy Nepanthe rozbłysły. Pomyślała o stu co najmniej paskudnych rzeczach, które mogłaby powiedzieć — ale jej bracia, dziewczyny służebne, Saltimbanco również w rzeczy samej, wszyscy nagle zamilkli.
Ptasznik, opiekujący się zamkowymi sokołami i gołębiami, mężczyzna tak stary i niedołężny, że często potrzebował pomocy, aby w ogóle móc się poruszać, wbiegł pędem do Wielkiej Sali, wyjąc, jakby następowała mu na pięty osobista banshee. Cisza ogarniająca obecnych pogłębiła się do stanu właściwego chyba tylko grobowcom. Poruszały się jedynie pełgające płomienie pochodni. Setki ludzi naraz wstrzymały oddech, oczekując na przerażające wieści. Ptasznik już od miesięcy nie opuszczał swojej ptaszarni.
Zaklęcie prysło, gdy któreś z dzieci zaniosło się pełnym przerażenia łkaniem. Jakby to dopełniło koniecznych egzorcyzmów, wszędzie odezwały się ludzkie głosy, niczym szum wzbierającego przypływu. Ptasznik chwiejnie pokonał ostatnich kilka kroków dzielących go od głównego stołu.
— Panie! — wyskrzeczała ta starożytna karykatura mężczyzny. — Panie! — A potem raz jeszcze: — Panie!
Turran, który żywił głębokie przywiązanie do starego, zdławił wzbierającą w nim niecierpliwość i zaczął przyjacielskie dociekanie.
— Dobrze, już dobrze, Ptaszniku — (i tak nikt już nie pamiętał prawdziwego imienia tamtego) — o co chodzi? Cóż też spowodowało tak nadzwyczajne u człowieka w twoim wieku wzburzenie?
Ptasznik natychmiast zapomniał o celu swej misji, zaczął dowodzić, że wciąż jeszcze jest całkiem krzepki. Głównym przedmiotem jego obaw była przymusowa emerytura.
— Twoje wieści, Ptaszniku — przypomniał mu Turran. — Powód całego tego podniecenia.
Staremu udało się na tyle przynajmniej zdławić swe lęki, by powiedzieć:
— Twój brat, panie. Wiadomość od twojego brata.
— Którego brata? Którego?
— Cóż, oczywiście od lorda Ridyeha, panie. Nie ma żadnych wątpliwości, wiadomość jest od Ridyeha.
— I o czymże donosi mój brat?
— Och! Cóż, oczywiście to dlatego właśnie pokonałem tę całą drogę aż do Wielkiej Sali, nieprawdaż? Mhm... och? Tak! — Zaczął przeszukiwać kieszenie i zakamarki swego pogniecionego, od tygodnia nie zmienianego ubioru. — Aha! A tutaj jest, tutaj schował się ten diabeł. — Rozkaszlał się charkotliwie, a potem z jakiegoś zakamarka swej zatłuszczonej bluzy wyciągnął pogięty, brudny skrawek pergaminu.
Turran z wdzięcznością przyjął od niego poszarpany strzęp, zaprosił jeszcze starego, aby usiadł przy stole i wypił kufel wina, potem odchylił się do tyłu i zaczął czytać przy świetle pochodni.
Oblicze jego zmieniło się w pole bitewne emocji. Ciemne oczy lśniły niezadowoleniem i rozczarowaniem. Długie, opadające wąsy zdawały się ożywać w odblasku płomieni migoczących na jego twarzy. Gniew rozbłyskiwał na niej, potem gasł, zastępowało go natomiast coś zbliżonego do smutku. Nozdrza rozdymały się, ściągały, znów rozszerzały, w miarę jak czytał wiadomość. W końcu, kiedy sam siebie przekonał o jej wiarygodności, zdusił pergamin w pięści i powstał.
Jakby nieświadom setek wpatrujących się weń pytająco oczu zwrócił się do swych towarzyszy przy stole.
— Valther, Nepanthe, chodźcie ze mną. Ty także, grubasie. — Teraz odwrócił się do żołnierza, z którym toczył pojedynek na ręce. — Czarny Kieł, znajdź moich braci. Przyślij ich do Niższego Arsenału.
Ruszył w kierunku głównego wyjścia, krocząc niczym król i ignorując całkowicie szeptane domysły krążące po Wielkiej Sali. Jego towarzyszom z wysiłkiem udawało się dotrzymać mu kroku.
* * *
Niższy Arsenał położony był daleko poniżej podstaw murów obronnych Ravenkrak. Jego komnaty, oprócz samych Głębokich Lochów, stanowiły najgłębszą partię fortecy. Tu właśnie Królowie Burzy oddawali się swoim czarnoksięskim praktykom. Tutaj spoczywały w ukryciu ich najpotężniejsze teurgie. Tutaj także zgromadzono skarby Ravenkrak, klejnoty i monety, którymi płacono szpiegom, za które kupowano zdrajców, wynajmowano zabójców i nabywano broń. I nie gdzie indziej znajdował się doskonale chroniony Róg Gwiezdnego Jeźdźca. Królom Burzy udało się poskromić go jedynie do tego stopnia, że zapewniał im pożywienie, odzież, od czasu do czasu złoto i drewno na opał. Wszak nie stał się, na co mieli nadzieję, kamieniem węgielnym ich potęgi.
Niższy Arsenał stanowił mroczne miejsce, brudne, cuchnące zastarzałą pleśnią, przejmująco wilgotne, nawiedzane tylko przez szczury i pająki. Stare ściany omszałe były wilgocią, warstwa śliskiej mazi zaścielającej posadzkę sprawiała, że każdy krok mógł okazać się zdradziecki. Sklepienia ginęły w mroku. W przeciwieństwie do iście domowej, ożywionej atmosfery w górnej części fortecy, te kazamaty pachniały czymś, co Saltimbancowi kojarzyło się w niejasny sposób z bluźnierstwem.
Była to jego pierwsza wizyta w tak nisko położonej części zamczyska. Ślizgając się właściwie bez przerwy w bezowocnym wysiłku dotrzymania kroku Turranowi, pogrążał się jednocześnie w przerażającym nastroju, wyobrażając sobie zło czające się za każdym następnym zakrętem. W myślach gotował się już tylko na nagły a sromotny koniec. Jakoś jednakowoż udało mu się przetrwać całą podróż, która doprowadziła ostatecznie do tonącej w półmroku komnaty. Pomieszczenie było tak czyste, że poczuł się niczym umierający z pragnienia, któremu podano wreszcie wodę. Przez krótką chwilę zdumiewał się błękitnym blaskiem zalewającym komnatę oraz osobliwymi przyrządami taumaturgicznymi rozmieszczonymi pod ścianami. Ci Królowie Burzy byli nazywani czarownikami: tutaj oto miał przed oczyma dowód.
Zajęli miejsca wokół okrągłego stołu, otoczonego siedmioma krzesłami, i czekali w milczeniu. Nikt nie zadawał Turranowi pytań. Przemówi, kiedy przyjdzie na to czas.
Kilka minut później pojawił się Brock. Jego oczy rozszerzyły się, gdy zobaczył Saltimbanca.
— A co on tutaj robi?
— Nepanthe je teraz kapustę: baranina jest niedobra na jej cerę — odpowiedział Valther, takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. I rzeczywiście tak było, choć z tej odpowiedzi ani ta, o której mówił, ani Saltimbanco niczego pojąć nie mogli.
— Och!
Czas mijał. Turran zaczynał się niecierpliwić. Jego palce bębniły po blacie stołu. Brocka i Valthera powoli ogarniał coraz większy niepokój. Saltimbanco, jak to mu się często zdarzało w sytuacjach wymagających cierpliwego oczekiwania, donośnie chrapał.
Wtedy ktoś nerwowo zaszurał nogami u drzwi.
— Tak? — warknął Turran, zirytowany. Potem zaś: — Ach, to ty — już znacznie mniej gburowato. — Wejdź, Czarny Kle. Gdzie on jest?
Sierżant wszedł z ociąganiem, ostrożnie, jakby wędrował po rozżarzonych węglach. Był przerażony i zaniepokojony i na próżno próbował ukryć swoje uczucia.
— Panie. Jerrad opuścił zamek. Poluje na niedźwiedzia. Może nie wrócić przed końcem tygodnia.
— Najpewniej i do końca miesiąca nie wróci! — mruknął Turran. — Szkoda, że nic nikomu nie powiedział, wyjeżdżając. Dziękuję ci, sierżancie. Możesz odejść.
Czarny Kieł ukłonił się, obrzucił ostatnim przestraszonym spojrzeniem komnatę i odszedł.
— Nepanthe, może obudzisz swojego przyjaciela?
Kuksaniec pod żebro! Od zarania czasu zmora miło śniących mężczyzn. Przeklinając szczerze i paskudnie, zgodnie ze starodawnym obyczajem, Saltimbanco powrócił do rzeczywistości.
— Ridyeh przysłał wiadomość — poinformował ich Turran, marszcząc czoło. — Pisze, że nasz przyjaciel bin Yousif pojawił się dziesięć dni temu w Iwa Skołowda. Następnie w mieście doszło do kilku morderstw. On zniknął, powtórnie wypłynął w Kamieńcu Prost, a tam dokonano więcej zabójstw. Później był widziany w gospodzie Czerwony Rogacz w Itaskii, gdzie złoto przeciekało mu przez palce jak woda. Naprawdę chciałbym wiedzieć, w jaki sposób udało mu się tak szybko pozbierać. Potem znowu zniknął. Tej nocy paręnaście osób znowu pożegnało się z życiem. A każda z ofiar w Iwa Skołowda, w Kamieńcu Prost oraz w Itaskii była jednym ze szpiegów Valthera.
— Co? — Valther aż podskoczył, rozwścieczony. — Jak?...
— Nie mam pojęcia — warknął Turran. — Musiał od kogoś dostać listę. Dowiem się wszak, nawet gdybym miał przesłuchiwać każdego, kto przebywa w zamku.
— Zapisuję sobie wszystkich — wymamrotał Valther. — Kto gdzie jest.
— Aha? To nie jest szczególnie bystre, nieprawdaż? Oczekujemy od ciebie, że będziesz naszym szpiegiem... Co ty sobie, do diabła, właściwie wyobrażasz, że niby co robisz?
Valther zignorował wybuch gniewu brata.
— Dlaczego miałby w tak desperacki sposób starać się, abyśmy go nie znaleźli? Przecież jest wolny.
— Proste — odparła Nepanthe. — Nie jest. Kryje kogoś innego. Tego, który przekazał mu listę.
— Aha...
Saltimbanco zaczął się pocić. Wilki podchodziły coraz bliżej. Musiał jakoś odwrócić ich uwagę... Turran zapytał:
— Valt, kto mógł mieć dostęp do twoich dokumentów?
— Każdy. W dowolnej chwili. Nie zamykam drzwi. Nigdy nie sądziłem, że istnieje taka potrzeba. Każdy, kto miał choćby chwilę czasu, mógł zrobić kopię listy.
— Cóż, cholera jasna, zacznij więc zamykać drzwi.
— Znany motyw zamykania drzwi stajni po tym, jak koń już uciekł — zauważył Saltimbanco. — Wielcy panowie, pani, ile osób w zamku umie czytać i pisać? — Wymyślił w końcu swoją taktykę mylącą. Wyśle ich w pościg za cieniami. — Może byście zaczęli ich przesłuchiwać, co? Ale nikt niech nie wspomina o zdradzie. Być może jeśli nie zostanie przepłoszony, zdrajca popełni w końcu jakiś błąd. Może powinniśmy podłożyć na wabia nową listę. Nie wiedząc, że wszyscy go szukają, może ponownie podjąć się swego zdradzieckiego zadania. Pułapka się zatrzaskuje! Mamy go! Hai! I odbywa się wielkie wieszanie! Wszyscy się radują, dużo wina, dużo śpiewania, wasz pokorny sługa jest bohaterem jako autor planu, wszyscy są dla niego mili...
— Dobry pomysł — powiedział Turran. — Ale żadnego wieszania. Mam ochotę przesłuchać tego człowieka. Brock, chcę, żebyś jutro znalazł wszystkich, którzy potrafią czytać i pisać. Powiedz, że mamy trochę papierkowej roboty do wykonania. Zaproponuj premie, tak aby każdy chciał się przyznać. Będziemy obserwować wszystkich, którzy się zgłoszą. Teraz możemy przejść do gorszej połowy wieści Ridyeha.
— Chcesz powiedzieć, że to nie wszystko i że są jeszcze gorsze rzeczy? — zapytał Valther.
— Tak. Iwa Skołowda i Dvar utworzyły przymierze. Teraz uformowali armię najemników, aby zaatakować Ravenkrak. Wznieśli sztandary jakieś dwa tygodnie temu i już mają pięć tysięcy ludzi. Godne uwagi, nie sądzicie? Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że większość tych najemników pochodzi z południa, aż z Libianinu, Hellin Daimiel i Pomniejszych Królestw. A wszyscy ich oficerowie są z Gildii.
— Wygląda na to, że Wysoka Iglica znowu wiedziała o czymś przed czasem — powiedział Valther. — Naprawdę maszerują na Ravenkrak? W jaki sposób chcą nas znaleźć?
— Znowu nasz przyjaciel Haroun. On dowodzi. Ridyeh pisze, że spotkał się z Królami, kiedy przebywał w Iwa Skołowda i w Dvarze.
— Ale nie mogą przecież poważnie myśleć o zdobyciu Ravenkrak...
— Oni o tym nie wiedzą. A my mamy okropne braki w ludziach. Jednak nie to martwi mnie najbardziej. Zastanawiam się, jaka jest prawdziwa przyczyna tego całego zamieszania. Pomyślcie. Haroun bin Yousif jest człowiekiem, który ma misję do spełnienia i ogromne talenty. Zajęty politykowaniem, nękaniem El Murida i doradzaniem itaskiańskiemu Głównemu Sztabowi żyje na pełnych obrotach, a jego doba ma dwadzieścia pięć godzin. Aczkolwiek pławi się w luksusie, co do tego nie ma wątpliwości.
— Dlaczego więc — zadumał się Valther — człowiek miałby rezygnować z robienia dokładnie tego, na czym mu zależy, po to tylko, żeby zająć się organizacją góralskich plemion?
— To właśnie próbuję wyświetlić. Co więcej, dlaczego, po tym, jak już wypędził Nepanthe z Iwa Skołowda, natychmiast prawie ich rozpuścił? — Mniej niźli pięćdziesięciu górali wpadło w pułapkę, którą Turran zastawił na bin Yousifa.
— Skończył swoją robotę.
— Szach. Ktoś chciał nas wygonić z Iwa Skołowda. Do tego stopnia, że był w stanie zapłacić horrendalną cenę, jakiej zapewne Yousif zażądał za wykonanie tej pracy. I nie byli to z pewnością tamtejsi rojaliści. Pamiętajcie, on czynił swoje przygotowania w górach, zanim jeszcze przejęliśmy władzę w mieście.
— Przedwiedza — wymamrotał Brock. — Nekromancja. — Wyglądał, jakby właśnie ugryzł owoc dzikiej jabłoni. — Gwiezdny Jeździec chce wyrównać rachunki?
— Możliwe. Ale co szczególnie dziwne — zabija szpiegów, podczas gdy jego armia rośnie w rekruta. Dlaczego?
— Dzieje się coś wielkiego — skonstatował Valther.
— Cudownie. I jest to coś, czego nie przewidzieliśmy, kiedy zaatakowaliśmy równiny. Coś, co zaczęło się dużo wcześniej i na co nie zwróciliśmy uwagi. Tylko co?
Turran przemawiał w sposób sugerujący, że jego mowa ma charakter czysto retoryczny, póki nie dotarł do tego ostatniego „Co?” Wtedy okazało się, że on również nie ma pojęcia.
— Najlepiej zrobimy, jak nie będziemy wyściubiali nosa na zewnątrz, póki się nie okaże — powiedział Valther. — Póki będziemy mieli Róg, możemy się tu utrzymać tak długo, jak będzie trzeba. — Znacznie ciszej dodał jeszcze: — To musi być on. Próbuje wyrównać rachunki.
— Taki też jest mój plan. Mamy za mało ludzi, wątpię jednak, czy mimo to będą w stanie nas dostać. Jeżeli uda nam się odpierać ich ataki do zimy, wtedy wygramy. Wpadną w pułapkę pogody, nie poradzą sobie z niepewnymi szlakami zaopatrzenia. Wyobrażam sobie, że odstąpią wraz z pierwszymi śniegami i pójdą w rozsypkę w momencie, kiedy dotrą na równiny. Ani Iwa Skołowda, ani Dvar nie mogą sobie pozwolić na to, by utrzymać ich razem. Nie mają dostatecznie wysokiego kredytu.
— A następnego lata znowu ujrzą nas na swoim obszarze, tym razem jednak będą słabsi — zadumał się Valther.
— W każdym razie nieźle to brzmi — wymruczał Brock. — Wolałbym jednak, byście mieli lepsze pojęcie o tym, co się dzieje.
— Ty — zwrócił się do niego Turran. — Mianuję cię dowódcą na czas oblężenia. Spraw, by ten stos kamieni stał się nie do zdobycia. Teraz musimy powiedzieć pozostałym. Nie róbcie takich poważnych min, niech uważają to za niezły żart. Śmiejcie się z tego, że ktoś okazał się na tyle głupi, aby wystąpić przeciwko nam.
* * *
Turran i jego bracia udali się do Wielkiej Sali, gdzie oznajmili wszystkim rychłe oblężenie.
Saltimbanco i Nepanthe wędrowali przez chłodne korytarze, póki nie dotarli do jej apartamentów w Dzwonnicy. Nepanthe usiadła na stołku przed krosnem i zajęła się pracą nad swoimi haftami. Saltimbanco złożył wygodnie swój tułów na wielkim, wypchanym gęsim puchem fotelu na wprost kominka. Służąca Nepanthe przyniosła korzenne wino, potem natychmiast zniknęła.
Salon Nepanthe, być może najwygodniej urządzona komnata w całym Ravenkrak, pełen był typowo kobiecych przedmiotów. Porzucona letnia suknia wisiała w kącie, zapomniana; pośpiesznie odrzucona koronkowa rebosa leżała na jednym z krańców zasłanej kosmetykami toaletki, z której rzadko korzystała. Gobeliny na podłodze, pokryte draperiami ściany, same zapachy przesycające powietrze, wszystko mówiło jednoznacznie, że komnata ta należy do kobiety.
Było to pomieszczenie, w którym panowała atmosfera leniwej wygody, tak ciche i przytulne, że Saltimbanco nie potrafił pohamować senności. Nie minęło jeszcze pięć minut od ich przybycia, a już rozległo się jego delikatne chrapanie.
Pozwalając, by nitki haftu delikatnie muskały jej włosy, Nepanthe zapatrzyła się na swego gościa w taki sposób, że sama byłaby zdziwiona, gdyby wiedziała, co widać w jej oczach, a potem wpadła w zadumę. Wydawało jej się, że na świecie tym pojawił się już w pełni dojrzały, w jakiejś chwili tuż przed przybyciem do Iwa Skołowda.
Przeszłość? Czy Saltimbanco w ogóle miał jakąś przeszłość? W rzeczy samej, chociaż niewielu mężczyzn byłoby dumnych z takiej przeszłości.
Jego najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły łotrzykowskiej młodości, spędzonej w towarzystwie ślepego sadhu, alkoholika (co stanowiło główne źródło wszystkich błędnych przekonań leżących u podstaw jego aktualnego działania — fakt, że święty człowiek był skończonym szalbierzem), wędrującego między Argon, Necremnos i Throyes, z okazjonalnymi wypadami do Matayangi. Tenże sadhu wcześnie wzbudził w nim niezłomną pogardę dla uczciwej pracy, nadto, od samego ślepca jak i też od innych, w których kompanii przychodziło im podróżować, posiadał gruntowną wiedzę na temat talentów kieszonkowca, sztuczek kuglarskich, umiejętności brzuchomówstwa oraz wszelkich innych trików iście teatralnej natury, do których się odwoływał, chcąc przekonać innych o posiadaniu magicznych mocy.
Po wyrównaniu zadawnionych rachunków z tymże sadhu, zresztą w najlepszym łotrowskim stylu (stary traktował go okrutnie, niemalże jak niewolnika), i po tym, jak przez kradzież i hazard stał się człowiekiem znienawidzonym na połowie terytoriów Środkowego Wschodu, uciekł na zachód. W Altei przystał do trupy wędrownych cyrkowców, wiodących cygańskie życie na obszarach coraz to innych okcydentalnych królestw. Czasami twierdził, iż imię, jakie przybrał, Szyderca, pochodziło od postaci, którą odgrywał w sztukach pasyjnych, ale nie była to prawda. Kiedy nie znajdował się na scenie albo w swojej budce z tabliczką „Magelin Mag”, mieszał się z tłumem odwiedzających, którym odcinał sakiewki. Wszystkie te zajęcia przynosiły mu wcale pokaźne zyski.
Pewnego razu jednak odciął całkowicie niewłaściwą sakiewkę i przekonał się po chwili, że jego dłonie więzi bolesny uścisk. Nagle zrozumiał, że patrzy oto w śniadą, orlą twarz, w drapieżne oczy... Zdołał się uwolnić, zadając cios wedle maniery wyuczonej na wschodzie. Potem walczyli, ale żaden nie zwyciężył.
Później Haroun przyszedł, aby z nim porozmawiać, Szyderca zaś wkrótce przekonał się, że niepostrzeżenie stał się pracownikiem Yousifa — agentem mającym przeniknąć do obozu El Murida, wodza hord religijnych fanatyków oblegających Hellin Daimiel.
Działając pod wpływem natchnienia, zadał decydujący cios w Wojnach El Murida, z powodzeniem wykradając córkę Adepta, Yasmid. Zamieszanie, jakie następnie powstało w obozie El Murida, dało Harounowi i jego partyzantom miesiąc konieczny do tego, by przerwać oblężenie Hellin Daimiel, przyczyniło się też do ugruntowania zasłużonej reputacji bin Yousifa.
W późniejszych latach on, Haroun oraz ich wspólny „przyjaciel”, Bragi Ragnarson, spędzili kilka lat, pakując się w rozmaite oszałamiające i dzikie przygody... a potem się z nich wydostając. Później jednak sumienie Harouna zmusiło go, aby przyjął rolę Króla Bez Tronu, dowódcy rojalistów, których El Murid wypędził z Hammad al Nakir, kiedy przejął w nim władzę. Później Ragnarson, ten głupiec, ożenił się i wtedy gruby śniady mężczyzna, dobiegający już trzydziestki, przekonał się, że oto znowu dryfuje samotnie po świecie, wlokąc się za wozami cyrkowców albo przyjmując przygodne misje szpiegowskie. Wspomnienia związku, jaki łączył tych trzech ludzi, rozwiały się w pamięci innych...
Potem Haroun znowu pojawił się jak spod ziemi w towarzystwie starego człowieka, szafującego obietnicami i niezmierzonym bogactwem.
Szyderca, nałogowy gracz, rozpaczliwie potrzebował pieniędzy.
Długa droga więc doprowadziła go do miejsca, gdzie się obecnie znajdował, niekiedy bolesna, zazwyczaj niebezpieczna, rzadko przynosząca szczęście. Tutaj, w Ravenkrak, czuł się jak u siebie w domu i to tak bardzo bliski całkowitego zadowolenia, jak chyba nigdy w życiu. Polubił tych Królów Burzy — a jednak przyjdzie przecież dzień, kiedy będzie musiał ich zdradzić...
SIEDEM:
Lata 605-808 OUI;
Nawet wróbel swój dom znajduje [top]
Upadł, upadł Ilkazar, teraz jest niczym ruina, niczym śmierć. Cóż jeszcze zostało więc, kiedy ten cel został osiągnięty?
Varthlokkur odszedł, pogrążony w rozpaczy i samotny. Jego wielkie dzieło zostało ukończone. Jego zamiary uwieńczone powodzeniem.
Zwycięstwo już smakowało żółcią. Zapłacił za nie dwudziestoma latami swego życia, a teraz wydawało się zupełnie bezprzedmiotowe, być może nawet stanowiło tragiczną pomyłkę. Niszcząc coś, co w jego oczach ucieleśniało niegodziwość, zniszczył równocześnie wiele tego, co było dobre. Mimo całej nikczemności, jaka tkwiła w jego sercu, ciało Imperium dawało zwykłym ludziom to, za co należała się wdzięczność: pokój na przeważających obszarach zachodu, wspólne prawo i język, względne bezpieczeństwo społeczne i materialne... Niczym robaki, przewidywał Varthlokkur, pojawią się teraz tysiące drobnych lordów, aby pożreć trupa Imperium. Zachód pogrąży się w chaosie.
Głęboko przejmował się własną odpowiedzialnością za to, co nastąpi.
Czy powinien zakończyć teraz opowieść swego życia? Zerwać tym samym z przeszłością i dzięki temu nie być zmuszonym do obserwowania i znoszenia konsekwencji własnych uczynków?
Nie, uznał, że nie. Może istnieje jeszcze coś, co mógłby zrobić, aby usprawiedliwić swe istnienie, odkupić zło, które wyrządził, złagodzić nadchodzący ból.
Spojrzał w górę. Stopy poniosły go na północ. Taki sam dobry kierunek jak każdy inny, kiedy nie ma się żadnego określonego miejsca, do którego można by pójść. Ponownie powrócił do swych myśli, raz jeszcze zastanawiając się nad tym, co usłyszał od Royala.
Jest stosowny czas na wszystko, mawiał mu Royal. Czas rodzenia się i czas umierania, miłowania i nienawiści, siania i zbierania, opłakiwania i śmiechu, wojny i pokoju, tworzenia i niszczenia. I czas na miłość do kobiety. Tylko sam mężczyzna w swoim sercu może osądzić, kiedy ten czas nadejdzie. W miarę jak Ilkazar zostawał z tyłu, coraz lepiej rozumiał, że na swój chłopski sposób Royal był równie mądry jak kapłani i czarodzieje, którzy uczyli go później. Pogrążał się w poczuciu całkowitej samotności. Tęsknił za Royalem i starą kobietą. Nienawiść i pewność celu zniknęły, wrócił do miejsca, z którego wyszedł, samotny w samotnym świecie.
Poczucie samotności nigdy nie było tak dogłębne. Osamotnienie poznał dobrze podczas lat spędzonych w Shinsan, zawsze jednak skandal, jaki stanowiło dla świata istnienie Ilkazaru, potrafił stłumić osobiste udręki.
„Upadł, upadł Ilkazar, który potężny był wśród narodów...”
Utrata matki spustoszyła jego serce, jednak stratę tę osłodziła mu życzliwość kata, a później Royala. Teraz ulice Ilkazaru stały się domem dla szakali. Niczemu i nikomu nie był potrzebny. Jego imię już stało się legendą, gotycką legendą przesiąkniętą mrokiem i grozą. Legenda opowiadana przez wielu ludzi będzie rosła wraz z upływem czasu. Póki pozostanie Varthlokkurem, będzie żył w próżni wywoływanej przez strach, że znowu mógłby wykorzystać Moc, jaką ujawnił pod Ilkazarem.
„A co z kobietami?” — zapytał się w duchu.
Jego ignorancja odnośnie do przeciwnej płci była równie niezmierzona, jak wiedza o Mocy. Zbyt wiele lat, lat, podczas których tworzy się charakter, zdobywa się wiedzę, zmarnował na pościg za widmem swej zemsty. Czy jakakolwiek kobieta zechce Tego, Który Zniszczył Imperium? Pewien był, że miną wieki, zanim takową znajdzie. Ona musiałaby być równie wyobcowana jak on sam, równie nieszczęśliwa, równie niemądra. Gdzie mógłby znaleźć swoje lustrzane kobiece odbicie?
Przybrał inne imię. Twarz Eldreda Wędrowca stała się odtąd znana na szlakach łączących zachodnie miasta-państwa. Sławę zdobył jako człowiek ścigający marzenie, chociaż nikt nie wiedział wiele o naturze jego snu — jeszcze mniej o samym Wędrowcu. Doszedł do wniosku, że oto znalazł rzecz wartą jego trudu, kiedy zapoznał się z kondycją biedoty. Jego czary mogą przecież ulżyć ich niedolom. W Hellin Daimiel wyniósł do władzy człowieka ubogiego, aby pomógł swoim pobratymcom, człowiek ten jednak okazał się bardziej okrutny i skorumpowany niż każdy dziedziczny monarcha. W Libianin człowiek, któremu ofiarował znacznie mniej, próbował torturować go, aby wymusić na nim więcej darów. Eldred stał się wreszcie człowiekiem równie pogardzanym, jak przedtem obawiano się Varthlokkura, wkrótce też otrzymał przydomek „Wścibskiego Starucha” od znacznie mniej naprzykrzającego się ludzkości Gwiezdnego Jeźdźca.
Ogarnięty czarnymi myślami uciekł na wschód, aż na stepy położone za Górami M'Hand. Przekonał się wszakże, że z każdym dniem nawiedzające go myśli stają się coraz bardziej ponure. Czy naprawdę posiada jakikolwiek prawdziwy powód do tego, by żyć? Powtarzał wszystkie stare argumenty. I wtedy, pewnej nocy, w ponurym parowie, nad maleńkim strumieniem, gdy wiatr ze stepów jęczał w bezlistnych gałęziach drzew ponad jego głową, wyjął ze swych juków osobliwe przyrządy, narysował pentagramy, zapalił kadzidła, wyśpiewał zaklęcia i dokonał mocarnego przywołania. Głosy demonów stłumiły wycie wiatru. Demoniczni pomagierzy pojawiali się i znikali, mgliste istoty na poły widzialne. Przed świtem udało mu się zdobyć niejasny wgląd w dół rzeki czasu.
Gdzieś czekały na niego dwie kobiety, jeżeli tylko uda mu się dotrwać. Oczekiwanie mogło ciągnąć się przez wieki, wyrocznia zaś była nadzwyczaj mglista i niejasna. Jedną z nich wykorzysta, drugą będzie kochał. Jego miłość oczekiwała go w czasie wielkich przemian, kiedy to nadzwyczajne moce będą złośliwie wtykać swe zatrute jadem palce w sprawy ludzi. Nekromancji nie dało się bardziej rozjaśnić. Siły, o których Varthlokkur sądził, iż muszą to być Losy i Norny, będą się wadzić ze sobą.
Takim to sposobem zdecydował się żyć, aby ścigać miłość, która była mu przeznaczona. Czuł, że same Losy nim kierują.
W jakiś sposób gdzieś (być może od Tervoli albo Książąt Taumaturgów z Imperium Grozy) nabył niewzruszone przekonanie, że Losy kontrolują jego przeznaczenie. Dodatkowa wszakże część jego wyroczni martwiła go głęboko. Opłakując Ilkazar, przysiągł nigdy więcej nie wykorzystywać Mocy do niszczenia. Wyrocznia wszakże głosiła, że stanie się inaczej podczas nadchodzącej ery chaosu. To go zasmucało. Varthlokkur patrzył w płomienie swego ogniska, zatracony w kontemplacji. Podczas pobytu w Shinsan poznał wszelkie możliwe czary. Otoczono go niezwykłymi zaklęciami. Jakim kosztem? Nie potrafił sobie przypomnieć. Niepokoiła go i trochę przerażała jego selektywna amnezja. Otrzymał dar wiecznej młodości, chociaż nie stał się nieśmiertelny. Pewnego dnia umrze, gdy zechcą tego Losy, nigdy się jednak nie postarzeje. Potrafił odwrócić proces starzenia się, gdy tylko miał na to ochotę, osiągając najniższą granicę wieku, w jakim był, gdy rzucano nań zaklęcia.
Pozwolił więc sobie postarzeć się. Starych ludzi przecież szanowano i traktowano lepiej. Tak samotny, jak niewielu tylko ludzi było samotnych, pielęgnował nawet zwykłe, pozbawione większego znaczenia wyrazy uprzejmości, jakie przydarzały mu się w życiu.
Przekonał się, że przysłowia „Nikt nie jest samotną wyspą” oraz „Nie samym chlebem człowiek żyje” są w najbardziej nieprzyjemny sposób prawdziwe.
Samotny. Taki samotny. Czy nie zdarzy mu się znaleźć choćby jednego przyjaciela?
Przez jakiś czas odgrywał rolę szamana jednego z plemion na stepach. Bez wątpienia był to upadek, on jednak starał się być wdzięczny za swe położenie. Nie potrafił całkowicie zaprzeć się Mocy. Ponieważ konieczne dlań było, aby potrzebowali go inni, łudził się przekonaniem, że członkowie jego plemienia go kochają. Wciąż nie potrafił pojąć ludzkiej natury. Plemię wyruszyło na wojnę. Jego wodzowie poczuli się słusznie urażeni, gdy odmówił wykorzystania Mocy dla zapewnienia im przewagi. Nie użył nawet większej jej ilości, niż to było konieczne, gdy zwrócili się przeciwko niemu.
Znowu więc stał się wędrowcem, przemierzał basen Ro, wędrował wśród najstarszych miast Człowieka. Nie zobaczył nic, co poprawiłoby jego opinię o własnym gatunku. Żałował, że rzeka czasu nie toczy szybciej swych wód. Ona czekała gdzieś tam, w dole.
* * *
Jest taka stara droga, biegnąca na wschód od Iwa Skołowda, droga, która wydaje się prowadzić donikąd. Co jakiś czas Królowie Iwa Skołowda wysyłali wzdłuż tej drogi osadników na Wschodnie Wrzosowiska i do Shary, skąd mieli, zgodnie z oczekiwaniami swych władców, wyrugować dzikusów, choćby przez sam swój upór i liczebność, a tym samym zdobyć nowe terytoria dla Korony. Uczestniczy tych przedsięwzięć kończyli nieodmiennie w żołądkach barbarzyńców. W pobliżu miasta droga była szeroka i równo wybrukowana, jednak po kilkunastu ligach, kiedy już traciła swoją funkcję traktu, którym zwożono płody z wiejskich okolic, wkrótce przemieniała się w zwykłą ścieżkę. Pewnego wiosennego dnia, dwieście lat po upadku Ilkazaru, Varthlokkur szedł tą drogą, smutny stary człowiek, któremu jeszcze nie udało się w życiu znaleźć żadnej rzeczy, jaka by nadała mu wartość. Ostatnimi czasy wszakże natrafił na interesującą legendę. Była w niej mowa o odległym zamku, dziele nieznanych budowniczych, oraz o nieśmiertelnym, którego przeszłość była równie mglista. Jednego i drugiego należało poszukiwać u krańca tej drogi, w tym skłębionym masywie straszliwych gór, zwanych Smoczymi Zębiskami. I zamek, i nieśmiertelny, zgodnie z wyrocznią samego Varthlokkura, staną się nieusuwalną częścią jego przeznaczenia.
Strzęp tej legendy odnalazł w jednym mieście, kolejny fragment mitu w innym, w następnym jakiś urywek, co do którego jedynie snuł domysły. Wszystkie razem wskazywały na zamek, zwany Fangdredem albo Zamkiem Wichrów, równie stary jak Miejsce Tysiąca Żelaznych Posągów i wzbudzający równie silny lęk, przy tym zaś równie tajemniczy, jak rzekomo istniejąca gdzieś warownia Gwiezdnego Jeźdźca. W Fangdredzie miał zamieszkiwać nieśmiertelny, znany tylko pod imieniem Starca z Gór, który rzekomo wycofał się doń, aby uniknąć zazdrości krócej żyjących ludzi.
Może, myślał Varthlokkur, on i ten nieśmiertelny są ze sobą w jakiś sposób pokrewni. Być może odnalazłszy Fangdred, znajdzie to, czego tak desperacko poszukiwał: dom i przyjaciela.
Varthlokkur obawiał się, że powoli zaczyna go ogarniać szaleństwo. W samym środku rozszalałego, barbarzyńskiego świata, gdzie każdy człowiek nurzał się we wzajemnych związkach z setkami innych ludzi, żyjąc, kochając, śmiejąc się, płacząc, umierając i płodząc potomków, on jeden znajdował się na zewnątrz, obserwator całkowicie wyobcowany z toku normalnych ludzkich spraw. Nie chciał całego swego życia spędzić, stojąc z boku, nie chciał być sam — a jednak nie miał pojęcia, w jaki sposób przejść przez drzwi ludzkiego wzajem ze sobą obcowania. Kiedy pomagał innym, przeklinano go. Kiedy nie pomagał, nienawidzono. Jednakże nie istniał sposób, aby mógł porzucić Moc, która stanowiła jego przekleństwo.
A Ilkazar sprawił, że obawiał się ludzkich związków. Nadmiernie sentymentalny obraz związku z matką, której twarzy nie był w stanie sobie nawet przypomnieć, sprawił, że jego stopy wydeptywały w życiu wąską, trudną i pozbawioną radości ścieżkę, która za każdym razem okazywała się okrutna w stosunku do dróg innych żywotów, z którymi się krzyżowała. Związki z ludźmi nigdy nie układały się w ten sposób, jak to się działo w jego marzeniach; a nadto marzenia, o miłości i pokoju bez bólu, stawały się coraz bardziej rzeczywiste, podczas gdy brutalna rzeczywistość, gdzie każdy kij ma dwa końce, zmieniała się w realność coraz bardziej widmową.
Jedyną barierą, która stanowiła tamę dla jego szaleństwa, była ta kobieta, czekająca gdzieś w dole strumienia czasu.
Szedł już tą drogą od tygodni, najpierw przez Wschodnie Wrzosowiska, aż doszedł do wzgórz, potem wspinał się i schodził po zboczach ogromnych, górujących nad światem gór. Jego droga wiodła wciąż wyżej i wyżej. Każda góra wyższa była od poprzedniej. Wkrótce znalazł się wyżej, niżby mu się zdawało możliwe. Szlak prowadził już pół mili ponad szczytami ostatnich drzew. Orły szybowały pod nim. Jednak droga wciąż wiodła wyżej po szarym kamieniu i śnieżnych zboczach — ledwie widoczny szlak wycięty w żywej skale, przemierzający jedną grań za drugą, czasami niknący w tunelach, ale wciąż wyżej i wyżej. Na koniec, w miejscu tak wysoko położonym, że ledwie mógł oddychać, Varthlokkur przystanął. Droga zakręciła właśnie raptownie wokół ostrej niby nóż krawędzi zbocza i skończyła się.
Zmęczony, zziębnięty, zastanawiał się, czy właśnie nie przebył na próżno tysiąca mil. Potem zauważył stopnie wycięte w zboczu góry, ledwie widoczne pod lodem i śniegiem. Podążając spojrzeniem za ich śladem, wypatrzył wieżę z krenelażowanymi blankami wystającą znad majaczącego nad nim urwiska. Z jękiem, zrozpaczony, ale zdeterminowany, rozpoczął ostatnie tysiąc stóp swej wędrówki.
Schody skończyły się na wąskiej półce przed frontonem fortecy. Wieża, którą widział z dołu, przycupnęła na samym szczycie góry i niczym latarnia morska wznosiła się dumnie, stawiając czoło wiatrom. Nie miała żadnych widocznych okien ani drzwi. Masyw warowni schodził aż do samego występu, z którego widok rozpościerał się na tysiącstopowe podejście. A więc to był Fangdred i góra El Kabar. Nim więc zastukał do niskiej bramy, Varthlokkur obejrzał się jeszcze raz i objął spojrzeniem Smocze Zębiska.
Teraz jasne stało się dla niego, skąd otrzymały swą nazwę. Każdy szczyt był niczym gigantyczny szarobiały kieł szarpiący podbrzusze nieba. Niezliczone głodne kły bezładnie nagromadzone w głębokich, wąskich, ciemnych paszczach wąwozów, przez całą drogę aż do zamglonego horyzontu.
Varthlokkur stanął przed bramą.
Niespodziewany podmuch poruszył zastałe powietrze w komnacie u samego szczytu Wieży Wiatrów zamku Fangdred. Kurz zatańczył nerwowo, jakby nagle naładowany elektrycznością statyczną. Ciche odgłosy, obłoczki kurzu, szepty — ślad tylko ruchu. Na tronie rzeźbionym w starożytnym kamieniu siedziała wychudzona postać — do tego stopnia pokryta kurzem i oblepiona pajęczynami, że z pozoru niczym nie różniąca od mumii — wzięła płytki oddech. Jego odgłos rozniósł się echem po zamkniętym na głucho pomieszczeniu. Oczy błyszczące głodem życia rozwarły się w pomarszczonej twarzy. Długa, siwa broda opadła na zakurzony błękitny fartuch, który również rozsypał się w pył w tym samym momencie, gdy siedzący poruszył się.
Oczy, kiedy już raz się otworzyły, były doprawdy zadziwiające. Chociaż osadzone w wiekowej twarzy, zdawały się wciąż młode i roziskrzone od śmiechu. Jednak nie były to oczy człowieka przy zdrowych zmysłach. Ich właściciel żył już zbyt długo, aby uniknąć pocałunku szaleństwa.
Przez dłuższy czas stary człowiek siedział bez ruchu, jego twarz ściągnął grymas skupienia. Od stu lat już tak trwał pogrążony we śnie, czekając, aż coś ciekawego się wydarzy. Co to będzie tym razem? — zastanawiał się. Jego spojrzenie spoczęło na tafli zwierciadła osadzonego w ścianie. W zwierciadle nie odbijał się wszak widok zakurzonej komnaty, ale szlak wiodący na El Kabar.
— Aha! Gość — zabrzmiał szept tak cichy, że ledwie poruszył kurz osiadły na wąsach. Minęły wieki, odkąd ktoś po raz ostatni przyszedł szukać Starca z Gór. Życie w Fangdredzie upływało w samotności. Teraz jednak poczuł przypływ zadowolenia. Gość. To było naprawdę warte przebudzenia.
Przez godzinę musiał gromadzić siły, zanim zdobył się na coś więcej niż tylko oddychanie i poruszanie gałkami ocznymi. Jego oczy starzały się szybko, znikała z nich radość życia. Zbyt stary, zbyt stary. Pomarszczona dłoń musnęła wreszcie maleńką fiolkę schowaną w zagłębieniu poręczy tronu. Wydłubał ją pokrzywionym palcem. Upadła na posadzkę. Odgłos, jaki wydała, pękając, w pustej komnacie był jak uderzenie naraz we wszystkie struny cymbałów. Szkarłatny opar rozlewał się po posadzce, wznosił. Starzec odetchnął głęboko. Za każdym wdechem czerwonej mgły fala życia przepływała przez jego wątłe ciało. Wkrótce róż zabarwił skórę, a siła powróciła do z dawien nie używanych mięśni.
W końcu powstał i chwiejnie przeszedł przez komnatę, a kurz, w jaki zamienił się przy tych ruchach fartuch, spłynął chmurą, ukazując nagie ciało. Jego bose stopy przesuwające się w warstwie pyłu wydawały przytłumione, głuche odgłosy. Podszedł do gabloty zawierającej butle, retorty i urny, oparł się o nią, łapiąc oddech. Potem zdjął niewielką buteleczkę, odkorkował ją, połknął zawartość. Co to było? Z pewnością coś gorzkiego. Zrobił przerażoną minę. Ale jednocześnie musiało być to coś o zdumiewającej wręcz mocy. Jego ciało ożywiło się w sposób widoczny.
Cóż więc. Starzec był magiem, specjalistą w dziedzinie magii życia, która stanowiła doprawdy niełatwy przedmiot badań. W tej komnacie znajdowały się rozmaite dzieła będące tworem magii, ale prócz lustra pozwalającego widzieć na odległość, żadne z nich nie przekraczało umiejętności któregokolwiek z uczniów czarnoksiężnika.
Minęła kolejna godzina. Starzec robił się coraz silniejszy. Kiedy poczuł się naprawdę gotów, podszedł do drzwi — niewidzialnych, póki nie pociągnął dźwigni ukrytej w zdobieniach ich portalu — a te otworzyły się, ukazując pogrążone w mroku schody prowadzące w dół. Krocząc przez zamek, obserwował szkody, jakie wyrządził w nim czas, odnotowując w pamięci, co należy zrobić, aby doprowadzić wszystko do porządku.
Kiedy dotarł do drzwi wychodzących na dziedziniec położony poza bramą zamku, nagle usłyszał gwałtowne bum! bum! bum! dobiegające z drugiej strony wielkiego brązowego portalu. Jego gość przybył. Leciutko utykając, bowiem po drodze skręcił kostkę, pośpieszył ku wielkiej dźwigni. Drżał w podmuchach przenikliwego wiatru, zmagając się jednocześnie z mechanizmem. Skrzypienie i jęki dały wreszcie znać, że przeciwwaga ruszyła z miejsca. Purpurowiejąc z zimna, zastanawiał się, czy brama w ogóle ustąpi. Wreszcie jednak pojawiła się cienka szczelina światła i powoli stawała coraz szersza.
Stali przez chwilę bez słowa, wpatrując się w siebie nawzajem, mierząc się wzrokiem. W pewien sposób byli bardzo do siebie podobni, chociaż tak różni. Włosy i broda Starca były całkowicie siwe. U Varthlokkura znaczyły je jeszcze ślady naturalnych kolorów. Czarodziej był wyższy, jednak samotność wyryła podobne zmarszczki na ich twarzach. Rozpoznali się wzajem od razu, nie z imienia przecież, ale dzięki zrozumieniu wzajemnych potrzeb. Stali się przyjaciółmi, zanim jeszcze wypowiedziane zostały pierwsze słowa.
Starzec, gestem wskazując na swą nagość, zaprosił Varthlokkura do środka. Czarodziej lekko skłonił głowę, przyjmując propozycję. Wciąż żaden z nich nie odezwał się ani słowem.
Starzec zamknął bramę, powiódł Varthlokkura do wnętrza zamczyska.
Czarodziej ogarniał wzrokiem zakurzone korytarze, po których szli, dostrzegając ich wiek, ponury charakter i brak jakichkolwiek śladów życia w plamach szarego światła, rzucanych przez promienie słońca padające z wysokich okien. Najwyraźniej niewiele się tu działo.
W pomieszczeniu położonym głęboko we wnętrzu fortecy, a wykutym w samym skalnym podłożu góry, Starzec wykonał kilka gestów przed frontem wielkiej zakurzonej szafy. Varthlokkur skinął głową, rozpoznając gablotę używaną do zaklęć staży. Front szafy zniknął. Kurz posypał się kaskadą.
Starzec gestykulował zawzięcie, przyglądając się zawartości szafy. Varthlokkurowi niepotrzebne były żadne dalsze wyjaśnienia. Przy pomocy najdrobniejszego zaklęcia odpychania usunął kurz z kamiennego stołu. Starzec wyciągnął otoczoną dotąd tarczą czasu flaszkę wina. Varthlokkur ustawił talerze, srebrne sztućce oraz cynowe kufle. Starzec wydobył skądś talerz gorącej, parującej jeszcze szynki i drugi ze świeżymi owocami. Stworzył dla siebie nowe ubranie i pośpiesznie się odział. Kiedy przestał wreszcie się trząść, przyłączył się do Varthlokkura.
Czarodziej przekonał się, że wino jest świetne, chociaż wzbudziło ono w nim zadawnione smutki. Było to bowiem złote, przyprawiane wino z Ilkazaru, delikatne jak pocałunek dziewicy i niemalże równie rzadkie jak jednorożce.
— Jestem Varthlokkur.
Starzec zastanawiał się nad tym przez chwilę. Na koniec pokiwał głową.
— Milczek, Który Żyje W Smutku. Z Ilkazaru.
— I Eldred Wędrowiec.
— Smutny człowiek. Przyglądałem mu się od czasu do czasu. Pijał gorzkie wina. Psy potrafią być bardziej ludzkie niż człowiek. One przynajmniej nie znają niewdzięczności. Ani zdrady.
— Prawda. Ale porzuciłem gniew i rozczarowanie.
— Podobnie jak ja. One zawsze będą tym, czym są, i nic nie potrafi ich odmienić. Przyszedłeś tu w poszukiwaniu czegoś?
— Miejsca z dala od wszystkich miejsc i ludzi, i samotności. Dwa stulecia wśród ludzi... to dosyć.
— Coś zmieniło się w ciągu ostatnich stu lat? Przespałem je w całości, znudzony powtarzalnością.
— Myślę, że tak. Tak. Miasta upadały. Powstawały nowe Królestwa. Ale królowie i zwykli ludzie pozostali tacy sami w głębi swych serc.
— I zawsze tak już będzie. Fangdred stanowi schronienie przed tym właśnie. Witaj. Ale trzeba mnóstwo zrobić, aby uczynić to miejsce zdatnym do życia. Być może trzeba będzie nająć służących i rzemieślników. Dlaczego tutaj?
— Jak już rzekłem, potrzebuję miejsca położonego z dala od świata, jednak nie zupełnie osamotnionego. Aby czekać.
— Na co?
— Na kobietę i swoje przeznaczenie. Od dziesięcioleci nie objaśniałem wyroczni. Może zechcesz popatrzeć? Wtedy łatwiej zrozumiesz.
— Oczywiście. Kiedy?
— Ona wciąż znajduje się dwa stulecia w dole rzeki. Losy skrywają strumień czasu za zasłoną, nie pozwalającą dojrzeć większej części jej wieku. Wówczas ich dłonie głęboko zanurzą się w tok wydarzeń, przynoszących czas sporu i prawdziwych przemian. Wielkie moce walczyć będą o imperia. Czarodzieje potykać się będą w bitwach, jakich nie znały wcześniejsze epoki. Tyle udało mi się jak dotąd przepowiedzieć. Rzadko kiedy miałem do czynienia z wyrocznią tak niejasną.
— Ach? O co chodzi z tymi Losami? Czy zwróciły się przeciwko tobie? — Oczy Starca rozbłysły, jakby właśnie rozważał możliwość rzucenia wyzwania temu, czemu nic przeciwstawić się nie może.
— One staną po którejś ze stron, ale nie mam pojęcia, jak to jest możliwe, ani na czym będzie polegała moja rola. Grają w skomplikowaną grę, najwyraźniej działając przeciwko Nornom, niezrozumiałe są jednak reguły tej gry ani jej stawka. Tożsamość graczy też jest niepewna, a ich związki lenne efemeryczne.
— Masz więc już jakąś teorię? — Starzec szarpnął w namyśle swoją brodę.
— Bardzo powierzchowną. Możliwe, że antagonistami w grze są systemy kontroli nad światem. Magia przeciwko nauce. Romantyczna staza przeciwko klinicznemu postępowi. Stawką może być wartość magii i boskość. To sytuuje nas po stronie bogów. Ale nie potrafię pojąć, jak Norny mogłyby z nami walczyć. Jeżeli rzeczywiście tak to się właśnie dzieje. W uporządkowanym, racjonalnym świecie dla nich również nie ma miejsca.
Starzec przeczesał pomarszczoną dłonią włosy.
— Rozumiem. My żyjemy w zaczarowanym świecie, rządzonym prawami magii. W tym systemie nie ma miejsca na nowości lub zmiany. Z tego też powodu nie zmienił się on szczególnie od przyjścia Gwiezdnego Jeźdźca. — Zdarzenie to było wcześniejsze nawet od najstarszych wspomnień Starca, chociaż wiedział on znacznie więcej, niźli byłby się gotów kiedykolwiek przyznać. — I wszystko trwać będzie w ten sam sposób, póki Moc nie zamrze. Nie mam pojęcia, czy mam rację. Ja muszę trwać po stronie systemu magii. Moje kolejne wybory zostały dla mnie zaplanowane już dawno temu, zanim jeszcze zrozumiałem tyle, by móc rozumnie wybierać.
— Zastanów się, jak mógłby wyglądać świat bez magii.
Starzec przymknął powieki, odchylił się na oparcie krzesła, puścił wodze wyobraźni. Przez długi czas trwał bez ruchu i w całkowitym milczeniu, że wydawało się, iż zasnął. Człowiek mniej cierpliwy od Varthlokkura zapewne zdążyłby się już poważnie zirytować. Jednak przecież Varthlokkur dysponował pojęciem czasu odmiennym od krócej żyjących ludzi.
— To nie będzie miły świat — w końcu odparł Starzec. — Nie będzie w nim miejsca dla nas. Czary będą stanowić kiepski dowcip. Smoki i podobne im istoty staną się treścią dziecięcych bajeczek. Bogowie zostaną zdegradowani, póki ich substancja nie zmieni się w nieważki dym. Nieprzyjemny świat, rzekłbym. Ja również będę musiał stanąć po stronie magii. Jesteś zmęczony?
— Po przebyciu wielu dróg, doświadczeniu rozmaitych rzeczy, wśród nich przede wszystkim życia. Ale mam zamiar na nią poczekać.
— Odpocznij więc. Jutro zabierzemy się do odnawiania Fangdred. A potem zaczniemy się przygotowywać do tego przyszłego pojedynku.
Tak naprawdę Varthlokkur nie bardzo się troszczył o nadchodzący bój. Myślał o nim jedynie jako o cenie, którą przyjdzie mu zapłacić za znalezienie swej kobiety,
— Gdzie mogę się rozlokować?
— Wieża Wiatrów będzie ci najlepiej odpowiadała. Zapewne szczególnie użyteczne wyda ci się zwierciadło. Pokażę ci, jak tam dojść. Nawet wróbel swój dom znajduje.
OSIEM:
Lato 996 roku OUI;
Jej warownie niezwyciężone są [top]
Awangarda armii sprzymierzonych, idąca szybkim tempem przed głównymi siłami, dotarła na Candareen o wiele dni wcześniej, niźli Turran przewidywał. Musiał więc zamknąć bramę dużo szybciej, niż by mu to odpowiadało. Luxos i Ridyeh wciąż jeszcze nie wrócili, ich zadanie polegało na śledzeniu armii Harouna.
Zgodnie z oczekiwaniami, bin Yousif dowodził całą ekspedycją. Oraz, wedle tego jak przewidywał Grimnason, oficer dowodzący najemnikami Turrana, ten człowiek upierał się jak zawsze przy niespodzianym.
Rudobrody i Turran przykucnęli w księżycowej poświacie zalewającej wysoką wieżę, górującą nad bramą Ravenkrak, obserwując obóz rozbity u podnóża Candareen.
— Tam! — powiedział najemnik, wskazując błysk srebra na stoku.
— Wygrałeś. — Turran zapłacił mu garścią srebrnych monet. — Założyłbym się o dowolną sumę, że jego ludzie będą zbyt zmęczeni, a siły nazbyt szczupłe.
— Dlatego właśnie nadszedł tak szybko. Wie, jak inni myślą.
Turran odwrócił się, aby spojrzeć ponad tylną częścią parapetu na z pozoru zupełnie opustoszały dziedziniec. Połowa garnizonu ukryta została właśnie tam i oczekiwała na rozkazy. Dał im znak, aby trwali w gotowości.
Komanda bin Yousifa dotarły już do stóp murów obronnych.
— Mogło im się udać — zauważył Turran. — Są naprawdę dobrzy. Żałuję, że mnie pierwszemu nie przyszło do głowy go wynająć. Bez obrazy, Grimnason. Ty już dowiodłeś, że jesteś równie wiele wart.
Strzały z przyczepionymi do nich cienkimi linami przeleciały łukiem ponad blankami.
— Metalowe strzały — zauważył Grimnason. — Mają się zaczepić w krenelażach, potem wchodzi po nich najlżejszy człowiek.
Tak też się stało. Wspinający się szybko dotarł na blanki, wciągnął grubszą linę, którą był opasany, przymocował ją, odwrócił się, by obserwować zamek.
— Sam Haroun we własnej osobie! — warknął cicho Turran. — Tym razem go mamy. — Zerknął w stronę obozu, rozbitego w niższej części zbocza. Ogniska płonęły w nim jasno, podtrzymując złudzenie, że awangarda atakujących oczekuje oto na przybycie reszty ich armii. Jednak tu i ówdzie na stoku broń lśniła w blasku księżyca. Rozbłyski te wszakże pozostałyby niezauważone, gdyby Rudobrody tak nie upierał się przy swoich ostrzeżeniach.
Jeden po drugim, dwunastu mężczyzn wspięło się na blanki. Przez chwilę szeptali coś między sobą, potem rozproszyli się. Czterech podążyło za Harounem na dół na dziedziniec, kierując się ku podstawom wieży, a potem do tunelu prowadzącego skroś murów obronnych. Pozostali rozdzielili się równo na dwa oddziały i każdy oddział ruszył ku jednej z wartowni. Czwórka towarzysząca Harounowi próbowała obecnie unieść wewnętrzny z dwu kamiennych bloków, zamykających wejście do tunelu.
Napastnicy opuścili wartownie.
— Powinniśmy zostawić kogoś tam w dole — wyszeptał Turran. — Wkrótce zaczną się czegoś domyślać.
— Teraz jest już za późno — odparł Grimnason, chichocząc. — Pułapka już się zamknęła. — Przechylił się przez parapet, dał znak żołnierzom ukrytym wśród skał poza bramą.
Kilka chwil później z dołu usłyszeli wołanie:
— Stać! Rzućcie bron!
Róg odezwał się podwójną nutą. Na dziedziniec wpadli żołnierze, pobiegli w kierunku murów.
Przy bramie rozpętała się wrzawa. Żołnierze krzyczeli. Zaświstały cięciwy kusz. Stal uderzyła o stal. Haroun i czterej jego ludzie przebili się przez atakujących, pobiegli w dół stoku. Bin Yousif krzyknął:
— Wracać! To pułapka! Cofać się!
Wzdłuż murów obronnych Ravenkrak rozbłysły pochodnie. Przygotowane wcześniej trebusze wypuściły swe pociski. Katapulty wystrzeliły salwy strzał. Łucznicy zwolnili cięciwy swojej broni. Bomby naftowe z trebuszy zalały stok płynnym ogniem. Napastnicy w płonących ubraniach biegali niczym pozbawione głów kury.
— To było łatwe — zauważył Turran. — Martwi mnie jednak możliwość poważniejszych ataków. Ten człowiek jest piekielnie utalentowany.
* * *
Pozostali poszukali schronienia w głębi zamku. Nepanthe i Saltimbanco, mając całą powierzchnię murów dla siebie, spoglądali w dół na Candareen. Tu i tam kałuże nafty wciąż bulgotały ogniem, malując potrzaskany skalny rumosz feerią świateł i cieni. Niektóre z tych cieni poruszały się. Żołnierze Harouna zbierali swoich poległych.
Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Saltimbanco myślał o Rudobrodym — Bragi Ragnarsonie vel Rendelu Grimnasonie. Dlaczego, na wszystkie skarby świata, ostrzegł on Turrana? Gdyby nie to, Ravenkrak padłoby łupem napastników i wtedy robota, do której ich wynajęto, dobiegłaby końca. On zaś pełniłby godną pozazdroszczenia funkcję narzędzia, którego nawet nie trzeba było zdejmować z półki.
Cóż, u diabła, zamierzał ten człowiek?
Nepanthe również się martwiła. Teraz wreszcie zrozumiała rozbawienie tych wszystkich kobiet — i zupełnie jej się nie podobało. Kiedy z początku niejasno uświadomiła sobie tę myśl, próbowała z nią walczyć. Coś w głębi jej serca przekonywało, że wszystko skończy się jakąś niegodziwością.
Ale w tym ciemnym zakątku jej duszy, skąd brały się nękające ją demony, czuła, jak rozluźniają się pętające więzy, kiedy przebywała w pobliżu Saltimbanca. Romantyczna, jaśniejsza strona jej osobowości powoli zdobywała panowanie nad resztą. Fakt, iż Saltimbanco zupełnie się o to nie troszczył, stymulował tylko cały proces.
Któryś z rannych żołnierzy, spoczywający niezbyt daleko do murów zamku, zaczął krzyczeć, kiedy towarzysze go podnieśli. Nepanthe zadrżała i przysunęła się bliżej Saltimbanca. Jej dłoń mimowolnie zacisnęła się na jego ręce. Najwyraźniej zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. On udawał, że niczego nie dostrzega.
Jakiś czas później posłyszała odgłos dobiegający gdzieś z powierzchni fortyfikacji. Saltimbanco uniósł wzrok, oczekując pojawienia się kolejnego oddziału wart, które regularnie przemierzały tę trasę. Zamiast tego zobaczył Grimnasona i jego żonę. Nieznacznie przymknął powieki. Nepanthe, gdyby mogła go teraz widzieć, byłaby zaskoczona wyrazem jego twarzy, która wyrażała zupełnie doń nie przystającą twardość i gniew. I chociaż w mgnieniu oka uczucia te rozwiały się, nie umknęły wszak uwagi tamtej dwójki. Mężczyzna wzdrygnął się. Jego żona odpowiedziała wyzywającym spojrzeniem.
— Ach — powiedziała Nepanthe. — Kapitan Grimnason, Astrid. Astrid, pięknie wyglądasz dzisiejszej nocy.
— Uhm — mruknął Grimnason. — Trochę czasu zabrało mi, zanim ją do tego namówiłem. Co myślisz o tej sukience? — Nie potrafił spojrzeć prosto w oczy Szydercy.
— Fantastyczna. Astrid, naprawdę, cieszę się, że ubranie do konnej jazdy nie przyrosło ci do grzbietu. Gdybyś tak odziana udała się do Wielkiej Sali, wzbudziłabyś zazdrość wszystkich kobiet. Nie sądzisz, że mam rację, Saltimbanco?
— Hę? O tak, to prawda. — Spojrzenia, jego i oficera, zaiskrzyły niczym ostrza skrzyżowanych rapierów. — Pani Grimnason świetnie nadaje się na żonę Pułkownika.
Dłoń Nepanthe zacisnęła uchwyt na jego ręce.
— Och, teraz zdradziłeś wszystko. To miała być niespodzianka. — Zwracając się do pozostałych zaś, oznajmiła: — Turran przedstawił cię do awansu. Powiedział, że skontaktuje się z Gildią, kiedy tylko zakończy się oblężenie.
— Nie jestem już dłużej członkiem Gildii, moja pani.
— Oni jednak twierdzą, że jest inaczej.
Kapitan wzruszył ramionami.
— Oni nie życzą sobie, aby ktokolwiek mógł z nimi zerwać. Ale z drugiej strony wcale się nie starają, by warto było pozostać w ich szeregach.
— Cóż, w każdym razie postaraj się wyglądać na zaskoczonego, kiedy mój brat to ogłosi. On dużo myśli o tobie, kapitanie. Jak to się dzieje, że zawsze wiesz, co Haroun ma zamiar zrobić?
— Hai! — wykrzyknął Saltimbanco. — Dzięki gwiazdom jaśniejącym na niebiosach Rudobrody zawsze zna myśli nienawistnego wroga! W przeciwnym razie, cóż by się z nami teraz stało, co? Być może, byłoby już po nas, co? Wojna byłaby skończona, Ravenkrak zniszczony, mogłoby i tak się stać.
Najemnik zrozumiał sens tej przemowy, postanowił go jednak zignorować.
— Moja pani, moi ludzie zajmują się wojaczką już od pokoleń. Z ojca na syna przekazują sobie zawodowe sztuczki. Jedną z nich jest nieprzerwane studiowanie poczynań wybitnych dowódców naszych czasów, na wypadek gdyby się miało kiedyś z którymś zmierzyć. Sądzę, że znam Harouna już bardzo dobrze, aczkolwiek nie wydaje mi się, byśmy byli zdolni znowu zastawić na niego skuteczną pułapkę.
— Ten Haroun to jest bardzo dobry generał — powiedział Saltimbanco. — Podbił Iwa Skołowda wyłącznie przy pomocy bandytów, mając przeciwko sobie liczebną przewagę. Obawiam ci ja się, że wkrótce moje dorodne ciało stać się może jeńcem tegoż. Wielki wprawdzie jest ten zamek, wszakże wielki oblega go generał. Siła z nim ludzi, więcej niźli naszych obrońców. To cud mniemany, że nie zasiada jeszcze dzisiejszej nocy w Wielkiej Sali. Tu cud doprawdy niesłychany, że wszystko nie skończyło się jeszcze dla nieszczęsnego Ravenkrak. — Znowuż tony gniewu pobrzmiały w jego głosie. Nepanthe jednak mylnie wzięła go za przerażenie. Kapitan jednak zrozumiał.
Podobnie jak jego żona.
— Pani — zaczęła — czy mogę o czymś porozmawiać z tobą? Na osobności? Chciałabym prosić cię o pożyczenie paru rzeczy i może kolejnej sukienki. Nie możemy jednak o takich sprawach dyskutować w obecności mężczyzn.
Nepanthe skinęła głową. Puściła dłoń Saltimbanca, pierwszy raz zdając sobie sprawę z tego, co wcześniej zrobiła. Zaskoczyło ją to. Przecież nic złego się nie stało. Coś w jej wnętrzu zadrżało. Przez jakąś sekundę poczuła przypływ uniesienia, opanowała się jednak i poszła za Astrid. Zniknęły wreszcie w cieniu wieży wznoszącej się nad bramą.
Szyderca ledwie czekał, aż znikną im z oczu.
— W co ty grasz, Bragi? Byłoby już po całej wrzawie, ale wielki głupiec musiał otworzyć paszczę! A ja mógłbym oddalić się swoją drogą, grając na fujarce. Planujesz zdradę? Wprawdzie od sześciu miesięcy już nie ćwiczyłem z rapierem, wciąż jednak mogę cię zabić szybko jak piorun...
Żołnierz żachnął się. Nie wątpił, że grubas jest w stanie pokonać go w pojedynku. Niewielu z żyjących mężczyzn potrafiłoby dorównać Szydercy w umiejętnościach szermierczych.
— Gram na zwłokę — oznajmił. — Coś mi strasznie śmierdzi w całej tej sprawie, ale nie potrafię odkryć, co to jest. Powstrzymałem Harouna, abyśmy mieli czas się dowiedzieć. I chciałem go złapać po to, aby z nim porozmawiać. Ostatnim razem, kiedy nadarzyła się taka szansa, musiałem wysilać całą swoją wyobraźnię, żeby Turran nie położył na nim swoich łap.
— Ostatnim razem?
— Kiedy wracaliśmy z Iwa Skołowda. Cii!
Senny wartownik przeszedł obok, mamrocząc powitanie. Nie zwrócił na nich szczególnej uwagi. Jak zwykle, Saltimbanco kłócił się o to, że ziemia jest okrągła.
Kiedy strażnik zniknął, Saltimbanco warknął:
— Mów dalej. Bardzo mnie interesuje, jak wytłumaczysz pustą sakiewkę, która dzisiejszej nocy miała być pełna.
— Powiedziałem, że coś tu jest nie w porządku. Ci Królowie Burzy to są tylko znudzeni faceci, zabawiający się grą w szachy żywymi figurami. Oprócz Turrana i może Valthera za cholerę nic ich nie obchodzi wskrzeszenie Imperium. Nie ma żadnego powodu, dla którego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu, aby ich zniszczyć. Dlaczego więc stary nas wynajął? Tego chciałbym się dowiedzieć. I będę szukał, póki nie znajdę...
— Sumienie? — parsknął Saltimbanco. — Wielki mój przyjacielu, czyżby po tak wielu latach znienacka obudziło się w tobie sumienie?
— Nie. Instynkt samozachowawczy. Gdybym wiedział, na czym stoimy, oraz upewnił się, że jesteśmy bezpieczni, w jednej chwili poderżnąłbym Turranowi gardło... nawet mimo to, że lubię faceta. Nie, to nie jest sumienie. Ktoś nas wykorzystuje, a ja chcę wiedzieć, dlaczego tak się dzieje, zanim to moje gardło zostanie poderżnięte. Nie zmieniam stron. Po prostu na jakiś czas nie będę się angażował po żadnej z nich. Gdyby któryś z nas jednak miał zdradzić, ty jesteś jedynym, mającym ku temu powody.
— Hę?
— Nepanthe. Wy dwoje bardzo afiszujecie się ze sobą.
— To jest robota, za którą stary mi zapłacił, chodziło o to, abym podzielił rodzinę Królów Burzy, tak na wszelki wypadek. Abym, gdyby coś miało zawieść, był jego człowiekiem w ich szeregach. Cii! Kobiety wracają. Jest wielką kulą jak piłka, w którą grają dzieci, tylko taką dużą, dużą.
— A co się stało ze statkiem i gigantyczną kaczką? — zapytała Astrid, chichocząc.
— Hai! Tak. Jest wielką okrągłą kulą na morzu eskalońskiego wina, napędzaną wymachami płetwonogiej kaczki skroś gwiaździstego wszechświata.
Grimnason zmusił się do śmiechu. Żona wsunęła dłoń pod jego ramię, odciągnęła go na bok. Potem on również otoczył ją ramieniem i objęci odeszli.
Nepanthe patrzyła w ślad za nimi, obserwując ich ramiona.
* * *
Grimnason był żołnierzem o dość niejasnym pochodzeniu. Tylko jego żona oraz kilku przyjaciół wiedziało o nim więcej niż tylko to, że naprawdę nazywał się Bragi Ragnarson i urodził się w Trolledyngii, krainie położonej na północ od Gór Kracznodiańskich. Jednak większości ludzi, jakich zdarzało mu się spotkać na swej drodze życia, wcale to nie obchodziło. Ich interesowały jedynie jego zdolności militarne. Czego wszak nie wiedzieli jego pracodawcy — a paru zdarzyło się srodze zapłacić za tę niewiedzę — to fakt, że Ragnarson i bin Yousif byli bliskimi przyjaciółmi. Angażując się po przeciwnych stronach konfliktów, układali przebieg wojen tak, aby szły po ich myśli, działając jednocześnie z taką finezją, że nawet przegrane kampanie przyczyniały się do podbudowania ich reputacji. Szyderca zazwyczaj w takich wypadkach odgrywał rolę mistrza ceremonii.
Nigdy jeszcze nie wpadli, chociaż poważni analitycy w Wysokiej Iglicy i itaskiańskim Sztabie Głównym (z których każdy miał swoje przyczyny do obserwowania uważnie poczynań obu) powoli zaczynali nabierać podejrzeń. Ich współpraca podczas Wojen El Murida oraz przez kilka późniejszych lat, nie mogła zostać nie zauważona. Gdy ktoś zdecyduje się poważnie pogrzebać w przeszłości któregoś z nich, z pewnością wszystko wyjdzie na jaw.
Jednak głównie skupiali się na pomniejszych zleceniach od ludzi, którzy nie mieli czasu albo pieniędzy, by zrealizować zakrojone na szerszą skalę poszukiwania.
Inaczej jednak sprawa miała się ze starym, który teraz był ich ostatecznym płatnikiem i który już na pierwszym spotkaniu przedstawił im solidne dowody ich działalności, a ponadto miał też z góry przygotowaną dla Bragiego nową tożsamość Grimnasona.
Ragnarson urodził się jako syn pomniejszego trolledyngjańskiego wodza, Ragnara z Draukenbring. Doświadczenie wojenne zdobył już w wieku lat dziesięciu, kiedy to popłynął wraz ze swym ojcem przez Języki Ognia, aby napaść na wybrzeża Freylandii. Potem przyszła trolledyngiańska wojna o sukcesję, w której Ragnarson walczył pod przegranym sztandarem. Bragi oraz jego przybrany brat, Haaken Czarny Kieł, uciekli przez Kracznodiany. W wieku lat szesnastu był już członkiem Gildii Najemników.
Niemalże natychmiast po tym wybuchły Wojny El Murida. Bragi miał mnóstwo roboty, a także liczne okazje, by udowodnić swoje zdolności dowódcze. I wtedy to spotkał na swej drodze Harouna bin Yousifa, Króla Bez Tronu.
Mając dwadzieścia lat, został nominowany kapitanem Gildii. Jego pragnieniem było wspiąć się jeszcze wyżej. Jednak nie potrafił wyzbyć się głównych wad charakteru: chciwości oraz całkowitej niezdolności do przyswojenia sobie dyscypliny niezbędnej na czas pokoju. Doszedł więc do wniosku, iż lepiej będzie prosperował poza auspicjami Gildii jako wspólnik Harouna, nie zaś jako pułkownik czy choćby nawet generał. Gildia była rodzajem mistycznego zakonu o czysto spartańskim charakterze, niemalże ascetycznym, co stwarzało niewiele okazji do osobistego wzbogacenia się.
Po pewnym okresie nieprzerwanych porażek, jakie odnosił, pracując na własną rękę, Ragnarson zebrał kadrę podobnie do niego myślących byłych żołnierzy Gildii i powrócił do wcześniejszego zawodu najemnika. Nie był szczególnie lubiany w Wysokiej Iglicy, stanowiącej kwaterę główną Gildii, gdzie starzy żołnierze z Cytadeli postrzegali go jako renegata. Czasami nawet grozili, że przyjmą jego rezygnację.
* * *
Nepanthe zupełnie bezowocnie ślęczała nad swoim haftem, zamiast pracować, pogrążała się w rozmyślaniach. Ktoś zapukał do jej drzwi. Wdzięczna była za to, że jej przerwano, równocześnie zaś modliła się o to, by nie był to Saltimbanco. Teraz już nie chciała przebywać z nim sam na sam.
— Wejść! — zawołała, równocześnie dzwoniąc na służącą.
Do wnętrza komnaty weszła Astrid, nieśmiało, najwyraźniej oszołomiona nieco luksusem, jaki panował w salonie.
— Przyszłam w sprawie ubrań. Rendel chce, żebym je włożyła na dzisiejszy wieczór.
— Kazałam Aninie rozłożyć je w sypialni.
Pokojówka pojawiła się.
— Moja pani?
— Przynieś nam, proszę, trochę wina, a potem pomożemy Astrid w tej sprawie, o której rozmawialiśmy dzisiaj rano.
— Tak, moja pani. — Pokojówka skłoniła się, wyszła z pomieszczenia. W komnacie zapanowała głęboka i niewzruszona cisza, jaka zawsze przydarza się w sytuacji, gdy dwie zadumane kobiety zejdą się ze sobą. Astrid (która naprawdę miała na imię Elana), chciała już zaproponować tamtej radę lub choćby pociechę, jednak zwalczyła w sobie ten odruch. Ta kobieta była przecież wrogiem. Jednak tak naprawdę nie potrafiła nienawidzić Nepanthe. Za bardzo jej współczuła, ale kobieta ta nie wyrządziła jej przecież żadnej krzywdy. Niechaj przeklęte będą knowania mężczyzn! Wolałaby raczej, aby były przyjaciółkami niźli wrogami.
Cisza pogłębiała się coraz bardziej, przerażająca i zimna. Jakoś trzeba było ją przerwać.
— Nie starcza mi po prostu słów podzięki, że pożyczyłaś mi swoje ubrania. Żonie żołnierza nieczęsto zdarza się zdobyć coś ładnego. — Słowa, które wymawiała, były tylko dźwiękami mającymi przerwać tę przerażającą ciszę.
— To dlaczego zostałaś z Rendelem? — zapytała Nepanthe. Na jej twarzy rozbłysnął przelotny cień nadziei. Astrid zaś natychmiast wyczuła, że ich rozmowa obracać się będzie wokół problemu Nepanthe. — Jesteś piękna i dobrze urodzona.
Elana uśmiechnęła się niemalże wbrew sobie. Jej matka była słynną itaskiańską kurtyzaną.
— Jesteś dobrze wychowana i potrafisz się znaleźć w eleganckim towarzystwie. Nie powinnaś mieć większych kłopotów ze zwróceniem na siebie uwagi jakiegoś lorda dysponującego posiadłością ziemską.
Bywało i tak, od czasu do czasu przynajmniej, w każdym razie wcześniej, kiedy jeszcze była młodsza, że próbowała kilku ostrożnych kroków po czerwonej ścieżce, którą wędrowała jej matka. Kolejny uśmiech do własnych wspomnień.
— Sądzę, że bez większego trudu mogłabym to zrobić, gdybym czegoś takiego zapragnęła. Ale to Rendel wpadł mi w oko. — Fakt, że mogła nieco opuścić zasłonę tajemnicy i zdradzić odrobinę prawdy, był nieskończenie uspokajający. W tym zamku nie było nikogo, kogo mogłaby nazwać przyjaciółką, nikogo, z kim mogłaby po prostu usiąść i poplotkować jak kobieta z kobietą. Kilku tylko członków drużyny Bragiego było żonatych. — Nie tęsknię za luksusami... przynajmniej nie bardzo... ponieważ i tak nie mam czasu, aby się o nie troszczyć. — Uśmiech na jej twarzy zblakł. Tak naprawdę tęskniła za posiadaniem rzeczy, rzeczy, których pragnęła wręcz rozpaczliwie. Dom, dzieci, kilka przedmiotów zbytku... Ale Bragi nigdy nie był w stanie zdobyć dość pieniędzy... Zawsze miała być jeszcze ta jedna kampania, zanim gdzieś osiądą. Może ta właśnie naprawdę będzie ostatnia, jeżeli stary zapłaci tak dobrze, jak obiecał, jeżeli Bragi zdecyduje się działać, jeżeli ich nie odkryją... Wszystkie te jeżeli, wszystkie te koszmarne jeżeli...
Na czole Nepanthe pojawiła się zmarszczka wyrażająca niezrozumienie.
— Nie rozumiesz — powiedziała Elana, stwierdzając jednocześnie oczywistość. Próbowała za wszelką cenę pozbierać myśli. Rozmowa na temat problemów Nepanthe z pewnością pomoże jej w odsunięciu na bok własnych. — Kiedy spotkasz właściwego człowieka, będziesz wiedziała, o czym myślę. W naszych czasach oni nie pojawiają się zakuci w błyszczące zbroje. Ale kiedy naprawdę go znajdziesz, jedwabie i kaprysy nie będą dla ciebie wiele znaczyły. Rybak, żebrak, król, złodziej, wszystko to nic dla ciebie nie będzie znaczyć. Namiot w polu będzie równie dobry jak zamek, a słoma równie miękka jak puch, byle byście tylko byli razem. Musisz się przygotować na akceptację tego, co nadejdzie. Patrz przez opakowanie na zawartość paczki. Albo spędzisz resztę swojego życia, zastanawiając się, dlaczego byłaś taką idiotką. Staję się strasznie moralizatorska, nieprawdaż?
— Naprawdę go kochasz? — zapytała Nepanthe. — Mam na myśli Rendela. — Zmieszała się jeszcze bardziej, zawstydzona tym, że stwierdza rzecz oczywistą.
Elana z początku sądziła, że mówiąc te słowa, chce po prostu pomóc Szydercy, kiedy jednak później się na tym zastanowiła, doszła do wniosku, że płynęły z głębi jej serca.
— Bardziej niż zdaję sobie z tego sprawę, jeśli już pytasz. Sama jestem zaskoczona. Bogowie tylko wiedzą, że nie było żadnego miesiąca miodowego... oboje jesteśmy zbyt uparci... ale nie wydaje mi się, aby istniało coś, dla czego mogłabym od niego uciec. Tak, kocham go. Nawet mimo tego, że sama musiałam się mu oświadczyć. — Roześmiała się.
— Ty go poprosiłaś o rękę?
— Oczywiście, że tak. On jest naprawdę trudnym przypadkiem. Jakiś czas nawet zabrało mi przekonanie go.
Pokojówka przyniosła wino, nalała im, potem zwróciła się do Elany:
— Jeżeli zechcesz przejść do sypialni, pomogę ci przymierzać suknie.
Salon Nepanthe był cudowny, jednak jej sypialnię Elana uznała za prawdziwą krainę z baśni. Tutaj przedmioty zbytku układały się warstwą niemalże tak grubą, jak liście opadające jesienią, i na dodatek były równie wygodne.
— Rendel obiecał mi taki pokój jak ten, kiedy braliśmy ślub. Aż do dzisiaj nie sądziłam, że w ogóle coś takiego zobaczę.
— To tylko podarunek od moich braci — odparła Nepanthe, zbywając całą rzecz wzruszeniem ramion. — Jerrad pozbijał dywaniki. W większości są to niedźwiedzie skóry. Ridyeh zdobył zwierciadło w Escalon. Rzekomo ma być magiczne, jednak żadne z nas nie potrafi zmusić go do działania. Jest okropnie stare. Luxos zrobił łoże. Wyrzeźbił je własnoręcznie, na wzór identycznego, jakie widział w Itaskii, tak przynajmniej powiedział.
Pokojówka obeszła Elanę, zaczęła rozwiązywać tasiemki jej sukni. Nepanthe zaś ciągnęła dalej:
— Valther podarował mi obrazy. Czy kiedykolwiek widziałaś w życiu coś podobnego?
— Tylko raz. W Hellin Daimiel, w muzeum.
— Stamtąd właśnie je przywiózł... z Hellin Daimiel. I sądzę, że zostały ukradzione z muzeum, jednak Valther nie zrobiłby przecież czegoś takiego. Przynajmniej nie wydaje mi się. Nigdy jednak nie powiedział, w jaki sposób je zdobył. Brock dał mi te maleńkie figurynki. — Mikroskopijne zamki i wojownicy, idealnie odrobione, stały na podstawie nie większej od dłoni Elany. — Są ręcznie rzeźbione. Te jasne wykonano z diamentu. Czerwone z rubinów. Są figurami w jakiejś grze. Przypuszczam, że również zostały skradzione. Tylko król mógłby sobie na coś takiego pozwolić.
W tej chwili jednak Elana była już naga, drżała w jesiennym chłodzie, który panował w nie ogrzewanych komnatach Ravenkrak. Kiedy jednak podeszła do pokojówki, stojącej obok stosu jedwabnych sukni, zapytała:
— A co Turran ci ofiarował?
— Nic! — warknęła Nepanthe. — Zupełnie nic.
— Moja pani! — odezwała się pokojówka, jakby nieco wytrącona z równowagi. — Oczywiście, że dał ci coś. Jest przecież ta suknia, którą określił jako łatwiejszą część swego podarunku. — Zachichotała. Nie miała więcej niż czternaście lat, wiek, w którym wszystko stanowi powód bądź do śmiechu, bądź rozpaczy.
Nepanthe zagryzła wargi, zmarszczyła brwi, odwróciła się od nich.
— Anina, za dużo mówisz.
Pokojówka zachichotała ponownie, potem przeszła do garderoby.
— Anina!
Anina wróciła, niosąc wspaniały strój. Elanie aż zaparło dech w piersiach. Uszyto go z ilości jedwabiu dostatecznej, by otaklować statek.
— Suknia ślubna! — wykrzyknęła. — Nepanthe, to jest najpiękniejszy ze wszystkich podarunków.
Nepanthe tak mocno zagryzła usta, że aż pobielały. Wykręcała zaplecione ciasno drobne dłonie.
— To jest tylko połowa prezentu — powiedziała Anina. — Resztę stanowi mężczyzna, który ma towarzyszyć tej sukni. Rozumiesz, lordowie tutaj udzielają ślubów.
— Dość! — warknęła Nepanthe. — Anina, wyjdź! Ja pomogę Astrid. Być może dodatkowa kolejka szorowania podłóg nauczy cię pilnować języka.
Pokojówka próbowała sprawiać wrażenie skruszonej, ale jej się to nie udało, nie wytrzymała i zaczęła chichotać.
— Służba! — mruknęła Nepanthe.
— Ona nie miała nic złego na myśli, moja pani.
— Mam imię. Mów do mnie Nepanthe. Z pewnością nie miała nic złego na myśli. Ale za dużo sobie pozwala.
— Uważam, że jest to piękny prezent.
Nepanthe szarpnęła za koronki, wśród których przebierała. Elana aż wstrzymała dech.
— Który? — zapytała natarczywie.
— Suknia, oczywiście. Miałam na sobie łachmany, kiedy szłam do ślubu. Co za sukienka! Jak też musiałby wyglądać w niej ślub! Niby koronacja w starym Ilkazarze.
— Nie planuję żadnego zamążpójścia, nigdy — odparła Nepanthe, cedząc słowa. — Nie mam ochoty, by jakikolwiek mężczyzna wpełzał na mnie i obłapiał mnie niczym... niczym zwierzę w wylęgarni!
Gwałtowność tonu jej głosu była przerażająca. Elana odkaszlnęła, podczas gdy Nepanthe szarpała dziko kolejny zestaw koronek. Chciała powiedzieć coś jeszcze, cokolwiek, aby zatrzeć poprzednie wrażenie, pocieszyć tamtą, może jeszcze pochwalić coś, ale intuicyjnie wyczuła, że milczenie będzie najlepszym wyjściem. Temat został zamknięty — chyba że Nepanthe ponownie go poruszy.
Cisza, przerywana jedynie szelestem odzieży, zapanowała w sypialni i było tak do chwili, gdy Nepanthe zaczęła pomagać Elanie w zawiązywaniu butów.
Elana siedziała na skraju łóżka. Nepanthe klęczała przed nią, zapinając jej buty. Ze spojrzeniem wbitym w stopy Elany wyjąkała:
— Jak to jest, mieć mężczyznę?
— Co?
W miejscu, gdzie jej włosy rozdzielały się, ukazując skórę pod spodem, kark Nepanthe poczerwieniał.
— No wiesz, w ten sposób.
Jej odpowiedź, Elana doskonale zdawała sobie z tego sprawę, będzie decydująca zarówno dla jej przyszłości, jak i dla przyszłości tej dziwnej kobiety. Próbowała wymyślić jakąś pouczającą radę, nie potrafiła.
— Cóż mogę powiedzieć? Nie potrafię powiedzieć ci, jak to będzie w twoim przypadku.
— No dobrze, a jak myślisz? Matka nigdy tego nie lubiła. Powiedziała, że jest to niegodne... że... no cóż, nie wiem.
— Ale miała siedmioro dzieci.
— Myślę o mojej macosze. Moja prawdziwa matka umarła, kiedy mnie rodziła.
— Niektóre kobiety w towarzystwie przywdziewają takie maski. Nie sądzę, aby wiele z nich zabierało je do łóżka. To nie jest brudne ani złe...
— Ale jak to jest? — żałośnie zapytała Nepanthe.
Elana wzruszyła ramionami. Rozpoczęła wyjaśnienia do podstaw.
— Znam technikę...
— A więc cóż mogę ci powiedzieć? Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać. Najtrudniejszy.
Wciąż nie podnosząc głowy, Nepanthe wyszeptała:
— Czy to boli za pierwszym razem? Słyszałam... — Urwała.
— Trochę, przynajmniej niektóre kobiety. Ale szybko o tym zapomnisz. Ja już ledwie pamiętam...
Nepanthe podniosła się gwałtownie, odeszła na bok.
— Skończyłam — oznajmiła. — Przejrzyj się w lustrze. — Potem zaś, kiedy Elana podziwiała swe odbicie, powiedziała: — Astrid, jestem trochę przestraszona. Nie potrafię się zmienić! Czasami, kiedy on jest tutaj, bardzo tego chcę, gdy jednak tylko pomyślę... Nie chcę. Nie chcę się zmieniać! Cała jestem pokręcona. Żałuję, że nie jestem kobietą. W każdym razie, żałuję, że nie jestem normalną kobietą.
— Och, wydaje mi się, że nie jesteś taka znowu nienormalna — powiedziała Elana, próbując ją uspokoić. — Wszystkie się boimy... niektóre nawet śmiertelnie... przedtem, gdy oczekujemy na to, co ma nastąpić. To się wydaje... cóż... O, do diabła! Nie potrafię tego wyjaśnić! Potem wszystko po prostu wygląda inaczej. Strach znika. Niekiedy dzieje się to powoli, ale w końcu zawsze tak jest. Nie potrafię ci nic więcej powiedzieć ponad to, że nie ma w tym nic złego. Chodźmy, kolacja czeka. Rendel będzie się martwił, a Turran zacznie wszystko przewracać do góry nogami.
DZIEWIĘĆ:
Lato 996 roku OUI;
Za murami, które sięgają nieba [top]
— Wolałbym, żeby przestali bić w te bębny! — warknął Turran. Przechylony przez blanki, wpatrywał się w obóz wroga. Głuchy łomot echem odbijał się w górze, niczym bicie serca świata. — Doprowadzają mnie do szału!
— Na tym polega pomysł — odparł Ragnarson, opierając się obok niego. — Wojna nerwów. Stara sztuczka bin Yousifa. Dowiedział się, że tak postępują w Shinsan.
— W każdym razie działa. — Król Burzy odwrócił się, spojrzał wzdłuż muru obronnego w kierunku, gdzie Nepanthe i Saltimbanco przechadzali się razem. — Jednak nie wszyscy się przejmują. Nasz pompatyczny przyjaciel czyni wyraźne postępy.
W rzeczy samej. Spacerowali ręka w rękę, zaś Nepanthe zdawała się zupełnie nie wstydzić tego, że ktoś ich może zobaczyć.
— Ha! — zauważył Ragnarson. — Ona czyni wyraźne postępy. On zaś stracił na wadze dobre cztery kamienie. Co sądzisz o dopasowaniu się tej pary?
Po chwili namysłu Turran odpowiedział:
— Nepanthe potrzebuje mężczyzny bardziej niźli czegokolwiek innego w świecie. Jednooki, jednonogi żebrak z najbardziej ponurych slumsów Itaskii odpowiadałby mi, gdyby się na niego zdecydowała. Ale, jeśli chodzi o mnie, Saltimbanco może być. Jego pochodzenie zdaje się niskie, jednak serce jest tak szlachetne, jak u króla. Nie sprzeciwiałbym się ślubowi, czy choćby romansowi. Tak naprawdę, gdybym wiedział, jak mu pomóc ją uwieść...
Grimnason pokiwał głową, zaproponował:
— Gdyby było coś, co mógłbym w tej sprawie zrobić... — Potem zaś dodał: — Mówiąc już o Itaskii, czy słyszałeś cokolwiek na temat Harouna?
— Nic. Złoto i ostrza noży zamknęły wiele ust. Ridyeh ma kłopoty. Jak dużo czasu minie, zanim dotrą do murów?
Ragnarson spojrzał w dół na roboty ziemne bin Yousifa, długie, leniwe zygzaki zmierzające w stronę Candareen. Ciężka broń nie potrafiła dać sobie z nimi rady.
— Nie tak szybko.
— Odpalić trebusz numer trzy! — zawołał Turran. — Skierować ogień pierwszego na środkowy podkop.
Pocisk łukiem przeleciał w powietrzu, ciągnąc za sobą ogon dymu, jednak upadł za blisko. Nafta rozprysnęła się i teraz płonęła wśród strzaskanych skał.
— Nie całkiem — zauważył Ragnarson. — Może za dzień lub dwa.
— Czy utrzymamy się do zimy?
Ragnarson był zaskoczony. Turran wątpi, czy jego własna forteca jest niezwyciężona? Niemożliwe!
— Do jesieni nie będą gotowi podjąć próby zdobycia murów. A potem jeszcze będą musieli nad nimi przeleźć. Nie sądzę, aby byli w stanie. Nie w sytuacji, gdy muszą wszystkie swoje machiny oblężnicze targać w górę stoku pod ogniem.
— Mimo to wolałbym, żeby się jeszcze bardziej opóźnili. Czy nie moglibyśmy zrobić wycieczki? Aby popsuć im trochę oblężniczą robotę?
— Można by powierzyć dowództwo Rolfowi. Niemniej cała sprawa będzie dość ryzykowna. Nie bardzo możemy pozwolić sobie na straty w ludziach. Teraz nie mamy nawet dosyć żołnierzy, aby bronić całej długość muru. Może powinniśmy posłać Iwa Skołowdian Nepanthe. Nawet jeśli nie wrócą, niewielka strata. Czarny Kieł i Smokbójca trochę ich wymusztrowali, a wciąż nie są wiele lepsi od nie wyszkolonych rekrutów.
— Jak oceniasz nasze szansę?
— Wyśmienicie. Typowa procedura oblężenia domaga się przewagi pięciu na jednego. Ich jest trzy razy więcej niż nas. Haroun doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale musi mieć coś przygotowane w zanadrzu, w przeciwnym razie już by odstąpił. Nie potrafię jednak wymyślić, co to może być. — Zerknął w dół. Saltimbanco i Nepanthe zeszli już z muru. Zobaczył, jak wchodzą do Dzwonnicy. Szyderca z pewnością nie tracił czasu. Ale, wnioskując z tego, co usłyszał od Elany, miał przed sobą trudny przypadek. Kobiety. Zadziwiające stworzenia.
Myślami pobiegł do tego starego, który ich wynajął. Kim on był? Dlaczego zniszczenie Ravenkrak było dla niego tak istotne?
* * *
Saltimbanco otworzył drzwi przed Nepanthe. Podziękowała mu, podeszła do swego krosna z haftem, naszpikowanym igłami. W Ravenkrak zawsze rozpalano ogień, nawet w czasie lata. Fotel nie był już w połowie nawet tak wygodny, jak wówczas, gdy sam więcej ważył. Przymknął na poły powieki i obserwował płomienie przez rzęsy. Mieniły się niezwykle wszystkimi barwami tęczy.
Nepanthe przez jakieś piętnaście minut zabawiała się swoim haftem, potem zaczęła spacerować po komnacie. Jej oczy unikały spojrzenia Saltimbanca. Przedtem mówili o oblężeniu i planach strategicznych Turrana, jednak jej myśli biegły teraz w inną stronę.
Saltimbanco był przerażony samym sobą, swoimi żądzami i tym jakimś dziwnym, odmiennym uczuciem, jakim obdarzał Nepanthe. O drugim sądził wszakże, że sobie potrafi z nim poradzić, jednak to pierwsze... Niejednokrotnie był blisko dokonania gwałtu. Ale w ten sposób zniszczyłby wszystko.
Nepanthe w końcu przyznała sama przed sobą, że naprawdę kocha tego dziwnie przestraszonego człowieka. Zgodziła się nawet, że pragnie... cóż, właśnie tego pragnęła. Ale była przerażona. Jej rozmowy z Astrid uspokoiły czysto intelektualny strach, jednak mroczne prądy emocji wciąż wzbierały pod powierzchnią jej umysłu, czerpiąc swą siłę z nazbyt głębokich jego warstw, by dały się łatwo ukoić. Pewna była, że umrze jako dziewica.
Okrążyła fotel, na którym spoczywał, na wpół śpiąc i wpatrując się w płomienie spod rzęs, myśląc o wpiciu się w jego ucho, na sposób, jaki opisała jej Astrid. Ale nie, tego by już było za wiele. Poza tym była nazbyt przerażona.
Stanęła między fotelem a ogniskiem. Spojrzał na nią tymi dziwnymi brązowymi oczami. Przygryzła wargę. Poczuła ściskanie w gardle, nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Nie umiała powiedzieć tego, co zamierzała. Błysk emocji przemknął przez jego śniadą twarz. Co?...
Drżąc lekko, ujęła jego dłoń, usiadła na poręczy fotela. Odsunął się delikatnie, powrócił do obserwacji ognia. Poruszyła się, pochyliła lekko ku niemu. Ze ściśniętym gardłem, ochryple powiedziała:
— Jest coś, czego byś chciał...
Kiedy spojrzał na nią w górę, pokonała ostatnie sześć cali, jakie jeszcze ich dzieliły, i przycisnęła usta do jego ust. Trwało to tylko sekundę. Poczuła, jak drży jej szczęka. Przeszył ją dreszcz. Poczuła, jak on również drży, próbując się opanować. Chciała, aby siłą wciągnął ją sobie na kolana, lecz... Chwila oczarowania minęła. Gdzieś w głębi jej umysłu zatrzasnęły się jakieś drzwi. Strach ją sparaliżował. Powoli wycofała się, walcząc sama ze sobą, nie chcąc sprawić mu przykrości. Znowu uciekała, znowu uciekała przed sobą. Boleśnie zagryzła wargi, wróciła do swego haftu.
Kilka chwil później, kiedy przeklinała zły ścieg i swą własną nieporadność, zaczął chrapać. Odgłos jednak wydawał się trochę nazbyt wyraźny, jakby szydził z niej. To zabolało ją do żywego.
„Dlaczego nie mogę być normalną kobietą? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”
* * *
Na pukanie do drzwi Nepanthe odpowiedziała ponurym:
— Wejść. — Ale kiedy zobaczyła Elanę wchodzącą do środka, twarz jej pojaśniała. — Astrid. Co ty sobie o mnie pomyślisz? Dlaczego jestem taka poplątana?
Elana zatrzymała się jeszcze w drzwiach, zastanawiając się, co się wydarzyło.
— Twój towarzysz już cię opuścił?
— Pocałowałam go... ale on nic nie zrobił... a potem przestraszyłam się i zepsułam wszystko.
— No i?
— Cóż, chciałam...
— Nepanthe, stało się, co się stało. Za bardzo się przejmujesz. Nie próbuj robić niczego na siłę. Wtedy się nie uda. Pozwól, by cała sytuacja sama się rozwijała. Wtedy, w pewnej chwili spojrzysz do góry i zobaczysz, jak wszystko rozkwita. — Miała przynajmniej nadzieję, że tak będzie.
— Może. To jest po prostu... cóż... nie potrafię wyjaśnić.
— Dlaczego w ogóle próbować? Nepanthe, urodziłaś się, aby się zamartwiać wszystkim, wiesz o tym? Wyszukujesz problemy tam, gdzie nie ma żadnego. A tobie samej podoba się to, jaka jesteś żałosna? Chodzi mi o to, że z pewnością jest to coś, nad czym można się zastanowić, jednak nie uzależniaj od tego całego swego życia. Potrzebujesz czegoś, by zająć ręce, oto w czym rzecz. To jest twój problem.
— Co? Jaki ze mnie pożytek? Jestem tylko kolejną gębą do wykarmienia, zupełnie bezużyteczną dla Ravenkrak.
— Doprowadzasz mnie do szału, kiedy zachowujesz się w ten sposób. Coś do zrobienia? Ostatniej nocy Rendel powiedział, że Brock nie przygotował żadnego lazaretu. Będziemy potrzebowali miejsca, gdzie można doglądać rannych. Słyszałam, że w Głębokich Lochach jest mnóstwo wolnej przestrzeni.
— Ale tam na dole jest paskudnie. Od wieków nikt ich nie używał.
— Możemy tam przecież posprzątać, nieprawdaż? Słuchaj, w całym zamku jest pełno kobiet, które głupieją z nudy. To przynajmniej będzie je trzymało z dala od kłopotów.
— Zabierze mnóstwo czasu...
— Minie miesiąc, zanim oni tam na zewnątrz będą gotowi. Dłużej, jeśli Rendel będzie ich nękał, jak zamierza.
— Lepiej więc zacznijmy od razu.
Elana uśmiechnęła się. Jej gambit okazał się skuteczny.
— Pozwól mi coś na siebie włożyć — powiedziała Nepanthe. — Weźmiemy klucze, a potem zobaczymy, co jest do zrobienia.
* * *
Elana wraz z Nepanthe, Saltimbankiem oraz Królami Burzy stała na parapecie Czarnej Wieży, ponad bramą Ravenkrak. Silny wiatr zatykał jej usta, gdy obserwowała losy śródnocnej wycieczki. Poniżej oblegający pracowali przy świetle pochodni, póki nie zostali zaatakowani. Pierwsze ostrzeżenie stanowiły krzyki towarzyszy. W tej chwili płomienie podsycane naftą pożerały ich narzędzia i budulec. Namioty w obozie robotników wyleciały w powietrze.
Powoli pojawiali się pierwsi ranni. Walki trwały dalej. Szereg pochodni pnących się po stoku znaczył nadciągające posiłki. Elana i Nepanthe pobiegły do swego zaimprowizowanego lazaretu i zajęły się smutnym, krwawym zadaniem składania żołnierzy na powrót w całość. Większość rannych stanowili jeńcy. Zrealizowawszy zamierzony cel, czyli zniszczenie wysuniętej reduty przeciwnika oraz obrócenie wniwecz dwu tygodni prac ziemnych, Ragnarson wycofał się. On i Rolf zebrali swe kompanie na dziedzińcu na apel.
Nagle pojawiła się biegnąca Elana, krzyczała, zanim jeszcze wypadła z wnętrza tunelu wiodącego do Głębokich Lochów.
— Bragi — próbowała zaczerpnąć tchu, niemalże zemdlała. — Tam jest Haaken. Został ciężko ranny... I wie coś... coś o starym.
— Cholera! — Odwrócił się i zawołał: — Rolf! Smokbójca! Elana, zostań przy nim i nie pozwól Nepanthe się zbliżać. Zrób wszystko, żeby nas nie zdradził. — Rolf i Smokbójca nadbiegli. Ragnarson wyjaśnił im sytuację. — Haaken znalazł to, czego chcieliśmy. Zejdę zaraz po odprawie.
— Co z nim? — zapytał Rolf.
— Nieprzytomny — odparła Elana. — Ale nie potrafię doszukać się żadnej rany, chociaż wygląda, jakby umierał. Przede wszystkim trzeba utrzymać go przy życiu. — Znowu zaczęła biec.
— Czekaj! — zawołał za nią Ragnarson. — Jest takie nie używane pomieszczenie w Niższym Arsenale. Gdyby udało się umieścić go tam, nikt by go nie znalazł. Cholera! Cholera! — Był przerażony możliwością, że Haaken ich zdradzi, przerażony tym, że może stracić jedyną rodzinę, jaką kiedykolwiek posiadał...
Wysoko w górze Saltimbanco obserwował, jak oddział rozprasza się. Zerknął na Królów Burzy. Jak zaczarowani wpatrywali się w płomienie pod murami. Znowu przeniósł wzrok na dziedziniec, zastanawiając się, jakie też mogą być zbliżające się kłopoty. Elana najwyraźniej przyniosła jakieś wieści, więc on też powinien pójść, aby zobaczyć, co się stało.
— Ja — powiedział — udać się zamierzam na dół do Głębokich Lochów. Będę opiekował się dzielnymi żołnierzami.
— Ha! — warknął Valther. — Potrzebujesz wymówki, żeby zobaczyć się z Nepanthe, co? Cały czas ci odmawia?
Saltimbanco tylko ukłonił się lekko i odszedł.
DZIESIĘĆ:
Lata 808-965 OUI;
Jaki pożytek ma człowiek? [top]
Fangdred odmieniał się gwałtownie, podobnie jak jego pan. Chwile, kiedy okazywał cieplejsze uczucia i był towarzyski, stawały się coraz rzadsze, coraz częściej natomiast zdarzały mu się napady irytacji. Co znakomicie odpowiadało Varthlokkurowi. Po dwustu latach samotność staje się nawykiem. Zawieranie zbyt szybko zbyt wielu przyjaźni może sprawić, iż stopy poniosą go znowu na szlak wędrowca.
Fangdred zmieniał się i to właśnie w tych przemianach spoczywała przyczyna pogarszających się nastrojów Starca. Pojawili się służący — biedacy wynajęci w Iwa Skołowda. Chociaż z początku przerażeni perspektywą takiej pracy, ostatecznie przekonywali się, że służba w Fangdredzie stwarza znacznie lepsze widoki niźli pozostanie w domu. Myli, szorowali, naprawiali, wymieniali. Gotowali, szyli, dbali o tych kilka koni, które zagościły w stajniach Fangdredu. Po dziedzińcu zaczęły spacerować wieprze, wraz z nimi prosiaki, kaczki, gęsi, kury, kozy, owce i bydło. Przybył już kowal i rozpoczął pracę w kuźni. Uderzenia młota na kowadle dźwięczały przez cały dzień niczym dzwon. Cieśla. Jego młotek i piła zajęte były od świtu do zmierzchu. Potem młynarz. Tkacz. Budowniczy, szewc, powoźnik, szwaczka, rzeźnik, piekarz, wytwórca świec. Oraz ich dzieci. Mnóstwo dzieci, roześmianych, biegających po całym zamku, nękających kucharza o miękkim sercu i piekarza swoimi prośbami o coś słodkiego, zrzucających kamienie z muru tylko po to, by zobaczyć, jak znikają z pola widzenia. Varthlokkur często przyglądał się im z Wieży Wiatrów. Nigdy w życiu nie był dzieckiem. Och, i jeszcze kobziarz. Cóż za kobziarz! Na swój własny sposób kreował on magię równie potężną jak dzieła Varthlokkura, równie nieśmiertelną, jak dokonania Starca. Jego wibrujące, czarujące tony niosły się po korytarzach zamku, mieszając z odgłosami kowalskiego młota, piły cieśli i dziecięcym śmiechem.
W miarę jak zamek coraz bardziej przypominał dom, a ludzie powoli osiadali w nim na stałe, Varthlokkur i Starzec wycofywali się z życia.
Tak więc Starzec wchodzi na dziedziniec, gdzie cieśla i kowal kłócą się z budowniczym na temat napraw wewnętrznego muru. Ich kłótnia oraz wszystkie inne odgłosy, nagle milkną. Z wyjątkiem głosu kobzy: kobziarz nie obawia się niczego. Pozostali zaś lękają się człowieka, który nigdy nie umrze, chociaż on sam nie zrobił nic, aby wzbudzić w nich ten strach.
A więc Varthlokkur odwiedza dziedziniec, gdzie cztery małe dziewczynki skaczą przez skakankę przy dźwiękach kobzy. Najpierw obserwuje je z cienia, niewidoczny, rozbawiony. Kiedy jednak pojawia się, aby zapytać o tytuł piosenki, dziewczynki uciekają. Jest mu przykro. Tylko kobziarz zostaje. On nie boi się Rzeźnika Ilkazaru.
Zranieni w swych uczuciach ci dwaj odsuwają się od swych służących. Starzec staje się coraz bardziej drażliwy, Varthlokkur milczący. Jednak każdy z nich ma na pociechę wiedzę o tym, że istnieje coś, co ma przewagę nad strachem: czas. Pokolenia przyjdą i przeminą, oni jednak będą trwali. Pewnego dnia przerażone dzieci staną się dziadkami innych dzieci. Strach, niczym sól z ziemi, wypłucze się.
I cały wiek później ludzie już dłużej nie boją się swych panów. Starzec może spokojnie rozmawiać z cieślą, nie zmuszając się do ignorowania drżących kolan tamtego. Varthlokkur trzyma jeden z końców skakanki bawiących się dzieci, a one dziękują mu, kiedy kończą i mówią do niego: Wujku Varth.
I zawsze jest kobziarz, który się nie boi.
Wiek nadszedł i przeminął, powoli, przynosząc właściwe mu zmiany. Pewnego dnia, przy śniadaniu, czarodziej powiedział:
— Przez sto lat nie zajmowałem się inwokacją wyroczni, zastanawiam się...
— Czy mgły nie rozproszyły się nieco nad twoją linią życia? — Starzec cały pojaśniał. Przepowiednia obiecywała rozrywkę. — Czy nie powinniśmy się udać do Wieży Wiatrów?
— Koniecznie — odparł Varthlokkur, zauważając podniecenie tamtego. — Gdybym posiadał jakiegoś opiekuńczego boga, pomodliłbym się do niego.
— Czy mam zapieczętować drzwi? — zapytał Starzec, kiedy weszli do warsztatu czarodzieja.
— Tak. Nie chcę, by ktoś przypadkiem wszedł do środka.
Starzec rzucił szybkie, proste zaklęcie. Drzwi stały się częścią ściany.
Varthlokkur podszedł do stołu, na którym zakurzone taumaturgiczne i nekromantyczne instrumenty leżały nietknięte od czasu, jak dokonał ostatniej inwokacji wyroczni. W ciągu ostatnich stu lat nie robił właściwie nic, oddając się lekturze i teoretycznym dociekaniom nad naturą magii. Jednak teraz stwierdził, iż nie opuściły go ani wiedza, ani umiejętności. Wkrótce już zwierciadło na ścianie rozbłysło, ukazując gwałtownie zmieniające się brązy zamrożonej przyszłości. On zaś szeptał, szeptał, nie ustając w ograniczaniu ogniskowej lustra, póki nie zaczęło odbijać wyłącznie tych obrazów, które go interesowały.
Te nieliczne chmury, jakie skrywały pod sobą rzekę czasu, zniknęły. Zajrzał więc w dół strumienia czasu i ujrzał drobne fragmenty nadchodzącej bitwy. Jego teorie najwyraźniej były słuszne. Norny i Losy walczyć będą ze sobą. Potem zajął się poszukiwaniami swej kobiety, wreszcie na mgnienie ujrzał jej twarz.
— Ach! — westchnął Starzec. — Ona jest piękna. — W jego oczach rozbłysły iskierki uznania. Zanim oblicze kobiety ponownie zniknęło, obaj znali już ją dobrze.
Włosy, ciemne niczym krucze skrzydło, długie, jedwabiste. Oczy, mahoniowe i nakrapiane złotem. Usta pełne i czerwone; coś w układzie ich kącików sugerowało, iż rzadko się uśmiecha. Także w linii brwi można było wypatrzeć ślady skłonności do raptownych wybuchów gniewu. Pełna życia, lecz smutna. Piękny owal twarzy o delikatnych rysach, naznaczonej poczuciem samotności. Obaj mężczyźni znali już ten widok. Zbyt często mieli go przed oczyma, gdy patrzyli wzajemnie we własne oblicza.
W jednej chwili ona była tam, a potem zniknęła, jednak rozpoznali ją i zrozumieli, kim jest. A Varthlokkur ją pokochał.
— Jak długo jeszcze? — zapytał Starzec.
Varthlokkur wzruszył ramionami.
— Mniej niż wiek. Krótszy jest teraz już czas mego oczekiwania niźli sto lat temu, dłuższy będzie się jednak zdawał, od kiedy ją zobaczyłem. Za następne piętnaście lub dwadzieścia lat będziemy musieli przyjrzeć się jej znowu.
— Czy to była tylko gra mojej wyobraźni?... Czy nie odniosłeś wrażenia, że konflikt między Losami i Nornami jest wynikiem zwykłej zazdrości? Wydawało mi się, że mają zamiar cały świat uczynić krwawą szachownicą... ale tylko z powodu zwykłej, staromodnej zawiści. Wynik, który zdecyduje o władzy nauki bądź magii, będzie jedynie bękartem tego sporu. Natomiast cała walka dotyczyć będzie tylko zakresu posiadanych prerogatyw.
— Być może — odparł Varthlokkur po jakiejś minucie głębokiego namysłu. — Przychodzi mi do głowy pewna analogia. Coś, co się zdarzyło w Itaskii. - Król Itaskii dysponował dwoma rodzajami królewskich pieniędzy i dochodów: jedne z nich pokrywały jego prywatne wydatki, drugie zaś należały do Króla jako uosobienia państwa. Linia podziału między tymi dwoma systemami cyrkulacji pieniądza była dosyć niejasna. W czasach, o których mówię, istniały dwa urzędy fiskalne, Królewski Skarbnik oraz Kanclerz Finansów, obaj byli zazdrosnymi ludźmi, na dodatek dzieliły ich osobiste animozje. Każdy z nich próbował zniszczyć drugiego, zarzucając mu naruszenia prawa, niekompetencję i tego typu rzeczy. Tym, czego każdy z nich pragnął, była całkowita kontrola nad obrotem pieniężnym. Walcząc o nią, zawsze w imię dobra królestwa, niemalże doprowadzili go do ruiny.
— Pamiętam. Śmiałem się do rozpuku, kiedy Król, od którego domagali się rozsądzenia ich sporu, pozbawił obu głów. I rozumiem, na czym analogia ma polegać. Norny miałyby w niej być Skarbnikami, przedstawicielkami bogów. Losy są Kanclerzami, odpowiedzialnymi za wszechświat. Obie strony pragną zdobyć patent na grzebanie się w ludzkich sprawach.
— Mniej więcej. Niemniej powinniśmy się zastanowić, co właściwie robimy, stając po jednej ze stron w tym konflikcie.
— Mhm. Och. Jest jeszcze coś. Coś, co dotyczy Shinsan. Pochwyciłem tylko na mgnienie obraz odnoszący się do Imperium Grozy. Tobie się również udało?
Po chwili zwłoki Varthlokkur odpowiedział:
— Nie. Nie widziałem niczego. — Odwrócił się do stołu zarzuconego stosami magicznych pism.
Starzec zmarszczył czoło, zadał kolejne pytanie, znowu otrzymał wymijającą odpowiedź. Postanowił więc porzucić temat.
— Co więc zamierzasz teraz zrobić?
— Wrócić do mych badań. Jestem teraz na krawędzi istotnego przełomu. Mam szansę zdobycia nowej taumaturgicznej Mocy, prawie zupełnie niezależnej od wszystkich, jakie znaliśmy dotąd. Być może jest ona nawet niezależna od Biegunów.
Starzec, zaskoczony, wzdrygnął się.
— Mówisz o Biegunach Mocy?
Powszechnie przypuszczano, że Dwa Bieguny Mocy rzeczywiście istnieją, o jednym plotki głosiły, iż znajduje się w rękach Gwiezdnego Jeźdźca., drugi uznawano za zaginiony. Były dla Mocy tym, czym bieguny dla chemicznie wytwarzanej „elektryczności”, co ostatnimi czasy zademonstrowano na Rebsamenskim Uniwersytecie w Hellin Daimiel.
— Pamiętasz, jak Tennotini zaproponował swoją Zasadę Nieoznaczoności?
— Wzbudziła mnóstwo śmiechu.
— Wygląda na to, że miał rację. Jeżeli przyjmiemy nieoznaczoność, znak Stałej Delestina przestaje być ustalony. To by oznaczało likwidację pojęcia kierunkowości. — Powoli wpadał w coraz większe podniecenie. — Zobacz, co się stanie, jeśli wprowadzę ujemną stałą do moich Funkcji Zimowego Sztormu. Sądzę, że jeśli uda mi się wprowadzić matematykę na wyższy poziom, udowodnię, iż otworzyłem zupełnie nowy obszar badań...
— Nie nadążam za tobą — powiedział Starzec. — Wciąż jeszcze zmagam się z Pierwotnymi Ankaikami Yo Hsi.
— Przepraszam. Zanim jednak posunę się dalej, będę musiał udać się w krótką podroż.
— Do Ilkazaru? — Starzec nie patrzył na swego gościa.
— Tak. Powrót na scenę zbrodni, żeby tak rzec. Zemsta miała smak gorzkiego miodu.
— Przysłowie, które muszę dołączyć do mej księgi. — Przez wieki swego życia Starzec kolekcjonował trafne powiedzenia. — Stąd możesz zobaczyć jego ruiny.
— Wyruszam po pieniądze. Mam trochę srebra ukrytego w miejscu, gdzie na pewnej farmie niegdyś stało drzewo, oraz nieco złota w miejscu, które ja tylko znam. Teraz są tam tylko jałowe ziemie. Hammad al Nakir. Pustynia Śmierci.
— Skarb?
— Tak. Chroniony maskującym zaklęciem.
— Skarb Imperium — wymamrotał Starzec. — Dobrze, ja zajmę się wszystkim.
Kilka miesięcy później Varthlokkur był już z powrotem. Prowadził za sobą karawanę zwierząt niosących złoto Ilkazaru. Kiedy dobiegły do końca uroczystości wyprawione na jego powitanie, do Fangdredu powrócił zwykły spokój. Spokój ten trwał całe pokolenia.
* * *
Starzec wędrował szczytem wietrznego, pokrytego lodem muru Fangdredu, ogarnięty najbardziej mrocznym przygnębieniem, zastanawiając się, czy nie powrócić w objęcia swego długiego snu. On i Varthlokkur mieszkali razem już od ponad półtora wieku. Nic się nie zdarzyło. Wzajemne zainteresowanie rozwiało się jak dym. Znowu zagrażała mu nuda. W jego oczach nie rozbłyskiwały już iskry, nie wspominał już młodości. Jednak w dalszym ciągu wyglądał tak, jak w dniu swego przebudzenia: średniego wzrostu, szczupły, z brodą falującą niczym sztandar na wietrze. Wyglądał na osiemdziesiąt lat, posiadał żywotność trzydziestolatka. Jednak nie uśmiechał się już dłużej. Teraz jego czoło często było zmarszczone. Służący zaczęli go unikać. Pokolenia, które żyły blisko niego, zapomniały o przerażeniu, jakie wiązało się z jego imieniem, wciąż jednak był Starcem z Fangdredu, którego nie należało denerwować, gdy ogarniał go ponury nastrój. A takie nastroje ostatnimi czasy przydarzały mu się często.
Włosy i broda łopotały mu dziko na wietrze, postanowił więc porzucić mur dla wątpliwej jakości wygód wspólnej sali. Komnata była niemalże pusta, zajął jednak miejsce przy głównym stole, nic jednak nie wzbudziło jego ciekawości. Po chwili, podczas której patrzył się jedynie w pustkę, odwrócił się do tych kilku służących, którzy mieli odwagę stawić czoło jego nastrojowi.
— Rządco, proszę udać się do Wieży Wiatrów. Poproś Varthlokkura, żeby zszedł do mnie.
Rządca skłonił głowę i poszedł.
— Kobziarzu, zagraj coś.
Ten kobziarz, podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, nie znał strachu. Łypnął okiem na swego pana, ocenił jego nastrój i zagrał pieśń, która szła tak:
Niech przepadnie dzień mego urodzenia
i noc, gdy powiedziano:
„Poczęty mężczyzna”.
Niech dzień ten zamieni się w ciemność...
Starzec znał tę elegię. Podniósł się zza stołu.
— Kobziarzu! — zagrzmiał. — Nie szydź ze mnie! Twoja głowa nie jest wszak osadzona na karku z kamienia. — Uderzył pięścią w stół, aż mu poczerwieniały kłykcie i krzyknął: — Mam już dosyć twoich gierek. Czarodziej chciał cię tutaj mieć, zagraj więc coś dla niego! — Osunął się na siedzenie, twarz mu płonęła.
Kobziarz, w nieznacznym tylko stopniu onieśmielony, skłonił się i zagrał;
Zerwij się, wietrze północny,
przyjdź, wietrze południowy,
powiej w ogrodzie moim,
niech wyda swój zapach balsamu.
Niechaj wejdzie Miły do swego ogrodu
i niech zjada jego przewyborne owoce.
Była to pieśń kobiety, wzywającej kochanka do swego łoża, jednak zawierała dostatecznie czytelną aluzję do sytuacji czarodzieja, żeby ją również można było uznać za szyderstwo. Zresztą kobziarz specjalnie zagrał tylko jej zakończenie, dokładnie w momencie, gdy Varthlokkur wchodził do sali. Zazwyczaj czarodzieja gniewały słowa tej pieśni, dzisiaj jednak tylko się zaśmiał i przechodząc, poklepał kobziarza po plecach.
Starzec, rozumiejąc radość Varthlokkura jako świadectwo tego, że przynosi dobre wieści, nieco poweselał.
— Chciałeś się ze mną zobaczyć? — zapytał Varthlokkur. Był najwyraźniej podniecony znacznie bardziej, niźli mu się to zdarzało od dłuższego już czasu.
— Tak. Ale być może teraz to już nie jest ważne. Przynosisz wieści. Cóż się wydarzyło?
— Gra w końcu rozpoczęła się. — odparł Varthlokkur. — Koniec już manewrów mylących, koniec z rekrutacją. Gdzieś tego ślicznego ranka... nie mam pojęcia gdzie ani jak, ponieważ wszystko zostało piekielnie dobrze ukryte... Norny wykonały swój pierwszy poważny ruch.
Z każdym jego słowem Starzec czuł, jak przygnębienie go opuszcza. Jemu również zaczynał powoli udzielać się nastrój podniecenia. Batalia rozpoczęła się. Wymaszerują armie. Nastąpią trzęsienia ziemi, zarazy, burze, świat będzie świadkiem potężnych dzieł magów, w miarę jak Dyrygent wykorzystywać będzie ziemskie pionki, włączając je po kolei do obsady swej tragedii... A on będzie w samym środku tego wszystkiego po raz pierwszy od czasu Krucjat Nawami. Bowiem ostatnie epopeje Dyrygenta zwyczajnie przegapił.
— Wspaniale! A jeszcze minutę temu myślałem o tym, by powrócić do swego snu...
Kobziarz zadął w instrument, wydobywając z niego pasaż. Starzec poderwał się, wściekły.
— Dlaczego musimy znosić tego głupca? Mam już dosyć szyderstw i jego, i jego poprzedników! — Najwidoczniej jego nastrój aż tak bardzo się nie poprawił. Kobziarz zrezygnował ze swego muzycznego zamysłu, zanim zdążył usłyszeć coś jeszcze. Nie bał się wprawdzie, ale nie brakowało mu też zdrowego rozsądku.
— Potrzebujemy kogoś, kto będzie nam przypominał, że jesteśmy jedynie ludźmi — zauważył Varthlokkur. Zadowoleniem napawała go reakcja Starca na wieści. Mimo wściekłości tamtego postanowił poruszyć sprawę, która już od dawna go nurtowała. — Jest coś, czego bym pragnął, jeśli się na to oczywiście zgodzisz.
— Cóż to jest? — Starzec nie spuszczał wzroku z małego śniadego kobziarza.
Varthlokkur pochylił się nad nim, wyszeptał kilka słów.
Nieśmiertelny miał jednak wątpliwości.
— Myślisz, że ona będzie tego chciała?
Czarodziej wzruszył ramionami.
— Proponowałbym ją zapytać, ale już po rzuceniu czaru.
Varthlokkur przytaknął. Starzec klasnął w dłonie.
— Mika! — Nadbiegł służący. Coraz więcej ich wychodziło z kryjówek, w których się pochowali. — Mika, idź do Wieży Wiatrów i przynieś nam... — a potem wymienił mnóstwo nazw rozmaitych przedmiotów. Varthlokkur skinieniem głowy potwierdzał słuszność każdego wyboru. Starzec naprawdę znał się na swej magii życia.
— Marya, pomóż mu — zwrócił się Varthlokkur do pulchnej młódki stojącej w pobliżu. — I powiedz swojemu ojcu, że chcę z nim porozmawiać.
Ukłoniła się pośpiesznie i popchnęła Mikę w kierunku drzwi.
Marya była osobistą służącą Varthlokkura, pozycja ta w jej oczach czyniła ją najważniejszą w całym zamku. Bardzo obawiała się swego pana, ale właśnie ten lęk stanowił źródło jej uczuciowego przywiązania. Uwielbiała go. Nie była szczególnie bystrą dziewczyną, ale skłonną do poświęceń, a nawet to stanowiło więcej, niźli Varthlokkur potrzebował. Była kobietą o ciemnej karnacji, niską, dosyć przysadzistą i okrąglutką. Z nieodmiennym uporem walczyła ze swoją nadwagą. Źródła jej urody należało wszakże szukać w jej wnętrzu: w cieple i zdolności do niewzruszonej miłości. Była ideałem zastępczej kobiety, pierwszą z dwóch, które obiecało Varthlokkurowi przeznaczenie.
Czarodziej porozmawiał z ojcem dziewczyny. Naradzali się przez krótką chwilę. Wspominano o pewnych rodzajach magii. Potem ojciec udzielił swego przyzwolenia.
Podniecenie ogarnęło zgromadzonych w komnacie. Słowo się rozeszło: we wspólnej sali dokonane zostaną czary. Ludzie gromadzili się, aby być świadkami niezwykłego wydarzenia. Ich panowie nigdy nie zajmowali się magią na oczach wszystkich.
Marya i Mika pojawili się, niosąc wyposażenie. Varthlokkur i Starzec rozstawili instrumenty, nakreślili wstępne runy, wyśpiewali inwokacje, byli już gotowi. Varthlokkur wypił łapczywie kufel gorzkiego eliksiru, wszedł na miejsce, gdzie ogniskowała się moc magii. Starzec, zupełnie niezłym tenorem, wyśpiewał zaklęcie inicjujące. Potem w milczeniu czekał tylko, podobnie jak tłum zgromadzony w ciemniejącym wnętrzu sali.
Ciemniejącym? Tak. Wkrótce całe światło zostało z niej przegnane, prócz tego, które wydzielała z siebie chmura szarego srebra otaczająca Varthlokkura. W miarę upływu czasu stawała się coraz gęstsza, póki w całości go nie okryła. W chmurze zaczęły latać jakieś roziskrzone płatki, niczym ćmy kołujące wokół czarodzieja jak maleńka srebrna trąba powietrzna. Potem nadeszły dźwięki rosnące przez cały diapazon aż do zawodzenia; barwy wirowały jak w kalejdoskopie, pomieszane z jakimiś ożywionymi cieniami, rozbryzgiwały się na ścianach i stropie; zapachniało nagle liliami na wiosnę, skwaśniałą starością, skórą zmoczonych w deszczu butów, tysiące innych woni rozeszły się i natychmiast zastąpiły je inne. Potem, zupełnie znienacka, srebrny pył rozjarzył się raz jeszcze i zniknął, może opadł na posadzkę. Światła przybyło. Szmer rozszedł się wśród obserwatorów zgromadzonych w sali. W samym centrum splotu mocy, wokół którego wirował srebrny pył, gdzie jakiś czas przedtem stary człowiek zajął miejsce, stał teraz młodzieniec w wieku lat dwudziestu pięciu,
A jednak nie było złudzeń co do tożsamości. To był Varthlokkur, dokładnie taki sam, jaki pojawił się przed murami IIkazaru — smagły z ciemnymi włosami, szczupły, o twarzy jastrzębiej, a jednak mimo to przystojny. Kiedy zadawał Maryi pytanie, na jego twarzy zastygł uśmiech triumfu.
Pobladła.
Zgodnie z życzeniem Varthlokkura Starzec, jako Pan na Fangdredzie, tego samego dnia jeszcze udzielił im ślubu. Marya zupełnie oszołomiona uczestniczyła w ceremonii, niezdolna nawet chyba do końca pojąć, jaki szczęśliwy przypadł jej w udziale los. Varthlokkur wszakże obserwował wszystko z cynicznym błyskiem w oku, traktując całe wydarzenie w kategoriach edukacyjnych. Potrzebował treningu postępowania z kobietami. Marya nada się świetnie.
Jednak traktował ją doskonale, od tego dnia poprzez wszystkie, co nastąpiły później. Ona, jak to już powiedziano, niezbyt błyskotliwa, uważała się za szczęśliwą — chociaż zdarzały się chwile, gdy zupełnie niechcący przysparzał jej smutków.
Varthlokkur, który był człowiekiem, mimo ciemności zalegających jego duszę, w miarę, jak czas upływał, odkrył w sobie jakieś uczucie dla niej (chociaż przypominało to raczej uczucie, jakim obdarza się wierne zwierzątko), i oczywiście nigdy nie mogło ono rywalizować z emocjami, jakie przepełniały go, gdy myślał o tamtej, która czekała w przyszłości. Przez dłuższy czas nie zgadzał się, aby Marya miała dziecko, potem pozwolił jej powić potomka, jednak dopiero wówczas, gdy pojął, iż bezdzietność wykoślawia jej duszę. Urodziła mu więc syna.
Starzeli się razem, ostatecznie zaś Marya odeszła. W ciągu swego życia zdążyła być świadkiem wczesnych posunięć w Wielkiej Grze, która rozpoczęła się w dniu jej zamążpójścia.
* * *
Minęło siedem lat od wesela. W początku ósmego roku urodziło się dziecko, śniade i okrąglutkie jak matka, obdarzone jej spokojnym usposobieniem, jednak, co łatwo można było wywnioskować z błysków iskierek w jego oczach, pobłogosławione (bądź przeklęte) inteligencją ojca.
Pewnego zimowego dnia, kiedy wiatr wył, omiatając swymi podmuchami mury zamku i znosił śnieg z wyżej jeszcze położonych okolic, kiedy warstwa lodu gruba na stopę przykryła dziedziniec Fangdredu, Varthlokkur, Starzec i Marya zajęli miejsca w lodowato zimnej komnacie na szczycie Wieży Wiatrów, wpatrzeni w zwierciadło. Wiatr zaczął dąć jeszcze silniej, wył niczym dusze potępieńców na mękach. Niezbyt przyjemny dzień na narodziny. Kolejne narodziny, tym razem nadzwyczaj istotne dla Varthlokkura.
Zwierciadło pozwalało im zajrzeć do oddalonego pomieszczenia, głęboko zagrzebanego w sercu innej smaganej wiatrem wieży. W Ravenkrak, zimnym i mocnym niczym Fangdred, surowym jak zniszczona erozją czaszka, domostwie Królów Burzy. Na świat miał przyjść nowy członek rodziny. Dziewczynka.
Marya nie do końca wszystko rozumiała. Nikt jednak nie zatroszczył się, by jej cokolwiek wyjaśnić. Czuła niepokój, widząc tak wielkie zainteresowanie swego męża tym wydarzeniem. Skąd ta ciekawość? — zastanawiała się.
W centrum zwierciadła spoczywała złożona niemocą kobieta.
— Nie powinna mieć dzieci — zauważył Starzec. — Zbyt smukła. Jednak to jest już jej siódme, nieprawdaż?
— Tak — powiedziała Marya, reagując na pierwszą część jego uwagi. — Cierpi wielki ból.
Varthlokkur zamrugał. W jej słowach usłyszał oskarżenie, jakby naprawdę pytała, dlaczego ona właśnie nie może częściej cierpieć tego szczególnego bólu. Chciała mieć więcej dzieci. Jednak te oskarżenia istniały wyłącznie w jego głowie. Marya nie została pobłogosławiona darem przebiegłości czy subtelności.
— Skurcze występują teraz znacznie częściej — powiedział Starzec.
— Już czas — dodała ze współczuciem Marya.
W rzeczy samej. Mąż kobiety i akuszerka podeszli razem do jej łóżka. Służący zaczęli biegać tu i tam, przynosili ręczniki, gorącą i zimną wodę oraz olejki dla złagodzenia bólu. W tle mężczyzna, na którego ramieniu siedział sokół, dokładał drew do potężnego kominka, na próżno próbując przegnać ziąb z komnaty.
Kobieta powiła dziecko płci żeńskiej, dokładnie tak jak obiecały wyrocznie. Dziecko było paskudne, pomarszczone, czerwone, zupełnie niegodne zachwytów. Jednak Varthlokkur oraz Starzec pamiętali ją z innej wizji, już jako dorosłą, a ten obraz zobaczyli w zwierciadle wcześniej. Ojciec dał jej na imię Nepanthe, biorąc imię od nazwy magicznej mikstury, która potrafiła przegnać wszystkie troski z ludzkiego serca. Potem położył ją na piersiach matki, otulił obie, chcąc zabezpieczyć przed wściekłym chłodem, i wrócił do swych zajęć, na które składało się głównie zarządzanie zamkiem. Nie dający się zatamować krwotok zabrał życie matki w ciągu mniej niż godziny.
Kiedy wszystko się już skończyło, wielka radość zapanowała w Fangdredzie. Varthlokkur i Starzec ogłosili święto i wydali zarządzenia, aby przygotowano ucztę. Zarżnięto byka, wyniesiono z piwnic wina, odbywały się gry, wszelkiego rodzaju konkursy i zawody, a kobziarza doprowadzono niemalże do szaleństwa, zmuszając go, by wciąż grał. Ludzie tańczyli, śpiewali, każdy zaś we wręcz obrzydliwy sposób dobrze się bawił.
Oprócz Maryi. Ona była bardziej niźli dotąd skonsternowana i popadła w emocjonalne skrajności od uniesienia do rozpaczy.
A potem jeszcze kobziarz.
W miarę jak dzień miał się ku końcowi, zaś poziom wina w baryłkach sięgał już niemalże dna, a niejeden ze świętujących ze stanu rozbawienia przeszedł niepostrzeżenie w całkowite upojenie, nastroje traciły całą swoją świąteczną radość. Starzec stał się powściągliwy i rozdrażniony, aż wreszcie przemawiał tylko monosylabami albo warknięciami i pomrukami. W jego zaćmionym nieco alkoholem umyśle, piętrzyły się kolejne warstwy czasu głębokie na milenia. Całe zło, które widział w życiu i które wyrządził innym, powracało teraz do niego, by go nawiedzać.
— Nawami — mamrotał, powtarzając tę nazwę po kilka razy. — Moja wina. — Całe znudzenie, niegdyś przerywane tylko wybuchami złości, powróciło, żeby przypomnieć mu, jak wiele jeszcze obu tych uczuć zazna w przyszłości. Ogarniało go nasilające się z każdą chwilą ponure przygnębienie. Śmierć, mara, której dotąd jeszcze nie oglądał, stała się nagle pożądaną, ukochaną, szyderczą panią, wiecznym lśnieniem leśnego próchna poza zasięgiem dłoni.
Ale Varthlokkur również, gdy tylko rozweselające działanie wina w jego duszy ustało, musiał patrzeć, jak przed jego oczyma przesuwają się wspomnienia wszystkich dni. Zaczęło go łupać w skroniach. Pamiętał teraz wszystko, co chciał wcześniej przegnać ze swych myśli: śmierci, które widział w dawnych czasach; swoje lata spędzone w Shinsan i echa targów, jakich tam dobił, aby otrzymać upragnione wykształcenie; zło cechujące sposób, w jaki wykorzystał swoich sprzymierzeńców podczas zniszczenia Ilkazaru. Teraz byli już martwi, ci wszyscy ludzie i tamte dni — wielu zaś zginęło przez niego. Jak wielu ludzi umarło z jego imieniem i przekleństwem na ustach? Pamiętał wrzaski ginącego Ilkazaru... Aż do dziś dnia pojawiały się w jego najgorszych nocnych koszmarach. Teraz jednak ból łomoczący w skroniach, pozostałość nadmiernego pobłażania sobie, otworzył tamę w jego duszy, przez którą wylały się na świat jawy...
— Ohyda! — zawył Starzec, ciskając pustym gąsiorem w kobziarza. Poderwał się z miejsca, walnął pięścią w stół. — Mówiłem ci, żebyś tego nie grał.
Kobziarz, sam już bardzo pijany, skłonił się szyderczo, powtórzył swój pasaż. Cisza ogarnęła całą salę. Wszystkie oczy zwróciły się na Starca, który sięgnął po nóż, ciśnięty przez kogoś w resztki pieczeni. Ruszył w stronę błazna.
Kobziarz, zrozumiawszy, że tym razem posunął się za daleko, podbiegł do Varthlokkura. Czarodziej uspokoił jakoś Starca.
Biedny głupi błazen! Zanim jeszcze na dobre uniknął gniewu jednego pana, a już zdołał rozdrażnić drugiego, grając pasaże z Czarodziejów z Ilkazaru. Wszystko inne Varthlokkur mógłby mu wybaczyć. Nastrój jego był jednak teraz tak paskudny, że nie był w stanie się opanować.
Bez słowa ostrzeżenia...
Wyśpiewał jękliwe, długie zaklęcie, często przerywając, aby poprawnie wypowiedzieć głoski mylnie artykułowane przez plączący się od nadmiaru wina język. Nagłe uderzenie dłonią, okrzyk i było po wszystkim. Kobziarz uniósł się w powietrze, zupełnie nieważki. Varthlokkur warknął coś niezrozumiale, a potem kopnął go, ekspediując wirujący ludzki tobołek w podróż po sali. Kobziarz wrzasnął, zaczął młócić rękoma i nogami powietrze, zwymiotował, ale wtedy doleciał już w pobliże Starca.
Naprawdę szkoda, że Marya i pozostałe kobiety wycofały się już do swoich pokoi. Łagodząca zazwyczaj w takich przypadkach obecność kobiet może pozwoliłaby uniknąć katastrofy.
Starzec pochwycił bezwładne ciało tamtego za ramię, obrócił kobziarzem w powietrzu, a potem cisnął nim w tłum pijanych domowników, z których niewielu tylko żywiło cieplejsze uczucia dla trefnisia. Mały facet miał bowiem częsty zwyczaj wypowiadania prawd, których nikt nie chciał słyszeć.
Do głosu doszły instynkty stada. Kobziarz stał się rozwrzeszczaną piłką skaczącą po sali, Varthlokkur i Starzec wiedli prym w nagonce. Zamienili się w zwierzęta osaczające bezbronną ofiarę, karmili się własnym okrucieństwem. Ktoś przypomniał sobie, że trefniś boi się wysokości. Zmieniona w ryczącą, bezrozumną masę tłuszcza, wylała się ze wspólnej sali na zewnętrzne mury obronne.
Wydając z siebie dzikie wrzaski, kobziarz zawisł nad tysiącstopową przepaścią. Błagał o litość. Oni się śmiali. Wiatr uniósł go daleko od muru. Varthlokkur, złośliwie uśmiechnięty, przyciągnął go bliżej, póki nie zaczął desperacko szarpać paznokciami blanek — potem zaś uwolnił całkowicie spod wpływu zaklęcia. Szarpiąc się, spadał z wyciem, wrzeszcząc ze strachu przed niechybną śmiercią... tylko po to, by zatrzymać się kilkanaście jardów ponad lodowatymi, postrzępionymi skałami.
Wiatr zapuścił swe mroźne macki przez mikroskopijne szczeliny w ubraniu Varthlokkura. Chłód okazał się trzeźwiący. Zrozumiał nagle, gdzie się znalazł, co właściwie robi. Poczucie hańby napłynęło do jego duszy lepką, szarą falą, płosząc szaleństwo, które nim owładnęło. Wciągnął kobziarza do góry, przygotowany już, że będzie musiał go bronić... I zobaczył, że nie ma takiej potrzeby. Lodowaty wicher podziałał tak samo na wszystkich pozostałych. Większość odeszła, aby w samotności stawić czoło własnemu wstydowi.
Varthlokkur i Starzec wylewnie tamtego przepraszali, proponując wynagrodzenie wszelkich strat.
Kobziarz nawet na nich nie spojrzał. Nie powiedział ani słowa, odchodząc, aby w samotności ukoić swój gniew i strach. Jego oddalające się plecy stanowiły ostatni obraz, jaki zapamiętali.
* * *
Oszalała ze strachu Mary a wyrwała Varthlokkura z ponurych snów. Jęcząc z powodu kaca, zapytał szorstko:
— Co?
— Zniknął!
— Hę? — Usiadł, potarł skronie, nie poczuł żadnej ulgi. — Kto?
— Dziecko! Twój syn! — Nie rozumiejąc jeszcze, zastanawiał się obojętnie, co też łzy uczyniły z jej śniadą twarzą. Jego syn? — Masz zamiar coś z tym zrobić? — dopytywała się dalej.
Powoli zaczynało mu się rozjaśniać w głowie, myśli krążyły coraz sprawniej. Kierowany intuicją zapytał:
— Gdzie jest kobziarz?
W ciągu piętnastu minut wiedzieli już wszystko. Błazen również zniknął, a wraz z nim muł, koce i żywność.
— Jakaż okrutna zemsta! — krzyczał Varthlokkur. On i Starzec spędzili wiele dni w Wieży Wiatrów, ścigając, ścigając... ale w końcu musieli się przyznać do porażki. Było tak, jakby mężczyzna i dziecko zapadli się pod ziemię.
— Losy wykorzystały nas w wyjątkowo paskudny sposób — oznajmił Starzec. — Okrutny.
Taka była prawda. Wzięły zakładnika, aby zapewnić sobie udział Varthlokkura w Wielkiej Grze.
Marya przez jakiś czas była niepocieszona, w końcu jednak uspokoiła się. Kobiety z jej świata często musiały godzić się z utratą dziecka.
JEDENAŚCIE:
Jesień 996 roku OUI;
Ognie, które płoną... [top]
Saltimbanco znowu siedział w fotelu przed kominkiem Nepanthe — ale jej nie było w komnacie. Przebywała głęboko w podziemiach, opiekując się rannymi. Wkrótce jednak miała wrócić. W miarę jak rany się goiły, miała coraz mniej pracy. Obecnie mogła już więcej czasu spędzać ze swoim mężczyzną — bowiem w taki sposób niekiedy o nim myślała i tak też wszyscy go określali. Jedynie sam Saltimbanco nie był do końca pewien, czy pasuje do tej roli. Skoro wszystkie sprawy między nimi były tak mgliste, w jego oczach wydawała się kimś niewiele bliższym od przyjaciółki. Kiedy, jak teraz, nie było jej w pobliżu, niczego właściwie nie odczuwał. Natomiast w jej obecności jego dusza krzepła w lód. Było w niej coś lodowatego i obcego, niepojmowalnego, co sprawiało, że w jego emocjach dominowała niewzruszona uczuciowa pustka, kiedy przebywał w pobliżu niej. Stosował się do wszystkich manewrów, na jakie mu pozwalała, one jednak w jakiś sposób zdawały się kierować w stronę kogoś innego, jakiegoś wytworu imaginacji, nie zaś prawdziwej kobiety. Rozdzielała ich emocjonalna próżnia, taka, której nie był w stanie wypełnić, póki trwał jej strach. Ach, przekonał się, że seks jest znacznie mniej ważny, niźli wcześniej sądził — jednak ten jej bezrozumny lęk! Z niego rodziło się nienaturalne napięcie, które zżerało wszelką nadzieję ich związku. Rzadko kiedy zdarzało mu się być z kimś, a jednocześnie tak daleko — czuł się prawie tak wyobcowany jak ona.
Kiedy siedział, pogrążając się w tych rozmyślaniach, zastanawiając nad naturą ich związku, wpatrując w ogień spod na wpółprzymkniętych powiek, rozległo się pukanie do drzwi. Powstał, podszedł do wejścia, za drzwiami zobaczył Elanę.
— Kobieta jest w Głębokich Lochach.
— Wiem. Słuchaj, Haaken obudził się ze śpiączki. Mają zamiar z nim rozmawiać. Chcesz zejść na dół?
— Może później. Aczkolwiek chętnie wysłucham sprawozdania. Tymczasem muszę jeszcze pomówić z tą dziwną kobietą. — Zamilkł na moment, potem zapytał: — Na czym polega mój problem? Nie potrafię zburzyć mentalnych murów grubszych od umocnień otaczających Ravenkrak.
— Ona się boi...
— Nie wysuwam wobec niej żadnych żądań. Ciało kobiety należy do niej. Potrafię jakoś bez tego przeżyć. To chodzi o całkowitą separację i chłód, które składają się na jej smutek.
— To nie jest ona, tylko jej strach. Ona się boi, że wyrządzi ci krzywdę.
— To głupie! Szalone.
— Nie najmądrzejsze w każdym razie, jednak dla niej jak najbardziej rzeczywiste. Gdybyśmy nie byli oblegani, uciekłaby. Czuje się złapana w pułapkę. Wszystkie jej lęki są zamknięte w ciasnym pomieszczeniu. Jest skrępowana. W znacznie większym stopniu niźli kiedykolwiek dotąd. Nie ma dokąd uciec... boi się zaakceptować nieuniknione... dlatego walczy. Wiesz sam, że jej nastroje zmieniają się cyklicznie. Czasami kocha cię i pragnie... a potem zwycięża w niej strach. Wtedy nie potrafi walczyć. Albo nie chce.
— Cóż więc stojący przed tobą mężczyzna mógłby zrobić?
— Być cierpliwym. Cóż jeszcze?
— Jam cierpliwość zachowywał już od wielu miesięcy. Ma miłość płonie... — Aha! Wreszcie się do tego przyznał. — ...Ale cierpliwość staje niczym przetarta blaszka. Ten drobny paluszek zrodzonego z frustracji gniewu, niczym wąż zwinięty gdzieś w głębi myśli. Z każdą chwilą trudniej go opanować. Zdarzają się chwile, żem gotów jest krzyczeć: „Koniec!” i przelazłszy przez mury, odejść, gdzie oczy poniosą, i do diabła z tą szaloną kobietą o pełnej dziwactw głowie. Liczne nawet sztuki złota nie są tak kuszące, jak ucieczka od myślowego zamętu. Wino i kobiety wkrótce sprawią, że człowiek ten zapomni, taką przynajmniej mam nadzieję. Wkrótce, już wkrótce, jej przydarzy się to samo. Bicie głową o ścianę stosowne jest raczej dla żołnierzy pod murami zamczyska. Nie wynika stąd nic, tylko stłuczenia. Mury Ravenkrak niemożliwe są do zdobycia: nie będzie więc żadnych łupów dla ludzi tam w górach. Mury obronne Nepanthe są niemożliwe do zdobycia: nie ma za nimi żadnych skarbów dla starego głupca. Wkrótce już was opuszczę.
Elana próbowała coś powiedzieć, powstrzymała się, gdy usłyszała, jak gdzieś w dole trzasnęły drzwi.
— Nadchodzi przedziwna kobieta — oznajmił Saltimbanco. — Nie jestem wszak już dłużej w nastroju, by na nią patrzeć. Wyślizgnę się tylnym wyjściem. Przyjdź i powiedz mi, co powiedział Czarny Kieł.
Nepanthe zdążyła jednak przyjść na czas, aby obserwować jego rejteradę.
— Co?...
— Jest nieszczęśliwy.
— Mieliśmy zjeść razem obiad...
— On cię kocha, a ty nie grasz z nim uczciwie. Zaczyna już myśleć o przejściu przez mury.
— Chce nas opuścić?
— Nie opuścić. Uciec. Czuje się złapany w pułapkę.
— Czy nie wszyscy jesteśmy w nią złapani? Ale wszystko się skończy, kiedy nadejdzie wiosna.
— Nie udawaj głupszej, niż jesteś! — warknęła Elana ostrzej, niźli pierwotnie zamierzała. — Ty jesteś powodem, dla którego on czuje się schwytany w pułapkę. Po tym, jak przez tak długi czas właściwie dotarł z tobą donikąd, będzie wolał raczej uciec i zapomnieć. Dlaczego miałby dłużej bić głową w mur?
— Ale wiesz, jakie mam kłopoty, by chociażby mówić na ten temat...
— Nie na tym polega problem. Chodzi o inne ściany, jakie między wami wznosisz.
— Na przykład co?
— Doprawdy wiele rzeczy. Twoje zdanie na temat samej siebie, to po pierwsze. Sądzisz, że nie jesteś dla niego dość dobra. A więc odpychasz go. A potem przychodzi jeszcze to wszystko, o czym mówisz, że będziesz robić, kiedy skończy się wojna. Naprawdę te projekty nie są zbyt realistyczne. Ale ty czepiasz się ich, aby nie dopuścić do siebie rzeczywistego świata. Tylko że w ten sposób Saltimbanca również do siebie nie dopuszczasz. I przez cały czas te zmienne nastroje, to także w niczym nie pomaga.
— Jesteś okrutna, Astrid.
— A teraz znowu spojrzenie skarconego szczeniaczka? Co jest w stanie cię poruszyć? Wszyscy już zbyt długo okazywali ci cierpliwość. Gdyby lanie mogło w czymś pomóc, poprosiłabym Rendela, żeby ci je sprawił. Dla twojego własnego dobra. Nepanthe, rozmawiamy o człowieku, którego całe życie obraca się wokół ciebie. Ty go zabijasz i nawet nie wydajesz się tym zanadto przejmować. Tak naprawdę robisz wszystko, co tylko możesz, aby był jeszcze bardziej godny pożałowania. I dalej mówisz, że go kochasz! Zrozum, oboje macie po dwadzieścia dziewięć lat. To już jest mnóstwo straconych lat. Nie potrafisz tego naprawić. Ale chcesz odrzucić także całą resztę? Dorośnij, Nepanthe! Obudź się! Marnujesz coś bardzo cennego.
— Ale...
— Zawsze masz jakąś wymówkę, nieprawdaż? Pomyśl o tym. Za dziesięć lat, kiedy będziesz dalej siedzieć tu w swojej wieży, jaką przeszłością będziesz się mogła poszczycić? Ziemią jałową, tak nagą jak te góry?
— Astrid...
— Nie mam ochoty tego słuchać! Nie mam czasu. Idę na dół do mojego męża. On jest prawdziwy. A jeśli będę dłużej przebywać z tobą, chyba zacznę z wściekłości gryźć paznokcie.
— Astrid...
Ale Elana odeszła, ignorując jej błagania. Nepanthe, załamana, wróciła do swojego salonu, podeszła do kominka. Po chwili porwała z podstawki małą statuetkę, cisnęła nią przez pomieszczenie.
Odgłos tłukącej się porcelany zwabił pokojówkę. Zastała Nepanthe dźgającą sztyletem swój haft.
* * *
Elana kroczyła przez dziedziniec, wciąż gotując się ze złości.
Valther wypadł z wieży, gdzie stary Ptasznik trzymał swoje gołębie. Był blady, najwyraźniej wstrząśnięty.
— Czy Nepanthe jest w Dzwonnicy?
Pokiwała głową. Kiedy pobiegł dalej, krzyknął jeszcze przez ramię:
— Znajdź swojego męża i Saltimbanca, jeśli go zobaczysz, a potem przyprowadź ich do Niższego Arsenału. Szybko! — Zniknął we wnętrzu Dzwonnicy.
Coś się stało. Co? Potem przypomniała sobie, że Bragi jest właśnie w Niższym Arsenale i rozmawia z Haakenem. Gra będzie skończona, jeśli ich ktoś podsłucha.
Kilka minut później wpadła przez drzwi komnaty, w której leżał Haaken, rozpaczliwie próbując złapać oddech.
— Coś się stało. Valther biega dookoła, krzycząc, zwołując wszystkich na spotkanie w komnacie czarów. Bragi, ty też masz się tam zjawić.
Ragnarson zamarł, myślał przez chwilę.
— Smokbójca. — Wskazał na swego brata. — Zaknebluj go i ukryj. Nie spuszczaj z niego oka. Pozostali na dół do Głębokich Lochów. Odgrywajcie wizytę u chorego. Elana, gdzie jest Szyderca?
— Rozmawialiśmy chwilę jakiś czas temu, ale nie mam pojęcia, gdzie jest teraz. Przyjął to źle. Nepanthe w niczym nie okazała się pomocna.
— Czasami udaje się tam, gdzie schodzą się tylne mury, i tylko stoi, patrząc na wąwóz — powiedział Smokbójca, zawiązując węzeł knebla na potylicy Czarnego Kła. — Tam właśnie go znajdziecie, jeśli rzeczywiście miał ochotę pomyśleć. To jest najbardziej odosobnione miejsce w całym Ravenkrak.
— W porządku, zbieramy się — warknął Ragnarson.
Dziesięć minut później całkowicie wyczerpana Elana dotarła na szczyt jednego z niższych tylnych murów obronnych. Kilka jardów od niej, wpatrzeni w wąwóz rozciągający się pod Candareen, stali Jerrad i Saltimbanco. Podawali sobie skórzany bukłak, mamrocząc jednocześnie coś cicho. Przywitali ją milczeniem.
— Coś się stało — oznajmiła. — Valther chce was widzieć w Niższym Arsenale.
— Co jest tym razem? — chciał wiedzieć Jerrad.
Saltimbanco nie powiedział nic. Raz tylko spojrzał na Elanę, a potem odwrócił się znowu w stronę wąwozu... A to co? Cóż to ma być? Po ścianie tego niemożliwego stoku? Więc to tak! Odwrócił się ponownie, otoczył ramieniem barki Jerrada.
— Chodź, stary przyjacielu. Uczynimy zadość ich pragnieniom, co? Ale to wino również weźmiemy ze sobą. Żebyśmy sami też poczuli się szczęśliwi. Hai! Zrobimy trochę bałaganu na spotkaniu, hę? Dobrze! Idziemy.
Gdy dotarli na miejsce, pozostali już na nich czekali. Jerrad zajął swoje zwykłe krzesło. Saltimbanco zaś usiadł na miejscu Ridyeha, mówiąc:
— Stary plan grubego kpiarza okazał się wielką porażką, co? Nowa intryga w celu znalezienia szpiega? Może to dla mnie następna szansa, aby zostać bohaterem?
— Nie siadaj tutaj! — warknął Valther. — Postaw sobie krzesło pod ścianą.
Jak na komendę wszystkie brwi uniosły się do góry. Valther nie zdradził jeszcze swego sekretu. Zrobił to jednak natychmiast po tym, jak Saltimbanco usiadł, gdzie mu kazano.
— Właśnie otrzymałem wiadomość od Luxosa. Wykorzystał swego ostatniego gołębia, aby ją wysłać... — Urwał. Smutek i gniew zmagały się na jego obliczu.
— Ridyeh nie żyje! — To był niemalże krzyk.
— Co?
— Jak?
— Jesteś pewien?
Ragnarson i Saltimbanco siedzieli w milczeniu, niepewni, co teraz powiedzieć lub zrobić. Cała operacja nagle zaczęła przybierać paskudny obrót. Członek rodziny został zabity. Dla ich zdrady odtąd nie mogło już być wybaczenia.
— Zamknijcie się! — krzyknął Valther, próbując uciszyć zgiełk. — Wiem tylko tyle, że dwa tygodnie temu został zamordowany przez jednego z zabójców bin Yousifa. Luxos pisze, że wpadł na jakiś trop. Poszedł, aby zapłacić za informację, i już nie wrócił. Znaleźli jego ciało w wodach Srebrnej Wstążki, związane za ręce i nogi z informatorem. Obaj zostali zarżnięci nożem. Luxos pisze, że wraca do domu, zanim jego spotka to samo.
Ciszę, która zapadła po jego słowach, przerwał dopiero Turran.
— W porządku, teraz to już nie jest gra. Teraz mamy dług do spłacenia.
— Kiedy zabijemy wszystkich Itaskian? — zapytał Brock.
Sprawił, że zabrzmiało to niczym proste, nie podlegające dyskusji wyrównanie rachunków: miasto za brata.
— Nie, tego nie zrobimy — warknął Valther. — Nie możemy sobie pozwolić na kolejnych wrogów. W każdym razie to i tak nie jest wina Itaskii. Zrobił to bin Yousif.
— Bin Yousif jest klientem cholernego itaskiańskiego Ministerstwa Wojny — sprzeciwił się Brock. — On jest ich głównym atutem, zarówno przeciwko El Muridowi, jak i lordowi Szarego Płaskowyżu. We wszystkim, co on robi, możesz się założyć, Ministerstwo tkwi po uszy.
— Niech to jasna cholera! — krzyknęła Nepanthe. — Czy nie możemy przerwać tego oblężenia?
— Nie — oznajmił Turran. — Nie jesteśmy na to dość silni. Nie mogę prosić Rendela, żeby popełnił samobójstwo. W każdym razie co to ma wspólnego z całą sprawą?
Nic nie miało. Ona tylko szukała drogi ucieczki przed innym problemem. Jeden z najemników Ragnarsona wpadł do środka, kładąc tym samym gwałtowny kres naradzie.
— Kapitanie, nadchodzą.
— Ogłoś alarm, Uthe.
— Alarm bije już od kilku minut. Kompanie są na stanowiskach. Trebusze i balisty już strzelają.
— Cóż, chodźmy się przyjrzeć. — Powstał.
— Ruszać się! — zagrzmiał Turran. — Na mury!
Kiedy Ragnarson wyszedł na główny dziedziniec, zastał na nim dzikie zamieszanie, mężczyźni i kobiety biegali na wszystkie strony. Z pozoru poruszali się zupełnie bezładnie, bez wyraźnego celu, jednak nikt nie ulegał panice i wkrótce wszędzie zapanował ład. Pośpiech ten w rzeczywistości został im wpojony podczas wyczerpującej długotrwałej musztry i służyć miał wspomożeniu wysiłków obrońców murów. Tu ludzie napinali katapulty i obsługiwali ciężką broń z chłodną skutecznością. Kobiety podawały świeżą amunicję. I wtedy nawałnica śmierci uderzyła na blanki.
Ragnarson dotarł na posterunek dowodzenia znajdujący się na szczycie wieży wieńczącej bramę, szybko ogarnął spojrzeniem rozwijający się atak bin Yousifa. Haroun uzbroił swych ludzi w drabiny i kotwiczki, jednak jego oddziały już się wycofywały. To była tylko próba. Czy Harounowi udało się znaleźć jakiś słaby punkt? Czy wykorzysta go, zanim Turran zdoła dodać dwa do dwóch, i oczyści z agentów swój zamek? Ragnarson wiedział, że nie zostało mu wiele czasu, by wyciągnąć z Haakena konieczne informacje. Margines jego działań zaczynał się robić cholernie wąski. Instynkt samozachowawczy domagał się, by jak najszybciej zdecydował, po której ze stron ma stanąć.
— Gratulacje — powiedział Turran. — Opłaciły się twoje ćwiczenia.
— To nie było na poważnie, tylko próbował. Czy mogę cię przeprosić? — Nie czekając na odpowiedź, pośpieszył na dół do kryjówki Haakena. — Knebel! — warknął, wchodząc. Smokbójca wyciągnął szmatę. — Cóż, Haaken, pamiętasz coś?
— Tak — jęknął Czarny Kieł. — Tam był ten stary dziwak, który zachowywał się, jakby to on dowodził. Wymyśliłem sobie, żeby go uziemić, kiedy okoliczności będą sprzyjające. A więc gdy poszedł gdzieś zupełnie sam, poszedłem za nim. Przysięgam, nie zdradziłem się nawet jednym szelestem, kiedy jestem już jednak jakieś dziesięć stóp od niego, on aż podskakuje, rozgląda się dookoła, wyciąga do mnie palec i następną rzeczą, którą pamiętam na pewno, to jak Elana mnie budzi. Bragi, to był jakiś magik od demonów.
— I co? To wszystko? — Bragi próbował potrząsać bratem, ale Haaken znowu stracił świadomość.
— Nie podniecaj się tak — uspokoiła go Elana. — On już zdążył mi większość powiedzieć. Mówił, że stary wciąż gadał do siebie. Że pamięta, jak stoi nad nim, wyglądając na chorego i mrucząc coś w rodzaju: „Varth, znowu to robisz. Powinieneś zostać w Fangdred. Nigdy nie powinieneś opuszczać Smoczych Zębisk. Widzisz, do czego to prowadzi. Tylko jeszcze więcej krwi na twoich rękach”.
— Smocze Zębiska, tak? Ach! Starzec z Gór? Sukinsyn! — Jego ostanie słowo było już krzykiem.
— Co?
— Wreszcie załapałem. Starzec z Gór. Mnie i Harounowi płaci się Złotem Ilkazaru. Czarownik o imieniu Varthlokkur. Rzeczy, o których mi Rolf opowiadał, o których bredziła Nepanthe w Iwa Skołowda. Varthlokkur występuje w Czarodziejach z Ilkazaru. Legendy głoszą, że mieszka razem ze Starcem z Gór. Złóż wszystko ze sobą. Jeżeli to jest ten sam facet, nieźle wpadliśmy. Powiada się o nim, że jest największym czarodziejem, jaki kiedykolwiek chodził po tym świecie.
— I co z tego? — zapytał Smokbójca, na którym to w ogóle nie wywarło wrażenia. — A więc wiemy, kim on jest. Nie wiemy natomiast, dlaczego nas w to wciągnął.
— Prawdopodobnie chodzi o Moc. Są tutaj rzeczy, których mógłby bardzo potrzebować. Róg Gwiezdnego Jeźdźca. Instrumenty do kontroli pogody. — Ragnarson pokręcił głową. Teoria wydawała się raczej chybiona. Jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy.
* * *
Wciąż pogrążony w ponurym nastroju, Saltimbanco powoli przemierzał lodowate korytarze. Kwestia starego zajmowała jedynie maleńką część jego myśli. Pozostałe obracały się wokół Nepanthe, mrocznych kłótni i żywiołowego wzajemnego obwiniania się. W swoim umyśle odgrywał na niby gorzki spór. Czuł się podle, schwytany w pułapkę, zawiedziony i w jakiś niejasny sposób wściekły. On ją kochał i nieprzerwanie doznawał niepowodzeń. Nepanthe również go kochała, nie miał już wątpliwości, lecz jej dziwne lęki i marzenia przystające raczej małej dziewczynce, stały między nimi niczym bariera nieprzekraczalna jak czas.
Przyszło mu do głowy, że jeśli na to pozwoli, ten bezsens może trwać wiecznie. Elana streściła mu swoje kłótnie z Nepanthe, co i tak na niewiele się przydało. Nepanthe pozostawała tak samo daleką, przestraszoną, rozmarzoną kobietą dzieckiem. Cóż, postanowił, trzeba temu położyć kres. To naprawdę musi się skończyć. Miał już dosyć gry w emocjonalne odbijanie piłeczki. Powziąwszy postanowienie, przyśpieszył kroku.
Na zewnątrz zobaczył pierwsze białe płatki śniegu, zwiastujące zimę. Czas, jak się wydawało, wreszcie dołączył pod sztandary Królów Burzy. Śnieg spadł o wiele tygodni za wcześnie.
W Dzwonnicy dowiedział się, że Nepanthe można znaleźć w Niższym Arsenale. Przez okno mógł oglądać padający śnieg, nagle zrozumiał, jak blisko kresu się znalazł. Miał nadzieję, że stary nie będzie żywił do niego urazy, podobnie zresztą jak Nepanthe. Kiedy przyjdzie wreszcie Haroun, kiedy Ravenkrak upadnie, będzie można przybrać prawdziwe barwy — a wówczas może się okazać, że obie strony uważają go za zdrajcę. Czy stary zapłaci, tak jak obiecał? Wpadnie po uszy w kłopoty, jeśli to nie nastąpi. Haroun miał armię, poza tym był znany z notorycznego braku cierpliwości. I Nepanthe. Czy ona go znienawidzi? Czy odrzuci raz na zawsze?
Takie myśli oraz tysiące równie ponurych nawiedzały jego duszę, kiedy czekał na swoją kobietę. Rozparty w tym samym co zawsze fotelu przed kominkiem, pochłonięty zmartwieniami, nie zdawał sobie sprawy z jej obecności, póki nie przemówiła. Wtedy dopiero uniósł wzrok.
— Cześć.
Jej twarz była zupełnie pozbawiona kolorów. Cierpiała z powodu własnych zmartwień. Omalże nie zrezygnował. Ale coś twardego nabrzmiewało w jego wnętrzu. Nie pozwoli sobie na dalsze niezdecydowanie. Musi być jakieś wyjście. Trzeba wreszcie rozstrzygnąć: początek lub kres.
— Nepanthe — zaczął, głosem twardym jak stal, co było raczej u niego niezwykłe. — Dokąd my zmierzamy? Gdzieś donikąd? Czy wreszcie postanowiłaś wydorośleć?
Twardy ton głosu i wyraźne napięcie, jakie było w nim znać, do tego stopnia zaskoczyły Nepanthe, że potrafiła wyjąkać jedynie:
— Ja... cóż...
Jego zdecydowanie pogłębiło się jeszcze bardziej. Przez zaciśnięte zęby warknął:
— W ciągu jednego dnia musisz podjąć zasadniczą decyzję. Do jutrzejszej kolacji. Albo ustalimy datę ślubu, albo nic z tego nie będzie. Jeżeli nie, moja rozpaczająca dusza przelezie przez mury obronne. Nie potrafię wytrzymać takiej miłości, co to raz jest, raz jej nie ma. Ravenkrak padnie przed końcem miesiąca.
— Co?
— Albo ustalisz datę ślubu, albo nie. To jest ultimatum. Żadnych więcej gierek. Odpowiedź jutro. — Wielkimi krokami wyszedł, mroczny i wściekły.
— Czekaj! Musisz dać mi trochę więcej czasu!
— Już dałem! — Zatrzasnął drzwi za sobą.
Nepanthe wpatrywała się w nie, jakby były smokiem stojącym na drodze do jej wolności. Wszystko obracało się w ruinę. Nie mogła wyjść za mąż! Czy on nie potrafił tego pojąć? Kochała go, tak, ale prawda była taka, że była gotowa zaakceptować go tylko jako człowieka, na którym można się oprzeć, kiedy życie rzuca kłody pod nogi. Nie chciała, aby stał się kimś, względem kogo będzie w jakiś sposób odpowiedzialna. Gryząc wargi, przeszła do swojej sypialni.
W drzwiach stała Anina.
— Okrutny, nieprawdaż?
Nepanthe patrzyła na nią, ponownie zaskoczona.
— Ach, dobrze. — Anina zaśmiała się słabo. — Teraz będziesz mogła mu pokazać drzwi. — Wróciła do sypialni, wkrótce jednak pojawiła się znowu. Niosła ze sobą torbę.
— Dokąd ty się wybierasz? — zapytała Nepanthe. — Potrzebuję twojej pomocy, żeby się przebrać do kolacji.
— Znajdź sobie kogoś innego. Mój mężczyzna nie życzy sobie, żebym przebywała blisko ciebie. — Tym mężczyzną był Rolf, który działał razem z Szydercą. Nepanthe poczuła się zdruzgotana. Nawet Rolf, jej wierny dowódca i pomocnik od czasu tych pierwszych dni w Iwa Skołowda...
Po raz drugi w ciągu kilku minut ktoś zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Otworzyły się natomiast inne drzwiczki, w jej duszy, uwalniając wszystkie strachy. Padła na łóżko, płakała i rozmyślała. Nie zeszła na kolację. Ani chwili też nie przespała tej nocy.
Kiedy nadszedł świt, szary od płatków padającego śniegu, stała w oknie, patrząc w stronę obozu Harouna, ale nie widziała nic. Spoglądała do swego wnętrza, analizując wściekłość, jąkają ogarniała, gdy myślała o świecie i ludziach, którzy ciągle ją do czegoś popychali. Jakie mieli prawo?...
Zaczęła przechadzać się po komnacie. Powoli, w miarę jak gniew narastał, jej twarz poczerwieniała. Dawno już zapomniane łzy spłynęły z kącików oczu.
— Przeklęci, przeklęci, przeklęci! Dlaczego nie zostawią mnie w spokoju? Nie chcę nikogo. Chcę być sobą! — A cichy głos, szyderczo przedrzeźniający ją gdzieś z kącika umysłu, który rzadko opuszczał swoje cieniste schronienie, chichotał złośliwie: „Kłamiesz!” — Nie dam się skuć łańcuchem! — „Ha! Czym są więc twoje sny, jeśli nie łańcuchami, które więżą? Czym są ludzie i rzeczy, którymi się otaczasz, jeśli nie ścianami, które mają zatrzymać cię w środku? Uciekaj, a całe życie, które cię jeszcze czeka, będzie ziemią równie jałową, jak twoja przeszłość. Cóż poczniesz, kiedy twoje świetlane jutra wszystkie staną się szkieletami dni wczorajszych? Płaczesz? Dlaczego? Nie będziesz wiedziała, co straciłaś, tylko nigdy już nie staniesz się całością”.
Ta noc była gorsza niźli którakolwiek podczas nawiedzanych koszmarami lat, zanim w jej życiu pojawił się Saltimbanco. Płakała, póki łzy nie chciały już dłużej płynąć, niszczyła przedmioty, krzyczała, szalała — i nie potrafiła dostrzec żadnej drogi ucieczki przed koniecznością podjęcia decyzji.
To było naprawdę dziwne. Nie przejmowała się dobrymi i złymi stronami decyzji, której dokonania domagał się od niej Saltimbanco, ale tym, czy powinna ją powziąć, czy też nie. Decyzje stanowiły dla niej anatemę. Każda stawała się kolejną cegłą w murze otaczającym celę rzeczywistości. Każda oznaczała poświęcenie części samej siebie.
* * *
W południe następnego dnia głód wreszcie przygnał Saltimbanca do Wielkiej Sali. Tam odnalazł Turrana, Valthera i Brocka, rozkazujących żołnierzom, którzy rozbierali ustawione na kozłach stoły. Pochwycił pół bochna chleba i puchar wina, zanim zdołały w magiczny sposób zniknąć, podszedł do Królów Burzy.
— Zastanawiam ci się ja, co się dzieje. — Całe podniecenie i niepokój wywołany wieściami o śmierci Ridyeha jakby zupełnie zniknął. Cieszyło go to, jednak zastanawiał się, dlaczego tak się stało.
— Nie wiesz? — zaprotestował Turran. — Sądzę, że nie. To jest w jej stylu. Cóż, ja ci nigdy nie powiem.
Brock, zazwyczaj nieokazujący szczególnie swych uczuć, przyjacielsko klepnął Saltimbanca w ramię, ale także odmówił jakichkolwiek wyjaśnień.
Starając się usilnie, by w ciągu tych ostatnich kilku dni, jakie jeszcze zostały, być tak niedostrzegalnym, jak to tylko możliwe, Saltimbanco opuścił Wielką Salę. Zamierzał udać się na tyły fortecy, aby znowu obejrzeć sobie wąwóz, jednak okazało się nagle, że zmierza prosto do Dzwonnicy. Postanowił podporządkować się temu impulsowi.
Jakże był zdumiony mizernym wyglądem Nepanthe, kiedy otworzyła mu drzwi! W całkowitym milczeniu zaprosiła go gestem do środka. Zobaczył, że znowu zeszyła swój zniszczony haft. Usiadł wygodnie w mięciutkim fotelu, odchylił się na oparcie, zamknął oczy, zachowując się tak, jak to miał w zwyczaju, i czekał. Nepanthe miała zbyt wiele własnych zmartwień, aby przeżywać głęboko śmierć Ridyeha. Tutaj był bezpieczny.
Ona zaś, przygryzając znowu wargę (zbyt często to robiła i teraz miała tam trudną do zagojenia rankę), wpatrywała się weń przez dłuższą chwilę. Była blada i bardziej przestraszona niźli kiedykolwiek dotąd. Postanowienie, jakie miała podjąć, dręczyło ją bezlitośnie, szarpiąc korzenie jej strachów. Ale była już zdecydowana mu sprostać.
Powoli podeszła do jego fotela. Trzęsła się cała. On udawał, że chrapie, chociaż przez zmrużone powieki widział, jak grymas gniewu przecina jej twarz. Wychodziło na to, że mając taką motywację, boi się mniej.
Otworzył oczy, uniósł wzrok, kiedy wsunęła swoją dłoń w jego. Wciąż zagryzając obolałą wargę, pociągnęła go delikatnie. Wstał i poszedł za nią do sypialni.
* * *
Łoskot bębnów niósł się po cienistych korytarzach Ravenkrak. Trąby obwieszczały uroczystość. Jaskrawe jedwabne sztandary powiewały na każdej wieży. Garnizon fortecy stał na dziedzińcu, wszyscy w pełnym umundurowaniu. Królowie Burzy odziali się zbytkownie, co stanowiło jaskrawy kontrast do zazwyczaj wkładanych spartańskich ubiorów. Saltimbanco, który już właściwie nie mógł się szczycić swoją tuszą, włożył oficjalne szaty, pożyczone od Brocka: czarny czepek, obrzeżony srebrem, szkarłatną tunikę oraz pończochy, przypiął także wypolerowaną do połysku broń lorda. Wykąpany, uczesany i wystrojony, w ogóle nie przypominał błazna.
Kierując się wskazaniami Turrana — Król Burzy zachowywał się równie majestatycznie jak każdy władca z południa — Saltimbanco stanął obok podium znajdującego się na poczesnym miejscu Wielkiej Sali. Mieszkańcy Ravenkrak siedzieli na ławach ustawionych w poprzek sali, wyglądali niby morze niespokojnych białych, śniadych i czarnych twarzy. Nagle poczuł przypływ lęku. Podobnie jak to było w przypadku Nepanthe, nie był to dzień, o którym śniłby kiedykolwiek po nocach. Jednak potrzebował jej, więc musiał jakoś się z nią związać.
Odgłos bębnów zmienił kadencję. Trąby wygrzmiały swój ostatni zew. Panna młoda opuściła swoją wieżę. Nigdy już nie wróci do niej sama.
Turran wszedł na podwyższenie. Do niego należało zadanie związania ich ze sobą. Pomarańczowy i złoty, szkarłatny i purpurowy, nieruchomy, górował nad wszystkimi niby jakiś ognisty demon.
Z Dzwonnicy, po ciemnej, oczyszczonej ścieżce pomiędzy zwałami śniegu, przez nieustającą zadymkę, orszak panny młodej wyruszył w kierunku sali. Sześć kobiet, odzianych w ciemne zielenie haftowane złotą nitką, niosło tren Nepanthe. Pikinierzy w liberii maszerowali po obu jej stronach. Wszyscy poruszali się powolnym, odmierzonym krokiem, nie dbając o zimno. Śluby na Ravenkrak odbywały się zawsze z królewską pompą i ceremoniałem.
Orszak panny młodej dotarł do Wielkiej Sali. Valther i Jerrad obnażyli miecze i objęli straż przy Nepanthe. Powoli wędrowali w stronę podwyższenia.
Saltimbanco podczas tego powolnego marszu chyba doświadczył wieczności. Patrzył, zachwycając się od nowa pięknem Nepanthe, jej ciemnymi oczyma i włosami, gładką cerą i delikatnością rysów. Tego wieczoru wydawała się święta niemalże, nieziemska, jakby otulona jakimś ekstatycznym zaklęciem. Jej bracia również byli jak zaczarowani. Na krótką chwilę zapomniał o swoich strachach, zdawało mu się, że cała ta ceremonia zdolna jest je rozproszyć. Przez chwilę wszyscy wyglądali, jakby wierzyli, że Ridyeh wciąż jeszcze żyje.
Nepanthe dotarła do podwyższenia. Bębny ucichły. Ceremonia rozpoczęła się...
Jakby zdarzyło mu się przenieść w czasie, Saltimbanco w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że już po wszystkim, dokonało się. Czy to prawda? Tak. Ludzie odchodzili, udając się do swoich obowiązków. Gdzie też podziały się te chwile?
Nepanthe w końcu spojrzała prosto w jego oczy. Ujął jej dłoń, delikatnie uścisnął. W tej chwili, w tym miejscu, nie było widać na jej twarzy żadnego strachu ani wątpliwości.
Na każde z tych uczuć było zresztą za późno. Zdecydowała się już. Będzie walczyć teraz o to, na co się zdecydowała, równie gorzko, jak przedtem się przed nim wzdragała.
DWANAŚCIE:
Jesień — Zima 996 roku OUI;
Piją wino przemocy [top]
Saltimbanco ziewnął i przeciągnął się, rozkoszując ostatnim krokiem ku powolnemu i leniwemu przebudzeniu. Przeciągnął się znowu. Był rozluźniony jak kot. Jego wyciągnięte lewe ramię trafiło na coś miękkiego i ciepłego, potem zatonęło w masie jedwabistych włosów. Ziewnął znowu, przewrócił się na bok tak, żeby móc spojrzeć w uśmiechniętą twarz swojej młodej żony. Powoli wyciągnął dłoń, ścigając kosmyk włosów wystający spod fałdy pościeli, złapał go między kciuk i palec wskazujący, skręcił i owinął sobie wokół palca, przyglądając się jednocześnie śpiącej. Potem opuszkiem palca przesunął delikatnie po miękkim, zaróżowionym policzku, śledząc linię szczęki i zatrzymując się dopiero w dołeczku policzka. Pieszczota sprawiła, że leciuteńko zadrgał koniuszek jej ust: coś, czego rzadko był świadkiem, przynajmniej aż do wczorajszego wieczoru, szczęśliwe, demoniczne coś, co spędziło lata w zamknięciu, a teraz wyszło na wierzch i mrugało ze szczęścia. Jej uśmiech powoli się rozszerzał niósł ze sobą ciepło. Rubinowe poduszki, na których składał pocałunki, rozdzieliły się leciutko, uwalniając ulotne westchnienie. Wyciągnęła drobną, delikatną dłoń, aby przykryć nią jego rękę, przytulając ją do swego policzka. Powoli, jakby nie chcąc zakłócać jej drzemki, pochylił się nad nią i pocałował ten leciutki uśmiech w kąciku jej ust.
— Mhm — westchnęła, oczy mając wciąż zamknięte.
— Mam ci ja coś do wyznania.
Otworzyła jedno zaspane oko.
— Jam nie jest Saltimbanco. Nie jestem prostym wędrownym błaznem...
— Cicho, wiem.
— Hai! Jak to możliwe? Wciąż przecież jeszcze oddycham.
— Wnioskowanie. Listy Valthera. Byłeś jedynym, który miał do nich dostęp, a potem mógł się porozumieć z bin Yousifem w Iwa Skołowda.
Strach poraził go do żywego.
— Ridyeh? — sapnął, niezdolny do wypowiedzenia pytania.
— Wtedy cię nienawidziłam. Ale tak naprawdę to nie była twoja wina. Ja... hm... Dlaczego mamy o tym rozmawiać? To się skończyło. Nie zmuszaj mnie, żebym o tym pamiętała. Nie chcę. Pocałuj mnie. Dotknij mnie. Kochaj mnie. Nie mów nic. Pozwól mi po prostu zapomnieć.
— Nie czujesz do mnie nienawiści? Ravenkrak zostanie zniszczone, a jam, w swym przebraniu, pierwszy za to odpowiedzialny.
— Ravenkrak już został zniszczony. Tylko Ravenkrak jeszcze nic o tym nie wie.
— Tak się zmieniłaś.
Przerwało im pukanie do drzwi. Żadne z nich nie poruszyło się. Pukanie jednak stawało się coraz bardziej natarczywe.
— Lepiej idź — powiedziała Nepanthe. — Prawdopodobnie to jeden z moich braci.
Tak też było. Valther zmierzył wzrokiem podomkę Nepanthe, którą przywdział Saltimbanco, zachichotał i powiedział:
— Turran chce widzieć Nepanthe w Niższym Arsenale. Luxos właśnie wrócił do nas. Wpuściliśmy go przez bramę dosłownie trzy kroki przed ludźmi bin Yousifa.
— Obrażonym jest na ten brak szacunku...
— Dokładnie rzecz biorąc, to jest mój pomysł — odparował Valther, przerywając mu. — Ale Turran chce ją zobaczyć, a on zawsze dostaje to, czego chce. Biegiem, dziecino. — Połaskotał Szydercę pod brodą. — Ta podomka znakomicie na ciebie pasuje. — Śmiejąc się, klepnął go, nie dodając mu otuchy, i pośpiesznie wyszedł.
Szyderca, kiedy już wrócił, zobaczył, jak Nepanthe się ubiera. Jej oblicze było zachmurzone. Znowu się bała.
— To był Valther. Masz spotkanie w Niższym Arsenale. Luxos wrócił.
— Słyszałam. Pomożesz mi? — Drgnęła, kiedy jej dotknął. Chwilę później, drżącym szeptem, zapytała: — Jak nazywają cię twoi przyjaciele?
— Wieloma imionami. Hai! Większość z nich nie jest przeznaczona dla uszu damy. Ale przeważnie mówią na mnie Szyderca.
— Szyderco, będziemy musieli stąd odejść.
— Dlaczego?
— Moi bracia mogą wszystko odkryć. Powinniśmy ich wyprzedzić.
— Dokąd pójdziemy? Jak będziemy żyli? Pieniądze z popisów wokalnych w Iwa Skołowda schowane w sekretnej skrytce w Wieży Księżyca... stracone na zawsze! — To zabrzmiało niemalże jak skomlenie.
— Nie dbam o to, gdzie. Poza tym sama posiadam trochę wartościwych przedmiotów.
— W jaki sposób uciekniemy?
— Są sposoby. Ale ty znasz bin Yousifa, nieprawdaż? — W jej głosie nie pobrzmiewał nawet ślad oskarżenia.
— Od dawna.
— Jesteście przyjaciółmi?
— Kiedy jest złoto.
— Ktoś jeszcze? — Uśmiechnęła się, kojąc jego napięcie. Zrozumiał.
— Rudobrody.
— Co? — Była wyraźnie zaskoczona.
— Rendel Grimnason. Prawdziwe imię brzmi: Bragi Ragnarson.
— I Astrid także?
— Ma na imię Elana. A także Czarny Kieł, Smokbójca, Rolf również. I zgadnij, komu wierni są żołnierze.
— Och! Biedny Turran. Otoczony przez wrogów. Teraz nawet jego siostra do nich się zalicza. Kiedy ma nastąpić koniec?
Szyderca pokręcił głową.
— Nasz pracodawca, człowiek wysokiej klasy o milczących ustach, niczego nam nie powiedział. Nawet nie podał swojego imienia. Ale odkryliśmy, kim jest. To Machiavelli magii.
— Mag?
— Tak. Wciąż jednak pozostaje pytanie, dlaczego tak bardzo zależy mu na Ravenkrak.
— Jak ma na imię?
— Varthlokkur...
— Varthlokkur! — Padła na łóżko. — Mówiłam Turranowi, ale on nie słuchał.
Jej reakcja zaskoczyła Szydercę.
— Na czym polega problem?
— Chcesz wiedzieć, czego on chce w Ravenkrak? Chce mnie! Od wielu już lat mnie nęka, chcąc, abym za niego wyszła. Prawdopodobnie chodzi mu o moją moc. Nie o moją władzę nad Wiatrołakiem, ale moc wewnętrzną. Krew Królów Burzy znana jest ze swej magicznej siły. Nasi przodkowie zaliczali się do arystokracji Ilkazaru. Gdybyśmy byli razem, niewielu potrafiłoby nam się przeciwstawić. Kontrola pogody byłaby dziecinną fraszką. Dlatego zawsze go odpychałam. — Zarumieniła się. Wiedziała, że wcale nie był to zasadniczy powód. — Bałam się, że Ravenkrak jako pierwszy na własnej skórze odczuje jego nową potęgę. Teraz sądzę, że i tak nas zniszczy. Wcześniej czy później, śmierć doścignie wszystkie dzieci Imperium. Bądź gotowy do wyruszenia, kiedy tylko wrócę. Dopilnuj, aby twoi przyjaciele odeszli razem z nami.
Wygładziła fałdy sukni, lekko pocałowała go na pożegnanie.
— Kocham cię. — Słowa przyszły jej z wysiłkiem, ale jakoś zdołała je wypowiedzieć. — Wrócę wkrótce.
* * *
Kiedy Nepanthe opuściła wieżę, pierwej dokładnie owinąwszy szyję i głowę szalem dla ochrony przez coraz gęstszym śniegiem, zastanowiła się wreszcie i zdumiała zmianą, jaka zaszła w jej umyśle. Chociaż wciąż się bała, cała jej istota, niczym magnes podlegający sile przyciągania, kierowała się ku jednemu pokładowi magnetytu. Saltimbancowi. Nie, Szydercy. Ale jaka to w końcu różnica? Róża jest różą, niezależnie jak się nazywa. Śmieszne. Niemalże fizycznie czuła, jak ulatniają się jej lęki. Miała ochotę śpiewać. Na dworze panował jednak lodowaty ziąb. Wiatr już rozwiewał pokłady niedawno spadłego śniegu (ucieczka byłaby ponurym, nieszczęsnym przedsięwzięciem), jednak nie widziała tego w ten sposób, nie dbała o to. Jej seksualne lęki już zaczynały wydawać się zwyczajnie głupie — wcale przecież nie było źle — jednak na myśl o czekającym ją spotkaniu wciąż czuła się niepewnie.
Nepanthe jako ostatnia dotarła do Niższego Arsenału. Kiedy weszła, zobaczyła braci oczekujących na nią niecierpliwie. Nikt jednak nie zganił jej za spóźnienie. Po złożeniu jej spóźnionych życzeń z okazji zamążpójścia Luxos poprosił wszystkich o uwagę.
— To są rzeczy Ridyeha. Tyle, ile udało mi się odzyskać — zaczął, wskazując bezładny stos na stole. — Złota moneta, którą bin Yousif wydał po spotkaniu ze starym człowiekiem w Itaskiańskiej tawernie. Bez wątpienia otrzymał ją od niego. Najemnikom na zewnątrz płaci się tą samą walutą. Turran?
Turran przyjrzał się monecie.
— Z Ilkazaru. Dzisiaj już dosyć rzadka.
— Wydano ich tysiące.
— Ktoś znalazł skarb Ilkazaru?
— Nie zapominajcie, że źródłem tych monet jest stary. Skąd stary człowiek miałby wiedzieć, gdzie znaleźć taki skarb?
— Varthlokkur! — warknął Turran.
— Błyskotliwe rozumowanie! — oznajmiła Nepanthe. — A co ci mówiłam sześć miesięcy temu?
— W porządku, przepraszam. Nie sądziłem, że on aż tak bardzo chce cię mieć. To oznacza, że wpadliśmy w prawdziwe kłopoty. Będziemy musieli walczyć równocześnie z magią i żołnierzami.
— To jeszcze nie wszystko — wtrącił Luxos. — W kwestii tego, kto mógł przekazać listę szpiegów bin Yousifowi. W kieszeni Ridyeha znalazłem ten papier. Woda rzeczna niemalże zupełnie go wymyła. Jednak dwa imiona są wyraźnie czytelne: Bragi Ragnarson i Szyderca. Nie rozumiecie? Według plotek bin Yousif działał razem z ludźmi o tych imionach podczas Wojen El Murida. A jeden z nich był w Itaskii w owym czasie i widziano go, jak rozmawiał z tym samym starym człowiekiem. Gdzie znajdują się teraz? Co obecnie robią? Ja myślę, że są tutaj. W Ravenkrak.
Myśli Nepanthe goniły szaleńczo, poszukując jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Podając im dokument, Luxos powiedział:
— Jeszcze jeden wers daje się odczytać.
Turran zmarszczył brwi nad niewyraźnym pismem, przeczytał:
— „... niski i tłusty. Ragnarson jest blondynem, wysokim...” To wszystko?
Prostą drogą zmierzali do odkrycia wszystkiego. Nepanthe wiedziała, że musi ostrzec swego męża... Ta myśl zaskoczyła ją. Wyznaniu, jakie poczyniła przed Szydercą pół godziny wcześniej, tudzież zmianie obiektu lojalności, w istocie brakowało przekonania. Tymczasem jednak dojrzała, a jej decyzja stała się ostateczna. Podniosła się. Na pytające spojrzenie Turrana odrzekła:
— Muszę iść do łazienki — i zostawiła ich pochylonych nad wynikami śledztwa Ridyeha, niczym ghoule nad otwartym grobem.
— Czy to w ogóle ma jakiś sens? — usłyszała jeszcze pytanie Turrana. Oraz, kiedy już odeszła prawie tak daleko, by nie móc słyszeć, co mówią, jak Valther dopowiedział:
— Jedynym tłustym człowiekiem w całym zamku jest Saltimbanco...
Potem zapadła krótka cisza. Nepanthe chciała pobiec — i zderzyła się z zadyszanym żołnierzem.
— Moja pani! — wykrztusił. — Zwijają obóz. Wygląda na to, że postanowili odstąpić.
Strategia Turrana odniosła sukces.
— Dziękuję. Przekażę wszystko moim braciom. Wracaj na swój posterunek. — Udała, że zawraca w kierunku rozjarzonych błękitną poświatą drzwi komnaty narad. Zatrzymała się jednak, gdy tylko żołnierz zniknął jej z oczu. Nie miała najmniejszego zamiaru mówić Turranowi, że zwyciężył. Niech gryzie się jeszcze przez jakiś czas, kłócąc z braćmi, póki Szyderca i ona nie zdążą uciec. W każdym razie miała przeczucie, że zwycięstwo to wcale nie musi być dokładnie takie, na jakie z pozoru wygląda.
Stłumione przez zakręty korytarza dobiegły jej uszu z udręką wymówione przez Turrana słowa:
— Ale przecież nie mogliśmy wydać siostry za wroga!
— Tak właśnie uczyniliśmy! — odparł Valther. — Przysięgam, teraz kiedy o tym myślę, jasno widzę, że nikt inny nie miał możliwości wykradzenia tych list. Skopiować i dostarczyć bin Yousifowi. Być może jednak powinniśmy doprowadzić do szczęśliwego powieszenia.
— Przeklęty! — ryknął Turran. Metalowe instrumenty zagrzechotały, kiedy uderzył pięścią w stół. — Dobrze, to jeden. A co z drugim?
— Grimnason — ze smutkiem odparł Valther.
— Co? Nie! To jest nasz najlepszy człowiek.
— Zgaduję.
— Ridyeh napisał, że jest blondynem.
— Włosy można ufarbować. W każdym razie teraz to i tak nie ma znaczenia. Jesteśmy otoczeni przez wrogów, od zewnątrz i od środka. Przez cały czas trwania tej wojenki byliśmy całkowicie manipulowani. Co pasuje znakomicie do takiego lisa jak Varthlokkur. A więc po czterystu latach Ravenkrak wreszcie upadł, ale nie pod ciosami oręża. Stał się ofiarą zdrady. Zawsze wiedzieliśmy, że tak się stanie. Chwała Imperium.
Nepanthe usłyszała już wszystko, co chciała wiedzieć. Pobiegła.
* * *
Nepanthe wpadła na dziedziniec, potoczyła dookoła dzikim spojrzeniem, przez oślepiającą zadymkę ledwie była w stanie dostrzec postać Ragnarsona na szczycie murów obronnych. W jednej chwili była już przy jego boku, wyszeptała bez tchu.
— Bragi, moi bracia...
— Wiem. — Nawet się nie odwrócił. Jego spojrzenie utkwione było w obozie bin Yousifa. Twarz wyrażała zmęczenie i smutek. — Szyderca poinformował mnie, że chcesz odejść. Teraz jednak nie mam pojęcia, czy będzie to jeszcze możliwe. Stawiając czynny opór, być może wydałem na nas wyrok i skończymy z poderżniętymi gardłami. Haroun nie będzie zadowolony. To nie jest człowiek, który skłonny byłby przebaczyć.
— Nic nie rozumiesz — powiedziała. — Gra skończona. Oni wiedzą. Luxos przywiózł dowody. Trzeba się zbierać i to natychmiast.
Ragnarson jakby cały skurczył się w sobie. Westchnął. Odwrócił się do niej i rzekł:
— Dziękuję ci, pani. Lepiej zacznij pakować swoje rzeczy. Nie zabieraj ze sobą więcej, niż będziesz mogła unieść. Tylko ubrania i jedzenie. Moi ludzie też już się przygotowują do odejścia. Czy w takiej śnieżycy jesteś w stanie sprowadzić nas z tych gór?
— Tak przypuszczam — odrzekła. — Bądź ostrożny. Oni wkrótce podejmą jakieś działania. — Opuściła go, udając się do Dzwonnicy.
Ragnarson stał jeszcze przez moment na poprzednim miejscu, patrząc w dół górskiego zbocza. Jeden po drugim, w miarę jak kończyli przygotowania, jego ludzie podchodzili do niego. Rolf Preshka. Reskird Smokbójca. Haaken na noszach dźwiganych przez tę dwójkę. Elana oraz garstka ulubionych żołnierzy. Na koniec zapytał:
— Gdzie są Szyderca i Nepanthe?
Nikt nie wiedział.
— Nie lubię zostawiać ludzi za sobą — poskarżył się Smokbójca.
Zupełnie u niego niespotykanym, zmęczonym głosem, Ragnarson odrzekł:
— Ja również nienawidzę tego robić. Ale wolisz raczej być martwy?
Preshka zauważył:
— Nie zostawiamy przecież nikogo ze starej gwardii. Lif. Haas. Chotty... — Wymienił cały rejestr nazwisk starych towarzyszy.
— Niemniej — protestował Reskird — chodzi tutaj o naszą reputację...
— Zamknij się!
Jakaś postać brnęła przez śnieg zasypujący dziedziniec, dotarła do podnóża murów i krzyknęła:
— Kapitanie, przechodzą przez mury od tyłu!
Oszołomiony Ragnarson był w stanie tylko zapytać:
— Kto?
— Ludzie bin Yousifa, jak sądzę.
— Ilu?
— Na razie tylko kilku, ale z każdą chwilą jest ich więcej.
— Dobrze. Dziękuję. Rolf, wyślij wszystkich na tyły. To ich zmyli, póki nie uda nam się wydostać. Pośpieszcie się.
Preshka odszedł.
— Elana, co z przebraniami?
— Ukryłam je na wartowni.
— Dobrze. Gdzie, u diabła, są Szyderca i Nepanthe?
— To muszą być oni. — Dwa ciemne kształty chwiejnie brnęły przez zaspy drogą prowadzącą od Dzwonnicy. Zza ich pleców dochodziły stłumione odgłosy walki.
— Niech Bogowie na Górze i Bogowie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne, zniszczą, rozproszą i obrócą wniwecz wysłanników zniszczenia, Królów Burzy z Ravenkrak — powiedziała Nepanthe, kiedy wreszcie doszli. — Od początku się o to modliłam. Teraz modły moje zostały wysłuchane, a ja żałuję, że nie mogę cofnąć wypowiedzianych słów.
— W porządku, na dół do wartowni — zarządził Ragnarson. Kilka chwil później Smokbójca powstrzymywał wartowników, grożąc im mieczem, podczas gdy Elana wydobywała ze schowka białe szaty pozszywane z prześcieradeł. Kiedy Ragnarson zarządził otwarcie bramy, Preshka wrócił i przywdział swoje przebranie.
Wrzask, wzbijający się ponad coraz silniejszy szczęk bitwy (wnioskując z docierających odgłosów, obrońcy byli górą), rozniósł się echem po dziedzińcu. Luxos wypadł z drzwi do Niższego Arsenału.
— Ruszać się! — warknął Ragnarson. Chociaż nie żywił szczególnych wątpliwości, jaki byłby wynik pojedynku z Luxosem, ponieważ wcześniej ćwiczył z nim, zatrzymał się, by zająć go, póki pozostali się nie wydostaną.
Ragnarson pobierał swoje lekcje szermierki w szkole, którą doprawdy trudno byłoby określić jako rycerską. Dla niego zdolność utrzymania się przy życiu znaczyła więcej niźli fair play, tudzież zaszczytna śmierć. Kiedy Luxos wykonał pierwszy wypad, Bragi przesunął dłonią po lodowych soplach zwisających z przypominającej tunel bramy i cisnął je w twarz atakującemu. Potem wsparł ich efekt potężnym kopniakiem w żebra, który posłał Luxosa z powrotem do jego braci. Ragnarson uciekał więc tylko dwa kroki za swoimi towarzyszami.
Udało im się przebiec nie więcej niż kilkanaście kroków. Potem stok wokół nich jakby ożył. Śnieżne czapy zakotłowały się i zamieniły w odziane na biało postacie, pędzące ku otwartej bramie. Ragnarson został pobity, odepchnięty, skopany i zdeptany, gdyż ludzie bin Yousifa biegli właściwie po nim.
Upadł, przeklinając samego siebie za to, że uwierzył, iż Haroun naprawdę odejdzie, nie próbując ostatniego, podstępnego ataku. Powinien to przewidzieć... Pierwsza fala atakujących przetoczyła się nad nim, zupełnie nie zwracając uwagi na jego ludzi. Jednak napastnicy w dole zbocza, których przekleństwa słychać było za ścianą sypiącego śniegu, nie będą dbali o utrzymanie bramy. Bragi ukląkł. Rozejrzał się dookoła, nie zobaczył nikogo. Na jego krzyk, który zresztą utonął w metalicznym szczęku za plecami, również nikt nie odpowiedział. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, od tego czasu trzymał już usta zamknięte na kłódkę.
Podniósł się, poprawił uważnie strój maskujący i ruszył dalej w dół stoku. W nadziei, że pozostałym uda się dotrzeć do miejsca umówionego spotkania.
* * *
Z westchnieniem ulgi Ragnarson opuścił wreszcie swój koniec noszy przed namiotem Harouna. Bolały go ramiona i barki. Obok niego, czujny, drżący z zimna włócznik rozluźnił się jedynie odrobinę, widząc, jak Ragnarson ciężko usiadł w śniegu.
Smokbójcę i Haakena znalazł w osłonie pokrytego śniegiem okopu jakieś ćwierć mili poniżej bramy. Smokbójca próbował bez niczyjej pomocy ściągnąć swego przyjaciela niżej, ale nie był w stanie sam sobie z tym poradzić. Pozostali zniknęli, rozproszeni przez szarżę nacierających na zamek. Potem pojawili się żołnierze Harouna, najwyraźniej kierowani dokładnymi rozkazami, i sprowadzili ich tutaj.
Klapa namiotu z trzaskiem odpadła na bok. Szczupły, śniady, odziany w czerń bin Yousif wyglądał niczym karykatura Śmierci.
— Dajcie ich do środka — rozkazał.
Chrząkając znacząco i patrząc ponuro wzdłuż ostrza włóczni, Ragnarson uniósł swój kraniec noszy. Chwilę później klapa namiotu zamknęła się za nim. Poczuł ciepło dochodzące z kilkunastu mosiężnych piecyków.
— Z nim wszystko dobrze?
Bin Yousif pochylił się nad Czarnym Kłem. Haaken wymamrotał:
— Gotów do swojej zmiany przy niesieniu Reskirda.
Uśmiech, na poły zupełnie dziki, przemknął przez oblicze bin Yousifa.
— Świetnie. — Odwrócił się. — Bragi, masz szczęście, że posiadasz taką przystojną, wygadaną żonę. I że moi ludzie ją złapali pierwszą. Być może nie dałbym ci nawet szansy dojść do słowa.
Ragnarson właśnie zauważył Elanę, przykucniętą w odległym kącie namiotu, niemalże wtuloną w piecyk. Obdarzyła go zmęczonym uśmiechem.
Bin Yousif ciągnął zaś dalej:
— Nie mogę cię winić, że trzymałeś się z boku. Mój problem polega jednak na tym, że w ogóle nie posiadam sumienia. Cóż, wszystko ułożyło się w końcu dobrze. Nie żywię do ciebie żadnych pretensji. Stary człowiek ma nam zapłacić w Itaskii. Ach. Musi być ktoś jeszcze.
Ragnarson wraz z Harounem podszedł do wyjścia z namiotu. Kolejny jeniec, tym razem Rolf, właśnie przybył — ale Ragnarson nie skupił swej uwagi na poruczniku. Wokół całej jego postaci, przesłonięta zasłoną sypiącego śniegu, jarzyła się rozszalała pożoga.
— Ravenkrak płonie — oznajmił Haroun. — Wejdź, Rolf.
Ragnarson uderzył pięścią we wnętrze swej dłoni. Za każdym razem, gdy zdradzał kolejnego pracodawcę, czuł się coraz gorzej. Był zły, był wstrętnym robakiem. Niegdyś przysięga człowieka coś znaczyła — ale wtedy był jeszcze szczeniakiem, głupcem w raju głupców Trolledyngji.
— Jeżeli chcesz sobie popatrzeć, wyjdź na zewnątrz — warknął bin Yousif. — W każdym razie zamknij klapę.
Ragnarson opuścił klapę namiotu, zasłaniając przed swoim wzrokiem rezultat własnej zdrady. Spod piecyka, do którego natychmiast się przytulił, Preshka zapytał:
— Skąd wiedziałeś?
Bin Yousif pytająco uniósł brwi, potem uśmiechnął się.
— Chodzi ci o to, że dzisiaj mieliśmy zaatakować? Tak na pewno to nie wiedziałem. Ale wydawało się, że akurat teraz można spróbować. Kilka dni temu wypatrzyliśmy Luxosa. Doszedłem do wniosku, że może wiedzieć dostatecznie dużo, aby zmusić was do natychmiastowej ucieczki. A więc przepuściliśmy go.
— Co teraz? — dopytywał się Preshka.
— Mamy czekać w Czerwonym Rogaczu, w Itaskii. Stary tam nam zapłaci.
— Nie podoba mi się to.
— To jest wszystko, co byłem w stanie wytargować. On nam już dłużej nie ufa. Zresztą, dlaczego miałby? Czarny Kieł omal na niego nie napadł. Bragi wciąż odpierał szturmy. A ja nie mogłem atakować.
Ktoś krzyknął na zewnątrz. Haroun podszedł do wejścia.
— Ach, więc już jesteśmy wszyscy w komplecie. Wprowadźcie go. — Dwaj żołnierze, ciągnąc za sobą nieprzytomnego i dokładnie obandażowanego Szydercę, weszli do środka. — Połóżcie go na łóżku. Co się stało?
— Nie chciał się poddać — powiedział jeden. — Koniecznie chciał kogoś znaleźć. Mówił, że swoją żonę.
— Żonę? Szyderca? Bragi, co to za głupoty?
— To prawda. Wierz albo nie wierz. Jest żonaty. Z Nepanthe. Od wczorajszego wieczoru.
— Och. — To było westchnienie pełne autentycznego przygnębienia. Bin Yousif osunął się na stołek, zmarszczył brwi. — To niedobrze. Co z nim się stało? Miał ją tylko przekabacić, to wszystko. Skłócić rodzinę. Źle. Źle.
— Dlaczego? — zapytała Elana. — Czy jest jakieś prawo, zabraniające mu się ożenić?
— Na świecie są miliony kobiet... Dlaczego musiał wybrać akurat tę, której chciał stary człowiek?
— Czy ciebie w ogóle nie obchodzi, czego ona chce?
— Nie. Do diabła, nie! Chcę otrzymać swoje pieniądze. Ona jest w tym przypadku tylko towarem. — W teatralny sposób uderzył się w czoło. — Towarem. Dlaczego? Dlaczego nie ktoś inny? I dlaczego ja? Dlaczego mam takie miękkie serce dla tego grubasa? Powinienem poderżnąć mu gardło, w chwili gdy kradł moją sakiewkę. Od tego czasu nic stąd nie wyniknęło, tylko same kłopoty. Naprawdę zapadłem chyba na słabość do głupców. Przyjaźń. — Po dłuższej chwili takiego narzekania i użalania się nad sobą rozkazał, aby odnaleziono Nepanthe i przyprowadzono ją do niego. Kiedy czekali, poczynił przygotowania do szybkiego wymarszu, aby jak najrychlej uwolnić się spod cienia Varthlokkura.
* * *
Nepanthe nigdzie nie można było znaleźć. Haroun wraz ze swymi żołnierzami szukał jej przez trzy dni. Przez ten czas wyjaśniły się losy wszystkich postaci, wielkich i małych, biorących udział w wydarzeniach pod Ravenkrak. Forteca zmieniła się teraz w zasnute dymem ruiny. Zaginionych nie było znowu aż tak wielu, przypuszczalnie większość spoczywała pod zaśnieżonymi stertami zamkowego gruzu. Zginęło także kilku najwybitniejszych Królów Burzy.
Potem Szyderca, podążając po szlaku, który, jak przypuszczał, mogła wybrać Nepanthe, po tym jak się zgubili i rozdzielili niedaleko bramy zamku, natrafił na pewną osobliwą rzecz. Na obszar, gdzie śnieg został stopiony, a potem znowu zamarzł. Pozostali również to widzieli, ale nie przypisywali sprawie większego znaczenia. Szyderca z początku postąpiłby podobnie — ale był z nim Haroun, ten zaś miał dostatecznie dużo doświadczenia w sprawach czarów, aby domyślić się, o czym mogą świadczyć takie ślady.
— Tutaj ktoś rzucił zaklęcie maskujące — oznajmił, zaskakując swego towarzysza. — Ugięcie drogi promieni świetlnych wymaga mnóstwa ciepła.
— Czary? Co?...
— Powiedziałem ci, że stary chce mieć Nepanthe. Wygląda na to, że tu ją znalazł, okrył zaklęciem, a potem, kiedy się nadarzyła sposobność, zabrał ją na dół. — Wskazał wzdłuż szlaku słabiej stopionego śniegu wiodącego w dół zbocza.
— Pójdziemy za nimi, co? Niedługo powinniśmy go złapać. Stary człowiek nie potrafi szybko chodzić...
— Potrafi, potrafi.
Wiedząc, że i tak na nic się to nie zda, Haroun wysłał jednak patrole pościgowe. Nie znaleźli ani czarodzieja, ani kobiety. W tym czasie rozpuścił swoją armię, pustosząc tym samym zawartość szkatuły, i wypuścił jeńców. Nie miał już nic, kiedy zapłacił ostatniemu z żołnierzy. Nie miał z tego nawet grosza zysku — ponieważ ludziom Bragiego również trzeba było zapłacić.
Stary musi się pojawić w Itaskii.
Mimo protestów Szydercy Haroun poprowadził swych towarzyszy na południe, w nadziei że jeśli już nic innego się nie zdarzy, uda mu się przynajmniej wydostać swoją zapłatę.
TRZYNAŚCIE:
Lata 981-997 OUI;
W jego cieniu żyć będzie [top]
Ponura atmosfera zwisała niczym ciężkie pajęczyny z krokwi pomieszczenia, gdzie siedzieli Varthlokkur i Starzec. W powietrzu panował przejmujący ziąb. Woń kurzu sucho kręciła w nosie. Wszystkie barwy rozpłynęły się w odcieniach szarości. Jedyne światło docierające do wnętrza pochodziło z daleko widzącego lustra. Ukazywało scenę jednej z komnat równie głęboko zagrzebanej, w równie mrocznym zamczysku. Obserwowali szesnastoletnią Nepanthe przy jej codziennych zajęciach. Zwierciadło stwarzało nieograniczone możliwości podglądania, jednak obaj mężczyźni skrupulatnie się ich wystrzegali. Obowiązki Nepanthe były śmiertelnie nudne, posiłki, drobniejsze prace domowe, nauka, a potem godziny spędzane nad haftami. Kiedy potrzebowała samotności, wycofywała się do zamkowej biblioteki i tam czytała. Książki pozostawały poza zasięgiem zainteresowań braci, z wyjątkiem może Luxosa. Dowiedziała się z nich wiele, a większość z tego stanowiły całkowite bzdury.
Varthlokkur i Starzec potrafili obserwować ją godzinami, ten drugi zaczynał się powoli już nudzić tym zajęciem, jednak jakoś się zmuszał, najwyraźniej bowiem ostatnimi czasy coś nurtowało jego przyjaciela. Varthlokkur w końcu postanowił podzielić się zmartwieniem:
— Czy sądzisz, że czas już, abym się wybrał ją zobaczyć?
— Tak. Być może nawet czekałeś zbyt długo. Nic przecież nie powstrzymuje jej przed znalezieniem sobie innego kochanka.
— Nieprzypadkowo. To stare smoczysko, jej macocha, najwyraźniej postanowiła zmienić ją w wieczną dziewicę. — Powstał i zaczął spacerować po komnacie. Od czasu do czasu odwracając się przez ramię, ciągnął dalej: — Mężczyźni ją przerażają. W tym tej kobiecie udało się osiągnąć sukces. Przyjrzyj się, jak się zachowuje w obecności męskiej służby. Z drugiej strony jednak natury nie da się wiecznie tłamsić. — Zachichotał bez przekonania.
Starzec odwrócił się do niego, przyglądał się, jak czarodziej zajmuje się jakimś misternym dziełem. Szarpiąc brodę, zapytał:
— Co ty właściwie robisz?
— Wybieram jakieś podarki, aby wywrzeć stosowne wrażenie na Verloi. Jej ojcu.
— Masz zamiar od razu wyruszyć?
— Tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Już zaczynam się robić nerwowy, a minęło dopiero kilkanaście sekund od czasu, jak powziąłem postanowienie.
— Czy powinienem przygotować zaklęcie teleportacji?
Varthlokkur pobladł śmiertelnie.
— Nie! — I aby wyjaśnić swoją przesadną reakcję, dodał: — Chcę poznać świat z pierwszej ręki. W każdym razie wszystkie te sprawy z teleportacją niepokoją mnie. Jeszcze w Shinsan, kiedy pomagałem mojemu nauczycielowi w badaniach nad tym zjawiskiem, zauważyłem rozmaite dziwne zakłócenia w strumieniu przenoszącym. Przypuszczam, że tam może coś żyć. I na dodatek, może być to coś, czego raczej nie powinniśmy niepokoić. Faktem jest, że paru ludzi podczas prób teleportacji zwyczajnie zniknęło na zawsze.
Starzec po raz pierwszy słyszał, żeby Varthlokkur choćby napomknął o tym, co robił podczas pobytu w Shinsan. Nie chciał naruszać prywatności czarodzieja, po prawdzie to jednak cały aż skręcał się z ciekawości.
— Nigdy nie mówiłeś wiele o Shinsan...
— Im mniej się o tym mówi, tym lepiej.
— Jak tam jest? Ja osobiście nigdy tam nie dotarłem, przynajmniej po tym, jak Tuan Hua ustanowił Imperium Grozy. A zwierciadło nie potrafi zajrzeć poza granicę.
— Cały obszar otoczony jest barierą uniemożliwiającą dalekowidzenie. Pod innymi względami jest to taki sam kraj jak wszystkie inne. Posiada regularną rzeźbę naturalną: wzgórza, rzeki, lasy. Liście są tam zielone. Niebo niebieskie. Niezależne od tego, co ci opowiadano, twoje zmysły nie wychwyciłyby żadnej różnicy w porównaniu z resztą świata. Tylko przed oczyma swej duszy możesz dostrzec wszechogarniające zło... Naprawdę, im mniej będziesz wiedział na ten temat, tym będziesz szczęśliwszy.
Nieco zirytowany tak agresywnym zachowaniem Varthlokkura, Starzec spróbował jednak zadać mu pytanie, które dręczyło go od samego początku.
— Czym musiałeś zapłacić za zdobycie umiejętności, jakie potem wykorzystałeś przeciwko Imperium?
Szkarłat, widzialny nawet w półmroku komnaty, wypełzł na kark Varthlokkura. Wyraz jego twarzy stał się skrajnie ponury. Starzec zaczął się już obawiać, że jedynym efektem wściubiania nosa w nie swoje sprawy może być wybuch wściekłego gniewu. Spróbował skierować więc rozmowę z powrotem na bezpieczne wody.
— Masz zamiar wybrać się w drogę we własnej postaci?
— A co jest ze mną nie w porządku? — Tygrys ze złamanym zębem nie mógłby zachowywać się bardziej zapalczywie.
— Oczekiwałem raczej, że spróbujesz się znowu odmłodzić, tak samo jak zrobiłeś to w przypadku Maryi.
— A co by sobie Marya pomyślała? Nie. I Nepanthe też byłaby przerażona. Nie, będzie najlepiej dla wszystkich, jak dalej pozostanę starcem. — Purpura powoli odpływała z jego twarzy. — Kiedy już mnie nie będzie, nie mów Maryi, dokąd się udałem. Nie trzeba jej ranić. Była dobrą żoną. Być może nie potrafiłem jej ofiarować miłości ani następnego syna, jednak mogę postarać się oszczędzić jej dodatkowego bólu. — Zawsze w takich chwilach, kiedy opuszczał go gniew, a odzywało się sumienie, próbował odpłacić jej zdwojoną troskliwością, chociaż czasami, podobnie jak w przypadku Ilkazaru i kobziarza (nowy kobziarz był najbardziej rozpieszczany ze wszystkich mieszkających w Fangdred), troska pojawiała się zbyt późno, by zapobiec popełnianiu okropnych czynów.
— Jakoś jej to wyjaśnię.
* * *
Podróż Varthlokkura trwała ponad miesiąc. Musiał przecież pokonać parę dzikich zupełnie łańcuchów górskich. Smocze Zębiska, a potem, po przebyciu Shary i równin Wschodnich Wrzosowisk, Kracznodiany. Pogoda często była zupełnie okropna, nie szczędziła mu mgieł, deszczów, śniegów, wichrów, które nigdy nie niosły ze sobą choć drobiny ciepła. Wszystkie niebezpieczeństwa, jakie rodzi las, przytrafiały mu się niezwykle często, bandyci też nie raz zastępowali mu drogę. Chłopi niekiedy wychodzili na spotkanie z obcym z obnażoną bronią. Od czasu jego młodości świat stał się bardziej jeszcze brutalny. Po Upadku, kiedy zabrakło czynnika równowagi, jakim było Imperium Ilkazaru, wszędzie niepodzielnie zapanowała anarchia, zazwyczaj jednak w poprzednich kilkuset latach lokalne władze dawały sobie jakoś radę z zachowaniem porządku — aż do chwili obecnej, kiedy to nastała jutrzenka nadciągającego chaosu. Całkowity chaos bowiem wkrótce już zawładnie światem, nie należało oczekiwać innego rezultatu zwady potężnych sił. Varthlokkur pogrążał się więc w rozpaczy, podsycanej przekonaniem, że przyszłość przyniesie ze sobą jedynie zmiany na gorsze.
Pewnego dnia, kiedy zmęczony dotarł do krańca długiej, wąskiej przełęczy ograniczonej szarymi skałami, zobaczył po raz pierwszy Ravenkrak. Wyszedł na otwartą przestrzeń, a wtedy wyjący górski wicher rozpędził chmury dotąd skrywające znajdujący się przed nim szczyt. Zwierciadło nie przekazało pełnego wyglądu warowni. Zobaczył dwanaście wieżyc i kruszejące mury obronne naznaczone srebrnymi łatami lodu. Widok ział chłodem, samotnością i mrokiem, nieodparcie przywodząc na myśl zniszczoną erozją starożytną czaszkę. Skojarzył mu się także z poszczerbioną cynową koroną, którą ktoś zwieńczył poszarpany szczyt Candareen. Zadrżał, przejęty poczuciem osamotnienia, jakie roztaczało wokół siebie to miejsce. Cóż za przemożne szaleństwo natchnęło imperialnych inżynierów, by tutaj właśnie wybudować fortecę?
Kiedy Varthlokkur podjechał bliżej, zobaczył człowieka wychodzącego przez bramę. Tamten zatrzymał się, popatrzył, pośpiesznie zniknął tam, skąd przyszedł. Wrócił jednak, zanim czarodziej zdążył przybyć na miejsce.
— Pan oczekuje w Wielkiej Sali — oznajmił, zaś zwracając się do sokoła siedzącego na ramieniu, dodał: — Spokojnie, Demon. — Po czym znowu do Varthlokkura: — Idź za mną.
Varthlokkur poszedł za odźwiernym przez całkowicie puste korytarze. Oglądana z tak bliska, forteca zdawała się jeszcze bardziej opuszczona niźli Fangdred. Teraz w Fangdred mieszkali przecież ludzie, stwarzając przynajmniej iluzję domu. Ravenkrak nie dbało o żadne iluzje.
Wielka Sala okazała się wielkim pustym pomieszczeniem, jakby pogrążonym w oczekiwaniu na mające nastąpić w niej wydarzenia. Tylko kąt w jej krańcu był obecnie wykorzystywany. Tam też, przed wielkim kominkiem, na którym huczał ogień, siedział Verloya, Pan na Ravenkrak. Dzieci dotrzymywały towarzystwa ojcu. Cała siódemka wydawała się szeregiem wariacji na jeden temat. Szczupłe czy przysadziste, niskie czy wysokie, wszystkie stanowiły zniekształcone odbicia swego ojca.
— Usiądź, proszę. Czuj się jak u siebie w domu — zaczął Verloya. — Jak sobie wyobrażam, niełatwą odbyłeś podróż, zanim dotarłeś tutaj z miejsca, z którego wyruszyłeś. — Jego brwi uniosły się pytająco. Varthlokkur wszakże nie zareagował na sugestię. Verloya ciągnął więc dalej: — Trudno mi było dać wiarę, kiedy Ptasznik doniósł mi, że zobaczył na górze obcego. Ach!
Służący przyniósł zaprawione korzeniami wino. Mimo zdecydowanego postanowienia, że będzie się zachowywał powściągliwie, Varthlokkur niemalże rzucił się na swój kufel.
— Wybacz mi — oznajmił, kiedy już wypił wszystko do dna. — To była uciążliwa podróż.
— Żadne przeprosiny nie są konieczne. Kilka razy jeździłem do Iwa Skołowda i z powrotem. Jest to naprawdę męcząca wyprawa, nawet kiedy pogoda sprzyja. Ach. Baranina.
Wniesiono również świeżo upieczone przysmaki. Verloya odkroił wielki płat pieczeni, podczas gdy służący wciąż donosili miski i talerze, warzywa i słodycze, kolejne dzbany grzanego wina i ale. Potem sami też zasiedli za stołem. Wszyscy mieszkańcy Ravenkrak zmieścili się przy jednym stole przed kominkiem i jeszcze zostało dużo miejsca dla przyjezdnego czarodzieja.
W trakcie posiłku Varthlokkur zapytał o panią zamku. Wskazano mu Nepanthe, która siedziała u krańca stołu ze wzrokiem wbitym w swój talerz. Potem dowiedział się, że druga żona gospodarza zaginęła gdzieś po drodze, kiedy wyruszyła z zamku, zabierając ze sobą sporą część skarbca, i odtąd stanowiła tabu wszelakich rozmów. Odeszła, ścigając nieprawdopodobne marzenia z tego rodzaju, jaki później miał skomplikować życie Nepanthe.
Napełniwszy żołądek, Varthlokkur odsunął się nieco od stołu. Teraz już był gotów odpowiedzieć na wszelkie pytania.
Verloya zrozumiał. Beknął donośnie i zagaił:
— Teraz porozmawiajmy... jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Wybacz mi, jeśli będę nieco natarczywy. Tak rzadko miewamy gości. — Nie powiedziawszy tego wprost, dał jednak do zrozumienia, że goście rzadko kiedy zachowywali się po przyjacielsku. Niezmordowani Iwa Skołowdianie, których ożywiało pragnienie zdobycia sławy, zazwyczaj traktowali Ravenkrak jako swe główne wyzwanie.
Tamil al Rahman, Członek Wewnętrznego Kręgu, Prokonsul i Wicekról Cis-Kracznodii — prowincji, która obejmowała swoim obszarem między innymi Iwa Skołowda, kiedy jeszcze Imperium sprawowało władzę nad tymi ziemiami — po Upadku uciekł do Ravenkrak. Przez pokolenia jego potomkowie wysilali się, by tchnąć nowe życie w zewłok Imperium, próbując ożywić embrionalną iskierkę ducha skrytą w łonie Ravenkrak. Udało im się wszakże rozpętać jedynie przewlekłą nienawiść między warownią a Iwa Skołowda. Miasto bowiem zazwyczaj pierwsze bywało wystawione na cios, podczas każdej szaleńczej próby ożywienia ciała, które tak dawno temu zeszło z tego świata, że próżno by się w nim doszukiwać choćby jednej całej kości.
To opustoszałe, przepojone goryczą zamczysko, ten Ravenkrak stanowił wszystko, co pozostało po prześnionym śnie. Ravenkrak, garstka ludzi oraz niegasnąca nienawiść do Iwa Skołowda.
— Rozumiem. Pytaj więc.
— Skąd pochodzisz?
Dziwne, ale najpierw zapytał o to, nie zaś o imię gościa. Varthlokkur wzruszył ramionami. Już zdecydował, że będzie odpowiadał całkowicie zgodnie z prawdą. Odrzekł więc:
— Z Fangdred w Smoczych Zębiskach.
Słuchający go zaszemrali nerwowo. Znali tę nazwę.
— Starzec z Gór?
— Nie. Jego przyjaciel. Moglibyście mnie określić mianem współpracownika.
Kolejne poruszenie. Najwyraźniej dobrze znali to drugie, mroczne imię kojarzone z Fangdred. Nepanthe zadrżała. Varthlokkur natomiast był wyraźnie rozczarowany. Czekać go będzie ponury bój z tą kobietą. Była nieśmiała niczym jednorożec. Jednakże w tej chwili w równym stopniu przerażeni byli wszyscy pozostali. Żaden z członków jej rodziny nie był w stanie nawet skryć lęku, jakim napełniła go ta wiadomość.
— Varthlokkur? — wyszeptał Verloya.
Varthlokkur przytaknął. Nepanthe zaczęła drżeć jeszcze bardziej. Głos Verloyi zachrypiał, kiedy wreszcie powiedział:
— Czynisz nam zaszczyt.
Varthlokkur znowu mimowolnie spojrzał na Nepanthe. Z wielkim wysiłkiem odwrócił od niej wzrok. Czekał już zbyt długo.
Jego spojrzenie wszakże wystarczyło. Krzyknęła z przerażenia i uciekła, zwinnie niczym mknąca gazela.
— Zaszczyt to coś, co najlepiej omówić na osobności... Twoja córka... O co chodzi?
Verloya ze smutkiem pokręcił głową.
— Zbyt silny wpływ miała na nią jej macocha. Wybacz jej, jeśli możesz.
— Oczywiście, oczywiście. Ja jestem Varthlokkur. Opowiada się o mnie legendy. Ale niewiele prawdy jest w tych opowieściach. Zastanówcie się: A cóż takiego powiadają różni ludzie w Iwa Skołowda o Królach Burzy? Jeżeli obraziłem tę młodą damę, proszę, przekażcie jej moje przeprosiny.
Verloya wskazał palcem na jednego ze swoich synów.
— Powiedz Nepanthe, by tu natychmiast wróciła i błagała o wybaczenie.
— Nie. Proszę, nie róbcie tego. Jestem pewien, że to ja w czymś uchybiłem.
— Jak sobie życzysz. Chłopcy, zostawicie nas, byśmy mogli pomówić. — Synowie i służący równocześnie przenieśli się do odległego stołu. — A teraz, panie, cóż mogę dla ciebie zrobić?
— To doprawdy delikatna sprawa, biorąc pod uwagę to, kim jestem. Czy orientujesz się nieco w telelazarskich postaciach funkcjonalnych przesłanki większej proroctwa Boroby Thringa?
— Nie. Właściwie nic nie wiem o systemach wschodnich. Transtemporalny przegląd Clingera to wszystko, na co mnie stać. My tutaj w chwili obecnej jesteśmy raczej pomniejszymi czarodziejami, wyjąwszy może tylko nasze zdolności do wykorzystywania Wiatrołaka.
— Dobrze, Clinger powinien wystarczyć. To, co chciałbym, abyś zobaczył, jest związane z kwestią czasu.
— Sprowadziła cię tutaj wyrocznia?
— W pewnym sensie. Wolałbym raczej zademonstrować, niźli tłumaczyć. Czy nie masz nic przeciwko temu? — Traktował Verloyę z całą uprzejmością, na jaką było go stać. Tamten był oszołomiony od przeżytego przed chwilą wstrząsu.
— Najlepszym miejscem więc będzie zapewne Niższy Arsenał. Zabierz swoje rzeczy.
Godzinę później, zniósłszy wszystko znacznie lepiej, niż Varthlokkur przewidywał, Verloya powiedział:
— Tak do końca nie potrafię pojąć całej tej sprawy z Losami i Nornami. Cała rzecz przypomina w moich oczach partię szachów, w których reguły zmieniają się wraz z każdym następnym ruchem. To zupełne szaleństwo.
— Właśnie. — Varthlokkur wyłożył mu własne teorie, gdy tylko zajęli swe poprzednie miejsca przed kominkiem Wielkiej Sali.
Czarodziej był niespokojny i zirytowany. Tym razem udało mu się zdobyć kolejne nowe informacje. Wyrocznia sugerowała, iż stare grzechy mogą wreszcie go dopaść.
Verloya również trapił się. Nie podobała mu się rola, jaką w tej grze przewidziano dla jego dzieci.
Varthlokkur miał obecnie pewne przypuszczenia, przeciwko czemu skieruje się jego drugie wielkie dzieło zniszczenia. To go bolało. Wiedział też, że czyn ten odmieni go znowu, być może równie głęboko jak zagłada Ilkazaru.
Siedzieli w milczeniu przez minut dziesięć, każdy skupiony na własnym rozczarowaniu. Na koniec Varthlokkur zauważył:
— Wyrocznia nie zmieniła się od dwustu lat.
— Widziałem. Teraz rozumiem, dlaczego tutaj przyjechałeś. Nie potrafię kłamać. Nie podoba mi się to. Jednak nie mogę w tej sprawie nic zmienić, nawet gdybym chciał. Będziesz miał z nią trudności — ciągnął dalej. — Dzisiejsze zachowanie nie było niczym wyjątkowym. Tak naprawdę przypuszczam, że musiała być bardzo zaciekawiona, iż tak długo z nami wysiedziała. Moja wina, jak mniemam. Powinienem, kiedy był jeszcze na to czas, położyć kres bzdurom, jakie żona kładła jej do głowy. Ale byłem tak zajęty staraniami, by uczynić mężczyzn z moich synów. Nie miałem czasu troszczyć się o Nepanthe... Z wahaniem wprawdzie, ale daję ci moje błogosławieństwo na wszelkie dobro, jakiego zazna od ciebie. Jednak stawiam też ograniczenia. Najzwyczajniej w świecie nie podoba mi się całościowy obraz spraw. Mam nadzieję, że chłopców będę potrafił jeszcze czegoś nauczyć. Imperium jest zupełnie martwe.
— Być może gdybyś odwołał się do Mocy...
— Nie będę używał magii. Przysięgałem po raz drugi nigdy nikogo nie zmuszać do żadnych czynów. Nie ma od tej zasady wyjątku. Stanie się to bez czarów albo nie stanie się wcale.
Pogodziwszy się z ojcem dziewczyny, Varthlokkur podjął przewlekły i z rzadka tylko nagradzany wysiłek wzniecenia iskierki miłości w sercu tej dziewczyny jednorożca. Od czasu do czasu odnosił wrażenie, że być może nastąpi przełom. Znacznie częściej jednak wszystko przypominało przedsięwzięcie z góry skazane na porażkę. Jednak podczas wieków oczekiwania nauczył się cierpliwości. Miał czas. Niczym kropla drążąca skałę, stopniowo kruszył kamień strachu Nepanthe. Kiedy skończyła dziewiętnaście lat, oczekiwała już jego coraz częstszych wizyt, chociaż traktowała go raczej jak miłego nauczyciela filozofii niźli potencjalnego kochanka. Sądziła bowiem, że na tym świecie nie będzie dla niej kochanków.
Pewien był wszakże, że w cichości ducha pragnęła kogoś takiego. Zatopiona w melancholii, czekała wciąż na rycerza z pieśni śpiewanej przez trubadurów, a takich ludzi boleśnie brakowało na dzisiejszym świecie.
Naprawdę szkoda. Świat powinien się szczycić naprawdę porządnymi facetami, a nie tylko całym spektrum ludzi od złych do jeszcze gorszych. Varthlokkur dzielił swój świat wyłącznie na przyjaciół i wrogów, nie absolutyzując kategorii dobra i zła, bo według niego zależały one od zajmowanego stanowiska.
Na dwudzieste urodziny Nepanthe Varthlokkur oświadczył się jej. Nepanthe z początku uznała, że tylko żartuje. Kiedy jednak przekonywał, że mówi jak najbardziej poważnie, uciekła. Jego ziarna nie padły wszakże na dostatecznie podatną glebę. Przez rok odmawiała widywania się z nim. Odczuł to jako bolesny cios, postanowił się jednak nie zrażać.
A choć ostatecznie zaczęła z nim w końcu rozmawiać, cały czas pozostawała płochliwa i najwyraźniej nie opuszczało jej poczucie zagrożenia. Wyglądało to wszystko tak, jakby kierując się całkowicie wyimaginowanym lękiem o rzekomo znajdującą w niebezpieczeństwie własną cnotę, próbowała przywiązać do siebie Valthera, zamykając w roli jej obrońcy.
Śmierć Verloyi sprawiła, że nieco złagodniała. To właśnie Varthlokkur potrafił najlepiej pocieszyć ją na pogrzebie ojca. Jednak wyłom w jej kapryśnej naturze był tylko pozorny. Nie miała zamiaru nadać ich związkowi bardziej intymnego charakteru.
Potem Varthlokkur przeżył własną stratę. Marya odeszła w trakcie jednego z jego coraz krótszych pobytów w Fangdred. Zaczynał już podejrzewać, że ona zdaje sobie sprawę z jego poczynań, tym bardziej więc starał się jej nie niepokoić. Szczerze opłakiwał jej śmierć. Lepszej żony nie mógłby chyba pragnąć żaden mężczyzna. Czasami zastanawiał się, dlaczego nigdy nie był w stanie zadowolić się tymi wszystkimi dobrymi rzeczami, jakie przydarzyły mu się w życiu. Wszakże nie istniała żadna absolutna, niezależna odeń siła, zmuszająca go do ścigania fatum, jakie ujrzał w swojej wyroczni. Gdyby zapragnął i zechciał przyłożyć się do tego, mógłby zostać zwykłym chłopem albo żaglomistrzem... Brakowało mu jednak woli. Uważał, że jego obowiązkiem jest przyczynić się do wypełnienia losu, jaki nakładała nań własna przepowiednia.
Opór Nepanthe jednak pozostawał dalej niczym stal lub adamant, uginał się, ale nigdy nie pękał. Sześć lat później, kiedy jej bracia przeszli od rozgrywanych na korytarzach zamku gier wojennych do planów prawdziwych podbojów, ona wciąż nie chciała mu ulec. Przyzwyczaiła się do tego, że stanowi część jej życia. Być może nawet pogodziła się z ewentualnym małżeństwem. Ponownie nauczyła się zachowywać spokój w jego obecności. Jednak absolutnie nie chciała mu pomóc w przeniesieniu łączącego ich związku na płaszczyznę bardziej uczuciową.
Niecierpliwość wzięła w końcu górę. Pewnego dnia Varthlokkur oświadczył się znowu. Jak zwykle Nepanthe odrzuciła jego propozycję. Rozpętała się pierwsza z ich wielkich, pełnych gniewu kłótni. W jej następstwie, zawiedziony, powrócił do Fangdredu z bezwzględnym postanowieniem poważniejszego przyłożenia się do machinacji, które Starzec tkał już od wielu lat.
* * *
Starzec. Sam dla siebie stanowił chyba niewyjaśnioną tajemnicę. Żaden człowiek nie potrafiłby przechować w pamięci wszystkich wieków i zdarzeń, jakich zdarzało mu się być świadkiem. Ledwie poczuwał się do współuczestniczenia w świecie człowieczeństwa i ludzkich spraw. Żądze, miłości, nienawiści, ból i radości, namiętności, cóż zostaje po nich w żarnach czasu? Tylko proch. Tylko pył z obracających się młyńskich kół. Co można pamiętać o rodzicach, którzy umarli tysiąc lat temu? Nie zostaje nawet pojedyncze wspomnienie, inne prócz niemożliwych właściwie do wymówienia, archaicznych, obcych imion. Młodość? Nigdy nie był młody. Albo przynajmniej teraz mu się tak wydawało. Zachował kilka wspomnień o chwilach radości, o dziewczynie i polnych kwiatach oraz bujnych zapachach wiosny (imię tej dziewczyny czasami nawiedzało jego samotne sny, zaś jej twarz często stawała mu przed oczyma w trakcie zdumiewających, krótkich momentów szczęścia, jakie mu się jeszcze przydarzały). Jego przeszłość stanowiła nieskończonej długości korytarz, mijający miliony drzwi, za którymi zamknięte kryły się wspomnienia — wszystko zaś okryte starczą szarzyzną. Teraźniejszość i przyszłość pozbawione były barw. Przeszłość kurczyła się do rozmiarów ciemnego punktu, w którym po raz pierwszy spotkał się z Dyrygentem. Za tym właśnie tęsknił najbardziej, za światłem, za szkarłatami, za zieleniami, błękitami, za potęgą miłości, bólu i namiętności. Był najstarszym z ludzi żyjących na tym świecie.
Z wyjątkiem jednego, chociaż sądził czasami, że również i jego przyjaciel, Gwiezdny Jeździec, Dyrygent, też być może opuścił już ten padół. Od czasu Krucjat Nawami, tysiąc lat temu, nie miał od niego żadnych wiadomości, chociaż, gdyby się dobrze przyjrzeć, w tle wielkiego eposu Upadku, można było dostrzec ślady jego ręki.
Niegdyś Starzec chciał żyć wiecznie. Ale wtedy i on, i świat byli młodsi, nienawidził zaś wówczas myśli nawet o tym, że mogłyby ominąć go nadchodzące wieki. Ongiś, kiedy magia była równie jak on i świat młoda i nieposkromiona, on zaś wciąż jeszcze posiadał umiejętność wymyślania nowych rzeczy, ryzykował swą duszę i człowieczeństwo, aby ugruntować posiadaną nieśmiertelność. Stanowiła ona bezzwrotny dar Gwiezdnego Jeźdźca, za który trzeba było zapłacić okrutną cenę w wyobcowaniu, nudzie, oraz długu, jakiego nigdy nie da się bez reszty spłacić.
Bywały chwile, gdy myślał, że może Śmierć stanie się jego słodkim aniołem poranka (a mieć będzie twarz jego zapomnianej miłości), gdy marzył, jak z radością pogrąży się w jej słodkich objęciach, kiedy już nadejdzie. Ona przecież ujęłaby mu ciężaru spraw świata tego, w którym dni jego były już tylko szeregiem niemożliwych do odróżnienia od siebie wędrowców w nieskończonym korowodzie tego samego. Ona mogłaby mu ofiarować wolność. Matka Noc z miękkim czarnym łonem, na którym na wieczność spoczywałby w pokoju...
Lecz uścisk Jej ramion można było zapewnić sobie tak łatwo. Dlaczego po prostu nie skoczył z murów obronnych Fangdred? Ponieważ równocześnie obawiał się upragnionej Pani. Ani nie potrafił jeszcze znieść myśli o świecie pozbawionym jego obecności. Ten popęd, ten przemożny przymus, które przywiodły go do nieśmiertelności, wciąż płonęły nieugaszonym żarem wśród ogni jego duszy. Może się zdarzyć, że coś go ominie. Jednak cóż miałoby to być, skoro przeżył te wszystkie wieki i tylko boleśnie znudził się ich historycznym postępem? Jeżeli katastrofy, podboje i najświetniejsze dokonania artystyczne ludzkiego ducha nie wystarczały, czego więcej było trzeba? Na cóż jeszcze czekał?
Kiedy opadały go ponure nastroje, kiedy stawał się zgryźliwy, takie też były i myśli krążące po jego głowie. Nie miał już zielonego pojęcia, czego właściwie chce, ani też nie próbował się tego dowiedzieć. Zadowalało go oczekiwanie, aż to coś samo doń przyjdzie. Tymczasem żył dzięki nawykom wykształconym przez wieki. Tęsknił za zapomnieniem i odpierał każdy wysiłek, aby go uniknąć. Dziesięć tysięcy lat już żył. Być może dane mu będzie zobaczyć jeszcze następne dziesięć tysięcy.
A ponadto miał przecież jeszcze swoje długi i zobowiązania. Nadarzała się okazja spłacenia pożyczki wiecznego życia, którą zaciągnął.
* * *
W mrocznej komnacie na szczycie Wieży Wiatrów spoczywała na stole wielka mapa. Jej wschodni kraniec znaczył kłom podobny symbol Smoczych Zębisk. U jej szczytu kolejne kły: Kracznodiany, a wśród nich napis: Ravenkrak. Mniejszymi znaczkami w poprzek i w środku, a potem w kierunku południa wypisano nazwy miast i królestw: Iwa Skołowda, Dvar, Kamieniec Prost, Itaskia, Szary Płaskowyż, Mendalayas, Portsmouth oraz setka innych. Varthlokkur ze Starcem pochylali się nad nimi, rozważając dostępne możliwości działania.
— Tutaj — powiedział Starzec, palcem dźgając Kracznodiany tuż ponad Iwa Skołowda. — Idealna baza. Okoliczne ludy, wszystkie zajmujące się rozbojem, złym okiem spoglądają na miasto. Zdolny człowiek, którym nie będzie kierować plemienna zazdrość, może zjednoczyć je w armię, dość silną, aby zdobyć z zaskoczenia Iwa Skołowda, wszak nie posiadającą dość siły, aby je utrzymać. Sądzę, że to jest mniej więcej to, o co ci chodzi. I czego będziesz potrzebował, jeśli tamtym uda się osadzić Nepanthe na tronie. Będziemy mogli ją porwać, gdy stracą zainteresowanie i zwrócą się ku dalszym podbojom.
— Pomysł świetny, pod warunkiem, że uda nam się ją pojmać. Ona nie jest głupia. — Chociaż bardzo starała się to przed nim ukryć, Varthlokkur odkrył u Nepanthe błyskotliwy, przenikliwy umysł. Kiedy zachowywała się głupio, wówczas, ogólnie rzecz biorąc, z własnej woli sama się oślepiała.
— A więc ustalone? Wynajmiemy tego bin Yousifa oraz jego ludzi i wykorzystamy ich do odizolowania jej w Iwa Skołowda.
— Tak sądzę. — Jakieś przeczucie zaciążyło na jego duszy.
To z pewnością nie będzie tak proste, jak się wydawało Starcowi. Bólem przepełniała go myśl o drugim wielkim akcie zniszczenia, jakiego przyjdzie mu dokonać.
— Przypuszczam, że z jakiegoś powodu nie uda się nam. Skończy się na tym, że będę walczył z jej braćmi.
Starzec wzruszył ramionami.
— Wszędzie pełno się włóczy rycerzy bez dóbr i herbów. W ciągu jednej nocy możesz zebrać całą armię.
Varthlokkurowi zupełnie nie podobał się kierunek, w którym zmierzały myśli Starca. Całe wieki temu nasycił się armią i wojnami.
— Cóż, teraz mają Róg Gwiezdnego Jeźdźca — oznajmił Starzec, ledwie skrywając rozbawienie.
Varthlokkur zwrócił się w stronę zwierciadła, bardziej zaciekawiony tonem głosu swego towarzysza niźli samym wydarzeniem. W jakiś sposób braciom Nepanthe udało się ustalić miejsce pobytu tego nieuchwytnego starożytnego, którego pochodzenie zasnuwała jeszcze gęstsza zasłona tajemnicy niźli w przypadku Starca. Ostatnimi czasy nieustannie tropili go na obszarze najdalej na zachód wysuniętych łańcuchów Kracznodianów. Wreszcie udało im się przyłapać go w momencie nieuwagi. To był zupełnie niewiarygodny manewr. Gwiezdny Jeździec był już doprawdy za stary na to, by tak łatwo dać się podejść.
— Są głupcami. Wszyscy. — Gorycz. — Jeden magiczny talizman nie uczyni ich jeszcze niezwyciężonymi. Nawet jeśli będzie to Windmjirnerhorn.
Róg, o którym mówili, posiadał wprawdzie właściwości rogu obfitości, chociaż nie do końca identyczne z jego mitycznym odpowiednikiem. Właściwie obsługiwany Windmjirnerhorn mógł dostarczyć niemalże wszystkiego, o co został poproszony. Przez wieki żądni władzy ludzie próbowali go ukraść, czasami im się zresztą udawało. Jednak Gwiezdny Jeździec zawsze wykradał go z powrotem — po tym, jak chciwość doprowadziła do zguby niefortunnych złodziei.
Turran chciał mieć Róg, by dzięki niemu zdobyć bogactwa oraz zapasy niezbędne do wystawienia i wyposażenia armii — armii, które nigdy nie powstały, ponieważ brat Nepanthe nigdy nie nauczył się właściwie posługiwać Rogiem. Zresztą tak się sprawa miała w przypadku wszystkich jego amatorów. Zanim posiedli konieczne umiejętności, wcześniej zawsze sprowadzali na siebie nieszczęście.
— Jeszcze się nauczą. Wsadzanie nosa w sprawy świata jest prostą drogą do tego, żeby ci go ktoś rozkwasił. Ilkazar wciąż jest tylko widmem. Podobnie jak ja. A niektórzy z Iwa Skołowdian dalej pielęgnują w sercach gorzkie uczucia do Wicekróla.
— Co może tylko działać na naszą korzyść.
— Prawda. Cóż, lepiej zajmę się tymi sprawami. Zaaranżuj mi spotkanie z bin Yousifem. Będziesz śledził bieg wydarzeń?
Starzec skrupulatnie zastosował się do ustaleń. Widział, jak bin Yousif w przebraniu znachora instaluje się na wzgórzach i rozpoczyna swe dzieło. Widział, jak Ragnarson zaciąga się do wojska, a potem zostaje mianowany dowódcą najemników Turrana. Widział, jak Szyderca, we wcieleniu Saltimbanca, rozpoczyna swój powolny pochód w kierunku Iwa Skołowda. Obserwował, jak Haroun, niedostatecznie poinformowany o prawdziwych celach swego pracodawcy, wysyła agenta, aby mieć pewność, że Król Iwa Skołowda będzie znał zamiary Królów Burzy. Plan Varthlokkura nie zawalił się od razu jedynie dlatego, że Turran zdążył już wcześniej wyruszyć w pole. Potem sprawy toczyły się ze zmiennym szczęściem, najgorszy obrót przybierając w momencie, gdy Harounowi nie udało się pojmać Nepanthe w Iwa Skołowda. Ale tego przecież Varthlokkur się spodziewał. Już miał w pogotowiu armię zdolną wkrótce wyruszyć przeciwko Ravenkrak.
Ale wtedy Ravenkrak nie upadł. Ragnarson nie dotrzymał warunków swego kontraktu. A bin Yousif sprzeciwił się marnowaniu ludzkich żywotów podczas kolejnych szturmów zamczyska. Varthlokkur, który gnany niecierpliwością sam dowodził oblężeniem, odpowiedział na to szalonym działaniem — zabrał ze sobą batalion żołnierzy, poprowadził ich wokół Candareen, a potem przez miesiąc kazał wykuwać schody w liczącym dwa tysiące stóp urwistym zboczu, żeby zaatakować zamek od tyłu...
Tylko po to, by zdobyć go wreszcie i przekonać się, że Haroun, podstępem, zdołał wreszcie wykonać swoją robotę.
Jednak cel, jaki przyświecał wszystkim tym działaniom, nie został osiągnięty — gdy tylko dym rozwiał się nad zgliszczami drugiego wielkiego aktu zniszczenia dokonanego przez Varthlokkura, Nepanthe zniknęła. Pewnego ranka, wśród śnieżnej zadymki, szaleńczo ciskając zaklęcia między ciała niezliczonych poległych, czarodziej znalazł ją w połowie drogi z góry. Pojmał ją i otoczył zaklęciem maskującym i przy pierwszej nadarzającej się sposobności niezwłocznie wyruszył do Fangdred. Miesiąc później, z wciąż wściekłą Nepanthe w toboganie, przybył na miejsce.
Całe przedsięwzięcie skończyło się fiaskiem. Nie przyniosło nic prócz śmierci. Porzuceni żołnierze Varthlokkura byli rozzłoszczeni, zarówno z tego powodu, że im nie zapłacono, jak i porwaniem żony Szydercy. Bracia Nepanthe, ocaliwszy Windmjirnerhorna oraz instrumentarium służące zsyłaniu burz, uniknęli zagłady i teraz spacerowali swobodnie po świecie, pałając gorzką żądzą zemsty. Czarodziej pochwycił wprawdzie swoją ofiarę, ale sprawom daleko jeszcze było do finału.
A Varthlokkur doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ledwie wrócił do domu, oznajmił swe przybycie i umieścił Nepanthe w jej nowych apartamentach, już wezwał Starca do Wieży Wiatrów.
— Cel został osiągnięty — wymamrotał. — Ona jest tutaj. Ale zostawiłem tyle luźnych nitek niedokończonych działań, że z łatwością można z nich ukręcić pętlę na mój kark.
— „Łatę w całunie, pod którym mnie pogrzebią” — zacytował Starzec.
Varthlokkur z początku nie rozpoznał źródła cytatu. Pochodził on z Czarodziejów z Ilkazaru, z końcowej lamentacji Króla Vilisa, wygłoszonej, kiedy patrzył, jak samo serce Imperium powoli zamiera wokół niego. W dalszej części opłakiwał swe zrujnowane posiadłości i osaczające go nieszczęścia. Wyróżnione wśród nich miejsce zajmował zaś sam Varthlokkur, którego autor trenu określił mianem owej „łaty”.
— Muszę się przygotować. Srebro i heban, poświata księżycowa i noc zawsze należały do mnie. Czy mamy rzemieślnika, zdolnego wykonać dla mnie srebrne dzwonki? Proszę, oto jest — powiedział, wyciągając małą, zniszczoną od starości kasetkę ze sterty rupieci spiętrzonych w kącie. Kiedy ją otworzył, na posadzkę posypały się zeschnięte grudki ziemi. Wewnątrz znajdowały się może dwa tuziny starożytnych srebrnych monet. — Weź je. Każ mi zrobić z nich dzwonki, na każdym ma być wszystkie trzynaście moich znaków.
Starzec przez czas jakiś zupełnie nie reagował. Nigdy dotąd nie widział, by Varthlokkur zachowywał się w taki sposób. Jego przyjaciel zazwyczaj głęboko przeżywał i długo trawił wszystkie swoje czyny oraz emocje.
— A strzałę zrobię sam. — Szybko porwał ze sterty w kącie hebanową deskę i zestaw precyzyjnych narzędzi. Dwie srebrne monety ze starej kasetki zatrzymał również. — Idź już! Idź! Dzwonki. Przynieś mi dzwonki.
Całkowicie zbity z tropu Starzec w końcu poszedł.
Kilka dni później powrócił ze szkatułką pełną dzwoneczków, Varthlokkur przez ten czas wystrugał strzałę. Drzewce miała z hebanu. Grot zaś stanowiła srebrna moneta przekuta w szpic. Srebrem z drugiej monety inkrustował umiejętnie drzewce, rzeźbiąc runy i kabalistyczne znaki.
— Proszę. Pomóż mi go zmontować. — Czarodziej zebrał na stole osobliwy stosik najprzeróżniejszych przedmiotów.
Kierując się instrukcjami Varthlokkura, Starzec złożył wreszcie mobil z maleńkich, pozbawionych serc dzwoneczków. Dźwięk będą wydawać, uderzając o siebie wzajem. Strzała obracała się leniwie pod nimi.
— Moje urządzenie ostrzegawcze — wyjaśnił mu Varthlokkur. — Dzwoneczki zadźwięczą, kiedy ktoś będzie miał zamiar mnie dopaść, począwszy od momentu, gdy znajdzie się pięćdziesiąt lig stąd. W miarę jak się będzie zbliżał, dzwonienie stanie się głośniejsze. Strzała zaś wskaże nam dokładnie kierunek, z którego nadchodzi. W ten sposób nie powinno być większych trudności ze znalezieniem i powstrzymaniem go. — Uśmiechnął się, dumny ze swego drobnego dzieła.
To naprawdę przykre, pomyślał Starzec, że Varthlokkur jest tak monotematyczny, gdy chodzi o Nepanthe. Małżeństwo sprawiło, że stała się jeszcze bardziej zasadnicza. Z królika zmieniła się w tygrysicę. Nie będzie miała żadnego innego mężczyzny, prócz tego, który ją wyzwolił. Tego aktorzyny. Tego złodzieja. Tego wytrawnego zdrajcy.
W ciągu tych dni oblicze Varthlokkura często wyrażało znoszony w milczeniu ból, ból wywołany myślami o tym, co właściwie uczynił, ile tak naprawdę stracił. Starzec próbował skłonić Nepanthe do okazania większego zrozumienia, oczywiście kiedy czarodzieja nie było w pobliżu.
Po części mu się udało, odrobinę przynajmniej, jednak była to kobieta o silnej osobowości. Jeżeli wieki całe zabrało jej przekonanie się do jednego mężczyzny, dekady mogą minąć, zanim zmieni obiekt swoich uczuć.
Ze smutkiem pokręcił głową. Dyrygent wystawiał okrutne przedstawienie.
Starzec nie cierpiał litości we wszystkich jej postaciach, jednak nie potrafił nic poradzić, że naprawdę żal mu było jego przyjaciela Varthlokkura.
CZTERNAŚCIE:
Wiosna 997 roku OUI;
Chociaż byli wrogami, pogodzili się z sobą [top]
Minął miesiąc. Ragnarson, bin Yousif oraz ich towarzysze wreszcie zdobyli pewność co do żywionych od pewnego czasu podejrzeń: Varthlokkur nie pojawi się, aby im zapłacić. Chyba po raz setny Ragnarson zapytał:
— Jesteś pewien, że powiedział, iż macie się tutaj właśnie spotkać?
A bin Yousif, patrząc przez otwarte okno na tarczę niedawno wzeszłego słońca, odpowiedział jak zawsze:
— Jestem pewien. Powiedział: „Gospoda Czerwony Rogacz, w Itaskii”. Myślisz, że jeszcze za wcześnie na ale?
— Zapytaj Yalmara. To jego tawerna. Yalmar!
Podstarzały mężczyzna wykuśtykał z kuchni i nie odezwawszy się ani słowem, postawił przed nimi dwa kufle. Kiedy jednak wracał na zaplecze, zatrzymał się, klepnął otwartą dłonią w czoło i oznajmił:
— Och. Miałem wam powiedzieć. Ostatniej nocy szukał was jakiś facet...
Obaj drgnęli, oczy im rozbłysły.
— Śniady staruch z nosem takim jak mój? — zapytał z napięciem bin Yousif.
Yalmar zastanawiał się przez chwilę, wpatrując się w orli nos Harouna.
— Nie-e, tego nie mogę rzec. Pod czterdziestkę, czarne włosy, waga ciężka.
Bin Yousif zmarszczył brwi. Ragnarson już miał o coś zapytać, kiedy Elana zeszła po schodach ze znajdujących się na piętrze pokojów, a jej ruchy sugerowały, że przynosi złe wieści.
— On odszedł — oznajmiła. — To się stało zeszłej nocy.
— Szyderca?
— Któżby inny?
Dla własnego dobra trzymali go w więzach, nie chcieli, aby podjął daremną próbę wyrównania rachunków z Varthlokkurem i znalezienia Nepanthe — co znacznie mogło zmniejszyć ich szansę uzyskania zapłaty.
Bin Yousif westchnął.
— Cóż, stało się. Przypuszczałem, że tak się to skończy. Szaleniec grzebie w gnieździe szerszeni, a my nie mamy nawet nóg, by uciekać.
— Co masz na myśli? — Niedbałe pytanie. Całą uwagę Ragnarsona pochłaniała Elana, która wyglądała właśnie przez boczne okno. Ostatnimi czasy wydawała się strasznie daleka.
— Chodzi mi o to, że Szyderca zmusza nas, byśmy mu pomogli, czy nam się to podoba, czy nie. On cholernie dobrze zdaje sobie sprawę, że do czasu tej sprawy z Varthlokkurem stanowiliśmy zespół. A więc, czy chcemy się angażować w jego osobiste sprawy, czy nie, czarownik weźmie nas na cel, kiedy się zorientuje, że Szyderca go ściga. Tak na wszelki wypadek. Ty byś zrobił inaczej? Na czym polega problem Elany?
— Nie chcę mieć do czynienia z ludźmi z Fangdred. Ale jeżeli tak czy owak mamy zostać zabici, równie dobrze może się to stać twarzą w twarz z wrogiem. Przypuszczam, że ona martwi się o Nepanthe. Ostatnimi czasy bardzo się zbliżyły.
Elana nie martwiła się o Nepanthe. A przynajmniej kłopotliwe położenie Nepanthe stanowiło drugorzędny przedmiot jej trosk. Problem polegał na tym, że niedawno odkryła, iż jest w ciąży. Jak mogła o tym poinformować Bragiego, a równocześnie nie zostać wykluczoną ze wszystkich jego planów? Sama przecież czuła się trochę winna, ponieważ zajmowała się sobą, kiedy kłopoty Nepanthe były o tyleż bardziej paskudne.
Ragnarson zawołał o więcej ale, a kiedy zostało przyniesione, zapytał karczmarza:
— Ten człowiek, który o nas pytał. Czego chciał?
— Nie powiedział. Tylko rzekł, że jest waszym przyjacielem.
Ragnarson podrapał się po brodzie, która wreszcie wypłowiała na swój naturalny blond kolor, i znowu zapytał:
— Z jakim mówił akcentem?
— Nie ma potrzeby już dociekać. On tu jest.
Haroun zerknął znad swego kufla. Ragnarson się odwrócił... I natychmiast zanurkował w lewo, wyciągając się, jakby skakał do wody. Przetoczył się, niechcący potrącił Yalmara, wrzasnął:
— Elana! — Bin Yousif poszukał schronienia pod stołem, który właśnie przewrócił Bragi, i zagrzmiał: — Haaken! Reskird!
Czterej mężczyźni odziani w mnisze szaty zatrzymali się w drzwiach, zaskoczeni wybuchową reakcją, jaką wywołała ich obecność. Jeden nagle osunął się na kolana, potrącony z tyłu. Zanim zdołał się podnieść, już jedna ręka ujęła go pod brodę, a druga przyłożyła do gardła lśniącą stal. I nóż, i dłoń należały do Elany. Twardym głosem oznajmiła pozostałym:
— Jeżeli któryś się ruszy, Turran jest trupem!
Uwierzyli jej. Sądząc po okazywanych oznakach życia, równie dobrze mogliby być z kamienia.
Ragnarson w półprzysiadzie przemykał od stołu do stołu, wreszcie dotarł do ściany, gdzie na kołkach wisiały miecze, rzucił jeden z nich bin Yousifowi, sam dobył dla siebie drugi, a potem ruszył w stronę drzwi. Schody załomotały gwałtownie. Smokbójca i Czarny Kieł na poły ubrani wreszcie przybyli. Zajęli pozycje po obu bokach Elany.
Ragnarson i bin Yousif dołączyli do nich.
Rolf Preshka pojawił się za plecami Królów Burzy z mieczem w dłoni.
— Cholera! — warknął. — Zupełnie niepotrzebnie wyskakiwałem przez to okno. Aha. Nie ma to jak starzy przyjaciele, co czasem wpadną w odwiedziny. — Patrzył na tę czwórkę równocześnie z nieskrywaną ciekawością oraz złośliwym rozbawieniem.
W drugim końcu sali gospodarz, który poszukał schronienia za kontuarem, wyjrzał teraz ze swej kryjówki niczym zaciekawiona sowa. Długa praca w zawodzie wyrobiła w nim właściwe odruchy. Czerwony Rogacz miał najbardziej zszarganą reputację ze wszystkich tego typu miejsc w całej Itaskii.
— Szybko się ruszacie — powiedział Turran. — Pomyślałby kto, że macie nieczyste sumienia. — Chociaż jego głos brzmiał beztrosko, w oczach widać było strach. — Dajcie spokój. Nie jesteśmy uzbrojeni.
— Powiedział czarownik i zaśmiał się — wymamrotał bin Yousif. — Tym razem swoje pioruny pochowaliście do pochew?
— Przykro mi — przeprosił Ragnarson, zupełnie nieszczerze. — Spodziewaliśmy się kłopotów. — Wodził oczami po wszystkich czterech, od jednego do drugiego, szacując ich. — Ale nie z waszej strony. Usiądźmy przy stole. — Chwilę później wszyscy Królowie Burzy zostali posadzeni za stołem, otaczało ich sześciu ludzi bin Yousifa, a dzban był już w drodze. — Czego chcecie? — warknął Ragnarson.
— Pogadać z Saltimbankiem — odparł Turran
— Z Szydercą — wtrącił Smokbójca.
— Saltimbanco, Szyderca, wszystko jedno. Dla nas był on Saltimbankiem, ale możemy nazywać go Szydercą, jeśli chcecie. Chcielibyśmy się z nim zobaczyć. To dotyczy Nepanthe.
— Ona jest już dużą dziewczynką. Wie, co robi — odpowiedziała Elana z fałszywą słodyczą w głosie. — Nie będziecie się wtrącać w jej życie.
— Nie, oczywiście, że nie. Nie mieliśmy takiego zamiaru. Nawet po Ravenkrak nie potrafiliśmy życzyć jej źle... Chociaż zabolało nas, że wystąpiła przeciwko własnej rodzinie. — Turran zmęczonym gestem odgarnął włosy opadające mu na oczy. Przygarbienie ramion, sposób, w jaki trzymał głowę, ukradkowe spojrzenia, unikające ich wzroku, zdradzały znużonego i przegranego człowieka, człowieka, który musiał patrzeć, jak wszystkie jego sny padają łupem bezlitosnych płomieni. — Chcemy ją wyrwać z łap Varthlokkura, wydobyć z Fangdredu, aby nie mógł jej wykorzystać w żadnych swoich dalszych knowaniach. — Nawet po tym, jak przez lata całe spotykał się z czarodziejem, Turran nie potrafił postrzegać go jako wolnego od złych intencji. — Kiedy już uda się to załatwić, będzie wolna i będzie mogła pójść, dokąd chce, robić, co zechce, z kimkolwiek jej się tylko zamarzy.
— Mhm! — chrząknął Ragnarson, jego ciężkie brwi zjechały się ze sobą w namyśle, drobna blizna na czole pobielała.
— Posłuchajcie — powiedział Turran głosem zdradzającym nuty desperacji. — Nie nienawidzimy was za to, co zrobiliście. Rendel, byłeś moim przyjacielem. Myślę, że wciąż nim jesteś. Astrid...
— Niech będzie Bragi i Elana — zauważyła Elana.
— Jak sobie chcesz, jesteś jedyną przyjaciółką, jaką Nepanthe kiedykolwiek miała. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy nienawidzili cię tylko za to, że dałaś się wystrychnąć na dudka czarodziejowi...
— Który na dodatek jeszcze nam nie zapłacił — jęknął czarny Kieł.
— Chcielibyśmy jakoś wymazać przeszłość, pogodzić się z wami, zaprzyjaźnić ponownie. Pamiętając przez cały czas o uratowaniu Nepanthe.
Bin Yousif wtrącił przyciszonym głosem:
— Zapomnicie o prawdziwych powodach waśni? Na przykład o śmierci Ridyeha?
Cztery twarze skrzywiły się jak jedna. Turran w widoczny sposób zmagał się z uczuciami.
— Tak. On już nie żyje. Żadna nienawiść mu nie pomoże. A zemsta w niczym nie pomoże żyjącym. Przecież Nepanthe żyje. Jej można pomóc. Zalecalibyśmy się do diabła, jeśli nie byłoby innego sposobu wydostania jej z łap Varthlokkura.
— Prawie jestem gotów ci uwierzyć — oznajmił Ragnarson. — Ale tak naprawdę, to czego właściwie od nas chcecie?
— Pomocy Szydercy. Ona jest jego żoną. A on ma odpowiednią wiedzę praktyczną, jak rozwiązywać tego typu problemy.
— Źle trafiliście. Ten idiota uciekł wczoraj.
— Ruszył do Fangdred? Zupełnie sam?
— Tak. Szalony jak kapelusznik, nieprawdaż? To wina waszej siostry. Zakochał się. Przypuszcza pewnie, że może tam popędzić zupełnie na oślep, jak ci wszyscy błędni rycerze, o których tyle w opowieściach, za jakimi przepadała. Nie mam pojęcia. Mogę się mylić. Nigdy dotąd nie zdradzał nawet śladu tej zarazy. Być może zupełnie zwariował. Hej! Co się stało z Luxosem?
Twarz Turrana znowu pociemniała. Odpowiedział jednak:
— Nie mogliśmy zmusić go do opuszczenia Ravenkrak. Walczył do końca. Nawet po tym, jak już wszyscy pozostali poddali się. Był moim bratem i w pewnym sensie jestem z niego dumny. Był odważny, ale był również głupi. Setka takich szaleńców jak on potrafiłaby chyba zatrzymać świat w posadach. W końcu zastrzelono go z łuku. — Po chwili namysłu dodał jeszcze: — Dlaczego ludzie potrafią najwięcej dać z siebie w przypadku straconych spraw? Spójrzcie na wielkich herosów. Każdy z nich w końcu przegrywał.
Ragnarson zauważył:
— Fangdred musi być jeszcze cięższym orzechem do zgryzienia od Ravenkrak. Nie mamy już żadnej armii. Ani też pieniędzy na wynajęcie takowej. Jak wy sobie wyobrażacie przeprowadzenie tego?
— Uhm. Właśnie, jak? — Wymamrotał tępo Turran. On i jego bracia najwyraźniej trzymali się jeszcze jakoś, ponieważ uważali, że pozostała im ta jedna choćby rzecz do zrobienia. Wciąż czerpali wodę, mimo iż wokół były już tylko potrzaskane wręgi wraku ich marzeń. — Nie mam pojęcia.
— Magia?
— Zrobimy, co w naszej mocy. Przy pomocy mieczy lub Wiatrołaka. Bez Ridyeha, Nepanthe i Luxosa nie będziemy mieli nad nim tak ścisłej kontroli. Zapewne uda nam się wywołać deszcz lub śnieg, ale nie ma co marzyć o takiej zawierusze, jaką zesłaliśmy na Dvar.
— Nawet to może się okazać pomocne, jeśli stanie się we właściwym czasie — zadumał się Haroun.
— I ja tak myślę — zgodził się Turran.
— Bragi, nie podoba mi się to — wtrącił Czarny Kieł.
— Ani mnie, Haaken. Ale to już dłużej nie jest twoja walka. Ty i Rolf, także Reskird, możecie dostać wszystko, co zostało po zapłaceniu rachunków. Elana, znajdź skarbczyk.
— I co jeszcze należałoby zrobić? — zapytał ironicznie bin Yousif. Potem dodał: — Mieć burzę schowaną w kieszeni byłoby bardzo przyjemnie, ale musimy wiedzieć, kiedy i dokąd ją wysłać.
— Propozycja — wtrącił Valther. — Visigodred i Zindahjira. Moi agenci stamtąd donoszą, że jakoś się z nimi dogadaliście.
Na dźwięk tych imion cisza zapanowała wokół stołu. Należały do czarowników. Potężnych czarowników, mimo iż nawet nie grali w tej samej lidze co Varthlokkur.
— Musisz głęboko grzebać, skoro się o nich dowiedziałeś — zauważył bin Yousif. — Te rzeczy zostały zrobione po cichu.
— Czas jest największym problemem — powiedział Ragnarson. — Szyderca znacznie nas już wyprzedził. Jest więc możliwe, że będzie martwy, zanim uda nam się wykłócić umowę z tą dwójką. Nie jestem pewien, czy w ogóle chcę z nimi robić jakieś interesy, w każdym razie z Visigodredem. Już jestem mu winien zbyt wiele.
Turran odzyskał jakby trochę swego wcześniejszego animuszu, przynajmniej można to było usłyszeć w tonie jego głosu, gdy zaproponował:
— Możemy się dostosować do waszego planu. Możemy przygwoździć Szydercę złą pogodą, póki nie będziecie gotowi mu pomóc.
— No, myślę — warknął Ragnarson. — Zwracając się zaś do Harouna, zapytał: — Czy Zindahjira współpracuje z Visigodredem? Czy aby nie wadzą się dalej?
— Możemy im ofiarować Róg Gwiezdnego Jeźdźca i nasze instrumentarium służące do kierowania burzami, jeśli tylko pomogą — oświadczył Turran. — Każdy, kto dostanie je w swoje ręce, może się nimi posługiwać.
Haroun skinął głową.
— Właśnie takie przedmioty mogą przekonać Zindahjirę. On uważa, że maszyna świata tylko wówczas dobrze chodzi, kiedy ją oliwią łapówki.
— Nie podoba mi się to — zrzędził Ragnarson. — Ale z braku jakiegoś innego planu... Cóż, dzisiaj jeszcze wyruszam do Mendalayas.
— My natomiast udamy się za Szydercą w stronę Fangdred — powiedział Turran. — I cały czas będziemy zsyłać okropną pogodę. Nie mamy też takiego zasięgu, jaki mieliśmy wcześniej. Rozbijemy obóz gdzieś na Wschodnich Wrzosowiskach, na tyle blisko Fangdred, aby móc uderzyć weń wszystkim, czym dysponujemy, jeśli już do tego dojdzie.
Yalmar przyniósł ostatni dzban ale. Wznieśli toast za sukces, potem zajęli się omawianiem swego na poły tylko przemyślanego, śliskiego planu.
* * *
Ragnarson i jego żona wjechali na szczyt wzgórza, zatrzymali się, by spojrzeć na położony po przeciwnej stronie doliny szary gotycki Zamek Mendalayas. Myśli Bragiego wędrowały od zdumienia, jakim przejęły go niedawne rewelacje Elany dotyczące jej ciąży, do wspomnień jego ostatniej wizyty w tym miejscu. Chociaż był czarownikiem, Visigodred przy każdej okazji okazywał się wspaniałym gospodarzem. Ragnarson miał nadzieję, że ten stan rzeczy nie uległ zmianie.
— Przedziwnie wygląda to miejsce — oznajmiła Elana. Odsunęła kosmyk rudych włosów z czoła. Od czasu do czasu, w tajemnicy, zmieniała kolor swoich włosów, wzbudzając tym samym zaintrygowanie Ragnarsona osobliwą magią, właściwą kobietom. Niektóre z nich wszak były lepszymi iluzjonistkami niźli czarodzieje, którzy osiągnęli mistrzostwo w swym fachu.
— Mhm! — Jemu również włosy wchodziły na twarz. Silny, mroźny wicher wiał w dół z Kracznodianów. Pierwsze łańcuchy górskie wznosiły się ku niebu niedaleko na północ od Mendalayas.
— Na co czekamy?
— Niepokoję się trochę? Dobrze się czujesz?
— Nie zachowuj się jak głupiec. Oczywiście, że tak. Minie jeszcze wiele miesięcy, zanim będziesz miał powody do zmartwienia. — Wbiła pięty w boki swej klaczy.
Wkrótce już wjeżdżali po przeciwległym zboczu doliny, mijając winnice otaczające Mendalayas. Ten stok był zupełnie nagi, tyczki służące ze podparcie pędów winorośli sterczały ku ołowianemu niebu niczym zbrązowiałe szkielety dłoni. Teraz doprawdy sprawiały posępne wrażenie, jednak wraz z wiosną piękno powróci. Latem zaś napęczniałe niebieskopurpurowe grona skupią się w nabrzmiałe kiście, a potem zrodzą wino...
Służący odziany w zieloną liberię oczekiwał na nich w bramie zamku. Skłonił się nisko.
— Dzień dobry, kapitanie. Pani. Zajmę się waszymi wierzchowcami, jeśli można? — Potem poprowadził ich do środka. — Dopatrzę też po odprowadzeniu zwierząt do stajni, aby przeniesiono rzeczy do waszych apartamentów. Jego lordowska mość oczekuje, że zaszczycicie go swoją obecnością w gabinecie. Alowa, ta młoda pani przy drzwiach, pokaże wam drogę.
Kiedy już znaleźli się na tyle daleko, że służący nie mógł nic usłyszeć, Elana wyszeptała:
— Ten Visigodred jest czarodziejem? Zachowuje się niczym arystokrata.
— Arystokratą jest również. Hrabstwo Mendalayas to jego dziedziczne dobra. Otrzymał je w lennie od Itaskii, poprzez Księstwo Szarego Płaskowyżu. Magia stanowi tylko jego hobby, przynajmniej tak twierdzi. Nawet jeśli, jest jednak prawdziwym zapaleńcem.
— Wiedział, że przyjedziemy.
— To jego kolejna poza. Obserwuje to hrabstwo niczym jastrząb, żeby potem móc wywrzeć wrażenie na ludziach swoją przedwiedzą.
Dziewczyna przy drzwiach, która również miała na sobie zielony strój, powiedziała:
— Mój pan przesyła wam pozdrowienia i pyta, czy mógłby was przyjąć w swoim gabinecie.
— Nie widzę najmniejszych przeszkód. Prowadź.
Kiedy Ragnarson i Elana szli za nią po oświetlonych blaskiem pochodni, bogato dekorowanych korytarzach, dziewczyna zapytała ponownie:
— Co mielibyście ochotę zjeść na obiad? Mój pan prosi, abyście czuli się tu jak u siebie w domu.
— Cokolwiek kucharz uzna za stosowne — odparł Ragnarson.
— Dziękuję więc w jego imieniu. Będzie bardzo zadowolony, słysząc taką odpowiedź.
Dotarli do gabinetu Visigodreda. Komnata była tak przestronna, jak wspólne sale w wielu innych zamkach. Wokół wszystkich ścian stały oszklone gabloty, pyszniące się kolekcją noży, mieczy, łuków, kryształów, monet, ksiąg, niemalże wszystkiego, co tylko ludzie zbierają. Niezliczone półki, na których spoczywały zwoje i oprawione inkunabuły, ustawione prostopadle do ścian, dzieliły pomieszczenie na wiele aneksów, między nimi ustawiono kilkanaście stołów zastawionych dotąd nie sklasyfikowanymi, tajemniczymi eksponatami. Posadzkę pokrywała kolekcja dywanów. Światło setki przynajmniej wyszukanych lamp borykało się z mrokiem, który w innym przypadku opanowałby tę pozbawioną okien komnatę. Dwa lamparty spoczywały w kręgu ciepła rozsiewanym przez kominek usytuowany niedaleko wejścia.
Posłyszeli jakiś dźwięk dobiegający z wysoka. Bragi uniósł wzrok. Jego spojrzenie spoczęło na drobnej, humanoidalnej twarzyczce, która popatrzyła mu w oczy i zaćwierkała w podnieceniu. Jej posiadacz przebiegł natomiast po dębowej belce. Ragnarson wzruszył ramionami. Ponieważ od wielu lat nie widział małpy i prawie zapomniał już, jak wyglądają, doszedł więc teraz do wniosku, że musi być to demoniczny totumfacki czarodzieja.
Małpa przebiegła krokiew aż do końca, a stamtąd zeskoczyła prosto w ramiona wysokiego, szczupłego mężczyzny o posiwiałej brodzie, odzianego w proste, znoszone zielone szaty, haftowane srebrną nitką. Najwyraźniej był on miłośnikiem zieleni w jej ciemnych odmianach. Stalowe oczy promieniowały siłą charakteru. Uśmiechnął się, a kiedy Ragnarson podszedł bliżej, wyzwolił jedną dłoń z uścisku małpy.
— Witaj z powrotem, Bragi. — Uścisnęli sobie dłonie. — Minęło dużo czasu. Co? Trzy lata? Cicho, Billy — skarcił małpę. — Wszystko w porządku. — Do Ragnarsona zaś rzekł: — On się boi. Niewielu ludzi ostatnimi czasy odwiedza starego, złego czarodzieja. Chodź, Billy. Chodź, zabawimy się w Kła i Szpona.
Małpa ześlizgnęła się na posadzkę po nodze czarodzieja, dzielnie starając się tak stanąć, aby znajdować się między czarodziejem a obcymi, potem pobiegła w kierunku lampartów. Zerknęła przez ramię, aby się upewnić, że wszystko w porządku, następnie chwyciła cętkowany ogon i szarpnęła zań. Lampart, który zdawał się drzemać, odwrócił się błyskawicznie i machnął łapą. Jednak Billy'ego nie było już w miejscu, gdzie spadł cios. Umknął błyskawicznie, świergocząc coś, co zapewne było małpim śmiechem.
— Teraz zacząłeś kolekcjonować zwierzęta?
— Nie, tak naprawdę to nie. Są podarunkiem od przyjaciółki. Od kobiety, którą nazywają Mgła. Zwalcie na podłogę książki z tych dwu krzeseł i usiądźcie sobie wygodnie.
Przysunęli sobie uwolnione od stert ksiąg krzesła, w tym czasie zaś Visigodred uprzątał stół w pobliżu kominka. Wkrótce zasiedli przy nim wygodnie, przyjęli wino z rąk ugrzecznionego służącego i byli gotowi do rozmowy. Ragnarson wyciągnął z kieszeni dwie ciężkie złote monety, Visigodred podniósł je do światła.
— Hmm. Ilkazar. Kute. Za panowania Vilisa Czerwonorękiego. Nie pochodzą z Imperialnej Mennicy. Zwróćcie uwagę na Cechowy Znak Gog-Ahlan na tej jednej. Nie rozpoznaję znaku na drugiej. Czterolistna koniczyna i róże. Shemerkhan, jak myślicie? Wyjątkowo rzadkie, właściwie to jest tymczasowa jednostka monetarna, Ilkazar niedługo panował nad wschodnimi miastami, a większość imperialnych monet została przetopiona po Upadku. Czy tam, skąd pochodzą, jest ich więcej?
— Wystarczająco dużo, żeby zrujnować rynek.
Brwi Visigodreda uniosły się.
— Skarb Ilkazaru?
Ragnarson przytaknął.
— Znalazłeś go więc? Gratulacje. Wiedziałem, że któregoś dnia ci się uda. Masz w związku z tym jakieś wielkie plany?
— To nie byłem ja. Znalazł go ktoś inny. Powinieneś znać to imię. Varthlokkur.
Oczy czarodzieja zwęziły się.
— To nie jest dobre imię, żeby tak nim szermować. Jaki jest związek?
— Oprócz złota w jego ręce wpadł jeszcze jeden skarb... przynajmniej swego rodzaju. Żona mojego przyjaciela Szydercy. Słyszałeś już o upadku Królów Burzy?
— Kto nie słyszał? W tym interesie wieści rozchodzą się szybko. — W oczach Visigodreda zamigotały iskierki. W ostatnim stwierdzeniu musiał kryć się jakiś żart.
— Bez wątpienia.
— Poza tym wiem, że Varthlokkur wplątany był w całą sprawę. Minęło już bardzo dużo czasu, odkąd ostatni raz narobił kłopotów. Doprowadził Bractwo do takiego stanu, jakiego nawet nie jesteście w stanie sobie wyobrazić. A wszystko przez kobietę, co?
Elana pokiwała głową.
Visigodred obdarzył ją przelotnym, choć ciepłym uśmiechem, a potem ciągnął dalej:
— Niejaką Nepanthe, jak przypuszczam. Wpadła mu w oko, ale bez wzajemności. A więc zniszczył Ravenkrak i porwał ją ze sobą. Typowa rzecz dla ludzi mających moc, dzięki której mogą zdobyć wszystko, o czym sobie zamarzą. Przez niego moi koledzy zupełnie już gonią w piętkę. Powtórne pojawienie się Niszczyciela Imperium... Mówiąc łagodnie, jest co najmniej niepokojące. Musicie zrozumieć, że cała rzecz polega na tym, iż on nie należy do towarzystwa — Visigodred zachichotał. — Chłopcy w Pierwszym Kręgu nie lubią, jak ktoś, kto nie jest członkiem klubu, wznieca jakieś niepokoje. Wtedy bowiem nie mogą go kontrolować. — Bardziej poważnym tonem dodał: — Naprawdę bardzo nie podoba nam się, że potencjalny wróg robi właśnie teraz mnóstwo szumu. Zbyt wiele rzeczy dzieje się teraz na wschodzie. Pierwszy Krąg ostatnimi czasy spotykał się na zwoływanych nagle sesjach. Oczywiście, niczego nie postanowiono. Nigdy niczego nie zdecydujemy, póki będziemy musieli znosić tego pyszałka Zindahjirę. Ale przejdźmy do rzeczy. Jaki jest wasz związek z tymi wydarzeniami?
— Nepanthe wyszła za Szydercę w noc poprzedzającą upadek Ravenkrak. A teraz Szyderca wyruszył do Fangdred. Jemu się zdaje, że ją uwolni.
— Aha. No tak. Nie odkryłem roli, jaką odgrywaliście w tych wydarzeniach. Rendel Grimnason? Mogłeś sobie wybrać bardziej melodyjnie brzmiące imię. Cóż więc. Obawiasz się, że wilk nie zatroszczy się odróżnianiem owiec od kozłów, tak? — Visigodred zachichotał. — Nasz tłusty przyjaciel postawił i ciebie, i bin Yousifa w kłopotliwej sytuacji, co? Zawiesił miecz nad waszymi głowami, by tak rzec. Pozwólcie mi zgadnąć. Potrzebujecie mojej pomocy?
Elana żywo przytaknęła. Ragnarson tylko krótko skinął głową.
— Moja Moc jest zupełnie bezużyteczna w starciu z jego siłą. To jest przecież człowiek, który zdruzgotał Imperium. Bragi. On pokonał czarodziejów z Ilkazaru, przed którymi nawet Tervola czuli respekt. On się uczył w Shinsan, studiował u China, Wu, Fenga, oraz samych Książąt Taumaturgów. To jest coś, o czym nigdy nie powinieneś zapominać. Istota, którą my nazywamy Varthlokkurem, została, do pewnego stopnia przynajmniej, stworzona w Shinsan. Imperium Grozy już na zawsze będzie stanowiło część jego życia.
— Wiem.
Nie była to prawda. Dla niego bowiem Imperium Grozy stanowiło coś w rodzaju bezcielesnego widziadła. Shinsan było tylko przerażającym stworem, który uwił sobie gniazdo gdzieś daleko na wschodzie.
— Nie oczekujemy od ciebie, byś sam zajął się tą sprawą. Królowie Burzy, którym udało się przeżyć... — Urwał. Wymówienie następnego imienia mogło się okazać ryzykowne.
— I?
— Zindahjira. Być może. Haroun próbuje właśnie teraz go zwerbować.
— Ten uparty głupiec? Bin Yousif będzie potrzebował tygodnia, by choćby skłonić go do uznania, że ja w ogóle istnieję. Że miałem czelność przeżyć wszystko, czym ciskał we mnie.
— Istnieje możliwość ofiarowana łapówki. Turran chce się pozbyć Rogu Gwiezdnego Jeźdźca oraz swych instrumentów do zsyłania burzy, jeśli zgodzisz się pomóc. Po jednej z tych rzeczy dla każdego z was.
— Windmjirnerhorn, hę? Kuszący kąsek, Bragi, ale każdy prócz Gwiezdnego Jeźdźca, kto miał cokolwiek z nim wspólnego, źle kończył. Wciąż jednak propozycja pozostaje do rozważenia. Gdybym mógł mieć pewność, że Zindahjira dostanie Róg. Zasłużył sobie na niego. Co chcielibyście, abym zrobił?
— Nic szczególnie rzucającego się w oczy. Tylko żebyś ochronił Szydercę, aby w ogóle miał szansę dotrzeć tam, dokąd zmierza. I być może udzielił mu odrobinę pomocy, kiedy już znajdzie się na miejscu.
— Hmm. Zajrzyjmy do Rejestru. — Czarodziej podszedł do stołu i zaczął grzebać w wysokim stosie ksiąg. Znalazł to, czego szukał, odwrócił się w ich stronę.
Małpa Billy, siedząc okrakiem na lamparcie i wymachując drewnianym mieczem, przegalopowała obok, ścigając śmiertelnie przerażonego szczura. Visigodred uchylił się zwinnie, a potem ruszył w dalszą drogę.
— Billy jest pogromcą szczurów. Przynajmniej siebie za takiego uważa. Ale to jednak Kieł wykonuje całą robotę. Popatrzcie. Zaraz zagoni szczura w kierunku Szpona.
Tak się też stało. Szpon, który zdawał się pogrążony we śnie, machnął tylko jedną łapą, kiedy szczur przemykał obok. Koniec polowania.
— Wyjątkowo inteligentne zwierzaki — zauważył Visigodred. — Podobne zresztą jak Billy. Cóż, oto mamy. Rejestr. Jeżeli Zindahjira i ja dojdziemy jakoś do porozumienia, mogę zastanowić się nad przyjęciem tej pracy. Zakładając, oczywiście, że on również się zgodzi. Ale wszystko ma swoją cenę.
— Tak też myślałem. Zawsze jest jakaś cena. Wydawało mi się jednak, że winien jesteś mi przysługę.
— A ty mi kilka przysług co najmniej. Tyle w każdym razie, że się niwelują, powiedziałbym. Myślałem o tym, byście pomogli mi uzyskać pewność, że Róg dostanie się temu, kto na niego sobie zasłużył. Aha. Tu jest. Zindahjira. — Przewrócił stronicę, przyjrzał się jej uważnie, odczytał, co na niej napisano. — Hmm. Oho. — Szczupły palec przesuwał wzdłuż stronicy, w miarę jak odczytywał kolejne wersy. Potem uniósł wzrok, uśmiechnął się. — Będzie z nas zupełnie niezły zespół, jeśli tylko ten próżny gaduła potrafi utrzymać swe nastroje na wodzy. Wciąż jednak, nawet we dwójkę, nie będziemy właściwie żadnymi przeciwnikami dla Varthlokkura. Przynajmniej w otwartym starciu. Tak naprawdę to Książęta Taumaturgowie są jedynymi ludźmi na świecie, którzy mogliby spotkać się z nim jeden na jeden i mieć jakąś szansę.
Wrzask przerwał przemowę Visigodreda. Odwrócił się. Kieł i Szpon zaszły karła z dwóch stron. Mały człowieczek nie był większy od Billy'ego.
— Kieł! Szpon! Zachowujcie się! — Koty udały, że milczące grymasy odsłaniające zęby były jedynie ziewnięciami ze znudzenia, i opadły na brzuchy. Ogony jednak wciąż leniwie uderzały o posadzkę. Oczy śledziły karła, kiedy przechodził obok nich. — Mój uczeń. Co jest, Marco? — zapytał Visigodred. — I naprawdę życzę sobie, żebyś przestał drażnić koty.
Karzeł uśmiechnął się krzywo, jakby miał parę nieprzyjemnych rzeczy do powiedzenia na temat trzymania w domu lampartów, ale zatrzymał dla siebie swoje słowa, ponieważ Visigodred i tak już wszystko to wcześniej słyszał.
— W poczekalni jest sowa. Chce się widzieć z kapitanem Ragnarsonem. Powiada, że jest skonany i pragnie tylko dostarczyć wiadomość, a potem trochę się przespać. Bardzo grzeczny jak na sowę. Ale jeśli chcecie znać moje zdanie, to on już wie, że Gert mieszka wysoko w wieży, i na pewno nie sen siedzi w jego małym rozumku.
Ragnarson uniósł brwi. Nie co dzień się przecież spotyka człowieka potrafiącego rozmawiać z sowami. Visigodred uśmiechnął się.
— Wpuść go, Marco. Nie. Idź dookoła, inną drogą. Pewnego dnia przyjdzie taki czas, że pozwolę kotom dobrać się do ciebie. — Do Ragnarsona zaś rzekł: — Wiadomość od Zindahjiry, nie ma najmniejszych wątpliwości. Przesłana za twoim pośrednictwem, by nie musiał narażać na szwank swej dumy. Wobec tego Haroun musiał naprawdę porządnie się spieszyć. Do Morza Seydar jest wściekły kawał drogi.
Karzeł powrócił z wielką sową, siedzącą na jego ramieniu. Ptak pohukiwał cichutko do jego ucha.
— On nie lubi światła dziennego.
Sowa przeleciała na stół, trzepocząc skrzydłami, i przeszła po jego blacie do miejsca, gdzie siedział Ragnarson. Uniosła opierzoną nogę. Odbierając wiadomość, Bragi próbował umknąć spojrzeniem przed tymi mądrymi, wypełnionymi ciemnością oczyma. Potem ptak zamachał skrzydłami i odleciał. Ragnarson przyjrzał się pergaminowi, podał go Visigodredowi.
Czarodziej przebiegł tekst wzrokiem.
— Aha, on się zgadza. Jeden mały okrzyk na chwałę chciwości, Bragi. Reszta pozostaje już tylko kwestią negocjacji. A oto nadchodzi obiad. Rozgośćcie się wygodnie. Zostaniecie tu przez jakiś czas. Marco! Wracaj tu zaraz! Mam dla ciebie robotę. — Visigodred uśmiechnął się ponownie.
Ragnarson jęknął z cicha, rozumiejąc, o co chodzi. On i Elana mieli stać się zakładnikami, na wypadek gdyby przygotowywali jakąś machlojkę, jak ta, w wyniku której zniszczony został Ravenkrak.
Visigodred zaczął przekazywać instrukcje strasznie nieszczęśliwemu karłowi.
* * *
Turran i jego bracia w swej podróży ominęli wielkim łukiem Iwa Skołowda. Nowym władcom miasta z pewnością nic nie spodobałoby się tak bardzo jak głowy Królów Burzy dla dekoracji iglic nad jego bramami. Pokonując przez jeden dzień pięćdziesiąt mil na wschód od Iwa Skołowda, narzucając ostre tempo, przed sobą zaś gnając burzę śnieżną, przypadkiem trafili na opuszczone gospodarstwo.
— Co powinniśmy sprokurować? — zapytał Brock, kiedy już się rozgościli.
— Wszystko, na co nas stać, stąd aż do Fangdredu, póki nie dowiemy się, gdzie on jest — odparł Turran. — Kiedy już dostaniemy pomoc od tych czarodziejów, będziemy mogli odpocząć.
Tej nocy gruba warstwa śniegu pokryła Sharę oraz zachodnie partie Smoczych Zębisk. Następnej nocy znowu padało i kolejnej również, i tak trwało to aż do końca tygodnia. Podróż po obszarze Wschodnich Wrzosowisk, Shary albo Smoczych Zębisk stała się właściwie niemożliwa.
Ósmego dnia nastąpiła jednak zmiana programu działań. Miało się już ku zachodowi, Turran przygotowywał instrumenty służące zsyłaniu opadów, milkliwy Brock parzył herbatę, a Jerrad i Valther wyszli, aby zebrać drzewo na opał, kiedy powietrze nad domostwem przeszyło echo krzyku. Coś uderzyło w dach z donośnym łomotem, a potem spadło w zaspę śnieżną pod północną ścianą. Towarzyszył temu wszystkiemu potok barwnych, acz stłumionych inwektyw — dopiero gdy umilkły, rozległo się pukanie do drzwi. Turran poszedł otworzyć i zobaczył drżącego, jęczącego karła oczekującego, by ktoś wpuścił go do środka.
— Przeklęty Rok! — warknął karzeł i natychmiast wcisnął się do wnętrza chaty. — Poczucie humoru, jakiego nigdy nie doświadczyliście. Lubi się przyglądać, jak rzeczy spadają. Szczególnie jeśli w locie wrzeszczą i wierzgają. Marco mam na imię. Hej! Ty! Ty jesteś Turran? — zapytał Turrana. — No? Jak już rzekłem, jestem Marco. Z Mendalayas. Visigodred przysyła mnie i cały ten syf na tego gnoja. Przez całą drogę do Morza Seydar, tydzień z tym nadętym Zindahjirą, a teraz piekielne chwile szukania was, chłopcy. Ach, herbata. Rano jej nie cierpię, jednak wieczorem to ambrozja. Słuchaj, Turran, szef przysyła dla ciebie trochę śmiecia. Mapa. — Wyciągnął zza pazuchy mapę. — A przez to dziadostwo możesz porozumieć się z Visigodredem i Zindahjirą, kiedy tylko chcesz. Przez dwadzieścia cztery godziny czuwają w Mendalayas. Muszą mieć cholerną kupę śmiechu.
Marco gadał i gadał. Turranowi z rzadka udawało się wtrącić choć słowo. Karzeł miał z góry przygotowane odpowiedzi na wszystkie ewentualne pytania. Zwrócił uwagę na nierówny charakter terenu rozciągającego się między gospodarstwem a Fangdredem. Zlokalizował Szydercę, czym zadziwił Turrana. Grubasowi udało się dojść znacznie dalej, niźli przypuszczali, przekroczył już Sharę i dotarł daleko na wzgórza, za którymi rozpościerały się Smocze Zębiska.
— Ten gadżet — oznajmił Marco, wyciągnąwszy ostatni przedmiot ze swego worka — pozwoli wam przez cały czas widzieć, co robi wasz przyjaciel. Dokładnie wszystko, tak więc postarajcie się okazać nieco szacunku. — Z pozoru był to zwykły kamień, kryształ, duplikat urządzenia pozwalającego im nawiązać kontakt z Visigodredem i Zindahjirą. — Szef przysłałby więcej, ale obaj mają urobione ręce po łokcie. Jeden dla kobiety, jeden dla czarodzieja, jeden dla Starca z Gór. No i jeszcze jeden, żeby nie spuszczać oka z Zindahjiry.
Turran uśmiechnął się z namysłem i powiedział:
— I z pewnością jeden dla mnie samego i moich braci. I jeszcze jeden dla ciebie.
Karzeł zamrugał i powiedział:
— Dajmy z tym spokój. Na dworze jest zimno, w środku nie widzę żadnych dziewcząt, a ja nie mogę udać się do domu, gdzie ich pełno, tylko muszę tu siedzieć, póki to gówno się skończy. Pierwszym punktem rozkładu dnia jest narada. Visigodred i Zindahjirą wiszą na linii, czekając tylko na was.
PIĘTNAŚCIE:
Wiosna 997 roku OUI;
Blask lecących strzał, jasność lśnienia włóczni [top]
Kieł i Szpon nerwowo spacerowały po poddanym gruntownej reorganizacji gabinecie w nastroju takim, że tylko patrzeć, jak zaczną zionąć ogniem. Billy leżał zwinięty w kłębek na kolanach Visigodreda, śpiąc czujnym snem, nawiedzany przez jakieś nieprzyjemne małpie koszmary. Być może lamparty jego myśli właśnie doganiały uciekającego ducha jego małpiej imaginacji. Służący pojawiali się i wychodzili, przynosząc napoje chłodzące, odnosząc zaś brudne kufle i naczynia albo dokładając do buzującego na kominku ognia. Byli równie podnieceni jak zwierzęta. Przy stole, gdzie Visigodred i Ragnarson pochylali się właśnie nad jednym z kamieni obserwacyjnych czarodzieja, dawało się wyczuć podwojone napięcie. Szyderca znalazł się już w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt mil od Fangdredu. A Varthlokkur wreszcie zdradzał wyraźne oznaki, że przygotowuje się do obrony. Z Zamku Wiatrów wysłano zabójcę. On i Szyderca spotkają się za kilka godzin.
Jednak kilka godzin to kilka godzin, a zamartwianie się przed faktem na nic się nie zda. Tyle stwierdził Ragnarson.
— Masz rację — zgodził się cicho Visigodred, drgnąwszy. — Ale nie martwi mnie samo to spotkanie. Jakoś przeprowadzimy go przez zasadzkę. Zindahjira bada obecnie teren i wszystko przygotowuje. Kłopot jednak polega na tym, jak niby mamy to zrobić, żeby nas jednocześnie nie schwytano za rękę? — Urwał, zachichotał, ciągnął dalej: — Zindahjira, który ma chyba dwie lewe ręce, chciał użyć demona dymu. Równie dobrze mógłby wypisać nasze imiona ognistymi literami na nocnym niebie.
Ragnarson, który spod zmarszczonych brwi obserwował kryształową kulę, teraz spojrzał kątem oka na oblicze Visigodreda. Mimo siwej brody i demonstracyjnej nonszalancji czarodziej był wyraźnie blady. Krople potu lśniły na jego czole. Czy groza, jaką wzbudzało imię Varthlokkura, rzeczywiście była uzasadniona? Jak dotąd, przynajmniej o ile potrafił dostrzec, Varthlokkur nie zrobił przecież nic poważniejszego. Na podstawie rozmaitych wskazówek, jakich zeszłego wieczoru dostarczyła mu prowadzona za pomocą kryształów rozmowa z Harounem, doszedł do wniosku, że Zindahjira był zupełnie ogłupiały ze strachu.
Podskoczył, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Dłoń jednak ześlizgnęła się na jego plecy.
— Coś się dzieje? — wyszeptała Elana.
— Nic. Czekamy, aż ten facet zastawi swoją pułapkę. Potem postanowimy, co z nią zrobić. Ale do tego czasu zostało jeszcze kilka godzin.
Przeczesała smukłymi palcami jego włosy, stanęła za nim, zaczęła masować kark i ramiona.
— Powinieneś się trochę przespać — powiedziała.
Bragi odwrócił się do niej, uśmiechnął słabo, położył ręce na jej ramionach, potem pocałował ją w czoło i rzekł:
— Zachowujesz się jak prawdziwa kwoka. Ćwiczysz już?
— Ba! Typowo męska reakcja. Po prostu muszę ci powiedzieć coś, czego ty w swojej tępocie nie potrafisz sam dostrzec. Naprawdę, wykończysz się, jeśli trochę nie odpoczniesz.
— Mhm. Sądzę, że jestem już trochę pijany ze zmęczenia. Odpocznę po tym, jak nam się uda przeprowadzić Szydercę przez to wszystko.
Visigodred pochylił się naprzód, zajrzał w kulę.
— Myślę, że to jest to, na co czekaliśmy — oznajmił głosem znacznie bardziej ożywionym niźli dotąd.
Ragnarson i Elana tłoczyli się za nim, próbując spoglądać przez ramię czarodzieja. Kieł i Szpon zatrzymały się, najwyraźniej również na coś czekały. Billy poruszył się na kolanach Visigodreda, rozwinął, usiadł, potarł oczy swymi małpimi piąstkami. Visigodred ujął go pod ramiona i posadził na posadzce.
— Idź, pobaw się z Kłem, Billy. Mam pracę do wykonania.
Lamparty wróciły do kominka i legły przy nim, ale nie rozluźniły się. Pozostawały napięte, jakby zaraz miały skoczyć. Billy usiadł między nimi, każdą rączkę wspierając na obu grzbietach. On również zachowywał się nienaturalnie wręcz spokojnie.
Do komnaty wszedł służący, zapytał Visigodreda, czy podać napoje chłodzące.
Czarodziej odpowiedział:
— Will, zawołaj wszystkich. Wkrótce będziemy zaczynać.
Oczy służącego rozszerzyły się. Postawił dzban na najbliższym stole, szybko wybiegł na korytarz.
— Aha, tak, to jest to miejsce — wymruczał czarodziej, po tym jak już wrócił do swego kryształu. — Zwróćcie uwagę na kryjówkę.
Ragnarson spojrzał. Zabójca wybrał na zasadzkę miejsce, gdzie droga przylgnęła do stromego zbocza góry i była tak wąska, że podróżnik nie będzie w stanie wiele uczynić, aby wymknąć się napastnikowi. Z drugiej zaś strony sam zabójca z przeciwległej krawędzi wąwozu mógł działać zza osłony skał, idealnej dla jego celów. Dostarczała mu bowiem kryjówki, ochrony, a roztaczający się stamtąd widok obejmował przynajmniej milę drogi.
Po jakimś czasie Visigodred odchrząknął.
— Ach! — Zauważył służących czekających pod drzwiami. Machnął wychudzoną, pokrytą niebieskimi żyłkami dłonią w kierunku następnego stołu i rzekł: — Tam. Niech każdy obserwuje kulę. Dajcie mi znać, jeśli coś się wydarzy.
Służący, powłócząc nogami, poszli zająć miejsca przed kulami, identycznymi jak te, które stały przed Visigodredem. Czarodziej zapytał:
— Gdzie jest Szyderca?
Jeden z mężczyzn opisał najbliższe otoczenie tamtego.
Visigodred pokiwał głową.
— Została już mniej niż godzina. Dobrze, co się dzieje w Wieży Wiatrów?
— Nic nie słyszę, panie. Milczą, czekają.
— Nie podoba mi się to, że nie jestem w stanie przyjrzeć się temu miejscu — poskarżył się Visigodred. — Mogą robić różne rzeczy, a ja skazany jestem tylko na słuchanie. Czy Zindahjira jest gotów?
— Tak — odpowiedziała kobieta, w jej głosie słychać było strach. Przyglądanie się Zindahjirze nie należało do miłych zajęć, nawet jeśli skrywała go ciemność. Zazwyczaj tak było. Kierował się ku cieniom, jak rośliny zielone kierują się do światła. — Chce z tobą porozmawiać.
— Przynieś kulę.
Ragnarson i Elana odsunęli się, jednak nie spuszczali wzroku z Visigodreda, obserwując, jak mamrocze coś do kryształu. Kryształ zaś w odpowiedzi odmrukiwał cicho, brzmiało to niczym szmer fal spokojnego morza albo delikatnej bryzy w gałęziach sosen. Visigodred wymruczał coś jeszcze, potem pokiwał głową. Odwrócił się od stołu, powiedział do Ragnarsona:
— Możemy to zrobić, nie dając się przyłapać. On wpadł na ten sam pomysł co ja. Pozostaje już tylko czekać i w tym czasie rzucić parę zaklęć. Jedno, żeby ochronić twojego przyjaciela przed skutkami rażenia zwykłej broni. Zajmę się tym zaraz.
Ragnarson i Elana podeszli do stołu, na którym prezentowała się liczniejsza bateria kryształów. Przez ramię mężczyzny Ragnarson obserwował, jak Szyderca trudzi się na stromym szlaku, na którym czekała go wkrótce potyczka z Mroczną Panią.
— Och! Patrz! — wyszeptała w podnieceniu Elana. — Nepanthe!
Bragi podszedł i stanął obok niej, popatrzył przez ramię innego służącego. Tak, tam właśnie była, żona Szydercy, siedziała w swojej komnacie w Fangdred, wyglądała tak, jakby się modliła. Kiedy zapytał, obserwujący ją służący powiedział, że właśnie jej doniesiono o zamiarach Varthlokkura. Wszelkie widoczne oznaki sugerowały, że przygotowywała się na to, co nieuchronne. Maleńka postać w kryształowej kuli zaczęła nerwowo przemierzać komnatę. Na jej twarzy walczyły ze sobą strach i nadzieja.
Po czasie, który zdawał się trwać kilka godzin, ale tak naprawdę trwał tylko jedną, czarodziej zawołał:
— Proszę, przynieście mi kryształ Szydercy. — Bragi podał mu kulę. Visigodred wpatrywał się w nią przez chwilę, pokiwał głową, wyszeptał ostatnie słowa inwokacji zaklęcia, które właśnie rzucał. Po kolejnej chwili oczekiwania, która zdawała się wiecznością, powiedział: — Zaraz wszystko się zacznie.
Broda i głowa Ragnarsona rzucały dziwny cień na blat stołu, kiedy tak stał pochylony i wpatrzony w spoczywający przed czarodziejem kryształ. W komnacie niegłośne rozmowy służby urwały się jak nożem uciął i zapanowała cisza, przerywana jedynie ciężkimi oddechami, zgrzytem pazurów lampartów przechadzających się po gołych kamieniach przed paleniskiem i ledwie słyszalnym mamrotaniem Visigodreda, który właśnie rzucał następne zaklęcie. Kiedy skończył inkantację, napięcie wzrosło jeszcze bardziej.
— Co robią Varthlokkur i Starzec? — zapytał, kierując swe słowa do siedzących przy drugim stole.
— Nic nie słyszę, panie.
Visigodred pokiwał głową. Minęła kolejna minuta. Wtedy Elana zawołała:
— Nepanthe wyszła ze swojej komnaty. Wychodzi na to, że idzie do wieży.
Czarodziej znowu skinął głową. W jednym z kryształów Szyderca z trudem pokonywał ostatnią milę stromizny dzielącą go od zasadzki. W innym zabójca poruszył się nieznacznie, zajmując stanowisko.
— Już czas — powiedział Visigodred.
Zabójca poruszył się znowu. Visigodred pochylił się do przodu, gotów do wypowiedzenia ostatniej sekwencji potężnego zaklęcia. Ragnarson ścisnął poręcz krzesła czarodzieja tak mocno, że aż zatrzeszczały mu kłykcie. Po drugiej stronie pomieszczenia Elana zagryzała pobielałe wargi.
Coś błysnęło w promieniach słońca przed skałą, za którą krył się zabójca. Ragnarson, nie spuszczając z oka kuli Szydercy, zobaczył, jak przyjaciel zachwiał się, oparł o kamień zbocza, osunął na kolana. Potem grubas zaczął pełznąć w poszukiwaniu kryjówki, z nerwowym pośpiechem, jaki okazuje szczur na widok zbliżającego się teriera.
Kolejny błysk grotu kuszy w krysztale zabójcy. Trafił w skałę blisko głowy Szydercy, odłupując parę odprysków kamienia, zachęcając pełznącego do zdwojenia wysiłków.
— Ach — westchnął Visigodred. — Oto nadchodzi.
Ragnarson zobaczył jakiś ruch w skałach ponad i za zabójcą. Lód i śnieg zaczynały się poruszać, spływając majestatycznie w dół, niczym wodospad w niskiej grawitacji. Wydawało się, że cała góra rozsypuje się.
Lawina osuwała się w stronę zabójcy niczym powódź zamarzniętej śmierci. Wydawało się, że zanim go ogarnęła, minęła wieczność. Czasu miał tylko tyle, żeby zobaczyć, co się dzieje, i spróbować uciec. A kiedy już go dopadła, kolejną wieczność trwało uspokojenie się wszystkiego. Wtedy jednak strumień przemknął już w dół i zniknęło bezpośrednie zagrożenie życia Szydercy, który w swoim krysztale podjął dalszą podróż, uśmiechając się niczym chłopiec, co poznał właśnie jakiś sekret.
— To powinno na jakiś czas wystarczyć — oznajmił Visigodred, wzdychając ciężko. — Wy, ludzie, możecie wracać do swoich zajęć.
Służący zniknęli.
— Sądzisz, że Varthlokkur uwierzy, iż to był przypadek? — zapytał Ragnarson.
— Nie wyobrażam sobie, czemu miałoby być inaczej.
— Czego spróbujemy następnym razem?
— Kto wie? Ale teraz nie musisz się jeszcze martwić. Dlaczego się trochę nie prześpisz?
* * *
— Hej, Turran! — krzyknął Marco od drzwi domu. — Szef chce się z tobą zobaczyć. Masz robotę do wykonania. Varthlokkur próbował dostać twojego przyjaciela. — Karzeł był jedynym, który zwracał choć odrobinę uwagi na kryształy. A ponieważ właściwie nic więcej nie chciał robić, Królowie Burzy powierzyli to zajęcie jego odpowiedzialności.
Turran machnął toporem, zagłębiając jego ostrze w pniaku do rąbania drewna. Schwycił kaftan. Jego ciemne oczy lśniły groźnie, gdy zbliżał się do karła. Marco zawsze był jednak równie odważny, jak wypowiadane przezeń słowa. Nie obchodziło go, co myślą, mówią lub czują inni, teraz więc, zupełnie nie zmieszany, nawet nie mrugnąwszy, odpowiedział tamtemu spokojnym spojrzeniem.
— Mógłbyś zawołać moich braci? — zapytał Turran, zatrzymując się w drzwiach.
— Nie ma potrzeby. Za pierwszym razem specjalnie wrzeszczałem głośno. Słyszeli mnie. Patrz tam. Biegną. Wychodzi na to, że Jerradowi udało się znaleźć coś do jedzenia.
Tak też i było. Nawet z tej odległości Turran z łatwością rozpoznał kozicę, którą Jerrad niósł na ramionach. Pokiwał głową.
— Ty porozmawiaj z szefem — powiedział karzeł. — Ja zacznę parzyć herbatę. Cholera! To jest dopiero zawszone świństwo. Dlaczego nie zabraliście ze sobą czegoś, co by się nadawało do picia? Wina. Ale. — Odwrócił się do ognia, mamrocząc coś i nie przestając kręcić głową.
Turran wyszczerzył zęby w uśmiechu, przypomniawszy sobie, jak Marco obiecywał, że nie przestanie się uskarżać. Potem uniósł brwi. Karzeł naprawdę coś robił. Nigdy od czasu swego przybycia nie okazał się w niczym pomocny, prócz tylko obserwowania kul albo włóczenia się bez pożytku dookoła i wypluwania z siebie tasiemcowych monologów. Głównie dotyczyły one kobiet. Jego kobiet. Siadając przed kryształem, Turran głupkowato zastanawiał się nad często zachwalanym, ale bardzo tajemniczym „systemem podrywu” Marca. Prawdopodobnie gadał, póki nie zasnęły z nudów, a dopiero potem wykonywał swój ruch.
Dotknął kuli w miejscu, które wcześniej wskazał mu Marco. Szczupłe oblicze Visigodreda, przypominające osobliwą, brodatą rybę, wyskakującą z diamentowych głębin, wypełniło kryształ.
— Marco powiada, że Varthlokkur wykonał swój pierwszy ruch — oznajmił. — My nie patrzyliśmy. Jak poszło? Przypuszczam, że dobrze, ponieważ się uśmiechasz.
Kryształ zadrżał pod palcami Turrana, wydał z siebie cichy dźwięk, jaki mogłaby wzbudzić lekka bryza na polu dojrzałej pszenicy. W szepcie tym jednak pobrzmiewały słowa, słowa nie dające się odróżnić z odległości większej niż jard.
— Poszło dobrze, nie było żadnego przeciwdziałania. W Fangdred nie byli szczególnie zachwyceni, ale niczego nie podejrzewają. Przynajmniej ja nie potrafiłem niczego wykryć. Dokładnie w tej chwili Varthlokkur złorzeczy Losom i Nornom. Starzec nie powiedział nic. On stanowi przedmiot naszych najpoważniejszych zmartwień. Nie jest zaangażowany emocjonalnie w całą sprawę. Nepanthe, rzecz jasna, przepełnia złośliwa satysfakcja. Szyderca powinien być wkrótce na miejscu.
— Cudownie! Wspaniale! — oznajmił Turran. — Moi bracia będą uszczęśliwieni. No dobrze, czego chcesz? — Przez kilka minut wsłuchiwał się w najlżejszy podmuch szeptu, od czasu do czasu kiwając głową. Kiedy Visigodred skończył, zapytał tylko: — Zaraz?
— Marco! Visigodred chce z tobą gadać. — Postawił kryształ przed innym krzesłem.
Karzeł podskoczył co sił w nogach, zapytał:
— Tak, szefie?
— Zachowujesz się dobrze?
— Czyż nie zawsze tak jest?
— Niezbyt często, jednak jakoś to wytrzymuję. Ktoś chce z tobą porozmawiać. — Czarodziej zniknął, a jego miejsce zajęły trzy młode kobiety. Brwi Turrana uniosły się aż na czoło. Wszystkie trzy próbowały mówić jednocześnie. Marco zmierzył Turrana spojrzeniem, potem powiedział:
— To jest prywatna rozmowa. — Dusząc w sobie śmiech, Król Burzy dołączył do swoich braci, którzy właśnie przed chwilą weszli i zabierali się do oprawiania kozicy.
Kiedy jego rozmowa dobiegła końca, Marco podszedł bliżej, by nadzorować robotę.
— Biedne dziewczyny! — powiedział w przestrzeń, jego demoniczne oczy wypełniał smutek. — Czują się takie samotne beze mnie. Biedne kochane istotki. Turran, czego chciał szef?
— Burzy nad Fangdredem, aby Varthlokkur nie mógł wysyłać kolejnych myśliwych.
* * *
Północ. Wszyscy śpią, łącznie z Valtherem, który powinien właśnie czuwać. Na zewnątrz, odmierzany powolnym rytmem, rozlega się odgłos butów skrzypiących na zlodowaciałym śniegu. Nie zamknięte na zamek drzwi powoli uchylają się do środka. Obrysowana łuną księżycowej poświaty, przygarbiona postać zatrzymuje się w wejściu, nasłuchując. Nie usłyszawszy niczego prócz ciężkiego chrapania, mężczyzna wchodzi i zamyka za sobą drzwi.
Badając drogę laską, jakby naprawdę był ślepy, przygarbiony starzec obchodzi pomieszczenie dookoła. W mętnym świetle rozsiewanym przez kryształ stojący na stole przygląda się dokładnie każdemu ze śpiących. Każde oględziny kończy zadowolonym skinieniem głowy — póki nie podchodzi do Marca. Wtedy marszczy w zastanowieniu brwi, wkrótce jednak wzrusza ramionami i rusza dalej.
Na plecach dźwiga niezgrabny tobołek, który szybko, zręcznie podmienia na identyczny, jaki Turran ukrył pod deską w podłodze chaty. Ostrożnie, jak najostrożniej, niczym człowiek z kruchym dzbanem bezcennej oliwy, wynosi przedmiot w zimową noc sprowadzoną na świat przez Królów Burzy.
Później, kiedy odgłos jego kroków cichnie, rozlega się głos, stary niczym czas, daleki jak pierwszy świt:
— Przyjdź, moje podniebne piękno. Udamy się do domu, znowu mając nasz skarb. — Dźwięczący śmiech niesie się echem po śnieżnych polach. I po tym, jak uderza błyskawica bez grzmotu, kopyta kruszą śnieg, następnie wielki biały koń rozpościera szerokie skrzydła i przepędza noc. Za sobą wloką coraz cichszą wesołość.
Zawsze odbierał go z powrotem, kiedy wszystkie szkody już się dokonały.
SZESNAŚCIE:
Wiosna 997 roku OUI;
Bowiem jak śmierć silna jest miłość, zazdrość zaś nieprzejednana niczym Otchłań [top]
— Nie pojmuję — wymruczał Varthlokkur. — On po prostu chyba nie umie się poddać. — Za nim, niczym miniaturowe kuranty, maleńkie srebrne dzwoneczki wciąż uderzały o siebie, znacznie głośniej teraz niż brzmiały ich pierwsze nieśmiałe odgłosy tydzień temu. Strzała o srebrnym grocie wciąż wskazywała zachód.
Starzec, siedząc przed zwierciadłem, pochylił się do przodu. Czuł znowu pełnię życia, gdy obserwował mężczyznę brnącego po powierzchni lodowca, sto mil na zachód od nich. Właściwie bez przerwy, od czasu pierwszej melodyjnej zapowiedzi zbliżającego się zagrożenia, on i Varthlokkur przychodzili popatrzeć na głupca torującego sobie ku nim drogę. Dziwny, nieugięty człowiek, przerażający swoją wytrwałością. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Ani paskudna pogoda, ani góry, ani żadna z drobnych katastrof, przy pomocy których Varthlokkur próbował wzbudzić w nim rozpacz. Śnieżne lawiny, kamienne lawiny, przewracające się drzewa, zmyte wodą drogi on tylko omijał lub przekraczał, wszystko z cierpliwością, która jednoznacznie świadczyła o całkowitej wierze w ostateczne zwycięstwo. A chociaż w ciągu tego ostatniego tygodnia pokonał mniej niż pięćdziesiąt mil, wciąż wstawał za każdym razem o świcie i do zmierzchu dzielnie stawiał czoło Smoczym Zębiskom. Mógł zwyciężyć w tej grze samą mocą swego uporu.
— On jest szalony — oznajmił Starzec. — Będzie tak szedł, póki nie dostanie tego, czego chce. Albo umrze. Kto jak kto, ale ty powinieneś go zrozumieć.
— Niby dlaczego?
— Jak wiele lat życia poświęciłeś na zniszczenie Ilkazaru? — Ale gdzieś w głębi umysłu tkwiło nie wypowiedziane pytanie: „I ile cię to kosztowało?”
Czarodziej zamrugał, odwrócił się.
— Zbyt wiele, a wszystkie zmarnowane bezpowrotnie. I od tego czasu psy samego Piekła drepczą mi po piętach. Tak, sądzę, że go rozumiem. Ale dla kobiety?
Dla czegoś, o czym twierdził, że jest zemstą na Ilkazarze? Nosorożec?
— On mnie kocha!
Mężczyźni odwrócili się jak na komendę. W drzwiach stała Nepanthe, patrząc na nich jarzącymi się oczyma. Jej twarz zastygła w maskę źle skrywanego gniewu. Varthlokkur pokiwał głową:
— Być może i tak, chociaż osobiście stawiałbym raczej na zranioną dumę.
Myśli krążące po głowie Nepanthe dawały się łatwo odczytać. Oczywiście, że kierowała nim miłość. Ciężkie przejścia wciąż nie potrafiły osłabić władzy, jaką romantyczne złudzenia miały nad jej umysłem, chociaż powoli ją podkopywały.
— Tak przypuszczasz? Nauczysz się jeszcze przypuszczać, kiedy on tutaj dojdzie!
Ale ta pojedyncza uwaga wypaliła cały jej wewnętrzny ogień, Varthlokkur nie miał najmniejszych trudności z dostrzeżeniem tego faktu.
— Nepanthe, Nepanthe, dlaczego nie możesz myśleć racjonalnie? Czy on mnie zabije, czy też, co bardziej prawdopodobne, ja... — Urwał i zamiast dokończyć poprzednią myśl, powiedział tylko: — Cóż, nie musimy się o to spierać.
— Porwałeś mnie, rozłączyłeś z moim mężem i jeszcze chcesz, żebym ci była wdzięczna? Sądzisz, że mogę o tym myśleć rozsądnie? Dlaczego ty nie zaczniesz myśleć rozsądnie? Daj mi jakąś zimową odzież i pozwól mi iść. — Dotąd dwukrotnie próbowała uciekać. Dwa razy jej przeszkodzono i delikatnie zawrócono do komnat. — Obiecuję, że nie pozwolę mu cię zabić.
Varthlokkur odwrócił się do niej plecami, aby skryć rozbawienie. Na tym polegała jego rola, nieprawdaż? Źli czarodzieje z romansów zawsze kończyli rozpłatani mieczem herosa.
Starzec, któremu daleko było do rozbawienia, wziął na siebie odpowiedzialność za kłótnię.
— Ty po prostu nie potrafisz zrozumieć. Ten człowiek, Varthlokkur, spędził cztery wieki, czekając na ciebie. Cztery stulecia! Dlaczego? Ponieważ same Losy oznajmiły mu, że powinnaś do niego należeć. Ty jednak negujesz ich wyrok dla czegoś tak nie znaczącego jak... ten aktorzyna i złodziej. Kim on jest? Czego potrafi dokonać?
— Potrafi mnie kochać.
— Doprawdy potrafi? Czyżby? Ile z jego wysiłków ma na celu odzyskanie zapłaty od Varthlokkura? A sam Varthlokkur, czy on nie potrafi cię kochać?
— Czy on w ogóle potrafi kogokolwiek kochać? — zapytała gniewnie, chociaż słabym głosem. Oczywistości, w które wierzyła bez zastrzeżeń, nagle nie wydały jej się takie pewne. Przeklęte Wątpienie zaczęło zapuszczać swoje czarne macki przez szczeliny w murach bastionu jej wiary. — Cały świat wie, kim on jest. Mordercą całego miasta.
Sam już nieźle rozzłoszczony, Starzec uśmiechnął się okrutnie i warknął:
— Dvar!
Obrona Nepanthe zaczęła słabnąć, zwijając się niczym kwiecie tulipana o zmierzchu. Ilkazar był miastem o przedpotopowej niemalże chciwości i niegodziwości. Według dowolnie pojętej sprawiedliwości należało się zgodzić, że zasłużył sobie na przeznaczenie, jakie go spotkało. Natomiast Dvar stanowił zupełnie inny przypadek — miasto niczym mały trzeciorzędny statysta u boku potężniejszych sąsiadów, pogrążone w podwójnej zależności od Iwa Skołowda i Kamieńca Prost. Jego wyłącznym celem była realizacja gorącego, zawsze skazanego na porażkę pragnienia bycia panem własnego losu. Nepanthe, która przeżywała takie uniesienie tamtej nocy, gdy maleńkie miasto-państwo rzucone zostało na kolana, teraz nie potrafiła nic rzec — bezwładnie osunęła się na krzesło.
Starzec patrzył na nią. Była bliska łez. Przed chwilą dotknął niezagojonej rany na jej duszy. I po raz kolejny zrozumiał, dlaczego zarówno własnemu mężowi, jak i Varthlokkurowi tak się podoba. Była piękna, mimo iż obecnie samotność i strach zagasiły nieco jej wdzięk. Od czasu przybycia do Fangdredu odważnie przeciwstawiała się im, głośno wyrażała niewzruszone przekonanie, że ratunek wkrótce nadejdzie, nigdy nie zwątpiła, przynajmniej otwarcie, w to, że mąż przybędzie. Teraz jednak, jak podejrzewał, zaczęła sobie zdawać powoli sprawę, że Szyderca rzucił wyzwanie nie komu innemu, lecz temu Varthlokkurowi. Miała powody, by się bać. Wciąż jednak ją podziwiał. Jej strach był obawą o męża, nie o siebie. Obserwował, jak masuje prawą skroń, pochwycił lśnienie kryształowej łzy, którą próbowała skryć.
Varthlokkur opuścił pomieszczenie. Nie mająca kresu walka Szydercy z górami na dłuższą metę robiła się nużąca.
Starzec skoncentrował swoją uwagę na zwierciadle, ignorując kobietę. Wkrótce usłyszał szelest materiału. Przeszła obok niego i z bliska wejrzała w głąb zwierciadła.
— Dlaczego jesteś taka niemiła? — zapytał.
— Mam być mu wdzięczna za to, że zniszczył mój dom i pozabijał braci?
— A potem wlókł cię przez góry jak zwykłego niewolnika — wtrącił Starzec. — Wcześniej mówiłaś bardziej do rzeczy. Nie, nie spodziewam się, że będziesz uszczęśliwiona. Ale naprawdę byłbym zadowolony, gdybyś trochę się zastanowiła nad przyczynami tego wszystkiego. I żeby przynajmniej w jednym dowieść ci, że nie masz racji. Twoi bracia wciąż żyją, oprócz Luxosa, który w mniejszym lub większym stopniu popełnił samobójstwo.
— Co? Dlaczego on nic mi nie powiedział?
— Być może kierowała nim rozpacz. On głęboko wierzy w moc przeznaczenia.
— Przepraszam?
— Zastanów się: załóżmy, że kochałaś kogoś od wieków...
— Kochałam?
— Kochałaś. Daj mi mówić dalej. Przypuśćmy, że czekałaś na kogoś, kogo kochasz od trzystu albo czterystu lat. Na przykład niech to będzie twój mąż. A kiedy ta osoba, która była ci obiecana już od tak dawna, na koniec się pojawia, nie spotyka cię od niej nic prócz bólu. Czy nie imałabyś się wówczas wszelkich sposobów? Nie posunęła nawet do drobnego okrucieństwa? Założę się, że on nie wspomniał o twoich braciach, ponieważ chciał, żebyś się czuła odeń zależna. Jakby nie było nikogo, kto się o ciebie zatroszczy. Dlaczego go odrzuciłaś?
— Jestem mężatką. I szczęśliwa jestem z takim mężem, jakiego mam.
Nie była to przemyślana odpowiedź. Tak naprawdę Starzec miał wrażenie, że małżeństwo było dla niej rodzajem cudu, w który wciąż nie potrafiła do końca uwierzyć.
— Zalecał się do ciebie przez dwanaście lat, zanim w ogóle spotkałaś tego Szydercę. Chciałbym wiedzieć, dlaczego wtedy go odrzuciłaś.
Wzruszyła ramionami.
— Muszę przyznać, że jako konkurent zachowywał się absolutnie bez zarzutu. I lubiłam go. Przynajmniej na tyle, na ile potrafiłam polubić mężczyznę. Naprawdę dużo dla mnie zrobił. Pomógł mi zrozumieć samą siebie. O wiele bardziej, niżby mi się to samej udało. I za to jestem mu wdzięczna. Ale był taki stary. I miał na imię Varthlokkur. Zawsze sądziłam, że chce mnie wykorzystać, że chodzi mu o moją Moc.
— Czyli gdyby pojawił się u ciebie młodszy, pod innym imieniem... cóż wówczas? A jeśli chodzi o Moc, gdyby jej zapragnął, któż mógłby go powstrzymać po tym, co zademonstrował pod Ilkazarem? Czy ty w ogóle nie potrafisz myśleć logicznie?
— Nie wiem... Gdyby był młodszy, być może. Ale miałam wtedy inne problemy... — Wzruszyła ramionami. Potem z wysiłkiem spróbowała się roześmiać. — Nikt nigdy nie oskarżał mnie o to, że myślę nielogicznie.
— Varthlokkur miał kiedyś służącą, która bardzo go kochała. Dla rozmaitych powodów odmłodził się i wziął ją sobie za żonę. Jak to należy rozumieć: otóż jest stary z wyboru, nie z konieczności. A pominąwszy już wszystko, co słyszałaś, czy nawet widziałaś, jest naprawdę miłym, delikatnym człowiekiem, który nienawidzi siły i przemocy. Być może taka postawa jest u niego reakcją na nieumiarkowane ekscesy młodości. Powiedz mi, czy kiedykolwiek traktował cię inaczej niż tylko z uprzejmością i szacunkiem?
— On mnie porwał!
Starzec westchnął. Rozmowa zatoczyła pełny krąg i wróciła do punktu wyjścia.
— Postaraj się o tym nie myśleć. To był mój pomysł, a on wykonał go, przez cały czas zresztą się sprzeciwiając i tylko dlatego, że nic innego nie przychodziło mu do głowy. W przeciwnym razie, mogłoby to trwać całe lata w ten sam sposób: wałęsałby się tu i tam, mając nabitą głowę wyłącznie myślami o tobie, w końcu donikąd by nie doszedł.
— Twój pomysł?
— Tak.
— Sądzę, że traktował mnie poprawnie, ale teraz pojawił się problem. Jestem mężatką. — Wskazała odbicie mężczyzny w zwierciadle.
— Porozmawiajmy o faktach. Varthlokkur, na twoje szczęście, wciąż się powstrzymuje. Nie zrobił dotąd nic, tylko utrudniał mu drogę. Wcześniej czy później wszakże będzie musiał coś począć. To stworzenie, którą nazywasz swoim mężem, wkrótce już będzie martwe... chyba że zrezygnuje. W każdym razie ta część twojego życia dobiegła już końca. Sam zajmę się całą sprawą, jeśli Varthlokkurowi zabraknie zdecydowania.
— Jeżeli go zabijesz, skoczę z muru — odparła cicho. — Jeżeli zawróci, popłaczę trochę... zanim skoczę. Ale on się nie podda.
— Porzuć ten melodramatyczny ton — zareplikował Starzec.
Jednak cały problem polegał na tym, że wierzył, iż ona jest w stanie dotrzymać swej obietnicy. Dowiodła już, jak nieuleczalnie jest romantyczna.
* * *
Varthlokkur był zmęczony. Zmęczony kłótniami z Nepanthe, zmęczony ciągłym wysiłkiem podtrzymywania strumienia Mocy, która zdawała się zanikać, zmęczony zmaganiem z Losami, czy też jakimikolwiek innymi złośliwymi siłami, kontrolującymi jego przeznaczenie. Najbardziej frustrujące było niedawne ograniczenie zdolności panowania nad Mocą. Nawet najlepiej pomyślane i zaplanowane eksperymenty rozsypywały się mu w rękach. Zdarzały się chwile, gdy brał nawet pod uwagę ewentualność uchylenia się przed nadciągającymi zdarzeniami i otulenia, niczym kokonem, głębokim snem Starca. Rozważał także możliwość samobójstwa, ale tylko przez krótki czas i nie na poważnie, co jest elementem doświadczenia powszechnego. Ani śmierć, ani długi sen nie przyczynią się do realizacji jego celów. Żył tak długo tylko dla Nepanthe — dostanie więc to, czego pragnął.
Często przechadzał się po cichych i opustoszałych pomieszczeniach Wieży Wiatrów, z duszą rozpiętą na krzyżu myśli, szukając dróg, jakimi mógłby trafić do serca Nepanthe. I w umyśle swoim znajdował kolejne takie drogi, każdą wszak odrzucał, albowiem nie uwzględniały jej przyzwolenia. Pragnął, aby świadomie go zaakceptowała.
Szyderca również go irytował. Mógłby pozbyć się tego szkodnika pojedynczym magicznym uderzeniem, ale chcąc zachować pokój z Nepanthe, musiał się powstrzymać. Jednak wkrótce trzeba będzie coś przedsięwziąć. Choćby w samoobronie.
Pewnego popołudnia usiadł przed zwierciadłem, wspierając podbródek na dłoni, obserwując, jak jego wróg wspina się na górskie zbocze. Pogrążony w sennym namyśle, niewiele uwagi poświęcał widokowi. Jego myśli dryfowały w leniwej zadumie. Opanował go dziwnie letargiczny nastrój, w którym wszak czuł się lepiej, niźli mu się to zdarzało już od długiego czasu. Było tak, jakby jakiś działający poza sceną dyplomata zaaranżował wreszcie krótki rozejm z Losami.
Cichy odgłos. Drzwi otworzyły się za nim. Jednak nie odwrócił głowy. Nie pozwoli przecież, by coś zburzyło ten cudowny nastrój.
Ktoś lekkimi krokami przemierzył komnatę i zatrzymał się tuż za nim. Dalej się nie odwracał. Jego powieki, nagle nieznośnie ciężkie, opadły. Odgłos kroków osoby podchodzącej do zwierciadła. Wiedział, że Nepanthe często obserwowała swego męża. Oto była kolejna sposobność, by przemówić we własnej sprawie, jednak odrzucił ją. Nie miał ochoty poświęcać swego nastroju na ołtarzu bezowocnej sprzeczki.
Posłyszał szelest sukien, kiedy zasiadła w fotelu Starca, zdało mu się, iż jest w stanie wyróżnić najsłabszy szmer jej oddechu. Po chwili euforycznej iluzji, że oto spełniają się jego marzenia, próbował wyobrazić sobie ten oddech w swoich włosach, na ramieniu, tak jak pamiętał oddech Maryi. Wspomnienia zawirowały w jego głowie. Twarz imaginacyjnej kochanki zmieniła się w twarz jego żony, a potem dał się ponieść marzeniom. Jednak poczucie winy wciąż skubało skraj jego świadomości. Powinien pozwolić jej mieć następne dziecko. Ale nie. Jak brzmiało to przysłowie, które często powtarzał Starzec? „Dzieci są zakładnikami w rękach Losów”. Albo w rękach tych, którym uda się je porwać.
Cichy kaszel Nepanthe sprawił, że powrócił do rzeczywistości. Rozwarł powieki, spojrzał w stronę, gdzie siedziała. Na jego spojrzenie zareagowała nerwowym, ukradkowym zerknięciem.
— Nie jestem w nastroju do kłótni — oznajmił, zamykając oczy.
— Ja też nie chcę się spierać — odparła, a jej glos sprawił, że poczuł dreszcz przebiegający po kręgosłupie. — Chciałam tylko się dowiedzieć, dlaczego nie pozwalasz mi odejść.
— Rozumiesz już? — zapytał Varthlokkur z westchnieniem. — Dobrze, możemy zacząć od tego miejsca. Mówiłem ci setki razy, dlaczego, ty jednak mnie nie słuchałaś. Jeżeli powtórzę znowu, powiesz, że wcale tak nie jest i wciąż będziesz się domagała podania prawdziwego powodu. O co chodzi? Odejdź i pozwól mi drzemać, kobieto. Pozwól mi przynajmniej przez jeden dzień być zmęczonym starym człowiekiem.
Nepanthe poruszyła się w fotelu, zmarszczyła brwi. Mniej więcej pamiętała, co powiedział jej Starzec, zastanawiała się teraz, jak Varthlokkur wyglądałby, będąc młodym. Podejrzewała, że byłby raczej przystojny, sokoli, przypominałby w pewnym stopniu bin Yousifa.
— W porządku — oznajmiła. — Dla dobra naszej kłótni... och, ten nieszczęsny dobór słów!... załóżmy, że powiedziałeś mi prawdę. Co zamierzasz teraz zrobić?
Otworzył szeroko oczy, objął ją uważnym spojrzeniem. Odpowiedziała wzrokiem równie wyzywającym jak zawsze.
— Co zamierzam zrobić? Naprawdę cię to obchodzi? — To zabrzmiało trochę za ostro. — Nic. Tylko reaguję. Na to co ty zrobisz. Na to co on zrobi. — Wskazał obraz w zwierciadle. — Jeżeli tu dotrze, będę musiał się bronić. Czasu nie zostało już wiele. Jeśli zaś chodzi o ciebie, przyszłość pokaże.
Nepanthe poruszyła się nerwowo, spojrzała na wizerunek swego męża. Jej twarz odrobinę pobladła. Varthlokkur przypuszczał, że myśli teraz zapewne o jego Mocy.
— Nie chcę nikogo skrzywdzić — kontynuował. — Ale wasza dwójka, negując wyroki Losów, zmusza mnie do tego. Według ciebie Losy i Norny dają się nagiąć do ludzkiej woli. Dla mnie jednak ich postanowienia są nieodwołalne.
— Losy! Norny! To jest wszystko, cokolwiek tutaj usłyszałam. Czy nie możesz być szczery? Całej winy wziąć na siebie? To przecież ty spowodowałeś wszystkie te kłopoty.
— Widzisz? Tak właśnie myślisz, dokładnie jak powiedziałem wcześniej. Powiem ci coś jeszcze: podążam za tokiem ustalonych z góry zdarzeń. Muszę robić to, co robię, ponieważ jestem pionkiem w grach Przeznaczenia. Im wcześniej zdasz sobie sprawę, że do ciebie to się też odnosi, tym rychlej skończą się nasze nieporozumienia.
— Nie istnieje taki argument, który mógłby mnie o tym przekonać — warknęła. — On jest moim mężem. Nic tego nie zmieni. Nie pozwolę na to... a Losy, czy kto tam jeszcze, niech sobie idą do diabła.
— Nawet śmierć też tego nie zmieni? — zapytał Varthlokkur. — On umrze za dzień lub dwa. Tylko ze względu na ciebie dałem mu czas na zastanowienie się i zawrócenie. Ale naprawdę już wkrótce, jeżeli dalej będzie szedł swoją drogą, zatrzymam go.
— Skoczę z murów!
— Nie, nie skoczysz. Wyrocznia powiada, że będziesz jeszcze długo żyła.
— Wyrocznia! Mistyfikacja!
Chociaż mówiąc te słowa, w istocie kwestionowała jego umiejętności, Varthlokkur był zbyt zmęczony, żeby z nią się spierać. Odpowiedział tylko przyciszonym głosem:
— Nepanthe, od stuleci zajmuję się inwokacją wyroczni i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by któraś okazała się błędna. Spotkałem już błędy w interpretacji, ludzkie pomyłki, ale nigdy dotąd fałszywej wyroczni. Te stare wyrocznie dzisiaj właśnie się spełniają, stanowią dzisiejszą rzeczywistość. Żyjesz na samym czubku grotu strzały przeznaczenia, zwolnionej z cięciwy sto lat temu. Wierz mi lub nie, jak ci się podoba, ale pozwól, bym cię ostrzegł. Za jakieś parę dni dokonasz wyboru, który Losy zostawiły całkowicie tylko tobie. Od tego zależeć będzie moja przyszłość, twoja, twojego męża, a możliwe też, że przyszłość imperiów. Naprawdę. Widziałem to na własne oczy. Kiedy poweźmiesz postanowienie, proszę, i na kolanach błagałbym, gdyby moje zdanie cokolwiek dla ciebie znaczyło, myśl chłodno i logicznie. Raz chociaż, na tę jedną bezcenną chwilę, odłóż na bok emocje i pomyśl, zanim zaczniesz mówić.
Nepanthe zadrżała. W jego głosie było dość siły, by ostatecznie już ją przekonać, iż z pewnością on sam wierzy w to, co mówi.
— Jaka to ma być decyzja?
— Dotycząca mojej propozycji.
— W jaki sposób coś takiego może mieć wpływ na inne żywoty, prócz twego, mojego oraz Szydercy? Nie próbuj na mnie stosować swych sztuczek. Znasz już moją odpowiedź.
— Naprawdę? I naprawdę już postanowiłaś? Być może. Ale rzeczy się zmieniają. Z każdą chwilą. Może ci się zdawać, że wszystko zostało już postanowione, jednak pozostało jeszcze kilka dni, zanim twoja decyzja stanie się nieodwołalna. Błagam cię, kiedy nadejdzie czas, posługuj się umysłem, nie zaś sercem. — To, że jak dotąd nie zademonstrował jej jeszcze żadnego ze swoich nekromantycznych argumentów, nie martwiło go wcale. Zupełnie przeoczył fakt, że bynajmniej nie wiedziała tyle co on.
— Nie będę twoją kobietą.
— Dlaczego nie?
— Jestem mężatką.
Varthlokkur westchnął. Dyskusja zatoczyła pełne koło i teraz znowu wróciła do bezsensownego punktu wyjścia. Rozgoryczony warknął:
— Na pewno nią będziesz, kiedy wreszcie pozbędę się tego kretyna... — Jęknął. Niszczycielskie, bolesne szaleństwo znowu wyciągało po niego swe łapska. Obawiał się, że tym razem nie będzie w stanie się oprzeć.
— Tknij go tylko, a cię zabiję!
Zaskoczyła go. To była zupełnie inna Nepanthe. Gniew szybko ustąpił miejsca ciekawości. Uważnie wpatrywał się w jej twarz, poszukując prawdy za słowną pogróżką. Aha. Wcale tak nie myślała. Na jego gniew odpowiedziała własnym uniesieniem.
— Wątpię. — A jednak to wcale nie było takie niemożliwe. Trzeba będzie przedsięwziąć środki ostrożności. Bardzo smutne zajęcie.
* * *
Starzec, uważnie balansując srebrną tacą niesioną w jednej dłoni, wszedł do komnaty. Zmarszczył czoło, słysząc ostre słowa, niczym szable tnące powietrze. Znowu zaczęli się nawzajem ranić.
— Czy to się tak ciągnie przez cały czas? — zapytał. — Ten wasz jad zaczyna już mnie nudzić. Mój ojciec... ach, tak, miałem takowego, nie widzę powodu do zaskoczenia... zwykł mawiać: „Jeżeli nie potrafisz powiedzieć nic miłego, trzymaj cholerną gębę zamkniętą na kłódkę”.
— To się może w każdej chwili skończyć! — warknęła Nepanthe. — Po prostu każ temu brodatemu lowelasowi mnie puścić.
— Między wami dwoma musi istnieć jakaś niewidzialna bariera. Brak wspólnych pojęć, czy co. Być może po prostu żadne z was nie słucha drugiego. Mam pomysł. — Głos Starca stał się miękki niczym jedwab, słodki niczym miód, niczym sztylety pokryte cukrem. — Sposób, dzięki któremu on będzie w stanie wreszcie do ciebie dotrzeć, Nepanthe. Rzucę zaklęcie na twoje myśli. Będziesz musiała zrobić to, co konieczne.
Varthlokkur obrzucił go piorunującym, wściekłym spojrzeniem. Niezmieszany uśmiechnął się paskudnie w odpowiedzi, a potem jego uśmiech stawał się coraz szerszy, w miarę jak Nepanthe trwała wstrząśnięta w milczeniu. Zupełnie bezwiednie wzięła kubek wina z tacy. Zapytała Varthlokkura:
— Czy on może to zrobić?
— Z łatwością. A twoja opinia na temat własnego męża stanie się jeszcze gorsza niż moja. Jego dotyk rzeczywiście sprawi, że się rozchorujesz.
Teraz zdradzała już wszelkie oznaki paniki.
— Co za niegodziwa, potworna rzecz... Dlaczego więc jeszcze tego nie zrobiłeś?
— Ja również się zastanawiam — warknął Starzec. — Oszczędziłoby to nam mnóstwa kłopotów...
— A ja powiadam, że nie chcę mieć niewolnika — odwarknął Varthlokkur. — Chcę mieć pełną kobietę.
— Ale jak na razie nie masz nawet jej ducha, nieprawdaż? — zapytał Starzec z jeszcze bardziej fałszywą słodyczą. — Masz z tego tylko ból serca, zadawany ci przez kobietę o oślim mózgu... Cholera! Teraz ty mnie do tego zmuszasz!
Varthlokkur i Nepanthe zamarli z otwartymi ustami, wstrząśnięci. Starzec pokręcił głową. W każdym razie właśnie dowiódł Nepanthe, że ich alians jest czymś niewiele więcej, jak tylko fasadą, że we wzajemnych stosunkach między nimi również narasta napięcie. Być może teraz na niewiele jej się to zda, ale później... Teraz jego słowa tylko raniły, jak podejrzewał, bardziej niźli cokolwiek, co Varthlokkur mógłby powiedzieć. Przełknęła wielki haust wina, potem pospiesznie wyszła z komnaty. Ramiona miała przygarbione.
— Piękna kobieta — powiedział Starzec. — Lojalna i z charakterem. Przykro mi. To wszystko przez rozczarowanie.
— Rozumiem. Jak często muszę się opanowywać, żeby nie wypowiedzieć takich samych słów? — Varthlokkur w widoczny sposób starał się pohamować gniew. Jednak ten spór dopiero co rozpoczęty musiał pozostać zawieszony na jakiś czas. Kryzys był obecnie tak blisko... Będzie potrzebował nawet na poły oddanych sojuszników.
— Być może wyjdzie jej to tylko na dobre. Może wreszcie zacznie myśleć. Kto wie? Mam takie przysłowie w moim zbiorze. Jest jednym z najstarszych: „Nie możesz zrobić omletu, nie rozbijając jaj”. A mówiąc już o jajach do rozbijania... co zrobimy z jej mężem? Jest już zdecydowanie zbyt blisko. — Zmiana tematu mogła zamienić ich irytację w energię skierowaną ku jakiejś pożyteczniejszej pracy.
— Nie mam pojęcia. W każdym razie nie chcę już więcej robić jej żadnej krzywdy... Jednak póki on żyje, nie pozostaje mi choćby drobina nadziei, czyż nie? Jakieś pomysły?
— Pomysły... tak. Mogą ci się nie spodobać. Nie mam twoich problemów, więc potrafię spojrzeć na całą sprawę z boku. Lubię myśleć. W związku z tym ułożyłem kilka planów. Mamy tutaj człowieka, który świetnie posługuje się kuszą. Wczoraj z nim rozmawiałem. Chętnie zejdzie i zdejmie tego Szydercę, wystarczy, byś tylko wyrzekł słowo.
— Cóż, jest to proste i bezpośrednie. — Varthlokkur potarł czoło, myślał przez dłuższą chwilę, rozważając inne możliwości. Wydawał się bardziej smutny, zmęczony i starszy niźli kiedykolwiek. Po jakimś czasie machnął ręką i powiedział: — W porządku, zajmij się tym. Równie dobrze możemy mieć to już za sobą.
Varthlokkur i Starzec obserwowali, jak ich zabójca zajmuje stanowisko wśród głazów pięćdziesiąt mil na zachód od zamku.
— Czy Nepanthe wie? — zapytał Varthlokkur.
— Służba wie o wszystkim. Wieści się rozniosą. Tutaj nie mamy przed sobą żadnych sekretów.
Czarodziej zmęczony skinął głową, spróbował skoncentrować swoją uwagę na obrazie ukazywanym przez zwierciadło. Szare i białe plamy maskującego ubioru zabójcy rozpłynęły się w tle pokrytego łatami śniegu granitu.
— Aha — powiedział Starzec. — Nadchodzi.
W oddali Szyderca okrążył krawędź skalnego zbocza, znajdując się o milę od zabójcy czyhającego w zasadzce...
Za ich plecami drzwi z łoskotem uderzyły o ścianę. Z oczyma czerwonymi od płaczu, oszalała niemalże z rozpaczy (Varthlokkur miał wrażenie déja vu: pamiętał inną płaczącą kobietę tak już dawno temu), Nepanthe podbiegła do zwierciadła. Delikatne dłonie przycisnęła do ust, dławiąc okrzyk.
Varthlokkur odwrócił się do niej, fala emocji zalewała jego duszę. Teraz na pewno go znienawidzi. Potargane włosy, łzy w oczach... Zupełnie jak tamta kobieta, Smyrena...
— Teraz! — powiedział Starzec.
Uwagę Varthlokkura przykuł z powrotem widok ukazywany przez zwierciadło. Dostrzegł nieznaczne poruszenie w miejscu, gdzie ukrywał się zabójca. Szyderca zachwiał się, upadł. Nepanthe wrzasnęła. Potem jednak grubas zaczął pełznąć w poszukiwaniu kryjówki. Wśród skał dostrzegli kolejne poruszenie. Grot błysnął, nie czyniąc Szydercy żadnej krzywdy. Nepanthe roześmiała się histerycznie.
— Niech mnie cholera! — zawołał Starzec. — Cóż, kiedy wyjdzie znowu, a kiedyś będzie musiał, i tak już po nim.
— Wątpię — odparł Varthlokkur.
— Dlaczego?
— Spójrz na zbocze.
W kierunku arbaletnika pełzła powoli lawina.
Varthlokkur podniósł się, przeszedł po komnacie. Jego wygląd zdradzał doznaną przed chwilą porażkę. Nic już nie szło dobrze. Nawet najprostsze rzeczy, projekty pozbawione udziału magii rozsypywały się jakby tuziny rąk, z których każde ciągnęły w swoją stronę, sabotowały każdy jego plan. Jakże musiały go nienawidzić Losy!
Nepanthe śmiała się szaleńczo i nie mogła przestać. Starzec przez krótką chwilę przyglądał jej się badawczo, potem odwrócił się znowu do zwierciadła. W namyśle zmarszczył czoło. Skrzywił się, kiedy Szyderca wypełzł z kryjówki i podjął swój nużący marsz, teraz już z łukiem w dłoni. Na twarzy grubasa gościł paskudny, pełen pewności siebie uśmiech.
Tego wieczoru, co zupełnie nie pasowało do pory roku, spadł śnieg i pokrył wszystko grubą warstwą. Droga wiodąca wzdłuż El Kabar stała się wkrótce zbyt śliska, by z niej korzystać. Nepanthe i Varthlokkur spacerowali po murach obronnych Fangdred w całkowitym milczeniu, a wokół nich roztaczała się bajecznie spokojna zaśnieżona przestrzeń. Pogrążeni we własnych myślach, nie zamienili ze sobą ani słowa. Starzec, kiedy po raz pierwszy usłyszał o padającym śniegu, zmarszczył znowu brwi i wycofał się do Wieży Wiatrów.
Dużo później Varthlokkur również tam się udał. Był zmęczony, tak straszliwie zmęczony, zarówno na ciele, jak na umyśle i w sercu.
— Marność nad marnościami — mamrotał wciąż. — Wszystko to jest marność i pył na wietrze.
— Masz — powiedział Starzec, kiedy wszedł do komnaty wieńczącej wieżę, proponując mu kufel rozsiewający wokół najgorszy ze smrodów. — To cię postawi na nogi.
— Fuj! Albo mnie zabije! — Varthlokkur wpatrywał się przez krótką chwilę w kufel, potem połknął zawartość. Po kilku przeraźliwych, złowieszczych wręcz minach i minucie całkowitego milczenia, rzeczywiście poczuł się lepiej. — Co to było?
— Nie uwierzysz, ale i tak ci powiem. Nepanthe. Napar. Wiesz, że często zastanawiałem się, ile właściwie prekognicyjnych mocy posiadał jej ojciec, nazywając ją tym imieniem. Z pewnością jest gorzką miksturą, no nie?
Varthlokkur uśmiechnął się słabo.
— Co teraz? Nie możemy wysłać następnego człowieka ze względu na ten śnieg. Będziemy musieli uciec się do czarów. Ale mnie obrzydzeniem napełnia sama myśl, że mógłbym spróbować. Zresztą Moc w moich rękach stała się ostatnio tak niegodna zaufania i kapryśna...
— Więc, kolejny półśrodek? Wobec tego co z istotą określaną jako Diabelski Jastrząb? Prawda, jest to ryzykowne. Ptak jest śmiertelny. Można go zabić. Chcesz spróbować czegoś mniej potężnego?
— Nie, żadnych demonów. Żadnych dżinnów, żadnych duchów. Niegdyś udawało mi się podporządkować sobie najbardziej paskudne z nich, teraz jednak nie sądzę, abym potrafił sobie poradzić ze zwykłym żywiołakiem ognia czy powietrza. Nie pozwól, żeby Nepanthe się kiedykolwiek dowiedziała, ale maskujące zaklęcie, którego użyłem, wydostając nas z Ravenkrak, niemalże zabiło nas oboje. Nic z tego nie rozumiem. Nigdy nie miałem z nim żadnych kłopotów. Dopiero w ciągu ostatnich kilku miesięcy, Tak. Przypuszczam, że musi to być coś w rodzaju Diabelskiego Jastrzębia.
Świt zaróżowił wschodni horyzont, zanim Varthlokkur zdobył ostateczną kontrolę nad potworem (Moc wymykała się z jego dłoni i obecnie miał kłopoty nawet z prostą magią) i zaniósł go, rozpaczliwie łopoczącego skrzydłami, na szczyt Wieży Wiatrów. Dwudziestostopowe czarne skrzydła rozpostarły się niczym lotki nocy. Błyszczące złote oczy płonęły żarem jak odrzwia samych Piekieł. Legendy powiadały, że istota ta jest bękarcim pomiotem jastrzębia i czarnego ifryta, tym samym dysponuje więc atrybutami zarówno tego, jak i Tamtego świata.
Później, już po tym, jak zbadał ptaka, zdobył nad nim kontrolę, doszedł do wniosku, że dobrze posłuży jego celom, i gotował się do wysłania go, Nepanthe weszła do komnaty w wieży i w milczeniu usiadła przed zwierciadłem. Była niezwyczajnie cicha. Być może obawiała się, że ostrzejszy komentarz spowoduje kolejny z miażdżących wybuchów Starca. Varthlokkur przez czas jakiś milczał, potem zaś powiedział:
— Wolałbym, żeby cię tu raczej nie było, kiedy...
— Nie możesz go powstrzymać. Potrafię to wyczuć. Jeszcze będę się przyglądać, jak poderżnie ci gardło. — Jej głos był martwy, jakby to kamień przemówił. Wydawała się bardziej pewna siebie niż wcześniej, chociaż nie mniej przerażona.
Varthlokkur zmarszczył czoło.
— Zobaczmy więc. — Wypowiedział słowo, które poderwało jastrzębia do lotu. Wieża cała zatrzęsła się, kiedy wielkie skrzydła zaczęły młócić powietrze ponad ich głowami. Czarodziej osunął się na swój fotel, obserwował, jak Szyderca wędruje po szczycie grani, trzydzieści mil od Fangdred.
Ptak szybko dotarł na miejsce i zaczął krążyć w powietrzu. Szyderca dostrzegł cień, wysłał zupełnie niepotrzebną strzałę do góry. Starzec stłumił śmiech, potem jednak zamilkł, kiedy Varthlokkur obrzucił go jednoznacznym spojrzeniem. Ptak zanurkował. Szyderca odrzucił łuk, przygotował do walki miecz, mocno wparł się nogami w ziemię. Varthlokkur wbrew samemu sobie poczuł podziw dla odwagi tamtego... Potwór przemknął tuż poza zasięgiem ostrza, odfrunął na bok.
Ptak zleciał niżej do wąwozu, potem pochwycił wstępujący prąd powietrza, wzniósł się znowu. Varthlokkur i Starzec przeklinali cicho. Nepanthe śmiała się niczym uradowane dziecko.
Ponownie potwór zanurkował, tym razem nadlatując od strony słońca. Szyderca na chwilę zupełnie oślepł. Śmiech Nepanthe zamienił się w jęk, kiedy jej mąż osłonił dłonią oczy. Ale gdy jastrząb znajdował się niemal dokładnie nad nim, przykucnął, przetoczył się na bok, zamachnął mieczem.
Potężne ptaszysko uderzyło w krawędź grani, odbiło się od niej, potoczyło, przez cały czas fantastycznie koziołkując. Szyderca w jednej chwili pomknął za nim. Przy pierwszej sposobności skoczył naprzód i sztyletem odciął wielką głowę od karku, potem zaś zatopił swój rapier w piersi ciemniejszej niźli noc. Otarł skrwawioną klingę o pióra jastrzębia i uśmiechnął się.
A więc było już po wszystkim, niemalże równie szybko, jak się zaczęło, i wszystko potoczyło się po myśli tego człowieka. Diabelski Jastrząb o reputacji mordercy, co wynikało już z samego imienia, okazał się rozpaczliwie niezaradny. W rzeczy samej, zachowywał się z niewiarygodną wręcz tępotą, zupełnie jakby odurzony narkotykiem...
— Niemożliwe! — wykrzyknął Varthlokkur.
Jego obawy wezbrały jak nagła powódź. Skoczył na równe nogi, przeszedł kilka kroków, wymruczał coś niezrozumiale.
— Nepanthe, idź sobie gdzie indziej — warknął Starzec.
Odeszła więc w całkowitym milczeniu, jeśli nie liczyć krótkiego chichotu już przy wyjściu. Chwilę po tym, jak zniknęła, Varthlokkur odwrócił się i powiedział:
— Jemu się uda! Nie jestem w stanie go zatrzymać! — Rysy jego twarzy wykrzywiała panika. Pochylił się do przodu, przygiął jakby pod ciężarem dręczących go trosk.
— Masz rację! — jęknął Starzec. — Jemu się naprawdę uda, jeżeli dalej będziesz się w ten sposób zachowywał. Chodź. Nie mamy czasu na defetyzm. Pokażę ci, dlaczego tak się dzieje. — Wymamrotał proste zaklęcie i widok ukazywany przez zwierciadło zmienił się. — Ostatniej nocy, kiedy ty spacerowałeś po murach, rozejrzałem się trochę tu i tam. Wydawało mi się dziwne, że Szyderca miał tak fantastyczne szczęście w naszej zasadzce. Pierwsza strzała zresztą trafiła dokładnie w cel, ale jemu mimo to nic się nie stało. A potem ta lawina zupełnie już podważyła moje zaufanie do tego zbiegu okoliczności. Na koniec burza, która uniemożliwiła choćby otwarcie bram. Moglibyśmy wysyłać kolejnych ludzi, a to wszystko się zbyt, cholera, wygodnie dla niego układało.
— Do czego zmierzasz?
— Tylko popatrz! — warknął Starzec, wskazując palcem.
Varthlokkur popatrzył. Dokładnie pośrodku powierzchni zwierciadła zobaczył pięciu mężczyzn, w tym jednego karła. Znajdowali się gdzieś w zagrzebanej na uboczu farmie, skupieni wokół lśniącej kuli. Wydawali się strasznie podnieceni. Varthlokkur natychmiast odczuł przypływ zainteresowania.
— Turran! Jerrad! I Valther, i Brock. Co?...
— Jeżeli miałbym zgadywać, powiedziałbym, że obserwują Szydercę. Oto twoja odpowiedź na pytanie o dziwną pogodę.
— Rozumiem!
— Jeżeli już przy tym jesteśmy, przyjrzyj się temu maleńkiemu facecikowi.
— Komu? Och. Kto to jest?
Starzec wymruczał kolejne zaklęcie aktywizujące zwierciadło. Poprzednia scena zniknęła, w jednej chwili natomiast zastąpiła ją kolejna.
— Ma na imię Marco. Jest uczniem tego człowieka.
W lustrze pojawiła się szczupła, najwyraźniej przerażona postać. Pochylała się na kolejną kryształową kulą. Za nią stał człowiek olbrzymiej postury, Varthlokkur rozpoznał go niemalże natychmiast.
— Ragnarson.
— No. Mówiłem ci, żebyś go nie spuszczał z oka. Sam grubas nie potrafiłby tak zręcznie rozgrywać swej gry. Wyobraź sobie, co oni muszą myśleć: raz, jesteś im winien pieniądze, przynajmniej ich zdaniem; dwa, wiedzą, że ty wiesz, iż działają razem z Szydercą, i w związku z tym możesz słusznie zakładać, że to jest również zespołowy wysiłek z ich strony... a więc w samoobronie zrobili to, co zrobili. Ten chudy człowiek to Visigodred, czarodziej z Pierwszego Kręgu Bractwa. On spuścił lawinę. I on też dostarczył tarczy, która ochroniła Szydercę przed strzałami.
— Minęło już dużo czasu, odkąd zaczarowałem to pomieszczenie, aby nikt nie mógł zajrzeć do wnętrza, jednak nie potrafiłem się zabezpieczyć przed podsłuchującymi. Spodziewam się, że dokładnie w tej samej chwili nas słucha i jest przerażony śmiertelnie, bowiem odkryliśmy, kim jest. Racja, Visigodred?
Visigodred skinął głową. Starzec zaśmiał się, wymruczał kolejną inkantację.
— Tym razem go złapaliśmy. — Oko zwierciadła zwróciło się na jakieś ciemne, ponure miejsce.
— Ten drugi — oznajmił Varthlokkur. — Bin Yousif.
— Mhm. I czarownik, który mieszka w grocie w pobliżu Morza Seydar, kilkaset mil na południe stąd. Nazywa się Zindahjira.
Varthlokkur zadrżał, kiedy wyobraził sobie furie, jakie może rozpętać wojna czarodziejów.
— Jak silni są obaj?
— Rejestr obu zalicza do Pierwszego Kręgu. Są tak dobrzy, jak zwykle bywają czarodzieje na zachodzie, z wyjątkiem ciebie. Nienawidzę tego powtarzać, jednak mówiłem ci, że...
— Nie krępuj się. Zasłużyłem sobie. Wciąż nas słuchają?
— Tak myślę. Jeżeli nawet nie, to i tak mogliby, gdyby tylko przyszła im ochota. Te kryształy...
— Posiadają pewną słabość. Podaj mi, proszę, książkę Yu Chan. — Potem zakrzątnął się wokół swych narzędzi (nagle miał wreszcie coś konkretnego do zrobienia, lepiej się od razu poczuł i bardziej rzeczywisty zdał się we własnych oczach), wśród których znajdował się instrument przypominający kształtem wielki widelec o dwóch zębach. Przyjął książkę, o którą prosił, zapytał: — Czy mógłbyś przynieść kryształ z kamiennej gabloty? Myślę, że to powinien być ametyst. — Sprawdził raz jeszcze w książce. — Tak, ametyst. Wydawało mi się, że pamiętam to z moich sesji z lordem Chinem. Tutaj. Wszystko gotowe. — Wyśpiewał długą, skomplikowaną inkantację, odczytując słowa z księgi, potem uderzył widelcem o stół, dotknął wibrującym zębem klejnotu, powiedział: — To powinno uniemożliwić dalsze podsłuchiwanie. Dla ich przyrządów Fangdred jest w tej chwili niczym czarna dziura. A teraz co?
— Kontratak!
— Nie. Jeżeli oni należą do Pierwszego Kręgu, zapewne posiadają potężne środki obronne.
— Myślę, że nie są jednak w stanie przeciwstawić się tobie.
— Być może nie. Ale już od dawna moja władza nad Mocą jest raczej niepewna. Kiedy ja będę się zajmował miażdżeniem ich, Szyderca może przybyć. Wykona swoją robotę i ich uratuje. Chociaż oni sami być może jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.
— Co więc zamierzasz?
— Niech no pomyślę, niech no pomyślę. O, tak. Po pierwsze, sami przygotujemy własne środki obronne. Ci dwaj są teraz przestraszeni. Będą próbowali uderzyć pierwsi, szybciej, w nadziei, że przyłapią nas nie przygotowanych do obrony. Kiedy już będziemy mieli solidną tarczę, zajmę się kontrolą Zimowego Sztormu. Według zasady nieoznaczoności. To wciąż jest kwestia eksperymentalna, mam jednak wrażenie, że wkrótce odkryję nowe źródło nadającej się do wykorzystania Mocy.
— Co mam zrobić?
Dwaj mężczyźni pracowali zgodnie, a ponieważ Starzec dysponował wszelką wymaganą wiedzą, błyskawicznie wznieśli potężną tarczę wokół Fangdred. W samą porę. Pierwszy atak nastąpił w kilka chwil po tym, jak skończyli.
Starzec słuchał wycia i zawodzenia i zastanawiał się tylko, w jaki sposób to, oraz wszystkie pozostałe wydarzenia, pasują do obecnego scenariusza machinacji Dyrygenta. Dopiero teraz, mimo iż nie spał już od wieków, powoli zaczynał wyróżniać poszarpane krańce materii knowań tamtego, wyczuwać motyli dotyk mistrza w takich, najprawdopodobniej przygotowawczych poczynaniach, jak Wojny El Murida.
Cokolwiek miało nastąpić, skończy się krwawą jatką. Zawsze tak było.
SIEDEMNAŚCIE:
Wiosna 997 roku OUI;
I myśli wzniecone nocnymi widziadłami [top]
Nepanthe przeszła przez komnatę, dumając o Szydercy, Varthlokkurze i Starcu. Splątane troski galopowały przez jej myśli, płynęły jakby niesione przypływem, rozbijały się o skały mentalnych blokad, szeptały wzdłuż dobrze wyrobionych kanałów. Kiedy tego ranka obserwowała, jak Szyderca unika, a potem zwycięża jastrzębia, po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że ma realną szansę ujść z tego wszystkiego z życiem. Podejrzewać zaczęła to już poprzedniego wieczoru, kiedy spacerowała po murach obronnych i wąchała ten osobliwy, znajomy zapach, który przesycał noc. Gdzieś w jakiś sposób jej bracia rozpoczynali swoje manewry. Rozpoznała bowiem woń Wiatrołaka.
Gdzie oni są? W jaki sposób udało im się nawiązać porozumienie z jej mężem? Co z Ragnarsonem i bin Yousifem? Czy oni również byli we wszystko zaangażowani? Czy pochód jej męża miał tylko odwrócić uwagę od działań pozostałych, którzy zaatakują z innej strony? Jak się przekonała, nadzieja była smutną rzeczą. Kiedy nie miała śladu nadziei, jej serce było spokojne, chociaż potrafiła pluć jadem na Varthlokkura. Teraz jednak, kiedy pojawiła się iskierka szansy na ocalenie, przeżywała prawdziwą udrękę. Niczym zwierzę schwytane w pułapkę, próbowała biegać w tę stroną, w tamtą, poszukując niewidzialnej szczeliny w prętach klatki. Jej serce było niczym bęben wydający odgłos kotła, biło szybko i przeraźliwie głośno...
Czy Varthlokkur wiedział, że jej bracia wysłali przeciwko niemu żywiołaka pogody? Przerażająca myśl. Wobec niego będą i tak całkowicie bezbronni. Rzuciła się na wyściełane puchem łóżko, przewróciła na brzuch i wsparłszy podbródek na splecionych przedramionach, wpatrzyła w nieskończoność. W jaki sposób mogłaby pomóc tym, którzy szli jej na ratunek? Gdyby udało jej się odwrócić uwagę Varthlokkura, póki Szyderca się nie pojawi... Myśli o uwiedzeniu go wirowały w jej głowie, odrzuciła je jednak natychmiast, jej intencje będą zapewne zbyt łatwe do odczytania, nawet jeśli zgodne z pragnieniami czarodzieja.
— Szyderco. Tak bym chciała wiedzieć, co zrobić — wyszeptała. Samotność, jaką odczuwała podczas pobytu w Fangdred osaczała ją niczym szczerzące zęby widmo. Ta forteca i zamieszkujący ją ludzie za bardzo sami przypominali Smocze Zębiska: nagie, ostre i prymitywne. Przetoczyła się na plecy, wbiła wzrok w sufit. Łza zakręciła się jej w oku. Tak źle być samą. Przypomniała sobie jego ramiona... ciepło... bezpiecznie...
Samotność. Teraz już nieco lepiej rozumiała Varthlokkura. Cztery wieki spędzone bez żadnego towarzystwa spowodowały wielką samotność. Pomyślała o jego wizytach w Ravenkrak. Wyglądał na tak osamotnionego, że był to z pewnością jeden z powodów, dla których źle go potraktowała. Taki sam wyraz twarzy oglądała przecież za każdym razem, kiedy przechodziła obok lustra. Gdyby Szyderca się nie pojawił, Varthlokkur zaś nie stracił cierpliwości i nie posunął do przemocy, obecnie mogłaby być już jego żoną. Naprawdę brała tę możliwość pod uwagę. Nie był złym człowiekiem, naprawdę nie, chociaż zbytnio wierzył w potęgę Przeznaczenia.
Myśli o Varthlokkurze znowu nasunęły jej pomysł znalezienia jakiegoś sposobu, by odwrócić jego uwagę. Właściwie nie mogła spróbować niczego więcej. Chociażby wiedział o tym, jego natura zmusi go do poruszania się po możliwych do przewidzenia ścieżkach. Poderwała się z łóżka, pośpieszyła do garderoby wypełnionej sukniami, jakie jej podarował. Dał jej nadto jeszcze wiele innych rzeczy od czasu, kiedy opuścili Ravenkrak.
Nuciła pod nosem, kiedy przeszukiwała garderobę, po tak długim czasie stanowiło to naprawdę rozkoszne zajęcie. Ha! Teraz nic już nie może pójść źle.
Niedaleko, jakby wyczuwając jej nastrój, aktualny kobziarz grał melodię. Była tak stara jak świat. Nepanthe zaśmiała się, usłyszawszy ją. Pasowała idealnie!
Słyszę mego Miłego!
Idzie, skacząc po górach,
przeskakując pagórki...
Zaśmiała się znowu, wyobrażając sobie Szydercę skaczącego z górskiego szczytu na górski szczyt niczym Gwiezdny Jeździec w opowieści o Królu Spod-Górza. Wybrała sukienkę w kolorze bladej róży, uniosła do piersi. Wyglądała na idealnie dopasowaną, chociaż nigdy dotąd nie widziała u siebie tego stroju. Tak krótka — sięgała tylko do kolan — i z takiej delikatnej materii. Pamiętała jak pewna kobieta mówiła jej, że Varthlokkur sprowadza ubrania z jakiegoś odległego imperium. Zaśmiała się po raz trzeci, tym razem gardłowo, i zrzuciła czarny bezkształtny ubiór, jaki nosiła od czasu przyjazdu.
Przez chwilę stała przed lustrem, podziwiała odbicie swej nagości, potem uperfumowała się zapachem lilii — leciutko, nieznacznie, tak żeby otaczała ją tylko mgiełka najlżejszego z możliwych zapachów. Nigdy nie przykładała się szczególnie, by wyrobić w sobie czysto kobiece nawyki, jednak intuicja podpowiadała jej właściwy sposób postępowania.
— Strzeż się, Varthlokkurze — zachichotała, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Nigdy dotąd nie widziała takiej sukni, jednak to, co zrobiła, wydawało się jej oczywiste. Wkrótce już ponownie stała przed lustrem, poprawiając lamówkę. Zachwyciła się swoim widokiem w tak zmysłowym stroju. Pomyślała, że w miejscu, gdzie Varthlokkur go kupił, najprawdopodobniej wcale nie miał w sobie nic lubieżnego. Co to musi być za dziwne miejsce.
Lamówka nie sięgała poza kolana. Spódnica była szeroka, jednak reszta przylegała ściśle do ciała, uwydatniając krągłości. Śmiałe. Wiedziała, że mieszkańcy Fangdred, których trudno byłoby wszak nazwać pruderyjnymi, byliby zaszokowani nagością jej nóg, zbyt oczywistym opięciem biustu. Jednak w duszy każdej kobiety drzemie choćby iskierka pragnienia, by czasami zachowywać się jak dziwka. Ach! Czuła się tak cudownie pełna optymizmu.
Jednak jej optymizm zgasł, kiedy opuściła swoją komnatę. Fangdred nagle zatrząsł się w posadach. Kamień jęknął, wciskając się w kamień. Wiatr zawył nad zamkiem niczym wołanie ze Szczeliny Zagłady. Nie, to nie był wiatr. Nie wiatr, nawet Wiatrołak nie potrafił wydawać z siebie takich głosów. To były stwory Piekła, wrzeszczały, rzucając się na mury fortecy. Czary! Zapomniała o planie uwiedzenia Varthlokkura i przerażona pobiegła prosto ku Wieży Wiatrów. Jej kruczoczarne włosy powiewały z tyłu, smagane jęzorami powietrza. Przerażeni ludzie biegli po korytarzach, nikt nawet nie zauważył jej stroju. Choć ogarnięta paniką, poczuła jednak przypływ rozczarowania. Kobieta chce, aby ją zauważano, nawet jeśli zachowuje się niewłaściwie. Jednak wszyscy pozostali zdawali się przerażeni znacznie bardziej od niej, w zamieszaniu biegali to tu, to tam, próbując uciec — dokąd! — przed nacierającą ze wszystkich stron złością tłukących się o ściany fortecy upiorów.
Oprócz tego idioty kobziarza. Zderzył się z nią w miejscu, gdzie krzyżowały się korytarze. Mogła uniknąć zderzenia, gdyby tylko uważała. Głupiec grał marsza żałobnego z Czarodziejów z Ilkazaru, głośno, być może szydząc z Varthlokkura, ona zaś powinna go przecież usłyszeć. Jednak strach przytępił jej wrażliwość. Kobziarz nie istniał dla niej, póki nie przewróciła się o niego.
Jednak on ją zauważył. Z niemiłym uśmiechem, leżąc na posadzce, zagrał starą tawernianą przyśpiewkę Kobieta w czerwonej sukni. Nepanthe spłonęła rumieńcem i pośpieszyła byle dalej od niego. Jednak zawodzenia kobzy ścigały ją przez cały korytarz, po którym szalały przeciągi.
Drżenie ścian oraz pandemonium, jakie trwało w ich obrębie, ucichło, jak nożem uciął, gdy wpadła do warsztatu Varthlokkura.
Czarodziej stał w samym centrum starannie wyrysowanego wielokrotnego pentagramu, ozdobionego licznymi wężami magicznych symboli. W powietrzu, wsparte bokami o boki pentagramu na posadzce, wznosiły się identyczne pięciokąty, a każdy z nich miał po dwa boki wspólne z sąsiadującymi, tworząc tym samym pięć pentagramów nakreślonych liniami błękitnego ognia. Ponad głową Varthlokkura znajdował się pentagram płonący czerwienią, z którego boków wyrastało po pięć pentagramów zielonych. One z kolei łączyły się z niebieskimi pod nimi, tak że Varthlokkur całkowicie zamknięty pozostawał w dwunastościennym klejnocie pentagramów. W płaszczyznach napowietrznych pentagramów wiły się ogniste symbole w barwach srebra, złota, fioletu i pomarańczy. Pomieszczenie było całkowicie zaciemnione, jedyne światło dawał ten skomplikowany taumaturgiczno-topologiczny konstrukt. Ruchome symbole rozjarzały się, kiedy Varthlokkur uderzał je czubkiem krótkiej czarnej różdżki, wnętrze komnaty zaś zdawało się poruszać, migocząc zgodnie z odpływami i napływami przedziwnych barw.
Nepanthe dała jeden krok. Gdyby od razu się odezwała, wszystko mogło ulec całkowitemu zniszczeniu. Zdołała się wszak opanować, zamknęła delikatnie drzwi i na paluszkach podeszła do miejsca, gdzie siedział Starzec i patrzył, oczarowany. Ją również szybko pochłonął rozgrywający się przed ich oczami spektakl. To był pierwszy pokaz magii Varthlokkura, jakiego zdarzyło jej się być świadkiem. Przez moment czuła, jak Moc płynąca w jej żyłach rwie się ku czarodziejowi, szarpnięciem oznaczającym jej pragnienie osiągnięcia pełni.
Czarodziej stanowił wspaniały widok, kiedy stał tak w sercu swego tworu, a mnogość barw pieściła jego rysy. Z różdżką w dłoni wyglądał jak bóg delikatnie muskający gwiazdy swego wszechświata.
Zupełnie bezwiednie, chcąc podzielić się wrażeniem, jakie przejęło ją do głębi, Nepanthe dotknęła dłoni Starca, uścisnęła ją lekko, jak to czyniła z ojcem dawno minionymi laty, kiedy była przestraszona lub zdumiona.
— To jest wspaniałe, nieprawdaż?
Pokiwała tylko głową w oszołomieniu.
— To jest zupełnie nowa rzecz, coś, co odkrył, czekając na ciebie. Nigdy dotąd tego nie próbował. Dokonał odkrycia, otwierającego cały nowy obszar badań magicznych. Zdumiewające.
— To jest piękne — odparła.
— Mhm.
— Ale dlaczego? Co się stało?
Starzec zerknął na nią z chytrym uśmiechem.
— Poplecznicy twego męża, Ragnarson i bin Yousif, znaleźli sobie parę czarodziejów na tyle szalonych, żeby nas zaatakować. Zresztą bardzo kompetentni ludzie z Pierwszego Kręgu, jednak dla Varthlokkura nie są żadnymi przeciwnikami. Przyłapaliśmy ich na gorącym uczynku, po tym jak zabili Diabelskiego Jastrzębia. Teraz próbują nas dostać, zanim my się do nich nie dobierzemy. Ale na razie nie udało im się nic wskórać, wątpię też, by byli w stanie dokonać najmniejszych choćby szkód.
Kiwała głową, w miarę jak jej wszystko wyjaśniał, zbyt oczarowana grą świateł i barw, aby zdenerwować się jego samozadowoleniem. Nagle Varthlokkur wyraźnie rozluźnił się i westchnął. Pochyliła się do przodu, podniecona, znowu czując to przyciąganie. Czarodziej zaś włożył różdżkę pod pachę, rękawem otarł pot z czoła i wyszedł z wnętrza swego tworu. Symbole zawirowały, kiedy jego ruch zakłócił ich naturalną cyrkulację.
Nepanthe westchnęła. Varthlokkur usłyszał ją.
— Nie ma potrzeby się niczego obawiać — oznajmił zmęczonym głosem. — To nie jest wasz zwykły pentagram. Nie ochrania przed diabłami. Można go określić jako matrycę Mocy. Skupia Moc, tak że mogę nią potem dowolnie kierować. Symbole przedstawiają demony znajdujące się na zewnątrz. Kiedy dotykam jednego z nich, równocześnie nakłuwam duszę... — Urwał, potarł skronie. — Jestem zmęczony.
Starzec wypuścił dłoń Nepanthe.
— Przyniosę ci coś do picia. Dlaczego nie mielibyście posiedzieć sobie przez chwilę sami? — Odszedł.
Varthlokkur masował swoje skronie minutę, potem odwrócił się w kierunku tej rzeczy, którą wykuł z Mocy.
— Przypuszczam, że lepiej będzie, jak się tego pozbędę — wymamrotał.
— Proszę, nie — powiedziała Nepanthe. — Niech jeszcze jakiś czas zostanie. Jest piękne. To jakby patrzeć na wszechświat z zewnątrz.
Varthlokkur zerknął na swój wytwór, potem osunął się na fotel Starca.
— Przypuszczam, że czymś takim właśnie jest. Nigdy nie myślałem o tym inaczej jak tylko o narzędziu. — Przyjrzał się jej uważniej, obserwując plamy światła i cienia migoczące na jej twarzy. Zachichotał. — Ta sukienka właściwie jest jak na ciebie szyta. Ale czy nie pojawiłaś się odrobinę za wcześnie? On nie dotrze tutaj aż do jutra.
Milczenie przeciągało się. Nie potrafiła wymyślić czegoś, co można by powiedzieć. Co więcej, pamiętała to przyciąganie, które czuła chwilę wcześniej, i obawiała się, że pokusa może wypaczyć jej słowa.
Podniósł się, powiedział:
— Chodź tutaj — i wziął ją za rękę, a potem podniósł z fotela. — Idź i stań w centrum pentagramu.
Niepewnie stanęła pośrodku lśniącej żółtej gwiazdy, której końce wskazywały kąty pentagramu wyrysowanego na posadzce. Varthlokkur wypowiedział kilka przyciszonych słów, dotknął swoją różdżką srebrnego symbolu. Przylgnął do niej. Potem przysunął koniec różdżki do jej lewego ucha. Wzdrygnęła się, opanowała jednak odruch przestrachu, potem była zaskoczona, kiedy okazało się, że nic nie poczuła. Z pozoru wyglądał na gorący. Varthlokkur przemówił ponownie. Symbol przylgnął tam, gdzie go pozostawił.
Powtórzył całą operację, najpierw z jej prawym uchem, potem wypełnił jej włosy. A wtedy wyprowadził ją ze środka swego tworu, podprowadził do zwierciadła (które w tym momencie było najzwyklejszym lustrem) i ukazał jej odbicie z gwiazdami we włosach.
Uśmiechnęła się, powiedziała cicho:
— Czuję się niczym bogini. To jest cudowne.
— Zgadza się. Jesteś moją boginią. Ofiaruję ci wszystkie gwiazdy nocy.
Jej uśmiech zmienił się w grymas. Pokręciła głową, bardziej by uwolnić się od odczuwanej fascynacji, niźli po to, by wyrazić sprzeciw.
— Już dokonałam wyboru. To jest koniec wszystkiego.
— Nie całkiem. Pozwól, że jeszcze coś ci pokażę. Tę wyrocznię, o której tak często wspominałem. A w którą ty nigdy nie chciałaś uwierzyć. — W końcu zdał sobie sprawę, że powinien zaproponować jej coś bardziej przekonującego niźli tylko słowo Varthlokkura, Niszczyciela Imperium.
Z oczyma rozszerzonymi ze zdumienia i zupełnie zmieszana, Nepanthe podeszła za nim do stołu. Wybrał kilka instrumentów i ustawił w porządku znanym tylko jemu. Zaczął śpiewać...
Zamek jęknął. Otoczyły go wrzaski. Kurz posypał się z drżącego sklepienia. Spoglądając w górę, Varthlokkur uderzył pięścią we wnętrze dłoni. Warknął:
— Sądziłem, że są dostatecznie mocno zabezpieczone.
Pazury przerażenia pochwyciły duszę Nepanthe.
— Magia! Wycofałeś część magicznej Mocy!
— Nie, nie bój się. Mamy też inne środki obronne, które wytrzymają, póki nie ustanowię nowych. Przejdź tutaj, bardzo proszę. — Wrócili z powrotem do wnętrza pentagramów. Nepanthe nie stawiała oporu, ponieważ doskonale zdawała sobie sprawę, że atak może być w takim samym stopniu groźny dla niej, jak dla tych, którzy ją niewolili. Pojawił się Starzec, biegł prawie, niosąc w obu dłoniach tacę z piwem ale i kanapkami. Wyraźnie się odprężył, kiedy zobaczył, że defensywna magia już została uruchomiona.
Godzinę później Varthlokkur powiedział:
— Tym razem byli bardziej jeszcze zdeterminowani. — Stojąc w samym sercu swej konstrukcji, dotykał po kolei symbolu za symbolem. Każdy z nich wzdragał się przed kontaktem. Nepanthe wyjaśnił: — To dotknięcie sprawia demonom mnóstwo bólu. Łamie ich wolę walki. Ale nie mogą nas zostawić po tym, jak Visigodred i Zindahjira związali je. Teraz osiągnęliśmy stan równowagi. Ja łamię ich wolę, ale one równie szybko dochodzą do siebie. Mam nadzieję, że fakt, iż nawet nie kłopoczę się, aby zwrócić demony przeciwko woli ich panów, napędzi im diabelnego strachu. Mam nadzieję, że zaczną się zastanawiać, co też takiego przygotowuję w zamian.
Godzinę później stało się jasne, że atak równie dobrze może w ogóle się nie skończyć. Starzec powiedział:
— Mogą próbować tak to ciągnąć, póki Szyderca nie stanie u bram.
— Być może tak im się właśnie wydaje. Pozwól mi spojrzeć. Ach, tak. Podaj mi parę szczypiec, proszę. Tych wielkich. Dziękuję. Teraz coś srebrnego i ostrego. Igła... ach! Strzała... Co? — pobladł jeszcze bardziej.
Wszyscy troje wpatrywali się w strzałę, która poruszała się bezwładnie pod dzwoneczkami mobilu Varthlokkura. Nepanthe nie dostrzegała w tym niczego nadzwyczajnego. Po prostu wisiała sobie tam, kołysząc się w tę i we w tę. Starzec, na którego obliczu zastygł grymas konsternacji, wziął strzałę do ręki i podał Varthlokkurowi. Nie powiedzieli jednak, co wywołało u nich takie osłupienie.
Nepanthe podeszła bliżej, kiedy czarodziej ujął w szczypce jeden ze swych symboli. Ten wyrywał się, zupełnie jak żywy. Próbował uciec. Nepanthe z obawą dotknęła ucha.
Varthlokkur zauważył jej gest.
— Nie, tak zachowują się tylko te, które zamknąłem wewnątrz pentagramów, i tylko wówczas, gdy demony są w pobliżu. — Z ostrożnością właściwą mistrzom krawieckim przepchnął grot i drzewce strzały przez to coś szarpiące się w szczypcach. Natychmiast przestało wierzgać. Jego kolor szybko blakł, a potem, w jednej chwili, szczypce nie ściskały już nic prócz powietrza. — Dobrze. To nie powinno potrwać długo. — I w ciągu pół godziny zrobił to samo z pozostałymi symbolami. — Lepiej jednak wszystko zostawmy, jak jest — powiedział, gdy skończył. — Oni mogą znowu spróbować. — Upewnił się, że mętnie świecące symbole są na swoich miejscach w każdej z płaszczyzn jego struktury. — Dobrze, teraz zajmijmy się wyrocznią. — Chociaż ledwie się trzymał na nogach, poprowadził Nepanthe z powrotem do stołu, gdzie spoczywały w gotowości jego nekromantyczne narzędzia. Pieśni spłynęły z jego ust powoli i ciężko jak płynna rtęć. Różdżka tańczyła ponad instrumentami. Czas mijał. Wokół stołu zaczęła formować się mgła. Wkrótce we mgle poruszyły się jakieś widziadła, a potem przemówił z niej cichy, dźwięczny głos. Nepanthe, wbrew sobie samej, stwierdziła, że nie potrafi wprost oderwać oczu.
Mogły minąć godziny, zanim wszystko dobiegło końca. A kiedy tak się stało, Varthlokkur zdawał się równie zdumiony, jak ona. Zaś Starzec nie potrafił ust zamknąć, tak wstrząsnęły nim zdobyte informacje. Całkowicie nowe perspektywy perfidii i powszechnej zagłady otworzyły się przed jego bardziej sędziwym, a więc mniej ignoranckim umysłem. Varthlokkurowi ledwie udało się dostrzec szczyt góry lodowej wszystkich, odbywających się aktualnie wydarzeń.
Po dłuższej chwili milczenia Nepanthe zapytała:
— To nie było coś, czego się spodziewałeś, prawda? — Gardło miała zbyt ściśnięte, żeby w ogóle mówić. Znowu czuła to potworne przerażenie.
Varthlokkur powoli pokręcił głową.
— Nie, tego nie oczekiwałem wcale. A jednak potrafiłaś dostrzec wybór, jaki przed tobą stoi, przed tobą i przede mną, oraz jak niewiele czasu pozostało do chwili, w której będziemy zmuszeni go dokonać.
A Nepanthe, która całe swoje życie przeżyła otoczona magią, nie mogła już dłużej nie wierzyć. Po prostu nie było sposobu, żeby zanegować tak absolutnie nieodparte objawienie.
— Ja też będę musiał dokonać wyboru — oznajmił Starzec. — Mój jednak już został uczyniony. — Jego rola w dramacie Dyrygenta pozostawała do pewnego stopnia nieokreślona, zależna od jego własnej decyzji. — Stanę przy tobie, Varthlokkurze. Ty zrobisz to samo, Nepanthe, jeżeli w ogóle pozostały ci resztki rozsądku. Jedyną alternatywą jest całkowita zagłada. — Odwrócił się do Varthlokkura, wyraz jego twarzy pozostawał zupełnie nieodgadniony.
Czarodziej lekko skłonił głowę.
— Dziękuję ci. Wiesz, że to nie jest konieczne. Wciąż możesz zrezygnować.
— To było oszustwo. Przed chwilą widzieliśmy, że twoją wyrocznią manipulowano. To stwarza dla nas szansę. Wciąż jesteś Varthlokkurem, wielkim czarodziejem. Ja nie będę uciekał tylko dlatego, że przekonałeś się, iż plansza do gry jest większa i inny ma kształt, niźli pierwotnie zakładałeś. Wcześniej już postanowiłeś, że będziesz walczył. Potrafię to w tobie wyczuć. Nawet jeśli uznasz ostatecznie, że takie postępowanie jest bez sensu. Ponieważ wierzysz, że jesteś to winien tym, do których zniszczenia zmusił cię władca marionetek. Nie stać mnie na to, by uczynić mniej. To jest także mój świat. — Piękna mowa, pomyślał. Jednak wypowiedzenie własnych tez pozwoliło mu z jednej strony dać upust osobistym skłonnościom, ale też i zrozumieć coś, w czym dostrzegł swój większy cel.
Teraz wszystko trwało zawieszone w chwiejnej równowadze i Nepanthe nie podobał się ten stan. Ciężar przyszłości spoczywał na jej ramionach. Musiała zdecydować, po której stronie będzie walczyć: obok swego męża czy obok Varthlokkura. A zgodnie z obietnicą czarodzieja teraz nawet miłości nie śmiała położyć na szalach wagi. Tak wiele przyszłości legnie w gruzach wraz z końcem nadciągającej bitwy, bitwy, którą mogła pomóc wygrać — jeżeli wybierze Varthlokkura.
W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że pragnienie Varthlokkura nie miało zwyczajnej natury miłosno-seksualnej, w co ostatnio zaczęła już powoli wierzyć — chociaż oczywiście te dwa czynniki składały się na nie w istotnej części — lecz było również pragnieniem Mocy, co podejrzewała od początku.
Stany możliwości. Moc będzie także potrzebna po stronie przeciwnika.
Wybierając swego męża, może doprowadzić świat do całkowitej katastrofy, a tym sposobem liczba zdradzonych będzie się liczyła w setkach tysięcy, jeśli nie w milionach. Losy narodów spoczywały w jej rękach w znacznie większym stopniu, niźli miało to miejsce wówczas, gdy była tylko jedną z postaci imperialistycznych snów Ravenkrak. Wiedza ciężarem zaległa na jej sercu. Podeszła do fotela, opadła nań, podwinęła nogi pod siebie (pozwalała na to ta krótka sukienka), wsparła podbródek na dłoni i pogrążyła się w rozmyślaniach.
Varthlokkur przez cały czas spacerował po komnacie. Grzechy lat minionych znowu nawiedzały jego duszę. Wędrował niczym tygrys zamknięty w klatce, od czasu do czasu zerkając na Nepanthe bądź na rozdygotane dzwoneczki, żałując, że wcześniej nie zrozumiał jej lepiej, żałując, że nie wie więcej o tym, dlaczego jego chroniony przed cudzymi zaklęciami kurant oszalał. Musiał zdobyć jej pomoc. Nie było miejsca, do którego mógłby uciec. Poborca podatków nadchodził i był tego rodzaju istotą, z którą spotkania nie da się uniknąć.
Starzec odciągnął Varthlokkura na bok, wyszeptał:
— Jest tylko jeden wybór, który ośmieliliśmy się jej pozostawić... nawet gdybyśmy nie potrafili go wymusić. Musisz jakoś na nią wpłynąć. Jest kobietą. Młodość może stanowić potężny środek przekonujący. Uczyń się znowu młodym. Zobaczymy, jak na to zareaguje. Nie zaszkodzi jej kilka dodatkowych argumentów. Instrumenty mam tutaj, gotowe.
Varthlokkur wpatrywał się w Nepanthe. Na koniec skinął głową.
— Masz rację. To nie zaszkodzi, już i tak rzeczy mają się wystarczająco źle. Przygotuj je. — Odwrócił się, spojrzał na swe wielkie dzieło, jego wkład do badań nad magią, jego ostatnią nadzieję. W przelotnym momencie dostrzegł artyzm, który widziała Nepanthe, piękno. Wszystko to wkrótce w proch się rozsypie albo stanie nową bronią w arsenale jego wrogów. — Bowiem istota, przed którą drżę, właśnie po mnie zmierza, a to, co napawa mnie grozą, wkrótce mi się przydarzy — wyszeptał. Nepanthe spojrzała na niego pytająco, uśmiechnęła się słabo, tak naprawdę wcale go nie dostrzegała. Odwrócił się do Starca. — Gotów?
Varthlokkur wciągnął głęboki oddech, wzruszył ramionami, rzekł:
— Tak sądzę.
Jej uwagę przyciągnęła nowa inkantacja, odwróciła się, by popatrzeć, w chwili gdy srebrne płatki otoczyły Varthlokkura. Wsparłszy dłonie na oparciu fotela, a podbródek na dłoniach, trwała oczarowana, zasłuchana i wpatrzona, natychmiast też zapomniała o swoim dylemacie. Potem srebrna chmura rozwiała się. A jej aż zaparło dech w piersiach.
Varthlokkur dał krok w jej stronę, wyciągając ręce, błagając, tak młody, jakim był, gdy wzywał geniusza ziemi do IIkazaru. Zniknęły zmarszczki, siwe włosy, przetykana srebrem broda oraz poznaczona niebieskimi żyłkami skóra na wierzchach dłoni. Tak jak oczekiwała, bardzo przypominał bin Yousifa — chociaż jego charakter nie był aż tak widoczny na twarzy. Haroun miał wygląd udręczonego, głodującego wilka.
Powoli pokręciła głową, obawiając się dać wiarę. Przyciąganie, jakie czuła wcześniej, stało się jeszcze silniejsze.
— Czy mogę go zobaczyć? Mojego męża?
— Za chwilę — powiedział Starzec. — Varthlokkur, zjedz coś. — Wskazał na dawno temu przyniesione i od tego czasu zapomniane kanapki oraz wino, potem podszedł do zwierciadła. Wymamrotał inkantację, a wtedy powierzchnia lustra ożyła, ukazała wszakże jedynie psychodeliczne szaleństwo.
— Najpierw ja ich oślepiłem. Teraz oni podobnie postąpili ze mną — wymamrotał Varthlokkur z pełnymi ustami. — Nie, czekaj. Przypuszczalnie chodzi o moją sztuczkę. Tak, sądzę, że tak. Interferencja.
— On dotrze tutaj jutro — oznajmiła Nepanthe.
— Tak — odparł Varthlokkur.
— Nie chcę, żebyś mu robił krzywdę. — Powoli zaczynała się poddawać. Z wyrazu ich twarzy domyśliła się łatwo, że wiedzą o tym. — Cholera! Ja go kocham.
— Uff! — chrząknął Starzec. Miał nadzieję, że nie będzie musiał po raz drugi, tym razem zapewne znacznie gorzej, powtarzać swej przemowy. — Varthlokkur! To, co z sobą zrobiłeś... Czy możesz to zrobić również dla Nepanthe? Czy na nią także możemy rzucić pierwotne zaklęcie?
Nowe, odmłodzone rysy Varthlokkura rozbłysły żywym zainteresowaniem. Powiedział:
— Nigdy nie będzie młodsza, niźli jest teraz.
— Może nie, ale nawet tego wystarczy, nieprawdaż? — Nepanthe już spijała jego słowa, pewna ich wagi, niezdolna jednak pojąć do końca znaczenia. — Nepanthe, czy gdyby istniała taka możliwość, że po udzieleniu nam wsparcia dzisiejszej nocy będziesz mogła mimo wszystko wrócić do swojego męża, równocześnie nie wypierając się swego przeznaczenia u boku Varthlokkura, wybrałabyś ją?
— Nie rozumiem.
— Powiedz tak! — krzyknął Varthlokkur. — Mogę zrobić to w ten sposób, że w każdej chwili, gdy tylko zażądasz, przywrócę ci wiek, w którym jesteś teraz. Możesz przeżyć ze swoim mężem resztę życia, a potem wrócić do mnie. Poczekam najwyżej jeszcze kilka lat. Powiedz, że tak zrobisz. Wiem, że tego chcesz. Mówią to twoje oczy. Och, Starzec ofiarował mi miód i miodowy plaster w chwili, gdy wydawało mi się, że będzie to tylko jedno z nich lub nic. — Nagle stał się nadzwyczajnie podniecony. Potem jednak cień niepewności przemknął przez jego oblicze. — Ale teraz, w tej chwili, będziesz musiała się oddać bez reszty. Wiesz, co musimy zrobić. W przeciwnym razie nie będzie żadnej przyszłości. Dla nikogo z nas.
— Wiem — odpowiedziała. Ciężar spoczywający na jej duszy stał się jak żarłoczny smok. Każdy argument, jaki potrafiła wymyślić, wydawał się równie atrakcyjny, a jednocześnie równie odpychający. Wszędzie, dokądkolwiek zwróciła spojrzenie, widziała otwierające się możliwości realizacji rzeczy, za którymi tęskniła jej dusza, jednak w każdym przypadku towarzyszyła im perspektywa straszliwych cierpień, jakie poniosą w wyniku jej wyboru inni ludzie. — A to jest chyba najokrutniejsza rzecz, którą mogę mu wyrządzić. Gdyby się dowiedział, to byłoby tak, jakbym zatopiła w jego sercu rozpalony nóż. Ale jeśli tego nie zrobię, on nie pożyje dość długo, by przekonać się, jak bardzo by cierpiał. To jest niesłychanie okrutne, zranić, aby ocalić życie, zdradzić, by uratować.
— Pomyśl o sobie jak o lekarzu — poradził Starzec. — Jakbyś puszczała krew.
Jego sugestia w niczym nie okazała się pomocna. Smutek zmieszany z bólem zalewał serce Nepanthe niczym bezkresny ocean. Czy Szyderca kiedykolwiek uwierzy, nieważne, ile w tym będzie prawdy, że zdradziła go z miłości? Znienawidzi ją... Ale przynajmniej będzie żywy, by móc nienawidzić. Cholera! Gra, w której była pionkiem, była okrutną grą. To, czego tak się obawiała ofiarować nawet swemu mężowi, musi teraz z własnej woli dać Varthlokkurowi, aby jej Moc mogła połączyć się z jego i zasilić ją w nadciągającym starciu. Jeżeli odmówi...
Fangdred zadrżał w swych podstawach.
— Cholerni głupcy! — wściekł się Starzec. — Po prostu nie potrafią przestać! Pozwól mnie. — Wszedł do matrycy Mocy, która znowu rozjarzyła się jaskrawo. Przy pomocy szczypiec i strzały poczynił szybkie i dzikie spustoszenia wśród kongregacji diabłów szalejących wokół fortecy.
Varthlokkur odprowadził Nepanthe na bok (drżała pod jego dotknięciem, na które nie pozwalała już od tak dawna) i zaczarował ją w ten sposób, by można ją zawsze przywrócić do obecnego wieku. Zabrało to dużo czasu.
Po wszystkim czarodziej opadł bezwładnie na fotel. Starzec, który znajdował się w niewiele lepszej kondycji, przygotował napar z Nepanthe. Cała trójka popijała. Varthlokkur ożywiony ponownie zapytał:
— Nepanthe, spotkasz się ze mną w tym miejscu za godzinę? — W niejasny sposób zdała sobie sprawę, że daje jej czas na przygotowanie się do tego, co musiało nastąpić. Drżąc na całym ciele, przytaknęła. Varthlokkur zwrócił się do Starca: — Gdybyś mnie potrzebował, będę na murze. — Potem wziął Nepanthe pod ramię i odprowadził do schodów wiodących z wieży. Za ich plecami Starzec zaczął przygotowywać pomieszczenie na scenę jej hańby. Nie obejrzała się za siebie.
* * *
W ciemnościach Varthlokkur kroczył po murze obronnym Fangdred, patrząc na Smocze Zębiska. Jego młode włosy rozwiewał ciepły południowy wiatr. Nie dostrzegał jednak ani gwiazd, ani gór, nie zdawał sobie też sprawy z polepszenia pogody. Zatracił się w czasie minionym.
We własnej przeszłości. Myślami powrócił do Ilkazaru, do tych kilku cieplejszych wspomnień dotyczących kobiety, która zginęła na stosie. Była wspaniałą kobietą, tak kochającą, jak tylko matka może być... Każde wspomnienie na jej temat stanowiło radosne, troskliwie przechowywane dziedzictwo. Gniew, nienawiść i zimna determinacja, które nim kierowały, które żywił w milczeniu i z rozmysłem przez te wszystkie lata z Royalem, też powróciły.
Royal był następnym dobrym człowiekiem. On i jego stara kobieta: wszystko proch i proch; popioły i popioły. Miał nadzieję, że trafili do swego wieśniaczego nieba. Oboje zasługiwali na znacznie więcej niźli okrucieństwa, jakie ofiarowało im życie. Nie było prawdziwej sprawiedliwości na tym świecie.
Poruszył się nerwowo, czując na skórze ciepły wiatr, w końcu rozpoznał Wiatrołaka Królów Burzy. Czy zrobi się dostatecznie ciepło, aby śnieg stopniał?
Jego myśli pobiegły następnie do czarów i mrocznych wschodnich szkół, w których wyuczył się umiejętności i które wypaczyły jego duszę. Szkoły zła, ropiejące rany, szamba wiedzy na temat chaosu, rządzonego żelazną dłonią przez swych mistrzów. Wykrzywiona niegodziwością twarz Yo Hsi stanęła mu przed oczyma, tylko po to, by natychmiast przegnał ją wizerunek oblicza jego brata bliźniaka, Nu Li Hsi. Książęta Taumaturgowie Shinsan. Byli panami zła, zła naprawdę czczonego pod boską postacią w przyporządkowanych im domenach Shinsan, gdzie zapewniono im boskie niemalże bezpieczeństwo w samym sercu Imperium Grozy. Imperium Grozy Shinsan. Było tak zepsute jak jego reputacja. Tervola byli wysłannikami Ciemności...
Varthlokkur zadrżał przejęty wspomnieniami, nawet tak niejasnymi jak jego. Ale nie potrafił zupełnie zapomnieć, nawet jeśli nie pamiętał większości szczegółów ze swego tamtejszego życia. Starzec zapytał go o cenę, jaką zapłacił za swą wiedzę. Nie potrafił sobie przypomnieć, jaka to była cena, niezależnie od tego, jak się starał. To go przerażało. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że cena była straszliwa. Jednej rzeczy był natomiast absolutnie pewien. Jeszcze nie skończył jej spłacać.
Myślami wybiegł w przyszłość, na którą obecnie składało się tak wąskie pasmo możliwości, a potem powrócił do przeszłości. Przeszłość była zła, ale przynajmniej nie było w niej strachu. Zmarudził nad swoimi samotnymi latami, najpierw w roli Eldreda Wędrowca, potem pierwszymi wiekami spędzonymi w Fangdred, swoimi badaniami, dziesięcioleciami wysiłku, które zaowocowały niezrównanymi równaniami Zimowego Sztormu. A w końcu pomyślał również o Nepanthe.
Nepanthe. Jego myśli zawsze, wcześniej czy później, wracały do niej. Cztery wieki to długi czas na miłość — a jeszcze stulecia przed nimi. Z początku krótka pauza, a najpierw oczekiwanie na człowieka, który gdzieś niedaleko spędzał noc, śpiąc pod tym rosnącym księżycem... Musiał zwyciężyć w tym boju! Nepanthe w końcu się poddała. Nie mógł teraz pozwolić, żeby to zwycięstwo pochłonęła następna klęska, nie wolno dopuścić, by teraz opuściło go pragnienie serca.
Stanął plecami do wiatru, potem zawrócił drogą, którą przyszedł. Już prawie czas. Być może ona już czeka. Jego serce zaczęło łomotać w piersi. Zerknął w stronę Wieży Wiatrów. W końcu...
Trzeba było się pospieszyć. Zanim podejmie jakiekolwiek inne działania, zanim obstawi swoje stawki w tej grze, musi nauczyć Starca, jak radzić sobie z Zimowym Sztormem.
OSIEMNAŚCIE:
Wiosna 997 roku OUI;
Jakby zapadał cień wszystkich nocy [top]
Strach przyćmiewał sprawność myślową Visigodreda. Ragnarson nigdy jeszcze nie widział, by tamten zachowywał się tak niepewnie, by był do tego stopnia zdenerwowany, mimo iż raz był świadkiem jednej z potyczek w nie kończącej się waśni Visigodreda z Zindahjirą. Wówczas czarodziej przez cały czas pozostawał chłodny, opanowany i bystry, niczym dobrze wyćwiczony żołnierz zachowujący spokój w ogniu bitwy.
— Co teraz, Czarna Gębo?! — krzyczał czarodziej do kryształu, zapewniającego komunikację z Zindahjirą. — Nie, nie potrafię nic więcej wymyślić! Już wykorzystaliśmy wszystko, na co nas stać.
Blady, trzęsący się na całym ciele, stary arystokrata wsłuchał się w słowa równie przerażonego sprzymierzeńca. Ragnarson, stojący na tyle blisko, żeby wszystko usłyszeć, wychwycił jękliwe żądanie Zindahjiry, żeby Visigodred jednak coś wykombinował. To także było co najmniej dziwne. Zindahjirą przeznaczony był wszakże do tego, żeby grzmieć i pomstować, nie zaś tak błagalnie zawodzić.
Najemnik sam był mocno wytrącony z równowagi, chociaż jeszcze nie poddawał się panice. Zachował tyle przytomności umysłu, aby nakazać Elanie przygotować się do ucieczki z zamku.
— Bragi! — Odwrócił się, słysząc jej szept. Elana wróciła. Ich dobytek musi być już spakowany, konie gotowe. Powoli odsunął się od czarodzieja...
Kiedy tak ostrożnie zmierzał do wyjścia z komnaty, usłyszał warknięcie lamparta, mordercze warknięcie, natomiast w trajkotanie ściskającej drewniany miecz małpki wyraźnie wkradł się gniew. Przez krótką chwilę rozważał utorowanie sobie drogi mieczem — póki Kieł nie dołączył do swego towarzysza.
— Billy naprawdę jest pogromcą szczurów — powiedział Visigodred. — Wy, w przeciwieństwie do nich, nie macie zamiaru opuścić tonącego okrętu, nieprawdaż? Jedyne przyzwoite wyjście jest takie, byście razem z nim poszli na dno. To wasz okręt.
* * *
Turran uniósł deskę w podłodze, chwycił tobołek znajdujący się pod nią. Za ścianą domku jego bracia wołali, by się pośpieszył. Ich konie nerwowo przestępowały z nogi na nogę, wyczuwając grozę, jaka opanowała ich panów. Marco, zupełnie inaczej niźli dotąd, zachowywał grobowe milczenie. Turran porwał Róg, pobiegł — i potknął się w drzwiach. Tobołek spadł na ziemię, podskoczył raz, rozwinął się...
Czterej Królowie Burzy zamarli z otwartymi ustami, wpatrzeni w kawałek drewna, który ktoś wyrzeźbił i pomalował tak, żeby przypominał Windmjirnerhorn...
* * *
Haroun bin Yousif zagubił się w ciemnościach, a ścigały go wszystkie diabły Piekieł. Zindahjira, któremu nie udało się znaleźć ratunku u Visigodreda, nawoływał i wrzeszczał za nim, obwiniając go o wszystko, przeklinając, ogarnięty wynikającym ze skrajnego przerażenia gniewem. Popełnił nadto poważną pomyłkę, sądząc, że pamięta drogę wiodącą z labiryntu groty czarownika. Jednak nie potrafił odnaleźć wyjścia z jaskini — a żądny pomsty Zindahjira, który najwyraźniej nie chciał znaleźć żadnego innego ujścia dla swego strachu, zbliżał się coraz bardziej...
* * *
Mężczyzna był zmęczony. Znużenie przenikało go aż do każdego korzonka włosów, do szpiku kości. Wysiłek, który włożył w całe przedsięwzięcie, przekraczał wszelkie rozsądne granice ludzkiej wytrzymałości. Bolały go nawet paznokcie albo przynajmniej tak by powiedział, gdyby zapytać. Gorący wiatr nie przyniósł mu ulgi, przez niego pot szybciej parował na skórze, pozbawiając jego ciało resztek wilgoci.
Zrzucił z ramion swój podniszczony plecak, ukląkł, pochylił się nad nie napiętym drzewcem łuku, wbił wzrok w mglistą sylwetkę zamku przed sobą, którego kontury odcinały się na tle nieba w księżycowej poświacie. To właśnie było to. Ostatni etap. El Kabar. Czy czekali tam na niego, czy wiedzieli, że próbuje oszukać ich rytmem swej marszruty, nie zatrzymując się na dzisiejszą noc? Czy Bragi i Haroun, którzy niemalże z całą pewnością musieli współpracować gdzieś z jakimiś magami (jak inaczej można by wytłumaczyć zupełnie nieoczekiwany fakt, iż udało mu się dotąd przeżyć?), dokładnie jak on sam zaplanował, zdołali ukryć go przed wzrokiem Varthlokkura? Za późno już, by się nad tym zastanawiać. Droga, którą szedł, prowadziła tylko w jedną stronę, musiał zaakceptować przeznaczenie, czekające nań u jej kresu. Chociaż w tej chwili nie zostało mu już wiele do przejścia, jak dotąd była to droga długa i wyczerpująca. Itaskia, z której wyruszył, sprawiała wrażenie, jakby znajdowała się nie tylko w odległości wielu mil, lecz również na całe wieki pogrążona w przeszłości. Stulecia bowiem spędził, wysilając się, głodując, nękany deszczem, śniegiem i mrozem, towarzyszącymi mu przez całą podróż, którą i tak przebył, biegnąc właściwie u strzemienia Śmierci. Ravenkrak oraz kobieta, którą tam poślubił, zdawały się równie odległe jak początki czasu.
Obecnie trudno byłoby już nazwać go mężczyzną przysadzistym. Smocze Zębiska, głód i ciągłe pobudzenie emocjonalne, wyżarły jego ciało niczym ghoule. Fałdy skóry zwisały mu na szyi, podobnie jak wokół talii, wszędzie tam, gdzie nastąpiły zbyt szybkie ubytki tkanki tłuszczowej...
Odegnał syreni śpiew, nawołujący, by się trochę przespał, przeczesał dłonią siwiejące włosy, kilkakrotnie szybko podskoczył w miejscu, aby krew zaczęła krążyć, potem ukląkł i zaczął przeglądać zawartość plecaka, wybierając rzeczy, które mogły mu się jeszcze przydać. Sam plecak ukrył wśród kamiennych głazów, potem naciągnął łuk, nałożył strzałę na cięciwę, upewnił się po raz ostatni, że nóż i miecz luźno wychodzą z pochew. Ruszył w drogę, by pokonać ostatnią długą ligę.
Wciąż był człowiekiem zagniewanym. Od czasu jak Varthlokkur porwał jego żonę, miesiące z turkotem powoli przesuwały się obok, samotne, puste, odmierzane szkieletami dni, jednak nie opuściły go ani gniew, ani determinacja. Jeszcze godzina, myślał, być może dwie, a nadejdzie czas zapłaty. Przekleństwa, przeplatane często imieniem Varthlokkura, wiatr porywał z jego ust.
Był człowiekiem upartym.
Ten wiatr zresztą napawał go niepokojem i wywoływał pragnienie: niepokój brał się stąd, że był nienaturalny, pragnienie wynikało z tego, że pocił się obficie. Zmierzył wzrokiem strumień pieniący się w pobliżu ścieżki, zasilały go topniejące śniegi. Czy można się napić? Nie. Od czasu spotkania z zabójcą nie pozwolił sobie nawet na moment dekoncentracji. Tutaj, pod samą bramą zamku wroga, nie wolno było popełnić nawet najmniejszego błędu. Przelotnie zastanowił się, czy Varthlokkur nie zabawia się z nim, czy nie pozwolił mu uniknąć wpierw zabójcy, a potem ptaszyska tylko po to, aby później jego los uczynić bardziej jeszcze ponurym. Być może nawet pozwolą mu zobaczyć na chwilę cel całej wędrówki, zanim się z nim rozprawią. Czarownikom powszechnie przypisywano upodobanie w subtelnych formach okrucieństwa.
Chwile mijały, a wraz z nimi jego nastrój stawał się coraz bardziej ponury. Ponownie zmęczenie, tłumione tylko przez strach, kusiło go, aby przespał się, zanim rozpęta ostatni akt całej rozgrywki. Zwalczył tę pokusę, pragnąc natychmiastowego zwycięstwa lub porażki. Przepatrywał otaczającą go ciemność w poszukiwaniu jakiejś pułapki, potem zaklął cicho, kiedy ostry odłamek skały przeciął zniszczoną podeszwę buta i uraził piętę. Chociaż nie potrafił już prawie odczuwać bólu, czuł jednak, jak lepki pot miesza się z płynącą krwią.
El Kabar majaczyło przed nim nagie niczym nowo narodzone dziecko, równie milczące jak śmierć. Kiedy księżyc wypełzł spoza masywu zamku, na jego murach rozbłysły srebrne iskierki. Podmuchy wiatru, uganiające się wśród ostrych niczym noże skał, szeptały jedno słowo: „Zagłada!” i napełniały jego nozdrza wonią ziemi pogrzebanej od dawna pod śniegiem. Zmuszając się do większego jeszcze natężenia uwagi, wybrał zacienione zbocze, skoczył pod nie, ukląkł, by złapać tchu, żałując, że powietrze nie jest trochę gęstsze. Nie było już tu prawie nic, czym człowiek mógłby oddychać. Pozostawało tylko żywić nadzieję, że walka, która go czeka, nie będzie długa.
Włosy opadły mu na oczy. Źle, jeżeli nastąpi to w rozstrzygającym momencie. Związał je z tyłu przy pomocy kawałka tkaniny oddartej z postrzępionego kaftana, pogładził się po pokrytej szczeciną brodzie, żałując, że nie miał czasu się ogolić. Jego wygląd z pewnością nie wywrze wrażenia na Nepanthe.
Na smagłej i okrągłej twarzy wysiłek nie odbił się jakimiś większymi zmianami, chociaż bez wątpienia przybyło mu zmarszczek. Wyglądając zza głazu, zobaczył lisią czapę księżyca o barwie henny. Z łukiem gotowym do strzału przebiegł w następną plamę cienia.
Kiedy dotarł do tysiącstopniowych schodów, poczuł się strasznie głupio. Wszystkie środki ostrożności okazały się zupełnie niepotrzebne. U stóp schodów zatrzymał się, żeby intensywnie nawdychać powietrza w nadziei, że kiedy dotrze na ich szczyt, wciąż będzie gotów do walki. Na próżno. Przez całą drogę często musiał się zatrzymywać, by odpocząć.
Zerwał się południowy wiatr i zawodził cicho, potem ucichł. Jego władcy zapomnieli o nim już całe godziny temu, a sam Wiatrołak nie potrafił zbyt długo zajmować się jednym zadaniem. Wraz z ostatnim jego tchnieniem Szyderca po raz pierwszy zobaczył Fangdred, chociaż był w stanie dojrzeć tylko krenelażowane blanki i szczyt Wieży Wiatrów. Nad jej szczytem nie było widać choćby jednego obrońcy, żaden nie powiewał sztandar. Wszechogarniająca cisza. Zamek wydawał się przyczajony, pogrążony w oczekiwaniu, niczym sfinks gotujący się do skoku.
Jakby kierowane własną wolą jego stopy zaczęły maszerować w kierunku coraz bliższego przeznaczenia. Wkrótce łuk przewiesił przez ramię, dobył miecza. Ze starym przyjacielem w dłoni czuł się znacznie bezpieczniej.
Z pewnością Varthlokkur jest świadom jego nadejścia.
Myślami wybiegł ku Nepanthe, zobaczył jej twarz, ciemne oczy, przypomniał sobie drżenie, które ją przeszywało pod dotykiem jego dłoni. I jego gniew wzrósł. Jakich okrucieństw musiała zaznać tu, na jakie poniżenia ją wystawiono?
Kiedy nieuchronnie wydawało się, że już dalej nie wytrzyma — schody skończyły się raptownie. Tylko wysiłkiem woli zdołał dotrzeć do cienia zalegającego u stóp murów obronnych zamku. Tam osunął się na kolana, dysząc ciężko, oparty jednym ramieniem o zimny kamień. Zmęczenie ponownie wzięło nad nim górę, pokusa snu wydawała się nieodparta. I znowu ją zwalczył. Ogień wypełniający jego płuca powoli przygasł. Spojrzał w górę, w kierunku południa, ponad zalanymi księżycową poświatą górami, spiętrzonymi niczym fale potężnego morza... Stosowna nazwa, pomyślał. Zębiska chciwe ludzkiej krwi. Dość jednak próżnych rozważań. Był gotów. Starł strużkę śliny zwisającą z dolnej wargi, sięgnął do kieszeni kaftana.
Niczym drogocennej perły strzegł flaszki okowity, skarbu, który niósł ze sobą przez całą drogę z Itaskii. Splunął, rozkoszując się z początku jej palącym smakiem... Dość! Już. Wypił wszystko jednym potężnym haustem. W żołądku poczuł uderzenie długiej ognistej włóczni. Rozkaszlał się, potem uspokoił oddech, wstał.
Serce waliło mu niczym młotem, w żyłach rozchodził się ogień. Przypomniał sobie, jak będąc dzieckiem, złapał kiedyś drozda i przerażonego ściskał w palcach, przypomniał sobie lekkie i ciepłe trzepotanie małego serduszka o wnętrze dłoni. Potem wypuścił ptaka, żeby latał wolny... Cóż za dziwne wspomnienie, tutaj u samych bram wrogiego zamku. Podjął dalszą wspinaczkę, macając przed sobą mieczem w ciemnościach, znalazł bramę... otwarta! Pułapka! — zaskrzeczało coś w jego głowie. Dokładanie taka sama, jak skrzynka z otwartymi drzwiczkami, którą wykorzystał, żeby złapać drozda. On jednak przynajmniej, pomyślał, wiedziała w co wchodzi. Ściskając swą broń tak mocno, że aż rozbolała go dłoń, przeszedł przez bramę...
I nic się nie stało. Zdumiony rozejrzał się dookoła. Spodziewałby się wszystkiego, tylko nie tego. Samego Varthlokkura, wychodzącego mu naprzeciw, eksplozji ognia, demona, czegokolwiek. Ale nic na niego nie czekało. Fangdred otulała cisza, wyglądał na opuszczony. Niedobra myśl. A co, jeśli czarodziej odszedł stąd, zabierając ze sobą Nepanthe i śmiejąc się w kułak? Jest to możliwe, pomyślał, najpierw jednak trzeba się przekonać, jak wygląda prawda.
Niemalże natychmiast zobaczył światła i ludzi, ale znowu nie był to widok, którego można było oczekiwać. Światła wypatrzył najpierw. Doprowadziły go do wspólnej sali Fangdredu, gdzie... gdzie przed jego oczyma roztoczył się doprawdy zdumiewający żywy obraz. Służący stali znieruchomieli, jakby zamrożeni (cokolwiek się stało, stało się niedawno, ponieważ ogień wciąż żywo buzował w kominkach), nie zareagowali nawet wtedy, kiedy zebrawszy całą swoją odwagę, klasnął głośno w dłonie, potem uszczypnął jednego, szturchnął innego. Kiedy próbował znaleźć ich puls, nie wyczuł niczego. Nie usłyszał szmeru oddechu, nawet gdy przybliżył ucho do ich ust. Jednak z całą pewnością nie byli martwi, ich skóra była ciepła i nie traciła barw. Dziwne i przerażające.
Ostrożnie wycofał się z komnaty z obnażonym mieczem w dłoni, oczekując w każdej chwili, że wszyscy znienacka powrócą do życia i podniosą larum. Ale nikt nawet nie drgnął. Podobnie zresztą jak następne żywe posągi, które mijał po drodze. Magia całkowicie okryła zamek niczym koc.
Udało mu się niemalże do końca przekonać samego siebie, że jest to dzieło Ragnarsona i bin Yousifa, kiedy usłyszał cichy śmiech dobiegający z końca ciemnego korytarza. Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała mu najbardziej przerażające obrazy. Podszedł bliżej, usłyszał, jak ktoś mówi do siebie w płynnym, zupełnie obcym języku. Zwiedził w swoim życiu wiele krajów i nauczył się kilku języków, zdumiony był więc, że tego nie potrafi rozpoznać. Po chwili jednak wzruszył tylko ramionami. Głos nie należał do Varthlokkura, którego spotkał przecież raz, przelotnie, w dniu, kiedy czarodziej wynajął go. Poszedł więc dalej, szukając czarodzieja.
Przypadkowo dotarł do schodów wiodących na wieżę. Ruszył w górę, nie dbając szczególnie o zapewnienie sobie drogi odwrotu. (Przez całą drogę do Fangdredu w niezwykły dla siebie sposób całkowicie lekceważył wszelkie możliwości wycofania się z całej sytuacji, być może dlatego, że podświadomie wiedział, iż nie ma najmniejszej szansy na ucieczkę.) Wieża była wysoka, wyższa niźli wydawała się, gdy patrzył z zewnątrz. Na koniec jednak dotarł do podestu wieńczącego schody.
Słabe światło, w zmiennych pastelowych odcieniach, przesączało się przez szpary między futryną a lekko uchylonymi drzwiami. Charakter tego miejsca, atmosfera, jaką wokół siebie roztaczało, przywiodła mu na myśl wspomnienia z komnaty czarów Królów Burzy w podziemiach Ravenkrak. Tutaj, zrozumiał to niemalże natychmiast, znajdzie swojego czarodzieja. Z uchem przyciśniętym do kamienia nasłuchiwał, ale niewiele potrafił wychwycić.
Czekaj! Czy nie był to szmer wysilonego oddechu?
W jaki sposób miałby wejść do środka? Wpaść gwałtownie, mając nadzieję na zaskoczenie? A przypuśćmy, że drzwi stanowią rodzaj pułapki na ptaszki i inne głupie stworzonka? Jednak, kiedy wejdzie do środka ostrożnie, może dać czarodziejowi czas, żeby przygotował się do obrony. Zdecydował się na błyskawiczne wtargnięcie i modlił się tylko, żeby czarodziej czuł się bezpieczny w swej kryjówce.
Drzwi lekko uchyliły się do środka. Wpadł przez nie, kreśląc potężnymi wymachami klingi skomplikowane ósemki, spojrzeniem omiótł całą komnatę. Nikt nawet nie miał zamiaru się bronić.
Oblicze młodego człowieka, zaczerwienione i pokryte potem, uniosło się spod futer spiętrzonych u stóp wielkiego zwierciadła. Pytające spojrzenie szybko zamieniło się w przestrach. Szyderca poczuł przeszywającą go rozkosz. Chociaż Varthlokkur zmienił swój wygląd, wciąż potrafił go rozpoznać. Zmienił więc kierunek swego natarcia, uniósł miecz, chcąc zadać karzące cięcie z obu rąk.
Wtedy znad stosu futer uniosła się druga twarz. Ona również wyrażała grozę.
A Szydercę zupełnie opuścił bojowy duch.
— Nepanthe! — krzyknął. I zamienił się w ogłupiałą, pozbawioną sil marionetkę, pchaną wyłącznie siłą, bezwładu uzbrojone w miecz ramię obwisło, niepewne kroki zdradzały nagły nawrót znużenia. Jego oczy nie widziały już nic, nie chciał oglądać obrazu hańby, który roztaczał się przed nim. Już przyprawiła mu rogi...
Nepanthe i Varthlokkur zaczęli bełkotać jakieś wyjaśnienia, ona tonem błagalnym, on głosem rozwścieczająco spokojnym i rozsądnym. Szyderca opadł na fotel, przestał ich słuchać. Oszalałe myśli i pytania krążyły po jego głowie... Doszedł tak daleko, przeszedł tyle, aby otrzymać tak ponurą nagrodę? Usłyszał znowu, tym razem z oddali, tamten zły śmiech. Naigrawał się zeń? Naprawdę, Varthlokkur zagrał wstrętnie. Ukoronowaniem wszystkiego powinno być teraz jakieś groteskowe autodafe, śmierć, którą zadałby sobie własną ręką, wtedy ironia dopełniłaby się.
Gniew rozgorzał w nim znowu. Stulecia szaleństw Varthlokkura dzisiejszej nocy muszą dobiec kresu! Wyskoczył z fotela, nienawiść dodała mu sił. Ruszył w kierunku tamtych dwojga, zbierających swoje rzeczy. Podszedł powoli, czubek ostrza miecza wsparł o pierś Varthlokkura. To powinno być wolne, bolesne pchnięcie, zasłużył sobie wprawdzie na cios w bebechy, ale serce też może być. Nie żeby robił to z rozmysłem, ale... Jednak ranny w brzuch, pod opieką magii życia, w jakiej specjalizował się Starzec, mógł przecież wyzdrowieć...
Kiedy pchnął, usłyszał zły śmiech dobiegający z wejścia do komnaty, wtedy popatrzył w szeroko rozwarte, pozbawione lęku oczy Varthlokkura. Na twarzy czarodzieja dostrzegł zupełnie inne emocje, niż się można było spodziewać. Może był to smutek?
Cios nie wyszedł mu dobrze, ręka zadrżała, spłoszona tym śmiechem, ale Szyderca wiedział, że na dłuższą metę, rana i tak okaże się śmiertelna. Varthlokkur po prostu dłużej będzie umierał, to wszystko — oczywiście, jeśli uda się Starca utrzymać z dala.
Nepanthe krzyknęła.
Szyderca odwrócił się, żeby stawić czoło nowemu wyzwaniu.
Stary mężczyzna, bez wątpienia osławiony Starzec z Gór, stał w drzwiach. Wydawał się głęboko wstrząśnięty. Za nim był jednak jeszcze ktoś, cały odziany w czerń, z kapturem tak głęboko nasuniętym na oczy, że jego twarz pozostawała zupełnie niewidoczna.
— Yo Hsi — szepnął słabo Varthlokkur. — Pojawiłeś się trochę wcześniej, niż oczekiwaliśmy.
Ciemna sylwetka drgnęła lekko, jakby zaskoczona.
Szyderca natomiast naprawdę był zaskoczony. To imię — niczym zły wiatr, dawno temu słyszał je niesione szeptami z granicznych gór wznoszących się ponad Matayanga, a towarzyszyły mu opowieści ociekające wręcz potwornością i złem. Było to imię jednego z Książąt Taumaturgów, jednego z dwu okrutnych władców Shinsan.
A więc to dlatego Varthlokkur w ogóle nie przejmował się tym, że on nadchodzi. Doprawdy maleńką był rybką obok tego ponurego kata. Czy może być tak, że Bragi i Haroun wynajęli?... Ale nie. Yo Hsi władał połową imperium. Nikt nie mógł go wynająć. Ostatnie wydarzenia muszą mieć jakieś drugie dno, którego nawet nie podejrzewał. Zerknął na skomplikowany konstrukt magiczny Varthlokkura. Czy temu eleganckiemu instrumentowi przeznaczone było odegrać jakąś rolę w całym dramacie?
— Przekleństwo Golmune zatruwa nawet bękarcią krew — oznajmił Yo Hsi. Jego śmiech wypełnił pomieszczenie.
Golmune było imieniem rodziny rządzącej Ilkazarem.
— Co? — trochę gwałtowniej zapytał Varthlokkur. Słabł w oczach.
Szyderca uważnie przyjrzał się twarzom zebranych. Oczy Nepanthe wciąż błagalnie szukały jego spojrzenia. Varthlokkur patrzył na Yo Hsi, najwyraźniej znacznie bardziej zaniepokojony obecnością człowieka ze wschodu niźli własną, zbliżającą się śmiercią.
Starzec stał nieruchomy niczym głaz, na jego obliczu zastygł grymas bólu. Jednak jego postawa nie przypominała w niczym niezwykłego bezruchu służących w zamku. Oczy biegały na wszystkie strony. Dla niego Yo Hsi był całkowitą zagadką, niezgłębioną czarną dziurą w materii sytuacji. Na nim spoczywała więc konieczność podjęcia jakichś działań. Szyderca był przecież tylko człowiekiem z mieczem.
— Vilis otruł swego ojca, Valisa, żeby zdobyć koronę, jak to zresztą często zdarzało się w przypadkach sukcesji na tronie Imperium. Vilis wziął sobie kochankę. Zrodziła mu syna, którego nazwał Ethrian, na cześć tego filozofa. Nadszedł wszakże czas, kiedy w imię politycznych interesów Imperium musiał pozbyć się syna. Kochanka stała się przeszkodą w innych romansach. Jak zwykle więc jeden z popleczników Króla wniósł oskarżenie o czary.
— Nie! — westchnął Varthlokkur. A jednak z jego wyrazu twarzy Szyderca wywnioskował, że wcale nie był zdziwiony. Poczucie winy, widoczne na twarzy czarodzieja, nie miało w sobie śladu zaskoczenia.
— Kobieta została spalona. Jej dobra zwrócone Koronie. Syn zniknął. Wiele lat później pojawił się znowu, aby zniszczyć Ilkazar i zabić swego ojca, zgodnie z tradycją rodzinną. Trudno powiedzieć, żebym nie był uradowany. — Yo Hsi zaśmiał się znowu tym samym złym śmiechem.
— Później na świat przyszedł następny Ethrian, zrodzony ze służącej, ale z krwią Imperium w żyłach, porwany później z zemsty przez zamkowego błazna, oczywiście korzystającego z mojej ochrony. Po jakimś czasie dziecko stało się wędrowcem, złodziejem i aktorem.
Spojrzenia Szydercy i Varthlokkura spotkały się. Niemożliwe, pomyślał. Jednak nawet jeśli czarodziej podejrzewał coś, oto była odpowiedź na pytanie, dlaczego wcześniej odczuwał takie dziwne opory.
— Dzisiejszej nocy ojciec znowu umrze z ręki syna.
— Dlaczego? — Starzec odezwał się po raz pierwszy.
— Przekleństwo Sebil el Selib. I nawet teraz kobieta nosi w łonie dziecko, które oznacza wyrok śmierci dla tego człowieka. — Śmiech.
Nepanthe jęknęła, spojrzała na swojego męża, lekko skinęła głową. Rzeczywiście mogło tak być. Doszła do wniosku, że poczęła podczas ich nocy poślubnej na Candareen.
— Nie o to mi chodzi — warknął Starzec, powoli odzyskując normalną zgryźliwość. — Dlaczego ty tutaj jesteś? Dlaczego od wieków karmiłeś mego przyjaciela fałszywymi wyroczniami?
— Wiesz więc o tym? — Yo Hsi wydawał się uradowany.
— Tak. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, odpowiedz, proszę. Od czasu, jak tu się pojawiłeś, nie zaoferowałeś jeszcze nic prócz bzdur i tego śmiechu. — Nie wierzył, aby to spotkanie miało być częścią planu Dyrygenta. Scenariusz nie mógłby przewidywać dlań tak śmiertelnie niebezpiecznej roli.
— Gra? Stary spór. Wojna, walka. — Yo Hsi wykonał szeroki gest dłonią.
Przez chwilę Starzec czuł się zupełnie skonfundowany. Potem zrozumiał, na czym polega błąd. Książę Taumaturg, zwany w swej rodzinnej domenie Księciem Demonem, nie miał dłoni.
— Mój brat i ja wykorzystywaliśmy Zachód jako planszę, na której rozgrywaliśmy grę o panowanie nad Shinsan — wyjaśnił Yo Hsi. — Spór odwołujący się do militarnych i taumaturgicznych argumentów uznaliśmy za bezsensowny na ojczystych ziemiach. Zbyt wyrównane są nasze siły. Wszakże to jeden z nas musi zostać panem. Podzielonemu Imperium brakuje możliwości rozwoju. Sposobu zmiany równowagi władzy należało szukać gdzieś na zewnątrz, gdzie jest tak wiele nieznanych jakości i nieprzewidywalnych czynników. Tutaj właśnie jeden z nas mógł znaleźć wiedzę lub broń, które pomogą mu zwyciężyć. Tutaj więc rozgrywaliśmy naszą bitwę, każdy z nas chciał zdobyć ją pierwszy lub przynajmniej nie dopuścić, by wpadła w ręce drugiego. Varthlokkur z początku był moim agentem, jednym z mych najważniejszych narzędzi, uczyniłem go potężnym dla tego właśnie celu. Mój Tervola wyćwiczył go dobrze. Zaczął swoją służbę w elegancki doprawdy sposób, dokonując zniszczenia jedynej potęgi zdolnej powstrzymać Nu Li Hsi oraz mnie przed zamierzonym wykorzystaniem Zachodu... mianowicie czarodziejów z Ilkazaru. I sam jeden obrócił w perzynę Imperium, państwo rządzone tak żelazną ręką, że niczego nie można było osiągnąć, póki istniało. Jednak na tym poprzestał. Nie miał zamiaru dalej zwracać mi wiedzy. Na koniec ukrył się tutaj. Wysyłałem wyrocznie, dzięki którym mógłbym ponownie nałożyć mu jarzmo, ale Nu Li Hsi przeszkadzał mi, w subtelny sposób nadając im taką treść, która posłużyłaby jego celom. Varthlokkur zaś przez cały czas nic nie robił. Wreszcie mnie rozgniewał. Mój Tervola doradził mi, żebym we własnej osobie pojawił się na Zachodzie, aby ukarać go za pogwałcenie umowy, jaką zawarliśmy. Pojawiłem się, wszakże zbyt późno. Całe wieki za późno. Zrozumiałem, że Varthlokkur aż do dzisiejszego dnia po prostu nie pamiętał o umowie.
— Oszukałem cię — szepnął Varthlokkur. — Tak jak oszukałbyś mnie. Dobiłem targu, wiedząc, że Nu Li Hsi wyczyści mój umysł ze wszystkiego, co mu nie będzie odpowiadało. A teraz oszukuję cię znowu — oznajmił, jego słowa ledwie były słyszalne. — W Shinsan zniszczyłeś moją duszę. Twoje machinacje odarły mnie z miłości, skazały mnie na nienawiść syna, którego nie znałem, a w końcu mnie zabiły. Dokonałem jednak niemożliwego. Spłaciłem mój dług wobec Ilkazaru. Przeciwstawiłem się Yo Hsi i wygrałem. Nu Li Hsi zwyciężył, a tym samym wypełniłem obietnicę, jaką złożyłem w Shinsan pomniejszemu z pary demonów. — Zaśmiał się słabo. — Jego Tervola uczył mnie również, Yo Hsi.
— Mylisz się — odpowiedział człowiek ze wschodu, ale z mniejszą niźli dotąd pewnością. — Ja wygrałem. Wreszcie odnalazłem powód mego triumfu. W głębi pamięci tego Starca spoczywa wiedza zapomniana przez wszystkich prócz niego i Gwiezdnego Jeźdźca. Wiedza, której natury nie jesteś nawet w stanie pojąć. Z jego wnętrza wykuję broń nowego, niezwyciężonego arsenału. — Do Starca zaś rzekł: — Ja ciebie odkryłem. Wiem, kim jesteś. Odtąd masz nowego pana.
Z zachrypłym chichotem Varthlokkur umarł. Na jego twarzy zastygł wyraz uniesienia. Wedle własnego przekonania w końcu zdołał odkupić swe winy.
Wciąż ogłuszony rewelacjami dotyczącymi swego pochodzenia, Szyderca patrzył na leżącego u jego stóp człowieka młodszego odeń, którego głowa spoczywała na nagim łonie Nepanthe. Jej oczy wciąż błagały go o wybaczenie. Jednak gniew i nienawiść znowu ścisnęły go za gardło, teraz jednak skierowały się w inną stronę. Płynnym, błyskawicznym ruchem rzucił się w stronę Yo Hsi. Przez mgnienie oka widział zaskoczone, trupie rysy twarzy pod kapturem czarownika — potem coś pochwyciło go, odepchnęło na bok, wreszcie zakręciło nim, raz, drugi, trzeci. Kolory zamigotały w jego oczach, zlały się w niewyraźną plamę. Walczył z nimi zupełnie ogłupiały. Jedyną nagrodą był krzyk. Śmiał się szaleńczo, dołączył do niego śmiech Yo Hsi.
Potem wróciła przytomność, a wraz z nią ostateczna trwoga — patrzył na cieniutką pręgę czerwieni, w miejscu gdzie klinga jego miecza zagłębiła się pod lewą piersią Nepanthe. A w jej oczach wciąż trwało to nieme błaganie. Yo Hsi nie przestawał się śmiać. Szaleństwo powróciło. Znowu rzucił się na człowieka ze wschodu.
Zatonął w błazeńskim tańcu, próżnym niczym walka z wiatrakami. Nic nie mogło dosięgnąć czarownika. Jednak szaleństwo uwolniło go. Na koniec, najwyraźniej niepomny swej wcześniejszej przepowiedni (teraz przecież, biorąc pod uwagę rychły zgon Nepanthe, poważnie wątpliwej), Yo Hsi wyciągnął sztylet z brązu i zatopił go w piersi Szydercy.
Powoli osunął się na posadzkę, szaleństwo opuściło go, spojrzał oskarżycielsko na Nepanthe. Tak długo, tak daleko, tylko po to. Przelotnie pomyślał jeszcze, czy Varthlokkur naprawdę był jego ojcem i czy przypadkiem nie osądził źle Nepanthe. Potem ogarnęła go ciemność.
* * *
Kiedy Szyderca bezowocnie atakował Yo Hsi, Starzec tymczasem dostrzegł sposobność, na którą czekał. Żywo przeszedł przez komnatę, ujął różdżkę Varthlokkura, wszedł w samo centrum tworu przyjaciela. Zanim symulowany pojedynek dotarł do swego nieuchronnego końca, ukończył dzieło Varthlokkura.
— Podejdź tutaj — oznajmił Yo Hsi, kiedy już skończył z tamtym. — Są rzeczy, o których musisz mi powiedzieć. Rzeczy z zarania czasu. Tajemnice znane tylko tobie i Gwiezdnemu Jeźdźcowi.
— Nie mam ci nic do powiedzenia prócz jednego: jesteś skończony. Tak jak on obiecał.
Śmiech.
— Zachowujesz się doprawdy bardzo arogancko. To się zmieni. Moje tortury potrafią poradzić sobie z takimi histerycznymi kaprysami.
— Ale nigdy nie będziesz miał okazji ich na mnie wypróbować. Nie opuścisz żywy tej komnaty. Varthlokkur powiedział ci, że był gotów na twoje przybycie. Miał rację, kiedy mówił, że to jest twój koniec.
— Nie posiadał żadnej magii. Był wielki, prawda, ale nie potrafił nawet zgromadzić wszystkich swoich Mocy. Mój Tervola i ja od miesięcy wysysaliśmy z niego siłę. Dzisiejszego wieczoru nie potrafił opanować najsłabszego ducha. Idziemy.
— Ty przyjdź do mnie.
Zirytowany Yo Hsi ruszył w stronę Starca. Po trzech krokach jednak natrafił na nieprzekraczalną ścianę.
— Varthlokkur mógł stracić swoją zdolność walki z tobą, ale dzięki swoim badaniom odkrył sposób powstrzymania ciebie. Ta rzecz, która mnie otacza, czerpie z zupełnie nowego źródła Mocy. Żadne wstawiennictwo, żaden żywy człowiek, nie potrafi cię teraz uwolnić. Nawet ten, którego nazwałeś moim panem. Dzięki swej sztuce możesz podtrzymać własne procesy życiowe, jednak dla świata jesteś martwy. Twoje moce zostały uwięzione. Nigdy żywy nie opuścisz tej klatki, a wraz z tobą zamknięta zostanie twoja magia. Żałuję tylko, że uwagę Varthlokkura odwróciła ta kobieta. Mógłby żyć, żeby być świadkiem największego triumfu swego życia: upadku zła, które go stworzyło. To przynajmniej ukoiłoby w końcu jego udrękę.
Yo Hsi próbował uwolnić się z klatki, zarówno za pomocą siły fizycznej, jak i magii. W środku płonęły ognie, rozsiewając nieznośny dla oka blask. Cienie walczyły ze sobą. Ale nic nie pomagało. A więc próbował się targować.
— Jesteś stary, Yo Hsi, i wstrętny — odparł Starzec po usłyszeniu oszałamiających wręcz obietnic. — Ale ja jestem starszy. Tylko Dyrygent mógłby ewentualnie wpłynąć teraz na moją decyzję. Niechaj się więc stanie. Odejdź elegancko, w milczeniu. W przeciwnym razie... — Dotknął lekko jednego z symboli w pentagramie, podejrzanie przypominającego kształtem wątrobę. Yo Hsi jęknął, skulił się w sobie. — Ja również dysponuję moimi narzędziami tortur, a moja magia potrafi przenikać przez ściany klatki...
— Odejdź elegancko? Nie! Mam jeszcze coś. — Yo Hsi zamachnął się ręką, która pomknęła niczym atakujący wąż. Korzystając z jedynej słabości klatki, jaką było przepuszczanie materii nieorganicznej, zatruta strzałka wyleciała z przyrządu przymocowanego do nadgarstka.
Starzec uchylił się, ale nie dość szybko. Westchnął, przyłożył ręce do rany, wkrótce zaś się zachwiał, opadł powoli na kolana. Uśmiechnął się, szydząc z Yo Hsi, potem raz jeszcze, ze szczęściem, do czegoś niewidzialnego.
— Tak długo czekałaś, Mroczna Pani. — Upadł na twarz, na poły wypadając poza obręb magicznej struktury Varthlokkura.
Yo Hsi szalał, obijając się o ściany swej klatki, ciskając w nie najpotężniejszą wschodnią magią, ale, z czego już zdawał sobie powoli sprawę, z niej nie było wyjścia.
DZIEWIĘTNAŚCIE:
Wiosna 997 roku OUI;
Marsz Domeny Cienia [top]
— Varthlokkur? — Nepanthe ujęła jego dłoń. W oszołomieniu rozglądała się po komnacie. Yo Hsi leżał sztywno kilkanaście stóp od niej. Komnata była zupełnie pusta. Nic nie poruszało się prócz symboli na urządzeniu Varthlokkura. — Co się stało?
Usłyszała jakiś dźwięk. Yo Hsi odwrócił się. W drzwiach majaczyła jakaś mglista, niewyraźna sylwetka, przypominająca kogoś, kto mógł być bliźniakiem człowieka ze wschodu. — Nu Li Hsi. — Cień naprawdę okazał się jego bratem. Dawno już temu, żądni tronu, razem zamordowali swego ojca, Tuan Hoa, co z kolei wprowadziło Imperium w jego obecny schizofreniczny stan.
Przybysz ukłonił się lekko.
— Zamordowałeś ich wszystkich?
Varthlokkur poruszył się, chwiejnie usiadł obok Nepanthe. Nie odezwał się ani słowem.
— Jak na własne oczy widzisz — powiedział Yo Hsi. — Wciąż jeszcze mamy remis.
— Nawet mojego Ethriana? — Nu Li Hsi, którego nazywano Księciem Smokiem, dał krok do wnętrza pomieszczenia, rozejrzał się czujnie dookoła. — Czuję tu coś dziwnego. Coś jest tutaj bardzo nie w porządku.
— Starzec musiał dla mnie zamknąć klatkę — warknął Varthlokkur.
— Prawdopodobnie to właśnie wyczuwasz. — Yo Hsi wskazał na konstrukt Zimowego Sztormu Varthlokkura. — To jest coś nowego.
— Aha. Bez wątpienia. — Nu Li Hsi objął wzrokiem Zimowy Sztorm, w jego oczach odbił się wyraźny podziw profesjonalisty. Podszedł bliżej.
— On nie wie! — wyskrzeczał Varthlokkur. — Yo Hsi być może wabi go właśnie w pułapkę.
Yo Hsi natychmiast zesztywniał. Varthlokkur niemalże potrafił odczytać jego myśli. Czy ciało organiczne z zewnątrz może się przedostać do środka klatki? Nie mógł dopuścić, aby Shinsan wpadł przez pomyłkę w ręce brata. Zmusił się, by przyjąć przesadnie rozluźnioną pozycję.
I Nu Li Hsi wszedł do klatki, zatrzymując się tylko na moment, by machnąć dłonią przed twarzą, jakby odganiał komara.
— A ja modliłem się, by dane mi było złapać choć jednego z nich — powiedział Varthlokkur. Na jego twarzy zagościł wyraz najwyższego szczęścia. — Połowa świata została uwolniona w przeciągu kilku minut. — Pstryknął palcami. — O, tak prosto.
Czarodziej sam z siebie kpił. Przecież wiedział lepiej. Książęta Taumaturgowie mogą zostać zastąpieni. Imperium Grozy przetrwa. Niecierpliwi spadkobiercy już oczekiwali szczęśliwego obrotu Losu.
Szaleńczy śmiech przeszył powietrze.
— To koniec, bracie. Przeklął cię los. — Nieco mniej maniakalnie dodał: — Obaj zostaliśmy przeklęci. Nie potrafiłem wytrzymać myśli, że miałby zostawić Imperium w twoich brudnych łapach.
— O czym ty, do cholery, tak wrzeszczysz? Słyszałem plotki, że powoli zaczynasz tracić jasność umysłu.
— To jest pułapka. Nasz uczeń przerósł swoich nauczycieli. Nie możemy stąd wyjść. — Znowu zaśmiał się szaleńczo. — Zwrócił nasze własne plany przeciwko nam, drogi bracie.
Zmarszczywszy brwi, Nu Li Hsi próbował dojść do Zimowego Sztormu.
Coś stanęło mu na przeszkodzie.
Nerwowo próbował zawrócić do drzwi.
Znowu coś go powstrzymało.
Ogarnięty już śmiertelnym przerażeniem, Nu Li Hsi podjął ogłuszającą próbę sforsowania ścian klatki. Bez rezultatu.
Niczym zwierzęta, bracia książęta rzucili się na siebie, każdy z nich w jednej chwili chciał wywrzeszczeć nienawiść, co trwała pół milenium. Walczyli na czary, klingi wykute z brązu, potem gołymi dłoniami, stopami i zębami. Żaden nie zwyciężył. Każdy z nich zachował nienaruszone formacje defensywne, znakomity refleks i umiejętności walki wręcz.
W ten sposób mogli sobie dotrzymywać towarzystwa na zawsze i nigdy się nie znudzić.
Varthlokkur wstał, podszedł do pułapki.
— Nie podchodź zbyt blisko — ostrzegła go Nepanthe. — Bardzo by im się podobało, gdybyś znalazł się tam z nimi w środku.
— Nie martw się. Będę uważał. Sądzę, że teraz nie mogą mi zrobić żadnej krzywdy. Najpierw musieliby być zdolni zobaczyć mnie lub dotknąć. Spójrz tam. — Wskazał ręką.
Popatrzyła. I krzyknęła.
— To my? I jesteśmy martwi? — Ciała Nepanthe i Varthlokkura leżały wśród pokrwawionych, skłębionych, jeszcze mokrych od ich potu futer. — Nie chcę umierać! — Jej głos aż kipiał histerią.
Varthlokkur przyciągnął ją do siebie, próbował pocieszyć. Ale on sam również był przerażony i ona to wyczuwała. Chciała uciec, uciec, uciec, tak bardzo, jak bardzo chciała uciec tamtej przedostatniej nocy na Candareen. Jednak stąd nie było ucieczki. Miecz już opadł.
W jaki sposób znalazła się w takim położeniu? Jaki zły Los?... Wpatrywała się w swoje ciało, chorobliwie zafascynowana. Rana, która spowodowała jej śmierć, była ledwie widoczna, znacząc tylko cieniutką linię szkarłatu skroś jednej piersi.
— Co się teraz stanie? — Nie była religijna, ale nigdy też tak naprawdę nie wierzyła, że śmierć jest czymś, co się może jej przytrafić.
— Poczekamy. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. — Jednak jego łamiący się nieco głos zdradzał brak wiary we własne słowa.
— Nic ci się nie stało? — Starzec powstał, szedł w ich stronę. W jego głosie wyraźnie słychać było zakłopotanie. Popielata twarz zastygła w grymasie silnego wstrząsu. Wkrótce jednak i ten grymas ustąpił miejsca minie wyrażającej całkowite pomieszanie.
— Nic się nie stało? — Nepanthe wreszcie dała wyraz, ogarniającemu ją przerażeniu. Poczuła się głupio, jednak nie potrafiła już się zatrzymać, warknęła: — Trupowi raczej nic się stać nie może.
Starzec cofnął się przed gwałtownością emocji, jaką włożyła w te słowa.
— Uspokój się — błagał Varthlokkur.
— Varth... — W takiej chwili, gdy większość ludzi pragnęłaby, aby ktoś ich przytulił i uspokoił, ona chciała tylko być zostawiona w spokoju. Próbowała wyjaśnić: — Po prostu taka już jestem. Tak samo jest, kiedy bywam chora albo boli mnie głowa.
— Nepanthe, musimy razem stawić temu czoło. — Nie potrafił powiedzieć: „Potrzebuję ciebie”. — Wyobraź sobie samotne oczekiwanie.
— Oczekiwanie? — zapytał Starzec. Był bardziej zdumiony, niźli kiedykolwiek w życiu. — Oczekiwanie na co niby? Co się dzieje?
— Nie pamiętasz? — Czarodziej wskazał ręką. Starzec odwrócił się. Popatrzył na własnego trupa. Jego oczy stopniowo rozszerzały się, w miarę jak docierało doń, co nastąpiło.
— Sukinsyn. Po tak długim czasie. — Podszedł do swoich szczątków, uważnie omijając po drodze klatkę, i popatrzył w swoją martwą twarz. Delikatnie dotknął policzka ciała, które niegdyś doń należało, przesunął opuszkami palców po rysach ułożonych w ekstatycznym uśmiechu. — Nadeszła naprawdę jak kochanka... Ci dwaj... Kim jest ten drugi? Obaj są w pułapce? Żywi?
— Tak. Obaj tyrani Imperium Grozy schwytani za jednym okrutnym przejściem czółenka przez krosna Losów.
Z oblicza Starca łatwo można było wywnioskować, że uważa cenę za zbyt wygórowaną. Ale kiedy wreszcie się odezwał, powiedział tylko:
— To może spowodować jeszcze więcej radości niźli zagłada, którą sprowadziłeś na Ilkazar. Być może w naszej pamięci wszystko będzie wyglądać jak wspaniałe wakacje. — To już jednak powiedział dość kwaśno. Na jego twarzy wyraźnie odbijała się walka, jaka gorzała w jego wnętrzu, spór zadawniony, którego jedna strona pchała go ku nieśmiertelności, druga zaś ku poszukiwaniu ukojenia w objęciach śmierci.
Nepanthe rozpłakała się. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko, zbyt nieoczekiwanie, nazbyt gwałtownie, by potrafiła od razu zrozumieć. I wciąż na jej barkach spoczywał monstrualny ciężar winy. Zerknęła na Szydercę, który się jeszcze nawet nie poruszył. Tam leżał ojciec jej syna... Dziecka, które teraz nigdy się nie narodzi. Jak mogła mu to wszystko wyjaśnić? Jak skłonić go, by zrozumiał, że w ten sposób próbowała tylko uratować mu życie?
Jak zasłużyć na jego przebaczenie? Tego musiał jej udzielić, inaczej ciężar będzie nie do zniesienia.
Varthlokkur ponownie przyciągnął ją do siebie, chcąc pocieszyć. Tym razem sama rzuciła mu się w ramiona, szukając otuchy w jego objęciach.
— No tak. Nawet śmierć nie jest końcem wielkiej zdrady.
Nepanthe i Varthlokkur odskoczyli od siebie. Szyderca stał przed nimi, z rękoma na biodrach, wydęte wargi odsłaniały zaciśnięte zęby. Jego śniada twarz pociemniała jeszcze z gniewu. Wstał nagle, w jednej chwili ocenił sytuację i najwyraźniej bez większych zastrzeżeń zaakceptował swoją śmierć.
Nepanthe zupełnie zapomniała o przerażeniu własną śmiercią, kiedy ogarnęło ją poczucie winy oraz strach przed i o własnego męża.
— Na czym polega problem? — zapytał Szyderca. — Czyż ja, prostaczek, znany głupiec i błazen, z łatwością manipulowany przez zdradziecką żonę, z własnej ręki żem śmierć sobie zadał? Biada! Wstrząsa mną do głębi mej skretyniałej duszy sama myśl!
Jego uwaga sprawiła tylko, że Nepanthe jeszcze bardziej poczuła się jak dziwka.
— Kto kogo zabił? — koniecznie chciał wiedzieć Varthlokkur. — To jest zasadnicza kwestia przeznaczenia — próbował wyjaśnić.
Szyderca nie miał zamiaru słuchać. Nepanthe podejrzewała, że chociaż intelektualnie przytomny, nie zdołał jeszcze emocjonalnie przystosować się do swego rozpaczliwego położenia, że pełna, absolutna prawda jeszcze go nie oświeciła.
Nucąc coś pod nosem, wszedł do komnaty podstarzały człowiek, przygięty do ziemi jakby pod ciężarem tysiącleci. Ostrożnie ominął niewidzialną klatkę, złożył ciężki tobołek na blacie stołu.
W pomieszczeniu zapanowała całkowita cisza.
Książęta wschodu obserwowali go pożądliwie, ich oczy płonęły namiętnością iście wilczą, jak wówczas, kiedy te stworzenia pochwycą przelotny obraz niespodziewanej, a szczególne smacznej ofiary. Obaj zaczęli szybko mamrotać błagania o pomoc.
Starzec spojrzał na nich z ukosa, zachichotał, potem zerknął na cztery ciała, pokiwał głową do jakichś swoich myśli, wrócił do swego tobołka.
— Gwiezdny Jeździec — wymamrotał Varthlokkur. Był przestraszony i zaskoczony. — Ze wszystkich ludzi na świecie dlaczego właśnie ten się tutaj pojawił?
To samo pytanie przyszło do głowy wszystkim pozostałym. Książęta wschodu, rozpoznawszy intruza, pogrążyli się w pełnym napięcia milczeniu.
Starzec wymruczał:
— Oto jest, mimo wszystko, ktoś starszy i bardziej przebiegły ode mnie. — W jego głosie zabrzmiały takie tony, które sprawiły, że Varthlokkur zerknął nań podejrzliwie.
Starszy pan przemówił do swego Rogu. Rozbłysk światła oślepił wszystkich, którzy przyglądali się temu. Kiedy już z powrotem przejrzeli na oczy, po bokach Gwiezdnego Jeźdźca stały dwie wysokie, stalowe, barokowe zbroje.
— Jego żywe posągi — cicho powiedział Varthlokkur.
Istnieje okryte tajemnicą miejsce na wschód od Gór M'Hand, w pobliżu Morza Seydar, zwane Miejscem Tysiąca Żelaznych Posągów. Uważa się, że zostało stworzone przez Gwiezdnego Jeźdźca jako schronienie, do którego może się on w każdej chwili wycofać, i w którym jego tajemnice zostaną zachowane. Żadnemu czarownikowi nie udało się dotąd pojąć magii pobudzającej żywe posągi strzegące tajemnego serca Miejsca.
— Ciała — zażądał Gwiezdny Jeździec. — Połóżcie je tam. — Wskazał na miejsce na posadzce tuż przed nim. Bez najmniejszego wysiłku dwie czarne istoty przeniosły ciała. Potem stanęły z powrotem pod ścianą, nieruchomiejąc, jakby znowu zmieniły się w martwy posąg.
— Co on robi? — zapytała Nepanthe. Starzec i Szyderca podeszli bliżej do niej i Varthlokkura. Wszyscy ostrożnie spoglądali po sobie.
— Sądzę, że on zamierza nas ponownie inkarnować — odparł Starzec. Nadzieja wyraźnie przebijała w jego głosie. Niepewnie spojrzał na pozostałych. — Ale dlaczego?
Yo Hsi i Nu Li Hsi doszli do tego samego wniosku.
— Zapomnij o umarłych! — wołali. — Zadbaj o żywych.
— Uwolnij nas — dokończył Nu Li Hsi.
Gwiezdny Jeździec wymamrotał coś do swego Rogu, położył zaklęcia na każdym z ciał, zanim poświęcił choćby odrobinę uwagi braciom. Na koniec, lekko przekrzywiwszy głowę, stanął przed nimi.
— Wiecie, kim jestem? Czym jestem? Kim jesteście w moich oczach? I wciąż chcecie, żebym wam pomógł? — Zwracając się do swego Rogu, dodał: — Są chciwi i ze szczętem źli.
Chciwi i ze szczętem źli. Współczesna legenda głosiła, że od czasu po dwakroć tak długiego jak wiek Starca z Gór ta dziwna istota chodziła po świecie, niekiedy objawiając się ludziom. Nikt nie wiedział, dlaczego nadano jej takie imię, nikt nie znał ostatecznego celu jej działań, pewne jednak było, że każda jej manifestacja zapowiadała zaskakujący zwrot w toku historycznych zdarzeń. Inny z przydomków Gwiezdnego Jeźdźca brzmiał: Stary Wścibski.
Kim był? Skąd się wywodził? I dlaczego się wtrącał?
Teoria preferowana ostatnimi czasy przez uczonych z Hellin Daimiel głosiła, że stanowił narzędzie Prawa lub Sprawiedliwości. Wiele znanych historycznych faktów na to wskazywało.
Obecnie również wcielił się w tę rolę, próbując tak dokuczyć potwornym książętom wschodu, których zbrodnie wszak były już stare, kiedy jeszcze Ilkazar był młody, żeby poprosili o wymierzenie sprawiedliwości. Prowokował ich, kwestionował ich umiejętności, grał na ich strachach, tak manewrując, że wreszcie zaczęli o nią błagać.
— Sprawiedliwość? — zaśmiał się radośnie. — Wobec tego dam wam zakosztować sprawiedliwości!
Jego dłoń drgnęła. Dwie zbroje ruszyły naprzód. Poklepał jedną po ramieniu, wskazał cel. Weszła do pułapki, pochwyciła zaskoczonego Yo Hsi. W wyjątkowo profesjonalny sposób, pomimo przerażających środków obronnych i czarów, jakie Książę Demon wezwał na ratunek, żyjący posąg powoli dusił swą ofiarę. Wkrótce nietknięty Yo Hsi pojawił się już na tym poziomie realności, na którym od pewnego czasu egzystowali Szyderca, Nepanthe, Varthlokkur oraz Starzec z Gór. Wkrótce doszedł do siebie po wstrząsie wywołanym śmiercią i ponownie spróbował granic swego więzienia. I znowu bez powodzenia.
Tymczasem posąg zdążył już zwrócić się ku Nu Li Hsi. Książę Smok uciekał przed nią wokół klatki, niczym szczur zamknięty w jednym pomieszczeniu z terierem.
Uciec mu się nie udało. Nie uratowało go również mistrzowskie opanowanie Mocy. Metalowy potwór opędził się przed jego atakami, pochwycił go, zadusił i z pogardą odrzucił ciało na bok.
Nepanthe obserwowała wszystko z nieszczęśliwym wyrazem twarzy, ale nie odczuwała już tak wielkiego niepokoju, jak przed chwilą. Wszystkie emocje blakły nieco w tym mglistym palatynacie ostatecznej śmierci.
Błysk.
Żelazni ludzie zniknęli.
— Opuścił klatkę! — wykrzyknął Varthlokkur. — Nic nie jest w stanie tego dokonać.
— Nie? Coś jednak zdołało — zareplikował Starzec. — Rzeczy pozbawione życia. Rzeczy niewrażliwe na czary. — Zmierzył wzrokiem Gwiezdnego Jeźdźca, mina na jego twarzy wyraźnie dawała do zrozumienia, że z tamtym łączy go niejedna wspólna tajemnica.
Gwiezdny Jeździec odpowiedział spojrzeniem.
— Muszę się śpieszyć. Nie zostało dużo czasu. — Odwrócił się do swego Rogu, wymamrotał coś cicho. Nagle na stole pojawiły się tajemnicze instrumenty. Szybko przymocował je do ciał, w miejscach gdzie znajdowały się żywotne organy. Potem w pośpiechu przywołał przedmiot, który przypominał masywną, zdobną trumnę.
— Rozumiem już, co on zamierza — oznajmił w podnieceniu Starzec. — Od wieków nikt tego nie próbował. Pełne wskrzeszenie. Zapomniana sztuka. Dzisiaj jedynie on lub ja potrafilibyśmy dać sobie z tym radę, a ja nigdy nie miałem odpowiednich narzędzi. Najważniejsza jest ta skrzynia. Wszystko inne to są efektowne, ale w sumie nieistotne ozdóbki, których jedynym zadaniem jest podtrzymanie funkcjonowania żywotnych organów. — Jego podniecenie jednak szybko zamieniło się w przygnębienie. — Ale nie starczy mu czasu, żeby ożywić nas wszystkich. Nawet on niewiele poradzi na postępującą degradację mózgu.
— Cicho! — warknął Szyderca.
Nepanthe odwróciła się do niego.
— Czy ty sam nie mówiłeś... — Reprymenda zamarła na jej ustach. To nie o Starca mu chodziło. Wściekłym wzrokiem patrzył na cienie książąt wschodu. Tamci ponownie zaczęli na siebie ujadać.
Potem jego spojrzenie powędrowało do jej ciała i nagle stała się świadoma swej nagości.
— Przykryj mnie, proszę.
Varthlokkur zachichotał i powiedział:
— On nie może cię usłyszeć. A nawet wtedy i tak nie robiłoby to różnicy. — Wskazał na jej widmową istotę, potem na innych. Wszyscy byli nadzy jak nowo narodzone niemowlęta.
— Ale on patrzył na mnie. Albo przynajmniej ja potrafię patrzeć. — Poczuła się głupio, w takiej chwili przejmować się wstydliwością.
— Zgaduje, obraca się w tę stronę. Wie, że tutaj jesteśmy, ale nie ma pojęcia, gdzie stoimy. Nie jesteśmy także w stanie poruszyć przedmiotu materialnego. Poza tym lepiej przywyknij do nagości.
— Zgadza się — warknął Szyderca. — Hańba żony-kurwy powinna być odkryta przed całym światem.
— Uważaj, co mówisz — gniewnie powiedział Varthlokkur.
— Czas... — wtrącił Starzec. — On pracuje zbyt wolno. Nie jest możliwe, żeby uratował nas wszystkich. — Lekki ślad histerycznej nadziei zabrzmiał w jego głosie, gdy dodał: — Jednak ja się wśród nich znajdę. Jest mi to winien. Raz uratowałem mu życie.
— Pewny siebie tysiąclatek! — wycedził Szyderca. — W końcu zaczął się przejmować własnym położeniem.
Jego zgryźliwość jeszcze bardziej rozdrażniła Nepanthe.
— To głupie, żebyśmy teraz mieli się kłócić. A więc przestańcie.
— Milczenie, hańba imbecyla, który wierzy we wszystko, co mu się powie! — Jego przekonanie o własnej słuszności było już tak rozdęte, że można by je chyba ciąć nożem.
Duch drzemiący w Nepanthe, ogień, który chcieli wzbudzić w niej bracia, rozbłysnął płomieniem. Ruszyła w kierunku Szydercy niczym polująca meduza. On cofnął się i poty się wycofywał, póki nie dotarł do kąta.
Nękając go gwałtownymi wybuchami emocji, zmusiła go w końcu, by zaczął jej słuchać, a potem opowiedziała mu wszystko, co się wydarzyło podczas ich rozłąki.
— Słuchaj! — warczała, gdy tylko usiłował jej przerwać, albo: — Patrz na mnie! — kiedy uciekał spojrzeniem w bok. Skończyła zaś w ten sposób: — I to jest właśnie absolutna, całkowita prawda!
Wciąż miał wątpliwości, ale przynajmniej przyszło mu do głowy, że może na jakiś czas powinien się powstrzymać przed ferowaniem wyroków.
— Czas pokaże, czy jest to prawda. Albo nie. — Potem, zaskakując ją nagłą zmianą tematu: — Czarodziej jest naprawdę mym ojcem?
— On chyba jest o tym przekonany.
— Prawdę powiedziano, że ma żona nosi dziecię? Moje dziecię?
— Tak. Twoje dziecko. — Odwróciła się, by obserwować poczynania Gwiezdnego Jeźdźca, w równym stopniu po to, by skryć swe emocje, jak i zwyczajnie zainteresowana najbliższym celem jego wysiłków.
Poczuła przypływ paniki. Co z dzieckiem?
Musiała żyć. Aby uratować dziecko. Obiegła szybko klatkę dookoła, żeby zobaczyć, kto został wybrany.
Varthlokkur.
Przez chwilę nienawidziła go z taką siłą, że aż zadziwiła bardziej racjonalną część samej siebie. Ona powinna być pierwsza. Dla dobra dziecka.
Nieprawda, zadrwiła jakaś myśl w głowie. Wcale nie obawiała się o dziecko. Po prostu nie chciała umrzeć.
Ciało Varthlokkura wreszcie dało wsunąć się do trumny. Gwiezdny Jeździec zatrzasnął jej wieko, warknął coś do swego Rogu. Jak zawsze w języku, którego nikt nie rozumiał. Róg zagwizdał. Trumna zaczęła cicho brzęczeć.
Nepanthe podbiegła do Gwiezdnego Jeźdźca, wrzasnęła nań:
— Ja najpierw, ty idioto! Ja! — Biła go pięściami.
On machnął dłonią przed oczyma, jakby odgarniał pajęczyny z twarzy. Szyderca zaśmiał się.
— Kolejny przykład kosmicznej sprawiedliwości. O niegodziwej kobiecie zapomniano. Podobnie jak o pełnym poczucia własnej wartości starym dziwaku. Bardzom zadowolony. Pogrążon w ekstazie, Gwiezdny Jeźdźcu.
— Zamknij się! — krzyknęła Nepanthe. — Niech go ktoś uciszy. Nasz syn...
— Ale to jest cudowne, moja Kochana, moja Diamentowooka. Na Candareen, po wielkim przyjęciu weselnym, świeżo poślubiona żona obiecała iść za otumanionym mężem aż do bram Piekła. Być może teraz będzie miała okazję.
Jeszcze zanim skończył, zrobiło mu się przykro, pożałował, że mściwość znowu kierowała jego słowami. Zrozumiał, że to jego strach powoli, ukradkiem zaczyna opanowywać uczucia i reakcje.
Nie potrafił jednak go stłumić.
Varthlokkur jakby w oszołomieniu ruszył naprzód. Jego ciało wzywało go z powrotem. Próbując opanować ten przymus, zatrzymał się przy Nepanthe na wystarczająco długą chwilę, by wyszeptać:
— Pamiętaj o swoich obietnicach, kiedy tylko wrócimy do życia.
Nepanthe pokiwała głową. Jak wiele bólu może przynieść miłość do dwóch mężczyzn? Obawiała się, że nieskończenie wiele.
Wszystko wydawało się takie proste, zanim pojawił się Szyderca.
Varthlokkur dotarł wreszcie chwiejnie do trumny, a tam zaczął mamrotać jakąś dziecięcą modlitwę.
Obecnie Gwiezdny Jeździec zupełnie nie przypominał znużonego wiekiem starca. Ukląkł wśród ciał, energicznie manipulował przyrządami służącymi podtrzymaniu życia.
Szyderca, którego całkowicie ogarnęła panika, bezlitośnie natarł na Varthlokkura.
— Stary Diable, Zagłado Ilkazaru, przynajmniej raz okaż trochę przyzwoitości. Zrób coś dobrego zamiast samego zła...
Starzec również nie potrafił opanować targających nim emocji, chociaż gorycz swą wylewał na Gwiezdnego Jeźdźca.
— Niewdzięcznik — powiedział cicho. — Czy już zapomniał Nawami? Kto uratował cię przed torturami Odite?
To wpływ Krainy Cieni, zrozumiała Nepanthe. Chociaż studziła subtelniejsze uczucia, z pewnością jednak podsycała egoizm. Świadomość bycia martwym i oczekiwanie na głębszą jeszcze śmierć, co miała nastąpić później, spuszczały ze smyczy czarne psy duszy.
Nagła myśl, która przyszła jej do głowy, zaskoczyła ją samą. Być może teraz właśnie trwał sąd, a zachowanie podczas tego oczekiwania określało przyszłą nagrodę lub karę.
Od przerażających spekulacji wybawiło ją nagłe milczenie, które zapanowało w komnacie.
Varthlokkur zniknął.
Gwiezdny Jeździec otworzył trumnę.
Czarodziej oddychał płytko. Jego skóra znowu odzyskała różowy kolor, marszczyła się i drżała. Z rany nie płynęła już krew.
Gwiezdny Jeździec przemówił, rzucił zaklęcie uzdrawiania, które Starzec rozpoznał. Potem nakładł na uszkodzone miejsca ciała jakiejś śmierdzącej maści i owinął je bandażem.
Nepanthe, stojąc za trumną, czujnie obserwowała swoich towarzyszy w podróży przez śmierć. Identyczne myśli nawiedzały ich głowy.
Kto będzie następny?
Z tego, co mówił Starzec, jednemu z nich się nie uda. Być może dwójce. Następny wybrany równie dobrze może być ostatnim, który przeżyje, zachowując zdrowe zmysły.
Na przelotny moment Nepanthe znienawidziła obu mężczyzn za to, że zmniejszają jej szansę. Potem doszła do wniosku, że to ona zostanie wybrana jako następna. Nawet Gwiezdny Jeździec nie mógł być tak pozbawiony rycerskości, żeby nie zareagować na kobietę w potrzebie. Nieprawdaż?
— Uratowałem mu życie, wiecie — powtórzył Starzec. — Byliśmy towarzyszami. Podczas Krucjaty Nawami. Dyrygentowi coś nie wyszło. Nahaman Odite, nabrał podejrzeń... — Nabrał wody w usta, zrozumiawszy, że nawet tutaj powinien trzymać język za zębami odnośnie do pewnych spraw.
Nepanthe i Szyderca wymienili pozbawione wyrazu spojrzenia.
Można im to wybaczyć. Nawet najmądrzejsi z historyków na Rebsameńskim Uniwersytecie w Hellin Daimiel nie mieli zielonego pojęcia o Krucjatach Nawami. Działo się to już tak dawno temu i wiązało z tak potwornymi okrucieństwami, że prawie nikt nie ocalał, aby przekazać relację z wydarzeń.
— Zamknij się! — warknęła Nepanthe ogarnięta gwałtowną nienawiścią. Bała się po prostu, że on mówi prawdę, że może sobie rościć jakieś nadzwyczajne prawa do litości Gwiezdnego Jeźdźca. — Zaczniesz się przechwalać, dopiero kiedy on mnie włoży do środka. Wtedy nie będę musiała tego słuchać.
Szyderca pozostawał nienaturalnie milczący, jego usta bezgłośnie wypowiadały słowa. Nepanthe zaśmiała się śmiechem, który brzmiał, jakby go skropiono perfumami piołunu. Ten człowiek, który w nic nie wierzył, który z wszystkiego szydził, który był tak przesiąknięty cynizmem, że prawie roztaczał wokół siebie jego woń, teraz zanosił swe wołania do fałszywych bogów. Gdzież on się nauczył modlić?
Gwiezdny Jeździec wyciągnął Varthlokkura z trumny, ułożył z boku, przygotowując do dalszych zabiegów. Czarodziej już wyglądał zdrowiej.
Potencjalny zbawca Nepanthe pochylił się nad jej ciałem. Na poły krzyknęła, na poły zaśmiała się triumfalnie.
Ale on zwyczajnie przesunął jej nogę, aby móc dojść do zwłok Szydercy.
Nepanthe wrzasnęła ponownie, tym razem jednak zdradzając zupełnie inne uczucia. Rezygnacja powoli zaczynała wkradać się do jej duszy.
Starzec zaklął.
— Ty diable! Ty niewdzięczny wrogu! Mam nadzieję, że upieką twoją czarną duszę...
Książęta wschodu zaśmiali się. Stracili całkowicie zainteresowanie wzajemnymi sprzeczkami, teraz zaczęli szczuć na siebie tych, którzy ich wcześniej pojmali.
— Morderca! — warknęła Nepanthe, zwracając się do męża. — Ja. Moje dziecko. Nasza krew zaciąży na twojej duszy, chyba że zmusisz go, aby przestał. — Znowu zaczęła się skradać w jego stronę, nieprzytomna ze strachu i złości.
Starzec, wstrząśnięty zdradą tego, którego uważał za swojego przyjaciela, osunął się na fotel. Zatopił się w swych wspomnieniach, które teraz były znacznie jaśniejsze niźli wówczas, gdy żył.
Dyrygent go tutaj sprowadził, a potem przez całe wieki bezlitośnie wykorzystywał. Teraz również został bezwzględnie potraktowany. Tamten łzy nawet nie uroni po jego stracie. Był tylko kolejnym narzędziem w rękach garncarza i znalazł się w sytuacji, gdy ów musi dokonać wyboru, które narzędzia wyrzucić.
Jakież to epopeiczne przeznaczenie kształtował teraz Gwiezdny Jeździec, że Varthlokkur i gruby kryminalista okazali się dlań ważniejsi od niego?
Gwiezdny Jeździec był zagadką, nawet dla niego, który znał go najlepiej, który wiedział, jak i dlaczego został on zesłany na ten świat, jaką miał do wypełnienia misję. Jednak plany tego człowieka okrywała mgła tajemnicy, chociaż jednej rzeczy Starzec był absolutnie pewien. Wydarzenia tej nocy zostały bardzo troskliwie zaaranżowane, wiodące do nich związki przyczynowo-skutkowe sięgały być może całe dziesięciolecia w przeszłość. I nadto jeszcze Starzec żywił podejrzenia, zamieniające się wraz z upływem stuleci w pewność, że Gwiezdny Jeździec starał się, nieskończenie subtelnie, uchylić od wyroku na nim ciążącego. Zniszczenie Nawami, Ilkazaru... Żadne z nich nie było konieczne. Były irracjonalnymi wyskokami — chyba żeby uznać je za część jakiegoś nieprzeniknionego planu.
Nepanthe skradała się za Szydercą. Zdążyli już obejść całe pomieszczenie, wtedy jednak poczuła, że nie potrafi już dłużej podsycać swego gniewu. Wkrótce zostało po nim tylko lekkie przerażenie. Wtedy Szyderca wziął ją w ramiona i wyszeptał te same uspokajające banały oraz płoche żarty, którymi dodawał jej ducha w czasie napaści bin Yousifa na Iwa Skołowda. W ciągu kilku następnych minut udało im się zachować spokój, ożywić miłość, wybaczyć sobie wzajem.
Wypowiedziawszy ostatnie stłumione słowa:
— Oczy Łani, Piersi Gołębicy, po drugich narodzinach będzie lepiej. Obiecuję... — opuścił ich towarzystwo.
Gwiezdny Jeździec zajmował się już pozostałymi ciałami, jego ręce śmigały gorączkowo. Od czasu do czasu przelotnie sprawdzał stan Varthlokkura. Starzec siedział w milczeniu, wspominając, czekając. Książęta wschodu znowu wadzili się z sobą, jednak z coraz mniejszym przekonaniem.
Uczucia Nepanthe stawały się coraz bledsze. Nie miała już ochoty na nic, tylko pogrążyć się w biernym oczekiwaniu. Usiadła obok Starca, wzięła go za rękę.
Poświstywania i buczenia trumny ucichły. Uścisk Starca wzmocnił się.
— Uda mu się jeszcze tylko z jednym z nas. Nie ma wątpliwości — powiedział, ale jego głosowi brakowało siły. On, podobnie jak i ona, chciał żyć, ale z każdą chwilą coraz bardziej oddalał się od brzegów życia. Nie minie dużo czasu, podejrzewała Nepanthe, a w ogóle przestanie jej zależeć, być może nawet nie zwróci uwagi na zew wskrzeszenia.
Które z nich?, zastanawiała się, kiedy Gwiezdny Jeździec wyciągał Szydercę na posadzkę. Nadzieja rozbłysła w niej, ale nie potrafiła już rozniecić woli życia. Odwróciła się do Starca. Zamknął oczy. Być może w ten sposób było łatwiej, nie wiedzieć... Ściskając jego dłoń, również przymknęła powieki.
Oczekiwanie ciągnęło się przez całą wieczność.
Poczuli oboje, jak ku wieży zbliża się coś, powoli, jakby jakiś przerażający mroczny myśliwy dusz węszył niepewny ślad.
Czas ruszył z miejsca. Jego ciężki leniwy chód nagle nabrał tempa skoku głową w dół, do Piekła. Nepanthe usłyszała słabe, odległe jęki przerażenia wydawane przez książąt wschodu. Być może to wcale nie było dzieło jej wyobraźni. Może naprawdę coś się zbliżało...
Powoli rozwiewała się w nicość. Czuła, jak to się dzieje. Jej uścisk na materii bytu słabł coraz bardziej i bardziej...
Szkoda, że jej syn nigdy się nie narodzi...
Mrok.
Szczęście, ponieważ już dłużej nie czuła strachu.
DWADZIEŚCIA:
Co się wydarzyło potem [top]
— Człowiek może nabrać straszliwego pragnienia po wspinaczce na El Kabar — zwrócił się Varthlokkur do Szydercy. Siedzieli po przeciwnych stronach stołu, jedząc pierwszy wieczorny posiłek po wskrzeszeniu. — Robiłem to kilkanaście razy.
Szyderca patrzył na tego mężczyznę, który mógł być ojcem, jakiego nigdy nie miał. Zdławił jednak przypływ synowskich uczuć, przeklął je jako zupełnie nieuzasadnione, a już zdecydowanie nazbyt sentymentalne.
— Pobyt w Krainie Cieni również straszliwie wysusza — odparł. — Zastanawiałem ci się już, jakie też tortury czekają mą skromną osobę w Piekle. Zapewne głównie abstynencja.
Unikał spojrzenia czarodzieja, rozglądając się za służącym podającym wino. Niezbyt swobodnie czuli się w swoim towarzystwie. Ale służącego nigdzie nie było, nie miał kto wybawić ich z opresji. Podobnie jak u pozostałych mieszkańców zamku, ta noc wywołała wielkie zamieszanie w jego myślach. Nikt ze służby nie potrafił zwyczajnie wrócić do swych obowiązków.
— Tak. Kraina Cieni.
Tym samym temat został wyczerpany, bez słów zgodzili się, że najlepiej będzie, jeśli wypowiedziane tam słowa oraz wcześniejsze uczynki odejdą w zapomnienie.
Dzieciak, śmielszy niźli jego towarzysze w małej grupce, którzy chichotali i obserwowali ich z pewnej odległości, podszedł do stołu. Patrzył na Szydercę przez kilka sekund, potem pisnął i uciekł, kiedy wędrowiec wykrzywił twarz w paskudnym grymasie.
— Od niepamiętnych czasów zawsze prześladują mnie bezczelne, brudne bachory — warknął Szyderca, wspominając Bramę Smoka w Kamieńcu Prost. Tam właśnie wkroczył na swoją drogę bez powrotu, a potem było już za późno, by uniknąć dziwnych, ponurych przygód, które doprowadziły go do spotkania z ojcem.
Ukradkiem, spod opadających brwi, obserwował Varthlokkura. Czy jakieś nowe zło rodzi się właśnie w norze umysłu czarodzieja? Był, kim był, i zrobił rzeczy, które zrobił. Zasłużył sobie na swoją paskudną sławę.
Dłoń Szydercy poszukała rękojeści miecza. Jego wzrok przebiegał komnatę w poszukiwaniu zalążków zdradzieckich knowań.
Wyłuskał ją wśród szeregu nieznajomych twarzy. Zamarł. Wydawała się piękniejsza niźli kiedykolwiek dotąd. Wzbudzająca większe pożądanie pomimo bladości, jaką na jej obliczu pozostawiły niedawne przejścia. W jakim stanie był jej umysł? Jak gorzkie zachowała wspomnienia? Czy ucierpiała poważnie od degradacji mózgu, o której do znudzenia ględził Starzec?
Czy oboje będą w stanie zapomnieć o minionym gniewie, o zazdrości i ocalić coś z wraków, jakie inni ludzie zrobili z ich żywotów? Czy uda im się odzyskać szczęście, które już było ich, na tak krótko, zanim padł Ravenkrak?
Usiadła obok, położyła dłoń na jego dłoni. Uśmiechnęła się, jakby nic się nie wydarzyło poprzedniej nocy. Ich rozejm wciąż pozostawał w mocy. Najwyraźniej również chciała zapomnieć.
— Co się stało z Gwiezdnym Jeźdźcem? — zapytała.
— Odszedł — odparł Varthlokkur. — Taki właśnie jest. Nigdy nie czeka na nic. Przypuszczalnie dlatego, że wówczas musiałby odpowiedzieć na parę pytań. Wygląda na to, że zadbał o nasze ciała, zajął się Starcem, odczarował służbę, a potem odleciał. Tak właśnie zwykł czynić. Być może nikt nie usłyszy o nim nic przez najbliższe sto lat.
— Starzec. Jak on się czuje? — zapytał Szyderca.
— Nie mam pewności. Wieża jest zamknięta na głucho. Nie posiadam zdolności koniecznych do przełamania strzegących jej zaklęć. Niemniej podejrzewam, że to oznacza, iż żyje. Najpewniej pogrążył się w głębokim śnie.
Przypuszczenie czarodzieja było bliskie prawdy. W przeciwieństwie do jego własnych najbardziej ponurych oczekiwań, Starcowi nie pozwolono umrzeć. Nie dane mu jednak było także wrócić do życia. Jego ciało, odziane w ceremonialne szaty, siedzi na kamiennym tronie w komnacie u szczytu Wieży Wiatrów. Jego oczy, jeżeli kiedykolwiek jeszcze się otworzą, spojrzą prosto w magiczne zwierciadło. Pod pokrytymi niebieskimi żyłkami, pomarszczonymi dłońmi spoczywa maleńka, krucha, kulista fiolka. Świeże zapasy medykamentów wypełniają półki szafy. Pewnego dnia, gdy pojawi się taka potrzeba, Dyrygent może na powrót sprawić, by blask ożywił jego oczy.
W przeciwieństwie do pozostałej trójki, był naprawdę jedynie narzędziem. Którego czas używania dobiegł końca, którego ostrze stępiło się. Jednak Gwiezdny Jeździec był oszczędny. Nie marnował niczego, co mogło któregoś dnia znowu okazać się użyteczne. Komnata na szczycie Wieży Wiatrów jest więc niczym skrzynka z narzędziami, gdzie w spokoju i bezpiecznie spoczywa niepotrzebny na razie instrument. Nawet Varthlokkur nie był dość potężny, by otworzyć to miejsce. A przecież wróciła doń pełnia posiadanych Mocy.
Mroczna Pani Starca z Gór znowu zajmuje swe miejsce na ołtarzu.
Ze starcem komnatę dzielą, być może zachowane jako pamiątka, a może jako memento, ułożone w pozycji siedzącej zwłoki Książąt Taumaturgów.
Główne danie pojawiło się wreszcie. Szyderca zaatakował swoją porcję, najwyraźniej chcąc, żeby teraz ktoś inny przez jakiś czas zajął się prowadzeniem rozmowy. Od miesięcy nie miał w ustach porządnego posiłku.
— W pewnym sensie wcale nie podoba mi się, że Starzec wypadł z gry — oznajmiła Nepanthe. Szydercy zdało się jednak, że w jej głosie posłyszał najsłabsze echo podtekstu: lepiej-on-niźli-ja. — Był w porządku, nawet jeśli czasami za dużo zrzędził.
— On nie odszedł, tylko czeka. Na wolę Gwiezdnego Jeźdźca. Sądzę, że między nimi musi istnieć coś takiego, czego nikt nigdy nawet nie podejrzewał. Ale... tak... mnie również go brakuje. Zastanawiam się tylko, jak wiele wiedział rzeczy, których nigdy nie zdradził. Za dużo miewamy przed sobą tajemnic.
Powoli, z namysłem, czarodziej przeżuł kilka kęsów. Potem kontynuował:
— Mimo tej całej uszczypliwości i zrzędzenia był w pewnym sensie dobrym przyjacielem. To źle, że nigdy w życiu nie miał celu, innego niźli tylko granie swej roli. Na czymkolwiek miałaby polegać.
— Miejmy nadzieję, że następnym razem będzie bardziej szczęśliwy.
— Dziecko? — Wybełkotał Szyderca, mając usta pełne pieczonej wieprzowiny.
— Dobrze. Cieszę się, że ogoliłeś się i umyłeś. Nigdy jeszcze nie widziałam bandyty ze wzgórz tak brudnego, śmierdzącego i dzikiego jak ty. — Ona i Varthlokkur powrócili do wspomnień i spekulacji na temat Starca z Gór.
Czarodziej sformułował niepokojącą hipotezę:
— Wiesz, są uczeni, którzy twierdzą, że Gwiezdny Jeździec jest kimś w rodzaju awatara Sprawiedliwości. Być może osądził nas wszystkich, nie tylko Książęta.
— Myślisz...
— Tak. Być może Starzec jako jedyny z nas otrzymał prawdziwą nagrodę. Pozostali przecież wrócili w sam środek wszystkiego.
Szyderca łypnął okiem w jego stronę, wyrażając poważne wątpliwości, ale nic nie powiedział, wolał poświęcić całą uwagę konsumowanemu właśnie kurczakowi.
Twarz Nepanthe wyrażała smutek.
— Czasami miewam przeczucia — powiedziała. — I teraz właśnie mi się to przydarzyło. Nadchodzą ciężkie czasy. Wiele bólu i smutku czeka mnie i mojego męża.
Varthlokkur nie dokonał jeszcze inwokacji wyroczni, aby zobaczyć, jak wygląda przyszłość, w której nie maczają już palców Książęta Taumaturgowie. Unikał nawet myśli o tym, bojąc się, co może zobaczyć.
I tak nic by mu z tego nie przyszło. Inne Moce już zdążyły się obudzić i nie spuszczały zeń oczu.
— Bez wątpienia — rzekł, zwracając się do Nepanthe. — Wierzę, że jedynym powodem, dla którego znaleźliśmy się tu z powrotem, jest fakt, iż oczekuje się po nas, że znowu dowiedziemy swej użyteczności.
Za głupawą maską żarłoka Szyderca był nadzwyczaj czujny, badał każdy niuans tego, co powiedział czarodziej, i sposób, w jaki to powiedział. Szukał fałszywej nuty w jego głosie. Ojciec czy nie, zwyczajnie nie ufał przebaczeniu Varthlokkura.
Już czas, postanowił, by delikatnie szturchnąć to gniazdo szerszeni, zobaczyć, co w nim bzyka, czas cisnąć kamień, aby przekonać się, co wypełznie spod nabrzmiałych głębin fałszywie spokojnej powierzchni stawu. Z dłonią wspartą na rękojeści miecza beknął potężnie, pochylił się do przodu. Przymknąwszy powieki, tonem takim, jakby prowadził zwykłą towarzyską konwersację, zauważył:
— Jeśli pamięć mnie nie zwodzi, co niemożliwe jest w pułapce geniuszu, jakimż jestem, czas był ongiś, gdy człowiek pewien obiecał grubemu kuglarzowi i jego przyjaciołom sowite honorarium za wykonanie kilku drobnych sztuczek dla tegoż. Jako żem posiadaczem jest iście słoniowej pamięci, com przed chwilą już nadmienił, mogę rzec, iż weksel opiewał na: jeden tysiąc i czterysta podwójnych złotych szekli bitych w mennicy Imperium. Ówże dżentelmen wyżej wymieniony w charakterze zaliczki dał tylko osiemdziesiąt. Ja więc, zważywszy drogę dzielącą od domu moje skromne ciało, ręką chwytam za sakiewkę i krzyczę: „Biada!” Albowiem pod palcami nie czuję nic. Nawet jednego zaśniedziałego miedziaka. Wielki przewiduję więc głód...
Nepanthe, która wreszcie zrozumiała, o co chodzi, westchnęła:
— Dlaczego nie dodasz tego, co straciłeś w Iwa Skołowda? — zapytała, rozbawiona jego odwagą.
Szyderca wyszczerzył zęby. Od udawanej niewinności oczy niemalże wyszły mu z orbit,
— Srebro: trzysta dwadzieścia koron. Miedź: dwieście trzydzieści cztery grosze, wszystko z Iwa Skołowda. Żadnego złota. Z innych prowincji całej Itaskii rozmaicie, może po pięć srebrnych nobli. Ostrożnie szacując, alem wszak znany jest ze szczodrości, z tego, że mam serce dusigrosza, z tego, że zainteresowanym jest tylko minimalnym dochodem wystarczającym na skromne życie. Oraz w tej chwili także na życie nowo poślubionej żony, która tak niedawno zubożała.
Tutaj miał rację. Bogactwa Ravenkrak przepadły bez reszty. Pewnego dnia mogą zacząć się pojawiać tu i tam kawałki srebra i złota, kiedy żołnierze Harouna zaczną wreszcie plądrować ruiny.
Nepanthe była w takim samym stopniu pozbawiona środków do życia jak jej mąż.
Varthlokkur śmiał się, póki łzy nie zaczęły spływać mu po policzkach. — Musisz chyba być najbardziej bezczelnym rozbójnikiem od czasów Rainhearta, który zarżnął Smoka Kammengarna.
Szyderca wyszczerzył się powtórnie. Nepanthe kopnęła go pod stołem. Zignorował jej ostrzeżenie.
— W monecie Ilkazaru, jeśli można prosić. Z dziesięcioprocentowymi odsetkami, liczonymi od daty należnej płatności, to znaczy od poranka, kiedy żołnierze mego utalentowanego towarzysza zdobyli niezdobytą fortecę Ravenkrak.
— Cóż, czemu nie? — zadumał się Varthlokkur, kiedy doszedł wreszcie do siebie. — Mam tego pełne kosze. Formalnie rzeczywiście jestem ci dłużny. I jeszcze zostają twoi przyjaciele, którzy z pewnością nie dadzą mi spokoju... Nepanthe, ty również powinnaś coś otrzymać. Jako prezent ślubny.
Oczy Szydercy zwęziły się. Coś tutaj nie grało. Po wszystkich tych kłopotach Varthlokkur poddaje się tak łatwo? Nie potrafił w to uwierzyć. W tym musi tkwić jakiś haczyk. Kruczek lub pułapka... Ale...
— Kosze? — Dla odmiany teraz rozwarł szeroko powieki. Chciwość zwyciężyła wszelkie inne względy. — I wolno mi będzie pójść i samemu wybrać?
Oto jak chciwy był ten człowiek. Sprzedane za odpowiednią cenę bogatym kolekcjonerom na rynku, właściwie dobrane monety, te najrzadsze, mogą mu przynieść stukrotny zysk. W ten sposób będzie mógł zmienić skromną fortunę w naprawdę wielką. Znał ludzi kupujących takie rzeczy, orientował się, co jest najbardziej poszukiwane. Pewnego dnia nosił się nawet z zamysłem, aby zrobić im konkurencję — póki nie przekonał się, że konieczne badania oraz reklama wymagają nazbyt wiele pracy.
Pewna myśl przemknęła przez głowę Varthlokkura.
— Oczywiście. — Dla czarodzieja jedna moneta niczym się nie różniła od drugiej. — Pokażę ci skarbiec.
Szyderca spędził w nim cały dzień, zawarł bliższą znajomość z każdym kawałkiem złota. Varthlokkur wkrótce stracił zainteresowanie jego poczynaniami i zajął się swoimi sprawami. Szyderca napełnił jeszcze wszystkie swoje kieszenie, odłożywszy wpierw na bok sumę, która należna była jemu i jego przyjaciołom. Oni, jak go poinformował Varthlokkur, żyli i czuli się dobrze, chociaż ostatecznej zagłady uniknęli dosłownie o włos.
Bo przecież, jak to Szyderca zapytał później Nepanthe, jaka korzyść z tupetu, jeśli miałby się marnować nie wykorzystany?
Mieli za sobą wówczas już cztery dni drogi. Szyderca musiał w końcu przyznać, że Varthlokkur naprawdę zamierzał uwolnić Nepanthe. Nigdy nie zrozumiał, dlaczego tak się stało, i przez cały czas coś podejrzewał, póki wreszcie nie pożegnali się z nim, machając sobie przyjaźnie rękoma na pożegnanie.
* * *
W trakcie podróży Nepanthe dużo myślała na temat swojej umowy z Varthlokkurem. Nie potrafiła umieścić jej we właściwej perspektywie. Wątpliwości pozostały. Czy czarodziej będzie się upierał przy dotrzymaniu jej warunków? Czy to w porządku względem Szydercy? Czy nie wystawia go to na niebezpieczeństwo? Czy odtąd będzie żył, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, z tego, że pewnej nocy w ciemnościach nadziać się może na nóż?
Bogowie jedni wiedzieli, że kochała swego męża. Wstyd ogarniał ją, kiedy przypominała sobie swoje zachowanie w Krainie Cieni. Serce biło jej niby młotem, kiedy pojmowała, jak bliska była zniszczenia jego uczuć do siebie...
Ale w jej duszy zagnieździło się również niedawno uświadomione uczucie do Varthlokkura, które musiała jakoś pogodzić z uczuciem, jakim darzyła Szydercę, ze swoją pełną romantycznych rojeń dwudziestodziewięcioletnią przeszłością... Zrobiłam to dla ciebie, skłamała przed samą sobą, patrząc na męża.
Ale wszystko się ostatecznie jakoś ułożyło, nieprawdaż? Wszystkim udało się — chociaż na warunkach określonych kompromisów — osiągnąć cele własnych pragnień. Świat pozbył się odrobiny starodawnego zła. Być może przyszłość przyniesie spełnienie kilku snów.
Varthlokkur nie dokonał inwokacji wyroczni. Być może jakieś podświadome przeczucie nie pozwalało mu zajrzeć tam, gdzie mogły oczekiwać ponure wieści. Cokolwiek to było, Nepanthe jechała na zachód zbrojna w nadzieję — niezależnie od tego, jak próżną miała się okazać.
— Szyderco, kocham cię.
Obdarzył ją jednym z tych swoich uśmiechów Saltimbanca. Ale jego myśli wędrowały daleko, nawiedzając labirynty spekulacji, których źródłem była niedawno zdobyta fortuna — jakkolwiek bezowocne miały się one okazać.
115