Alistair McLean Cyrk


Alistair Maclean

Cyrk

Rozdział pierwszy

- Fawcett, ty farbowany lisie! - zawołał Pilgrim. - Gdybyś był prawdziwym

pułkownikiem, za to przebranie należałby ci się awans na generała. Wspaniale,

mój drogi. Wspaniale! Pilgrim był prawnukiem angielskiego para, i to w każdym

calu. Wymuskany ubiór i nieco afektowany styl mowy sprawiały, że wszyscy mimo

woli wypatrywali u niego monokla i krawatu ekskluzywnej szkoły Eton. Jego

nienagannie skrojone garnitury pochodziły z Savile Row, koszule z domu Turnbull

and Asser, a ukochaną parę dubeltówek kupił oczywiście w firmie rusznikarskiej

Purdeys na West End, płacąc bez zmrużenia oka cztery tysiące dolarów. Jedynym

odstępstwem były buty; ręcznej roboty, ale szyte w Rzymie. Pilgrim byłby

znakomitym odtwórcą Sherlocka Holmesa; każdy dobry reżyser powierzyłby mu tę

rolę z pełnym przekonaniem, i to rezygnując ze zdjęć próbnych. Fawcett nie

zareagował ani na pochwały, ani na dyskretną świetność ubioru człowieka, którego

miał przed sobą. Jego twarz rzadko zdradzała jakiekolwiek emocje - może dlatego,

że była pulchna, pozbawiona zmarszczek i równie okrągła jak tarcza księżyca.

Wyglądał jak pączek w maśle, w dodatku ciut głupawy; dziesiątki przestępców

marniejących za kratami federalnych więzień często skarżyły się ze zrozumiałą

goryczą, że wygląd Fawcetta jest tak perfidnie zwodniczy, iż wręcz niemoralny.

Spojrzenie niewielkich oczek wyzierających spośród fałd tłuszczu przewędrowało

po półkach wypełnionych oprawnymi w skórę tomami i spoczęło na kominku, w którym

płonęły sosnowe szczapy. - Szkoda, że w CIA awanse ani nie następują tak szybko,

ani nie są tak spektakularne - powiedział, wzdychając smutno. - Cóż ci tak

spieszno, mój chłopcze? - Pilgrim był co najmniej pięć lat młodszy od Fawcetta.

- Pamiętaj, że w naszym zawodzie awans oznacza wskakiwanie w buty umarlaka.

Spojrzał przelotnie, choć z wyraźną satysfakcją na swoje włoskie pantofle, po

czym przeniósł wzrok na dumną kolekcję baretek zdobiących pierś Fawcetta. -

Widzę, że nie żałowałeś sobie najwyższych odznaczeń - stwierdził. - UZnałem, że

pasują do stworzonej przeze mnie postaci. - Rozumiem. A ten twój fenomen, Bruno.

Jak na niego wpadłeś? - Nie ja: Smithers. Odkrył go, kiedy byłem w Europie.

Smithers to wielki amator cyrku. - Rozumiem. - Pilgrim najwyraźniej lubił to

słowo. - Bruno. Naturalnie ma jakieś nazwisko? - Wildermann. Ale nigdy go nie

używa; ani w życiu zawodowym, ani prywatnym. - Dlaczego? - Nie wiem. Nie znam

człowieka. Ale wątpię, żeby Smithers go o to pytał. Czy Pele, Callas albo

Liberace potrzebują się przedstawiać z imienia i nazwiska? - Stawiasz go w

jednym rzędzie z nimi? - Mam poważne wątpliwości, czy ktokolwiek ze świata cyrku

zdecydowałby się postawić ich w jednym rzędzie z nim. Pilgrim wziął do ręki

kilka kartek. - Zna język jak tubylec. - Jest tubylcem. - Reklamowany jako

najlepszy na świecie ekwilibrysta. - Pilgrim nie dawał się zbić łatwo z tropu. -

Chłopiec na lotnym trapezie, coś w tym stylu? - Tak. Ale przede wszystkim jest

linoskoczkiem. - Najlepszym na świecie? - Wszyscy w branży żywią tę opinię. -

Oby się nie mylili, jeśli nasze informacje o Krau pokrywają się z prawdą. Widzę,

że uważa się też za mistrza w karate i judo. - Wcale się nie uważa. To ja, a

raczej Smithers uważa go za mistrza, a jak ci wiadomo, Smithers jest ekspertem w

tych sprawach. Obserwował go dziś rano, kiedy Bruno ćwiczył w klubie Samuraj.

Tamtejszy trener jest posiadaczem czarnego pasa; w judo to najwyższy stopień

wtajemniczenia. KIedy skończyli, trener zmył się z maty jak ktoś, kto ma ochotę

od ręki złożyć wymówienie. Wprawdzie Smithers przyznaje, że nie widział Bruna

walczącego z żadnym karateką, ale twierdzi, że nie chciałby być świadkiem

kolejnej jatki. - Według tych akt, Bruno jest również magiem. - Pilgrim splótł

ręce z miną Sherlocka HOlmesa. - Dzielny Bruno. Ale co to właściwie znaczy? - W

jego wypadku chodzi o zjawiska z zakresu parapsychologii. Pilgrim z trudem

opanował grymas. - Posługuje się parapsychologią, żeby nie spaść z liny? - Też.

Ale nie w tym rzecz. Niemal każdy artysta cyrkowy oprócz swojej specjalności ma

jakieś dodatkowe zajęcia. Niektórzy pracują po prostu jako siła robocza - ktoś

musi przenosić góry ekwipunku i sprzętów. Inni, między innymi Bruno, mają

dodatkowe występy. Obok, na placu, znajduje się coś w rodzaju lunaparku, gdzie

przybywający do cyrku widzowie mogą pozbyć się drobnych. Bruno występuje tam w

niewielkim teatrzyku, takiej składanej budzie. Czyta myśli, mówi ci imię twojego

dziadka, podaje numery banknotów, jakie masz w kieszeniach, albo zgaduje co ktoś

napisał lub narysował na kartce schowanej w zalakowanej kopercie. I tak dalej. -

Nic nowego. Takie sztuczki umie robić pierwszy lepszy magik, byleby tylko miał

kilku umówionych gości na widowni. - MOżliwe, choć podobno Bruno potrafi

wykonywać różne rzeczy, które nie mają racjonalnego wytłumaczenia, i których

żaden magik nie jest w stanie powtórzyć. Ale to, co interesuje nas najbardziej,

to fakt, że posiada idealnie fotograficzną pamięć. Wystarczy, że kilka sekund

popatrzy na rozłożoną gazetę, a będzie znał każde słowo i jego dokładne

położenie. Jeśli spytasz go, na przykład, o trzecie słowo w trzecim wierszu

trzeciej szpalty po prawej stronie, a on ci powie "kongres", możesz dać sobie

rękę uciąć, że tym słowem jest "kongres". Co więcej, potrafi to robić z tekstem

napisanym w dowolnym jęZyku - sam nie musi go rozumieć. - MUszę to zobaczyć.

Zresztą, jeśli jest tak dobry jak mówisz, dlaczego nie występuje wyłącznie na

scenie? Przecież mógłby zbić fortunę jako magik i nie musiałby narażać życia

śmigając pod chmurami. - Nie wiem. Choć z tego co mówił Smithers wynika, że za

te akrobacje też niezgorzej mu płacą. Jest gwiazdą numer jeden w najlepszym

cyrku na świecie. Ale domyślam się, że to nie jest jedyny powód. KIeruje

trzyosobową trupą akrobatów zwaną Orły Ciemności; bez niego pozostali nie daliby

sobie rady. Nie mają właściwości parapsychologicznych. - Hm. W interesującej nas

sprawie nie ma miejsca na przesadne sentymenty i nadmiar lojalności. - Zgadzam

się co do sentymentów. Ale co do lojalności, to cecha, na której powinno nam

zależeć. Zwłaszcza, gdy chodzi o lojalność wobec nas. Choć ta bynajmniej nie

wyklucza lojalności wobec braci. Młodszych braci. - Rodzinna trupa? - Myślałem,

że wiesz. Pilgrim potrząsnął głową. - Orły Ciemności, powiadasz? - Według

Smithersa ta nazwa idealnie do nich pasuje. Wystarczy zobaczyć ich numer. MOże

nie wzbijają się hen w niebo i nie śmigają pod chmurami jak to ująłeś przed

chwilą, ale też i nie człapią po ziemi. KIedy trapez się dobrze rozhuśta,

znajdują się dwadzieścia pięć metrów nad areną. Czy spada się z dwudziestu

pięciu metrów, czy z dwustu pięćdziesięciu, szanse skręcenia karku i połamania

dwustu iluś kości, z których składa się ludzki szkielet, są mniej więcej takie

same. Zwłaszcza jeśli ma się zawiązane oczy i się nie wie, gdzie góra, a gdzie

dół. - Chcesz powiedzieć? - Mają na rękach, czarne, jedwabne rękawiczki. LUdziom

wydaje się, że kryją się w nich jakieś elektroniczne czujniki, które pomagają

braciom odgadnąć, gdzie jest który trapez, kiedy koziołkują między nimi w

powietrzu. Może jakieś druty czy płytki, naładowane ujemnie i dodatnio. Nic

podobnego. Noszą te rękawiczki wyłącznie dla lepszej przyczepności. Nie mają

żadnego elektronicznego systemu wspomagania, a opaski, którymi przewiązują oczy,

są całkowicie nieprzejrzyste. Nigdy jednak nie zdarzyło im się chybić, czego

najlepszym dowodem jest to, że wciąż są w komplecie. Najmniejszy błąd, a byłoby

o jednego Orła mniej. Polegają na jakiejś formie postrzegania pozazmysłowego,

cokolwiek to znaczy. Tylko Bruno ma ten dar; dlatego on łapie braci. - Muszę to

zobaczyć na własne oczy. Występ maga również. - Nic prostszego. Wstąpimy do jego

budy przed spektaklem. - Fawcett spojrzał na zegarek. - Właściwie możemy już

ruszać. Czy pan Wrinfield spodziewa się nas? Pilgrim bez słowa skinął głową.

Jeden z kącików ust Fawcetta drgnął lekko, co mogło znamionować uśmiech. - Co z

tobą, JOhn? - spytał. - Każdy, kto idzie do cyrku, cieszy się jak dziecko. A ty

jakoś nie masz najszczęśliwszej miny. - Dziwisz się? W tym cyrku pracują ludzie

dwudziestu pięciu narodowości. Co najmniej jedna trzecia pochodzi z Europy

Wschodniej. Skąd mogę wiedzieć, czy nie natknę się na kogoś, kto ma powody mnie

nie lubić? I kto nosi w kieszeni moje zdjęcie? Co drugi z nich może mieć moją

fotografię! - Taka jest cena sławy. Powinieneś się chyba przebrać. - Fawcett z

satysfakcją popatrzył na własny mundur. - MOże za podpułkownika? Ruszyli do

centrum Waszyngtonu służbowym wozem bez oznakowań. Pilgrim i Fawcett siedzieli z

tyłu, a z przodu kierowca i trzeci pasażer, człowiek nijaki, nie rzucający się w

oczy, łysawy, w przeciwdeszczowym płaszczu, o twarzy tak przeciętnej, że nikt

nie był w stanie jej zapamiętać. - Pamiętajcie, Masters - zwrócił się do niego

Pilgrim - że musicie pierwsi wskoczyć na scenę. - Pamiętam, proszę pana. -

Wybraliście sobie słowo? - Tak. "Kanada". Zapadł już zmierzch; w oddali, poprzez

mżawkę, dostrzegli ogromną, owalną budowlę z wysoką kopułą na szczycie,

ozdobioną setkami kolorowych świateł, które zapalały się i gasły na przemian.

Fawcett wydał polecenie kierowcy. Samochód zatrzymał się; Masters wysiadł bez

słowa, i ze zwiniętą gazetą w dłoni, wtopił się w tłum gromadzący się przed

cyrkiem. Miał dar do wtapiania się w tłumy. Samochód znów ruszył i stanął

dopiero przy samym wejściu do budowli. Pilgrim i Fawcett wysiedli i weszli do

środka. Szeroki korytarz prowadził wprost do głównego wejścia na widownię. Lata

cyrkowych namiotów minęły bezpowrotnie, przynajmniej w wypadku dużych cyrków.

Występy odbywały się wyłącznie w specjalnych budowlach albo w ogromnych halach

mieszczących dziesięć tysięcy widzów, często i więcej; cyrki takie jak ten,

którego występ miał się wkrótce rozpocząć, musiały sprzedawać co najmniej siedem

tysięcy biletów na każdy spektakl, żeby nie ponieść strat. Na prawo od wejścia

można było dojrzeć kulisy cyrku: lwy i tygrysy prychające w klatkach, spętane

słonie kuśtykające nerwowo, konie, kucyki, szympansy oraz kilku żonglerów

ćwiczących swoje sztuczki; wysokiej klasy żongler musi trenować równie często i

długo jak pianista koncertowy. W nozdrza uderzał zapach - charakterystyczny,

niezapomniany zapach cyrku. Z tyłu stały przenośne budy mieszczące biura, a za

nimi rząd przebieralni dla artystów. W rogu na wprost nich zaczynał się wybieg

na arenę; zakręcał lekko, żeby kulisy były jak najmniej widoczne dla osób

oglądających spektakl. Z korytarza wiodącego na lewo dobywała się muzyka; nie

było to jednak żadne z nagrań Filharmonii Nowojorskiej, a hałaśliwe, atonalne,

blaszane dźwięki, które jedynie przy maksimum dobrej woli można nazwać muzyką. W

każdej innej sytuacji byłby to po prostu hałas nieznośny i niebezpieczny dla

uszu, albo dlatego, że tak silnie kojarzył się wszystkim z jarmarcznymi

rozrywkami albo dlatego, że faktycznie do nich pasował, wydawał się tu jak

najbardziej na miejscu. Pilgrim i Fawcett przeszli przez jedne z kilku otwartych

drzwi i znaleźli się na zewnątrz, na placu mieszczącym towarzyszący cyrkowi

lunapark. Chociaż sam plac był niewielki, panował tu nie lada ruch. Od typowych

wesołych miasteczek lunapark różniła jedynie stojąca na uboczu spora budowla z

płyt pilśniowych pomalowana w jaskrawe, krzykliwe barwy. Nie zwracając uwagi na

inne wątpliwe atrakcje, Pilgrim i Fawcett skierowali się w jej stronę. Nad

wejściem biegł intrygujący napis: Wielki Mag. Obaj mężczyźni zapłacili po

dolarze, weszli do śRodka i stanęLi dyskretnie z tyłu. Zresztą powodowała nimi

nie tylko dyskrecja; na ławach nie było ani jednego wolnego miejsca. Sława

wielkiego maga sprawiła, że salka pękała w szwach. Bruno Wildermann stał na

maleńkiej scenie. Wzrostu nieco tylko większego niż średni, i o ramionach

zaledwie nieznacznie szerszych od przeciętnych, nie wyglądał specjalnie

imponująco - może dlatego, że całą sylwetkę, aż po kostki, spowijała mu

obszerna, jaskrawa szata chińskiego mandaryna, o sutych i potężnych rękawach.

Pociągła, smagława twarz maga, widoczna pod szopą czarnych włosów, sprawiała

inteligentne, sympatyczne wrażenie, ale nie było w niej nic wyjątkowego, nic, co

by jakoś szczególnie przyciągało wzrok. - Popatrz na te rękawy. MOżna w nich

ukryć całe stado królików - szepnął Pilgrim. Ale Bruno nie zamierzał zabawiać

zebranych kuglarstwem. Jego występ w roli maga ograniczał się wyłącznie do

prezentowania zdolności z zakresu parapsychologii. Nie musiał krzyczeć, żeby być

dobrze słyszalnym; miał głęboki, donośny głos, z lekkim, obcym akcentem, ale

zbyt słabym, żeby dało się go zidentyfikować. Poprosił jedną z kobiet obecnych

na sali, żeby pomyślała o jakimś przedmiocie i szepnęła jego nazwę sąsiadowi. Po

czym bez namysłu wymienił przedmiot; kobieta i jej sąsiad potwierdzili. -

Umówieni - syknął Pilgrim. Następnie Bruno poprosił, żeby na scenę weszło troje

ochotników. Po chwili wahania zgłosiły się trzy kobiety. Bruno posadził je przy

stole, wręczył każdej kartkę papieru i kopertę, powiedział, żeby narysowały

jakiś prosty znak lub symbol i schowały do koperty. Stanął do nich tyłem,

przodem do widowni. Kiedy skończyły, wrócił do stołu i przez kilka sekund

patrzył na koperty, cały czas trzymając ręce za sobą. - W pierwszej jest

swastyka, w drugiej znak zapytania, w trzeciej kwadrat z przekątnymi - oznajmił.

- Proszę wyjąć kartki i pokazać widowni. Kobiety spełniły jego życzenie.

Wszystko się zgadzało: pierwsza podniosła kartkę ze swastyką, druga ze znakiem

zapytania, trzecia z kwadratem z przekątnymi. Fawcett pochylił się do Pilgrima:

- Też umówione? Pilgrim, zamyślony, nic nie odpowiedział. - Niektórym z państwa

może się wydawać, że mam na widowni wspólników - rzekł Bruno - ale nie możecie

przecież wszyscy być moimi wspólnikami, bo wtedy nie przychodzilibyście na

spektakl, nawet gdyby mnie było stać na opłacanie was. MOŻe jednak uda mi się

rozwiać wasze wątpliwości. - Podniósł ze stołu kartkę papieru złożoną w

samolocik. - Rzucę go pomiędzy państwa. Chociaż potrafię wiele rzezcy, nie

potrafię ani przewidzieć, ani kontrolować lotu papierowego samolociku. Nikt tego

nie potrafi. Proszę, żeby osoba, którą trafi, była tak uprzejma i weszła na

scenę. Rzucił kartkę na widownię. Samolot przez chwilę szybował w powietrzu,

skręcając to w lewo, to w prawo, nieobliczalny jak wszystkie papierowe pociski,

po czym zapikował nagle i niespodziewanie, choć zgodnie ze swoją naturą, i

zakończył swój niechlubnie krótki lot uderzając w ramię kilkunastoletniego

chłopca. Chłopak wstał nieśmiało z miejsca i wszedł na scenę. Bruno uśmiechnął

się do niego zachęcająco i wręczył mu taką samą kartkę i kopertę jak wcześniej

kobietom. - Zadanie jest proste - rzekł. - Napisz na kartce dowolne trzy cyfry i

schowaj ją do koperty. Odwrócił się tyłem do chłopaka i obejrzał się dopiero

wtedy, gdy ten skończył. Nie dotknął jednak koperty, nawet na nią nie spojrzał.

- Teraz dodaj je i podaj mi wynik - polecił. - Dwadzieścia. - Napisałeś siedem,

siedem i sześć. Chłopak wyjął kartkę i pokazał widowni. Faktycznie; widniały na

niej dwie siódemki i szóstka. Fawcett zerknął na Pilgrima, który miał jeszcze

bardziej zamyślony wyraz twarzy niż poprzednio. Albo Bruno był bardzo cwanym

oszustem, albo naprawdę posiadał nadzwyczajne zdolności. Po chwili Bruno

zapowiedział swój najtrudniejszy numer; żeby zademonstrować możliwości swojej

fotograficznej pamięci, podjął się zidentyfikować dowolne słowo ze stron

rozłożonej gazety, wydanej w jakimkolwiek języku. Masters wolał nie ryzykować,

że ktoś go wyprzedzi; znalazł się na scenie, zanim mag skońcyzł mówić. Bruno

zerknął na niego z pewnym rozbawieniem, wziął od niego rozłożoną gazetę, rzucił

na nią okiem, po czym oddał ją Mastersowi i spojrzał na niego wyczekująco. -

Lewa strona, druga szpalta, no powiedzmy, środkowe słowo w siódmym wierszu -

wyrecytował Masters uśmiechając się z zadowoleniem, przekonany, że mag zaraz

poniesie klęskę. - Kanada - powiedział Bruno. Uśmiech znikł z ust Mastersa. Jego

pospolita, bezbarwna twarz jeszcze bardziej zszarzała i przygasła; wzruszył

niedowierzająco ramionami i zszedł ze sceny. Byli na zewnątrz, kkiedy Fawcett

znowu zwrócił się do Pilgrima: - Chyba nie sądzisz, że Bruno zmówił się z twoim

agentem, co? Dałeś się przekonać? - Dałem. O której rozpoczyna się spektakl? -

Za pół godziny. - ZObaczymy, jak spisuje się na linie. Jeśli równie dobrze co

tutaj, to człowiek, o jakiego nam chodzi. Ogromna sala była wypełniona po

brzegi. W powietrzu rozbrzmiewała muzyka, nie tylko lepsza od poprzedniej, ale

autentycznie dobra, grana przez bardzo sprawną orkiestrę. Czuło się napięcie,

podniecenie i nastrój oczekiwania; tysiące dzieci patrzyły wytrzeszczonymi

oczami na bajkowe królestwo, w którym się nagle znalazły, niemal tak przejęte,

jak towarzyszący im dorośli. Wszyst- ko lśniło i migotało, lecz nie tandetnym

połyskiem jarmarcznych świecidełek, ale prawdziwym cyrkowym blaskiem. Trzy areny

ustawione przed widownią wysypane były brunatnym piaskiem, lecz wszystko inne

mieniło się, wręcz kłuło w oczy, całą feerią najwspanialszych barw. Wokół

centralnej areny piękne dziewczyny w nie mniej pięknych kostiumach jeździły na

słoniach przystrojonych ze wschodnim przepychem, iskrzących się od złota, srebra

i kamieni we wszystkich kolorach tęczy. Na trzech arenach klowni i pierroci szli

ze sobą o lepsze, usiłując się przelicytować sztuczkami i śmiesznością odzień.

Konkurowali z nimi fikający koziołki akrobaci i stąpający w majestatycznym

korowodzie artyści na szczudfłach. Widownia przypatrywała się im z fascynacją,

ale i z pewnym zniecierpliwieniem, ponieważ ten barwny widok, choć niewątpliwie

urzekający, był zaledwie rozgrzewką, wstępem do tego, co miało nastąpić. Żaden

nastrój nie jest porównywalny z tym, jaki panuje w cyrku na moment przed

rozpoczęciem spektaklu. Fawcett i Pilgrim siedzieli obok siebie; mieli doskonałe

miejsca, dokładnie na wprost wybiegu na środkową arenę. - Który to Wrinfield? -

spytał FAwcett. Nieznacznym ruchem Pilgrim wskazał mężczyznę siedzącego w tym

samym rzędzie co oni, zaledwie dwa miejsca dalej. Ubrany w elegancki granatowy

garnitur, umiejętnie dobrany krawat i białą koszulę, miał szczupłą twarz, nie

tyle nawet inteligenta, co intelektualisty, siwe włosy z równym przedziałkiem i

grube okulary. - To jest Wrinfield? Pilgrim skinął głową. - Wygląda na

profesora, a nie na właściciela i dyrektora cyrku. - Kiedyś rzeczywiście

pracował na uczelni. Wykładał ekonomię. Ale kierowanie współczesnym cyrkiem to

nie przelewki. To piekielnie trudne zadanie wymagające odpowiednio dużej

inteligencji. Tesco Wrinfield ma głowę nie od parady. - Tego się boję. Z takim

imieniem, na takim stanowisku, może... - Jest Amerykaninem w piątym pokoleniu.

Kiedy ostatni słoń znikł za kurtyną, nagle rozległy się trąby, orkiestra zagrała

tusz i na arenę wpadły w pełnym galopie dwa strojne w pióra kare rumaki ciągnące

złoty rydwan, a za nimi kilkunastu jeźdźców. Chwilami ciała jeźdźców stykały się

z grzbietami koni, ale przez większość czasu fruwali nad nimi, wyknując

zapierające dech w piersiach, wręcz samobójcze akrobacje. Tłum krzyczał, wył,

klaskał. Widowisko się zaczęło. Spektakl, który nastąpił, w pełni potwierdził

roszczenia cyrku do tego, że jest najlepszy na świecie. We wspaniale

zaaranżowanym i świetnie wykonanym programie zaprezentowali się artyści należący

do międzynarodowej czołówki: Heinrich Neubauer, niedościgły treser, który

potrafił przemienić kilkanaście groźnych nubijskich lwów w stadko pokornych

baranków; równy mu sławą i talentem Malthius, umiejący okiełzać jeszcze

groźniejsze bengalskie tygrysy; Carraciola, treser szympansów, który potrafił

sprawić, iż jego podopieczni wydawali się dziesięć razy mądrzejsi od niego; Kan

Dahn, zapowiadany jako najsilniejszy człowiek na świecie, co chyba było prawdą

zważywszy na łatwość, z jaką wykonywał jednoręczne ewolucje na linie i trapezie,

jakby zupełnie nie czuł ciężaru kilku młodych, atrakcyjnych panienek

trzymających się go ze wzruszającym oddaniem; Lennie Loran, komik_linoskoczek,

którego sztuczki wydawały się tak niebezpieczne, że każdy agent ubezpieczeniowy

prędzej połknąłby swój długopis, niż wypisał artyście polisę; Ron Roebuck

wyczyniający takie cuda z lassem, o jakich kowboje występujący zawodowo na rodeo

nie śmią nawet marzyć; Manuelo, który z odległości sześciu metrów, w dodatku z

zawiązanymi oczami, potrafił zgasić papierosa jednym rzutem noża; Duryanowie,

bułgarska trupa, którym za jedyny rekwizyt służyła huśtawka, lecz ich popisy

były tak niewiarygodne, że widzowie kręcili głowami w niemym podziwie. Na cały

spektakl składało się jeszcze z dziesięć równie wspaniałych wystęPów, od

powietrznego baletu po klownów na ogromnych drabinach, którzy balansowali na

nich bez żadnych podpórek, ciskając w siebie ciężkimi maczugami. MNiej więcej po

godzinie Pilgrim pochylił się do FAwcetta i szepnął łaskawie: - Nieźle. Zupełnie

nieźle. A teraz, jeśli się nie mylę, nastąpi gwóźdź programu. Światła przygasły,

orkiestra zagrała odpowiednio dramatyczną, choć może zbyt pogrzebową melodię, po

czym zapaliło się kilka różnobarwnych reflektorów skierowanych w górę na trzy

postacie w obszytych cekinami trykotach tkwiące na platformie przy trapezach.

Bruno stał pośRodku. Bez szaty mandaryna prezentował się naprawdę imponująco;

szeroki w barach, wspaniale umięśniony, w każdym calu przypominał ekwilibrystę

światowej sławy, za jakiego uchodził. Pozostali dwaj mężczyźni byli trochę

drobniejsi od niego. Wszyscy trzej mieli zawiązane oczy. MUzyka umilkła i

zapadła cisza; tłum patrzył ze zgrozą jak mężcyzźni dodatkowo zaciągają na

twarze kaptury. - Chyba jednak się cieszę, że jestem tu na dole - powiedział

Pilgrim. - Ja też. Nawet wolałbym nie patrzeć. Ale obaj patrzyli na Orły

Ciemności i ich wręcz nieprawdopodobny program; nieprawdopodobny, gdyż - jeśli

nie liczyć sporadycznego bicia w bębny - bracia nie mieli żadnych wskazówek,

gdzie się który z nich akurat znajduje i jak koordynować wykonywane na ślepo

ruchy. Ale ani razu się nie zdarzyło, żeby ręce jednego nie trafiły bezpiecznie

w wyciągnięte ku niemu ręce drugiego, ani razu nie zdarzyło się, żeby dłonie

sięgające po kołyszący się bezgłośnie trapez chwyciły go choć odrobinę

niepewnie. Powietrzne ewolucje trwały zaledwie cztery minuty, lecz te zdawały

się ciągnąć w nieskończoność; kiedy wreszcie nastąpił koniec, przez dłuższą

chwilę wciąż panowała cisza, i dopiero gdy zgasły reflektory, cała widownia

zerwała się z miejsc, żeby oklaskiwać artystów. - Co wiesz o jego braciach? -

spytał Pilgrim. - Tylko tyle, że nazywają się Vladimir i Yoffe. Wydawało mi się,

że potrzebujemy jednego człowieka. - Tak. Jak myślisz, co może skłonić Bruna,

żeby nam pomógł? - Nawet nie musimy się zbytnio wysilać. Facet ma dość pobudek.

W czasie mojej ostatniej wizyty w Europie Wschodniej zasięgnąłem o nim języka.

Nasz agent niewiele umiał mi powiedzieć, ale to, czego się dowiedziałem, powinno

wystarczyć. Przed paru laty rodzinna trupa liczyła siedem osób, chociaż rodzice

Bruna zaczynali powoli wycofywać się z pracy. Ale kiedy przyszli po nich agenci

służby bezpieczeństwa, tylko jemu i dwóm braciom udało się zbiec za granicę. Nie

wiem, co sprawiło, że służba bezpieczeństwa zainteresowała się rodziną. Było to

sześć, siedem lat temu. Wiem tylko, że żona Bruna nie żyje. Są na to świadkowie

- mogą wszystko potwierdzić, to znaczy mogliby, gdyby nie bali się mówić. Bruno

i jego żona byli zaledwie dwa tygodnie po ślubie. Co się stało z jego

najmłodszym bratem i rodzicami, tego nie wie nikt. Po prostu znikli. - Jak

miliony innych. Tak, Bruno to człowiek, o jakiego nam chodzi. Wrinfield gotów

jest na współpracę. Wygląda na to, że jego podopieczny też nie powinien mieć

oporów. - Najmniejszych - powiedział z przekonaniem Fawcett, po chwili jednak

jakby się nieco stropił. - Muszę w to wierzyć. Jeśli nie mam racji,

zmarnowaliśmy ładnych kilka tygodni. Reflektory ponownie rozbłysły. Orły

Ciemności znajdowały się na jednej z platform, między którymi - sześć metrów nad

ziemią - rozpięta była lina. Obie boczne areny były puste, jedynie na środkowej,

pod liną, czekał jeszcze jeden artysta. Orkiestra nie grała; na sali panowła

cisza jak makiem zasiał. Bruno siedział na rowerze; do ramion miał przyczepione

drewniane nosidło w kształcie jarzma. Jeden z braci trzymał stalowy pręt prawie

czterometrowej długości. KIedy Bruno zsunął przednie koło roweru z platformy na

linę, brat umocował pręt w specjalnych uchwytach na nosidle. Ledwo Bruno

postawił stopy na pedałach i zaczął jechać, bracia chwycili za końce pręta,

pochylili się do przodu, obaj dokładnie w tej samej chwili odepchnęli się od

platformy i zawiśli na nim na wyciągniętych rękach. LIna ugięła się znacznie,

lecz Bruno jakby w ogóle nie odczuł dodatkowego ciężaru; wolno i miarowo

pedałował dalej. Przez kilka minut, utrzymując równowagę głównie dzięki idealnej

synchronizacji Vladimira i Yoffe'ego, jeździł w przód i w tył po linie, podczas

gdy bracia z niezwykłym opanowaniem wykonywali różne skomplikowane ćwiczenia

ekwilibrystyczne. W pewnym momencie zatrzymał rower i kiedy tak balansował bez

ruchu, Vladimir i Yoffe, wciąż poruszając się z tą samą niebywałą precyzją,

zaczęli huśtać się na pręcie coraz mocniej i mocniej, aż w końcu stanęli na nim

na rękach. Widzowie zamarli w grobowej ciszy - nie tylko dlatego, że chcieli

oddać hołd znakomitym linoskoczkom, ale również dlatego, że w dole na arenie

zobaczyli Neubauera i jego stado nubijskich lwów, z których każdy spoglądał w

górę tęsknie i łakomie. Kiedy bracia zakończyli popis, widownia najpierw wydała

jedno długie, zbiorowe westchnienie ulgi, a dopiero potem zerwała się z miejsc i

zgotowała artystom kolejną stojącą owację, równie gorącą i długotrwałą jak

poprzednia. - Starczy. JUż dość zszargałem sobie nerwy jak na jeden wieczór -

oznajmił Pilgrim. - Wrinfield wyjdzie teraz za mną. Jeśli wracając na miejsce

otrze się o ciebie, będzie to znaczyło, że Bruno gotów jest z nami rozmawiać.

Wtedy, po skończonym spektaklu, Wrinfield ruszy dyskretnie za tobą. Nie

rozglądając się i nie dając nikomu żadnych znaków Pilgrim wstał leniwie z ławy i

skierował się do wyjścia. Niemal natychmiast Wrinfield uczynił to samo. Kilka

minut później obaj mężczyźni siedzieli w biurze Wrinfielda, trochę ciasnym, lecz

urządzonym z luksusem, o jakim marzy każda sekretarka. Wrinfield miał też drugie

biuro w pobliżu areny, dużo większe, choć dość obskórne, w którym załatwiał

większość interesów, w tamtym jednak nie było barku. Ponieważ wydał zakaz

spożywania alkoholu na terenie cyrku, sam go również przestrzegał. Biuro, w

którym się teraz znajdowali, było cząstką złożonej i znakomicie zorganizowanej

całości składającej się na ruchomy dom. Tym domem był pociąg, w którym spała

większość artystów i pracowników cyrku, łącznie z jego dyrektorem. Wyjątek

stanowiło kilku upartych indywidualistów, którzy woleli przemierzać bezkresne

przestrzenie Stanów ZJednoczonych i Kanady własnymi domami na kółkach. KIedy

cyrk wyruszał w trasę, pociągiem podróżowały również wszystkie zwierzęta; na

końcu składu, na czterech ogromnych platformach poprzedzających brek, jechał

cały sprzęt niezbędny do sprawnego funkcjonowania cyrku, w tym traktory i

dźwigi. W sumie pociąg był drobnym cudem pomysłowości, planowania i

gospodarności. Zresztą, może wcale nie takim drobnym: miał blisko kilometr

długości. - Bruno jest dokładnie tym, o kogo mi chodzi - oświadczył Pilgrim,

biorąc szklankę z trunkiem. - Myśli pan, że się zgodzi? Jeśli nie, chyba nie

pozostanie nam nic innego jak odwołać wasze europejskie tourn~ee. - Zgodzi się,

a to z trzech powodów. - Sposób mówienia Wrinfielda pasował do jego wyglądu; był

równie staranny, precyzyjny i gładki. - Po pierw- sze, jak pan zauważył, pojęcie

strachu jest mu zupełnie obce. Po drugie, cechuje go - jak większość świeżo

naturalizowanych Amerykanów - tak wielka miłość do przybranej ojczyzny, że

pańskie i moje uczucia patriotyzmu całkiem przy niej bledną. Wprawdzie ma

obywatelstwo już od pięciu lat, ale co to jest pięć lat? I po trzecie, ma do

załatwienia ze swoją dawną ojczyzną spore porachunki. - Teraz pan z nim

porozmawia? - Tak. Czy potem przyprowadzić go do pana? - Jestem ostatnią osobą,

z którą powinien się pan kontaktować. Najlepiej będzie, żeby jak najrzadziej

widywano pana w moim towarzystwie. I proszę trzymać się z dala od naszej

siedziby; cały batalion obcych agentów wysiaduje w słońcu nie spuszzczając z

oczu drzwi. Spotkacie się panowie z pułkownikiem Fawcettem; to ten jegomość w

mundurze, który siedział obok mnie. KIeruje naszymi działaniami w Europie

Wschodniej i orientuje się we wszystkim znacznie lepiej ode mnie. - Myślałem, że

w waszej organizacji nie ma wojskowych, panie Pilgrim. - Bo nie ma. To jego

przebranie. Upodobał je sobie do tego stopnia, że częściej można go spotkać w

mundurze niż po cywilnemu. Dlatego wszyscy nazywają go "Pułkownikiem". Ale

proszę nie dać się zwieść pozorom. To świetny fachowiec. Fawcett doczekał do

końca spektaklu, sumiennie oklaskał artystów, po czym wstał i wyszedł, nie

patrząc w stronę Wrinfielda, który wcześniej dał mu znać, że pomyślnie wypełnił

swoją misję. OPuściwszy gmach cyrku, szedł wolno, mimo coraz rzęsiściej

padającego deszczu, żeby przypadkiem Wrinfield nie stracił go z oczu w

ciemności. Wreszcie dotarł do wielkiego, czarnego wozu, którym przybył tu razem

z Pilgrimem, i usiadł na tylnym siedzeniu. Na drugim końcu z twarzą głęboko w

cieniu, już ktoś siedział. - Dobry wieczór. Nazywam się Fawcett - powiedział

Fawcett. - Mam nadzieję, że nikt pana nie śledził? - Nikt - odparł za siedzącego

kierowca. - Patrzyłem cały czas. - Spojrzał na mokre od deszczu szyby. - W taki

wieczór mało komu się chce wsadzać nos w cudze sprawy. - To prawda. - Fawcett

zwrócił się do ledwo widocznej postaci. - Miło mi pana poznać. - Westchnął. -

Przepraszam za te nasze melodramatyczne metody w typie płaszcza i szpady, ale

nic już na to nie poradzę. Po prostu weszły nam w krew. MUsimy poczekać na

pańskiego przyjaciela... O, już jest. Otworzył drzwi, żeby wpuścić Wrinfielda.

Mimo ciemności widać było, że na twarzy dyrektora nie maluje się wyraz radosnej

beztroski. - Na Poynton Street, Barker - polecił Fawcett. Barker skinął w

milczeniu głową i samochód ruszył. Nikt się nie odzywał. Wrinfield, wyraźnie

przygnębiony, przez chwilę kręcił się niespokojnie, aż w końcu oznajmił: - Chyba

ktoś za nami jedzie. - Śmiałby nie jechać! - obruszył się Fawcett. - Natychmiast

wylałbym go z roboty. Jego zadaniem jest pilnować, żeby nikt za nami nie jechał.

Dlatego jedzie. Rozumie pan? - Tak, tak, rozumiem - odparł Wrinfield, choć

sądząc po jego tonie, nie było to wcale takie pewne. Mina dyrektora stawała się

coraz bardziej nieszczęśliwa w miarę jak wóz zbliżał się do dzielnicy slumsów, a

kiedy zatrzymali się na słabo oświetlonej ulicy, przed obskórnym, podejrzanie

wyglądającym budynkiem, jego twarz przybrała wręcz płaczliwy wyraz. - Co za

podła dzielnica - powiedział smętnie. - A ten budynek wygląda jak dom publiczny!

- Nie myli się pan; to jest dom publiczny. Należy do naszej agencji. Bardzo się

przydaje. Niech pan tylko pomyśli; kto by się spodziewał, że dyrektor Tesco

Wrinfield przekroczy próg burdelu? Uprzejmie zapraszam do środka. Rozdział drugi

Jak na tak podejrzane miejsce, usytuowane w tak podejrzanej dzielnicy, salon był

zdumiewająco wygodnie urządzony, aczkolwiek osoba, która aranżowała wnętrze,

musiała mieć lekkiego bzika na punkcie czerwieni, gdyż kanapa, fotele, dywan i

grube zasłony były w różnych odcieniach tej właśnie barwy. Zebrani nie palili;

palił się jedynie ogień w kominku, daremnie próbując stworzyć domową atmosferę.

Wrinfield i Bruno siedzieli w fotelach, Fawcett nalewał trunki z barku na

kółkach. - Proszę jeszcze raz powtórzyć to, co pan mówił o antymaterii -

powiedział po namyśle Bruno. Fawcett westchnął. - Tego się właśnie obawiałem -

rzekł. - Za pierwszym razem poszło mi całkiem nieźle, ale niech pan pamięta, że

ja się tego wszystkiego nauczyłem na pamięć i wyrecytowałem jak papuga. Sam nie

do końca to rozumiem. Wręczył Wrinfieldowi przyrządzonego drinka, a Brunowi

szklankę wody sodowej, po czym podrapał się po brodzie. - No dobrze, spróbuję

raz jeszcze, trochę prostszymi słowami. MOże sam wreszcie zacznę coś kapować.

Materia, jak powszechnie wiadomo, składa się z atomów. A atomy składają się z

najróżniejszych cząstek; złożoność atomu przysparza naukowcom wciąż nowych

problemów im więcej się dowiadują. Ale nam laikom wystarczy wiedzieć, że

podstawowymi składnikami atomów są neutrony, elektrony i protony. Na ziemi i

pewnie w całym naszym wszechświecie, elektrony mają ładunki ujemne, a protony

dodatnie. Naukowcy jednak nie mają łatwego życia; zaledwie w tym roku

stwierdzono istnienie cząstek, Bóg wie z czego złożonych, które poruszają się z

prędkością wielokrotnie większą od prędkości światła. Dla tych przedstawicieli

świata nauki, którzy ślepo wierzyli, że nic nie jest w stanie poruszać się

szybciej niż światło, czyli dokładnie dla wszystkich, był to przykry szok. Ale

wspominam o tym tylko na marginesie. Spojrzał na swoich rozmówców, po czym

ciągnął dalej: - Jakiś czas temu dwóch astronomów, Dicke i Anderson, dokonało

równie niewygodnego odkrycia; na podstawie swoich obliczeń udowodnili, że muszą

istnieć dodatnio naładowane elektrony. Obecnie nikt już tego nie kwestionuje;

nazywane są pozytonami. Później, jakby sprawa była nie dość skomplikowana, w

Berkeley odkryto antyprotony, posiadające przeciwny ładunek niż protony.

Antymateria to nic innego jak połączenie pozytonów i antyprotonów. Kto nie

traktuje poważnie możliwości jej istnienia, po prostu nie jest poważnym

naukowcem. Każdy poważny naukowiec wie natomiast, że zderzenie elektronu z

pozytonem, protonu z antyprotonem, lub zderzenie takich par miałoby niezwykle

groźne konsekwencje. Nastąpiłaby anihilacja zderzających się cząstek, a ich masa

spoczynkowa zamieniłaby się w zabójcze promienie gamma; towarzysząca siła

wybuchu zmiotłaby z powierzchni ziemi wszystko na obszarze kilkuset kilometrów

kwadratowych. Naukowcy są zgodni co do jednego: gdyby zaledwie dwa gramy

antymaterii spadły na ZIemię od strony przeciwnej Słońca, mogłyby nie tylko

zniszczyć wszelkie formy życia, ale również wypchnąć Ziemię z jej orbity i

posłać w kierunku Słońca. O ile, oczywiście, ziemia nie rozpadłaby się od

wybuchu. - Wesoła prognoza - powiedział Wrinfield. Nie wyglądał na zbyt

przekonanego. - Nie chcę pana urazić, ale to wszystko brzmi mi na fantastykę

popularnonaukową, i to dość niskiego lotu. - MNie również. Ale ufam swoim

zwierzchnikom. Zresztą, powoli zaczynam w to wierzyć. - Chwileczkę. Ta

antymateria nie występuje nigdzie na ziemi, prawda? - Ponieważ posiada tę

nieprzyjemną właściwość, że niszczy wszelką materię, która się z nią styka, to

chyba zrozumiałe samo przez się. - W takim razie skąd się bierze? - A skąd u

licha mam wiedzieć! - Fawcett nie zamierzał tracić panowania nad sobą, ale

bardzo nie lubił stąpać po obcym i grząskim gruncie, w dodatku po omacku. -

Zakładamy, że poza naszym wszechświatem nie istnieje żaden inny. Ale czy to

prawda? Może jest gdzieś jeszcze jeden, albo kilka? Zgodnie z najnowszą myślą

naukową, jeśli istnieją inne wszechświaty, to całkiem prawdopodobne, że

przynajmniej część z nich składa się z antymaterii. - Na moment zasępił się. -

Jeśli w takim wszechświecie mieszkają inteligentne istoty, to zapewne dla nich

nasz wszechświat składa się z antymaterii. A może jest to niezmiernie rzadka

substancja, której odrobina powstała przypadkowo, kiedy się tworzył? Któż to

może wiedzieć? - A więc to wszystko są tylko spekulacje - stwierdził Bruno. -

Hipotezy. Teoretyczne rozważania. Nie ma żadnych dowodów, prawda, pułkowniku? -

Naszym zdaniem są. Proszę mi wybaczyć tę liczbę mnogą. - Fawcett uśmiechnął się

przepraszająco. - W tysiąc dziewięćset ósmym roku wydarzyło się coś, co mogło

pochłonąć najwięcej ofiar w historii ludzkości; szczęściem, wydarzyło się na

niezamieszkanym obszarze północnej Syberii. KIedy prawie dwadzieścia lat później

rosyjscy naukowcy zainteresowali się sprawą, odkryli teren o powierzchni ponad

stu kilometór kwadratowych, na którym drzewa zostały zniszczone przez uderzenie

fali gorąca; nie spaliły się jak podczas pożaru, lecz zwęGliły dosłownie w

jednej sekundzie. Niektóre nawet pozostały w pionowej pozycji. Gdyby to miało

miejsce nie w tajdze, lecz w Nowym JOrku lub Londynie, nikt nie ostałby się przy

życiu. - Dowody, pułkowniku - rzekł Bruno. - MNie chodzi o dowody. - Chwileczkę.

Otóż wszelkie zniszczenia powodowane na Ziemi przez spadające ciała kosmiczne są

zawsze, bez wyjątku, następstwem meteorów. Tymczasem na Syberii nie znaleziono

ani meteorytu, który mógł spowodować tę katastrofę, ani nawet żadnego śladu po

jego upadku, a przecież w Arizonie i w Południowej Afryce meteory pozostawiły

ogromne kratery. W każdym razie panuje przekonanie, i to jedyny logiczny

wniosek, że na Syberię spadła cząstka antymaterii, cząstka wielkości jednej

stumilionowej grama. Ciszę, która zaległa, przerwał w końcu Wrinfield: - Tak,

już pan nam to mówił. Za drugim razem wszystko wydaje się trochę jaśniejsze, ale

tylko trochę. I co dalej? - KIlkanaście lat temu naukowcy zaczęli się

zastanawiać, czy przypadkiem Rosjanom nie udało się odkryć tajemnicy wytwarzania

antymaterii, ale po pewnym czasie uznali swoje obawy za bezpodstawne. To że

antymateria niszczy wszelką materię z jaką się styka, absolutnie wykluczało

możliwość jej produkcji, używania, a nawet składowania. Ale czy nadal wyklucza?

MOże wkrótce wszystkie trudności zostaną przezwyciężone? Kraj, który posiądzie

tajemnicę produkcji antymaterii, będzie trzymał w szachu resztę świata. W

porównaniu z nią broń nuklearna to zaledwie niegroźna zabawka dla dzieci. Przez

dobrą minutę nikt się nie odzywał; pierwszy przemówił Wrinfield: - Nie

rozmawiałby pan z nami, gdyby nie miał pan powodów podejrzewać, że broń oparta o

antymaterię istnieje, albo wkrótce może powstać. - Istotnie. JUż od kilku lat

zbieranie informacji na temat możliwości jej powstania było priorytetowym

zadaniem agencji wywiadowczych wszystkich państw. - Rozumiem, że tajemnica

konstrukcji owej broni nie znajduje się w naszych rękach; gdyby tak było,

również nie odbywalibyśmy tej rozmowy. - Zgadza się. - I nie znajduje się w

rękach Anglików? - Wówczas nie mielibyśmy powodu do obaw. - Bo to nasi

sprzymierzeńcy i gdyby co do czego doszło, szliby z nami ręka w rękę? - Sam bym

tego lepiej nie ujął. - A więc tajemnicę zna kraj, za którego odpowiedzialność i

dobre intencje, gdyby doszło do najgorszego - nie możemy ręczyć? - Właśnie -

odparł Fawcett i pomyślał, że Pilgrim miał rację ostrzegając go, żeby nie

lekceważył inteligencji Wrinfielda. - Jak zapewne panu wiadomo, pan Pilgrim i ja

poczyniliśmy pewne wstępne ustalenia - powiedział wolno właściciel cyrku. - Ale

nic mi nie wspominał o antymaterii. - Było jeszcze na to za wcześnie. - A teraz?

- Najwyższy czas. Albo teraz, albo nigdy. - Chcecie zdobyć tajne obliczenia,

plany czy coś w tym rodzaju? Odpowiedź była tak ocyzwista, że Fawcettowi

przemknęło przez myśl, że może jednak Pilgrim przesadził z inteligencją

Wrinfielda. - A jak pan sądzi? - spytał. - Czy naprawdę uważa pan, że nasz rząd

jest bardziej odpowiedzialny od rządów innych państw? - Pracuję dla rządu Stanów

Zjednoczonych. Nie do mnie należy roztrząsanie, kto ma rację. - Chyba zdaje pan

sobie sprawę, że w identyczny sposób usprawiedliwiali swoją działalność w czasie

drugiej wojny światowej gestapowcy i esesmani? Agenci Kgb pewnie też to mówią. -

Wiem. Ale pańskie porównanie jest trochę chybione. Stanom Zjednoczonym nie

chodzi o zwiększenie swojego potencjału militarnego; wszelkich rodzajów broni

mamy i tak pod dostatkiem. Ale niech pan sobie wyobrazi, co by się stało, gdyby

tajemnica antymaterii dostała się na przykład w ręce któregoś z przywódców

nowych republik środkowoafrykańskich? PRzecież to szaleńcy, których powinno się

czym prędzej zamknąć u czubków! My po prostu jesteśmy bardziej odpowiedzialni od

innych. - W tym cała nadzieja. Dobrze. Fawcett z trudem pohamował długie

westchnienie ulgi. - To znaczy, że pan się zgadza? - zapytał. - Tak. Przed

chwilą powiedział pan, że nastał już najwyższy czas, żeby powiadomić nas o

wszystkim. Dlaczego? - Mam nadzieję, że się nie pomyliłem. - Czego oczekuje pan

ode mnie, pułkowniku? - do rozmowy włączył się Bruno. Fawcett wiedział, że w

pewnych sytuacjach lepiej jest nie owijać niczego w bawełnę. - Że zdobędzie pan

dla nas obliczenia - rzekł. Bruno wstał i nalał sobie jeszcze wody sodowej.

Opróżnił szklankę, po czym spytał: - Mam je ukraść? - Nie, zdobyć. Czy nazwałby

pan kradzieżą odebranie strzelby szaleńcowi? - Dlaczego akurat ja? - Bo posiada

pan wyjątkowe umiejętności. Ale nie mogę zdradzić, w jaki sposób chcemy je

wykorzystać, dopóki nie podejmie pan decyzji. Wiemy natomiast, że istnieje tylko

jeden zapis obliczeń i końcowego równania, i że tylko jeden człowiek, ten, który

go sporządził, potrafi go odtworzyć. Wiemy również, gdzie ich szukać, zarówno

człowieka, jak i zapisu. - Gdzie? - W Krau - odparł bez wahania Fawcett. Reakcja

Bruna była całkiem inna niż Fawcett oczekiwał. KIedy się odezwał, głos miał

pozbawioyn emocji, wyraz twarzy obojętny. - W Krau - powtórzył. - Tak. W pana

dawnej ojczyźnie. W dawnym rodzinnym mieście. Bruno nic nie odpowiedział. Usiadł

w fotelu i przez dłuższą chwilę milczał. W końcu spytał: - Jeśli się zgodzę, jak

mnie przerzucicie? Przez zieloną granicę? Spadochronem? Ukrycie radości wymagało

od Fawcetta wprost heroicznego wysiłku. Najpierw Wrinfield, a teraz Bruno - w

ciągu kilku minut udało mu się skaptować obu. - W sposób znacznie mniej

dramatyczny - odparł spokojnie. - Pojedzie pan z cyrkiem. Bruno niemal osłupiał.

- To prawda, Bruno - powiedział Wrinfield. - Zgodziłem się iść rządowi na rękę w

tej sprawie, choć aż do chwili obecnej nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim

chodzi. Czeka nas krótkie tourn~ee po Europie; głównie po Europie Wschodniej.

Negocjacje trwają już od pewnego czasu. Nasza wizyta nie wzbudzi żadnych

podejrzeń. W końcu od nich też przyjeżdżają różni artyści cyrkowi, zespoły

taneczne, śpiewacy; my się rewanżujemy. - Cały cyrk pojedzie? - Nie, nie. To

byłoby niemożliwe. Tylko najlepsi z najlepszych. - Wrinfield uśmiechnął się

lekko. - Ty się do nich zaliczasz. - A jeśli odmówię? - Odwołamy wyjazd. Bruno

spojrzał na Fawcetta. - Wtedy cyrk poniesie straty - rzekł. - I pański rząd

będzie musiał zapłacić z milion dolarów. - Nasz rząd byłby gotów zapłacić

miliard, byleby tylko zdobyć obliczenia. Bruno przeniósł wzrok z Fawcetta na

Wrinfielda, po czym znów spojrzał na Fawcetta. - Pojadę - rzucił krótko. -

Wspaniale. Dziękuję. Cała Ameryka będzie panu wdzięCzna. Szczegóły... - Nie

potrzeba mi wdzięczności całej Ameryki. Jego odpowiedź zabrzmiała bardziej

zagadkowo niż obraźliwie. Fawcett stropił się lekko i nawet miał ochotę zapytać,

co Bruno ma na myśli, ale uznał, że lepiej się nie wtrącać. - Jak pan uważa -

oznajmił. - Szczegóły ustalimy później. Panie Wrinfield, czy Pilgrim wspomniał

panu, że chcielibyśmy, aby na czas tourn~ee dokooptował pan do zespołu dwie

osoby? - Nie - odparł Wrinfield, wyraźnie niezadowolony. - Wygląda na to, że pan

Pilgrim nie powiadomił mnie o wielu sprawach. - Pilgrim zawsze wie, co robi. -

Teraz, kiedy obaj zadeklarowali chęć pomocy, mógł sobie pozwolić na zdjęcie

rękawiczek, wciąż jednak starał się być uprzejmy i zachować dobre maniery. - Nie

było sensu wtajemniczać panów w szczegóły, dopóki nie wyrazili panowie zgody na

współpracę. Dwie osoby, o których wspomniałem, to doktor Harper i Maria -

doskonała amazonka. Nasi ludzie. To bardzo ważne, żeby z wami pojechali. Później

panom wyjaśnię dlaczego. Najpierw muszę omówić pewne sprawy z Pilgrimem. Bruno,

proszę powiedzieć, dlaczego się pan zgodził? Muszę pana ostrzec, że zadanie jest

bardzo niebezpieczne i gdyby pana złapali, niestety będziemy musieli wyprzeć się

jakiejkolwiek znajomości z panem. Więc dlaczego? Bruno wzruszył ramionami. -

Dlaczego? Człowiek często nie zna swoich pobudek. MOże z wdzięczności? Ameryka

przyjęła mnie, kiedy musiałem zbiec z własnego kraju. A jest tam wiele osób,

którym chętnie odpłaciłbym się, i to z nawiązką, za wyrządzone mi krzywdy. Wiem

też, że w mojej byłej ojczyźnie żyją niebezpieczni i nieodpowiedzialni ludzie,

którzy nie zawahają się przed użyciem tej nowej broni, jeśli ona faktycznie

istnieje. No i powiedział pan, że moje umiejętności zadecydowały o tym, że wybór

padł na mnie. Jeszcze nie wiem, jak chce je pan wykorzystać, ale czy w takiej

sytuacji mogę pozwolić, aby zastąpił mnie ktoś inny? Nie tylko mógłby nie

wywiązać się z misji, ale nawet zginąć. Nie chciałbym go mieć na sumieniu. -

Uśmiechnął się nieznacznie. - Powiedzmy, że pociąga mnie wyzwanie. - A prawdziwy

powód? - Nienawidzę wojny - odparł z prostotą. - Hm. Spodziewałem się innej

odpowiedzi, ale ta jest równie dobra. - Fawcett wstał z miejsca. - Dziękuję,

panowie, za poświęcenie mi czasu, za cierpliwość, a przede wszystkim za to,

żeście zgodzili się pomóc. Kierowca odwiezie was z powrotem; drugi wóz będzie

jechał z tyłu, tak jak poprzednio. - A pan? - spytał Wrinfield. - Czym pan

pojedzie na spotkanie z panem Pilgrimem? - Mamy umowę z burdelmamą. Na pewno mi

znajdzie jakiś środek lokomocji. Fawcett trzymał w ręku klucze, kiedy jednak

zbliżył się do gabinetu Pilgrima, w którym ten zarówno pracował, jak i sypiał,

schował je z powrotem do kieszeni. Pilgrim, co było dla niego dość nietypowe,

nie tylko nie zamknął drzwi na zasuwę, ale nawet ich nie zatrzasnął. Fawcett

pchnął je na oścież i wszedł do śRodka. Pierwsza myśl, jaka przemknęła mu przez

głowę, to że chyba zbyt stanowczym tonem zapewniał Wrinfielda, że Pilgrim zawsze

wie, co robi. Pilgrim leżał na dywanie. Ktokolwiek go załatwił, najwyraźniej

miał w domu cały zapas szpikulców do kruszenia lodu, bo nawet nie pofatygował

się zabrać tego, który wbił aż po rękojeść Pilgrimowi w kark. Śmierć musiała

nastąpić natychmiast, bo na eleganckiej koszuli z domu Turnbull and Asser nie

było ani kropli krwi. Fawcett ukląkł obok zwłok i spojrzał na twarz zmarłego.

Była równie pozbawiona wyrazu jak za życia jej właściciela. Pilgrim nie tylko

nie wiedział, czym zadano mu cios; nie wiedział, że mu go w ogóle zadano.

Fawcett wstał, podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. - Proszę powiedzieć

doktorowi Harperowi, żeby natychmiast zjawił się w gabinecie Pilgrima. Doktor

Harper nie był ani karykaturą ani stereotypem dobrotliwego lekarza, lecz trudno

było go sobie wyobrazić w jakiejkolwiek innej roli. Po prostu w jego wyglądzie

było coś, co nieuchronnie kojarzyło się z tym zawodem. Wysoki, szczupły,

dystyngowany, o siwiejących skroniach, nosił grube szkła w rogowej oprawie,

które nadawały jego spojrzeniu wyjątkową przenikliwość; nie wiadomo jednak, czy

był to efekt zamierzony, czy całkiem przypadkowy. W każdym razie, tego rodzaju

szkła są niezwykle przydatne dla lekarzy; patrząc lekarzowi w oczy, pacjent

nigdy nie wie, czy jest kwitnącego zdrowia, czy jedną nogą w grobie. Ubiór

doktora był równie wykwintny jak ubiór nieboszczyka, którego badał w skupieniu.

Czarna torba lekarska stała obok; nie potrzebował jej otwierać. - Co panu

jeszcze wiadomo o dzisiejszym wieczorze? - spytał. - Nic. Powiedziałem panu

wszystko - odparł Fawcett. - A więc Wrinfield? On jeden wiedział o całej

sprawie. - Ale przed dzisiejszym spotkaniem nie znał żadnych szczegółów. Nie,

Wrinfield odpada. Zresztą, nie miał sposobności. Był ze mną. - Mógł mieć

wspólnika. - Wykluczone. Jak go pan pozna, zrozumie pan dlaczego. Ma

nieskazitelną przeszłość; Pilgrim sprawdził go naprawdę dokładnie. Facet jest

takim patriotą, że nie zdziwiłbym się, gdyby na podkoszulku miał napis "Boże,

błogosław Amerykę". Poza tym nie traciłby tyle czasu i nerwów na załatwianie

tourn~ee po Europie, gdyby zamierzał zabić Pilgrima. Oczywiście, mógł to być

tylko wybieg, zasłona dymna, coś w tym stylu, ale nie sądzę. - Chyba słusznie. -

Uważam, że powinniśmy czym prędzej ich tu sprowadzić, jego i Bruna. Niech

zobaczą, że to nie przelewki. I musimy powiadomić admirała. Zadzwoni pan do

niego? Ja tymczasem wezwę Barkera i Mastersa. - LInia jest czysta? - Lepiej.

Rozmowy są kodowane. Doktor Harper wciąż rozmawiał przez telefon, kiedy do

pokoju weszli Barker, kierowca, oraz Masters, niepozorny agent, ten sam, który

podsunął Brunowi gazetę na scenie. - Przywieźcie Wrinfielda i Bruna - polecił

Fawcett. - Powiedzcie im, że sprawa jest niesłychanie pilna, ale ani słowa o

tym, co się stało. Wprowadźcie ich tunelem. I pośPieszcie się! Kiedy wyszli,

Fawcett zamknął drzwi, ale nie na zasuwę. Doktor Harper odłożył słuchawkę. -

Mamy trzymać wszystko w tajemnicy. Admirał, który orientuje się w tym najlepiej,

twierdzi, że Pilgrim nie miał żadnych bliskich krewnych. UZgodniliśmy, że zmarł

na zawał serca. Hipokrates pewnie kazałby mnie oćwiczyć. Aha, admirał jest już w

drodze. - Spodziewałem się tego - rzekł ponuro Fawcett. - Na pewno nie będzie w

szampańskim humorze. Pilgrim był oczkiem w jego głowie; wszyscy wiedzą, że

szykował go na swojego następcę. No, czas wezwać chłopaków od odcisków; niech

się rozejrzą. Choć prawdę mówiąc wątpię, czy cokolwiek znajdą. - Dlaczego? -

Facet, który jest aż tak pewny siebie, że zostawia na miejscu narzędzie zbrodni,

nie popełnia podstawowych błędów. Zauważył pan, że Pilgrim leży nogami do drzwi,

głową do pokoju? - Co z tego? - FAkt, że leży tak blisko drzwi oznacza, że sam

je otworzył. Czy odwróciłby się tyłem do obcego? MOrdercą był ktoś, kogo nie

tylko znał, ale komu ufał. Fawcett nie pomylił się. Dwaj specjaliści, którzy

przybyli z pudłem pełnym różnych chemikaliów, nie znaleźli nic. Jak się należało

spodziewać, morderca dokładnie starł odciski palców z klamki i z rękojeści

szpikulca. Specjaliści akurat zbierali się do wyjścia, kiedy - nie pukając, ani

nie pytając o zgodę - do środka wszedł jeszcze jeden mężcyzzna. Wyglądał jak

ukochany przez wszystkich poczciwy wujaszek, bogaty farmer albo admirał; tym

ostatnim był rzeczywiście, choć w stanie spoczynku. TęGi, rumiany, szpakowaty,

promieniujący dziwnie dobrotliwym autorytetem, sprawiał wrażenie jakby miał nie

pięćDziesiąt pięć lat, do których się przyznawał, lecz o dziesięć mniej.

Spojrzał na trupa leżącego na podłodze i życzliwość znikła z jego twarzy.

Zwrócił się do doktora Harpera. - Wypisał już pan akt zgonu? Zawał, ocyzwiście.

Lekarz potrząsnął głową. - Więc proszę wypisać czym prędzej, a potem kazać

odstawić Pilgrima do naszej kostnicy. - Poczekajmy jeszcze chwilę z kostnicą,

panie admirale - powiedział Fawcett. - Wkrótce się tu zjawi dwóch ludzi,

właściciel cyrku i nasz najnowszy... nabytek. Jestem przekonany, że żaden z nich

nie maczał w tym palców, ale chciałbym zobaczyć ich reakcję. I upewnić się, czy

nie odeszła im ochota do współpracy. - Jaką mamy gwarancję, że po wyjściu stąd

nie popędzą do najbliższego telefonu? Każda gazeta w tym kraju sprzedałaby

połowę swoich redaktorów, żeby mieć czym zapłacić za taką wiadomość! - Sądzi

pan, że o tym nie pomyślałem? - W głosie Fawcetta pojawiła się nieco mniej

uprzejma nuta. - Nie mamy żadnej gwarancji. Ale myślę, że może pan polegać na

mojej ocenie tych ludzi. - No dobrze - rzekł pojednawczo admirał; na wyraźne

przeprosiny Fawcett nie miał co liczyć. - Zgoda. Admirał zamilkł na moment, ale

długo nie wytrzymał bez dania podwładnemu odczuć, kto jest szefem. - Mam

nadzieję, że nie wejdą frontowymi drzwiami? - spytał. - Barker i Masters

pojechali po nich. Wprowadzą ich tunelem. Jakby na sygnał, Barker i Masters

ukazali się w drzwiach, po czym odsunęLi się na bok, żeby przepuścić Wrinfielda

i Bruna. Fawcett wiedział, że admirał i doktor Harper obserwują przybyłych

równie pilnie jak on sam. Natomiast Wrinfield i Bruno nawet nie spojrzeli na

stojących w pokoju mężczyzn; rzecz o tyle zrozumiała, że kiedy ktoś natyka się

nagle na trupa, to zwykle na nim koncentruje uwagę. Tak jak się FAwcett

spodziewał, Bruno zareagował w sposób ledwo widoczny: lekkie zwężenie oczu i

nieznaczne zaciśnięcie ust było prawie niezauważalne, za to reakcja Wrinfielda

nie pozostawiała nic do życzenia; najpierw krew odpłynęła mu z twarzy,

sprawiając, że stał się sinoszary, a potem zachwiał się i wyciągnął przed siebie

dłoń, drżącą jak w ataku febry, szukając oparcia; przez chwilę wydawało się, że

runie jak długi. Trzy minuty później, tyle czasu potrzebował Fawcett, żeby

powiedzieć przybyszom, co wiedział, Wrinfield wciąż dygotał, choć siedział już w

fotelu, z kieliszkiem koniaku w dłoni. Bruno odmówił trunku, mimo nalegań

doktora, że w celach leczniczych też powinien sobie strzelić lufę. Admirał

rozpoczął indagacje. - Czy ma pan w cyrku wrogów? - zwrócił się do Wrinfielda. -

Wrogów? W cyrku? - spytał ze zdumieniem dyrektor. - Broń Boże! MOże to zabrzmi

sentymentalnie, ale my naprawdę jesteśmy jedną wielką szczęśliwą rodziną! - A

poza cyrkiem? - Wrogów ma każdy, kto odniósł sukces. Konkurencja, niechęć,

zawiść. To normalne. - Zerknął lękliwie na zwłoki Pilgrima i znów zadygotał. -

Ale nie takich, co się posuwają do morderstwa! Przez dłuższą chwilę milczał, a

gdy znów spojrzał na admirała, na jego twarzy malowała się jakby niechęć. - Ale

dlaczego akurat mnie wypytuje pan o wrogów? - spytał; jego głos był już całkiem

opanowany. - Przecież to nie ja zostałem zabity, lecz Pilgrim. - Istnieje pewien

związek. Fawcett? - Tak, to prawda. Czy mogę mówić otwarcie, panie admirale? -

Słucham? - Wie pan, co mam na myśli: telefony, gazety gotowe sprzedać

redaktorów... - Niech się pan nie wygłupia. Przecież pana przeprosiłem. - Tak

jest, panie admirale. - Fawcett poszperał w pamięci, ale nie znalazł tam żadnych

przeprosin; uznał jednak, że nie warto się spierać. - Faktycznie, istnieje

pewien związek. MUsiał być jakiś przeciek w naszej organizacji. Jak panom przed

chwilą mówiłem, nie ulega wątpliwości, że Pilgrima zamordował ktoś, kogo dobrze

znał. Przeciek raczej nieznaczny, bo oprócz Pilgrima, tylko pan, admirale, oraz

doktor Harper i ja orientujemy się, o co w tym wszystkim chodzi. Ale co najmniej

kilkanaście osób - różni agenci, telefonistki, kierowcy, wiedziało o naszych

kontaktach z panem Wrinfieldem. Agencja wywiadowcza lub kontrwywiadowcza, do

której szeregów nie przeniknąłby ani jeden obcy agent i z czasem nie zaskarbił

sobie pełnego zaufania przełożonych, stanowiłaby unikat na skalę światową.

Byłoby naiwnością sądzić, że nam właśnie udało się ochronić przed infiltracją.

Fakt, że pan Wrinfield zajmował się wstępną fazą przygotowań do tourn~ee po

Europie, głównie po Europie Wschodniej, nie był tajemnicą. O tym, że w Krau

planowane są występy każdy mógł się dowiedzieć. Zdaniem pewnych osób z Krau -

konkretnie tych, którym podlegają interesujące nas badania - to, że pan

Wrinfield kontaktuje się z CIA, a jego cyrk wybiera się do Krau, mogło być

zwykłym zbiegiem okoliczności, ale wiele przemawiało za tym, że nie jest. - Ale

dlaczego zabili Pilgrima? Czy to miało być ostrzeżenie? - W pewnym sensie, panie

admirale. - MOże zechciałby pan odpowiadać bardziej konkretnie, Fawcett? -

Proszę bardzo. Nie ma dwóch zdań, że to ostrzeżenie. Ale żeby śmierć Pilgrima

była zrozumiała i usprawiedliwiona z ich punktu widzenia - bo musimy pamiętać,

że bez względu na to, za jak niepoczytalnych uważamy naszych przeciwników, są to

mimo wszystko ludzie rozumujący logicznie - musi być czymś więcej niż samym

ostrzeżeniem. Ten mord to także prowokacja i zachęta. Ostrzeżenie, które chcą,

żebyśmy zignorowali. Jeśli wierzą, że stoimy za tourn~ee cyrku pana Wrinfielda,

i jeśli mimo zabójstwa Pilgrima - a nie ulega dla nich wątpliwości, że właśnie

im przypiszemy tę zbrodnię - nie zrezygnujemy z wysłania cyrku w trasę, będzie

to świadczyć o tym, jak bardzo nam zależy, żeby cyrk dotarł do Krau. O dalsze

dowody naszego zaangażowania postarają się na miejscu. Będą chcieli

skompromitować nas w oczach świata. INternowanie całego cyrku to dobry chwyt,

zwłaszcza jeśli komuś zależy, żeby sprawa trafiła na pierwsze strony gazet.

Proszę sobie wyobrazić, jaką zdobędą przewagę w różnych negocjacjach, jeśli nasz

kraj stanie się pośmiewiskiem. Autorytet Stanów Zjednoczonych runie w gruzy; i

Wschód i Zachód będą się tarzać z radości. Afera, jaka wybuchła w związku z

Garym Powersem i jego U_2, to w porównaniu betka. - Hm. Jak pan sądzi, jakie

mamy szanse wykryć to ich kukułcze jajo w naszym gnieździe? - Zerowe. - Doktorze

Harper? - Zgadzam się z Fawcettem. To po prostu niemożliwe, panie admirale.

Należałoby każdemu z kilkuset pracowników zatrudnionych w tym budynku

przydzielić agenta, który by go śledził. - A tych agentów musieliby z kolei

śledzić następni, tak? To pan ma na myśli? - Z całym szacunkiem, panie admirale,

wie pan co mam na myśli nie gorzej ode mnie. - Niestety. - Admirał sięgnął do

wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął dwa kartoniki i wręczył jeden

właścicielowi cyrku a drugi Brunowi. - Jeśli panowie będą chcieli się ze mną

skontaktować, proszę zadzwonić pod ten numer i prosić admirała. I jeszcze jedno:

jeżeli domyślacie się mojej tożsamości - a bylibyście niemal tak głupi jak moi

agenci, gdybyście nie potrafili jej odgadnąć - zachowajcie to, proszę, dla

siebie. Westchnął i zwrócił się do Fawcetta. - Niestety, ma pan rację, Fawcett.

To jedyne sensowne wytłumaczenie tego, co się stało. Ale nie mamy wyboru; musimy

zdobyć te obliczenia, bez względu na ryzyko i zaistniałe okoliczności. Czy jest

jakiś inny sposób? - Nie ma - powiedział Fawcett. - Nie ma - powtórzył Harper.

Admirał skinął głową. - Istotnie, nie ma - przyznał. - Albo Bruno albo nici.

Fawcett potrząsnął głową. - Albo Bruno i cyrk, albo nici - rzekł. Admirał

popatrzył uważnie na Wrinfielda. - Możliwe, że trzeba będzie poświęcić życie. Co

pan na to? Wrinfield opróżnił kieliszek. Ręka mu nawet nie drgnęła; odzyskał

równowagę psychiczną. - Nie jestem zachwycony taką perspektywą. - A co pan sądzi

o internowaniu? - Też mi nie odpowiada. - Nie dziwię się. INternowanie nie

należy do przyjemności. Czy mam rozumieć, że się pan wycofuje? - Sam nie wiem,

po prostu nie wiem. - Wrinfield w zamyśleniu, ale i z niepokojem, spojrzał na

Bruna. - A ty? - Ja jadę. - Głos linoskoczka był cichy, opanowany, bez cienia

nerwów czy histerii. - Jeśli trzeba, pojadę sam. Jeszcze nie wiem, jak mnie

wówczas przerzucicie przez granicę, ani co mam robić na miejscu, ale nie

wycofuję się. Wrinfield westchnął. - A więc klamka zapadła - rzekł uśmiechając

się blado. - Przecież nie mogę pozwolić, żeby świeży imigrant przebił

patriotyzmem Amerykanina w piątym pokoleniu. - Dziękuję, panie Wrinfield. -

Admirał zmierzył Bruna spojrzeniem pełnym zaciekawienia. - I panu również. Niech

mi pan powie, dlaczego jest pan tak zdecydowany jechać? - Już mówiłem panu

Fawcettowi. Nienawidzę wojny. Admirał wyszedł. Doktor Harper wyszedł. Wrinfield

i Bruno również wyszli, a Pilgrima wyniesiono; za trzy dni miał się odbyć

uroczysty pogrzeb, prawdziwa przyczyna zgonu utajona na zawsze, rzecz dość

powszechna w wypadku pracowników wywiadu i kontrwywiadu, których kariery kończą

się nagle i niespodziewanie. Fawcett, z ponurą, wręcz grobową miną na pyzatej

twarzy, przechadzał się po gabinecie nieboszczyka, kiedy zadzwonił telefon.

Natychmiast podniósł słuchawkę. Głos po drugiej stronie linii był ochrypły i

drżący. - Fawcett? Fawcett? Fawcett, to pan? - Tak. Kto mówi? - Nie będę się

przedstawiał przez telefon. Niech pan, do licha, nie udaje, że nie wie. To pan

mnie wciągnął w tę cholerną kabałę! - zawołał rozmówca; głos tak bardzo drżał mu

ze zdenerwowania, że trudno go było rozpoznać. - Na miłość boską, niech pan

przyjeżdża czym prędzej! Stało się coś strasznego! - Co? - Niech pan przyjedzie!

- ton głosu był błagalny. - Tylko sam, na Boga! Czekam u siebie w biurze. Tym na

terenie cyrku. Połączenie zostało przerwane. Fawcett nacisnął parę razy widełki,

ale bez rezultatu. Odłożył słuchawkę, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi, po czym

zjechał windą do podziemnego garażu, wsiadł do samochodu i ruszył w ciemną

deszczową noc, kierując się w stronę cyrku. Światła na budynku były pogaszone;

paliło się zaledwie jedno przy wejściu. Artyści już dawno skończyli pracę i

udali się na spoczynek do pociągu. FAwcett zaparkował samochód i szybkim krokiem

pomaszerował za kulisy, gdzie stały klatki ze zwierzętami i gdzie Wrinfield miał

swoje obskórne, prowizoryczne biuro. Wewnątrz budynku światła wciąż się paliły,

ale nie było widać śladu żywej duszy. W pierwszej chwili zdumiało Fawcetta, że

nikt nie pilnuje zwierząt, bo przecież warte były fortunę, zreflektował się

jednak, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie kradł indyjskiego słonia, czy

nubijskiego lwa. Nie tylko nie można ich było po prostu schować do torby i

wynieść, ale także znalezienie kupca nastręczało trudności. Większość zwierząt

leżała pogrążona w śnie; jedynie słonie, każdy przykuty za przednią ngę, stały

kołysząc się na boki, nie wiadomo czy czuwając, czy drzemiąc. Niewątpliwie nie

spało dwanaście bengalskich tygrysów zamkniętych razem w jednej dużej klatce;

krążyły po niej niespokojnie, co pewien czas warcząc bez żadnego powodu. Fawcett

skierował się w stronę biura Wrinfielda. Nagle zatrzymał się zdziwiony, że z

okna biura nie pada światło. Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Otworzyły się.

Pchnął je szerzej i wsunął głowę do środka, żeby się rozejrzeć; raptem świat

zawirował mu przed oczami. Rozdział trzeci Przez całą noc Wrinfield prawie nie

zmrużył oka, rzecz zupełnie zrozumiała po przejściach i napięciach minionego

dnia. W końcu, o piątej, wstał, wziął prysznic, ogolił się, i pozostawiając swój

luksusowo urządzony przedział, udał się do zwierząt, co czynił instynktownie,

ilekroć gnębiły go kłopoty, kochał bowiem cyrk i tylko w nim czuł się jak u

siebie w domu; kontakt, jaki miał ze zwierzętami, znacznie przewyższał ten, jaki

miał ze studentami, którym mozolnie usiłował wbić do głowy ekonomię, marnując -

jak to teraz widział - najlepsze lata swojego życia. Poza tym mógł sobie uciąć

pogawędkę z Johnnym, nocnym strażnikiem, który - mimo przepaści, jaka dzieliła

ich stanowiska - był jego serdecznym przyjacielem i powiernikiem. Nie żeby

Wrinfield zamierzał zwierzać się komukolwiek z wydarzeń ubiegłego wieczoru.

JOhnny'ego jednak nigdzie nie było, a nie należał do ludzi, którzy zaniedbują

swoje obowiązki, zresztą mało uciążliwe; oprócz pilnowania terenu musiał tylko

rano obejść klatki i powiadomić weterynarza lub właściwego tresera, gdyby któreś

ze zwierząt zachowywało się dziwnie. Z początku tylko lekko zdumiony, a potem ze

wzrastającym niepokojem Wrinfield zaczął szukać Johnny'ego; znalazł go w ciemnym

kącie. JOhnny, stary, pomarszczony i kulawy - bo o jeden raz za dużo zdarzyło mu

się spaść z liny - leżał ze skrępowanymi rękami i nogami, usta miał

zakneblowane, ale poza tym był cały i zdrowy, tyle że potwornie wściekły.

Wrinfield zdjął mu knebel, rozwiązał sznur i pomógł staruszkowi wstać. Długim

latom pracy w cyrku JOhnny zawdzięczał swoją niesłychaną wprawę w posługiwaniu

się niecenzuralnym słownictwem; chwiejąc się na nogach, puszczał wiązankę za

wiązanką dając upust furii. - Kto cię tak urządził? - spytał Wrinfield. - Nie

wiem, szefie. Pojęcia nie mam. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. - Johnny

delikatnie pomacał sobie kark - ktoś mnie porządnie rąbnął. Wrinfield obejrzał

chudy kark staruszka. Widniał na nim potężny siniak, ale żadnych ran, na

szczęście, nie było. Wrinfield otoczył ramieniem wątłe barki Johnny'ego. -

Rzeczywiście. Chodźmy do mojego biura; usiądziesz, odpoczniesz. Na pewno mam tam

coś, co postawi cię na nogi. A potem zawiadomimy policję. Byli w połowie drogi

do biura, kiedy JOhnny nagle zesztywniał i, opierając się prowadzącemu go

Wrinfieldowi, powiedział dziwnie chropawym i napiętym głosem: - Chyba musimy

zawiadomić gliny o czymś poważniejszym, szefie. Wrinfiedld spojrzał na niego

pytająco, po czym powiódł oczami za jego wzrokiem. W klatce z bengalskimi

tygrysami leżały zmasakrowane ludzkie szczątki. Tylko po kilku strzępach odzieży

z żałosnymi resztkami baretek udało mu się rozpoznać to, co zostało z pułkownika

Fawcetta. Wrinfield z przerażeniem i zafascynowaniem patrzył na to, co się

działo za oknem jego biura; choć do świtu było jeszcze daleko, artyści cyrkowi,

policjanici i detektywi kręcili się po zapleczu, skrupulatnie zacierając

wszelkie ślady, które mógł pozostawić morderca. Sanitariusze zawinęli w płachtę

brezentu mizerne szczątki Fawcetta i umieścili na noszach. Nieco na uboczu stali

razem Malthius, treser tygrysów, Neubauer, treser lwów, oraz Bruno; to oni

weszli do klatki i wynieśli zakrwawione ochłapy. Wrinfield skierował wzrok na

admirała, do którego zadzwonił natychmiast po zawiadomieniu policji. Mimo że po

przybyciu na miejsce admirał nikomu się nie przedstawił, żaden z policjantów nie

próbował go zatrzymać, nikt go nie pytał, kim jest i czego tu szuka; widocznie

ktoś wyższy szarżą wydał polecenie, żeby nie wchodzono mu w drogę. - Na miłość

boską, panie admirale, kto mógł zrobić coś tak strasznego? - spytał Wrinfield. -

Okropnie mi przykro, panie Wrinfield. - Były to dość nietypowe słowa jak na

admirała, któremu niezmiernie rzadko bywało przykro. - Proszę mi wierzyć. Żal mi

Fawcetta, to jeden z moich najzdolniejszych i najbardziej zaufanych zastępców, a

w dodatku wspaniały człowiek. I żal mi pana, naprawdę przykro mi, że wciągnąłem

pana w tę całą obrzydliwą aferę. Pański cyrk mógłby się obejść bez takiej

reklamy. - Do diabła z reklamą! Ważne jest, kto to zrobił! - I chyba trochę żal

mi siebie. - Admirał wzruszył ciężko ramionami. - Pyta pan kto? Oczywiście ta

sama osoba, lub osoby, które załatwiły Pilgrima. Kto dokładnie, nie mam pojęcia.

Jedno jest pewne: morderca, bądź mordercy, wiedzieli, że Fawcett zjawi się tu,

skoro wcześniej ogłuszyli strażnika. Miał staruszek szczęście, że jego też nie

wrzucili do klatki. Sądzę, że Fawcetta zwabili telefonem. Wkrótce się dowiemy.

MOi ludzie właśnie to sprawdzają. - Co sprawdzają? - Wszystkie rozmowy

telefoniczne z naszą agencją, zarówno kiedy ktoś dzwoni do nas, jak i kiedy my

dzwonimy do kogoś, są automatycznie nagrywane. Oczywiście, z wyjątkiem rozmów,

które prowadzone są przez aparaty z przystawką kodującą. Myślę, że za kilka

minut powinniśmy mieć nagranie. A teraz chciałbym porozmawiać z tymi trzema,

którzy wynieśli zwłoki z klatki. Z każdym osobno. O ile się nie mylę, jednym z

nich jest treser tygrysów. Jak się nazywa? - Malthius. Ale... ale ufam mu

całkowicie. - Nie wątpię - rzekł admirał, siląc się na cierpliwość. - Sądzi pan,

że zdołano by wyjaśnić jakąkolwiek zbrodnię, gdyby przesłuchiwano tylko

podejrzanych? Proszę po niego posłać. Malthius, Bułgar o czarnych jak węgiel

oczach i szczerej twarzy, był wyraźnie zdenerwowany. - Niech się pan tak nie

przejmuje - powiedział łagodnie admirał. - To moje tygrysy go zagryzły. -

Zagryzłyby każdego oprócz pana, prrawda? - Nie wiem. Gdyby ktoś leżał spokojnie,

to chyba nie. - Zawahał się. - Wiele zależałoby od okoliczności. Co innego...

Admirał czekał cierpliwie. - Co innego, gdyby ktoś je sprowokował - dokończył po

chwili Malthius. - Albo gdyby... - Tak? - Albo gdyby poczuły krew. - Jest pan

pewien? - Oczywiście, że jest pewien! - Ostry ton głosu Wrinfielda zaskoczył

admiraała, który nie wiedział, jak bardzo lojalny wobec swoich ludzi jest

właściciel cyrku. - A co pan myśli? Karmimy je koniną i wołowiną, surowym mięsem

pachnącym krwią! Nie mogą się doczekać pory karmienia; każdy rzucony im ochłap

natychmiast rozszarpują zębami i pazurami. Czy widział pan kiedykolwiek tygrysy

pożerające mięso? Admirałowi stanął przed oczami obraz Fawcetta rozrywanego na

strzępy przez drapieżne bestie; mimo woli przeszedł go dreszcz. - Nie. I chyba

nie chciałbym widzieć - rzekł, po czym zwrócił się do Malthiusa. - Więc kiedy

wrzucono go do klatki, Fawcett jeszcze żył; mógł być nieprzytomny, ale w każdym

razie żył, bo trupy nie krwawią. Pana zdaniem był ranny, tak? - Przypuszczalnie

tak. Chociaż teraz nie znajdzie się żadnych śladów. - Zdaję sobie z tego sprawę.

Klatka była zamknięta na klucz od zewnątrz. Czy znajdując się w klatce, można

przekręcić klucz? - Nie. W środku jest rygiel. Ale nie był zasunięty. - Po co i

zamek, i rygiel? Czy to nie za dużo? Po raz pierwszy odkąd wszedł do biura

Malthius uśmiechnął się smutno. - Jeśli chodzi o tygrysy, to nie. Kiedy chcę

wejść do klatki, otwieram drzwi kluczem i zostawiam go w zamku. Po wejściu

natychmiast zasuwam rygiel. Nie mogę ryzykować, że drzwi otworzą się same, albo

że któryś z tygrysów pchnie je na oścież i wszystkie wydostaną się na zewnątrz,

pomiędzy ludzi. - Na jego twarzy znów pojawił się ten sam gorzki uśmiech. - MNie

też to odpowiada. Gdyby nagle zrobiło się gorąco, mogę jednym ruchem odsunąć

rygiel, wyskoczyć z klatki i zamknąć ją na klucz. - DzięKuję. Czy zechciałby pan

poprosić swojego przyjaciela... - Heinricha Neubauera, tresera lwów? - Tak. Z

nim też chciałbym porozmawiać. Malthius z ponurą miną wyszedł z biura. - Co on

taki przygnębiony? - spytał admirał Wrinfielda. - A pan by nie był na jego

miejscu? - głos Wrinfielda znów stał się niespodziewanie szorstki. - Po pierwsze

czuje się osobiście odpowiedzialny za to, co się stało, a po drugie jego tygrysy

po raz pierwszy skosztowały ludzkiego mięsa. A jeśli przypadło im do gustu? Jego

też mogą pożreć. - Nie pomyślałem o tym. Admirał zadał Neubauerowi kilka

nieistotnych, rutynowych pytań, po czym poprosił go, żeby wezwał Bruna. -

Właściwie tylko z panem chciałem się widzieć - oznajmił, kiedy linoskoczek

wszedł do śRodka. - Z tamtymi rozmawiałem po to, żeby nie wzbudzić niczyich

podejrzeń. Obserwują nas i pracownicy cyrku i policja. Niektórzy policjanci

sądzą, że jestem jakimś nadkomisarzem policji, inni - nie wiadomo czemu - że

jestem z Fbi. Ale mówię o tym tak na marginesie. Stała się okropna rzecz, Bruno.

OKropna. Wygląda na to, że biedny Fawcett miał rację; nie cofną się przed

niczym, żeby przekonać się, jak bardzo zależy nam na tym, aby cyrk pojechał do

Krau. I osiągnęli swoje. Diabli wiedzą, do czego jeszcze są zdolni. Nie mam

prawa, nikt nie ma prawa żądać od was, abyście dalej brali udział w tej całej

makabrycznej aferze. Patriotyzm też ma swoje granice; cena, jaką Pilgrim i

Fawcett zapłacili, jest zbyt wysoka. Czujcie się, panowie, zwolnieni z wszelkich

podjętych zobowiązań. - Mów pan za siebie - warknął Wrinfield tym samym ostrym

tonem, co poprzednio; każdy cios w jego ukochany cyrk był osobistą zniewagą i

działał na niego jak płachta na byka. - Zginęło dwóch dzielnych ludzi. Czy ich

śmierć ma iść na marne? Jadę do Europy. Admirał zamrugał oczami i spojrzał na

Bruna. - A pan? - spytał. Bruno nie odpowiedział, tylko popatrzył na niego z

pogardą. - Hm. - Admirał stropił się na moment. - JUż myślałem, że z wyjazdu

nici. Ale jeśli jesteście gotowi ponieść ryzyko, ja jestem gotów przyjąć waszą

ofiarność. Bardzo to egoistyczne z mojej strony, ale ogromnie nam zależy na tych

obliczeniach. Panowie, nie będę wam dziękował, słów bym na to nie znalazł, ale

przynajmniej postaram się, żebyście mieli pełną ochronę. Przydzielę wam pięciu

moich najlepszych ludzi; może jako dziennikarzy towarzyszących cyrkowi? KIedy

już będziecie na statku... - Jeśli przydzieli nam pan kogokolwiek, nie

pojedziemy - przerwał mu cicho Bruno. - Przynajmniej ja nie pojadę. A z tego, co

się orientuję, choć oczywiście nie znam szczegółów, beze mnie tourn~ee nie ma

sensu. Zgadzam się na udział doktora Harpera, bo polecił go nam człowiek, który

sam zginął; trudno o lepszą rekomendację. Ale jeśli chodzi o innych... kto

według pana zabił Pilgrima i Fawcetta? MOże bez przydzielonej ochrony będziemy

mieli jakieś szanse. Bruno odwrócił się na pięcie i wyszedł z biura. Admirał

patrzył za nim z bolesnym wyrazem twarzy; zdarzyło się coś, co szefowi Cia

przytrafiało się niezmiernie rzadko: zabrakło mu słów. Z chwilowej opresji

wybawiło go pojawienie się sierżanta policji z czarnym pudełkiem w ręce.

Wrinfield od razu domyślił się, że policyjny mundur nie należy do mężczyzny,

który ma go na sobie. I że to admirał kazał mu go włożyć, żeby nie rzucał się w

oczy. - Nagranie? - zapytał admirał. Sierżant skinął głową. - MOżemy przesłuchać

je w pańskim biurze? - Oczywiście. Proszę czuć się jak u siebie - odparł

Wrinfield. - Miałem na myśli pańskie drugie biuro. Tu się kręci zbyt wiele osób.

Kiedy drzwi przedziału zamknęły się za nimi, sierżant wyjął z czarnego pudełka

magnetofon. - Co pan spodziewa się usłyszeć? - spytał Wrinfield admirała. -

Pana. Właściciel cyrku wybałuszył oczy. - A raczej kogoś umiejętnie

naśladującego albo pański głos, albo głos Bruna. Fawcett znał w cyrku jedynie

was; nie przyjechałby, gdyby dzwonił ktoś inny. Sierżant włączył magnetofon. -

To miałem być ja - oznajmił spokojnie Wrinfield, kiedy nagranie dobiegło końca.

- MOżemy posłuchać jeszcze raz? Sierżant przewinął taśmę i puścił ją ponownie. -

To nie jest mój głos - stwierdził autorytatywnie Wrinfield. - Chyba nie ma pan

wątpliwości? - Mój drogi panie, wcale nie sądziłem, że to będzie pański głos. I

nie mam wątpliwości. Teraz już nie mam. Za pierwszym razem nie byłem pewien.

KIedy ktoś jest zdenerwowany i mówi bardzo szybko, jego głos zmienia się. Prosta

metoda, to przykryć mikrofon kawałkiem jedwabiu. Nie dziwię się, że biedny

Fawcett dał się nabrać, zwłaszcza, że sam też miał zszargane nerwy tą historią z

Pilgrimem. Głos jest nieźle podrobiony. - Admirał na moment się zawahał, po czym

spojrzał w zamyśleniu na Wrinfielda. - O ile mi wiadomo, nie rozmawiał pan z

nikim z moich ludzi oprócz Pilgrima i Fawcetta, prawda? Wrinfield skinął głową.

- A ten, kto dzwonił, musiał dobrze znać pański głos, żeby naśladować go tak

udatnie. - Bzdura! Jeśli sugeruje pan... - Tak, dokładnie to sugeruję. Niestety.

Do jasnej cholery, jeśli są wtyczki w CIA, tym bardziej mogą być w pańskim

cyrku! U mnie pracują przynajmniej sami Amerykanie, a u pana ludzie dwudziestu

pięCiu różnych narodowości! - Każdy obcy wywiad chce mieć wtyczki w CIA, a komu

mogłoby zależeć na infiltracji zwykłego cyrku? - Nikomu. Ale w oczach naszych

wrogów nie jesteście już zwykłym cyrkiem, lecz agendą CIA. To dostateczny powód,

żeby was infiltrować. Niech pan nie pozwoli, żeby lojalność wobec pracowników

odebrała panu zdolność trzeźwego myślenia. Jeszcze raz przesłuchajmy taśmę. Tym

razem niech pan nie koncentruje się na podobieństwie do własnego głosu, tylko

próbuje rozpoznać dzwoniącego. Sądzę, że zna pan głosy wszystkich swoich

pracowników. Już teraz możemy zawęzić pole poszukiwań, bo większość pańskich

ludzi to cudzoziemcy mówiący po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. A do

Fawcetta zadzwonił ktoś, dla kogo angielski jest językiem ojczystym,

prawdopodobnie Amerykanin, choć tego nie mogę być jeszcze całkiem pewien.

Przesłuchali nagranie cztery razy. W końcu Wrinfield pokręcił głową. - Nic z

tego. Głos jest za bardzo zniekształcony. - Dziękuję sierżancie, może pan

odejść. Sierżant schował magnetofon do pudełka i wyszedł. Admirał przez chwilę

chodził po przedziale - trzy kroki w każdą stronę - po czym pokiwał głową,

niechętnie godząc się z własną oceną sytuacji. - Ładna para kaloszy, nie ma co -

powiedział. - Wtyczki u mnie, wtyczki u pana. - Jest pan tego bardzo pewien. -

Jestem pewien jednego; każdy z moich ludzi wolałby zrezygnować z renty niż

otworzyć drzwi klatki z tygrysami. Po chwili Wrinfield też pokiwał głową, i też

bez entuzjazmu. - Fakt. Sam powinienem był na to wpaść. - Drobiazg. Ale co

zrobimy teraz. Daję głowę, że śldzą każdy pański ruch. - Przez moment milczał z

ponurą miną. - Choć moja głowa niewiele będzie warta, kiedy skończy się ta cała

afera. - Myślałem, żeśmy to ustalili. - Głos Wrinfielda ponownie przybrał

znajomy już ostry ton. - Słyszał pan, co powiedziałem w cyrku. I co powiedział

Bruno. Jedziemy. Admirał przyjrzał mu się uważnie. - Wczoraj wieczorem nie był

pan aż tak zdecydowany. - Chyba pan nie do końca rozumie - powiedział cierpliwie

Wrinfield. - Cyrk jest moim życiem, całym moim życiem. Kto krzywdzi mnie,

krzywdzi cyrk. I odwrotnie. A poza tym, mamy jeszcze asa w rękawie. - Jakiego

asa? - Bruna. Nikt nie wie, że współpracuje z panem. - Tak, to ważne. I chcę,

żeby tak pozostało. Dlatego właśnie zależy mi na tym, żeby przyjął pan do pracy

naszą agentkę. Nazywa się Maria Hopkins. Wprawdzie słabo ją znam, ale doktor

Harper twierdzi, że jest świetna, a poza tym w pełni godna zaufania. Zakocha się

w Brunie, a on w niej. Nikt się temu nie będzie dziwił. - Admirał uśmiechnął się

smutno. - Gdybym był dwadzieścia lat młodszy... To bardzo piękna dziewczyna. W

każdym razie pracując w cyrku będzie mogła kontaktować się z Brunem, z panem, z

doktorem Harperem i - do czasu waszego wyjazdu - ze mną, nie wzbudzając żadnych

podejrzeń. Może zatrudni pan ją jako amazonkę? To pomysł Fawcetta. - Wykluczone.

MOże ta dziewczyna myśli, że jest dobra, może rzeczywiście jest dobra, ale cyrk

to nie miejsce dla amatorów. Co więcej, każdy z moich ludzi od razu pozna, że

brak jej wyszkolenia cyrkowego, a to tylko niepotrzebnie ściągnie na nią uwagę.

- Ma pan lepszy pomysł? - Tak. Zastanawiałem się nad tym po wyjściu z tego

okropnego burdelu, do którego zabrał nas Fawcett. Zresztą, nie musiałem myśleć

długo. MOja sekretarka bierze ślub za kilka tygodni; wychodzi za jakiegoś

dziwaka, który nie lubi cyrku. Więc musi się z nami rozstać. Wszyscy o tym

wiedzą. Zatrudnię Marię na jej miejsce. Będzie miała doskonały pretekst, żeby

ciągle się ze mną kontaktować, a na moje polecenie także z doktorem i z Brunem.

- Znakomicie. Chciałbym również, żeby umieścił pan w jutrzejszej prasie duże

ogłoszenie, że pański cyrk poszukuje lekarza na czas europejskiego tourn~ee.

Wiem, że na ogół nie załatwia się tego w ten sposób, że są inne metody, musimy

jednak stworzyć wrażenie, że wybór lekarza był sprawą przypadku. Zapewne otrzyma

pan sporo ofert; podróż po Europie to gratka dla kogoś świeżo po studiach, ale

oczywiście wybierze pan doktora Harpera. Nie praktykował od lat, więc w sytuacji

przymusowej najwyżej będzie umiał podać komuś aspirynę; na więcej nie możecie

liczyć. Ale to nieistotne. Ważne jest, że to jeden z naszych najlepszych

agentów. - To samo słyszałem na temat Pilgrima i Fawcetta. Admirał machnął z

rozdrażnieniem ręką. - Nieszczęścia chodzą parami. Teraz karta powinna się

odwrócić. Pilgrim i Fawcett wiedzieli, że ich praca wiąże się z ryzykiem. Harper

też zdaje sobie z tego sprawę. Przynajmniej nie ciążą na nim żadne podejrzenia,

bo dotąd nie miał kontaktów z pańskim cyrkiem. - Czy nie przyszło panu do głowy,

że wróg może dowiedzieć się, że to pański pracownik? - A czy ja pana uczę, jak

kierować cyrkiem? - Przepraszam. Należało mi się. - Nie przeczę. Ale po pierw-

sze, nie ma powodu, żeby go w ogóle sprawdzali; przecież nie będą sprawdzać

wszystkich stu iluś pracowników cyrku. Po drugie, pracuje w Belvedere,

znakomitym szpitalu, i właśnie wkrótce rozpoczyna dłuższy urlop; dlaczego nie

miałby się przejechać do Europy na cudzy koszt? Na pewno będzie przewyższał

kwalifikacjami i doświadczeniem wszystkich pozostałych kandydatów. Jego wybór

bęDzie sprawą oczywistą. Każdy dyrektor by się ucieszył z tak świetnego

fachowca. - Ale powiedział pan, że Harper nie praktykuje od lat! - Jest

ordynatorem w Belvedere. Mamy tam swój oddział. - Boże, gdzie was nie ma! -

Staramy się być wszędzie. Jak szybko może pan wyjechać? - Wyjechać? - Do Europy.

- Mamy kilka wstępnych terminów wyjazdu i kilka wersji trasy. Nie będzie z tym

problemu. Czekają nas jeszcze trzy dni występów w Waszyngtonie, a potem trzy dni

na Wschodnim Wybrzeżu. - Proszę odwołać Wschodnie Wybrzeże. - Odwołać? Nigdy

tego nie robimy! Wszystko zostało dawno umówione, zarezerwowano hale,

umieszczono reklamy, sprzedano tysiące biletów... - Otrzyma pan iście królewską

rekompensatę, panie Wrinfield. Proszę tylko wymienić sumę; jutro przelejemy ją

na pańSkie konto. Wrinfield nie należał do ludzi, którym zdarza się płakać, ale

teraz miał taką minę, jakby był bliski łez. - Ależ występujemy w tych miastach

co roku! Mamy stałą widownię, której nie możemy zawieść! - Niech pan podwoi

sumę, którą zamierzał pan wymienić. Ale proszę odwołać występy. Za tydzień

odpływacie z Nowego JOrku. Kiedy zatrudni pan Harpera, on zajmie się

szczepieniami. Gdyby były kłopoty z wizami, pomożemy. Choć nie spodziewam się

problemów z żadną ambasadą czy konsulatem państw Europy Wschodniej; bardzo im

zależy na przyjeździe cyrku. Wpadnę dziś wieczorem na przedstawienie. Czarująca

panna Hopkins zjawi się również, ale nie ze mną. Niech ktoś się nią zajmie,

dobrze? Tylko proszę nie robić tego osobiście. - MOże mój bratanek. To bystry...

- W porządku. Ale proszę go w nic nie wtajemniczać. Niech ją po prostu oprowadzi

po terenie, żeby dziewczyna poznała kulisy swojej nowej pracy. I niech jej

przedstawi waszych czołowych artystów, w tym oczywiście Bruna. Proszę uprzedzić

Bruna, jak rzeczy się mają. Rzadko kiedy bratanek jest tak podobny do stryja jak

Henry Wrinfield był podobny do Tesco Wrinfielda; wyglądał raczej na jego syna,

choć rzeczywiście był tylko bratankiem. Miał identyczne ciemne oczy, taką samą

szczupłą, inteligentną twarz, i jeśli nawet nie posiadał równie tęgiego umysłu,

na pewno był bystrym i rzutkim młodzieńcem, dla którego oprowadzenie Marii

HOpkins po zapleczu cyrku nie stanowiło wyzwania nad siły. Oprowadzał ją przez

ponad godzinę, i przez ponad godzinę ani razu nie pomyślał o swojej narzeczonej,

panience z dobrego domu, studiującej na jednym z najlepszych uniwersytetów, a

kiedy w końcu sobie o niej przypomniał, nie poczuł żadnych wyrzutów sumienia,

choć zwykle myślał o niej przynajmniej raz na dziesięć minut. Zresztą tylko

nieuleczalny mizogin mógłby mieć powód do narzekań, gdyby mu powierzono misję

zajęcia się panną Hopkins. Drobna, lecz bynajmniej nie cierpiąca na

niedożywienie, o długich ciemnych włosach i wielkich piwnych oczach, miała

cudowny, zaraźliwy śmiech i pogodne usposobienie. Różniła się diametralnie od

stereotypu pracownika CIA i może między innymi dlatego doktor Harper tak wysoko

ją cenił. Henry, który oprowadzając dziewczynę, niepotrzebnie trzymał ją pod

rękę, pokazał jej zwierzęta spętane przy słupach, lub zamknięte w klatkach, po

czym przedstawił ją Malthiusowi i Neubauerowi; czekając na występy, obaj

treserzy zajmowali się doskonaleniem umiejętności swoich kotów. Malthius,

czarujący, pełen wdzięku, życzył jej miłego pobytu; Neubauer, choć dość

uprzejmy, nie umiał być czarujący i nie życzył jej nic. Następnie Henry

zaprowadził dziewczynę na teren lunaparku, gdzie rozbrzmiewała hałaśliwa muzyka.

Potężny Kan Dahn, z łatwością wywijający ogromną sztangą, wyglądał niezwykle

imponująco; ująwszy ostrożnie drobną dłoń Marii w swoje wielkie łapsko,

uśmiechnął się szeroko, oznajmiając, że jest ona najlepszym nabytkiem cyrku,

odkąd przed laty zatrudniono jego. Zachowywał się bardzo serdecznie, wręcz

wylewnie. Siłaczowi zawsze zresztą dopisywał humor, choć nikt nie miał pojęcia,

czy wynika to z jego wesołego usposobienia, czy ze świadomości, że wobec nikogo

nie musi być gburowaty, bo jego wygląd działa dostatecznie otrzeźwiająco nawet

na najgorszych zbirów. Manuelo, meksykański mistrz noża, stał za kontuarem

jednej z bud, z wyrozumiałością obserwując młodych i niemłodych klientów

ciskających w ruchome tarcze nożami o specjalnie stępionych ostrzach. Co pewien

czas wychodził zza kontuaru i, rzucając noże obiema rękami naraz, błyskawicznie

strącał sześć tarcz, żeby zademonstrować klientom, iż to naprawdę nic trudnego.

Powitał Marię z szarmancją południowca, zapewniając ją, że tak długo jak

pozostanie w cyrku, zawsze będzie do jej usług. Pracujący kilka kroków dalej Ron

Roebuck przywitał ją z powagą, ale też serdecznie; kiedy już odchodziła,

zobaczyła ze zdumieniem i radością, że spada na nią migocząca, rozdygotana pętla

białej liny. Sznur dotknął ziemi, po czym wzniósł się w górę i znikł, nie

muskając nawet sukienki dziewczyny. Maria obejrzała się i uśmiechnęła szeroko do

Roebucka; na jego poważnej dotąd twarzy również pojawił się uśmiech. Bruno

wyszedł przed swój składany teatrzyk, akurat, kiedy Henry i Maria zbliżali się

do niego. Miał na sobie szatę chińskiego mandaryna, która tak skutecznie kryła

jego doskonale umięśnione ciało. Henry dokonał prezentacji i Bruno uważnie

zmierzył dziewczynę wzrokiem. Jak zwykle, trudno było odgadnąć, co myśli, ale

potem stało się coś niezwykłego: uśmiechnął się i jego twarz jakby uległa

przeobrażeniu. - Witam w cyrku - rzekł. - Mam nadzieję, że spodoba się pani u

nas. - Dziękuję. - Odwzajemniła się uśmiechem. - To dla mnie zaszczyt. Pan

jest... gwiazdą tego cyrku, prawda? Bruno wskazał na niebo. - Gwiazdy są tam,

panno Hopkins. A my jesteśmy tylko artystami. Każdy robi co potrafi. Niektórzy z

nas jedynie mają szczęście, że ich popisy są bardziej ekscytujące od innych, to

wszystko. Niestety, czas na mnie. Maria odprowadziła go wzrokiem. - Spodziewała

się pani, że będzie trochę inny? - spytał z rozbawieniem Henry. - Tak,

rzeczywiście. - Jest pani zawiedziona? - Troszkę. - Wieczorem zmieni pani

zdanie. Popisy Bruna dosłownie zapierają dech. - Czy to prawda, że podczas

występów wszyscy trzej mają zawiązane oczy? Że nic nie widzą? - Tak, to prawda.

Nie ma w tym żadnej lipy. Bruno dyryguje tą rodzinną orkiestrą. On nadaje tempo,

on łapie. Zresztą, może wszyscy trzej mają dar telepatii, nie wiem. Chyba nikt

nie wie, oprócz nich samych, oczywiście. Ale oni milczą jak zaklęci. - Może

chodzi o coś innego. - Wskazała na napis WIELKI MAG biegnący nad wejściem do

teatrzyku. - Podobno Bruno nie tylko ma fotograficzną pamięć, ale umie czytać

cudze myśli? - Tak. Mam nadzieję, że nie wyczytał przed chwilą, jak bardzo nie

przypadł pani do gustu. - Niech pan nie żartuje ze mnie! Podobno umie też czytać

listy w zalakowanych kopertach. Jeśli widzi przez papier, to dlaczego miałby nie

widzieć przez opaskę? Henry popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Panno HOpkins,

jest pani nie tylko ładna, ale i bystra. Nigdy dotąd nie przyszło mi to do

głowy. - Zadumał się, ale po chwili dał za wygraną. - Chodźmy zająć miejsca,

wkrótce rozpocznie się spektakl. To co, podoba się pani nasz cyrk? - Bardzo. - A

najbardziej? - To, że wszyscy są tacy mili i uprzejmi. Henry uśmiechnął się. -

Większość z nas zeszła z drzew już wiele lat temu - oznajmił. UJął ją pod ramię

i wprowadził do budynku. Czuł się jak w siódmym niebie; o narzeczonej całkiem

zapomniał, nie towarzyszyła mu nawet w postaci chmurki. Na terenie cyrku

znajdowała się jedna osoba, która nie była ani miła, ani uprzejma, lecz admirał

po pierwsze nie zaliczał się do pracowników cyrku, a po drugie nie znosił, kiedy

coś stawało mu na drodze. W dodatku miał za sobą długi i męczący dzień, więc nic

dziwnego, że był w podłym humorze. - Chyba mnie pan nie zrozumiał - rzekł, ledwo

hamując irytację. - Pan mnie również. - Ponieważ przy tylnym wejściu do cyrku

paliła się tylko jedna słaba lampa, a na zewnątrz było ciemno i mżyście, nocny

stróż JOhnny, który nie miał już tak dobrego wzroku jak dawniej, nie poznał

admirała. - Wejście dla widzów jest z drugiej strony. Jazda stąd! - Jesteście

aresztowani! - ryknął bez ceregieli admirał, po czym odwracając się do

barczystej postaci stojącej za nim, polecił: - Odprowadźcie go natychmiast na

najbliższy komisariat. Niech go zamkną za przeszkadzanie w pracy policji! -

Spokojnie, spokojnie. - Ton JOhnny'ego zmienił się w jednej chwili. - Nie ma

potrzeby... Wyszedł za próg i zadzierając głowę, popatrzył admirałowi w twarz. -

Czy ja pana nie widziałem tu dziś rano, kiedy mieliśmy ten kłopocik? - Jeśli

nazywa pan "kłopocikiem" morderstwo, to owszem. Proszę mnie natychmiast

zaprowadzić do Wrinfielda! - Nie mogę. Moim obowiązkiem jest pilnowanie drzwi. -

Pan się nazywa Johnny, prawda? A więc, Johnny, jeśli chce pan w przyszłości

pełnić tu jeszcze jakiekolwiek obowiązki... - Admirał groźnie zawiesił głos.

JOhnny czym prędzej zaprowadził go do Wrinfielda. Rozmowa admirała z dyrektorem

trwała krótko. - MOżecie ruszać w każdej chwili - oznajmił admirał. - Z wizami

wszystko załatwione. - W jeden dzień? Mimo że mam w cyrku artystów dwudziestu

pięciu narodowości? - A ja mam czterystu pracowników. I jeśli się im dobrze

przyjrzeć, to przynajmniej w oczach niektórych można dostrzec iskierki

inteligencji; słabe bo słabe, ale zawsze. Doktor Harper zjawi się u pana jutro o

dziesiątej rano. Proszę być u siebie w biurze, dobrze? On się wszystkim zajmie.

Co się tyczy morderstw Pilgrima i Fawcetta, ani moi agenci, ani policja nic

dotąd nie wykryli. I nie sądzę, żeby im się udało coś znaleźć. Chyba, że będą

jakieś dalsze wypadki. - Jakie wypadki? - Nie wiem. Raczej dość drastyczne.

Napędziłem lekkiego stracha JOhnny'emu, pańskiemu stróżowi. Uparty starzec! Jest

zadziorny i trochę tępawy, ale chyba godny zaufania. - Powierzyłbym mu własne

życie. - Widzę, że mniej je pan ceni, niż ja swoje. Wyznaczyłem sześciu ludzi do

pilnowania w nocy waszego pociągu. Nie są z mojej organizacji, więc proszę się

nie obawiać. Będą pełnić służbę aż do waszego wyjazdu, który nastąpi za pięć

dni. - Czy rzeczywiście potrzebni nam są wartownicy? Nie podoba mi się ten

pomysł. - Jest mi to najzupełniej obojętne. - Admirał uśmiechnął się mimo

znużenia, żeby złagodzić treść swoich słów. - Od chwili, kiedy zgodził się pan

na współpracę, podlega pan moim rozkazom. Chodzi o bezpieczeństwo. I zależy mi

na tym, żeby JOhnny nie przeszkadzał moim ludziom. - Czyje bezpieczeństwo ma pan

na myśli? - Bruna, Marii, Harpera... i pańskie. - Moje? Uważa pan, że coś mi

grozi? - Jeśli mam być szczery, to panu akurat nie, choćby z tego względu, że

gdyby panu coś się przytrafiło, tourn~ee zostałoby odwołane, a naszym

przeciwnikom nie byłoby to na rękę. Ale wolę nie ryzykować. - Sądzi pan, że ci

pańscy wartownicy zdołają zapewnić nam bezpieczeństwo? - Owszem. W tak zżytej

społeczności jak ta, wieści rozchodzą się szybko; w ciągu godziny każdy będzie

wiedział, że pociąg jest pod nadzorem. Proszę powiedzieć ludziom, że do policji

dotarły pogróżki skierowane przeciwko bliżej nieokreślonym osobom z pańskiego

zespołu. Jeśli wśród artystów faktycznie jest jakaś wtyczka, wystraszy się i

będzie siedzieć cicho jak trusia. - Nieźle pomyślane. - Pilgrimowi i Fawcettowi

też by się spodobało - rzekł sucho admirał. - Czy Bruno i Maria już się poznali?

Wrinfield skinął głową. - Jakie reakcje? - W wypadku Bruna, trudno ocenić. On

nigdy nie daje nic po sobie poznać. A jeśli chodzi o Marię, z tego co mi mówił

Henry, Bruno specjalnie jej nie oszołomił. - Czyli była trochę zawiedziona? -

Chyba tak. - Ogląda teraz spektakl? - Tak. Z Henrym. - Ciekawe, czy wciąż czuje

się zawiedziona. - Wciąż czuje się pani zawiedziona? - spytał Henry. On sam był

oczarowany, nie tyle występami, co swoją towarzyszką; ani na moment nie odrywał

od niej oczu. Maria nie odpowiedziała od razu. Podobnie jak pozostałych dziesięć

tysięcy widzów, patrzyła jak zahipnotyzowana na nieprawdopodobne, wręcz

samobójcze popisy Orłów Ciemności. Kiedy skończyli, z ulgą wypuściła z płuc

długo wstrzymywane powietrze. - Nie wierzę - szepnęła. - Nie wierzę własnym

oczom. - Ja też nie, a przecież widziałem ich popisy ze sto razy. Pierwsze

wrażenia bywają mylne, prawda? - I to jak! Pół godziny później, kiedy kręciła

się z Henrym za kulisami, Bruno wyłonił się ze swojej garderoby, przebrany w

zwykłe ubranie. ZNów był normalnym, niespecjalnie imponującym człowiekiem. Na

widok dziewczyny zatrzymał się i uśmiechnął. - Widziałem panią podczas występu -

rzekł. - Mimo opaski? - Nie, później. Kiedy jeździłem na rowerze po linie.

Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Podczas tak trudnego numeru ma pan jeszcze

czas rozglądać się po widowni? - Muszę coś robić, żeby się nie nudzić -

powiedział z udaną brawurą. - To co, podobał się pani spektakl? Kiedy skinęła

głową, znów się uśmiechnął. - Występy Orłów Ciemności także? Wstyd się przyznać,

ale my, artyści, jesteśmy łasi na komplementy. Spojrzała na niego z poważną miną

i wskazała w górę. - Gwiazda spadła z nieba - powiedziała, po czym odwróciła się

i odeszła. Bruno zmarszczył lekko brwi, nie wiadomo, czy zaintrygowany, czy

rozbawiony. Doktor Harper, mimo braków w praktyce, wyglądał dokładnie tak, jak

powinien wygląać znakomity lekarz, kiedy nazajutrz rano punktualnie o dziesiątej

zjawił się w biurze dyrektora cyrku. MUsiał jednak czekać ponad pół godziny,

albowiem Wrinfield - dla zachowania pozorów - odbywał kolejno rozmowy z innymi

kandydatami, którzy stawili się sporo wcześniej. Wrinfield był sam w biurze,

kiedy doktor Harper zastukał i wszedł. - Dzień dobry. Nazywam się Harper -

przedstawił się. Wrinfield popatrzył na niego zdumiony; już otwierał usta, aby

przypomnieć mu, że się przecież poznali, i to w takich okolicznościach, iż

szybko go nie zapomni, bo nad zwłokami Pilgrima, kiedy Harper wsunął mu do ręki

wcześniej przygotowaną kartkę: "W biurze może być podsłuch. Proszę rozmawiać ze

mną tak, jak z każdym innym kandydatem". - Dzień dobry. - Wrinfield nawet nie

mrugnął okiem. - Jestem Wrinfield, właściciel i dyrektor cyrku. Całkiem płynnie

zaczął zadawać pytania; Harper słuchał, odpowiadał, a w końcu usiadł i coś

napisał na kartce, którą podał Wrinfieldowi. "Wystarczy. Teraz proszę przyjąć

mnie do pracy. Niech pan jeszcze spyta o moje najbliższe plany, a potem

zaproponuje mi obejrzenie terenu". - No dobrze, chyba dowiedziałem się dosyć -

oznajmił zaraz Wrinfield. - Mam zbyt mało czasu, żeby godzinami podejmować

decyzję. Przyjmuję pana. Prawdę mówiąc, kiedy muszę wybierać między

doświadczonym specjalistą i kimś świeżo po studiach, a tacy byli pozostali

kandydaci, to wybór jest prosty. Oczywiście, byłbym naiwny sądząc, że zatrudni

się pan u nas na stałe. Wziął pan dłuższy urlop ze szpitala? - Tak. Dwanaście

lat w Belvedere to szmat czasu; należy mi się kilkumiesięczny odpoczynek. -

Kiedy będzie pan wolny, doktorze? - Od zaraz. - Znakomicie. A jakie są pana

najbliższe plany? - To zależy kiedy cyrk ma wyjechać na zagraniczne tourn~ee. -

Prawdopodobnie za czery, pięć dni. - Zostało niewiele czasu. Po pierwsze, panie

Wrinfield, potrzebne mi będzie pańskie upoważnienie na zakup niezbędnych leków.

Potem proszę zebrać paszporty wszystkich, którzy wyjeżdżają; potrzebne będą do

szczepień. Jak rozumiem, pański cyrk nigdy dotąd nie występował w Europie.

Niestety, ze względu na szczepienia pańscy linoskoczkowie i inni akrobaci będą

musieli nieco mniej się forsować przez następne dni. - To się da załatwić.

Najpierw jednak chciałbym, żeby rozejrzał się pan po cyrku. MOże się okazać, że

pan się rozmyśli po zobaczeniu, jak to wszystko wygląda. Kiedy opuścili biuro,

Wrinfield zaprowadził Harpera na sam środek areny; tam mogli rozmawiać bez obaw,

że ktoś podsłuchuje. Przypuszczalnie było to najpewniejsze miejsce w zasięgu

kilometra, ale mimo to Wrinfield pogmerał czubkiem buta w piachu, rozglądając

się dyskretnie na boki, zanim się odezwał. - Po co była ta cała szopka? -

spytał. - Przepraszam, istotnie wyglądało to jak z kiepskiego filmu

szpiegowskiego. Na ogół staramy się unikać takich sytuacji; psują nam opinię. A

przy okazji, moje gratulacje, spisał się pan na medal; byłby z pana as wywiadu.

Ale rozmawiałem z admirałem tuż przed przyjściem do pana i obaj mieliśmy te same

brzydkie podejrzenia. - ŻE w moim gabinecie jest podsłuch? - Tak. To by wiele

wyjaśniało. - Ale po co te kartki? Nie mógł pan po prostu zadzwonić i mnie

uprzedzić? Widząc uśmiech na twarzy Harpera Wrinfield postukał się palcem w

czoło. - Ale jestem głupi! Telefon też może być na podsłuchu, tak? - Otóż to. Za

kilka minut zjawi się u pana kolejny kandydat. Przedstawi się jako doktor Morley

i będzie miał torbę lekarską, ale to nie lekarz, tylko nasz specjalista. Jego

torba jest pełna najnowocześniejszego sprzętu do wykrywania podsłuchów.

Wystarczy mu dziesięć minut, żeby sprawdzić, czy pańskie biuro jest czyste, czy

nie. Kiedy kwadrans później Wrinfield i Harper podeszli do biura, ze środka

wyłonił się wysoki brunet z czarną torbą w ręce. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś

ich obserwował lub podsłuchiwał, przedstawił się Wrinfieldowi jako doktor

MOrley, kandydat na cyrkowego lekarza. Dyrektor poinformował go, że zatrudnił

już doktora Harpera, po czym zaprosił ich obu na kawę do kantyny. Usiedli przy

stoliku w rogu sali. - ZNalazłem dwie pluskwy - oświadczył MOrley. -

Zminiaturyzowane nadajniki radiowe. Jeden w lampie na suficie, drugi w

telefonie. - Czyli znów mogę oddychać spokojnie - stwierdził Wrinfield. Ponieważ

mężcyzźni nie zareagowali, po chwili spytał niepewnie: - Usunął je pan albo

zniszczył, prawda? - Absolutnie nie! - oburzył się Harper. - Zostały i pozostaną

na miejscu, prawdopodobnie aż do naszego powrotu z Europy. Czy myśli pan, że

chcemy, aby nasi przeciwnicy dowiedzieli się, że znaleźliśmy ich pluskwy? Nie!

Przydadzą się, żeby wprowadzać wrogów w błąd i mieszać im szyki. Widać było, że

Harper w duchu zaciera z radości ręce. - Od tej chwili będziemy omawiać w

pańskim biurze tylko zwyczajne, cyrkowe sprawy. Chyba, że zadecyduję inaczej,

oznajmił, uśmiechając się z rozmarzeniem. W następnych dniach cztery tematy

zdominowały wszystkie rozmowy artystów cyrkowych. Pierwszym była, oczywiście,

podróż do Europy; jadących ogarnęło rosnące podniecenie graniczące z euforią,

którego ze zrozumiałych względów nie podzielali nieszczęśliwcy mający spędzić

najbliższe miesiące w zimowej siedzibie cyrku na Florydzie. Do Europy wybierało

się dwie trzecie zespołu, akurat tyle, żeby cyrk mógł się zaprezentować w pełnej

krasie. Jadący traktowali tourn~ee jak wakacje, tym bardziej, że wiązało się z

podróżą statkiem przez Atlantyk, i to w obie strony. Od momentu zejścia na ląd

miały to być dość pracowite wakacje; niemniej wszystkim udzielił się iście

wakacyjny nastrój. Połowę wybrańców stanowili Amerykanie, z których niewielu

widziało świat, częściowo dlatego, że nie stać ich było na podróże, a częściowo

dlatego, że sezon cyrkowy zwykle trwał tak długo, iż mieli zaledwie trzy

tygodnie urlopu w roku, w dodatku w samym środku zimy; dla tych ludzi wyjazd

zapowiadał się jako niepowtarzalna atrakcja. Drugą połowę stanowili głównie

artyści z Europy, przeważnie zza żelaznej kurtyny; dla nich z kolei wyjazd był

niepowtaarzalną szansą odwiedzenia swoich krajów i spotkania bliskich. Drugim

tematem były wielce krytykowane czynności doktora Harpera i dwóch czasowo

zatrudnionych przez niego pielęgniarek. Nikt nie darzył ich sympatią. Jako

lekarz Harper był surowy i bezlitosny; kiedy chodziło o szczepienia, nikomu nie

udało się prześlizgnąć przez sieci, jakie zarzucił, i żadne argumenty nie

potrafiły go zmiękczyć. Artyści cyrkowi to ludzie znacznie bardziej wytrzymali i

będący w znacznie lepszej kondycji fizycznej niż przeciętni przedstawiciele

gatunku ludzkiego, odczuwają jednak równie głęBoką niechęć do zastrzyków, nacięć

i opuchniętych ramion co inni. Wszyscy natomiast byli święcie przekonani, że

mają w swoim gronie prawdziwego i sumiennego lekarza. Trzecim tematem rozmów

były tajemnicze wydarzenia, takie jak pojawienie się wartowników czuwających noc

w noc nad bezpieczeństwem pociągu. Tak naprawdę to nikt nie wierzył, że ktoś lub

coś może im zagrażać, ale z drugiej strony nie mieli żadnej pewności. Równie

zagadkowe było pojawienie się dwóch ludzi podających się za elektryków, którzy

mieli sprawdzić wszystkie przewody w pociągu. Prawie już kończyli pracę, kiedy

komuś nagle przyszło do głowy, że może nie są tymi, za kogo się podają;

zadzwoniono na policję, która faktycznie ich zatrzymała. Tylko Harper wiedział,

że spędzili na posterunku zaledwie pięć minut; tyle wystarczyło, żeby mogli

zatelefonować do admirała i uspokoić go, że w żadnym z przedziałów nie ma

podsłuchów. Ostatnim, lecz niewątpliwie najbardziej frapującym tematem, byli

Bruno i Maria. Ku utrapieniu Henry'ego, któremu narzeczona całkiem uleciała z

pamięci, nie tylko coraz częściej widywano ich razem, ale wyraźnie szukali

swojego towarzystwa, i bynajmniej się z tym nie kryli. Jak należało oczekiwać,

reakcje pozostałych członków zespołu były mieszane. Niektórych bawiło, że mur,

jakim Bruno się dotąd otaczał, padł tak szybko. Część odczuwała zazdrość:

mężczyźni - dlatego, że Bruno bez najmniejszego wysiłku zaskarbił sobie względy

dziewczyny, która grzecznie, lecz stanowczo ignorowała zaloty innych, a kobiety

dlatego, że Bruno, niewątpliwie najlepsza partia w całym cyrku, grzecznie lecz

stanowczo ignorował ich zakusy. Wiele osób cieszyło się, że nareszcie Bruno

odżył; chociaż poza Kanem Dahnem, Manuelem i Roebuckiem nie miał w cyrku

serdecznych przyjaciół, wszyscy wiedzieli, że od śmierci żony zamknął się w

sobie, prowadząc samotne i ponure życie, w którym nie było miejsca dla żadnej

kobiety. Większość zespołu uważała jednak za całkiem naturalne, wręcz

nieuchronne, że bezsporna gwiazda cyrku i najpiękniejsza spośród wszyst- kich

pracujących w nim pięknych dziewcząt mają się ku sobie. Dopiero po ostatnim

spektaklu, w ostatni dzień ich pobytu w Waszyngtonie, Bruno zaprosił nieśmiało

dziewczynę do siebie, żeby pokazać jej, jak mieszka. Maria całkiem śmiało

przyjęła zaproszenie. Poprowadził ją nierówną dróżką wzdłuż toru, a potem pomógł

wspiąć się do wagonu po wysokich stopniach. Mieszkał w luksusowych warunkach:

miał do swojej wyłącznej dyspozycji salon, kuchnię połączoną z jadalnią,

sypialnię oraz łazienkę ze wspaniałą wanną wpuszczoną w podłogę. Maria była

oszołomiona, kiedy wrócili do salonu. - Znajomi twierdzą, że przyrządzam całkiem

niezłe martini - rzekł Bruno. - Piję tylko wtedy, gdy kończymy występy w jakiejś

miejscowości i wiem, że kilka najbliższych dni będę miał wolne. Alkohol i trapez

nie idą w parze. Napijesz się ze mną? - Chętnie. MUszę przyznać, że mieszkasz

jak król. Szkoda, że nie masz żony, z którą mógłbyś dzielić te luksusy. - Czy to

oświadczyny? - spytał Bruno, sięgając po lód. - Nie, nie. Ale to wszystko...

tylko dla jednej osoby... - Pan Wrinfield jest wobec mnie bardzo szczodry. - Nie

ma obawy, nie pójdzie przez ciebie z torbami - oświadczyła sucho. - Czy jeszcze

ktoś mieszka w tak znakomitych warunkach? - Nie oglądałem całego pociągu,

więc... - Bruno! - Nie. Nikt. - No właśnie. Ja na pewno nie. MOje całe lokum to

jakby przewrócona na bok budka telefoniczna. Ale nic dziwnego, istnieje wielka

przepaść między sekretarką zatrudnioną na próbę, a gwiazdą. - Oczywiście. -

Skromny to ty nie jesteś. Sama nie wiem, co o tym myśleć. - Pohuśtaj się ze mną

na trapezie. Z zawiązanymi oczami. Wtedy będziesz wiedziała. Wzdrygnęła się na

tę myśl, bynajmniej nie dla żartu. - Kręci mi się w głowie nawet jak staję na

krześle. Serio. JUż dobrze, mieszkaj sobie w tym pałacu. Przynajmniej zakosztuję

trochę luksusu, jak cię będę odwiedzać. Podał jej przyrządzonego drinka. -

Zawsze będziesz mile widzianym gościem. - Dziękuję. - Podniosła szklankę. - Za

nasze pierwsze sam na sam. Mamy udawać, że zakochujemy się w sobie. Jak sądzisz,

co o nas myślą? - Nie wiem, co myślą inni. Ale uważam, że z zadania wywiązuję

się na medal. Maria wydęła wargi. Widząc to, dodał szybko: - To znaczy, oboje

wywiązujemy się na medal. Wszyscy są przekonani, że coś nas łączy. Pewnie ze sto

osób wie, że jesteś teraz u mnie. Nie powinnaś zarumienić się ze wstydu? - Nie.

- Fakt, to zapomniana sztuka. Słuchaj, nie wierzę, że przyszłaś tu tylko dla

moich pięknych oczu. Masz mi coś do przekazania? - Właściwie nie. Przyszłam, bo

mnie zaprosiłeś. Czyżbyś zapomniał? - Uśmiechnęła się. - Swoją drogą, co cię do

tego skłoniło? - MUsimy dbać o pozory. Uśmiech znikł jej z twarzy i odstawiła

szklankę. Bruno szybko wyciągnął rękę i pogłaskał ją po dłoni. - Mario, nie

zachowuj się jak głupia gąska! Spojrzała na niego niepewnie, uśmiechnęła się

trochę sztucznie i znów podniosła szklankę. - Powiedz mi, Mario, co mam robić,

kiedy dotrzemy do Krau? Na czym polega moja rola? - Tylko doktor Harper wie, a

na razie nie puszcza pary z ust. Myślę, że wyjaśni nam wszystko albo na statku,

albo kiedy już dopłyniemy do Europy. Dziś rano powiedział mi dwie rzeczy... -

Podejrzewałem, że masz mi coś do przekazania. - Tak. Chciałam się chwilę z tobą

podroczyć, ale niezbyt mi to wyszło, co? Chodzi o tych dwóch elektryków, którzy

sprawdzali pociąg. To byli nasi ludzie, spece od podsłuchu; szukali pluskiew.

Głównie interesowali się twoim przedziałem. - Pluskwy? U mnie? Bez przesady! -

Nie bądź taki pewien siebie. Bo druga rzecz, o której powiedział mi Harper, to

że w biurze pana Wrinfielda znaleziono dwie: jedną w lampie, drugą w telefonie.

I co, bez przesady? Kiedy Bruno nie odpowiedział, ciągnęła dalej: - Zostawili je

na miejscu. Pan Wrinfield, zgodnie z sugestią doktora, kilka razy dziennie

dzwoni do admirała i w zawoalowany sposób napomyka mu o różnych członkach

zespołu. O nas oczywiście nie mówi nic. W każdym razie gdyby oni, kimkolwiek są,

chcieli sprawdzić wszystkich, których Wrinfield wymienia przez telefon, nie

mieliby czasu zajmować się nikim innym. A więc także i nami. - Chyba pogłupieli!

- zawyrokował Bruno. - I wcale nie mam na myśli naszych wrogów, tylko Wrinfielda

i Harpera. To dziecięce zabawy, śmiechu warte. - A te dwa morderstwa to też dla

ciebie dziecięce zabawy? - Boże, uchowaj mnie przed babską logiką! Przecież nie

o tym mówiłem. - Doktor Harper ma za sobą dwadzieścia lat doświadczenia. - Albo

rok doświadczenia pomnożony przez dwadzieścia. W porządku, zdaję się na was,

starych fachowców. Tylko się dobrze o mnie troszczcie. Czyli na razie mam

siedzieć spokojnie, czekać jak ta ofiara, tak? - Tak. Aha, jeszcze jedno: jak

się najlepiej z tobą skontaktować? - Zastukać dwa razy i poprosić Bruna. -

Przecież do twojego przedziału wchodzi się bezpośrednio z zewnątrz. A kiedy

pociąg będzie w ruchu? To co? - No, no. - Bruno uśmiechnął się szeroko, co

zdarzało mu się rzadko; po raz pierwszy też zobaczyła, że śmieją mu się również

oczy. - Chyba czynię postępy. Będziesz chciała do mnie przychodzić? - Wolne

żarty? MOże będę musiała. - Zgodnie z wymogami kolei, musi istnieć przejście

przez cały pociąg - odparł Bruno, pochylając się nieco do przodu. - W rogu

sypialni są drzwi prowadzące na korytarz. Ale mają klamkę tylko od wewnątrz. -

Jeśli usłyszysz puk_puk, puk_puk, to będę ja. - PUk_puk, puk_puk - powtórzył z

poważną miną. - Uwielbiam te dziecięce zabawy! Odprowadził ją do wagonu, w

którym mieścił się jej przedział. Kiedy doszli do schodków, powiedział: -

Dobranoc. Dziękuję za odwiedziny. Po czym schylił się i pocałował ją lekko. Nie

odsunęła się. - Czy to nie przesada? - spytała z rozbawieniem. - Ależ skąd!

Rozkaz to rozkaz. Mamy udawać, że coś nas łączy i właśnie nadarzyła się

znakomita okazja. KIlkanaście osób na nas patrzy. Skrzywiła się, odwróciła i

wspięła po schodkach do środka. Rozdział czwarty Prawie cały następny dzień

poświęcony był na demontaż przeraźliwych ilości różnorodnego sprzętu z areny,

zaplecza i lunaparku, oraz na ładowanie wszystkiego na kilometrowej długości

pociąg. Komuś nie związanemu z cyrkiem przenoszenie całego dobytku do wagonów i

na platformy - klatek, biur, bud jarmarcznych, składanego teatrzyku Bruna, nie

wspominając już o zwierzętach - a także rozlokowanie w pociągu artystów, mogłoby

się wydawać zadaniem ponad ludzkie siły, jednakże cyrkowcy, bogaci w

dośiadczenia wielu pokoleń, wykonali je z wręcz dziecinną łatwością; dzięki ich

wprawie i znakomitej organizacji pracy, zamiast w beznadziejnym chaosie wszystko

odbywało się w idealnym porządku. Nawet z załadowaniem zapasów żywności dla

zwierząt i ludzi, całkiem niełatwym zadaniem, uporano się błyskawicznie: po

godzinie od przyjazdu pierwszej ciężarówki cały transport gotowy był do drogi.

Akcję demontażu można by śmiało porównać do operacji wojskowej, jednakże każdy

postronny obserwator musiałby uznać przewagę cyrku, jeśli chodzi o sprawność.

Pociąg miał ruszyć o dziesiątej wieczorem. O dziewiątej doktor Harper wciąż

siedział sam na sam z admirałem w jego gabinecie, studiując dwa skomplikowane

rysunki. Admirał w jednej ręce trzymał fajkę, w drugiej kieliszek koniaku.

Sprawiał wrażenie jakby był rozluźniony, spokojny i nie miał żadnych zmartwień

na głowie. MOże istotnie udało mu się rozluźnić i uspokoić, ale było mało

prawdopodobne, żeby pomysłodawca całego przdsięwzięcia, człowiek, który

zaplanował je w każdym najdrobniejszym szczególe, czuł obojętność w takiej

chwili. - Wszystko jasne? - spytał. - Pozycje wartowników, sposób dostania się

do śRodka, rozkład budynku, sposób wydostania się na zewnątrz, droga ucieczki

nad Bałtyk? - Tak jest, panie admirale. Oby tylko statek zjawił się w porę -

odparł Harper, złożył rysunki i wsunął je głęboko do wewnętrznej kieszeni

marynarki. - Włamanie nastąpi we wtorek wieczorem. Statek ma pływać wzdłuż

wybrzeża przez tydzień, od piątku do piątku. Będzie na was czekał. - Czy Niemcy

Wschodni, Polacy i Rosjanie nie nabiorą podejrzeń? - Jasne, że nabiorą. Każdy by

nabrał. - Nie będą protestować? - A niby dlaczego? Od kiedy to Bałtyk jest ich

prywatną sadzawką? Oczywiście domyślą się, że obecność statku, czy statków, ma

związek z występami cyrku w Krau. To nieuniknione, lecz nic na to nie poradzimy.

Ale mamy cyrk z tym cyrkiem! - admirał westchnął. - Liczę, Harper, że zdobędzie

pan te obliczenia. Inaczej poślą mnie na zieloną trawkę jeszcze przed końcem

roku. Harper uśmiechnął się. - Kiepska perspektywa. Dla mnie również - rzekł. -

Sam pan jednak wie najlepiej, że zdobycie obliczeń tylko w niewielkim stopniu

zależy ode mnie. - Niestety. Jakie wrażenie wywarł na panu nasz najnowszy

współpracownik? - Takie jak na wszystkich. INteligentny, odważny, silny, ma

nerwy jak postronki. Bardzo zamknięty w sobie. Maria Hopkins mówi, że nikogo do

siebie nie dopuszcza. - Co? - Admirał uniósł krzaczastą brew - tak twierdzi ta

urocza panienka? sądzę, że gdyby się dobrze postarała... - Chodzi o bliskość

psychiczną, panie admirale. - Wiem, Harper, wiem. Nie w głowie mi żarty. Ale to

ciężka próba. Zdaję sobie sprawę, że nie mamy innego wyboru, ale mimo to

niełatwo jest pogodzić się z myślą, że musimy polegać na amatorze, o którym w

dodatku prawie nic nie wiemy. A jeżeli mu się nie powiedzie... wiadomo, co z nim

zrobią; do końca życia będę go miał na sumieniu. Więc niech pan przynajmniej

oszczędzi mi dodatkowych zmartwień. - Słucham? - Proszę, żeby miał się pan na

baczności. Te rysunki, które schował pan - mam nadzieję, że głęboko - do

kieszeni... chyba się pan domyśla, co by z panem zrobili, gdyby je odkryli? -

Owszem. - Harper westchnął. - Skończyłbym w kanale lub w rzece, odpowiednio

obciążony kamieniami i z poderżniętym gardłem. Nie sądzę, żeby miał pan problemy

ze znalezieniem kogoś na moje miejsce. - Też nie sądzę. Ale jeśli w tym tempie

będę tracić najlepszych pracowników, wkrótce zabraknie mi ludzi. Wolę do tego

nie dopuścić. Zapamiętał pan godziny transmisji i szyfry? - Nie ma pan zbyt

wielkiej wiary w podwładnych, admirale - stwierdził ze smutkiem Harper. - Rozwój

wypadków sprawił, że w siebie też nie. Harper dotknął spodu torby lekarskiej. -

Strasznie mały jest ten nadajnik. Na pewno usłyszycie mój sygnał? - To sprzęt

Nasa. Sygnał dotarłby do nas, nawet gdyby nadawał pan z księżyca. - Prawdę

mówiąc, wolałbym jechać na księżyc. Po sześciu godzinach pociąg wjechał na

dworzec przetokowy. Lało jak z cebra i panował gęsty mrok, którego nie były w

stanie rozproszyć palące się co kilka metrów lampy łukowe. W czasie długiego

postoju urozmaiconego stukotem i chrobotem przesuwanych wagonów, piskiem kół i

zgrzytem przestawianych zwrotnic, które to dźwięki w końCu wszystkich wyrwały ze

snu, odłączono wagony mające jechać na południe, do zimowej kwatery cyrku na

Florydzie. Reszta składu ruszyła do Nowego JOrku. Podróż przebiegła spokojnie.

Bruno, który zawsze sam przyrządzał sobie posiłki, ani razu nie wyłonił się ze

swojego przedziału. Dwa razy odwiedzili go bracia, raz Wrinfield i raz Harper.

Nikt inny nie zaglądał do niego; wiedziano, że jest samotnikiem i szanowano to.

Wyszedł na zewnątrz dopiero wtedy, gdy pociąg stał na kei, równolegle do

kontenerowca z miejscami dla pasażerów, który miał przewieźć cyrk do Genui.

Zdecydowano się na ten port nie ze względu na jego położenie geograficzne, ale

dlatego, że był jednym z niewielu portów na MOrzu ŚRódziemnym dysponujących

odpowiednim sprzętem do wyładowania wagonów, pod których ciężarem słabsze dźwigi

łamałyby się jak zapałki. Wciąż padał deszcz. Jedną z pierwszych osób, na jakie

Bruno się natknął, była Maria, ubrana w granatowe spodnie i żółtą pelerynę. Minę

miała wyjątkowo ponurą. Patrząc na niego spode łba, spytała bez ogródek, z

bezpośredniością, do której zdążył już przywyknąć: - Nie byliśmy specjalnie

towarzyscy, co? - Przepraszam. Ale wiedziałaś przecież, gdzie mnie szukać. - Nie

miałam ci nic do przekazania. Ty też wiedziałeś, gdzie mnie szukać. - Nie lubię

gnieść się w budkach telefonicznych. - Mogłeś zaprosić mnie do siebie. Wiem, że

mamy tylko udawać zakochanych, ale kobiecie nie wypada otwarcie uganiać się za

mężczyzną. - Nikt cię do tego nie zmusza. - Uśmiechnął się, chcąc żeby jego

następne słowa nie zabrzmiały obraźliwie. - Pewnie wolisz uganiać się

dyskretnie? - Bardzo śmieszne. Ha, ha. Nie wstyd ci? - Czego? - Że tak mnie

okrutnie zaniedbywałeś. - Wstyd. - Więc zaproś mnie dziś na kolację. - Czytasz w

moich myślach, Mario. Masz zdolności telepatyczne. Właśnie zamierzałem to

zrobić. Spojrzała na niego z niedowierzaniem i poszła się przebrać. W drodze do

miłej włoskiej restauracji wybranej przez Marię, trzy razy zmieniali taksówki. -

Czy to było potrzebne? Te wszystkie taksówki? - spytał Bruno, kiedy już usiedli

przy stoliku. - Nie wiem. Wypełniam rozkazy. - Dlaczego tu jesteśmy? Tak bardzo

się za mną stęskniłaś? - Mam dla ciebie instrukcje. - Więc nie przyjechałaś tu

dla moich pięknych oczu? Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Bruno westchnął. -

Trudno. Jakie instrukcje? - Zaraz powiesz, że mogłam ci je przekazać w jakimś

ciemnym, cichym zakątku na kei. - Ciemny, cichy zakątek niewątpliwie ma plusy,

ale nie dziś wieczorem. - Dlaczego? - Bo pada. - Zawsze jesteś taki romantyczny?

- Zresztą, podoba mi się tutaj. Sympatyczna knajpka. Popatrzył na dziewcyznę

zamyślonym wzrokiem, na jej błękitną aksamitną suknię, futrzaną etolę, zbyt

kosztowną jak na pensję skromnej sekretarki i krople deszczu połyskujące w jej

włosach. - W mroku, na kei, nie mógłbym cię widzieć. Tu zaś mogę. Jesteś bardzo

piękna. Co to za instrukcje? - Słucham? - nagła zmiana tematu na moment zbiła ją

z tropu, ale po chwili, ściągając usta w udanym gniewie, rzekła: - Odpływamy

jutro o jedenastej rano. O szóstej wieczorem bądź u siebie w kabinie; zajrzy do

ciebie ochmistrz, żeby ustalić, gdzie chcesz siedzieć, czy coś podobnego. Jest

autentycznym ochmistrzem, ale poza tym ma jeszcze inny fach. Sprawdzi, czy w

twojej kabinie nie ma podsłuchów. Bruno nic nie powiedział. - Widzę, że

przestałeś się podśmiewać z naszych metod. - Szkoda mi na to czasu - stwierdził

ze znużeniem. - Po jakie licho ktoś miałby zakładać u mnie podsłuch? Nikt mnie

nie podejrzewa o współpracę z wami. Ale zaczną, jeśli ty i Harper będziecie

upierać się przy tych idiotycznych metodach rodem ze szpiegowskiej powieści.

Skąd się wzięły pluskwy w biurze Wrinfielda? Dlaczego przysłano dwóch ludzi,

żeby sprawdzili, czy mój przedział jest czysty? Po co ten gość teraz? Jeśli za

dużo osób będzie widzieć, jak się o mnie troszczycie, wkrótce ktoś wpadnie na

to, że nie jestem takim niewiniątkiem, za jakie uchodzę. Tylko zwracacie na mnie

uwagę. Wcale mi się to nie podoba. - Proszę, uspokój się. Nie ma potrzeby tak

się... - Nie ma? Tak ci się tylko wydaje. Nie traktuj mnie jak dziecko! -

Posłuchaj, Bruno, ja jestem tylko posłańcem. Teoretycznie rzeczywiście nie ma

żadnego powodu pod słońcem, żeby podejrzewali cię o współpracę z nami. Ale

pamiętaj, że mamy, a raczej będziemy mieli przeciw sobie bardzo sprawną i

podejrzliwą służbę bezpieczeństwa, która na pewno nie przeoczy żadnej okazji.

Przecież to, co chcemy zdobyć, znajduje się w Krau. Cyrk jedzie do Krau. A ty

urodziłeś się w Krau. ONi wiedzą, że masz najsilniejszą motywację ze wszystkich

możliwych: chęć zemsty. Zabili ci żonę... - Przestań - powiedział cicho. Maria

cofnęła się, przestraszona gniewem w jego głosie. - Od sześCiu i pół roku nikt

nie odważył się mówić do mnie o mojej żonie. Jeśli wspomnisz o niej jeszcze raz,

wycofam się i diabli wezmą całą waszą akcję, a ty będziesz musiała tłumaczyć się

swojemu tępemu szefowi, jak to popsułaś wszystko przez swoją wyjątkową

gruboskórność, brak taktu, wychowania i kultury. Zrozumiałaś? - Zrozumiałam.

Blada, niemal w szoku, daremnie usiłowała zrozumieć, co powiedziała takiego

strasznego. Wolno zwilżyła językiem wargi. - Przepraszam, naprawdę bardzo

przepraszam. Popełniłam karygodny błąd. - Wciąż nie była pewna, na czym ów błąd

polegał. - To się już nigdy nie powtórzy, obiecuję. Bruno milczał. - Doktor

Harper prosi, żebyś jutro o wpół do siódmej wieczorem usiadł na podłodze, to

znaczy na pokładzie, tuż przy schodkach. Kiedy ktoś nadejdzie, powiesz, że

upadłeś i zwichnąłeś nogę w kostce. I poprosisz, żeby odprowadzono cię do

kabiny. Doktor Harper natychmiast się u ciebie zjawi. Chce cię zapoznać ze

szczegółami akcji, wyjaśnić, na czym polega twoje zadanie. - A ciebie już

zapoznał? - głos Bruna nadal był zimny jak lód. - Nie. O ile go znam, tobie

również zabroni mówić mi cokolwiek. - Dobrze, będę czekał przy schodach. A

teraz, skoro już przekazałaś mi, co miałaś do przekazania, możemy wracać. Ty

trzema taksówkami, bo takie otrzymałaś polecenie, a ja jedną. Wypadnie mi taniej

i będzie szybciej; mam gdzieś CIA. Maria wyciągnęła niepewnie dłoń i dotknęła

jego ramienia. - Przeprosiłam cię. Z głębi serca. Nie gniewaj się, proszę. Kiedy

nie odpowiedział, uśmiechnęła się, ale był to uśmiech równie nieśmiały i

niepewny jak gest, który przed chwilą wykonała. - Myślałam, że kogoś, kto

zarabia tyle co ty, stać na postawienie ubogiej sekretarce kolacji. Ale mogę

zapłacić za siebie. Tylko nie odchodź. Nie chcę jeszcze wracać. Nie teraz. -

Dlaczego? - Nie wiem. Tak mi mówi intuicja. Boże, sama nie wiem. Po prostu chcę

się z tobą pogodzić. - Miałem rację; jesteś głupią gąską. Westchnął, sięgnął po

kartę i podał ją dziewcyznie. Po czym spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Ciekawe.

Myślałem, że masz czarne oczy. Teraz nagle zrobiły się brązowe. Ciemnobrązowe, i

jakby z kropeczkami. Jak ty to robisz? Masz przełącznik? - Nie - odpowiedziała z

powagą. - Pewnie mi się coś wcześniej przewidziało. Słuchaj, dlaczego Harper nie

mógł przekazać mi tych wiadomości osobiście? - Dziwnie by to wyglądało,

gdybyście poszli razem do restauracji. Prawie nie rozmawiacie ze sobą. Nic was

przecież nie łączy. - Aha! - Z nami to co innego. Chyba nie zapomniałeś, co? To

najnormalniejsza rzecz w świecie, że zakochałam się w tobie, a ty we mnie. -

Wciąż kocha swoją zmarłą żonę. Głos Marii był płaski, bezbarwny. Z łokciami

wspartymi o reling, stała na pokładzie pasażerskim statku "Carpentaria",

nieczuła na zimny, wieczorny wiatr, wpatrzona nie widzącymi oczami w wielkie

portowe dźwigi, które - oświetlone umocowanymi do nich silnymi lampami łukowymi

- przenosiły wagony na statek. Dziewczyna podskoczyła, gdy jej ramienia dotknęła

czyjaś dłoń, a wesoły głos zapytał ciekawie: - Co? Kto kocha żonę? Odwróciła się

i ujrzała Henry'ego Wrinfielda. Jego szczupła, inteligentna twarz była

kredowobiała w świetle lamp i przyjaźnie uśmiechnięta. - Mogłeś zakasłać, czy

coś, zamiast się skradać - powiedziała z wyrzutem. - Przestraszyłeś mnie. -

Przepraszam. Ale te cholerne dźwigi tak hałasują, że nie usłyszałabyś mnie nawet

gdybym miał buty podbite gwoździami. No to kto kocha kogo? - O cyzm ty mówisz? -

O miłości - odparł cierpliwie Henry. - Mówiłaś coś na ten temat, kiedy się

zbliżałem. - Ja? - spytała zdziwiona. - Właściwie to całkiem możliwe. MOja

siostra twierdzi, że gadam przez sen. MOże się zdrzemnęłam na chwilkę. Mówiłam

coś jeszcze? Bo wiesz, podświdomość nigdy nie śpi. - Nic więcej nie słyszałem.

Szkoda, bo na pewno wiele straciłem. - Nagle zmienił temat, jakby tracąc

zainteresowanie. - Co tu robisz? Jest zimno jak w psiarni i znów zaczyna padać.

Maria otrząsnęła się. - Zamyśliłam się i jakoś tak... Boże, ale zmarzłam. -

Chodź do środka. Mają tu pięKny, staromodny bar. Przytulny i ciepły. KIeliszek

koniaku zaraz cię rozgrzeje. - Łóżko jeszcze szybciej. Czas, żebym położyła się

spać. - Odmawiasz wieczornego kielicha z ostatnim z rodu Wrinfieldów? - Za nic!

- roześmiała się i ujęła go pod rękę. - Prowadź! W salonie - pomieszczenie było

tak duże, że trudno je nazywać barem - znajdowały się głęBokie fotele obite

zieloną skórą, mosięŻne stoliki, uprzejmy steward i znakomity koniak. Maria

wypiła jeden kieliszek, Henry trzy; młodzieniec, który najwyraźniej nie grzeszył

zbyt mocną głową, pod koniec trzeciego patrzył na swoją towarzyszkę z tęsknotą w

oczach, nie przekraczającą jednak granic dobrego wychowania. Wziął Marię za rękę

i dalej spoglądał na nią tęsknie. Dziewczyna spojrzała na jego dłoń. - To

niesprawiedliwe - stwierdziła. - Zwyczaj wymaga, żeby zaręczona dziewcyzna

nosiła pierścionek zaręczynowy. Mężczyzna nie ma takiego obowiązku. A powinien

mieć. - Też tak uważam. Gdyby kazała mu nosić dzwonek na szyi, przystałby równie

ochoczo. - Więc gdzie twój? - Co mój? - Pierścionek zaręczynowy. Odpowiednik

tego, który nosi Cecily. Twoja narzeczona. Pamiętasz? Zielonooka studentka Bryn

Mawr. Chyba o niej nie zapomniałeś? Henry błyskawicznie otrzeźwiał. -

Wypytywałaś ludzi o mnie? - Nie. Ale codziennie spędzam kilka godzin z twoim

stryjem. Ponieważ nie ma własnych dzieci, największą radością i dumą napawają go

jego siostrzenice i bratanek. - Podniosła torebkę i wstała. - Dziękuję za

koniak. Życzę ci dobrej nocy i słodkich snów. Oby tylko śniła ci się właściwa

osoba! Henry odprowadził ją smętnym wzrokiem. LEdwo Maria położyła się do łóżka,

kiedy rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. Drzwi otwarte! - zawołała. Do

kajuty wszedł Bruno. - Powinnaś je zamykać. Kiedy wkoło krążą takie podejrzane

typy jak ja i Henry... - Henry? - Przed chwilą widziałem, jak zamawiał podwójny

koniak. Wyglądał jak Romeo, który odkrył, że śpiewa serenady pod niewłaściwym

balkonem. Ładny łańcuch. - Wpadłeś po to, żeby po nocy omawiać wystrój mojej

kajuty? - Przydzielono ci ją? - Dziwne pytanie. Ale odpowiedź brzmi: nie. Było

siedem czy osiem wolnych kabin i steward, taki sympatyczny staruszek, pozwolił

mi wybrać, którą wolę. Zdecydowałam się na tą. - Spodobał ci się wystrój? - Po

co przyszedłeś, Bruno? - Życzyć ci dobrej nocy. - Nagle usiadł na łóżku, objął

ją ramieniem i przytulił do siebie. - I przeprosić cię za moje zachowanie w

restauracji. Wyjaśnię ci wszystko później - kiedy będziemy już w drodze do domu.

Wstał równie nagle, jak usiadł, i otworzył drzwi. - Zamykaj się na noc! -

powiedział, zatrzaskując je za sobą. Maria patrzyła na nie przez chwilę, całkiem

oszołomiona. "Carpentaria" była potężnym statkiem, o wyporności blisko

trzydziestu tysięcy ton, nadającym się przede wszystkim do przewozu rud, ale

przystosowanym również do przyjmowania kontenerów. Każdorazowo mogła też

przewozić blisko dwustu pasażerów, choć oczywiście nie w tak luksusowych

warunkach jak transatlantyki pasażerskie. W dwóch ładowniach dziobowych

umieszczono dwadzieścia wagonów kolejowych, przeznaczonych głównie do transportu

ludzi i zwierząt; bagaże i sprzęty z reszty wagonów najpierw wyładowano na kei,

a potem rozlokowano w pozostałych ładowniach. Platformy kolejowe umocowano do

haków na przednim pokładzie. We Włoszech miały na cyrk czekać zarówno dodatkowe

puste wagony, jak i lokomotywa dostatecznie potężna, żeby przeciągnąć skład

przez góry Europy Wschodniej. Nazajutrz o szóstej wieczorem "Carpentaria", mimo

ulewnego deszczu i wzburzonego morza (statek posiadał stabilizatory częściowo

niwelujące huśtanie), była już siedem godzin drogi od Nowego JOrku. Bruno leżał

wyciągnięty na kanapie w jednej z najbardziej luksusowych kabin na statku, kiedy

rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł umundurowany ochmirstz.

LInoskoczek nie zdziwił się widząc, że ochmistrz trzyma w ręce grubą czarną

teczkę. - Dobry wieczór panu - powiedział gość. - Spodziewał się pan mojej

wizyty? - Spodziewałem się ochmistrza. To pan? - Zgadza się. Czy można? Zamknął

drzwi na zasuwę i wskazał palcem na teczkę. - Nikt sobie nie wyobraża, ile

ochmistrz ma papierkowej roboty w dzisiejszych czasach - oznajmił wzdychając.

Otworzył teczkę, wyjął płaskie, prostokątne metalowe pudełko zaopatrzone w różne

czytniki i pokrętła, wysunął z niego antenę, założył słuchawki i zaczął powoli

przemierzać kabinę, a następnie łazienkę, cały czas pracowicie manipulując

pokrętłami. Przypominał po części różdżkarza, a po części sapera z wykrywaczem

min w dłoniach. MNiej więcej po dziesięciu minutach zdjął słuchawki i schował

sprzęT do teczki. - W porządku - oświadczył. - Nigdy nie można być stuprocentowo

pewnym, ale wygląda na to, że nic tu nie ma. - Myślałem, że to urządzenie jest

nieomylne - rzekł Bruno wskazując na teczkę. - Tak. Na lądzie. Ale statek to

jednak kupa żelastwa. Kadłub służy za przewodnik, potężne kable wytwarzają pola

elektromagnetyczne; łatwo dać się nabrać. Mylić mogę się zarówno ja, jak i mój

elektroniczny przyjaciel. - Oparł się ręką o ściankę, bo "Carpentaria" nagle

szarpnęła, zupełnie jakby zapomniała, że ma stabilizatory. - Chyba czeka nas

paskudna noc. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby kilka osób potłukło się, lub

zwichnęło nogi. Pierwsza noc na morzu zawsze jest najgorsza; potem w każdym

budzi się wilk morski. Bruno nie był pewien, czy ochmistrz mrugnął do niego, czy

tylko mu się zdawało; nie wiedział, jak dalece marynarz wtajemniczony jest w

plany Harpera. Coś więc tylko bąknął w odpowiedzi. Ochmistrz przeprosił go

grzecznie za najście, otworzył drzwi i znikł. PUnktualnie o wpół do siódmej

Bruno wyszedł na pokład. Szczęściem na zewnątrz nie było nikogo. Zaledwie dwa

metry dalej kończyły się schodki wiodące z górnego pokładu. Bruno najpierw

usiadł, a nastąPnie wyciągnął się, świadomie przyjmując odpowiednio niewygodną

pozycję. Po pięciu minutach, kiedy już zaczynał go chwytać bolesny skurcz w

prawej łydce, pojawili się dwaj stewardzi. Cmokając ze współczuciem

odtransportowali go do kajuty i położyli troskliwie na kanapie. - Jeden momencik

- powiedział starszy ze stewardów. - Zaraz sprowadzimy doktora Berensona. Ani

Brunowi, ani wcześniej Harperowi, nie przyszło do głowy, że "Carpentaria" będzie

miała własnego lekarza, co było poważnym przeoczeniem z ich strony. Zgodnie z

prawem międzynarodowym, kiedy statek wiezie określoną liczbę pasażerów, obecność

lekarza jest obowiązkowa. - Czy możecie panowie sprowadzić naszego cyrkowego

lekarza? - poprosił przytomnie Bruno. - Nazywa się doktor Harper. - Nawet wiem,

gdzie jest jego kajuta. Na pokładzie pod nami. Zaraz go wezwę. Harper zapewne

musiał czekać z torbą lekarską w pogotowiu, bo nim minęło trzydzieści sekund był

już w kabinie Bruna, kręcąc z niepokojem głową i cmokając z przejęciem. Wyprosił

stewardów i zamknął drzwi, po czym posmarował kostkę Bruna jakąś cuchnącą maścią

i zaczął owijać ją metrowej długości bandażem elastycznym. - Czy pan Carter

stawił się punktualnie? - spytał. - Jeśli chodzi panu o ochmistrza, to owszem.

Ale nie przedstawiał mi się. Harper przerwał bandażowanie i rozejrzał się po

kabinie. - Znalazł coś? - spytał. - A spodziewał się pan, że znajdzie? -

Właściwie nie. Skończył opatrywać nogę Bruna i popatrzył z dumą na swoje dzieło;

zarówno wrażenie wzrokowe, jak i węchowe, było imponujące. Następnie przysunął

do kanapy niski stolik i wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki jakieś

papiery, które rozprostował na blacie; były to dwa szczegółowe rysunki. Obok

nich położył kilka zdjęć, po czym stuknął palcem w pierwszy rysunek. - Najpierw

się tym zajmiemy. Szkic sytuacyjny Ośrodka Naukowo_Badawczego Łubian. Mówi to

panu coś? Bruno popatrzył na Harpera bez zachwytu. - Mam nadzieję, że to

ostatnie głupie i zbędne pytanie, jakie mi pan zadaje. Harper przybrał dokładnie

taką minę, jak każdy, kto nie chce dać po sobie poznać, że czuje się dotknięty.

- Zanim CIA zwróciła się do mnie o pomoc... - zaczął Bruno. - Skąd pan wie, że

jesteśmy z CIA? - przerwał mu doktor. Bruno zwrócił oczy do nieba, po chwili

jednak opanował rozdrażnienie. - No więc, zanim dobrzy skauci zwrócili się do

mnie o pomoc, bardzo skrupulatnie sprawdzili każdy mój krok od chwili

opuszczenia przeze mnie kołyski. Dobrze pan wie, że pierwsze dwadzieścia cztery

lata życia spędziłem w Krau. Jak mogłem nie słyszeć o Łubianie? - Tak. No cóż. W

każdym razie w Łubianie prowadzone są specjalistyczne badania, na ogół związane

z produkcją zakazanej broni chemicznej, gazów paraliżujących i podobnych

wynalazków. - Zakazanej? Czyżby Stany ZJednoczone nie prowadziły takich badań?

Harper skrzywił się, jakby nagle rozbolał go ząb. - Nic mi o tym nie wiadomo -

rzekł. - JEśli pan mi nie ufa, panie doktorze, nie może pan oczekiwać, że ja

zaufam panu. Dobrze pan wie o czym mówię, co do tego nie mam żadnych

wątpliwości. Pamięta pan tę głośną sprawę z kurierem na lotnisku Orly? Woził

wszystkie najbardziej tajne materiały Amerykańskich Sił Zbrojnych z Europy do

Pentagonu. Pamięta pan? - Pamiętam. - Sierżant JOhnson. Robert Lee JOhnson,

ochrzczony tak na cześć naczelnego dowódcy sił konfederatów. Najcenniejszy

szpieg, jakiego Rosjanie mieli od dwudziestu lat; przekazywał Kgb najbardziej

tajne materiały wojskowe, a działał Bóg wie jak długo. Pamięta go pan? Harper

skinął ponuro głową. - Pamiętam - rzekł. INstruowanie Bruna przebiegało nie

całkiem tak, jak sobie wyobrażał. - Więc prawdopodobnie nie zapomniał pan

również, że Rosjanie opublikowali kopie tajnych dokumentów skradzioynch przez

Johnsona. Między innymi planu przygotowanego na wypadek, gdyby Armia Czerwona

zajęła Europę Zachodnią. Wynikało z niego, że Stany ZJednoczone nie zawahają się

przed zniszczeniem całego kontynentu właśnie za pomocą broni chemicznej, choć

także bakteriologicznej i nuklearnej; to, że przy okazji ulegnie zagładzie

ludność cywilna zamieszkała na jego obszarze, nikogo jakby nie obchodziło. W

Europie natychmiast podniósł się rwetes i Stany Zjednoczone straciły nieco

przyjaciół; konkretnie - dwieście milionów przyjaciół. A w amerykańskiej prasie

nie pojawiła się na ten temat chyba nawet jedna notatka. - Jest pan nieźle

poinformowany. - Nie wszyscy, którzy nie należą do CIA, są analfabetami. UMiem

czytać. A niemiecki jest moim drugim językiem; moja matka pochodziła z Berlina.

Dwa niemieckie pisma opisały tę aferę. - "Der Spiegel" i "Stern", we wrześniu

tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku - przyznał z rezygnacją

Harper. - Czy rzeczywiście sprawia panu przyjemność nawlekanie mnie na haczyk i

patrzenie, jak się skręcam? - Nie miałem takiego zamiaru. Chciałem tylko

uzmysłowić panu dwie rzeczy. Jeśli nie będzie pan ze mną otwarty i szczery,

proszę nie liczyć na moją współpracę. Chciałbym też panu wyjaśnić, dlaczego w

ogóle zgodziłem się wam pomóc. Nie wiem, czy Amerykanie zdecydowaliby się

kiedykolwiek na pierwsze uderzenie. Wydaje mi się, że nie, ale moje zdanie nie

jest tu istotne; ważne jest, w co wierzy Europa Wschodnia. A jeśli uważa, że

Amerykanie nie zawhaliby się pierwsi zaatakować, może się pokusić o to, aby was

uprzedzić i zniszczyć wasz potencjał militarny. Z tego, co mówił pułkownik

Fawcett rozumiem, że jedna milionowa grama antymaterii wystarczy, żeby obrócić w

perzynę całą Amerykę. Osobiście czułbym się bezpieczniej, gdyby nikt nie miał

tak zabójczej broni, ale z dwojga złego, choć urodziłem się w Europie

Wschodniej, wolę, żeby miała ją Ameryka, kraj, który mnie przygarnął. A teraz

możemy wrócić do tych instrukcji. Umówmy się, że nie tylko nie słyszałem o

Łubianie, ale nawet o Krau. No, słucham. Harper popatrzył na niego bez

entuzjazmu. - Jeśli pańskim celem było subtelne wprowadzenie zmiany do naszych

wzajemnych stosunków, odniósł pan znacznie większy sukces, niż pan zamierzał -

stwierdził kwaśno. - Tyle że nie nazwałbym pańskiej metody subtelną. Dobrze.

Łubian. Na szczęście ośrodek położony jest niecałe pół kilometra od gmachu, w

którym cyrk ma występować. Ze zrozumiałych względów ośrodek znajduje się na

obrzeżach miasta. Wejście jest od ulicy Głównej. - Na rysunku są dwa budynki. -

Właśnie do tego zmierzam. Dwa budynki, ale połączone wysokimi murami nie

uwzględnionymi na szkicu. - Harper szybko je dorysował. - Za ośrodkiem jest

pustkowie. A dalej elektrownia z generatorami na ropę. W budynku, którego okna

wychodzą na ulicę Główną, prowadzone są badania naukowe. We wschodnim budynku,

tym sąsiadującym z pustkowiem, też prowadzi się badania, ale innego rodzaju,

znacznie bardziej nieprzyjemne niż w budynku zachodnim. We wschodnim bada się

ludzi. Jest on całkowicie podległy służbie bezpieczeństwa; to najpilniej

strzeżone więZienie dla wrogów stanu, do których zalicza się zarówno zamachowca

schwytanego podczas nieudanej próby zabójstwa premiera, jak i niedorozwiniętego

umysłowo poetę_dysydenta. O ile mi wiadomo, śmiertelność jest znacznie wyższa

niż w innych zakładach karnych. - MUszę przyznać, że pan też jest nieźle

poinformowany. - Staramy się nie posyłać naszych ludzi w ciemno i z zawiązanymi

oczami. W tym miejscu, na wysokości czwartego piętra, nad podwórzem biegnie

przejście łączące oba budynki, galeria oszklona z trzech stron i jasno

oświetlona od zmierzchu do świtu. Nie sposób przejść tędy nie będąc zauważonym.

Wszystkie okna w obu budynkach mają grube kraty, a oprócz tego systemy alarmowe.

Są tylko dwa wejścia, po jednym do każdego budynku, oba zamykane na blokady

zegarowe i pilnie strzeżone. Budynki mają po osiem pięter; łączące je mury są

tej samej wysokości. Wzdłuż ich szczytu ciągną się gęsto rozmieszczone, wygięte

na zewnątrz metalowe pręty, podłączone do prądu o napięciu dwóch tysięcy woltów.

Na każdym z czterech rogów mieści się wieżyczka strażnicza. Wartownicy mają

karabiny maszynowe, reflektory i syreny. Podwórze, podobnie jak oszklone

przejście, jest nocą jasno oświetlone; właściwie niepotrzebnie, bo terenu

strzegą zajadłe dobermany, spuszczane wieczorem z uwięzi. - Nie ma co. Potrafi

pan zachęcić człowieka - stwierdził Bruno. - Wolałby pan nie wiedzieć tych

rzeczy? Jeśli się tam trafi, istnieją tylko dwa sposoby wyzwolenia. Pierwszy to

śmierć od tortur, drugi to samobójstwo. Nikomu nie udało się zbiec. - Doktor

Harper wskazał na drugi rysunek. - OTo plan ósmego piętra w zachodnim gmachu.

Jedynym celem całej operacji, kosztującej nasz rząd wiele milionów dolarów, jest

umożliwienie panu dotarcia w to miejsce. To właśnie tutaj pracuje, je i śPi Van

Diemen. - Czy to nazwisko powinno mi coś mówić? - Raczej nie. FAcet jest

właściwie nieznany poza wąskim kręgiem fachowców. Ale zachodni uczeni wyrażają

się o nim z największym szacunkiem. To niewątpliwie geniusz, jedyny

niekwestionowany geniusz, jeśli chodzi o fizykę molekularną. Odkrywca

antymaterii. Jedyny człowiek na świecie, który zna tajemnicę produkcji,

składowania i używania tej straszliwej broni. - Holender? - Tak można by sądzić

po nazwisku, ale nie. To Niemiec z RFN. Renegat. Diabli wiedzą, dlaczego uciekł

do Rosji. O, tutaj mieści się jego pracownia i gabinet. A to pomieszczenie

zajmują strażnicy; ze zrozumiałych względów, Van Diemen pilnowany jest nie

gorzej niż skarbiec w Fort KNox, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mieszka

tutaj; jeden nieduży pokój, jeszcze mniejsza łazienka i maleńka kuchnia. -

Naprawdę mieszka na terenie Łubianu? Nie ma willi gdzieś poza ośrodkiem? To by

znacznie ułatwiało sprawę. - Ma willę, wspaniałą i ogromną, położoną w lesie nad

brzegiem jeziora. Prezent od rządu. Ale ani razu tam nie był. Praca jest całym

jego życiem; nigdy nie opuszcza ośrodka. Sądzę, że wszyscy są z tego zadowoleni;

w ten sposób łatwiej zapewnić mu bezpieczeństwo. - Z pewnością. Powiedział pan,

że nikomu nie udało się zbiec z Łubianu. Więc jak, u licha, wyobrażacie sobie,

że mnie uda się dostać do środka? - Właśnie do tego dochodzimy. - Harper

odchrząknął; przystępował do zasadniczej części swoich wyjaśnień, a sprawa nie

była prosta. - Długo się nad tym zastanawialiśmy, zanim zwróciliśmy się do pana.

I nie mogliśmy się zwrócić do nikogo innego. Jak już wspomniałem, wzdłuż

zewnętrznej krawędzi budynku ciągnie się stalowy płot z wygiętymi prętami pod

wysokim napięciem. Prąd wytwarzany jest w elektrowni położonej za wschodnim

budynkiem, a doprowadzany grubym kablem napowietrznym długości trzystu metrów.

Biegnie od stalowego słupa na terenie elektrowni do skraju dachu wschodniego

budynku. - Postradał pan zmysły! To jedyne wytłumaczenie. Tylko szaleniec mógłby

mi proponować... Harper wiedział, że nie wolno mu tracić panowania nad sobą, a

to co powie, musi brzmieć logicznie i przekonująco. - Spójrzmy na to od innej

strony - rzekł. - Niech pan sobie wyobrazi, że ten kabel to lina cyrkowa. MOże

pan bezpiecznie po nim stąpać, tylko musi pan uważać, żeby się przypadkiem nie

uziemić dotykając stalowego słupa, jakichś przewodów, czy... - LIna cyrkowa,

tak? - spytał ironicznie Bruno. - Jaki prąd przepuszcza się przez krzesło

elektryczne? Nie o napięciu właśnie dwóch tysięcy woltów? Harper ponuro skinął

głową. - W cyrku na linę wchodzę z jednej platformy, a schodzę z liny na drugą.

A tu, jeśli ze słupa wejdę na kabel, albo z kabla na dach więZienia, natychmiast

się uziemię i sfajczę jak na patelni. Co więcej, kabel ten mierzy trzysta

metrów! Czy wie pan, jak bardzo będzie się uginał? Czy wyobraża pan sobie, co

oznacza takie ugięcie, zwłaszcza jeśli nie daj Boże wieje wiatr? Czy nie

przyszło panu do głowy, że o tej porze roku kabel może być przyprószony

śniegiem, a w dodatku oblodzony? Na miłość boską, czy nie zdaje pan sobie

sprawy, że życie linoskoczka zależy od współczynnika tarcia między jego stopami

i liną - w tym wypadku między moimi stopami a kablem? Niech mi pan wierzy,

doktorze, może i jest pan asem kontrwywiadu, ale o chodzeniu po linie nie ma pan

zielonego pojęcia! Harper słuchał bez słowa; wyglądał jak zbity pies. - Zresztą,

gdyby cudem udało mi się przejść po tym kablu, to jak miałbym przedostać się

żywy przez podwórze pełne dobermanów, albo przez tę oświetloną galerię na

czwartym piętrze? A gdybym nawet dał radę, to jak minąłbym strażników? Harper

wciąż słuchał bez słowa; wyglądał jak bardzo mocno zbity pies. - Załóżmy, że mi

się uda, choć gdybym miał się zakładać, nie dawałbym sobie większej szansy niż

jedna na tysiąc. Ale załóżmy, że mi się uda. To co wtedy? Gdzie ja, na miłość

boską, znajdę te obliczenia? Przecież nie będą leżały na stole! Albo papiery

tkwią głęboko w sejfie, zamkniętym na trzy spusty, albo Van Diemen śpi z nimi

pod poduszką! Doktor Harper wyraźnie unikał wzroku Bruna. Czuł się jak na

mękach; rozmowa toczyła się zupełnie nie po jego myśli. - Sejf, czy nawet kasa

pancerna, nie stanowią problemu; mogę dać panu wytrychy, które otworzą każdy

zamek. - A jeśli trafię na zamek szyfrowy? - MUsimy licyzć na łut szczęścia.

Bruno, wznosząc oczy do nieba, pomyślał, że jednak łut szczęścia to o wiele za

mało, po czym odsunął od siebie rysunki i przez dłuższą chwilę siedział

pogrążony w zadumie. Wreszcie poruszył się, westchnął i rzekł: - Będzie mi

potrzebny pistolet. Z tłumikiem. I zapas amunicji. Na te słowa Harper

zaniemówił. - Więc spróbuje pan? - spytał w końcu, lecz w jego głosie nie było

ani nadziei, ani ulgi; tylko tępe niedowierzanie. - Byłem głupi, że w ogóle się

zgodziłem. Ale raz kozie śmierć. Tylko pistolet ma być nie na kule. Albo gazowy,

albo na naboje usypiające. ZdobęDzie pan taki? - Od czego jest poczta

dyplomatyczna? - odparł jakby z roztargnieniem Harper. - Dopiero teraz widzę, że

nie doceniłem skali trudnośCi. - Jeśli pan uważa, że to po prostu niemożliwe...

- Pan jest szalony, ja jestem szalony. Wszyscy jesteśmy szaleni. Ale skoro już

wyprawiliśmy ten cholerny cyrk w podróż przez Atlantyk, wystawiając go na pastwę

fal i wiatrów... Choć najbardziej to ja sam czuję się wystawiony do wiatru. Ale

trudno. Mamy przecież dług do spłacenia wobec pańskich zamordowanych kolegów.

Niech pan mi tylko zdobędzie ten pistolet. Harper chciał coś powiedzieć, ale

zabrakło mu słów. - Dopilnuje pan, żeby te rysunki i zdjęcia nie dostały się w

niepowołane ręce? - spytał w końcu. - Tak - obiecał Bruno. Wstał, zgarnął ze

stolika kartki i fotografie, podarł je na drobne strzępy, po czym wszedł do

łazienki, wrzucił je do muszli klozetowej i spuścił wodę. - Teraz są bezpieczne

- oznajmił po powrocie. - To prawda, nie dostaną się już w niczyje ręce -

przyznał Harper. - Fotograficzna pamięć to rzadki dar. Teraz pozostaje mi tylko

modlić się o to, żeby przypadkiem nie potknął się pan na schodach, tym razem

naprawdę, nie nabił sobie guza i nie popadł w amnezję. Hm, czy ma pan już jakiś

pomysł? - Proszę pana, to że występuję jako mag, jeszcze nie oznacza, że jestem

cudotwórcą. Od jak dawna wie pan o tej akcji? - Niedługo. KIlka tygodni. -

Niedługo. KIlka tygodni. - W ustach Bruna zabrzmiało to jak kilka lat. - A czy

pan ma jakiś sensowny pomysł? - Nie. - No właśnie. A ja mam wymyślić coś na

poczekaniu, Tak? Harper potrząsnął głową i wstał z miejsca. - Wrinfield zjawi

się tu lada moment. Na pewno usłyszał już o pańskim upadku, a nie wie, że był

sfingowany. Może mu pan to powiedzieć. Co z naszej rozmowy zamierza mu pan

powtórzyć? - Nic. Gdybym mu wyjawił, jakiego samobójczego zadania podjąłem się

dla was, natychmiast kazałby kapitanowi zawrócić, a was przegnałby, gdzie pieprz

rośnie. Alistair Maclean Cyrk Tom Całość w tomach Polski Związek NIewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1993 Przełożyli J. T. Mirkowicz i Blanka

Kuczborska Tłoczono w nakłdzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w

Drukarni PZN, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Bą1 Całość

nakładu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Gig", R. Ginalski i S_ka, Kraków 1991

Pisał R. Duń Korekty dokonały K. Kruk i D. Jagiełło Rozdział piąty Dni mijały

spokojnie, choć nieco chybotliwie; stabilizatory "Carpentarii" zdawały się nie

rozumieć, czego oczekują od nich ludzie. Pracownicy cyrku nie mieli wiele zajęć:

karmili jedynie zwierzęta i sprzątali klatki. Część artystów trenowała, to

znaczy ci, którzy w tak trudnych warunkach mogli doskonalić swoje rzadkie

umiejętności, reszta narzekała na przymusową bezczynność. Bruno spędzał

wystarczająco dużo czasu z Marią, żeby podtrzymać ogólnie panujące przekonanie,

że kwitnie między nimi romans; cyrkowców emocjonowała również inna możliwość,

całkiem zresztą realna, że na ich oczach kwitną dwa romanse, a nie jeden,

albowiem gdy tylko Bruno nie towarzyszył Marii, Henry Wrinfield nie odstępował

jej na krok. Ponieważ Bruno większość czasu spędzał z Kanem Dahnem, Roebuckiem i

Manuelem, Henry'emu nie brakowało okazji, żeby przebywać z dziewczyną. Ogromny

salon, który z łatwością mógł pomieścić ponad stu ludzi, był chętnie przez

wszystkich odwiedzany przed kolacją. Trzeciego wieczoru Henry i Maria zajmowali

stolik w odległym kącie; chłopak perorował coś zawzięcie. Na drugim końcu salonu

Bruno grał w karty z przyjaciółmi. Jak zwykle przed rozdaniem, Roebuck i Manuelo

z dziesięć minut narzekali, że na statku nie mają odpowiednich warunków, aby

ćwiczyć swoje umiejętności, pierwszy - w wywijaniu lassem, drugi - w rzucaniu

nożem. Kan Dahn nie martwił się o siebie; najwyraźniej ufał, że jego potężna

siła nie ulotni się, jeśli przez kilka dni nie bęDzie trenował. Trudno było nie

przyznać mu racji. Grali w pokera o nieduże stawki. Bruno wygrywał niemal za

każdym razem. Pozostali twierdzili, że to dlatego, iż odgaduje ich karty; Bruno

upierał się, że nic podobnego, chociaż fakt, iż poprzedniego wieczoru z

zawiązanymi oczami wygrał cztery razy pod rząd, stawiał jego protesty pod

znakiem zapytania. Nigdy jednak nie odchodził od stołu z pieniędzmi; zwycięzca

płacił za drinki. Wprawdzie on sam, Roebuck i Manuelo pili bardzo mało, Kan

DAhn, ważący blisko sto pięćdziesiąt kilo, potrafił wlewać w siebie

nieprawdopodobne ilości piwa. Kan Dahn opróżnił kolejny, z niezliczonych kufli,

spojrzał na drugi koniec sali i stuknął Bruna w ramię. - Miej się na baczności,

chłopie. Młody Wrinfield smali cholewki do twojej wybranki. - Nie jest moją

wybranką - odparł spokojnie Bruno, zerknąwszy we wskazanym kierunku. - A nawet

gdyby była, Henry nie należy do ludzi, którzy są w stanie tak zakręcić

dziewczynie w głowie, żeby uciekła z nim w siną dal. ZResztą, na środku

Atlantyku daleko nie uciekną. - Wcale nie muszą uciekać daleko - stwierdził

posępnie Roebuck. - Jego najdroższa jest w Stanach - dodał z powagą Manuelo. - A

Maria tu, na miejscu. To zmienia sytuację. - Ktoś jej powinien powiedzieć o

Cecily - rzekł Roebuck. - Maria wie o Cecily. Sama mi o niej mówiła. Wie nawet,

jaki tamta nosi pierścionek zaręczynowy. - Bruno znów zerknął na parę w rogu, po

czym wrócił do kart. - Nie sądzę, żeby rozmawiali o sprawach sercowych. Istotnie

nie rozmawiali o sprawach sercowych. Henry przekonywał o czymś Marię, wyraźnie

przejęty i zatroskany. Nagle zamilkł, spojrzał w stronę baru, po czym znów

przeniósł wzrok na dziewczynę. - Widzisz? To najlepszy dowód! - zawołał

triumfalnie. - Na co? - spytała cierpliwie Maria. - Widzisz tego stewarda, który

przed chwilą wszedł za bar? To ten gość, o którym ci mówiłem! Ten, co za tobą

chodzi! Facet z gębą łasicy. Ciekawe, czy mu wolno przebywać za barem? Nie

pracuje tutaj. - Uspokój się, Henry. A poza tym wcale nie przypomina łasicy. Ma

szczupłą twarz i tyle. - To Anglik - stwierdził bez związku Henry. - Znam

Anglików, którzy nie są kryminalistami. Zresztą nie zapominaj, że płyniemy

angielskim statkiem. - KIlka razy widziałem, jak szedł za tobą. - Henry nie

dawał za wygraną. - Nie mylę się, specjalnie sprawdzałem. Maria spojrzała na

niego zdziwiona; przestała się uśmiechać. - Chodzi też za moim stryjem. - Hm. -

Zmarszczyła brwi. - Wiem, że nazywa się Wherry. To steward kabinowy. - Miałem

rację, nie powinien się tu kręcić! Pewnie cię śledzi, ot co! - nagle opanował

się. - Mówisz, że to steward kabinowy? Skąd wiesz? Podlega mu twoja kabina? -

MOja nie, ale twojego stryja tak. Właśnie tam go widziałam po raz pierwszy. -

Zamyśliła się. - Wiesz, chyba rzeczywiście dość często go widuję.. I przypominam

sobie, że ze dwa lub trzy razy, kiedy spacerowałam po statku i nagle się

obejrzałam, był za mną. - Ha! - O co tu chodzi, Henry? - Nie mam pojęcia -

przyznał. - Ale musimy uważać. - Dlaczego ktoś miałby mnie śledzić? Myślisz, że

to detektyw w przebraniu, a ja jestem poszukiwaną przestępczynią? A może

wyglądam na szpiega albo tajną agentkę? MOże nazywam się Mata Hari i tylko tak

młodo wyglądam? Henry zlustrował ją wzrokiem. - Nie, żadna z tych ról nie pasuje

do ciebie. Poza tym, Mata Hari była brzydka. Ty jesteś piękna. - Poprawił

okulary, żeby lepiej się jej przyjrzeć. - Naprawdę piękna. - Henry! Nie

zapominaj, jak umówiliśmy się dziś rano. Mamy prowadzić wyłącznie intelektualne

rozmowy. - Do diabła z intelektualnymi rozmowami! - Henry zamyślił się na

moment, starannie dobierając słowa. - Chyba zakochuję się w tobie. - Pomyślał

jeszcze chwilkę. - Chyba już się zakochałem. - Nie sądzę, żeby Cecily... - Do

diabła z Cecily... Nie, wcale tak nie myślę. Głupio wyszło. Ale to, co

powiedziałem wcześniej, to szczera prawda. - Nagle obrócił się na krześle. -

Patrz, Wherry zbiera się do wyjścia. Spojrzeli na idącego przez salę stewarda,

drobnego, chudego mężczyznę, z cienkim czarnym wąsikiem. KIedy zbliżył się do

ich stolika na odległość trzech metrów, zerknął na nich ukradkiem i szybko

spuścił wzrok. Henry odchylił się do tyłu i popatrzył wymownie na dziewczynę. -

Morda kryminalisty, nie ma dwóch zdań. Widziałaś, jak na nas spojrzał? - Tak -

odparła niepewnie. - Ale dlaczego, Henry, dlaczego? Wzruszył ramionami. - Masz

jakieś klejnoty? Biżuterię? - Nie noszę biżuterii. Henry skinął z uznaniem

głową. - Biżuteria jest dla kobiet, które bez niej nie mogą się obyć. Jeśli ktoś

jest tak śliczny jak ty... - Henry, przestań! Nie mogę z tobą normalnie

rozmawiać. KIedy rano powiedziałam, że mamy piękną pogodę, zacząłeś gapić się we

mnie jak w obraz i przekonywać, że wcale nie jest taka piękna. Kiedy

powiedziałam coś o lodach owocowych, zacząłeś się upierać, że nie są nawet w

części tak słodkie jak ja. A kiedy patrzyliśmy razem na zachód słońca, na te

cudowne kolory... - Cóż ja na to poradzę, że mam poetycką duszę. Spytaj Cecily.

Chociaż nie, lepiej jej nie pytaj. Widzę, że będę musiał bardzo cię pilnować. -

I tak prawie nie odstępujesz mnie na krok. - Fakt. - Henry, wcale nie skruszony,

utkwił w niej wzrok; oczy miał szkliste, bynajmniej nie od alkoholu, a minę

taką, jakby gotów był resztę życia spędzić na wpatrywaniu się w Marię. - Zawsze

chciałem zostać czyimś rycerzem - rzekł rozmarzonym głosem. - Nie warto, Henry.

Na świecie nie ma miejsca dla rycerzy. Nie te czasy. Kopie, lśniące miecze i

potyczki rycerskie należą do przeszłości; bronią naszej ery jest nóż w plecy.

Niestety, wszystkie zmysły Henry'ego, oprócz zmysłu wzroku, chwilowo nie

funkcjonowały. Maria równie dobrze mogła mówić do ściany. Czwartego dnia,

wieczorem, doktor Harper zajrzał do kajuty Bruna. Towarzyszył mu Carter,

ochmistrz, który na początku podróży sprawdzał, czy w kabinie nie ma podsłuchów.

Carter przywitał się uprzejmie, tak jak poprzednio, po czym bez słowa wydobył

sprzęt i powtórzył te same czynności co wtedy. Kiedy skończył, potrząsnął głową

i oddalił się. Harper podszedł do barku, nalał sobie drinka i pociągnął ze

smakiem spory haust. - Pańskie pistolety dostaniemy w Wiedniu. - Pistolety? -

Tak. - Kontaktował się pan ze Stanami? Czy radiooficer nie nabierze podejrzeń?

Tego wieczoru Harper mógł sobie pozwolić na nieco luzu. Uśmiechnął się szeroko i

rzekł: - Sam jestem swoim radiooficerem. Mam nadajnik, nie większy od książki,

pracujący na falach wysokiej częstotliwości; nie zakłóca pracy radiostacji

statku. Jak mi powiedział szef, zasięg jest taki, że mógłbym nadawać z Księżyca.

Zresztą, posługuję się szyfrem. Przy jakiejś okazji pokażę panu, jak to działa.

Tak, właściwie to nawet powinienem. Na wszelki wypadek, gdyby coś mi się stało.

- Co może się panu stać? - A co stało się z Pilgrimem i Fawcettem? Specjalnie

zamówiłem dla pana dwa pistolety, a nie jeden. Pistolet na naboje usypiające -

są to jakby igły lekarskie wypełnione odpowiednim preparatem - jest znacznie

skuteczniejszą bronią, ale podobno Van Diemen od lat ma kłopoty z sercem. Więc

gdyby musiał pan go obezwładnić, użycie naboi usypiających nie byłoby wskazane.

Pistolet gazowy jest dużo bezpieczniejszy. Ma pan już pomysł, jak się dostać do

środka? - Najlepszy byłby helikopter na akumulatory, ale takich się nie

produkuje. Nie, cholera, nic mi jeszcze nie przyszło do głowy. - Zostało jeszcze

trochę czasu. Trzymam za pana kciuki. Czy pan wie, że dziś obaj będziemy jeść

kolację przy stole kapitańskim? - Nie. - Wszyscy pasażerowie kolejno dostępują

tego zaszczytu. Miły obyczaj. Do zobaczenia. Ledwo zasiedli przy stole, kiedy do

kapitana podszedł steward, pochylił się nad nim i szepnął mu coś dyskretnie do

ucha. Kapitan wstał, przeprosił gości i wraz ze stewardem opuścił jadalnię.

Wrócił po kilku minutach, wyraźnie zafrasowany. - Dziwne - rzekł. - Bardzo

dziwne. Carter, nasz ochmistrz, poznaliście go państwo, twierdzi, że ktoś na

niego napadł. Jakiś bandyta. Złapał go od tyłu za szyję i zaczął dusić, aż

Carter stracił przytomność. Nie ma na ciele żadnych śladów, ale jest bardzo

roztrzęsiony. - MOże po prostu zasłabł? - spytał Harper. - Jeśli tak, to portfel

sam ulotnił mu się z kieszeni. - Czyli ktoś go rzeczywiście napadł, a portfel,

oczywiście bez zawartości, spoczywa pewnie teraz na dnie oceanu. Czy chce pan,

żebym go zbadał? - MOże tak. Berenson jest zajęty, trzyma za rękę jakąś starą

wiedźmę, której wydaje się, że zaraz będzie miała atak serca. Dziękuję,

doktorze. Poproszę stewarda, żeby pana zaprowadził. - Ochmistrz to taki miły,

uprzejmy człowiek, powiedział Bruno po odejściu Harpera. - Nie rozumiem, jak

ktoś mógł na niego napaść. - Nie sądzę, żeby napastnik zastanawiał się nad

charakterem Cartera - odparł kapitan. - Chodziło o pieniądze. Pewnie doszedł do

wniosku, że jeśli ktokolwiek na statku ma przy sobie większą gotówkę, to właśnie

ochmistrz. Przykra sprawa; jeszcze nie słyszałem, żeby na statku okradano ludzi.

Powiem pierwszemu, żeby zebrał kilka osób i spróbował przeprowadzić śledztwo. -

Mam nadzieję, że my, cyrkowcy, nie znajdziemy się automatycznie w kręgu

najbardziej podejrzanych. - Bruno uśmiechnął się. - Większość społeczeństwa, na

ogół tak rozsądna, nie ma o nas najlepszej opinii. Ale to uprzedzenia; nie znam

bardziej uczciwych ludzi od moich kolegów. - Nie wiem, kto to zrobił i obawiam

się, że nigdy nie dojdziemy prawdy. Wątpię, aby pierwszemu udało się znaleźć

bandytę. Bruno przechylił się przez reling rufowy i patrzył w zamyśleniu na

fosforescencję znaczącą trop statku. Nagle drgnął i odwrócił się na dźwięk

kroków tuż obok. - Nikt was nie widział? - spytał. - Nikt - odparł Manuelo. -

Żadnych problemów? - Żadnych. - Zadziwiająco białe zęby Meksykanina zalśniły w

ciemności. - Miałeś rację. Nieszczęsny pan Carter lubi... jak mówiłeś? - Zażywać

spaceru. - Właśnie. Wieczorami lubi zażywać spaceru na pokładzie łodziowym.

Ciemno tam jak diabli. Kan Dahn troszkę go przydusił, a Roebuck zabrał mu klucz

od kajuty i zniósł na dół, po czym pilnował korytarza, kiedy ja byłem w środku.

Nie zajęło mi dużo czasu. Znalazłem jakieś dziwne urządzenie elektroniczne w

teczce... - Chyba wiem. Coś jakby małe radio, tyle że bez skali? - Tak. Co to

takiego? - Przyrząd do wykrywania podsłuchów. Podejrzliwe typy, ludzie na tej

łajbie. - Nic dziwnego, skoro wiozą naszą bandę. - Znalazłeś coś jeszcze? - Tak.

Tysiąc pięćset dolarów, dziesiątkami, ukryte na dnie walizki. - Tego nie

wiedziałem! Używane banknoty? - Nie. Nowiutkie. O kolejnych numerach. - Co za

niedbalstwo! - Właśnie. - Podał Brunowi kartkę. - Zapisałem numery pierw- szego

i ostatniego banknotu. - Dobrze, bardzo dobrze. Jesteś pewien, że to prawdziwe

banknoty? - Idę o zakład! Ponieważ nie musiałem się spieszyć, pokazałem jeden

Roebuckowi. On też uważa, że prawdziwe. - Coś jeszcze? - Paczka listów

adresowanych do ochmistrza, na poste restante w różnych miastach. Najczęściej

powtarzał się Londyn i Nowy JOrk. - W jakim języku były pisane? Po angielsku? -

Nie. W jakimś obcym. Na stemplu pocztowym figurował napis "Gdynia". Więc pewnie

dostawał je z Polski. - Na to wygląda. I co, wszyst- ko zostawiliście dokładnie

tak jak było, a drzwi zamknęLiście na klucz, który wsunęLiście Carterowi do

kieszeni, zanim odzyskał przytomność? Manuelo skinął głową. Bruno podziękował mu

i wrócił do kajuty. Zerknął na kartkę z numerami banknotów, po czym wrzucił ją

do muszli klozetowej i spuścił wodę. Nikt się specjalnie nie dziwił, że nie

udało się znaleźć bandyty, który napadł na Cartera. W przeddzień przybycia

statku do Genui, doktor Harper odwiedził Bruna w jego kajucie. Nalał sobie

szkockiej z barku, z którego Bruno prawie wcale nie korzystał, po czym usiadł

wygodnie w fotelu i spytał: - Wymyślił pan coś? Bo mnie, niestety, brakuje

koncepcji. - Też wolałbym żadnej nie mieć - oświadczył posępnie Bruno. Harper

natychmiast wyprostował się, wydymając wargi. - A więc wymyślił pan coś? -

Jeszcze nie wiem. Ale chyba coś mi zaczyna świtać. Ma pan dla mnie jakieś nowe

wiadomości? Cokolwiek? Chodzi mi zwłaszcza o zachodni budynek i o możliwości

dostania się do środka. Na przykład, co z dachem? Czy są tam jakieś drzwi albo

szyby wentylacyjne? - Nie mam pojęcia. - Szyby wentylacyjne raczej odpadają.

Skoro to więZienie dla wrogów stanu, wyloty szybów są pewnie tak małe, że szczur

by się ledwo przecisnął. Ale jakieś drzwi powinny być. W końcu wartownicy muszą

wychodzić na dach, żeby dostać się do strażnic, a elektryk musi mieć dostęp do

ogrodzenia pod wysokim napięciem na wypadek, gdyby coś się zepsuło. Wątpię, żeby

wspinali się po trzydziestometrowej żelaznej drabinie umocowanej pionowo do

ściany. A co z windami? - Są. W każdym z budynków jest klatka schodowa, a po obu

stronach klatki windy. - Zapewne dochodzą do ósmego piętra. Jeśli tak, to na

dachu musi być nadbudówka, w której mieści się krążek i mechanizm podnośnikowy.

MOże tamtędy mógłbym się dostać do środka. - A gdyby był pan w szybie i

nadjechałaby winda? Zostałby pan zgnieciony na miazgę! Zdarzają się takie

wypadki, i to całkiem często; wielu monterów zginęło w ten sposób, kiedy

naprawiali windy. - Ryzyko istnieje. Ale czy spacer po oblodzonej linii

wysokiego napięcia, zwłaszcza gdyby zerwał się wiatr, nie byłby ryzykowny?

Doktorze, co mieści się na siódmym piętrze? Też jakieś laboratoria? - Tak by się

zdawało, ale nie. Siódme piętro należy do władz więZienia. Są tu pomieszczenia

mieszkalne dla oficerów i personelu cywilnego; może chodzi o to, że krzyki

więźniów nie dawałyby im zasnąć, gdyby spali w tym samym budynku, a może wolą

być z dala od nich na wypadek, gdyby w więZieniu wybuchł bunt... Sam nie wiem. W

każdym razie siódme pięTro przeznaczone jest na kancelarię i biura. We wschodnim

budynku mieszczą się kwatery strażników, ich stołówka i kuchnia; resztę

powierzchni zajmują cele. Jedynie w piwnicy znajduje się kilka uroczych

pomieszczeń, eufemistycznie zwanych salami przesłuchań. Bruno popatrzył na niego

uważnie. - Nie wiem, czy mam prawo o to pytać, ale skąd posiada pan tak

szczegółowe informacje? Nie sądzę, żeby obcych wpuszczano do środka, ani żeby

któryś ze strażników odważył się mówić. - Odpowiem panu. Mamy w Krau swojego

człowieka. To nie Amerykanin; tubylec. Piętnaście lat temu uwięziono go za

jakieś drobne przewinienie polityczne; z czasem został tak zwanym kalefaktorem,

czyli porządkowym, i mógł się poruszać po całym budynku. Ale jego

uprzywilejowana pozycja w najmniejszym stopniu nie zmniejszyła nienawiści, jaką

zawsze żywił do reżimu, a także do pracowników Łubianu. Co jakiś czas pija

jednak ze strażnikami i wartownikami, i dzięki temu nieźle orientuje się w tym,

co się tam dzieje. Zwolniono go cztery lata temu, ale srażnicy mają do niego

zaufanie i nic przed nim nie kryją, kiedy zaprasza ich na wódkę. Za wódkę,

oczywiście, płacimy my. - Brudny interes. - Taka już jest praca w wywiadzie i

kontrwywiadzie. Nie ma czym się chwalić. - Wciąż nie wiem, jak się dostać do

środka. Ale może coś mi jeszcze przyjdzie do głowy. Mówił pan Marii o akcji? -

Nie. Mamy na to czas. Im mniej osób wie... - Chciałbym ją wtajemniczyć. Dziś

wieczorem. Mogę? - Uważa pan, że co trzy głowy, to nie dwie? - Harper uśmiechnął

się. - Nie ma pan o mnie zbyt wysokiej opinii. - Nie o to chodzi. Po prostu nie

mogę pana bezpośrednio angażować w to, co mam zrobić. Pan koordynuje całą akcję

i jest jedyną osobą, która zna wszyst- kie szczegóły. Podejrzewam, że jeszcze

nie powiedział mi pan wielu rzeczy, ale w tej chwili to nie takie ważne.

Zresztą, zalecałem się do tej młodej damy dość wytrwale, i chociaż robiłem to na

wasze polecenie, nie powiem, żeby nie sprawiało mi to przyjemności. LUdzie

przyzwyczaili się, że często przebywamy razem. - Przyzwyczaili się również, że

często przebywa z Henrym - powiedział bez złośliwości Harper. - Wyzwę go na

pojedynek, gdy tylko znajdziemy się w jakimś europejskim mieście o odpowiedniej

scenerii. Doktorze, nie oczekuję od Marii żadnych rozwiązań. Ale potrzebna mi

jest jej współpraca. Dopóki nie usłyszę, czy się zgadza, nie ma sensu omawiać z

panem mojego pomysłu. - W porządku. KIedy jej pan powie? - Po kolacji. - Gdzie?

Tutaj? - Nie. Pan to co innego. To normalne, że lekarz cyrkowy odwiedza mnie

tutaj, sprawdzając, jak postępuje rekonwalescencja cennego artysty. Ale skoro

ściany w kabinie mogą mieć uszy - a nie przysyłałby pan tu Cartera z wykrywaczem

pluskiew, gdyby było inaczej - na wszelki wypadek wolę spotkać się z Marią gdzie

indziej. Nie chcę, żeby ją też mieli na oku. - Proponuję u niej w kabinie. -

Dobrze - odparł Bruno po krótkim namyśle. Przed kolacją, kiedy Bruno zajrzał do

salonu, zobaczył Marię siedzącą samotnie w rogu sali. Dosiadł się do niej i

zamówił sok. - Niesamowite - rzekł. - Nie do wiary. Maria Hopkins siedzi sama? -

A czyja to wina? - spytała szorstkim tonem. - Przecież nie moja! - Wszyscy

traktują mnie tu jak wyrzutka, jak pariasa. Wielu sympatycznych mężczyzn chętnie

postawiłoby mi drinka i chwilkę ze mną porozmawiało, ale boją się. Unikają mnie

jak zarazy. Boją się, że wielki Bruno mógłby zobaczyć ich ze mną. - Westchnęła

ponuro. - Albo Henry. Jego też się boją. Jest przecież najwięKszą radością i

skarbem swojego stryja, szefa tego całego interesu, a poza tym potrafi tak

spojrzeć, że każdemu idzie w pięty. Jedyny człowiek, który się niczym nie

przejmuje, to ten olbrzym, twój przyjaciel. Nazywa mnie twoją wybranką, wiesz? -

Masz coś przeciwko temu? To się nazywa prawdziwie wnikliwe pytanie. Zignorowała

je z pogardą. - No cóż. A gdzie się podziewa mój szanowny rywal? Właśnie

rozmawiałem o nim z doktorem Harperem. Kiedy dotrzemy na Węgry, Henry i ja

stoczymy pojedynek. Mam nadzieję, że przyjdziesz, laleczko. Bądź co bądź

będziemy walczyć o twoje względy. - Och, daj spokój. - Przez dłuższą chwilę

siedziała z naburmuszoną miną, ale w końcu nie wytrzymała; uśmiechnęła się

szeroko i położyła rękę na jego dłoni. - Jaki jest męski odpowiednik "laleczki"?

- Pewnie laluś. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś nie zwracała się tak do mnie. Gdzie

jest Henry? - Bawi się w detektywa. - Podświadomie zniżyła głos. - Chyba kogoś

śledzi. Od dwóch dni większość czasu spędza na chodzeniu za kimś, kto jego

zdaniem chodzi z kolei za mną. KU jej zdziwieniu, Bruno się nie roześmiał. -

Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? - spytał. - Nie myślałam, że to

istotne. Na początku nie traktowałam tego poważnie. - A teraz? - Sama nie wiem.

- Dlaczego ktoś miałby cię śledzić? - Powiedziałabym ci, gdybym wiedziała. - Na

pewno? - Nie żartuj. - Mówiłaś o tym Harperowi? - Nie. Bo co mam mu niby

powiedzieć? Wyśmiałby mnie tylko. I tak nie ma o mnie najlepszego zdania. Nie

chcę uchodzić za strachliwą ciamajdę, która wszędzie wietrzy coś podejrzanego. -

Wiesz jak się nazywa ten twój tajemniczy cień? - Tak. Wherry. To steward

kabinowy. Drobny facet o chudej, bladej twarzy; małe oczka, mały czarny wąsik. -

Widziałem go. Podlega mu twoja kajuta? - Nie. Pana Wrinfielda. Bruno zamyślił

się na moment, ale potem wzruszył ramionami i podniósł kieliszek. - Chciałbym

się spotkać z tobą po kolacji. Najchętniej u ciebie w kabinie. Maria z uśmiechem

też podniosła kieliszek. - Za miły wieczór! Po kolacji Bruno i Maria nie kryli

się z tym, że wychodzą razem. Ponieważ już im się to nieraz zdarzało, nikt się

specjalnie nie dziwił. Ledwo znikli za drzwiami jadalni, Henry podniósł się z

krzesła i skierował do drugiego wyjścia po przeciwnej stronie sali. Na korytarzu

przyspieszył kroku, wbiegł na wyższy pokład, przeszedł na drugą burtę, po czym

ruszył ku rufie i wrócił schodkami na dół. Kilkanaście metrów przed sobą

zobaczył Marię i Bruna, cofnął się więc za schodki i ukrył w cieniu. Niemal w

tej samej chwili nie opodal ktoś wyłonił się z korytarza po lewej. Rozejrzał się

i kiedy dostrzegł oddalającą się parę, szybko schował się z powrotem, ale Henry

zdążył go rozpoznać. Był to niewątpliwie Wherry. Młodzieniec doznał uczucia

szczerej satysfakcji. Po chwili Wherry znów wyjrzał. Bruno i Maria skręcali

właśnie w lewo. Steward wyszedł z ukrycia i ruszył ich tropem. Henry odczekał

moment i ruszył za nim. Skradając się na palcach dotarł do korytarza, w który

skręciła - tyle że nie jednocześnie - cała trójka; wyjrzał ostrożnie zza rogu i

natychmiast cofnął się z powrotem. Wherry stał zaledwie sześć kroków za zakrętem

i spoglądał w prawo, w kolejny korytarz. Henry nawet nie musiał zgadywać, co tam

widzi; czwarte drzwi w tym korytarzu prowadziły do kabiny Marii. Kiedy wyjrzał

ponownie, Wherry'ego już nie było. Zajął więc jego miejsce za rogiem i znów

wychylił głowę. Wherry, całkiem bezwstydnie, stał z uchem przytkniętym do drzwi

kabiny. Kabiny Marii. Henry cofnął się i czekał cierpliwie. Nie spieszyło mu

się. Po upływie pół minuty wyjrzał ponownie. Korytarz był pusty. Henry ruszył

wolno przed siebie, minął kabinę, z której dobywał się szmer głosów, dotarł do

końca korytarza i zszedł na niższy pokład. Ponieważ od dwóch dni pilnie - i, jak

mu się zdawało, niepostrzeżenie - śledził Wherry'ego, wiedział, gdzie mieści się

jego kabina. A był święcie przekonany, że Wherry udał się prosto do siebie. Miał

rację. Wherry istotnie wrócił do swojej kabiny, a co więcej, był tak pewien

siebie, że nawet nie domknął drzwi. Henry'emu nie przyszło do głowy, że

przyczyną tego może być coś innego, niż zwykłe roztargnienie. KIedy zajrzał do

śRodka, Wherry siedział tyłem do wejścia, ze słuchawkami na uszach. Nie było w

tym nic niezwykłego; Wherry, jak wszyscy stewardzi, dzielił kabinę z kolegą.

Ponieważ zaś stewardzi często pracowali na innych zmianach i kładli się spać o

różnych porach, słuchali radia przez słuchawki, żeby nawzajem nie zakłócać sobie

snu; taki był powszechnie przyjęty zwyczaj na wszystkich statkach pasażerskich.

Maria siedziała na koi wpatrując się w Bruna z przerażeniem i niedowierzaniem.

Oczy miała wytrzeszczone, twarz przeraźliwie bladą. - To idiotyzm! To

szaleństwo! to... samobójstwo! - zawołała głosem niewiele silniejszym od szeptu.

- Zgadza się. Mógłbym dorzucić jeszcze wiele podobnych określeń. Ale musisz

zrozumieć, że doktor Harper jest w podbramkowej sytuacji. Całkiem chytrze to

obmyślił; pomysł nie jest zły, tyle że desperacki, lecz nic innego nie przyszło

mu do głowy. - Bruno! - Maria zsunęła się z koi i uklękła przy fotelu mężczyzny,

ściskając kurczowo jego dłoń. Na jej twarzy malował się strach; nie o siebie,

lecz o niego, co Bruno przyjął z pewnym zakłopotaniem. - Zginiesz, wiesz, że

zginiesz! Nie, Bruno, proszę cię! Nie możesz! Nic nie jest warte ludzkiego

życia, nic! O Boże, nie masz najmniejszej szansy wyjść z tego cało! Popatrzył na

nią zdziwiony. - Myślałem, że jesteś zimną, bezlitosną agentką CIA. - Nie jestem

ani zimna, ani bezlitosna! Oczy zaszkliły się jej od łez i odwróciła twarz.

Niemal z roztargnieniem pogłaskał ją po włosach. - Posłuchaj, Mario, chyba jest

inny sposób. - Nie ma. - Poczekaj. - Wolną ręką naszkicował coś szybko na

kartce. - Dajmy spokój spacerom po kablu. Spójrz, wszystkie okna są okratowane;

to może być nasza, właściwie moja, jedyna szansa. Spróbuję wejść od południowej

strony budynku; wystarczy mi lina z hakiem owiniętym szmatami, żeby nie robił

hałasu. Postaram się zaczepić go o kraty na pierwszym piętrze. Podciągnę się do

okna, odczepię hak, znów go zarzucę, i tak piętro po piętrze dotrę na dach. - No

dobrze. - Sceptycyzm nie wyparł lęku z jej twarzy, jedynie go wzmógł. - I co

dalej? - Znajdę jakiś sposób, żeby ogłuszyć wartownika, czy też wartowników, w

narożnej wieży. - Powiedz, Bruno, co cię do tego popycha? Dlaczego jesteś tak

oddany tej sprawie? Przecież nie pracujesz w CIA! I ta cholerna antymateria nie

obchodzi cię aż tyle, żebyś miał się dla niej dać zabić. A jednak gotów jesteś

poświęcić życie, byleby tylko dostać się do Łubianu. Dlaczego, Bruno? Dlaczego?

- Nie wiem - rzekł. KLęcząc na podłodze słabo widziała jego twarz, ale przez

moment wydało jej się, że spojrzał na nią bardzo podejrzliwie. - Spytaj o to

cienie zmarłych, cienie Pilgrima i Fawcetta. - Tacy są dla ciebie ważni?

Przecież ledwo ich znałeś! Nie odpowiedział. - No dobrze. Powiedzmy, że

ogłuszysz strażników - rzekła posępnie. - Ale co z prętami pod wysokim

napięciem? - Jakoś sobie poradzę. Wyłączenie prądu nie wchodzi w rachubę, więc

będę musiał przedostać się górą. Ale potrzebuję twojej pomocy. Tylko uprzedzam,

że możesz trafić za kratki. - MOjej pomocy? - Spytała głucho. - I czym jest

więZienie w porównaniu z twoją śmiercią? Henry usłyszał te słowa. Przed chwilą

Wherry odłożył na bok słuchawki i wstał po papierosa; w wydobywających się z

nich cichych dźwiękach, mimo zniekształceń i trzasków, Henry rozpoznał głosy

Bruna i Marii. Wyciągnął szyję, zajrzał głębiej do kabiny i przekonał się, że

radio nie jest jedynym znajdującym się w niej sprzętem, do którego można używać

słuchawek: na stole stał nieduży magnetofon z obracającą się taśmą. Wherry

zapalił papierosa, wrócił na miejsce, podniósł słuchawki i już zamierzał je

włożyć, kiedy Henry pchnął drzwi na oścież i wtargnął do środka. Steward

odwrócił się szybko, wybałuszając oczy. - Daj mi ten magnetofon, Wherry! -

zawołał Henry. - Pan Wrinfield! - Tak, pan Wrinfield. Nie spodziewałeś się mnie,

co? Magnetofon, Wherry. Wherry, jakby wbrew sobie, przesunął spojrzenie z twarzy

Henry'ego na jakiś punkt tuż za nim. Henry parsknął śmiechem. - Stara sztuczka,

cwaniaku! Nic z tego! Cichy, niemal bezgłośny świst, który rozległ się za jego

plecami, był ostatnim dźwiękiem, jaki Henry słyszał. Trwał zaledwie ułamek

sekundy; zbyt krótko, żeby ciało młodzieńca mogło odpowiednio zareagować. Nogi

ugięły się pod nim; Wherry złapał go, zanim Henry upadł na podłogę. - Słyszałeś,

co powiedziałam? - jej głos był głuchy, pozbawiony barwy. - Czym jest więZienie,

czym jest cokolwiek, jeśli ty nie będziesz żył? Pomyśl o mnie! Wiem; zachowuję

się samolubnie, ale błagam, pomyśl o mnie! - Przestań, przestań, starczy! -

zamierzał przerwać jej ostrym, a przynajmniej chłodnym tonem, ale nie wyszło mu.

- Przyjeżdżamy do Krau we czwartek, a wyjeżdżamy w następną środę; będzie to

najdłuższy pobyt w jednym miejscu podczas całego tourn~ee. Występujemy w piątek,

w sobotę, w poniedziałek i we wtorek. W niedzielę mamy wolne. Więc w niedzielę

wynajmiemy samochód i pojedziemy się rozejrzeć po okolicy. Nie wiem, jak daleko

od miasta wolno nam się bęDzie oddalić, podobno częściowo zniesiono

ograniczenia, ale to nieistotne. MOżemy po prostu jeździć wokół Krau. Natomiast

w drodze powrotnej, koniecznie już po zmierzchu, chcę przejechać obok Łubianu i

przekonać się, czy od zewnątrz też pilnują go wartownicy. Jeśli tak, będzie mi

potrzebna twoja pomoc. - Bruno, błagam, zrezygnuj z tego szalonego pomysłu! -

Kiedy bęDę wspinał się po południowej ścanie ośRodka, ty staniesz na rogu

Południowej i Głównej. Przeprowadzimy akcję we wtorek, po ostatnim występie.

Wynajęty wóz - mam nadzieję, że miejscowa firma dobrze ubezpiecza swoje pojazdy

- będzie zaparkowany kilka metrów dalej na Głównej. OKno będzie otwarte, a na

przednim siedzeniu zostawię niedużą puszkę benzyny. Jeśli zobaczysz, że zbliża

się wartownik, sięgniesz przez okno, polejesz benzyną przednie i tylne

siedzenia, właściwie wystarczy je skropić, potem cofniesz się i wrzucisz do

środka zapaloną zapałkę. Nie tylko ściągniesz na siebie całą uwagę, ale ogień

sprawi, że bok budynku znajdzie się w tak głęBokim cieniu, że będę mógł wspiąć

się na górę bez przeszkód. Niestety, pewnie milicja cię zatrzyma i weźmie na

przesłuchanie, sądzę jednak, że pan Wrinfield do spółki z doktorem Harperem

załatwią ci zwolnienie. - Zamyślił się na moment. - Ale uprzedzam, może im się

nie powieść. - Jesteś szalony. Zupełnie szalony! - JUż się nie zmienię. - Wstał.

- A teraz muszę się porozumieć z Harperem. Maria również wstała. Zarzuciła mu

ręce na szyję i splotła mocno palce. - Błagam, Bruno, błagam cię! Wycofaj się!

Zrób to dla mnie. UJął ją za nadgarstki, ale nie próbował rozluźnić jej uścisku.

- Słuchaj, moja wybranko, mieliśmy tylko udawać zakochanych - powiedział

łagodnie. - Jeśli mi pomożesz, przynajmniej mamy jakąś szansę. - Przecież

zginiesz - stwierdziła posępnie. W drodze do swojej kabiny Bruno zatrzymał się

przy telefonie i zadzwonił do Harpera. Nikt nie podniósł słuchawki; w końcu

odnalazł doktora w salonie. - Noga znów mnie pobolewa. - Będę u pana za dziesięć

minut. I rzeczywiście; dokładnie za dziesięć minut zjawił się u Bruna. Nalał

sobie drinka, usadowił się wygodnie w fotelu i wysłuchał relacji z rozmowy z

Marią. Potem chwilę pomyślał i rzekł: - Przyznaję, to się może udać. I mniej pan

ryzykuje, niż przy moim pomyśle. Kiedy zamierza pan przeprowadzić akcję? -

Ostateczna decyzja należy oczywiście do pana, ale myślę, że najlepiej rozejrzeć

się po terenie w niedzielę, a włamać się we wtorek wieczorem. PóźNym wieczorem.

To chyba najlepszy scenariusz i najlepsza pora, bo wyjeżdżamy w środę i jeśli

milicja zechce nas przesłuchać, będzie miała niewiele czasu. - Zgoda. -

Doktorze, czy ma pan jakiś plan na wypadek, gdybyśmy nagle musieli uciekać? -

Tak. Ale jeszcze nie jest dograny w szczegółach. Dam panu znać, jak tylko się

porozumiem z szefem. - Przez ten mały nadajnik? Miał mi pan go pokazać. - Wiem.

Pokażę i zademonstruję jak działa. W dniu kiedy przekażę panu pistolety, dam

panu również plan ucieczki i nauczę obsługi nadajnika, zgoda? Zrobimy wszystko

za jednym razem. Proszę powiedzieć, jak Maria zareagowała na pański pomysł? -

Bez entuzjazmu. Ale pański też nie przypadł jej do gustu. Zgodziła się pomóc,

ale bardzo niechętnie. Bruno umilkł i rozejrzał się zdziwiony. - Coś nie tak? -

spytał Harper. - Nie wiem. Statek zwalnia. Nie słyszy pan? Nie czuje? Obroty

silnika znacznie spadły. Dlaczego mielibyśmy stawać, czy choćby zwalniać, na

środku MOrza Śródziemnego? No cóż, pewnie wkrótce się dowiemy. Dowiedzieli się

natychmiast. Drzwi, bez żadnego uprzedzenia, otworzyły się na oścież z taką

siłą, że prawie wyleciały z zawiasów. Do środka wpadł Tesco Wrinfield. Twarz

miał szarą i z trudem łapał oddech. - Nie ma Henry'ego! - zawołał. - Nigdzie nie

możemy go znaleźć! - Czy dlatego "Carpentaria" zwalnia? - spytał Bruno. -

Szukaliśmy wszędzie! - Wrinfield jednym haustem opróżnił kieliszek koniaku,

który Harper wsunął mu do ręki. - Szukała cała załoga i nadal szuka. Ale nigdzie

ani śladu. Znikł, po prostu znikł! Harper spojrzał na zegarek. - Niech się pan

tak nie denerwuje - rzekł uspokajająco. - Przecież szukają najwyżej kwadrans. A

to całkiem spory statek. - Ale załoga też jest liczna - powiedział Bruno. - I

dobrze wie, co robić w takiej sytuacji. W krótkim czasie potrafi przeszukać

każdy kąt, od łodzi ratunkowych po ładownie. - Zwrócił się do rozdygotanego

Wrinfielda. - Przykro mi, panie dyrektorze; wiem, że moje słowa nie brzmią

pokrzepiająco. Ale taka jest prawda. Czy dlatego kapitan kazał zwolnić, żebyśmy

się za bardzo nie oddalili od miejsca, w którym pański bratanek mógł wypaść za

burtę? - Pewnie tak. - Wrinfield wytężył słuch. - Ale chyba znów

przyspieszyliśmy, co? - Tak. I zawracamy - oznajmił Bruno. - Niestety, to

znaczy, że kapitan jest przekonany, że Henry'ego nie ma na pokładzie. Robimy

skręt o sto osiemdziesiąt stopni i płyniemy z powrotem. Jeśli Henry wypadł za

burtę, może wciąż utrzymuje się na wodzie. Zdarzały się takie przypadki.

Znajdziemy go. Wrinfield z niedowierzaniem podniósł na niego zbolały wzrok;

Bruno nie dziwił mu się - sam też nie wierzył w to, co mówił. Wyszli na pokład.

"Carpentaria" zawróciła i płynęła z powrotem z szybkością około dziesięciu

węzłów. Spuszczono na wodę szalupę motorową z marynarzami. Dwa silne reflektory,

umieszczone po obu stronach mostku kapitańskiego, omiatały morze przed statkiem.

Dwaj marynarze stojący na dziobie silnymi latarkami świecili niemal pionowo w

dół. Tuż za nimi dwaj następni trzymali w pogotowiu umocowane do liny i

zaopatrzone w światła koła ratunkowe. Z burt statku spuszczono drabinki. Przez

dwadzieścia minut napięcie rosło, a nadzieje kurczyły się. W końcu Wrinfield

zostawił Bruna i Harpera i udał się na mostek. Kapitan stał przy burcie na prawo

od mostku, z lornetką przy oczach. - Pańskiego bratanka nie ma na statku, panie

Wrinfield. To nie ulega żadnej wątpliwości. - Spojrzał na zegarek. - Minęło

dokładnie trzydzieści osiem minut, odkąd widziano go ostatni raz. I jesteśmy

dokładnie w tym samym miejscu, w którym byliśmy przed trzydziestoma ośmioma

minutami. Będę z panem szczery: jeżeli chłopak żyje, to nigdzie dalej na pewno

go nie ma. - MOgliśmy go przeoczyć... - Mało prawdopodobne. Bezwietrzna noc,

spokojne morze, brak silniejszych prądów, a pływy na Morzu Śródziemnym są

nieznaczne. Nie mogło go znieść daleko od naszego kursu. Powiedział coś do

stojącego obok oficera, który wysłuchał go i szybko cofnął się na mostek. - Co

teraz? - spytał Wrinfield. - Zatoczymy małe koło. Potem będziemy zataczać coraz

większe. MOże trzy, może cztery. Jeśli chłopaka nie znajdziemy, wrócimy z tą

samą szybkością do miejsca, w którym zawróciliśmy. - I na tym koniec? -

Niestety. Nic więcej nie możemy zrobić. - Nie jest pan optymistą, kapitanie. -

Nie jestem. Poszukiwania, a następnie powrót do miejsca, w którym statek

zawrócił, zajęły równo czterdzieści minut. Maria, która stała obok Bruna w

cieniu łodzi ratunkowej, wzdrygnęła się, czując, jak silniki "Carpentarii"

zwiększają obroty i statek nabiera prędkości. - A więc po wszystkim, tak? -

Pogaszono reflektory. - To przeze mnie! - zawołała stłumionym głosem. - Zginął

przeze mnie. - Nie wygłupiaj się. - Bruno objął ją ramieniem. - Nie mogłaś

niczemu zapobiec. - Mylisz się! MOgłam! Ale nie traktowałam poważnie tego, co

mówił! Wprawdzie nie wyśmiałam go, ale... ale nie wierzyłam mu. Boże, od razu

wtedy, dwa dni temu, powinnam była powiedzieć ci o wszystkim. - Łzy ciekły jej

po policzkach. - Albo doktorowi. To był taki miły chłopak! Słysząc, że

dziewczyna mówi o Henrym w czasie przeszłym, Bruno zorientował się, że wreszcie

przyjęła do wiadomości to, co dla niego było jasne już od godziny. - MOże

porozmawiaj z biednym panem Wrinfieldem - powiedział łagodnie. - Tak. Tak,

oczywiście. Ale... ale nie chcę widzieć nikogo innego. Czy nie mógłbyś...

przepraszam, że cię o to proszę, ale czy nie mógłbyś... może... tu go

przyprowadzić? - Za nic! Nie zostawię cię samej. Poczuł na sobie wzrok Marii. -

Myślisz, że ktoś... - szepnęła. - Sam nie wiem, co myśleć, bo nie wiem ani jak,

ani w jakim celu sprzątnięto Henry'ego. Nie wierzę, żeby to był wypadek: zginął,

bo zauważył, że ktoś się tobą zbytnio interesuje. Podejrzewam, że coś odkrył.

Słuchaj, przeprowadziłem takie małe śledztwo. Otóż Henry opuścił jadalnię tuż po

nas. Wyszedł innymi drzwiami, pewnie chciał wszystkich zmylić. Nie sądzę jednak,

żeby nas śledził; może mu się nie podobało, że tak często przebywamy razem, ale

to był uczciwy i porządny chłopak, a nie żaden stuknięty podglądacz. Myślę, że

przyjął na siebie rolę twojego anioła stróża i ruszył za nami tylko po to, żeby

sprawdzić, czy nikt nas nie szpieguje. Miał żyłkę do przygód, coś takiego leżało

w jego naturze. MOgę się tylko domyślać, że natknął się na kogoś, i ten ktoś,

albo jego wspólnik - Bóg wie, ilu łobuzów mamy na tej łajbie - zabił Henry'ego,

żeby ten go nie wydał. Ale to nie zmienia faktu, że interesowali się nie Henrym,

lecz tobą. Pamiętaj, że trudno utrzymywać się długo na wodzie, kiedy otrzymało

się miażdżący cios w głowę. - Wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i otarł

dziewczynie łzy. - Chodź ze mną. Na pokładzie łodziowym spotkali Roebucka, który

szedł w przeciwnym kierunku. Bruno dyskretnie dał mu znak ręką. Roebuck

zatrzymał się, obrócił i wolnym krokiem ruszył za Brunem i dziewczyną,

zachowując kilkumetrowy odstęp. Znaleźli Wrinfielda w kabinie radiowej;

przygotowywał telegramy do rodziców Henry'ego i innych członków rodziny. Teraz,

gdy minął pierwszy szok, Wrinfield był spokojny, opanowany i w sumie to bardziej

on pocieszał Marię, niż ona jego. Kiedy Bruno i Maria wyszli na korytarz,

Roebuck czekał na nich pod drzwiami. - Gdzie jest Kan Dahn? - spytał Bruno. - W

salonie. Żłopie piwo jakby przewidywał siedem lat ciężkiej suszy. - Czy mógłbyś

odprowadzić tę młodą damę do jej kajuty? - Dlaczego? - zdziwiła się Maria; nie

była zła, tylko szczerze zdumiona. - Przecież jestem w stanie... Roebuck ujął ją

stanowczo za ramię. - Nie będziesz mi się tu buntować, młoda damo - rzekł. -

Dobrze zamknij drzwi - dodał Bruno. - Za ile minut będziesz w łóżku? - Za

dziesięć. - Wpadnę za kwadrans. KIedy usłyszała głos Bruna, otworzyła drzwi.

Bruno wszedł do środka, a za nim Kan Dahn z dwoma kocami pod pachą. Siłacz

uśmiechnął się przyjaźnie do dziewczyny, po czym ulokował na fotelu swoje

ogromne cielsko i przykrył sobie nogi kocami. - Kajuta pana Dahna jest za ciasna

dla niego. Więc będzie spał w twojej. W pierwszej chwili Maria popatrzyła na

nich oszołomiona, potem oburzona, wreszcie potrząsnęła bezradnie głową i

uśmiechnęła się. Bruno pożegnał się i wyszedł. Kan Dahn obrócił przełącznik,

przyciemniając blask lampy stojącej przy łóżku, po czym przekręcił klosz tak,

aby światło nie padało ani na twarz dziewczyny, kiedy bęDzie spała, ani na

niego. NastęPnie ujął dłoń Marii w swoją potężną łapę. - Śpij spokojnie,

maleńka. Nie zwracaj na mnie uwagi. - Nie zaśniesz na tym fotelu! - I bardzo

dobrze. Nie martw się. Odeśpię jutro w ciągu dnia. - Nie zamknąłeś drzwi. -

Wiem. - Uśmiechnął się. - Wiem, wiem. Po kilku minutach Maria zasnęła i tej nocy

nikt, na własne szczęście, nie przyszedł zakłócić jej snu. Rozdział szósty

Przybycie statku do Genui, wyładunek wagonów i sprzętów, oraz zejście na ląd

pasażerów, odbyło się szybko, sprawnie i bez komplikacji. Wrinfield całkiem

wrócił do równowagi, znów był dawnym sobą, opanowanym i zaradnym; obserwując go,

jak nadzoruje wyładunek, trudno było uwierzyć, że zaledwie zeszłej nocy utracił

bratanka, którego kochał jak własnego syna. Ale Wrinfield był do szpiku kości

człowiekiem cyrku; wiedział, że bez względu na okoliczności nic nie może

zakłócić planowanych występów. Wagony połączono razem, po czym nieduża

lokomotywa manerwowa przeciągnęła je na dworzec przetokowy, niecałe dwa

kilometry dalej, gdzie czekały już dodatkowe puste wagony oraz zapasy żywności

dla ludzi i zwierząt. Późnym popołudniem wszystko było gotowe do dalszej

podróży; skład podłączono do ogromnej włoskiej lokomotywy transportowej, która

miała przeciągnąć pociąg przez liczne góry znajdujące się na trasie. Zapadał

zmierzch, kiedy ruszyli w stronę Mediolanu. Europejskie tourn~ee, które

obejmowało dziesięć krajów - trzy w Europie Zachodniej i siedem we Wschodniej -

okazało się czymś więcej niż artystycznym sukcesem; był to po prostu jeden

wielki triumfalny pochód. W miarę jak pełne zachwytu opinie docierały do

kolejnych miejsc leżących na trasie, artystów przyjmowano z coraz większym

entuzjazmem; w końcu doszło do tego, że czuli się niemal zażenowani

uwielbieniem, z jakim stykali się na każdym kroku. Chętnych do obejrzenia

spektaklu było sześć razy więcej niż miejsc, mimo że cyrk występował w

przeogromych salach, niekiedy większych niż w Ameryce. W dużych miastach pociąg

stawał na bocznych torach daleko od centrum, zawsze jednak witały ich i żegnały

rozentuzjazmowane tłumy sporo liczniejsze od tych, jakie gromadzą się na

międzynarodowych dworcach lotniczych, kiedy przylatuje najmodniejszy zespół

młodzieżowy lub drużyna piłki nożnej, która właśnie wywalczyła puchar. Tesco

Wrinfield świadomie zmusił się do tego, żeby nie wracać myślami do tragedii,

jaka go spotkała. Był w swoim żywiole. Pokonywanie różnych problemów

organizacyjnych związanych z występami w tylu miastach sprawiało mu przyjemność.

Znał Europę, zwłaszcza Europę Wschodnią, skąd pochodzili jego czołowi artyści,

nie gorzej niż występujący u niego Europejczycy, a na pewno znacznie lepiej od

wszystkich innych Amerykanów w zespole. Wiedział, że widzowie przychodzący na

spektakle są bardziej obeznani ze sztuką cyrkową i mają zarówno lepszy gust, jak

i bardziej krytyczne podejście, niż widzowie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie;

liczne recenzje w gazetach, które nazywały jego dziecko, jego największą dumę i

radość, najlepszym cyrkiem wszechczasów, działały na niego jak wspaniały balsam;

jeszcze większą satysfakcję, o ile to w ogóle było możliwe, sprawiała mu tylko

coraz częściej powtarzająca się opinia, iż on sam jest najgenialniejszym

dyrektorem cyrku na świecie. Również ta bardziej pragmatyczna strona całego

przedsięwzięcia rozwijała się po jego myśli: nabite sale powodowały tak duże

zyski, że czytanie ksiąg rachunkowych stało się cudowną lekturą, a przecież

żaden dyrektor cyrku nie może być naprawdę genialny, jeśli nie jest genialnym

biznesmenem. W pewnym momencie zorientował się, że nawet gdyby odbywał tę podróż

bez pomocy finansowej rządu Stanów Zjednoczonych, to i tak, mimo wysokich

kosztów transportu w obie strony przez Atlantyk, zyski byłyby ogromne. Ale

oczywiście nie zamierzał informować o tym rządu. Równie szczęśliwi jak dyrektor

byli ci artyści, którzy pochodzili z Europy Wschodniej, czyli ponad połowa

zespołu. Dla nich, zwłaszcza dla Węgrów, Bułgarów i Rumunów, wychowanków

najlepszych szkół cyrkowych w Europie, a może i na świecie, był to tak długo

oczekiwany powrót do domu. Występując przed rodakami przechodzili sami siebie,

osiągając szczyty doskonałości. I chociaż w znanym, cenionym cyrku morale zawsze

jest dobre, Wrinfield jeszcze nigdy nie widział swoich ludzi tak wesołych i

zadowolonych. Najpierw gościli w północnych Włoszech, potem w Jugosławii,

Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech, po czym znów przekroczyli żelazną kurtynę, żeby

wystąpić w Austrii. Pierwszego dnia w Wiedniu, po ostatnim występie, gdy

wreszcie umilkły nie kończące się owacje, do jakich zespół zdołał już

przywyknąć, do Bruna podszedł doktor Harper, który od zejścia na ląd starał się

ograniczać ich kontakty do minimum. - Kiedy się pan przebierze, proszę wpaść do

mojego przedziału - poprosił. Bruno zjawił się po kilku minutach. - Obiecałem,

że za jednym zamachem załatwimy trzy sprawy - rzekł Harper, od razu przechodząc

do rzeczy; odpiął dno torby lekarskiej i wydobył z niego metalowy pojemnik

wielkości niedużej książki. - Istne cudeńko. Słuchawki i mikrofon. Włącza się

tu. Ten guzik nastawia nadajnik na z góry zakodowane długości fal i wysyła

sygnał wywoławczy; przy odbiorniku w Waszyngtonie pełnione są dyżury dwadzieścia

cztery godziny na dobę. Tu się naciska, kiedy samemu chce się mówić. Proste. -

Wspominał pan coś o szyfrach. - Nie będę pana nimi trudził. Wiem, że gdybym je

napisał, zapamiętałby je pan bez trudu, ale wszyscy w CIA dostaliby gorączki na

myśl, że tajne szyfry choć przez moment widniały na papierze. Zresztą, gdyby

doszło do tego, że musiałby pan posłużyć się nadajnikiem, a to niestety by

oznaczało, że mnie nie ma już wśród żywych, używanie szyfru byłoby zbędnym

zawracaniem głowy. Po prostu krzyknie pan "pomocy!" i tyle. Dziś wieczorem

otrzymałem potwierdzenie trasy naszej ewentualnej ucieczki. MNiej więcej za

dziesięć dni na Bałtyku będą odbywać się ćwiczenia NATO. Bliżej nieokreślony

okręt - zakładam, że amerykański, ale nie wiem, jakiego typu, Waszyngton nie

chce puścić pary z ust - albo będzie czekał na wodzie, albo pływał wzdłuż

brzegu, od piątku wieczorem do następnego piątku. Na pokładzie znajduje się

helikopter używany do akcji ratunkowych. Wyląduje w miejscu, które panu wskażę,

kiedy tam dotrzemy. Uznałem, że bezpieczniej nie mieć przy sobie żadnych map,

więc dopiero po układzie terenu rozpoznam to miejsce. Radiostacja na okręcie ma

odbiornik nastawiony na tę samą częstotliwość, co aparatura w Waszyngtonie.

Wystarczy nacisnąć ten przycisk, żeby sprowadzić helikopter. - Jasne i proste.

Organizacja na medal, doktorze. Powoli zaczynam wierzyć, że rządowi rzeczywiście

bardzo zależy na obliczeniach Van Diemena. - Na to wygląda. Aha, jeszcze jedno.

Jak długo pamięta pan treść dokumentu, na który pan spojrzy? - Tak długo jak

chcę. - Więc jeśli zobaczy pan obliczenia Van Diemena, zdoła je pan odtworzyć

nawet po roku? - Chyba tak. - Miejmy nadzieję, że tak się stanie, że zobaczy je

pan, a potem nam odtworzy. Że uda się panu wejść do śRodka, zapamiętać

obliczenia i wyjść nie zauważonym przez nikogo. Innymi słowy, że nie będzie pan

musiał posłużyć się tym. - Z górnej kieszeni marynarki wyjął dwa grube

długopisy, jeden czarny, drugi czerwony, z przyciskami u góry. - Dziś wieczorem

przyniosłem je z miasta. Nie muszę panu chyba mówić, skąd je mam. Bruno

popatrzył na długopisy, potem na Harpera. - Na co mi to? - zapytał. - Wprawdzie

nasz wydział badań i wynalazków ma różne niedociągnięcia, ale pracownikom nie

brak wyobraźni. Uwielbiają wymyślać takie zabaweczki. Myślał pan, że będzie

przekraczał komunistyczne granice z dwoma koltami przy pasie? To są właśnie te

pistolety, o które pan prosił. Tak, tak. Czerwony jest na strzałki ze środkiem

usypiającym, dość niebezpiecznym, jeśli ktoś choruje na serce; czarny to

pistolet gazowy. - Ale małe! - Przy obecnych możliwościach miniaturyzacji są i

tak całkiem duże. Odległość rażenia pocisków usypiających - dwanaście metrów;

naboi gazowych - dwa. Obsługa dziecinnie prosta: odbezpiecza się przez

naciśnięcie przycisku u góry, strzela przez naciśnięcie skuwki. Niech je pan

nosi na widoku, wetknięte do zewnętrznej kieszeni, żeby się wszyscy do nich

przyzwyczaili. A teraz proszę uważnie słuchać; zapoznam pana ze szczegółami

akcji w Krau. - Sądziłem, że zaakceptował pan mój plan! - Tak. Chodzi mi tylko o

uzupełnienie pewnych drobiazgów. Zapewne zastanawiał się pan, dlaczego CIA

przydzieliła panu agenta, który z zawodu jest lekarzem. Zaraz to panu wyjaśnię.

Daleko od Wiednia, w jasno oświetlonym, pozbawionym okien, surowo urządzonym

pokoju, na którego wyposażenie składały się tylko metalowe szafy na akta,

metalowy stół i metalowe krzesła, siedziało trzech mężczyzn. Wszyscy trzej mieli

na sobie mundury. Po oznaczeniach stopni można się było zorientować, że jeden

jest pułkownikiem, drugi kapitanem, trzeci sierżantem. Pułkownik Siergiej

Siergiejew, chudy, o sępiej twarzy, oczach jakby pozbawionych powiek i cienkiej

szramie w miejscu ust, był wysokim funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa; jego

wygląd znakomicie pasował do tej roli. Asystent pułkownika, kapitan Kodes,

dobrze zbudowany trzydziestokilkulatek, miał uśmiechniętą twarz i zimne,

błękitne oczy. Trzeci z mężczyzn, sierżant zwany "Angelo", odznaczał się

wyłącznie swoim wyglądem zewnętrznym, ale też wyglądał zaiste imponująco.

Masywny i potężnie umięśniony, wydawał się niemal zbyt szeroki w barach jak na

swój wzrost, choć mierzył metr dziewięćdziesiąt, a ważył sto piętnaście kilo.

Obowiązki Angela ograniczały się tylko do jednego: do ochrony Siergiejewa. Był

jego osobistym - i osobiście wybranym - gorylem; nikt nie mógł zarzucić

pułkownikowi, że dokonał wyboru na chybił trafił. Na stole znajdował się

włączony magnetofon. Jakiś głos powiedział "...to wszystko, co na razie mamy".

Kodes pochylił się i wyłączył magnetofon. - Starczy w zupełności - oświadczył

Siergiejew. - Więcej informacji nam nie trzeba. Cztery różne głosy. Zakładam,

Kodes, że gdybyście spotkali jedną z tych osób, któreśmy słyszeli,

potrafilibyście ją rozpoznać? - Oczywiście, towarzyszu pułkowniku. - A ty,

Angelo? - Absolutnie! - dudniący głos sierżanta zdawał się wydobywać niemal z

jego butów. - W takim razie zarezerwujcie dla nas pokoje w mieście, w którym

cyrk występuje przed przyjazdem do Krau - dla nas trzech i dla fotografa. Macie

już odpowiedniego? - Myślałem o Nikołaju, towarzyszu pułkowniku. To młody

chłopak, ale piekielnie zdolny. - W porządku. - Wargi pułkownika rozchyliły się

o pół centymetra, co znamionowało uśmiech. - Ostatni raz byłem w cyrku przed

wojną, ponad trzydzieści lat temu. Więc teraz, na ten spektakl, cieszę się jak

dziecko. Mam nadzieję, że ci artyści są rzeczywiście tak dobrzy jak niesie fama.

Aha, Angelo, występuje tam taki jeden człowiek, którego powinieneś zobaczyć, a

może nawet poznać. - Nie interesują mnie ludzie, którzy pracują w amerykańskim

cyrku, towarzyszu pułkowniku. - No, no, Angelo, nie bądź szowinistą. -

"Szowinistą", towarzyszu pułkowniku? Siergiejew już otwierał usta, żeby

wytłumaczyć sierżantowi, co to słowo znaczy, ale machnął ręką. Angelo odznaczał

się tężyzną fizyczną, nie inteligencją. - W cyrku nieważne są narodowości,

Angelo; liczą się tylko wykonawcy. Widowni nie obchodzi, czy dany akrobata to

Rosjanin, czy Sudańczyk. Artysta, o którego mi chodzi, nazywa się Kan Dahn.

Podobno jest jeszcze większy od ciebie. Reklamują go jako najsilniejszego

człowieka na świecie. Angelo nic nie odpowiedział, jedynie wydął swoją ogromną

klatkę piersiową, mierzącą metr trzydzieści dwa w obwodzie, i wyszczerzył ostre

jak u wilka zęby w powątpiewającym uśmiechu. Trzydniowy pobyt w Austrii, kolejny

wielki sukces amerykańskich artystów, dobiegł końca. Pociąg ruszył w dalszą

drogę i wreszcie dotarł do miasta, do którego pułkownik Siergiejew i jego

podwładni udali się specjalnie po to, żeby obejrzeć występy. Przyszli na

wieczorny spektakl i zajęli najlepsze miejsca w szóstym rzędzie, dokładnie na

wprost środkowej areny. Wszyscy czterej byli ubrani po cywilnemu; nie wyglądali

jednak na cywili, lecz na wojskowych w cywilnych ubraniach. Tuż po rozpoczęciu

spektaklu, jeden z nich wyjął z torby drogi aparat fotograficzny z

teleobiektywem; natychmiast przyleciał do niego umundurowany milicajnt. Władze

nie pochwalały robienia zdjęć; jeśli u cudzoziemca znajdowano aparat wwieziony

bez specjalnego zezwolenia, nieszczęśnika czekał areszt, a potem rozprawa

sądowa. Wszystkie aparaty fotograficzne należące do pracowników cyrku zostały im

zabrane przy przekraczaniu granicy i miały zostać zwrócone dopiero przy

wyjeździe. - Aparat, proszę. I dokumenty - powiedział milicjant. - Chwileczkę.

Milicjant spojrzał na Siergiejewa z zimną pogardą, po chwili jednak grdyka

zaczęła mu chodzić, jakby usiłował przełknąć coś, co utknęło mu w gardle. -

Przepraszam, towarzyszu pułkowniku - wybełkotał wreszcie, przysuwając się

bliżej. - Nikt mnie nie powiadomił. - Zawiadomiłem waszą komendę. Proszę znaleźć

i ukarać winnego przeoczenia. - Towarzyszu pułkowniku! Wybaczcie mi moje... -

Nie zasłaniajcie. Spektakl był tak wspaniały, że rzeczywiście szkoda było tracić

z niego cokolwiek. Fakt, że ich popisy obserwowali smakosze cyrkowej sztuki, w

dodatku szalenie entuzjastyczni smakosze, działał dopingująco na artystów; w

ciągu ostatnich kilku tygodni szlifowali swoje umiejętności i doskonalili

sztuczki, wzbogacając je o coraz trudniejsze i bardziej niebezpieczne elementy,

aż doszli do wręcz niebywałej perfekcji. Nawet Siergiejew, którego umysł

zazwyczaj przypominał zamrożony komputer, całkowicie uległ magicznemu urokowi

cyrku. JedyNie Nikołaj, młody i niezwykle przystojny fotograf, siedział

skupiony, niemal bez przerwy wykonując artystom zdjęcia. Ale nawet on zapomniał

o aparacie i swoim zadaniu, kiedy Orły Ciemności rozpoczęły swój samobójczy

występ; tak jak i jego towarzysze, gapił się na nich z otwartymi ustami. Wkrótce

po występie Orłów CiemnośCi do Siergiejewa podszedł mało rzucający się w oczy

osobnik. - Dwa rzędy za wami, dziesięć krzeseł w lewo - szepnął. Pułkownik bez

słowa skinął głową. Tuż przed końcem spektaklu na arenie pojawił się Kan Dahn,

który ostatnio niemal z dnia na dzień zdawał się rosnąć w siłę. Kan Dahn

traktował z pogardą takie rekwizyty jak żelazne pręty i sztangi; uważał, że

nawet pięciolatek może wiązać pręty w supły i podnosić sztangi, o ile są

wykonane z odpowiedniego surowca, innego, oczywiście, niż żelazo lub stal. Wolał

używać ludzi; trudno bowiem, żeby postacie, które biegają, skaczą i fikają

koziołki były wykonane z lekkiego plastyku. Na zakończenie Kan Dahn obszedł

środkową arenę, niosąc gruby drewniany bal umieszczony poziomo na specjalnym

jarzmie. Po obu stronach bala siedziało pięć dziewcząt. Jeśli artysta odczuwał

ich ciężar, nie było tego wcale po nim widać. Czasami przystawał, żeby prawą

stopą podrapać się po lewej łydce. Siergiejew przechylił się przez Kodesa do

Angela, który obserwował występ ze zdecydowanie obojętną miną. - Duży, co,

Angelo? - Silny, ale tylko na popis. Wata, nie mięśnie. Raz widziałem w Atenach

staruszka: na oko miał już ósmy krzyżyk i nie ważył więcej jak pięćdziesiąt

kilo, a dźwigał na plecach fortepian. Sam by się z nim nie wyprostował, ale

skoro mu już wsadzili pudło na plecy, to je niósł. MUsiał tylko uważać, żeby się

nie zachwiać, bo inaczej runąłby jak długi. Zanim jeszcze Angelo skończył mówić,

Kan Dahn zaczął się wspinać po drabinie umieszczonej na środku areny. W górze

znajdowała się platforma o wymiarach metr na metr. Siłacz dotarł do niej bez

trudu, wszedł na zamontowaną na niej okrągłą płytę i przebierając nogami,

grubymi jak pnie drzew, wprawił ją w ruch; obroty stawały się coraz szybsze i

szybsze, aż wreszcie siedzące na końcach bala dziewczyny zlały się w jedną

barwną plamę. Stopniowo płyta zaczęła zwalniać; kiedy zatrzymała się, Kan Dahn

zszedł po drabinie, kucnął i zniżył ramona tak, żeby stopy dziewcząt dotknęły

wysypanej piaskiem areny. Siergiejew znów nachylił się do Angela. - Czy ten twój

starzec w Atenach też by to potrafił? Angelo nie odpowiedział. - Gość podobno

potrafi wykonywać ten sam numer z czternastoma dziewczynami, ale dyrekcja mu nie

pozwala, obawiając się, że wszyscy zaczęliby wietrzyć jakiś szwindel. No,

Angelo? Angelo znów nie odezwał się ani słowem. Spektakl dobiegł końca;

entuzjastyczne brawa, które przeszły w stojącą owację, trwały dobre kilka minut.

Kiedy wreszcie widzowie ruszyli gęsiego w stronę wyjścia, Siergiejew rozejrzał

się uważnie po sali. Wypatrzywszy Wrinfielda dopasował swój krok tak, żeby

spotkali się w przejściu między rzędami. - Pan Wrinfield? - Owszem. Przepraszam,

ale nie przypominam sobie pana. - Widzimy się po raz pierwszy. - Siergiejew

wskazał na zdjęcie Wrinfielda na okładce programu, który trzymał w ręce -

poznałem pana po tym. Jestem pułkownik Siergiejew. Wymienili uścisk dłoni. -

Oszałamiający spektakl. Wręcz niewiarygodny. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział,

że takie rzeczy są możliwe, nazwałbym go łgarzem. Wrinfield pokraśniał z

zadowolenia. Żadna muzyka, nawet Dziewiąta Symfonia Beethovena, nie działała na

niego tak, jak pochwały kierowane pod adresem cyrku. - Od dzieciństwa jestem

wielkim miłośnikiem sztuki cyrkowej. - Siergiejew kłamał jak z nut, zresztą miał

do tego wyjątkowy dar. - Ale nigdy dotąd nie widziałem równie wspaniałego

widowiska. Wrinfield pokraśniał jeszcze bardziej. - JEst pan bardzo uprzejmy,

pułkowniku. Siergiejew potrząsnął smutno głową. - Po prostu brakuje mi słów,

żeby oddać należny hołd pańskim wspaniałym artystom. Ale przedstawiłem się nie

tylko po to, żeby złożyć panu gratulacje. Kolejne miasto na trasie cyrku to

Krau, a ja jestem tam komendantem milicji. - Wręczył Wrinfieldowi wizytówkę z

odpowiednim nadrukiem; nosił przy sobie kilka, z różnymi nadrukami na różne

okazje. - Czułbym się naprawdę zaszczycony, gdybym mógł panu w czymkolwiek

pomóc. Gdybym był potrzebny, zawsze znajdzie mnie pan na widowni. Postanowiłem,

że nie opuszczę ani jednego spektaklu, bo wiem, że już nigdy nie zobaczę

występów na tak wysokim poziomie. Dopóki pański cyrk będzie w Krau, złodzieje

mogą sobie używać do woli. - Dziękuję, pułkowniku, jest pan niezwykle uprzejmy.

Mam nadzieję, że zgodzi się pan przyjąć moje osobiste zaproszenie na wszystkie

występy. Wyświadczyłby mi pan zaszczyt... - Nagle urwał i spojrzał na trzech

mężczyzn, przysłuchujących się ich rozmowie. - Czy ci panowie...? - Są ze mną.

Tak bardzo wciągnąłem się w rozmowę, że całkiem o nich zapomniałem. Pułkownik

przedstawił swoich podwładnych, a Wrinfield doktora Harpera, który siedział obok

niego w czasie spektaklu, i teraz mu towarzyszył. - Tak jak zacząłem mówić,

wyświadczyłby mi pan zaszczyt, panie pułkowniku, gdyby pan i pańscy ludzie

zechcieli wstąpić do mnie na drinka. Siergiejew odparł, że byłby to znacznie

większy zaszczyt dla niego i jego ludzi. Obie strony prześcigały się w

uprzejmośCiach. W biurze Wrinfielda z jednego drinka zrobiły się dwa, z dwóch

trzy. Nikołaj, uzyskawszy pozwolenie od Wrinfielda, pstrykał zdjęcia jak

oszalały, najchętniej - i nie zwracając uwagi na jej protesty - uśmiechniętej

Marii, która siedziała przy biurku, gdy weszli do środka. - A może chciałby pan,

pułkowniku, poznać niektórych naszych wykonawców? - spytał Wrinfield. - Czyta

pan w moich myślach, dyrektorze! Nie śmiałem sam o to prosić... obawiam się, że

strasznie nadużywamy pańskiej gościnności. - Mario. - Wrinfield wymienił

kilkanaście nazwisk. - Idź do ich garderób i spytaj, czy nie byliby łaskawi

zajrzeć tu na chwilę, żeby poznać naszego szacownego gościa. W ciągu ostatnich

kilku tygodni Wrinfieldowi udzielił się przesadnie uprzejmy sposób wyrażania się

jego europejskich rozmówców. Po kilku minutach zaproszeni przez niego artyści

przybyli poznać "szacownego gościa"; byli wśród nich Bruno i jego bracia,

Neubauer, Kan Dahn, Ron Roebuck, Manuelo, Malthius. Angelo z niejaką rezerwą

przywitał się z Kanem Dahnem, ale poza tym atmosfera była przyjemna; goście

prawili komplementy, artyści uśmiechali się skromnie. Siergiejew wiedział, że

nie należy przeciągać wizyty i gdy tylko złożył gratulacje ostatniemu artyście,

podziękował serdecznie Wrinfieldowi; obaj wyrazili nadzieję, że wkrótce znów się

spotkają. Przed cyrkiem czekała na pułkownika czarna limuzyna z kierowcą w

milicyjnym mundurze. Obok kierowcy siedział ciemnowłosy mężczyzna w ciemnym

palcie. Kiedy ujechali niespełna pół kilometra, Siergiejew kazał zatrzymać wóz i

wydał jakieś polecenia cywilowi, którego nazwał "Aleksiej". Ten skinął głową i

wysiadł. - Nie mieliście trudności z dopasowaniem głosów z taśm do osób? -

Siergiejew spytał Kodesa i Angela po powrocie do hotelu. Mężcyzźni potrząsnęli

głowami. - Znakomicie. Nikołaju, ile ci zajmie wywołanie zdjęć? - Film będzie

gotowy za godzinę. Zrobienie odbitek potrwa trochę dłużej. - Wystarczą nam

odbitki Wrinfielda, doktora Harpera, dziewczyny - na imię ma Maria, tak? - i

kilku czołowych artystów. Nikołaj wyszedł z pokoju. - Ty, Angelo, też możesz

odejść. Zawołam cię, jeśli będziesz mi potrzebny. - Czy wolno spytać o cel

dzisiejszej wyprawy? - zapytał Kodes. - Wolno. Właśnie chciałem wam powiedzieć i

dlatego odesłałem Angela. To oddany chłopak, ale nie należy obciążać jego umysłu

zbyt zawiłymi sprawami. Bruno i Maria, po raz pierwszy idąc ze sobą pod rękę,

wędrowali słabo oświetloną ulicą, rozmawiając z wyraźnym ożywieniem. Trzydzieści

metrów za nimi, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, podążał Aleksiej.

Poruszając się z wprawą człowieka przyzwyczajonego do śledzenia innych, zwolnił

kroku, kiedy para skręciła w drzwi, nad którymi świecił duży, choć mało czytelny

neon. W kawiarni panował półmrok i dym szczypał w oczy, gdyż pomieszczenie

opalano węglem brunatnym. Ponieważ jednak temperatura na zewnątrz spadła do

zera, przyjemnie było znaleźć się w ciepłej sali, choć jeszcze przyjemniej

byłoby otrzymać przy wejściu maskę przeciwgazową. Tylko połowa miejsc była

zajęta. Przy jednym ze stolików pod ścianą siedzieli Manuelo i Kan Dahn:

pierwszy miał przed sobą filiżankę kawy, drugi - dwa litry piwa. Kan Dahn

tłumaczył swoją niemal legendarną konsumpcję piwa tym, że pomaga mu zachować

formę; nikt nie wiedział, czy siłacz mówi prawdę, jednakże żadna ilość

złocistego trunku nie przeszkadzała mu w pracy. Bruno zamienił z przyjaciółmi

kilka słów i przeprosił ich, że wraz z Marią nie dosiądą się do ich stolika. Kan

Dahn puścił do niego oko i odparł, że wcale się nie dziwi. Bruno i Maria zajęLi

stolik w rogu sali. Po kilku sekundach do kawiarni wmaszerował Roebuck; pomachał

Brunowi i Marii, a następnie dosiadł się do swoich kompanów. Przez chwilę

rozmawiali o jakichś głupstwach, a potem najpierw spokojnie, później coraz

bardziej gorączkowo, zaczęLi sprawdzać zawartość kieszeni. Brunowi zdawało się,

że do ich głosów wkradła się gniewna nuta, jakby czynili sobie wzajem wymówki.

Wreszcie Roebuck skrzywił się, machnął ręką, wstał i podszedł do stolika Bruna.

- Przychodzę po prośbie. Jakoś nie wpadliśmy na pomysł, żeby upewnić się, czy

ktoś wziął forsę. Okazuje się, że nie mamy centa przy duszy. To znaczy, mamy,

nawet kilka tysięcy centów, ale wątpię, żeby pozwolono nam tu płacić w dolarach,

a Kan Dahn nie chce odpracowywać wypitych piw zmywaniem naczyń. Znasz takie

powiedzenie, Bruno? Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie... Bruno

uśmiechnął się, wyjął z kieszeni portfel, odliczył kilka banknotów i wręczył

Roebuckowi, który podziękował mu i wrócił do kumpli. Bruno i Maria zamówili po

omlecie. Aleksiej, dygocząc z zimna przed drzwiami kawiarni, zaczekał aż

kelnerka przyniesie im dymiące talerze, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy,

wsunął się do budki telefonicznej, wrzucił monetę i wykręcił jakiś numer. -

Aleksiej - powiedział. - Słucham. - Mężcyzzna i kobieta weszli do "Czarnego

Łabędzia". Właśnie zaczęLi jeść, więc szybko nie wyjdą. Zanim usiedli, przez

chwilę rozmawiali z dwoma mężcyzznami przy innym stoliku. - Jesteś pewien, że

śledzisz właściwe osoby? - Mam ich zdjęcia, towarzyszu pułkowniku. Ledwo zajęLi

miejsca w rogu sali, do środka wszedł jakiś facet. Usiadł razem z tamtymi dwoma

mężczyznami, ale zaraz potem wstał i podszedł do tego człowieka zwanego Brunem.

Chyba pożyczał od niego pieniądze; w każdym razie widziałem, że Bruno wręcza mu

kilka banknotów. - Znasz któregoś z tej trójki? - spytał Siergiejew. - Nie. Ale

jednego rozpoznam, choćby i po dwudziestu latach. To istny olbrzym, nawet

większy od Angela. W życiu takiego nie widziałem. - Wiem, kto to. Nietrudno się

domyślić. Dobrze, możesz wracać. Albo nie. Zostań tam, ale uważaj, żeby ci z

kawiarni cię nie zobaczyli. Przyślę Władimira i JOsifa, to cię zastąpią. Wydam

im odpowiednie instrukcje, a ty im pokaż, kogo mają pilnować. Przyjadą za kilka

minut. W kawiarni Maria nachyliła się do Bruna. - Coś nie tak? - spytała. -

Dlaczego? - Masz taką zafrasowaną minę. - Bo mam czym się przejmować. Dzień

prawdy zbliża się wielkimi krokami. ZOstał nam zaledwie tydzień. Nie

przejmowałabyś się, gdybyś to ty musiała włamać się do tego cholernego ośrodka?

- Ale coś jeszcze cię gnębi. Stałeś się taki odległy. Chłodny, opanowany.

Zrobiłam coś złego? Powiedziałam coś nie tak? - Nie bądź śmieszna. Położyła dłoń

na jego ramieniu. - Powiedz mi, proszę. - Ten gest wynika z sympatii? Z czegoś

więcej? A może z czegoś całkiem innego? - Dlaczego mnie dręczysz? - Nie miałem

takiego zamiaru - odparł, lecz w jego głosie nie było przekonania. - Czy

kiedykolwiek pracowałaś jako aktorka? Cofnęła dłoń. Na jej twarzy pojawiło się

zdumienie i smutek. - Nie wiem, co złego zrobiłam, ani co takiego powiedziałam,

że chcesz mi sprawić ból. A wygląda na to, że chcesz. Jeśli tak bardzo ci

zależy, to uderz mnie. Tu, przy ludziach. Sprawisz mi i ból fizyczny, i

psychiczny, gdyż mnie upokorzysz. Nie rozumiem cię, Bruno, zupełnie nie

rozumiem. - Odsunęła krzesło. - Wrócę sama. Znam drogę. Teraz z kolei Bruno ujął

ją za rękę. Nie wiadomo, czy gest ten wynikał z sympatii, czy z chęci uniknięcia

sceny. - Gdybym tylko mógł powiedzieć to samo! - Co? - Że znam drogę. -

Popatrzył na nią, lekko marszcząc czoło. - Od dawna jesteś w CIA? - Prawie

cztery lata - odparła; na jej twarzy znów odmalowało się zdziwienie. - Kto cię

wyznaczył do tej konkretnej roboty? - Doktor Harper. Bo co? - Myślałem, że

admirał. - Tak, ale na sugestię doktora Harpera. Doktor nalegał, żeby właśnie

mnie powierzono to zadanie. - No jasne. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic.

Gratuluję doktorowi doskonałego gustu. Jak się nazywa admirał? - Po prostu

admirał. - Przecież ma jakieś nazwisko. - To trzeba było jego o nie spytać. -

Nie powiedziałby mi. Ale sądziłem, że ty mi powiesz. - Dobrze wiesz, że nie

wolno mi zdradzać takich rzeczy. - Ładna sprawa! Ja tu narażam życie, żeby pomóc

CIA, a ty mi nawet nie możesz dać prostej odpowiedzi. Myślałem, że po tych paru

tygodniach znajomości możemy sobie zaufać. Ja ci zaufałem, ale widzę, że bez

wzajemnośCi. Nieważne jest to, że mogę zginąć, ważne natomiast, żebym za dużo

nie wiedział. Zaufanie, wiara, lojalność... Piękne słowa, co? Ale tylko słowa!

Kiedy przychodzi do czynów, to... - George C. Jamieson. Przez dłuższą chwilę

przyglądał się jej z powagą, po czym nagle szeroki uśmiech osiadł mu na ustach,

zmieniając wyraz jego twarzy. Maria cofnęła dłoń, oczy rozbłysły jej gniewnie.

Kan Dahn szturchnął Roebucka i Manuela: wszyscy trzej z zaciekawieniem

obserwowali scenę rozgrywającą się nie opodal. - Ty potworze! Ty wredny,

podstępny oszuście! I ty miałeś czelność pytać mnie, czy kiedykolwiek byłam

aktorką?! W porównaniu z tobą jestem kompletnym aktorskim beztalenciem. Jak

mogłeś mi zrobić coś takiego?! Nie zasłużyłam na to! - Staje się coraz bardziej

wściekła - zauważył Roebuck. - Zupełnie się nie znasz na kobietach, stary! -

stwierdził Kan Dahn. - Zaraz mu się oświadczy. - Przepraszam - powiedział Bruno.

- To było konieczne. - Co? Przekonać się, czy ci ufam? - Tak. Nawet nie wiesz,

jakie to ma dla mnie znaczenie. Wybacz mi, proszę. Znów ujął ją za rękę; nie

stawiała oporu. Zaczął oglądać jej palce, na których nie było ani jednego

pierścionka. - Wygląda trochę goło - rzekł. - Co? - Pamiętasz, że mamy udawać

zakochanych? Odezwała się dopiero po chwili, niepewnie, z wahaniem w głosie. -

Pamiętam. Ale może powinniśmy skończyć z udawaniem? - No właśnie. Wyjęłaś mi

słowa z ust. Czy kochasz mnie, Mario? Tym razem nie zwlekała z odpowiedzią. -

Tak - odparła szeptem, po cyzm zerknęła na swoją lewą dłoń i uśmiechnęła się. -

Masz rację, że wygląda trochę goło. Kan Dahn z zadowoleniem odchylił się do tyłu

wraz z krzesłem. - No i co? źle mówił wujaszek Kan Dahn? Należą mi się jeszcze

ze dwa piwa. - Na pewno? - spytał Bruno. - Czasem nawet najmądrzejszy mężczyzna

zadaje wyjątkowo głupie pytania. Nie widzisz tego po mnie? - Chyba widzę. Oby

mnie tylko wzrok nie mylił. - Kocham cię już od tygodni - powiedziała z powagą.

- Na początku oglądałam twoje występy na trapezie. Potem zaczęłam wychodzić z

sali, gdy tylko wkładałeś opaskę na oczy. Robiło mi się niedobrze. Teraz też za

każdym razem robi mi się niedobrze, choć nie wchodzę już na salę. Ilekroć

pomyślę, że możesz skoczyć o ułamek sekundy za wcześnie albo za późno... -

Urwała; jej oczy się zaszkliły. - Wystarczy, że słyszę muzykę, te bębny i

umieram ze strachu... - Wyjdziesz za mnie? - Oczywiście, ty ośle! Łzy spływały

jej po policzkach. - Jak ty się brzydko wyrażasz! Swoją drogą chciałbym ci

zwrócić uwagę, że Kan Dahn, Manuelo i Roebuck bardzo się nami interesują. Coś mi

się zdaje, że poczynili już zakłady. I mam przeczucie, że kiedy dopadną mnie

samego, naigrywaniom nie będzie końca. - Nie widzę ich! Nikogo nie widzę! Bruno

podał jej chustkę; Maria wytarła oczy. - Tak, chyba rzeczywiście patrzą w naszą

stronę. - Nerwowo mnąc chustkę w palcach znów popatrzyła na Bruna. - Kocham cię

i chcę wyjść za ciebie, choć to takie staromodne. Gotowa jestem wyjść za ciebie

nawet jutro, ale zrozum, nie mogę kochać, nie mogę poślubić największego

trapezisty wszechczasów. Po prostu nie mogę. I ty o tym wiesz. Chyba nie chcesz,

żebym wymiotowała co chwilę przez całe życie? - Niezbyt przyjemna perspektywa,

ani dla ciebie, ani dla mnie. No cóż, człowiek ciągle się uczy czegoś nowego.

Dotąd myślałem, że szantaż małżeński zaczyna się dopiero po ślubie. - Żyjesz w

dziwnym świecie, Bruno, jeśli nie odróżniasz uczciwości od szantażu. Bruno

zrobił zamyśloną minę. - Możesz poślubić największego byłego trapezistę

wszechczasów - rzekł. - Byłego? - Nie ma sprawy. - Machnął lekceważąco ręką. -

Spalę trapez i już. - I już? - spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Przecież

cyrk to całe twoje życie! - Mam też inne zainteresowania. - Jakie? - Powiem ci,

kiedy będziesz już panią Wildermann. - A kiedy nią będę? W tym roku, w

przyszłym? Może kiedyś, może nigdy? Sprawa małżeństwa wyraźnie obchodziła ją

znacznie bardziej niż sprawa nowego zawodu jej przyszłego męża. - MOżemy pobrać

się choćby pojutrze. Maria wybałuszyła oczy. - Tu? W tym kraju? - Nic podobnego.

W Stanach. Formalności da się szybko załatwić. Możemy wsiąść w pierw- szy

samolot, jaki wylatuje stąd jutro rano. Nikt nas nie zatrzyma. Pieniędzy mam pod

dostatkiem. Trwało chwilę, zanim dotarły do niej jego słowa. - Chyba sam nie

wiesz, co mówisz! - oznajmiła w końcu zdecydowanym tonem. - Zdarza się to

całkiem często, nie przeczę - powiedział z uśmiechem. - Ale tym razem wiem, co

mówię, bo oboje - i nie myśl, że przesadzam - znajdujemy się w śmiertelnym

niebezpieczeństwie. Nasi wrogowie wiedzą o mnie. Podejrzewam, że o tobie też. W

drodze do tej knajpy byliśmy śledzeni. - Śledzeni? Skąd wiesz? - Później ci

powiem. Nie chcę, żeby cię zabili. - Przez chwilę milczał zamyślony, pocierając

dłonią podbródek. - Jeśli mam być szczery, to sam też nie chcę zginąć. -

Zostawiłbyś swoich braci? Zawiódł pana Wrinfielda, zawiódł cały cyrk?

Zrezygnował z misji? - Dla ciebie zrezygnowałbym ze wszystkiego! - Czyżby nagle

obleciał cię strach? - Może. Jedźmy czym prędzej do ambasady amerykańskiej i

ustalmy co i jak. Pewnie nie jest to najlepsza pora, ale przecież nie odeślą nas

z kwitkiem, kiedy usłyszą, co nam grozi. Maria nie wierzyła własnym uszom.

Powoli wyraz zdumienia znikł z jej twarzy i zastąpiła go pogarda, która po

chwili również znikła, ustępując miejsca zamyśleniu. Potem usta Marii ułożyły

się w lekki uśmiech, który stawał się coraz szerszy i szerszy, aż w końcu

parsknęła śmiechem. Bruno przyglądał się jej z uwagą, a jego trzej przyjaciele

zerkali na nich ciekawie, nie mogąc pojąć, co się dzieje. - Jesteś niemożliwy! -

zawołała. - Jeden raz ci nie wystarczyło? Znowu mnie sprawdzasz? - Słyszałaś, co

powiedziałem? - spytał, nie reagując na jej słowa. - Jestem gotów porzucić dla

ciebie wszystko. A ty? Dla mnie? - Ależ tak. Z rozkoszą mogę porzucić wszystko.

Ale nie ciebie. Wiesz, co by się stało, gdybyśmy pojechali razem do ambasady?

JUtro leciałabym samolotem do Stanów. Sama, bez ciebie. Ty zostałbyś tutaj. Nie

próbuj zaprzeczać. Widzę to w twojej twarzy. WYdaje ci się, że nic z niej nie

można wyczytać. Tajemniczy Bruno. Wszyscy tak twierdzą. Ale ze mną sobie tak

łatwo nie poradzisz. Nim miną trzy miesiące, nie będziesz miał przede mną

żadnych sekretów. - Właśnie tego się obawiam. No dobrze. Spróbowałem, nie

wyszło. Trudno, zdarza się. Tylko błagam, ani słówka o tym Harperowi. Nie tylko

uzna mnie za durnia, ale będzie wściekły, że łączymy... no, przyjemne z

pożytecznym. - Położył na stole kilka banknotów. - Chodźmy. Kiedy dojdę do

drzwi, zawrócę pod pretekstem, że chcę coś powiedzieć Roebuckowi, a ty rozejrzyj

się dyskretnie, czy nikt się mną nie interesuje. Kiedy doszli do drzwi, Bruno

przystanął, jakby sobie coś przypomniał, cofnął się do stolika, przy którym

siedział Roebuck. - Jak wyglądał? - spytał. - Średniego wzrostu. Ciemne włosy,

ciemny wąsik. Czarne palto. Śledził was od samego cyrku. - W przedziałach mogą

być podsłuchy. Na wszelki wypadek uważajcie. Do zobaczenia. Bruno i Maria wyszli

z kawiarni, trzymając się pod ręce. - Kim są dla ciebie ci trzej? - spytała z

zaciekawieniem. - To starzy przyjaciele. Ale nie wystawia się głów przyjaciół

pod topór. Ciemnowłosy facet w czarnym palcie; widziałaś takiego? - Widziałam

dwóch, ale zupełnie innych. Jeden łysy jak kolano, a drugi jasny blondyn, cała

głowa w obrzydliwych loczkach jak po trwałej. - Czyli tamten wrócił złożyć

raport swojemu szefowi. - Swojemu szefowi? - Pułkownikowi Siergiejewowi. - To

ten komendant milicji w Krau? - Jest komendantem, ale nie milicji w Krau. To

szef służby bezpieczeństwa. Maria aż przystanęła oszołomiona tą wiadomością. -

Skąd wiesz? Skąd możesz wiedzieć coś takiego? - Mogę. On mnie nie zna, ale ja

znam go dobrze. Pamiętaj, że stąd pochodzę. Siergiejewa nigdy nie zapomnę. Nie

zapomina się człowieka, który zabił ci żonę. - Zabił... O Boże! - umilkła. - Ale

w takim razie teraz on też wie, kim jesteś. - Wie. - I wie, dlaczego tu

przyjechałeś! - Raczej tak. - Więc jutro wyjeżdżamy. Wyjeżdżamy razem! - do jej

głosu wkradła się nuta histerii. - Wylecimy pierwszym samolotem! Bo jeśli

zostaniemy, to nie wyjedziesz stąd żywy! - Mam zadanie do wykonania. I proszę

cię, mów ciszej. TEn gość z głową w obrzydliwych loczkach idzie tuż za nami. -

Boję się. Tak bardzo się boję! - Strach jest zaraźliwy. Chodź, zapraszam cię na

filiżankę dobrej kawy. - Dokąd? - Do mojego przedziału. Do tych luksusów,

których tak mi zazdrościsz. Przez jakiś czas szli w milczeniu. - Skoro cię

podejrzewają, nie sądzisz, że mogli zainstalować u ciebie podsłuch? - Nie musimy

omawiać żadnych tajemnic. Właśnie ich tajemnice leżały najbardziej na sercu

pułkownikowi Siergiejewowi, gdy wypytywał Aleksieja. - I to wszystko? Bruno i

dziewczyna weszli do kawiarni, zamienili kilka słów z dwoma mężczyznami, którzy

już tam siedzieli, po czym zajęLi miejsca przy innym stoliku i zamówili kolację.

Potem zjawił się trzeci mężczyzna, który podszedł do Bruna pożyczyć pieniądze, a

następnie usiadł z tamtymi dwoma. Aleksiej skinął głową. - I twierdzisz, że

widziałeś tych trzech mężczyzn po raz pierwszy w życiu i nie wiesz, jak się

nazywają, ale że jeden z nich to olbrzym, tak wielki jak Angelo? Aleksiej

spojrzał na Angela. - Większy - oświadczył z satysfakcją, gdyż Angelo nie był

równie życzliwie usposobiony do bliźnich co Kan Dahn, i współpracownicy nie

darzyli go zbytnią sympatią. Angelo zasępił się jak chmura gradowa, lecz nikt na

to nie zwrócił uwagi, bo zawsze miał dość ponurą minę. - Przynajmniej wiemy, kto

to taki - stwierdził Siergiejew. - Potrafiłbyś rozpoznać ich na zdjęciach? -

Oczywiście - odparł Aleksiej, urażony w swych zawodowych ambicjach. - Angelo,

idź do Nikołaja i powiedz mu, żeby przyniósł wszystkie odbitki, jakie dotąd

zrobił. Po chwili wrócili obaj z plikiem zdjęć. Siergiejew w milczeniu wręczył

je Aleksiejowi; agent zaczął je przeglądać i wkrótce położył jedno na stole. -

To ta dziewczyna - rzekł. - Wiemy - burknął Siergiejew, z trudem panując nad

sobą. - Przepraszam, towarzyszu pułkowniku. - Aleksiej wybrał z pliku jeszcze

trzy zdjęcia. - Ci trzej. Siergiejew spojrzał na nie, po czym wręczył je

Kodesowi. - Kan Dahn, Manuelo, specjalista od rzucania nożem, i Roebuck, kowboj

z lassem. - Otóż to. - Siergiejew uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Mają być

śledzeni dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kodes nie umiał ukryć zdumienia. -

Ich spotkanie mogło być całkiem niewinne. W końcu są gwiazdami tego cyrku i

chyba się przyjaźnią. Zresztą "Czarny Łabędź" to jedyna kawiarnia w tej okolicy,

więc to naturalne, że się tam udali. Siergiejew westchnął. - Zawsze to samo.

Kiedy dochodzi co do czego, mogę liczyć tylko na siebie. O wszystkim muszę sam

myśleć, o wszystkim sam decydować. Nic dziwnego, że właśnie ja jestem waszym

szefem. - Próżno byłoby szukać fałszywej skromności wśród grzechów Siergiejewa.

- Bruno Wildermann to przebiegły facet, może nawet i niebezpieczny. Diabli

wiedzą dlaczego, ale zaczął podejrzewać, że jest śledzony, więc postanowił to

sprawdzić. Kazał Roebuckowi iść za sobą w pewnej odległości i mieć oczy szeroko

otwarte. To by wskazywało, że Roebuck, a przypuszczalnie i tamci dwaj, to coś

więcej niż zwykli przyjaciele. Roebuck spostrzegł Aleksieja. W kawiarni podszedł

do Bruna nie po pieniądze, ale żeby mu powiedzieć, że śledził go wąsaty głupiec

w czarnym palcie. Spojrzał z politowaniem na strapionego wywiadowcę. - Pewnie

nie przyszło ci do głowy, Aleksiej, żeby choć raz obejrzeć się za siebie, co? -

Przepraszam, towarzyszu pułkowniku. Siergiejew przeszył go dokładnie takim samym

wzrokiem, jakim wygłodzony krokodyl spoziera na śniadanie przechadzające się nie

opodal. Rozdział siódmy W środę wieczorem cyrk wyruszył do Krau. Przed odjazdem

pociągu Bruno odwiedził doktora Harpera w jego przedziale. Jak na człowieka,

który tyle ma na głowie, a kierowana przez niego akcja należy do najważniejszych

w całej jego karierze zawodowej, Harper wydawał się wyjątkowo odprężony i

spokojny. Tego samego nie sposób było powiedzieć o Wrinfieldzie, który siedział

u Harpera, z kieliszkiem w dłoni i najbardziej smętnym wyrazem twarzy, jaki

tylko można sobie wyobrazić. Wcześniejsza brawura zupełnie go opuściła; sprawiał

wrażenie człowieka, któremu wali się świat. Gdyby miał do wyboru, prędzej

odwiedziłby piekło niż Krau. - Dobry wieczór, Bruno. Niech pan siada. Czego się

pan napije? - Dziękuję. Ograniczam się do jednego drinka na tydzień i wolę wypić

go później. - Podejrzewam, że w towarzystwie uroczej panny Hopkins? - Podejrzewa

pan słusznie. - Najlepiej się z nią ożeń - powiedział kwaśno Wrinfield. - Ja nie

mam z niej prawie żadnej pociechy. Albo się czymś smuci, albo całymi dniami

chodzi rozmarzona. - Zamierzam. MOże martwi się tak samo jak pan, panie

Wrinfield. - Co pan zamierza? - spytał Harper. - Ożenić się z nią. - O mój Boże!

Bruno nie obraził się na reakcję Wrinfielda. - LUdzie często się żenią - rzekł.

- Czy ona o tym wie? - spytał podejrzliwie dyrektor cyrku, który autentycznie

polubił dziewczynę i, zwłaszcza od śmierci Henry'ego, coraz bardziej traktował

ją jak córkę, której nigdy nie miał. - Tak. - Bruno uśmiechnął się. - Pan też by

wiedział, gdyby tylko był pan ciut bardziej spostrzegawczy. Siedziała obok pana

przy kolacji. Wrinfield stuknął się dłonią w czoło. - Pierścionek na palcu!

Przedtem nie nosiła żadnej biżuterii. Tak, pierścionek na serdecznym palcu lewej

ręki! - Zmarszczył czoło, a po chwili obwieścił triumfalnie: - Pierścionek

zaręczynowy! - Miał pan wiele innych spraw na głowie. Maria również. Kupiłem ten

pierścionek dziś po południu. - Moje gratulacje! Kiedy pociąg ruszy, wpadniemy

do was wypić wasze zdrowie. Co pan na to, doktorze Harper? Bruno skrzywił się

nieznacznie, bo wcale nie miał ochoty na gości, ale Harper rzekł: - Bardzo

chętnie! Znakomity pomysł. - W takim razie serdecznie zapraszam. Ale nie

przyszedłem tu powiedzieć wam o pierścionku, tylko o tym, że miałem towarzystwo,

kiedy go kupowałem. Niestety, ktoś się mną wyraźnie interesuje. Dwa dni temu,

wieczorem, poszliśmy z Marią do kawiarni. Tak się złożyło, że chwilę później

przyszedł Roebuck. Powiedział, że zwróciło jego uwagę zachowanie faceta, który

wyłonił się z zaułka w pobliżu cyrku, a potem szedł za nami przez całą drogę.

Kiedy znikliśmy w drzwiach kawiarni, został na zewnątrz i obserwował nas przez

szybę. Myślałem, że to zwykły zbieg okolicznośCi, albo, że Roebuck cierpi na

zbyt bujną wyobraźnię. Ale wczoraj wieczorem ja też miałem wrażenie, że ktoś nas

śledzi, a dziś, w ciągu dnia, nabrałem pewności. Na zmianę obserwowało nas dwóch

facetów, jeden kompletnie łysy, a drugi z blond loczkami jak po ondulacji.

Chodziliśmy po mieście bez celu, na chybił trafił, jak to turyści, ale któryś z

tych dwóch zawsze był gdzieś w pobliżu. - Nie podoba mi się to - stwierdził

Harper. - Dziękuję, że przynajmniej mi pan wierzy. MNie też się nie podoba. I

nie bardzo rozumiem. Nie robiłem nic, co mogłoby zwrócić na mnie uwagę naszych

przeciwników. MOże chodzi po prostu o to, że nazywam się Wildermann i pochodzę z

Krau? Diabli wiedzą. MOże zresztą śledzą wszystkich artystów, nie tylko mnie? -

Bardzo niepokojąca sprawa - rzekł Wrinfield. - Bardzo niepokojąca. Co

zamierazsz, Bruno? - Jak to co? Przecież nie odwołamy akcji! Postaram się, żeby

tej nocy nikt mnie nie śledził. - Tej nocy? - Doktor Harper nic panu nie mówił?

- A, chodzi ci o wtorkowy wieczór? Ciekawe, gdzie my wszyscy wtedy będziemy.

Wagonem szarpnęło kilka razy i pociąg ze zgrzytem ruszył z miejsca. - Wiem,

gdzie ja będę. Do zobaczenia wkrótce. - Bruno skierował się do drzwi i nagle

zatrzymał się na widok nadajnika na biurku Harpera. - Niech pan mi wyjaśni,

doktorze, jak to się dzieje, że nam wszystkim celnicy niemal zaglądają pod

plomby w zębach, a panu udaje się przemycać nadajnik? - Nadajnik? Jaki nadajnik?

Harper nałożył na głowę słuchawki, przyłożył mikrofon do klatki piersiowej Bruna

i pociągnął przełącznik do tyłu zamiast do przodu. Urządzenie zaszumiało, a po

chwili z prawie niewidocznej szczeliny z boku obudowy zaczął się wysuwać wąski

pasek papieru. Harper odczekał z dziesięć sekund, wyłączył urządzenie, oderwał

kilkunastocentymetrowej długości pasek i pokazał Brunowi. Środkiem paska biegła

długa, falista linia. - To elektrokardiograf, drogi panie. Żaden szanujący się

lekarz nie wyrusza w podróż bez takiego aparatu. Nawet sobie pan nie wyobraża,

ile mam zabawy, robiąc po kolei elektrokardiogramy wszystkim celnikom. - No, no!

Bruno wyszedł na korytarz kołyszącego się na boki wagonu, zapukał do Marii i

zaprosił ją do siebie. Dziewczyna zgodziła się ochoczo. Otworzył drzwi swojego

przedziału, drzwi bez klamki na zewnątrz, i odsunął się, przepuszczając Marię

przodem. - Najpierw muzyka. Nastrojowa i romantyczna. Potem proponuję wyśmienite

wytrawne martini, przyrządzone moją wprawną ręką, żeby uczcić - o ile to

właściwe słowo - moje oddanie się tobie w niewolę. Następnie, jeśli nie masz nic

przeciwko temu, chciałbym ci szepnąć do uszka kilka czułych słówek. Maria

uśmiechnęła się. - Zapowiada się cudownie. Zwłaszcza te czułe słówka. Bruno

włączył gramofon i nastawił cichą muzykę, przyrządził drinki, postawił je na

stoliku, po czym usiadł na kanapie obok Marii i przytulił twarz do jej czarnych

włosów, mniej więcej na wysokości jej ucha. Z wyrazu twarzy dziewczyny, na

której najpierw odmalowało się zdziwienie, a potem totalne zaskoczenie, można

się było domyślać, że Bruno zna takie czułe słówka, jakich dotąd nikt jej nie

szeptał. Odległość do Krau wynosiła około trzystu kilometrów, więc nawet dla

lokomotywy ciągnącej tak ciężki skład była to podróż do pokonania w ciągu

niespełna nocy, mimo dwóch postojów po drodze. Pociąg wyruszył po zapadnięciu

zmroku i dotarł na miejsce przed świtem; wysiadali w ciemności. Mróz dawał się

porządnie we znaki. Na pierwszy rzut oka Krau sprawiało wrażenie wyjątkowo

ponurego i niegościnnego miasta, lecz bocznice kolejowe nigdzie na świecie nie

prezentują się zbyt zachęcająco, zwłaszcza w mroku. Bocznicę, na której

zatrzymał się ich pociąg, dzielił kilometr od gmachu, w którym mieli występować,

co nikomu nie było na rękę, lecz Wrinfield ze swoim talentem organizatorskim, a

także jego zastępcy, stanęLi na wysokości zadania: na cyrk czekały wynajęte

ciężarówki, autobusy i limuzyny. Bruno ruszył wzdłuż torów w stronę trzęsącej

się z zimna grupy artystów i pracowników fizycznych stojących w jaskrawym

świetle lampy łukowej. Przywitawszy się ze wszystkimi, zaczął rozglądać się za

braćmi, ale nigdzie nie było ich widać. W końcu zwrócił się do Malthiusa,

tresera tygrysów, który stał najbliżej. - Nie widziałeś moich braci? Te dwa

głodomory zawsze wpadają do mnie na śniadanie, a dziś nie miałem przyjemności

ich gościć. - Nie - odparł Malthius, po czym krzyknął do pozostałych: - Czy nikt

z was nie widział Vladimira i Yoffe'ego? Kiedy okazało się, że nikt, Malthius

przywołał jednego ze swoich pomagierów. - Idź i obudź braci Bruna, dobrze?

Pomagier odszedł. Do grupy przyłączyli się Wrinfield i doktor Harper, obaj w

futrzanych czapach i z postawionymi kołnierzami dla osłony przed prószącym

śniegiem. Wrinfield zwrócił się do Bruna. - Chcesz pojechać ze mną, obejrzeć

salę? Budynek zwie się Pałacem Zimowym, tak jak ten w Leningradzie, choć wątpię,

żeby go przypominał. - Zadygotał z zimna. - Zresztą wszystko jedno, jak wygląda,

byleby tylko ogrzewanie działało bez zarzutu. Podobno jest znakomite. - Chętnie,

dyrektorze, ale musi pan na mnie chwilę zaczekać. Dwie trzecie Orłów Ciemności

chyba dziś zaspało. O, JOhann już wraca. - Chodź ze mną, Bruno - powiedział

zdenerwowanym głosem pomagier Malthiusa. - Szybko! Bruno bez słowa wskoczył do

pociągu. Doktor Harper i Wrinfield, wymieniwszy zdumione spojrzenia, ruszyli za

nim. Vladimir i Yoffe zajmowali wspólny przedział, nie tak luksusowo urządzony

jak ich starszego brata, ale mimo to całkiem wygodny. Wszyscy wiedzieli - i

ciągle na ten temat dowcipkowali - że bracia mają bzika na punkcie czystości i

porządku; gdyby teraz zobaczyli swój przedział, pewnie dostaliby szału. Panował

w nim taki bałagan, jakby na moment znalazł się w oku małego, lecz zaciekłego

cyklonu. Na podłodze leżała pościel, dwa połamane krzesła, kawałki potłuczonych

szklanek i pęknięta miska. Wykonane z grubego szkła okno też było pęknięte; choć

szyba wytrzymała, pojawiły się na niej gwiaździście rozchodzące się rysy. Ale

najbardziej przerażający był widok krwi na pościeli i na kremowych ściankach

działowych. Bruno chciał wejść do środka, lecz doktor Harper powstrzymał go,

kładąc dłoń na jego ramieniu. - Nie. Na całym świecie glinom nie podoba się,

kiedy dotyka się czegoś na miejscu przestępstwa. Lokalnym glinom, kiedy wreszcie

przybyli, głównie nie podobało się to, co ujrzeli. Byli oburzeni, że w ich

rejonie mogło się zdarzyć coś tak potwornego jak porwanie dwóch sławnych

amerykańskich artystów. Jeśli wiedzieli, że Vladimir i Yoffe urodzili się

niespełna kilometr od miejsca, w którym stał pociąg, zachowali tę wiedzę dla

siebie. Oświadczyli, że śledztwo zostanie natychmiast wszczęte. Na początek, jak

oznajmił oficer dowodzący, należy oczyścić teren z gapiów i rozstawić straże;

zabrzmiało to bardzo szumnie, ale okazało się, że chodzi mu tylko o ustawienie

dwóch milicjantów na korytarzu przed drzwiami przedziału. Wszyscy pozostali,

których przedziały znajdowały się w tym samym wagonie, mieli nie oddalać się,

dopóki nie zostaną przesłuchani. Wrinfield zaproponował wagon restauracyjny jako

miejsce przesłuchań, gdyż temperatura na zewnątrz była sporo poniżej zera;

oficer zgodził się ochoczo. Kiedy ruszali w tamtą stronę, przybyło kilku

milicjantów w cywilu i specjaliści od daktyloskopii. Wrinfield udał się wraz z

innymi do wagonu restauracyjnego, zlecając swoim zastępcom nadzór nad

wyładunkiem, transportem i rozstawianiem sprzętu w gmachu, w którym miały odbyć

się występy. W wagonie restauracyjnym było wręcz upalnie; potężna lokomotywa

nadal pracowała, i miała pracować aż do wieczora, żeby zapewnić ciepło

zwierzętom, dopóki nie zostaną przetransportowane do rozstawionych w Pałacu

Zimowym klatek. Bruno, Wrinfield i Harper stanęLi nieco na uboczu. Przez chwilę

rozważali, co mogło przydarzyć się braciom i dlaczego, ale nie umieli znaleźć

odpowiedzi na żadne z tych pytań. Akurat zamilkli, kiedy do wagonu wkroczył nie

lada gość: pułkownik Siergiejew we własnej osobie. Minę miał ponurą, zaciętą;

sprawiał wrażenie człowieka, który z trudem powściąga furię. - To podłość! -

zawołał. - Nikczemność! Hańba dla naszego kraju! Jak mogło coś takiego spotkać

oficjalnych gości! Obiecuję, że najwyższe czynniki w kraju dołożą starań, żeby

jak najrychlej wyjaśniono tę sprawę. Co za powitanie, co za czarny dzień dla

mieszkańców Krau! - Nie sądzę, żeby ktokolwiek z mieszkańców Krau miał z tym coś

wspólnego - oświadczył spokojnie Harper. - Vladimira i Yoffe'ego nie było z

nami, kiedy przybyliśmy na miejsce. Dwa razy zatrzymywaliśmy się po drodze. To

się mogło wydarzyć w jednej z tych miejscowości. - W takim razie mieszkańcy Krau

rzeczywiście nie są winni. Ale czy myśli pan, że przez to łatwiej się nam z tym

pogodzić? Hańba naszego kraju jest hańbą nas wszystkich. - Na moment umilkł, po

czym spojrzał na Bruna, i dodał głosem bardziej ochrypłym: - To nie musiało się

zdarzyć, kiedy pociąg stał. MOgli zostać wyrzuceni z jadącego pociągu. Bruno

prawie zaniemówił z wrażenia; potrafił jednak panować nad swoimi uczuciami i nie

dał nic po sobie poznać. - Dlaczego ktoś miałby ich wyrzucać? Dlaczego w ogóle

miałby im robić krzywdę? Znam moich braci lepiej niż ktokolwiek i wiem, że nie

mieli żadnych wrogów. Siergiejew popatrzył na niego współczująco. - Nie wie pan,

że najbardziej zawsze cierpią niewinni? Jeśli ktoś chce się włamać, nie włamuje

się do domu osławionego gangstera. - Zwrócił się do podwładnego. - Przynieście

tu radiostację i połączcie się z ministrem transportu. Jeśli zacznie marudzić,

że zakłócacie mu sen, zagroźcie, że sam do niego przyjadę i własnoręcznie

wyciągnę go z łóżka. Powiedzcie mu, że szukamy dwóch ludzi; chcę, aby sprawdzono

każdy centymetr torów. I dodajcie, że sprawa jest bardzo pilna. Zaginieni mogą

być ranni, a temperatura utrzymuje się poniżej zera. Chcę mieć jego raport w

ciągu dwóch godzin. Potem połączcie się z lotnictwem wojskowym. Niech wyślą dwa

helikoptery, żeby zrobiły to samo. Ich raport chcę mieć za godzinę. Podwładny

wyszedł. - Myśli pan, że naprawdę... - zaczął Wrinfield. - Nic nie myślę. Ale

muszę brać pod uwagę każdą ewentualność. W ciągu godziny powinniśmy coś

wiedzieć. Nie mam zaufania do tego starego niezguły, ministra transportu, ale

lotnictwo wojskowe to zupełnie co innego. Helikoptery będą leciały na wysokości

dziesięciu metrów, jeden po każdej stronie torów, i w każdym oprócz pilota

będzie wyszkolony obserwator. - Zwrócił się w stronę Bruna, przybierając wyraz,

który w jego przekonaniu wyrażał smutek. - Bardzo panu współczuję, panie

Wildermann. Panu również, dyrektorze. - MNie? - spytał Wrinfield. - No tak, to

dwaj z moich najlepszych artystów. Poza tym, szczerze ich lubię. Ale nie ja

jeden. Wszyscy w cyrku bardzo się z nimi przyjaźnią. - Ale nie wszyscy będą

musieli zapłacić okup. Bo taka możliwość też istnieje. Gdyby się okazało, że

rzeczywiście porwano ich dla okupu, byłby pan gotów zapłacić za nich całkiem

pokaźną sumę, prawda? - O czym pan mówi? - Nawet w naszym wspaniałym kraju żyją

bandyci. I kidnaperzy; ich ulubiona metoda, to porywanie podróżnych z pociągów.

Są bardzo niebezpieczni, zdolni do wszyst- kiego; za porwanie w naszym kraju

grozi kara śmierci. Chciałbym, żeby moje obawy się nie spełniły, ale wiele

wskazuje na to, że mamy do czynienia właśnie z porywaczami. - ZNów popatrzył na

Bruna i jego usta rozchyliły się o milimetr; pułkownik Siergiejew uśmiechnął

się. - Współczuję także nam. Wygląda na to, że nie zobaczymy w Krau Orłów

Ciemności. - ZObaczycie jednego z nich. Siergiejew wbił wzrok w Bruna. Inni też

spojrzeli na niego, a Maria wolno zwilżyła wargi językiem. - Czy mam rozumieć...

- zaczął Siergiejew. - Zanim moi bracia dorośli na tyle, żeby występować razem

ze mną, występowałem sam. Wystarczy mi kilka godzin treningu. Siergiejew długo

przypatrywał się jego twarzy. - Wiemy, że jest pan człowiekiem pozbawionym

nerwów - rzekł w końcu. - Ale czy jest pan także człowiekiem pozbawionym uczuć?

Bruno odwrócił się bez słowa. Siergiejew jeszcze chwilę patrzył na niego w

zamyśleniu, po czym zwrócił się do obecnych. - Czy wszyscy pasażerowie wagonu są

obecni? - spytał. - Wszyscy, pułkowniku - odparł Wrinfield. - Ale skoro

powiedział pan, że to sprawka porywaczy... - Na razie to tylko hipoteza. Ale,

jak mówiłem, muszę brać pod uwagę każdą ewentualność. Czy nikt z państwa nie

słyszał w nocy żadnych podejrzanych hałasów, odgłosów? Zaległa cisza świadcząca,

że nikt nie słyszał nic podejrzanego. - No dobrze. Bracia zajmowali ostatni

przedział w wagonie. KTo zajmował sąsiedni? Kan Dahn wysunął do przodu swoje

potężne cielsko. - Ja. - Musiał pan przecież coś słyszeć? - Gdybym słyszał,

odezwałbym się wcześniej. Mam mocny sen. Siergiejew spojrzał na niego z

namysłem. - Jest pan dość silny, żeby wyrzucić ich sam jeden, bez niczyjej

pomocy. - Czy to oskarżenie? - spytał spokojnie Kan Dahn. - Nie. Stwierdzenie

faktu. - Vladimir i Yoffe są moimi przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi. Wszyscy o

tym wiedzą. Dlaczego nagle miałoby mi coś odbić? Zresztą, gdybym to ja ich

sprzątnął, nie byłoby żadnych śladów walki. Wziąłbym po jednym pod pachę i już.

- Czyżby? - zapytał powątpiewająco Siergiejew. - MOże zademonstrować? - To

byłoby ciekawe. Kan Dahn wskazał na dwóch rosłych umundurowanych milicjantów

stojących obok siebie. - Są więksi, znacznie więksi od obu braci, prawda? -

Zgadza się. Jak na takiego olbrzyma, Kan Dahn poruszał się niemal z kocią

zwinnością. Skoczył do milicjantów, zanim zdążyli przyjąć pozycję obronną. Objął

każdego jedną ręką, grubą jak łapa goryla, przyciskając im ich własne ręce do

boków, i podniósł do góry; szamotali się energicznie, usiłując się wyzwolić z

jego objęć, które - sądząc po ich minach - nie należały do czułych. -

Przestańcie się wyrywać, bo was mocniej ścisnę - powiedział Kan Dahn równie

spokojnym tonem co poprzednio. Jakby nie wierząc, że to jest w ogóle możliwe,

milicjanci zdwoili wysiłki, żeby się oswobodzić. Kan Dahn zacisnął mocniej ręce.

Jeden z mężczyzn krzyknął, drugi stęknął; na twarzach obu odmalował się ból. Kan

Dahn jeszcze ciut silniej napiął mięśnie. Mężczyźni przestali się szamotać.

Ostrożnie, delikatnie, postawił ich na ziemi i cofnął się o krok; patrzył niemal

ze smutkiem, jak obaj osuwają się na podłogę. Siergiejew obserwował w skupieniu

całą scenę. - Przekonał mnie pan - stwierdził ponuro. - Szkoda, że nie ma tu

Angela. Do wagonu wszedł kapitan Kodes. - No i co? - spytał Siergiejew. -

Sprawdziliśmy odciski palców, towarzyszu pułkowniku. Wszędzie powtarzają się

odciski dwóch osób, pewnie zaginionych braci. Ale znaleźliśmy także odciski

dwóch innych osób; na ścianach, na oknie, na drzwiach od wewnątrz, a więc w

miejscach, o które ludzie się opierają w trakcie zaciętej bójki. - W porządku.

Siergiejew zamyślił się na chwilę, obojętnie przypatrując się milicjantom,

którzy doszli już do siebie i krzywiąc się z bólu usiłowali podnieść się z

podłogi. Ich cierpienie nie robiło na nim żadnego wrażenia. - MUsimy wziąć

odciski palców wszystkich pracowników cyrku - powiedział, zwracając się do

Wrinfielda. - MOże w sali widowiskowej, gdzie będą się odbywać spekktakle. - Czy

to naprawdę konieczne? - To mój obowiązek. - Siergiejew wzruszył ze znużeniem

ramionami. - Już dwa razy panu mówiłem, że muszę brać pod uwagę każdą

ewentualność. Chociaż Krau położone było na północny zachód od stolicy, dworzec

nie znajdował się - jak można by oczekiwać - ani we wschodniej, ani południowej

części miasta; ze względu na niedogodność terenu, tory kolejowe okrążały łukiem

miasto i dochodziły do niego od północy. Tak więc, kiedy czarna limuzyna o

bliżej nieokreślonym roczniku wyruszyła w kierunku Pałacu ZImowego, skierowała

się na południe, jadąc ulicą, która - gdy zbliżyli się do centrum - okazała się,

zgodnie zresztą ze swoją nazwą, główną ulicą miasta. Bruno i doktor Harper

zajmowali miejsca z tyłu. Wrinfield, z którego ponurej miny można było bez trudu

wyczytać, że właśnie myśli o tym, iż jego najgorsze przeczucia związane z

pobytem w Krau zaczęły się spełniać, siedział w milczeniu obok kierowcy. OKropna

pogoda potęgowała nastrój przygnębienia; choć nastał już dzień, wciąż było

ciemno, smutno, a z szarych, ciężkich chmur padał śnieg. Przejechali niespełna

sto metrów, kiedy Harper, siedzący po prawej, przetarł zaparowane okno, wyjrzał

na ulicę i dotknął ramienia Bruna. - Czegoś takiego w życiu nie widziałem! Co to

jest, u licha? - Nic nie widzę. - Na tamtym budynku. Jakieś krzaki; krzewy; o

rany, nawet drzewa! - Ogrody na dachach. Bardzo popularne w tej częśCi kraju.

To, że mieszka się w bloku, wcale nie znaczy, że nie można mieć ogródka. Na

dachach są ogródki, trawniki... Bruno przetarł własne okno. Po swojej stronie

zobaczył posępne, ohydne, wręcz odpychające gmaszysko. Policzył piętra; osiem. W

oknach tkwiły grube kraty. Na szczycie budynku dojrzał groźnie wygięte, ostre

stalowe pręty, a na obu widocznych rogach wieżyczki strażnicze; z samochodu nie

było widać, co mają na dachach, podejrzewał jednak, że syreny alarmowe i

reflektory. Popatrzył na Harpera i uniósł pytająco jedną brew; kierowca tylko

się uśmiechnął i wzruszył ramionami, kiedy wcześniej próbowali go zagadnąć, ale

istniało duże prawdopodobieństwo, że był człowiekiem Siergiejewa, a pułkownik na

pewno nie przydzieliłby im kogoś, kto nie mówi po angielsku. Harper odpowiedział

skinieniem głowy, że poznaje Łubian; ponure gmaszysko było tak podobne do

znanego mu opisu, że pomyłka nie wchodziła w grę. Myśl o dostaniu się do

wewnątrz tej fortecy przejmowała dreszczem. Pół kilometra dalej minęLi rząd

czarnych samochodów zaparkowanych po prawej stronie ulicy. Na samym początku

stał karawan z wieńcami. Godzina była jeszcze dosyć wczesna, ale pewnie kondukt

miał przed sobą daleką drogę. Po drugiej stronie jezdni mieścił się zakład

pogrzebowy; na tle czarnej, aksamitnej draperii leżały umiejętnie wyeksponowane

wieńce i bukiety ze sztucznych kwiatów, także w kolorze czarnym, obok stała

płyta czarnego marmuru. Jedynie na drzwiach, mających tą samą pogodną barwę co

marmur i draperia - widniał biały krzyż. Na oczach Bruna drzwi zakładu otworzyły

się i ukazało się dwóch żałobników podtrzymujących na ramionach przód trumny. -

Blisko więzienia - mruknął Bruno. - Słusznie. Doktor Harper chyba go nie

usłyszał. Pałac Zimowy był dumą Krau, zresztą nie bez powodu. Barokowy w stylu i

wystroju, zbudowany został zaledwie trzy lata temu. Konstrukcję ze stali i

betonu pokryto płytami białego marmuru, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz

budynku; przypuszczalnie tym płytom budynek zawdzięczał swoją nazwę. Wnętrze

składało się z wielkiego przedsionka w kształcie elipsy, z którego wchodziło się

na salę wielkości stadionu. Każdy, kto widział liczne wieżyczki, kopuły,

płaskorzeźby i posągi zdobiące z zewnątrz budynek przeżywał szok po wejśCiu do

środka, gdzie wszystko urządzone było funkcjonalnie i nowocześnie, zgodnie z

najbardziej aktualnymi zasadami projektowania tego rodzaju obiektów. Możliwości

adaptacyjne były praktycznie nieograniczone. Sala nadawała się do wystawiania

oper i sztuk teatralnych; mogły w niej się odbywać koncerty, projekcje filmowe a

także zawody sportowe, poczynając od hokeja na lodzie a kończąc na tenisie; na

potrzeby cyrku też nadawała się znakomicie. Wznoszące się stromo w górę rzędy

krzeseł o miękkich obiciach mieściły osiemnaście tysięcy widzów. Wrinfield

uznał, że jest to najlepszy obiekt, w jakim cyrk kiedykolwiek występował; był to

nie lada komplement, jeśli zważyć, że dyrektor znał największe budowle tego typu

w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej. Warto dodać, że Krau liczyło zaledwie

ćwierć miliona mieszkańców. Pobieranie odcisków palców od pracowników cyrku

odbyło się przed południem w jednej z licznych kawiarni, pustych o tej porze

dnia, do których wchodziło się z obszernego przedsionka. Wszyscy czuli się

dotknięci, a nawet oburzeni niczym nie uzasadnioną decyzją Siergiejewa;

Wrinfield musiał uruchomić cały swój dar przekonywania, aby podporządkowano się

jej bez oporów. Siergiejew, sterując operacją z prowizorycznego biura

Wrinfielda, nie dawał po sobie poznać, że widzi niezadowolenie cyrkowców i

gniewne spojrzenia, które posyłają w jego stronę; pułkownik miał zaiste skórę

hipopotama. Kiedy w kawiarni zostało już kilka ostatnich osób, Siergiejew odbył

krótką rozmowę telefoniczną, ale ponieważ mówił w swoim ojczystym języku, ani

obecny w biurze Wrinfield, ani Maria nic nie zrozumieli. Siergiejew opróżnił

kolejny kieliszek wódki - wchłaniał ten trunek z równą łatwością co piach wodę -

po czym spytał: - Gdzie jest Bruno Wildermann? - Na sali. Ale chyba nie zamierza

pan brać jego odcisków? Przecież to jego rodzeni... - Niech się pan uspokoi, nie

jestem idiotą. Niech pan idzie ze mną, dyrektorze, moje wiadomości zainteresują

także pana. Kiedy podeszli do niego, Bruno, który nadzorował rozpinanie liny nad

środkową areną, odwrócił się i spojrzał chłodno na Siergiejewa. - Coś nowego,

pułkowniku? - spytał. - Tak. Mam wiadomości i od kolei i od lotnictwa. Niestety,

przy torach nie znaleziono nic, żadnych ciał, żadnych śladów. - A więc mamy do

czynienia z porwaniem? - To jedyny sensowny wniosek. Późnym popołudniem, kiedy

Bruno ćwiczył swój solowy występ na trapezie, poproszono go nagle do biura

Wrinfielda mieszczącego się zaledwie kilka metrów od wciąż pustych tygrysich

klatek. Artysta zsunął się po linie na ziemię i włożył szatę chińskiego

mandaryna, w której występował jako mag. Kiedy wszedł do dyrektora, Wrinfield

siedział przy swoim biurku, Maria przy swoim. Siergiejew i Kodes stali.

Atmosfera była napięta, żeby nie rzec pogrzebowa. Siergiejew wyjął z rąk

Wrinfielda kartkę, którą ten właśnie skończył czytać, i podał ją Brunowi.

Widniał na niej, po angielsku, następujący tekst: "Bracia Wildermann zostaną

wypuszczeni po otrzymaniu przez nas 50.000 dolarów w używanych banknotach

różnych nominałów. Instrukcję przekazania pieniędzy otrzymacie w niedzielę;

pieniądze mają być przekazane w poniedziałek. Jeśli nie otrzymamy pieniędzy,

jeszcze w poniedziałek dostaniecie po małym palcu każdego z artystów.

Dostaniecie je również wtedy, gdy dostarczycie pieniądze oznaczone znakami

widocznymi w świetle podczerwonym, ultrafioletowym, lub pod promieniami

Roentgena. We wtorek prześlemy dalsze dwa palce. W czwartek dłonie". Bruno oddał

kartkę Siergiejewowi. - Pańskie podejrzenia się potwierdziły - rzekł. - Miałem

rację. Człowiek bez nerwów, bez uczuć. Niestety; wygląda na to, że tak. - Wydają

się bezwzględni. - Są bezwzględni. - To zawodowcy? - Tak. - Dotrzymują obietnic?

Siergiejew westchnął. - Bardzo naiwne są te pańskie podchody. Dlaczego pan

wprost nie spyta, skąd tyle o nich wiem? Jeśli to są ci sami przestępcy, o

jakich myślę - a treść listu jest zbliżona do znanych mi już żądań okupu - mamy

do czynienia z niezwykle sprawnym gangiem porywaczy, którzy dokonali kilku

podobnych zbrodni na przestrzeni ostatnich paru lat. - Zna pan członków tego

gangu? - Chyba znamy jednego albo dwóch. - Więc dlaczego wciąż są na wolności? -

Podejrzenia, drogi panie Wildermann, to jeszcze nie dowody. Nie wystarczą, żeby

żądać kary śmierci. - Zadałem panu jeszcze jedno pytanie. Czy dotrzymują

obietnic? Czy mogą okaleczyć moich braci? Czy puszczą ich wolno, jeśli zapłacimy

okup? - Nie ma żadnych gwarancji. Ale sądząc po naszych wcześniejszych

doświadczeniach, szanse są spore. To zawodowi porywacze; jeśli chcą, żeby

interes szedł dobrze, logika nakazuje im zwalniać ofiary. MOże to zabrzmi

absurdalnie w tym kontekście, ale solidność i dobra opinia bardzo się liczą.

Jeśli ofiara zostaje wypuszczona zaraz po przekazaniu okupu w dodatku cała i

zdrowa, rodzice lub krewni następnej ofiary są tym bardziej skłonni do zapłaty.

Gdyby natomiast po otrzymaniu okupu porywacze zamordowali ofiarę, krewni

następnego porwanego doszliby do wniosku, że płacenie pieniędzy nie ma żadnego

sensu. - Jakie są szanse odnalezienia moich braci przed poniedziałkiem? - W

ciągu czterech dni? Bardzo mizerne, niestety. - W takim razie musimy szykować

pieniądze, tak? Kiedy Siergiejew skinął głową, Bruno zwrócił się do Wrinfielda.

- Zajmie mi to rok, ale spłacę panu wszystko, co do centa. Wrinfield uśmiechnął

się smutno. - Zapłaciłbym za nich nawet bez obietnicy zwrotu pienięDzy. Z

pobudek czysto egoistycznych. Bo nigdy nie było i nigdy nie będzie, drugiej tak

wspaniałej trupy, jak ORły Ciemności. Idąc wolnym krokiem, pozornie bez celu,

skręcili w prawo, vis ~a vis zakładu pogrzebowego na ulicy Zachodniej. - Jak pan

uważa, śledzą nas? - zapytał doktor Harper. - MOżliwe, że obserwują. Ale nie idą

za nami. Kilkaset metrów dalej ulica zamieniła się w krętą wiejską drogę.

Wkrótce dobiegła do solidnego drewnianego mostu, przerzuconego przez leniwy nurt

głębokiej rzeki, szerokości może dziesięciu metrów i już zamarzającej po

brzegach. Bruno obejrzał most z pewną uwagą i pośpieszył za zniecierpliwionym

Harperem, którego układ krążenia najwyraźniej słabo znosił temperatury poniżej

zera. Zaraz za mostem droga wchodziła w dziewiczy las sosnowy. Niecałe pół

kilometra dalej obaj mężczyźni ujrzeli po prawej stronie dużą półkolistą polanę.

- Tutaj - powiedział doktor Harper - wyląduje helikopter. Zapadał zmierzch,

kiedy Bruno, w najcieplejszym wyjściowym okryciu, zapukał do biura Wrinfielda.

Była tam z nim jedynie Maria. - Czy mogę wziąć narzeczoną na kawę, dyrektorze?

Wrinfield uśmiechnął się, skinął głową i wrócił do ponurych rozmyślań. Bruno

pomógł dziewczynie włożyć ciężki płaszcz karakułowy i wyszli w gęsto padający

śnieg. - Nie mogliśmy iść na kawę do bufetu albo do ciebie? - spytała Maria ze

złośCią. - Jest strasznie zimno i mokro. - Jeszcze nawet nie było ślubu, a już

zaczyna się gderanie. To tylko dwieście metrów. Przekonasz się, że Bruno

Wildermann ma zawsze swoje powody. - Na przykład jakie? - Pamiętasz naszych

przyjaciół, którzy tak wiernie nam towarzyszyli tamtego wieczoru? - Tak. -

Spojrzała na niego z przestrachem. - Czy to znaczy... - Nie. Pozwolono im na

zasłużony wypoczynek, śnieg nie sprzyja ondulacjom i i łysinom. Gość za nami

jest o pół głowy niższy od ciebie, ma czapkę z daszkiem, podarty płaszcz,

workowate spodnie i koślawe buty. Wygląda jak typowy obdartus, ale nim nie jest.

Weszli do kawiarni, która wyraźnie już dawno porzuciła wszelką nadzieję na

lepsze jutro. W kraju, gdzie specjalnością lokali jest dym z papierosów i skąpe

oświetlenie, ten niewątpliwie wybijał się na czoło. Zaraz po wejściu zaczynały

piec oczy: para dogorywających świeczek zapewniłaby więcej światła. Bruno

posadził Marię w rogu. Rozejrzała się wokół z niesmakiem. - Czy tak ma wyglądać

nasze małżeńskie życie? - Jeszcze będziesz to wspominać jako jedną z

najpiękniejszych chwil. Obejrzał się. Chaplinowski osobnik opadł niedbale na

krzesło w pobliżu drzwi, wydobył skądś wymiętoszoną gazetę i siedział zgarbiony

z łokciem na stole podpierając głowę brudną ręką. Bruno zwrócił się z powrotem

do Marii. - Poza tym musisz przyznać, że to miejsce ma w sobie coś z

nieskrępowanego ducha cyganerii. Położył palec na ustach, nachylił się i uniósł

kołnierz jej płaszcza. W zagłębieniu ukryty był mały, błyszczący, metalowy

przedmiot, nie większy niż orzech laskowy. Pokazał go jej, a ona spojrzała na

niego szeroko otwartymi oczami. - Zamów coś dla nas, dobrze? - poprosił. Wstał,

podszedł do tajniaka, chwycił go bezceremonialnie za prawy nadgarstek,

wyszarpnął mu rękę spod głowy i wykręcił ją, co spowodowało okrzyk bólu ze

strony mężczyzny, ale nie wywołało żadnej reakcji pozostałych gości, którzy byli

zapewne aż do znudzenia przyzwyczajeni do podobnych scen. W dłoni mężczyzny

spoczywała miniaturowa słuchawka z przewodem wiodącym do metalowego pudełeczka,

niewiele większego od zapalniczki, ukrytego w kieszeni na piersi. Bruno schował

oba przedmioty do własnej kieszeni i wycedził: - Powiedz swojemu szefowi, że

jeśli jeszcze raz ktoś będzie mnie śledził, to już nie zdoła złożyć mu raportu.

Wynoś się! Mężczyzna wyszedł. Bruno wrócił do stolika i pokazał Marii trofeum. -

Wypróbujmy to - rzekł. Wsunął metalowe owalne sitko do ucha, a Maria odwróciła

usta w kierunku kołnierza płaszcza. - Kocham cię - szepnęła. - Naprawdę. Na

wieki. Bruno wyjął słuchawkę. - Działa dobrze, choć chyba nie wie, co mówi. -

Odłożył urządzenie. - UParciuchy, co? Ale dlaczego tak bardzo, bardzo rzucają

się w oczy? - Nie mnie. Czasami myślę, że to ty powinieneś być na moim miejscu.

Ale czy musiałeś zdradzać się, że go nakryłeś? - I tak wiedzą. MOże teraz

przestaną mnie śledzić i dadzą mi święty spokój. A poza tym jak miałem

porozmawiać z tobą przy tym typie siedzącym nam na karku? - Porozmawiać? O czym?

- O moich braciach. - Przepraszam. Nie chciałam... Dlaczego ich porwano, Bruno?

- No cóż, po pierwsze dało to temu obłudnemu, pokrętnemu, sadystycznemu

kłamcy... - Siergiejewowi? - A znasz jakichś innych obłudnych, pokrętnych,

sadystycznych kłamców? Uzyskał dzięki temu doskonały pretekst do zdjęcia

odcisków palców wszystkim pracownikom cyrku. - A co mu to da? - Oprócz poczucia

siły i własnej wartości, nie wiem. To nie ma znaczenia. MOi bracia są trzymani

jako zakładnicy. Jeśli zbytnio się wychylę, oni za to zapłacą. - Czy rozmawiałeś

o tym z doktorem Harperem? Nie możesz ryzykować ich życiem, Bruno. Po prostu nie

możesz. Och, Bruno, jeśli cię stracę, a oni zginą, jak wszyscy inni członkowie

twojej rodziny... - Doprawdy, jesteś największą beksą, jaką kiedykolwiek

widziałem. Kto, na Boga, zaangażował cię do CIA? - Więc nie wierzysz w tę

historyjkę z porwaniem? - Kochasz mnie? Skinęła głową. - Ufasz mi? Znów

przytaknęła. - Więc nie powtarzaj tego, o czym mówimy, absolutnie nikomu.

Kiwnęła głową po raz trzeci. Potem spytała: - Nawet doktorowi Harperowi? - Nawet

jemu. Jest bardzo inteligentny, ale straszny z niego legalista i obcy mu jest

nasz środkowoeuropejski sposób myślenia. Ja nie jestem taki inteligentny, ale i

nie taki zasadniczy, a poza tym właśnie tu się urodziłem. MOże nie zaaprobować

pewnych improwizacji, które zechcę wprowadzić. - Jakich improwizacji? - No

proszę. Typowa żona. Skąd się wzięła ta czerwona plamka na twojej chusteczce do

nosa? Nie wiem, jakich. Sam ich jeszcze nie wymyśliłem. - A co z porwaniem? - To

bzdura. Musiał mieć jakiś pretekst, żeby wyjaśnić ich zniknięcie. Słyszałaś, jak

mówił, że zna paru członków gangu, ale nie może im nic udowodnić? Gdyby

Siergiejew ich znał, wpakowałby ich bez żadnych ceregieli do Łubianu i wydobył z

nich prawdę w ciągu pięciu minut, zanim by skonali w okrutnych mękach. Jak ci

się zdaje, gdzie jesteś? U siebie w domu, w Nowej Anglii? Zadrżała. - Ale po co

te groźby? Po co mówią, że obetną im palce? Po co żądają pieniędzy? - Dla

dodania kolorytu. Poza tym, jakkolwiek hojnie Siergiejew byłby wynagradzany za

swoją nikczemną robotę, pięćdziesiąt tysięcy dolców w kieszeni daje mężczyźnie

bardzo miłe poczucie komfortu. - Spojrzał z niesmakiem na swoją nie tkniętą

kawę, położył na stole należność i wstał. - Masz ochotę napić się prawdziwej

kawy? Wrócili do hali widowiskowej rozglądając się za śRodkiem transportu do

pociągu. Szybko im coś zorganizowano. Kiedy znów wyszli w ciemność i mróz,

natknęLi się na wracającego Roebucka. Był zziębnięty, siny i dygoczący. Na ich

widok zatrzymał się. - Wracacie do pociągu? - spytał. Bruno potwierdził. -

Podwieźcie swojego zmęczonego i cierpiącego przyjaciela. - Dlaczego cierpiącego?

Pływałeś w Bałtyku? - Z nadejściem zimy wszyscy tutejsi taksówkarze zapadają w

sen zimowy. W drodze na dworzec Bruno siedział w milczeniu z przodu. Kiedy

wysiadali przy bocznicy, obok ich wagonów mieszkalnych, poczuł, że coś mu

wsunięto do kieszeni kurtki. Po kawie, muzyce i czułych słówkach w przedziale

Bruna, Maria wyszła. Wtedy sięgnął do kieszeni i wyjął skrawek papieru. Roebuck

napisał na nim: "#/4#30. Zachodnie wejście. Żadnego problemu. Ręczę życiem".

Bruno spalił notkę i spłukał popiół w umywalce. Rozdział ósmy Wypadek zdarzył

się następnego dnia podczas wieczornego przedstawienia - oficjalnie była to

premiera, chociaż w rzeczywistości odbyły się wcześniej dwa występy, darmowy

poranek dla dziatwy szkolnej i skrócona wersja pełnego spektaklu po południu.

Entuzjazm ogromnej widowni sięgnął takich szczytów, że tym większy był

późniejszy szok. Pałac ZImowy pękał w szwach, a jeszcze dziesięć tysięcy próśB o

bilety, kierowanych do cyrku od ponad dwóch tygodni, musiano z żalem odrzucić.

Atmosfera na początku była wesoła, radosna, pełna oczekiwania. Panie, zadając

kłam zachodniemu przekonaniu, że kobiety za żelazną kurtyną ubierają się

zazwyczaj w przepasane worki po kartoflach, były wystrojone równie odświętnie,

jak gdyby do miasta zawitał Bolszoj - co jednak gdy miało miejsce, spotkało się

z mniej hucznym przyjęciem - a mężczyźni prezentowali się bardzo wytwornie w

swoich najlepszych garniturach lub obwieszonych medalami mundurach. Siergiejew,

siedzący obok Wrinfielda, wyglądał imponująco. Za nimi usadowili się Kodes i

Angelo, ten ostatni zakłócając nieco swoją fizjonomią panującą ogólnie pogodną

atmosferę. Doktor Harper, jak zawsze, siedział w pierwszym rzędzie, z

nieodłączną czarną walizeczką schowaną dyskretnie pod siedzeniem. Widownia,

odpowiednio nastawiona przez wcześniejsze niezwykle entuzjastyczne relacje

poprzedzające przybycie cyrku, spodziewała się czegoś nadzwyczajnego i nie

zawiodła się. Jakby dla zrekompensowania nieobecności Orłów Ciemności - w

komunikacie przed przedstawieniem z żalem obwieszczono niedyspozycję dwóch

członków trupy (jeśli Siergiejew nie chciał, aby coś się przedostało do prasy,

to się nie przedostawało) - pozostali wykonawcy wznieśli się na szczyty,

zdumiewając samego Wrinfielda. Zgromadzony tłum - osiemnaście tysięcy widzów -

był olśniony, oczarowany. Kolejne numery następowały po sobie płynnie i z

bezbłędną precyzją, z jakiej cyrk słynął, a każdy wydawał się jeszcze lepszy od

poprzedniego. Ale Bruno tego wieczoru przeszedł sam siebie. Miał nie tylko

zawiązane oczy, ale i kaptur na głowie, a jego występ na górnym trapezie,

wspomagany jedynie przez dwie dziewczyny na platformach, które łapały i

puszczały dwa luźne trapezy w synchronizacji z dokładnie taktującą muzyką

orkiestry, miał w sobie coś z magii i czystego nieprawdopodobieństwa, wprawiając

najwytrawniejszych nawet artystów cyrkowych w podziw graniczący z

niedowierzaniem. Zwieńczył swój numer podwójnym saltem między dwoma trapezami -

i jego wyciągnięte ręce, rozminęły się z nadlatującym drążkiem. Widownia jak

jeden mąż przestała oddychać - w przeciwieństwie do kibiców sportowych, od

wyścigów samochodowych począwszy, a skończywszy na boksie, publiczność cyrkowa

zawsze sprzyja wykonawcom - i jak jeden mąż wydała ogromne westchnienie ulgi,

kiedy Bruno zaczepił się o trapez wygiętymi stopami. Żeby udowodnić, że nie był

to jedynie szczęśliwy traf, powtórzył całą ewolucję jeszcze dwukrotnie.

PUbliczność oszalała. Dzieci piszczały, młodzież wrzeszczała, mężczyźni

krzyczeli, kobiety łkały, rozpętał się hałas, jakiego nawet Wrinfield nigdy

przedtem nie słyszał. Konferansjer potrzebował pełnych trzech minut i

wielokrotnych apeli o spokój, aby przywrócić na sali coś w rodzaju porządku.

Siergiejew delikatnie wytarł czoło jedwabną chusteczką. - Bez względu na to, ile

pan płaci swojemu młodemu przyjacielowi tam na górze, to i tak wart jest o niebo

więcej. - Płacę mu fortunę i zgadzam się z panem. Czy widział pan kiedyś coś

podobnego? - Nigdy. I wiem, że nigdy nie zobaczę. - Dlaczego? Siergiejew myślał

chwilę nad odpowiedzią. Wreszcie rzekł: - Mamy takie stare powiedzenie: "Tylko

raz w życiu człowiek może spacerować z bogami." Dzisiaj jest właśnie taka noc. -

MOże ma pan rację, może ma pan rację. Wrinfield ledwo go słuchał, rozmawiał z

równie podnieconym sąsiadem z drugiej strony, tymczasem światła przygasły.

Między górną a dolną krawędzią ust Siergiejewa, trudno to było nazwać wargami -

pojawiła się milimetrowa szparka. Siergiejew pozwolił sobie na jeden z rzadkich

uśmiechów. Światła znów rozbłysły. Jak zwykle drugim numerem Bruna była jazda na

niskiej linie (jeśli wysokość sześć metrów nad ziemią można uznać za niską)

rozciągniętej nad otwartą od góry klatką, w której Neubauer dyrygował swoim

chórem, jak nazywał prowadzenie ćwiczeń z tuzinem nubijskich lwów, dzikich i

krwiożerczych bestii, które nie dopuszczały do siebie nikogo oprócz niego.

Podczas pierwszej przejażdżki na rowerze nad klatką, z balansem lecz bez

dodatkowego ciężaru swoich dwóch braci, Bruno wykonywał akrobatyczne wyczyny, z

którymi niewielu artystów w świecie cyrku mogłoby się zmierzyć, z dziecinną

łatwością. Widownia zdawała się wyczuwać tę łatwość i choć podziwiała jego

kunszt, odwagę i mistrzostwo, czekała w napięciu na coś więcej. Nie zawiodła

się. Do drugiej ewolucji nad klatką użył innego roweru: o jednym kole i z

siodełkiem na wysokości metra, pod którym przymocowane były pedały i długi

pionowy łańCuch. Przejechał nad areną w jedną i drugą stronę, ponownie

prezentując swoje akrobatyczne umiejętności, choć teraz z większą ostrożnością.

GDy pojawił się na linie po raz trzeci, na widowni powiało niepokojem, gdyż tym

razem siodełko było wysunięte na dwa i pół metra w górę, z pionowym łańcuchem

odpowiedniej długości. Obawa widzów przerodziła się w wyraźny lęk, kiedy

dojechawszy na środek, do miejsca, w którym lina najbardziej się uginała,

zarówno rower - jeśli to dziwne urządzenie można było jeszcze tak nazwać - jak i

mężczyzna, zaczęli alarmująco się chwiać i Bruno musiał ograniczyć się do

najbardziej podstawowych ewolucji akrobatycznych, żeby utrzymać równowagę.

Wrócił w końcu bezpiecznie z powrotem, ale przedtem wywołał znaczne zmiany w

poziomie adrenaliny, rytmie oddechu i pulsu u większości widowni. Do czwartej i

ostatniej jazdy siodełko i łańcuch zostały uniesione na wysokość przeszło trzech

i pół metra. To oznaczało, że głowa Bruna znajdowała się prawie pięć metrów nad

liną, a jedenaście nad ziemią. Siergiejew spojrzał na Wrinfielda, który z oczami

wbitymi w arenę pocierał nerwowo usta dłonią. - Czy ten pański Bruno jest może w

zmowie z aptekarzami, którzy sprzedają środki uspokajające albo z lekarzami

specjalizującymi się w zawałach? - zapytał. - Nigdy dotąd nic takiego nie robił,

pułkowniku, ani on, ani nikt inny. Żaden akrobata nawet tego nie próbował. Bruno

zaczął się chwiać i kiwać niemal natychmiast po zjechaniu z górnej platformy,

ale jego niesłychany zmysł równowagi i zadziwiające zdolności pozwoliły mu

opanować chybotanie i sprowadzić je do rozsądnych granic. Tym razem nie usiłował

nawet pokazywać żadnych sztuczek akrobatycznych, jego oczy, mięśnie, ścięgna,

nerwy, były skoncentrowane wyłącznie na jednym - na utrzymaniu równowagi.

Dokładnie w połowie drogi przestał pedałować. Nawet najmniej znający się na

sztuce cyrkowej widz wiedział, że była to rzecz niemożliwa, samobójcza: kiedy

współczynnik równowagi osiąga stan krytyczny - a tu już zdawał się go nawet

przekraczać - tylko ruch w przód lub w tył może pomóc odzyskać właściwe

położenie. - Nigdy więcej - odezwał się Wrinfield. Jego głos był niski,

chrapliwy. - Niech pan na nich spojrzy. Niech pan tylko na nich spojrzy!

Siergiejew rzucił okiem na widownię, zatrzymując na niej wzrok nie dłużej niż

ułamek sekundy. Nietrudno było zrozumieć, co Wrinfield ma na myśli. Pewien

stopień pośredniego współuczestnictwa widzów w niebezpieczeństwie może być

atrakcyjny, a nawet przyjemny, gdy jednak zagrożenie staje się zbyt wielkie - i

jak w tym przypadku zbyt długotrwałe - przyjemność zamienia się w strach, w

dławiący lęk. Zaciśnięte pięśCi, zagryzione usta, w wielu wypadkach odwrócone

oczy, fale grozy płynące przez halę - nic z tego nie sprzyja przyciąganiu

szerokich tłumów do kas. Niemożliwe napięcie utrzymywało się przez dziesięć

nieskończenie długich sekund, koła roweru nie drgnęły ani o cal w przód ani w

tył, a kąt przechylenia dostrzegalnie się powiększył. Bruno nacisnął silnie na

pedały. W tym momencie zerwał się łańcuch. Próżno by potem szukać dwóch

jednobrzmiących relacji z tego, co zaszło. Rower natychmiast przechylił się na

prawo, w stronę, na którą naciskał Bruno. On sam rzucił się do przodu - nie było

kierownicy, która stanęłaby mu na przeszkodzie. Z rozpostartymi rękami, żeby

zamortyzować upadek, opadł niezgrabnie, bokiem, na linę, zahaczając o nią

wewnętrzną stroną uda i szyją, gdyż głowę miał odchyloną do tyłu pod

nienaturalnym kątem. Potem jego ciało ześlizgnęło się z liny, zawisł na moment

na prawej ręce i podbródku, aż wreszcie głowa obsunęła mu się, uścisk ręki

zelżał i Bruno runął w dół, lądując najpierw na nogach, lecz natychmiast

opadając bezwładnie na piasek jak zgruchotana lalka. Neubauer, którego dziesięć

nubijskich lwów siedziało półkolem na podestach, nie tracił ani sekundy.

Wprawdzie Bruno wraz z rowerem upadł na środek areny, daleko od lwów, ale te

nerwowe i drażliwe zwierzęta bardzo źle reagują na nagłe ruchy i niespodziewane

sytuacje, a to była niewątpliwie zupełnie niespodziewana sytuacja. Trzy z nich w

środku półkola już się podniosły na cztery łapy, kiedy Neubauer szybko

pochyliwszy się rzucił im piaskiem w oczy. Nie usiadły, ale na wpół oślepione

zostały na swoich miejscach, dwa z nich pocierając powieki olbrzymimi łapami.

Drzwi klatki otworzyły się, weszli przez nie opanowanym krokiem, nie biegiem,

pomocnik tresera i klown, wynieśli Bruna i zamknęLi drzwi. Doktor Harper znalazł

się przy nim w ułamku sekundy. Nachylił się, szybko go zbadał i dał znak ręką,

ale niepotrzebnie: Kan Dahn stał już obok z noszami. Trzy minuty później ze

środka areny ogłoszono komunikat, że słynny Orzeł Ciemności jest tylko w szoku i

jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie mógł wystąpić już nazajutrz. Tłum,

nieobliczalny jak zawsze, powstał z miejsc, jak jeden mąż i wiwatował przez

pełną minutę: lepiej, żeby Orzeł CiemnośCi był w szoku niż w trumnie. Po chwili

przedstawienie potoczyło się dalej. Za kulisami, w ambulatorium, atmosfera była

zdecydowanie mniej radosna: była pogrzebowa. Znaleźli się tam Harper, Wrinfield,

jego dwaj zastępcy, oraz Siergiejew i dżentelmen około siedemdziesiątki o

wspaniałej siwej grzywie i siwych wąsach. On i Harper stali w drugim końcu

pokoju, gdzie na stole zabiegowym ułożono nosze z Brunem. - Doktorze Hachid,

może chce pan sam osobiście przeprowadzić obdukcję... - zaproponował Harper.

Doktor Hachid uśmiechnął się ze smutkiem. - Nie sądzę, żeby to było konieczne. -

Spojrzał na jednego z wicedyrektorów nazwiskiem Armstrong. - Czy widział pan już

kiedyś nieboszczyka? Armstrong przytaknął. - Niech pan dotknie jego czoła.

Armstrong zawahał się, podszedł i położył rękę na czole Bruna. Niemal

natychmiast ją cofnął. - Jest zimne. - Wzdrygnął się. - Już zdążył wystygnąć.

Doktor Hachid zakrył twarz Bruna białym prześcieradłem, odszedł od stołu i

zaciągnął zasłonę. - Jak to mówicie w Ameryce, lekarz jest lekarzem i basta -

powiedział. - Nie chciałbym w żadnym razie obrazić kolegi, ale przepisy naszego

państwa... - Przepisy każdego państwa... - przerwał mu doktor Harper. -

Cudzoziemiec nie może wystawić świadectwa zgonu. Z piórem w ręku Hachid nachylił

się nad formularzem. - Złamanie kręGosłupa. Drugi i trzeci kręg, powiedział pan?

Przerwanie rdzenia kręGowego. - Wyprostował się. - Jeśli chce pan, żebym

załatwił formalności... - Już wezwałem ambulans. Kostnica szpitalna... - To nie

będzie konieczne - wtrącił Siergiejew. - Nie dalej niż sto metrów stąd jest

zakład pogrzebowy. - Doprawdy? To by nam zaoszczędziło mnóstwo kłopotów. Ale o

tej porze nocy...? - Doktorze Harper... - Przepraszam, pułkowniku. Panie

Wrinfield, czy może mi pan użyczyć jednego ze swoich ludzi, kogoś zaufanego, kto

potrafi zachować dyskrecję? - Najlepszy będzie JOhnny, dozorca nocny. - Proszę

go posłać do pociągu. Pod moim łóżkiem jest czarna walizka, niech ją tu

przyniesie. Pomieszczenie na tyłach zakładu pogrzebowego oświetlone było ostrym

światłem jarzeniówki, podkreślającym zimną antyseptyczną czystość otoczenia,

wykafelkowane ściany, marmurową podłogę, zlewy z nierdzewnej stali. Pod jedną ze

ścian stały sztorcem trumny. Na środku pokoju znajdowały się jeszcze trzy;

leżały na marmurowych stołach o stalowych nogach. Dwie z nich były puste. Doktor

Harper zaciągał prześcieradło na trzecią. Stojący obok niego zażywny właściciel

zakładu, o błyszczących butach i błyszczącej łysej czaszce, przestępował

wzburzony z nogi na nogę, najwyraźniej mocno zraniony w swoich profesjonalnych

uczuciach. - Ale tak nie można robić - protestował. - To znaczy kłaść go prosto

do trumny. Trzeba najpierw wykonać pewne czynności... - Ja je wykonam. Wysłałem

po własne wyposażenie. - Ale trzeba go ubrać. - Był moim przyjacielem. Ja to

zrobię. - Ale całun... - Trudno mieć panu za złe niewiedzę w tym względzie, ale

artystów cyrkowych zawsze chowa się w ich kostiumach. - To wszystko jest nie w

porządku. Mamy swoją etykę. W naszym zawodzie... - Panie pułkowniku... - W

głosie Harpera brzmiało znużenie. Siergiejew skinął głową, wziął właściciela za

ramię, odciągnął go na bok i coś cicho powiedział. Wrócił po dwudziestu

sekundach z mężczyzną bledszym o trzy tony i z kluczem, który wręczył Harperowi.

- Zakład jest do pańskiej dyspozycji, doktorze. MOże pan odejść - rzekł do

właściciela, który czym prędzej wyszedł. - Sądzę, że i my powinniśmy już stąd

pójść - powiedział Wrinfield. - Mam w biurze trochę niezłej wódki. Kiedy weszli

do biura, zastali Marię przy biurku z czołem opartym na splecionych na blacie

rękach. Podniosła wolno głowę, patrząc przez zmrużone oczy, jakby niedowidząc.

Strapiony i zakłopotany doktor Harper stał na wprost niej, mając po bokach

równie strapionego Wrinfielda i niewzruszonego Siergiejewa: z biegiem lat

muskuły twarzy tego ostatniego utraciły zdolność układania się w wyraz

współczucia. Oczy Marii były czerwone, zapuchnięte i szkliste, policzki

błyszczały od łez. Wrinfield spojrzał na jej ściągniętą bólem twarz i

niezgrabnie dotknął jej ramienia. - Przepraszam, Mario. Zapomniałem... nie

zdawałem sobie sprawy... już stąd idziemy. - Nie, nie, nie trzeba. - Wytarła

twarz chusteczką. - Proszę, niech panowie wejdą. Kiedy trzej mężczyźni ociągając

się weszli i Wrinfield wyjął obiecaną butelkę wódki, Harper spytał: - Skąd się

dowiedziałaś? Strasznie mi przykro, Mario. - Spojrzał na jej pierścionek

zaręczynowy i odwrócił wzrok. - Ale skąd wiedziałaś? - Nie wiem. Po prostu

wiedziałam. - Jeszcze raz wytarła oczy. - To znaczy wiem. Usłyszałam komunikat

po upadku. Nie poszłam zobaczyć, co się stało... po prostu się bałam. Byłam

pewna, że gdyby został ranny wezwałby mnie do siebie albo wy byście po mnie

przysłali. Ale nikt nie przyszedł. W zrozumiałej, pełnej napięcia ciszy

mężczyźni dość pospiesznie wypili po kieliszku wódki i wymknęli się. Harper,

który wychodził ostatni, odwrócił się do Marii. - Muszę wziąć trochę niezbędnych

rzeczy - oznajmił. - Będę z powrotem za dwie minuty. Zamknął drzwi za sobą.

Maria odczekała chwilę, podniosła się, zerknęła przez okno, otworzyła drzwi i

ostrożnie wyjrzała. Nikogo nie było w pobliżu. Zamknęła drzwi na klucz, wróciła

do biurka, wyjęła z szuflady tubkę, zdjęła zakrętkę i wycisnęła na rękę jeszcze

trochę gliceryny, wcierając ją w twarz i oczy. Potem otworzyła drzwi. Doktor

Harper wrócił po chwili z walizką. Nalał sobie następny kieliszek wódki,

starając się omijać wzrokiem dziewczynę, jakby nie wiedział, od czego zacząć.

Wreszcie chrząknął i powiedział przepraszającym tonem: - Wiem, że nigdy mi tego

nie wybaczysz, ale musiałem tak postąpić. Widzisz, nie wiedziałem, czy potrafisz

być dobrą aktorką. Obawiam się, że nie. Nie umiesz ukryć swoich uczuć. - Nie

umiem ukryć swoich... Przecież pan wie, że Bruno i ja... - Urwała i dodała

wolno: - Co to na Boga ma znaczyć? Uśmiechnął się do niej szeroko, choć z pewnym

zakłopotaniem. - Wytrzyj oczy i sama chodź zobacz. Na jej twarzy pojawił się

pierwszy ślad zrozumienia. - Czy to znaczy... - To znaczy chodź i zobacz. Bruno

odrzucił dwa przykrywające go prześcieradła i usiadł w trumnie. Spojrzał na

Harpera bez cienia entuzjazmu. - Niezbyt się pan spieszył, co? - zapytał z

naganą. - Ciekawe, jakby pan się czuł leżąc na marach i czekając, aż nadejdzie

jakiś nadgorliwy pracownik i zacznie zabijać wieko? Maria uratowała Harpera od

konieczności udzielenia odpowiedzi. Kiedy Bruno się w końcu od niej uwolnił,

zeskoczył sztywno na podłogę i sięgnął do trumny po mokry, ociekający wodą

płócienny woreczek. - Na domiar złego przemokłem do suchej nitki. - A co to

takiego? - spytała Maria. - Mały podstęp, moja droga. - Harper uśmiechnął się

kwaśno. - Woreczek na lód. Był konieczny, żeby Bruno miał zimne i wilgotne czoło

jak u nieboszczyka. Niestety, lód ma to do siebie, że topnieje. - Położył

walizkę na trumnie i otworzył ją. - A teraz będziemy jeszcze musieli przysporzyć

Brunowi dodatkowych cierpień: mamy za zadanie przemienić go w cud piękności i

radość dla oczu. Przemiana zajęła nie więcej niż dwadzieścia minut. Harper może

niekoniecznie minął się z powołaniem, ale z pewnością czułby się też w swoim

żywiole w charakteryzatorni studia filmowego. Pracował szybko i sprawnie,

najwyraźniej czerpiąc satysfakcję ze swojego dzieła. Kiedy skończył, Bruno

przejrzał się w dużym lustrze i skrzywił z niesmakiem. Ciemnoblond peruka była

jakby ciut za długa i za rzadka, ciemnoblond wąsy odrobinę za bujne, wyraźna

półokrągła blizna, która biegła od czoła przez kącik prawego oka aż do nasady

nosa powstała najwyraźniej na skutek spotkania ze stłuczoną butelką; co do

ubrania zaś, to składało się z koszuli w niebiesko_białe paski, czerwonego

krawata, brązowego garnituru w pionowy, czerwony rzucik, musztardowych skarpetek

i butów w tym samym oszałamiającym kolorze. Sygnety na jego palcach zdawały się

pochodzić z odpustowego straganu albo ze strzelnicy w lunaparku. - Cud

piękności, rzeczywiście - powiedział Bruno. - Mógłbym się wynająć w charakterze

stracha na wróble. - Rzucił rozgoryczone spojrzenie na Marię, której ręka

dyskretnie zasłaniająca usta, nie mogła jednak ukryć małych zmarszczek śmiechu w

kącikach oczu, po czym zwrócił się do Harpera. - To przebranie ma sprawić, że

nie będę rzucać się w oczy? - W tym cała rzecz. Tak bardzo rzuca się pan w oczy,

że nikomu nie przyjdzie do głowy przypatrywać się panu dokładniej... pomijając

tych, którzy zechcą się upewnić, że ich oczy nie mylą. Tylko anonimowi, cisi,

szarzy ludzie przemykający chyłkiem po ulicach wzbudzają podejrzenie. Nazywa się

pan JOn Neuhaus i jest sprzedawcą obrabiarek z Niemiec Wschodnich. Paszport i

dokumenty znajdują się w wewnętrznej kieszeni marynarki. Bruno sięGnął po

paszport, solidnie wyglądający dokument, z którego wynikało, że jego obowiązki

handlowca zawiodły go do niemal wszystkich krajów za żelazną kurtyną, do

niektórych nawet parokrotnie. Spojrzał na zdjęcie, a potem znów na swoje odbicie

w lustrze. Podobieństwo było uderzające. - Przygotowanie tego wymagało sporo

wysiłku - powiedział. - Gdzie to zrobiono? - W Stanach. - I miał to pan cały

czas? Harper przytaknął. - Mógł mi pan to wcześniej pokazać. Dać mi sposobność

do oswojenia się z tym obrzydlistwem. - Po to, żeby wycofał się pan z całej

sprawy? - Harper spojrzał na zegarek. - Ostatni dzisiejszy pociąg przyjeżdża za

piętnaście minut. Samochód czeka na pana sto metrów dalej na ulicy. Zawiezie

pana dyskretnie na dworzec; proszę się postarać, żeby pana zauważono: właśnie

wysiadł pan z pociągu. Walizka zawiera wszystkie potrzebne ubrania i przybory

toaletowe. Ten sam samochód odwiezie pana do hotelu, gdzie dwa tygodnie temu

zrobiono rezerwację. - Sam pan to wszystko zaaranżował? - Tak. A raczej nie ja,

tylko jeden z naszych agentów. Nasz człowiek w Krau, można powiedzieć.

Nieoceniony. Potrafi załatwić wszystko w tym mieście, i nic dziwnego, jest

szychą w radzie miejskiej. Właśnie jeden z jego ludzi będzie woził dziś pana

samochodem. Bruno spojrzał na niego z zamyśleniem. - Niewątpliwie trzyma pan

karty przy orderach, doktorze Harper. - I dlatego jeszcze chodzę po tym świecie.

- Harper pozwolił sobie na cierpliwe westchnienie. - Kiedy spędziło się

większość życia w tym interesie, to wiadomo, że im mniej ludzi wie cokolwiek,

tym większa doza bezpieczeństwa. Maria wynajmie rano samochód. Dwie przecznice

na zachód stąd jest gospoda zwana "Pod rogiem myśliwskim". Proszę stawić się tam

o zmierzchu. Maria przybędzie wkrótce potem. Zajrzy do środka i odejdzie.

Pójdzie pan za nią. Ma pan wyjątkową zdolność wyczuwania, kiedy ktoś pana

śledzi, więc o to się nie martwię. Maria przekaże panu wszelkie ewentualne

zmiany planu czy dodatkowe instrukcje. - Mówił pan, że pański człowiek w Krau

może wszystko załatwić? - Owszem. - Niech zdobędzie kilka lasek dynamitu.

Zresztą może to być dowolny materiał wybuchowy, byleby miał dziesięciosekundowy

zapalnik. Da się to zrobić? Harper zawahał się. - Przypuszczam, że tak. Po co to

panu? - Powiem panu wkrótce i to nie dlatego, że chcę być równie tajemniczy jak

niejaki doktor Harper. Po prostu jeszcze sam nie jestem do końca pewien, ale

przyszedł mi do głowy pomysł, który ewentualnie pomoże mi ujść z życiem z

Łubianu. - Bruno. - Na twarz dziewczyny wrócił bolesny skurcz strachu, ale on na

nią nie patrzył. - Myślę, że jest szansa, aby dostać się tam niepostrzeżenie,

ale nie ma praktycznie żadnych szans, aby tak samo się stamtąd wydostać. Zapewne

będę musiał uciekać w szalonym pośpiechu, a kiedy podniosą alarm, wszystkie

wyjścia zostaną automatycznie zablokowane. Wtedy mogę być zmuszony do wysadzenia

drzwi w powietrze. - O ile pamiętam mówił pan, że nie chce nikogo zabijać.

Wybuch dynamitu może zabić sporo osób. - Będę bardzo ostrożny. Ale mogę stanąć

wobec nieuchronnego wyboru: oni albo ja. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Da mi pan ten dynamit czy nie? - Muszę mieć czas, żeby to przemyśleć. - Niech

pan posłucha, doktorze Harper. Wiem, że pan jest szefem, ale tu i teraz to nie

pan się liczy, tylko ja. Ja jestem tym, który ryzykuje życiem, żeby się dostać

do Łubianu... i wydostać stamtąd. Ja, nie pan. Pan będzie sobie siedział

wygodnie i bezpiecznie w bazie i w razie mojej wpadki wyprze się wszelkiej

wiedzy na ten temat. Nie proszę już, ale żądam. Chcę mieć ten materiał

wybuchowy. - Spojrzał z niesmakiem na swoje ubranie. - Jeśli nie, może pan

przymierzyć ten garnitur. - Powtarzam, potrzebuję czasu. - MOgę poczekać. -

Bruno oparł się łokciami o trumnę. - MOgę poczekać całe pięć sekund. Odliczę je.

A potem zdejmę te łachy i wrócę do cyrku. Życzę panu szczęścia w zdobywaniu

Łubianu. A także w rozmowach z milicją, kiedy będzie się pan tłumaczył, jakim

cudem doszło do drobnej omyłki z uznaniem mnie za zmarłego. Raz. Dwa. Trzy. - To

szantaż. - Naturalnie. Cztery. - Dobrze, już dobrze, dostanie pan te swoje

przeklęte fajerwerki. - Harper zamilkł ponuro, a potem dodał z wyrzutem: - MUszę

przyznać, że nie znałem pana dotąd od tej strony. - A ja nie znałem dotąd tego

cholernego Łubianu. Teraz poznałem. Wiem, jakie mam szanse. Proszę, żeby Maria

przywiozła mi jutro te materiały wybuchowe. Czy Wrinfield wie, że dzisiejszego

wieczoru to była mistyfikacja. - Oczywiście. - Ryzykował pan sprowadzając tu ze

sobą Siergiejewa. - Pomijając, że na to nalegał, ryzykowałbym o wiele bardziej,

gdybym tego nie zrobił. Z całą pewnością dopiero to wzbudziłoby jego

podejrzenie. - A nie ma żadnych podejrzeń? - Ostatnia rzecz, jaka przyszłaby

pułkownikowi Siergiejewowi do głowy, to myśl, że ktoś mógłby być na tyle

niemądry, aby wybrać teren jego działania do popełnienia samobójstwa. -

Pieniądze? - W drugiej wewnętrznej kieszeni. - Na dworze jest lodowato zimno. -

W aucie znajdzie pan piękny ciepły płaszcz. - Harper uśmiechnął się. - Na pewno

się panu spodoba. - Bruno wskazał głową na otwartą trumnę: - A to? - Zostanie

obciążona i zabita dziś w nocy. Pochowamy pana w poniedziałek rano. - Czy mogę

sobie wysłać wieniec? - To nie byłoby rozsądne. - Harper uśmiechnął się kącikiem

ust. - Ale może pan, oczywiście, wmieszać się dyskretnie w tłum żałobników.

Czterdzieści minut później Bruno rozpakowywał się w pokoju hotelowym, zerkając

od czasu do czasu na "piękny ciepły płaszcz", który Harper tak przewidująco mu

dostarczył. Był zrobiony z grubego sztucznego futra, w pionowe, kręte,

biało_czarne pasy i wyglądał kropka w kropkę jak szynszyle za dobrych kilka

tysięcy dolarów. Bezspornie był jedyny w swoim rodzaju w całym Krau i zapewne w

obrębie setek mil wokół, a poruszenie, jakie Bruno wywołał krocząc przez hall do

recepcji, należało uznać za bardziej niż zadowalające: gdy widok futra dodać do

faktu, że było niedbale rozpięte, ukazując całą gamę kolorów pod spodem, trudno

się dziwić, iż mało kto rzucił choćby okiem na twarz jego właściciela. Bruno

zgasił światło, rozsunął story, otworzył okno i wyjrzał. Jego pokój był na

tyłach hotelu i wychodził na wąską uliczkę z ciągiem magazynów. Jeśli nawet nie

była pogrążona w kompletnych ciemnościach, to niewiele brakowało. Jakiś metr od

okna znajdowała się drabinka przeciwpożarowa: łatwa i - w połączeniu z ciemnym

zaułkiem - idealna droga na wymknięcie się z hotelu. Zbyt łatwa, zbyt idealna.

Zgodnie z zaleconą przez Harpera taktyką jawności, Bruno zszedł do restauracji

hotelowej na kolację, trzymając pod pachą wschodnioberlińską gazetę z aktualną

datą, którą znalazł w walizce. Harper był człowiekiem, dla którego każdy

najmniejszy szczegół potrafił mieć znaczenie. Skąd ją zdobył, Bruno nie miał

pojęcia. JEgo wejście nie wywołało żadnej wyraźnej sensacji, mieszkańcy Krau,

czy przybyli goście byli na to zbyt dobrze wychowani. Tylko uniesione brwi,

uśmieszki i szepty świadczyły, że jego obecność nie pozostała niezauważona.

Bruno rozejrzał się niedbale wokół. Na widoku nie było nikogo, kto w

najmniejszym stopniu wyglądałby na tajnego agenta, chociaż to słaba pociecha:

najlepsi agenci nigdy na takich nie wyglądają. Bruno zamówił posiłek i pogrążył

się w lekturze. Nazajutrz o ósmej rano znów siedział w restauracji czytając

gazetę, tym razem dziennik lokalny. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w

oczy, była duża nota pośmiertna, obwiedziona czarną ramką - grubą na przeszło

centymetr - na środku pierwszej strony. Dowiedział się z niej, że umarł podczas

tej nocy. Głęboka żałoba ogarnęła wszyst- kich miłośników cyrku na świecie, ale

naturalnie nigdzie nie odczuwano jej tak dotkliwie jak w Krau. Później

następowało wiele sentymentalnych i filozoficznych rozważań na temat dziwnych

kolei losu, który przywiódł Bruna do rodzinnego miasta, aby tu znalazł śmierć.

Miał być pochowany w poniedziałek o jedenastej przed południem. Spodziewano się,

że w pogrzebie weźmie udział wielka liczba mieszkańców Krau, chcących złożyć

ostatni hołd najświetniejszemu synowi tego miasta, największemu akrobacie

wszechczasów. Bruno wziął po śniadaniu gazetę do swojego pokoju, znalazł

nożyczki i wyciął artykuł w czarnej ramce, który starannie złożył i schował do

wewnętrznej kieszeni marynarki. Po południu Bruno udał się na zakupy. Dzień był

zimny i słoneczny, a on zostawił swoje futro w hotelu. Zrobił to nie z powodu

pogody ani z jakiejś wrodzonej wstydliwości - po prostu było zbyt grube, aby

nieść je później niepostrzeżenie w pakunku, choćby bardzo ciasno zwiniętym. To

miasto Bruno znał lepiej niż jakiekolwiek inne na świecie i mógł bez zbytniego

wysiłku pozbyć się każdego, kto by go śledził, ale już po pięciu minutach

wiedział, że nikt za nim nie idzie. Skręcił w przecznicę, potem w jeszcze

mniejszą uliczkę, niemal wiejską drogę, i wszedł do sklepu z używaną odzieżą,

przy którym każdy pchli targ był szczytem wytworności: nawet najlepsze

wystawione tu ubrania trudno by określić mianem lekko używanych. Właściciel,

starszy, przygarbiony człowiek, którego wodniste oczy pływały za grubymi szkłami

okularów i który z pewnością nigdy nie zdołałby go rozpoznać - zapewne nie

rozpoznawał nawet członków własnej rodziny - miał oryginalny, ale nad wyraz

praktyczny sposób wystawiania swoich towarów na sprzedaż. Poszczególne sztuki

garderoby leżały w niechlujnych stosach na podłodze, osobno marynarki, osobno

spodnie, płaszcze, koszule i tak dalej. Rzucała się w oczy nieobecność krawatów.

Bruno opuścił sklep z pokaźną paczką zawiniętą w mocno przybrudzony szary

papier, obwiązany wystrzępionym sznurkiem. Skierował się do najbliższego

szaletu, a kiedy stamtąd wyszedł, był zmieniony nie do poznania. Miał na sobie

niedopasowane, połatane i wiekowe ubranie, niemożliwie wyświechtane, i nie

wyglądał na osobnika, do którego porządny obywatel zechciałby się zbliżyć na

odległość paru metrów, a co dopiero pokusić o bliższą znajomość. Brudny,

pognieciony beret był o dwa numery za duży i opadał mu na uszy, ciemny płaszcz

deszczowy roił się od plam, spodnie były niewiarygodnie wypchane, pomięta,

niegdyś granatowa koszula rozchełstana u szyi, a obcasy koślawych butów tak

zdarte, że dawało mu to szczególny, kołyszący się krok. Dla dopełnienia obrazu

otaczała go przenikliwa woń odstręczająca każdego już na odległość kilku metrów:

w celu wytępienia wszy, pcheł i innych niepożądanych żyjątek, handlarz starzyzną

zlewał każdą sztukę odzieży środkiem dezynfekującym, który był równie silny jak

cuchnący. Ściskając pod pachą szary pakunek Bruno szedł niespiesznie przez

miasto. Zapadał zmrok. Bruno wybrał skrót przez duży park, którego część

przeznaczono na jeden z cmentarzy miejskich. Mijając otwartą żelazną bramę w

wysokim murze okalającym cmentarz, zauważył dwóch mężczyzn kopiących pracowicie

ziemię przy świetle dwóch latarni. Zaintrygowany podszedł bliżej, właśnie kiedy

mężczyźni, stojący w płytkim jeszcze grobie, wyprostowali się, rozcierając

zbolałe krzyże. - Pracujecie do późnych godzin, towarzysze - powiedział Bruno ze

współczuciem w głosie. - Umarli nie mogą czekać - odezwał się starszy z grabarzy

grobowym tonem i przypatrując mu się uważniej dodał: - Niektórzy z nas muszą

zarabiać na życie. Nie mógłbyś stanąć po drugiej stronie grobu? Bruno uświadomił

sobie, że lekki wiatr niesie jego zapach w ich kierunku. Przesunął się. - A dla

kogo szykujecie to miejsce ostatniego spoczynku? - zapytał. - Dla jednego

sławnego Amerykanina, chociaż urodził się on i wychował w tym mieście. Dobrze

znałem jego dziadka. To wnuk starego Wildermanna. Występował w cyrku, w tym

słynnym cyrku co jest teraz w Pałacu Zimowym. Zginął w wypadku. W poniedziałek

będzie tu wielka uroczystość, nawet Iwan i ja włożymy najlepsze garnitury. - W

wypadku? - Bruno potrząsnął głową. - Założę się, że wpadł pod autobus. Cholera,

wiele razy o mało... - Nie, stary głupcze - wtrącił młodszy z mężczyzn. - Spadł

z liny w cyrku i skręcił kark. - Wepchnął łopatę w piaszczysty grunt. - Wybacz,

ale musimy już wracać do roboty. Bruno wybąkał coś przepraszająco i powlókł się

dalej. Pięć minut później był "Pod rogiem myśliwskim", gdzie musiał zapłacić z

góry odwracającemu nos kelnerowi zanim dostał kawę. Po piętnastu minutach w

drzwiach pokazała się Maria, rozejrzała się najwyraźniej go nie poznając i po

pewnym wahaniu odeszła. Bruno podniósł się niedbale i skierował do wyjścia. Na

ulicy wydłużył krok nie zmieniając tempa i po minucie był już tuż za nią. -

Gdzie samochód? - spytał. Odwróciła się. - Skąd do diabła... nie było cię...

ależ tak, byłeś! - Zaraz dojdziesz do siebie. Gdzie samochód? - W następnej

przecznicy. - Czy ktoś za tobą jechał? - Nie. Samochód okazał się niepozornym

starym volkswagenem, jakich wiele jeździło po mieście. Był zaparkowany pod

latarnią. Bruno usiadł za kierownicą, Maria obok. Pociągnęła nosem z

obrzydzeniem. - Co tak niemiłosiernie śmierdzi? - Ja. - Tyle wiem, ale... - To

tylko środek dezynfekujący. Bardzo silny, ale nic więcej. Przyzwyczaisz się.

Właściwie pachnie całkiem ożywczo. - Pachnie obrzydliwie! Dlaczego na Boga... -

To przebranie - wyjaśnił Bruno cierpliwie. - Nie sądzisz chyba, że to mój

ulubiony sposób ubierania się? Uważam, że doktor Harper nie docenia pułkownika

Siergiejewa. MOgę się nazywać Jon Neuhaus i być szacownym obywatelem z

zaprzyjaźnionego satelickiego kraju, ale nadal jestem cudzoziemcem i głowę dam,

że Siergiejew ma każdego cudzoziemca namierzonego od momentu, gdy znajdzie się w

obrębie trzydziestu kilometrów od Krau. W ciągu dziesięciu minut będzie wiedział

- jeśli zechce, o każdym nowym gościu hotelowym w mieście. Będzie miał mój

dokładny rysopis. MOje dokumenty są w porządku, więc nie poświęci mi większej

uwagi. Ale zrobi to, kiedy szacowny przedstawiciel handlowy dużej firmy zacznie

odwiedzać podłe knajpy jak ta "Pod rogiem myśliwskim" albo przesiadywać bez

końca w samochodzie w cieniu Łubianu. Nie uważasz? - Masz rację. Wobec tego

pozostaje mi tylko jedna rzecz do zrobienia. Otworzyła torebkę, wyjęła mały

aerosol z wodą kolońską, spryskała się obficie, a resztę wylała na Bruna. Kiedy

skończyła, Bruno pociągnął nosem. - Środek dezynfekujący zwyciężył - oznajmił.

Rzeczywiście; woda kolońska zamiast zneutralizować ostry zapach, jeszcze go

spotęgowała. Bruno otworzył okna i szybko ruszył, patrząc równie często w boczne

lusterko co na drogę przed sobą. Kręcił i kluczył po ciemnych ulicach i

zaułkach, aż stało się pewne, że jakiś ewentualny pościg musiał zostać dawno

zgubiony. Podczas jazdy omawiali w skrócie plan wdarcia się do Łubianu we wtorek

w nocy. - Masz to, o co prosiłem? - spytał Bruno. - W bagażniku. Nie to, o co

prosiłeś, człowiek Harpera nie mógł tego zdobyć, dał coś innego. Mówi, że musisz

być bardzo ostrożny z tym materiałem, zdaje się, że wystarczy na niego spojrzeć,

żeby wybuchnął. - Dobry Boże! Chyba nie dał mi nitrogliceryny? - Nie. To się

nazywa amatol. - Wobec tego w porządku. To znaczy, że miał na myśli detonator.

Piorunian rtęci, prawda? - Tak, tak powiedział. - Granulacja siedemdziesiąt

siedem. Bardzo wybuchowy towar. Cyklonitowy zapalnik aktywowany chemicznie. -

Tak, dokładnie tak mówił. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Jakim cudem

jesteś ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych? - Nie jestem. Czytałem o

tym parę lat temu i zakodowałem tę wiadomość w głowie. - MUsisz mieć tam niezły

bank danych. Jak to się robi, żeby tak od razu na poczekaniu przywołać

odpowiednią informację? - Gdybym wiedział, zbiłbym na tym majątek zamiast

wygłupiać się na trapezie. Potrzebne mi będzie jeszcze coś. Po pierwsze, duża,

najlepiej dwa i pół na dwa i pół metra, gumowa lub skórzana płachta. Potrząsnęła

głową i spytała: - Po co ci to? - Jej oczy powiedziały mu, że wie. - A jak

myślisz? Żeby ją przerzucić przez to przeklęte elektryczne ogrodzenie,

oczywiście. MOże to być mata gimnastyczna. Potrzebuję też linę z owiniętym

hakiem. Chcę mieć obie te rzeczy jak najszybciej. Poproś Harpera, żeby je

załatwił i włożył do bagażnika samochodu. Czy chciałabyś zjeść ze mną jutro

lunch? - Co? - Chcę zobaczyć te rzeczy. - Ach tak. Z przyjemnością. - Pociągnęła

nosem. - Nie, bez przyjemności. W każdym razie dopóki nosisz te łachy. I tak

żadna choć trochę szanująca się restauracja cię nie wpuści. - Przebiorę się. -

Ale jeśli zobaczą nas razem... i to jeszcze w świetle dziennym... - Znam pewną

uroczą małą gospodę w uroczej małej wiosce jakieś piętnaście kilometrów stąd.

Nikt nas tam nie pozna, a poza tym nikt nie będzie mnie wypatrywał: przecież nie

żyję. Co mi przypomina, że niecałą godzinę temu rozmawiałem z dwoma grabarzami.

- Widzę, że dopisuje ci humor, co? - Rzeczywiście. Było to bardzo interesujące.

- "Pod rogiem myśliwskim"? - Na cmentarzu. Spytałem ich dla kogo kopią grób, a

oni powiedzieli, że dla mnie. To znaczy, dla tego Amerykanina, który spadł z

liny. Nie każdy ma okazję widzieć, jak szykuje się dla niego mogiłę. Robili to

bardzo porządnie, trzeba przyznać. - PRoszę cię. - Zadrżała. - MUsisz? -

Przepraszam. To nie było śmieszne. Tylko tak mi się wydawało. Pojedziesz do tej

wioski, nazywa się Kolszuki, samochodem, a ja pociągiem. Spotkamy się tam na

stacji. MOżemy teraz podjechać i sprawdzić rozkład pociągów na dworcu w Krau.

Będziesz musiała uzgodnić to z Harperem, oczywiście. Na spartańskim metalowym

stole, w spartańsko urządzonym biurze, przewijały się szpule magnetofonu. Przy

stole siedzieli naprzeciwko siebie pułkownik Siergiejew i kapitan Kodes. Obaj

mieli słuchawki na uszach. Siergiejew miał ponadto jeszcze cygaro i butelkę

wódki, a na twarzy najbardziej błogi wyraz, w jaki jego rysy były w stanie się

ułożyć. Kapitan Kodes także pozwolił sobie na luksus szerokiego uśmiechu.

Angelo, dyskretnie siedzący w rogu, również się uśmiechał, chociaż nie miał

słuchawek na uszach ani wódki. Jeśli pułkownik był szczęśliwy, to i on był

szczęśliwy. Bruno wrócił z dworca sprawdziwszy rozkład jazdy. - Jest bardzo

dogodny pociąg w porze lunchu - powiedział. - Spotkamy się na stacji w

Kolszukach o dwunastej w południe. Trafisz tam bez trudu. W całej wiosce nie ma

więcej niż pięćdziesiąt chałup. Wiesz, gdzie to jest? - W schowku na rękawiczki

znalazłam mapę i sprawdziłam. Będę punktualnie. Bruno pojechał ulicą Główną i

zatrzymał volkswagena naprzeciwko uliczki od południowej strony Łubianu. Nie

była pusta, stały na niej dwie ciężarówki i samochód, najwyraźniej zaparkowane

na noc. Brak zakazu parkowania w tak bliskiej odległości od więzienia dowodził,

że strażnicy pokładali całkowitą wiarę w jego systemie bezpieczeństwa. Bruno

zanotował w pamięci: nie ma zakazu parkowania w nocy ciężarówek od południowej

strony. - Nie zapomnij przekazać Harperowi wszystkiego, o czym dzisiaj mówiliśmy

- powiedział. - I nie zapomnij, że na użytek przypadkowych przechodniów jesteśmy

tylko parą patrzących sobie w oczy kochanków. MOja najmilsza Mario. To dla

wprawy. - Tak, Bruno - zgodziła się powśCiągliwie. - Niedługo się pobierzemy,

Bruno. - Bardzo niedługo, najdroższa. Zapadli w ciszę, ze wzrokiem utkwionym w

uliczkę; Maria cały czas, Bruno większość czasu. W kwaterze głównej służby

bezpieczeństwa pułkownik Siergiejew wydawał z gardła chrapliwy bulgot. Nie

znaczy to, że zakrztusił się wódką. Pułkownik Siergiejew się śmiał. Skinął na

Angela, żeby nalał mu następny kieliszek, a potem wskazał, żeby nalał i sobie.

Angelo omal nie zmiażdżył butelki ze zdumienia, uśmiechnął się swoim drapieżnym

uśmiechem i czym prędzej wypełnił polecenie, nie czekając aż Siergiejew się

rozmyśli. Było to wydarzenie bez precedensu, epokowa noc. Bruno odwrócił się

nagle, objął Marię ramieniem i pocałował ją namiętnie. W pierw- szej chwili

spojrzała na niego szeroko otwartymi, ciemnymi oczami, w których malowało się

zdumienie i podejrzliwość, potem rozluźniła się i przylgnęła do niego, by zaraz

zesztywnieć, kiedy rozległo się władcze pukanie o szybę. Wysunęła się z ramion

Bruna i otworzyła okno. Dwaj potężni milicjanci, uzbrojeni w broń palną i pałki,

nachylali się, zaglądając do auta. Pomijając mundury i pistolety, nie

przypominali jednak popularnego wizerunku stróżów porządku za żelazną kurtyną.

Wyraz twarzy mieli łagodny, niemal ojcowski. TEn wyższy pociągnął nosem

podejrzliwie. - Bardzo dziwnie pachnie w tym aucie, trzeba stwierdzić. -

Rozbiłam buteleczkę perfum - powiedziała Maria. - Kropelka pachnie przyjemnie,

ale całe opakowanie... cóż, rzeczywiście ten zapach jest trochę zbyt mocny,

muszę przyznać. Bruno, zacinając się lekko i z widocznym zażenowaniem w głosie

rzekł: - O co chodzi, panie władzo? To moja narzeczona. - Podniósł lewą rękę

Marii z pierścionkiem zaręczynowym, żeby nie było co do tego wątpliwości. -

Chyba przepisy nie zabraniają... - Oczywiście, że nie. - Milicjant oparł się

konfidencjonalnie łokciem o krawędź okna. - Ale zabraniają parkować na ulicy

Głównej. - Och! Bardzo mi przykro. Nie zdawałem sobie sprawy... - To te opary -

powiedział uprzejmie milicjant. - MUsicie być całkiem zaczadzeni. - Tak,

obywatelu sierżancie. - Bruno uśmiechnął się blado. - Czy możemy zaparkować za

tymi ciężarówkami? - Z nadzieją wskazał ręką na pojazdy przy ulicy Południowej.

- Oczywiście. Tylko się nie zaziębcie. Aaa, towarzyszu? - Tak, obywatelu

sierżancie? - Jeśli ją tak kochacie, czemu nie kupicie swojej narzeczonej

porządnych perfum? Wcale nie muszą być drogie. - Zachwycony własnym dowcipem

odszedł z kolegą uśmiechając się szeroko. Maria, mając w pamięci chwilę, gdy

przylgnęła do Bruna, powiedziała ze złością: - Wielkie dzięki. Przez moment

myślałam, że nie możesz mi się oprzeć. - Zawsze patrz w boczne lusterko. To

równie ważne kiedy się stoi, jak kiedy się jedzie. Wykrzywiła się do niego, gdy

zapuszczał silnik, by przestawić samochód na drugą ulicę. Milicjanci obserwowali

ich przez chwilę, potem odeszli, schodząc im z oczu. Wyższy z nich wyjął z

kieszeni na piersi mały nadajnik, nacisnął guzik i powiedział: - Zaparkowali

przy ulicy Południowej, obok Łubianu, towarzyszu pułkowniku. - Doskonale. - Mimo

metalicznego przydźwięku i słów przerywanych chrapliwym gulgotem - jego krtań

była nienawykła do śmiechu - nie ulegało wątpliwości, że to głos Siergiejewa. -

Niech sobie zakochana parka pogrucha. Już po paru minutach Bruno i Maria

ustalili, że na dole również są strażnicy. Było ich trzech i chodzili

nieustannie wokół Łubianu, w odstępach jeden za drugim, nie widząc się nawzajem.

Jako wartownicy wykazywali umiarkowany entuzjazm. Nie interesowało ich ciągłe,

dokładne lustrowanie otoczenia, baczne przypatrywanie się wszystkiemu, co

znajdowało się w zasięgu wzroku: krążyli wokół z oczami wbitymi w ziemię,

powłóczącym krokiem, sprawiając wrażenie nieszczęśników kulących się przed

zimnem i marzących tylko o końcu zmiany. Łubian patrolowano od dziesięciu czy

dwudziestu lat i nigdy nic szczególnego się nie zdarzyło - dlaczego więc miałoby

zdarzyć się teraz? Z dwóch widocznych wieżyczek strażniczych,

południowo_zachodniej i południowo_wschodniej, od czasu do czasu błyskały ponad

murem nieregularne smugi reflektorów. Nie można się było dopatrzeć żadnego

określonego porządku ich zapalania i gaszenia; wyglądało na to, że jest to

proces zupełnie przypadkowy i dowolny, zależny wyłącznie od kaprysu strażnika.

Po dwudziestu minutach Bruno odjechał, kierując się do szaletu, który odwiedził

przed wieczorem. Wysiadł z samochodu, pocałował Marię na pożegnanie i zniknął w

ciemnościach. Kiedy wyszedł, z brudnym pakunkiem ze starymi łachami i amatolem

pod pachą, był ubrany w swój poprzedni wielobarwny strój. Rozdział dziewiąty

Nazajutrz, punktualnie o dwunastej w południe, Bruno spotkał się z Marią na

stacji w Kolszukach. Był piękny, bezchmurny, zimowy dzień, rześki i słoneczny,

ale nizinny wschodni wiatr przejmował dokuczliwym chłodem. Podczas

dwudziestominutowej podróży pociągiem Bruno spędził mile czas czytając mocno

ubarwione wspomnienie pośmiertne o sobie w lokalnej gazecie niedzielnej. Był

zdumiony bogactwem i różnorodnością swojej kariery, międzynarodowym uznaniem,

które towarzyszyło mu na każdym kroku, niebywałymi wyczynami, jakie prezentował

przed głowami państw na całym świecie, a już szczególnie wzruszyło go odkrycie,

że bardzo lubił małe dzieci. Z treści artykułu jasno wynikało, że dziennikarz

przeprowadził wywiad z kimś z cyrku, kogo cechowało czarne poczucie humoru. Był

pewien, że to nie robota Wrinfielda, najbardziej prawdopodobnym sprawcą wydał mu

się Kan Dahn, choćby z tego powodu, że był jedyną osobą oprócz Bruna wymienioną

w artykule. Pomyślał, że ta publikacja wróży wspaniały pogrzeb: liczba

zgromadzonych na cmentarzu nazajutrz o jedenastej przed południem zapowiadała

się imponująco. Starannie wyciął artykuł i włożył do kieszeni wraz z tym z

poprzedniego dnia. Gospoda, którą wybrał, leżała trzy kilometry od stacji. Po

kilometrze zjechał na bok, wysiadł, otworzył bagażnik, obejrzał szybko matę

gimnastyczną i hak z liną, zamknął bagażnik i wrócił do samochodu. - Mata i lina

są takie jak chciałem. Niech tu zostaną do wtorku wieczorem. Do kiedy masz

wynajęty samochód? - Aż do naszego wyjazdu w środę. Zjechali z szosy w wąską

drogę i po chwili zatrzymali się na brukowanym podjeździe wiekowo wyglądającej

gospody. Kelner uprzejmie zaprowadził ich do stolika w rogu i przyjął

zamówienie. - Czy możemy się przesiąść do stolika przy oknie? - spytał nagle

Bruno. Maria spojrzała na niego ze zdumieniem. - Jest taki śliczny dzień -

dodał. - Ależ ocyzwiście, proszę pana. - Nie widzę stąd żadnego ślicznego dnia,

tylko tył rozwalonej stodoły - powiedziała Maria, kiedy już usiedli. - Po co ten

nowy stolik? - Chciałem siedzieć plecami do sali, żeby nikt nie obserwował

naszych twarzy. - Znasz tu kogoś? - Nie. Jechał za nami od stacji szary

volkswagen. Kiedy zatrzymaliśmy się na poboczu minął nas, ale później stanął na

bocznej drodze, czekał, aż przejedziemy i znów ruszył za nami. Teraz ten facet

siedzi dokładnie naprzeciwko naszego poprzedniego stolika. MOże umieć czytać z

ust. Zdenerwowała się. - To ja powinnam zauważać takie rzeczy. - MOże zamienimy

się rolami? - Wcale mnie to nie śmieszy - powiedziała, a potem uśmiechnęła się

na przekór sobie. - Jakoś się nie widzę w roli nieulękłej akrobatki na latającym

trapezie. Wystarczy, że stoję na balkonie pierwszego piętra lub choćby na

krześle, a już kręci mi się w głowie. Naprawdę. Widzisz, co cię czeka? - uśmiech

zgasł. - Bruno, to że się uśmiecham, nic nie znaczy. W głębi duszy jestem

przerażona. Widzisz, co ze mną masz? Nie odpowiedział. - W każdym razie

dziękuję, że ze mnie nie drwisz. Dlaczego ktoś za nami jechał, Bruno? Kto może

wiedzieć, że tu jesteśmy? I kogo śledzą, ciebie, czy mnie? - MNie. - Skąd ta

pewność? - Czy miałaś jakiś ogon? - Nie. Posłuchałam twojej rady w kwestii

bocznych lusterek. Podczas jazdy częściej patrzyłam na to, co się dzieje z tyłu

niż z przodu. Stawałam dwa razy. Nikt mnie nie mijał. - To znaczy, że chodzi o

mnie. I nie masz się czym martwić. Węszę w tym robotę Harpera. To, jak sądzę,

stary, wypróbowany sposób działania CIA. Nigdy, przenigdy nikomu nie ufać.

Podejrzewam, że połowa agentów wywiadu i kontrwywiadu spędza większość czasu na

śledzeniu drugiej połowy. Skąd Harper może wiedzieć, że nie zamierzam nawrócić

się na stare obywatelstwo i przejść na stronę dawnych towarzyszy? Trudno go

winić. Nasz dobry doktor znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Sto do jednego,

że gość za nami to ten, kogo Harper określa mianem swojego człowieka w Krau.

Zrób coś dla mnie - kiedy wrócisz do pociągu cyrkowego, idź do Harpera i zapytaj

go wprost. - Naprawdę myślisz, że to dobry pomysł? - zapytała z powątpiewaniem.

- Naprawdę. Po lunchu pojechali z powrotem na stację w Kolszukach, z szarym

volkswagenem trzymającym się ich wiernie, choć w pewnej odległości. Bruno

zatrzymał samochód przed głównym wejściem. - Zobaczymy się dziś wieczorem? -

spytał. - O tak, chętnie. - Zawahała się. - Ale czy to bezpieczne? - Oczywiście.

Dwieście metrów na południe od gospody "Pod rogiem myśliwskim" znajdziesz

kawiarnię z neonem w kształcie krzyża lotaryńskiego. Bóg wie czemu. Będę tam

czekał. O dziewiątej. - Objął ją ramieniem. - Nie bądź taka smutna, Mario. - Nie

jestem smutna. - Nie chcesz przyjść? - Ależ tak, tak, chcę. Najchętniej

spędzałabym z tobą każdą wolną minutę. - Doktor Harper nie byłby tym zachwycony.

- Chyba nie. - Ujęła jego twarz w dłonie i zajrzała mu głęboko w oczy. - Ale czy

pomyślałeś, że chwila obecna może być wszystkim, co nam będzie dane? - zadrżała.

- Niemal czuję, jak ktoś zaciska mi rękę na gardle. - W dzisiejszych czasach

trudno się spodziewać dobrych manier. Powiedz mu, żeby się odczepił. Nie patrząc

na niego ani nie mówiąc już ani słowa, zapaliła silnik i ruszyła przed siebie;

obserwował ją dopóki nie zniknęła mu z oczu. Bruno leżał na łóżku w pokoju

hotelowym, kiedy zadzwonił telefon. Recepcjonista upewnił się, czy to pan

Neuhaus, a gdy Bruno potwierdził, połączył rozmowę. Dzwoniła Maria. - Tania -

powiedział. - Jaka miła niespodzianka. Po chwili ciszy, w której Maria

najwyraźniej przystosowywała się do swojego nowego imienia, usłyszał: - Miałeś

rację. Nasz przyjaciel bierze na siebie odpowiedzialność za to, co stało się

podczas lunchu. - Jon Neuhaus ma zawsze rację. Do zobaczenia w umówionym czasie.

O szóstej wieczorem było już zupełnie ciemno. Temperatura spadła sporo poniżej

zera, wiał lekki wiatr, kłęby wolno sunących chmur zasłaniały od czasu do czasu

księżyc w trzeciej kwadrze. Niebo jarzyło się mroźnym migotaniem gwiazd. W

ciężarówce stojącej pod zajazdem dla kierowców, pięć kilometrów na południe od

miasta, siedziało parę osób. Z niskiego, parterowego budynku dobiegało jaskrawe

światło i muzyka z szafy grającej; knajpa miała wielu stałych klientów,

przyjeżdżających i wyjeżdżających w dość regularnych odstępach czasu. Jeden z

nich, kierowca w średnim wieku, okutany w liczne warstwy ubrań, właśnie wyszedł

i wspiął się do swojego pojazdu, dużego meblowozu, z parą drzwi na zawiasach z

tyłu i poręczami do przywiązywania mebli wewnątrz. Nie było ścianki działowej

między kabiną a pudłem samochodu, które zaczynało się zaraz za fotelem. Kierowca

przekręcił kluczyk w stacyjce i potężny diesel z warkotem obudził się do życia,

ale zanim mężczyzna zdążył dotknąć hamulca, sprzęgła, czy biegów, spadł głową na

kierownicę, tracąc przytomność. Para olbrzymich rąk wzięła go pod pachy,

podniosła z siedzenia niczym kukiełkę i ułożyła na podłodze samochodu. Manuelo

zalepił plastrem usta nieszczęsnego kierowcy i zajął się opaską na oczy. -

Przykro mi, że musimy potraktować w ten sposób niewinnego człowieka -

powiedział. - Prawda, prawda. - Kan Dahn potrząsnął ze smutkiem głową,

zaciskając ostatni węZeł na nadgarstkach ofiary. - Ale cel uświęca śRodki. A

poza tym - dodał z nadzieją - może wcale nie jest taki niewinny. Ron Roebuck,

który przywiązywał nogi mężczyzny do jednej z dwóch poręczy, najwyraźniej nie

uważał, aby zaistniała sytuacja wymagała jakiegokolwiek komentarza. Miał przy

sobie lasso, sznury, gruby powróz i duży zwój nylonowej liny - najcięższy,

najokazalszy i najbardziej rzucający się w oczy: był powiązany w węZły

rozmieszczone co czterdzieści pięć centymetrów. O szóstej piętnaście Bruno w

swoim wyszukanym stroju, który prywatnie uważał za kostium Pierrota, i we

wspaniałych sztucznych szynszylach opuścił hotel. Szedł spokojnym, miarowym

krokiem człowieka, któremu się nigdzie nie spieszy - w rzeczywistości nie chciał

narażać na wstrząsy piorunianu rtęci w sześciu ładunkach wybuchowych wiszących

mu u pasa. Puszyste nylonowe futro doskonale je maskowało. Jak przystało na

człowieka, który ma dużo czasu, szedł wybierając drogę na chybił trafił, co

mogło w innych warunkach wyglądać na przebiegłe kluczenie. Zatrzymywał się co

chwilę przed wystawami, oglądając wyłożone towary i nie pomijał nawet bocznych

okien sklepowych przy wejśCiu. W końCu skręcił wolno za róg, przyspieszył kroku

i dał nura w cień bramy. Mężczyzna w ciemnym płaszczu deszczowym wyłonił się zza

tego samego rogu, zawahał się, pobiegł naprzód, minął ukrytego w niszy Bruna i

padł na kolana, na chwilę zamroczony ciosem, który Bruno krawędzią prawej dłoni

wymierzył mu poniżej ucha. Bruno podniósł go jedną ręką, drugą sprawnie

przeszukując kieszenie, z których wyłowił pistolet z krótką lufą. Rozległ się

szczęk odbezpieczanego zamka. - Ruszaj - powiedział Bruno. Porwany wóz meblowy

stał mniej więcej w połowie ulicy Południowej, przylegającej do Łubianu, jako

ostatni z pięciu zaparkowanych samochodów ciężarowych. Bruno zobaczył go od

razu, kiedy zatrzymał się na rogu Głównej, w serdecznym uścisku ze swoim

niedawnym cieniem. UZnał, że będzie rozsądniej się zatrzymać, ponieważ z

przeciwnej strony ulicy zbliżał się strażnik z automatem przewieszonym przez

ramię. Sądząc po wyglądzie, broń była ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała jego

myśli. Podobnie jak wartownicy widziani poprzedniej nocy nie szedł żwawym

żołnierskim krokiem, ale wlókł się powoli, zatopiony w swoich troskach. Bruno

wbił pistolet głębiej w bok towarzysza, tuż nad kością biodrową. - Tylko piśnij,

a już po tobie. Więźniowi ten pomysł najwyraźniej nie przypadł do gustu. Strach

w połączeniu z zimnem nadał mu wyraz człowieka skostniałego z mrozu. Kiedy tylko

strażnik skręcił za róg na ulicę Główną - a nie sprawiał wrażenia osoby, która

oglądałaby się podejrzliwie przez ramię - Bruno poprowadził jeńca w kierunku

zaparkowanych ciężarówek: gdy się już przy nich znaleźli, byli niewidoczni z

drugiej strony ulicy. Pchając go przed sobą, przemykał się ostrożnie między

trzecią a czwartą ciężarówką, zerkajcą na prawo. Zza południowo_wschodniego rogu

pojawił się drugi strażnik i skręcił w ulicę Południową. Bruno cofnął się na

chodnik. Nie było żadnej gwarancji, że jeniec nie zdobędzie się nagle na odwagę

i nie wznieci alarmu, natomiast, będąc teraz poza zasięgiem wzroku, można było

bez ryzyka ciągnąć nieprzytomnego mężczyznę do wozu. Ponowił więc poprzedni

cios, tym razem z większą siłą i ofiara osunęła się na ziemię. Strażnik, niczego

nie świadomy, minął ich po drugiej stronie ulicy. Bruno zarzucił jeńca na ramię

i zaniósł do tylnych drzwi meblowozu, które się otwarły jak na zawołanie: ktoś

musiał ich bacznie obserwować przez okno. Kan Dahn w ułamku sekundy wrzucił

ogłuszonego szpicla do środka, a Bruno wszedł za nim. - Czy Roebuck już

pojechał? Żeby przywieźć mi z pociągu tę zabaweczkę i taśmy? - Tak, jest już w

drodze. Kan Dahn zeskoczył na ziemię, a za nim Manuelo, który się schował za

tyłem wozu. Kan Dahn położył się na środku ulicy, wyjął z kieszeni butelkę

whisky, oblał sobie obficie twarz i piersi i zastygł nieruchomo z butelką

zaciśniętą w garści. Twarz zasłonił ramieniem. Strażnik, który wyłonił się zza

rogu, zobaczył go niemal natychmiast. Na moment stanął bez ruchu, rozejrzał się

wokół, nie dojrzał nic niepokojącego i rzucił się biegiem w stronę leżącego

męŻczyzny. Kiedy się zbliżył, zdjął automat i zaczął podchodzić wolno i

ostrożnie, z lufą wymierzoną w potężne cielsko. Przy odległości piętnastu metrów

było nie do pomyślenia, żeby chybił. Przy odległości siedmiu metrów było nie do

pomyślenia, żeby chybił Manuelo. Rękojeść noża trafiła strażnika prosto między

oczy, a Kan Dahn z galanterią pochwycił go w ramiona, chroniąc przed upadkiem, i

w ciągu pięciu sekund załadował do ciężarówki. W ciągu następnych dziesięciu

sekund Manuelo odzyskał swój nóż i powrócił na dawne stanowisko, a Kan Dahn

zajął poprzednią pozycję. Bruno pokładał taką wiarę w przyjaciół, że nawet nie

tracił czasu na obserwowanie tych kłopotliwych czynnośCi, tylko zajął się

unieruchamianiem i kneblowaniem więźniów. W ciągu sześCiu minut pięciu mężczyzn

było przywiązanych do poręczy wewnątrz ciężarówki, i choć trzech z nich

odzyskało już przytomność, obezwładnieni i bezsilni nie byli w stanie nic zrobić

w zaistniałej sytuacji. Ludzie cyrku są mistrzami w wiązaniu węzłów: ich życie

często zależy od biegłości w tej sztuce. Trzej przyjaciele opuścili ciężarówkę.

Kan Dahn miał w kieszeni płócienne pantofle i niósł nieduży, zgrabny łom; Bruno

wziął latarkę, przerzucił przez ramię trzy związane drążki, a do kieszeni wsunął

dziwną, zawiniętą w folię paczuszkę; Manuelo oprócz zestawu noży do rzucania

niósł jeszcze parę groźnie wyglądających i grubo izolowanych nożyc do cięcia

drutu. Amatol Bruno zostawił w ciężarówce. Poszli ulicą w kierunku wschodnim. Od

czasu do czasu księżyc wyzierał spoza chmur zdradzając ich obecność każdemu, kto

by się nadarzył. Nie mieli jednak wyboru, posuwali się więc naprzód, starając

się nie rzucać w oczy, choć mało prawdopodobne, aby baczny obserwator uznał łom,

nożyce do drutu i tyczki za rzeczy nie rzucające się w oczy. GDy dotarli do

elektrowni, oddalonej o trzysta metrów od więZiennej części Łubianu, księżyc

znów schował się za chmury. Nigdzie nie było widać strażników, jedyną ochronę

stanowiła gruba stalowa siatka, rozpięta na trzymetrowych metalowych słupkach, z

jedną szyną biegnącą na samej górze i drugą na wysokości dwóch metrów. Górna

szyna była szczodrze opleciona bardzo nieprzyjemnym drutem kolczastym. Bruno

wziął łom od Kana Dahna, oparł go jednym końcem mocno o ziemię, a drugi spuścił

na siatkę, cofając się przezornie o dwa kroki. Nie nastąpił żaden pokaz

pirotechniki, żadne oślepiające wyładowania ani iskrzenia. Siatka nie była pod

napięciem, w co Bruno ani na moment nie wątpił. Tylko szaleniec puściłby dwa

tysiące woltów przez ogrodzenie stojące na ziemi, ale nie było gwarancji, że nie

mają do cyznienia z szaleńcami. Manuelo zaczął przecinać siatkę. Bruno wyjął

swój czerwony długopis i ostrożnie nacisnął przycisk. Kan Dahn spojrzał na niego

ze zdziwieniem. - Czy to trochę nie za późno na pisanie testamentu? - Zabawka,

którą dał mi doktor Harper. Strzela nabojami usypiającymi. Jeden po drugim

przecisnęli się przez dziurę w siatce. Zrobili zaledwie pięć kroków i przekonali

się, że brak wartowników został zrekompensowany psią strażą w postaci trzech

dobermanów, które wypadły na nich z ciemności. Nóż Manuela śmignął w powietrzu,

wyrzucony błyskawicznym ruchem, i jeden z psów zginął w pół skoku, z ostrzem po

rękojeść w szyi. Drugi, który rzucił się do gardła Kana Dahna, znalazł się w

żelaznym uścisku potężnych rąk, z których jedna chwyciła go za dolną szczękę, a

druga za uszami: wystarczył szybki, nieznaczny ruch i trzasnął złamany

kręgosłup. Trzecie zwierzę zdołało wprawdzie zwalić z nóg Bruna, ale ten zdążył

jeszcze umieścić mu stalowe żądło w piersi. Pies opadł ciężko na ziemię,

przekręcił się dwukrotnie i legł nieruchomo. Podeszli do budynku elektrowni.

Żelazne drzwi były zamknięte. Bruno przyłożył do nich ucho i szybko się odsunął:

nawet na zewnątrz huk turbin i generatorów na wysokich obrotach stanowił

zagrożenie dla bębenków usznych. Na lewo od drzwi na wysokości trzech metrów

było zakratowane okno. Bruno spojrzał na Kana Dahna, który pochylił się, chwycił

go za kostki i podsadził w górę bez najmniejszego wysiłku, jak na podnośniku. W

elektrowni znajdował się tylko jeden człowiek, który siedział w oszklonej

dyspozytorni, mając na uszach coś, co Bruno w pierwszej chwili wziął za

słuchawki, lecz w rzeczywistości były to nauszniki tłumiące hałas. Bruno

powrócił na ziemię. - Teraz drzwi, Kan Dahn. Nie, nie tutaj, z drugiej strony.

Projektanci zawsze robią ten sam błąd: zawiasy nigdy nie są tak mocne jak zamki.

Kan Dahn włożył płaski koniec żelaznego pręta między drzwi a ścianę i w ciągu

dziesięciu sekund zdjął je z zawiasów. Spojrzał z niesmakiem na wygięty łom,

pochwycił go w obie ręce i wyprostował, jakby był z plasteliny. Dotarcie do

sterowni zajęło im niecałe dwadzieścia sekund, zwłaszcza że nie starali się

ukrywać. Dyżurny inżynier, wpatrzony w rzędy wyłączników i przyrządów

pomiarowych, siedział w odległości dwóch metrów, zupełnie nieświadom ich

obecnośCi. Bruno nacisnął klamkę. Te drzwi też były zamknięte. Bruno spojrzał na

towarzyszy. Kiwnęli głowami. Jednym zamaszystym ruchem łomu Kan Dahn roztrzaskał

szybę w drzwiach. Nawet przy zasłoniętych uszach inżynier nie mógł nie usłyszeć

łomotu, bowiem Kan Dahn wykonał całą rzecz z werwą. Inżynier odwrócił się na

obrotowym fotelu, lecz miał tylko ułamek sekundy na dojrzenie trzech mglistych

sylwetek za drzwiami, zanim trzonek noża Manuela trafił go w czoło. Bruno

sięgnął ręką przez dziurę i przekręcił klucz. Weszli do środka i podczas gdy Kan

Dahn z Manuelem wiązali nieszczęsnego inżyniera, Bruno odczytywał metalowe

tabliczki pod wyłącznikami. Wybrał jeden z nich i ściągnął dźwignię w dół o

dziewięćdziesiąt stopni. - Jesteś pewien? - spytał Kan Dahn. - Tak. Był

zaznaczony. - A jeśli się mylisz? - To zginę porażony prądem. Bruno usiadł w

fotelu inżyniera, zdjął buty i zastąpił je parą płóciennych pantofli, których

używał na linie. Buty oddał Kanowi Dahnowi, który spytał: - Masz maskę albo

kaptur? Bruno spojrzał na swój prążkowany brązowo_czerwony garnitur i

musztardowe skarpetki. - Myślisz, że jak włożę maskę, to mnie nie poznają? - Też

racja. - To zresztą nie ma znaczenia. Po robocie nie zamierzam tu zostawać.

Ważne jest, żeby nie poznali ciebie, Manuela i Roebucka. - Przedstawienie musi

trwać? Bruno kiwnął głową i wyszedł. Ciekaw, jak długo działają strzałki

usypiające, nachylił się nad leżącym dobermanem i wolno się wyprsotwał.

Najwidoczniej dobermany miały inny system nerwowy niż ludzie: pies był martwy.

Na terenie elektrowni stały trzy dwudziestoczterometrowe słupy wysokiego

napięcia. Bruno podszedł do najbardziej wysuniętego na zachód i zaczął się

wspinać. Kan Dahn i Manuelo wyszli przez dziurę w ogrodzeniu. Słup nie stanowił

dla Bruna problemu. Choć noc była ciemna, a księżyc nadal pozostawał za

chmurami, Bruno wspinał się z równą łatwością, z jaką przeciętny człowiek

wchodzi po schodach w świetle dnia. Kiedy dosięgnął ostatniej poprzeczki, zdjął

z ramienia związane żerdki, rozwiązał troczki, które wrzucił do kieszeni, i

skręcił trzy kawałki mocno razem: miał już swoją tyczkę balansową. Nachylił się

i wyciągnął rękę poza izolator, żeby dotknąć grubego, stalowego kabla, który

wiódł do południowo_wschodniego rogu Łubianu. Przez chwilę się zawahał, lecz z

fatalistyczną rezygnacją stwierdził, że nie ma co zwlekać: jeśli przesunął

niewłaściwą dźwignię, to nawet nie zdąży sobie tego uświadomić. Wyciągnął rękę i

dotknął kabla. Wyłącznik okazał się właściwy. Kabel był zimny i co ważne, nie

pokryty lodem. Wiał wiatr, lecz dość lekki i zmienny. Panowało przeraźliwe

zimno, ale tym się nie martwił: wiedział, że zanim przejdzie te nie kończące się

trzysta metrów, będzie zlany potem. Nie czekał dłużej. Balansując tyczką ruszył

ostrożnie po drucie kotwicznym izolatora i stanął na kablu. Roebuck zszedł dwa

stopnie po schodach wagou, wyciągnął szyję, rozejrzał się uważnie na wszyst- kie

strony, nie zobaczył nikogo, zeskoczył więc na dół i opuścił pociąg równym

krokiem. Co nie znaczy, że nie mógł wychodzić z pociągu, kiedy zechciał, ani

nawet, że nie powinien być widziany z dwoma brezentowymi workami spiętymi u góry

i przerzuconymi przez ramię, gdyż nosił w nich zwykle swoje lassa i metalowe

szpikulce, na które je zarzucał podczas występów; co mogło jednak obudzić pewne

zdziwienie, to fakt, że wyszedł z pociągu cyrkowego cztery wagony dalej niż

mieszkał. Wsiadł do małej skody, którą przyjechał, skierował się w stronę

Łubianu i zaparkował w odległości stu metrów. Poszedł raźno przed siebie do

małej uliczki. Tu skręcił, wszedł przez furtkę w ogrodzeniu, wspiął się po

drabince przeciwpożarowej na murze domu i wciągnął się na dach. Przejście na

jego drugą stronę było porównywalne do przedzierania się przez dżunglę

amazońską. Jakiś ogrodnik, któremu Roebuck przy swojej zupłnej ignorancji w

sprawach uprawy roślin w Europie Środkowej przypisał w myślach domieszkę krwi

angielskiej, posadził w wypełnionych ziemią donicach i skrzyniach krzewy, krzaki

i iglaki mające do sześciu metrów wysokości, a nawet wyhodował jakimś cudem dwa

poprzeczne, starannie przystrzyżone żywopłoty i jeszcze jeden na krawędzi dachu

nad ulicą Główną. Nawet w tym egalitarnym społeczeństwie istniała potrzeba

prywatności. Był to w istocie ten sam ogród na dachu, który zwrócił uwagę

doktora Harpera podczas pierw- szej jazdy z dworca do Pałacu Zimowego. Roebuck,

współczesny Ostatni Mohikanin, rozchylił żywopłot na krawędzi i rozejrzał się

dookoła. Po drugiej stronie ulicy, jakieś cztery i pół metra nad miejscem, gdzie

stał, wznosiła się wieżyczka strażnicza na południowo_zachodnim rogu Łubianu.

Rozmiarem i kształtem bardzo przypominała budkę telefoniczną: u dołu miała

konstrukcję metalową lub drewnianą, u góry szklaną. Siedział w niej tylko jeden

strażnik, co było wyraźnie widać, gdyż w środku paliło się światło. Nagle nieco

nad szczytem wieżyczki rozbłysnął zdalnie sterowany reflektor, przesunął się

wzdłuż zachodniej krawędzi dachu, po czym obniżył się, żeby nie oślepić

strażnika w północno_zachodniej wieży. Promień reflektora zgasł i znów ożył, tym

razem penetrując południową stronę, po czym ponownie przygasł. Strażnik wyraźnie

się nie kwapił do zgaszenia światła w wieżyczce. Zapalił papierosa, potem

podniósł do ust coś, co wyglądało na piersiówkę. Roebuck miał nadzieję, że tak

zostanie: dopóki w budce paliło się światło, strażnik niewiele mógł dostrzec w

ciemności na zewnątrz. Zagięte szpice ogrodzenia pod napięciem znajdowały się u

podnóża wieżyczek. Uwzględniając różnicę poziomów było to w odległości

kilkunastu metrów. Roebuck cofnął się za żywopłot, błogosławiąc osobę, którą

potrzeba prywatności doprowadziła do takiego ogrodniczego kunsztu, zdjął z

ramienia linę i zrobił osiem zwojów, które wziął do prawej ręki. Wolny koniec

liny był już zawiązany w samozaciskającą się pętlę. Sama lina, niewiele grubsza

od zwykłego sznurka, wyglądała jakby nadawała się najwyżej do wiązania paczek. W

rzeczywistości była to nylonowa plecionka ze stalowym rdzeniem o wytrzymałości

ponad siedemset kilo. Roebuck znów rozsunął żywopłot i zerknął w dół. Kan Dahn i

Manuelo stali na rogu ulic Głównej i Południowej pozornie pogrążeni w

beztroskiej rozmowie. ULica Główna była pusta, jeśli nie liczyć przejeżdżających

samochodów, ale to nie miało znaczenia: ani jeden kierowca na tysiąc nie patrzy

w nocy w górę. Roebuck stanął na krawędzi, zakręcił liną nad głową i przy drugim

obrocie puścił ją w powietrze. Z dziecinną, zdałoby się, łatwością, lina

popłynęła w górę i pętla opadła dokładnie na te dwa szpice, na które miała

opaść. Roebuck nie próbował jej zaciskać: mógłby ściągnąć linę przez zakręcone

na zewnątrz pręty. Zgarnął resztę lassa i rzucił na ziemię dokładnie pod nogi

Kana Dahna i Manuela, którzy podnieśli koniec sznura i zniknęLi w ulicy

Południowej, a pętla sama zacisnęła się mocno u nasady szpiców. Pierwszą połowę

drogi po kablu wysokiego napięcia w kierunku Łubianu Bruno przebył bez większych

trudności. W drugiej musiał przywołać na pomoc wszystkie swoje umiejętności,

wrodzoną sprawność, refleks i nadzwyczajne poczucie równowagi. Nie spodziewał

się, że kabel będzie zwisał tak nisko i że będzie miał po nim tak strome

podejście do pokonania; nie przewidział też coraz częstszych podmuchów wiatru.

Były wprawdzie niezbyt silne, ale dla człowieka w jego położeniu nagły wzrost

szybkości wiatru choćby o kilka kilometrów na godzinę mógł okazać się zgubny.

JUż teraz kabel kołysał się nader niepokojąco. Gdyby pokrywała go nawet

najcieńsza warstwa lodu, Bruno nigdy nie zdołałby pokonać reszty drogi. Ale ją

pokonał. Kabel był przytwierdzony do wielkiego izolatora podtrzymywanego przez

dwa druty kotwiczne przymocowane do muru. Potem szedł w górę przez drugi

izolator w podstawie dużego wyłącznika w obudowie z plastiku. Wyłączenie go

eliminowałoby groźbę, że ktoś odkryje włamanie do elektrowni i ponownie włączy

prąd, ale dwubiegunowy wyłącznik, mimo że najpewniej zanurzony w oleju, mógł

narobić tyle hałasu, że zaalarmowałoby to strażnika w południowo_wschodniej

wieżyczce, odległej zaledwie o trzy metry. Bruno postanowił więc na razie go nie

ruszać. Rozkręcił tyczkę, związał razem poszczególne części i powiesił na drucie

kotwicznym izolatora, choć było mało prawdopodobne, aby miał jej jeszcze użyć.

Samo sforsowanie ogrodzenia z wygiętych na zewnątrz prętów nie stanowiło

problemu: sterczały niecały metr nad jego głową i wystarczyło podciągnąć się na

pokrywę wyłącznika, by po prostu przejść przez nie na drugą stronę. Był to

jednak także moment największego niebezpieczeństwa: po raz pierwszy miał się

znaleźć w pełni w polu obserwacji. Zarzucił pętlę sznura na jeden ze szpiców,

podciągnął się i stanął na wierzchu wyłącznika, z głową półtora metra ponad

prętami ogrodzenia. Masywny, płasko zwieńczony mur miał przynajmniej

siedemdziesiąt centymetrów grubości. Pięcioletni berbeć, nie cierpiący na

zawroty głowy, mógł wybrać się tu na przechadzkę, ale byłby jednocześnie

niebezpiecznie wystawiony na częste i nieregularne światła szperaczy

penetrujących koronę muru. Właśnie w momencie, kiedy Bruno miał przekroczyć

stalowe pręty, rozbłysł jeden z reflektorów. Świecił od strony

północno_wschodniej wieży i jego promień wędrował wzdłuż wschodniej ściany muru,

tej, przez którą miał przejść. Bruno zareagował błyskawicznie. Przycupnął

poniżej krawędzi muru, trzymając się pętli liny, żeby nie spaść. Było rzeczą

mało prawdopodobną, aby strażnik dojrzał coś tak nieznacznego, jak skręt sznura

wokół pręta, i rzeczywiście. Światło reflektora zatoczyło łuk, krótko omiotło

ścianę północną i zgasło. Pięć sekund później Bruno stał na murze. Półtora metra

niżej ciągnął się dach więZienia. Stamtąd musiało być wejście do budki

strażniczej. Bruno opuścił się na dół i skradającym się krokiem podszedł do

podnóża wieżyczki. Wiodło do niej osiem stromych drewnianych stopni. Kiedy

spojrzał w górę, we wnętrzu błysnęła zapałka i dostrzegł męŻczyznę w futrzanej

czapie, z postawionym kołnierzem kożucha, zapalającego papierosa. Zdjął nasadkę

długopisu gazowego i bezszelestnie wszedł po schodach, kładąc lewą rękę na

klamce. Odczekał, aż strażnik głęboko się zaciągnie, otworzył drzwi bez

zbytniego pośpiechu, wycelował koniec długopisu w czerwony ognik i nacisnął

skuwkę. W chwilę później przybył przez dach do wieżyczki północno_wschodniej.

Nie zabawił tam dłużej niż przy pierwszej. Zostawiwszy drugiego strażnika

unieszkodliwionego równie skutecznie, wrócił wzdłuż ściany wschodniej, opuścił

się na wierzch wyłącznika i delikatnie przełożył dźwignię. Stłumiony dźwięk mógł

być słyszany najwyżej na odległość paru metrów, gdyż - jak przypuszczał,

wyłącznik był zanurzony w oleju. Wrócił do południowo_wschodniej wieży, wyjrzał

przez mur po południowej stronie i trzy razy szybko zamigał latarką, po czym

skierował ją w dół. Z dołu dobiegł rozpoznawczy błysk. Bruno zgasił latarkę,

wyjął z przepastnej kieszeni długi, obciążony sznurek i spuśCił go. Gdy tylko

poczuł, że sznurek się naprężył i nastąpiło lekkie szarpnięcie, natychmiast

zaczął go wciągać. JUż po chwili miał w ręku drugi koniec liny, którą Roebuckowi

udało się zarzucić na kolce ogrodzenia przy południowo_zachodnim rogu Łubianu.

Naciągnął ją, ale niezbyt mocno - stalowy rdzeń w nylonowej żyłce gwarantował,

że nie będzie zwisać - i starannie przywiązał. Miał teraz linę, która biegła

przez całą długość ściany południowej, ponad metr poniżej kolców ogrodzenia. Dla

akrobaty i linoskoczka było to niczym spacer po chodniku. Odległość do

południowo_zachodniej wieży wynosiła pięćdziesiąt metrów i pokonał ją w niecałe

trzy minuty. Z liną pod stopami i prętami ogrodzenia do podtrzymania się to

przejście było dla Bruna śmiesznie łatwe. Raz, na krótką chwilę, musiał

przykucnąć, kiedy reflektor z wieżyczki, do której się zbliżał, omiatał

południową ścianę, ale ani przez moment nie zaistniało niebezpieczeństwo wpadki.

W minutę po osiągnięciu przez niego celu trzeci strażnik stracił zainteresowanie

najbliższą przyzsłością. Bruno skierował latarkę w dół do przyjaciół i

zasygnalizował cztery razy, że dotarł na miejsce, ale muszą jeszcze poczekać.

Należało się pozbyć ostatniego strażnika, tego z wieży północno_zachodniej.

Mogło być tak, że strażnicy puszczali reflektory kiedy i jak im się podobało, a

mógł też istnieć umówiony system, niełatwy do rozszyfrowania. W każdym razie

Bruno nie zamierzał pozwalać sobie na najmniejszy element ryzyka. Przeczekał, aż

ostatni strażnik zrobi kilka niedbałych zygzaków swoim szperaczem, zeskoczył na

dach ośrodka badań - który jak jego odpowiednik od strony wschodniej leżał

półtora metra poniżej krawędzi muru - i cicho jak kot przekradł się do wieży.

Strażnik najwyraźniej nie miał żadnych podejrzeń. Bruno wrócił na poprzedni róg,

dwukrotnie błysnął latarką i ponownie spuśCił obciążony sznurek. W minutę

później mocował powiązaną w węzły linę do kolców ogrodzenia. Mignął raz jeszcze

i po paru sekundach dotknął liny. Była naprężona jak struna. Pierwszy z jego

towarzyszy już się wspinał. Bruno zerknął w dół, chcąc zobaczyć który, ale

ciemność nie dawała jednoznacznej odpowiedzi: sądząc po zarysach potężnej

sylwetki musiał to być Kan Dahn. Bruno zajął się teraz dokładniejszymi

oględzinami dachu. Musiał tu gdzieś być wlot włazu dla strażników, gdyż ani w

samych wieżyczkach, ani obok nie było żadnego innego wejścia z dołu. Dostrzegł

go niemal natychmiast dzięki odblaskowi światła z częściowo obudowanego luku

blisko wewnętrznej krawędzi dachu w połowie drogi między południową a północną

ścianą. Pokrywa była osadzona skośnie, czy to dla przyciemnienia światła

płynącego z góry, czy dla zabezpieczenia przed kaprysami pogody, co było

bardziej prawdopodobne. Bruno zakradł się ostrożnie, zaglądając do środka.

Światło dochodziło zza gęsto zbrojonego szkła lufcika osadzonego na zawiasach.

ZObaczył tylko fragment pokoju pod spodem, ale to mu wystarczyło. Znajdowało się

tam czterech strażników w pełnym umundurowaniu, trzech z nich leżało,

najwyraźniej śpiąc, na brezentowych składanych łóżkach, czwarty siedział tyłem

do Bruna, naprzeciwko otwartych drzwi, układając pasjansa. Z podłogi do klapy

biegła pionowa stalowa drabina. Bruno spróbował delikatnie podważyć klapę, ale

była zamknięta, zapewne zablokowana od środka. To miejsce może i nie było

strzeżone niczym Fort Knox - jak twierdził doktor Harper - ale z pewnością

przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności przeciw najbardziej niespodziewanym

zdarzeniom. Bruno odsunął się i spojrzał przez krawędź dachu w dół, na

dziedziniec. Nie dojrzał tam śladu pilnujących psów, o których wspominał Harper;

mogły czaić się w którymś z podcieni, ale to niezbyt prawdopodobne: dobermany

zwykle niestrudzenie krążą w koło. Nie było też żadnego ruchu ani znaku życia w

przeszklonym przejściu łączącym oba budynki na wysokośCi czwartego piętra. Kiedy

Bruno wrócił do południowo_zachodniej wieżyczki, Kan Dahn już tam był. Po

wspinaczce na wysokość blisko trzydziestu metrów nawet nie miał zadyszki. - Jak

ci się szło po kablu? - zapytał. - Dobry artysta odchodzi u szczytu swoich

dokonań. Tego dokonania już nie przebiję, więc postanowiłem odejść. - I

pomyśleć, że żywa dusza cię nie widziała. To dopiero ironia losu. Gdybyś miał

dziś publiczność, moglibyśmy zgarnąć ze dwadzieścia kawałków. - Decyzja Bruna

zdawała się wcale go nie dziwić. - Co ze strażnikami z wież obserwacyjnych? -

Uśpieni. - Wszyscy? Bruno przytaknął. - Więc nie ma pośpiechu? - Nie ma też

czasu do stracenia. Nie wiem, kiedy nastęPuje zmiana warty. - Siódma wieczorem

to dość nietypowa pora. - Tak. Ale nie po to robiliśmy to wszystko, żeby teraz

narażać się na najmniejsze choćby ryzyko. Odwrócił się na widok Roebucka a zaraz

po nim Manuela przechodzących przez mur. W przeciwieństwie do Kana Dahna mieli

kłopoty ze złapaniem oddechu. Roebuck, wciąż z podwójną brezentową torbą na

ramieniu, powiedział: - Dzięki Bogu, że drogę powrotną będziemy odbywać w dół, a

nie w górę. - Nie tędy będziemy schodzić. - Nie tędy? - Roebuck zbladł pod

opalenizną. - Czy masz na myśli jakąś inną drogę? Nie jestem pewien, czy mnie to

zachwyca. - Zwykły niedzielny spacerek, nic więcej - powiedział Bruno

uspokajająco. - A teraz, do dzieła. Istnieje stąd tylko jedno zejście, a to jest

zamknięte. - Drzwi? - zapytał Kan Dahn. - Klapa w dachu. Kan Dahn potrząsnął

łomem. - Raz, dwa i po krzyku. - W pokoju na dole są strażnicy. I przynajmniej

jeden z nich nie śpi. Poprowadził ich do krawędzi muru po stronie zachodniej,

przyklęknął, uchwycił się zakrzywionego pręta i wychylił nad ulicą Główną. Inni

poszli jego śladem. - Znam rozkład tego budynku. Chcę wejść do środka oknem,

które jest pod nami. - To okno - powiedział Roebuck - ma potężne, grube kraty. -

Za chwilę nie będzie miało. - Bruno wyprostował się i wyjął z kieszeni foliową

torebeczkę. Rozwinął ją, pokazując im dwa małe polietylenowe pojemniki. -

Najlepszy środek perswazji dla żelaznych okratowań. Pod jego wpływem stają się

miękkie jak plastelina. - Co to za hokus_pokus? - zapytał Roebuck. - Żaden hokus

ani pokus. Nie obrażaj mnie. Zna to każdy szanujący się magik. MOżna zmiękczyć i

wygiąć praktycznie każdy metal smarując go tym materiałem, a co dziwniejsze,

przy pewnej ostrożności nie uszkadza ludzkiej skóry. Masa plastyczna w tych

pojemnikach zawiera kwas, który wżera się między cząstki metalu i rozmięKcza je.

Pewien izraelski magik twierdzi, że przy dostatecznej ilości czasu i tej pasty

może zmiękczyć czołg. A tu mamy tylko dwa żelazne pręty. - Jak szybko to działa?

- Pięć minut powinno wystarczyć, ale nie jestem pewien. - A jeśli mają alarm? -

zapytał Manuelo. - Poradzę sobie z tym. Bruno zrobił podwójną pętlę, założył ją

sobie wysoko na uda, przewiązał się liną w pasie i przerzucił przez mur.

Wyciągnął się na całą długość rąk trzymając się prętów, dopóki Kan Dahn nie

przejął pieczy nad liną i nie zaczął go spuszczać. Obwiązany wokół pośladków i

talii, z nogami na parapecie okna i jedną ręką na kracie, Bruno czuł się

bezpiecznie jak dziecko w kołysce. W oknie były cztery pręty rozstawione co

dwadzieścia centymetrów. Wyjął z kieszeni dwie tuby masy plastycznej, odwinął je

do połowy, i uważając, aby nie zgubić polietylenowej osłonki, obłożył masą dwa

środkowe pręty, wygładzając ją i owijając z powrotem polietylenem, aby odciąć

dopływ powietrza. Potem wspiął się po linie do metalowego ogrodzenia; Kan Dahn

wychylił się, chwycił go pod pachy i bez wysiłku przeniósł nad groźnie wygiętymi

kolcami. - Za pięć minut, Manuelo, zejdziesz tam ze mną i z Kanem Dahnem -

powiedział Bruno. - Roebuck zostanie tutaj. I pilnuj swojej torby: nie możemy

sobie pozwolić na jej stratę. Czy mogę prosić o nożyce do drutu, Manuelo? Teraz

Kan Dahn wślizgnął się w podwójną pętlę i obwiązał w pasie liną, którą

zaasekurował wokół trzech prętów - zrozumiała przezorność zważywszy masę jego

ciała - po czym spuścił się do okna. Zacisnął potężne pięści wokół dwóch

środkowych krat i zaczął je rozsuwać. Zapasy były krótkie i nierówne. Kraty

wygięły się, jakby były z lichej plasteliny, ale Kan Dahn nie zadowolił się

zrobieniem otworu: natarł raz jeszcze i wyrwał kraty z muru. Podał je na dach.

Bruno zjechał do niego po drugiej linie. Gdy znalazł się przy oknie, zapalił

latarkę i zajrzał przez szybę. Ukazał mu się całkiem niewinnie wyglądający

pokój, ponuro umeblowany metalowymi szafkami, metalowymi stołami, wyściełanymi

metalowymi krzesłami. Nie było widać śladu niebezpieczeństwa. Kan Dahn wziął od

niego latarkę, a Bruno wyjął zwitek brązowego papieru, rozwinął go i przycisnął

jedną stroną do szyby okiennej. Papier był samoprzylepny. Odczekał kilka sekund

i mocno uderzył w środek okna pięścią. Szyba wypadła na środek pokoju, nie

czyniąc właściwie żadnego hałasu. Bruno wziął latarkę od Kana Dahna i trzymając

w tej samej ręce nożyce do drutu przełożył głowę i jedno ramię przez powstały

otwór. Natychmiast zlokalizował biegnące na widoku przewody instalacji

alarmowej, przeciął je, sięgnął do klamki i otworzył okno. Po dziesięciu

sekundach obaj z Kanem Dahnem byli w środku, po drugich dziesięciu przyłączył

się do nich Manuelo. Miał ze sobą łom Kana Dahna. Drzwi pokoju były otwarte,

korytarz pusty. Trzej mężczyźni ruszyli nim do otwartych drzwi na lewo. Bruno

dał znak Manuelowi, który stanął z przodu i trzymając nóż za ostrze, ostrożnie

wysunął koniuszek trzonka zza futryny. Prawie natychmiast rozległo się dyskretne

pukanie w szybę klapy na górze, akurat na tyle głośne, aby zwrócić uwagę

strażnika z kartami, lecz nie obudzić pozostałych trzech. Mężczyzna przy stole

podniósł pytająco głowę i już było po wszystkim. Trzonek noża Manuela trafił go

nad uchem, a Kan Dahn podtrzymał upadające ciało, zanim dotknęło podłogi. Bruno

zdjął ze stojaka jeden z automatów i wziął na muszkę pozostałych trzech

mężczyzn. Ostatnią rzeczą jakiej sobie życzył, było użycie broni, ale oni nie

musieli o tym wiedzieć, a poza tym człowiek rozbudzony ze snu nie będzie się

kwapił do dyskusji ze schmeisserem. Lecz oni nadal spali kamiennym snem, nawet

kiedy Kan Dahn otworzył klapę i Roebuck ze swoją torbą zszedł po drabinie. Bruno

wyjął długopis gazowy i podszedł do prycz, a wraz z nim Roebuck uzbrojony w

stosowną ilość sznura. Zostawili wszystkich czterech strażników bezpiecznie

związanych i zakneblowanych, trzech z nich pogrążonych w jeszcze głębszym śnie

niż poprzednio. Zablokowali klapę, co było zapewne nadmierną ostrożnością,

zamknęLi za sobą drzwi i zabrali klucz. - Na razie idzie jak po maśle -

powiedział Bruno. Podniósł w górę schmeissera, którego pożyczył z pokoju

strażników. - A teraz chodźmy do Van Diemena. Kan Dahn przystanął w pół kroku ze

zdumioną miną. - Do Van Diemena? Po co mielibyśmy do niego iść, teraz czy

później? Wiesz, gdzie jest jego gabinet i laboratorium. Powinniśmy pójść prosto

tam, wziąć te dokumenty, na których ci zależy... jesteś całkiem pewien, że je

rozpoznasz? - Jestem pewien. - A potem zwinąć manatki i zniknąć w cieniu nocy.

Fachowa robota, czysta, szybka i cicha. Oto, co lubię. Bruno przyjął tę

deklarację z powątpiewaniem. - Najchętniej roztrzaskałbyś tu w Łubianie czaszkę

każdemu, kogo spotkasz. Dam ci cztery powody, dla których nie możemy zrobić tego

na twój sposób, a potem już bez dyskusji, w każdej chwili może nastąpić zmiana

warty. Czas działa na naszą niekorzyść. - ZMiana warty słodko śpi w swoim

pokoju. - To niekoniecznie musi być nowa warta. Strażnicy mogą meldować się po

zejściu z posterunku gdzieś w dowództwie. Może zjawić się ktoś z rutynową

inspekcją. Nie wiem. A teraz, powód pierwszy: te papiery mogą być w prywatnym

mieszkaniu Van Diemena. Powód drugi: należy go wtedy przekonać, żeby powiedział,

gdzie są. Powód trzeci: jeśli jego segregatory z dokumentacją są zamknięte, a

byłoby dziwne, gdyby było inaczej, to włamując się do nich narobimy sporo hałasu

w pomieszczeniach, które są tuż obok. Ale czwarty powód jest najważniejszy.

Powinniście się domyślić. - Po ich minach widać było, że się nie domyślają. -

Zabieram go ze sobą do Stanów. - Zabierasz go... - Roebuck spojrzał na niego z

niedowierzaniem. - Mąci ci się w głowie. Zbyt wiele przeszedłeś. - Czyżby? Po

jakie licho mamy zabierać dokumentację, zostawiając go tutaj? To jedyny

człowiek, który zna te przeklęte wzory, czy cokolwiek to jest i wystarczy, że

usiądzie i napisze je z powrotem. - Wiesz, to mi nie przyszło do głowy -

powiedział Roebuck, zaczynając z wolna rozumieć. - Zdaje się, że nie tylko

tobie. Dziwne, prawda? W każdym razie jestem pewien, że Wuj Sam znajdzie dla

niego jakieś niezgorsze, stosowne zajęcie. - Takie jak dalsze prace nad tą

cholerną antymaterią? - Z tego co o nim wiem, Van Diemen wybrałby raczej śmierć.

Jest renegatem, jak wiadomo. Musiały zaistnieć jakieś bardzo żywotne polityczne

i ideologiczne powody, dla których nawiał tu z Niemiec. Nigdy nie będzie z nami

współpracował. - Ale to jest karalne - powiedział Kan Dahn. - Porwanie jest

przestępstwem w każdym kraju na świecie. - To prawda. Jednak to lepsze niż

śmierć. Co mam zrobić? Kazać mu przysięgać na Biblię, czy jakieś stosowne dzieło

marksistowskie, które wpadnie nam w ręce, że nigdy nie odtworzy żadnego z tych

wzorów? Przecież wiecie, że się nie zgodzi. A może zostawić go w spokoju, żeby

mógł bez przeszkód pisać pamiętniki... o tym jak wyprodukować tę straszliwą

broń? Zapadła wymowna cisza. - Sami widzicie, że nie mam dużego wyboru. Więc co

powinienem zrobić? Zastrzelić go w imię prawdziwego patriotyzmu? Przez chwilę

nie padła żadna odpowiedź, bo też nie było na to odpowiedzi. W końcu Kan Dahn

rzekł: - MUsisz wziąć go do Stanów. Rozdział dziesiąty Drzwi Van Diemena były

zamknięte. Kan Dahn naparł na nie i stanęły otworem. Zostały wyłamane przy

zawiasach i Bruno pierwszy wskoczył do śRoedka ze schmeisserem w rękach;

uprzytomnił sobie, na szczęście w samą porę, że bez broni palnej na widoku są od

razu na straconej pozycji - każdy napotkany strażnik widząc ich nieuzbrojonych

będzie miał nieodpartą chęć użycia własnego automatu. Przestraszony starzec,

wsparty jednym łokciem na łóżku, drugą ręką przecierający oczy ze snu, miał

szczupłą, arystokratyczną twarz, siwe włosy, siwe wąsy i brodę: wyglądał na

zupełne przeciwieństwo popularnego wizerunku szalonego naukowca. Nie wierząc

własnym oczom przenosił wzrok z intruzów na przycisk na stoliku nocnym. - Jeśli

go pan dotknie, to koniec z panem. Słowa Bruna brzmiały całkiem przekonująco i

Van Diemen został przekonany. Roebuck podszedł do przycisku i przeciął kabel. -

Kim jesteście? Czego chcecie? - głos Van Diemena był spokojny, bez nuty strachu.

Starzec sprawiał wrażenie człowieka, który zbyt dużo wycierpiał, żeby się

jeszcze czegokolwiek bać. - Chcemy pana. Chcemy plany pańskiego wynalazku do

produkcji antymaterii. - Rozumiem. MNie możecie zabrać w każdej chwili. Żywego

lub martwego. Żeby dostać plany, musicie mnie najpierw zabić. I tak ich tu nie

ma. - Nieprawda. Zakneblujcie go i zwiążcie mu ręce na plecach. Potem się

rozejrzymy. Poszukamy kluczy i dokumentów, a może tylko jednego klucza?

Przeszukanie, które trwało około dziesięciu minut i zostawiło po sobie

nieopisany bałagan, nie dało rezultatów. Bruno stał, nie wiedząc, co robić. Czas

coraz szybciej im uciekał. - Przetrząśnijcie jego ubranie. Przeszukali ubranie i

dalej nic nie znaleźli. Bruno podszedł do związanego i zakneblowanego starca na

łóżku, przyjrzał mu się z namysłem, wyciągnął rękę i delikatnie ujął złoty

łańcuszek, który profesor miał na szyi. Nie wisiał na nim krzyżyk ani Gwiazda

Dawida, ale coś, co było dla Van Diemena jeszcze cenniejsze niż te symbole dla

katolika czy Żyda: błyszczący, starannie wycyzelowany klucz z brązu. Całe dwie

ściany gabinetu Van Diemena były obstawione metalowymi kartotekami. Razem było

ich czternaście, a każda miała cztery wysuwane szuflady. Pięćdziesiąt sześć

dziurek od klucza. Roebuck bez powodzenia próbował trzydziestą. Wszyscy w pokoju

patrzyli na niego z napięciem. Wszyscy, oprócz Bruna. Ten nie spuszczał oczu z

twarzy Van Diemena, która przez cały czas pozostawała bez wyrazu. Nagle drgnął

mu kącik ust. - Ta szuflada - powiedział Bruno. I tak było. KLucz przekręcił się

z łatwością i Roebuck wyciągnął szufladę. Van Diemen chciał rzucić się naprzód,

co, aczkolwiek zrozumiałe, było zupełnie niemożliwe, gdyż Kan Dahn obejmował go

swoim potężnym ramieniem. Bruno podszedł do szuflady i zaczął szybko przeglądać

dokumenty. Wyjął plik papierów, sprawdził pozostałe, potem sprawdził je ponownie

i zamknął szufladę. - To te? - spytał Roebuck. - Tak. - Bruno włożył papiery

głęboko do wewnętrznej kieszeni swojego szykownego garnituru. - Cóż, to jakby

już po wszyst- kim - powiedział z pewnym żalem Roebuck. - Nie martwiłbym się na

zapas - pocieszył go Bruno. - Jeszcze wiele może się zdarzyć. Zeszli na siódme

piętro. Van Diemen szedł zakneblowany z rękami związanymi z tyłu, gdyż w budynku

mieszkał personel więZienia i było więcej niż prawdopodobne, że profesor zechce

dać znać o zaistniałej sytuacji. Na tym piętrze nie było straży i nie bez

powodu: personel więzienny zawsze można zastąpić innym, wyników badań Van

Diemena nie. Bruno skierował się prosto do drzwi u podnóża schodów. Nie były

zamknięte. Podobnie jak kartoteki wewnątrz, bo tu też nie było powodu ich

zamykać. Bruno zaczął otwierać szufladki jedną po drugiej, wyjmował akta, szybko

je przeglądał, po czym rzucał po prostu na podłogę. Roebuck patrzył na niego z

niejakim zdumieniem. - Jeszcze przed chwilą paliłeś się do wyjścia. Co to w

ogóle za pomieszczenie? Bruno spojrzał na niego przelotnie. - Nie pamiętasz

wiadomości, jaką mi przekazałeś? - Ach, to! - Właśnie, ach, to! "#/4#30.

Zachodnie wejście. Żadnych problemów. Ręczę głową." Trzymają tu akta więZienne.

Nic więcej Bruno nikomu nie wyjaśniał. Nagle znalazł to, czego chciał, dokładny

wykres z rzędami nazwisk z boku. Przestudiował go szybko, kiwnął głową z

widoczną satysfakcją, rzucił papier na podłogę i odwrócił się ku drzwiom. -

Zapisałeś już sobie wszystko w głowie? - spytał Roebuck. - MNiej więcej. OminęLi

windę, zeszli schodami na czwarte piętro i przeszli oszklonym korytarzem do

bloku więZiennego. Był w tym pewien element ryzyka, ale niewielki: jedyni

ludzie, którzy mogli obserwować to szczególne akwarium, to strażnicy z

wieżyczek, a oni akurat nie byli się w stanie w tej chwili z tego wywiązać.

Bruno zatrzymał ich przy zamkniętych drzwiach na końCu korytarza. - Poczekajcie.

Wiem, gdzie jest wartownia: za rogiem na lewo. Ale nie wiem, czy są tu jacyś

strażnicy. - No więc? - zapytał Roebuck. - Jest tylko jeden sposób, żeby się o

tym przekonać. - Idę z tobą. - Nie. Nikt cię jeszcze nie widział i chcę, żeby

tak zostało. Nie zapominaj, że artysta cyrkowy Roebuck ma dziś wieczorem występ.

Podobnie jak Manuelo i Kan Dahn. No i oczywiście Vladimir i Yoffe. Manuelo

spojrzał na niego z osłupieniem. - Twoi bracia? - Naturalnie. Są tutaj. Jak

myślisz, gdzie mieliby ich zamknąć? - Ale... ale te żądania okupu? - Swoisty

sposób bycia tutejszej służby bezpieczeństwa. MOi bracia mogą wziąć udział w

przedstawieniu zupełnie bezkarnie, nikt im nic nie zarzucał. Zresztą, cóż można

im zarzucić? Byli tylko zakładnikami, gwarantami mojego dobrego sprawowania. Nie

sądzicie chyba, że milicja przyzna się do ich uprowadzenia i żądania okupu? To

by wywołało międzynarodowy skandal. - Trzeba przyznać, że jesteś dość skryty -

zrobił mu wymówkę Manuelo. - To najlepszy sposób, żeby ujść z życiem. - A jak

masz zamiar teraz tego dokonać? - Wydostając się stąd. - Jasne. Żaden problem.

Po prostu rozwiniesz skrzydła i odlecisz. - MNiej więcej. Roebuck ma w swojej

torbie takie małe urządzenie. Włączę je i po dwudziestu minutach przyleci wielka

ważka. - Ważka? Helikopter? Skąd, na miłość boską? - Z zakotwiczonego w pobliżu

amerykańskiego okrętu marynarki wojennej. Nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć.

- Bardzo skryty - powiedział wreszcie Roebuck. - To znaczy, że tylko ty jeden

wyjeżdżasz? - Zabieram Marię. Tutejsza milicja ma nagrane rozmowy świadczące, że

tkwiła w tym po uszy. Patrzyli na niego nic nie rozumiejąc. - Zapomniałem wam

powiedzieć. Maria jest agentką CIA. - Cholernie skryty - mruknął ponuro Roebuck.

- A jak masz zamiar się z nią spotkać? - Pojadę po nią do cyrku. Kan Dahn

potrząsnął ze smutkiem głową. - Jesteś kompletnie, kompletnie szalony. - Czy

inaczej byłbym tutaj? - Bruno pstryknął czarnym długopisem, odbezpieczył

pistolet maszynowy i ostrożnie otworzył drzwi. Było to więZienie jak każde inne,

z rzędami cel wzdłuż czterech ścian wychodzącymi na korytarz odgrodzony z

drugiej strony wysoką siatką od głębokiej studni klatki schodowej, biegnącej w

górę przez całą wysokość budynku. Z tego, co Bruno zdołał dostrzec, nie było

żadnych strażników na widoku, w każdym razie na czwartym piętrze. Podszedł do

siatki, spojrzał w górę, a potem piętnaście metrów w dół na betonową podłogę.

Trudno było stwierdzić z całą pewnośCią, ale wyglądało na to, że nikt nie

patroluje budynku, nie było też nic słychać. A strażnicy więZienni, zwłaszcza

wojskowi, nie wyróżniają się zbytnią lekkością kroków. Parę metrów w lewo, zza

oszklonych drzwi dobiegało światło. Bruno skradł się ku nim na palcach i zajrzał

do środka. Siedziało tam przy stoliku dwóch, i tylko dwóch strażników.

Najwyraźniej nie spodziewali się wizyty nikogo z przełożonych ani żadnej

inspekcji, gdyż stała przed nimi butelka wódki i dwie szklanki. Oczywiście grali

w nieodłączne karty. Bruno pchnął drzwi. Obaj mężczyźni zwrócili twarz w jego

stronę i znaleźli się oko w oko z zimną lufą automatu. - Wstać. Posłuchali

niezwłocznie. - Ręce na kark. Zamknąć oczy. MOcno. I tym razem się nie ociągali.

Bruno wyjął długopis gazowy, nacisnął dwa razy i cicho gwizdnął na towarzyszy.

Kiedy wiązali strażników, Bruno przeglądał rzędy ponumerowanych kluczy wiszących

na ścianie. Na szóstym piętrze Bruno wziął klucz numer 613 i otworzył drzwi

celi. Jego dwaj bracia, Vladimir i Yoffe, popatrzyli na niego nie wierząc

własnym oczom, a potem podbiegli i uśmciskali go bez słowa. Bruno uśmiechając

się, odsunął ich na bok, wyjął następne klucze i otworzył kolejno cele 614, 615

i 616. Stojąc przed celą 616 spojrzał z gorzkim uśmiechem na swoich braci oraz

towarzyszy i Van Diemena, którzy tymczasem nadeszli. - Miły gest, żeby zamknąć

wszystkich Wildermannów razem, nie uważacie? Troje drzwi otwarło się niemal

jednocześnie i trzy postacie wysunęły się na korytarz, dwie z nich bardzo

niepewnym krokiem. Ci dwoje, którzy z trudem chodzili, byli starzy, przygarbieni

i siwi, jedno z nich było kiedyś mężczyzną, a drugie kobietą, ich pokryte

więZienną bladością twarze nosiły piętno cierpienia, bólu i wycieńczenia.

Trzecia postać należała do młodego mężczyzny, który był młody już tylko wiekiem.

Stara kobieta spojrzała na Bruna zamglonym, przygasłym wzrokiem. - Bruno -

powiedziała. - Tak, matko... - Wiedziałam, że kiedyś się zjawisz. Objął

ramieniem jej chude plecy. - Przepraszam, że to tak długo trwało. - Jaka

wzruszająca scena - powiedział doktor Harper. - Bardzo, bardzo wzruszająca.

Bruno cofnął rękę i odwrócił się bez pośpiechu. Doktor Harper, trzymając przed

sobą Marię w charakterze tarczy, celował w niego pistoletem z tłumikiem. Obok,

uśmiechając się drapieżnie, stał podobnie uzbrojony pułkownik Siergiejew. Za

nimi wznosiła się potężna postać Angela, którego ulubioną bronią była

śmiertelnie groźna pałka wielkości kija baseballowego. - Mam nadzieję, że nie

przeszkadzamy? - ciągnął doktor Harper. - To znaczy, nie mieliście chyba zamiaru

nigdzie wychodzić? - Owszem, mieliśmy zamiar. - Rzuć ten automat - rozkazał

Siergiejew Brunowi. Bruno schylił się, położył broń na podłodze i prostując się

błyskawicznym ruchem pochwycił Van Diemena, stawiając go przed sobą. Drugą rąKą

sięgnął do kieszeni na piersi po czerwony długopis, wcisnął przycisk i ponad

ramieniem Van Diemena wycelował w twarz Harpera. Na ten widok twarz doktora

ściągnęła się ze strachu, a jego palec zacisnął się na spuście. Siergiejew, nie

uśmiechając się już, syknął z wściekłośCią: - Rzuć to! Dostanę cię z boku. Była

to trafna obserwacja, ale na swoje nieszczęście Siergiejew mówiąc to, przeniósł

wzrok na Bruna, wszystkiego na dwie sekundy, niemniej dla człowieka o szybkości

i zręcznośCi kobry jakim był Manuelo, dwie sekundy to śmiesznie długi przeciąg

czasu: Siergiejew zginął, nawet tego nie poczuwszy, z nożem wbitym po rękojeść w

szyję. W ułamek sekundy później zarówno Van Diemen jak i Harper leżeli na

podłodze, Van Diemen z kulą w piersi przeznaczoną dla Bruna, Harper ze strzałką

wbitą w policzek. Angelo, z twarzą wykrzywioną niepohamowaną wściekłością, wydał

z gardła zwierzęcy pomruk i rzucił się naprzód wymachując ogromną pałką. Kan

Dahn, poruszając się jeszcze szybciej i z niezwykłą zwinnością jak na mężczyznę

o jego posturze, uchylił się przed ciosem, wyrwał pałkę z rąk Angela i odrzucił

ją z pogardą na bok. Walka wręcz, która nastąpiła, była równie tytaniczna co

krótka, a chrzęst łamanego karku Angela przypominał trzask suchej gałęzi pod

siekierą drwala. Bruno objął ramieniem dygoczącą jak w febrze dziewczynę, a

drugim otoczył oszołomioną, przerażoną i nic nie rozumiejącą starą kobietę. -

Koniec, już po wszystkim - powiedział. - Jesteście teraz bezpieczni. Powinniśmy

stąd szybko wyjść. Chyba nie masz nic przeciwko temu, ojcze, prawda? Ale stary

człowiek patrzył na leżące ciała i nie odpowiedział. Bruno mówił dalej, do

nikogo w szczególności: - Przykro mi, jeżeli chodzi o Van Diemena. Ale może

lepiej się stało. I tak nigdzie nie było dla niego miejsca. - Nigdzie? - spytał

Kan Dahn. - W jego świecie może tak, ale nie w moim. Był do głębi amoralny - nie

niemoralny - wymyślając tak piekielną broń. Całkowicie pozbawiony skrupułów,

nieodpowiedzialny człowiek. Wiem, że to zabrzmi okrutnie, ale świat obejdzie się

bez niego. - Dlaczego doktor Harper po mnie przyszedł? - spytała Maria. - Mówił

coś o nadajniku i taśmach, które mu zginęły z przedziału. - Tak, zgadza się.

Roebuck je ukradł. Nie można ufać tym Amerykanom. - Toteż mi nie ufasz. I nic mi

nie mówisz. - W jej głosie nie było pretensji, tylko brak zrozumienia. - Ale

może mi powiesz, co będzie, kiedy doktor Harper odzyska przytomność. - Umarli

nie odzyskują przytomnośCi. Przynajmniej nie na tej planecie. - Umarli? - Nie

potrafiła już wykrzesać z siebie ani śladu emocji. - Te strzałki były nasycone

śmiertelną trucizną. Jakąś rafinowaną odmianą kurary, jak sądzę. Chcieli, żebym

zabił ich własnych ludzi. Na szczęście byłem zmuszony posłużyć się tym w obronie

przed psem. Teraz już martwym psem. - Chcieli, żebyś zabił ich własnych ludzi? -

Wyglądałoby to dla mnie bardzo niewesoło, i dla Ameryki też, gdybym zabił

któregoś z tutejszych strażników i został złapany na gorącym uczynku. Tak, byli

gotowi poświęcić własnych ludzi. LUdzie tacy jak Harper i Siergiejew nie mają

serca ani duszy. Zastrzeliliby własnych rodziców, gdyby miało to posłużyć ich

osobistym korzyściom politycznym. Nawiasem mówiąc, było postanowione, że i ty

masz umrzeć. Zostałem, naturalnie, poinstruowany, żeby nie strzelać strzałkami

do Van Diemena, gdyż ma rzekomo słabe serce. Cóż, teraz rzeczywiście jego serce

miewa się nie najlepiej. Harper wpakował mu w sam środek kulę. - Spojrzał na

Marię. - Wiesz, jak się obsługuje nadajnik, który Roebuck ma tu w torbie?

Przytaknęła. - Dobrze, wyślij więc sygnał wywoławczy. - Zwrócił się do Kana

Dahna, Roebucka i Manuela: - Sprowadźcie moich rodziców po schodach powoli,

dobrze? Nie mogą iść szybko. Poczekam na dole. - Dokąd się wybierasz? - zapytał

Kan Dahn podejrzliwie. - Brama jest wyposażona w blokadę zegarową, więc ktoś

musiał ich wpuścić. Ten ktoś jest tam nadal lub gdzieś w pobliżu. Nikt was dotąd

nie widział i chcę, żeby tak zostało. - Podniósł z podłogi automat. - Mam

nadzieję, że nie będę musiał go użyć. Kiedy w pięć minut później spotkali się na

parterze, Bruno zrobił już, co było do zrobienia. Kan Dahn obejrzał dwóch

związanych, zakneblowanych i chwilowo nieprzytomnych strażników z niejaką

satysfakcją. - Z moich obliczeń wynika, że związaliśmy dzisiaj trzynaście osób.

Dla niektórych to z pewnośCią nieszczęśliwa liczba. No więc teraz wzlecisz w

niebo i do widzenia. - Tak jest. - Bruno zwrócił się do Marii: - Czy nawiązałaś

łączność? Spojrzała na zegarek. - JUż wystartował. Spotkanie za szesnaście

minut. - Dobrze. - Popatrzył z uśmiechem na Kana Dahna, Manuela, Roebucka,

Vladimira i Yoffe'ego. - My weźmiemy ciężarówkę, a wasza piątka niech dyskretnie

wróci do Pałacu Zimowego. Au revoir i wielkie dzięki. ZObaczymy się na

Florydzie. Życzę przyjemnego wieczoru w cyrku. Bruno pomógł rodzicom i

najmłodszemu bratu wejść od tyłu do ciężarówki, sam usiadł z przodu z Marią i

ruszył na spotkanie z helikopterem. Zatrzymał samochód jakieś trzydzieści metrów

za drewnianym mostem nad wąską, rwącą rzeką. Maria spojrzała na drzewa rosnące

gęsto po obu stronach drogi. - Czy tu ma wylądować? - Za zakrętem. Na polanie.

Ale najpierw muszę jeszcze coś zrobić. - Naturalnie. - Jej głos był

zrezygnowany. - A można spytać co? - Muszę wysadzić most w powietrze. -

Rozumiem, musisz wysadzić most w powietrze. - Nie okazała zdziwienia, doszła już

do takiego stanu, że nie mrugnęłaby okiem, gdyby oznajmił, że ma zamiar zrównać

z ziemią Pałac ZImowy. - Dlaczego? Wziął ładunki amatolu i wysiadł z ciężarówki,

a Maria za nim. Idąc w stronę mostu powiedział: - Czy nie przyszło ci do głowy,

że kiedy rozlegnie się warkot helikoptera, a słychać go z dużej odległości,

milicja i wojsko wylegną z uli jak rozwścieczone pszczoły? Nie chcę, żeby nas

dopadły. Maria była zdruzgotana. - Zdaje się, że jest bardzo wiele rzeczy, które

nie przychodzą mi do głowy. Objął ją ramieniem i pozostawił to bez odpowiedzi.

RAzem weszli na środek mostu, gdzie Bruno umieścił ładunki pomiędzy dwiema

podporami, a potem wyprostował się i przyjrzał im uważnie. - Czy jesteś

ekspertem w każdej dziedzinie? - zapytała Maria. - Nie trzeba być ekspertem,

żeby wysadzić drewniany most. - Wyjął z kieszeni kombinerki. - Trzeba tylko mieć

podobny przyrząd, żeby zgnieść ampułkę zapalnika chemicznego, i oczywiście dość

oleju w głowie, żeby natychmiast się oddalić. Wciąż stał wpatrując się w most,

więc wreszcie zapytała: - Czemu nie zgniatasz zapalników. - Z dwóch powodów. Po

pierwsze muszę to zrobić tylko z jednym, resztę uruchomi wybuch pierw- szego

ładunku. Po drugie, jeśli wysadzę most w tej chwili, wściekłe pszczoły przylecą

tu natychmiast i jeszcze znajdą sposób, żeby przekroczyć rzekę albo przejechać

jakimś pobliskim mostem. Poczekamy, aż usłyszymy helikopter, wysadzimy most,

pojedziemy na polanę i reflektorami ciężarówki oświetlimy teren lądowania. -

Słyszę już warkot helikoptera - powiedziała Maria. Skinął głową, pochylił się,

zgniótł zapalnik, wziął ją za rękę i zbiegli z mostu. Dwadzieścia metrów dalej

odwrócili się właśnie w momencie, kiedy nastąpił wybuch. Huk był zupełnie

zadowalający, podobnie jak rezultat. Środek mostu, którego konstrukcja i tak

była krucha, po prostu rozpadł się jak domek z kart i spadł do rzeki. Przesiadka

na helikopter i przelot na statek przebiegły bez przeszkód; pilot prowadził

podrygującą maszynę nisko nad ziemią, by nie dostać się w zasięg radaru. Gdy już

znaleźli się na okręcie, Bruno zaczął się tłumaczyć przed rozzłoszczoną Marią. -

Wiem, że cię oszukiwałem i bardzo przepraszam, ale nie chciałem, żebyś zginęła.

Domyślałem się od początku, że większość naszych rozmów jest nagrywana. MUsiałem

przekonać Harpera, że włamanie nastąpi we wtorek. Był przygotowany, żeby złapać

mnie tej nocy na gorącym uczynku. - A Kan Dahn, Roebuck i Manuelo? - Byli w tym

od samego początku. - Ty wstrętny, przebiegły... Ale co właściwie sprawiło, że

zacząłeś podejrzewać Harpera? - MOja słowiańska krew. Obrzydliwa, podejrzliwa

natura, jaką mamy my, Słowianie. Jednym z niewielu miejsc w cyrku, jeszcze w

Stanach, które nie miało podsłuchu, było biuro. Elektroniczny wykrywacz, który

Harper przyniósł, miał w jego zamyśle rzucić podejrzenie na cały cyrk. Jeśli

pośRód nas nie było wtyczki, to musiał to być Harper. Tylko czterech ludzi było

wtajemniczonych w sprawę: admirał, Pilgrim, Fawcett i Harper. Admirał jest poza

podejrzeniem, FAwcett i Pilgrim zginęLi. A więc Harper. Ten ochmistrz na statku,

Carter, miał dbać nie o to, żeby moja kabina nie była na podsłuchu, lecz właśnie

żeby była. Tak samo zresztą jak twoja. - Nie masz na to żadnych dowodów. -

Czyżby? Korespondował z Gdynią i miał tysiąc pięćset dolarów w swojej kajucie. W

nowych banknotach. Mam numery serii. - Tamtej nocy spotkał go na pokładzie

przykry incydent... - To Kan Dahn był tym incydentem. Potem Harper powiedział,

że da mi wytrych, który otworzy każdy sejf. Musiał mnie uważać za kompletnego

głupca. Potrzeba by setki wytrychów, żeby móc otworzyć każdy sejf bez względu na

typ zamka. MOgło to oznaczać tylko jedno: miał dostęp do prawdziwych kluczy Van

Diemena. I ciągle mnie pytał, w jaki sposób mam zamiar dostać się do Łubianu.

Powtarzałem, że jeszcze zobaczę. W końcu przekazałem mu swoje plany - stek

kłamstw - zdradzając je tobie w twojej kabinie. Jak może pamiętasz, to Harper

zaproponował, abyśmy się spotkali właśnIe tam. No i oczywiście, tobie też nie

ufałem. - No wiesz! - Nie chodzi o to, żebym miał coś specjalnie przeciwko

tobie, po prostu nie ufałem nikomu. Przekonałem się, że jesteś czysta dopiero,

kiedy powiedziałaś, że to Harper osobiście wyznaczył cię do tego zadania. Gdybyś

była w spisku, twierdziłabyś, że to admirał. - Teraz ja tobie już nie będę ufać!

- I niby dlaczego byliśmy wszędzie śledzeni przez służbę bezpieczeństwa? Ktoś

musiał dawać im cynk. Kiedy się przekonałem, że to nie ty, nikt inny nie

pozostawał. - Czy dalej spodziewasz się ze mną ożenić? - Będę musiał. Dla

twojego dobra. To znaczy, kiedy już odejdziesz z CIA. Nie mam nic przeciwko

wyzwoleniu kobiet, ale sądzę, że to zajęcie nie jest dla ciebie. Wiesz, dlaczego

Harper cię wybrał? Bo uważał, że ty przysporzysz mu najmniej kłopotów. I miał

rację. Mój Boże, nigdy nawet nie odgadłaś, w jaki sposób Harper wciągnął

Fawcetta do klatki z tygrysami, sam nie doznając żadnego uszczerbku. - Cóż,

skoro jesteś taki mądry... - Uśpił tygrysy strzałkami z narkotykiem. -

Oczywiście. Chyba rzeczywiście powinnam się wycofać. Ty jesteś z tych, co nie

robią błędów, prawda? - Owszem, zrobiłem błąd. I to poważny. Taki, który mógł

kosztować życie wielu ludzi. Uwierzyłem, że czerwony długopis na strzałki jest

tym, którego użył na tygrysy. Lecz nie był. Miał śmiercionośny ładunek. Gdyby

nie ten doberman... No cóż, może to i słuszne, że Harper zginął z własnej ręki,

by tak rzec. Złapał się we własne sidła, czyli inaczej mówiąc, kto mieczem

wojuje od miecza ginie. - Jeszcze jednej rzeczy, oprócz wielu innych, nie

rozumiem. Tej kwestii z uprowadzeniem Van Diemena. Z pewnością w CIA musieli

przewidzieć, że zdoła on odtworzyć swoją pracę. - Przewidzieli. W ich zamyśle

miałem zabić go strzałkami z czerwonego długopisu. A gdybym tego nie zrobił,

miał się tym zająć we wtorek Harper, który prawdopodobnie miał całe kieszenie

takich długopisów. Harper by się z tego wywinął, był równie przebiegły jak

inteligentny, i nie byłoby nikogo, żeby świadczyć przeciwko niemu. Ja bym już

nie żył. Spojrzała na niego i zadrżała. Uśmiechnął się. - Już po wszystkim.

Harper opowiedział mi bajeczkę o słabym sercu Van Diemena i nalegał żebym użył

przeciwko niemu czarnego długopisu z gazem. Nie było potrzeby użyć żadnego z

nich. Życzeniem Harpera, i oczywiście jego mocodawców, było utrzymanie Van

Diemena przy życiu. Jak powiedziałem, Harper zginął z własnej ręki, a Van Diemen

z ręki Harpera. Harper jest całkowicie odpowiedzialny za śmierć swoją i

profesora. - Ale dlaczego, dlaczego to robił? - KTo to może wiedzieć? Chyba

nigdy się tego nie dowiemy. ZaprzysięGły wróg Ameryki? Milion dolarów w gotówce?

MOtywacje podwójnego agenta są trudne do zrozumienia. Ale teraz to już nie ma

znaczenia. Przy okazji przepraszam, że tak naskoczyłem na ciebie tamtego

wieczoru w Nowym JOrku; nie wiedziałem wtedy, czy moja rodzina jeszcze w ogóle

żyje. Rozumiesz oczywiście, czemu Harper wysłał nas wtedy do restauracji: chciał

w tym czasie założyć podsłuch w mojej kabinie. Co mi przypomina: muszę wysłać

telegram, żeby aresztowano Cartera. I Morleya, rzekomego przyjaciela Harpera,

który założył podsłuch w moim przedziale. A teraz chciałbym zadać ci pewne

delikatne pytanie. - Tak? - Czy mogę iść do toalety? Gdy się tam znalazł, wyjął

z kieszeni pracę Van Diemena, wziętą z jego gabinetu. Nawet na nią nie spojrzał,

tylko podarł na drobne kawałki, wrzucił do klozetu i spuścił wodę. Kapitan Kodes

zapukał do drzwi biura cyrku i wszedł nie czekając na odpowiedź. Wrinfield

spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem. - Szukam pułkownika Siergiejewa, panie

Wrinfield. Widział go pan? - Dopiero przed chwilą przyszedłem. Jeśli jest na

widowni, to pewno zajął swoje stałe miejsce. Kodes kiwnął głową i pospieszył do

hali widowiskowej. Nocne przedstawienie było w pełnym toku i jak zwykle

rozgrywało się przy szczelnie wypełnionej sali. Kodes przedarł się do sektora

naprzeciwko areny, ale nie znalazł tam Siergiejewa. Przez moment stał

niezdecydowany, a potem jego wzrok, w sposób nieunikniony, instynktownie podążył

śladem osiemnastu tysięcy par oczu na widowni. Przez długą chwilę Kodes stał

nieruchomo, jak skamieniały, nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co widzi. Ale

wzrok go nie mylił. To, na co patrzył, było niemożliwe, a jednak rozgrywało się

na jego oczach: dwa ORły CiemnośCi wykonywały swój zwykły, jeżący włosy na

głowie, numer na trapezach. Kodes odwrócił się i wybiegł. W drzwiach wejściowych

minął się z Kanem Dahnem, który uprzejmie go pozdrowił, lecz należy wątpić, czy

Kodes go zauważył. Wpadł jak burza do biura Wrinfielda, tym razem nie zadając

sobie nawet trudu pukania. - Orły Ciemności! Orły Ciemności! Skąd się oni tu do

diaska wzięli? Wrinfield popatrzył na niego z całym spokojem. - Porywacze

uwolnili ich. Zawiadomiliśmy milicję. Nic pan nie wiedział? - Nie, do wszystkich

diabłów, nic nie wiedziałem! - ryknął Kodes, po czym wybiegł z biura i pognał do

samochodu. Poszarzały na twarzy i osłupiały Kodes stał na szóstym piętrze

budynku więZiennego. Szok, jaki przeżył, znajdując zakneblowanych i związanych

strażników przy bramie i w wartowni, był niczym w porównaniu z głębokim

wstrząsem na widok trzech leżących przed nim ciał: Siergiejewa, Van Diemena i

Angela. Wiedziony nieomylnym instynktem Kodes udał się do zakładu pogrzebowego.

Ledwo zauważył, że zarówno w biurze od frontu, jak i w kostnicy z tyłu pali się

światło. Podszedł prosto do trumny, którą tak niedawno na krótko okupował Bruno,

i uchylił wieko. Doktor Harper, z ręakmi skrzyżowanymi na piersiach, wyglądał

godnie i spokojnie. JEgo dłonie trzymały duży, czarno obramowany artykuł wycięty

z gazety, obwieszczający o śmierci Bruna. W swoim waszyngtońskim gabinecie

admirał odchylił się w fotelu patrząc z niedowierzaniem na Bruna i Marię. -

Dobry Boże! Co za garnitur! - Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. - Bruno

spojrzał na swoje ubranie bez wielkiego entuzjazmu. - Dostałem to od pewnego

faceta w Krau. - Naprawdę? W każdym razie witajcie w kraju, Bruno i pani, panno

HOpkins. - Pani Wildermann - poprawił go Bruno. - Co to do diabła ma znaczyć? -

Święty związek małżeński. Dostaliśmy specjalne pozwolenie dla par, którym się

spieszy. A nam się spieszyło. Admirał walczył z apopleksją. - Wiem w ogólnych

zarysach, co zaszło w ostatnich dniach. Chciałbym teraz poznać szczegóły. Bruno

przekazał mu szczegóły, a kiedy skończył, admirał powiedział: - Doskonale. No

cóż, zajęło nam to dużo czasu zanim zdołaliśmy połączyć jedno z drugim. Van

Diemena i twoją rodzinę. - To prawda. Maria patrzyła to na jednego, to na

drugiego ze zdumieniem. - A teraz daj mi plany - powiedział admirał z

ożywieniem. - Zniszczyłem je. - To oczywiste. Ale twoja pamięć je przechowała. -

MOja pamięć uległa całkowitej destrukcji. Amnezja. Admirał pochylił się nad

biurkiem, oczy zwęziły mu się, a ręce zacisnęły na blacie. - Powtórz to. -

Zniszczyłem papiery nie zaglądając, co w nich jest. - Zniszczyłeś papiery nie

zaglądając, co w nich jest. - ZOstało to wypowiedziane w formie twierdzącej, nie

pytającej. Głos admirała był bardzo spokojny. - Dlaczego? - A co dobrego, pana

zdaniem, mogło z tego wyniknąć? Następna zimna wojna? - Dlaczego to zrobiłeś? -

Mówiłem już. Bo nienawidzę wojny. Przez dłuższy czas admirał mierzył go zimnym

wzrokiem, w końcu odtajał i zaskoczył ich głośnym wybuchem śmiechu. - Miałem

szczerą chęć wylać cię z pracy. - Westchnął, nadal się uśmiechając. - Ale

zapewne masz rację, ogólnie rzecz biorąc. - Wylać go? - spytała Maria, nic nie

rozumiejąc. - To ty nic nie wiesz? Od pięciu lat Bruno jest jednym z moich

najlepszych i najbardziej zaufanych agentów.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alistair MacLean Cyrk
Alistair McLean Santoryn
Alistair McLean Wiedźma Morska
Alistair McLean Przełęcz Złamanego Serca
Alistair McLean Partyzanci
Alistair MacLean Cyrk
Alistair McLean Tabor do Vaccaras
Alistair McLean Jedynym wyjściem jest śmierć
Alistair MacLean Cyrk
Alistair McLean Rzeka śmierci
Alistair MacLean Cyrk
Alistair MacLean Cyrk
Maclean Alistair Cyrk
MacLean Alistair Cyrk
MacLean Alistair Cyrk (rtf)
Cyrk Alistair MacLean
MacLean Alistair Cyrk 2
MacLean Alistair Cyrk
MacLean Alistair Cyrk

więcej podobnych podstron