Alistair Maclean
Cyrk
Rozdział pierwszy
- Fawcett, ty farbowany lisie! - zawołał Pilgrim. - Gdybyś był prawdziwym
pułkownikiem, za to przebranie należałby ci się awans na generała. Wspaniale,
mój drogi. Wspaniale! Pilgrim był prawnukiem angielskiego para, i to w każdym
calu. Wymuskany ubiór i nieco afektowany styl mowy sprawiały, że wszyscy mimo
woli wypatrywali u niego monokla i krawatu ekskluzywnej szkoły Eton. Jego
nienagannie skrojone garnitury pochodziły z Savile Row, koszule z domu Turnbull
and Asser, a ukochaną parę dubeltówek kupił oczywiście w firmie rusznikarskiej
Purdeys na West End, płacąc bez zmrużenia oka cztery tysiące dolarów. Jedynym
odstępstwem były buty; ręcznej roboty, ale szyte w Rzymie. Pilgrim byłby
znakomitym odtwórcą Sherlocka Holmesa; każdy dobry reżyser powierzyłby mu tę
rolę z pełnym przekonaniem, i to rezygnując ze zdjęć próbnych. Fawcett nie
zareagował ani na pochwały, ani na dyskretną świetność ubioru człowieka, którego
miał przed sobą. Jego twarz rzadko zdradzała jakiekolwiek emocje - może dlatego,
że była pulchna, pozbawiona zmarszczek i równie okrągła jak tarcza księżyca.
Wyglądał jak pączek w maśle, w dodatku ciut głupawy; dziesiątki przestępców
marniejących za kratami federalnych więzień często skarżyły się ze zrozumiałą
goryczą, że wygląd Fawcetta jest tak perfidnie zwodniczy, iż wręcz niemoralny.
Spojrzenie niewielkich oczek wyzierających spośród fałd tłuszczu przewędrowało
po półkach wypełnionych oprawnymi w skórę tomami i spoczęło na kominku, w którym
płonęły sosnowe szczapy. - Szkoda, że w CIA awanse ani nie następują tak szybko,
ani nie są tak spektakularne - powiedział, wzdychając smutno. - Cóż ci tak
spieszno, mój chłopcze? - Pilgrim był co najmniej pięć lat młodszy od Fawcetta.
- Pamiętaj, że w naszym zawodzie awans oznacza wskakiwanie w buty umarlaka.
Spojrzał przelotnie, choć z wyraźną satysfakcją na swoje włoskie pantofle, po
czym przeniósł wzrok na dumną kolekcję baretek zdobiących pierś Fawcetta. -
Widzę, że nie żałowałeś sobie najwyższych odznaczeń - stwierdził. - UZnałem, że
pasują do stworzonej przeze mnie postaci. - Rozumiem. A ten twój fenomen, Bruno.
Jak na niego wpadłeś? - Nie ja: Smithers. Odkrył go, kiedy byłem w Europie.
Smithers to wielki amator cyrku. - Rozumiem. - Pilgrim najwyraźniej lubił to
słowo. - Bruno. Naturalnie ma jakieś nazwisko? - Wildermann. Ale nigdy go nie
używa; ani w życiu zawodowym, ani prywatnym. - Dlaczego? - Nie wiem. Nie znam
człowieka. Ale wątpię, żeby Smithers go o to pytał. Czy Pele, Callas albo
Liberace potrzebują się przedstawiać z imienia i nazwiska? - Stawiasz go w
jednym rzędzie z nimi? - Mam poważne wątpliwości, czy ktokolwiek ze świata cyrku
zdecydowałby się postawić ich w jednym rzędzie z nim. Pilgrim wziął do ręki
kilka kartek. - Zna język jak tubylec. - Jest tubylcem. - Reklamowany jako
najlepszy na świecie ekwilibrysta. - Pilgrim nie dawał się zbić łatwo z tropu. -
Chłopiec na lotnym trapezie, coś w tym stylu? - Tak. Ale przede wszystkim jest
linoskoczkiem. - Najlepszym na świecie? - Wszyscy w branży żywią tę opinię. -
Oby się nie mylili, jeśli nasze informacje o Krau pokrywają się z prawdą. Widzę,
że uważa się też za mistrza w karate i judo. - Wcale się nie uważa. To ja, a
raczej Smithers uważa go za mistrza, a jak ci wiadomo, Smithers jest ekspertem w
tych sprawach. Obserwował go dziś rano, kiedy Bruno ćwiczył w klubie Samuraj.
Tamtejszy trener jest posiadaczem czarnego pasa; w judo to najwyższy stopień
wtajemniczenia. KIedy skończyli, trener zmył się z maty jak ktoś, kto ma ochotę
od ręki złożyć wymówienie. Wprawdzie Smithers przyznaje, że nie widział Bruna
walczącego z żadnym karateką, ale twierdzi, że nie chciałby być świadkiem
kolejnej jatki. - Według tych akt, Bruno jest również magiem. - Pilgrim splótł
ręce z miną Sherlocka HOlmesa. - Dzielny Bruno. Ale co to właściwie znaczy? - W
jego wypadku chodzi o zjawiska z zakresu parapsychologii. Pilgrim z trudem
opanował grymas. - Posługuje się parapsychologią, żeby nie spaść z liny? - Też.
Ale nie w tym rzecz. Niemal każdy artysta cyrkowy oprócz swojej specjalności ma
jakieś dodatkowe zajęcia. Niektórzy pracują po prostu jako siła robocza - ktoś
musi przenosić góry ekwipunku i sprzętów. Inni, między innymi Bruno, mają
dodatkowe występy. Obok, na placu, znajduje się coś w rodzaju lunaparku, gdzie
przybywający do cyrku widzowie mogą pozbyć się drobnych. Bruno występuje tam w
niewielkim teatrzyku, takiej składanej budzie. Czyta myśli, mówi ci imię twojego
dziadka, podaje numery banknotów, jakie masz w kieszeniach, albo zgaduje co ktoś
napisał lub narysował na kartce schowanej w zalakowanej kopercie. I tak dalej. -
Nic nowego. Takie sztuczki umie robić pierwszy lepszy magik, byleby tylko miał
kilku umówionych gości na widowni. - MOżliwe, choć podobno Bruno potrafi
wykonywać różne rzeczy, które nie mają racjonalnego wytłumaczenia, i których
żaden magik nie jest w stanie powtórzyć. Ale to, co interesuje nas najbardziej,
to fakt, że posiada idealnie fotograficzną pamięć. Wystarczy, że kilka sekund
popatrzy na rozłożoną gazetę, a będzie znał każde słowo i jego dokładne
położenie. Jeśli spytasz go, na przykład, o trzecie słowo w trzecim wierszu
trzeciej szpalty po prawej stronie, a on ci powie "kongres", możesz dać sobie
rękę uciąć, że tym słowem jest "kongres". Co więcej, potrafi to robić z tekstem
napisanym w dowolnym jęZyku - sam nie musi go rozumieć. - MUszę to zobaczyć.
Zresztą, jeśli jest tak dobry jak mówisz, dlaczego nie występuje wyłącznie na
scenie? Przecież mógłby zbić fortunę jako magik i nie musiałby narażać życia
śmigając pod chmurami. - Nie wiem. Choć z tego co mówił Smithers wynika, że za
te akrobacje też niezgorzej mu płacą. Jest gwiazdą numer jeden w najlepszym
cyrku na świecie. Ale domyślam się, że to nie jest jedyny powód. KIeruje
trzyosobową trupą akrobatów zwaną Orły Ciemności; bez niego pozostali nie daliby
sobie rady. Nie mają właściwości parapsychologicznych. - Hm. W interesującej nas
sprawie nie ma miejsca na przesadne sentymenty i nadmiar lojalności. - Zgadzam
się co do sentymentów. Ale co do lojalności, to cecha, na której powinno nam
zależeć. Zwłaszcza, gdy chodzi o lojalność wobec nas. Choć ta bynajmniej nie
wyklucza lojalności wobec braci. Młodszych braci. - Rodzinna trupa? - Myślałem,
że wiesz. Pilgrim potrząsnął głową. - Orły Ciemności, powiadasz? - Według
Smithersa ta nazwa idealnie do nich pasuje. Wystarczy zobaczyć ich numer. MOże
nie wzbijają się hen w niebo i nie śmigają pod chmurami jak to ująłeś przed
chwilą, ale też i nie człapią po ziemi. KIedy trapez się dobrze rozhuśta,
znajdują się dwadzieścia pięć metrów nad areną. Czy spada się z dwudziestu
pięciu metrów, czy z dwustu pięćdziesięciu, szanse skręcenia karku i połamania
dwustu iluś kości, z których składa się ludzki szkielet, są mniej więcej takie
same. Zwłaszcza jeśli ma się zawiązane oczy i się nie wie, gdzie góra, a gdzie
dół. - Chcesz powiedzieć? - Mają na rękach, czarne, jedwabne rękawiczki. LUdziom
wydaje się, że kryją się w nich jakieś elektroniczne czujniki, które pomagają
braciom odgadnąć, gdzie jest który trapez, kiedy koziołkują między nimi w
powietrzu. Może jakieś druty czy płytki, naładowane ujemnie i dodatnio. Nic
podobnego. Noszą te rękawiczki wyłącznie dla lepszej przyczepności. Nie mają
żadnego elektronicznego systemu wspomagania, a opaski, którymi przewiązują oczy,
są całkowicie nieprzejrzyste. Nigdy jednak nie zdarzyło im się chybić, czego
najlepszym dowodem jest to, że wciąż są w komplecie. Najmniejszy błąd, a byłoby
o jednego Orła mniej. Polegają na jakiejś formie postrzegania pozazmysłowego,
cokolwiek to znaczy. Tylko Bruno ma ten dar; dlatego on łapie braci. - Muszę to
zobaczyć na własne oczy. Występ maga również. - Nic prostszego. Wstąpimy do jego
budy przed spektaklem. - Fawcett spojrzał na zegarek. - Właściwie możemy już
ruszać. Czy pan Wrinfield spodziewa się nas? Pilgrim bez słowa skinął głową.
Jeden z kącików ust Fawcetta drgnął lekko, co mogło znamionować uśmiech. - Co z
tobą, JOhn? - spytał. - Każdy, kto idzie do cyrku, cieszy się jak dziecko. A ty
jakoś nie masz najszczęśliwszej miny. - Dziwisz się? W tym cyrku pracują ludzie
dwudziestu pięciu narodowości. Co najmniej jedna trzecia pochodzi z Europy
Wschodniej. Skąd mogę wiedzieć, czy nie natknę się na kogoś, kto ma powody mnie
nie lubić? I kto nosi w kieszeni moje zdjęcie? Co drugi z nich może mieć moją
fotografię! - Taka jest cena sławy. Powinieneś się chyba przebrać. - Fawcett z
satysfakcją popatrzył na własny mundur. - MOże za podpułkownika? Ruszyli do
centrum Waszyngtonu służbowym wozem bez oznakowań. Pilgrim i Fawcett siedzieli z
tyłu, a z przodu kierowca i trzeci pasażer, człowiek nijaki, nie rzucający się w
oczy, łysawy, w przeciwdeszczowym płaszczu, o twarzy tak przeciętnej, że nikt
nie był w stanie jej zapamiętać. - Pamiętajcie, Masters - zwrócił się do niego
Pilgrim - że musicie pierwsi wskoczyć na scenę. - Pamiętam, proszę pana. -
Wybraliście sobie słowo? - Tak. "Kanada". Zapadł już zmierzch; w oddali, poprzez
mżawkę, dostrzegli ogromną, owalną budowlę z wysoką kopułą na szczycie,
ozdobioną setkami kolorowych świateł, które zapalały się i gasły na przemian.
Fawcett wydał polecenie kierowcy. Samochód zatrzymał się; Masters wysiadł bez
słowa, i ze zwiniętą gazetą w dłoni, wtopił się w tłum gromadzący się przed
cyrkiem. Miał dar do wtapiania się w tłumy. Samochód znów ruszył i stanął
dopiero przy samym wejściu do budowli. Pilgrim i Fawcett wysiedli i weszli do
środka. Szeroki korytarz prowadził wprost do głównego wejścia na widownię. Lata
cyrkowych namiotów minęły bezpowrotnie, przynajmniej w wypadku dużych cyrków.
Występy odbywały się wyłącznie w specjalnych budowlach albo w ogromnych halach
mieszczących dziesięć tysięcy widzów, często i więcej; cyrki takie jak ten,
którego występ miał się wkrótce rozpocząć, musiały sprzedawać co najmniej siedem
tysięcy biletów na każdy spektakl, żeby nie ponieść strat. Na prawo od wejścia
można było dojrzeć kulisy cyrku: lwy i tygrysy prychające w klatkach, spętane
słonie kuśtykające nerwowo, konie, kucyki, szympansy oraz kilku żonglerów
ćwiczących swoje sztuczki; wysokiej klasy żongler musi trenować równie często i
długo jak pianista koncertowy. W nozdrza uderzał zapach - charakterystyczny,
niezapomniany zapach cyrku. Z tyłu stały przenośne budy mieszczące biura, a za
nimi rząd przebieralni dla artystów. W rogu na wprost nich zaczynał się wybieg
na arenę; zakręcał lekko, żeby kulisy były jak najmniej widoczne dla osób
oglądających spektakl. Z korytarza wiodącego na lewo dobywała się muzyka; nie
było to jednak żadne z nagrań Filharmonii Nowojorskiej, a hałaśliwe, atonalne,
blaszane dźwięki, które jedynie przy maksimum dobrej woli można nazwać muzyką. W
każdej innej sytuacji byłby to po prostu hałas nieznośny i niebezpieczny dla
uszu, albo dlatego, że tak silnie kojarzył się wszystkim z jarmarcznymi
rozrywkami albo dlatego, że faktycznie do nich pasował, wydawał się tu jak
najbardziej na miejscu. Pilgrim i Fawcett przeszli przez jedne z kilku otwartych
drzwi i znaleźli się na zewnątrz, na placu mieszczącym towarzyszący cyrkowi
lunapark. Chociaż sam plac był niewielki, panował tu nie lada ruch. Od typowych
wesołych miasteczek lunapark różniła jedynie stojąca na uboczu spora budowla z
płyt pilśniowych pomalowana w jaskrawe, krzykliwe barwy. Nie zwracając uwagi na
inne wątpliwe atrakcje, Pilgrim i Fawcett skierowali się w jej stronę. Nad
wejściem biegł intrygujący napis: Wielki Mag. Obaj mężczyźni zapłacili po
dolarze, weszli do śRodka i stanęLi dyskretnie z tyłu. Zresztą powodowała nimi
nie tylko dyskrecja; na ławach nie było ani jednego wolnego miejsca. Sława
wielkiego maga sprawiła, że salka pękała w szwach. Bruno Wildermann stał na
maleńkiej scenie. Wzrostu nieco tylko większego niż średni, i o ramionach
zaledwie nieznacznie szerszych od przeciętnych, nie wyglądał specjalnie
imponująco - może dlatego, że całą sylwetkę, aż po kostki, spowijała mu
obszerna, jaskrawa szata chińskiego mandaryna, o sutych i potężnych rękawach.
Pociągła, smagława twarz maga, widoczna pod szopą czarnych włosów, sprawiała
inteligentne, sympatyczne wrażenie, ale nie było w niej nic wyjątkowego, nic, co
by jakoś szczególnie przyciągało wzrok. - Popatrz na te rękawy. MOżna w nich
ukryć całe stado królików - szepnął Pilgrim. Ale Bruno nie zamierzał zabawiać
zebranych kuglarstwem. Jego występ w roli maga ograniczał się wyłącznie do
prezentowania zdolności z zakresu parapsychologii. Nie musiał krzyczeć, żeby być
dobrze słyszalnym; miał głęboki, donośny głos, z lekkim, obcym akcentem, ale
zbyt słabym, żeby dało się go zidentyfikować. Poprosił jedną z kobiet obecnych
na sali, żeby pomyślała o jakimś przedmiocie i szepnęła jego nazwę sąsiadowi. Po
czym bez namysłu wymienił przedmiot; kobieta i jej sąsiad potwierdzili. -
Umówieni - syknął Pilgrim. Następnie Bruno poprosił, żeby na scenę weszło troje
ochotników. Po chwili wahania zgłosiły się trzy kobiety. Bruno posadził je przy
stole, wręczył każdej kartkę papieru i kopertę, powiedział, żeby narysowały
jakiś prosty znak lub symbol i schowały do koperty. Stanął do nich tyłem,
przodem do widowni. Kiedy skończyły, wrócił do stołu i przez kilka sekund
patrzył na koperty, cały czas trzymając ręce za sobą. - W pierwszej jest
swastyka, w drugiej znak zapytania, w trzeciej kwadrat z przekątnymi - oznajmił.
- Proszę wyjąć kartki i pokazać widowni. Kobiety spełniły jego życzenie.
Wszystko się zgadzało: pierwsza podniosła kartkę ze swastyką, druga ze znakiem
zapytania, trzecia z kwadratem z przekątnymi. Fawcett pochylił się do Pilgrima:
- Też umówione? Pilgrim, zamyślony, nic nie odpowiedział. - Niektórym z państwa
może się wydawać, że mam na widowni wspólników - rzekł Bruno - ale nie możecie
przecież wszyscy być moimi wspólnikami, bo wtedy nie przychodzilibyście na
spektakl, nawet gdyby mnie było stać na opłacanie was. MOŻe jednak uda mi się
rozwiać wasze wątpliwości. - Podniósł ze stołu kartkę papieru złożoną w
samolocik. - Rzucę go pomiędzy państwa. Chociaż potrafię wiele rzezcy, nie
potrafię ani przewidzieć, ani kontrolować lotu papierowego samolociku. Nikt tego
nie potrafi. Proszę, żeby osoba, którą trafi, była tak uprzejma i weszła na
scenę. Rzucił kartkę na widownię. Samolot przez chwilę szybował w powietrzu,
skręcając to w lewo, to w prawo, nieobliczalny jak wszystkie papierowe pociski,
po czym zapikował nagle i niespodziewanie, choć zgodnie ze swoją naturą, i
zakończył swój niechlubnie krótki lot uderzając w ramię kilkunastoletniego
chłopca. Chłopak wstał nieśmiało z miejsca i wszedł na scenę. Bruno uśmiechnął
się do niego zachęcająco i wręczył mu taką samą kartkę i kopertę jak wcześniej
kobietom. - Zadanie jest proste - rzekł. - Napisz na kartce dowolne trzy cyfry i
schowaj ją do koperty. Odwrócił się tyłem do chłopaka i obejrzał się dopiero
wtedy, gdy ten skończył. Nie dotknął jednak koperty, nawet na nią nie spojrzał.
- Teraz dodaj je i podaj mi wynik - polecił. - Dwadzieścia. - Napisałeś siedem,
siedem i sześć. Chłopak wyjął kartkę i pokazał widowni. Faktycznie; widniały na
niej dwie siódemki i szóstka. Fawcett zerknął na Pilgrima, który miał jeszcze
bardziej zamyślony wyraz twarzy niż poprzednio. Albo Bruno był bardzo cwanym
oszustem, albo naprawdę posiadał nadzwyczajne zdolności. Po chwili Bruno
zapowiedział swój najtrudniejszy numer; żeby zademonstrować możliwości swojej
fotograficznej pamięci, podjął się zidentyfikować dowolne słowo ze stron
rozłożonej gazety, wydanej w jakimkolwiek języku. Masters wolał nie ryzykować,
że ktoś go wyprzedzi; znalazł się na scenie, zanim mag skońcyzł mówić. Bruno
zerknął na niego z pewnym rozbawieniem, wziął od niego rozłożoną gazetę, rzucił
na nią okiem, po czym oddał ją Mastersowi i spojrzał na niego wyczekująco. -
Lewa strona, druga szpalta, no powiedzmy, środkowe słowo w siódmym wierszu -
wyrecytował Masters uśmiechając się z zadowoleniem, przekonany, że mag zaraz
poniesie klęskę. - Kanada - powiedział Bruno. Uśmiech znikł z ust Mastersa. Jego
pospolita, bezbarwna twarz jeszcze bardziej zszarzała i przygasła; wzruszył
niedowierzająco ramionami i zszedł ze sceny. Byli na zewnątrz, kkiedy Fawcett
znowu zwrócił się do Pilgrima: - Chyba nie sądzisz, że Bruno zmówił się z twoim
agentem, co? Dałeś się przekonać? - Dałem. O której rozpoczyna się spektakl? -
Za pół godziny. - ZObaczymy, jak spisuje się na linie. Jeśli równie dobrze co
tutaj, to człowiek, o jakiego nam chodzi. Ogromna sala była wypełniona po
brzegi. W powietrzu rozbrzmiewała muzyka, nie tylko lepsza od poprzedniej, ale
autentycznie dobra, grana przez bardzo sprawną orkiestrę. Czuło się napięcie,
podniecenie i nastrój oczekiwania; tysiące dzieci patrzyły wytrzeszczonymi
oczami na bajkowe królestwo, w którym się nagle znalazły, niemal tak przejęte,
jak towarzyszący im dorośli. Wszyst- ko lśniło i migotało, lecz nie tandetnym
połyskiem jarmarcznych świecidełek, ale prawdziwym cyrkowym blaskiem. Trzy areny
ustawione przed widownią wysypane były brunatnym piaskiem, lecz wszystko inne
mieniło się, wręcz kłuło w oczy, całą feerią najwspanialszych barw. Wokół
centralnej areny piękne dziewczyny w nie mniej pięknych kostiumach jeździły na
słoniach przystrojonych ze wschodnim przepychem, iskrzących się od złota, srebra
i kamieni we wszystkich kolorach tęczy. Na trzech arenach klowni i pierroci szli
ze sobą o lepsze, usiłując się przelicytować sztuczkami i śmiesznością odzień.
Konkurowali z nimi fikający koziołki akrobaci i stąpający w majestatycznym
korowodzie artyści na szczudfłach. Widownia przypatrywała się im z fascynacją,
ale i z pewnym zniecierpliwieniem, ponieważ ten barwny widok, choć niewątpliwie
urzekający, był zaledwie rozgrzewką, wstępem do tego, co miało nastąpić. Żaden
nastrój nie jest porównywalny z tym, jaki panuje w cyrku na moment przed
rozpoczęciem spektaklu. Fawcett i Pilgrim siedzieli obok siebie; mieli doskonałe
miejsca, dokładnie na wprost wybiegu na środkową arenę. - Który to Wrinfield? -
spytał FAwcett. Nieznacznym ruchem Pilgrim wskazał mężczyznę siedzącego w tym
samym rzędzie co oni, zaledwie dwa miejsca dalej. Ubrany w elegancki granatowy
garnitur, umiejętnie dobrany krawat i białą koszulę, miał szczupłą twarz, nie
tyle nawet inteligenta, co intelektualisty, siwe włosy z równym przedziałkiem i
grube okulary. - To jest Wrinfield? Pilgrim skinął głową. - Wygląda na
profesora, a nie na właściciela i dyrektora cyrku. - Kiedyś rzeczywiście
pracował na uczelni. Wykładał ekonomię. Ale kierowanie współczesnym cyrkiem to
nie przelewki. To piekielnie trudne zadanie wymagające odpowiednio dużej
inteligencji. Tesco Wrinfield ma głowę nie od parady. - Tego się boję. Z takim
imieniem, na takim stanowisku, może... - Jest Amerykaninem w piątym pokoleniu.
Kiedy ostatni słoń znikł za kurtyną, nagle rozległy się trąby, orkiestra zagrała
tusz i na arenę wpadły w pełnym galopie dwa strojne w pióra kare rumaki ciągnące
złoty rydwan, a za nimi kilkunastu jeźdźców. Chwilami ciała jeźdźców stykały się
z grzbietami koni, ale przez większość czasu fruwali nad nimi, wyknując
zapierające dech w piersiach, wręcz samobójcze akrobacje. Tłum krzyczał, wył,
klaskał. Widowisko się zaczęło. Spektakl, który nastąpił, w pełni potwierdził
roszczenia cyrku do tego, że jest najlepszy na świecie. We wspaniale
zaaranżowanym i świetnie wykonanym programie zaprezentowali się artyści należący
do międzynarodowej czołówki: Heinrich Neubauer, niedościgły treser, który
potrafił przemienić kilkanaście groźnych nubijskich lwów w stadko pokornych
baranków; równy mu sławą i talentem Malthius, umiejący okiełzać jeszcze
groźniejsze bengalskie tygrysy; Carraciola, treser szympansów, który potrafił
sprawić, iż jego podopieczni wydawali się dziesięć razy mądrzejsi od niego; Kan
Dahn, zapowiadany jako najsilniejszy człowiek na świecie, co chyba było prawdą
zważywszy na łatwość, z jaką wykonywał jednoręczne ewolucje na linie i trapezie,
jakby zupełnie nie czuł ciężaru kilku młodych, atrakcyjnych panienek
trzymających się go ze wzruszającym oddaniem; Lennie Loran, komik_linoskoczek,
którego sztuczki wydawały się tak niebezpieczne, że każdy agent ubezpieczeniowy
prędzej połknąłby swój długopis, niż wypisał artyście polisę; Ron Roebuck
wyczyniający takie cuda z lassem, o jakich kowboje występujący zawodowo na rodeo
nie śmią nawet marzyć; Manuelo, który z odległości sześciu metrów, w dodatku z
zawiązanymi oczami, potrafił zgasić papierosa jednym rzutem noża; Duryanowie,
bułgarska trupa, którym za jedyny rekwizyt służyła huśtawka, lecz ich popisy
były tak niewiarygodne, że widzowie kręcili głowami w niemym podziwie. Na cały
spektakl składało się jeszcze z dziesięć równie wspaniałych wystęPów, od
powietrznego baletu po klownów na ogromnych drabinach, którzy balansowali na
nich bez żadnych podpórek, ciskając w siebie ciężkimi maczugami. MNiej więcej po
godzinie Pilgrim pochylił się do FAwcetta i szepnął łaskawie: - Nieźle. Zupełnie
nieźle. A teraz, jeśli się nie mylę, nastąpi gwóźdź programu. Światła przygasły,
orkiestra zagrała odpowiednio dramatyczną, choć może zbyt pogrzebową melodię, po
czym zapaliło się kilka różnobarwnych reflektorów skierowanych w górę na trzy
postacie w obszytych cekinami trykotach tkwiące na platformie przy trapezach.
Bruno stał pośRodku. Bez szaty mandaryna prezentował się naprawdę imponująco;
szeroki w barach, wspaniale umięśniony, w każdym calu przypominał ekwilibrystę
światowej sławy, za jakiego uchodził. Pozostali dwaj mężczyźni byli trochę
drobniejsi od niego. Wszyscy trzej mieli zawiązane oczy. MUzyka umilkła i
zapadła cisza; tłum patrzył ze zgrozą jak mężcyzźni dodatkowo zaciągają na
twarze kaptury. - Chyba jednak się cieszę, że jestem tu na dole - powiedział
Pilgrim. - Ja też. Nawet wolałbym nie patrzeć. Ale obaj patrzyli na Orły
Ciemności i ich wręcz nieprawdopodobny program; nieprawdopodobny, gdyż - jeśli
nie liczyć sporadycznego bicia w bębny - bracia nie mieli żadnych wskazówek,
gdzie się który z nich akurat znajduje i jak koordynować wykonywane na ślepo
ruchy. Ale ani razu się nie zdarzyło, żeby ręce jednego nie trafiły bezpiecznie
w wyciągnięte ku niemu ręce drugiego, ani razu nie zdarzyło się, żeby dłonie
sięgające po kołyszący się bezgłośnie trapez chwyciły go choć odrobinę
niepewnie. Powietrzne ewolucje trwały zaledwie cztery minuty, lecz te zdawały
się ciągnąć w nieskończoność; kiedy wreszcie nastąpił koniec, przez dłuższą
chwilę wciąż panowała cisza, i dopiero gdy zgasły reflektory, cała widownia
zerwała się z miejsc, żeby oklaskiwać artystów. - Co wiesz o jego braciach? -
spytał Pilgrim. - Tylko tyle, że nazywają się Vladimir i Yoffe. Wydawało mi się,
że potrzebujemy jednego człowieka. - Tak. Jak myślisz, co może skłonić Bruna,
żeby nam pomógł? - Nawet nie musimy się zbytnio wysilać. Facet ma dość pobudek.
W czasie mojej ostatniej wizyty w Europie Wschodniej zasięgnąłem o nim języka.
Nasz agent niewiele umiał mi powiedzieć, ale to, czego się dowiedziałem, powinno
wystarczyć. Przed paru laty rodzinna trupa liczyła siedem osób, chociaż rodzice
Bruna zaczynali powoli wycofywać się z pracy. Ale kiedy przyszli po nich agenci
służby bezpieczeństwa, tylko jemu i dwóm braciom udało się zbiec za granicę. Nie
wiem, co sprawiło, że służba bezpieczeństwa zainteresowała się rodziną. Było to
sześć, siedem lat temu. Wiem tylko, że żona Bruna nie żyje. Są na to świadkowie
- mogą wszystko potwierdzić, to znaczy mogliby, gdyby nie bali się mówić. Bruno
i jego żona byli zaledwie dwa tygodnie po ślubie. Co się stało z jego
najmłodszym bratem i rodzicami, tego nie wie nikt. Po prostu znikli. - Jak
miliony innych. Tak, Bruno to człowiek, o jakiego nam chodzi. Wrinfield gotów
jest na współpracę. Wygląda na to, że jego podopieczny też nie powinien mieć
oporów. - Najmniejszych - powiedział z przekonaniem Fawcett, po chwili jednak
jakby się nieco stropił. - Muszę w to wierzyć. Jeśli nie mam racji,
zmarnowaliśmy ładnych kilka tygodni. Reflektory ponownie rozbłysły. Orły
Ciemności znajdowały się na jednej z platform, między którymi - sześć metrów nad
ziemią - rozpięta była lina. Obie boczne areny były puste, jedynie na środkowej,
pod liną, czekał jeszcze jeden artysta. Orkiestra nie grała; na sali panowła
cisza jak makiem zasiał. Bruno siedział na rowerze; do ramion miał przyczepione
drewniane nosidło w kształcie jarzma. Jeden z braci trzymał stalowy pręt prawie
czterometrowej długości. KIedy Bruno zsunął przednie koło roweru z platformy na
linę, brat umocował pręt w specjalnych uchwytach na nosidle. Ledwo Bruno
postawił stopy na pedałach i zaczął jechać, bracia chwycili za końce pręta,
pochylili się do przodu, obaj dokładnie w tej samej chwili odepchnęli się od
platformy i zawiśli na nim na wyciągniętych rękach. LIna ugięła się znacznie,
lecz Bruno jakby w ogóle nie odczuł dodatkowego ciężaru; wolno i miarowo
pedałował dalej. Przez kilka minut, utrzymując równowagę głównie dzięki idealnej
synchronizacji Vladimira i Yoffe'ego, jeździł w przód i w tył po linie, podczas
gdy bracia z niezwykłym opanowaniem wykonywali różne skomplikowane ćwiczenia
ekwilibrystyczne. W pewnym momencie zatrzymał rower i kiedy tak balansował bez
ruchu, Vladimir i Yoffe, wciąż poruszając się z tą samą niebywałą precyzją,
zaczęli huśtać się na pręcie coraz mocniej i mocniej, aż w końcu stanęli na nim
na rękach. Widzowie zamarli w grobowej ciszy - nie tylko dlatego, że chcieli
oddać hołd znakomitym linoskoczkom, ale również dlatego, że w dole na arenie
zobaczyli Neubauera i jego stado nubijskich lwów, z których każdy spoglądał w
górę tęsknie i łakomie. Kiedy bracia zakończyli popis, widownia najpierw wydała
jedno długie, zbiorowe westchnienie ulgi, a dopiero potem zerwała się z miejsc i
zgotowała artystom kolejną stojącą owację, równie gorącą i długotrwałą jak
poprzednia. - Starczy. JUż dość zszargałem sobie nerwy jak na jeden wieczór -
oznajmił Pilgrim. - Wrinfield wyjdzie teraz za mną. Jeśli wracając na miejsce
otrze się o ciebie, będzie to znaczyło, że Bruno gotów jest z nami rozmawiać.
Wtedy, po skończonym spektaklu, Wrinfield ruszy dyskretnie za tobą. Nie
rozglądając się i nie dając nikomu żadnych znaków Pilgrim wstał leniwie z ławy i
skierował się do wyjścia. Niemal natychmiast Wrinfield uczynił to samo. Kilka
minut później obaj mężczyźni siedzieli w biurze Wrinfielda, trochę ciasnym, lecz
urządzonym z luksusem, o jakim marzy każda sekretarka. Wrinfield miał też drugie
biuro w pobliżu areny, dużo większe, choć dość obskórne, w którym załatwiał
większość interesów, w tamtym jednak nie było barku. Ponieważ wydał zakaz
spożywania alkoholu na terenie cyrku, sam go również przestrzegał. Biuro, w
którym się teraz znajdowali, było cząstką złożonej i znakomicie zorganizowanej
całości składającej się na ruchomy dom. Tym domem był pociąg, w którym spała
większość artystów i pracowników cyrku, łącznie z jego dyrektorem. Wyjątek
stanowiło kilku upartych indywidualistów, którzy woleli przemierzać bezkresne
przestrzenie Stanów ZJednoczonych i Kanady własnymi domami na kółkach. KIedy
cyrk wyruszał w trasę, pociągiem podróżowały również wszystkie zwierzęta; na
końcu składu, na czterech ogromnych platformach poprzedzających brek, jechał
cały sprzęt niezbędny do sprawnego funkcjonowania cyrku, w tym traktory i
dźwigi. W sumie pociąg był drobnym cudem pomysłowości, planowania i
gospodarności. Zresztą, może wcale nie takim drobnym: miał blisko kilometr
długości. - Bruno jest dokładnie tym, o kogo mi chodzi - oświadczył Pilgrim,
biorąc szklankę z trunkiem. - Myśli pan, że się zgodzi? Jeśli nie, chyba nie
pozostanie nam nic innego jak odwołać wasze europejskie tourn~ee. - Zgodzi się,
a to z trzech powodów. - Sposób mówienia Wrinfielda pasował do jego wyglądu; był
równie staranny, precyzyjny i gładki. - Po pierw- sze, jak pan zauważył, pojęcie
strachu jest mu zupełnie obce. Po drugie, cechuje go - jak większość świeżo
naturalizowanych Amerykanów - tak wielka miłość do przybranej ojczyzny, że
pańskie i moje uczucia patriotyzmu całkiem przy niej bledną. Wprawdzie ma
obywatelstwo już od pięciu lat, ale co to jest pięć lat? I po trzecie, ma do
załatwienia ze swoją dawną ojczyzną spore porachunki. - Teraz pan z nim
porozmawia? - Tak. Czy potem przyprowadzić go do pana? - Jestem ostatnią osobą,
z którą powinien się pan kontaktować. Najlepiej będzie, żeby jak najrzadziej
widywano pana w moim towarzystwie. I proszę trzymać się z dala od naszej
siedziby; cały batalion obcych agentów wysiaduje w słońcu nie spuszzczając z
oczu drzwi. Spotkacie się panowie z pułkownikiem Fawcettem; to ten jegomość w
mundurze, który siedział obok mnie. KIeruje naszymi działaniami w Europie
Wschodniej i orientuje się we wszystkim znacznie lepiej ode mnie. - Myślałem, że
w waszej organizacji nie ma wojskowych, panie Pilgrim. - Bo nie ma. To jego
przebranie. Upodobał je sobie do tego stopnia, że częściej można go spotkać w
mundurze niż po cywilnemu. Dlatego wszyscy nazywają go "Pułkownikiem". Ale
proszę nie dać się zwieść pozorom. To świetny fachowiec. Fawcett doczekał do
końca spektaklu, sumiennie oklaskał artystów, po czym wstał i wyszedł, nie
patrząc w stronę Wrinfielda, który wcześniej dał mu znać, że pomyślnie wypełnił
swoją misję. OPuściwszy gmach cyrku, szedł wolno, mimo coraz rzęsiściej
padającego deszczu, żeby przypadkiem Wrinfield nie stracił go z oczu w
ciemności. Wreszcie dotarł do wielkiego, czarnego wozu, którym przybył tu razem
z Pilgrimem, i usiadł na tylnym siedzeniu. Na drugim końcu z twarzą głęboko w
cieniu, już ktoś siedział. - Dobry wieczór. Nazywam się Fawcett - powiedział
Fawcett. - Mam nadzieję, że nikt pana nie śledził? - Nikt - odparł za siedzącego
kierowca. - Patrzyłem cały czas. - Spojrzał na mokre od deszczu szyby. - W taki
wieczór mało komu się chce wsadzać nos w cudze sprawy. - To prawda. - Fawcett
zwrócił się do ledwo widocznej postaci. - Miło mi pana poznać. - Westchnął. -
Przepraszam za te nasze melodramatyczne metody w typie płaszcza i szpady, ale
nic już na to nie poradzę. Po prostu weszły nam w krew. MUsimy poczekać na
pańskiego przyjaciela... O, już jest. Otworzył drzwi, żeby wpuścić Wrinfielda.
Mimo ciemności widać było, że na twarzy dyrektora nie maluje się wyraz radosnej
beztroski. - Na Poynton Street, Barker - polecił Fawcett. Barker skinął w
milczeniu głową i samochód ruszył. Nikt się nie odzywał. Wrinfield, wyraźnie
przygnębiony, przez chwilę kręcił się niespokojnie, aż w końcu oznajmił: - Chyba
ktoś za nami jedzie. - Śmiałby nie jechać! - obruszył się Fawcett. - Natychmiast
wylałbym go z roboty. Jego zadaniem jest pilnować, żeby nikt za nami nie jechał.
Dlatego jedzie. Rozumie pan? - Tak, tak, rozumiem - odparł Wrinfield, choć
sądząc po jego tonie, nie było to wcale takie pewne. Mina dyrektora stawała się
coraz bardziej nieszczęśliwa w miarę jak wóz zbliżał się do dzielnicy slumsów, a
kiedy zatrzymali się na słabo oświetlonej ulicy, przed obskórnym, podejrzanie
wyglądającym budynkiem, jego twarz przybrała wręcz płaczliwy wyraz. - Co za
podła dzielnica - powiedział smętnie. - A ten budynek wygląda jak dom publiczny!
- Nie myli się pan; to jest dom publiczny. Należy do naszej agencji. Bardzo się
przydaje. Niech pan tylko pomyśli; kto by się spodziewał, że dyrektor Tesco
Wrinfield przekroczy próg burdelu? Uprzejmie zapraszam do środka. Rozdział drugi
Jak na tak podejrzane miejsce, usytuowane w tak podejrzanej dzielnicy, salon był
zdumiewająco wygodnie urządzony, aczkolwiek osoba, która aranżowała wnętrze,
musiała mieć lekkiego bzika na punkcie czerwieni, gdyż kanapa, fotele, dywan i
grube zasłony były w różnych odcieniach tej właśnie barwy. Zebrani nie palili;
palił się jedynie ogień w kominku, daremnie próbując stworzyć domową atmosferę.
Wrinfield i Bruno siedzieli w fotelach, Fawcett nalewał trunki z barku na
kółkach. - Proszę jeszcze raz powtórzyć to, co pan mówił o antymaterii -
powiedział po namyśle Bruno. Fawcett westchnął. - Tego się właśnie obawiałem -
rzekł. - Za pierwszym razem poszło mi całkiem nieźle, ale niech pan pamięta, że
ja się tego wszystkiego nauczyłem na pamięć i wyrecytowałem jak papuga. Sam nie
do końca to rozumiem. Wręczył Wrinfieldowi przyrządzonego drinka, a Brunowi
szklankę wody sodowej, po czym podrapał się po brodzie. - No dobrze, spróbuję
raz jeszcze, trochę prostszymi słowami. MOże sam wreszcie zacznę coś kapować.
Materia, jak powszechnie wiadomo, składa się z atomów. A atomy składają się z
najróżniejszych cząstek; złożoność atomu przysparza naukowcom wciąż nowych
problemów im więcej się dowiadują. Ale nam laikom wystarczy wiedzieć, że
podstawowymi składnikami atomów są neutrony, elektrony i protony. Na ziemi i
pewnie w całym naszym wszechświecie, elektrony mają ładunki ujemne, a protony
dodatnie. Naukowcy jednak nie mają łatwego życia; zaledwie w tym roku
stwierdzono istnienie cząstek, Bóg wie z czego złożonych, które poruszają się z
prędkością wielokrotnie większą od prędkości światła. Dla tych przedstawicieli
świata nauki, którzy ślepo wierzyli, że nic nie jest w stanie poruszać się
szybciej niż światło, czyli dokładnie dla wszystkich, był to przykry szok. Ale
wspominam o tym tylko na marginesie. Spojrzał na swoich rozmówców, po czym
ciągnął dalej: - Jakiś czas temu dwóch astronomów, Dicke i Anderson, dokonało
równie niewygodnego odkrycia; na podstawie swoich obliczeń udowodnili, że muszą
istnieć dodatnio naładowane elektrony. Obecnie nikt już tego nie kwestionuje;
nazywane są pozytonami. Później, jakby sprawa była nie dość skomplikowana, w
Berkeley odkryto antyprotony, posiadające przeciwny ładunek niż protony.
Antymateria to nic innego jak połączenie pozytonów i antyprotonów. Kto nie
traktuje poważnie możliwości jej istnienia, po prostu nie jest poważnym
naukowcem. Każdy poważny naukowiec wie natomiast, że zderzenie elektronu z
pozytonem, protonu z antyprotonem, lub zderzenie takich par miałoby niezwykle
groźne konsekwencje. Nastąpiłaby anihilacja zderzających się cząstek, a ich masa
spoczynkowa zamieniłaby się w zabójcze promienie gamma; towarzysząca siła
wybuchu zmiotłaby z powierzchni ziemi wszystko na obszarze kilkuset kilometrów
kwadratowych. Naukowcy są zgodni co do jednego: gdyby zaledwie dwa gramy
antymaterii spadły na ZIemię od strony przeciwnej Słońca, mogłyby nie tylko
zniszczyć wszelkie formy życia, ale również wypchnąć Ziemię z jej orbity i
posłać w kierunku Słońca. O ile, oczywiście, ziemia nie rozpadłaby się od
wybuchu. - Wesoła prognoza - powiedział Wrinfield. Nie wyglądał na zbyt
przekonanego. - Nie chcę pana urazić, ale to wszystko brzmi mi na fantastykę
popularnonaukową, i to dość niskiego lotu. - MNie również. Ale ufam swoim
zwierzchnikom. Zresztą, powoli zaczynam w to wierzyć. - Chwileczkę. Ta
antymateria nie występuje nigdzie na ziemi, prawda? - Ponieważ posiada tę
nieprzyjemną właściwość, że niszczy wszelką materię, która się z nią styka, to
chyba zrozumiałe samo przez się. - W takim razie skąd się bierze? - A skąd u
licha mam wiedzieć! - Fawcett nie zamierzał tracić panowania nad sobą, ale
bardzo nie lubił stąpać po obcym i grząskim gruncie, w dodatku po omacku. -
Zakładamy, że poza naszym wszechświatem nie istnieje żaden inny. Ale czy to
prawda? Może jest gdzieś jeszcze jeden, albo kilka? Zgodnie z najnowszą myślą
naukową, jeśli istnieją inne wszechświaty, to całkiem prawdopodobne, że
przynajmniej część z nich składa się z antymaterii. - Na moment zasępił się. -
Jeśli w takim wszechświecie mieszkają inteligentne istoty, to zapewne dla nich
nasz wszechświat składa się z antymaterii. A może jest to niezmiernie rzadka
substancja, której odrobina powstała przypadkowo, kiedy się tworzył? Któż to
może wiedzieć? - A więc to wszystko są tylko spekulacje - stwierdził Bruno. -
Hipotezy. Teoretyczne rozważania. Nie ma żadnych dowodów, prawda, pułkowniku? -
Naszym zdaniem są. Proszę mi wybaczyć tę liczbę mnogą. - Fawcett uśmiechnął się
przepraszająco. - W tysiąc dziewięćset ósmym roku wydarzyło się coś, co mogło
pochłonąć najwięcej ofiar w historii ludzkości; szczęściem, wydarzyło się na
niezamieszkanym obszarze północnej Syberii. KIedy prawie dwadzieścia lat później
rosyjscy naukowcy zainteresowali się sprawą, odkryli teren o powierzchni ponad
stu kilometór kwadratowych, na którym drzewa zostały zniszczone przez uderzenie
fali gorąca; nie spaliły się jak podczas pożaru, lecz zwęGliły dosłownie w
jednej sekundzie. Niektóre nawet pozostały w pionowej pozycji. Gdyby to miało
miejsce nie w tajdze, lecz w Nowym JOrku lub Londynie, nikt nie ostałby się przy
życiu. - Dowody, pułkowniku - rzekł Bruno. - MNie chodzi o dowody. - Chwileczkę.
Otóż wszelkie zniszczenia powodowane na Ziemi przez spadające ciała kosmiczne są
zawsze, bez wyjątku, następstwem meteorów. Tymczasem na Syberii nie znaleziono
ani meteorytu, który mógł spowodować tę katastrofę, ani nawet żadnego śladu po
jego upadku, a przecież w Arizonie i w Południowej Afryce meteory pozostawiły
ogromne kratery. W każdym razie panuje przekonanie, i to jedyny logiczny
wniosek, że na Syberię spadła cząstka antymaterii, cząstka wielkości jednej
stumilionowej grama. Ciszę, która zaległa, przerwał w końcu Wrinfield: - Tak,
już pan nam to mówił. Za drugim razem wszystko wydaje się trochę jaśniejsze, ale
tylko trochę. I co dalej? - KIlkanaście lat temu naukowcy zaczęli się
zastanawiać, czy przypadkiem Rosjanom nie udało się odkryć tajemnicy wytwarzania
antymaterii, ale po pewnym czasie uznali swoje obawy za bezpodstawne. To że
antymateria niszczy wszelką materię z jaką się styka, absolutnie wykluczało
możliwość jej produkcji, używania, a nawet składowania. Ale czy nadal wyklucza?
MOże wkrótce wszystkie trudności zostaną przezwyciężone? Kraj, który posiądzie
tajemnicę produkcji antymaterii, będzie trzymał w szachu resztę świata. W
porównaniu z nią broń nuklearna to zaledwie niegroźna zabawka dla dzieci. Przez
dobrą minutę nikt się nie odzywał; pierwszy przemówił Wrinfield: - Nie
rozmawiałby pan z nami, gdyby nie miał pan powodów podejrzewać, że broń oparta o
antymaterię istnieje, albo wkrótce może powstać. - Istotnie. JUż od kilku lat
zbieranie informacji na temat możliwości jej powstania było priorytetowym
zadaniem agencji wywiadowczych wszystkich państw. - Rozumiem, że tajemnica
konstrukcji owej broni nie znajduje się w naszych rękach; gdyby tak było,
również nie odbywalibyśmy tej rozmowy. - Zgadza się. - I nie znajduje się w
rękach Anglików? - Wówczas nie mielibyśmy powodu do obaw. - Bo to nasi
sprzymierzeńcy i gdyby co do czego doszło, szliby z nami ręka w rękę? - Sam bym
tego lepiej nie ujął. - A więc tajemnicę zna kraj, za którego odpowiedzialność i
dobre intencje, gdyby doszło do najgorszego - nie możemy ręczyć? - Właśnie -
odparł Fawcett i pomyślał, że Pilgrim miał rację ostrzegając go, żeby nie
lekceważył inteligencji Wrinfielda. - Jak zapewne panu wiadomo, pan Pilgrim i ja
poczyniliśmy pewne wstępne ustalenia - powiedział wolno właściciel cyrku. - Ale
nic mi nie wspominał o antymaterii. - Było jeszcze na to za wcześnie. - A teraz?
- Najwyższy czas. Albo teraz, albo nigdy. - Chcecie zdobyć tajne obliczenia,
plany czy coś w tym rodzaju? Odpowiedź była tak ocyzwista, że Fawcettowi
przemknęło przez myśl, że może jednak Pilgrim przesadził z inteligencją
Wrinfielda. - A jak pan sądzi? - spytał. - Czy naprawdę uważa pan, że nasz rząd
jest bardziej odpowiedzialny od rządów innych państw? - Pracuję dla rządu Stanów
Zjednoczonych. Nie do mnie należy roztrząsanie, kto ma rację. - Chyba zdaje pan
sobie sprawę, że w identyczny sposób usprawiedliwiali swoją działalność w czasie
drugiej wojny światowej gestapowcy i esesmani? Agenci Kgb pewnie też to mówią. -
Wiem. Ale pańskie porównanie jest trochę chybione. Stanom Zjednoczonym nie
chodzi o zwiększenie swojego potencjału militarnego; wszelkich rodzajów broni
mamy i tak pod dostatkiem. Ale niech pan sobie wyobrazi, co by się stało, gdyby
tajemnica antymaterii dostała się na przykład w ręce któregoś z przywódców
nowych republik środkowoafrykańskich? PRzecież to szaleńcy, których powinno się
czym prędzej zamknąć u czubków! My po prostu jesteśmy bardziej odpowiedzialni od
innych. - W tym cała nadzieja. Dobrze. Fawcett z trudem pohamował długie
westchnienie ulgi. - To znaczy, że pan się zgadza? - zapytał. - Tak. Przed
chwilą powiedział pan, że nastał już najwyższy czas, żeby powiadomić nas o
wszystkim. Dlaczego? - Mam nadzieję, że się nie pomyliłem. - Czego oczekuje pan
ode mnie, pułkowniku? - do rozmowy włączył się Bruno. Fawcett wiedział, że w
pewnych sytuacjach lepiej jest nie owijać niczego w bawełnę. - Że zdobędzie pan
dla nas obliczenia - rzekł. Bruno wstał i nalał sobie jeszcze wody sodowej.
Opróżnił szklankę, po czym spytał: - Mam je ukraść? - Nie, zdobyć. Czy nazwałby
pan kradzieżą odebranie strzelby szaleńcowi? - Dlaczego akurat ja? - Bo posiada
pan wyjątkowe umiejętności. Ale nie mogę zdradzić, w jaki sposób chcemy je
wykorzystać, dopóki nie podejmie pan decyzji. Wiemy natomiast, że istnieje tylko
jeden zapis obliczeń i końcowego równania, i że tylko jeden człowiek, ten, który
go sporządził, potrafi go odtworzyć. Wiemy również, gdzie ich szukać, zarówno
człowieka, jak i zapisu. - Gdzie? - W Krau - odparł bez wahania Fawcett. Reakcja
Bruna była całkiem inna niż Fawcett oczekiwał. KIedy się odezwał, głos miał
pozbawioyn emocji, wyraz twarzy obojętny. - W Krau - powtórzył. - Tak. W pana
dawnej ojczyźnie. W dawnym rodzinnym mieście. Bruno nic nie odpowiedział. Usiadł
w fotelu i przez dłuższą chwilę milczał. W końcu spytał: - Jeśli się zgodzę, jak
mnie przerzucicie? Przez zieloną granicę? Spadochronem? Ukrycie radości wymagało
od Fawcetta wprost heroicznego wysiłku. Najpierw Wrinfield, a teraz Bruno - w
ciągu kilku minut udało mu się skaptować obu. - W sposób znacznie mniej
dramatyczny - odparł spokojnie. - Pojedzie pan z cyrkiem. Bruno niemal osłupiał.
- To prawda, Bruno - powiedział Wrinfield. - Zgodziłem się iść rządowi na rękę w
tej sprawie, choć aż do chwili obecnej nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim
chodzi. Czeka nas krótkie tourn~ee po Europie; głównie po Europie Wschodniej.
Negocjacje trwają już od pewnego czasu. Nasza wizyta nie wzbudzi żadnych
podejrzeń. W końcu od nich też przyjeżdżają różni artyści cyrkowi, zespoły
taneczne, śpiewacy; my się rewanżujemy. - Cały cyrk pojedzie? - Nie, nie. To
byłoby niemożliwe. Tylko najlepsi z najlepszych. - Wrinfield uśmiechnął się
lekko. - Ty się do nich zaliczasz. - A jeśli odmówię? - Odwołamy wyjazd. Bruno
spojrzał na Fawcetta. - Wtedy cyrk poniesie straty - rzekł. - I pański rząd
będzie musiał zapłacić z milion dolarów. - Nasz rząd byłby gotów zapłacić
miliard, byleby tylko zdobyć obliczenia. Bruno przeniósł wzrok z Fawcetta na
Wrinfielda, po czym znów spojrzał na Fawcetta. - Pojadę - rzucił krótko. -
Wspaniale. Dziękuję. Cała Ameryka będzie panu wdzięCzna. Szczegóły... - Nie
potrzeba mi wdzięczności całej Ameryki. Jego odpowiedź zabrzmiała bardziej
zagadkowo niż obraźliwie. Fawcett stropił się lekko i nawet miał ochotę zapytać,
co Bruno ma na myśli, ale uznał, że lepiej się nie wtrącać. - Jak pan uważa -
oznajmił. - Szczegóły ustalimy później. Panie Wrinfield, czy Pilgrim wspomniał
panu, że chcielibyśmy, aby na czas tourn~ee dokooptował pan do zespołu dwie
osoby? - Nie - odparł Wrinfield, wyraźnie niezadowolony. - Wygląda na to, że pan
Pilgrim nie powiadomił mnie o wielu sprawach. - Pilgrim zawsze wie, co robi. -
Teraz, kiedy obaj zadeklarowali chęć pomocy, mógł sobie pozwolić na zdjęcie
rękawiczek, wciąż jednak starał się być uprzejmy i zachować dobre maniery. - Nie
było sensu wtajemniczać panów w szczegóły, dopóki nie wyrazili panowie zgody na
współpracę. Dwie osoby, o których wspomniałem, to doktor Harper i Maria -
doskonała amazonka. Nasi ludzie. To bardzo ważne, żeby z wami pojechali. Później
panom wyjaśnię dlaczego. Najpierw muszę omówić pewne sprawy z Pilgrimem. Bruno,
proszę powiedzieć, dlaczego się pan zgodził? Muszę pana ostrzec, że zadanie jest
bardzo niebezpieczne i gdyby pana złapali, niestety będziemy musieli wyprzeć się
jakiejkolwiek znajomości z panem. Więc dlaczego? Bruno wzruszył ramionami. -
Dlaczego? Człowiek często nie zna swoich pobudek. MOże z wdzięczności? Ameryka
przyjęła mnie, kiedy musiałem zbiec z własnego kraju. A jest tam wiele osób,
którym chętnie odpłaciłbym się, i to z nawiązką, za wyrządzone mi krzywdy. Wiem
też, że w mojej byłej ojczyźnie żyją niebezpieczni i nieodpowiedzialni ludzie,
którzy nie zawahają się przed użyciem tej nowej broni, jeśli ona faktycznie
istnieje. No i powiedział pan, że moje umiejętności zadecydowały o tym, że wybór
padł na mnie. Jeszcze nie wiem, jak chce je pan wykorzystać, ale czy w takiej
sytuacji mogę pozwolić, aby zastąpił mnie ktoś inny? Nie tylko mógłby nie
wywiązać się z misji, ale nawet zginąć. Nie chciałbym go mieć na sumieniu. -
Uśmiechnął się nieznacznie. - Powiedzmy, że pociąga mnie wyzwanie. - A prawdziwy
powód? - Nienawidzę wojny - odparł z prostotą. - Hm. Spodziewałem się innej
odpowiedzi, ale ta jest równie dobra. - Fawcett wstał z miejsca. - Dziękuję,
panowie, za poświęcenie mi czasu, za cierpliwość, a przede wszystkim za to,
żeście zgodzili się pomóc. Kierowca odwiezie was z powrotem; drugi wóz będzie
jechał z tyłu, tak jak poprzednio. - A pan? - spytał Wrinfield. - Czym pan
pojedzie na spotkanie z panem Pilgrimem? - Mamy umowę z burdelmamą. Na pewno mi
znajdzie jakiś środek lokomocji. Fawcett trzymał w ręku klucze, kiedy jednak
zbliżył się do gabinetu Pilgrima, w którym ten zarówno pracował, jak i sypiał,
schował je z powrotem do kieszeni. Pilgrim, co było dla niego dość nietypowe,
nie tylko nie zamknął drzwi na zasuwę, ale nawet ich nie zatrzasnął. Fawcett
pchnął je na oścież i wszedł do śRodka. Pierwsza myśl, jaka przemknęła mu przez
głowę, to że chyba zbyt stanowczym tonem zapewniał Wrinfielda, że Pilgrim zawsze
wie, co robi. Pilgrim leżał na dywanie. Ktokolwiek go załatwił, najwyraźniej
miał w domu cały zapas szpikulców do kruszenia lodu, bo nawet nie pofatygował
się zabrać tego, który wbił aż po rękojeść Pilgrimowi w kark. Śmierć musiała
nastąpić natychmiast, bo na eleganckiej koszuli z domu Turnbull and Asser nie
było ani kropli krwi. Fawcett ukląkł obok zwłok i spojrzał na twarz zmarłego.
Była równie pozbawiona wyrazu jak za życia jej właściciela. Pilgrim nie tylko
nie wiedział, czym zadano mu cios; nie wiedział, że mu go w ogóle zadano.
Fawcett wstał, podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. - Proszę powiedzieć
doktorowi Harperowi, żeby natychmiast zjawił się w gabinecie Pilgrima. Doktor
Harper nie był ani karykaturą ani stereotypem dobrotliwego lekarza, lecz trudno
było go sobie wyobrazić w jakiejkolwiek innej roli. Po prostu w jego wyglądzie
było coś, co nieuchronnie kojarzyło się z tym zawodem. Wysoki, szczupły,
dystyngowany, o siwiejących skroniach, nosił grube szkła w rogowej oprawie,
które nadawały jego spojrzeniu wyjątkową przenikliwość; nie wiadomo jednak, czy
był to efekt zamierzony, czy całkiem przypadkowy. W każdym razie, tego rodzaju
szkła są niezwykle przydatne dla lekarzy; patrząc lekarzowi w oczy, pacjent
nigdy nie wie, czy jest kwitnącego zdrowia, czy jedną nogą w grobie. Ubiór
doktora był równie wykwintny jak ubiór nieboszczyka, którego badał w skupieniu.
Czarna torba lekarska stała obok; nie potrzebował jej otwierać. - Co panu
jeszcze wiadomo o dzisiejszym wieczorze? - spytał. - Nic. Powiedziałem panu
wszystko - odparł Fawcett. - A więc Wrinfield? On jeden wiedział o całej
sprawie. - Ale przed dzisiejszym spotkaniem nie znał żadnych szczegółów. Nie,
Wrinfield odpada. Zresztą, nie miał sposobności. Był ze mną. - Mógł mieć
wspólnika. - Wykluczone. Jak go pan pozna, zrozumie pan dlaczego. Ma
nieskazitelną przeszłość; Pilgrim sprawdził go naprawdę dokładnie. Facet jest
takim patriotą, że nie zdziwiłbym się, gdyby na podkoszulku miał napis "Boże,
błogosław Amerykę". Poza tym nie traciłby tyle czasu i nerwów na załatwianie
tourn~ee po Europie, gdyby zamierzał zabić Pilgrima. Oczywiście, mógł to być
tylko wybieg, zasłona dymna, coś w tym stylu, ale nie sądzę. - Chyba słusznie. -
Uważam, że powinniśmy czym prędzej ich tu sprowadzić, jego i Bruna. Niech
zobaczą, że to nie przelewki. I musimy powiadomić admirała. Zadzwoni pan do
niego? Ja tymczasem wezwę Barkera i Mastersa. - LInia jest czysta? - Lepiej.
Rozmowy są kodowane. Doktor Harper wciąż rozmawiał przez telefon, kiedy do
pokoju weszli Barker, kierowca, oraz Masters, niepozorny agent, ten sam, który
podsunął Brunowi gazetę na scenie. - Przywieźcie Wrinfielda i Bruna - polecił
Fawcett. - Powiedzcie im, że sprawa jest niesłychanie pilna, ale ani słowa o
tym, co się stało. Wprowadźcie ich tunelem. I pośPieszcie się! Kiedy wyszli,
Fawcett zamknął drzwi, ale nie na zasuwę. Doktor Harper odłożył słuchawkę. -
Mamy trzymać wszystko w tajemnicy. Admirał, który orientuje się w tym najlepiej,
twierdzi, że Pilgrim nie miał żadnych bliskich krewnych. UZgodniliśmy, że zmarł
na zawał serca. Hipokrates pewnie kazałby mnie oćwiczyć. Aha, admirał jest już w
drodze. - Spodziewałem się tego - rzekł ponuro Fawcett. - Na pewno nie będzie w
szampańskim humorze. Pilgrim był oczkiem w jego głowie; wszyscy wiedzą, że
szykował go na swojego następcę. No, czas wezwać chłopaków od odcisków; niech
się rozejrzą. Choć prawdę mówiąc wątpię, czy cokolwiek znajdą. - Dlaczego? -
Facet, który jest aż tak pewny siebie, że zostawia na miejscu narzędzie zbrodni,
nie popełnia podstawowych błędów. Zauważył pan, że Pilgrim leży nogami do drzwi,
głową do pokoju? - Co z tego? - FAkt, że leży tak blisko drzwi oznacza, że sam
je otworzył. Czy odwróciłby się tyłem do obcego? MOrdercą był ktoś, kogo nie
tylko znał, ale komu ufał. Fawcett nie pomylił się. Dwaj specjaliści, którzy
przybyli z pudłem pełnym różnych chemikaliów, nie znaleźli nic. Jak się należało
spodziewać, morderca dokładnie starł odciski palców z klamki i z rękojeści
szpikulca. Specjaliści akurat zbierali się do wyjścia, kiedy - nie pukając, ani
nie pytając o zgodę - do środka wszedł jeszcze jeden mężcyzzna. Wyglądał jak
ukochany przez wszystkich poczciwy wujaszek, bogaty farmer albo admirał; tym
ostatnim był rzeczywiście, choć w stanie spoczynku. TęGi, rumiany, szpakowaty,
promieniujący dziwnie dobrotliwym autorytetem, sprawiał wrażenie jakby miał nie
pięćDziesiąt pięć lat, do których się przyznawał, lecz o dziesięć mniej.
Spojrzał na trupa leżącego na podłodze i życzliwość znikła z jego twarzy.
Zwrócił się do doktora Harpera. - Wypisał już pan akt zgonu? Zawał, ocyzwiście.
Lekarz potrząsnął głową. - Więc proszę wypisać czym prędzej, a potem kazać
odstawić Pilgrima do naszej kostnicy. - Poczekajmy jeszcze chwilę z kostnicą,
panie admirale - powiedział Fawcett. - Wkrótce się tu zjawi dwóch ludzi,
właściciel cyrku i nasz najnowszy... nabytek. Jestem przekonany, że żaden z nich
nie maczał w tym palców, ale chciałbym zobaczyć ich reakcję. I upewnić się, czy
nie odeszła im ochota do współpracy. - Jaką mamy gwarancję, że po wyjściu stąd
nie popędzą do najbliższego telefonu? Każda gazeta w tym kraju sprzedałaby
połowę swoich redaktorów, żeby mieć czym zapłacić za taką wiadomość! - Sądzi
pan, że o tym nie pomyślałem? - W głosie Fawcetta pojawiła się nieco mniej
uprzejma nuta. - Nie mamy żadnej gwarancji. Ale myślę, że może pan polegać na
mojej ocenie tych ludzi. - No dobrze - rzekł pojednawczo admirał; na wyraźne
przeprosiny Fawcett nie miał co liczyć. - Zgoda. Admirał zamilkł na moment, ale
długo nie wytrzymał bez dania podwładnemu odczuć, kto jest szefem. - Mam
nadzieję, że nie wejdą frontowymi drzwiami? - spytał. - Barker i Masters
pojechali po nich. Wprowadzą ich tunelem. Jakby na sygnał, Barker i Masters
ukazali się w drzwiach, po czym odsunęLi się na bok, żeby przepuścić Wrinfielda
i Bruna. Fawcett wiedział, że admirał i doktor Harper obserwują przybyłych
równie pilnie jak on sam. Natomiast Wrinfield i Bruno nawet nie spojrzeli na
stojących w pokoju mężczyzn; rzecz o tyle zrozumiała, że kiedy ktoś natyka się
nagle na trupa, to zwykle na nim koncentruje uwagę. Tak jak się FAwcett
spodziewał, Bruno zareagował w sposób ledwo widoczny: lekkie zwężenie oczu i
nieznaczne zaciśnięcie ust było prawie niezauważalne, za to reakcja Wrinfielda
nie pozostawiała nic do życzenia; najpierw krew odpłynęła mu z twarzy,
sprawiając, że stał się sinoszary, a potem zachwiał się i wyciągnął przed siebie
dłoń, drżącą jak w ataku febry, szukając oparcia; przez chwilę wydawało się, że
runie jak długi. Trzy minuty później, tyle czasu potrzebował Fawcett, żeby
powiedzieć przybyszom, co wiedział, Wrinfield wciąż dygotał, choć siedział już w
fotelu, z kieliszkiem koniaku w dłoni. Bruno odmówił trunku, mimo nalegań
doktora, że w celach leczniczych też powinien sobie strzelić lufę. Admirał
rozpoczął indagacje. - Czy ma pan w cyrku wrogów? - zwrócił się do Wrinfielda. -
Wrogów? W cyrku? - spytał ze zdumieniem dyrektor. - Broń Boże! MOże to zabrzmi
sentymentalnie, ale my naprawdę jesteśmy jedną wielką szczęśliwą rodziną! - A
poza cyrkiem? - Wrogów ma każdy, kto odniósł sukces. Konkurencja, niechęć,
zawiść. To normalne. - Zerknął lękliwie na zwłoki Pilgrima i znów zadygotał. -
Ale nie takich, co się posuwają do morderstwa! Przez dłuższą chwilę milczał, a
gdy znów spojrzał na admirała, na jego twarzy malowała się jakby niechęć. - Ale
dlaczego akurat mnie wypytuje pan o wrogów? - spytał; jego głos był już całkiem
opanowany. - Przecież to nie ja zostałem zabity, lecz Pilgrim. - Istnieje pewien
związek. Fawcett? - Tak, to prawda. Czy mogę mówić otwarcie, panie admirale? -
Słucham? - Wie pan, co mam na myśli: telefony, gazety gotowe sprzedać
redaktorów... - Niech się pan nie wygłupia. Przecież pana przeprosiłem. - Tak
jest, panie admirale. - Fawcett poszperał w pamięci, ale nie znalazł tam żadnych
przeprosin; uznał jednak, że nie warto się spierać. - Faktycznie, istnieje
pewien związek. MUsiał być jakiś przeciek w naszej organizacji. Jak panom przed
chwilą mówiłem, nie ulega wątpliwości, że Pilgrima zamordował ktoś, kogo dobrze
znał. Przeciek raczej nieznaczny, bo oprócz Pilgrima, tylko pan, admirale, oraz
doktor Harper i ja orientujemy się, o co w tym wszystkim chodzi. Ale co najmniej
kilkanaście osób - różni agenci, telefonistki, kierowcy, wiedziało o naszych
kontaktach z panem Wrinfieldem. Agencja wywiadowcza lub kontrwywiadowcza, do
której szeregów nie przeniknąłby ani jeden obcy agent i z czasem nie zaskarbił
sobie pełnego zaufania przełożonych, stanowiłaby unikat na skalę światową.
Byłoby naiwnością sądzić, że nam właśnie udało się ochronić przed infiltracją.
Fakt, że pan Wrinfield zajmował się wstępną fazą przygotowań do tourn~ee po
Europie, głównie po Europie Wschodniej, nie był tajemnicą. O tym, że w Krau
planowane są występy każdy mógł się dowiedzieć. Zdaniem pewnych osób z Krau -
konkretnie tych, którym podlegają interesujące nas badania - to, że pan
Wrinfield kontaktuje się z CIA, a jego cyrk wybiera się do Krau, mogło być
zwykłym zbiegiem okoliczności, ale wiele przemawiało za tym, że nie jest. - Ale
dlaczego zabili Pilgrima? Czy to miało być ostrzeżenie? - W pewnym sensie, panie
admirale. - MOże zechciałby pan odpowiadać bardziej konkretnie, Fawcett? -
Proszę bardzo. Nie ma dwóch zdań, że to ostrzeżenie. Ale żeby śmierć Pilgrima
była zrozumiała i usprawiedliwiona z ich punktu widzenia - bo musimy pamiętać,
że bez względu na to, za jak niepoczytalnych uważamy naszych przeciwników, są to
mimo wszystko ludzie rozumujący logicznie - musi być czymś więcej niż samym
ostrzeżeniem. Ten mord to także prowokacja i zachęta. Ostrzeżenie, które chcą,
żebyśmy zignorowali. Jeśli wierzą, że stoimy za tourn~ee cyrku pana Wrinfielda,
i jeśli mimo zabójstwa Pilgrima - a nie ulega dla nich wątpliwości, że właśnie
im przypiszemy tę zbrodnię - nie zrezygnujemy z wysłania cyrku w trasę, będzie
to świadczyć o tym, jak bardzo nam zależy, żeby cyrk dotarł do Krau. O dalsze
dowody naszego zaangażowania postarają się na miejscu. Będą chcieli
skompromitować nas w oczach świata. INternowanie całego cyrku to dobry chwyt,
zwłaszcza jeśli komuś zależy, żeby sprawa trafiła na pierwsze strony gazet.
Proszę sobie wyobrazić, jaką zdobędą przewagę w różnych negocjacjach, jeśli nasz
kraj stanie się pośmiewiskiem. Autorytet Stanów Zjednoczonych runie w gruzy; i
Wschód i Zachód będą się tarzać z radości. Afera, jaka wybuchła w związku z
Garym Powersem i jego U_2, to w porównaniu betka. - Hm. Jak pan sądzi, jakie
mamy szanse wykryć to ich kukułcze jajo w naszym gnieździe? - Zerowe. - Doktorze
Harper? - Zgadzam się z Fawcettem. To po prostu niemożliwe, panie admirale.
Należałoby każdemu z kilkuset pracowników zatrudnionych w tym budynku
przydzielić agenta, który by go śledził. - A tych agentów musieliby z kolei
śledzić następni, tak? To pan ma na myśli? - Z całym szacunkiem, panie admirale,
wie pan co mam na myśli nie gorzej ode mnie. - Niestety. - Admirał sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął dwa kartoniki i wręczył jeden
właścicielowi cyrku a drugi Brunowi. - Jeśli panowie będą chcieli się ze mną
skontaktować, proszę zadzwonić pod ten numer i prosić admirała. I jeszcze jedno:
jeżeli domyślacie się mojej tożsamości - a bylibyście niemal tak głupi jak moi
agenci, gdybyście nie potrafili jej odgadnąć - zachowajcie to, proszę, dla
siebie. Westchnął i zwrócił się do Fawcetta. - Niestety, ma pan rację, Fawcett.
To jedyne sensowne wytłumaczenie tego, co się stało. Ale nie mamy wyboru; musimy
zdobyć te obliczenia, bez względu na ryzyko i zaistniałe okoliczności. Czy jest
jakiś inny sposób? - Nie ma - powiedział Fawcett. - Nie ma - powtórzył Harper.
Admirał skinął głową. - Istotnie, nie ma - przyznał. - Albo Bruno albo nici.
Fawcett potrząsnął głową. - Albo Bruno i cyrk, albo nici - rzekł. Admirał
popatrzył uważnie na Wrinfielda. - Możliwe, że trzeba będzie poświęcić życie. Co
pan na to? Wrinfield opróżnił kieliszek. Ręka mu nawet nie drgnęła; odzyskał
równowagę psychiczną. - Nie jestem zachwycony taką perspektywą. - A co pan sądzi
o internowaniu? - Też mi nie odpowiada. - Nie dziwię się. INternowanie nie
należy do przyjemności. Czy mam rozumieć, że się pan wycofuje? - Sam nie wiem,
po prostu nie wiem. - Wrinfield w zamyśleniu, ale i z niepokojem, spojrzał na
Bruna. - A ty? - Ja jadę. - Głos linoskoczka był cichy, opanowany, bez cienia
nerwów czy histerii. - Jeśli trzeba, pojadę sam. Jeszcze nie wiem, jak mnie
wówczas przerzucicie przez granicę, ani co mam robić na miejscu, ale nie
wycofuję się. Wrinfield westchnął. - A więc klamka zapadła - rzekł uśmiechając
się blado. - Przecież nie mogę pozwolić, żeby świeży imigrant przebił
patriotyzmem Amerykanina w piątym pokoleniu. - Dziękuję, panie Wrinfield. -
Admirał zmierzył Bruna spojrzeniem pełnym zaciekawienia. - I panu również. Niech
mi pan powie, dlaczego jest pan tak zdecydowany jechać? - Już mówiłem panu
Fawcettowi. Nienawidzę wojny. Admirał wyszedł. Doktor Harper wyszedł. Wrinfield
i Bruno również wyszli, a Pilgrima wyniesiono; za trzy dni miał się odbyć
uroczysty pogrzeb, prawdziwa przyczyna zgonu utajona na zawsze, rzecz dość
powszechna w wypadku pracowników wywiadu i kontrwywiadu, których kariery kończą
się nagle i niespodziewanie. Fawcett, z ponurą, wręcz grobową miną na pyzatej
twarzy, przechadzał się po gabinecie nieboszczyka, kiedy zadzwonił telefon.
Natychmiast podniósł słuchawkę. Głos po drugiej stronie linii był ochrypły i
drżący. - Fawcett? Fawcett? Fawcett, to pan? - Tak. Kto mówi? - Nie będę się
przedstawiał przez telefon. Niech pan, do licha, nie udaje, że nie wie. To pan
mnie wciągnął w tę cholerną kabałę! - zawołał rozmówca; głos tak bardzo drżał mu
ze zdenerwowania, że trudno go było rozpoznać. - Na miłość boską, niech pan
przyjeżdża czym prędzej! Stało się coś strasznego! - Co? - Niech pan przyjedzie!
- ton głosu był błagalny. - Tylko sam, na Boga! Czekam u siebie w biurze. Tym na
terenie cyrku. Połączenie zostało przerwane. Fawcett nacisnął parę razy widełki,
ale bez rezultatu. Odłożył słuchawkę, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi, po czym
zjechał windą do podziemnego garażu, wsiadł do samochodu i ruszył w ciemną
deszczową noc, kierując się w stronę cyrku. Światła na budynku były pogaszone;
paliło się zaledwie jedno przy wejściu. Artyści już dawno skończyli pracę i
udali się na spoczynek do pociągu. FAwcett zaparkował samochód i szybkim krokiem
pomaszerował za kulisy, gdzie stały klatki ze zwierzętami i gdzie Wrinfield miał
swoje obskórne, prowizoryczne biuro. Wewnątrz budynku światła wciąż się paliły,
ale nie było widać śladu żywej duszy. W pierwszej chwili zdumiało Fawcetta, że
nikt nie pilnuje zwierząt, bo przecież warte były fortunę, zreflektował się
jednak, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie kradł indyjskiego słonia, czy
nubijskiego lwa. Nie tylko nie można ich było po prostu schować do torby i
wynieść, ale także znalezienie kupca nastręczało trudności. Większość zwierząt
leżała pogrążona w śnie; jedynie słonie, każdy przykuty za przednią ngę, stały
kołysząc się na boki, nie wiadomo czy czuwając, czy drzemiąc. Niewątpliwie nie
spało dwanaście bengalskich tygrysów zamkniętych razem w jednej dużej klatce;
krążyły po niej niespokojnie, co pewien czas warcząc bez żadnego powodu. Fawcett
skierował się w stronę biura Wrinfielda. Nagle zatrzymał się zdziwiony, że z
okna biura nie pada światło. Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Otworzyły się.
Pchnął je szerzej i wsunął głowę do środka, żeby się rozejrzeć; raptem świat
zawirował mu przed oczami. Rozdział trzeci Przez całą noc Wrinfield prawie nie
zmrużył oka, rzecz zupełnie zrozumiała po przejściach i napięciach minionego
dnia. W końcu, o piątej, wstał, wziął prysznic, ogolił się, i pozostawiając swój
luksusowo urządzony przedział, udał się do zwierząt, co czynił instynktownie,
ilekroć gnębiły go kłopoty, kochał bowiem cyrk i tylko w nim czuł się jak u
siebie w domu; kontakt, jaki miał ze zwierzętami, znacznie przewyższał ten, jaki
miał ze studentami, którym mozolnie usiłował wbić do głowy ekonomię, marnując -
jak to teraz widział - najlepsze lata swojego życia. Poza tym mógł sobie uciąć
pogawędkę z Johnnym, nocnym strażnikiem, który - mimo przepaści, jaka dzieliła
ich stanowiska - był jego serdecznym przyjacielem i powiernikiem. Nie żeby
Wrinfield zamierzał zwierzać się komukolwiek z wydarzeń ubiegłego wieczoru.
JOhnny'ego jednak nigdzie nie było, a nie należał do ludzi, którzy zaniedbują
swoje obowiązki, zresztą mało uciążliwe; oprócz pilnowania terenu musiał tylko
rano obejść klatki i powiadomić weterynarza lub właściwego tresera, gdyby któreś
ze zwierząt zachowywało się dziwnie. Z początku tylko lekko zdumiony, a potem ze
wzrastającym niepokojem Wrinfield zaczął szukać Johnny'ego; znalazł go w ciemnym
kącie. JOhnny, stary, pomarszczony i kulawy - bo o jeden raz za dużo zdarzyło mu
się spaść z liny - leżał ze skrępowanymi rękami i nogami, usta miał
zakneblowane, ale poza tym był cały i zdrowy, tyle że potwornie wściekły.
Wrinfield zdjął mu knebel, rozwiązał sznur i pomógł staruszkowi wstać. Długim
latom pracy w cyrku JOhnny zawdzięczał swoją niesłychaną wprawę w posługiwaniu
się niecenzuralnym słownictwem; chwiejąc się na nogach, puszczał wiązankę za
wiązanką dając upust furii. - Kto cię tak urządził? - spytał Wrinfield. - Nie
wiem, szefie. Pojęcia nie mam. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. - Johnny
delikatnie pomacał sobie kark - ktoś mnie porządnie rąbnął. Wrinfield obejrzał
chudy kark staruszka. Widniał na nim potężny siniak, ale żadnych ran, na
szczęście, nie było. Wrinfield otoczył ramieniem wątłe barki Johnny'ego. -
Rzeczywiście. Chodźmy do mojego biura; usiądziesz, odpoczniesz. Na pewno mam tam
coś, co postawi cię na nogi. A potem zawiadomimy policję. Byli w połowie drogi
do biura, kiedy JOhnny nagle zesztywniał i, opierając się prowadzącemu go
Wrinfieldowi, powiedział dziwnie chropawym i napiętym głosem: - Chyba musimy
zawiadomić gliny o czymś poważniejszym, szefie. Wrinfiedld spojrzał na niego
pytająco, po czym powiódł oczami za jego wzrokiem. W klatce z bengalskimi
tygrysami leżały zmasakrowane ludzkie szczątki. Tylko po kilku strzępach odzieży
z żałosnymi resztkami baretek udało mu się rozpoznać to, co zostało z pułkownika
Fawcetta. Wrinfield z przerażeniem i zafascynowaniem patrzył na to, co się
działo za oknem jego biura; choć do świtu było jeszcze daleko, artyści cyrkowi,
policjanici i detektywi kręcili się po zapleczu, skrupulatnie zacierając
wszelkie ślady, które mógł pozostawić morderca. Sanitariusze zawinęli w płachtę
brezentu mizerne szczątki Fawcetta i umieścili na noszach. Nieco na uboczu stali
razem Malthius, treser tygrysów, Neubauer, treser lwów, oraz Bruno; to oni
weszli do klatki i wynieśli zakrwawione ochłapy. Wrinfield skierował wzrok na
admirała, do którego zadzwonił natychmiast po zawiadomieniu policji. Mimo że po
przybyciu na miejsce admirał nikomu się nie przedstawił, żaden z policjantów nie
próbował go zatrzymać, nikt go nie pytał, kim jest i czego tu szuka; widocznie
ktoś wyższy szarżą wydał polecenie, żeby nie wchodzono mu w drogę. - Na miłość
boską, panie admirale, kto mógł zrobić coś tak strasznego? - spytał Wrinfield. -
Okropnie mi przykro, panie Wrinfield. - Były to dość nietypowe słowa jak na
admirała, któremu niezmiernie rzadko bywało przykro. - Proszę mi wierzyć. Żal mi
Fawcetta, to jeden z moich najzdolniejszych i najbardziej zaufanych zastępców, a
w dodatku wspaniały człowiek. I żal mi pana, naprawdę przykro mi, że wciągnąłem
pana w tę całą obrzydliwą aferę. Pański cyrk mógłby się obejść bez takiej
reklamy. - Do diabła z reklamą! Ważne jest, kto to zrobił! - I chyba trochę żal
mi siebie. - Admirał wzruszył ciężko ramionami. - Pyta pan kto? Oczywiście ta
sama osoba, lub osoby, które załatwiły Pilgrima. Kto dokładnie, nie mam pojęcia.
Jedno jest pewne: morderca, bądź mordercy, wiedzieli, że Fawcett zjawi się tu,
skoro wcześniej ogłuszyli strażnika. Miał staruszek szczęście, że jego też nie
wrzucili do klatki. Sądzę, że Fawcetta zwabili telefonem. Wkrótce się dowiemy.
MOi ludzie właśnie to sprawdzają. - Co sprawdzają? - Wszystkie rozmowy
telefoniczne z naszą agencją, zarówno kiedy ktoś dzwoni do nas, jak i kiedy my
dzwonimy do kogoś, są automatycznie nagrywane. Oczywiście, z wyjątkiem rozmów,
które prowadzone są przez aparaty z przystawką kodującą. Myślę, że za kilka
minut powinniśmy mieć nagranie. A teraz chciałbym porozmawiać z tymi trzema,
którzy wynieśli zwłoki z klatki. Z każdym osobno. O ile się nie mylę, jednym z
nich jest treser tygrysów. Jak się nazywa? - Malthius. Ale... ale ufam mu
całkowicie. - Nie wątpię - rzekł admirał, siląc się na cierpliwość. - Sądzi pan,
że zdołano by wyjaśnić jakąkolwiek zbrodnię, gdyby przesłuchiwano tylko
podejrzanych? Proszę po niego posłać. Malthius, Bułgar o czarnych jak węgiel
oczach i szczerej twarzy, był wyraźnie zdenerwowany. - Niech się pan tak nie
przejmuje - powiedział łagodnie admirał. - To moje tygrysy go zagryzły. -
Zagryzłyby każdego oprócz pana, prrawda? - Nie wiem. Gdyby ktoś leżał spokojnie,
to chyba nie. - Zawahał się. - Wiele zależałoby od okoliczności. Co innego...
Admirał czekał cierpliwie. - Co innego, gdyby ktoś je sprowokował - dokończył po
chwili Malthius. - Albo gdyby... - Tak? - Albo gdyby poczuły krew. - Jest pan
pewien? - Oczywiście, że jest pewien! - Ostry ton głosu Wrinfielda zaskoczył
admiraała, który nie wiedział, jak bardzo lojalny wobec swoich ludzi jest
właściciel cyrku. - A co pan myśli? Karmimy je koniną i wołowiną, surowym mięsem
pachnącym krwią! Nie mogą się doczekać pory karmienia; każdy rzucony im ochłap
natychmiast rozszarpują zębami i pazurami. Czy widział pan kiedykolwiek tygrysy
pożerające mięso? Admirałowi stanął przed oczami obraz Fawcetta rozrywanego na
strzępy przez drapieżne bestie; mimo woli przeszedł go dreszcz. - Nie. I chyba
nie chciałbym widzieć - rzekł, po czym zwrócił się do Malthiusa. - Więc kiedy
wrzucono go do klatki, Fawcett jeszcze żył; mógł być nieprzytomny, ale w każdym
razie żył, bo trupy nie krwawią. Pana zdaniem był ranny, tak? - Przypuszczalnie
tak. Chociaż teraz nie znajdzie się żadnych śladów. - Zdaję sobie z tego sprawę.
Klatka była zamknięta na klucz od zewnątrz. Czy znajdując się w klatce, można
przekręcić klucz? - Nie. W środku jest rygiel. Ale nie był zasunięty. - Po co i
zamek, i rygiel? Czy to nie za dużo? Po raz pierwszy odkąd wszedł do biura
Malthius uśmiechnął się smutno. - Jeśli chodzi o tygrysy, to nie. Kiedy chcę
wejść do klatki, otwieram drzwi kluczem i zostawiam go w zamku. Po wejściu
natychmiast zasuwam rygiel. Nie mogę ryzykować, że drzwi otworzą się same, albo
że któryś z tygrysów pchnie je na oścież i wszystkie wydostaną się na zewnątrz,
pomiędzy ludzi. - Na jego twarzy znów pojawił się ten sam gorzki uśmiech. - MNie
też to odpowiada. Gdyby nagle zrobiło się gorąco, mogę jednym ruchem odsunąć
rygiel, wyskoczyć z klatki i zamknąć ją na klucz. - DzięKuję. Czy zechciałby pan
poprosić swojego przyjaciela... - Heinricha Neubauera, tresera lwów? - Tak. Z
nim też chciałbym porozmawiać. Malthius z ponurą miną wyszedł z biura. - Co on
taki przygnębiony? - spytał admirał Wrinfielda. - A pan by nie był na jego
miejscu? - głos Wrinfielda znów stał się niespodziewanie szorstki. - Po pierwsze
czuje się osobiście odpowiedzialny za to, co się stało, a po drugie jego tygrysy
po raz pierwszy skosztowały ludzkiego mięsa. A jeśli przypadło im do gustu? Jego
też mogą pożreć. - Nie pomyślałem o tym. Admirał zadał Neubauerowi kilka
nieistotnych, rutynowych pytań, po czym poprosił go, żeby wezwał Bruna. -
Właściwie tylko z panem chciałem się widzieć - oznajmił, kiedy linoskoczek
wszedł do śRodka. - Z tamtymi rozmawiałem po to, żeby nie wzbudzić niczyich
podejrzeń. Obserwują nas i pracownicy cyrku i policja. Niektórzy policjanci
sądzą, że jestem jakimś nadkomisarzem policji, inni - nie wiadomo czemu - że
jestem z Fbi. Ale mówię o tym tak na marginesie. Stała się okropna rzecz, Bruno.
OKropna. Wygląda na to, że biedny Fawcett miał rację; nie cofną się przed
niczym, żeby przekonać się, jak bardzo zależy nam na tym, aby cyrk pojechał do
Krau. I osiągnęli swoje. Diabli wiedzą, do czego jeszcze są zdolni. Nie mam
prawa, nikt nie ma prawa żądać od was, abyście dalej brali udział w tej całej
makabrycznej aferze. Patriotyzm też ma swoje granice; cena, jaką Pilgrim i
Fawcett zapłacili, jest zbyt wysoka. Czujcie się, panowie, zwolnieni z wszelkich
podjętych zobowiązań. - Mów pan za siebie - warknął Wrinfield tym samym ostrym
tonem, co poprzednio; każdy cios w jego ukochany cyrk był osobistą zniewagą i
działał na niego jak płachta na byka. - Zginęło dwóch dzielnych ludzi. Czy ich
śmierć ma iść na marne? Jadę do Europy. Admirał zamrugał oczami i spojrzał na
Bruna. - A pan? - spytał. Bruno nie odpowiedział, tylko popatrzył na niego z
pogardą. - Hm. - Admirał stropił się na moment. - JUż myślałem, że z wyjazdu
nici. Ale jeśli jesteście gotowi ponieść ryzyko, ja jestem gotów przyjąć waszą
ofiarność. Bardzo to egoistyczne z mojej strony, ale ogromnie nam zależy na tych
obliczeniach. Panowie, nie będę wam dziękował, słów bym na to nie znalazł, ale
przynajmniej postaram się, żebyście mieli pełną ochronę. Przydzielę wam pięciu
moich najlepszych ludzi; może jako dziennikarzy towarzyszących cyrkowi? KIedy
już będziecie na statku... - Jeśli przydzieli nam pan kogokolwiek, nie
pojedziemy - przerwał mu cicho Bruno. - Przynajmniej ja nie pojadę. A z tego, co
się orientuję, choć oczywiście nie znam szczegółów, beze mnie tourn~ee nie ma
sensu. Zgadzam się na udział doktora Harpera, bo polecił go nam człowiek, który
sam zginął; trudno o lepszą rekomendację. Ale jeśli chodzi o innych... kto
według pana zabił Pilgrima i Fawcetta? MOże bez przydzielonej ochrony będziemy
mieli jakieś szanse. Bruno odwrócił się na pięcie i wyszedł z biura. Admirał
patrzył za nim z bolesnym wyrazem twarzy; zdarzyło się coś, co szefowi Cia
przytrafiało się niezmiernie rzadko: zabrakło mu słów. Z chwilowej opresji
wybawiło go pojawienie się sierżanta policji z czarnym pudełkiem w ręce.
Wrinfield od razu domyślił się, że policyjny mundur nie należy do mężczyzny,
który ma go na sobie. I że to admirał kazał mu go włożyć, żeby nie rzucał się w
oczy. - Nagranie? - zapytał admirał. Sierżant skinął głową. - MOżemy przesłuchać
je w pańskim biurze? - Oczywiście. Proszę czuć się jak u siebie - odparł
Wrinfield. - Miałem na myśli pańskie drugie biuro. Tu się kręci zbyt wiele osób.
Kiedy drzwi przedziału zamknęły się za nimi, sierżant wyjął z czarnego pudełka
magnetofon. - Co pan spodziewa się usłyszeć? - spytał Wrinfield admirała. -
Pana. Właściciel cyrku wybałuszył oczy. - A raczej kogoś umiejętnie
naśladującego albo pański głos, albo głos Bruna. Fawcett znał w cyrku jedynie
was; nie przyjechałby, gdyby dzwonił ktoś inny. Sierżant włączył magnetofon. -
To miałem być ja - oznajmił spokojnie Wrinfield, kiedy nagranie dobiegło końca.
- MOżemy posłuchać jeszcze raz? Sierżant przewinął taśmę i puścił ją ponownie. -
To nie jest mój głos - stwierdził autorytatywnie Wrinfield. - Chyba nie ma pan
wątpliwości? - Mój drogi panie, wcale nie sądziłem, że to będzie pański głos. I
nie mam wątpliwości. Teraz już nie mam. Za pierwszym razem nie byłem pewien.
KIedy ktoś jest zdenerwowany i mówi bardzo szybko, jego głos zmienia się. Prosta
metoda, to przykryć mikrofon kawałkiem jedwabiu. Nie dziwię się, że biedny
Fawcett dał się nabrać, zwłaszcza, że sam też miał zszargane nerwy tą historią z
Pilgrimem. Głos jest nieźle podrobiony. - Admirał na moment się zawahał, po czym
spojrzał w zamyśleniu na Wrinfielda. - O ile mi wiadomo, nie rozmawiał pan z
nikim z moich ludzi oprócz Pilgrima i Fawcetta, prawda? Wrinfield skinął głową.
- A ten, kto dzwonił, musiał dobrze znać pański głos, żeby naśladować go tak
udatnie. - Bzdura! Jeśli sugeruje pan... - Tak, dokładnie to sugeruję. Niestety.
Do jasnej cholery, jeśli są wtyczki w CIA, tym bardziej mogą być w pańskim
cyrku! U mnie pracują przynajmniej sami Amerykanie, a u pana ludzie dwudziestu
pięCiu różnych narodowości! - Każdy obcy wywiad chce mieć wtyczki w CIA, a komu
mogłoby zależeć na infiltracji zwykłego cyrku? - Nikomu. Ale w oczach naszych
wrogów nie jesteście już zwykłym cyrkiem, lecz agendą CIA. To dostateczny powód,
żeby was infiltrować. Niech pan nie pozwoli, żeby lojalność wobec pracowników
odebrała panu zdolność trzeźwego myślenia. Jeszcze raz przesłuchajmy taśmę. Tym
razem niech pan nie koncentruje się na podobieństwie do własnego głosu, tylko
próbuje rozpoznać dzwoniącego. Sądzę, że zna pan głosy wszystkich swoich
pracowników. Już teraz możemy zawęzić pole poszukiwań, bo większość pańskich
ludzi to cudzoziemcy mówiący po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. A do
Fawcetta zadzwonił ktoś, dla kogo angielski jest językiem ojczystym,
prawdopodobnie Amerykanin, choć tego nie mogę być jeszcze całkiem pewien.
Przesłuchali nagranie cztery razy. W końcu Wrinfield pokręcił głową. - Nic z
tego. Głos jest za bardzo zniekształcony. - Dziękuję sierżancie, może pan
odejść. Sierżant schował magnetofon do pudełka i wyszedł. Admirał przez chwilę
chodził po przedziale - trzy kroki w każdą stronę - po czym pokiwał głową,
niechętnie godząc się z własną oceną sytuacji. - Ładna para kaloszy, nie ma co -
powiedział. - Wtyczki u mnie, wtyczki u pana. - Jest pan tego bardzo pewien. -
Jestem pewien jednego; każdy z moich ludzi wolałby zrezygnować z renty niż
otworzyć drzwi klatki z tygrysami. Po chwili Wrinfield też pokiwał głową, i też
bez entuzjazmu. - Fakt. Sam powinienem był na to wpaść. - Drobiazg. Ale co
zrobimy teraz. Daję głowę, że śldzą każdy pański ruch. - Przez moment milczał z
ponurą miną. - Choć moja głowa niewiele będzie warta, kiedy skończy się ta cała
afera. - Myślałem, żeśmy to ustalili. - Głos Wrinfielda ponownie przybrał
znajomy już ostry ton. - Słyszał pan, co powiedziałem w cyrku. I co powiedział
Bruno. Jedziemy. Admirał przyjrzał mu się uważnie. - Wczoraj wieczorem nie był
pan aż tak zdecydowany. - Chyba pan nie do końca rozumie - powiedział cierpliwie
Wrinfield. - Cyrk jest moim życiem, całym moim życiem. Kto krzywdzi mnie,
krzywdzi cyrk. I odwrotnie. A poza tym, mamy jeszcze asa w rękawie. - Jakiego
asa? - Bruna. Nikt nie wie, że współpracuje z panem. - Tak, to ważne. I chcę,
żeby tak pozostało. Dlatego właśnie zależy mi na tym, żeby przyjął pan do pracy
naszą agentkę. Nazywa się Maria Hopkins. Wprawdzie słabo ją znam, ale doktor
Harper twierdzi, że jest świetna, a poza tym w pełni godna zaufania. Zakocha się
w Brunie, a on w niej. Nikt się temu nie będzie dziwił. - Admirał uśmiechnął się
smutno. - Gdybym był dwadzieścia lat młodszy... To bardzo piękna dziewczyna. W
każdym razie pracując w cyrku będzie mogła kontaktować się z Brunem, z panem, z
doktorem Harperem i - do czasu waszego wyjazdu - ze mną, nie wzbudzając żadnych
podejrzeń. Może zatrudni pan ją jako amazonkę? To pomysł Fawcetta. - Wykluczone.
MOże ta dziewczyna myśli, że jest dobra, może rzeczywiście jest dobra, ale cyrk
to nie miejsce dla amatorów. Co więcej, każdy z moich ludzi od razu pozna, że
brak jej wyszkolenia cyrkowego, a to tylko niepotrzebnie ściągnie na nią uwagę.
- Ma pan lepszy pomysł? - Tak. Zastanawiałem się nad tym po wyjściu z tego
okropnego burdelu, do którego zabrał nas Fawcett. Zresztą, nie musiałem myśleć
długo. MOja sekretarka bierze ślub za kilka tygodni; wychodzi za jakiegoś
dziwaka, który nie lubi cyrku. Więc musi się z nami rozstać. Wszyscy o tym
wiedzą. Zatrudnię Marię na jej miejsce. Będzie miała doskonały pretekst, żeby
ciągle się ze mną kontaktować, a na moje polecenie także z doktorem i z Brunem.
- Znakomicie. Chciałbym również, żeby umieścił pan w jutrzejszej prasie duże
ogłoszenie, że pański cyrk poszukuje lekarza na czas europejskiego tourn~ee.
Wiem, że na ogół nie załatwia się tego w ten sposób, że są inne metody, musimy
jednak stworzyć wrażenie, że wybór lekarza był sprawą przypadku. Zapewne otrzyma
pan sporo ofert; podróż po Europie to gratka dla kogoś świeżo po studiach, ale
oczywiście wybierze pan doktora Harpera. Nie praktykował od lat, więc w sytuacji
przymusowej najwyżej będzie umiał podać komuś aspirynę; na więcej nie możecie
liczyć. Ale to nieistotne. Ważne jest, że to jeden z naszych najlepszych
agentów. - To samo słyszałem na temat Pilgrima i Fawcetta. Admirał machnął z
rozdrażnieniem ręką. - Nieszczęścia chodzą parami. Teraz karta powinna się
odwrócić. Pilgrim i Fawcett wiedzieli, że ich praca wiąże się z ryzykiem. Harper
też zdaje sobie z tego sprawę. Przynajmniej nie ciążą na nim żadne podejrzenia,
bo dotąd nie miał kontaktów z pańskim cyrkiem. - Czy nie przyszło panu do głowy,
że wróg może dowiedzieć się, że to pański pracownik? - A czy ja pana uczę, jak
kierować cyrkiem? - Przepraszam. Należało mi się. - Nie przeczę. Ale po pierw-
sze, nie ma powodu, żeby go w ogóle sprawdzali; przecież nie będą sprawdzać
wszystkich stu iluś pracowników cyrku. Po drugie, pracuje w Belvedere,
znakomitym szpitalu, i właśnie wkrótce rozpoczyna dłuższy urlop; dlaczego nie
miałby się przejechać do Europy na cudzy koszt? Na pewno będzie przewyższał
kwalifikacjami i doświadczeniem wszystkich pozostałych kandydatów. Jego wybór
bęDzie sprawą oczywistą. Każdy dyrektor by się ucieszył z tak świetnego
fachowca. - Ale powiedział pan, że Harper nie praktykuje od lat! - Jest
ordynatorem w Belvedere. Mamy tam swój oddział. - Boże, gdzie was nie ma! -
Staramy się być wszędzie. Jak szybko może pan wyjechać? - Wyjechać? - Do Europy.
- Mamy kilka wstępnych terminów wyjazdu i kilka wersji trasy. Nie będzie z tym
problemu. Czekają nas jeszcze trzy dni występów w Waszyngtonie, a potem trzy dni
na Wschodnim Wybrzeżu. - Proszę odwołać Wschodnie Wybrzeże. - Odwołać? Nigdy
tego nie robimy! Wszystko zostało dawno umówione, zarezerwowano hale,
umieszczono reklamy, sprzedano tysiące biletów... - Otrzyma pan iście królewską
rekompensatę, panie Wrinfield. Proszę tylko wymienić sumę; jutro przelejemy ją
na pańSkie konto. Wrinfield nie należał do ludzi, którym zdarza się płakać, ale
teraz miał taką minę, jakby był bliski łez. - Ależ występujemy w tych miastach
co roku! Mamy stałą widownię, której nie możemy zawieść! - Niech pan podwoi
sumę, którą zamierzał pan wymienić. Ale proszę odwołać występy. Za tydzień
odpływacie z Nowego JOrku. Kiedy zatrudni pan Harpera, on zajmie się
szczepieniami. Gdyby były kłopoty z wizami, pomożemy. Choć nie spodziewam się
problemów z żadną ambasadą czy konsulatem państw Europy Wschodniej; bardzo im
zależy na przyjeździe cyrku. Wpadnę dziś wieczorem na przedstawienie. Czarująca
panna Hopkins zjawi się również, ale nie ze mną. Niech ktoś się nią zajmie,
dobrze? Tylko proszę nie robić tego osobiście. - MOże mój bratanek. To bystry...
- W porządku. Ale proszę go w nic nie wtajemniczać. Niech ją po prostu oprowadzi
po terenie, żeby dziewczyna poznała kulisy swojej nowej pracy. I niech jej
przedstawi waszych czołowych artystów, w tym oczywiście Bruna. Proszę uprzedzić
Bruna, jak rzeczy się mają. Rzadko kiedy bratanek jest tak podobny do stryja jak
Henry Wrinfield był podobny do Tesco Wrinfielda; wyglądał raczej na jego syna,
choć rzeczywiście był tylko bratankiem. Miał identyczne ciemne oczy, taką samą
szczupłą, inteligentną twarz, i jeśli nawet nie posiadał równie tęgiego umysłu,
na pewno był bystrym i rzutkim młodzieńcem, dla którego oprowadzenie Marii
HOpkins po zapleczu cyrku nie stanowiło wyzwania nad siły. Oprowadzał ją przez
ponad godzinę, i przez ponad godzinę ani razu nie pomyślał o swojej narzeczonej,
panience z dobrego domu, studiującej na jednym z najlepszych uniwersytetów, a
kiedy w końcu sobie o niej przypomniał, nie poczuł żadnych wyrzutów sumienia,
choć zwykle myślał o niej przynajmniej raz na dziesięć minut. Zresztą tylko
nieuleczalny mizogin mógłby mieć powód do narzekań, gdyby mu powierzono misję
zajęcia się panną Hopkins. Drobna, lecz bynajmniej nie cierpiąca na
niedożywienie, o długich ciemnych włosach i wielkich piwnych oczach, miała
cudowny, zaraźliwy śmiech i pogodne usposobienie. Różniła się diametralnie od
stereotypu pracownika CIA i może między innymi dlatego doktor Harper tak wysoko
ją cenił. Henry, który oprowadzając dziewczynę, niepotrzebnie trzymał ją pod
rękę, pokazał jej zwierzęta spętane przy słupach, lub zamknięte w klatkach, po
czym przedstawił ją Malthiusowi i Neubauerowi; czekając na występy, obaj
treserzy zajmowali się doskonaleniem umiejętności swoich kotów. Malthius,
czarujący, pełen wdzięku, życzył jej miłego pobytu; Neubauer, choć dość
uprzejmy, nie umiał być czarujący i nie życzył jej nic. Następnie Henry
zaprowadził dziewczynę na teren lunaparku, gdzie rozbrzmiewała hałaśliwa muzyka.
Potężny Kan Dahn, z łatwością wywijający ogromną sztangą, wyglądał niezwykle
imponująco; ująwszy ostrożnie drobną dłoń Marii w swoje wielkie łapsko,
uśmiechnął się szeroko, oznajmiając, że jest ona najlepszym nabytkiem cyrku,
odkąd przed laty zatrudniono jego. Zachowywał się bardzo serdecznie, wręcz
wylewnie. Siłaczowi zawsze zresztą dopisywał humor, choć nikt nie miał pojęcia,
czy wynika to z jego wesołego usposobienia, czy ze świadomości, że wobec nikogo
nie musi być gburowaty, bo jego wygląd działa dostatecznie otrzeźwiająco nawet
na najgorszych zbirów. Manuelo, meksykański mistrz noża, stał za kontuarem
jednej z bud, z wyrozumiałością obserwując młodych i niemłodych klientów
ciskających w ruchome tarcze nożami o specjalnie stępionych ostrzach. Co pewien
czas wychodził zza kontuaru i, rzucając noże obiema rękami naraz, błyskawicznie
strącał sześć tarcz, żeby zademonstrować klientom, iż to naprawdę nic trudnego.
Powitał Marię z szarmancją południowca, zapewniając ją, że tak długo jak
pozostanie w cyrku, zawsze będzie do jej usług. Pracujący kilka kroków dalej Ron
Roebuck przywitał ją z powagą, ale też serdecznie; kiedy już odchodziła,
zobaczyła ze zdumieniem i radością, że spada na nią migocząca, rozdygotana pętla
białej liny. Sznur dotknął ziemi, po czym wzniósł się w górę i znikł, nie
muskając nawet sukienki dziewczyny. Maria obejrzała się i uśmiechnęła szeroko do
Roebucka; na jego poważnej dotąd twarzy również pojawił się uśmiech. Bruno
wyszedł przed swój składany teatrzyk, akurat, kiedy Henry i Maria zbliżali się
do niego. Miał na sobie szatę chińskiego mandaryna, która tak skutecznie kryła
jego doskonale umięśnione ciało. Henry dokonał prezentacji i Bruno uważnie
zmierzył dziewczynę wzrokiem. Jak zwykle, trudno było odgadnąć, co myśli, ale
potem stało się coś niezwykłego: uśmiechnął się i jego twarz jakby uległa
przeobrażeniu. - Witam w cyrku - rzekł. - Mam nadzieję, że spodoba się pani u
nas. - Dziękuję. - Odwzajemniła się uśmiechem. - To dla mnie zaszczyt. Pan
jest... gwiazdą tego cyrku, prawda? Bruno wskazał na niebo. - Gwiazdy są tam,
panno Hopkins. A my jesteśmy tylko artystami. Każdy robi co potrafi. Niektórzy z
nas jedynie mają szczęście, że ich popisy są bardziej ekscytujące od innych, to
wszystko. Niestety, czas na mnie. Maria odprowadziła go wzrokiem. - Spodziewała
się pani, że będzie trochę inny? - spytał z rozbawieniem Henry. - Tak,
rzeczywiście. - Jest pani zawiedziona? - Troszkę. - Wieczorem zmieni pani
zdanie. Popisy Bruna dosłownie zapierają dech. - Czy to prawda, że podczas
występów wszyscy trzej mają zawiązane oczy? Że nic nie widzą? - Tak, to prawda.
Nie ma w tym żadnej lipy. Bruno dyryguje tą rodzinną orkiestrą. On nadaje tempo,
on łapie. Zresztą, może wszyscy trzej mają dar telepatii, nie wiem. Chyba nikt
nie wie, oprócz nich samych, oczywiście. Ale oni milczą jak zaklęci. - Może
chodzi o coś innego. - Wskazała na napis WIELKI MAG biegnący nad wejściem do
teatrzyku. - Podobno Bruno nie tylko ma fotograficzną pamięć, ale umie czytać
cudze myśli? - Tak. Mam nadzieję, że nie wyczytał przed chwilą, jak bardzo nie
przypadł pani do gustu. - Niech pan nie żartuje ze mnie! Podobno umie też czytać
listy w zalakowanych kopertach. Jeśli widzi przez papier, to dlaczego miałby nie
widzieć przez opaskę? Henry popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Panno HOpkins,
jest pani nie tylko ładna, ale i bystra. Nigdy dotąd nie przyszło mi to do
głowy. - Zadumał się, ale po chwili dał za wygraną. - Chodźmy zająć miejsca,
wkrótce rozpocznie się spektakl. To co, podoba się pani nasz cyrk? - Bardzo. - A
najbardziej? - To, że wszyscy są tacy mili i uprzejmi. Henry uśmiechnął się. -
Większość z nas zeszła z drzew już wiele lat temu - oznajmił. UJął ją pod ramię
i wprowadził do budynku. Czuł się jak w siódmym niebie; o narzeczonej całkiem
zapomniał, nie towarzyszyła mu nawet w postaci chmurki. Na terenie cyrku
znajdowała się jedna osoba, która nie była ani miła, ani uprzejma, lecz admirał
po pierwsze nie zaliczał się do pracowników cyrku, a po drugie nie znosił, kiedy
coś stawało mu na drodze. W dodatku miał za sobą długi i męczący dzień, więc nic
dziwnego, że był w podłym humorze. - Chyba mnie pan nie zrozumiał - rzekł, ledwo
hamując irytację. - Pan mnie również. - Ponieważ przy tylnym wejściu do cyrku
paliła się tylko jedna słaba lampa, a na zewnątrz było ciemno i mżyście, nocny
stróż JOhnny, który nie miał już tak dobrego wzroku jak dawniej, nie poznał
admirała. - Wejście dla widzów jest z drugiej strony. Jazda stąd! - Jesteście
aresztowani! - ryknął bez ceregieli admirał, po czym odwracając się do
barczystej postaci stojącej za nim, polecił: - Odprowadźcie go natychmiast na
najbliższy komisariat. Niech go zamkną za przeszkadzanie w pracy policji! -
Spokojnie, spokojnie. - Ton JOhnny'ego zmienił się w jednej chwili. - Nie ma
potrzeby... Wyszedł za próg i zadzierając głowę, popatrzył admirałowi w twarz. -
Czy ja pana nie widziałem tu dziś rano, kiedy mieliśmy ten kłopocik? - Jeśli
nazywa pan "kłopocikiem" morderstwo, to owszem. Proszę mnie natychmiast
zaprowadzić do Wrinfielda! - Nie mogę. Moim obowiązkiem jest pilnowanie drzwi. -
Pan się nazywa Johnny, prawda? A więc, Johnny, jeśli chce pan w przyszłości
pełnić tu jeszcze jakiekolwiek obowiązki... - Admirał groźnie zawiesił głos.
JOhnny czym prędzej zaprowadził go do Wrinfielda. Rozmowa admirała z dyrektorem
trwała krótko. - MOżecie ruszać w każdej chwili - oznajmił admirał. - Z wizami
wszystko załatwione. - W jeden dzień? Mimo że mam w cyrku artystów dwudziestu
pięciu narodowości? - A ja mam czterystu pracowników. I jeśli się im dobrze
przyjrzeć, to przynajmniej w oczach niektórych można dostrzec iskierki
inteligencji; słabe bo słabe, ale zawsze. Doktor Harper zjawi się u pana jutro o
dziesiątej rano. Proszę być u siebie w biurze, dobrze? On się wszystkim zajmie.
Co się tyczy morderstw Pilgrima i Fawcetta, ani moi agenci, ani policja nic
dotąd nie wykryli. I nie sądzę, żeby im się udało coś znaleźć. Chyba, że będą
jakieś dalsze wypadki. - Jakie wypadki? - Nie wiem. Raczej dość drastyczne.
Napędziłem lekkiego stracha JOhnny'emu, pańskiemu stróżowi. Uparty starzec! Jest
zadziorny i trochę tępawy, ale chyba godny zaufania. - Powierzyłbym mu własne
życie. - Widzę, że mniej je pan ceni, niż ja swoje. Wyznaczyłem sześciu ludzi do
pilnowania w nocy waszego pociągu. Nie są z mojej organizacji, więc proszę się
nie obawiać. Będą pełnić służbę aż do waszego wyjazdu, który nastąpi za pięć
dni. - Czy rzeczywiście potrzebni nam są wartownicy? Nie podoba mi się ten
pomysł. - Jest mi to najzupełniej obojętne. - Admirał uśmiechnął się mimo
znużenia, żeby złagodzić treść swoich słów. - Od chwili, kiedy zgodził się pan
na współpracę, podlega pan moim rozkazom. Chodzi o bezpieczeństwo. I zależy mi
na tym, żeby JOhnny nie przeszkadzał moim ludziom. - Czyje bezpieczeństwo ma pan
na myśli? - Bruna, Marii, Harpera... i pańskie. - Moje? Uważa pan, że coś mi
grozi? - Jeśli mam być szczery, to panu akurat nie, choćby z tego względu, że
gdyby panu coś się przytrafiło, tourn~ee zostałoby odwołane, a naszym
przeciwnikom nie byłoby to na rękę. Ale wolę nie ryzykować. - Sądzi pan, że ci
pańscy wartownicy zdołają zapewnić nam bezpieczeństwo? - Owszem. W tak zżytej
społeczności jak ta, wieści rozchodzą się szybko; w ciągu godziny każdy będzie
wiedział, że pociąg jest pod nadzorem. Proszę powiedzieć ludziom, że do policji
dotarły pogróżki skierowane przeciwko bliżej nieokreślonym osobom z pańskiego
zespołu. Jeśli wśród artystów faktycznie jest jakaś wtyczka, wystraszy się i
będzie siedzieć cicho jak trusia. - Nieźle pomyślane. - Pilgrimowi i Fawcettowi
też by się spodobało - rzekł sucho admirał. - Czy Bruno i Maria już się poznali?
Wrinfield skinął głową. - Jakie reakcje? - W wypadku Bruna, trudno ocenić. On
nigdy nie daje nic po sobie poznać. A jeśli chodzi o Marię, z tego co mi mówił
Henry, Bruno specjalnie jej nie oszołomił. - Czyli była trochę zawiedziona? -
Chyba tak. - Ogląda teraz spektakl? - Tak. Z Henrym. - Ciekawe, czy wciąż czuje
się zawiedziona. - Wciąż czuje się pani zawiedziona? - spytał Henry. On sam był
oczarowany, nie tyle występami, co swoją towarzyszką; ani na moment nie odrywał
od niej oczu. Maria nie odpowiedziała od razu. Podobnie jak pozostałych dziesięć
tysięcy widzów, patrzyła jak zahipnotyzowana na nieprawdopodobne, wręcz
samobójcze popisy Orłów Ciemności. Kiedy skończyli, z ulgą wypuściła z płuc
długo wstrzymywane powietrze. - Nie wierzę - szepnęła. - Nie wierzę własnym
oczom. - Ja też nie, a przecież widziałem ich popisy ze sto razy. Pierwsze
wrażenia bywają mylne, prawda? - I to jak! Pół godziny później, kiedy kręciła
się z Henrym za kulisami, Bruno wyłonił się ze swojej garderoby, przebrany w
zwykłe ubranie. ZNów był normalnym, niespecjalnie imponującym człowiekiem. Na
widok dziewczyny zatrzymał się i uśmiechnął. - Widziałem panią podczas występu -
rzekł. - Mimo opaski? - Nie, później. Kiedy jeździłem na rowerze po linie.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Podczas tak trudnego numeru ma pan jeszcze
czas rozglądać się po widowni? - Muszę coś robić, żeby się nie nudzić -
powiedział z udaną brawurą. - To co, podobał się pani spektakl? Kiedy skinęła
głową, znów się uśmiechnął. - Występy Orłów Ciemności także? Wstyd się przyznać,
ale my, artyści, jesteśmy łasi na komplementy. Spojrzała na niego z poważną miną
i wskazała w górę. - Gwiazda spadła z nieba - powiedziała, po czym odwróciła się
i odeszła. Bruno zmarszczył lekko brwi, nie wiadomo, czy zaintrygowany, czy
rozbawiony. Doktor Harper, mimo braków w praktyce, wyglądał dokładnie tak, jak
powinien wygląać znakomity lekarz, kiedy nazajutrz rano punktualnie o dziesiątej
zjawił się w biurze dyrektora cyrku. MUsiał jednak czekać ponad pół godziny,
albowiem Wrinfield - dla zachowania pozorów - odbywał kolejno rozmowy z innymi
kandydatami, którzy stawili się sporo wcześniej. Wrinfield był sam w biurze,
kiedy doktor Harper zastukał i wszedł. - Dzień dobry. Nazywam się Harper -
przedstawił się. Wrinfield popatrzył na niego zdumiony; już otwierał usta, aby
przypomnieć mu, że się przecież poznali, i to w takich okolicznościach, iż
szybko go nie zapomni, bo nad zwłokami Pilgrima, kiedy Harper wsunął mu do ręki
wcześniej przygotowaną kartkę: "W biurze może być podsłuch. Proszę rozmawiać ze
mną tak, jak z każdym innym kandydatem". - Dzień dobry. - Wrinfield nawet nie
mrugnął okiem. - Jestem Wrinfield, właściciel i dyrektor cyrku. Całkiem płynnie
zaczął zadawać pytania; Harper słuchał, odpowiadał, a w końcu usiadł i coś
napisał na kartce, którą podał Wrinfieldowi. "Wystarczy. Teraz proszę przyjąć
mnie do pracy. Niech pan jeszcze spyta o moje najbliższe plany, a potem
zaproponuje mi obejrzenie terenu". - No dobrze, chyba dowiedziałem się dosyć -
oznajmił zaraz Wrinfield. - Mam zbyt mało czasu, żeby godzinami podejmować
decyzję. Przyjmuję pana. Prawdę mówiąc, kiedy muszę wybierać między
doświadczonym specjalistą i kimś świeżo po studiach, a tacy byli pozostali
kandydaci, to wybór jest prosty. Oczywiście, byłbym naiwny sądząc, że zatrudni
się pan u nas na stałe. Wziął pan dłuższy urlop ze szpitala? - Tak. Dwanaście
lat w Belvedere to szmat czasu; należy mi się kilkumiesięczny odpoczynek. -
Kiedy będzie pan wolny, doktorze? - Od zaraz. - Znakomicie. A jakie są pana
najbliższe plany? - To zależy kiedy cyrk ma wyjechać na zagraniczne tourn~ee. -
Prawdopodobnie za czery, pięć dni. - Zostało niewiele czasu. Po pierwsze, panie
Wrinfield, potrzebne mi będzie pańskie upoważnienie na zakup niezbędnych leków.
Potem proszę zebrać paszporty wszystkich, którzy wyjeżdżają; potrzebne będą do
szczepień. Jak rozumiem, pański cyrk nigdy dotąd nie występował w Europie.
Niestety, ze względu na szczepienia pańscy linoskoczkowie i inni akrobaci będą
musieli nieco mniej się forsować przez następne dni. - To się da załatwić.
Najpierw jednak chciałbym, żeby rozejrzał się pan po cyrku. MOże się okazać, że
pan się rozmyśli po zobaczeniu, jak to wszystko wygląda. Kiedy opuścili biuro,
Wrinfield zaprowadził Harpera na sam środek areny; tam mogli rozmawiać bez obaw,
że ktoś podsłuchuje. Przypuszczalnie było to najpewniejsze miejsce w zasięgu
kilometra, ale mimo to Wrinfield pogmerał czubkiem buta w piachu, rozglądając
się dyskretnie na boki, zanim się odezwał. - Po co była ta cała szopka? -
spytał. - Przepraszam, istotnie wyglądało to jak z kiepskiego filmu
szpiegowskiego. Na ogół staramy się unikać takich sytuacji; psują nam opinię. A
przy okazji, moje gratulacje, spisał się pan na medal; byłby z pana as wywiadu.
Ale rozmawiałem z admirałem tuż przed przyjściem do pana i obaj mieliśmy te same
brzydkie podejrzenia. - ŻE w moim gabinecie jest podsłuch? - Tak. To by wiele
wyjaśniało. - Ale po co te kartki? Nie mógł pan po prostu zadzwonić i mnie
uprzedzić? Widząc uśmiech na twarzy Harpera Wrinfield postukał się palcem w
czoło. - Ale jestem głupi! Telefon też może być na podsłuchu, tak? - Otóż to. Za
kilka minut zjawi się u pana kolejny kandydat. Przedstawi się jako doktor Morley
i będzie miał torbę lekarską, ale to nie lekarz, tylko nasz specjalista. Jego
torba jest pełna najnowocześniejszego sprzętu do wykrywania podsłuchów.
Wystarczy mu dziesięć minut, żeby sprawdzić, czy pańskie biuro jest czyste, czy
nie. Kiedy kwadrans później Wrinfield i Harper podeszli do biura, ze środka
wyłonił się wysoki brunet z czarną torbą w ręce. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś
ich obserwował lub podsłuchiwał, przedstawił się Wrinfieldowi jako doktor
MOrley, kandydat na cyrkowego lekarza. Dyrektor poinformował go, że zatrudnił
już doktora Harpera, po czym zaprosił ich obu na kawę do kantyny. Usiedli przy
stoliku w rogu sali. - ZNalazłem dwie pluskwy - oświadczył MOrley. -
Zminiaturyzowane nadajniki radiowe. Jeden w lampie na suficie, drugi w
telefonie. - Czyli znów mogę oddychać spokojnie - stwierdził Wrinfield. Ponieważ
mężcyzźni nie zareagowali, po chwili spytał niepewnie: - Usunął je pan albo
zniszczył, prawda? - Absolutnie nie! - oburzył się Harper. - Zostały i pozostaną
na miejscu, prawdopodobnie aż do naszego powrotu z Europy. Czy myśli pan, że
chcemy, aby nasi przeciwnicy dowiedzieli się, że znaleźliśmy ich pluskwy? Nie!
Przydadzą się, żeby wprowadzać wrogów w błąd i mieszać im szyki. Widać było, że
Harper w duchu zaciera z radości ręce. - Od tej chwili będziemy omawiać w
pańskim biurze tylko zwyczajne, cyrkowe sprawy. Chyba, że zadecyduję inaczej,
oznajmił, uśmiechając się z rozmarzeniem. W następnych dniach cztery tematy
zdominowały wszystkie rozmowy artystów cyrkowych. Pierwszym była, oczywiście,
podróż do Europy; jadących ogarnęło rosnące podniecenie graniczące z euforią,
którego ze zrozumiałych względów nie podzielali nieszczęśliwcy mający spędzić
najbliższe miesiące w zimowej siedzibie cyrku na Florydzie. Do Europy wybierało
się dwie trzecie zespołu, akurat tyle, żeby cyrk mógł się zaprezentować w pełnej
krasie. Jadący traktowali tourn~ee jak wakacje, tym bardziej, że wiązało się z
podróżą statkiem przez Atlantyk, i to w obie strony. Od momentu zejścia na ląd
miały to być dość pracowite wakacje; niemniej wszystkim udzielił się iście
wakacyjny nastrój. Połowę wybrańców stanowili Amerykanie, z których niewielu
widziało świat, częściowo dlatego, że nie stać ich było na podróże, a częściowo
dlatego, że sezon cyrkowy zwykle trwał tak długo, iż mieli zaledwie trzy
tygodnie urlopu w roku, w dodatku w samym środku zimy; dla tych ludzi wyjazd
zapowiadał się jako niepowtarzalna atrakcja. Drugą połowę stanowili głównie
artyści z Europy, przeważnie zza żelaznej kurtyny; dla nich z kolei wyjazd był
niepowtaarzalną szansą odwiedzenia swoich krajów i spotkania bliskich. Drugim
tematem były wielce krytykowane czynności doktora Harpera i dwóch czasowo
zatrudnionych przez niego pielęgniarek. Nikt nie darzył ich sympatią. Jako
lekarz Harper był surowy i bezlitosny; kiedy chodziło o szczepienia, nikomu nie
udało się prześlizgnąć przez sieci, jakie zarzucił, i żadne argumenty nie
potrafiły go zmiękczyć. Artyści cyrkowi to ludzie znacznie bardziej wytrzymali i
będący w znacznie lepszej kondycji fizycznej niż przeciętni przedstawiciele
gatunku ludzkiego, odczuwają jednak równie głęBoką niechęć do zastrzyków, nacięć
i opuchniętych ramion co inni. Wszyscy natomiast byli święcie przekonani, że
mają w swoim gronie prawdziwego i sumiennego lekarza. Trzecim tematem rozmów
były tajemnicze wydarzenia, takie jak pojawienie się wartowników czuwających noc
w noc nad bezpieczeństwem pociągu. Tak naprawdę to nikt nie wierzył, że ktoś lub
coś może im zagrażać, ale z drugiej strony nie mieli żadnej pewności. Równie
zagadkowe było pojawienie się dwóch ludzi podających się za elektryków, którzy
mieli sprawdzić wszystkie przewody w pociągu. Prawie już kończyli pracę, kiedy
komuś nagle przyszło do głowy, że może nie są tymi, za kogo się podają;
zadzwoniono na policję, która faktycznie ich zatrzymała. Tylko Harper wiedział,
że spędzili na posterunku zaledwie pięć minut; tyle wystarczyło, żeby mogli
zatelefonować do admirała i uspokoić go, że w żadnym z przedziałów nie ma
podsłuchów. Ostatnim, lecz niewątpliwie najbardziej frapującym tematem, byli
Bruno i Maria. Ku utrapieniu Henry'ego, któremu narzeczona całkiem uleciała z
pamięci, nie tylko coraz częściej widywano ich razem, ale wyraźnie szukali
swojego towarzystwa, i bynajmniej się z tym nie kryli. Jak należało oczekiwać,
reakcje pozostałych członków zespołu były mieszane. Niektórych bawiło, że mur,
jakim Bruno się dotąd otaczał, padł tak szybko. Część odczuwała zazdrość:
mężczyźni - dlatego, że Bruno bez najmniejszego wysiłku zaskarbił sobie względy
dziewczyny, która grzecznie, lecz stanowczo ignorowała zaloty innych, a kobiety
dlatego, że Bruno, niewątpliwie najlepsza partia w całym cyrku, grzecznie lecz
stanowczo ignorował ich zakusy. Wiele osób cieszyło się, że nareszcie Bruno
odżył; chociaż poza Kanem Dahnem, Manuelem i Roebuckiem nie miał w cyrku
serdecznych przyjaciół, wszyscy wiedzieli, że od śmierci żony zamknął się w
sobie, prowadząc samotne i ponure życie, w którym nie było miejsca dla żadnej
kobiety. Większość zespołu uważała jednak za całkiem naturalne, wręcz
nieuchronne, że bezsporna gwiazda cyrku i najpiękniejsza spośród wszyst- kich
pracujących w nim pięknych dziewcząt mają się ku sobie. Dopiero po ostatnim
spektaklu, w ostatni dzień ich pobytu w Waszyngtonie, Bruno zaprosił nieśmiało
dziewczynę do siebie, żeby pokazać jej, jak mieszka. Maria całkiem śmiało
przyjęła zaproszenie. Poprowadził ją nierówną dróżką wzdłuż toru, a potem pomógł
wspiąć się do wagonu po wysokich stopniach. Mieszkał w luksusowych warunkach:
miał do swojej wyłącznej dyspozycji salon, kuchnię połączoną z jadalnią,
sypialnię oraz łazienkę ze wspaniałą wanną wpuszczoną w podłogę. Maria była
oszołomiona, kiedy wrócili do salonu. - Znajomi twierdzą, że przyrządzam całkiem
niezłe martini - rzekł Bruno. - Piję tylko wtedy, gdy kończymy występy w jakiejś
miejscowości i wiem, że kilka najbliższych dni będę miał wolne. Alkohol i trapez
nie idą w parze. Napijesz się ze mną? - Chętnie. MUszę przyznać, że mieszkasz
jak król. Szkoda, że nie masz żony, z którą mógłbyś dzielić te luksusy. - Czy to
oświadczyny? - spytał Bruno, sięgając po lód. - Nie, nie. Ale to wszystko...
tylko dla jednej osoby... - Pan Wrinfield jest wobec mnie bardzo szczodry. - Nie
ma obawy, nie pójdzie przez ciebie z torbami - oświadczyła sucho. - Czy jeszcze
ktoś mieszka w tak znakomitych warunkach? - Nie oglądałem całego pociągu,
więc... - Bruno! - Nie. Nikt. - No właśnie. Ja na pewno nie. MOje całe lokum to
jakby przewrócona na bok budka telefoniczna. Ale nic dziwnego, istnieje wielka
przepaść między sekretarką zatrudnioną na próbę, a gwiazdą. - Oczywiście. -
Skromny to ty nie jesteś. Sama nie wiem, co o tym myśleć. - Pohuśtaj się ze mną
na trapezie. Z zawiązanymi oczami. Wtedy będziesz wiedziała. Wzdrygnęła się na
tę myśl, bynajmniej nie dla żartu. - Kręci mi się w głowie nawet jak staję na
krześle. Serio. JUż dobrze, mieszkaj sobie w tym pałacu. Przynajmniej zakosztuję
trochę luksusu, jak cię będę odwiedzać. Podał jej przyrządzonego drinka. -
Zawsze będziesz mile widzianym gościem. - Dziękuję. - Podniosła szklankę. - Za
nasze pierwsze sam na sam. Mamy udawać, że zakochujemy się w sobie. Jak sądzisz,
co o nas myślą? - Nie wiem, co myślą inni. Ale uważam, że z zadania wywiązuję
się na medal. Maria wydęła wargi. Widząc to, dodał szybko: - To znaczy, oboje
wywiązujemy się na medal. Wszyscy są przekonani, że coś nas łączy. Pewnie ze sto
osób wie, że jesteś teraz u mnie. Nie powinnaś zarumienić się ze wstydu? - Nie.
- Fakt, to zapomniana sztuka. Słuchaj, nie wierzę, że przyszłaś tu tylko dla
moich pięknych oczu. Masz mi coś do przekazania? - Właściwie nie. Przyszłam, bo
mnie zaprosiłeś. Czyżbyś zapomniał? - Uśmiechnęła się. - Swoją drogą, co cię do
tego skłoniło? - MUsimy dbać o pozory. Uśmiech znikł jej z twarzy i odstawiła
szklankę. Bruno szybko wyciągnął rękę i pogłaskał ją po dłoni. - Mario, nie
zachowuj się jak głupia gąska! Spojrzała na niego niepewnie, uśmiechnęła się
trochę sztucznie i znów podniosła szklankę. - Powiedz mi, Mario, co mam robić,
kiedy dotrzemy do Krau? Na czym polega moja rola? - Tylko doktor Harper wie, a
na razie nie puszcza pary z ust. Myślę, że wyjaśni nam wszystko albo na statku,
albo kiedy już dopłyniemy do Europy. Dziś rano powiedział mi dwie rzeczy... -
Podejrzewałem, że masz mi coś do przekazania. - Tak. Chciałam się chwilę z tobą
podroczyć, ale niezbyt mi to wyszło, co? Chodzi o tych dwóch elektryków, którzy
sprawdzali pociąg. To byli nasi ludzie, spece od podsłuchu; szukali pluskiew.
Głównie interesowali się twoim przedziałem. - Pluskwy? U mnie? Bez przesady! -
Nie bądź taki pewien siebie. Bo druga rzecz, o której powiedział mi Harper, to
że w biurze pana Wrinfielda znaleziono dwie: jedną w lampie, drugą w telefonie.
I co, bez przesady? Kiedy Bruno nie odpowiedział, ciągnęła dalej: - Zostawili je
na miejscu. Pan Wrinfield, zgodnie z sugestią doktora, kilka razy dziennie
dzwoni do admirała i w zawoalowany sposób napomyka mu o różnych członkach
zespołu. O nas oczywiście nie mówi nic. W każdym razie gdyby oni, kimkolwiek są,
chcieli sprawdzić wszystkich, których Wrinfield wymienia przez telefon, nie
mieliby czasu zajmować się nikim innym. A więc także i nami. - Chyba pogłupieli!
- zawyrokował Bruno. - I wcale nie mam na myśli naszych wrogów, tylko Wrinfielda
i Harpera. To dziecięce zabawy, śmiechu warte. - A te dwa morderstwa to też dla
ciebie dziecięce zabawy? - Boże, uchowaj mnie przed babską logiką! Przecież nie
o tym mówiłem. - Doktor Harper ma za sobą dwadzieścia lat doświadczenia. - Albo
rok doświadczenia pomnożony przez dwadzieścia. W porządku, zdaję się na was,
starych fachowców. Tylko się dobrze o mnie troszczcie. Czyli na razie mam
siedzieć spokojnie, czekać jak ta ofiara, tak? - Tak. Aha, jeszcze jedno: jak
się najlepiej z tobą skontaktować? - Zastukać dwa razy i poprosić Bruna. -
Przecież do twojego przedziału wchodzi się bezpośrednio z zewnątrz. A kiedy
pociąg będzie w ruchu? To co? - No, no. - Bruno uśmiechnął się szeroko, co
zdarzało mu się rzadko; po raz pierwszy też zobaczyła, że śmieją mu się również
oczy. - Chyba czynię postępy. Będziesz chciała do mnie przychodzić? - Wolne
żarty? MOże będę musiała. - Zgodnie z wymogami kolei, musi istnieć przejście
przez cały pociąg - odparł Bruno, pochylając się nieco do przodu. - W rogu
sypialni są drzwi prowadzące na korytarz. Ale mają klamkę tylko od wewnątrz. -
Jeśli usłyszysz puk_puk, puk_puk, to będę ja. - PUk_puk, puk_puk - powtórzył z
poważną miną. - Uwielbiam te dziecięce zabawy! Odprowadził ją do wagonu, w
którym mieścił się jej przedział. Kiedy doszli do schodków, powiedział: -
Dobranoc. Dziękuję za odwiedziny. Po czym schylił się i pocałował ją lekko. Nie
odsunęła się. - Czy to nie przesada? - spytała z rozbawieniem. - Ależ skąd!
Rozkaz to rozkaz. Mamy udawać, że coś nas łączy i właśnie nadarzyła się
znakomita okazja. KIlkanaście osób na nas patrzy. Skrzywiła się, odwróciła i
wspięła po schodkach do środka. Rozdział czwarty Prawie cały następny dzień
poświęcony był na demontaż przeraźliwych ilości różnorodnego sprzętu z areny,
zaplecza i lunaparku, oraz na ładowanie wszystkiego na kilometrowej długości
pociąg. Komuś nie związanemu z cyrkiem przenoszenie całego dobytku do wagonów i
na platformy - klatek, biur, bud jarmarcznych, składanego teatrzyku Bruna, nie
wspominając już o zwierzętach - a także rozlokowanie w pociągu artystów, mogłoby
się wydawać zadaniem ponad ludzkie siły, jednakże cyrkowcy, bogaci w
dośiadczenia wielu pokoleń, wykonali je z wręcz dziecinną łatwością; dzięki ich
wprawie i znakomitej organizacji pracy, zamiast w beznadziejnym chaosie wszystko
odbywało się w idealnym porządku. Nawet z załadowaniem zapasów żywności dla
zwierząt i ludzi, całkiem niełatwym zadaniem, uporano się błyskawicznie: po
godzinie od przyjazdu pierwszej ciężarówki cały transport gotowy był do drogi.
Akcję demontażu można by śmiało porównać do operacji wojskowej, jednakże każdy
postronny obserwator musiałby uznać przewagę cyrku, jeśli chodzi o sprawność.
Pociąg miał ruszyć o dziesiątej wieczorem. O dziewiątej doktor Harper wciąż
siedział sam na sam z admirałem w jego gabinecie, studiując dwa skomplikowane
rysunki. Admirał w jednej ręce trzymał fajkę, w drugiej kieliszek koniaku.
Sprawiał wrażenie jakby był rozluźniony, spokojny i nie miał żadnych zmartwień
na głowie. MOże istotnie udało mu się rozluźnić i uspokoić, ale było mało
prawdopodobne, żeby pomysłodawca całego przdsięwzięcia, człowiek, który
zaplanował je w każdym najdrobniejszym szczególe, czuł obojętność w takiej
chwili. - Wszystko jasne? - spytał. - Pozycje wartowników, sposób dostania się
do śRodka, rozkład budynku, sposób wydostania się na zewnątrz, droga ucieczki
nad Bałtyk? - Tak jest, panie admirale. Oby tylko statek zjawił się w porę -
odparł Harper, złożył rysunki i wsunął je głęboko do wewnętrznej kieszeni
marynarki. - Włamanie nastąpi we wtorek wieczorem. Statek ma pływać wzdłuż
wybrzeża przez tydzień, od piątku do piątku. Będzie na was czekał. - Czy Niemcy
Wschodni, Polacy i Rosjanie nie nabiorą podejrzeń? - Jasne, że nabiorą. Każdy by
nabrał. - Nie będą protestować? - A niby dlaczego? Od kiedy to Bałtyk jest ich
prywatną sadzawką? Oczywiście domyślą się, że obecność statku, czy statków, ma
związek z występami cyrku w Krau. To nieuniknione, lecz nic na to nie poradzimy.
Ale mamy cyrk z tym cyrkiem! - admirał westchnął. - Liczę, Harper, że zdobędzie
pan te obliczenia. Inaczej poślą mnie na zieloną trawkę jeszcze przed końcem
roku. Harper uśmiechnął się. - Kiepska perspektywa. Dla mnie również - rzekł. -
Sam pan jednak wie najlepiej, że zdobycie obliczeń tylko w niewielkim stopniu
zależy ode mnie. - Niestety. Jakie wrażenie wywarł na panu nasz najnowszy
współpracownik? - Takie jak na wszystkich. INteligentny, odważny, silny, ma
nerwy jak postronki. Bardzo zamknięty w sobie. Maria Hopkins mówi, że nikogo do
siebie nie dopuszcza. - Co? - Admirał uniósł krzaczastą brew - tak twierdzi ta
urocza panienka? sądzę, że gdyby się dobrze postarała... - Chodzi o bliskość
psychiczną, panie admirale. - Wiem, Harper, wiem. Nie w głowie mi żarty. Ale to
ciężka próba. Zdaję sobie sprawę, że nie mamy innego wyboru, ale mimo to
niełatwo jest pogodzić się z myślą, że musimy polegać na amatorze, o którym w
dodatku prawie nic nie wiemy. A jeżeli mu się nie powiedzie... wiadomo, co z nim
zrobią; do końca życia będę go miał na sumieniu. Więc niech pan przynajmniej
oszczędzi mi dodatkowych zmartwień. - Słucham? - Proszę, żeby miał się pan na
baczności. Te rysunki, które schował pan - mam nadzieję, że głęboko - do
kieszeni... chyba się pan domyśla, co by z panem zrobili, gdyby je odkryli? -
Owszem. - Harper westchnął. - Skończyłbym w kanale lub w rzece, odpowiednio
obciążony kamieniami i z poderżniętym gardłem. Nie sądzę, żeby miał pan problemy
ze znalezieniem kogoś na moje miejsce. - Też nie sądzę. Ale jeśli w tym tempie
będę tracić najlepszych pracowników, wkrótce zabraknie mi ludzi. Wolę do tego
nie dopuścić. Zapamiętał pan godziny transmisji i szyfry? - Nie ma pan zbyt
wielkiej wiary w podwładnych, admirale - stwierdził ze smutkiem Harper. - Rozwój
wypadków sprawił, że w siebie też nie. Harper dotknął spodu torby lekarskiej. -
Strasznie mały jest ten nadajnik. Na pewno usłyszycie mój sygnał? - To sprzęt
Nasa. Sygnał dotarłby do nas, nawet gdyby nadawał pan z księżyca. - Prawdę
mówiąc, wolałbym jechać na księżyc. Po sześciu godzinach pociąg wjechał na
dworzec przetokowy. Lało jak z cebra i panował gęsty mrok, którego nie były w
stanie rozproszyć palące się co kilka metrów lampy łukowe. W czasie długiego
postoju urozmaiconego stukotem i chrobotem przesuwanych wagonów, piskiem kół i
zgrzytem przestawianych zwrotnic, które to dźwięki w końCu wszystkich wyrwały ze
snu, odłączono wagony mające jechać na południe, do zimowej kwatery cyrku na
Florydzie. Reszta składu ruszyła do Nowego JOrku. Podróż przebiegła spokojnie.
Bruno, który zawsze sam przyrządzał sobie posiłki, ani razu nie wyłonił się ze
swojego przedziału. Dwa razy odwiedzili go bracia, raz Wrinfield i raz Harper.
Nikt inny nie zaglądał do niego; wiedziano, że jest samotnikiem i szanowano to.
Wyszedł na zewnątrz dopiero wtedy, gdy pociąg stał na kei, równolegle do
kontenerowca z miejscami dla pasażerów, który miał przewieźć cyrk do Genui.
Zdecydowano się na ten port nie ze względu na jego położenie geograficzne, ale
dlatego, że był jednym z niewielu portów na MOrzu ŚRódziemnym dysponujących
odpowiednim sprzętem do wyładowania wagonów, pod których ciężarem słabsze dźwigi
łamałyby się jak zapałki. Wciąż padał deszcz. Jedną z pierwszych osób, na jakie
Bruno się natknął, była Maria, ubrana w granatowe spodnie i żółtą pelerynę. Minę
miała wyjątkowo ponurą. Patrząc na niego spode łba, spytała bez ogródek, z
bezpośredniością, do której zdążył już przywyknąć: - Nie byliśmy specjalnie
towarzyscy, co? - Przepraszam. Ale wiedziałaś przecież, gdzie mnie szukać. - Nie
miałam ci nic do przekazania. Ty też wiedziałeś, gdzie mnie szukać. - Nie lubię
gnieść się w budkach telefonicznych. - Mogłeś zaprosić mnie do siebie. Wiem, że
mamy tylko udawać zakochanych, ale kobiecie nie wypada otwarcie uganiać się za
mężczyzną. - Nikt cię do tego nie zmusza. - Uśmiechnął się, chcąc żeby jego
następne słowa nie zabrzmiały obraźliwie. - Pewnie wolisz uganiać się
dyskretnie? - Bardzo śmieszne. Ha, ha. Nie wstyd ci? - Czego? - Że tak mnie
okrutnie zaniedbywałeś. - Wstyd. - Więc zaproś mnie dziś na kolację. - Czytasz w
moich myślach, Mario. Masz zdolności telepatyczne. Właśnie zamierzałem to
zrobić. Spojrzała na niego z niedowierzaniem i poszła się przebrać. W drodze do
miłej włoskiej restauracji wybranej przez Marię, trzy razy zmieniali taksówki. -
Czy to było potrzebne? Te wszystkie taksówki? - spytał Bruno, kiedy już usiedli
przy stoliku. - Nie wiem. Wypełniam rozkazy. - Dlaczego tu jesteśmy? Tak bardzo
się za mną stęskniłaś? - Mam dla ciebie instrukcje. - Więc nie przyjechałaś tu
dla moich pięknych oczu? Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Bruno westchnął. -
Trudno. Jakie instrukcje? - Zaraz powiesz, że mogłam ci je przekazać w jakimś
ciemnym, cichym zakątku na kei. - Ciemny, cichy zakątek niewątpliwie ma plusy,
ale nie dziś wieczorem. - Dlaczego? - Bo pada. - Zawsze jesteś taki romantyczny?
- Zresztą, podoba mi się tutaj. Sympatyczna knajpka. Popatrzył na dziewcyznę
zamyślonym wzrokiem, na jej błękitną aksamitną suknię, futrzaną etolę, zbyt
kosztowną jak na pensję skromnej sekretarki i krople deszczu połyskujące w jej
włosach. - W mroku, na kei, nie mógłbym cię widzieć. Tu zaś mogę. Jesteś bardzo
piękna. Co to za instrukcje? - Słucham? - nagła zmiana tematu na moment zbiła ją
z tropu, ale po chwili, ściągając usta w udanym gniewie, rzekła: - Odpływamy
jutro o jedenastej rano. O szóstej wieczorem bądź u siebie w kabinie; zajrzy do
ciebie ochmistrz, żeby ustalić, gdzie chcesz siedzieć, czy coś podobnego. Jest
autentycznym ochmistrzem, ale poza tym ma jeszcze inny fach. Sprawdzi, czy w
twojej kabinie nie ma podsłuchów. Bruno nic nie powiedział. - Widzę, że
przestałeś się podśmiewać z naszych metod. - Szkoda mi na to czasu - stwierdził
ze znużeniem. - Po jakie licho ktoś miałby zakładać u mnie podsłuch? Nikt mnie
nie podejrzewa o współpracę z wami. Ale zaczną, jeśli ty i Harper będziecie
upierać się przy tych idiotycznych metodach rodem ze szpiegowskiej powieści.
Skąd się wzięły pluskwy w biurze Wrinfielda? Dlaczego przysłano dwóch ludzi,
żeby sprawdzili, czy mój przedział jest czysty? Po co ten gość teraz? Jeśli za
dużo osób będzie widzieć, jak się o mnie troszczycie, wkrótce ktoś wpadnie na
to, że nie jestem takim niewiniątkiem, za jakie uchodzę. Tylko zwracacie na mnie
uwagę. Wcale mi się to nie podoba. - Proszę, uspokój się. Nie ma potrzeby tak
się... - Nie ma? Tak ci się tylko wydaje. Nie traktuj mnie jak dziecko! -
Posłuchaj, Bruno, ja jestem tylko posłańcem. Teoretycznie rzeczywiście nie ma
żadnego powodu pod słońcem, żeby podejrzewali cię o współpracę z nami. Ale
pamiętaj, że mamy, a raczej będziemy mieli przeciw sobie bardzo sprawną i
podejrzliwą służbę bezpieczeństwa, która na pewno nie przeoczy żadnej okazji.
Przecież to, co chcemy zdobyć, znajduje się w Krau. Cyrk jedzie do Krau. A ty
urodziłeś się w Krau. ONi wiedzą, że masz najsilniejszą motywację ze wszystkich
możliwych: chęć zemsty. Zabili ci żonę... - Przestań - powiedział cicho. Maria
cofnęła się, przestraszona gniewem w jego głosie. - Od sześCiu i pół roku nikt
nie odważył się mówić do mnie o mojej żonie. Jeśli wspomnisz o niej jeszcze raz,
wycofam się i diabli wezmą całą waszą akcję, a ty będziesz musiała tłumaczyć się
swojemu tępemu szefowi, jak to popsułaś wszystko przez swoją wyjątkową
gruboskórność, brak taktu, wychowania i kultury. Zrozumiałaś? - Zrozumiałam.
Blada, niemal w szoku, daremnie usiłowała zrozumieć, co powiedziała takiego
strasznego. Wolno zwilżyła językiem wargi. - Przepraszam, naprawdę bardzo
przepraszam. Popełniłam karygodny błąd. - Wciąż nie była pewna, na czym ów błąd
polegał. - To się już nigdy nie powtórzy, obiecuję. Bruno milczał. - Doktor
Harper prosi, żebyś jutro o wpół do siódmej wieczorem usiadł na podłodze, to
znaczy na pokładzie, tuż przy schodkach. Kiedy ktoś nadejdzie, powiesz, że
upadłeś i zwichnąłeś nogę w kostce. I poprosisz, żeby odprowadzono cię do
kabiny. Doktor Harper natychmiast się u ciebie zjawi. Chce cię zapoznać ze
szczegółami akcji, wyjaśnić, na czym polega twoje zadanie. - A ciebie już
zapoznał? - głos Bruna nadal był zimny jak lód. - Nie. O ile go znam, tobie
również zabroni mówić mi cokolwiek. - Dobrze, będę czekał przy schodach. A
teraz, skoro już przekazałaś mi, co miałaś do przekazania, możemy wracać. Ty
trzema taksówkami, bo takie otrzymałaś polecenie, a ja jedną. Wypadnie mi taniej
i będzie szybciej; mam gdzieś CIA. Maria wyciągnęła niepewnie dłoń i dotknęła
jego ramienia. - Przeprosiłam cię. Z głębi serca. Nie gniewaj się, proszę. Kiedy
nie odpowiedział, uśmiechnęła się, ale był to uśmiech równie nieśmiały i
niepewny jak gest, który przed chwilą wykonała. - Myślałam, że kogoś, kto
zarabia tyle co ty, stać na postawienie ubogiej sekretarce kolacji. Ale mogę
zapłacić za siebie. Tylko nie odchodź. Nie chcę jeszcze wracać. Nie teraz. -
Dlaczego? - Nie wiem. Tak mi mówi intuicja. Boże, sama nie wiem. Po prostu chcę
się z tobą pogodzić. - Miałem rację; jesteś głupią gąską. Westchnął, sięgnął po
kartę i podał ją dziewcyznie. Po czym spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Ciekawe.
Myślałem, że masz czarne oczy. Teraz nagle zrobiły się brązowe. Ciemnobrązowe, i
jakby z kropeczkami. Jak ty to robisz? Masz przełącznik? - Nie - odpowiedziała z
powagą. - Pewnie mi się coś wcześniej przewidziało. Słuchaj, dlaczego Harper nie
mógł przekazać mi tych wiadomości osobiście? - Dziwnie by to wyglądało,
gdybyście poszli razem do restauracji. Prawie nie rozmawiacie ze sobą. Nic was
przecież nie łączy. - Aha! - Z nami to co innego. Chyba nie zapomniałeś, co? To
najnormalniejsza rzecz w świecie, że zakochałam się w tobie, a ty we mnie. -
Wciąż kocha swoją zmarłą żonę. Głos Marii był płaski, bezbarwny. Z łokciami
wspartymi o reling, stała na pokładzie pasażerskim statku "Carpentaria",
nieczuła na zimny, wieczorny wiatr, wpatrzona nie widzącymi oczami w wielkie
portowe dźwigi, które - oświetlone umocowanymi do nich silnymi lampami łukowymi
- przenosiły wagony na statek. Dziewczyna podskoczyła, gdy jej ramienia dotknęła
czyjaś dłoń, a wesoły głos zapytał ciekawie: - Co? Kto kocha żonę? Odwróciła się
i ujrzała Henry'ego Wrinfielda. Jego szczupła, inteligentna twarz była
kredowobiała w świetle lamp i przyjaźnie uśmiechnięta. - Mogłeś zakasłać, czy
coś, zamiast się skradać - powiedziała z wyrzutem. - Przestraszyłeś mnie. -
Przepraszam. Ale te cholerne dźwigi tak hałasują, że nie usłyszałabyś mnie nawet
gdybym miał buty podbite gwoździami. No to kto kocha kogo? - O cyzm ty mówisz? -
O miłości - odparł cierpliwie Henry. - Mówiłaś coś na ten temat, kiedy się
zbliżałem. - Ja? - spytała zdziwiona. - Właściwie to całkiem możliwe. MOja
siostra twierdzi, że gadam przez sen. MOże się zdrzemnęłam na chwilkę. Mówiłam
coś jeszcze? Bo wiesz, podświdomość nigdy nie śpi. - Nic więcej nie słyszałem.
Szkoda, bo na pewno wiele straciłem. - Nagle zmienił temat, jakby tracąc
zainteresowanie. - Co tu robisz? Jest zimno jak w psiarni i znów zaczyna padać.
Maria otrząsnęła się. - Zamyśliłam się i jakoś tak... Boże, ale zmarzłam. -
Chodź do środka. Mają tu pięKny, staromodny bar. Przytulny i ciepły. KIeliszek
koniaku zaraz cię rozgrzeje. - Łóżko jeszcze szybciej. Czas, żebym położyła się
spać. - Odmawiasz wieczornego kielicha z ostatnim z rodu Wrinfieldów? - Za nic!
- roześmiała się i ujęła go pod rękę. - Prowadź! W salonie - pomieszczenie było
tak duże, że trudno je nazywać barem - znajdowały się głęBokie fotele obite
zieloną skórą, mosięŻne stoliki, uprzejmy steward i znakomity koniak. Maria
wypiła jeden kieliszek, Henry trzy; młodzieniec, który najwyraźniej nie grzeszył
zbyt mocną głową, pod koniec trzeciego patrzył na swoją towarzyszkę z tęsknotą w
oczach, nie przekraczającą jednak granic dobrego wychowania. Wziął Marię za rękę
i dalej spoglądał na nią tęsknie. Dziewczyna spojrzała na jego dłoń. - To
niesprawiedliwe - stwierdziła. - Zwyczaj wymaga, żeby zaręczona dziewcyzna
nosiła pierścionek zaręczynowy. Mężczyzna nie ma takiego obowiązku. A powinien
mieć. - Też tak uważam. Gdyby kazała mu nosić dzwonek na szyi, przystałby równie
ochoczo. - Więc gdzie twój? - Co mój? - Pierścionek zaręczynowy. Odpowiednik
tego, który nosi Cecily. Twoja narzeczona. Pamiętasz? Zielonooka studentka Bryn
Mawr. Chyba o niej nie zapomniałeś? Henry błyskawicznie otrzeźwiał. -
Wypytywałaś ludzi o mnie? - Nie. Ale codziennie spędzam kilka godzin z twoim
stryjem. Ponieważ nie ma własnych dzieci, największą radością i dumą napawają go
jego siostrzenice i bratanek. - Podniosła torebkę i wstała. - Dziękuję za
koniak. Życzę ci dobrej nocy i słodkich snów. Oby tylko śniła ci się właściwa
osoba! Henry odprowadził ją smętnym wzrokiem. LEdwo Maria położyła się do łóżka,
kiedy rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. Drzwi otwarte! - zawołała. Do
kajuty wszedł Bruno. - Powinnaś je zamykać. Kiedy wkoło krążą takie podejrzane
typy jak ja i Henry... - Henry? - Przed chwilą widziałem, jak zamawiał podwójny
koniak. Wyglądał jak Romeo, który odkrył, że śpiewa serenady pod niewłaściwym
balkonem. Ładny łańcuch. - Wpadłeś po to, żeby po nocy omawiać wystrój mojej
kajuty? - Przydzielono ci ją? - Dziwne pytanie. Ale odpowiedź brzmi: nie. Było
siedem czy osiem wolnych kabin i steward, taki sympatyczny staruszek, pozwolił
mi wybrać, którą wolę. Zdecydowałam się na tą. - Spodobał ci się wystrój? - Po
co przyszedłeś, Bruno? - Życzyć ci dobrej nocy. - Nagle usiadł na łóżku, objął
ją ramieniem i przytulił do siebie. - I przeprosić cię za moje zachowanie w
restauracji. Wyjaśnię ci wszystko później - kiedy będziemy już w drodze do domu.
Wstał równie nagle, jak usiadł, i otworzył drzwi. - Zamykaj się na noc! -
powiedział, zatrzaskując je za sobą. Maria patrzyła na nie przez chwilę, całkiem
oszołomiona. "Carpentaria" była potężnym statkiem, o wyporności blisko
trzydziestu tysięcy ton, nadającym się przede wszystkim do przewozu rud, ale
przystosowanym również do przyjmowania kontenerów. Każdorazowo mogła też
przewozić blisko dwustu pasażerów, choć oczywiście nie w tak luksusowych
warunkach jak transatlantyki pasażerskie. W dwóch ładowniach dziobowych
umieszczono dwadzieścia wagonów kolejowych, przeznaczonych głównie do transportu
ludzi i zwierząt; bagaże i sprzęty z reszty wagonów najpierw wyładowano na kei,
a potem rozlokowano w pozostałych ładowniach. Platformy kolejowe umocowano do
haków na przednim pokładzie. We Włoszech miały na cyrk czekać zarówno dodatkowe
puste wagony, jak i lokomotywa dostatecznie potężna, żeby przeciągnąć skład
przez góry Europy Wschodniej. Nazajutrz o szóstej wieczorem "Carpentaria", mimo
ulewnego deszczu i wzburzonego morza (statek posiadał stabilizatory częściowo
niwelujące huśtanie), była już siedem godzin drogi od Nowego JOrku. Bruno leżał
wyciągnięty na kanapie w jednej z najbardziej luksusowych kabin na statku, kiedy
rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł umundurowany ochmirstz.
LInoskoczek nie zdziwił się widząc, że ochmistrz trzyma w ręce grubą czarną
teczkę. - Dobry wieczór panu - powiedział gość. - Spodziewał się pan mojej
wizyty? - Spodziewałem się ochmistrza. To pan? - Zgadza się. Czy można? Zamknął
drzwi na zasuwę i wskazał palcem na teczkę. - Nikt sobie nie wyobraża, ile
ochmistrz ma papierkowej roboty w dzisiejszych czasach - oznajmił wzdychając.
Otworzył teczkę, wyjął płaskie, prostokątne metalowe pudełko zaopatrzone w różne
czytniki i pokrętła, wysunął z niego antenę, założył słuchawki i zaczął powoli
przemierzać kabinę, a następnie łazienkę, cały czas pracowicie manipulując
pokrętłami. Przypominał po części różdżkarza, a po części sapera z wykrywaczem
min w dłoniach. MNiej więcej po dziesięciu minutach zdjął słuchawki i schował
sprzęT do teczki. - W porządku - oświadczył. - Nigdy nie można być stuprocentowo
pewnym, ale wygląda na to, że nic tu nie ma. - Myślałem, że to urządzenie jest
nieomylne - rzekł Bruno wskazując na teczkę. - Tak. Na lądzie. Ale statek to
jednak kupa żelastwa. Kadłub służy za przewodnik, potężne kable wytwarzają pola
elektromagnetyczne; łatwo dać się nabrać. Mylić mogę się zarówno ja, jak i mój
elektroniczny przyjaciel. - Oparł się ręką o ściankę, bo "Carpentaria" nagle
szarpnęła, zupełnie jakby zapomniała, że ma stabilizatory. - Chyba czeka nas
paskudna noc. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby kilka osób potłukło się, lub
zwichnęło nogi. Pierwsza noc na morzu zawsze jest najgorsza; potem w każdym
budzi się wilk morski. Bruno nie był pewien, czy ochmistrz mrugnął do niego, czy
tylko mu się zdawało; nie wiedział, jak dalece marynarz wtajemniczony jest w
plany Harpera. Coś więc tylko bąknął w odpowiedzi. Ochmistrz przeprosił go
grzecznie za najście, otworzył drzwi i znikł. PUnktualnie o wpół do siódmej
Bruno wyszedł na pokład. Szczęściem na zewnątrz nie było nikogo. Zaledwie dwa
metry dalej kończyły się schodki wiodące z górnego pokładu. Bruno najpierw
usiadł, a nastąPnie wyciągnął się, świadomie przyjmując odpowiednio niewygodną
pozycję. Po pięciu minutach, kiedy już zaczynał go chwytać bolesny skurcz w
prawej łydce, pojawili się dwaj stewardzi. Cmokając ze współczuciem
odtransportowali go do kajuty i położyli troskliwie na kanapie. - Jeden momencik
- powiedział starszy ze stewardów. - Zaraz sprowadzimy doktora Berensona. Ani
Brunowi, ani wcześniej Harperowi, nie przyszło do głowy, że "Carpentaria" będzie
miała własnego lekarza, co było poważnym przeoczeniem z ich strony. Zgodnie z
prawem międzynarodowym, kiedy statek wiezie określoną liczbę pasażerów, obecność
lekarza jest obowiązkowa. - Czy możecie panowie sprowadzić naszego cyrkowego
lekarza? - poprosił przytomnie Bruno. - Nazywa się doktor Harper. - Nawet wiem,
gdzie jest jego kajuta. Na pokładzie pod nami. Zaraz go wezwę. Harper zapewne
musiał czekać z torbą lekarską w pogotowiu, bo nim minęło trzydzieści sekund był
już w kabinie Bruna, kręcąc z niepokojem głową i cmokając z przejęciem. Wyprosił
stewardów i zamknął drzwi, po czym posmarował kostkę Bruna jakąś cuchnącą maścią
i zaczął owijać ją metrowej długości bandażem elastycznym. - Czy pan Carter
stawił się punktualnie? - spytał. - Jeśli chodzi panu o ochmistrza, to owszem.
Ale nie przedstawiał mi się. Harper przerwał bandażowanie i rozejrzał się po
kabinie. - Znalazł coś? - spytał. - A spodziewał się pan, że znajdzie? -
Właściwie nie. Skończył opatrywać nogę Bruna i popatrzył z dumą na swoje dzieło;
zarówno wrażenie wzrokowe, jak i węchowe, było imponujące. Następnie przysunął
do kanapy niski stolik i wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki jakieś
papiery, które rozprostował na blacie; były to dwa szczegółowe rysunki. Obok
nich położył kilka zdjęć, po czym stuknął palcem w pierwszy rysunek. - Najpierw
się tym zajmiemy. Szkic sytuacyjny Ośrodka Naukowo_Badawczego Łubian. Mówi to
panu coś? Bruno popatrzył na Harpera bez zachwytu. - Mam nadzieję, że to
ostatnie głupie i zbędne pytanie, jakie mi pan zadaje. Harper przybrał dokładnie
taką minę, jak każdy, kto nie chce dać po sobie poznać, że czuje się dotknięty.
- Zanim CIA zwróciła się do mnie o pomoc... - zaczął Bruno. - Skąd pan wie, że
jesteśmy z CIA? - przerwał mu doktor. Bruno zwrócił oczy do nieba, po chwili
jednak opanował rozdrażnienie. - No więc, zanim dobrzy skauci zwrócili się do
mnie o pomoc, bardzo skrupulatnie sprawdzili każdy mój krok od chwili
opuszczenia przeze mnie kołyski. Dobrze pan wie, że pierwsze dwadzieścia cztery
lata życia spędziłem w Krau. Jak mogłem nie słyszeć o Łubianie? - Tak. No cóż. W
każdym razie w Łubianie prowadzone są specjalistyczne badania, na ogół związane
z produkcją zakazanej broni chemicznej, gazów paraliżujących i podobnych
wynalazków. - Zakazanej? Czyżby Stany ZJednoczone nie prowadziły takich badań?
Harper skrzywił się, jakby nagle rozbolał go ząb. - Nic mi o tym nie wiadomo -
rzekł. - JEśli pan mi nie ufa, panie doktorze, nie może pan oczekiwać, że ja
zaufam panu. Dobrze pan wie o czym mówię, co do tego nie mam żadnych
wątpliwości. Pamięta pan tę głośną sprawę z kurierem na lotnisku Orly? Woził
wszystkie najbardziej tajne materiały Amerykańskich Sił Zbrojnych z Europy do
Pentagonu. Pamięta pan? - Pamiętam. - Sierżant JOhnson. Robert Lee JOhnson,
ochrzczony tak na cześć naczelnego dowódcy sił konfederatów. Najcenniejszy
szpieg, jakiego Rosjanie mieli od dwudziestu lat; przekazywał Kgb najbardziej
tajne materiały wojskowe, a działał Bóg wie jak długo. Pamięta go pan? Harper
skinął ponuro głową. - Pamiętam - rzekł. INstruowanie Bruna przebiegało nie
całkiem tak, jak sobie wyobrażał. - Więc prawdopodobnie nie zapomniał pan
również, że Rosjanie opublikowali kopie tajnych dokumentów skradzioynch przez
Johnsona. Między innymi planu przygotowanego na wypadek, gdyby Armia Czerwona
zajęła Europę Zachodnią. Wynikało z niego, że Stany ZJednoczone nie zawahają się
przed zniszczeniem całego kontynentu właśnie za pomocą broni chemicznej, choć
także bakteriologicznej i nuklearnej; to, że przy okazji ulegnie zagładzie
ludność cywilna zamieszkała na jego obszarze, nikogo jakby nie obchodziło. W
Europie natychmiast podniósł się rwetes i Stany Zjednoczone straciły nieco
przyjaciół; konkretnie - dwieście milionów przyjaciół. A w amerykańskiej prasie
nie pojawiła się na ten temat chyba nawet jedna notatka. - Jest pan nieźle
poinformowany. - Nie wszyscy, którzy nie należą do CIA, są analfabetami. UMiem
czytać. A niemiecki jest moim drugim językiem; moja matka pochodziła z Berlina.
Dwa niemieckie pisma opisały tę aferę. - "Der Spiegel" i "Stern", we wrześniu
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku - przyznał z rezygnacją
Harper. - Czy rzeczywiście sprawia panu przyjemność nawlekanie mnie na haczyk i
patrzenie, jak się skręcam? - Nie miałem takiego zamiaru. Chciałem tylko
uzmysłowić panu dwie rzeczy. Jeśli nie będzie pan ze mną otwarty i szczery,
proszę nie liczyć na moją współpracę. Chciałbym też panu wyjaśnić, dlaczego w
ogóle zgodziłem się wam pomóc. Nie wiem, czy Amerykanie zdecydowaliby się
kiedykolwiek na pierwsze uderzenie. Wydaje mi się, że nie, ale moje zdanie nie
jest tu istotne; ważne jest, w co wierzy Europa Wschodnia. A jeśli uważa, że
Amerykanie nie zawhaliby się pierwsi zaatakować, może się pokusić o to, aby was
uprzedzić i zniszczyć wasz potencjał militarny. Z tego, co mówił pułkownik
Fawcett rozumiem, że jedna milionowa grama antymaterii wystarczy, żeby obrócić w
perzynę całą Amerykę. Osobiście czułbym się bezpieczniej, gdyby nikt nie miał
tak zabójczej broni, ale z dwojga złego, choć urodziłem się w Europie
Wschodniej, wolę, żeby miała ją Ameryka, kraj, który mnie przygarnął. A teraz
możemy wrócić do tych instrukcji. Umówmy się, że nie tylko nie słyszałem o
Łubianie, ale nawet o Krau. No, słucham. Harper popatrzył na niego bez
entuzjazmu. - Jeśli pańskim celem było subtelne wprowadzenie zmiany do naszych
wzajemnych stosunków, odniósł pan znacznie większy sukces, niż pan zamierzał -
stwierdził kwaśno. - Tyle że nie nazwałbym pańskiej metody subtelną. Dobrze.
Łubian. Na szczęście ośrodek położony jest niecałe pół kilometra od gmachu, w
którym cyrk ma występować. Ze zrozumiałych względów ośrodek znajduje się na
obrzeżach miasta. Wejście jest od ulicy Głównej. - Na rysunku są dwa budynki. -
Właśnie do tego zmierzam. Dwa budynki, ale połączone wysokimi murami nie
uwzględnionymi na szkicu. - Harper szybko je dorysował. - Za ośrodkiem jest
pustkowie. A dalej elektrownia z generatorami na ropę. W budynku, którego okna
wychodzą na ulicę Główną, prowadzone są badania naukowe. We wschodnim budynku,
tym sąsiadującym z pustkowiem, też prowadzi się badania, ale innego rodzaju,
znacznie bardziej nieprzyjemne niż w budynku zachodnim. We wschodnim bada się
ludzi. Jest on całkowicie podległy służbie bezpieczeństwa; to najpilniej
strzeżone więZienie dla wrogów stanu, do których zalicza się zarówno zamachowca
schwytanego podczas nieudanej próby zabójstwa premiera, jak i niedorozwiniętego
umysłowo poetę_dysydenta. O ile mi wiadomo, śmiertelność jest znacznie wyższa
niż w innych zakładach karnych. - MUszę przyznać, że pan też jest nieźle
poinformowany. - Staramy się nie posyłać naszych ludzi w ciemno i z zawiązanymi
oczami. W tym miejscu, na wysokości czwartego piętra, nad podwórzem biegnie
przejście łączące oba budynki, galeria oszklona z trzech stron i jasno
oświetlona od zmierzchu do świtu. Nie sposób przejść tędy nie będąc zauważonym.
Wszystkie okna w obu budynkach mają grube kraty, a oprócz tego systemy alarmowe.
Są tylko dwa wejścia, po jednym do każdego budynku, oba zamykane na blokady
zegarowe i pilnie strzeżone. Budynki mają po osiem pięter; łączące je mury są
tej samej wysokości. Wzdłuż ich szczytu ciągną się gęsto rozmieszczone, wygięte
na zewnątrz metalowe pręty, podłączone do prądu o napięciu dwóch tysięcy woltów.
Na każdym z czterech rogów mieści się wieżyczka strażnicza. Wartownicy mają
karabiny maszynowe, reflektory i syreny. Podwórze, podobnie jak oszklone
przejście, jest nocą jasno oświetlone; właściwie niepotrzebnie, bo terenu
strzegą zajadłe dobermany, spuszczane wieczorem z uwięzi. - Nie ma co. Potrafi
pan zachęcić człowieka - stwierdził Bruno. - Wolałby pan nie wiedzieć tych
rzeczy? Jeśli się tam trafi, istnieją tylko dwa sposoby wyzwolenia. Pierwszy to
śmierć od tortur, drugi to samobójstwo. Nikomu nie udało się zbiec. - Doktor
Harper wskazał na drugi rysunek. - OTo plan ósmego piętra w zachodnim gmachu.
Jedynym celem całej operacji, kosztującej nasz rząd wiele milionów dolarów, jest
umożliwienie panu dotarcia w to miejsce. To właśnie tutaj pracuje, je i śPi Van
Diemen. - Czy to nazwisko powinno mi coś mówić? - Raczej nie. FAcet jest
właściwie nieznany poza wąskim kręgiem fachowców. Ale zachodni uczeni wyrażają
się o nim z największym szacunkiem. To niewątpliwie geniusz, jedyny
niekwestionowany geniusz, jeśli chodzi o fizykę molekularną. Odkrywca
antymaterii. Jedyny człowiek na świecie, który zna tajemnicę produkcji,
składowania i używania tej straszliwej broni. - Holender? - Tak można by sądzić
po nazwisku, ale nie. To Niemiec z RFN. Renegat. Diabli wiedzą, dlaczego uciekł
do Rosji. O, tutaj mieści się jego pracownia i gabinet. A to pomieszczenie
zajmują strażnicy; ze zrozumiałych względów, Van Diemen pilnowany jest nie
gorzej niż skarbiec w Fort KNox, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mieszka
tutaj; jeden nieduży pokój, jeszcze mniejsza łazienka i maleńka kuchnia. -
Naprawdę mieszka na terenie Łubianu? Nie ma willi gdzieś poza ośrodkiem? To by
znacznie ułatwiało sprawę. - Ma willę, wspaniałą i ogromną, położoną w lesie nad
brzegiem jeziora. Prezent od rządu. Ale ani razu tam nie był. Praca jest całym
jego życiem; nigdy nie opuszcza ośrodka. Sądzę, że wszyscy są z tego zadowoleni;
w ten sposób łatwiej zapewnić mu bezpieczeństwo. - Z pewnością. Powiedział pan,
że nikomu nie udało się zbiec z Łubianu. Więc jak, u licha, wyobrażacie sobie,
że mnie uda się dostać do środka? - Właśnie do tego dochodzimy. - Harper
odchrząknął; przystępował do zasadniczej części swoich wyjaśnień, a sprawa nie
była prosta. - Długo się nad tym zastanawialiśmy, zanim zwróciliśmy się do pana.
I nie mogliśmy się zwrócić do nikogo innego. Jak już wspomniałem, wzdłuż
zewnętrznej krawędzi budynku ciągnie się stalowy płot z wygiętymi prętami pod
wysokim napięciem. Prąd wytwarzany jest w elektrowni położonej za wschodnim
budynkiem, a doprowadzany grubym kablem napowietrznym długości trzystu metrów.
Biegnie od stalowego słupa na terenie elektrowni do skraju dachu wschodniego
budynku. - Postradał pan zmysły! To jedyne wytłumaczenie. Tylko szaleniec mógłby
mi proponować... Harper wiedział, że nie wolno mu tracić panowania nad sobą, a
to co powie, musi brzmieć logicznie i przekonująco. - Spójrzmy na to od innej
strony - rzekł. - Niech pan sobie wyobrazi, że ten kabel to lina cyrkowa. MOże
pan bezpiecznie po nim stąpać, tylko musi pan uważać, żeby się przypadkiem nie
uziemić dotykając stalowego słupa, jakichś przewodów, czy... - LIna cyrkowa,
tak? - spytał ironicznie Bruno. - Jaki prąd przepuszcza się przez krzesło
elektryczne? Nie o napięciu właśnie dwóch tysięcy woltów? Harper ponuro skinął
głową. - W cyrku na linę wchodzę z jednej platformy, a schodzę z liny na drugą.
A tu, jeśli ze słupa wejdę na kabel, albo z kabla na dach więZienia, natychmiast
się uziemię i sfajczę jak na patelni. Co więcej, kabel ten mierzy trzysta
metrów! Czy wie pan, jak bardzo będzie się uginał? Czy wyobraża pan sobie, co
oznacza takie ugięcie, zwłaszcza jeśli nie daj Boże wieje wiatr? Czy nie
przyszło panu do głowy, że o tej porze roku kabel może być przyprószony
śniegiem, a w dodatku oblodzony? Na miłość boską, czy nie zdaje pan sobie
sprawy, że życie linoskoczka zależy od współczynnika tarcia między jego stopami
i liną - w tym wypadku między moimi stopami a kablem? Niech mi pan wierzy,
doktorze, może i jest pan asem kontrwywiadu, ale o chodzeniu po linie nie ma pan
zielonego pojęcia! Harper słuchał bez słowa; wyglądał jak zbity pies. - Zresztą,
gdyby cudem udało mi się przejść po tym kablu, to jak miałbym przedostać się
żywy przez podwórze pełne dobermanów, albo przez tę oświetloną galerię na
czwartym piętrze? A gdybym nawet dał radę, to jak minąłbym strażników? Harper
wciąż słuchał bez słowa; wyglądał jak bardzo mocno zbity pies. - Załóżmy, że mi
się uda, choć gdybym miał się zakładać, nie dawałbym sobie większej szansy niż
jedna na tysiąc. Ale załóżmy, że mi się uda. To co wtedy? Gdzie ja, na miłość
boską, znajdę te obliczenia? Przecież nie będą leżały na stole! Albo papiery
tkwią głęboko w sejfie, zamkniętym na trzy spusty, albo Van Diemen śpi z nimi
pod poduszką! Doktor Harper wyraźnie unikał wzroku Bruna. Czuł się jak na
mękach; rozmowa toczyła się zupełnie nie po jego myśli. - Sejf, czy nawet kasa
pancerna, nie stanowią problemu; mogę dać panu wytrychy, które otworzą każdy
zamek. - A jeśli trafię na zamek szyfrowy? - MUsimy licyzć na łut szczęścia.
Bruno, wznosząc oczy do nieba, pomyślał, że jednak łut szczęścia to o wiele za
mało, po czym odsunął od siebie rysunki i przez dłuższą chwilę siedział
pogrążony w zadumie. Wreszcie poruszył się, westchnął i rzekł: - Będzie mi
potrzebny pistolet. Z tłumikiem. I zapas amunicji. Na te słowa Harper
zaniemówił. - Więc spróbuje pan? - spytał w końcu, lecz w jego głosie nie było
ani nadziei, ani ulgi; tylko tępe niedowierzanie. - Byłem głupi, że w ogóle się
zgodziłem. Ale raz kozie śmierć. Tylko pistolet ma być nie na kule. Albo gazowy,
albo na naboje usypiające. ZdobęDzie pan taki? - Od czego jest poczta
dyplomatyczna? - odparł jakby z roztargnieniem Harper. - Dopiero teraz widzę, że
nie doceniłem skali trudnośCi. - Jeśli pan uważa, że to po prostu niemożliwe...
- Pan jest szalony, ja jestem szalony. Wszyscy jesteśmy szaleni. Ale skoro już
wyprawiliśmy ten cholerny cyrk w podróż przez Atlantyk, wystawiając go na pastwę
fal i wiatrów... Choć najbardziej to ja sam czuję się wystawiony do wiatru. Ale
trudno. Mamy przecież dług do spłacenia wobec pańskich zamordowanych kolegów.
Niech pan mi tylko zdobędzie ten pistolet. Harper chciał coś powiedzieć, ale
zabrakło mu słów. - Dopilnuje pan, żeby te rysunki i zdjęcia nie dostały się w
niepowołane ręce? - spytał w końcu. - Tak - obiecał Bruno. Wstał, zgarnął ze
stolika kartki i fotografie, podarł je na drobne strzępy, po czym wszedł do
łazienki, wrzucił je do muszli klozetowej i spuścił wodę. - Teraz są bezpieczne
- oznajmił po powrocie. - To prawda, nie dostaną się już w niczyje ręce -
przyznał Harper. - Fotograficzna pamięć to rzadki dar. Teraz pozostaje mi tylko
modlić się o to, żeby przypadkiem nie potknął się pan na schodach, tym razem
naprawdę, nie nabił sobie guza i nie popadł w amnezję. Hm, czy ma pan już jakiś
pomysł? - Proszę pana, to że występuję jako mag, jeszcze nie oznacza, że jestem
cudotwórcą. Od jak dawna wie pan o tej akcji? - Niedługo. KIlka tygodni. -
Niedługo. KIlka tygodni. - W ustach Bruna zabrzmiało to jak kilka lat. - A czy
pan ma jakiś sensowny pomysł? - Nie. - No właśnie. A ja mam wymyślić coś na
poczekaniu, Tak? Harper potrząsnął głową i wstał z miejsca. - Wrinfield zjawi
się tu lada moment. Na pewno usłyszał już o pańskim upadku, a nie wie, że był
sfingowany. Może mu pan to powiedzieć. Co z naszej rozmowy zamierza mu pan
powtórzyć? - Nic. Gdybym mu wyjawił, jakiego samobójczego zadania podjąłem się
dla was, natychmiast kazałby kapitanowi zawrócić, a was przegnałby, gdzie pieprz
rośnie. Alistair Maclean Cyrk Tom Całość w tomach Polski Związek NIewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1993 Przełożyli J. T. Mirkowicz i Blanka
Kuczborska Tłoczono w nakłdzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w
Drukarni PZN, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Bą1 Całość
nakładu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Gig", R. Ginalski i S_ka, Kraków 1991
Pisał R. Duń Korekty dokonały K. Kruk i D. Jagiełło Rozdział piąty Dni mijały
spokojnie, choć nieco chybotliwie; stabilizatory "Carpentarii" zdawały się nie
rozumieć, czego oczekują od nich ludzie. Pracownicy cyrku nie mieli wiele zajęć:
karmili jedynie zwierzęta i sprzątali klatki. Część artystów trenowała, to
znaczy ci, którzy w tak trudnych warunkach mogli doskonalić swoje rzadkie
umiejętności, reszta narzekała na przymusową bezczynność. Bruno spędzał
wystarczająco dużo czasu z Marią, żeby podtrzymać ogólnie panujące przekonanie,
że kwitnie między nimi romans; cyrkowców emocjonowała również inna możliwość,
całkiem zresztą realna, że na ich oczach kwitną dwa romanse, a nie jeden,
albowiem gdy tylko Bruno nie towarzyszył Marii, Henry Wrinfield nie odstępował
jej na krok. Ponieważ Bruno większość czasu spędzał z Kanem Dahnem, Roebuckiem i
Manuelem, Henry'emu nie brakowało okazji, żeby przebywać z dziewczyną. Ogromny
salon, który z łatwością mógł pomieścić ponad stu ludzi, był chętnie przez
wszystkich odwiedzany przed kolacją. Trzeciego wieczoru Henry i Maria zajmowali
stolik w odległym kącie; chłopak perorował coś zawzięcie. Na drugim końcu salonu
Bruno grał w karty z przyjaciółmi. Jak zwykle przed rozdaniem, Roebuck i Manuelo
z dziesięć minut narzekali, że na statku nie mają odpowiednich warunków, aby
ćwiczyć swoje umiejętności, pierwszy - w wywijaniu lassem, drugi - w rzucaniu
nożem. Kan Dahn nie martwił się o siebie; najwyraźniej ufał, że jego potężna
siła nie ulotni się, jeśli przez kilka dni nie bęDzie trenował. Trudno było nie
przyznać mu racji. Grali w pokera o nieduże stawki. Bruno wygrywał niemal za
każdym razem. Pozostali twierdzili, że to dlatego, iż odgaduje ich karty; Bruno
upierał się, że nic podobnego, chociaż fakt, iż poprzedniego wieczoru z
zawiązanymi oczami wygrał cztery razy pod rząd, stawiał jego protesty pod
znakiem zapytania. Nigdy jednak nie odchodził od stołu z pieniędzmi; zwycięzca
płacił za drinki. Wprawdzie on sam, Roebuck i Manuelo pili bardzo mało, Kan
DAhn, ważący blisko sto pięćdziesiąt kilo, potrafił wlewać w siebie
nieprawdopodobne ilości piwa. Kan Dahn opróżnił kolejny, z niezliczonych kufli,
spojrzał na drugi koniec sali i stuknął Bruna w ramię. - Miej się na baczności,
chłopie. Młody Wrinfield smali cholewki do twojej wybranki. - Nie jest moją
wybranką - odparł spokojnie Bruno, zerknąwszy we wskazanym kierunku. - A nawet
gdyby była, Henry nie należy do ludzi, którzy są w stanie tak zakręcić
dziewczynie w głowie, żeby uciekła z nim w siną dal. ZResztą, na środku
Atlantyku daleko nie uciekną. - Wcale nie muszą uciekać daleko - stwierdził
posępnie Roebuck. - Jego najdroższa jest w Stanach - dodał z powagą Manuelo. - A
Maria tu, na miejscu. To zmienia sytuację. - Ktoś jej powinien powiedzieć o
Cecily - rzekł Roebuck. - Maria wie o Cecily. Sama mi o niej mówiła. Wie nawet,
jaki tamta nosi pierścionek zaręczynowy. - Bruno znów zerknął na parę w rogu, po
czym wrócił do kart. - Nie sądzę, żeby rozmawiali o sprawach sercowych. Istotnie
nie rozmawiali o sprawach sercowych. Henry przekonywał o czymś Marię, wyraźnie
przejęty i zatroskany. Nagle zamilkł, spojrzał w stronę baru, po czym znów
przeniósł wzrok na dziewczynę. - Widzisz? To najlepszy dowód! - zawołał
triumfalnie. - Na co? - spytała cierpliwie Maria. - Widzisz tego stewarda, który
przed chwilą wszedł za bar? To ten gość, o którym ci mówiłem! Ten, co za tobą
chodzi! Facet z gębą łasicy. Ciekawe, czy mu wolno przebywać za barem? Nie
pracuje tutaj. - Uspokój się, Henry. A poza tym wcale nie przypomina łasicy. Ma
szczupłą twarz i tyle. - To Anglik - stwierdził bez związku Henry. - Znam
Anglików, którzy nie są kryminalistami. Zresztą nie zapominaj, że płyniemy
angielskim statkiem. - KIlka razy widziałem, jak szedł za tobą. - Henry nie
dawał za wygraną. - Nie mylę się, specjalnie sprawdzałem. Maria spojrzała na
niego zdziwiona; przestała się uśmiechać. - Chodzi też za moim stryjem. - Hm. -
Zmarszczyła brwi. - Wiem, że nazywa się Wherry. To steward kabinowy. - Miałem
rację, nie powinien się tu kręcić! Pewnie cię śledzi, ot co! - nagle opanował
się. - Mówisz, że to steward kabinowy? Skąd wiesz? Podlega mu twoja kabina? -
MOja nie, ale twojego stryja tak. Właśnie tam go widziałam po raz pierwszy. -
Zamyśliła się. - Wiesz, chyba rzeczywiście dość często go widuję.. I przypominam
sobie, że ze dwa lub trzy razy, kiedy spacerowałam po statku i nagle się
obejrzałam, był za mną. - Ha! - O co tu chodzi, Henry? - Nie mam pojęcia -
przyznał. - Ale musimy uważać. - Dlaczego ktoś miałby mnie śledzić? Myślisz, że
to detektyw w przebraniu, a ja jestem poszukiwaną przestępczynią? A może
wyglądam na szpiega albo tajną agentkę? MOże nazywam się Mata Hari i tylko tak
młodo wyglądam? Henry zlustrował ją wzrokiem. - Nie, żadna z tych ról nie pasuje
do ciebie. Poza tym, Mata Hari była brzydka. Ty jesteś piękna. - Poprawił
okulary, żeby lepiej się jej przyjrzeć. - Naprawdę piękna. - Henry! Nie
zapominaj, jak umówiliśmy się dziś rano. Mamy prowadzić wyłącznie intelektualne
rozmowy. - Do diabła z intelektualnymi rozmowami! - Henry zamyślił się na
moment, starannie dobierając słowa. - Chyba zakochuję się w tobie. - Pomyślał
jeszcze chwilkę. - Chyba już się zakochałem. - Nie sądzę, żeby Cecily... - Do
diabła z Cecily... Nie, wcale tak nie myślę. Głupio wyszło. Ale to, co
powiedziałem wcześniej, to szczera prawda. - Nagle obrócił się na krześle. -
Patrz, Wherry zbiera się do wyjścia. Spojrzeli na idącego przez salę stewarda,
drobnego, chudego mężczyznę, z cienkim czarnym wąsikiem. KIedy zbliżył się do
ich stolika na odległość trzech metrów, zerknął na nich ukradkiem i szybko
spuścił wzrok. Henry odchylił się do tyłu i popatrzył wymownie na dziewczynę. -
Morda kryminalisty, nie ma dwóch zdań. Widziałaś, jak na nas spojrzał? - Tak -
odparła niepewnie. - Ale dlaczego, Henry, dlaczego? Wzruszył ramionami. - Masz
jakieś klejnoty? Biżuterię? - Nie noszę biżuterii. Henry skinął z uznaniem
głową. - Biżuteria jest dla kobiet, które bez niej nie mogą się obyć. Jeśli ktoś
jest tak śliczny jak ty... - Henry, przestań! Nie mogę z tobą normalnie
rozmawiać. KIedy rano powiedziałam, że mamy piękną pogodę, zacząłeś gapić się we
mnie jak w obraz i przekonywać, że wcale nie jest taka piękna. Kiedy
powiedziałam coś o lodach owocowych, zacząłeś się upierać, że nie są nawet w
części tak słodkie jak ja. A kiedy patrzyliśmy razem na zachód słońca, na te
cudowne kolory... - Cóż ja na to poradzę, że mam poetycką duszę. Spytaj Cecily.
Chociaż nie, lepiej jej nie pytaj. Widzę, że będę musiał bardzo cię pilnować. -
I tak prawie nie odstępujesz mnie na krok. - Fakt. - Henry, wcale nie skruszony,
utkwił w niej wzrok; oczy miał szkliste, bynajmniej nie od alkoholu, a minę
taką, jakby gotów był resztę życia spędzić na wpatrywaniu się w Marię. - Zawsze
chciałem zostać czyimś rycerzem - rzekł rozmarzonym głosem. - Nie warto, Henry.
Na świecie nie ma miejsca dla rycerzy. Nie te czasy. Kopie, lśniące miecze i
potyczki rycerskie należą do przeszłości; bronią naszej ery jest nóż w plecy.
Niestety, wszystkie zmysły Henry'ego, oprócz zmysłu wzroku, chwilowo nie
funkcjonowały. Maria równie dobrze mogła mówić do ściany. Czwartego dnia,
wieczorem, doktor Harper zajrzał do kajuty Bruna. Towarzyszył mu Carter,
ochmistrz, który na początku podróży sprawdzał, czy w kabinie nie ma podsłuchów.
Carter przywitał się uprzejmie, tak jak poprzednio, po czym bez słowa wydobył
sprzęt i powtórzył te same czynności co wtedy. Kiedy skończył, potrząsnął głową
i oddalił się. Harper podszedł do barku, nalał sobie drinka i pociągnął ze
smakiem spory haust. - Pańskie pistolety dostaniemy w Wiedniu. - Pistolety? -
Tak. - Kontaktował się pan ze Stanami? Czy radiooficer nie nabierze podejrzeń?
Tego wieczoru Harper mógł sobie pozwolić na nieco luzu. Uśmiechnął się szeroko i
rzekł: - Sam jestem swoim radiooficerem. Mam nadajnik, nie większy od książki,
pracujący na falach wysokiej częstotliwości; nie zakłóca pracy radiostacji
statku. Jak mi powiedział szef, zasięg jest taki, że mógłbym nadawać z Księżyca.
Zresztą, posługuję się szyfrem. Przy jakiejś okazji pokażę panu, jak to działa.
Tak, właściwie to nawet powinienem. Na wszelki wypadek, gdyby coś mi się stało.
- Co może się panu stać? - A co stało się z Pilgrimem i Fawcettem? Specjalnie
zamówiłem dla pana dwa pistolety, a nie jeden. Pistolet na naboje usypiające -
są to jakby igły lekarskie wypełnione odpowiednim preparatem - jest znacznie
skuteczniejszą bronią, ale podobno Van Diemen od lat ma kłopoty z sercem. Więc
gdyby musiał pan go obezwładnić, użycie naboi usypiających nie byłoby wskazane.
Pistolet gazowy jest dużo bezpieczniejszy. Ma pan już pomysł, jak się dostać do
środka? - Najlepszy byłby helikopter na akumulatory, ale takich się nie
produkuje. Nie, cholera, nic mi jeszcze nie przyszło do głowy. - Zostało jeszcze
trochę czasu. Trzymam za pana kciuki. Czy pan wie, że dziś obaj będziemy jeść
kolację przy stole kapitańskim? - Nie. - Wszyscy pasażerowie kolejno dostępują
tego zaszczytu. Miły obyczaj. Do zobaczenia. Ledwo zasiedli przy stole, kiedy do
kapitana podszedł steward, pochylił się nad nim i szepnął mu coś dyskretnie do
ucha. Kapitan wstał, przeprosił gości i wraz ze stewardem opuścił jadalnię.
Wrócił po kilku minutach, wyraźnie zafrasowany. - Dziwne - rzekł. - Bardzo
dziwne. Carter, nasz ochmistrz, poznaliście go państwo, twierdzi, że ktoś na
niego napadł. Jakiś bandyta. Złapał go od tyłu za szyję i zaczął dusić, aż
Carter stracił przytomność. Nie ma na ciele żadnych śladów, ale jest bardzo
roztrzęsiony. - MOże po prostu zasłabł? - spytał Harper. - Jeśli tak, to portfel
sam ulotnił mu się z kieszeni. - Czyli ktoś go rzeczywiście napadł, a portfel,
oczywiście bez zawartości, spoczywa pewnie teraz na dnie oceanu. Czy chce pan,
żebym go zbadał? - MOże tak. Berenson jest zajęty, trzyma za rękę jakąś starą
wiedźmę, której wydaje się, że zaraz będzie miała atak serca. Dziękuję,
doktorze. Poproszę stewarda, żeby pana zaprowadził. - Ochmistrz to taki miły,
uprzejmy człowiek, powiedział Bruno po odejściu Harpera. - Nie rozumiem, jak
ktoś mógł na niego napaść. - Nie sądzę, żeby napastnik zastanawiał się nad
charakterem Cartera - odparł kapitan. - Chodziło o pieniądze. Pewnie doszedł do
wniosku, że jeśli ktokolwiek na statku ma przy sobie większą gotówkę, to właśnie
ochmistrz. Przykra sprawa; jeszcze nie słyszałem, żeby na statku okradano ludzi.
Powiem pierwszemu, żeby zebrał kilka osób i spróbował przeprowadzić śledztwo. -
Mam nadzieję, że my, cyrkowcy, nie znajdziemy się automatycznie w kręgu
najbardziej podejrzanych. - Bruno uśmiechnął się. - Większość społeczeństwa, na
ogół tak rozsądna, nie ma o nas najlepszej opinii. Ale to uprzedzenia; nie znam
bardziej uczciwych ludzi od moich kolegów. - Nie wiem, kto to zrobił i obawiam
się, że nigdy nie dojdziemy prawdy. Wątpię, aby pierwszemu udało się znaleźć
bandytę. Bruno przechylił się przez reling rufowy i patrzył w zamyśleniu na
fosforescencję znaczącą trop statku. Nagle drgnął i odwrócił się na dźwięk
kroków tuż obok. - Nikt was nie widział? - spytał. - Nikt - odparł Manuelo. -
Żadnych problemów? - Żadnych. - Zadziwiająco białe zęby Meksykanina zalśniły w
ciemności. - Miałeś rację. Nieszczęsny pan Carter lubi... jak mówiłeś? - Zażywać
spaceru. - Właśnie. Wieczorami lubi zażywać spaceru na pokładzie łodziowym.
Ciemno tam jak diabli. Kan Dahn troszkę go przydusił, a Roebuck zabrał mu klucz
od kajuty i zniósł na dół, po czym pilnował korytarza, kiedy ja byłem w środku.
Nie zajęło mi dużo czasu. Znalazłem jakieś dziwne urządzenie elektroniczne w
teczce... - Chyba wiem. Coś jakby małe radio, tyle że bez skali? - Tak. Co to
takiego? - Przyrząd do wykrywania podsłuchów. Podejrzliwe typy, ludzie na tej
łajbie. - Nic dziwnego, skoro wiozą naszą bandę. - Znalazłeś coś jeszcze? - Tak.
Tysiąc pięćset dolarów, dziesiątkami, ukryte na dnie walizki. - Tego nie
wiedziałem! Używane banknoty? - Nie. Nowiutkie. O kolejnych numerach. - Co za
niedbalstwo! - Właśnie. - Podał Brunowi kartkę. - Zapisałem numery pierw- szego
i ostatniego banknotu. - Dobrze, bardzo dobrze. Jesteś pewien, że to prawdziwe
banknoty? - Idę o zakład! Ponieważ nie musiałem się spieszyć, pokazałem jeden
Roebuckowi. On też uważa, że prawdziwe. - Coś jeszcze? - Paczka listów
adresowanych do ochmistrza, na poste restante w różnych miastach. Najczęściej
powtarzał się Londyn i Nowy JOrk. - W jakim języku były pisane? Po angielsku? -
Nie. W jakimś obcym. Na stemplu pocztowym figurował napis "Gdynia". Więc pewnie
dostawał je z Polski. - Na to wygląda. I co, wszyst- ko zostawiliście dokładnie
tak jak było, a drzwi zamknęLiście na klucz, który wsunęLiście Carterowi do
kieszeni, zanim odzyskał przytomność? Manuelo skinął głową. Bruno podziękował mu
i wrócił do kajuty. Zerknął na kartkę z numerami banknotów, po czym wrzucił ją
do muszli klozetowej i spuścił wodę. Nikt się specjalnie nie dziwił, że nie
udało się znaleźć bandyty, który napadł na Cartera. W przeddzień przybycia
statku do Genui, doktor Harper odwiedził Bruna w jego kajucie. Nalał sobie
szkockiej z barku, z którego Bruno prawie wcale nie korzystał, po czym usiadł
wygodnie w fotelu i spytał: - Wymyślił pan coś? Bo mnie, niestety, brakuje
koncepcji. - Też wolałbym żadnej nie mieć - oświadczył posępnie Bruno. Harper
natychmiast wyprostował się, wydymając wargi. - A więc wymyślił pan coś? -
Jeszcze nie wiem. Ale chyba coś mi zaczyna świtać. Ma pan dla mnie jakieś nowe
wiadomości? Cokolwiek? Chodzi mi zwłaszcza o zachodni budynek i o możliwości
dostania się do środka. Na przykład, co z dachem? Czy są tam jakieś drzwi albo
szyby wentylacyjne? - Nie mam pojęcia. - Szyby wentylacyjne raczej odpadają.
Skoro to więZienie dla wrogów stanu, wyloty szybów są pewnie tak małe, że szczur
by się ledwo przecisnął. Ale jakieś drzwi powinny być. W końcu wartownicy muszą
wychodzić na dach, żeby dostać się do strażnic, a elektryk musi mieć dostęp do
ogrodzenia pod wysokim napięciem na wypadek, gdyby coś się zepsuło. Wątpię, żeby
wspinali się po trzydziestometrowej żelaznej drabinie umocowanej pionowo do
ściany. A co z windami? - Są. W każdym z budynków jest klatka schodowa, a po obu
stronach klatki windy. - Zapewne dochodzą do ósmego piętra. Jeśli tak, to na
dachu musi być nadbudówka, w której mieści się krążek i mechanizm podnośnikowy.
MOże tamtędy mógłbym się dostać do środka. - A gdyby był pan w szybie i
nadjechałaby winda? Zostałby pan zgnieciony na miazgę! Zdarzają się takie
wypadki, i to całkiem często; wielu monterów zginęło w ten sposób, kiedy
naprawiali windy. - Ryzyko istnieje. Ale czy spacer po oblodzonej linii
wysokiego napięcia, zwłaszcza gdyby zerwał się wiatr, nie byłby ryzykowny?
Doktorze, co mieści się na siódmym piętrze? Też jakieś laboratoria? - Tak by się
zdawało, ale nie. Siódme piętro należy do władz więZienia. Są tu pomieszczenia
mieszkalne dla oficerów i personelu cywilnego; może chodzi o to, że krzyki
więźniów nie dawałyby im zasnąć, gdyby spali w tym samym budynku, a może wolą
być z dala od nich na wypadek, gdyby w więZieniu wybuchł bunt... Sam nie wiem. W
każdym razie siódme pięTro przeznaczone jest na kancelarię i biura. We wschodnim
budynku mieszczą się kwatery strażników, ich stołówka i kuchnia; resztę
powierzchni zajmują cele. Jedynie w piwnicy znajduje się kilka uroczych
pomieszczeń, eufemistycznie zwanych salami przesłuchań. Bruno popatrzył na niego
uważnie. - Nie wiem, czy mam prawo o to pytać, ale skąd posiada pan tak
szczegółowe informacje? Nie sądzę, żeby obcych wpuszczano do środka, ani żeby
któryś ze strażników odważył się mówić. - Odpowiem panu. Mamy w Krau swojego
człowieka. To nie Amerykanin; tubylec. Piętnaście lat temu uwięziono go za
jakieś drobne przewinienie polityczne; z czasem został tak zwanym kalefaktorem,
czyli porządkowym, i mógł się poruszać po całym budynku. Ale jego
uprzywilejowana pozycja w najmniejszym stopniu nie zmniejszyła nienawiści, jaką
zawsze żywił do reżimu, a także do pracowników Łubianu. Co jakiś czas pija
jednak ze strażnikami i wartownikami, i dzięki temu nieźle orientuje się w tym,
co się tam dzieje. Zwolniono go cztery lata temu, ale srażnicy mają do niego
zaufanie i nic przed nim nie kryją, kiedy zaprasza ich na wódkę. Za wódkę,
oczywiście, płacimy my. - Brudny interes. - Taka już jest praca w wywiadzie i
kontrwywiadzie. Nie ma czym się chwalić. - Wciąż nie wiem, jak się dostać do
środka. Ale może coś mi jeszcze przyjdzie do głowy. Mówił pan Marii o akcji? -
Nie. Mamy na to czas. Im mniej osób wie... - Chciałbym ją wtajemniczyć. Dziś
wieczorem. Mogę? - Uważa pan, że co trzy głowy, to nie dwie? - Harper uśmiechnął
się. - Nie ma pan o mnie zbyt wysokiej opinii. - Nie o to chodzi. Po prostu nie
mogę pana bezpośrednio angażować w to, co mam zrobić. Pan koordynuje całą akcję
i jest jedyną osobą, która zna wszyst- kie szczegóły. Podejrzewam, że jeszcze
nie powiedział mi pan wielu rzeczy, ale w tej chwili to nie takie ważne.
Zresztą, zalecałem się do tej młodej damy dość wytrwale, i chociaż robiłem to na
wasze polecenie, nie powiem, żeby nie sprawiało mi to przyjemności. LUdzie
przyzwyczaili się, że często przebywamy razem. - Przyzwyczaili się również, że
często przebywa z Henrym - powiedział bez złośliwości Harper. - Wyzwę go na
pojedynek, gdy tylko znajdziemy się w jakimś europejskim mieście o odpowiedniej
scenerii. Doktorze, nie oczekuję od Marii żadnych rozwiązań. Ale potrzebna mi
jest jej współpraca. Dopóki nie usłyszę, czy się zgadza, nie ma sensu omawiać z
panem mojego pomysłu. - W porządku. KIedy jej pan powie? - Po kolacji. - Gdzie?
Tutaj? - Nie. Pan to co innego. To normalne, że lekarz cyrkowy odwiedza mnie
tutaj, sprawdzając, jak postępuje rekonwalescencja cennego artysty. Ale skoro
ściany w kabinie mogą mieć uszy - a nie przysyłałby pan tu Cartera z wykrywaczem
pluskiew, gdyby było inaczej - na wszelki wypadek wolę spotkać się z Marią gdzie
indziej. Nie chcę, żeby ją też mieli na oku. - Proponuję u niej w kabinie. -
Dobrze - odparł Bruno po krótkim namyśle. Przed kolacją, kiedy Bruno zajrzał do
salonu, zobaczył Marię siedzącą samotnie w rogu sali. Dosiadł się do niej i
zamówił sok. - Niesamowite - rzekł. - Nie do wiary. Maria Hopkins siedzi sama? -
A czyja to wina? - spytała szorstkim tonem. - Przecież nie moja! - Wszyscy
traktują mnie tu jak wyrzutka, jak pariasa. Wielu sympatycznych mężczyzn chętnie
postawiłoby mi drinka i chwilkę ze mną porozmawiało, ale boją się. Unikają mnie
jak zarazy. Boją się, że wielki Bruno mógłby zobaczyć ich ze mną. - Westchnęła
ponuro. - Albo Henry. Jego też się boją. Jest przecież najwięKszą radością i
skarbem swojego stryja, szefa tego całego interesu, a poza tym potrafi tak
spojrzeć, że każdemu idzie w pięty. Jedyny człowiek, który się niczym nie
przejmuje, to ten olbrzym, twój przyjaciel. Nazywa mnie twoją wybranką, wiesz? -
Masz coś przeciwko temu? To się nazywa prawdziwie wnikliwe pytanie. Zignorowała
je z pogardą. - No cóż. A gdzie się podziewa mój szanowny rywal? Właśnie
rozmawiałem o nim z doktorem Harperem. Kiedy dotrzemy na Węgry, Henry i ja
stoczymy pojedynek. Mam nadzieję, że przyjdziesz, laleczko. Bądź co bądź
będziemy walczyć o twoje względy. - Och, daj spokój. - Przez dłuższą chwilę
siedziała z naburmuszoną miną, ale w końcu nie wytrzymała; uśmiechnęła się
szeroko i położyła rękę na jego dłoni. - Jaki jest męski odpowiednik "laleczki"?
- Pewnie laluś. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś nie zwracała się tak do mnie. Gdzie
jest Henry? - Bawi się w detektywa. - Podświadomie zniżyła głos. - Chyba kogoś
śledzi. Od dwóch dni większość czasu spędza na chodzeniu za kimś, kto jego
zdaniem chodzi z kolei za mną. KU jej zdziwieniu, Bruno się nie roześmiał. -
Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? - spytał. - Nie myślałam, że to
istotne. Na początku nie traktowałam tego poważnie. - A teraz? - Sama nie wiem.
- Dlaczego ktoś miałby cię śledzić? - Powiedziałabym ci, gdybym wiedziała. - Na
pewno? - Nie żartuj. - Mówiłaś o tym Harperowi? - Nie. Bo co mam mu niby
powiedzieć? Wyśmiałby mnie tylko. I tak nie ma o mnie najlepszego zdania. Nie
chcę uchodzić za strachliwą ciamajdę, która wszędzie wietrzy coś podejrzanego. -
Wiesz jak się nazywa ten twój tajemniczy cień? - Tak. Wherry. To steward
kabinowy. Drobny facet o chudej, bladej twarzy; małe oczka, mały czarny wąsik. -
Widziałem go. Podlega mu twoja kajuta? - Nie. Pana Wrinfielda. Bruno zamyślił
się na moment, ale potem wzruszył ramionami i podniósł kieliszek. - Chciałbym
się spotkać z tobą po kolacji. Najchętniej u ciebie w kabinie. Maria z uśmiechem
też podniosła kieliszek. - Za miły wieczór! Po kolacji Bruno i Maria nie kryli
się z tym, że wychodzą razem. Ponieważ już im się to nieraz zdarzało, nikt się
specjalnie nie dziwił. Ledwo znikli za drzwiami jadalni, Henry podniósł się z
krzesła i skierował do drugiego wyjścia po przeciwnej stronie sali. Na korytarzu
przyspieszył kroku, wbiegł na wyższy pokład, przeszedł na drugą burtę, po czym
ruszył ku rufie i wrócił schodkami na dół. Kilkanaście metrów przed sobą
zobaczył Marię i Bruna, cofnął się więc za schodki i ukrył w cieniu. Niemal w
tej samej chwili nie opodal ktoś wyłonił się z korytarza po lewej. Rozejrzał się
i kiedy dostrzegł oddalającą się parę, szybko schował się z powrotem, ale Henry
zdążył go rozpoznać. Był to niewątpliwie Wherry. Młodzieniec doznał uczucia
szczerej satysfakcji. Po chwili Wherry znów wyjrzał. Bruno i Maria skręcali
właśnie w lewo. Steward wyszedł z ukrycia i ruszył ich tropem. Henry odczekał
moment i ruszył za nim. Skradając się na palcach dotarł do korytarza, w który
skręciła - tyle że nie jednocześnie - cała trójka; wyjrzał ostrożnie zza rogu i
natychmiast cofnął się z powrotem. Wherry stał zaledwie sześć kroków za zakrętem
i spoglądał w prawo, w kolejny korytarz. Henry nawet nie musiał zgadywać, co tam
widzi; czwarte drzwi w tym korytarzu prowadziły do kabiny Marii. Kiedy wyjrzał
ponownie, Wherry'ego już nie było. Zajął więc jego miejsce za rogiem i znów
wychylił głowę. Wherry, całkiem bezwstydnie, stał z uchem przytkniętym do drzwi
kabiny. Kabiny Marii. Henry cofnął się i czekał cierpliwie. Nie spieszyło mu
się. Po upływie pół minuty wyjrzał ponownie. Korytarz był pusty. Henry ruszył
wolno przed siebie, minął kabinę, z której dobywał się szmer głosów, dotarł do
końca korytarza i zszedł na niższy pokład. Ponieważ od dwóch dni pilnie - i, jak
mu się zdawało, niepostrzeżenie - śledził Wherry'ego, wiedział, gdzie mieści się
jego kabina. A był święcie przekonany, że Wherry udał się prosto do siebie. Miał
rację. Wherry istotnie wrócił do swojej kabiny, a co więcej, był tak pewien
siebie, że nawet nie domknął drzwi. Henry'emu nie przyszło do głowy, że
przyczyną tego może być coś innego, niż zwykłe roztargnienie. KIedy zajrzał do
śRodka, Wherry siedział tyłem do wejścia, ze słuchawkami na uszach. Nie było w
tym nic niezwykłego; Wherry, jak wszyscy stewardzi, dzielił kabinę z kolegą.
Ponieważ zaś stewardzi często pracowali na innych zmianach i kładli się spać o
różnych porach, słuchali radia przez słuchawki, żeby nawzajem nie zakłócać sobie
snu; taki był powszechnie przyjęty zwyczaj na wszystkich statkach pasażerskich.
Maria siedziała na koi wpatrując się w Bruna z przerażeniem i niedowierzaniem.
Oczy miała wytrzeszczone, twarz przeraźliwie bladą. - To idiotyzm! To
szaleństwo! to... samobójstwo! - zawołała głosem niewiele silniejszym od szeptu.
- Zgadza się. Mógłbym dorzucić jeszcze wiele podobnych określeń. Ale musisz
zrozumieć, że doktor Harper jest w podbramkowej sytuacji. Całkiem chytrze to
obmyślił; pomysł nie jest zły, tyle że desperacki, lecz nic innego nie przyszło
mu do głowy. - Bruno! - Maria zsunęła się z koi i uklękła przy fotelu mężczyzny,
ściskając kurczowo jego dłoń. Na jej twarzy malował się strach; nie o siebie,
lecz o niego, co Bruno przyjął z pewnym zakłopotaniem. - Zginiesz, wiesz, że
zginiesz! Nie, Bruno, proszę cię! Nie możesz! Nic nie jest warte ludzkiego
życia, nic! O Boże, nie masz najmniejszej szansy wyjść z tego cało! Popatrzył na
nią zdziwiony. - Myślałem, że jesteś zimną, bezlitosną agentką CIA. - Nie jestem
ani zimna, ani bezlitosna! Oczy zaszkliły się jej od łez i odwróciła twarz.
Niemal z roztargnieniem pogłaskał ją po włosach. - Posłuchaj, Mario, chyba jest
inny sposób. - Nie ma. - Poczekaj. - Wolną ręką naszkicował coś szybko na
kartce. - Dajmy spokój spacerom po kablu. Spójrz, wszystkie okna są okratowane;
to może być nasza, właściwie moja, jedyna szansa. Spróbuję wejść od południowej
strony budynku; wystarczy mi lina z hakiem owiniętym szmatami, żeby nie robił
hałasu. Postaram się zaczepić go o kraty na pierwszym piętrze. Podciągnę się do
okna, odczepię hak, znów go zarzucę, i tak piętro po piętrze dotrę na dach. - No
dobrze. - Sceptycyzm nie wyparł lęku z jej twarzy, jedynie go wzmógł. - I co
dalej? - Znajdę jakiś sposób, żeby ogłuszyć wartownika, czy też wartowników, w
narożnej wieży. - Powiedz, Bruno, co cię do tego popycha? Dlaczego jesteś tak
oddany tej sprawie? Przecież nie pracujesz w CIA! I ta cholerna antymateria nie
obchodzi cię aż tyle, żebyś miał się dla niej dać zabić. A jednak gotów jesteś
poświęcić życie, byleby tylko dostać się do Łubianu. Dlaczego, Bruno? Dlaczego?
- Nie wiem - rzekł. KLęcząc na podłodze słabo widziała jego twarz, ale przez
moment wydało jej się, że spojrzał na nią bardzo podejrzliwie. - Spytaj o to
cienie zmarłych, cienie Pilgrima i Fawcetta. - Tacy są dla ciebie ważni?
Przecież ledwo ich znałeś! Nie odpowiedział. - No dobrze. Powiedzmy, że
ogłuszysz strażników - rzekła posępnie. - Ale co z prętami pod wysokim
napięciem? - Jakoś sobie poradzę. Wyłączenie prądu nie wchodzi w rachubę, więc
będę musiał przedostać się górą. Ale potrzebuję twojej pomocy. Tylko uprzedzam,
że możesz trafić za kratki. - MOjej pomocy? - Spytała głucho. - I czym jest
więZienie w porównaniu z twoją śmiercią? Henry usłyszał te słowa. Przed chwilą
Wherry odłożył na bok słuchawki i wstał po papierosa; w wydobywających się z
nich cichych dźwiękach, mimo zniekształceń i trzasków, Henry rozpoznał głosy
Bruna i Marii. Wyciągnął szyję, zajrzał głębiej do kabiny i przekonał się, że
radio nie jest jedynym znajdującym się w niej sprzętem, do którego można używać
słuchawek: na stole stał nieduży magnetofon z obracającą się taśmą. Wherry
zapalił papierosa, wrócił na miejsce, podniósł słuchawki i już zamierzał je
włożyć, kiedy Henry pchnął drzwi na oścież i wtargnął do środka. Steward
odwrócił się szybko, wybałuszając oczy. - Daj mi ten magnetofon, Wherry! -
zawołał Henry. - Pan Wrinfield! - Tak, pan Wrinfield. Nie spodziewałeś się mnie,
co? Magnetofon, Wherry. Wherry, jakby wbrew sobie, przesunął spojrzenie z twarzy
Henry'ego na jakiś punkt tuż za nim. Henry parsknął śmiechem. - Stara sztuczka,
cwaniaku! Nic z tego! Cichy, niemal bezgłośny świst, który rozległ się za jego
plecami, był ostatnim dźwiękiem, jaki Henry słyszał. Trwał zaledwie ułamek
sekundy; zbyt krótko, żeby ciało młodzieńca mogło odpowiednio zareagować. Nogi
ugięły się pod nim; Wherry złapał go, zanim Henry upadł na podłogę. - Słyszałeś,
co powiedziałam? - jej głos był głuchy, pozbawiony barwy. - Czym jest więZienie,
czym jest cokolwiek, jeśli ty nie będziesz żył? Pomyśl o mnie! Wiem; zachowuję
się samolubnie, ale błagam, pomyśl o mnie! - Przestań, przestań, starczy! -
zamierzał przerwać jej ostrym, a przynajmniej chłodnym tonem, ale nie wyszło mu.
- Przyjeżdżamy do Krau we czwartek, a wyjeżdżamy w następną środę; będzie to
najdłuższy pobyt w jednym miejscu podczas całego tourn~ee. Występujemy w piątek,
w sobotę, w poniedziałek i we wtorek. W niedzielę mamy wolne. Więc w niedzielę
wynajmiemy samochód i pojedziemy się rozejrzeć po okolicy. Nie wiem, jak daleko
od miasta wolno nam się bęDzie oddalić, podobno częściowo zniesiono
ograniczenia, ale to nieistotne. MOżemy po prostu jeździć wokół Krau. Natomiast
w drodze powrotnej, koniecznie już po zmierzchu, chcę przejechać obok Łubianu i
przekonać się, czy od zewnątrz też pilnują go wartownicy. Jeśli tak, będzie mi
potrzebna twoja pomoc. - Bruno, błagam, zrezygnuj z tego szalonego pomysłu! -
Kiedy bęDę wspinał się po południowej ścanie ośRodka, ty staniesz na rogu
Południowej i Głównej. Przeprowadzimy akcję we wtorek, po ostatnim występie.
Wynajęty wóz - mam nadzieję, że miejscowa firma dobrze ubezpiecza swoje pojazdy
- będzie zaparkowany kilka metrów dalej na Głównej. OKno będzie otwarte, a na
przednim siedzeniu zostawię niedużą puszkę benzyny. Jeśli zobaczysz, że zbliża
się wartownik, sięgniesz przez okno, polejesz benzyną przednie i tylne
siedzenia, właściwie wystarczy je skropić, potem cofniesz się i wrzucisz do
środka zapaloną zapałkę. Nie tylko ściągniesz na siebie całą uwagę, ale ogień
sprawi, że bok budynku znajdzie się w tak głęBokim cieniu, że będę mógł wspiąć
się na górę bez przeszkód. Niestety, pewnie milicja cię zatrzyma i weźmie na
przesłuchanie, sądzę jednak, że pan Wrinfield do spółki z doktorem Harperem
załatwią ci zwolnienie. - Zamyślił się na moment. - Ale uprzedzam, może im się
nie powieść. - Jesteś szalony. Zupełnie szalony! - JUż się nie zmienię. - Wstał.
- A teraz muszę się porozumieć z Harperem. Maria również wstała. Zarzuciła mu
ręce na szyję i splotła mocno palce. - Błagam, Bruno, błagam cię! Wycofaj się!
Zrób to dla mnie. UJął ją za nadgarstki, ale nie próbował rozluźnić jej uścisku.
- Słuchaj, moja wybranko, mieliśmy tylko udawać zakochanych - powiedział
łagodnie. - Jeśli mi pomożesz, przynajmniej mamy jakąś szansę. - Przecież
zginiesz - stwierdziła posępnie. W drodze do swojej kabiny Bruno zatrzymał się
przy telefonie i zadzwonił do Harpera. Nikt nie podniósł słuchawki; w końcu
odnalazł doktora w salonie. - Noga znów mnie pobolewa. - Będę u pana za dziesięć
minut. I rzeczywiście; dokładnie za dziesięć minut zjawił się u Bruna. Nalał
sobie drinka, usadowił się wygodnie w fotelu i wysłuchał relacji z rozmowy z
Marią. Potem chwilę pomyślał i rzekł: - Przyznaję, to się może udać. I mniej pan
ryzykuje, niż przy moim pomyśle. Kiedy zamierza pan przeprowadzić akcję? -
Ostateczna decyzja należy oczywiście do pana, ale myślę, że najlepiej rozejrzeć
się po terenie w niedzielę, a włamać się we wtorek wieczorem. PóźNym wieczorem.
To chyba najlepszy scenariusz i najlepsza pora, bo wyjeżdżamy w środę i jeśli
milicja zechce nas przesłuchać, będzie miała niewiele czasu. - Zgoda. -
Doktorze, czy ma pan jakiś plan na wypadek, gdybyśmy nagle musieli uciekać? -
Tak. Ale jeszcze nie jest dograny w szczegółach. Dam panu znać, jak tylko się
porozumiem z szefem. - Przez ten mały nadajnik? Miał mi pan go pokazać. - Wiem.
Pokażę i zademonstruję jak działa. W dniu kiedy przekażę panu pistolety, dam
panu również plan ucieczki i nauczę obsługi nadajnika, zgoda? Zrobimy wszystko
za jednym razem. Proszę powiedzieć, jak Maria zareagowała na pański pomysł? -
Bez entuzjazmu. Ale pański też nie przypadł jej do gustu. Zgodziła się pomóc,
ale bardzo niechętnie. Bruno umilkł i rozejrzał się zdziwiony. - Coś nie tak? -
spytał Harper. - Nie wiem. Statek zwalnia. Nie słyszy pan? Nie czuje? Obroty
silnika znacznie spadły. Dlaczego mielibyśmy stawać, czy choćby zwalniać, na
środku MOrza Śródziemnego? No cóż, pewnie wkrótce się dowiemy. Dowiedzieli się
natychmiast. Drzwi, bez żadnego uprzedzenia, otworzyły się na oścież z taką
siłą, że prawie wyleciały z zawiasów. Do środka wpadł Tesco Wrinfield. Twarz
miał szarą i z trudem łapał oddech. - Nie ma Henry'ego! - zawołał. - Nigdzie nie
możemy go znaleźć! - Czy dlatego "Carpentaria" zwalnia? - spytał Bruno. -
Szukaliśmy wszędzie! - Wrinfield jednym haustem opróżnił kieliszek koniaku,
który Harper wsunął mu do ręki. - Szukała cała załoga i nadal szuka. Ale nigdzie
ani śladu. Znikł, po prostu znikł! Harper spojrzał na zegarek. - Niech się pan
tak nie denerwuje - rzekł uspokajająco. - Przecież szukają najwyżej kwadrans. A
to całkiem spory statek. - Ale załoga też jest liczna - powiedział Bruno. - I
dobrze wie, co robić w takiej sytuacji. W krótkim czasie potrafi przeszukać
każdy kąt, od łodzi ratunkowych po ładownie. - Zwrócił się do rozdygotanego
Wrinfielda. - Przykro mi, panie dyrektorze; wiem, że moje słowa nie brzmią
pokrzepiająco. Ale taka jest prawda. Czy dlatego kapitan kazał zwolnić, żebyśmy
się za bardzo nie oddalili od miejsca, w którym pański bratanek mógł wypaść za
burtę? - Pewnie tak. - Wrinfield wytężył słuch. - Ale chyba znów
przyspieszyliśmy, co? - Tak. I zawracamy - oznajmił Bruno. - Niestety, to
znaczy, że kapitan jest przekonany, że Henry'ego nie ma na pokładzie. Robimy
skręt o sto osiemdziesiąt stopni i płyniemy z powrotem. Jeśli Henry wypadł za
burtę, może wciąż utrzymuje się na wodzie. Zdarzały się takie przypadki.
Znajdziemy go. Wrinfield z niedowierzaniem podniósł na niego zbolały wzrok;
Bruno nie dziwił mu się - sam też nie wierzył w to, co mówił. Wyszli na pokład.
"Carpentaria" zawróciła i płynęła z powrotem z szybkością około dziesięciu
węzłów. Spuszczono na wodę szalupę motorową z marynarzami. Dwa silne reflektory,
umieszczone po obu stronach mostku kapitańskiego, omiatały morze przed statkiem.
Dwaj marynarze stojący na dziobie silnymi latarkami świecili niemal pionowo w
dół. Tuż za nimi dwaj następni trzymali w pogotowiu umocowane do liny i
zaopatrzone w światła koła ratunkowe. Z burt statku spuszczono drabinki. Przez
dwadzieścia minut napięcie rosło, a nadzieje kurczyły się. W końcu Wrinfield
zostawił Bruna i Harpera i udał się na mostek. Kapitan stał przy burcie na prawo
od mostku, z lornetką przy oczach. - Pańskiego bratanka nie ma na statku, panie
Wrinfield. To nie ulega żadnej wątpliwości. - Spojrzał na zegarek. - Minęło
dokładnie trzydzieści osiem minut, odkąd widziano go ostatni raz. I jesteśmy
dokładnie w tym samym miejscu, w którym byliśmy przed trzydziestoma ośmioma
minutami. Będę z panem szczery: jeżeli chłopak żyje, to nigdzie dalej na pewno
go nie ma. - MOgliśmy go przeoczyć... - Mało prawdopodobne. Bezwietrzna noc,
spokojne morze, brak silniejszych prądów, a pływy na Morzu Śródziemnym są
nieznaczne. Nie mogło go znieść daleko od naszego kursu. Powiedział coś do
stojącego obok oficera, który wysłuchał go i szybko cofnął się na mostek. - Co
teraz? - spytał Wrinfield. - Zatoczymy małe koło. Potem będziemy zataczać coraz
większe. MOże trzy, może cztery. Jeśli chłopaka nie znajdziemy, wrócimy z tą
samą szybkością do miejsca, w którym zawróciliśmy. - I na tym koniec? -
Niestety. Nic więcej nie możemy zrobić. - Nie jest pan optymistą, kapitanie. -
Nie jestem. Poszukiwania, a następnie powrót do miejsca, w którym statek
zawrócił, zajęły równo czterdzieści minut. Maria, która stała obok Bruna w
cieniu łodzi ratunkowej, wzdrygnęła się, czując, jak silniki "Carpentarii"
zwiększają obroty i statek nabiera prędkości. - A więc po wszystkim, tak? -
Pogaszono reflektory. - To przeze mnie! - zawołała stłumionym głosem. - Zginął
przeze mnie. - Nie wygłupiaj się. - Bruno objął ją ramieniem. - Nie mogłaś
niczemu zapobiec. - Mylisz się! MOgłam! Ale nie traktowałam poważnie tego, co
mówił! Wprawdzie nie wyśmiałam go, ale... ale nie wierzyłam mu. Boże, od razu
wtedy, dwa dni temu, powinnam była powiedzieć ci o wszystkim. - Łzy ciekły jej
po policzkach. - Albo doktorowi. To był taki miły chłopak! Słysząc, że
dziewczyna mówi o Henrym w czasie przeszłym, Bruno zorientował się, że wreszcie
przyjęła do wiadomości to, co dla niego było jasne już od godziny. - MOże
porozmawiaj z biednym panem Wrinfieldem - powiedział łagodnie. - Tak. Tak,
oczywiście. Ale... ale nie chcę widzieć nikogo innego. Czy nie mógłbyś...
przepraszam, że cię o to proszę, ale czy nie mógłbyś... może... tu go
przyprowadzić? - Za nic! Nie zostawię cię samej. Poczuł na sobie wzrok Marii. -
Myślisz, że ktoś... - szepnęła. - Sam nie wiem, co myśleć, bo nie wiem ani jak,
ani w jakim celu sprzątnięto Henry'ego. Nie wierzę, żeby to był wypadek: zginął,
bo zauważył, że ktoś się tobą zbytnio interesuje. Podejrzewam, że coś odkrył.
Słuchaj, przeprowadziłem takie małe śledztwo. Otóż Henry opuścił jadalnię tuż po
nas. Wyszedł innymi drzwiami, pewnie chciał wszystkich zmylić. Nie sądzę jednak,
żeby nas śledził; może mu się nie podobało, że tak często przebywamy razem, ale
to był uczciwy i porządny chłopak, a nie żaden stuknięty podglądacz. Myślę, że
przyjął na siebie rolę twojego anioła stróża i ruszył za nami tylko po to, żeby
sprawdzić, czy nikt nas nie szpieguje. Miał żyłkę do przygód, coś takiego leżało
w jego naturze. MOgę się tylko domyślać, że natknął się na kogoś, i ten ktoś,
albo jego wspólnik - Bóg wie, ilu łobuzów mamy na tej łajbie - zabił Henry'ego,
żeby ten go nie wydał. Ale to nie zmienia faktu, że interesowali się nie Henrym,
lecz tobą. Pamiętaj, że trudno utrzymywać się długo na wodzie, kiedy otrzymało
się miażdżący cios w głowę. - Wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i otarł
dziewczynie łzy. - Chodź ze mną. Na pokładzie łodziowym spotkali Roebucka, który
szedł w przeciwnym kierunku. Bruno dyskretnie dał mu znak ręką. Roebuck
zatrzymał się, obrócił i wolnym krokiem ruszył za Brunem i dziewczyną,
zachowując kilkumetrowy odstęp. Znaleźli Wrinfielda w kabinie radiowej;
przygotowywał telegramy do rodziców Henry'ego i innych członków rodziny. Teraz,
gdy minął pierwszy szok, Wrinfield był spokojny, opanowany i w sumie to bardziej
on pocieszał Marię, niż ona jego. Kiedy Bruno i Maria wyszli na korytarz,
Roebuck czekał na nich pod drzwiami. - Gdzie jest Kan Dahn? - spytał Bruno. - W
salonie. Żłopie piwo jakby przewidywał siedem lat ciężkiej suszy. - Czy mógłbyś
odprowadzić tę młodą damę do jej kajuty? - Dlaczego? - zdziwiła się Maria; nie
była zła, tylko szczerze zdumiona. - Przecież jestem w stanie... Roebuck ujął ją
stanowczo za ramię. - Nie będziesz mi się tu buntować, młoda damo - rzekł. -
Dobrze zamknij drzwi - dodał Bruno. - Za ile minut będziesz w łóżku? - Za
dziesięć. - Wpadnę za kwadrans. KIedy usłyszała głos Bruna, otworzyła drzwi.
Bruno wszedł do środka, a za nim Kan Dahn z dwoma kocami pod pachą. Siłacz
uśmiechnął się przyjaźnie do dziewczyny, po czym ulokował na fotelu swoje
ogromne cielsko i przykrył sobie nogi kocami. - Kajuta pana Dahna jest za ciasna
dla niego. Więc będzie spał w twojej. W pierwszej chwili Maria popatrzyła na
nich oszołomiona, potem oburzona, wreszcie potrząsnęła bezradnie głową i
uśmiechnęła się. Bruno pożegnał się i wyszedł. Kan Dahn obrócił przełącznik,
przyciemniając blask lampy stojącej przy łóżku, po czym przekręcił klosz tak,
aby światło nie padało ani na twarz dziewczyny, kiedy bęDzie spała, ani na
niego. NastęPnie ujął dłoń Marii w swoją potężną łapę. - Śpij spokojnie,
maleńka. Nie zwracaj na mnie uwagi. - Nie zaśniesz na tym fotelu! - I bardzo
dobrze. Nie martw się. Odeśpię jutro w ciągu dnia. - Nie zamknąłeś drzwi. -
Wiem. - Uśmiechnął się. - Wiem, wiem. Po kilku minutach Maria zasnęła i tej nocy
nikt, na własne szczęście, nie przyszedł zakłócić jej snu. Rozdział szósty
Przybycie statku do Genui, wyładunek wagonów i sprzętów, oraz zejście na ląd
pasażerów, odbyło się szybko, sprawnie i bez komplikacji. Wrinfield całkiem
wrócił do równowagi, znów był dawnym sobą, opanowanym i zaradnym; obserwując go,
jak nadzoruje wyładunek, trudno było uwierzyć, że zaledwie zeszłej nocy utracił
bratanka, którego kochał jak własnego syna. Ale Wrinfield był do szpiku kości
człowiekiem cyrku; wiedział, że bez względu na okoliczności nic nie może
zakłócić planowanych występów. Wagony połączono razem, po czym nieduża
lokomotywa manerwowa przeciągnęła je na dworzec przetokowy, niecałe dwa
kilometry dalej, gdzie czekały już dodatkowe puste wagony oraz zapasy żywności
dla ludzi i zwierząt. Późnym popołudniem wszystko było gotowe do dalszej
podróży; skład podłączono do ogromnej włoskiej lokomotywy transportowej, która
miała przeciągnąć pociąg przez liczne góry znajdujące się na trasie. Zapadał
zmierzch, kiedy ruszyli w stronę Mediolanu. Europejskie tourn~ee, które
obejmowało dziesięć krajów - trzy w Europie Zachodniej i siedem we Wschodniej -
okazało się czymś więcej niż artystycznym sukcesem; był to po prostu jeden
wielki triumfalny pochód. W miarę jak pełne zachwytu opinie docierały do
kolejnych miejsc leżących na trasie, artystów przyjmowano z coraz większym
entuzjazmem; w końcu doszło do tego, że czuli się niemal zażenowani
uwielbieniem, z jakim stykali się na każdym kroku. Chętnych do obejrzenia
spektaklu było sześć razy więcej niż miejsc, mimo że cyrk występował w
przeogromych salach, niekiedy większych niż w Ameryce. W dużych miastach pociąg
stawał na bocznych torach daleko od centrum, zawsze jednak witały ich i żegnały
rozentuzjazmowane tłumy sporo liczniejsze od tych, jakie gromadzą się na
międzynarodowych dworcach lotniczych, kiedy przylatuje najmodniejszy zespół
młodzieżowy lub drużyna piłki nożnej, która właśnie wywalczyła puchar. Tesco
Wrinfield świadomie zmusił się do tego, żeby nie wracać myślami do tragedii,
jaka go spotkała. Był w swoim żywiole. Pokonywanie różnych problemów
organizacyjnych związanych z występami w tylu miastach sprawiało mu przyjemność.
Znał Europę, zwłaszcza Europę Wschodnią, skąd pochodzili jego czołowi artyści,
nie gorzej niż występujący u niego Europejczycy, a na pewno znacznie lepiej od
wszystkich innych Amerykanów w zespole. Wiedział, że widzowie przychodzący na
spektakle są bardziej obeznani ze sztuką cyrkową i mają zarówno lepszy gust, jak
i bardziej krytyczne podejście, niż widzowie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie;
liczne recenzje w gazetach, które nazywały jego dziecko, jego największą dumę i
radość, najlepszym cyrkiem wszechczasów, działały na niego jak wspaniały balsam;
jeszcze większą satysfakcję, o ile to w ogóle było możliwe, sprawiała mu tylko
coraz częściej powtarzająca się opinia, iż on sam jest najgenialniejszym
dyrektorem cyrku na świecie. Również ta bardziej pragmatyczna strona całego
przedsięwzięcia rozwijała się po jego myśli: nabite sale powodowały tak duże
zyski, że czytanie ksiąg rachunkowych stało się cudowną lekturą, a przecież
żaden dyrektor cyrku nie może być naprawdę genialny, jeśli nie jest genialnym
biznesmenem. W pewnym momencie zorientował się, że nawet gdyby odbywał tę podróż
bez pomocy finansowej rządu Stanów Zjednoczonych, to i tak, mimo wysokich
kosztów transportu w obie strony przez Atlantyk, zyski byłyby ogromne. Ale
oczywiście nie zamierzał informować o tym rządu. Równie szczęśliwi jak dyrektor
byli ci artyści, którzy pochodzili z Europy Wschodniej, czyli ponad połowa
zespołu. Dla nich, zwłaszcza dla Węgrów, Bułgarów i Rumunów, wychowanków
najlepszych szkół cyrkowych w Europie, a może i na świecie, był to tak długo
oczekiwany powrót do domu. Występując przed rodakami przechodzili sami siebie,
osiągając szczyty doskonałości. I chociaż w znanym, cenionym cyrku morale zawsze
jest dobre, Wrinfield jeszcze nigdy nie widział swoich ludzi tak wesołych i
zadowolonych. Najpierw gościli w północnych Włoszech, potem w Jugosławii,
Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech, po czym znów przekroczyli żelazną kurtynę, żeby
wystąpić w Austrii. Pierwszego dnia w Wiedniu, po ostatnim występie, gdy
wreszcie umilkły nie kończące się owacje, do jakich zespół zdołał już
przywyknąć, do Bruna podszedł doktor Harper, który od zejścia na ląd starał się
ograniczać ich kontakty do minimum. - Kiedy się pan przebierze, proszę wpaść do
mojego przedziału - poprosił. Bruno zjawił się po kilku minutach. - Obiecałem,
że za jednym zamachem załatwimy trzy sprawy - rzekł Harper, od razu przechodząc
do rzeczy; odpiął dno torby lekarskiej i wydobył z niego metalowy pojemnik
wielkości niedużej książki. - Istne cudeńko. Słuchawki i mikrofon. Włącza się
tu. Ten guzik nastawia nadajnik na z góry zakodowane długości fal i wysyła
sygnał wywoławczy; przy odbiorniku w Waszyngtonie pełnione są dyżury dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Tu się naciska, kiedy samemu chce się mówić. Proste. -
Wspominał pan coś o szyfrach. - Nie będę pana nimi trudził. Wiem, że gdybym je
napisał, zapamiętałby je pan bez trudu, ale wszyscy w CIA dostaliby gorączki na
myśl, że tajne szyfry choć przez moment widniały na papierze. Zresztą, gdyby
doszło do tego, że musiałby pan posłużyć się nadajnikiem, a to niestety by
oznaczało, że mnie nie ma już wśród żywych, używanie szyfru byłoby zbędnym
zawracaniem głowy. Po prostu krzyknie pan "pomocy!" i tyle. Dziś wieczorem
otrzymałem potwierdzenie trasy naszej ewentualnej ucieczki. MNiej więcej za
dziesięć dni na Bałtyku będą odbywać się ćwiczenia NATO. Bliżej nieokreślony
okręt - zakładam, że amerykański, ale nie wiem, jakiego typu, Waszyngton nie
chce puścić pary z ust - albo będzie czekał na wodzie, albo pływał wzdłuż
brzegu, od piątku wieczorem do następnego piątku. Na pokładzie znajduje się
helikopter używany do akcji ratunkowych. Wyląduje w miejscu, które panu wskażę,
kiedy tam dotrzemy. Uznałem, że bezpieczniej nie mieć przy sobie żadnych map,
więc dopiero po układzie terenu rozpoznam to miejsce. Radiostacja na okręcie ma
odbiornik nastawiony na tę samą częstotliwość, co aparatura w Waszyngtonie.
Wystarczy nacisnąć ten przycisk, żeby sprowadzić helikopter. - Jasne i proste.
Organizacja na medal, doktorze. Powoli zaczynam wierzyć, że rządowi rzeczywiście
bardzo zależy na obliczeniach Van Diemena. - Na to wygląda. Aha, jeszcze jedno.
Jak długo pamięta pan treść dokumentu, na który pan spojrzy? - Tak długo jak
chcę. - Więc jeśli zobaczy pan obliczenia Van Diemena, zdoła je pan odtworzyć
nawet po roku? - Chyba tak. - Miejmy nadzieję, że tak się stanie, że zobaczy je
pan, a potem nam odtworzy. Że uda się panu wejść do śRodka, zapamiętać
obliczenia i wyjść nie zauważonym przez nikogo. Innymi słowy, że nie będzie pan
musiał posłużyć się tym. - Z górnej kieszeni marynarki wyjął dwa grube
długopisy, jeden czarny, drugi czerwony, z przyciskami u góry. - Dziś wieczorem
przyniosłem je z miasta. Nie muszę panu chyba mówić, skąd je mam. Bruno
popatrzył na długopisy, potem na Harpera. - Na co mi to? - zapytał. - Wprawdzie
nasz wydział badań i wynalazków ma różne niedociągnięcia, ale pracownikom nie
brak wyobraźni. Uwielbiają wymyślać takie zabaweczki. Myślał pan, że będzie
przekraczał komunistyczne granice z dwoma koltami przy pasie? To są właśnie te
pistolety, o które pan prosił. Tak, tak. Czerwony jest na strzałki ze środkiem
usypiającym, dość niebezpiecznym, jeśli ktoś choruje na serce; czarny to
pistolet gazowy. - Ale małe! - Przy obecnych możliwościach miniaturyzacji są i
tak całkiem duże. Odległość rażenia pocisków usypiających - dwanaście metrów;
naboi gazowych - dwa. Obsługa dziecinnie prosta: odbezpiecza się przez
naciśnięcie przycisku u góry, strzela przez naciśnięcie skuwki. Niech je pan
nosi na widoku, wetknięte do zewnętrznej kieszeni, żeby się wszyscy do nich
przyzwyczaili. A teraz proszę uważnie słuchać; zapoznam pana ze szczegółami
akcji w Krau. - Sądziłem, że zaakceptował pan mój plan! - Tak. Chodzi mi tylko o
uzupełnienie pewnych drobiazgów. Zapewne zastanawiał się pan, dlaczego CIA
przydzieliła panu agenta, który z zawodu jest lekarzem. Zaraz to panu wyjaśnię.
Daleko od Wiednia, w jasno oświetlonym, pozbawionym okien, surowo urządzonym
pokoju, na którego wyposażenie składały się tylko metalowe szafy na akta,
metalowy stół i metalowe krzesła, siedziało trzech mężczyzn. Wszyscy trzej mieli
na sobie mundury. Po oznaczeniach stopni można się było zorientować, że jeden
jest pułkownikiem, drugi kapitanem, trzeci sierżantem. Pułkownik Siergiej
Siergiejew, chudy, o sępiej twarzy, oczach jakby pozbawionych powiek i cienkiej
szramie w miejscu ust, był wysokim funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa; jego
wygląd znakomicie pasował do tej roli. Asystent pułkownika, kapitan Kodes,
dobrze zbudowany trzydziestokilkulatek, miał uśmiechniętą twarz i zimne,
błękitne oczy. Trzeci z mężczyzn, sierżant zwany "Angelo", odznaczał się
wyłącznie swoim wyglądem zewnętrznym, ale też wyglądał zaiste imponująco.
Masywny i potężnie umięśniony, wydawał się niemal zbyt szeroki w barach jak na
swój wzrost, choć mierzył metr dziewięćdziesiąt, a ważył sto piętnaście kilo.
Obowiązki Angela ograniczały się tylko do jednego: do ochrony Siergiejewa. Był
jego osobistym - i osobiście wybranym - gorylem; nikt nie mógł zarzucić
pułkownikowi, że dokonał wyboru na chybił trafił. Na stole znajdował się
włączony magnetofon. Jakiś głos powiedział "...to wszystko, co na razie mamy".
Kodes pochylił się i wyłączył magnetofon. - Starczy w zupełności - oświadczył
Siergiejew. - Więcej informacji nam nie trzeba. Cztery różne głosy. Zakładam,
Kodes, że gdybyście spotkali jedną z tych osób, któreśmy słyszeli,
potrafilibyście ją rozpoznać? - Oczywiście, towarzyszu pułkowniku. - A ty,
Angelo? - Absolutnie! - dudniący głos sierżanta zdawał się wydobywać niemal z
jego butów. - W takim razie zarezerwujcie dla nas pokoje w mieście, w którym
cyrk występuje przed przyjazdem do Krau - dla nas trzech i dla fotografa. Macie
już odpowiedniego? - Myślałem o Nikołaju, towarzyszu pułkowniku. To młody
chłopak, ale piekielnie zdolny. - W porządku. - Wargi pułkownika rozchyliły się
o pół centymetra, co znamionowało uśmiech. - Ostatni raz byłem w cyrku przed
wojną, ponad trzydzieści lat temu. Więc teraz, na ten spektakl, cieszę się jak
dziecko. Mam nadzieję, że ci artyści są rzeczywiście tak dobrzy jak niesie fama.
Aha, Angelo, występuje tam taki jeden człowiek, którego powinieneś zobaczyć, a
może nawet poznać. - Nie interesują mnie ludzie, którzy pracują w amerykańskim
cyrku, towarzyszu pułkowniku. - No, no, Angelo, nie bądź szowinistą. -
"Szowinistą", towarzyszu pułkowniku? Siergiejew już otwierał usta, żeby
wytłumaczyć sierżantowi, co to słowo znaczy, ale machnął ręką. Angelo odznaczał
się tężyzną fizyczną, nie inteligencją. - W cyrku nieważne są narodowości,
Angelo; liczą się tylko wykonawcy. Widowni nie obchodzi, czy dany akrobata to
Rosjanin, czy Sudańczyk. Artysta, o którego mi chodzi, nazywa się Kan Dahn.
Podobno jest jeszcze większy od ciebie. Reklamują go jako najsilniejszego
człowieka na świecie. Angelo nic nie odpowiedział, jedynie wydął swoją ogromną
klatkę piersiową, mierzącą metr trzydzieści dwa w obwodzie, i wyszczerzył ostre
jak u wilka zęby w powątpiewającym uśmiechu. Trzydniowy pobyt w Austrii, kolejny
wielki sukces amerykańskich artystów, dobiegł końca. Pociąg ruszył w dalszą
drogę i wreszcie dotarł do miasta, do którego pułkownik Siergiejew i jego
podwładni udali się specjalnie po to, żeby obejrzeć występy. Przyszli na
wieczorny spektakl i zajęli najlepsze miejsca w szóstym rzędzie, dokładnie na
wprost środkowej areny. Wszyscy czterej byli ubrani po cywilnemu; nie wyglądali
jednak na cywili, lecz na wojskowych w cywilnych ubraniach. Tuż po rozpoczęciu
spektaklu, jeden z nich wyjął z torby drogi aparat fotograficzny z
teleobiektywem; natychmiast przyleciał do niego umundurowany milicajnt. Władze
nie pochwalały robienia zdjęć; jeśli u cudzoziemca znajdowano aparat wwieziony
bez specjalnego zezwolenia, nieszczęśnika czekał areszt, a potem rozprawa
sądowa. Wszystkie aparaty fotograficzne należące do pracowników cyrku zostały im
zabrane przy przekraczaniu granicy i miały zostać zwrócone dopiero przy
wyjeździe. - Aparat, proszę. I dokumenty - powiedział milicjant. - Chwileczkę.
Milicjant spojrzał na Siergiejewa z zimną pogardą, po chwili jednak grdyka
zaczęła mu chodzić, jakby usiłował przełknąć coś, co utknęło mu w gardle. -
Przepraszam, towarzyszu pułkowniku - wybełkotał wreszcie, przysuwając się
bliżej. - Nikt mnie nie powiadomił. - Zawiadomiłem waszą komendę. Proszę znaleźć
i ukarać winnego przeoczenia. - Towarzyszu pułkowniku! Wybaczcie mi moje... -
Nie zasłaniajcie. Spektakl był tak wspaniały, że rzeczywiście szkoda było tracić
z niego cokolwiek. Fakt, że ich popisy obserwowali smakosze cyrkowej sztuki, w
dodatku szalenie entuzjastyczni smakosze, działał dopingująco na artystów; w
ciągu ostatnich kilku tygodni szlifowali swoje umiejętności i doskonalili
sztuczki, wzbogacając je o coraz trudniejsze i bardziej niebezpieczne elementy,
aż doszli do wręcz niebywałej perfekcji. Nawet Siergiejew, którego umysł
zazwyczaj przypominał zamrożony komputer, całkowicie uległ magicznemu urokowi
cyrku. JedyNie Nikołaj, młody i niezwykle przystojny fotograf, siedział
skupiony, niemal bez przerwy wykonując artystom zdjęcia. Ale nawet on zapomniał
o aparacie i swoim zadaniu, kiedy Orły Ciemności rozpoczęły swój samobójczy
występ; tak jak i jego towarzysze, gapił się na nich z otwartymi ustami. Wkrótce
po występie Orłów CiemnośCi do Siergiejewa podszedł mało rzucający się w oczy
osobnik. - Dwa rzędy za wami, dziesięć krzeseł w lewo - szepnął. Pułkownik bez
słowa skinął głową. Tuż przed końcem spektaklu na arenie pojawił się Kan Dahn,
który ostatnio niemal z dnia na dzień zdawał się rosnąć w siłę. Kan Dahn
traktował z pogardą takie rekwizyty jak żelazne pręty i sztangi; uważał, że
nawet pięciolatek może wiązać pręty w supły i podnosić sztangi, o ile są
wykonane z odpowiedniego surowca, innego, oczywiście, niż żelazo lub stal. Wolał
używać ludzi; trudno bowiem, żeby postacie, które biegają, skaczą i fikają
koziołki były wykonane z lekkiego plastyku. Na zakończenie Kan Dahn obszedł
środkową arenę, niosąc gruby drewniany bal umieszczony poziomo na specjalnym
jarzmie. Po obu stronach bala siedziało pięć dziewcząt. Jeśli artysta odczuwał
ich ciężar, nie było tego wcale po nim widać. Czasami przystawał, żeby prawą
stopą podrapać się po lewej łydce. Siergiejew przechylił się przez Kodesa do
Angela, który obserwował występ ze zdecydowanie obojętną miną. - Duży, co,
Angelo? - Silny, ale tylko na popis. Wata, nie mięśnie. Raz widziałem w Atenach
staruszka: na oko miał już ósmy krzyżyk i nie ważył więcej jak pięćdziesiąt
kilo, a dźwigał na plecach fortepian. Sam by się z nim nie wyprostował, ale
skoro mu już wsadzili pudło na plecy, to je niósł. MUsiał tylko uważać, żeby się
nie zachwiać, bo inaczej runąłby jak długi. Zanim jeszcze Angelo skończył mówić,
Kan Dahn zaczął się wspinać po drabinie umieszczonej na środku areny. W górze
znajdowała się platforma o wymiarach metr na metr. Siłacz dotarł do niej bez
trudu, wszedł na zamontowaną na niej okrągłą płytę i przebierając nogami,
grubymi jak pnie drzew, wprawił ją w ruch; obroty stawały się coraz szybsze i
szybsze, aż wreszcie siedzące na końcach bala dziewczyny zlały się w jedną
barwną plamę. Stopniowo płyta zaczęła zwalniać; kiedy zatrzymała się, Kan Dahn
zszedł po drabinie, kucnął i zniżył ramona tak, żeby stopy dziewcząt dotknęły
wysypanej piaskiem areny. Siergiejew znów nachylił się do Angela. - Czy ten twój
starzec w Atenach też by to potrafił? Angelo nie odpowiedział. - Gość podobno
potrafi wykonywać ten sam numer z czternastoma dziewczynami, ale dyrekcja mu nie
pozwala, obawiając się, że wszyscy zaczęliby wietrzyć jakiś szwindel. No,
Angelo? Angelo znów nie odezwał się ani słowem. Spektakl dobiegł końca;
entuzjastyczne brawa, które przeszły w stojącą owację, trwały dobre kilka minut.
Kiedy wreszcie widzowie ruszyli gęsiego w stronę wyjścia, Siergiejew rozejrzał
się uważnie po sali. Wypatrzywszy Wrinfielda dopasował swój krok tak, żeby
spotkali się w przejściu między rzędami. - Pan Wrinfield? - Owszem. Przepraszam,
ale nie przypominam sobie pana. - Widzimy się po raz pierwszy. - Siergiejew
wskazał na zdjęcie Wrinfielda na okładce programu, który trzymał w ręce -
poznałem pana po tym. Jestem pułkownik Siergiejew. Wymienili uścisk dłoni. -
Oszałamiający spektakl. Wręcz niewiarygodny. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział,
że takie rzeczy są możliwe, nazwałbym go łgarzem. Wrinfield pokraśniał z
zadowolenia. Żadna muzyka, nawet Dziewiąta Symfonia Beethovena, nie działała na
niego tak, jak pochwały kierowane pod adresem cyrku. - Od dzieciństwa jestem
wielkim miłośnikiem sztuki cyrkowej. - Siergiejew kłamał jak z nut, zresztą miał
do tego wyjątkowy dar. - Ale nigdy dotąd nie widziałem równie wspaniałego
widowiska. Wrinfield pokraśniał jeszcze bardziej. - JEst pan bardzo uprzejmy,
pułkowniku. Siergiejew potrząsnął smutno głową. - Po prostu brakuje mi słów,
żeby oddać należny hołd pańskim wspaniałym artystom. Ale przedstawiłem się nie
tylko po to, żeby złożyć panu gratulacje. Kolejne miasto na trasie cyrku to
Krau, a ja jestem tam komendantem milicji. - Wręczył Wrinfieldowi wizytówkę z
odpowiednim nadrukiem; nosił przy sobie kilka, z różnymi nadrukami na różne
okazje. - Czułbym się naprawdę zaszczycony, gdybym mógł panu w czymkolwiek
pomóc. Gdybym był potrzebny, zawsze znajdzie mnie pan na widowni. Postanowiłem,
że nie opuszczę ani jednego spektaklu, bo wiem, że już nigdy nie zobaczę
występów na tak wysokim poziomie. Dopóki pański cyrk będzie w Krau, złodzieje
mogą sobie używać do woli. - Dziękuję, pułkowniku, jest pan niezwykle uprzejmy.
Mam nadzieję, że zgodzi się pan przyjąć moje osobiste zaproszenie na wszystkie
występy. Wyświadczyłby mi pan zaszczyt... - Nagle urwał i spojrzał na trzech
mężczyzn, przysłuchujących się ich rozmowie. - Czy ci panowie...? - Są ze mną.
Tak bardzo wciągnąłem się w rozmowę, że całkiem o nich zapomniałem. Pułkownik
przedstawił swoich podwładnych, a Wrinfield doktora Harpera, który siedział obok
niego w czasie spektaklu, i teraz mu towarzyszył. - Tak jak zacząłem mówić,
wyświadczyłby mi pan zaszczyt, panie pułkowniku, gdyby pan i pańscy ludzie
zechcieli wstąpić do mnie na drinka. Siergiejew odparł, że byłby to znacznie
większy zaszczyt dla niego i jego ludzi. Obie strony prześcigały się w
uprzejmośCiach. W biurze Wrinfielda z jednego drinka zrobiły się dwa, z dwóch
trzy. Nikołaj, uzyskawszy pozwolenie od Wrinfielda, pstrykał zdjęcia jak
oszalały, najchętniej - i nie zwracając uwagi na jej protesty - uśmiechniętej
Marii, która siedziała przy biurku, gdy weszli do środka. - A może chciałby pan,
pułkowniku, poznać niektórych naszych wykonawców? - spytał Wrinfield. - Czyta
pan w moich myślach, dyrektorze! Nie śmiałem sam o to prosić... obawiam się, że
strasznie nadużywamy pańskiej gościnności. - Mario. - Wrinfield wymienił
kilkanaście nazwisk. - Idź do ich garderób i spytaj, czy nie byliby łaskawi
zajrzeć tu na chwilę, żeby poznać naszego szacownego gościa. W ciągu ostatnich
kilku tygodni Wrinfieldowi udzielił się przesadnie uprzejmy sposób wyrażania się
jego europejskich rozmówców. Po kilku minutach zaproszeni przez niego artyści
przybyli poznać "szacownego gościa"; byli wśród nich Bruno i jego bracia,
Neubauer, Kan Dahn, Ron Roebuck, Manuelo, Malthius. Angelo z niejaką rezerwą
przywitał się z Kanem Dahnem, ale poza tym atmosfera była przyjemna; goście
prawili komplementy, artyści uśmiechali się skromnie. Siergiejew wiedział, że
nie należy przeciągać wizyty i gdy tylko złożył gratulacje ostatniemu artyście,
podziękował serdecznie Wrinfieldowi; obaj wyrazili nadzieję, że wkrótce znów się
spotkają. Przed cyrkiem czekała na pułkownika czarna limuzyna z kierowcą w
milicyjnym mundurze. Obok kierowcy siedział ciemnowłosy mężczyzna w ciemnym
palcie. Kiedy ujechali niespełna pół kilometra, Siergiejew kazał zatrzymać wóz i
wydał jakieś polecenia cywilowi, którego nazwał "Aleksiej". Ten skinął głową i
wysiadł. - Nie mieliście trudności z dopasowaniem głosów z taśm do osób? -
Siergiejew spytał Kodesa i Angela po powrocie do hotelu. Mężcyzźni potrząsnęli
głowami. - Znakomicie. Nikołaju, ile ci zajmie wywołanie zdjęć? - Film będzie
gotowy za godzinę. Zrobienie odbitek potrwa trochę dłużej. - Wystarczą nam
odbitki Wrinfielda, doktora Harpera, dziewczyny - na imię ma Maria, tak? - i
kilku czołowych artystów. Nikołaj wyszedł z pokoju. - Ty, Angelo, też możesz
odejść. Zawołam cię, jeśli będziesz mi potrzebny. - Czy wolno spytać o cel
dzisiejszej wyprawy? - zapytał Kodes. - Wolno. Właśnie chciałem wam powiedzieć i
dlatego odesłałem Angela. To oddany chłopak, ale nie należy obciążać jego umysłu
zbyt zawiłymi sprawami. Bruno i Maria, po raz pierwszy idąc ze sobą pod rękę,
wędrowali słabo oświetloną ulicą, rozmawiając z wyraźnym ożywieniem. Trzydzieści
metrów za nimi, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, podążał Aleksiej.
Poruszając się z wprawą człowieka przyzwyczajonego do śledzenia innych, zwolnił
kroku, kiedy para skręciła w drzwi, nad którymi świecił duży, choć mało czytelny
neon. W kawiarni panował półmrok i dym szczypał w oczy, gdyż pomieszczenie
opalano węglem brunatnym. Ponieważ jednak temperatura na zewnątrz spadła do
zera, przyjemnie było znaleźć się w ciepłej sali, choć jeszcze przyjemniej
byłoby otrzymać przy wejściu maskę przeciwgazową. Tylko połowa miejsc była
zajęta. Przy jednym ze stolików pod ścianą siedzieli Manuelo i Kan Dahn:
pierwszy miał przed sobą filiżankę kawy, drugi - dwa litry piwa. Kan Dahn
tłumaczył swoją niemal legendarną konsumpcję piwa tym, że pomaga mu zachować
formę; nikt nie wiedział, czy siłacz mówi prawdę, jednakże żadna ilość
złocistego trunku nie przeszkadzała mu w pracy. Bruno zamienił z przyjaciółmi
kilka słów i przeprosił ich, że wraz z Marią nie dosiądą się do ich stolika. Kan
Dahn puścił do niego oko i odparł, że wcale się nie dziwi. Bruno i Maria zajęLi
stolik w rogu sali. Po kilku sekundach do kawiarni wmaszerował Roebuck; pomachał
Brunowi i Marii, a następnie dosiadł się do swoich kompanów. Przez chwilę
rozmawiali o jakichś głupstwach, a potem najpierw spokojnie, później coraz
bardziej gorączkowo, zaczęLi sprawdzać zawartość kieszeni. Brunowi zdawało się,
że do ich głosów wkradła się gniewna nuta, jakby czynili sobie wzajem wymówki.
Wreszcie Roebuck skrzywił się, machnął ręką, wstał i podszedł do stolika Bruna.
- Przychodzę po prośbie. Jakoś nie wpadliśmy na pomysł, żeby upewnić się, czy
ktoś wziął forsę. Okazuje się, że nie mamy centa przy duszy. To znaczy, mamy,
nawet kilka tysięcy centów, ale wątpię, żeby pozwolono nam tu płacić w dolarach,
a Kan Dahn nie chce odpracowywać wypitych piw zmywaniem naczyń. Znasz takie
powiedzenie, Bruno? Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie... Bruno
uśmiechnął się, wyjął z kieszeni portfel, odliczył kilka banknotów i wręczył
Roebuckowi, który podziękował mu i wrócił do kumpli. Bruno i Maria zamówili po
omlecie. Aleksiej, dygocząc z zimna przed drzwiami kawiarni, zaczekał aż
kelnerka przyniesie im dymiące talerze, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy,
wsunął się do budki telefonicznej, wrzucił monetę i wykręcił jakiś numer. -
Aleksiej - powiedział. - Słucham. - Mężcyzzna i kobieta weszli do "Czarnego
Łabędzia". Właśnie zaczęLi jeść, więc szybko nie wyjdą. Zanim usiedli, przez
chwilę rozmawiali z dwoma mężcyzznami przy innym stoliku. - Jesteś pewien, że
śledzisz właściwe osoby? - Mam ich zdjęcia, towarzyszu pułkowniku. Ledwo zajęLi
miejsca w rogu sali, do środka wszedł jakiś facet. Usiadł razem z tamtymi dwoma
mężczyznami, ale zaraz potem wstał i podszedł do tego człowieka zwanego Brunem.
Chyba pożyczał od niego pieniądze; w każdym razie widziałem, że Bruno wręcza mu
kilka banknotów. - Znasz któregoś z tej trójki? - spytał Siergiejew. - Nie. Ale
jednego rozpoznam, choćby i po dwudziestu latach. To istny olbrzym, nawet
większy od Angela. W życiu takiego nie widziałem. - Wiem, kto to. Nietrudno się
domyślić. Dobrze, możesz wracać. Albo nie. Zostań tam, ale uważaj, żeby ci z
kawiarni cię nie zobaczyli. Przyślę Władimira i JOsifa, to cię zastąpią. Wydam
im odpowiednie instrukcje, a ty im pokaż, kogo mają pilnować. Przyjadą za kilka
minut. W kawiarni Maria nachyliła się do Bruna. - Coś nie tak? - spytała. -
Dlaczego? - Masz taką zafrasowaną minę. - Bo mam czym się przejmować. Dzień
prawdy zbliża się wielkimi krokami. ZOstał nam zaledwie tydzień. Nie
przejmowałabyś się, gdybyś to ty musiała włamać się do tego cholernego ośrodka?
- Ale coś jeszcze cię gnębi. Stałeś się taki odległy. Chłodny, opanowany.
Zrobiłam coś złego? Powiedziałam coś nie tak? - Nie bądź śmieszna. Położyła dłoń
na jego ramieniu. - Powiedz mi, proszę. - Ten gest wynika z sympatii? Z czegoś
więcej? A może z czegoś całkiem innego? - Dlaczego mnie dręczysz? - Nie miałem
takiego zamiaru - odparł, lecz w jego głosie nie było przekonania. - Czy
kiedykolwiek pracowałaś jako aktorka? Cofnęła dłoń. Na jej twarzy pojawiło się
zdumienie i smutek. - Nie wiem, co złego zrobiłam, ani co takiego powiedziałam,
że chcesz mi sprawić ból. A wygląda na to, że chcesz. Jeśli tak bardzo ci
zależy, to uderz mnie. Tu, przy ludziach. Sprawisz mi i ból fizyczny, i
psychiczny, gdyż mnie upokorzysz. Nie rozumiem cię, Bruno, zupełnie nie
rozumiem. - Odsunęła krzesło. - Wrócę sama. Znam drogę. Teraz z kolei Bruno ujął
ją za rękę. Nie wiadomo, czy gest ten wynikał z sympatii, czy z chęci uniknięcia
sceny. - Gdybym tylko mógł powiedzieć to samo! - Co? - Że znam drogę. -
Popatrzył na nią, lekko marszcząc czoło. - Od dawna jesteś w CIA? - Prawie
cztery lata - odparła; na jej twarzy znów odmalowało się zdziwienie. - Kto cię
wyznaczył do tej konkretnej roboty? - Doktor Harper. Bo co? - Myślałem, że
admirał. - Tak, ale na sugestię doktora Harpera. Doktor nalegał, żeby właśnie
mnie powierzono to zadanie. - No jasne. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic.
Gratuluję doktorowi doskonałego gustu. Jak się nazywa admirał? - Po prostu
admirał. - Przecież ma jakieś nazwisko. - To trzeba było jego o nie spytać. -
Nie powiedziałby mi. Ale sądziłem, że ty mi powiesz. - Dobrze wiesz, że nie
wolno mi zdradzać takich rzeczy. - Ładna sprawa! Ja tu narażam życie, żeby pomóc
CIA, a ty mi nawet nie możesz dać prostej odpowiedzi. Myślałem, że po tych paru
tygodniach znajomości możemy sobie zaufać. Ja ci zaufałem, ale widzę, że bez
wzajemnośCi. Nieważne jest to, że mogę zginąć, ważne natomiast, żebym za dużo
nie wiedział. Zaufanie, wiara, lojalność... Piękne słowa, co? Ale tylko słowa!
Kiedy przychodzi do czynów, to... - George C. Jamieson. Przez dłuższą chwilę
przyglądał się jej z powagą, po czym nagle szeroki uśmiech osiadł mu na ustach,
zmieniając wyraz jego twarzy. Maria cofnęła dłoń, oczy rozbłysły jej gniewnie.
Kan Dahn szturchnął Roebucka i Manuela: wszyscy trzej z zaciekawieniem
obserwowali scenę rozgrywającą się nie opodal. - Ty potworze! Ty wredny,
podstępny oszuście! I ty miałeś czelność pytać mnie, czy kiedykolwiek byłam
aktorką?! W porównaniu z tobą jestem kompletnym aktorskim beztalenciem. Jak
mogłeś mi zrobić coś takiego?! Nie zasłużyłam na to! - Staje się coraz bardziej
wściekła - zauważył Roebuck. - Zupełnie się nie znasz na kobietach, stary! -
stwierdził Kan Dahn. - Zaraz mu się oświadczy. - Przepraszam - powiedział Bruno.
- To było konieczne. - Co? Przekonać się, czy ci ufam? - Tak. Nawet nie wiesz,
jakie to ma dla mnie znaczenie. Wybacz mi, proszę. Znów ujął ją za rękę; nie
stawiała oporu. Zaczął oglądać jej palce, na których nie było ani jednego
pierścionka. - Wygląda trochę goło - rzekł. - Co? - Pamiętasz, że mamy udawać
zakochanych? Odezwała się dopiero po chwili, niepewnie, z wahaniem w głosie. -
Pamiętam. Ale może powinniśmy skończyć z udawaniem? - No właśnie. Wyjęłaś mi
słowa z ust. Czy kochasz mnie, Mario? Tym razem nie zwlekała z odpowiedzią. -
Tak - odparła szeptem, po cyzm zerknęła na swoją lewą dłoń i uśmiechnęła się. -
Masz rację, że wygląda trochę goło. Kan Dahn z zadowoleniem odchylił się do tyłu
wraz z krzesłem. - No i co? źle mówił wujaszek Kan Dahn? Należą mi się jeszcze
ze dwa piwa. - Na pewno? - spytał Bruno. - Czasem nawet najmądrzejszy mężczyzna
zadaje wyjątkowo głupie pytania. Nie widzisz tego po mnie? - Chyba widzę. Oby
mnie tylko wzrok nie mylił. - Kocham cię już od tygodni - powiedziała z powagą.
- Na początku oglądałam twoje występy na trapezie. Potem zaczęłam wychodzić z
sali, gdy tylko wkładałeś opaskę na oczy. Robiło mi się niedobrze. Teraz też za
każdym razem robi mi się niedobrze, choć nie wchodzę już na salę. Ilekroć
pomyślę, że możesz skoczyć o ułamek sekundy za wcześnie albo za późno... -
Urwała; jej oczy się zaszkliły. - Wystarczy, że słyszę muzykę, te bębny i
umieram ze strachu... - Wyjdziesz za mnie? - Oczywiście, ty ośle! Łzy spływały
jej po policzkach. - Jak ty się brzydko wyrażasz! Swoją drogą chciałbym ci
zwrócić uwagę, że Kan Dahn, Manuelo i Roebuck bardzo się nami interesują. Coś mi
się zdaje, że poczynili już zakłady. I mam przeczucie, że kiedy dopadną mnie
samego, naigrywaniom nie będzie końca. - Nie widzę ich! Nikogo nie widzę! Bruno
podał jej chustkę; Maria wytarła oczy. - Tak, chyba rzeczywiście patrzą w naszą
stronę. - Nerwowo mnąc chustkę w palcach znów popatrzyła na Bruna. - Kocham cię
i chcę wyjść za ciebie, choć to takie staromodne. Gotowa jestem wyjść za ciebie
nawet jutro, ale zrozum, nie mogę kochać, nie mogę poślubić największego
trapezisty wszechczasów. Po prostu nie mogę. I ty o tym wiesz. Chyba nie chcesz,
żebym wymiotowała co chwilę przez całe życie? - Niezbyt przyjemna perspektywa,
ani dla ciebie, ani dla mnie. No cóż, człowiek ciągle się uczy czegoś nowego.
Dotąd myślałem, że szantaż małżeński zaczyna się dopiero po ślubie. - Żyjesz w
dziwnym świecie, Bruno, jeśli nie odróżniasz uczciwości od szantażu. Bruno
zrobił zamyśloną minę. - Możesz poślubić największego byłego trapezistę
wszechczasów - rzekł. - Byłego? - Nie ma sprawy. - Machnął lekceważąco ręką. -
Spalę trapez i już. - I już? - spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Przecież
cyrk to całe twoje życie! - Mam też inne zainteresowania. - Jakie? - Powiem ci,
kiedy będziesz już panią Wildermann. - A kiedy nią będę? W tym roku, w
przyszłym? Może kiedyś, może nigdy? Sprawa małżeństwa wyraźnie obchodziła ją
znacznie bardziej niż sprawa nowego zawodu jej przyszłego męża. - MOżemy pobrać
się choćby pojutrze. Maria wybałuszyła oczy. - Tu? W tym kraju? - Nic podobnego.
W Stanach. Formalności da się szybko załatwić. Możemy wsiąść w pierw- szy
samolot, jaki wylatuje stąd jutro rano. Nikt nas nie zatrzyma. Pieniędzy mam pod
dostatkiem. Trwało chwilę, zanim dotarły do niej jego słowa. - Chyba sam nie
wiesz, co mówisz! - oznajmiła w końcu zdecydowanym tonem. - Zdarza się to
całkiem często, nie przeczę - powiedział z uśmiechem. - Ale tym razem wiem, co
mówię, bo oboje - i nie myśl, że przesadzam - znajdujemy się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Nasi wrogowie wiedzą o mnie. Podejrzewam, że o tobie też. W
drodze do tej knajpy byliśmy śledzeni. - Śledzeni? Skąd wiesz? - Później ci
powiem. Nie chcę, żeby cię zabili. - Przez chwilę milczał zamyślony, pocierając
dłonią podbródek. - Jeśli mam być szczery, to sam też nie chcę zginąć. -
Zostawiłbyś swoich braci? Zawiódł pana Wrinfielda, zawiódł cały cyrk?
Zrezygnował z misji? - Dla ciebie zrezygnowałbym ze wszystkiego! - Czyżby nagle
obleciał cię strach? - Może. Jedźmy czym prędzej do ambasady amerykańskiej i
ustalmy co i jak. Pewnie nie jest to najlepsza pora, ale przecież nie odeślą nas
z kwitkiem, kiedy usłyszą, co nam grozi. Maria nie wierzyła własnym uszom.
Powoli wyraz zdumienia znikł z jej twarzy i zastąpiła go pogarda, która po
chwili również znikła, ustępując miejsca zamyśleniu. Potem usta Marii ułożyły
się w lekki uśmiech, który stawał się coraz szerszy i szerszy, aż w końcu
parsknęła śmiechem. Bruno przyglądał się jej z uwagą, a jego trzej przyjaciele
zerkali na nich ciekawie, nie mogąc pojąć, co się dzieje. - Jesteś niemożliwy! -
zawołała. - Jeden raz ci nie wystarczyło? Znowu mnie sprawdzasz? - Słyszałaś, co
powiedziałem? - spytał, nie reagując na jej słowa. - Jestem gotów porzucić dla
ciebie wszystko. A ty? Dla mnie? - Ależ tak. Z rozkoszą mogę porzucić wszystko.
Ale nie ciebie. Wiesz, co by się stało, gdybyśmy pojechali razem do ambasady?
JUtro leciałabym samolotem do Stanów. Sama, bez ciebie. Ty zostałbyś tutaj. Nie
próbuj zaprzeczać. Widzę to w twojej twarzy. WYdaje ci się, że nic z niej nie
można wyczytać. Tajemniczy Bruno. Wszyscy tak twierdzą. Ale ze mną sobie tak
łatwo nie poradzisz. Nim miną trzy miesiące, nie będziesz miał przede mną
żadnych sekretów. - Właśnie tego się obawiam. No dobrze. Spróbowałem, nie
wyszło. Trudno, zdarza się. Tylko błagam, ani słówka o tym Harperowi. Nie tylko
uzna mnie za durnia, ale będzie wściekły, że łączymy... no, przyjemne z
pożytecznym. - Położył na stole kilka banknotów. - Chodźmy. Kiedy dojdę do
drzwi, zawrócę pod pretekstem, że chcę coś powiedzieć Roebuckowi, a ty rozejrzyj
się dyskretnie, czy nikt się mną nie interesuje. Kiedy doszli do drzwi, Bruno
przystanął, jakby sobie coś przypomniał, cofnął się do stolika, przy którym
siedział Roebuck. - Jak wyglądał? - spytał. - Średniego wzrostu. Ciemne włosy,
ciemny wąsik. Czarne palto. Śledził was od samego cyrku. - W przedziałach mogą
być podsłuchy. Na wszelki wypadek uważajcie. Do zobaczenia. Bruno i Maria wyszli
z kawiarni, trzymając się pod ręce. - Kim są dla ciebie ci trzej? - spytała z
zaciekawieniem. - To starzy przyjaciele. Ale nie wystawia się głów przyjaciół
pod topór. Ciemnowłosy facet w czarnym palcie; widziałaś takiego? - Widziałam
dwóch, ale zupełnie innych. Jeden łysy jak kolano, a drugi jasny blondyn, cała
głowa w obrzydliwych loczkach jak po trwałej. - Czyli tamten wrócił złożyć
raport swojemu szefowi. - Swojemu szefowi? - Pułkownikowi Siergiejewowi. - To
ten komendant milicji w Krau? - Jest komendantem, ale nie milicji w Krau. To
szef służby bezpieczeństwa. Maria aż przystanęła oszołomiona tą wiadomością. -
Skąd wiesz? Skąd możesz wiedzieć coś takiego? - Mogę. On mnie nie zna, ale ja
znam go dobrze. Pamiętaj, że stąd pochodzę. Siergiejewa nigdy nie zapomnę. Nie
zapomina się człowieka, który zabił ci żonę. - Zabił... O Boże! - umilkła. - Ale
w takim razie teraz on też wie, kim jesteś. - Wie. - I wie, dlaczego tu
przyjechałeś! - Raczej tak. - Więc jutro wyjeżdżamy. Wyjeżdżamy razem! - do jej
głosu wkradła się nuta histerii. - Wylecimy pierwszym samolotem! Bo jeśli
zostaniemy, to nie wyjedziesz stąd żywy! - Mam zadanie do wykonania. I proszę
cię, mów ciszej. TEn gość z głową w obrzydliwych loczkach idzie tuż za nami. -
Boję się. Tak bardzo się boję! - Strach jest zaraźliwy. Chodź, zapraszam cię na
filiżankę dobrej kawy. - Dokąd? - Do mojego przedziału. Do tych luksusów,
których tak mi zazdrościsz. Przez jakiś czas szli w milczeniu. - Skoro cię
podejrzewają, nie sądzisz, że mogli zainstalować u ciebie podsłuch? - Nie musimy
omawiać żadnych tajemnic. Właśnie ich tajemnice leżały najbardziej na sercu
pułkownikowi Siergiejewowi, gdy wypytywał Aleksieja. - I to wszystko? Bruno i
dziewczyna weszli do kawiarni, zamienili kilka słów z dwoma mężczyznami, którzy
już tam siedzieli, po czym zajęLi miejsca przy innym stoliku i zamówili kolację.
Potem zjawił się trzeci mężczyzna, który podszedł do Bruna pożyczyć pieniądze, a
następnie usiadł z tamtymi dwoma. Aleksiej skinął głową. - I twierdzisz, że
widziałeś tych trzech mężczyzn po raz pierwszy w życiu i nie wiesz, jak się
nazywają, ale że jeden z nich to olbrzym, tak wielki jak Angelo? Aleksiej
spojrzał na Angela. - Większy - oświadczył z satysfakcją, gdyż Angelo nie był
równie życzliwie usposobiony do bliźnich co Kan Dahn, i współpracownicy nie
darzyli go zbytnią sympatią. Angelo zasępił się jak chmura gradowa, lecz nikt na
to nie zwrócił uwagi, bo zawsze miał dość ponurą minę. - Przynajmniej wiemy, kto
to taki - stwierdził Siergiejew. - Potrafiłbyś rozpoznać ich na zdjęciach? -
Oczywiście - odparł Aleksiej, urażony w swych zawodowych ambicjach. - Angelo,
idź do Nikołaja i powiedz mu, żeby przyniósł wszystkie odbitki, jakie dotąd
zrobił. Po chwili wrócili obaj z plikiem zdjęć. Siergiejew w milczeniu wręczył
je Aleksiejowi; agent zaczął je przeglądać i wkrótce położył jedno na stole. -
To ta dziewczyna - rzekł. - Wiemy - burknął Siergiejew, z trudem panując nad
sobą. - Przepraszam, towarzyszu pułkowniku. - Aleksiej wybrał z pliku jeszcze
trzy zdjęcia. - Ci trzej. Siergiejew spojrzał na nie, po czym wręczył je
Kodesowi. - Kan Dahn, Manuelo, specjalista od rzucania nożem, i Roebuck, kowboj
z lassem. - Otóż to. - Siergiejew uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Mają być
śledzeni dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kodes nie umiał ukryć zdumienia. -
Ich spotkanie mogło być całkiem niewinne. W końcu są gwiazdami tego cyrku i
chyba się przyjaźnią. Zresztą "Czarny Łabędź" to jedyna kawiarnia w tej okolicy,
więc to naturalne, że się tam udali. Siergiejew westchnął. - Zawsze to samo.
Kiedy dochodzi co do czego, mogę liczyć tylko na siebie. O wszystkim muszę sam
myśleć, o wszystkim sam decydować. Nic dziwnego, że właśnie ja jestem waszym
szefem. - Próżno byłoby szukać fałszywej skromności wśród grzechów Siergiejewa.
- Bruno Wildermann to przebiegły facet, może nawet i niebezpieczny. Diabli
wiedzą dlaczego, ale zaczął podejrzewać, że jest śledzony, więc postanowił to
sprawdzić. Kazał Roebuckowi iść za sobą w pewnej odległości i mieć oczy szeroko
otwarte. To by wskazywało, że Roebuck, a przypuszczalnie i tamci dwaj, to coś
więcej niż zwykli przyjaciele. Roebuck spostrzegł Aleksieja. W kawiarni podszedł
do Bruna nie po pieniądze, ale żeby mu powiedzieć, że śledził go wąsaty głupiec
w czarnym palcie. Spojrzał z politowaniem na strapionego wywiadowcę. - Pewnie
nie przyszło ci do głowy, Aleksiej, żeby choć raz obejrzeć się za siebie, co? -
Przepraszam, towarzyszu pułkowniku. Siergiejew przeszył go dokładnie takim samym
wzrokiem, jakim wygłodzony krokodyl spoziera na śniadanie przechadzające się nie
opodal. Rozdział siódmy W środę wieczorem cyrk wyruszył do Krau. Przed odjazdem
pociągu Bruno odwiedził doktora Harpera w jego przedziale. Jak na człowieka,
który tyle ma na głowie, a kierowana przez niego akcja należy do najważniejszych
w całej jego karierze zawodowej, Harper wydawał się wyjątkowo odprężony i
spokojny. Tego samego nie sposób było powiedzieć o Wrinfieldzie, który siedział
u Harpera, z kieliszkiem w dłoni i najbardziej smętnym wyrazem twarzy, jaki
tylko można sobie wyobrazić. Wcześniejsza brawura zupełnie go opuściła; sprawiał
wrażenie człowieka, któremu wali się świat. Gdyby miał do wyboru, prędzej
odwiedziłby piekło niż Krau. - Dobry wieczór, Bruno. Niech pan siada. Czego się
pan napije? - Dziękuję. Ograniczam się do jednego drinka na tydzień i wolę wypić
go później. - Podejrzewam, że w towarzystwie uroczej panny Hopkins? - Podejrzewa
pan słusznie. - Najlepiej się z nią ożeń - powiedział kwaśno Wrinfield. - Ja nie
mam z niej prawie żadnej pociechy. Albo się czymś smuci, albo całymi dniami
chodzi rozmarzona. - Zamierzam. MOże martwi się tak samo jak pan, panie
Wrinfield. - Co pan zamierza? - spytał Harper. - Ożenić się z nią. - O mój Boże!
Bruno nie obraził się na reakcję Wrinfielda. - LUdzie często się żenią - rzekł.
- Czy ona o tym wie? - spytał podejrzliwie dyrektor cyrku, który autentycznie
polubił dziewczynę i, zwłaszcza od śmierci Henry'ego, coraz bardziej traktował
ją jak córkę, której nigdy nie miał. - Tak. - Bruno uśmiechnął się. - Pan też by
wiedział, gdyby tylko był pan ciut bardziej spostrzegawczy. Siedziała obok pana
przy kolacji. Wrinfield stuknął się dłonią w czoło. - Pierścionek na palcu!
Przedtem nie nosiła żadnej biżuterii. Tak, pierścionek na serdecznym palcu lewej
ręki! - Zmarszczył czoło, a po chwili obwieścił triumfalnie: - Pierścionek
zaręczynowy! - Miał pan wiele innych spraw na głowie. Maria również. Kupiłem ten
pierścionek dziś po południu. - Moje gratulacje! Kiedy pociąg ruszy, wpadniemy
do was wypić wasze zdrowie. Co pan na to, doktorze Harper? Bruno skrzywił się
nieznacznie, bo wcale nie miał ochoty na gości, ale Harper rzekł: - Bardzo
chętnie! Znakomity pomysł. - W takim razie serdecznie zapraszam. Ale nie
przyszedłem tu powiedzieć wam o pierścionku, tylko o tym, że miałem towarzystwo,
kiedy go kupowałem. Niestety, ktoś się mną wyraźnie interesuje. Dwa dni temu,
wieczorem, poszliśmy z Marią do kawiarni. Tak się złożyło, że chwilę później
przyszedł Roebuck. Powiedział, że zwróciło jego uwagę zachowanie faceta, który
wyłonił się z zaułka w pobliżu cyrku, a potem szedł za nami przez całą drogę.
Kiedy znikliśmy w drzwiach kawiarni, został na zewnątrz i obserwował nas przez
szybę. Myślałem, że to zwykły zbieg okolicznośCi, albo, że Roebuck cierpi na
zbyt bujną wyobraźnię. Ale wczoraj wieczorem ja też miałem wrażenie, że ktoś nas
śledzi, a dziś, w ciągu dnia, nabrałem pewności. Na zmianę obserwowało nas dwóch
facetów, jeden kompletnie łysy, a drugi z blond loczkami jak po ondulacji.
Chodziliśmy po mieście bez celu, na chybił trafił, jak to turyści, ale któryś z
tych dwóch zawsze był gdzieś w pobliżu. - Nie podoba mi się to - stwierdził
Harper. - Dziękuję, że przynajmniej mi pan wierzy. MNie też się nie podoba. I
nie bardzo rozumiem. Nie robiłem nic, co mogłoby zwrócić na mnie uwagę naszych
przeciwników. MOże chodzi po prostu o to, że nazywam się Wildermann i pochodzę z
Krau? Diabli wiedzą. MOże zresztą śledzą wszystkich artystów, nie tylko mnie? -
Bardzo niepokojąca sprawa - rzekł Wrinfield. - Bardzo niepokojąca. Co
zamierazsz, Bruno? - Jak to co? Przecież nie odwołamy akcji! Postaram się, żeby
tej nocy nikt mnie nie śledził. - Tej nocy? - Doktor Harper nic panu nie mówił?
- A, chodzi ci o wtorkowy wieczór? Ciekawe, gdzie my wszyscy wtedy będziemy.
Wagonem szarpnęło kilka razy i pociąg ze zgrzytem ruszył z miejsca. - Wiem,
gdzie ja będę. Do zobaczenia wkrótce. - Bruno skierował się do drzwi i nagle
zatrzymał się na widok nadajnika na biurku Harpera. - Niech pan mi wyjaśni,
doktorze, jak to się dzieje, że nam wszystkim celnicy niemal zaglądają pod
plomby w zębach, a panu udaje się przemycać nadajnik? - Nadajnik? Jaki nadajnik?
Harper nałożył na głowę słuchawki, przyłożył mikrofon do klatki piersiowej Bruna
i pociągnął przełącznik do tyłu zamiast do przodu. Urządzenie zaszumiało, a po
chwili z prawie niewidocznej szczeliny z boku obudowy zaczął się wysuwać wąski
pasek papieru. Harper odczekał z dziesięć sekund, wyłączył urządzenie, oderwał
kilkunastocentymetrowej długości pasek i pokazał Brunowi. Środkiem paska biegła
długa, falista linia. - To elektrokardiograf, drogi panie. Żaden szanujący się
lekarz nie wyrusza w podróż bez takiego aparatu. Nawet sobie pan nie wyobraża,
ile mam zabawy, robiąc po kolei elektrokardiogramy wszystkim celnikom. - No, no!
Bruno wyszedł na korytarz kołyszącego się na boki wagonu, zapukał do Marii i
zaprosił ją do siebie. Dziewczyna zgodziła się ochoczo. Otworzył drzwi swojego
przedziału, drzwi bez klamki na zewnątrz, i odsunął się, przepuszczając Marię
przodem. - Najpierw muzyka. Nastrojowa i romantyczna. Potem proponuję wyśmienite
wytrawne martini, przyrządzone moją wprawną ręką, żeby uczcić - o ile to
właściwe słowo - moje oddanie się tobie w niewolę. Następnie, jeśli nie masz nic
przeciwko temu, chciałbym ci szepnąć do uszka kilka czułych słówek. Maria
uśmiechnęła się. - Zapowiada się cudownie. Zwłaszcza te czułe słówka. Bruno
włączył gramofon i nastawił cichą muzykę, przyrządził drinki, postawił je na
stoliku, po czym usiadł na kanapie obok Marii i przytulił twarz do jej czarnych
włosów, mniej więcej na wysokości jej ucha. Z wyrazu twarzy dziewczyny, na
której najpierw odmalowało się zdziwienie, a potem totalne zaskoczenie, można
się było domyślać, że Bruno zna takie czułe słówka, jakich dotąd nikt jej nie
szeptał. Odległość do Krau wynosiła około trzystu kilometrów, więc nawet dla
lokomotywy ciągnącej tak ciężki skład była to podróż do pokonania w ciągu
niespełna nocy, mimo dwóch postojów po drodze. Pociąg wyruszył po zapadnięciu
zmroku i dotarł na miejsce przed świtem; wysiadali w ciemności. Mróz dawał się
porządnie we znaki. Na pierwszy rzut oka Krau sprawiało wrażenie wyjątkowo
ponurego i niegościnnego miasta, lecz bocznice kolejowe nigdzie na świecie nie
prezentują się zbyt zachęcająco, zwłaszcza w mroku. Bocznicę, na której
zatrzymał się ich pociąg, dzielił kilometr od gmachu, w którym mieli występować,
co nikomu nie było na rękę, lecz Wrinfield ze swoim talentem organizatorskim, a
także jego zastępcy, stanęLi na wysokości zadania: na cyrk czekały wynajęte
ciężarówki, autobusy i limuzyny. Bruno ruszył wzdłuż torów w stronę trzęsącej
się z zimna grupy artystów i pracowników fizycznych stojących w jaskrawym
świetle lampy łukowej. Przywitawszy się ze wszystkimi, zaczął rozglądać się za
braćmi, ale nigdzie nie było ich widać. W końcu zwrócił się do Malthiusa,
tresera tygrysów, który stał najbliżej. - Nie widziałeś moich braci? Te dwa
głodomory zawsze wpadają do mnie na śniadanie, a dziś nie miałem przyjemności
ich gościć. - Nie - odparł Malthius, po czym krzyknął do pozostałych: - Czy nikt
z was nie widział Vladimira i Yoffe'ego? Kiedy okazało się, że nikt, Malthius
przywołał jednego ze swoich pomagierów. - Idź i obudź braci Bruna, dobrze?
Pomagier odszedł. Do grupy przyłączyli się Wrinfield i doktor Harper, obaj w
futrzanych czapach i z postawionymi kołnierzami dla osłony przed prószącym
śniegiem. Wrinfield zwrócił się do Bruna. - Chcesz pojechać ze mną, obejrzeć
salę? Budynek zwie się Pałacem Zimowym, tak jak ten w Leningradzie, choć wątpię,
żeby go przypominał. - Zadygotał z zimna. - Zresztą wszystko jedno, jak wygląda,
byleby tylko ogrzewanie działało bez zarzutu. Podobno jest znakomite. - Chętnie,
dyrektorze, ale musi pan na mnie chwilę zaczekać. Dwie trzecie Orłów Ciemności
chyba dziś zaspało. O, JOhann już wraca. - Chodź ze mną, Bruno - powiedział
zdenerwowanym głosem pomagier Malthiusa. - Szybko! Bruno bez słowa wskoczył do
pociągu. Doktor Harper i Wrinfield, wymieniwszy zdumione spojrzenia, ruszyli za
nim. Vladimir i Yoffe zajmowali wspólny przedział, nie tak luksusowo urządzony
jak ich starszego brata, ale mimo to całkiem wygodny. Wszyscy wiedzieli - i
ciągle na ten temat dowcipkowali - że bracia mają bzika na punkcie czystości i
porządku; gdyby teraz zobaczyli swój przedział, pewnie dostaliby szału. Panował
w nim taki bałagan, jakby na moment znalazł się w oku małego, lecz zaciekłego
cyklonu. Na podłodze leżała pościel, dwa połamane krzesła, kawałki potłuczonych
szklanek i pęknięta miska. Wykonane z grubego szkła okno też było pęknięte; choć
szyba wytrzymała, pojawiły się na niej gwiaździście rozchodzące się rysy. Ale
najbardziej przerażający był widok krwi na pościeli i na kremowych ściankach
działowych. Bruno chciał wejść do środka, lecz doktor Harper powstrzymał go,
kładąc dłoń na jego ramieniu. - Nie. Na całym świecie glinom nie podoba się,
kiedy dotyka się czegoś na miejscu przestępstwa. Lokalnym glinom, kiedy wreszcie
przybyli, głównie nie podobało się to, co ujrzeli. Byli oburzeni, że w ich
rejonie mogło się zdarzyć coś tak potwornego jak porwanie dwóch sławnych
amerykańskich artystów. Jeśli wiedzieli, że Vladimir i Yoffe urodzili się
niespełna kilometr od miejsca, w którym stał pociąg, zachowali tę wiedzę dla
siebie. Oświadczyli, że śledztwo zostanie natychmiast wszczęte. Na początek, jak
oznajmił oficer dowodzący, należy oczyścić teren z gapiów i rozstawić straże;
zabrzmiało to bardzo szumnie, ale okazało się, że chodzi mu tylko o ustawienie
dwóch milicjantów na korytarzu przed drzwiami przedziału. Wszyscy pozostali,
których przedziały znajdowały się w tym samym wagonie, mieli nie oddalać się,
dopóki nie zostaną przesłuchani. Wrinfield zaproponował wagon restauracyjny jako
miejsce przesłuchań, gdyż temperatura na zewnątrz była sporo poniżej zera;
oficer zgodził się ochoczo. Kiedy ruszali w tamtą stronę, przybyło kilku
milicjantów w cywilu i specjaliści od daktyloskopii. Wrinfield udał się wraz z
innymi do wagonu restauracyjnego, zlecając swoim zastępcom nadzór nad
wyładunkiem, transportem i rozstawianiem sprzętu w gmachu, w którym miały odbyć
się występy. W wagonie restauracyjnym było wręcz upalnie; potężna lokomotywa
nadal pracowała, i miała pracować aż do wieczora, żeby zapewnić ciepło
zwierzętom, dopóki nie zostaną przetransportowane do rozstawionych w Pałacu
Zimowym klatek. Bruno, Wrinfield i Harper stanęLi nieco na uboczu. Przez chwilę
rozważali, co mogło przydarzyć się braciom i dlaczego, ale nie umieli znaleźć
odpowiedzi na żadne z tych pytań. Akurat zamilkli, kiedy do wagonu wkroczył nie
lada gość: pułkownik Siergiejew we własnej osobie. Minę miał ponurą, zaciętą;
sprawiał wrażenie człowieka, który z trudem powściąga furię. - To podłość! -
zawołał. - Nikczemność! Hańba dla naszego kraju! Jak mogło coś takiego spotkać
oficjalnych gości! Obiecuję, że najwyższe czynniki w kraju dołożą starań, żeby
jak najrychlej wyjaśniono tę sprawę. Co za powitanie, co za czarny dzień dla
mieszkańców Krau! - Nie sądzę, żeby ktokolwiek z mieszkańców Krau miał z tym coś
wspólnego - oświadczył spokojnie Harper. - Vladimira i Yoffe'ego nie było z
nami, kiedy przybyliśmy na miejsce. Dwa razy zatrzymywaliśmy się po drodze. To
się mogło wydarzyć w jednej z tych miejscowości. - W takim razie mieszkańcy Krau
rzeczywiście nie są winni. Ale czy myśli pan, że przez to łatwiej się nam z tym
pogodzić? Hańba naszego kraju jest hańbą nas wszystkich. - Na moment umilkł, po
czym spojrzał na Bruna, i dodał głosem bardziej ochrypłym: - To nie musiało się
zdarzyć, kiedy pociąg stał. MOgli zostać wyrzuceni z jadącego pociągu. Bruno
prawie zaniemówił z wrażenia; potrafił jednak panować nad swoimi uczuciami i nie
dał nic po sobie poznać. - Dlaczego ktoś miałby ich wyrzucać? Dlaczego w ogóle
miałby im robić krzywdę? Znam moich braci lepiej niż ktokolwiek i wiem, że nie
mieli żadnych wrogów. Siergiejew popatrzył na niego współczująco. - Nie wie pan,
że najbardziej zawsze cierpią niewinni? Jeśli ktoś chce się włamać, nie włamuje
się do domu osławionego gangstera. - Zwrócił się do podwładnego. - Przynieście
tu radiostację i połączcie się z ministrem transportu. Jeśli zacznie marudzić,
że zakłócacie mu sen, zagroźcie, że sam do niego przyjadę i własnoręcznie
wyciągnę go z łóżka. Powiedzcie mu, że szukamy dwóch ludzi; chcę, aby sprawdzono
każdy centymetr torów. I dodajcie, że sprawa jest bardzo pilna. Zaginieni mogą
być ranni, a temperatura utrzymuje się poniżej zera. Chcę mieć jego raport w
ciągu dwóch godzin. Potem połączcie się z lotnictwem wojskowym. Niech wyślą dwa
helikoptery, żeby zrobiły to samo. Ich raport chcę mieć za godzinę. Podwładny
wyszedł. - Myśli pan, że naprawdę... - zaczął Wrinfield. - Nic nie myślę. Ale
muszę brać pod uwagę każdą ewentualność. W ciągu godziny powinniśmy coś
wiedzieć. Nie mam zaufania do tego starego niezguły, ministra transportu, ale
lotnictwo wojskowe to zupełnie co innego. Helikoptery będą leciały na wysokości
dziesięciu metrów, jeden po każdej stronie torów, i w każdym oprócz pilota
będzie wyszkolony obserwator. - Zwrócił się w stronę Bruna, przybierając wyraz,
który w jego przekonaniu wyrażał smutek. - Bardzo panu współczuję, panie
Wildermann. Panu również, dyrektorze. - MNie? - spytał Wrinfield. - No tak, to
dwaj z moich najlepszych artystów. Poza tym, szczerze ich lubię. Ale nie ja
jeden. Wszyscy w cyrku bardzo się z nimi przyjaźnią. - Ale nie wszyscy będą
musieli zapłacić okup. Bo taka możliwość też istnieje. Gdyby się okazało, że
rzeczywiście porwano ich dla okupu, byłby pan gotów zapłacić za nich całkiem
pokaźną sumę, prawda? - O czym pan mówi? - Nawet w naszym wspaniałym kraju żyją
bandyci. I kidnaperzy; ich ulubiona metoda, to porywanie podróżnych z pociągów.
Są bardzo niebezpieczni, zdolni do wszyst- kiego; za porwanie w naszym kraju
grozi kara śmierci. Chciałbym, żeby moje obawy się nie spełniły, ale wiele
wskazuje na to, że mamy do czynienia właśnie z porywaczami. - ZNów popatrzył na
Bruna i jego usta rozchyliły się o milimetr; pułkownik Siergiejew uśmiechnął
się. - Współczuję także nam. Wygląda na to, że nie zobaczymy w Krau Orłów
Ciemności. - ZObaczycie jednego z nich. Siergiejew wbił wzrok w Bruna. Inni też
spojrzeli na niego, a Maria wolno zwilżyła wargi językiem. - Czy mam rozumieć...
- zaczął Siergiejew. - Zanim moi bracia dorośli na tyle, żeby występować razem
ze mną, występowałem sam. Wystarczy mi kilka godzin treningu. Siergiejew długo
przypatrywał się jego twarzy. - Wiemy, że jest pan człowiekiem pozbawionym
nerwów - rzekł w końcu. - Ale czy jest pan także człowiekiem pozbawionym uczuć?
Bruno odwrócił się bez słowa. Siergiejew jeszcze chwilę patrzył na niego w
zamyśleniu, po czym zwrócił się do obecnych. - Czy wszyscy pasażerowie wagonu są
obecni? - spytał. - Wszyscy, pułkowniku - odparł Wrinfield. - Ale skoro
powiedział pan, że to sprawka porywaczy... - Na razie to tylko hipoteza. Ale,
jak mówiłem, muszę brać pod uwagę każdą ewentualność. Czy nikt z państwa nie
słyszał w nocy żadnych podejrzanych hałasów, odgłosów? Zaległa cisza świadcząca,
że nikt nie słyszał nic podejrzanego. - No dobrze. Bracia zajmowali ostatni
przedział w wagonie. KTo zajmował sąsiedni? Kan Dahn wysunął do przodu swoje
potężne cielsko. - Ja. - Musiał pan przecież coś słyszeć? - Gdybym słyszał,
odezwałbym się wcześniej. Mam mocny sen. Siergiejew spojrzał na niego z
namysłem. - Jest pan dość silny, żeby wyrzucić ich sam jeden, bez niczyjej
pomocy. - Czy to oskarżenie? - spytał spokojnie Kan Dahn. - Nie. Stwierdzenie
faktu. - Vladimir i Yoffe są moimi przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi. Wszyscy o
tym wiedzą. Dlaczego nagle miałoby mi coś odbić? Zresztą, gdybym to ja ich
sprzątnął, nie byłoby żadnych śladów walki. Wziąłbym po jednym pod pachę i już.
- Czyżby? - zapytał powątpiewająco Siergiejew. - MOże zademonstrować? - To
byłoby ciekawe. Kan Dahn wskazał na dwóch rosłych umundurowanych milicjantów
stojących obok siebie. - Są więksi, znacznie więksi od obu braci, prawda? -
Zgadza się. Jak na takiego olbrzyma, Kan Dahn poruszał się niemal z kocią
zwinnością. Skoczył do milicjantów, zanim zdążyli przyjąć pozycję obronną. Objął
każdego jedną ręką, grubą jak łapa goryla, przyciskając im ich własne ręce do
boków, i podniósł do góry; szamotali się energicznie, usiłując się wyzwolić z
jego objęć, które - sądząc po ich minach - nie należały do czułych. -
Przestańcie się wyrywać, bo was mocniej ścisnę - powiedział Kan Dahn równie
spokojnym tonem co poprzednio. Jakby nie wierząc, że to jest w ogóle możliwe,
milicjanci zdwoili wysiłki, żeby się oswobodzić. Kan Dahn zacisnął mocniej ręce.
Jeden z mężczyzn krzyknął, drugi stęknął; na twarzach obu odmalował się ból. Kan
Dahn jeszcze ciut silniej napiął mięśnie. Mężczyźni przestali się szamotać.
Ostrożnie, delikatnie, postawił ich na ziemi i cofnął się o krok; patrzył niemal
ze smutkiem, jak obaj osuwają się na podłogę. Siergiejew obserwował w skupieniu
całą scenę. - Przekonał mnie pan - stwierdził ponuro. - Szkoda, że nie ma tu
Angela. Do wagonu wszedł kapitan Kodes. - No i co? - spytał Siergiejew. -
Sprawdziliśmy odciski palców, towarzyszu pułkowniku. Wszędzie powtarzają się
odciski dwóch osób, pewnie zaginionych braci. Ale znaleźliśmy także odciski
dwóch innych osób; na ścianach, na oknie, na drzwiach od wewnątrz, a więc w
miejscach, o które ludzie się opierają w trakcie zaciętej bójki. - W porządku.
Siergiejew zamyślił się na chwilę, obojętnie przypatrując się milicjantom,
którzy doszli już do siebie i krzywiąc się z bólu usiłowali podnieść się z
podłogi. Ich cierpienie nie robiło na nim żadnego wrażenia. - MUsimy wziąć
odciski palców wszystkich pracowników cyrku - powiedział, zwracając się do
Wrinfielda. - MOże w sali widowiskowej, gdzie będą się odbywać spekktakle. - Czy
to naprawdę konieczne? - To mój obowiązek. - Siergiejew wzruszył ze znużeniem
ramionami. - Już dwa razy panu mówiłem, że muszę brać pod uwagę każdą
ewentualność. Chociaż Krau położone było na północny zachód od stolicy, dworzec
nie znajdował się - jak można by oczekiwać - ani we wschodniej, ani południowej
części miasta; ze względu na niedogodność terenu, tory kolejowe okrążały łukiem
miasto i dochodziły do niego od północy. Tak więc, kiedy czarna limuzyna o
bliżej nieokreślonym roczniku wyruszyła w kierunku Pałacu ZImowego, skierowała
się na południe, jadąc ulicą, która - gdy zbliżyli się do centrum - okazała się,
zgodnie zresztą ze swoją nazwą, główną ulicą miasta. Bruno i doktor Harper
zajmowali miejsca z tyłu. Wrinfield, z którego ponurej miny można było bez trudu
wyczytać, że właśnie myśli o tym, iż jego najgorsze przeczucia związane z
pobytem w Krau zaczęły się spełniać, siedział w milczeniu obok kierowcy. OKropna
pogoda potęgowała nastrój przygnębienia; choć nastał już dzień, wciąż było
ciemno, smutno, a z szarych, ciężkich chmur padał śnieg. Przejechali niespełna
sto metrów, kiedy Harper, siedzący po prawej, przetarł zaparowane okno, wyjrzał
na ulicę i dotknął ramienia Bruna. - Czegoś takiego w życiu nie widziałem! Co to
jest, u licha? - Nic nie widzę. - Na tamtym budynku. Jakieś krzaki; krzewy; o
rany, nawet drzewa! - Ogrody na dachach. Bardzo popularne w tej częśCi kraju.
To, że mieszka się w bloku, wcale nie znaczy, że nie można mieć ogródka. Na
dachach są ogródki, trawniki... Bruno przetarł własne okno. Po swojej stronie
zobaczył posępne, ohydne, wręcz odpychające gmaszysko. Policzył piętra; osiem. W
oknach tkwiły grube kraty. Na szczycie budynku dojrzał groźnie wygięte, ostre
stalowe pręty, a na obu widocznych rogach wieżyczki strażnicze; z samochodu nie
było widać, co mają na dachach, podejrzewał jednak, że syreny alarmowe i
reflektory. Popatrzył na Harpera i uniósł pytająco jedną brew; kierowca tylko
się uśmiechnął i wzruszył ramionami, kiedy wcześniej próbowali go zagadnąć, ale
istniało duże prawdopodobieństwo, że był człowiekiem Siergiejewa, a pułkownik na
pewno nie przydzieliłby im kogoś, kto nie mówi po angielsku. Harper odpowiedział
skinieniem głowy, że poznaje Łubian; ponure gmaszysko było tak podobne do
znanego mu opisu, że pomyłka nie wchodziła w grę. Myśl o dostaniu się do
wewnątrz tej fortecy przejmowała dreszczem. Pół kilometra dalej minęLi rząd
czarnych samochodów zaparkowanych po prawej stronie ulicy. Na samym początku
stał karawan z wieńcami. Godzina była jeszcze dosyć wczesna, ale pewnie kondukt
miał przed sobą daleką drogę. Po drugiej stronie jezdni mieścił się zakład
pogrzebowy; na tle czarnej, aksamitnej draperii leżały umiejętnie wyeksponowane
wieńce i bukiety ze sztucznych kwiatów, także w kolorze czarnym, obok stała
płyta czarnego marmuru. Jedynie na drzwiach, mających tą samą pogodną barwę co
marmur i draperia - widniał biały krzyż. Na oczach Bruna drzwi zakładu otworzyły
się i ukazało się dwóch żałobników podtrzymujących na ramionach przód trumny. -
Blisko więzienia - mruknął Bruno. - Słusznie. Doktor Harper chyba go nie
usłyszał. Pałac Zimowy był dumą Krau, zresztą nie bez powodu. Barokowy w stylu i
wystroju, zbudowany został zaledwie trzy lata temu. Konstrukcję ze stali i
betonu pokryto płytami białego marmuru, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz
budynku; przypuszczalnie tym płytom budynek zawdzięczał swoją nazwę. Wnętrze
składało się z wielkiego przedsionka w kształcie elipsy, z którego wchodziło się
na salę wielkości stadionu. Każdy, kto widział liczne wieżyczki, kopuły,
płaskorzeźby i posągi zdobiące z zewnątrz budynek przeżywał szok po wejśCiu do
środka, gdzie wszystko urządzone było funkcjonalnie i nowocześnie, zgodnie z
najbardziej aktualnymi zasadami projektowania tego rodzaju obiektów. Możliwości
adaptacyjne były praktycznie nieograniczone. Sala nadawała się do wystawiania
oper i sztuk teatralnych; mogły w niej się odbywać koncerty, projekcje filmowe a
także zawody sportowe, poczynając od hokeja na lodzie a kończąc na tenisie; na
potrzeby cyrku też nadawała się znakomicie. Wznoszące się stromo w górę rzędy
krzeseł o miękkich obiciach mieściły osiemnaście tysięcy widzów. Wrinfield
uznał, że jest to najlepszy obiekt, w jakim cyrk kiedykolwiek występował; był to
nie lada komplement, jeśli zważyć, że dyrektor znał największe budowle tego typu
w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej. Warto dodać, że Krau liczyło zaledwie
ćwierć miliona mieszkańców. Pobieranie odcisków palców od pracowników cyrku
odbyło się przed południem w jednej z licznych kawiarni, pustych o tej porze
dnia, do których wchodziło się z obszernego przedsionka. Wszyscy czuli się
dotknięci, a nawet oburzeni niczym nie uzasadnioną decyzją Siergiejewa;
Wrinfield musiał uruchomić cały swój dar przekonywania, aby podporządkowano się
jej bez oporów. Siergiejew, sterując operacją z prowizorycznego biura
Wrinfielda, nie dawał po sobie poznać, że widzi niezadowolenie cyrkowców i
gniewne spojrzenia, które posyłają w jego stronę; pułkownik miał zaiste skórę
hipopotama. Kiedy w kawiarni zostało już kilka ostatnich osób, Siergiejew odbył
krótką rozmowę telefoniczną, ale ponieważ mówił w swoim ojczystym języku, ani
obecny w biurze Wrinfield, ani Maria nic nie zrozumieli. Siergiejew opróżnił
kolejny kieliszek wódki - wchłaniał ten trunek z równą łatwością co piach wodę -
po czym spytał: - Gdzie jest Bruno Wildermann? - Na sali. Ale chyba nie zamierza
pan brać jego odcisków? Przecież to jego rodzeni... - Niech się pan uspokoi, nie
jestem idiotą. Niech pan idzie ze mną, dyrektorze, moje wiadomości zainteresują
także pana. Kiedy podeszli do niego, Bruno, który nadzorował rozpinanie liny nad
środkową areną, odwrócił się i spojrzał chłodno na Siergiejewa. - Coś nowego,
pułkowniku? - spytał. - Tak. Mam wiadomości i od kolei i od lotnictwa. Niestety,
przy torach nie znaleziono nic, żadnych ciał, żadnych śladów. - A więc mamy do
czynienia z porwaniem? - To jedyny sensowny wniosek. Późnym popołudniem, kiedy
Bruno ćwiczył swój solowy występ na trapezie, poproszono go nagle do biura
Wrinfielda mieszczącego się zaledwie kilka metrów od wciąż pustych tygrysich
klatek. Artysta zsunął się po linie na ziemię i włożył szatę chińskiego
mandaryna, w której występował jako mag. Kiedy wszedł do dyrektora, Wrinfield
siedział przy swoim biurku, Maria przy swoim. Siergiejew i Kodes stali.
Atmosfera była napięta, żeby nie rzec pogrzebowa. Siergiejew wyjął z rąk
Wrinfielda kartkę, którą ten właśnie skończył czytać, i podał ją Brunowi.
Widniał na niej, po angielsku, następujący tekst: "Bracia Wildermann zostaną
wypuszczeni po otrzymaniu przez nas 50.000 dolarów w używanych banknotach
różnych nominałów. Instrukcję przekazania pieniędzy otrzymacie w niedzielę;
pieniądze mają być przekazane w poniedziałek. Jeśli nie otrzymamy pieniędzy,
jeszcze w poniedziałek dostaniecie po małym palcu każdego z artystów.
Dostaniecie je również wtedy, gdy dostarczycie pieniądze oznaczone znakami
widocznymi w świetle podczerwonym, ultrafioletowym, lub pod promieniami
Roentgena. We wtorek prześlemy dalsze dwa palce. W czwartek dłonie". Bruno oddał
kartkę Siergiejewowi. - Pańskie podejrzenia się potwierdziły - rzekł. - Miałem
rację. Człowiek bez nerwów, bez uczuć. Niestety; wygląda na to, że tak. - Wydają
się bezwzględni. - Są bezwzględni. - To zawodowcy? - Tak. - Dotrzymują obietnic?
Siergiejew westchnął. - Bardzo naiwne są te pańskie podchody. Dlaczego pan
wprost nie spyta, skąd tyle o nich wiem? Jeśli to są ci sami przestępcy, o
jakich myślę - a treść listu jest zbliżona do znanych mi już żądań okupu - mamy
do czynienia z niezwykle sprawnym gangiem porywaczy, którzy dokonali kilku
podobnych zbrodni na przestrzeni ostatnich paru lat. - Zna pan członków tego
gangu? - Chyba znamy jednego albo dwóch. - Więc dlaczego wciąż są na wolności? -
Podejrzenia, drogi panie Wildermann, to jeszcze nie dowody. Nie wystarczą, żeby
żądać kary śmierci. - Zadałem panu jeszcze jedno pytanie. Czy dotrzymują
obietnic? Czy mogą okaleczyć moich braci? Czy puszczą ich wolno, jeśli zapłacimy
okup? - Nie ma żadnych gwarancji. Ale sądząc po naszych wcześniejszych
doświadczeniach, szanse są spore. To zawodowi porywacze; jeśli chcą, żeby
interes szedł dobrze, logika nakazuje im zwalniać ofiary. MOże to zabrzmi
absurdalnie w tym kontekście, ale solidność i dobra opinia bardzo się liczą.
Jeśli ofiara zostaje wypuszczona zaraz po przekazaniu okupu w dodatku cała i
zdrowa, rodzice lub krewni następnej ofiary są tym bardziej skłonni do zapłaty.
Gdyby natomiast po otrzymaniu okupu porywacze zamordowali ofiarę, krewni
następnego porwanego doszliby do wniosku, że płacenie pieniędzy nie ma żadnego
sensu. - Jakie są szanse odnalezienia moich braci przed poniedziałkiem? - W
ciągu czterech dni? Bardzo mizerne, niestety. - W takim razie musimy szykować
pieniądze, tak? Kiedy Siergiejew skinął głową, Bruno zwrócił się do Wrinfielda.
- Zajmie mi to rok, ale spłacę panu wszystko, co do centa. Wrinfield uśmiechnął
się smutno. - Zapłaciłbym za nich nawet bez obietnicy zwrotu pienięDzy. Z
pobudek czysto egoistycznych. Bo nigdy nie było i nigdy nie będzie, drugiej tak
wspaniałej trupy, jak ORły Ciemności. Idąc wolnym krokiem, pozornie bez celu,
skręcili w prawo, vis ~a vis zakładu pogrzebowego na ulicy Zachodniej. - Jak pan
uważa, śledzą nas? - zapytał doktor Harper. - MOżliwe, że obserwują. Ale nie idą
za nami. Kilkaset metrów dalej ulica zamieniła się w krętą wiejską drogę.
Wkrótce dobiegła do solidnego drewnianego mostu, przerzuconego przez leniwy nurt
głębokiej rzeki, szerokości może dziesięciu metrów i już zamarzającej po
brzegach. Bruno obejrzał most z pewną uwagą i pośpieszył za zniecierpliwionym
Harperem, którego układ krążenia najwyraźniej słabo znosił temperatury poniżej
zera. Zaraz za mostem droga wchodziła w dziewiczy las sosnowy. Niecałe pół
kilometra dalej obaj mężczyźni ujrzeli po prawej stronie dużą półkolistą polanę.
- Tutaj - powiedział doktor Harper - wyląduje helikopter. Zapadał zmierzch,
kiedy Bruno, w najcieplejszym wyjściowym okryciu, zapukał do biura Wrinfielda.
Była tam z nim jedynie Maria. - Czy mogę wziąć narzeczoną na kawę, dyrektorze?
Wrinfield uśmiechnął się, skinął głową i wrócił do ponurych rozmyślań. Bruno
pomógł dziewczynie włożyć ciężki płaszcz karakułowy i wyszli w gęsto padający
śnieg. - Nie mogliśmy iść na kawę do bufetu albo do ciebie? - spytała Maria ze
złośCią. - Jest strasznie zimno i mokro. - Jeszcze nawet nie było ślubu, a już
zaczyna się gderanie. To tylko dwieście metrów. Przekonasz się, że Bruno
Wildermann ma zawsze swoje powody. - Na przykład jakie? - Pamiętasz naszych
przyjaciół, którzy tak wiernie nam towarzyszyli tamtego wieczoru? - Tak. -
Spojrzała na niego z przestrachem. - Czy to znaczy... - Nie. Pozwolono im na
zasłużony wypoczynek, śnieg nie sprzyja ondulacjom i i łysinom. Gość za nami
jest o pół głowy niższy od ciebie, ma czapkę z daszkiem, podarty płaszcz,
workowate spodnie i koślawe buty. Wygląda jak typowy obdartus, ale nim nie jest.
Weszli do kawiarni, która wyraźnie już dawno porzuciła wszelką nadzieję na
lepsze jutro. W kraju, gdzie specjalnością lokali jest dym z papierosów i skąpe
oświetlenie, ten niewątpliwie wybijał się na czoło. Zaraz po wejściu zaczynały
piec oczy: para dogorywających świeczek zapewniłaby więcej światła. Bruno
posadził Marię w rogu. Rozejrzała się wokół z niesmakiem. - Czy tak ma wyglądać
nasze małżeńskie życie? - Jeszcze będziesz to wspominać jako jedną z
najpiękniejszych chwil. Obejrzał się. Chaplinowski osobnik opadł niedbale na
krzesło w pobliżu drzwi, wydobył skądś wymiętoszoną gazetę i siedział zgarbiony
z łokciem na stole podpierając głowę brudną ręką. Bruno zwrócił się z powrotem
do Marii. - Poza tym musisz przyznać, że to miejsce ma w sobie coś z
nieskrępowanego ducha cyganerii. Położył palec na ustach, nachylił się i uniósł
kołnierz jej płaszcza. W zagłębieniu ukryty był mały, błyszczący, metalowy
przedmiot, nie większy niż orzech laskowy. Pokazał go jej, a ona spojrzała na
niego szeroko otwartymi oczami. - Zamów coś dla nas, dobrze? - poprosił. Wstał,
podszedł do tajniaka, chwycił go bezceremonialnie za prawy nadgarstek,
wyszarpnął mu rękę spod głowy i wykręcił ją, co spowodowało okrzyk bólu ze
strony mężczyzny, ale nie wywołało żadnej reakcji pozostałych gości, którzy byli
zapewne aż do znudzenia przyzwyczajeni do podobnych scen. W dłoni mężczyzny
spoczywała miniaturowa słuchawka z przewodem wiodącym do metalowego pudełeczka,
niewiele większego od zapalniczki, ukrytego w kieszeni na piersi. Bruno schował
oba przedmioty do własnej kieszeni i wycedził: - Powiedz swojemu szefowi, że
jeśli jeszcze raz ktoś będzie mnie śledził, to już nie zdoła złożyć mu raportu.
Wynoś się! Mężczyzna wyszedł. Bruno wrócił do stolika i pokazał Marii trofeum. -
Wypróbujmy to - rzekł. Wsunął metalowe owalne sitko do ucha, a Maria odwróciła
usta w kierunku kołnierza płaszcza. - Kocham cię - szepnęła. - Naprawdę. Na
wieki. Bruno wyjął słuchawkę. - Działa dobrze, choć chyba nie wie, co mówi. -
Odłożył urządzenie. - UParciuchy, co? Ale dlaczego tak bardzo, bardzo rzucają
się w oczy? - Nie mnie. Czasami myślę, że to ty powinieneś być na moim miejscu.
Ale czy musiałeś zdradzać się, że go nakryłeś? - I tak wiedzą. MOże teraz
przestaną mnie śledzić i dadzą mi święty spokój. A poza tym jak miałem
porozmawiać z tobą przy tym typie siedzącym nam na karku? - Porozmawiać? O czym?
- O moich braciach. - Przepraszam. Nie chciałam... Dlaczego ich porwano, Bruno?
- No cóż, po pierwsze dało to temu obłudnemu, pokrętnemu, sadystycznemu
kłamcy... - Siergiejewowi? - A znasz jakichś innych obłudnych, pokrętnych,
sadystycznych kłamców? Uzyskał dzięki temu doskonały pretekst do zdjęcia
odcisków palców wszystkim pracownikom cyrku. - A co mu to da? - Oprócz poczucia
siły i własnej wartości, nie wiem. To nie ma znaczenia. MOi bracia są trzymani
jako zakładnicy. Jeśli zbytnio się wychylę, oni za to zapłacą. - Czy rozmawiałeś
o tym z doktorem Harperem? Nie możesz ryzykować ich życiem, Bruno. Po prostu nie
możesz. Och, Bruno, jeśli cię stracę, a oni zginą, jak wszyscy inni członkowie
twojej rodziny... - Doprawdy, jesteś największą beksą, jaką kiedykolwiek
widziałem. Kto, na Boga, zaangażował cię do CIA? - Więc nie wierzysz w tę
historyjkę z porwaniem? - Kochasz mnie? Skinęła głową. - Ufasz mi? Znów
przytaknęła. - Więc nie powtarzaj tego, o czym mówimy, absolutnie nikomu.
Kiwnęła głową po raz trzeci. Potem spytała: - Nawet doktorowi Harperowi? - Nawet
jemu. Jest bardzo inteligentny, ale straszny z niego legalista i obcy mu jest
nasz środkowoeuropejski sposób myślenia. Ja nie jestem taki inteligentny, ale i
nie taki zasadniczy, a poza tym właśnie tu się urodziłem. MOże nie zaaprobować
pewnych improwizacji, które zechcę wprowadzić. - Jakich improwizacji? - No
proszę. Typowa żona. Skąd się wzięła ta czerwona plamka na twojej chusteczce do
nosa? Nie wiem, jakich. Sam ich jeszcze nie wymyśliłem. - A co z porwaniem? - To
bzdura. Musiał mieć jakiś pretekst, żeby wyjaśnić ich zniknięcie. Słyszałaś, jak
mówił, że zna paru członków gangu, ale nie może im nic udowodnić? Gdyby
Siergiejew ich znał, wpakowałby ich bez żadnych ceregieli do Łubianu i wydobył z
nich prawdę w ciągu pięciu minut, zanim by skonali w okrutnych mękach. Jak ci
się zdaje, gdzie jesteś? U siebie w domu, w Nowej Anglii? Zadrżała. - Ale po co
te groźby? Po co mówią, że obetną im palce? Po co żądają pieniędzy? - Dla
dodania kolorytu. Poza tym, jakkolwiek hojnie Siergiejew byłby wynagradzany za
swoją nikczemną robotę, pięćdziesiąt tysięcy dolców w kieszeni daje mężczyźnie
bardzo miłe poczucie komfortu. - Spojrzał z niesmakiem na swoją nie tkniętą
kawę, położył na stole należność i wstał. - Masz ochotę napić się prawdziwej
kawy? Wrócili do hali widowiskowej rozglądając się za śRodkiem transportu do
pociągu. Szybko im coś zorganizowano. Kiedy znów wyszli w ciemność i mróz,
natknęLi się na wracającego Roebucka. Był zziębnięty, siny i dygoczący. Na ich
widok zatrzymał się. - Wracacie do pociągu? - spytał. Bruno potwierdził. -
Podwieźcie swojego zmęczonego i cierpiącego przyjaciela. - Dlaczego cierpiącego?
Pływałeś w Bałtyku? - Z nadejściem zimy wszyscy tutejsi taksówkarze zapadają w
sen zimowy. W drodze na dworzec Bruno siedział w milczeniu z przodu. Kiedy
wysiadali przy bocznicy, obok ich wagonów mieszkalnych, poczuł, że coś mu
wsunięto do kieszeni kurtki. Po kawie, muzyce i czułych słówkach w przedziale
Bruna, Maria wyszła. Wtedy sięgnął do kieszeni i wyjął skrawek papieru. Roebuck
napisał na nim: "#/4#30. Zachodnie wejście. Żadnego problemu. Ręczę życiem".
Bruno spalił notkę i spłukał popiół w umywalce. Rozdział ósmy Wypadek zdarzył
się następnego dnia podczas wieczornego przedstawienia - oficjalnie była to
premiera, chociaż w rzeczywistości odbyły się wcześniej dwa występy, darmowy
poranek dla dziatwy szkolnej i skrócona wersja pełnego spektaklu po południu.
Entuzjazm ogromnej widowni sięgnął takich szczytów, że tym większy był
późniejszy szok. Pałac ZImowy pękał w szwach, a jeszcze dziesięć tysięcy próśB o
bilety, kierowanych do cyrku od ponad dwóch tygodni, musiano z żalem odrzucić.
Atmosfera na początku była wesoła, radosna, pełna oczekiwania. Panie, zadając
kłam zachodniemu przekonaniu, że kobiety za żelazną kurtyną ubierają się
zazwyczaj w przepasane worki po kartoflach, były wystrojone równie odświętnie,
jak gdyby do miasta zawitał Bolszoj - co jednak gdy miało miejsce, spotkało się
z mniej hucznym przyjęciem - a mężczyźni prezentowali się bardzo wytwornie w
swoich najlepszych garniturach lub obwieszonych medalami mundurach. Siergiejew,
siedzący obok Wrinfielda, wyglądał imponująco. Za nimi usadowili się Kodes i
Angelo, ten ostatni zakłócając nieco swoją fizjonomią panującą ogólnie pogodną
atmosferę. Doktor Harper, jak zawsze, siedział w pierwszym rzędzie, z
nieodłączną czarną walizeczką schowaną dyskretnie pod siedzeniem. Widownia,
odpowiednio nastawiona przez wcześniejsze niezwykle entuzjastyczne relacje
poprzedzające przybycie cyrku, spodziewała się czegoś nadzwyczajnego i nie
zawiodła się. Jakby dla zrekompensowania nieobecności Orłów Ciemności - w
komunikacie przed przedstawieniem z żalem obwieszczono niedyspozycję dwóch
członków trupy (jeśli Siergiejew nie chciał, aby coś się przedostało do prasy,
to się nie przedostawało) - pozostali wykonawcy wznieśli się na szczyty,
zdumiewając samego Wrinfielda. Zgromadzony tłum - osiemnaście tysięcy widzów -
był olśniony, oczarowany. Kolejne numery następowały po sobie płynnie i z
bezbłędną precyzją, z jakiej cyrk słynął, a każdy wydawał się jeszcze lepszy od
poprzedniego. Ale Bruno tego wieczoru przeszedł sam siebie. Miał nie tylko
zawiązane oczy, ale i kaptur na głowie, a jego występ na górnym trapezie,
wspomagany jedynie przez dwie dziewczyny na platformach, które łapały i
puszczały dwa luźne trapezy w synchronizacji z dokładnie taktującą muzyką
orkiestry, miał w sobie coś z magii i czystego nieprawdopodobieństwa, wprawiając
najwytrawniejszych nawet artystów cyrkowych w podziw graniczący z
niedowierzaniem. Zwieńczył swój numer podwójnym saltem między dwoma trapezami -
i jego wyciągnięte ręce, rozminęły się z nadlatującym drążkiem. Widownia jak
jeden mąż przestała oddychać - w przeciwieństwie do kibiców sportowych, od
wyścigów samochodowych począwszy, a skończywszy na boksie, publiczność cyrkowa
zawsze sprzyja wykonawcom - i jak jeden mąż wydała ogromne westchnienie ulgi,
kiedy Bruno zaczepił się o trapez wygiętymi stopami. Żeby udowodnić, że nie był
to jedynie szczęśliwy traf, powtórzył całą ewolucję jeszcze dwukrotnie.
PUbliczność oszalała. Dzieci piszczały, młodzież wrzeszczała, mężczyźni
krzyczeli, kobiety łkały, rozpętał się hałas, jakiego nawet Wrinfield nigdy
przedtem nie słyszał. Konferansjer potrzebował pełnych trzech minut i
wielokrotnych apeli o spokój, aby przywrócić na sali coś w rodzaju porządku.
Siergiejew delikatnie wytarł czoło jedwabną chusteczką. - Bez względu na to, ile
pan płaci swojemu młodemu przyjacielowi tam na górze, to i tak wart jest o niebo
więcej. - Płacę mu fortunę i zgadzam się z panem. Czy widział pan kiedyś coś
podobnego? - Nigdy. I wiem, że nigdy nie zobaczę. - Dlaczego? Siergiejew myślał
chwilę nad odpowiedzią. Wreszcie rzekł: - Mamy takie stare powiedzenie: "Tylko
raz w życiu człowiek może spacerować z bogami." Dzisiaj jest właśnie taka noc. -
MOże ma pan rację, może ma pan rację. Wrinfield ledwo go słuchał, rozmawiał z
równie podnieconym sąsiadem z drugiej strony, tymczasem światła przygasły.
Między górną a dolną krawędzią ust Siergiejewa, trudno to było nazwać wargami -
pojawiła się milimetrowa szparka. Siergiejew pozwolił sobie na jeden z rzadkich
uśmiechów. Światła znów rozbłysły. Jak zwykle drugim numerem Bruna była jazda na
niskiej linie (jeśli wysokość sześć metrów nad ziemią można uznać za niską)
rozciągniętej nad otwartą od góry klatką, w której Neubauer dyrygował swoim
chórem, jak nazywał prowadzenie ćwiczeń z tuzinem nubijskich lwów, dzikich i
krwiożerczych bestii, które nie dopuszczały do siebie nikogo oprócz niego.
Podczas pierwszej przejażdżki na rowerze nad klatką, z balansem lecz bez
dodatkowego ciężaru swoich dwóch braci, Bruno wykonywał akrobatyczne wyczyny, z
którymi niewielu artystów w świecie cyrku mogłoby się zmierzyć, z dziecinną
łatwością. Widownia zdawała się wyczuwać tę łatwość i choć podziwiała jego
kunszt, odwagę i mistrzostwo, czekała w napięciu na coś więcej. Nie zawiodła
się. Do drugiej ewolucji nad klatką użył innego roweru: o jednym kole i z
siodełkiem na wysokości metra, pod którym przymocowane były pedały i długi
pionowy łańCuch. Przejechał nad areną w jedną i drugą stronę, ponownie
prezentując swoje akrobatyczne umiejętności, choć teraz z większą ostrożnością.
GDy pojawił się na linie po raz trzeci, na widowni powiało niepokojem, gdyż tym
razem siodełko było wysunięte na dwa i pół metra w górę, z pionowym łańcuchem
odpowiedniej długości. Obawa widzów przerodziła się w wyraźny lęk, kiedy
dojechawszy na środek, do miejsca, w którym lina najbardziej się uginała,
zarówno rower - jeśli to dziwne urządzenie można było jeszcze tak nazwać - jak i
mężczyzna, zaczęli alarmująco się chwiać i Bruno musiał ograniczyć się do
najbardziej podstawowych ewolucji akrobatycznych, żeby utrzymać równowagę.
Wrócił w końcu bezpiecznie z powrotem, ale przedtem wywołał znaczne zmiany w
poziomie adrenaliny, rytmie oddechu i pulsu u większości widowni. Do czwartej i
ostatniej jazdy siodełko i łańcuch zostały uniesione na wysokość przeszło trzech
i pół metra. To oznaczało, że głowa Bruna znajdowała się prawie pięć metrów nad
liną, a jedenaście nad ziemią. Siergiejew spojrzał na Wrinfielda, który z oczami
wbitymi w arenę pocierał nerwowo usta dłonią. - Czy ten pański Bruno jest może w
zmowie z aptekarzami, którzy sprzedają środki uspokajające albo z lekarzami
specjalizującymi się w zawałach? - zapytał. - Nigdy dotąd nic takiego nie robił,
pułkowniku, ani on, ani nikt inny. Żaden akrobata nawet tego nie próbował. Bruno
zaczął się chwiać i kiwać niemal natychmiast po zjechaniu z górnej platformy,
ale jego niesłychany zmysł równowagi i zadziwiające zdolności pozwoliły mu
opanować chybotanie i sprowadzić je do rozsądnych granic. Tym razem nie usiłował
nawet pokazywać żadnych sztuczek akrobatycznych, jego oczy, mięśnie, ścięgna,
nerwy, były skoncentrowane wyłącznie na jednym - na utrzymaniu równowagi.
Dokładnie w połowie drogi przestał pedałować. Nawet najmniej znający się na
sztuce cyrkowej widz wiedział, że była to rzecz niemożliwa, samobójcza: kiedy
współczynnik równowagi osiąga stan krytyczny - a tu już zdawał się go nawet
przekraczać - tylko ruch w przód lub w tył może pomóc odzyskać właściwe
położenie. - Nigdy więcej - odezwał się Wrinfield. Jego głos był niski,
chrapliwy. - Niech pan na nich spojrzy. Niech pan tylko na nich spojrzy!
Siergiejew rzucił okiem na widownię, zatrzymując na niej wzrok nie dłużej niż
ułamek sekundy. Nietrudno było zrozumieć, co Wrinfield ma na myśli. Pewien
stopień pośredniego współuczestnictwa widzów w niebezpieczeństwie może być
atrakcyjny, a nawet przyjemny, gdy jednak zagrożenie staje się zbyt wielkie - i
jak w tym przypadku zbyt długotrwałe - przyjemność zamienia się w strach, w
dławiący lęk. Zaciśnięte pięśCi, zagryzione usta, w wielu wypadkach odwrócone
oczy, fale grozy płynące przez halę - nic z tego nie sprzyja przyciąganiu
szerokich tłumów do kas. Niemożliwe napięcie utrzymywało się przez dziesięć
nieskończenie długich sekund, koła roweru nie drgnęły ani o cal w przód ani w
tył, a kąt przechylenia dostrzegalnie się powiększył. Bruno nacisnął silnie na
pedały. W tym momencie zerwał się łańcuch. Próżno by potem szukać dwóch
jednobrzmiących relacji z tego, co zaszło. Rower natychmiast przechylił się na
prawo, w stronę, na którą naciskał Bruno. On sam rzucił się do przodu - nie było
kierownicy, która stanęłaby mu na przeszkodzie. Z rozpostartymi rękami, żeby
zamortyzować upadek, opadł niezgrabnie, bokiem, na linę, zahaczając o nią
wewnętrzną stroną uda i szyją, gdyż głowę miał odchyloną do tyłu pod
nienaturalnym kątem. Potem jego ciało ześlizgnęło się z liny, zawisł na moment
na prawej ręce i podbródku, aż wreszcie głowa obsunęła mu się, uścisk ręki
zelżał i Bruno runął w dół, lądując najpierw na nogach, lecz natychmiast
opadając bezwładnie na piasek jak zgruchotana lalka. Neubauer, którego dziesięć
nubijskich lwów siedziało półkolem na podestach, nie tracił ani sekundy.
Wprawdzie Bruno wraz z rowerem upadł na środek areny, daleko od lwów, ale te
nerwowe i drażliwe zwierzęta bardzo źle reagują na nagłe ruchy i niespodziewane
sytuacje, a to była niewątpliwie zupełnie niespodziewana sytuacja. Trzy z nich w
środku półkola już się podniosły na cztery łapy, kiedy Neubauer szybko
pochyliwszy się rzucił im piaskiem w oczy. Nie usiadły, ale na wpół oślepione
zostały na swoich miejscach, dwa z nich pocierając powieki olbrzymimi łapami.
Drzwi klatki otworzyły się, weszli przez nie opanowanym krokiem, nie biegiem,
pomocnik tresera i klown, wynieśli Bruna i zamknęLi drzwi. Doktor Harper znalazł
się przy nim w ułamku sekundy. Nachylił się, szybko go zbadał i dał znak ręką,
ale niepotrzebnie: Kan Dahn stał już obok z noszami. Trzy minuty później ze
środka areny ogłoszono komunikat, że słynny Orzeł Ciemności jest tylko w szoku i
jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie mógł wystąpić już nazajutrz. Tłum,
nieobliczalny jak zawsze, powstał z miejsc, jak jeden mąż i wiwatował przez
pełną minutę: lepiej, żeby Orzeł CiemnośCi był w szoku niż w trumnie. Po chwili
przedstawienie potoczyło się dalej. Za kulisami, w ambulatorium, atmosfera była
zdecydowanie mniej radosna: była pogrzebowa. Znaleźli się tam Harper, Wrinfield,
jego dwaj zastępcy, oraz Siergiejew i dżentelmen około siedemdziesiątki o
wspaniałej siwej grzywie i siwych wąsach. On i Harper stali w drugim końcu
pokoju, gdzie na stole zabiegowym ułożono nosze z Brunem. - Doktorze Hachid,
może chce pan sam osobiście przeprowadzić obdukcję... - zaproponował Harper.
Doktor Hachid uśmiechnął się ze smutkiem. - Nie sądzę, żeby to było konieczne. -
Spojrzał na jednego z wicedyrektorów nazwiskiem Armstrong. - Czy widział pan już
kiedyś nieboszczyka? Armstrong przytaknął. - Niech pan dotknie jego czoła.
Armstrong zawahał się, podszedł i położył rękę na czole Bruna. Niemal
natychmiast ją cofnął. - Jest zimne. - Wzdrygnął się. - Już zdążył wystygnąć.
Doktor Hachid zakrył twarz Bruna białym prześcieradłem, odszedł od stołu i
zaciągnął zasłonę. - Jak to mówicie w Ameryce, lekarz jest lekarzem i basta -
powiedział. - Nie chciałbym w żadnym razie obrazić kolegi, ale przepisy naszego
państwa... - Przepisy każdego państwa... - przerwał mu doktor Harper. -
Cudzoziemiec nie może wystawić świadectwa zgonu. Z piórem w ręku Hachid nachylił
się nad formularzem. - Złamanie kręGosłupa. Drugi i trzeci kręg, powiedział pan?
Przerwanie rdzenia kręGowego. - Wyprostował się. - Jeśli chce pan, żebym
załatwił formalności... - Już wezwałem ambulans. Kostnica szpitalna... - To nie
będzie konieczne - wtrącił Siergiejew. - Nie dalej niż sto metrów stąd jest
zakład pogrzebowy. - Doprawdy? To by nam zaoszczędziło mnóstwo kłopotów. Ale o
tej porze nocy...? - Doktorze Harper... - Przepraszam, pułkowniku. Panie
Wrinfield, czy może mi pan użyczyć jednego ze swoich ludzi, kogoś zaufanego, kto
potrafi zachować dyskrecję? - Najlepszy będzie JOhnny, dozorca nocny. - Proszę
go posłać do pociągu. Pod moim łóżkiem jest czarna walizka, niech ją tu
przyniesie. Pomieszczenie na tyłach zakładu pogrzebowego oświetlone było ostrym
światłem jarzeniówki, podkreślającym zimną antyseptyczną czystość otoczenia,
wykafelkowane ściany, marmurową podłogę, zlewy z nierdzewnej stali. Pod jedną ze
ścian stały sztorcem trumny. Na środku pokoju znajdowały się jeszcze trzy;
leżały na marmurowych stołach o stalowych nogach. Dwie z nich były puste. Doktor
Harper zaciągał prześcieradło na trzecią. Stojący obok niego zażywny właściciel
zakładu, o błyszczących butach i błyszczącej łysej czaszce, przestępował
wzburzony z nogi na nogę, najwyraźniej mocno zraniony w swoich profesjonalnych
uczuciach. - Ale tak nie można robić - protestował. - To znaczy kłaść go prosto
do trumny. Trzeba najpierw wykonać pewne czynności... - Ja je wykonam. Wysłałem
po własne wyposażenie. - Ale trzeba go ubrać. - Był moim przyjacielem. Ja to
zrobię. - Ale całun... - Trudno mieć panu za złe niewiedzę w tym względzie, ale
artystów cyrkowych zawsze chowa się w ich kostiumach. - To wszystko jest nie w
porządku. Mamy swoją etykę. W naszym zawodzie... - Panie pułkowniku... - W
głosie Harpera brzmiało znużenie. Siergiejew skinął głową, wziął właściciela za
ramię, odciągnął go na bok i coś cicho powiedział. Wrócił po dwudziestu
sekundach z mężczyzną bledszym o trzy tony i z kluczem, który wręczył Harperowi.
- Zakład jest do pańskiej dyspozycji, doktorze. MOże pan odejść - rzekł do
właściciela, który czym prędzej wyszedł. - Sądzę, że i my powinniśmy już stąd
pójść - powiedział Wrinfield. - Mam w biurze trochę niezłej wódki. Kiedy weszli
do biura, zastali Marię przy biurku z czołem opartym na splecionych na blacie
rękach. Podniosła wolno głowę, patrząc przez zmrużone oczy, jakby niedowidząc.
Strapiony i zakłopotany doktor Harper stał na wprost niej, mając po bokach
równie strapionego Wrinfielda i niewzruszonego Siergiejewa: z biegiem lat
muskuły twarzy tego ostatniego utraciły zdolność układania się w wyraz
współczucia. Oczy Marii były czerwone, zapuchnięte i szkliste, policzki
błyszczały od łez. Wrinfield spojrzał na jej ściągniętą bólem twarz i
niezgrabnie dotknął jej ramienia. - Przepraszam, Mario. Zapomniałem... nie
zdawałem sobie sprawy... już stąd idziemy. - Nie, nie, nie trzeba. - Wytarła
twarz chusteczką. - Proszę, niech panowie wejdą. Kiedy trzej mężczyźni ociągając
się weszli i Wrinfield wyjął obiecaną butelkę wódki, Harper spytał: - Skąd się
dowiedziałaś? Strasznie mi przykro, Mario. - Spojrzał na jej pierścionek
zaręczynowy i odwrócił wzrok. - Ale skąd wiedziałaś? - Nie wiem. Po prostu
wiedziałam. - Jeszcze raz wytarła oczy. - To znaczy wiem. Usłyszałam komunikat
po upadku. Nie poszłam zobaczyć, co się stało... po prostu się bałam. Byłam
pewna, że gdyby został ranny wezwałby mnie do siebie albo wy byście po mnie
przysłali. Ale nikt nie przyszedł. W zrozumiałej, pełnej napięcia ciszy
mężczyźni dość pospiesznie wypili po kieliszku wódki i wymknęli się. Harper,
który wychodził ostatni, odwrócił się do Marii. - Muszę wziąć trochę niezbędnych
rzeczy - oznajmił. - Będę z powrotem za dwie minuty. Zamknął drzwi za sobą.
Maria odczekała chwilę, podniosła się, zerknęła przez okno, otworzyła drzwi i
ostrożnie wyjrzała. Nikogo nie było w pobliżu. Zamknęła drzwi na klucz, wróciła
do biurka, wyjęła z szuflady tubkę, zdjęła zakrętkę i wycisnęła na rękę jeszcze
trochę gliceryny, wcierając ją w twarz i oczy. Potem otworzyła drzwi. Doktor
Harper wrócił po chwili z walizką. Nalał sobie następny kieliszek wódki,
starając się omijać wzrokiem dziewczynę, jakby nie wiedział, od czego zacząć.
Wreszcie chrząknął i powiedział przepraszającym tonem: - Wiem, że nigdy mi tego
nie wybaczysz, ale musiałem tak postąpić. Widzisz, nie wiedziałem, czy potrafisz
być dobrą aktorką. Obawiam się, że nie. Nie umiesz ukryć swoich uczuć. - Nie
umiem ukryć swoich... Przecież pan wie, że Bruno i ja... - Urwała i dodała
wolno: - Co to na Boga ma znaczyć? Uśmiechnął się do niej szeroko, choć z pewnym
zakłopotaniem. - Wytrzyj oczy i sama chodź zobacz. Na jej twarzy pojawił się
pierwszy ślad zrozumienia. - Czy to znaczy... - To znaczy chodź i zobacz. Bruno
odrzucił dwa przykrywające go prześcieradła i usiadł w trumnie. Spojrzał na
Harpera bez cienia entuzjazmu. - Niezbyt się pan spieszył, co? - zapytał z
naganą. - Ciekawe, jakby pan się czuł leżąc na marach i czekając, aż nadejdzie
jakiś nadgorliwy pracownik i zacznie zabijać wieko? Maria uratowała Harpera od
konieczności udzielenia odpowiedzi. Kiedy Bruno się w końcu od niej uwolnił,
zeskoczył sztywno na podłogę i sięgnął do trumny po mokry, ociekający wodą
płócienny woreczek. - Na domiar złego przemokłem do suchej nitki. - A co to
takiego? - spytała Maria. - Mały podstęp, moja droga. - Harper uśmiechnął się
kwaśno. - Woreczek na lód. Był konieczny, żeby Bruno miał zimne i wilgotne czoło
jak u nieboszczyka. Niestety, lód ma to do siebie, że topnieje. - Położył
walizkę na trumnie i otworzył ją. - A teraz będziemy jeszcze musieli przysporzyć
Brunowi dodatkowych cierpień: mamy za zadanie przemienić go w cud piękności i
radość dla oczu. Przemiana zajęła nie więcej niż dwadzieścia minut. Harper może
niekoniecznie minął się z powołaniem, ale z pewnością czułby się też w swoim
żywiole w charakteryzatorni studia filmowego. Pracował szybko i sprawnie,
najwyraźniej czerpiąc satysfakcję ze swojego dzieła. Kiedy skończył, Bruno
przejrzał się w dużym lustrze i skrzywił z niesmakiem. Ciemnoblond peruka była
jakby ciut za długa i za rzadka, ciemnoblond wąsy odrobinę za bujne, wyraźna
półokrągła blizna, która biegła od czoła przez kącik prawego oka aż do nasady
nosa powstała najwyraźniej na skutek spotkania ze stłuczoną butelką; co do
ubrania zaś, to składało się z koszuli w niebiesko_białe paski, czerwonego
krawata, brązowego garnituru w pionowy, czerwony rzucik, musztardowych skarpetek
i butów w tym samym oszałamiającym kolorze. Sygnety na jego palcach zdawały się
pochodzić z odpustowego straganu albo ze strzelnicy w lunaparku. - Cud
piękności, rzeczywiście - powiedział Bruno. - Mógłbym się wynająć w charakterze
stracha na wróble. - Rzucił rozgoryczone spojrzenie na Marię, której ręka
dyskretnie zasłaniająca usta, nie mogła jednak ukryć małych zmarszczek śmiechu w
kącikach oczu, po czym zwrócił się do Harpera. - To przebranie ma sprawić, że
nie będę rzucać się w oczy? - W tym cała rzecz. Tak bardzo rzuca się pan w oczy,
że nikomu nie przyjdzie do głowy przypatrywać się panu dokładniej... pomijając
tych, którzy zechcą się upewnić, że ich oczy nie mylą. Tylko anonimowi, cisi,
szarzy ludzie przemykający chyłkiem po ulicach wzbudzają podejrzenie. Nazywa się
pan JOn Neuhaus i jest sprzedawcą obrabiarek z Niemiec Wschodnich. Paszport i
dokumenty znajdują się w wewnętrznej kieszeni marynarki. Bruno sięGnął po
paszport, solidnie wyglądający dokument, z którego wynikało, że jego obowiązki
handlowca zawiodły go do niemal wszystkich krajów za żelazną kurtyną, do
niektórych nawet parokrotnie. Spojrzał na zdjęcie, a potem znów na swoje odbicie
w lustrze. Podobieństwo było uderzające. - Przygotowanie tego wymagało sporo
wysiłku - powiedział. - Gdzie to zrobiono? - W Stanach. - I miał to pan cały
czas? Harper przytaknął. - Mógł mi pan to wcześniej pokazać. Dać mi sposobność
do oswojenia się z tym obrzydlistwem. - Po to, żeby wycofał się pan z całej
sprawy? - Harper spojrzał na zegarek. - Ostatni dzisiejszy pociąg przyjeżdża za
piętnaście minut. Samochód czeka na pana sto metrów dalej na ulicy. Zawiezie
pana dyskretnie na dworzec; proszę się postarać, żeby pana zauważono: właśnie
wysiadł pan z pociągu. Walizka zawiera wszystkie potrzebne ubrania i przybory
toaletowe. Ten sam samochód odwiezie pana do hotelu, gdzie dwa tygodnie temu
zrobiono rezerwację. - Sam pan to wszystko zaaranżował? - Tak. A raczej nie ja,
tylko jeden z naszych agentów. Nasz człowiek w Krau, można powiedzieć.
Nieoceniony. Potrafi załatwić wszystko w tym mieście, i nic dziwnego, jest
szychą w radzie miejskiej. Właśnie jeden z jego ludzi będzie woził dziś pana
samochodem. Bruno spojrzał na niego z zamyśleniem. - Niewątpliwie trzyma pan
karty przy orderach, doktorze Harper. - I dlatego jeszcze chodzę po tym świecie.
- Harper pozwolił sobie na cierpliwe westchnienie. - Kiedy spędziło się
większość życia w tym interesie, to wiadomo, że im mniej ludzi wie cokolwiek,
tym większa doza bezpieczeństwa. Maria wynajmie rano samochód. Dwie przecznice
na zachód stąd jest gospoda zwana "Pod rogiem myśliwskim". Proszę stawić się tam
o zmierzchu. Maria przybędzie wkrótce potem. Zajrzy do środka i odejdzie.
Pójdzie pan za nią. Ma pan wyjątkową zdolność wyczuwania, kiedy ktoś pana
śledzi, więc o to się nie martwię. Maria przekaże panu wszelkie ewentualne
zmiany planu czy dodatkowe instrukcje. - Mówił pan, że pański człowiek w Krau
może wszystko załatwić? - Owszem. - Niech zdobędzie kilka lasek dynamitu.
Zresztą może to być dowolny materiał wybuchowy, byleby miał dziesięciosekundowy
zapalnik. Da się to zrobić? Harper zawahał się. - Przypuszczam, że tak. Po co to
panu? - Powiem panu wkrótce i to nie dlatego, że chcę być równie tajemniczy jak
niejaki doktor Harper. Po prostu jeszcze sam nie jestem do końca pewien, ale
przyszedł mi do głowy pomysł, który ewentualnie pomoże mi ujść z życiem z
Łubianu. - Bruno. - Na twarz dziewczyny wrócił bolesny skurcz strachu, ale on na
nią nie patrzył. - Myślę, że jest szansa, aby dostać się tam niepostrzeżenie,
ale nie ma praktycznie żadnych szans, aby tak samo się stamtąd wydostać. Zapewne
będę musiał uciekać w szalonym pośpiechu, a kiedy podniosą alarm, wszystkie
wyjścia zostaną automatycznie zablokowane. Wtedy mogę być zmuszony do wysadzenia
drzwi w powietrze. - O ile pamiętam mówił pan, że nie chce nikogo zabijać.
Wybuch dynamitu może zabić sporo osób. - Będę bardzo ostrożny. Ale mogę stanąć
wobec nieuchronnego wyboru: oni albo ja. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Da mi pan ten dynamit czy nie? - Muszę mieć czas, żeby to przemyśleć. - Niech
pan posłucha, doktorze Harper. Wiem, że pan jest szefem, ale tu i teraz to nie
pan się liczy, tylko ja. Ja jestem tym, który ryzykuje życiem, żeby się dostać
do Łubianu... i wydostać stamtąd. Ja, nie pan. Pan będzie sobie siedział
wygodnie i bezpiecznie w bazie i w razie mojej wpadki wyprze się wszelkiej
wiedzy na ten temat. Nie proszę już, ale żądam. Chcę mieć ten materiał
wybuchowy. - Spojrzał z niesmakiem na swoje ubranie. - Jeśli nie, może pan
przymierzyć ten garnitur. - Powtarzam, potrzebuję czasu. - MOgę poczekać. -
Bruno oparł się łokciami o trumnę. - MOgę poczekać całe pięć sekund. Odliczę je.
A potem zdejmę te łachy i wrócę do cyrku. Życzę panu szczęścia w zdobywaniu
Łubianu. A także w rozmowach z milicją, kiedy będzie się pan tłumaczył, jakim
cudem doszło do drobnej omyłki z uznaniem mnie za zmarłego. Raz. Dwa. Trzy. - To
szantaż. - Naturalnie. Cztery. - Dobrze, już dobrze, dostanie pan te swoje
przeklęte fajerwerki. - Harper zamilkł ponuro, a potem dodał z wyrzutem: - MUszę
przyznać, że nie znałem pana dotąd od tej strony. - A ja nie znałem dotąd tego
cholernego Łubianu. Teraz poznałem. Wiem, jakie mam szanse. Proszę, żeby Maria
przywiozła mi jutro te materiały wybuchowe. Czy Wrinfield wie, że dzisiejszego
wieczoru to była mistyfikacja. - Oczywiście. - Ryzykował pan sprowadzając tu ze
sobą Siergiejewa. - Pomijając, że na to nalegał, ryzykowałbym o wiele bardziej,
gdybym tego nie zrobił. Z całą pewnością dopiero to wzbudziłoby jego
podejrzenie. - A nie ma żadnych podejrzeń? - Ostatnia rzecz, jaka przyszłaby
pułkownikowi Siergiejewowi do głowy, to myśl, że ktoś mógłby być na tyle
niemądry, aby wybrać teren jego działania do popełnienia samobójstwa. -
Pieniądze? - W drugiej wewnętrznej kieszeni. - Na dworze jest lodowato zimno. -
W aucie znajdzie pan piękny ciepły płaszcz. - Harper uśmiechnął się. - Na pewno
się panu spodoba. - Bruno wskazał głową na otwartą trumnę: - A to? - Zostanie
obciążona i zabita dziś w nocy. Pochowamy pana w poniedziałek rano. - Czy mogę
sobie wysłać wieniec? - To nie byłoby rozsądne. - Harper uśmiechnął się kącikiem
ust. - Ale może pan, oczywiście, wmieszać się dyskretnie w tłum żałobników.
Czterdzieści minut później Bruno rozpakowywał się w pokoju hotelowym, zerkając
od czasu do czasu na "piękny ciepły płaszcz", który Harper tak przewidująco mu
dostarczył. Był zrobiony z grubego sztucznego futra, w pionowe, kręte,
biało_czarne pasy i wyglądał kropka w kropkę jak szynszyle za dobrych kilka
tysięcy dolarów. Bezspornie był jedyny w swoim rodzaju w całym Krau i zapewne w
obrębie setek mil wokół, a poruszenie, jakie Bruno wywołał krocząc przez hall do
recepcji, należało uznać za bardziej niż zadowalające: gdy widok futra dodać do
faktu, że było niedbale rozpięte, ukazując całą gamę kolorów pod spodem, trudno
się dziwić, iż mało kto rzucił choćby okiem na twarz jego właściciela. Bruno
zgasił światło, rozsunął story, otworzył okno i wyjrzał. Jego pokój był na
tyłach hotelu i wychodził na wąską uliczkę z ciągiem magazynów. Jeśli nawet nie
była pogrążona w kompletnych ciemnościach, to niewiele brakowało. Jakiś metr od
okna znajdowała się drabinka przeciwpożarowa: łatwa i - w połączeniu z ciemnym
zaułkiem - idealna droga na wymknięcie się z hotelu. Zbyt łatwa, zbyt idealna.
Zgodnie z zaleconą przez Harpera taktyką jawności, Bruno zszedł do restauracji
hotelowej na kolację, trzymając pod pachą wschodnioberlińską gazetę z aktualną
datą, którą znalazł w walizce. Harper był człowiekiem, dla którego każdy
najmniejszy szczegół potrafił mieć znaczenie. Skąd ją zdobył, Bruno nie miał
pojęcia. JEgo wejście nie wywołało żadnej wyraźnej sensacji, mieszkańcy Krau,
czy przybyli goście byli na to zbyt dobrze wychowani. Tylko uniesione brwi,
uśmieszki i szepty świadczyły, że jego obecność nie pozostała niezauważona.
Bruno rozejrzał się niedbale wokół. Na widoku nie było nikogo, kto w
najmniejszym stopniu wyglądałby na tajnego agenta, chociaż to słaba pociecha:
najlepsi agenci nigdy na takich nie wyglądają. Bruno zamówił posiłek i pogrążył
się w lekturze. Nazajutrz o ósmej rano znów siedział w restauracji czytając
gazetę, tym razem dziennik lokalny. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w
oczy, była duża nota pośmiertna, obwiedziona czarną ramką - grubą na przeszło
centymetr - na środku pierwszej strony. Dowiedział się z niej, że umarł podczas
tej nocy. Głęboka żałoba ogarnęła wszyst- kich miłośników cyrku na świecie, ale
naturalnie nigdzie nie odczuwano jej tak dotkliwie jak w Krau. Później
następowało wiele sentymentalnych i filozoficznych rozważań na temat dziwnych
kolei losu, który przywiódł Bruna do rodzinnego miasta, aby tu znalazł śmierć.
Miał być pochowany w poniedziałek o jedenastej przed południem. Spodziewano się,
że w pogrzebie weźmie udział wielka liczba mieszkańców Krau, chcących złożyć
ostatni hołd najświetniejszemu synowi tego miasta, największemu akrobacie
wszechczasów. Bruno wziął po śniadaniu gazetę do swojego pokoju, znalazł
nożyczki i wyciął artykuł w czarnej ramce, który starannie złożył i schował do
wewnętrznej kieszeni marynarki. Po południu Bruno udał się na zakupy. Dzień był
zimny i słoneczny, a on zostawił swoje futro w hotelu. Zrobił to nie z powodu
pogody ani z jakiejś wrodzonej wstydliwości - po prostu było zbyt grube, aby
nieść je później niepostrzeżenie w pakunku, choćby bardzo ciasno zwiniętym. To
miasto Bruno znał lepiej niż jakiekolwiek inne na świecie i mógł bez zbytniego
wysiłku pozbyć się każdego, kto by go śledził, ale już po pięciu minutach
wiedział, że nikt za nim nie idzie. Skręcił w przecznicę, potem w jeszcze
mniejszą uliczkę, niemal wiejską drogę, i wszedł do sklepu z używaną odzieżą,
przy którym każdy pchli targ był szczytem wytworności: nawet najlepsze
wystawione tu ubrania trudno by określić mianem lekko używanych. Właściciel,
starszy, przygarbiony człowiek, którego wodniste oczy pływały za grubymi szkłami
okularów i który z pewnością nigdy nie zdołałby go rozpoznać - zapewne nie
rozpoznawał nawet członków własnej rodziny - miał oryginalny, ale nad wyraz
praktyczny sposób wystawiania swoich towarów na sprzedaż. Poszczególne sztuki
garderoby leżały w niechlujnych stosach na podłodze, osobno marynarki, osobno
spodnie, płaszcze, koszule i tak dalej. Rzucała się w oczy nieobecność krawatów.
Bruno opuścił sklep z pokaźną paczką zawiniętą w mocno przybrudzony szary
papier, obwiązany wystrzępionym sznurkiem. Skierował się do najbliższego
szaletu, a kiedy stamtąd wyszedł, był zmieniony nie do poznania. Miał na sobie
niedopasowane, połatane i wiekowe ubranie, niemożliwie wyświechtane, i nie
wyglądał na osobnika, do którego porządny obywatel zechciałby się zbliżyć na
odległość paru metrów, a co dopiero pokusić o bliższą znajomość. Brudny,
pognieciony beret był o dwa numery za duży i opadał mu na uszy, ciemny płaszcz
deszczowy roił się od plam, spodnie były niewiarygodnie wypchane, pomięta,
niegdyś granatowa koszula rozchełstana u szyi, a obcasy koślawych butów tak
zdarte, że dawało mu to szczególny, kołyszący się krok. Dla dopełnienia obrazu
otaczała go przenikliwa woń odstręczająca każdego już na odległość kilku metrów:
w celu wytępienia wszy, pcheł i innych niepożądanych żyjątek, handlarz starzyzną
zlewał każdą sztukę odzieży środkiem dezynfekującym, który był równie silny jak
cuchnący. Ściskając pod pachą szary pakunek Bruno szedł niespiesznie przez
miasto. Zapadał zmrok. Bruno wybrał skrót przez duży park, którego część
przeznaczono na jeden z cmentarzy miejskich. Mijając otwartą żelazną bramę w
wysokim murze okalającym cmentarz, zauważył dwóch mężczyzn kopiących pracowicie
ziemię przy świetle dwóch latarni. Zaintrygowany podszedł bliżej, właśnie kiedy
mężczyźni, stojący w płytkim jeszcze grobie, wyprostowali się, rozcierając
zbolałe krzyże. - Pracujecie do późnych godzin, towarzysze - powiedział Bruno ze
współczuciem w głosie. - Umarli nie mogą czekać - odezwał się starszy z grabarzy
grobowym tonem i przypatrując mu się uważniej dodał: - Niektórzy z nas muszą
zarabiać na życie. Nie mógłbyś stanąć po drugiej stronie grobu? Bruno uświadomił
sobie, że lekki wiatr niesie jego zapach w ich kierunku. Przesunął się. - A dla
kogo szykujecie to miejsce ostatniego spoczynku? - zapytał. - Dla jednego
sławnego Amerykanina, chociaż urodził się on i wychował w tym mieście. Dobrze
znałem jego dziadka. To wnuk starego Wildermanna. Występował w cyrku, w tym
słynnym cyrku co jest teraz w Pałacu Zimowym. Zginął w wypadku. W poniedziałek
będzie tu wielka uroczystość, nawet Iwan i ja włożymy najlepsze garnitury. - W
wypadku? - Bruno potrząsnął głową. - Założę się, że wpadł pod autobus. Cholera,
wiele razy o mało... - Nie, stary głupcze - wtrącił młodszy z mężczyzn. - Spadł
z liny w cyrku i skręcił kark. - Wepchnął łopatę w piaszczysty grunt. - Wybacz,
ale musimy już wracać do roboty. Bruno wybąkał coś przepraszająco i powlókł się
dalej. Pięć minut później był "Pod rogiem myśliwskim", gdzie musiał zapłacić z
góry odwracającemu nos kelnerowi zanim dostał kawę. Po piętnastu minutach w
drzwiach pokazała się Maria, rozejrzała się najwyraźniej go nie poznając i po
pewnym wahaniu odeszła. Bruno podniósł się niedbale i skierował do wyjścia. Na
ulicy wydłużył krok nie zmieniając tempa i po minucie był już tuż za nią. -
Gdzie samochód? - spytał. Odwróciła się. - Skąd do diabła... nie było cię...
ależ tak, byłeś! - Zaraz dojdziesz do siebie. Gdzie samochód? - W następnej
przecznicy. - Czy ktoś za tobą jechał? - Nie. Samochód okazał się niepozornym
starym volkswagenem, jakich wiele jeździło po mieście. Był zaparkowany pod
latarnią. Bruno usiadł za kierownicą, Maria obok. Pociągnęła nosem z
obrzydzeniem. - Co tak niemiłosiernie śmierdzi? - Ja. - Tyle wiem, ale... - To
tylko środek dezynfekujący. Bardzo silny, ale nic więcej. Przyzwyczaisz się.
Właściwie pachnie całkiem ożywczo. - Pachnie obrzydliwie! Dlaczego na Boga... -
To przebranie - wyjaśnił Bruno cierpliwie. - Nie sądzisz chyba, że to mój
ulubiony sposób ubierania się? Uważam, że doktor Harper nie docenia pułkownika
Siergiejewa. MOgę się nazywać Jon Neuhaus i być szacownym obywatelem z
zaprzyjaźnionego satelickiego kraju, ale nadal jestem cudzoziemcem i głowę dam,
że Siergiejew ma każdego cudzoziemca namierzonego od momentu, gdy znajdzie się w
obrębie trzydziestu kilometrów od Krau. W ciągu dziesięciu minut będzie wiedział
- jeśli zechce, o każdym nowym gościu hotelowym w mieście. Będzie miał mój
dokładny rysopis. MOje dokumenty są w porządku, więc nie poświęci mi większej
uwagi. Ale zrobi to, kiedy szacowny przedstawiciel handlowy dużej firmy zacznie
odwiedzać podłe knajpy jak ta "Pod rogiem myśliwskim" albo przesiadywać bez
końca w samochodzie w cieniu Łubianu. Nie uważasz? - Masz rację. Wobec tego
pozostaje mi tylko jedna rzecz do zrobienia. Otworzyła torebkę, wyjęła mały
aerosol z wodą kolońską, spryskała się obficie, a resztę wylała na Bruna. Kiedy
skończyła, Bruno pociągnął nosem. - Środek dezynfekujący zwyciężył - oznajmił.
Rzeczywiście; woda kolońska zamiast zneutralizować ostry zapach, jeszcze go
spotęgowała. Bruno otworzył okna i szybko ruszył, patrząc równie często w boczne
lusterko co na drogę przed sobą. Kręcił i kluczył po ciemnych ulicach i
zaułkach, aż stało się pewne, że jakiś ewentualny pościg musiał zostać dawno
zgubiony. Podczas jazdy omawiali w skrócie plan wdarcia się do Łubianu we wtorek
w nocy. - Masz to, o co prosiłem? - spytał Bruno. - W bagażniku. Nie to, o co
prosiłeś, człowiek Harpera nie mógł tego zdobyć, dał coś innego. Mówi, że musisz
być bardzo ostrożny z tym materiałem, zdaje się, że wystarczy na niego spojrzeć,
żeby wybuchnął. - Dobry Boże! Chyba nie dał mi nitrogliceryny? - Nie. To się
nazywa amatol. - Wobec tego w porządku. To znaczy, że miał na myśli detonator.
Piorunian rtęci, prawda? - Tak, tak powiedział. - Granulacja siedemdziesiąt
siedem. Bardzo wybuchowy towar. Cyklonitowy zapalnik aktywowany chemicznie. -
Tak, dokładnie tak mówił. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Jakim cudem
jesteś ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych? - Nie jestem. Czytałem o
tym parę lat temu i zakodowałem tę wiadomość w głowie. - MUsisz mieć tam niezły
bank danych. Jak to się robi, żeby tak od razu na poczekaniu przywołać
odpowiednią informację? - Gdybym wiedział, zbiłbym na tym majątek zamiast
wygłupiać się na trapezie. Potrzebne mi będzie jeszcze coś. Po pierwsze, duża,
najlepiej dwa i pół na dwa i pół metra, gumowa lub skórzana płachta. Potrząsnęła
głową i spytała: - Po co ci to? - Jej oczy powiedziały mu, że wie. - A jak
myślisz? Żeby ją przerzucić przez to przeklęte elektryczne ogrodzenie,
oczywiście. MOże to być mata gimnastyczna. Potrzebuję też linę z owiniętym
hakiem. Chcę mieć obie te rzeczy jak najszybciej. Poproś Harpera, żeby je
załatwił i włożył do bagażnika samochodu. Czy chciałabyś zjeść ze mną jutro
lunch? - Co? - Chcę zobaczyć te rzeczy. - Ach tak. Z przyjemnością. - Pociągnęła
nosem. - Nie, bez przyjemności. W każdym razie dopóki nosisz te łachy. I tak
żadna choć trochę szanująca się restauracja cię nie wpuści. - Przebiorę się. -
Ale jeśli zobaczą nas razem... i to jeszcze w świetle dziennym... - Znam pewną
uroczą małą gospodę w uroczej małej wiosce jakieś piętnaście kilometrów stąd.
Nikt nas tam nie pozna, a poza tym nikt nie będzie mnie wypatrywał: przecież nie
żyję. Co mi przypomina, że niecałą godzinę temu rozmawiałem z dwoma grabarzami.
- Widzę, że dopisuje ci humor, co? - Rzeczywiście. Było to bardzo interesujące.
- "Pod rogiem myśliwskim"? - Na cmentarzu. Spytałem ich dla kogo kopią grób, a
oni powiedzieli, że dla mnie. To znaczy, dla tego Amerykanina, który spadł z
liny. Nie każdy ma okazję widzieć, jak szykuje się dla niego mogiłę. Robili to
bardzo porządnie, trzeba przyznać. - PRoszę cię. - Zadrżała. - MUsisz? -
Przepraszam. To nie było śmieszne. Tylko tak mi się wydawało. Pojedziesz do tej
wioski, nazywa się Kolszuki, samochodem, a ja pociągiem. Spotkamy się tam na
stacji. MOżemy teraz podjechać i sprawdzić rozkład pociągów na dworcu w Krau.
Będziesz musiała uzgodnić to z Harperem, oczywiście. Na spartańskim metalowym
stole, w spartańsko urządzonym biurze, przewijały się szpule magnetofonu. Przy
stole siedzieli naprzeciwko siebie pułkownik Siergiejew i kapitan Kodes. Obaj
mieli słuchawki na uszach. Siergiejew miał ponadto jeszcze cygaro i butelkę
wódki, a na twarzy najbardziej błogi wyraz, w jaki jego rysy były w stanie się
ułożyć. Kapitan Kodes także pozwolił sobie na luksus szerokiego uśmiechu.
Angelo, dyskretnie siedzący w rogu, również się uśmiechał, chociaż nie miał
słuchawek na uszach ani wódki. Jeśli pułkownik był szczęśliwy, to i on był
szczęśliwy. Bruno wrócił z dworca sprawdziwszy rozkład jazdy. - Jest bardzo
dogodny pociąg w porze lunchu - powiedział. - Spotkamy się na stacji w
Kolszukach o dwunastej w południe. Trafisz tam bez trudu. W całej wiosce nie ma
więcej niż pięćdziesiąt chałup. Wiesz, gdzie to jest? - W schowku na rękawiczki
znalazłam mapę i sprawdziłam. Będę punktualnie. Bruno pojechał ulicą Główną i
zatrzymał volkswagena naprzeciwko uliczki od południowej strony Łubianu. Nie
była pusta, stały na niej dwie ciężarówki i samochód, najwyraźniej zaparkowane
na noc. Brak zakazu parkowania w tak bliskiej odległości od więzienia dowodził,
że strażnicy pokładali całkowitą wiarę w jego systemie bezpieczeństwa. Bruno
zanotował w pamięci: nie ma zakazu parkowania w nocy ciężarówek od południowej
strony. - Nie zapomnij przekazać Harperowi wszystkiego, o czym dzisiaj mówiliśmy
- powiedział. - I nie zapomnij, że na użytek przypadkowych przechodniów jesteśmy
tylko parą patrzących sobie w oczy kochanków. MOja najmilsza Mario. To dla
wprawy. - Tak, Bruno - zgodziła się powśCiągliwie. - Niedługo się pobierzemy,
Bruno. - Bardzo niedługo, najdroższa. Zapadli w ciszę, ze wzrokiem utkwionym w
uliczkę; Maria cały czas, Bruno większość czasu. W kwaterze głównej służby
bezpieczeństwa pułkownik Siergiejew wydawał z gardła chrapliwy bulgot. Nie
znaczy to, że zakrztusił się wódką. Pułkownik Siergiejew się śmiał. Skinął na
Angela, żeby nalał mu następny kieliszek, a potem wskazał, żeby nalał i sobie.
Angelo omal nie zmiażdżył butelki ze zdumienia, uśmiechnął się swoim drapieżnym
uśmiechem i czym prędzej wypełnił polecenie, nie czekając aż Siergiejew się
rozmyśli. Było to wydarzenie bez precedensu, epokowa noc. Bruno odwrócił się
nagle, objął Marię ramieniem i pocałował ją namiętnie. W pierw- szej chwili
spojrzała na niego szeroko otwartymi, ciemnymi oczami, w których malowało się
zdumienie i podejrzliwość, potem rozluźniła się i przylgnęła do niego, by zaraz
zesztywnieć, kiedy rozległo się władcze pukanie o szybę. Wysunęła się z ramion
Bruna i otworzyła okno. Dwaj potężni milicjanci, uzbrojeni w broń palną i pałki,
nachylali się, zaglądając do auta. Pomijając mundury i pistolety, nie
przypominali jednak popularnego wizerunku stróżów porządku za żelazną kurtyną.
Wyraz twarzy mieli łagodny, niemal ojcowski. TEn wyższy pociągnął nosem
podejrzliwie. - Bardzo dziwnie pachnie w tym aucie, trzeba stwierdzić. -
Rozbiłam buteleczkę perfum - powiedziała Maria. - Kropelka pachnie przyjemnie,
ale całe opakowanie... cóż, rzeczywiście ten zapach jest trochę zbyt mocny,
muszę przyznać. Bruno, zacinając się lekko i z widocznym zażenowaniem w głosie
rzekł: - O co chodzi, panie władzo? To moja narzeczona. - Podniósł lewą rękę
Marii z pierścionkiem zaręczynowym, żeby nie było co do tego wątpliwości. -
Chyba przepisy nie zabraniają... - Oczywiście, że nie. - Milicjant oparł się
konfidencjonalnie łokciem o krawędź okna. - Ale zabraniają parkować na ulicy
Głównej. - Och! Bardzo mi przykro. Nie zdawałem sobie sprawy... - To te opary -
powiedział uprzejmie milicjant. - MUsicie być całkiem zaczadzeni. - Tak,
obywatelu sierżancie. - Bruno uśmiechnął się blado. - Czy możemy zaparkować za
tymi ciężarówkami? - Z nadzieją wskazał ręką na pojazdy przy ulicy Południowej.
- Oczywiście. Tylko się nie zaziębcie. Aaa, towarzyszu? - Tak, obywatelu
sierżancie? - Jeśli ją tak kochacie, czemu nie kupicie swojej narzeczonej
porządnych perfum? Wcale nie muszą być drogie. - Zachwycony własnym dowcipem
odszedł z kolegą uśmiechając się szeroko. Maria, mając w pamięci chwilę, gdy
przylgnęła do Bruna, powiedziała ze złością: - Wielkie dzięki. Przez moment
myślałam, że nie możesz mi się oprzeć. - Zawsze patrz w boczne lusterko. To
równie ważne kiedy się stoi, jak kiedy się jedzie. Wykrzywiła się do niego, gdy
zapuszczał silnik, by przestawić samochód na drugą ulicę. Milicjanci obserwowali
ich przez chwilę, potem odeszli, schodząc im z oczu. Wyższy z nich wyjął z
kieszeni na piersi mały nadajnik, nacisnął guzik i powiedział: - Zaparkowali
przy ulicy Południowej, obok Łubianu, towarzyszu pułkowniku. - Doskonale. - Mimo
metalicznego przydźwięku i słów przerywanych chrapliwym gulgotem - jego krtań
była nienawykła do śmiechu - nie ulegało wątpliwości, że to głos Siergiejewa. -
Niech sobie zakochana parka pogrucha. Już po paru minutach Bruno i Maria
ustalili, że na dole również są strażnicy. Było ich trzech i chodzili
nieustannie wokół Łubianu, w odstępach jeden za drugim, nie widząc się nawzajem.
Jako wartownicy wykazywali umiarkowany entuzjazm. Nie interesowało ich ciągłe,
dokładne lustrowanie otoczenia, baczne przypatrywanie się wszystkiemu, co
znajdowało się w zasięgu wzroku: krążyli wokół z oczami wbitymi w ziemię,
powłóczącym krokiem, sprawiając wrażenie nieszczęśników kulących się przed
zimnem i marzących tylko o końcu zmiany. Łubian patrolowano od dziesięciu czy
dwudziestu lat i nigdy nic szczególnego się nie zdarzyło - dlaczego więc miałoby
zdarzyć się teraz? Z dwóch widocznych wieżyczek strażniczych,
południowo_zachodniej i południowo_wschodniej, od czasu do czasu błyskały ponad
murem nieregularne smugi reflektorów. Nie można się było dopatrzeć żadnego
określonego porządku ich zapalania i gaszenia; wyglądało na to, że jest to
proces zupełnie przypadkowy i dowolny, zależny wyłącznie od kaprysu strażnika.
Po dwudziestu minutach Bruno odjechał, kierując się do szaletu, który odwiedził
przed wieczorem. Wysiadł z samochodu, pocałował Marię na pożegnanie i zniknął w
ciemnościach. Kiedy wyszedł, z brudnym pakunkiem ze starymi łachami i amatolem
pod pachą, był ubrany w swój poprzedni wielobarwny strój. Rozdział dziewiąty
Nazajutrz, punktualnie o dwunastej w południe, Bruno spotkał się z Marią na
stacji w Kolszukach. Był piękny, bezchmurny, zimowy dzień, rześki i słoneczny,
ale nizinny wschodni wiatr przejmował dokuczliwym chłodem. Podczas
dwudziestominutowej podróży pociągiem Bruno spędził mile czas czytając mocno
ubarwione wspomnienie pośmiertne o sobie w lokalnej gazecie niedzielnej. Był
zdumiony bogactwem i różnorodnością swojej kariery, międzynarodowym uznaniem,
które towarzyszyło mu na każdym kroku, niebywałymi wyczynami, jakie prezentował
przed głowami państw na całym świecie, a już szczególnie wzruszyło go odkrycie,
że bardzo lubił małe dzieci. Z treści artykułu jasno wynikało, że dziennikarz
przeprowadził wywiad z kimś z cyrku, kogo cechowało czarne poczucie humoru. Był
pewien, że to nie robota Wrinfielda, najbardziej prawdopodobnym sprawcą wydał mu
się Kan Dahn, choćby z tego powodu, że był jedyną osobą oprócz Bruna wymienioną
w artykule. Pomyślał, że ta publikacja wróży wspaniały pogrzeb: liczba
zgromadzonych na cmentarzu nazajutrz o jedenastej przed południem zapowiadała
się imponująco. Starannie wyciął artykuł i włożył do kieszeni wraz z tym z
poprzedniego dnia. Gospoda, którą wybrał, leżała trzy kilometry od stacji. Po
kilometrze zjechał na bok, wysiadł, otworzył bagażnik, obejrzał szybko matę
gimnastyczną i hak z liną, zamknął bagażnik i wrócił do samochodu. - Mata i lina
są takie jak chciałem. Niech tu zostaną do wtorku wieczorem. Do kiedy masz
wynajęty samochód? - Aż do naszego wyjazdu w środę. Zjechali z szosy w wąską
drogę i po chwili zatrzymali się na brukowanym podjeździe wiekowo wyglądającej
gospody. Kelner uprzejmie zaprowadził ich do stolika w rogu i przyjął
zamówienie. - Czy możemy się przesiąść do stolika przy oknie? - spytał nagle
Bruno. Maria spojrzała na niego ze zdumieniem. - Jest taki śliczny dzień -
dodał. - Ależ ocyzwiście, proszę pana. - Nie widzę stąd żadnego ślicznego dnia,
tylko tył rozwalonej stodoły - powiedziała Maria, kiedy już usiedli. - Po co ten
nowy stolik? - Chciałem siedzieć plecami do sali, żeby nikt nie obserwował
naszych twarzy. - Znasz tu kogoś? - Nie. Jechał za nami od stacji szary
volkswagen. Kiedy zatrzymaliśmy się na poboczu minął nas, ale później stanął na
bocznej drodze, czekał, aż przejedziemy i znów ruszył za nami. Teraz ten facet
siedzi dokładnie naprzeciwko naszego poprzedniego stolika. MOże umieć czytać z
ust. Zdenerwowała się. - To ja powinnam zauważać takie rzeczy. - MOże zamienimy
się rolami? - Wcale mnie to nie śmieszy - powiedziała, a potem uśmiechnęła się
na przekór sobie. - Jakoś się nie widzę w roli nieulękłej akrobatki na latającym
trapezie. Wystarczy, że stoję na balkonie pierwszego piętra lub choćby na
krześle, a już kręci mi się w głowie. Naprawdę. Widzisz, co cię czeka? - uśmiech
zgasł. - Bruno, to że się uśmiecham, nic nie znaczy. W głębi duszy jestem
przerażona. Widzisz, co ze mną masz? Nie odpowiedział. - W każdym razie
dziękuję, że ze mnie nie drwisz. Dlaczego ktoś za nami jechał, Bruno? Kto może
wiedzieć, że tu jesteśmy? I kogo śledzą, ciebie, czy mnie? - MNie. - Skąd ta
pewność? - Czy miałaś jakiś ogon? - Nie. Posłuchałam twojej rady w kwestii
bocznych lusterek. Podczas jazdy częściej patrzyłam na to, co się dzieje z tyłu
niż z przodu. Stawałam dwa razy. Nikt mnie nie mijał. - To znaczy, że chodzi o
mnie. I nie masz się czym martwić. Węszę w tym robotę Harpera. To, jak sądzę,
stary, wypróbowany sposób działania CIA. Nigdy, przenigdy nikomu nie ufać.
Podejrzewam, że połowa agentów wywiadu i kontrwywiadu spędza większość czasu na
śledzeniu drugiej połowy. Skąd Harper może wiedzieć, że nie zamierzam nawrócić
się na stare obywatelstwo i przejść na stronę dawnych towarzyszy? Trudno go
winić. Nasz dobry doktor znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Sto do jednego,
że gość za nami to ten, kogo Harper określa mianem swojego człowieka w Krau.
Zrób coś dla mnie - kiedy wrócisz do pociągu cyrkowego, idź do Harpera i zapytaj
go wprost. - Naprawdę myślisz, że to dobry pomysł? - zapytała z powątpiewaniem.
- Naprawdę. Po lunchu pojechali z powrotem na stację w Kolszukach, z szarym
volkswagenem trzymającym się ich wiernie, choć w pewnej odległości. Bruno
zatrzymał samochód przed głównym wejściem. - Zobaczymy się dziś wieczorem? -
spytał. - O tak, chętnie. - Zawahała się. - Ale czy to bezpieczne? - Oczywiście.
Dwieście metrów na południe od gospody "Pod rogiem myśliwskim" znajdziesz
kawiarnię z neonem w kształcie krzyża lotaryńskiego. Bóg wie czemu. Będę tam
czekał. O dziewiątej. - Objął ją ramieniem. - Nie bądź taka smutna, Mario. - Nie
jestem smutna. - Nie chcesz przyjść? - Ależ tak, tak, chcę. Najchętniej
spędzałabym z tobą każdą wolną minutę. - Doktor Harper nie byłby tym zachwycony.
- Chyba nie. - Ujęła jego twarz w dłonie i zajrzała mu głęboko w oczy. - Ale czy
pomyślałeś, że chwila obecna może być wszystkim, co nam będzie dane? - zadrżała.
- Niemal czuję, jak ktoś zaciska mi rękę na gardle. - W dzisiejszych czasach
trudno się spodziewać dobrych manier. Powiedz mu, żeby się odczepił. Nie patrząc
na niego ani nie mówiąc już ani słowa, zapaliła silnik i ruszyła przed siebie;
obserwował ją dopóki nie zniknęła mu z oczu. Bruno leżał na łóżku w pokoju
hotelowym, kiedy zadzwonił telefon. Recepcjonista upewnił się, czy to pan
Neuhaus, a gdy Bruno potwierdził, połączył rozmowę. Dzwoniła Maria. - Tania -
powiedział. - Jaka miła niespodzianka. Po chwili ciszy, w której Maria
najwyraźniej przystosowywała się do swojego nowego imienia, usłyszał: - Miałeś
rację. Nasz przyjaciel bierze na siebie odpowiedzialność za to, co stało się
podczas lunchu. - Jon Neuhaus ma zawsze rację. Do zobaczenia w umówionym czasie.
O szóstej wieczorem było już zupełnie ciemno. Temperatura spadła sporo poniżej
zera, wiał lekki wiatr, kłęby wolno sunących chmur zasłaniały od czasu do czasu
księżyc w trzeciej kwadrze. Niebo jarzyło się mroźnym migotaniem gwiazd. W
ciężarówce stojącej pod zajazdem dla kierowców, pięć kilometrów na południe od
miasta, siedziało parę osób. Z niskiego, parterowego budynku dobiegało jaskrawe
światło i muzyka z szafy grającej; knajpa miała wielu stałych klientów,
przyjeżdżających i wyjeżdżających w dość regularnych odstępach czasu. Jeden z
nich, kierowca w średnim wieku, okutany w liczne warstwy ubrań, właśnie wyszedł
i wspiął się do swojego pojazdu, dużego meblowozu, z parą drzwi na zawiasach z
tyłu i poręczami do przywiązywania mebli wewnątrz. Nie było ścianki działowej
między kabiną a pudłem samochodu, które zaczynało się zaraz za fotelem. Kierowca
przekręcił kluczyk w stacyjce i potężny diesel z warkotem obudził się do życia,
ale zanim mężczyzna zdążył dotknąć hamulca, sprzęgła, czy biegów, spadł głową na
kierownicę, tracąc przytomność. Para olbrzymich rąk wzięła go pod pachy,
podniosła z siedzenia niczym kukiełkę i ułożyła na podłodze samochodu. Manuelo
zalepił plastrem usta nieszczęsnego kierowcy i zajął się opaską na oczy. -
Przykro mi, że musimy potraktować w ten sposób niewinnego człowieka -
powiedział. - Prawda, prawda. - Kan Dahn potrząsnął ze smutkiem głową,
zaciskając ostatni węZeł na nadgarstkach ofiary. - Ale cel uświęca śRodki. A
poza tym - dodał z nadzieją - może wcale nie jest taki niewinny. Ron Roebuck,
który przywiązywał nogi mężczyzny do jednej z dwóch poręczy, najwyraźniej nie
uważał, aby zaistniała sytuacja wymagała jakiegokolwiek komentarza. Miał przy
sobie lasso, sznury, gruby powróz i duży zwój nylonowej liny - najcięższy,
najokazalszy i najbardziej rzucający się w oczy: był powiązany w węZły
rozmieszczone co czterdzieści pięć centymetrów. O szóstej piętnaście Bruno w
swoim wyszukanym stroju, który prywatnie uważał za kostium Pierrota, i we
wspaniałych sztucznych szynszylach opuścił hotel. Szedł spokojnym, miarowym
krokiem człowieka, któremu się nigdzie nie spieszy - w rzeczywistości nie chciał
narażać na wstrząsy piorunianu rtęci w sześciu ładunkach wybuchowych wiszących
mu u pasa. Puszyste nylonowe futro doskonale je maskowało. Jak przystało na
człowieka, który ma dużo czasu, szedł wybierając drogę na chybił trafił, co
mogło w innych warunkach wyglądać na przebiegłe kluczenie. Zatrzymywał się co
chwilę przed wystawami, oglądając wyłożone towary i nie pomijał nawet bocznych
okien sklepowych przy wejśCiu. W końCu skręcił wolno za róg, przyspieszył kroku
i dał nura w cień bramy. Mężczyzna w ciemnym płaszczu deszczowym wyłonił się zza
tego samego rogu, zawahał się, pobiegł naprzód, minął ukrytego w niszy Bruna i
padł na kolana, na chwilę zamroczony ciosem, który Bruno krawędzią prawej dłoni
wymierzył mu poniżej ucha. Bruno podniósł go jedną ręką, drugą sprawnie
przeszukując kieszenie, z których wyłowił pistolet z krótką lufą. Rozległ się
szczęk odbezpieczanego zamka. - Ruszaj - powiedział Bruno. Porwany wóz meblowy
stał mniej więcej w połowie ulicy Południowej, przylegającej do Łubianu, jako
ostatni z pięciu zaparkowanych samochodów ciężarowych. Bruno zobaczył go od
razu, kiedy zatrzymał się na rogu Głównej, w serdecznym uścisku ze swoim
niedawnym cieniem. UZnał, że będzie rozsądniej się zatrzymać, ponieważ z
przeciwnej strony ulicy zbliżał się strażnik z automatem przewieszonym przez
ramię. Sądząc po wyglądzie, broń była ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała jego
myśli. Podobnie jak wartownicy widziani poprzedniej nocy nie szedł żwawym
żołnierskim krokiem, ale wlókł się powoli, zatopiony w swoich troskach. Bruno
wbił pistolet głębiej w bok towarzysza, tuż nad kością biodrową. - Tylko piśnij,
a już po tobie. Więźniowi ten pomysł najwyraźniej nie przypadł do gustu. Strach
w połączeniu z zimnem nadał mu wyraz człowieka skostniałego z mrozu. Kiedy tylko
strażnik skręcił za róg na ulicę Główną - a nie sprawiał wrażenia osoby, która
oglądałaby się podejrzliwie przez ramię - Bruno poprowadził jeńca w kierunku
zaparkowanych ciężarówek: gdy się już przy nich znaleźli, byli niewidoczni z
drugiej strony ulicy. Pchając go przed sobą, przemykał się ostrożnie między
trzecią a czwartą ciężarówką, zerkajcą na prawo. Zza południowo_wschodniego rogu
pojawił się drugi strażnik i skręcił w ulicę Południową. Bruno cofnął się na
chodnik. Nie było żadnej gwarancji, że jeniec nie zdobędzie się nagle na odwagę
i nie wznieci alarmu, natomiast, będąc teraz poza zasięgiem wzroku, można było
bez ryzyka ciągnąć nieprzytomnego mężczyznę do wozu. Ponowił więc poprzedni
cios, tym razem z większą siłą i ofiara osunęła się na ziemię. Strażnik, niczego
nie świadomy, minął ich po drugiej stronie ulicy. Bruno zarzucił jeńca na ramię
i zaniósł do tylnych drzwi meblowozu, które się otwarły jak na zawołanie: ktoś
musiał ich bacznie obserwować przez okno. Kan Dahn w ułamku sekundy wrzucił
ogłuszonego szpicla do środka, a Bruno wszedł za nim. - Czy Roebuck już
pojechał? Żeby przywieźć mi z pociągu tę zabaweczkę i taśmy? - Tak, jest już w
drodze. Kan Dahn zeskoczył na ziemię, a za nim Manuelo, który się schował za
tyłem wozu. Kan Dahn położył się na środku ulicy, wyjął z kieszeni butelkę
whisky, oblał sobie obficie twarz i piersi i zastygł nieruchomo z butelką
zaciśniętą w garści. Twarz zasłonił ramieniem. Strażnik, który wyłonił się zza
rogu, zobaczył go niemal natychmiast. Na moment stanął bez ruchu, rozejrzał się
wokół, nie dojrzał nic niepokojącego i rzucił się biegiem w stronę leżącego
męŻczyzny. Kiedy się zbliżył, zdjął automat i zaczął podchodzić wolno i
ostrożnie, z lufą wymierzoną w potężne cielsko. Przy odległości piętnastu metrów
było nie do pomyślenia, żeby chybił. Przy odległości siedmiu metrów było nie do
pomyślenia, żeby chybił Manuelo. Rękojeść noża trafiła strażnika prosto między
oczy, a Kan Dahn z galanterią pochwycił go w ramiona, chroniąc przed upadkiem, i
w ciągu pięciu sekund załadował do ciężarówki. W ciągu następnych dziesięciu
sekund Manuelo odzyskał swój nóż i powrócił na dawne stanowisko, a Kan Dahn
zajął poprzednią pozycję. Bruno pokładał taką wiarę w przyjaciół, że nawet nie
tracił czasu na obserwowanie tych kłopotliwych czynnośCi, tylko zajął się
unieruchamianiem i kneblowaniem więźniów. W ciągu sześCiu minut pięciu mężczyzn
było przywiązanych do poręczy wewnątrz ciężarówki, i choć trzech z nich
odzyskało już przytomność, obezwładnieni i bezsilni nie byli w stanie nic zrobić
w zaistniałej sytuacji. Ludzie cyrku są mistrzami w wiązaniu węzłów: ich życie
często zależy od biegłości w tej sztuce. Trzej przyjaciele opuścili ciężarówkę.
Kan Dahn miał w kieszeni płócienne pantofle i niósł nieduży, zgrabny łom; Bruno
wziął latarkę, przerzucił przez ramię trzy związane drążki, a do kieszeni wsunął
dziwną, zawiniętą w folię paczuszkę; Manuelo oprócz zestawu noży do rzucania
niósł jeszcze parę groźnie wyglądających i grubo izolowanych nożyc do cięcia
drutu. Amatol Bruno zostawił w ciężarówce. Poszli ulicą w kierunku wschodnim. Od
czasu do czasu księżyc wyzierał spoza chmur zdradzając ich obecność każdemu, kto
by się nadarzył. Nie mieli jednak wyboru, posuwali się więc naprzód, starając
się nie rzucać w oczy, choć mało prawdopodobne, aby baczny obserwator uznał łom,
nożyce do drutu i tyczki za rzeczy nie rzucające się w oczy. GDy dotarli do
elektrowni, oddalonej o trzysta metrów od więZiennej części Łubianu, księżyc
znów schował się za chmury. Nigdzie nie było widać strażników, jedyną ochronę
stanowiła gruba stalowa siatka, rozpięta na trzymetrowych metalowych słupkach, z
jedną szyną biegnącą na samej górze i drugą na wysokości dwóch metrów. Górna
szyna była szczodrze opleciona bardzo nieprzyjemnym drutem kolczastym. Bruno
wziął łom od Kana Dahna, oparł go jednym końcem mocno o ziemię, a drugi spuścił
na siatkę, cofając się przezornie o dwa kroki. Nie nastąpił żaden pokaz
pirotechniki, żadne oślepiające wyładowania ani iskrzenia. Siatka nie była pod
napięciem, w co Bruno ani na moment nie wątpił. Tylko szaleniec puściłby dwa
tysiące woltów przez ogrodzenie stojące na ziemi, ale nie było gwarancji, że nie
mają do cyznienia z szaleńcami. Manuelo zaczął przecinać siatkę. Bruno wyjął
swój czerwony długopis i ostrożnie nacisnął przycisk. Kan Dahn spojrzał na niego
ze zdziwieniem. - Czy to trochę nie za późno na pisanie testamentu? - Zabawka,
którą dał mi doktor Harper. Strzela nabojami usypiającymi. Jeden po drugim
przecisnęli się przez dziurę w siatce. Zrobili zaledwie pięć kroków i przekonali
się, że brak wartowników został zrekompensowany psią strażą w postaci trzech
dobermanów, które wypadły na nich z ciemności. Nóż Manuela śmignął w powietrzu,
wyrzucony błyskawicznym ruchem, i jeden z psów zginął w pół skoku, z ostrzem po
rękojeść w szyi. Drugi, który rzucił się do gardła Kana Dahna, znalazł się w
żelaznym uścisku potężnych rąk, z których jedna chwyciła go za dolną szczękę, a
druga za uszami: wystarczył szybki, nieznaczny ruch i trzasnął złamany
kręgosłup. Trzecie zwierzę zdołało wprawdzie zwalić z nóg Bruna, ale ten zdążył
jeszcze umieścić mu stalowe żądło w piersi. Pies opadł ciężko na ziemię,
przekręcił się dwukrotnie i legł nieruchomo. Podeszli do budynku elektrowni.
Żelazne drzwi były zamknięte. Bruno przyłożył do nich ucho i szybko się odsunął:
nawet na zewnątrz huk turbin i generatorów na wysokich obrotach stanowił
zagrożenie dla bębenków usznych. Na lewo od drzwi na wysokości trzech metrów
było zakratowane okno. Bruno spojrzał na Kana Dahna, który pochylił się, chwycił
go za kostki i podsadził w górę bez najmniejszego wysiłku, jak na podnośniku. W
elektrowni znajdował się tylko jeden człowiek, który siedział w oszklonej
dyspozytorni, mając na uszach coś, co Bruno w pierwszej chwili wziął za
słuchawki, lecz w rzeczywistości były to nauszniki tłumiące hałas. Bruno
powrócił na ziemię. - Teraz drzwi, Kan Dahn. Nie, nie tutaj, z drugiej strony.
Projektanci zawsze robią ten sam błąd: zawiasy nigdy nie są tak mocne jak zamki.
Kan Dahn włożył płaski koniec żelaznego pręta między drzwi a ścianę i w ciągu
dziesięciu sekund zdjął je z zawiasów. Spojrzał z niesmakiem na wygięty łom,
pochwycił go w obie ręce i wyprostował, jakby był z plasteliny. Dotarcie do
sterowni zajęło im niecałe dwadzieścia sekund, zwłaszcza że nie starali się
ukrywać. Dyżurny inżynier, wpatrzony w rzędy wyłączników i przyrządów
pomiarowych, siedział w odległości dwóch metrów, zupełnie nieświadom ich
obecnośCi. Bruno nacisnął klamkę. Te drzwi też były zamknięte. Bruno spojrzał na
towarzyszy. Kiwnęli głowami. Jednym zamaszystym ruchem łomu Kan Dahn roztrzaskał
szybę w drzwiach. Nawet przy zasłoniętych uszach inżynier nie mógł nie usłyszeć
łomotu, bowiem Kan Dahn wykonał całą rzecz z werwą. Inżynier odwrócił się na
obrotowym fotelu, lecz miał tylko ułamek sekundy na dojrzenie trzech mglistych
sylwetek za drzwiami, zanim trzonek noża Manuela trafił go w czoło. Bruno
sięgnął ręką przez dziurę i przekręcił klucz. Weszli do środka i podczas gdy Kan
Dahn z Manuelem wiązali nieszczęsnego inżyniera, Bruno odczytywał metalowe
tabliczki pod wyłącznikami. Wybrał jeden z nich i ściągnął dźwignię w dół o
dziewięćdziesiąt stopni. - Jesteś pewien? - spytał Kan Dahn. - Tak. Był
zaznaczony. - A jeśli się mylisz? - To zginę porażony prądem. Bruno usiadł w
fotelu inżyniera, zdjął buty i zastąpił je parą płóciennych pantofli, których
używał na linie. Buty oddał Kanowi Dahnowi, który spytał: - Masz maskę albo
kaptur? Bruno spojrzał na swój prążkowany brązowo_czerwony garnitur i
musztardowe skarpetki. - Myślisz, że jak włożę maskę, to mnie nie poznają? - Też
racja. - To zresztą nie ma znaczenia. Po robocie nie zamierzam tu zostawać.
Ważne jest, żeby nie poznali ciebie, Manuela i Roebucka. - Przedstawienie musi
trwać? Bruno kiwnął głową i wyszedł. Ciekaw, jak długo działają strzałki
usypiające, nachylił się nad leżącym dobermanem i wolno się wyprsotwał.
Najwidoczniej dobermany miały inny system nerwowy niż ludzie: pies był martwy.
Na terenie elektrowni stały trzy dwudziestoczterometrowe słupy wysokiego
napięcia. Bruno podszedł do najbardziej wysuniętego na zachód i zaczął się
wspinać. Kan Dahn i Manuelo wyszli przez dziurę w ogrodzeniu. Słup nie stanowił
dla Bruna problemu. Choć noc była ciemna, a księżyc nadal pozostawał za
chmurami, Bruno wspinał się z równą łatwością, z jaką przeciętny człowiek
wchodzi po schodach w świetle dnia. Kiedy dosięgnął ostatniej poprzeczki, zdjął
z ramienia związane żerdki, rozwiązał troczki, które wrzucił do kieszeni, i
skręcił trzy kawałki mocno razem: miał już swoją tyczkę balansową. Nachylił się
i wyciągnął rękę poza izolator, żeby dotknąć grubego, stalowego kabla, który
wiódł do południowo_wschodniego rogu Łubianu. Przez chwilę się zawahał, lecz z
fatalistyczną rezygnacją stwierdził, że nie ma co zwlekać: jeśli przesunął
niewłaściwą dźwignię, to nawet nie zdąży sobie tego uświadomić. Wyciągnął rękę i
dotknął kabla. Wyłącznik okazał się właściwy. Kabel był zimny i co ważne, nie
pokryty lodem. Wiał wiatr, lecz dość lekki i zmienny. Panowało przeraźliwe
zimno, ale tym się nie martwił: wiedział, że zanim przejdzie te nie kończące się
trzysta metrów, będzie zlany potem. Nie czekał dłużej. Balansując tyczką ruszył
ostrożnie po drucie kotwicznym izolatora i stanął na kablu. Roebuck zszedł dwa
stopnie po schodach wagou, wyciągnął szyję, rozejrzał się uważnie na wszyst- kie
strony, nie zobaczył nikogo, zeskoczył więc na dół i opuścił pociąg równym
krokiem. Co nie znaczy, że nie mógł wychodzić z pociągu, kiedy zechciał, ani
nawet, że nie powinien być widziany z dwoma brezentowymi workami spiętymi u góry
i przerzuconymi przez ramię, gdyż nosił w nich zwykle swoje lassa i metalowe
szpikulce, na które je zarzucał podczas występów; co mogło jednak obudzić pewne
zdziwienie, to fakt, że wyszedł z pociągu cyrkowego cztery wagony dalej niż
mieszkał. Wsiadł do małej skody, którą przyjechał, skierował się w stronę
Łubianu i zaparkował w odległości stu metrów. Poszedł raźno przed siebie do
małej uliczki. Tu skręcił, wszedł przez furtkę w ogrodzeniu, wspiął się po
drabince przeciwpożarowej na murze domu i wciągnął się na dach. Przejście na
jego drugą stronę było porównywalne do przedzierania się przez dżunglę
amazońską. Jakiś ogrodnik, któremu Roebuck przy swojej zupłnej ignorancji w
sprawach uprawy roślin w Europie Środkowej przypisał w myślach domieszkę krwi
angielskiej, posadził w wypełnionych ziemią donicach i skrzyniach krzewy, krzaki
i iglaki mające do sześciu metrów wysokości, a nawet wyhodował jakimś cudem dwa
poprzeczne, starannie przystrzyżone żywopłoty i jeszcze jeden na krawędzi dachu
nad ulicą Główną. Nawet w tym egalitarnym społeczeństwie istniała potrzeba
prywatności. Był to w istocie ten sam ogród na dachu, który zwrócił uwagę
doktora Harpera podczas pierw- szej jazdy z dworca do Pałacu Zimowego. Roebuck,
współczesny Ostatni Mohikanin, rozchylił żywopłot na krawędzi i rozejrzał się
dookoła. Po drugiej stronie ulicy, jakieś cztery i pół metra nad miejscem, gdzie
stał, wznosiła się wieżyczka strażnicza na południowo_zachodnim rogu Łubianu.
Rozmiarem i kształtem bardzo przypominała budkę telefoniczną: u dołu miała
konstrukcję metalową lub drewnianą, u góry szklaną. Siedział w niej tylko jeden
strażnik, co było wyraźnie widać, gdyż w środku paliło się światło. Nagle nieco
nad szczytem wieżyczki rozbłysnął zdalnie sterowany reflektor, przesunął się
wzdłuż zachodniej krawędzi dachu, po czym obniżył się, żeby nie oślepić
strażnika w północno_zachodniej wieży. Promień reflektora zgasł i znów ożył, tym
razem penetrując południową stronę, po czym ponownie przygasł. Strażnik wyraźnie
się nie kwapił do zgaszenia światła w wieżyczce. Zapalił papierosa, potem
podniósł do ust coś, co wyglądało na piersiówkę. Roebuck miał nadzieję, że tak
zostanie: dopóki w budce paliło się światło, strażnik niewiele mógł dostrzec w
ciemności na zewnątrz. Zagięte szpice ogrodzenia pod napięciem znajdowały się u
podnóża wieżyczek. Uwzględniając różnicę poziomów było to w odległości
kilkunastu metrów. Roebuck cofnął się za żywopłot, błogosławiąc osobę, którą
potrzeba prywatności doprowadziła do takiego ogrodniczego kunsztu, zdjął z
ramienia linę i zrobił osiem zwojów, które wziął do prawej ręki. Wolny koniec
liny był już zawiązany w samozaciskającą się pętlę. Sama lina, niewiele grubsza
od zwykłego sznurka, wyglądała jakby nadawała się najwyżej do wiązania paczek. W
rzeczywistości była to nylonowa plecionka ze stalowym rdzeniem o wytrzymałości
ponad siedemset kilo. Roebuck znów rozsunął żywopłot i zerknął w dół. Kan Dahn i
Manuelo stali na rogu ulic Głównej i Południowej pozornie pogrążeni w
beztroskiej rozmowie. ULica Główna była pusta, jeśli nie liczyć przejeżdżających
samochodów, ale to nie miało znaczenia: ani jeden kierowca na tysiąc nie patrzy
w nocy w górę. Roebuck stanął na krawędzi, zakręcił liną nad głową i przy drugim
obrocie puścił ją w powietrze. Z dziecinną, zdałoby się, łatwością, lina
popłynęła w górę i pętla opadła dokładnie na te dwa szpice, na które miała
opaść. Roebuck nie próbował jej zaciskać: mógłby ściągnąć linę przez zakręcone
na zewnątrz pręty. Zgarnął resztę lassa i rzucił na ziemię dokładnie pod nogi
Kana Dahna i Manuela, którzy podnieśli koniec sznura i zniknęLi w ulicy
Południowej, a pętla sama zacisnęła się mocno u nasady szpiców. Pierwszą połowę
drogi po kablu wysokiego napięcia w kierunku Łubianu Bruno przebył bez większych
trudności. W drugiej musiał przywołać na pomoc wszystkie swoje umiejętności,
wrodzoną sprawność, refleks i nadzwyczajne poczucie równowagi. Nie spodziewał
się, że kabel będzie zwisał tak nisko i że będzie miał po nim tak strome
podejście do pokonania; nie przewidział też coraz częstszych podmuchów wiatru.
Były wprawdzie niezbyt silne, ale dla człowieka w jego położeniu nagły wzrost
szybkości wiatru choćby o kilka kilometrów na godzinę mógł okazać się zgubny.
JUż teraz kabel kołysał się nader niepokojąco. Gdyby pokrywała go nawet
najcieńsza warstwa lodu, Bruno nigdy nie zdołałby pokonać reszty drogi. Ale ją
pokonał. Kabel był przytwierdzony do wielkiego izolatora podtrzymywanego przez
dwa druty kotwiczne przymocowane do muru. Potem szedł w górę przez drugi
izolator w podstawie dużego wyłącznika w obudowie z plastiku. Wyłączenie go
eliminowałoby groźbę, że ktoś odkryje włamanie do elektrowni i ponownie włączy
prąd, ale dwubiegunowy wyłącznik, mimo że najpewniej zanurzony w oleju, mógł
narobić tyle hałasu, że zaalarmowałoby to strażnika w południowo_wschodniej
wieżyczce, odległej zaledwie o trzy metry. Bruno postanowił więc na razie go nie
ruszać. Rozkręcił tyczkę, związał razem poszczególne części i powiesił na drucie
kotwicznym izolatora, choć było mało prawdopodobne, aby miał jej jeszcze użyć.
Samo sforsowanie ogrodzenia z wygiętych na zewnątrz prętów nie stanowiło
problemu: sterczały niecały metr nad jego głową i wystarczyło podciągnąć się na
pokrywę wyłącznika, by po prostu przejść przez nie na drugą stronę. Był to
jednak także moment największego niebezpieczeństwa: po raz pierwszy miał się
znaleźć w pełni w polu obserwacji. Zarzucił pętlę sznura na jeden ze szpiców,
podciągnął się i stanął na wierzchu wyłącznika, z głową półtora metra ponad
prętami ogrodzenia. Masywny, płasko zwieńczony mur miał przynajmniej
siedemdziesiąt centymetrów grubości. Pięcioletni berbeć, nie cierpiący na
zawroty głowy, mógł wybrać się tu na przechadzkę, ale byłby jednocześnie
niebezpiecznie wystawiony na częste i nieregularne światła szperaczy
penetrujących koronę muru. Właśnie w momencie, kiedy Bruno miał przekroczyć
stalowe pręty, rozbłysł jeden z reflektorów. Świecił od strony
północno_wschodniej wieży i jego promień wędrował wzdłuż wschodniej ściany muru,
tej, przez którą miał przejść. Bruno zareagował błyskawicznie. Przycupnął
poniżej krawędzi muru, trzymając się pętli liny, żeby nie spaść. Było rzeczą
mało prawdopodobną, aby strażnik dojrzał coś tak nieznacznego, jak skręt sznura
wokół pręta, i rzeczywiście. Światło reflektora zatoczyło łuk, krótko omiotło
ścianę północną i zgasło. Pięć sekund później Bruno stał na murze. Półtora metra
niżej ciągnął się dach więZienia. Stamtąd musiało być wejście do budki
strażniczej. Bruno opuścił się na dół i skradającym się krokiem podszedł do
podnóża wieżyczki. Wiodło do niej osiem stromych drewnianych stopni. Kiedy
spojrzał w górę, we wnętrzu błysnęła zapałka i dostrzegł męŻczyznę w futrzanej
czapie, z postawionym kołnierzem kożucha, zapalającego papierosa. Zdjął nasadkę
długopisu gazowego i bezszelestnie wszedł po schodach, kładąc lewą rękę na
klamce. Odczekał, aż strażnik głęboko się zaciągnie, otworzył drzwi bez
zbytniego pośpiechu, wycelował koniec długopisu w czerwony ognik i nacisnął
skuwkę. W chwilę później przybył przez dach do wieżyczki północno_wschodniej.
Nie zabawił tam dłużej niż przy pierwszej. Zostawiwszy drugiego strażnika
unieszkodliwionego równie skutecznie, wrócił wzdłuż ściany wschodniej, opuścił
się na wierzch wyłącznika i delikatnie przełożył dźwignię. Stłumiony dźwięk mógł
być słyszany najwyżej na odległość paru metrów, gdyż - jak przypuszczał,
wyłącznik był zanurzony w oleju. Wrócił do południowo_wschodniej wieży, wyjrzał
przez mur po południowej stronie i trzy razy szybko zamigał latarką, po czym
skierował ją w dół. Z dołu dobiegł rozpoznawczy błysk. Bruno zgasił latarkę,
wyjął z przepastnej kieszeni długi, obciążony sznurek i spuśCił go. Gdy tylko
poczuł, że sznurek się naprężył i nastąpiło lekkie szarpnięcie, natychmiast
zaczął go wciągać. JUż po chwili miał w ręku drugi koniec liny, którą Roebuckowi
udało się zarzucić na kolce ogrodzenia przy południowo_zachodnim rogu Łubianu.
Naciągnął ją, ale niezbyt mocno - stalowy rdzeń w nylonowej żyłce gwarantował,
że nie będzie zwisać - i starannie przywiązał. Miał teraz linę, która biegła
przez całą długość ściany południowej, ponad metr poniżej kolców ogrodzenia. Dla
akrobaty i linoskoczka było to niczym spacer po chodniku. Odległość do
południowo_zachodniej wieży wynosiła pięćdziesiąt metrów i pokonał ją w niecałe
trzy minuty. Z liną pod stopami i prętami ogrodzenia do podtrzymania się to
przejście było dla Bruna śmiesznie łatwe. Raz, na krótką chwilę, musiał
przykucnąć, kiedy reflektor z wieżyczki, do której się zbliżał, omiatał
południową ścianę, ale ani przez moment nie zaistniało niebezpieczeństwo wpadki.
W minutę po osiągnięciu przez niego celu trzeci strażnik stracił zainteresowanie
najbliższą przyzsłością. Bruno skierował latarkę w dół do przyjaciół i
zasygnalizował cztery razy, że dotarł na miejsce, ale muszą jeszcze poczekać.
Należało się pozbyć ostatniego strażnika, tego z wieży północno_zachodniej.
Mogło być tak, że strażnicy puszczali reflektory kiedy i jak im się podobało, a
mógł też istnieć umówiony system, niełatwy do rozszyfrowania. W każdym razie
Bruno nie zamierzał pozwalać sobie na najmniejszy element ryzyka. Przeczekał, aż
ostatni strażnik zrobi kilka niedbałych zygzaków swoim szperaczem, zeskoczył na
dach ośrodka badań - który jak jego odpowiednik od strony wschodniej leżał
półtora metra poniżej krawędzi muru - i cicho jak kot przekradł się do wieży.
Strażnik najwyraźniej nie miał żadnych podejrzeń. Bruno wrócił na poprzedni róg,
dwukrotnie błysnął latarką i ponownie spuśCił obciążony sznurek. W minutę
później mocował powiązaną w węzły linę do kolców ogrodzenia. Mignął raz jeszcze
i po paru sekundach dotknął liny. Była naprężona jak struna. Pierwszy z jego
towarzyszy już się wspinał. Bruno zerknął w dół, chcąc zobaczyć który, ale
ciemność nie dawała jednoznacznej odpowiedzi: sądząc po zarysach potężnej
sylwetki musiał to być Kan Dahn. Bruno zajął się teraz dokładniejszymi
oględzinami dachu. Musiał tu gdzieś być wlot włazu dla strażników, gdyż ani w
samych wieżyczkach, ani obok nie było żadnego innego wejścia z dołu. Dostrzegł
go niemal natychmiast dzięki odblaskowi światła z częściowo obudowanego luku
blisko wewnętrznej krawędzi dachu w połowie drogi między południową a północną
ścianą. Pokrywa była osadzona skośnie, czy to dla przyciemnienia światła
płynącego z góry, czy dla zabezpieczenia przed kaprysami pogody, co było
bardziej prawdopodobne. Bruno zakradł się ostrożnie, zaglądając do środka.
Światło dochodziło zza gęsto zbrojonego szkła lufcika osadzonego na zawiasach.
ZObaczył tylko fragment pokoju pod spodem, ale to mu wystarczyło. Znajdowało się
tam czterech strażników w pełnym umundurowaniu, trzech z nich leżało,
najwyraźniej śpiąc, na brezentowych składanych łóżkach, czwarty siedział tyłem
do Bruna, naprzeciwko otwartych drzwi, układając pasjansa. Z podłogi do klapy
biegła pionowa stalowa drabina. Bruno spróbował delikatnie podważyć klapę, ale
była zamknięta, zapewne zablokowana od środka. To miejsce może i nie było
strzeżone niczym Fort Knox - jak twierdził doktor Harper - ale z pewnością
przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności przeciw najbardziej niespodziewanym
zdarzeniom. Bruno odsunął się i spojrzał przez krawędź dachu w dół, na
dziedziniec. Nie dojrzał tam śladu pilnujących psów, o których wspominał Harper;
mogły czaić się w którymś z podcieni, ale to niezbyt prawdopodobne: dobermany
zwykle niestrudzenie krążą w koło. Nie było też żadnego ruchu ani znaku życia w
przeszklonym przejściu łączącym oba budynki na wysokośCi czwartego piętra. Kiedy
Bruno wrócił do południowo_zachodniej wieżyczki, Kan Dahn już tam był. Po
wspinaczce na wysokość blisko trzydziestu metrów nawet nie miał zadyszki. - Jak
ci się szło po kablu? - zapytał. - Dobry artysta odchodzi u szczytu swoich
dokonań. Tego dokonania już nie przebiję, więc postanowiłem odejść. - I
pomyśleć, że żywa dusza cię nie widziała. To dopiero ironia losu. Gdybyś miał
dziś publiczność, moglibyśmy zgarnąć ze dwadzieścia kawałków. - Decyzja Bruna
zdawała się wcale go nie dziwić. - Co ze strażnikami z wież obserwacyjnych? -
Uśpieni. - Wszyscy? Bruno przytaknął. - Więc nie ma pośpiechu? - Nie ma też
czasu do stracenia. Nie wiem, kiedy nastęPuje zmiana warty. - Siódma wieczorem
to dość nietypowa pora. - Tak. Ale nie po to robiliśmy to wszystko, żeby teraz
narażać się na najmniejsze choćby ryzyko. Odwrócił się na widok Roebucka a zaraz
po nim Manuela przechodzących przez mur. W przeciwieństwie do Kana Dahna mieli
kłopoty ze złapaniem oddechu. Roebuck, wciąż z podwójną brezentową torbą na
ramieniu, powiedział: - Dzięki Bogu, że drogę powrotną będziemy odbywać w dół, a
nie w górę. - Nie tędy będziemy schodzić. - Nie tędy? - Roebuck zbladł pod
opalenizną. - Czy masz na myśli jakąś inną drogę? Nie jestem pewien, czy mnie to
zachwyca. - Zwykły niedzielny spacerek, nic więcej - powiedział Bruno
uspokajająco. - A teraz, do dzieła. Istnieje stąd tylko jedno zejście, a to jest
zamknięte. - Drzwi? - zapytał Kan Dahn. - Klapa w dachu. Kan Dahn potrząsnął
łomem. - Raz, dwa i po krzyku. - W pokoju na dole są strażnicy. I przynajmniej
jeden z nich nie śpi. Poprowadził ich do krawędzi muru po stronie zachodniej,
przyklęknął, uchwycił się zakrzywionego pręta i wychylił nad ulicą Główną. Inni
poszli jego śladem. - Znam rozkład tego budynku. Chcę wejść do środka oknem,
które jest pod nami. - To okno - powiedział Roebuck - ma potężne, grube kraty. -
Za chwilę nie będzie miało. - Bruno wyprostował się i wyjął z kieszeni foliową
torebeczkę. Rozwinął ją, pokazując im dwa małe polietylenowe pojemniki. -
Najlepszy środek perswazji dla żelaznych okratowań. Pod jego wpływem stają się
miękkie jak plastelina. - Co to za hokus_pokus? - zapytał Roebuck. - Żaden hokus
ani pokus. Nie obrażaj mnie. Zna to każdy szanujący się magik. MOżna zmiękczyć i
wygiąć praktycznie każdy metal smarując go tym materiałem, a co dziwniejsze,
przy pewnej ostrożności nie uszkadza ludzkiej skóry. Masa plastyczna w tych
pojemnikach zawiera kwas, który wżera się między cząstki metalu i rozmięKcza je.
Pewien izraelski magik twierdzi, że przy dostatecznej ilości czasu i tej pasty
może zmiękczyć czołg. A tu mamy tylko dwa żelazne pręty. - Jak szybko to działa?
- Pięć minut powinno wystarczyć, ale nie jestem pewien. - A jeśli mają alarm? -
zapytał Manuelo. - Poradzę sobie z tym. Bruno zrobił podwójną pętlę, założył ją
sobie wysoko na uda, przewiązał się liną w pasie i przerzucił przez mur.
Wyciągnął się na całą długość rąk trzymając się prętów, dopóki Kan Dahn nie
przejął pieczy nad liną i nie zaczął go spuszczać. Obwiązany wokół pośladków i
talii, z nogami na parapecie okna i jedną ręką na kracie, Bruno czuł się
bezpiecznie jak dziecko w kołysce. W oknie były cztery pręty rozstawione co
dwadzieścia centymetrów. Wyjął z kieszeni dwie tuby masy plastycznej, odwinął je
do połowy, i uważając, aby nie zgubić polietylenowej osłonki, obłożył masą dwa
środkowe pręty, wygładzając ją i owijając z powrotem polietylenem, aby odciąć
dopływ powietrza. Potem wspiął się po linie do metalowego ogrodzenia; Kan Dahn
wychylił się, chwycił go pod pachy i bez wysiłku przeniósł nad groźnie wygiętymi
kolcami. - Za pięć minut, Manuelo, zejdziesz tam ze mną i z Kanem Dahnem -
powiedział Bruno. - Roebuck zostanie tutaj. I pilnuj swojej torby: nie możemy
sobie pozwolić na jej stratę. Czy mogę prosić o nożyce do drutu, Manuelo? Teraz
Kan Dahn wślizgnął się w podwójną pętlę i obwiązał w pasie liną, którą
zaasekurował wokół trzech prętów - zrozumiała przezorność zważywszy masę jego
ciała - po czym spuścił się do okna. Zacisnął potężne pięści wokół dwóch
środkowych krat i zaczął je rozsuwać. Zapasy były krótkie i nierówne. Kraty
wygięły się, jakby były z lichej plasteliny, ale Kan Dahn nie zadowolił się
zrobieniem otworu: natarł raz jeszcze i wyrwał kraty z muru. Podał je na dach.
Bruno zjechał do niego po drugiej linie. Gdy znalazł się przy oknie, zapalił
latarkę i zajrzał przez szybę. Ukazał mu się całkiem niewinnie wyglądający
pokój, ponuro umeblowany metalowymi szafkami, metalowymi stołami, wyściełanymi
metalowymi krzesłami. Nie było widać śladu niebezpieczeństwa. Kan Dahn wziął od
niego latarkę, a Bruno wyjął zwitek brązowego papieru, rozwinął go i przycisnął
jedną stroną do szyby okiennej. Papier był samoprzylepny. Odczekał kilka sekund
i mocno uderzył w środek okna pięścią. Szyba wypadła na środek pokoju, nie
czyniąc właściwie żadnego hałasu. Bruno wziął latarkę od Kana Dahna i trzymając
w tej samej ręce nożyce do drutu przełożył głowę i jedno ramię przez powstały
otwór. Natychmiast zlokalizował biegnące na widoku przewody instalacji
alarmowej, przeciął je, sięgnął do klamki i otworzył okno. Po dziesięciu
sekundach obaj z Kanem Dahnem byli w środku, po drugich dziesięciu przyłączył
się do nich Manuelo. Miał ze sobą łom Kana Dahna. Drzwi pokoju były otwarte,
korytarz pusty. Trzej mężczyźni ruszyli nim do otwartych drzwi na lewo. Bruno
dał znak Manuelowi, który stanął z przodu i trzymając nóż za ostrze, ostrożnie
wysunął koniuszek trzonka zza futryny. Prawie natychmiast rozległo się dyskretne
pukanie w szybę klapy na górze, akurat na tyle głośne, aby zwrócić uwagę
strażnika z kartami, lecz nie obudzić pozostałych trzech. Mężczyzna przy stole
podniósł pytająco głowę i już było po wszystkim. Trzonek noża Manuela trafił go
nad uchem, a Kan Dahn podtrzymał upadające ciało, zanim dotknęło podłogi. Bruno
zdjął ze stojaka jeden z automatów i wziął na muszkę pozostałych trzech
mężczyzn. Ostatnią rzeczą jakiej sobie życzył, było użycie broni, ale oni nie
musieli o tym wiedzieć, a poza tym człowiek rozbudzony ze snu nie będzie się
kwapił do dyskusji ze schmeisserem. Lecz oni nadal spali kamiennym snem, nawet
kiedy Kan Dahn otworzył klapę i Roebuck ze swoją torbą zszedł po drabinie. Bruno
wyjął długopis gazowy i podszedł do prycz, a wraz z nim Roebuck uzbrojony w
stosowną ilość sznura. Zostawili wszystkich czterech strażników bezpiecznie
związanych i zakneblowanych, trzech z nich pogrążonych w jeszcze głębszym śnie
niż poprzednio. Zablokowali klapę, co było zapewne nadmierną ostrożnością,
zamknęLi za sobą drzwi i zabrali klucz. - Na razie idzie jak po maśle -
powiedział Bruno. Podniósł w górę schmeissera, którego pożyczył z pokoju
strażników. - A teraz chodźmy do Van Diemena. Kan Dahn przystanął w pół kroku ze
zdumioną miną. - Do Van Diemena? Po co mielibyśmy do niego iść, teraz czy
później? Wiesz, gdzie jest jego gabinet i laboratorium. Powinniśmy pójść prosto
tam, wziąć te dokumenty, na których ci zależy... jesteś całkiem pewien, że je
rozpoznasz? - Jestem pewien. - A potem zwinąć manatki i zniknąć w cieniu nocy.
Fachowa robota, czysta, szybka i cicha. Oto, co lubię. Bruno przyjął tę
deklarację z powątpiewaniem. - Najchętniej roztrzaskałbyś tu w Łubianie czaszkę
każdemu, kogo spotkasz. Dam ci cztery powody, dla których nie możemy zrobić tego
na twój sposób, a potem już bez dyskusji, w każdej chwili może nastąpić zmiana
warty. Czas działa na naszą niekorzyść. - ZMiana warty słodko śpi w swoim
pokoju. - To niekoniecznie musi być nowa warta. Strażnicy mogą meldować się po
zejściu z posterunku gdzieś w dowództwie. Może zjawić się ktoś z rutynową
inspekcją. Nie wiem. A teraz, powód pierwszy: te papiery mogą być w prywatnym
mieszkaniu Van Diemena. Powód drugi: należy go wtedy przekonać, żeby powiedział,
gdzie są. Powód trzeci: jeśli jego segregatory z dokumentacją są zamknięte, a
byłoby dziwne, gdyby było inaczej, to włamując się do nich narobimy sporo hałasu
w pomieszczeniach, które są tuż obok. Ale czwarty powód jest najważniejszy.
Powinniście się domyślić. - Po ich minach widać było, że się nie domyślają. -
Zabieram go ze sobą do Stanów. - Zabierasz go... - Roebuck spojrzał na niego z
niedowierzaniem. - Mąci ci się w głowie. Zbyt wiele przeszedłeś. - Czyżby? Po
jakie licho mamy zabierać dokumentację, zostawiając go tutaj? To jedyny
człowiek, który zna te przeklęte wzory, czy cokolwiek to jest i wystarczy, że
usiądzie i napisze je z powrotem. - Wiesz, to mi nie przyszło do głowy -
powiedział Roebuck, zaczynając z wolna rozumieć. - Zdaje się, że nie tylko
tobie. Dziwne, prawda? W każdym razie jestem pewien, że Wuj Sam znajdzie dla
niego jakieś niezgorsze, stosowne zajęcie. - Takie jak dalsze prace nad tą
cholerną antymaterią? - Z tego co o nim wiem, Van Diemen wybrałby raczej śmierć.
Jest renegatem, jak wiadomo. Musiały zaistnieć jakieś bardzo żywotne polityczne
i ideologiczne powody, dla których nawiał tu z Niemiec. Nigdy nie będzie z nami
współpracował. - Ale to jest karalne - powiedział Kan Dahn. - Porwanie jest
przestępstwem w każdym kraju na świecie. - To prawda. Jednak to lepsze niż
śmierć. Co mam zrobić? Kazać mu przysięgać na Biblię, czy jakieś stosowne dzieło
marksistowskie, które wpadnie nam w ręce, że nigdy nie odtworzy żadnego z tych
wzorów? Przecież wiecie, że się nie zgodzi. A może zostawić go w spokoju, żeby
mógł bez przeszkód pisać pamiętniki... o tym jak wyprodukować tę straszliwą
broń? Zapadła wymowna cisza. - Sami widzicie, że nie mam dużego wyboru. Więc co
powinienem zrobić? Zastrzelić go w imię prawdziwego patriotyzmu? Przez chwilę
nie padła żadna odpowiedź, bo też nie było na to odpowiedzi. W końcu Kan Dahn
rzekł: - MUsisz wziąć go do Stanów. Rozdział dziesiąty Drzwi Van Diemena były
zamknięte. Kan Dahn naparł na nie i stanęły otworem. Zostały wyłamane przy
zawiasach i Bruno pierwszy wskoczył do śRoedka ze schmeisserem w rękach;
uprzytomnił sobie, na szczęście w samą porę, że bez broni palnej na widoku są od
razu na straconej pozycji - każdy napotkany strażnik widząc ich nieuzbrojonych
będzie miał nieodpartą chęć użycia własnego automatu. Przestraszony starzec,
wsparty jednym łokciem na łóżku, drugą ręką przecierający oczy ze snu, miał
szczupłą, arystokratyczną twarz, siwe włosy, siwe wąsy i brodę: wyglądał na
zupełne przeciwieństwo popularnego wizerunku szalonego naukowca. Nie wierząc
własnym oczom przenosił wzrok z intruzów na przycisk na stoliku nocnym. - Jeśli
go pan dotknie, to koniec z panem. Słowa Bruna brzmiały całkiem przekonująco i
Van Diemen został przekonany. Roebuck podszedł do przycisku i przeciął kabel. -
Kim jesteście? Czego chcecie? - głos Van Diemena był spokojny, bez nuty strachu.
Starzec sprawiał wrażenie człowieka, który zbyt dużo wycierpiał, żeby się
jeszcze czegokolwiek bać. - Chcemy pana. Chcemy plany pańskiego wynalazku do
produkcji antymaterii. - Rozumiem. MNie możecie zabrać w każdej chwili. Żywego
lub martwego. Żeby dostać plany, musicie mnie najpierw zabić. I tak ich tu nie
ma. - Nieprawda. Zakneblujcie go i zwiążcie mu ręce na plecach. Potem się
rozejrzymy. Poszukamy kluczy i dokumentów, a może tylko jednego klucza?
Przeszukanie, które trwało około dziesięciu minut i zostawiło po sobie
nieopisany bałagan, nie dało rezultatów. Bruno stał, nie wiedząc, co robić. Czas
coraz szybciej im uciekał. - Przetrząśnijcie jego ubranie. Przeszukali ubranie i
dalej nic nie znaleźli. Bruno podszedł do związanego i zakneblowanego starca na
łóżku, przyjrzał mu się z namysłem, wyciągnął rękę i delikatnie ujął złoty
łańcuszek, który profesor miał na szyi. Nie wisiał na nim krzyżyk ani Gwiazda
Dawida, ale coś, co było dla Van Diemena jeszcze cenniejsze niż te symbole dla
katolika czy Żyda: błyszczący, starannie wycyzelowany klucz z brązu. Całe dwie
ściany gabinetu Van Diemena były obstawione metalowymi kartotekami. Razem było
ich czternaście, a każda miała cztery wysuwane szuflady. Pięćdziesiąt sześć
dziurek od klucza. Roebuck bez powodzenia próbował trzydziestą. Wszyscy w pokoju
patrzyli na niego z napięciem. Wszyscy, oprócz Bruna. Ten nie spuszczał oczu z
twarzy Van Diemena, która przez cały czas pozostawała bez wyrazu. Nagle drgnął
mu kącik ust. - Ta szuflada - powiedział Bruno. I tak było. KLucz przekręcił się
z łatwością i Roebuck wyciągnął szufladę. Van Diemen chciał rzucić się naprzód,
co, aczkolwiek zrozumiałe, było zupełnie niemożliwe, gdyż Kan Dahn obejmował go
swoim potężnym ramieniem. Bruno podszedł do szuflady i zaczął szybko przeglądać
dokumenty. Wyjął plik papierów, sprawdził pozostałe, potem sprawdził je ponownie
i zamknął szufladę. - To te? - spytał Roebuck. - Tak. - Bruno włożył papiery
głęboko do wewnętrznej kieszeni swojego szykownego garnituru. - Cóż, to jakby
już po wszyst- kim - powiedział z pewnym żalem Roebuck. - Nie martwiłbym się na
zapas - pocieszył go Bruno. - Jeszcze wiele może się zdarzyć. Zeszli na siódme
piętro. Van Diemen szedł zakneblowany z rękami związanymi z tyłu, gdyż w budynku
mieszkał personel więZienia i było więcej niż prawdopodobne, że profesor zechce
dać znać o zaistniałej sytuacji. Na tym piętrze nie było straży i nie bez
powodu: personel więzienny zawsze można zastąpić innym, wyników badań Van
Diemena nie. Bruno skierował się prosto do drzwi u podnóża schodów. Nie były
zamknięte. Podobnie jak kartoteki wewnątrz, bo tu też nie było powodu ich
zamykać. Bruno zaczął otwierać szufladki jedną po drugiej, wyjmował akta, szybko
je przeglądał, po czym rzucał po prostu na podłogę. Roebuck patrzył na niego z
niejakim zdumieniem. - Jeszcze przed chwilą paliłeś się do wyjścia. Co to w
ogóle za pomieszczenie? Bruno spojrzał na niego przelotnie. - Nie pamiętasz
wiadomości, jaką mi przekazałeś? - Ach, to! - Właśnie, ach, to! "#/4#30.
Zachodnie wejście. Żadnych problemów. Ręczę głową." Trzymają tu akta więZienne.
Nic więcej Bruno nikomu nie wyjaśniał. Nagle znalazł to, czego chciał, dokładny
wykres z rzędami nazwisk z boku. Przestudiował go szybko, kiwnął głową z
widoczną satysfakcją, rzucił papier na podłogę i odwrócił się ku drzwiom. -
Zapisałeś już sobie wszystko w głowie? - spytał Roebuck. - MNiej więcej. OminęLi
windę, zeszli schodami na czwarte piętro i przeszli oszklonym korytarzem do
bloku więZiennego. Był w tym pewien element ryzyka, ale niewielki: jedyni
ludzie, którzy mogli obserwować to szczególne akwarium, to strażnicy z
wieżyczek, a oni akurat nie byli się w stanie w tej chwili z tego wywiązać.
Bruno zatrzymał ich przy zamkniętych drzwiach na końCu korytarza. - Poczekajcie.
Wiem, gdzie jest wartownia: za rogiem na lewo. Ale nie wiem, czy są tu jacyś
strażnicy. - No więc? - zapytał Roebuck. - Jest tylko jeden sposób, żeby się o
tym przekonać. - Idę z tobą. - Nie. Nikt cię jeszcze nie widział i chcę, żeby
tak zostało. Nie zapominaj, że artysta cyrkowy Roebuck ma dziś wieczorem występ.
Podobnie jak Manuelo i Kan Dahn. No i oczywiście Vladimir i Yoffe. Manuelo
spojrzał na niego z osłupieniem. - Twoi bracia? - Naturalnie. Są tutaj. Jak
myślisz, gdzie mieliby ich zamknąć? - Ale... ale te żądania okupu? - Swoisty
sposób bycia tutejszej służby bezpieczeństwa. MOi bracia mogą wziąć udział w
przedstawieniu zupełnie bezkarnie, nikt im nic nie zarzucał. Zresztą, cóż można
im zarzucić? Byli tylko zakładnikami, gwarantami mojego dobrego sprawowania. Nie
sądzicie chyba, że milicja przyzna się do ich uprowadzenia i żądania okupu? To
by wywołało międzynarodowy skandal. - Trzeba przyznać, że jesteś dość skryty -
zrobił mu wymówkę Manuelo. - To najlepszy sposób, żeby ujść z życiem. - A jak
masz zamiar teraz tego dokonać? - Wydostając się stąd. - Jasne. Żaden problem.
Po prostu rozwiniesz skrzydła i odlecisz. - MNiej więcej. Roebuck ma w swojej
torbie takie małe urządzenie. Włączę je i po dwudziestu minutach przyleci wielka
ważka. - Ważka? Helikopter? Skąd, na miłość boską? - Z zakotwiczonego w pobliżu
amerykańskiego okrętu marynarki wojennej. Nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć.
- Bardzo skryty - powiedział wreszcie Roebuck. - To znaczy, że tylko ty jeden
wyjeżdżasz? - Zabieram Marię. Tutejsza milicja ma nagrane rozmowy świadczące, że
tkwiła w tym po uszy. Patrzyli na niego nic nie rozumiejąc. - Zapomniałem wam
powiedzieć. Maria jest agentką CIA. - Cholernie skryty - mruknął ponuro Roebuck.
- A jak masz zamiar się z nią spotkać? - Pojadę po nią do cyrku. Kan Dahn
potrząsnął ze smutkiem głową. - Jesteś kompletnie, kompletnie szalony. - Czy
inaczej byłbym tutaj? - Bruno pstryknął czarnym długopisem, odbezpieczył
pistolet maszynowy i ostrożnie otworzył drzwi. Było to więZienie jak każde inne,
z rzędami cel wzdłuż czterech ścian wychodzącymi na korytarz odgrodzony z
drugiej strony wysoką siatką od głębokiej studni klatki schodowej, biegnącej w
górę przez całą wysokość budynku. Z tego, co Bruno zdołał dostrzec, nie było
żadnych strażników na widoku, w każdym razie na czwartym piętrze. Podszedł do
siatki, spojrzał w górę, a potem piętnaście metrów w dół na betonową podłogę.
Trudno było stwierdzić z całą pewnośCią, ale wyglądało na to, że nikt nie
patroluje budynku, nie było też nic słychać. A strażnicy więZienni, zwłaszcza
wojskowi, nie wyróżniają się zbytnią lekkością kroków. Parę metrów w lewo, zza
oszklonych drzwi dobiegało światło. Bruno skradł się ku nim na palcach i zajrzał
do środka. Siedziało tam przy stoliku dwóch, i tylko dwóch strażników.
Najwyraźniej nie spodziewali się wizyty nikogo z przełożonych ani żadnej
inspekcji, gdyż stała przed nimi butelka wódki i dwie szklanki. Oczywiście grali
w nieodłączne karty. Bruno pchnął drzwi. Obaj mężczyźni zwrócili twarz w jego
stronę i znaleźli się oko w oko z zimną lufą automatu. - Wstać. Posłuchali
niezwłocznie. - Ręce na kark. Zamknąć oczy. MOcno. I tym razem się nie ociągali.
Bruno wyjął długopis gazowy, nacisnął dwa razy i cicho gwizdnął na towarzyszy.
Kiedy wiązali strażników, Bruno przeglądał rzędy ponumerowanych kluczy wiszących
na ścianie. Na szóstym piętrze Bruno wziął klucz numer 613 i otworzył drzwi
celi. Jego dwaj bracia, Vladimir i Yoffe, popatrzyli na niego nie wierząc
własnym oczom, a potem podbiegli i uśmciskali go bez słowa. Bruno uśmiechając
się, odsunął ich na bok, wyjął następne klucze i otworzył kolejno cele 614, 615
i 616. Stojąc przed celą 616 spojrzał z gorzkim uśmiechem na swoich braci oraz
towarzyszy i Van Diemena, którzy tymczasem nadeszli. - Miły gest, żeby zamknąć
wszystkich Wildermannów razem, nie uważacie? Troje drzwi otwarło się niemal
jednocześnie i trzy postacie wysunęły się na korytarz, dwie z nich bardzo
niepewnym krokiem. Ci dwoje, którzy z trudem chodzili, byli starzy, przygarbieni
i siwi, jedno z nich było kiedyś mężczyzną, a drugie kobietą, ich pokryte
więZienną bladością twarze nosiły piętno cierpienia, bólu i wycieńczenia.
Trzecia postać należała do młodego mężczyzny, który był młody już tylko wiekiem.
Stara kobieta spojrzała na Bruna zamglonym, przygasłym wzrokiem. - Bruno -
powiedziała. - Tak, matko... - Wiedziałam, że kiedyś się zjawisz. Objął
ramieniem jej chude plecy. - Przepraszam, że to tak długo trwało. - Jaka
wzruszająca scena - powiedział doktor Harper. - Bardzo, bardzo wzruszająca.
Bruno cofnął rękę i odwrócił się bez pośpiechu. Doktor Harper, trzymając przed
sobą Marię w charakterze tarczy, celował w niego pistoletem z tłumikiem. Obok,
uśmiechając się drapieżnie, stał podobnie uzbrojony pułkownik Siergiejew. Za
nimi wznosiła się potężna postać Angela, którego ulubioną bronią była
śmiertelnie groźna pałka wielkości kija baseballowego. - Mam nadzieję, że nie
przeszkadzamy? - ciągnął doktor Harper. - To znaczy, nie mieliście chyba zamiaru
nigdzie wychodzić? - Owszem, mieliśmy zamiar. - Rzuć ten automat - rozkazał
Siergiejew Brunowi. Bruno schylił się, położył broń na podłodze i prostując się
błyskawicznym ruchem pochwycił Van Diemena, stawiając go przed sobą. Drugą rąKą
sięgnął do kieszeni na piersi po czerwony długopis, wcisnął przycisk i ponad
ramieniem Van Diemena wycelował w twarz Harpera. Na ten widok twarz doktora
ściągnęła się ze strachu, a jego palec zacisnął się na spuście. Siergiejew, nie
uśmiechając się już, syknął z wściekłośCią: - Rzuć to! Dostanę cię z boku. Była
to trafna obserwacja, ale na swoje nieszczęście Siergiejew mówiąc to, przeniósł
wzrok na Bruna, wszystkiego na dwie sekundy, niemniej dla człowieka o szybkości
i zręcznośCi kobry jakim był Manuelo, dwie sekundy to śmiesznie długi przeciąg
czasu: Siergiejew zginął, nawet tego nie poczuwszy, z nożem wbitym po rękojeść w
szyję. W ułamek sekundy później zarówno Van Diemen jak i Harper leżeli na
podłodze, Van Diemen z kulą w piersi przeznaczoną dla Bruna, Harper ze strzałką
wbitą w policzek. Angelo, z twarzą wykrzywioną niepohamowaną wściekłością, wydał
z gardła zwierzęcy pomruk i rzucił się naprzód wymachując ogromną pałką. Kan
Dahn, poruszając się jeszcze szybciej i z niezwykłą zwinnością jak na mężczyznę
o jego posturze, uchylił się przed ciosem, wyrwał pałkę z rąk Angela i odrzucił
ją z pogardą na bok. Walka wręcz, która nastąpiła, była równie tytaniczna co
krótka, a chrzęst łamanego karku Angela przypominał trzask suchej gałęzi pod
siekierą drwala. Bruno objął ramieniem dygoczącą jak w febrze dziewczynę, a
drugim otoczył oszołomioną, przerażoną i nic nie rozumiejącą starą kobietę. -
Koniec, już po wszystkim - powiedział. - Jesteście teraz bezpieczni. Powinniśmy
stąd szybko wyjść. Chyba nie masz nic przeciwko temu, ojcze, prawda? Ale stary
człowiek patrzył na leżące ciała i nie odpowiedział. Bruno mówił dalej, do
nikogo w szczególności: - Przykro mi, jeżeli chodzi o Van Diemena. Ale może
lepiej się stało. I tak nigdzie nie było dla niego miejsca. - Nigdzie? - spytał
Kan Dahn. - W jego świecie może tak, ale nie w moim. Był do głębi amoralny - nie
niemoralny - wymyślając tak piekielną broń. Całkowicie pozbawiony skrupułów,
nieodpowiedzialny człowiek. Wiem, że to zabrzmi okrutnie, ale świat obejdzie się
bez niego. - Dlaczego doktor Harper po mnie przyszedł? - spytała Maria. - Mówił
coś o nadajniku i taśmach, które mu zginęły z przedziału. - Tak, zgadza się.
Roebuck je ukradł. Nie można ufać tym Amerykanom. - Toteż mi nie ufasz. I nic mi
nie mówisz. - W jej głosie nie było pretensji, tylko brak zrozumienia. - Ale
może mi powiesz, co będzie, kiedy doktor Harper odzyska przytomność. - Umarli
nie odzyskują przytomnośCi. Przynajmniej nie na tej planecie. - Umarli? - Nie
potrafiła już wykrzesać z siebie ani śladu emocji. - Te strzałki były nasycone
śmiertelną trucizną. Jakąś rafinowaną odmianą kurary, jak sądzę. Chcieli, żebym
zabił ich własnych ludzi. Na szczęście byłem zmuszony posłużyć się tym w obronie
przed psem. Teraz już martwym psem. - Chcieli, żebyś zabił ich własnych ludzi? -
Wyglądałoby to dla mnie bardzo niewesoło, i dla Ameryki też, gdybym zabił
któregoś z tutejszych strażników i został złapany na gorącym uczynku. Tak, byli
gotowi poświęcić własnych ludzi. LUdzie tacy jak Harper i Siergiejew nie mają
serca ani duszy. Zastrzeliliby własnych rodziców, gdyby miało to posłużyć ich
osobistym korzyściom politycznym. Nawiasem mówiąc, było postanowione, że i ty
masz umrzeć. Zostałem, naturalnie, poinstruowany, żeby nie strzelać strzałkami
do Van Diemena, gdyż ma rzekomo słabe serce. Cóż, teraz rzeczywiście jego serce
miewa się nie najlepiej. Harper wpakował mu w sam środek kulę. - Spojrzał na
Marię. - Wiesz, jak się obsługuje nadajnik, który Roebuck ma tu w torbie?
Przytaknęła. - Dobrze, wyślij więc sygnał wywoławczy. - Zwrócił się do Kana
Dahna, Roebucka i Manuela: - Sprowadźcie moich rodziców po schodach powoli,
dobrze? Nie mogą iść szybko. Poczekam na dole. - Dokąd się wybierasz? - zapytał
Kan Dahn podejrzliwie. - Brama jest wyposażona w blokadę zegarową, więc ktoś
musiał ich wpuścić. Ten ktoś jest tam nadal lub gdzieś w pobliżu. Nikt was dotąd
nie widział i chcę, żeby tak zostało. - Podniósł z podłogi automat. - Mam
nadzieję, że nie będę musiał go użyć. Kiedy w pięć minut później spotkali się na
parterze, Bruno zrobił już, co było do zrobienia. Kan Dahn obejrzał dwóch
związanych, zakneblowanych i chwilowo nieprzytomnych strażników z niejaką
satysfakcją. - Z moich obliczeń wynika, że związaliśmy dzisiaj trzynaście osób.
Dla niektórych to z pewnośCią nieszczęśliwa liczba. No więc teraz wzlecisz w
niebo i do widzenia. - Tak jest. - Bruno zwrócił się do Marii: - Czy nawiązałaś
łączność? Spojrzała na zegarek. - JUż wystartował. Spotkanie za szesnaście
minut. - Dobrze. - Popatrzył z uśmiechem na Kana Dahna, Manuela, Roebucka,
Vladimira i Yoffe'ego. - My weźmiemy ciężarówkę, a wasza piątka niech dyskretnie
wróci do Pałacu Zimowego. Au revoir i wielkie dzięki. ZObaczymy się na
Florydzie. Życzę przyjemnego wieczoru w cyrku. Bruno pomógł rodzicom i
najmłodszemu bratu wejść od tyłu do ciężarówki, sam usiadł z przodu z Marią i
ruszył na spotkanie z helikopterem. Zatrzymał samochód jakieś trzydzieści metrów
za drewnianym mostem nad wąską, rwącą rzeką. Maria spojrzała na drzewa rosnące
gęsto po obu stronach drogi. - Czy tu ma wylądować? - Za zakrętem. Na polanie.
Ale najpierw muszę jeszcze coś zrobić. - Naturalnie. - Jej głos był
zrezygnowany. - A można spytać co? - Muszę wysadzić most w powietrze. -
Rozumiem, musisz wysadzić most w powietrze. - Nie okazała zdziwienia, doszła już
do takiego stanu, że nie mrugnęłaby okiem, gdyby oznajmił, że ma zamiar zrównać
z ziemią Pałac ZImowy. - Dlaczego? Wziął ładunki amatolu i wysiadł z ciężarówki,
a Maria za nim. Idąc w stronę mostu powiedział: - Czy nie przyszło ci do głowy,
że kiedy rozlegnie się warkot helikoptera, a słychać go z dużej odległości,
milicja i wojsko wylegną z uli jak rozwścieczone pszczoły? Nie chcę, żeby nas
dopadły. Maria była zdruzgotana. - Zdaje się, że jest bardzo wiele rzeczy, które
nie przychodzą mi do głowy. Objął ją ramieniem i pozostawił to bez odpowiedzi.
RAzem weszli na środek mostu, gdzie Bruno umieścił ładunki pomiędzy dwiema
podporami, a potem wyprostował się i przyjrzał im uważnie. - Czy jesteś
ekspertem w każdej dziedzinie? - zapytała Maria. - Nie trzeba być ekspertem,
żeby wysadzić drewniany most. - Wyjął z kieszeni kombinerki. - Trzeba tylko mieć
podobny przyrząd, żeby zgnieść ampułkę zapalnika chemicznego, i oczywiście dość
oleju w głowie, żeby natychmiast się oddalić. Wciąż stał wpatrując się w most,
więc wreszcie zapytała: - Czemu nie zgniatasz zapalników. - Z dwóch powodów. Po
pierwsze muszę to zrobić tylko z jednym, resztę uruchomi wybuch pierw- szego
ładunku. Po drugie, jeśli wysadzę most w tej chwili, wściekłe pszczoły przylecą
tu natychmiast i jeszcze znajdą sposób, żeby przekroczyć rzekę albo przejechać
jakimś pobliskim mostem. Poczekamy, aż usłyszymy helikopter, wysadzimy most,
pojedziemy na polanę i reflektorami ciężarówki oświetlimy teren lądowania. -
Słyszę już warkot helikoptera - powiedziała Maria. Skinął głową, pochylił się,
zgniótł zapalnik, wziął ją za rękę i zbiegli z mostu. Dwadzieścia metrów dalej
odwrócili się właśnie w momencie, kiedy nastąpił wybuch. Huk był zupełnie
zadowalający, podobnie jak rezultat. Środek mostu, którego konstrukcja i tak
była krucha, po prostu rozpadł się jak domek z kart i spadł do rzeki. Przesiadka
na helikopter i przelot na statek przebiegły bez przeszkód; pilot prowadził
podrygującą maszynę nisko nad ziemią, by nie dostać się w zasięg radaru. Gdy już
znaleźli się na okręcie, Bruno zaczął się tłumaczyć przed rozzłoszczoną Marią. -
Wiem, że cię oszukiwałem i bardzo przepraszam, ale nie chciałem, żebyś zginęła.
Domyślałem się od początku, że większość naszych rozmów jest nagrywana. MUsiałem
przekonać Harpera, że włamanie nastąpi we wtorek. Był przygotowany, żeby złapać
mnie tej nocy na gorącym uczynku. - A Kan Dahn, Roebuck i Manuelo? - Byli w tym
od samego początku. - Ty wstrętny, przebiegły... Ale co właściwie sprawiło, że
zacząłeś podejrzewać Harpera? - MOja słowiańska krew. Obrzydliwa, podejrzliwa
natura, jaką mamy my, Słowianie. Jednym z niewielu miejsc w cyrku, jeszcze w
Stanach, które nie miało podsłuchu, było biuro. Elektroniczny wykrywacz, który
Harper przyniósł, miał w jego zamyśle rzucić podejrzenie na cały cyrk. Jeśli
pośRód nas nie było wtyczki, to musiał to być Harper. Tylko czterech ludzi było
wtajemniczonych w sprawę: admirał, Pilgrim, Fawcett i Harper. Admirał jest poza
podejrzeniem, FAwcett i Pilgrim zginęLi. A więc Harper. Ten ochmistrz na statku,
Carter, miał dbać nie o to, żeby moja kabina nie była na podsłuchu, lecz właśnie
żeby była. Tak samo zresztą jak twoja. - Nie masz na to żadnych dowodów. -
Czyżby? Korespondował z Gdynią i miał tysiąc pięćset dolarów w swojej kajucie. W
nowych banknotach. Mam numery serii. - Tamtej nocy spotkał go na pokładzie
przykry incydent... - To Kan Dahn był tym incydentem. Potem Harper powiedział,
że da mi wytrych, który otworzy każdy sejf. Musiał mnie uważać za kompletnego
głupca. Potrzeba by setki wytrychów, żeby móc otworzyć każdy sejf bez względu na
typ zamka. MOgło to oznaczać tylko jedno: miał dostęp do prawdziwych kluczy Van
Diemena. I ciągle mnie pytał, w jaki sposób mam zamiar dostać się do Łubianu.
Powtarzałem, że jeszcze zobaczę. W końcu przekazałem mu swoje plany - stek
kłamstw - zdradzając je tobie w twojej kabinie. Jak może pamiętasz, to Harper
zaproponował, abyśmy się spotkali właśnIe tam. No i oczywiście, tobie też nie
ufałem. - No wiesz! - Nie chodzi o to, żebym miał coś specjalnie przeciwko
tobie, po prostu nie ufałem nikomu. Przekonałem się, że jesteś czysta dopiero,
kiedy powiedziałaś, że to Harper osobiście wyznaczył cię do tego zadania. Gdybyś
była w spisku, twierdziłabyś, że to admirał. - Teraz ja tobie już nie będę ufać!
- I niby dlaczego byliśmy wszędzie śledzeni przez służbę bezpieczeństwa? Ktoś
musiał dawać im cynk. Kiedy się przekonałem, że to nie ty, nikt inny nie
pozostawał. - Czy dalej spodziewasz się ze mną ożenić? - Będę musiał. Dla
twojego dobra. To znaczy, kiedy już odejdziesz z CIA. Nie mam nic przeciwko
wyzwoleniu kobiet, ale sądzę, że to zajęcie nie jest dla ciebie. Wiesz, dlaczego
Harper cię wybrał? Bo uważał, że ty przysporzysz mu najmniej kłopotów. I miał
rację. Mój Boże, nigdy nawet nie odgadłaś, w jaki sposób Harper wciągnął
Fawcetta do klatki z tygrysami, sam nie doznając żadnego uszczerbku. - Cóż,
skoro jesteś taki mądry... - Uśpił tygrysy strzałkami z narkotykiem. -
Oczywiście. Chyba rzeczywiście powinnam się wycofać. Ty jesteś z tych, co nie
robią błędów, prawda? - Owszem, zrobiłem błąd. I to poważny. Taki, który mógł
kosztować życie wielu ludzi. Uwierzyłem, że czerwony długopis na strzałki jest
tym, którego użył na tygrysy. Lecz nie był. Miał śmiercionośny ładunek. Gdyby
nie ten doberman... No cóż, może to i słuszne, że Harper zginął z własnej ręki,
by tak rzec. Złapał się we własne sidła, czyli inaczej mówiąc, kto mieczem
wojuje od miecza ginie. - Jeszcze jednej rzeczy, oprócz wielu innych, nie
rozumiem. Tej kwestii z uprowadzeniem Van Diemena. Z pewnością w CIA musieli
przewidzieć, że zdoła on odtworzyć swoją pracę. - Przewidzieli. W ich zamyśle
miałem zabić go strzałkami z czerwonego długopisu. A gdybym tego nie zrobił,
miał się tym zająć we wtorek Harper, który prawdopodobnie miał całe kieszenie
takich długopisów. Harper by się z tego wywinął, był równie przebiegły jak
inteligentny, i nie byłoby nikogo, żeby świadczyć przeciwko niemu. Ja bym już
nie żył. Spojrzała na niego i zadrżała. Uśmiechnął się. - Już po wszystkim.
Harper opowiedział mi bajeczkę o słabym sercu Van Diemena i nalegał żebym użył
przeciwko niemu czarnego długopisu z gazem. Nie było potrzeby użyć żadnego z
nich. Życzeniem Harpera, i oczywiście jego mocodawców, było utrzymanie Van
Diemena przy życiu. Jak powiedziałem, Harper zginął z własnej ręki, a Van Diemen
z ręki Harpera. Harper jest całkowicie odpowiedzialny za śmierć swoją i
profesora. - Ale dlaczego, dlaczego to robił? - KTo to może wiedzieć? Chyba
nigdy się tego nie dowiemy. ZaprzysięGły wróg Ameryki? Milion dolarów w gotówce?
MOtywacje podwójnego agenta są trudne do zrozumienia. Ale teraz to już nie ma
znaczenia. Przy okazji przepraszam, że tak naskoczyłem na ciebie tamtego
wieczoru w Nowym JOrku; nie wiedziałem wtedy, czy moja rodzina jeszcze w ogóle
żyje. Rozumiesz oczywiście, czemu Harper wysłał nas wtedy do restauracji: chciał
w tym czasie założyć podsłuch w mojej kabinie. Co mi przypomina: muszę wysłać
telegram, żeby aresztowano Cartera. I Morleya, rzekomego przyjaciela Harpera,
który założył podsłuch w moim przedziale. A teraz chciałbym zadać ci pewne
delikatne pytanie. - Tak? - Czy mogę iść do toalety? Gdy się tam znalazł, wyjął
z kieszeni pracę Van Diemena, wziętą z jego gabinetu. Nawet na nią nie spojrzał,
tylko podarł na drobne kawałki, wrzucił do klozetu i spuścił wodę. Kapitan Kodes
zapukał do drzwi biura cyrku i wszedł nie czekając na odpowiedź. Wrinfield
spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem. - Szukam pułkownika Siergiejewa, panie
Wrinfield. Widział go pan? - Dopiero przed chwilą przyszedłem. Jeśli jest na
widowni, to pewno zajął swoje stałe miejsce. Kodes kiwnął głową i pospieszył do
hali widowiskowej. Nocne przedstawienie było w pełnym toku i jak zwykle
rozgrywało się przy szczelnie wypełnionej sali. Kodes przedarł się do sektora
naprzeciwko areny, ale nie znalazł tam Siergiejewa. Przez moment stał
niezdecydowany, a potem jego wzrok, w sposób nieunikniony, instynktownie podążył
śladem osiemnastu tysięcy par oczu na widowni. Przez długą chwilę Kodes stał
nieruchomo, jak skamieniały, nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co widzi. Ale
wzrok go nie mylił. To, na co patrzył, było niemożliwe, a jednak rozgrywało się
na jego oczach: dwa ORły CiemnośCi wykonywały swój zwykły, jeżący włosy na
głowie, numer na trapezach. Kodes odwrócił się i wybiegł. W drzwiach wejściowych
minął się z Kanem Dahnem, który uprzejmie go pozdrowił, lecz należy wątpić, czy
Kodes go zauważył. Wpadł jak burza do biura Wrinfielda, tym razem nie zadając
sobie nawet trudu pukania. - Orły Ciemności! Orły Ciemności! Skąd się oni tu do
diaska wzięli? Wrinfield popatrzył na niego z całym spokojem. - Porywacze
uwolnili ich. Zawiadomiliśmy milicję. Nic pan nie wiedział? - Nie, do wszystkich
diabłów, nic nie wiedziałem! - ryknął Kodes, po czym wybiegł z biura i pognał do
samochodu. Poszarzały na twarzy i osłupiały Kodes stał na szóstym piętrze
budynku więZiennego. Szok, jaki przeżył, znajdując zakneblowanych i związanych
strażników przy bramie i w wartowni, był niczym w porównaniu z głębokim
wstrząsem na widok trzech leżących przed nim ciał: Siergiejewa, Van Diemena i
Angela. Wiedziony nieomylnym instynktem Kodes udał się do zakładu pogrzebowego.
Ledwo zauważył, że zarówno w biurze od frontu, jak i w kostnicy z tyłu pali się
światło. Podszedł prosto do trumny, którą tak niedawno na krótko okupował Bruno,
i uchylił wieko. Doktor Harper, z ręakmi skrzyżowanymi na piersiach, wyglądał
godnie i spokojnie. JEgo dłonie trzymały duży, czarno obramowany artykuł wycięty
z gazety, obwieszczający o śmierci Bruna. W swoim waszyngtońskim gabinecie
admirał odchylił się w fotelu patrząc z niedowierzaniem na Bruna i Marię. -
Dobry Boże! Co za garnitur! - Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. - Bruno
spojrzał na swoje ubranie bez wielkiego entuzjazmu. - Dostałem to od pewnego
faceta w Krau. - Naprawdę? W każdym razie witajcie w kraju, Bruno i pani, panno
HOpkins. - Pani Wildermann - poprawił go Bruno. - Co to do diabła ma znaczyć? -
Święty związek małżeński. Dostaliśmy specjalne pozwolenie dla par, którym się
spieszy. A nam się spieszyło. Admirał walczył z apopleksją. - Wiem w ogólnych
zarysach, co zaszło w ostatnich dniach. Chciałbym teraz poznać szczegóły. Bruno
przekazał mu szczegóły, a kiedy skończył, admirał powiedział: - Doskonale. No
cóż, zajęło nam to dużo czasu zanim zdołaliśmy połączyć jedno z drugim. Van
Diemena i twoją rodzinę. - To prawda. Maria patrzyła to na jednego, to na
drugiego ze zdumieniem. - A teraz daj mi plany - powiedział admirał z
ożywieniem. - Zniszczyłem je. - To oczywiste. Ale twoja pamięć je przechowała. -
MOja pamięć uległa całkowitej destrukcji. Amnezja. Admirał pochylił się nad
biurkiem, oczy zwęziły mu się, a ręce zacisnęły na blacie. - Powtórz to. -
Zniszczyłem papiery nie zaglądając, co w nich jest. - Zniszczyłeś papiery nie
zaglądając, co w nich jest. - ZOstało to wypowiedziane w formie twierdzącej, nie
pytającej. Głos admirała był bardzo spokojny. - Dlaczego? - A co dobrego, pana
zdaniem, mogło z tego wyniknąć? Następna zimna wojna? - Dlaczego to zrobiłeś? -
Mówiłem już. Bo nienawidzę wojny. Przez dłuższy czas admirał mierzył go zimnym
wzrokiem, w końcu odtajał i zaskoczył ich głośnym wybuchem śmiechu. - Miałem
szczerą chęć wylać cię z pracy. - Westchnął, nadal się uśmiechając. - Ale
zapewne masz rację, ogólnie rzecz biorąc. - Wylać go? - spytała Maria, nic nie
rozumiejąc. - To ty nic nie wiesz? Od pięciu lat Bruno jest jednym z moich
najlepszych i najbardziej zaufanych agentów.