2007 08 Dowody miłości 2 Davis Justine Druga strona medalu


Justine Davis

Druga strona medalu

Tłumaczyła Aleksandra Komornicka

Rozdział 1

- Franklin Gardner? Z tych Gardnerów? Gardner Corporation?

Colin Waters nie lubił takiego początku dnia.

- Tak, z tych Gardnerów. Dlatego komendant osobiście zadzwonił o pierwszej w nocy do detektywa Bentona.

- Skąd pewność, że to zwłoki samego Gardnera?

- Tak mówi Benton. I specjalnie prosił, żeby mu ciebie przydzielono. Zanim udasz się na miejsce zbrodni, masz się z nim spotkać na posterunku.

Rozmawiając z dyspozytorem przez swój telefon komórkowy, Colin zamilkł na moment, po czym ciężko westchnął. Był już w drodze, bo miał nadzieję, że im wcześniej znajdzie się na miejscu, tym większe będą szanse na znalezienie świeżych śladów. Teraz jednak, słysząc, że Benton już się tym zajął, doszedł do wniosku, że pewnie niewiele wskóra. Jeżeli Josh Benton, doświadczony detektyw, mówi, że ofiarą jest Gardner, to tak musi być; ten człowiek się nie myli.

- Świetnie - mruknął do siebie Colin. Tylko tego mu brakowało: zamordowanego biznesmena, faceta ze świecznika.

Zakończył rozmowę i swoim gruchotem, nadającym się tylko do jazdy po mieście, ponownie włączył się do ruchu. Ledwie wjechał na lewy pas, kiedy znów zadzwonił telefon. Tym razem był to komendant okręgowy, Eliot Portman.

- Jedziesz na miejsce? - zapytał bez zbędnych wstępów.

- Tak.

- To dobrze. Liczę na to, że nie dopuścisz do przecieków tak długo, jak się da. Nie chcę, żeby prasa zaczęła się kręcić i węszyć, zanim będziemy gotowi.

Założę się, że te sępy już zaczęły krążyć, pomyślał Colin. Media wyczuwają morderstwo znanych osobistości nie gorzej niż rekiny zapach świeżej krwi w oceanie.

- Wkrótce dołączy tam do ciebie Wilson. Colin skrzywił się.

- Wilson?

- To ta nowa, a od dzisiaj także twoja partnerka.

To szczyt wszystkiego, pomyślał Colin. Nie dość, że ma przed sobą sprawę dotyczącą jednej z najznaczniejszych rodzin w stanie, nie mówiąc już o samym Chicago, to na domiar wszystkiego podrzucają mu do współpracy nieopierzoną panienkę.

Nie przyłączył się do ogólnej nagonki na Wilson. To inni wygadywali, że dziewczyna wkręciła się na stanowisko detektywa, o którym całymi latami marzą gliniarze patrolujący ulice, podczas gdy ona miała za sobą tylko kilka lat pracy w wydziale nieporównywalnie mniejszym od głównego wydziału policji w Chicago. Wiedział, że Wilson, jak mało kto w wydziale, znała się na komputerach, co powstrzymało go przed przyłączeniem się do chóru niezadowolonych z jej awansu. To jednak wcale nie oznaczało, że uznał to za dobry pomysł.

Zwłaszcza że będzie miał do dyspozycji kompletnie zieloną funkcjonariuszkę w sprawie o zabójstwo, zapowiadającej się na trudną.

- Jakiś problem, Waters? - zapytał Portman, uprzytamniając Colinowi jego przedłużające się milczenie.

- Nie, po prostu lawiruję między samochodami - skłamał gładko. - Będę pana informował na bieżąco.

- Sprawa jest naprawdę cholernie ważna, więc bądź w kontakcie.

- Jakbym sam o tym nie wiedział - mruknął - do siebie Colin. - Tak jest, szefie - powiedział na głos.

Zanosiło się na bardzo długi dzień.

- Strasznie wyglądasz, chłopie - zauważył Colin z dziecięcą bezpośredniością.

- A czuję się jeszcze gorzej - mruknął Josh Benton, przygładzając ręką czarne włosy.

Benton był tylko o sześć lat starszy od Colina, ale nieporównanie bardziej doświadczony, co było widać w jego oczach. Colin był ciekaw, czy oczy, które ogląda codziennie w lustrze, będą kiedyś wyglądać podobnie. Oddał Bentonowi swoją kawę.

- Potrzebujesz jej bardziej ode mnie.

- Nie będę się spierał - przyznał Benton i sięgnął po filiżankę. - To była długa noc.

- Może byś usiadł i zapoznał mnie ze szczegółami sprawy?

- Mowy nie ma. Jeśli teraz usiądę, mogę już nigdy nie wstać - skrzywił się Benton i popatrzył uważnie na Colina. - Za to ty możesz sobie usiąść i odpocząć. Coś mi się zdaje, że nieprędko będziesz miał ku temu następną okazję.

- Tak, też tak uważam. Więc na czym stoimy i co aktualnie wiemy?

- Gosposia, Miriam Hobart, znalazła go koło pierwszej po północy. Kobieta pracuje u Gardnerów od ponad dziesięciu lat i jest naprawdę zrozpaczona.

- Jakieś ślady walki?

- Owszem. Na twarzy Gardnera widnieją stłuczenia o dość dziwnym rysunku, zauważyliśmy też dużą ranę z tyłu głowy, która być może powstała przy upadku od uderzenia o kant stolika. To mogło być nawet przyczyną śmierci, jeśli chcesz wiedzieć. Ale także nieduże, ale głębokie rany kłute, widoczne na piersi, mogły spowodować zgon.

- Zadane nożem?

- Raczej szpikulcem do lodu. A na miejscu zbrodni znaleźliśmy całą kolekcję szpikulców.

Dziwne upodobania kolekcjonerskie, pomyślał Golin, ale zachował tę uwagę dla siebie.

- To było włamanie?

- Nie. Brakuje paru cennych rzeczy, ale większość, włącznie z plikiem gotówki, pozostała nietknięta.

Colin skrzywił się, ale nic nie powiedział. Z pewnością Benton ma te same co on wątpliwości. Obaj są dostatecznie doświadczeni, żeby wiedzieć, co mogą znaczyć takie szczegóły.

- Od czego chcesz, żebyśmy zaczęli?

- My? - zdziwił się Benton.

- No tak - mruknął pod nosem Colin. - Szef powiadomił mnie właśnie, że przydziela mi nową partnerkę. Mamy się spotkać na miejscu zbrodni.

Benton przyglądał mu się przez chwilę.

- To ta maniaczka komputerowa?

Colin wzdrygnął się na to dosadne określenie.

- Jak to odgadłeś?

- Ona jedna nie miała przydziału, a ty byłeś jedynym detektywem bez partnera - wyjaśnił Benton.

- I wołałbym, żeby tak zostało.

- Przynajmniej będziesz miał na co popatrzeć.

Słaba rekomendacja jak na glinę, pomyślał Colin i na tym poprzestał. Pewnie podobnie myślał Benton, gdy ponownie wrócił do sprawy.

- Dostaniemy zdjęcia, gdy tylko wyschną, i wstępne raporty z oględzin miejsca zbrodni. Gardner miał dwudziestotrzyletniego syna, Stephena, który mieszka w rezydencji Gardnerów. I matkę, Cecelię. Rzuć okiem na strony kronik towarzyskich, a od razu ją zobaczysz.

- W tym celu wystarczy popatrzeć pięć minut na wieczorne wiadomości - dodał ironicznie Colin. - Co z resztą rodziny?

- Jeszcze jest starszy brat, Lyle.

- Kto z nich został powiadomiony?

Na twarzy Bentona pojawił się grymas.

- Matka. Osobiście, przez dwóch kapitanów, specjalnie oddelegowanych przez szefa.

Teraz z kolei skrzywił się Colin; to było ustępstwo na rzecz pozycji społecznej denata, ale również zmarnowana okazja i strata dla śledztwa. Żeby czegoś się dowiedzieć od rodziny ofiary mordu, detektyw stara się zawiadomić ją pierwszy. Nie robi tego bynajmniej z sadystycznej przyjemności; wie, jak ważne są reakcje najbliższych - czy na przykład ktoś tylko udaje zaskoczonego, czy w głębi ducha się cieszy i tylko udaje smutek po stracie bliskiej osoby.

- Jeżeli nawet została zaskoczona, to w ocenie łych policjantów nie dała tego po sobie poznać. Mogła być w szoku.

Benton niczego więcej nie dodał, więc Colin doszedł do wniosku, że nie doniesiono mu o żadnej reakcji, która wzbudziłaby jego zainteresowanie. Benton był jednym z najlepszych w zawodzie i - pomimo zmęczenia życiem widocznego w oczach - nie przeoczyłby niczego ważnego.

- Kto sprawdza budynek? - zapytał Colin.

- Na początek posłaliśmy tam patrol mundurowych, a teraz będziesz musiał dalej sam po węszyć.

- Co jeszcze?

- W holu i na korytarzach są rozmieszczone kamery. Dozorca, niejaki Carter, powiedział, że urządzenie nagrywające znajduje się w podziemiu. Skontaktowaliśmy się z firmą ochroniarską, żeby ich także przepytać. Mają wysłać na miejsce faceta nazwiskiem Bergen.

- Zaraz się za to weźmiemy - oznajmił Colin.

Taśmy wideo z wind i korytarzy powinny wiele wyjaśnić i to dość szybko. Z drugiej strony doskonale wiedział, że to nie wystarczy; gdy chodzi o morderstwo, sprawy bywają pogmatwane. Bardzo pogmatwane. A często przy okazji wypływają na wierzch różne brudy.

Darien zaparkowała samochód tak daleko od wskazanego adresu na Złotym Wybrzeżu, że z obawy przed spóźnieniem zaczęła biec. Przecież obecne zadanie powierzył jej sam komendant okręgowy.

Dobiegła na miejsce i przystanęła na chwilę, żeby przed wejściem do środka trochę się ogarnąć. Wiedziała, że powinna wyglądać stosownie do sytuacji - w końcu zamordowano tu szanowanego obywatela, kochanego członka rodziny - ale jakaś maleńka cząstka Darien cały czas była radośnie podniecona z powodu udziału w pierwszym w życiu śledztwie w sprawie morderstwa. Musi się pilnować; okazywanie niestosownego entuzjazmu - choć zrozumiałego w przypadku nowicjuszki - mogłoby ją skreślić na zawsze.

Nie powinna także zwracać uwagi na fakt, że najbardziej seksowny facet w wydziale będzie jej partnerem.

Marcowe słońce nie dawało zbyt wiele ciepła, za to malowało kamienną elewację budynku złocistokremową barwą, pasującą do bursztynowego szkła okien. Trzydzieści kondygnacji, a nawet więcej, pomyślała, zadarłszy głowę do góry. Nic dziwnego. Skoro, według komendanta, ofiara była bogata i znana z ekstrawaganckiego trybu życia, prawie na pewno mieszkała na ostatnim piętrze albo w osobnym apartamencie wybudowanym na dachu budynku, zwanym penthouse'em.

Stanowczo odrzucając wszelkie wahanie, Darien wyprostowała plecy i weszła do środka. Już od progu zaskoczyło ją bogactwo błyszczących marmurów głównego holu. Jej rodzinne Springfield może i było stolicą stanu, ale ludności miało dwadzieścia pięć razy mnie niż Chicago; w tym bogatym, luksusowym miejscu Darien poczuła się znowu jak małomiasteczkowa dziewczynka zagubiona w wielkiej metropolii.

No i co z tego, pomyślała. Człowiek mieszkający na samej górze tego luksusowego apartamentowca nie żyje, a do niej należy wykrycie lego, kto to spowodował.

Opanowała się i już po chwili pewnym krokiem przecięła marmurową posadzkę holu, kierując się do rzędu wind. Po drodze starała się rozluźnić mięśnie. Przed wejściem do jednej z wind stał umundurowany policjant i Darien szybko się zorientowała, że to pewnie winda prowadząca bezpośrednio do mieszkania Gardnera. Podeszła do funkcjonariusza i okazała swój identyfikator. Policjant skrupulatnie go zbadał i porównał zdjęcie z jej twarzą, jakby wątpił, czy dokument jest prawdziwy. Winda była bardzo elegancko urządzona, cala w złoceniach i marmurze, więc Darien nastawiła się na jeszcze większe luksusy w apartamencie Gardnera. Orientując się w wielkości budynku, łatwo się domyśliła, jak duże musi być to mieszkanie wybudowane na samej górze.

Drzwi windy otworzyły się bezpośrednio na hol dwupoziomowego apartamentu. Od razu po wyjściu Darien wpadła na mundurowego, któremu musiała pokazać swoją odznakę, żeby w ogóle móc przejść i udać się dalej. Przez długą chwilę policjant przyglądał się jej sceptycznie, a ona się zastanawiała, czy to się kiedyś skończy.

- Słuchaj, mam się tu spotkać z detektywem Watersem - odezwała się wreszcie. - Jesteśmy partnerami. W tej sprawie - dodała po namyśle, nie mając pojęcia, czy to partnerstwo przetrwa.

W oczach gliniarza pojawił się krótki błysk, a wargi mu drgnęły.

- Jest w kuchni. - To była cała informacja.

Wreszcie mogła odejść. Postanowiła nie zastanawiać się, co sobie o niej myślał policjant. Teraz musi tylko zorientować się, gdzie jest kuchnia. Idąc, nie mogła się powstrzymać od gapienia się na ostentacyjny przepych mieszkania - ogromne orientalne dywany, bliźniacze kanapy, z których każda mogła pomieścić z tuzin gości, rzeźby na podświetlonych postumentach i obrazy na ścianach, z których każdy pewnie nadawał się do muzeum.

Szła, dopóki nie usłyszała głosów. Zatrzymała się i stwierdziła, że dochodzą z dwóch różnych kierunków - z pomieszczenia na wprost i z jej lewej strony. Nadstawiła uszu, aż usłyszała niski, głęboki baryton detektywa Colina Watersa. Był nie do pomylenia z żadnym innym głosem. Skręciła w lewo.

- ... potrzebuję wideokaset z wind tylko z tego okresu - mówił Waters.

- Zaraz je dostarczę, detektywie - padło zapewnienie, po czym Darien usłyszała czyjeś kroki i uznała, że to najodpowiedniejsza chwila, żeby wejść.

- Zajmij się tym - zlecił komuś Waters. - Będę ci wdzięczny.

Kiedy weszła do kuchni, która bardziej by pasowała do pięciogwiazdkowej restauracji niż do prywatnego mieszkania, wychwyciła króciutką przerwę w wypowiadanych przez Watersa słowach, chociaż nawet nie zerknął w jej stronę. A może jej się wydawało? Drugi z mężczyzn, niższy i masywniejszy, zauważył ją, stracił wątek i wlepił w nią wzrok.

- Wreszcie... o... detektyw Wilson - Waters wypunktował pierwsze słowo, na co Darien omal się nie zaczerwieniła. Powinien chyba wiedzieć, ile trwa dojazd tutaj z centrum miasta, po co więc...

- Detektyw? - zdziwił się drugi mężczyzna, - a Darien poczuła się głupio. Po chwili dotarło do niej, że może przykra uwaga Watersa skierowana była nie tyle do niej, co do jego towarzysza. Może chciał go poinformować, kim ona jest, żeby nie palnął czegoś niestosownego. Popatrzyła na wysokiego, wspaniale zbudowanego partnera taksującym wzrokiem, zastanawiając się, czy rzeczywiście za fasadą szorstkości - bo tak go oceniała - kryje się taktowny i wrażliwy człowiek.

Wreszcie doszła do wniosku, że nie ma sposobu, żeby to teraz stwierdzić, a zresztą to i tak nie miało znaczenia. Drugi facet wymknął się już innymi drzwiami. Więc nie zamierzała komentować krzywdzącej uwagi partnera. Wygłupiłaby się, potwierdzając swoją nową opinię o Watersie, ale jeśli rzeczywiście ją skrytykował, tym bardziej nie zasługiwał na odpowiedź.

Zacznij tak, jak zamierzałaś od początku, zwykł mawiać jej ojciec, a ona właśnie zamierzała jak najlepiej zacząć to partnerstwo.

- Co tu mamy? - zapytała energicznie.

Odpowiedź Watersa padła dopiero po krótkiej przerwie, podczas której nie odrywał wzroku od Darien. Zrobiło to na niej wrażenie. Trudno, żeby było inaczej; miał wyjątkowo piękne, złocistobrązowe oczy. Wreszcie się odezwał:

- My - podkreślił to słowo - mamy tu przypadek zabójstwa, który może okazać się wyjątkowo koszmarny.

- Rozumiem, że ofiara jest ważną osobistością - odpowiedziała Darien najbardziej obojętnym tonem, na jaki mogła się zdobyć.

- Jeszcze jaką. Cała rodzina jest bardziej znana i popularna niż sam burmistrz. W dodatku mają przyjaciół i znajomych na najbardziej eksponowanych stanowiskach.

- Czuję się tak, jakbyśmy stąpali po kruchym szkle - westchnęła.

Ku jej zdumieniu Colin Waters uśmiechnął się szeroko.

- W dodatku po bardzo drogim szkle - skomentował.

Nie wiadomo dlaczego Darien poczuła zadowolenie. Postanowiła od razu postawić sprawę |, jasno i pokazać, że zna swoje miejsce.

- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytała.

Tym razem obrzucił ją spojrzeniem, którego nie potrafiła zinterpretować.

- Czekasz, żebym ci mówił, co masz robić, Wilson?

Nie była pewna, co odpowiedzieć, więc postawiła na szczerość.

- Wiem, co jest do zrobienia. Wiem też, w czym jestem dobra, więc domyślam się, że mam sprawdzić jego komputer. Ale jako nowicjuszka wolałabym spytać, czego konkretnie ode mnie oczekujesz.

Po krótkiej chwili Waters pokiwał głową, jakby Darien udzieliła prawidłowej odpowiedzi w teleturnieju.

- Benton i Sutter zbierają dowody, więc pod koniec dnia powinniśmy dostać od nich wstępne raporty. Zabierzemy komputer jako dowód. Jest tylko laptop, innego nie znalazłem, więc nie musimy czekać na transport, pod warunkiem, że od wyjścia z mieszkania do zarejestrowania go na liście dowodów nie spuścimy go z oka.

- Czy Benton i Sutter wyciągnęli jakieś wstępne wnioski?

- Bardzo ograniczone. W tego rodzaju sprawie, kiedy ofiara pochodzi z wyższych sfer, trzeba dmuchać na zimne. Na razie wiemy na pewno tylko to, że Franklin Gardner nie żyje, że nie zrobił tego sobie sam i że nie ma śladów włamania.

- Czy coś zginęło?

- Parę dość wartościowych przedmiotów. Ale ktokolwiek to był, nie tknął gotówki i różnych łatwych do wyniesienia, a także do upłynnienia, cennych rzeczy.

- Czy to mogło być przerwane włamanie?

- Może.

- Przez ofiarę?

- Niewykluczone - przyznał Waters. - W gabinecie, gdzie go znaleziono, widoczne są ślady walki. Zaraz ci pokażę.

- Ale to nadal nie wyjaśnia braku śladów włamania.

- Ano nie wyjaśnia.

- Nikt niczego nie słyszał?

- Mieszkająca tu na stałe gosposia, która go znalazła, była jedyną osobą obecną w domu. Ale, jak twierdzi, gabinet jest dźwiękoszczelny, żeby nikt nie przeszkadzał w pracy Gardnerowi.

- Rozmawiałeś z nią?

- Jeszcze nie. Jest pierwsza na liście, ale ciągle jest kompletnie rozkojarzona.

- Gardner miał jakichś wrogów? - Na ustach Darien pojawił się cierpki uśmiech. - Głupie pytanie... jakby można było nie narobić sobie wrogów, osiągając taką pozycję!

- To więcej niż pewne - przyznał Waters. - Ale nie mamy żadnych nazwisk.

- To co... zaczynamy przesłuchania?

- Jasne.

Rozdział 2

- Rozumiem, że to dla pani straszne przeżycie, pani Hobart - powiedział Waters.

- To było potworne! - Miriam Hobart wstrząsnął dreszcz. Siedząc na wytwornej kanapie swojego chlebodawcy, wyglądała na wykończoną, a Darien podejrzewała, że chyba nie spała przez większą część nocy. Z notatek wynikało, że kobieta ma pięćdziesiąt trzy lata, a teraz wyglądała co najmniej o dziesięć lat starzej.

- Jestem pewny, że zechce nam pani pomóc odnaleźć tego, kto zabił pana Gardnera. - Waters mówił wyjątkowo ciepłym tonem.

- Już powiedziałam innym detektywom, że nic nie wiem. Usłyszałam hałas, a potem znalazłam ciało na podłodze w gabinecie.

- I niczego pani nie widziała?

Na twarzy kobiety pojawił się na chwilę wyraz podejrzliwości.

- Nie, jak już powiedziałam tamtym detektywom, obudził mnie hałas.

- Jaki to był rodzaj hałasu?

- No, po prostu hałas - wzruszyła niecierpliwie ramionami. - Poszłam do holu i zobaczyłam światło. Znalazłam pana Gardnera, wezwałam policję i to wszystko.

Brzmi to trochę tak, jakby kobieta się broniła, pomyślała Darien i w tej samej chwili zauważyła, że Waters przechyla głowę, jakby ton pani Hobart wzbudził również jego zainteresowanie.

- Rozumiem. W tej sytuacji nie będziemy zabierać pani czasu - oznajmił, na co gospodyni wyraźnie się odprężyła. - Potrzebne nam będą tylko nazwiska wszystkich osób, które były tu wczoraj w ciągu dnia i wieczorem. A także każdego, kto regularnie bywa w tym domu.

Pani Hobart znowu się spięła. Darien zaobserwowała, że to także nie uszło uwagi Watersa.

- Obawiam się, że nie będę mogła tego zrobić. To by było niezgodne z umową, jaką zawarłam z panem Gardnerem.

- Z umową? - Waters wyglądał na zaintrygowanego.

- Zastrzeżenie o zachowaniu dyskrecji? - zapytała Darien, odzywając się po raz pierwszy od początku przesłuchania.

Kobieta spojrzała na nią.

- Właśnie. Nie zawiodłam niczyjego zaufania przez dziesięć lat i nie zamierzam zrobić tego teraz.

Darien zawahała się, a po chwili powiedziała łagodnym tonem:

- Osoba, której obiecała pani dyskrecję, nie żyje. Czy ten fakt pani nie zwalnia od zobowiązania, zwłaszcza gdyby to miało pomóc w schwytaniu mordercy pana Gardnera?

Gospodyni zastanowiła się, skinęła głową i otworzyła usta, żeby przemówić, ale nagle zrezygnowała.

- Pani Hobart? - odezwał się Waters.

- Pracuję dla całej rodziny Gardnerów - zaznaczyła kobieta i skrzyżowała ręce na piersi, jakby na tym zamierzała zakończyć.

- A ja pracuję dla miasta Chicago - ostro zwrócił jej uwagę Waters. - Moim zadaniem jest wykrycie tego, co naprawdę stało się tutaj dziś w nocy. I dotrę do prawdy, pani Hobart. Wszelkimi możliwymi sposobami.

Kobieta skurczyła się lekko, jakby onieśmielona.

I nic dziwnego, pomyślała Darien. Nigdy wcześniej nie była świadkiem przesłuchania, które prowadził Waters. Nie zetknęła się także z metodą prowadzenia przez niego śledztwa, ale słyszała o tej jego metodzie wiele ciekawych rzeczy, więc postanowiła się nie wtrącać. Może się czegoś nauczy.

- Jestem przekonany, że rodzina Gardnerów nie byłaby zadowolona, gdyby do opinii publicznej dotarła wiadomość, że zatrudnioną przez nich osobę trzeba było zmuszać do współpracy w śledztwie o zabójstwo jednego z ich krewnych.

Waters mówił lodowatym tonem, i to podziałało. Pani Hobart wyglądała na przerażoną, a Darien zaobserwowała, jak nerwowo przełyka ślinę. Ale nadal milczała. Podobnie jak Waters; Darien zastanawiała się, czy nie czeka, żeby to ona odezwała się pierwsza.

- Może powinniśmy zadzwonić do pani Gardner - zasugerowała. - Jestem pewna, że będzie sobie życzyła, aby nam pani pomogła.

Waters rzucił jej groźne spojrzenie; Darien nie miała cienia wątpliwości, że właśnie popełniła wielki błąd. Ale skoro już zaczęła, a on jej nie przerwał, nie miała wyboru i musiała brnąć dalej.

- Pani Gardner prosiła naszego zwierzchnika, żeby zrobiono wszystko co należy i użyto wszelkich możliwych środków dla dobra śledztwa.

- Tak powiedziała? - zapytała kobieta z niepewną miną. - No cóż...

Zmienił się wyraz twarzy Watersa, chociaż Darien nie była pewna, co oznaczała jego poprzednia niezadowolona mina.

Gdy kobieta jeszcze się wahała, Waters dodał:

- Oczywiście, przejrzę zabezpieczone taśmy, ale mogłaby nam pani zaoszczędzić sporo czasu.

Pani Hobart wytrzeszczyła oczy.

- No właśnie, przecież tu są kamery.

Zapomniała o tym, pomyślała Darien. A teraz, kiedy sobie przypomniała, nie wygląda na zadowoloną. To ciekawe.

Waters dał jej czas na zastanowienie, zanim powiedział:

- Musimy tylko poznać nazwiska częstych gości pana Gardnera, no i oczywiście każdego, kto go odwiedził wczoraj wieczorem.

Pani Hobart wreszcie poddała się z cichym westchnieniem.

- Przewijało się tu wiele osób. Ludzie interesu, a także przyjaciele i znajomi.

- A rodzina?

- Oczywiście też - potwierdziła gosposia, miażdżąc wzrokiem Watersa. - Pani Gardner często tu bywała, podobnie jak pan Lyle.

Jeżeli Waters zauważył brak na tej liście Stephena, syna zmarłego - i dziedzica - nie dał tego po sobie poznać. Ale Darien była pewna, że tego nie przeoczył.

- Kto spoza rodziny najczęściej tu bywał? Kobieta zamyśliła się.

- Chyba pan Bartley. No i pan Reicher.

Pierwszy to sekretarz ofiary, drugi jest dyrektorem do spraw operacyjnych Korporacji Gardnera, przypomniała sobie Darien, szybko odtwarzając w myślach schemat organizacyjny korporacji, który Waters dał jej do przejrzenia po przybyciu na miejsce.

- A kto był tu wczoraj?

- Pan Lyle, dość wcześnie, ale tylko przez parę minut. O nikim więcej nie wiem.

- A wieczorem?

- Już mówiłam, że nie wiem, czy ktoś składał mu wizytę wieczorem. Po kolacji pan Gardner wyszedł i wrócił dopiero około dziesiątej. Mówiłam to już innym detektywom. Pan Gardner powiedział mi, żebym się położyła, bo nie będzie mnie potrzebował.

- Czy było w tym coś nietypowego? - zapytała Darien.

- Nie, pan Gardner cenił sobie prywatność.

Waters w milczeniu przyglądał się kobiecie.

- Zwłaszcza kiedy się spodziewał damskiego towarzystwa? - rzucił.

Darien uprzytomniła sobie, że Waters wypowiedział głośno myśl, która jej także przyszła do głowy. Ciekawa była reakcji Miriam Hobart.

- Nie wtrącam się w takie sprawy - oburzyła się gosposia.

- Chyba często się to zdarzało - wczuła się w jej sytuację Darien. - Był bardzo przystojnym i zamożnym mężczyzną.

- To prawda. - Przez chwilę twarz kobiety wyrażała niekłamany ból. - Ale to nie wszystko.

- On miał w sobie coś szczególnego. Charyzmę, jak to się dzisiaj mówi.

- Czy przyjaciółki pana Gardnera były z nim szczęśliwe?

- To nie powinno nikogo obchodzić, ale tak, zawsze je dobrze traktował.

- Ale nigdy z żadną się nie ożeni! - zauważyła Darien.

- Musiał się mieć na baczności. Mężczyzna z jego pozycją nigdy nie ma pewności, czy kobieta jest zakochana, czy leci na jego pieniądze.

Biedny facet, pomyślała Darien, ale nic nie powiedziała.

- Czy naraził się komuś?

- Ma pan na myśli jakąś kobietę? Na tyle, żeby go... zamordowała?

Dziwne, ale w głosie pani Hobart brzmiała tylko ciekawość; żadnego zdumienia czy oburzenia z powodu samego charakteru pytania. Zwłaszcza, że jeszcze przed chwilą zarzekała się, że o niczym nie ma pojęcia.

- Nie wyobrażam sobie, żeby którakolwiek z tych kobiet mogła mu coś takiego zrobić.

- A więc znała je pani?

- Zetknęłam się z większością z nich.

- Lubiła pani te kobiety?

- Nie byłam tutaj po to, żeby kogoś lubić albo nie.

Na tym skończyła się współpraca z gosposią.

Darien nie mogła się zdecydować, czy Miriam Hobart wykazała się daleko posuniętą lojalnością wobec wieloletniego chlebodawcy, czy też coś przed nimi ukrywała.

- No i co? - zapytała Darien, kiedy Waters odprawił kobietę.

- A co ty o tym sądzisz?

Darien rozumiała, że Waters ją sprawdza. Nie była idiotką; wiedziała, że według niektórych kolegów dostała tę posadę niemal po trupach innych policjantów, bardziej doświadczonych i z większym stażem niż ona. Z tego powodu zastanawiała się nawet, czy nie odmówić przyjęcia stanowiska, ale Tony wybił jej to z głowy, zwracając uwagę, że mogliby to odebrać jako niedostateczną motywację do zawodu, i że kolejna okazja nie powtórzy się szybko. Jej były mąż był w tym dobry; potrafił tak naświetlić każdą sprawę, żeby mogła zobaczyć także drugą stronę medalu. To była jedna z cech, które w nim lubiła, chociaż nie przeważała wad, z powodu których nie mogła z nim dłużej żyć.

Ale teraz musiała się skupić na tym, co dzieje się tutaj. Na szczęście przysłani funkcjonariusze przeczesali już dom i przepytali najbliższych sąsiadów, zresztą bez większych rezultatów, w czym nie było nic dziwnego, zważywszy na brak kontaktu między mieszkaniem Gardnera a resztą budynku.

- Musimy przesłuchać rodzinę - powiedziała - ale skoro już tu jesteśmy, może zaczniemy od administratora... zwłaszcza że już został uprzedzony.

- Benton rozmawiał z nim rano, zaraz po tym, jak dostali telefon. Myślisz, że musimy zawracać mu głowę?

Darien zastanowiła się chwilę, po czym poszła za głosem rozsądku.

- Przekonamy się, co on wie, poza tym nie zaszkodzi, jeżeli oswoi się z naszymi twarzami.

Nagle na twarzy Waters pojawił się promienny uśmiech, który rozświetlił jego. bursztynowe oczy. Darien poczuła się tak, jakby w ten wietrzny marcowy dzień pokazało się słońce.

- Masz rację, chodźmy do niego. On urzęduje na parterze - powiedział.

Kiedy jechali windą na dół, Waters oparł się o ścianę, przesuwając wzrokiem po kosztownych marmurach i misternie rzeźbionym drewnie. Wzdrygnął się lekko i zadumał.

- Uroda, władza, majątek, charyzma. Czy nie miał wszystkiego? - wypowiedział na głos swoje spostrzeżenie.

- I na co mu się to zdało? - filozoficznie dodała Darien.

- No właśnie - przytaknął Colin, a Darien wiedziała, że myślą o tym samym: nawet największe bogactwo nie przywróci życia człowiekowi, - który leży teraz na stole sekcyjnym w miejskiej kostnicy.

Dobrze sobie radzi, pomyślał Colin. Gdy żona administratora zaczęła wygłaszać tyradę o arogancji Franklina Gardnera, nie dopuszczając męża do słowa, Wilson od razu się połapała, o co mu chodzi.

- Czy miał kłopoty z policją? Dobre sobie! prychnęła kobieta. - Założę się, że ma na koncie niejedno oszustwo finansowe. Tacy jak on zawsze robią jakieś szwindle.

Po tym oświadczeniu żony Cartera Colin mrugnął porozumiewawczo do Darien Wilson. Dziewczyna ujęła delikatnie kobietę pod ramię i łagodnie ją odciągnęła. Najwyraźniej postanowiła odbyć z nią odreagowującą rozmowę.

- Na to wygląda, prawda? - powiedziała.

Może mogłaby nam pani pomóc w śledztwie.

Jestem pewna, że tak spostrzegawcza osoba musiała coś zauważyć.

Kobieta z uśmiechem zadowolenia pozwoliła się wyprowadzić.

Nareszcie Colin mógł się zwrócić do samego (Cartera. Administrator miał jednocześnie zakłopotaną i nieufną minę.

- Nie powiedziałem jej, że Gardner został zamordowany - zapewnił. - Poprzedni detektyw uprzedzał, żebym o tym z nikim nie rozmawiał.

A że moja żona nie umie utrzymać języka za zębami, pomyślałem, że to i jej dotyczy.

- Postąpił pan bardzo słusznie.

- Będę się starał pamiętać o tym, kiedy żona zacznie mi suszyć głowę, że nie powiedziałem jej o takiej sensacji.

Kontrast między grozą morderstwa a reakcją na nie tej pary nie wydał się Colinowi niczym nadzwyczajnym; na pewno dla wielu śmierć Gardnera będzie tylko sensacją.

- Potrzebna mi lista wszystkich lokatorów tego domu - zapowiedział.

Carter się skrzywił.

- To z pewnością im się nie spodoba. Płacą kupę forsy, żeby tu mieszkać, ale w zamian oczekują dyskrecji.

- Podobnie jak Franklin Gardner - zauważył Colin.

- Tak, ma pan rację. Ale... czy nie powinienem przypadkiem najpierw zobaczyć prokuratorskiego nakazu rewizji albo czegoś w tym rodzaju?

Boże, ratuj mnie przed domorosłymi prawnikami, pomyślał Colin.

- Mogę powołać pana na świadka do sądu w sprawie zapisów z kamer, jeśli pan sobie życzy - powiedział swobodnie, wyciągając notatnik z kieszeni kurtki. - Muszę potwierdzić pana dane osobowe dla kancelarii sądowej na wypadek, gdyby potrzebowali pańskich zeznań.

To podziałało, tak jak się spodziewał. Jedyne, czego przeciętny obywatel nie lubi bardziej od wplątywania się w brzydkie sprawy, to chodzenia po sądach i składania zeznań.

- Z wieloma lokatorami już rozmawialiśmy - uświadomił mu Colin. - Nikogo nie zdziwi, że kontynuujemy śledztwo.

- Dam panu tę listę - burknął Carter. Odwrócił się i zniknął w drzwiach prowadzących do sypialni, która widocznie służyła mu za biuro.

Samo mieszkanie, chociaż nieduże, było równie dobrze zaprojektowane jak wszystkie w tym budynku. Ale na tym kończyło się podobieństwo; administratora jednego z najwytworniejszych budynków na Złotym Wybrzeżu z pewnością nie było stać na dorównanie innym lokatorom w wyposażeniu wnętrza.

Albo po prostu Carter ma taki gust, podobny do mojego, pomyślał Colin; sam wybierał sprzęty wyłącznie pod kątem wygody, dzięki czemu jego mieszkanie obfitowało wyłącznie w meble, na których mógł się wyciągnąć. Po czterech latach małżeństwa z kobietą, której salon służył głównie do przyjmowania gości, poprzysiągł sobie, że nigdy, przenigdy nie zechce mieć pokoju, w którym się nie da wygodnie mieszkać.

Kontynuował pobieżną inspekcję. Rozglądał się za wszystkim, co stanowiłoby wyraźny dysonans do reszty, ale niczego takiego nie dostrzegł.

Kolorowe, szydełkowe poduszki leżały na wszystkich krzesłach i na kanapie, a sądząc po dużym koszyku pełnym włóczki, naszpikowanej drutami i rozmaitymi akcesoriami do robótek ręcznych, ich autorką mogła być żona Cartera.

Na ścianach wisiało parę olejnych obrazów, przedstawiających bukiety kwiatów i misy z owocami; wyraźna amatorszczyzna tych dzieł sugerowała, że wyszły spod tej samej ręki co robótki. Tapicerka w kwiaty, podobna do tej, jaką lubiła matka Watersa, wyjaśniała po części fakt, dlaczego czuł się tutaj trochę jak w domu; sam nie przepadał za takimi „artystycznymi" detalami, ale wychowywał się wśród tego rodzaju rzeczy, we wnętrzach jakże dalekich od marmurów i skórzanych obić w mieszkaniu Franklina Gardnera.

Carter wrócił z listą lokatorów.

- Musiało być trudno - odezwał się Colin, udając, że przegląda listę, podczas gdy naprawdę kątem oka obserwował Cartera - skoro żona tak bardzo nie lubiła pańskiego najlepszego lokatora.

- Traktuje w ten sposób każdego z dużymi pieniędzmi, ale nie było aż tak źle. W końcu przecież mieszkamy w tym samym domu. Poza tym staram się... starałem się trzymać ją z dala od Gardnera.

- Hmm - zadumał się Colin. Ciekawe, jak głęboko sięgała niechęć pani Carter do lokatora penthouse'u. Wydawało się co prawda mało prawdopodobne, żeby załatwiła go kobieta. Gardner był silnym, zdrowym, wysportowanym mężczyzną, chociaż element zaskoczenia mógł obrócić każdą sytuację na jego niekorzyść.

- Czy wie pan coś o regularnych gościach odwiedzających Gardnera?

Carter myślał przez chwilę.

- No... bywało tam dużo pań. Pan Gardner razem z panem Reicherem wydawali też wiele spotkań i kolacji służbowych.

Hmm. Po raz drugi pada to nazwisko.

- Jaki on jest, ten Reicher?

- Och, o wiele gorszy niż pan Gardner. To nie jest sympatyczny facet. Bardzo... zimny, jakby powiedziała moja żona.

Waters zadał jeszcze parę rutynowych pytań, dał Carterowi swoją wizytówkę i poprosił o telefon, gdyby było coś ważnego do przekazania.

- Co sądzisz o żonie administratora? - zapytał swoją nową partnerkę, kiedy opuszczali mieszkanie.

- Okropnie się tu nudzi, więc wtrąca się w sprawy wszystkich dookoła - odpowiedziała Darien.

- Myślisz, że jest snobką i że marzy jej się życie na poziomie Gardnera?

- Nie sądzę. Tak nie znosi bogaczy, że chyba mc chciałaby być jedną z nich. Nie przemawia przez nią zazdrość, raczej uważa takich za zakałę społeczeństwa.

- Kogoś, kogo należy wyeliminować? Darien spojrzała ze zdziwieniem.

- Podejrzewasz ją?

Colin wzruszył ramionami.

- Zastanawia mnie tylko jej nastawienie. No i pomyślałem, że te druty do robótek mogą zostawiać podobny ślad jak szpikulec do lodu.

Darien obejrzała się przez ramię, jakby chciała jeszcze raz zerknąć na mieszkanie, z którego dopiero co wyszli. Kiedy znowu spojrzała na Golina, wyglądała, jakby coś ją olśniło.

- Chyba nie masz racji - powiedziała po krótkim namyśle. - Myślę, że ta kobieta woli raczej narzekać, niż działać.

Colin pokiwał głową.

- W porządku.

Dostrzegł na jej twarzy przelotny wyraz zaskoczenia, jakby była zdumiona, że tak łatwo zgodził się z jej oceną. Cóż, Waters po krótkim kontakcie z żoną administratora sam doszedł do takiego wniosku, więc Darien tylko potwierdziła jego wcześniejsze spostrzeżenie.

- Kto następny? Chodzimy od drzwi do drzwi? - zapytała, pokazując na listę lokatorów.

- Obawiam się, że o tej porze zastaniesz w domu jedynie służbę. Może najpierw zajmijmy się rodziną.

- W porządku.

Nie wyglądała na specjalnie zdenerwowaną perspektywą stanięcia twarzą w twarz z rodziną Gardnerów. Colin nie miał pojęcia, czy to świadczy o pewności siebie, czy może dziewczyna nie zdaje sobie sprawy z tego, co ją czeka.

- Przyjechałaś samochodem? - zapytał, na co Darien pokiwała głową. - Teraz weźmiemy mój. Odwiozę cię tutaj, kiedy będziemy wracać do firmy. Albo w drodze powrotnej do domu. - Nie wspomniał, że najprawdopodobniej nastąpi to nieprędko; podejrzewał, że ta sprawa zajmie im wiele długich godzin.

- Zgoda. Moglibyśmy zabrać teraz komputer Gardnera?

- Chyba tak. W bagażniku mam skrzynkę na materiał dowodowy. Będzie w niej bezpieczny.

Specjalne skrzynki na dowody rzeczowe zostały wprowadzone niedawno. Od czasu, kiedy jedna ze spraw została zaprzepaszczona w sądzie przez wygadanego adwokata, który przekonał ławę przysięgłych, że ktoś mógł włamać się do bagażnika wozu policyjnego, zamienić dowody, a potem zamknąć bagażnik, nie zostawiając śladu.

Waters mimo wszystko cały czas wątpił, żeby obecna sprawa mogła zostać wyjaśniona szybko i w logiczny sposób dzięki analizie danych zawartych w laptopie Gardnera.

- A więc tak to wygląda - odezwała się Darien.

- Myślisz, że mogłabyś mieszkać w czymś takim, Wilson? - zapytał Colin, pokazując widniejący w oddali ogromny dom, do którego prowadził szeroki półkolisty podjazd.

- Nie chodzi mi o dom, tylko o tę przestrzeń.

Rzeczywiście, teren posiadłości Gardnerów zdawał się nie mieć granic. Darien nie przypuszczała, że możliwość oglądania czegoś więcej niż tylko skrawka nieba między strzelistymi budynkami może tak bardzo podnosić na duchu.

- Co cię tak tu zdumiewa poza tym, że robi wrażenie? - zapytał.

- Spokój. Cisza. Prywatność. Przestrzeń do życia. Powietrze do oddychania. Drzewa. Trawa, po której można pochodzić albo poleżeć w słoneczny dzień. Ogród. Pies. - Rozejrzała się jeszcze raz i uśmiechnęła szeroko. - Albo koń.

W tym momencie zauważyła, że Waters z trudem powstrzymuje śmiech.

- Okej, niech ci będzie - powiedział bez większego przekonania. - Ale czy naprawdę potrzebujesz aż tyle miejsca i prywatności?

- Posłuchaj, wychowałam się właściwie na wsi, w pobliżu wielkich farm. To tutaj przypomina mi przydomowe pastwisko. Pomyśl, jeśli chcesz na przykład pójść po gazetę w piżamie...

- To mnie nie dotyczy.

- Nie miałeś nigdy ochoty wymknąć się rano na dwór?

- Nie noszę piżamy.

- Obrazek, który Darien zobaczyła oczami wyobraźni, speszył ją okropnie. Próbując się pozbierać, wymamrotała:

- NI.

- Co takiego? - zdziwił się Colin, zwalniając, bo zbliżali się do domu.

- Nadmiar informacji - przetłumaczyła z kwaśną miną.

- To jakiś język komputerowy?

- Coś w tym rodzaju - odpowiedziała wymijająco, nie do końca pewna, czy Waters się z niej nabija, czy rzeczywiście nie zna akronimu, który wszedł w powszechne użycie.

Zatrzymał samochód i pochylił się do przodu, żeby popatrzeć na majestatyczne kamienne schody, prowadzące do wejścia osłoniętego portykiem.

- Myślisz, że skierują nas do wejścia dla służby?

- Pytasz poważnie? - zainteresowała się.

- Nie, żartowałem. Morderstwo sprawia, że wszyscy stają się sobie równi.

- Amen - powiedziała cicho i na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Darien poczuła się, jak schwytana przez parę bursztynowozłocistych oczu Colina; to uczucie było niepodobne do niczego, co dotąd znała. Zastanawiała się, czy wzrok Colina działa tak samo na podejrzanego. Uznała, że pewnie tak; co wpływa na spektakularne wskaźniki dokonanych przez niego aresztowań. - Założę się, że zapomniałeś zadzwonić - i zapowiedzieć naszą wizytę - przerwała niezręczne milczenie.

- Jakże bym śmiał? - uśmiechnął się szeroko Colin.

- Och, całe szczęście - teatralnie westchnęła Darien.

- No to ruszajmy.

Kiedy wchodzili po reprezentacyjnych schodach, Darien po raz pierwszy, odkąd dostała tę pracę, poczuła, że oto zyskała towarzysza na dobre i na złe. Tak chyba wygląda prawdziwe koleżeństwo.

Rozdział 3

Podążali za lokajem - najprawdziwszym lokalem w liberii, który wypytał ich starannie przy drzwiach, zanim pozwolił im wejść do siedziby Gardnerów, a konkretnie do pokoju, który nazwał gabinetem rycin.

- A co to w ogóle takiego? - zapytała szeptem Darien, a jej partner stłumił chichot. - Jestem zszokowana.

Colin rozejrzał się po wielkiej sali. Była równie bogato urządzona jak apartament Franklina Gardnera, ale wyczuwał nieuchwytną różnicę. Dzieła sztuki były tego samego kalibru, wykończenie i meble równie wytworne, a jednak to nie było to samo. Waters nie umiał precyzyjnie określić, o co i u chodzi.

- Czuje się tu stare pieniądze. Więcej klasy, mniej snobizmu - mruknęła Darien.

To jest to, pomyślał z uznaniem. W tym pokoju wyczuwało się zamożność trwającą już od kilku pokoleń.

Colin spodziewał się damy w wielkim stylu; Cecelia Gardner go nie rozczarowała. Mogła mieć koło osiemdziesiątki, ale wpłynęła do pokoju, jakby czekały tu na nią tłumy gości. I na ogół pewnie tak było, pomyślał detektyw. Wszystko w tej kobiecie - wyniosłość, pewien chłód, oceniające spojrzenie, elegancja drogiego, zaprojektowanego specjalnie dla niej kostiumu, nieskazitelnie uczesane siwe, a właściwie srebrzyste włosy - dowodziło opanowania i kontroli. Widać było, że jest przyzwyczajona stawiać na swoim i że nie znosi sprzeciwu. Silna kobieta, wyglądająca na znacznie młodszą niż była.

Ale pozostawała matką, która dopiero co straciła syna.

- Przepraszam, że przychodzimy w tak bolesnych dla pani okolicznościach, pani Gardner - wyraził ubolewanie Colin, kiedy matrona zatrzymała się przed nimi.

- Odbyłam już długą rozmowę z innymi detektywami, więc nie wiem, co pan tu jeszcze robi, zamiast szukać mordercy mojego syna - oświadczyła lodowatym tonem.

Ale Colin słyszał podobne teksty setki razy, niezależnie od tego, czy ofiara była bogata, czy biedna. Wszyscy oczekiwali, że policja zdziała cuda i w pięć minut schwyta mordercę.

- Jestem tu z szacunku dla pani - gładko odezwał się Colin. - Wiedziałem, że zechce pani spotkać się osobiście z detektyw Wilson i ze mną... jestem detektyw Waters... ponieważ to my prowadzimy śledztwo.

- Rozumiem.

To ją trochę wyhamowało, pomyślał Colin nie bez pewnej satysfakcji. Ale, jak się spodziewał, szybko doszła do siebie; potrzeba by czegoś więcej, żeby wprawić w zakłopotanie opanowaną, pewną siebie i dumną Cecelię Gardner.

- Jak już powiedziałam burmistrzowi Jonesowi, oczekuję szybkiego działania i równie szybkich wyników. Chcę, żeby osoba, która to zrobiła, została natychmiast zatrzymana.

- My także tego chcemy, pani Gardner. Im szybciej zatem załatwimy formalności, tym szybciej wrócimy do samej sprawy.

- Formalności?

- Chodzi o rozmowę z członkami pani rodziny. - Kiedy zobaczył, że pani Gardner znów się usztywnia, szybko dodał: - To zwykła rutyna, ale nie da się tego pominąć.

- To absurd, tracicie tylko czas.

- Nie, proszę pani - odezwała się po raz pierwszy Darien Wilson swoim miłym i spokojnym głosem. - Zabezpieczamy się, żeby później zabójca nie mógł się wywinąć, tylko dlatego, że nie postąpiliśmy zgodnie z przepisami.

- Te słowa chyba ugłaskały panią Gardner.

- No dobrze, zadawajcie pytania - powiedziała starsza pani. Podprowadziła ich do kanapy i zaprosiła do zajęcia miejsc.

- Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale co robiła pani wczoraj wieczorem? - zapytał Golin, uśmiechem dając do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę z absurdalności pomysłu, jakoby pani Gardner mogła mieć coś wspólnego z zabójstwem.

- Byłam w Wietrznym Mieście [Wietrzne Miasto (Windy City - ang. ) - tak określane jest Chicago] i kwestowałam - rzuciła niecierpliwie. - Mogę jeszcze dodać, że robiłam to na oczach setek znajomych i przyjaciół.

- Do której godziny?

- Prawie do jedenastej. Dotarłam do domu tuż przed północą. Służba może to potwierdzić.

- Czy później już pani nie wychodziła?

- Oczywiście, że nie - żachnęła się dama. - Mam prawie osiemdziesiąt lat, młody człowieku. Nie przebywam poza domem o tak późnej porze.

- Większość ludzi w pani wieku nie wytrwałaby nawet do jedenastej - zauważyła Wilson z niekłamanym podziwem. Pani Gardner zaszczyciła Darien uważnym spojrzeniem, po czym skinęła głową, jakby na znak, że przyjmuje komplement. Zupełnie jakby jej się należał.

- Czy ktoś z pozostałych członków rodziny przebywał w tym czasie w domu? - pytał dalej (blin.

- Nie.

Nie pofatygowała się, odnotował Colin, żeby wyjaśnić przy okazji, gdzie wówczas znajdowali się jej drugi syn oraz wnuk. Współpraca pani (Gardner ograniczała się ściśle do odpowiedzi na zadane pytania.

- Czy ktoś mógł mieć powód, żeby chcieć śmierci pani syna?

Kobieta głośno parsknęła.

- Powód? Niektórzy ludzie nie potrzebują powodu. Sam fakt, że był Gardnerem, rodził zazdrość i nienawiść. W obecnych czasach każdy z naszą pozycją staje się swego rodzaju celem.

Wywód starej damy był osobliwym połączeniem arogancji i brutalnej prawdy, więc Colin nie zamierzał z nim polemizować.

- A czy ktoś przychodzi pani na myśl? Ktoś konkretny? Ktoś, z kim syn spierał się w sprawach biznesowych?

- Franklin nigdy się z nikim nie spierał.

- Nigdy? - Colin nie znał takiego człowieka.

- No, nie na poważnie. - Cecelia machnęła lekceważąco ręką. - Gdyby go pan znał, wiedziałby pan, że nikt nie sprzeczałby się z Franklinem.

A co, nie odważyłby się? - zastanawiał się Colin. Z tego, co wyczytał na temat Gardnera, wynikało, że był człowiekiem czynu, znanym na świecie biznesmenem, który w każdym zakątku globu czuł się jak w domu. Człowiekiem, z którym pewnie nie każdy mógł wytrzymać.

- A jego syn? - zainteresował się.

- Stephen? - Cecelia Gardner natychmiast stała się czujna i żarliwie opiekuńcza. - Mój wnuk nie zamierza odpowiadać na pańskie pytania. Oczywiście jest zrozpaczony. I w niczym wam nie pomoże. Większość czasu spędza w szkole albo uczy się w domu. Przygotowuje się do magisterium.

Ciekawe, pomyślał Waters. Nagle stała się taka rozmowna, a do tej pory każdą odpowiedź trzeba było z niej prawie wyciskać.

- Obawiam się, że mimo wszystko będziemy musieli z nim porozmawiać - powiedział.

Lodowate spojrzenie ciskało pioruny.

- Sprawdzę, kiedy będziemy wolni - warknęła dama.

- Chcemy rozmawiać tylko ze Stephenem - zaznaczył stanowczo Colin.

- Sam na sam? Obawiam się, że nic z tego. Teraz, kiedy oboje jego rodzice nie żyją, to ja występuję w ich imieniu.

- Nie, pani Gardner. - Starsza pani zmrużyła oczy, a Colin zastanowił się, kiedy ostatnio ktoś jej się sprzeciwił. - Chłopiec jest pełnoletni. Porozmawiamy z nim na osobności, tutaj albo na posterunku, może wybierać.

- Cecelia Gardner, wyraźnie zdenerwowana; rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Jak pan śmie?

- To jest konieczne - nieoczekiwanie odezwała się Darien Wilson - ponieważ pani syn został bestialsko zamordowany i nikt nie ma prawa zatajać informacji. Sądziłam, że zależy pani na profesjonalnym śledztwie.

Po chwili ciszy i walki na spojrzenia, o dziwo, pierwsza uległa pani Gardner.

- Ma pani całkowitą rację. Zanadto troszczę się o mojego wnuka. Zawsze taka byłam. Franklin mawiał, że jestem nadopiekuńcza.

Colin był ciekaw, skąd taka opinia Gardnera.

- Gdy tylko Stephen wróci do domu, poproszę )», o, żeby do was zadzwonił.

- Dziękuję, pani Gardner. - Głos Golina brzmiał teraz życzliwie.

Wychodząc, dowiedzieli się jeszcze, że Lyle, który również mieszkał w rezydencji, załatwia teraz interesy w siedzibie Gardner Corporation, położonej w dzielnicy handlowej.

- Jakie odniosłaś wrażenie? - zapytał Colin partnerkę, gdy znaleźli się w samochodzie.

- Krótko mówiąc, dziwne. - Darien zamilkła, uznając, że się zagalopowała, ale Colin ruchem głowy poprosił, żeby mówiła dalej. - Nie dopatrzyłam się śladu żalu, bólu czy poczucia straty. Bardziej zmartwiła się tym, że chcemy - porozmawiać z jej wnukiem niż śmiercią własnego syna, co każe się zastanowić nad tym młodym człowiekiem.

- Zgadzam się z tobą - skinął głową Colin.

- I jakie, według ciebie, płyną z tego dalsze wnioski?

- Ze albo jej to naprawdę nie obchodzi, co graniczyłoby z patologią, albo opłakuje go jak każda matka i tylko znakomicie to ukrywa. A wtedy nasuwa się następne pytanie: co jeszcze może ukrywać?

- Owszem - zgodził się Colin. Dziewczyna chyba naprawdę ma powołanie, pomyślał.

- A braciszek załatwia interesy, jak gdyby nigdy nic. Nie uważasz, że wśród tych ludzi uczucia rodzinne objawiają się w dość szczególny sposób?

- Nikt nikomu nie powinien dyktować, w jaki sposób opłakiwać zmarłego, ale podejście Gardnerów nie robi na mnie dobrego wrażenia.

- Ani na mnie.

- No to może sprawdzimy, czy braciszek uroni choć jedną łzę.

- Zaraz się okaże.

Lyle Gardner istotnie nie ronił łez. Darien to nie zdziwiło, podobnie jak fakt, że, jak powiedział Waters, brat nieboszczyka „załatwia interesy". Sekretarka, która ich powitała przed wejściem do gabinetu szefa, była bardziej poruszona i przejęta wypadkiem niż Lyle Gardner... czy przedtem pani Gardner.

- Bogacze to inny gatunek ludzi - szepnęła Darien, otwierając drzwi do świętego przybytku Korporacji Gardnerów.

- Przynajmniej nie ma tu złoceń i marmurów - mruknął pod nosem Waters, a Darien się uśmiechnęła.

Dziewczyna czuła się już przy nim całkiem swobodnie; przeszło jej zdenerwowanie rolą nowej partnerki doświadczonego detektywa.

Korporacja miała swoją siedzibę w nowoczesnym, eleganckim i lśniącym stalowoszklanym wieżowcu. Ot, wizytówka sukcesu. Weszli do gabinetu, gdzie od razy wyczuli atmosferę wielkich interesów.

Mężczyzna za biurkiem miał takie same czarne włosy i niebieskie oczy jak jego zmarły brat, ale na tym kończyło się podobieństwo. Franklin był zadbany, opalony i wysportowany, Lyle zaś wyglądał tak, jakby większość czasu spędzał za olbrzymim czereśniowym biurkiem. Detektywi wiedzieli, że to on zarządza rodzinnym funduszem powierniczym i prowadzi główne sprawy handlowe, podczas gdy Franklin zajmował się rafinerią i międzynarodowymi kontaktami.

- Czego się dowiedzieliście? - zapytał, wstając od biurka i obchodząc je naokoło.

Oni naprawdę oczekują, że dokonamy cudu, pomyślała Darien. Czy dlatego, że noszą nazwisko Gardner?

- Jesteśmy na etapie gromadzenia informacji - spokojnie odpowiedział Waters. - Chcemy jeszcze tylko ustalić z panem kilka spraw.

- Ze mną?

Czy oni nie słuchają wiadomości, nie oglądają filmów i nie wiedzą, jak często zabójcą bywa ktoś z rodziny? - zastanawiała się Darien.

- Gdzie pan spędził wczorajszy wieczór, panie Gardner? - zapytał Colin.

- Ja? - powtórzył mężczyzna tonem pełnym niedowierzania.

- Tak, pan - cierpliwie kontynuował Waters.

- To są rutynowe pytania, proszę pana. Musimy wyeliminować to, co oczywiste, żeby dotrzeć do tego, co ukryte.

- Byłem w domu - wycedził Gardner po długim wahaniu; wyraźnie rozważał inne możliwości: kazać detektywom wyjść albo wybuchnąć złością, że w ogóle ośmielają się go podejrzewać. - Już to powiedziałem innym policjantom, którzy mnie o to pytali.

Jeśli Watersowi robiło to jakąś różnicę, nie dał tego po sobie poznać.

- A więc był pan w domu - powtórzył.

- Czym się pan zajmował?

- Oglądałem telewizję.

- Do której?

- Skończyłem trochę po północy.

- Rozmawiał pan z matką po jej powrocie do domu?

Darien odniosła wrażenie - nie wiadomo, czy słuszne - że w tym momencie mężczyzna lekko się zawahał.

- Nie. Byłem już w łóżku i wolałem jej nie niepokoić. Wiedziałem, że będzie chciała jak najszybciej pójść spać.

- Kto może zaświadczyć, że był pan w domu? Lyle Gardner zmarszczył czoło.

- Nikt. Byłem sam.

- A służba?

- Też nie... to znaczy wiedzieli, że jestem w domu, ale odprawiłem ich, zanim poszedłem spać.

Sprytnie, pomyślała Darien.

- Więc nie ma pan alibi.

- Nie potrzebuję alibi.

- Nie opuszczał pan domu? - dociskał Colin.

Gardner podszedł bliżej, spojrzał na Watersa z góry i powiedział opryskliwie:

- Nie obchodzą mnie pańskie domysły, detektywie. Nie, nie opuszczałem domu. A reagując na zawarte w pańskich pytaniach insynuacje, odpowiadam, że nie, nie zabiłem mojego brata!

- I nie ma pan pojęcia, kto to zrobił? - z niewzruszoną miną ciągnął Waters.

- Żadnego.

- Nie przypomina pan sobie nikogo, kto miał do niego żal, a może był niezadowolony z zawartej z wami transakcji czy coś w tym rodzaju?

- Gardnerowie nie zawierają takich transakcji, detektywie.

Waters nie zareagował.

- Rynek paliwowy to w dzisiejszych czasach delikatna sprawa. Żadnych problemów na tym polu?

- Żadnych. - Głos Gardnera stał się lodowaty.

- Czyli że nikt nie miał powodu, żeby zabić pańskiego brata.

- Nikt, o kim byłoby mi wiadomo.

- Kto skorzysta na jego śmierci? - zapytał Colin.

Tym razem Lyle Gardner stracił cierpliwość.

- Jest pan na złym tropie, detektywie, i traci pan cenny czas. Swój i mój. Czy nic nie zginęło z mieszkania brata? Co każe panu wątpić, że to była kradzież, której biedny Franklin próbował zapobiec?

- Niewykluczone. A co z pańskim bratankiem?

- Stephenem? Jak to, co z nim?

- Stanie się teraz bardzo bogatym człowiekiem, prawda?

- Już nim jest - warknął Gardner. - Jak my wszyscy.

- Ale teraz będzie miał swoje własne pieniądze, tak?

- Kiedy potrzebował, zawsze je dostawał.

- Ale teraz nie będzie musiał o nie prosić - przypomniał Waters.

- Stephen robi magisterium i przygotowuje się do zajęcia swojego miejsca w korporacji. Rodzina pokrywa jego wydatki. Na razie chłopiec nie potrzebuje więcej pieniędzy i nie musi tym sobie zawracać głowy.

- Nie znam żadnego dwudziestotrzylatka, który by nie uważał, że potrzebuje więcej pieniędzy. Własnych.

- Zapewniam pana, że Stephen nie miał z tym nic wspólnego! - wybuchnął Gardner.

Waters się zdziwił, a Lyle, w sekundę po swoim wybuchu, poczerwieniał.

No proszę, pomyślała Darien.

- Ciekawe, ile czasu potrzeba, żeby dostać się do mieszkania Franklina z tego ekskluzywnego college'u? - zastanawiał się na głos Colin w drodze do windy.

Darien zerknęła na zegarek.

- Możemy się o tym dowiedzieć z pierwszej ręki - zasugerowała. - Zanim babcia zdąży poinstruować chłopca, co ma nam mówić.

- Dobry pomysł, ale najpierw chciałbym odnaleźć te taśmy z domu Franklina. Facet z ochrony powinien był już się odezwać.

Kiedy szli korytarzem, Colin zwrócił uwagę na tabliczkę z nazwiskiem Desmonda Reichera, która wisiała na jednych z mijanych przez nich drzwiach. Zwolnił, po czym zawrócił. Musiał udzielić odpowiednich wyjaśnień sekretarzowi Reichera, zanim zostali wprowadzeni do gabinetu dyrektora do spraw operacyjnych Korporacji Gardnera.

- Jak to się stało, że dopiero teraz do mnie przychodzicie? - warknął na powitanie stojący za biurkiem mężczyzna.

Hej, my też cię serdecznie witamy, pomyślał Colin. Przyjrzał się wysokiemu mężczyźnie w bardzo drogim garniturze. Najdłużej zatrzymał wzrok na oczach Reichera; widywał cieplejsze u pytonów. Punkt dla pani Carter - „zimny" było zdecydowanie właściwym określeniem. Dyrektor operacyjny Korporacji Gardnera najwyraźniej przywykł do tego, że jest szefem - bezlitosnym i wymagającym. Colin ze współczuciem pomyślał o biednym losie jego podwładnych.

- Posuwamy się zgodnie z listą podejrzanych osób - wyjaśnił Colin.

- Lista podejrzanych! - wybuchnął Reicher, tak jak się tego spodziewał Waters.

- Oczywiście - dołożyła Wilson lodowatym tonem, z którego byłaby dumna sama Cecelia Gardner. - Jest pan tylko jednym z tej listy. Wyeliminowaliśmy już kilka osób i mamy nadzieję, że wyeliminujemy też pana.

- Colin w duchu podziękował swojej partnerce. Reicher najwyraźniej był niezdecydowany. Nie wiedział, czy ma znów ostro zareagować na słowa Darien, czy też je zlekceważyć.

- Wystarczy, że odpowie nam pan na kilka pytań - nie tracił czasu Colin. - Gdzie pan był wczoraj wieczorem?

- Byłem tutaj. Pracowałem do późna, jak zawsze.

- Czy ktoś to może potwierdzić?

- A czy moje słowo nie wystarczy? - odpowiedział pytaniem, zwracając się do Darien.

- Absolutnie, jeśli o mnie chodzi, panie Reicher. - Głos detektyw Wilson nabrał słodyczy. - Nie ośmieliłabym się twierdzić, że może pan nie mieć na to dowodu. Tylko że to nie usatysfakcjonuje prokuratora okręgowego, sądu ani ławy przysięgłych.

- John, mój sekretarz, może potwierdzić, że tutaj byłem - spuścił z tonu Reicher. - Obawiam się, że trochę za długo go przetrzymałem przy opracowywaniu sprawy, którą właśnie finalizuję.

- Jako dyrektor korporacji powinien pan się orientować, jakich wrogów mógł mieć pan Franklin Gardner.

- Takich, którzy mogliby popełnić morderstwo? Wiedziałbym, oczywiście, gdyby był ktoś Laki, ale jestem pewny, że jesteście na złym tropie i tracicie czas.

- Nie było ostatnio żadnych umów czy transakcji, które poniosły fiasko? Żadnych wrogich przejęć?

- Nie, powiedziałem już, że tracicie czas. Powinniście raczej szukać jakiegoś włamywacza-narkomana na głodzie. A teraz przepraszam, ale muszę wrócić do pracy. Śmierć Franklina narobiła sporo zamieszania.

- Włamywacz-narkoman na głodzie - powtórzył Colin, kiedy znaleźli się w windzie.

- Och, daj spokój - fuknęła Wilson.

- Nie kupiłaś tego? Co to za szlachetny narkoman, który nie tknął żadnych łatwych do wyniesienia cennych rzeczy!

- No właśnie.

- A co sądzisz o panach Gardnerze i Reicherze?

- Jeden to arogancki sztywniak, a drugi oziębły, napuszony gad. Domyśl się, kto jest kim.

- Oczywiście gadem jest Reicher - powiedział Colin, zdziwiony, że Darien użyła tego określenia, ponieważ sam na początku identycznie o nim pomyślał.

Wrócili samochodem do penthouse'u, żeby obejrzeć taśmy wideo.

Zeszli do sutereny, w której trzymano sprzęt monitorujący budynek, i znaleźli się w przestronnym korytarzu. Podeszli do drzwi, pod którymi widać było smugę światła. Colin nacisnął klamkę, ale, jak się spodziewał, drzwi były zamknięte. Zapukał dwukrotnie w metalowe okucie.

Po chwili z drugiej strony usłyszeli kroki. Drzwi się otworzyły i na progu, z niewyraźną miną, pojawił się ochroniarz odpowiedzialny za monitoring budynku.

- Coś nie tak, panie Bergen? - zapytał Waters.

- To... to niemożliwe. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Nie wiem, jakim sposobem... Sprzęt był w świetnym stanie... ale...

- Ale? - warknął Colin.

- Taśma z poprzedniego wieczoru... - Mężczyzna nerwowo przełknął ślinę.

- Co się z nią stało? - zapytał opanowanym głosem Colin; chyba znał już odpowiedź.

Bergen jeszcze raz przełknął ślinę.

- Zniknęła.

Rozdział 4

- Jakie są według ciebie szanse na znalezienie tej taśmy? - zastanawiał się na głos Colin w drodze na posterunek. Szybki wypad do prywatnego college'u najmłodszego Gardnera utwierdził ich tylko w przekonaniu, że pośpiech nigdy nie zawadzi; Stephen Gardner ulotnił się z kampusu.

Darien przełożyła pod drugą pachę dowód rzeczowy, czyli laptop Gardnera, który zamierzali zdeponować w biurze, i odpowiedziała, siląc się na dowcip:

- Jakie są szanse, pytasz? Chyba takie same, jak to, że Cubs kiedykolwiek wygrają World Series.

- Albo jeszcze mniejsze - mruknął Waters, idąc po schodach. Skierowali się do biura detektywów.

- Czy to przypadkiem nie zawęża pola naszych podejrzeń do mieszkańców domu i ich - rodzin? Czyli tych, którzy wiedzieli o kamerach i o miejscu zainstalowania sprzętu? - zapytała Darien.

- Nie zapominaj o pracownikach biura ochrony. I o wszystkich, którym każdy z nich mógł przekazać tę informację.

- No i o każdym, kto tam zajrzał. Nietrudno się domyśleć, że monitoring jest w suterenie. Myśmy też od razu trafili do właściwych drzwi.

- Zgadza się.

Dotarli do biura detektywów i Waters wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi przed Darien. Dziewczyna dawno przestała przywiązywać wagę do takich gestów - zbyt wiele razy przekonała się, że to tylko swego rodzaju test - ale kiedy przekroczyła próg, odwróciła się i przytrzymała drzwi dla partnera. Nie skomentował tego, więc nie była pewna, czy zdała egzamin, jeśli rzeczywiście był to egzamin.

Przeszli obok pustego boksu Bentona. Waters zażartował, że Josh pewnie zamknął się z Maggie Sutter w laboratorium, gdzie dokonują cudów, co rozbawiło Darien. Ilekroć wpadła po coś do laboratorium, to, co tam się odbywało, zawsze było dla niej tak samo magiczne, jak jej biegłość w posługiwaniu się komputerem dla tak zwanych technofobów.

Po godzinie spędzonej w biurze doszła do wniosku, że nawet nie podejrzewała, jak bardzo atrakcyjny dla kobiet jest jej nowy partner, Colin Waters. Teraz, gdy siedziała blisko niego - oddano jej do dyspozycji biurko obok jego boksu - miała okazję zaobserwować, jakim ogromnym zainteresowaniem darzą go wszystkie pracujące tu kobiety. Zatrzymywały się przy nim pod byle pretekstem, ale im dłużej trwała ta defilada, tym większy niesmak czuła Darien. A widząc, że Waters przyjmuje te kobiece hołdy jak coś oczywistego i normalnego, utwierdziła się w przekonaniu, że widocznie tak jest zawsze.

Nie mogła nic zarzucić ich gustowi - Colin był zdecydowanie atrakcyjnym facetem - ale takie metody uwodzenia, według Darien, uwłaczały kobiecej godności. Nawet gdyby sama była zainteresowana Colinem Watersem - a oczywiście nie była - nie uciekałaby się nigdy do tego rodzaju sztuczek.

Niestety, jej także się przyglądano; wszystkie przechodzące kobiety zerkały na nią bez żenady, co świadczyło jedynie o tym, że wiadomość o powierzonej jej misji, którą ma wykonać, pracując u boku Colina, bardzo szybko się rozeszła.

I chyba właśnie ta jej współpraca z najprzystojniejszym detektywem w wydziale budziła powszechną ciekawość, a może i zazdrość.

Już po godzinie udało im się sporządzić raporty z pierwszych przesłuchań. Podzielili się robotą po połowie, a skończyli prawie równocześnie, więc Darien była dumna, że choć jest nowicjuszką, wcale nieźle sobie radzi.

Potem pojechali do domu Gardnera, żeby dowiedzieć się czegoś o zaginionej taśmie. Właśnie dojeżdżali, kiedy zadzwonił telefon Darien.

- Witaj, dziecinko, to ja.

- Witaj, Tony. Co słychać?

- Szykuję się do wyjazdu na Jukatan, więc chciałem się zameldować.

- Raczej odmeldować - sprostowała Darien.

- No właśnie. Wszystko w porządku, pani władzo?

- Mam masę roboty. Życzę ci udanej podróży. Przyślij mi kartkę.

- Zawsze to robię.

- Kiedyś wreszcie zapomnisz - powiedziała Darien.

- Kocham cię.

- Ja też cię kocham. Uważaj na siebie.

- Obiecuję.

Rozłączyła się i wsunęła komórkę do kieszeni palta. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Waters nie wysiadł z samochodu, tylko ją obserwuje.

- Przyjaciel? - zapytał.

Nic mu do tego, pomyślała, ale była ciekawa |ego reakcji, kiedy mu powie, kto to był.

- Nie. Były mąż.

Tu cię mam - uśmiechnęła się w duchu na widok zdumionej miny Colina.

- Były? - zapytał po chwili milczenia. - Nie rozmawiałaś z nim jak z byłym.

- A jak ty rozmawiasz ze swoją byłą? - Dotarły do niej plotki, że Colin jest rozwiedziony.

- W ogóle nie rozmawiam - oznajmił beznamiętnym tonem.

- To bardzo źle.

- Uważasz, że wszystkie małżeństwa powinny rozstawać się w... co za głupie słowo... w przyjaźni?

Wzruszyła ramionami.

- Mogę mówić tylko za siebie. Jesteśmy z Tonym nadal dobrymi przyjaciółmi.

- Przyjaciółmi - mruknął ironicznie.

- Przyjaźniliśmy się, zanim się pobraliśmy. Byliśmy zbyt młodzi i tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy o małżeństwie.

- Tylko mi nie mów, że byliście parą już w liceum.

- Nie, nie. Miałam dwadzieścia lat, a on dwadzieścia jeden, ale i tak byliśmy za młodzi. Na początku Tony grzecznie pracował, zarabiał na dom, prowadził ustabilizowany tryb życia, ale po trzech latach doszedł do wniosku, że jeszcze się nie zdążył wyszumieć...

- Więc zaczął cię zdradzać?

- Tony? Broń Boże. Nigdy by tego nie zrobił.

- Nie to miałam na myśli. Chodziło mu o narty, motocykl, wspinaczkę, dalekie podróże i tak dalej.

- A ty tego nie lubisz?

- Lubię, ale przede wszystkim chciałam mieć dzieci i rodzinny dom. I tutaj nastąpiła między nami zasadnicza różnica zdań. Tony nie dojrzał jeszcze do ojcostwa i wiedział o tym. Szanuję go za to, że uczciwie się do tego przyznał.

- Więc wyszłaś za mąż za rozrywkoholika?

Darien zignorowała sarkastyczną uwagę Watersa, choć była ciekawa, w jakie czułe miejsce go trafiła.

- Tony niczego nie udaje. A przede wszystkim jest uczciwy, dzięki czemu oszczędził nam obojgu cierpienia. Cieszę się, że pozostał moim przyjacielem. Poza tym moi rodzice go lubią, a on jest dla nich dobry, więc nie chciałabym tego zniszczyć.

- Uczciwy - mruknął Waters.

Zapanowało między nimi milczenie. Darien była zła na siebie, że mu się zwierzyła. Zwykle tego nie robiła.

Wspaniale, pomyślał Colin. Mam za partnerkę dziewczynę, za którą oglądają się prawie wszyscy mężczyźni, a w dodatku jest uosobieniem wszelkich cnót. Przyjaźni się z byłym mężem i uszczęśliwia rodziców. Idealna dziewczyna z sąsiedztwa. Dokładnie taki typ, jakiego zawsze unikał.

Ale dlaczego to go tak martwi, skoro jest tylko jego partnerką?

Dziwne, że już myśli o niej jako o swojej stałej partnerce. Nie odzywała się za często, ani podczas przesłuchań, ani wspólnej pracy, a jednak to, co mówiła, było trafne. Zaskakująco trafne. A dzisiaj od rana siedzi przy biurku z dietetyczną colą i nie wychodzi z laptopa Gardnera. Jakby czas dla niej nie istniał. Traktuje ten cholerny komputer jak... jakby to było coś najważniejszego na świecie. Coś ważniejszego od męża i dzieci...

Poczuł się dziwnie nieswojo. Pokręcił się na krześle i powrócił do przeglądania raportów.

- Sutter powiada, że obrażenia na twarzy powstały od uderzenia dużym pierścieniem.

Darien oderwała się od pracy i podniosła wreszcie głowę znad komputera.

- To może się nam przydać.

- O ile ten ktoś nadal go nosi - zauważył Colin z powątpiewaniem.

I znów upłynęło wiele czasu; Darien bez przerwy uderzała w klawiaturę, pomrukiwała, milkła i znowu stukała i klikała. Była tym tak pochłonięta, że nawet nie zauważyła, kiedy Waters odszedł, żeby skopiować tekst, i kiedy wrócił.

Przystanął i zajrzał jej przez ramię, ale zamiast zwykłych programów, do których był przyzwyczajony, ujrzał na ekranie monitora całe łańcuchy dziwnie wyglądających znaków. Według niego nie miały żadnego sensu, ale dla Darien pewnie były zrozumiałe.

- No, ruszaj się, ruszaj - pomrukiwała, a kiedy ekran rozjaśnił się i obraz zniknął, wydala nieartykułowany dźwięk.

- Jakiś problem? - zainteresował się Colin.

- Nie jestem pewna. Znalazłam na twardym dysku jakieś dziwne rzeczy, które mogą być ukrytymi plikami.

- Ukrytymi plikami?

- To mogą być jakieś śmieci, ale nie zdobędziemy pewności, póki tam nie wejdziemy.

- Jak się tego wszystkiego nauczyłaś? - Colin wskazał ręką na komputer.

- Zaczęło się od szukania w sieci materiałów do szkoły. Im dalej w to wchodziłam, tym więcej chciałam wiedzieć.

- I tak przeskoczyłaś do pracy w policji?

Darien obróciła się z fotelem w jego stronę.

- Moją mamę okantowano, kiedy robiła zakupy przez Internet. Podczas rozprawy spotkałam wielu naiwnych ludzi, którzy zostali tak samo jak moja mama wykorzystani przez oszustów za pośrednictwem tego cudownego urządzenia, za którym tak przepadałam. Chciałam temu za po biec. Zrozumiałam, że z czasem różni oszuści i przebiegli przestępcy wejdą do Internetu i tą drogą będą krzywdzić porządnych ludzi. Powstaną wtedy kryminalne sprawy do wyśledzenia i rozwiązania, tylko dzięki znajomości komputera. Będzie to kolejna policyjna specjalizacja. Postanowiłam się tym zająć. Zresztą przestępcy już od dawna działają przez Internet. Możesz mi wierzyć albo nie.

- Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że w pracy detektywa nie wszystko odbywa się tak gładko i elegancko jak na ekranie twojego komputera.

- Wyobraź sobie, że wiem. A nawet gdybym tego nie wiedziała, zrozumiałabym to w ekspresowym tempie dzięki obecnemu zleceniu.

- Przepraszam - burknął Colin.

- Posłuchaj, ja wiem, że zostałam tu zatrudniona tylko z tego powodu... - pokazała ręką na otwarty laptop - ... i dlatego, że wydział werbuje komputerowców, ale nie jestem aż tak zupełnie ciemna. Uczyłam się długo i solidnie, zanim złożyłam u was podanie. A jeszcze dłużej i ciężej pracowałam, zanim przyjęłam tę pracę, ponieważ wiedziałam, że natknę się na ludzi, którzy będą krzywo na mnie patrzeć. O ich niechęci przekonałam się już na własnej skórze.

- Pewnie kwestionują sam fakt otrzymania przez ciebie pracy, na którą wielu policjantów czeka latami, ale jeśli się sprawdzisz, to tak naprawdę tylko to będzie się liczyło.

- Obiecujesz? - zapytała, unosząc kąciki warg w lekkim uśmiechu.

- Obiecuję - odpowiedział, mając nadzieję, że nie rzuca słów na wiatr.

- Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

- No, ja ci już opowiedziałam historię swojego życia. Teraz ty opowiedz mi o sobie.

- O sobie? - Colin aż zamrugał.

- Dlaczego nie rozmawiasz ze swoją byłą?

- A dlaczego miałbym rozmawiać? - Wiedział, że zabrzmiało to trochę defensywnie.

- Aż tak źle?

Walczył ze sobą przez chwilę; gdyby nie to, że wiedział o niej tak dużo, nie puściłby pary z ust na swój temat.

- Ona nie mogła się pogodzić - zaczął powoli i z ociąganiem - z godzinami mojej pracy, więc znalazła sobie kogoś, kto wracał do domu na czas. Tylko tak się pechowo złożyło, że w tym czasie była jeszcze mężatką.

- No tak. Teraz wcale się nie dziwię, że wyciągnąłeś podobne wnioski na temat mojego małżeństwa.

- No właśnie - westchnął. - A ona była moją szkolną miłością.

- Musiało ci być ciężko.

Wzruszył ramionami, opanowując emocje.

- To nie była jej wina. Nie jestem stworzony do czegoś takiego jak małżeństwo. Ożeniłem się z moim zawodem, jak mawiała Anita.

- Małżeństwo z gliniarzem nie jest łatwe. Ale nie uważam, żeby to usprawiedliwiało skoki w bok. Jeśli chcesz odejść, odejdź, ale nie oszukuj.

- To prawda, pomyślał ku własnemu zdumieniu. Nasłuchał się tyle od Anity na temat swojej winy, że prawie zapomniał, jaka była jego pierwsza reakcja na niewierność żony. Przecież podzielał wtedy zdanie Darien.

Kiedy długo się nie odzywał, Darien spuściła wzrok i powiedziała cicho:

- Przepraszam, nie powinnam była się wtrącać w twoje osobiste życie.

Wróciła do komputera, a Watersowi wydawało się, że dostrzegł lekki rumieniec na jej policzkach, ale nie był tego do końca pewny. Dziewczyna wpatrywała się w ekran, a wreszcie nacisnęła kilka klawiszy.

- No, dalej - mruknęła. - Wiem, że tu jesteś.

Waters załatwił kilka ważnych telefonów, a potem zaczął serfować po Internecie, szukając informacji na temat Franklina Gardnera i jego korporacji. Po paru godzinach, kiedy już wyczerpał wszystkie możliwości, spojrzał na Darien, która nadal pracowała. Biuro opustoszało, reszta pracowników dawno rozeszła się do domów. Colin skreślił ostatnie nazwisko ze swojej listy, odłożył pióro i przeciągnął się.

Darien podniosła wzrok i popatrzyła na swój zegarek. Colin już wcześniej zwrócił na niego uwagę. Był prosty i praktyczny. Oprócz niego dziewczyna miała jeszcze tylko małe złote kolczyki w uszach, żadnego pierścionka czy naszyjnika.

- Och, jak późno! Nic dziwnego, że burczy mi w brzuchu - powiedziała. Wstała i też się przeciągnęła. Tylko że w jej wykonaniu wyglądało to ogromnie seksownie.

Uśmiechnęła się do niego i przez krótką chwilę Colin zastanawiał się, czy nie czyta w jego myślach.

- Chodźmy stąd. Trzeba coś zjeść.

Waters aż się wzdrygnął na jej słowa i odpowiedział, zanim zdążył się zastanowić.

- Nie uważam, żeby to było rozsądne. Komendant krzywo patrzy na bratanie się pracowników. Zwykle zaczyna się od wspólnego lunchu...

Darien wytrzeszczyła oczy.

- Słucham?

- Nie łączę pracy z przyjemnością - wyznał szczerze.

Darien skrzyżowała ręce na piersi i zmierzyła go wzrokiem.

- A gdzie tu miejsce na przyjemność?

- Jak to? Nie rozumiesz?

- Odnoszę wrażenie, że przywykłeś do kobiet ścielących ci się do stóp, ale to była tylko zwykła prośba o przerwę na obiad, Waters, a nie wyznanie dozgonnej miłości.

Waters chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak zakłopotany.

- Eee... no jasne. Tak. Chodźmy już coś zjeść.

Ale się wygłupiłem, pomyślał. Nie śmiał nawet zgadywać, jaką strunę poruszyły w nim słowa o „dozgonnej miłości".

Co mnie naszło? - zastanawiała się Darien, zapinając pas bezpieczeństwa. Nagadałam mu bzdur, a na koniec jeszcze go obraziłam, a przecież chodziło mi tylko o to, żeby nasze kontakty ograniczyć do spraw zawodowych. No i dać mu do zrozumienia, że nie jestem taka, jak inne kobiety w wydziale.

- Dokąd chcesz jechać? Może do Luciano's albo do Sullivan's? - zapytał Waters, wymieniając popularne restauracje na Magnificent Mile, najstarszej i bardzo eleganckiej ulicy Chicago.

Była mu wdzięczna, że wreszcie się odezwał i wybawił ich oboje z niezręcznej sytuacji.

- Prawdę mówiąc, marzyłby mi się raczej Gold Coast Dog.

Kiedy Colin się roześmiał, Darien odetchnęła z prawdziwą ulgą.

- Nie byłem tam już co najmniej od tygodnia.

- No to tym bardziej musimy to naprawić.

- Doceniam twoją troskę.

Po chwili mknęli już w kierunku ulicy Hubbard, do najbliższego lokalu sieci Gold Coast Dog.

Kiedy zaspokoili pierwszy głód hot dogami z cebulą, pomidorami i ostrymi papryczkami, Waters wypił duży łyk coli z kofeiną.

- Czeka nas kolejna długa noc - powiedział i rozsiadł się wygodnie na krześle.

- Też tak sądzę - mruknęła.

- Naprawdę uważasz, że na twardym dysku laptopa Gardnera może być coś ważnego? - zapytał zaciekawiony.

- Na razie wiem, że jest tam jakaś przestrzeń, której nie mogę rozszyfrować. Jakieś dane, które mogą mieć znaczenie, na przykład nie wykasowane albo nadpisane stare pliki, ale...

- Ale co?

- Nic, mam tylko przeczucie, ale to trochę za mało.

Ku jej zdumieniu Colin pokiwał z aprobatą głową.

- Czasami intuicja jest wszystkim, czym dysponujemy.

- Postawiłbyś znak równości między intuicją i danymi na twardym dysku?

- Nigdy nie lekceważę intuicji, bo nawet nie wiem, czy to tylko intuicja, czy coś więcej.

- Naprawdę tak uważasz?

- Tak. Uważam, że intuicja to rodzaj idealnie wyostrzonej zdolności percepcji, która prowadzi do słusznych konkluzji, tylko że dzieje się to tak szybko, że uważamy to za coś nadprzyrodzonego.

Darien nigdy nie myślała o tym w ten sposób, ale wyjaśnienie wydało jej się sensowne.

- Chcesz powiedzieć, że chodzi o ten przebłysk, kiedy na widok jakiejś osoby albo przedmiotu wyciągamy nieoczekiwany wniosek?

- Dokładnie. Jak z twoją nie rozszyfrowaną przestrzenią w komputerze.

Wytłumaczenie było tak logiczne, że Darien od razu poczuła się pewniej; nieraz zdarzało się, że nie mogła wytłumaczyć swoich przeczuć kolegom, myślącym w sztywnych informatycznych kategoriach. Hipoteza Watersa oznaczała, że traktuje jej zaangażowanie w pracę poważnie, w przeciwieństwie do tych, którzy zdają się uważać, że komputer to dla niej zabawa.

Po powrocie do pracy i paru godzinach ślęczenia nad klawiaturą laptopa Darien okropnie rozbolały plecy. Teraz z czystym sumieniem mogłaby powiedzieć wszystkim sceptykom, że to, co robi, naprawdę nie ma nic wspólnego z zabawą.

Rozdział 5

Colin był wykończony. Podczas gdy jego partnerka usiłowała się włamać do komputera Gardnera, on, nie robiąc przerwy nawet na weekend, załatwiał całą resztę: odpowiadał na telefony, włącznie z tym od prokuratora okręgowego, Evana Stone'a, zbierał niezbędne informacje i wielokrotnie kontaktował się z komendantem i z zastępcą komisarza Centralnego Biura Śledczego.

Po streszczeniu odbytych rozmów kolejny raz przeczytał raporty Sutter i Bentona. Dowiedział się, że gosposia, którą skreślił z listy podejrzanych, gościła u siebie jakiegoś dżentelmena w dniu, kiedy popełniono morderstwo. Nic dziwnego, że była taka podenerwowana.

Podzielił się tą wiadomością z Darien Wilson, która pokiwała głową, ale nie oderwała wzroku od monitora. Popatrzył na nią. Nie bardzo rozumiał, jak ona to robi: bez przerwy wpatruje się w ekran, i tak dzień po dniu. Jego samego już dawno rozbolałyby oczy, a ta dziewczyna jest taka zawzięta! Poza tym poczyniła kilka słusznych spostrzeżeń. Jest lepsza, niż się spodziewał.

Oderwała się wreszcie od pracy i wyprostowała plecy powolnym, pełnym wdzięku ruchem. Przeczesała ręką włosy.

Nigdy dotąd nie przypuszczał, że włosy mogą być takie seksowne; widać zmienił mu się gust. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie dla siebie, poczuł dziwny ucisk w dole brzucha. Przez chwilę nawet nie chciał myśleć, co to znaczy, ale kiedy zalała go prawdziwa fala pożądania, musiał spojrzeć prawdzie w oczy.

Zwariowałeś? - skarcił się w duchu. - Przecież ta dziewczyna jest uosobieniem wszystkiego, czego niedawno nie mogłeś znieść. Jest stworzona do małżeństwa, które powinno wiecznie trwać, i na pewno marzą jej się dzieci. A do tego wszystkiego jest twoją koleżanką z pracy i partnerką na dodatek. Nie igraj z ogniem, idioto!

- Mam cię!

Dopiero po chwili dotarło do niego, że okrzyk Darien był skierowany do laptopa.

- O co chodzi? - Colin wstał i podszedł do niej. - Co... co masz? - wykrztusił, kiedy już odchrząknął i rozluźnił się.

: - Pliki. Znalazłam pliki. Były schowane dość głęboko, ale są tutaj, tak jak przypuszczałam.

- Możesz je otworzyć?

- Chyba tak. Mam do tego specjalny program. - Odwróciła się, wyjęła z torebki nieduże pudełeczko, wyciągnęła z niego płytę CD i wsunęła ją do stacji dysków.

Wystukała teraz serię poleceń, poprawiła się na krześle i czekała, nie odrywając oczu od ekranu. Po kilku minutach komputer zapiszczał, ekran rozbłysnął i zaczęły się na nim pojawiać rzędy znaków.

Darien syknęła ze złości.

- Co to jest? - zapytał Waters.

Dziewczyna odchyliła się do tyłu, nerwowo potarła twarz i spojrzała na niego.

- To wszystko jest zakodowane.

- Co?

- No tak. Wszystko, co tu mam, zostało zakodowane - powtórzyła Darien.

- Cholera - warknął Colin. - To znaczy, że ukryto tu naprawdę coś ważnego.

- Cholera - powtórzyła jak echo Darien i uśmiechnęła się szeroko.

Darien była wykończona. Wykończona, ale nadal zdeterminowana. Sprowadzili ją tutaj ze względu na jej komputerowe umiejętności, więc stanie na głowie i udowodni, że dokonali dobrego wyboru. Nie da za wygraną, o nie. Pracowała non stop; pozwoliła sobie tylko na trzygodzinną drzemkę, ale o piątej rano znów zasiadła do komputera. Nie podniosła głowy, dopóki pół godziny później nie pojawił się jej partner.

Waters najwyraźniej skorzystał z dobrodziejstw cywilizacji i wziął prysznic; zaczesane do tyłu włosy były wilgotne, co podkreślało jego wyraziste rysy, mocną szczękę i ostro zarysowane kości policzkowe, których naprawdę dotąd nie zauważyła. Po twarzy, a potem po szyi spłynęła mu kropla wody.

- ... udało się? - usłyszała.

Darien oderwała wzrok od fascynującej, zabłąkanej kropelki.

- Co? Nie, jeszcze nie. - Popatrzyła na informację, która wyświetliła się na ekranie, uderzyła w kilka klawiszów i ponownie spojrzała na Colina. - Domyślasz się, co on mógł tam ukryć?

Oparł się biodrem o jej biurko. Zauważyła, że włożył dżinsy. A sądząc po tym, jak ciasno przylegały, musiał je wciągać co najmniej przez kilka minut, zwłaszcza jeśli miał ciało wilgotne po kąpieli.

To spostrzeżenie sprawiło, że się zaczerwieniła, pewnie aż po pępek. I znów przegapiła pierwsze słowa zdania, które wypowiedział.

- ... cokolwiek. Mogą to być handlowe transakcje, na przykład jakieś wrogie przejęcie.

- Sam mógł sfałszować niektóre rejestry - zauważyła Darien, nie ustając w pracy.

- Przy odrobinie szczęścia możemy też trafić na jakąś wręcz kryminalną aferę.

- Masz na myśli coś tak złego, że mogło na niego ściągnąć śmierć?

- Niewykluczone.

- Więc tym szybciej muszę się włamać. - Wzrok Darien znów powędrował na ekran.

- Kawy?

- Tak, proszę.

- Jaką pijesz?

- Ze śmietanką i z cukrem.

Kiedy Waters wrócił po kilku minutach, Darien znów podniosła głowę, bo wraz z nim przywędrował apetyczny zapach.

- Facet dopiero je przyniósł, a ponieważ były ciepłe, nie mogłem się oprzeć - wyjaśnił Colin.

Postawił przed nią talerzyk, a drugi na swoim biurku. Spojrzała łakomie na świeże cynamonowe drożdżówki i aż ślinka jej pociekła.

- Nie dziwię się - powiedziała. - Dziękuję.

Nie tylko pachniały, ale też smakowały bosko.

Po pierwszym kęsie Darien podniosła wzrok, chcąc jeszcze raz podziękować Colinowi, i zobaczyła, jak oblizuje palce. I znów naszły ją zdrożne myśli. Zęby się od nich uwolnić, zajęła się pilnie ciastkiem.

Przystojniak wyraźnie lubi słodycze, pomyślała rozbawiona.

- Mam do tego słabość - wyznał, jakby w odpowiedzi, a Darien pomyślała z niepokojem, że chyba czyta w jej myślach. - Słodycze... Nie umiem ich sobie odmówić.

- Twoja matka piekła ciastka? - zainteresowała się Darien - Nie. Do gotowania i do pieczenia miała dwie lewe ręce. Za to moja macocha umiała to wszystko zrobić z zamkniętymi oczami. Ciasta, ciasteczka, co tylko zechcesz. Zawsze żartowała, że musi przebiec trzy kilometry dziennie, żeby nie utyć od samego próbowania.

Darien uśmiechnęła się ciepło.

- Wygląda na to, że należymy do tego samego typu kobiet.

- Ona jest wspaniała. Miałem dziesięć lat, kiedy umarła moja matka, więc gdy po paru latach ojciec sprowadził macochę do domu, było jej naprawdę trochę trudno. Ale zachowała się z wielką klasą i poradziła sobie fantastycznie.

- Pozostajecie w kontakcie?

- O, tak. Mój ojciec zginął w wypadku trzy lata temu, ale my nadal jesteśmy sobie bliscy. Jest dla mnie jak matka, a także jak przyjaciółka.

Darien uśmiechnęła się do Colina z prawdziwą sympatią, a on wzruszył ramionami, jakby te wyznania lekko go speszyły, i wrócił do swoich ciastek.

- Cóż, ja też się wzmocnię przed dalszą pracą - powiedziała bez entuzjazmu, bo uważała, że nadmiar słodyczy jest szkodliwy.

Niewiele czasu spędziła dotąd nad zakodowanymi plikami. Znała podstawowe sposoby i miała specjalne oprogramowanie, żeby w nie wejść. Próbowała już wszystkiego, ale jak dotąd bez rezultatu. Teraz zamierzała zastosować różne kombinacje, strzelając trochę na oślep.

- Cholera, chciałabym poznać jego sposób myślenia - mruknęła pod nosem.

- Gardnera?

- Tak. Wtedy może bym szybciej odgadła szyfr, jakim zabezpieczył te pliki.

- Cóż, na razie wiemy tylko, że je ukrył i zaszyfrował.

- Tak, i to już nam daje pewne wskazówki. Im bardziej zawiły szyfr, tym ważniejsze informacje może ukrywać.

- Gdyby to była lista jego panienek, pewnie by się specjalnie nie zabezpieczał, co innego, gdyby miał coś wspólnego z narkotykami albo czymś w tym rodzaju.

- A gdyby między tymi plikami i jego śmiercią był jakiś związek, to dopiero byłaby bomba - rozmarzyła się Darien.

- Czyli mamy na razie jedno wielkie „gdyby"

- powściągnął ją Waters.

- Przecież wiem i dlatego wycisnę z tego komputera wszystko, co się da, żebyśmy wreszcie mogli ruszyć do przodu.

- Mogę ci w czymś pomóc?

- Właśnie mi pomogłeś - uśmiechnęła się Darien, pokazując na okruchy po drożdżówkach.

- To mnie utrzyma przy życiu przez parę długich godzin.

I rzeczywiście, pomyślał Colin jakiś czas później, patrząc na nią z najwyższym zdumieniem. Dziewczyna miała nie tylko intuicję i smykałkę, ale też wściekłą determinację, tak potrzebną w tym zawodzie.

Powoli wydział zaczynał zapełniać się ludźmi. Waters zdawał sobie sprawę, że niebawem zostaną wezwani do szefa; w sprawach podobnej rangi nie ma spokoju aż do ich rozwiązania. A presja rośnie z każdym dniem.

- Uzbrój się w cierpliwość - poradził partnerce. - Wkrótce zaczną nas maglować.

- Potwory - mruknęła Darien. - Potrzebuję jeszcze trochę czasu, no i spokoju. Już jestem blisko. Czuję to.

- Postaram się trzymać ich jak najdalej od ciebie.

- Bardzo by mi to pomogło. Dziękuję.

- Waters wzruszył ramionami.

- Nie znam się na tym, co robisz, więc zrobię to, co umiem.

- Naprawdę dziękuję - powtórzyła z wdzięcznością, jakiej Colin się nie spodziewał.

Podniósł głowę i zobaczył zmierzającego prosto do nich komendanta. Opuścił boks i wyszedł mu naprzeciw.

- Posuwacie się naprzód? - zapytał Portman, darując sobie powitanie.

Colin szybko zrelacjonował przesłuchania świadków.

- A podejrzani?

- Jest wiele możliwości - przyznał Colin. - Co było do przewidzenia w przypadku tak bogatego faceta jak Gardner. Wolałbym na razie zachować nazwiska dla siebie.

Portmanowi wyraźnie to się nie spodobało.

- Wiesz przecież, że muszę coś rzucić na pożarcie mediom.

- Wiem, wiem. Stała formułka typu „przeczesujemy wszystkie ulice" nie zaspokoi na długo ich apetytów.

- To akurat jest pewne. - Szef odwrócił się, jakby zamierzał odejść, a Colin odetchnął z ulgą; celowo nie wspomniał o plikach w komputerze, wolał poczekać na bardziej solidny argument. Nagle Portman zawrócił. - Jak się spisuje twoja nowa partnerka?

- Świetnie. Uważam, że ma nosa, a pracuje zawzięcie jak nikt.

Portman kiwnął głową, odwrócił się i skierował do swojego biura. Colin wrócił do boksu.

- To go powinno na jakiś czas powstrzymać, ale... - zaczął.

Nie patrząc na niego, Darien machnęła ręką, żeby go uciszyć. Zdumiony, zamilkł. Zauważył, że dziewczyna pochyla się do przodu, wlepia wzrok w ekran i wstrzymuje oddech. Stosując się do jej zalecenia, siedział cicho, aż po jakiejś minucie usłyszał jej triumfalne:

- Tak! Tak!

Wstał i podszedł bliżej.

- Co „tak"?

- Mam go!

Obszedł ją dokoła, żeby spojrzeć na ekran, i stwierdził, że niekończące się rzędy dziwacznych znaków zamieniają się w czytelny tekst.

Nie wytrzymał i aż gwizdnął.

- Udało się!

Darien podniosła głowę, rozpromieniona, a Colin pomyślał nagle, że taki uśmiech bywał powodem pojedynków o kobietę. O taką kobietę jak ona. Zęby zachować ją dla siebie. Przerażony własnymi myślami cofnął się na bezpieczną odległość i prawie schował za swoim biurkiem. A kiedy uświadomił sobie, co robi, zaklął pod nosem.

Tymczasem Darien powróciła do ekranu i zaczęła czytać. Po chwili jej uśmiech zbladł, a na czole pojawiła się zmarszczka.

- Coś nie tak? - zaniepokoił się Waters.

- Nie, nie, wszystko w porządku - odpowiedziała, nie patrząc w jego stronę. - Chodzi o to, że... to nie ma sensu. Chyba... że Franklin Gardner korzystał z płatnych damskich usług, czy coś w tym rodzaju.

- To niemożliwe. Facet o takim wyglądzie i z takimi pieniędzmi nie musiał się do tego uciekać.

- Ale znalazłam całą listę kobiet, podzieloną na grupy, z opisami ich fizycznych cech, z krótkimi adnotacjami, na przykład w rodzaju: „baba z jajami - laska - ujeżdżaczka".

Waters zmarszczył czoło.

- Przy wszystkich są takie uwagi?

Darien poczytała jeszcze chwilę i kiwnęła głową.

- Przy jednej napisano „dziewczyna z sąsiedztwa". O, a tu jeszcze coś: „wulgarna brunetka". Dziwne są te opisy, słowo daję.

Colin znieruchomiał.

- To znaczy?

- Są... eee... no, dość ogólnikowe. Posłuchaj tego! „Blondynka, sto sześćdziesiąt do stu siedemdziesięciu centymetrów, zmysłowa, ukryte zalety, niewinny wygląd". Albo ta - kontynuowała - Darien wyraźnie zdumiona. - To jest zupełnie dziwaczne. Posłuchaj: „Ruda, z mysim ogonkiem, piegowata, sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, dziecinne ciało, musi wyglądać na dwanaście lat". Co to, u licha, znaczy?

- Dla mnie to brzmi - ponuro obwieścił Colin - jak lista życzeń albo lista zakupów.

Pracowali w archiwum już od kilku godzin. Nawet z pomocą Palmera, kolegi z dochodzeniówki, odnalezienie odpowiednich raportów zajęło im kolejną godzinę, za to dopasowanie cech fizycznych czterech zaginionych kobiet do listy rozszyfrowanej przez Darien trwało zaledwie parę chwil. W końcu Palmer dogrzebał się jeszcze do trzech dodatkowych raportów, pasujących do trzech innych opisów kobiet z pliku Gardnera.

Jeszcze bardziej obciążające okazały się daty; Colin pierwszy wpadł na to, że tylko jedno zgłoszenie zaginięcia miało miejsce przed datą wprowadzenia danych do komputera przez Gardnera. W tym przypadku chodziło o sześćdziesięcioletnią kobietę, która zniknęła parę dni wcześniej. Nie uznano jej zresztą za zaginioną, bo okazało się, że miała zwyczaj znikać co jakiś czas na parę dni.

- Czy te wszystkie dziewczyny to uciekinierki? - zapytała Darien Palmera.

- Tak.

- Te osoby - Colin wskazał na pliki - zostały - zgłoszone jako zaginione, bo ich znajomi zauważyli, że od jakiegoś czasu nie pojawiają się tam, gdzie często bywali. Tylko jedną zgłosiła rodzina.

- Troskliwi rodzice, nie ma co - zauważyła ze smutkiem Darien. - Dobrze, że te inne miały chociaż przyjaciół.

- Ale trzeba też pamiętać, że dzieciaki, które uciekają z domu, wolą nie zwracać na siebie uwagi - wtrącił Palmer.

- Palmer ma rację - zgodził się Colin. - Są pewnie dziesiątki takich młodych ludzi, których zaginięcia w ogóle nikt nie zgłasza.

I takie osoby, pomyślała Darien, które może ktoś by zgłosił, gdyby nie doszedł do wniosku, że ma do czynienia z kolejnym uciekinierem spośród setek, jeśli nie tysięcy podobnych.

Po odejściu Palmera Waters podjął zaczęty przez Darien wątek.

- Zastanawiam się, ile dziewczyn z listy Gardnera to te, których zaginięcia nikt nie zgłosił.

- Chodzi ci o dziewczyny, które pominięto i zlekceważono, wpisując je na listę, którą nazywamy „statystyką ulicy", prawda?

Nie udawał, że nie rozumie, o co chodzi, co dało mu dodatkowe punkty w oczach Darien.

- Nie jesteśmy doskonali. Ale jest nas tylko tylu, ilu jest, a dzień ma ograniczoną liczbę godzin. Niektóre sprawy wymykają się spod kontroli.

- Tak... na przykład dziewczyny z nałogami albo złodziejki, albo desperatki, które sprzedają się na ulicy z rozpaczy, a szukanie ich nie warte jest zachodu.

Waters spoglądał na nią w milczeniu długą chwilę, a ona zastanawiała się, czy nie posunęła się za daleko.

- Miałem kuzynkę, która uciekła z domu - odezwał się łagodnym tonem - i zniknęła w dzikich rejonach Los Angeles. Nie liczyłem na to, że tamtejsza policja ją odnajdzie. Już wtedy wiedziałem, że L. A. jest ogromne, a ona była tylko jedną dziewczyną spośród tysięcy.

- I co się z nią stało?

- Znalezioną ją martwą pół roku później. I nie zabiły jej narkotyki czy jakiś alfons. Potrącił ją samochód. Głupie, nie?

- Strasznie mi przykro. - Speszona Darien zajęła się tym, co miała pod ręką. - No więc co o tym wszystkim sądzisz? Dlaczego Franklin Gardner sporządził listę kobiet, które pasują do opisu zaginionych dziewczyn?

Colin najpierw się zdziwił, a po chwili popatrzył na nią wyrozumiale.

- Pewnie niewiele słyszałaś o różnych rzeczach, jakie dzieją się w naszym kraju.

- Co masz na myśli? - zapytała, starając się, żeby jej głos nie brzmiał zbyt defensywnie. W końcu dopiero co dał jej delikatnie do zrozumienia, - że jest oderwana od rzeczywistości. - I dlaczego ci się ten spis kojarzy z listą zakupów?

- Bo to wygląda, jakby Gardner otrzymywał zamówienie na konkretny typ dziewczyny, a następnie je realizował.

Darien nie nadążała.

- Zamówienie?

- Najprawdopodobniej od swoich zamorskich klientów o wybrednych gustach. Niektórzy mężczyźni bardzo dokładnie wiedzą, czego chcą.

Oczy Darien robiły się coraz większe.

- Masz na myśli... coś w rodzaju handlu żywym towarem?

- Możesz to tak nazwać. Podejrzewamy, że te dziewczyny są porywane i wysyłane jako prostytutki tam, gdzie nikt o nie nie będzie się upominać.

- Mój Boże - jęknęła przerażona Darien. Słyszała o takich praktykach, ale nigdy nie spotkała się z tym bezpośrednio.

- Nie rozumiem tylko - powiedział Waters - po co ktoś taki jak Franklin Gardner miałby się wplątywać w takie rzeczy. Przecież nie brakowało mu pieniędzy.

- Widać niektórzy mężczyźni nie zadowalają się uważaniem kobiet za swoją własność, muszą je jeszcze traktować jak towar.

- Aż trudno uwierzyć, że chciało mu się ryzykować.

- A może to jego partner? - powiedziała Darien.

- Jego partner? - zastanowił się Waters.

- Tak. Nie zauważyłeś, do kogo Gardner wysyłał kopie dokumentów?

- Nie.

- No to popatrz tutaj - pokazała mu miejsce na górze listy.

Pośrodku długiego rzędu znaków widniał adres poczty elektronicznej: D. Reichergardnercorp. com

- Czyżby on też w tym brał udział? Cholera, mówiłem, że ma oczy gada.

- Trzeba jednak pamiętać - zauważyła Darien - że Reicher jedynie otrzymywał przesyłane mu kopie i że...

Urwała nagle, bo coś jej przyszło do głowy.

- Że co? - zapytał Waters.

- Właśnie się zastanawiam. No bo jeśli obaj byli w to zamieszani, to może doszło między nimi do kłótni?

- Która odbyła się w mieszkaniu Gardnera i zakończyła się jego śmiercią? Tak, też o tym pomyślałem. - Nagle jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. - Niewykluczone, że właśnie zdemaskowałaś naszego zabójcę, partnerko.

Jego słowa sprawiły Darien ogromną radość.

- Dziękuję... - szepnęła, zawahała się i dokończyła: - Colinie.

- To twoja zasługa, Darien.

- Teraz wreszcie jesteśmy prawdziwymi partnerami, pomyślała z satysfakcją i zadowoliła się tym stwierdzeniem.

Zanim dostali nakaz rewizji, o który wystąpili, Darien i Colin wzięli udział w pogrzebie. Pani Gardner użyła wszelkich znanych sobie sposobów, żeby przyspieszyć wydanie ciała. Jedyną korzyścią, jaka z tego wynikła, było szybsze przeprowadzenie sekcji zwłok, która wykazała, ze przyczyną śmierci było uderzenie w tył głowy, a rany kłute zostały zadane później.

Ruchem głowy Waters wskazał Darien miejsce, gdzie zatrzymali się detektywi Benton i Sutler, którzy pewnie przybyli na pogrzeb z tych samych powodów co oni; zabójca mógł się znajdować wśród żałobników. Na pogrzeb tak ważnej osobistości przybyła śmietanka towarzyska Chicago. Dominowały czarne, bardzo drogie ubrania i odpowiednio smutne miny. Przebieg ceremonii nie wniósł niczego nowego do śledztwa, a Darien upewniła się tylko po raz kolejny, że nie cierpi pogrzebów.

Kiedy wrócili do biura, czekał już na nich nakaz rewizji, z którym udali się do domu Reichera; biznesmen musiałby być głupi, żeby przechowywać tego typu informacje lub obciążające go dokumenty w swoim biurze.

Rezydował w condominium, a jego mieszkanie było większe i bardziej szpanerskie niż penthouse Gardnera. Otworzyła im służąca, która rzuciła okiem na nakaz i przywitała ich z nieskrywaną niechęcią.

Znaleźli dwa komputery - laptop i komputer stacjonarny; obydwa zabrali do dokładnego przejrzenia na posterunku.

Darien tym razem bez trudu weszła w odpowiednie pliki, które niczym nie różniły się od podejrzanych plików Gardnera.

- Wygląda mi na to, że będziemy musieli jeszcze raz pogadać z Reicherem... - Doszła do wniosku.

Colin wstał i sięgnął po płaszcz.

- Zaczekaj - zawołała Darien. - Tu jest tego więcej!

- Więcej czego? Nazwisk na liście?

- Nie. Znalazłam drugi plik. No, prędzej... - poganiała komputer.

Waters spokojnie czekał, wiedząc, że Darien powie mu, o co chodzi, gdy tylko będzie mogła.

- Mam. Daty, godziny i jakieś skróty.

Pochylił się nad nią i przyjrzał uważnie nowej liście, ale zawarte na niej dane niewiele mu mówiły. Tylko kilka zapisów wydało mu się znajomych, ale nie umiał ich do niczego dopasować. Zniechęcony, poszedł do boksu Palmera, znajdującego się w drugim końcu sali.

- Palmer? Możesz podejść do boksu Wilson i zerknąć na coś w komputerze?

Detektyw podniósł się ciężko i ruszył za Colinem. Stanął obok Darien i spojrzał na monitor. Na ekranie komputera widniała nowa lista, którą przed chwilą znalazła Wilson.

- Nic mi to nie mówi, ale jeśli chcesz, mogę sprawdzić te miejsca.

Colin wbił wzrok w kolegę.

- Jakie miejsca? - zapytał.

Palmer wskazał trzecią kolumnę na liście.

- O, te: Safe Haven, Laurel House, Lakeshore.

- Wiem już co to jest! - wykrzyknął Colin. - Dlatego te skróty wydały mi się znajome!

- Co to są za nazwy? - zapytała Darien.

- To są ośrodki resocjalizacyjne i schroniska dla uciekinierów.

Tym razem Darien w mig zrozumiała.

- Więc tam oni je... kupowali?

- Obawiam się, że gdy porównamy te listy z listami zaginionych dziewczyn i zapytamy o nie w tych instytucjach, trafimy na kolejną serię powiązań - stwierdził Colin.

- Gardner był w zarządzie instytucji charytatywnej, która ufundowała te trzy domy - dodał Palmer, a Colin nie miał już wątpliwości, że oto znaleźli gwóźdź do trumny Reichera.

Po godzinie intensywnej pracy stwierdzili, ze wszystko się zgadza. Telefony do schronisk i ośrodków resocjalizacyjnych tylko potwierdziły resztę.

- Myślę, że mamy już wszystko - powiedział Colin. - I to wyłącznie dzięki pracy Darien - dodał. Powiedział to, patrząc na Palmera, jednego z niedowiarków i zagorzałych przeciwników awansu dziewczyny. Palmer najwyraźniej się zmieszał.

- Więc Gardner kupował te listy, przesyłał je do Reichera, a ten organizował porwania? - zapytała Darien.

- No i prawdopodobnie pomagał w dostarczaniu dziewczyn do nabywcy - dodał Colin.

- Mam może żałować, że ktoś taki nie żyje?

- oburzyła się Darien. - Najwyższy czas sprowadzić tu tego drugiego i zamknąć go.

Rozdział 6

- To jest oburzające!

- Ma pan absolutną rację - powiedziała lodowatym tonem Darien. - Myślał pan, że ujdzie to panu na sucho, bo nikt nie zatroszczy się o te dzieciaki?

Umówili się z Watersem, że to ona przesłucha Reichera, a Colin włączy się w odpowiednim czasie. Nie rozumiała jego strategii, ale się podporządkowała.

- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi - warknął Reicher. - Wysłuchałem tych obraźliwych insynuacji, a teraz chcę się widzieć z moim adwokatem.

- Oczywiście, tylko musi pan poczekać, aż zwolni się linia.

Zauważyła, że mężczyzna rzucił okiem na stojący na biurku telefon. Rzeczywiście wszystkie światełka mrugały. Zadbali o to zawczasu.

- Na razie proszę sobie to przejrzeć i zastanowić się, jak będzie się pan z tego tłumaczyć.

Rzuciła na biurko wydrukowaną listę. Reicher zerknął na nią i ku wielkiej satysfakcji Darien zrobił się blady pod starannie podtrzymywaną opalenizną. Kiedy podniósł wzrok, Darien dostrzegła w jego zimnych, gadzich oczach pierwszy przebłysk lęku.

- Skąd to macie?

Nawet nie pyta, co to jest, odnotowała Darien, czując kolejny przypływ satysfakcji.

- Bezpośrednio z pańskiego twardego dysku.

- Jakim prawem? - parsknął Reicher.

- Dzięki nakazowi sądowemu, Desmondzie.

- Specjalnie zwróciła się do niego po imieniu.

- Zapewniam pana, że wszystko robimy zgodnie z prawem.

- Niczego mi nie udowodnicie. Mój adwokat obali ten nakaz, a potem wytoczy waszemu wydziałowi sprawę sadową. Każdy mógł mi to wsadzić do komputera.

- Ciekawe. Podobno tak pan o niego dba, że nikomu nie wolno go dotknąć ani nawet sprzątać w pokoju, w którym stoi, pod pana nieobecność.

Reicher mruknął coś pod nosem.

- I na co to było? Nie potrzebuje pan pieniędzy, więc może to pana rajcowało? A może chodziło o dreszczyk emocji? A może robił pan to, bo lubi pokazać kobietom, gdzie jest ich miejsce?

- Szkoda, że nikt ci nie wskazał twojego - warknął Reicher.

Darien uniosła brew, a on się zaczerwienił ze złości; chyba zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie pokazał, że już puszczają mu nerwy.

- Ależ wskazał. Jestem tu po to, żebyś się znalazł za kratkami, gdzie przez długi czas nie skorzystasz ze swoich brudnych pieniędzy.

- Nigdy do tego nie dojdzie - oburzył się Reicher. - Nikt mi nie udowodni, że miałem coś wspólnego ze zniknięciem tych kobiet.

- No i co z tego? - po raz pierwszy odezwał się Colin.

- Co? - Reicher był wyraźnie przestraszony.

- Mamy dość dowodów poszlakowych, żeby cię przetrzymać w areszcie śledczym, dopóki nie zbierzemy materiałów dowodowych, dokumentujących najpoważniejszy zarzut.

Reicher skrzywił się.

- Najpoważniejszy zarzut... czyli co?

- Dobrze wiemy, jak i kiedy to zrobiłeś, tylko me wiemy jeszcze dlaczego. Może chciał ci odciąć dopływ łatwej gotówki? Może ruszyło go sumienie i groził, że z tym skończy albo straszył, że powie policji?

Reicher przekonująco udawał, że nic z tego nie rozumie.

- O czym wy mówicie? - zapytał, ale zupełnie innym tonem niż dotąd.

- Niezły chwyt, Desmond - zauważył Colin, mówiąc mu po imieniu jak Darien; facet był przyzwyczajony do innego traktowania, więc taka poufałość mogła go wytrącić z równowagi, sprawić, że popełni błąd, który będzie go drogo kosztował. - Gdybym nie miał przed sobą oczywistych dowodów, pomyślałbym nawet, że niesłusznie cię posądzamy.

- Te dowody mój adwokat obali w pięć minut. Nie mam nic wspólnego z tymi kobietami.

- To także nie będzie miało wielkiego znaczenia, kiedy zostaniesz oskarżony o morderstwo - beznamiętnym tonem poinformował Colin;

- O morderstwo? - Reicher wytrzeszczył oczy. - Chwileczkę... myślicie, że to ja zabiłem Franklina?

Był tak zdumiony, że Darien prawie uwierzyła w jego niewinność.

- Zwariowaliście? Po co miałbym to zrobić?

- Zdaje się, że przedstawiliśmy ci parę możliwych powodów - odezwała się Darien.

Mężczyzna spojrzał na nią ze złością i zwrócił się do Watersa.

- Musiałbym oszaleć, żeby zabić Franklina. Był kurą znoszącą złote jajka.

- Ta kura, o ile pamiętasz tę bajkę, skończyła marnie, podobnie jak twój partner. Dlatego go zabiłeś, że chciał skończyć z tym procederem?

- Nie zabiłem go. To jakieś szaleństwo.

- Nie wybronisz się w ten sposób. - Darien nie kryła pogardy. - A tak przy okazji, to twoje alibi nie trzyma się kupy. Twoja sekretarka potwierdza, że byłeś w biurze do dziesiątej. Ale to za mało, Desmond, żeby uratować skórę.

Reicher łypnął na nią wściekle, jakby chciał zrobić z nią to samo, co z kobietami, których życie zamienił w piekło.

- Posłuchaj - wtrącił Colin. - Wiemy, że obaj, ty i Gardner, zajmowaliście się tym haniebnym procederem, a to daje nam świetny motyw morderstwa... chyba że podasz mi dobry powód, żebym zaczął się rozglądać gdzie indziej.

- Nie jestem idiotą, detektywie - warknął Reicher. - Nie zabiłem Franklina Gardnera i choćby pan stanął na głowie, nigdy pan mi tego nie udowodni, bo to jest nieprawda. I to powinno wystarczyć panu jako powód.

- Co cię gryzie? - zapytał Colin, patrząc na zmarszczone brwi Darien. - Świetnie sobie z nim radziłaś.

- Dziękuję - powiedziała ze swoim charakterystycznym uśmiechem.

Musiał w końcu przyznać sam przed sobą, że uśmiech ten wytrącał go z równowagi. Był taki ciepły, taki uroczy, taki... intymny, że trudno byto nie doczytać się w nim czegoś więcej.

- A wiesz, mnie także coś nie daje spokoju - pocieszył ją. - Po tym wszystkim mój instynkt jakby przestał ze mną współpracować.

- Co to znaczy?

Waters wydał nieartykułowany dźwięk.

- Wierzę temu facetowi.

Czoło Darien natychmiast się wygładziło.

- Naprawdę?

- Wiem, że to głupie, ale myślę, że ta kanalia nie zabiła Gardnera.

- I ja tak uważam.

- Naprawdę? - Colin spojrzał na nią zdumiony. - Cieszę się, że tak uważasz. Reicher musiałby chyba oszaleć, żeby to zrobić.

- No właśnie. A tymczasem on jest zawsze opanowany i przewidujący. Nigdy nie zrobiłby czegoś, co by go miało drogo kosztować.

- Doszedłem do takiego samego wniosku - przyznał Colin. - Po prostu już nie wiem, czego się trzymać.

- I co, znaleźliśmy się w punkcie wyjścia?

- westchnęła Darien.

- No nie, niezupełnie. Przecież ujawniliśmy i zlikwidowaliśmy ważne ogniwo w handlu żywym towarem.

- Tak, to prawda. Dużo czasu upłynie, zanim Reicher uruchomi coś nowego.

- A kiedy trafimy na ślad drugiego końca tego łańcucha, możemy jeszcze uratować wiele z tych dziewczyn.

- Nie pomyślałam o tym - rozpromieniła się Darien. - Czyli warto było się męczyć. I warto pracować dalej.

- Wiedziałem, że się ucieszysz.

- Jeszcze jak!

- Wiesz co? Jest ósma. Pora, żeby na dzisiaj skończyć pracę. Powinniśmy coś zjeść i wyspać się trochę.

- Coś zjeść? Masz na myśli prawdziwe jedzenie?

- Najprawdziwsze. Zęby z nowymi siłami przystąpić rano do pracy.

- Wcześnie rano - uzupełniła.

- Bardzo wcześnie.

Uśmiechnął się do niej po to tylko, żeby wywołać jej uśmiech, który tak lubił. Jeszcze mógłbym się do niego przyzwyczaić, pomyślał. Ale zanim ocenił grożące mu niebezpieczeństwo, Darien poderwała się, złapała płaszcz, ze swobodą chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.

- Chodź - powiedziała. - Wszystko mi jedno, rozjem, bylebym nie musiała gotować i zmywać.

Colin pomyślał, że ta noc może być równie długa jak pozostałe, choć może w odrobinę inny sposób.

Chyba nie powinnam była pić tego drugiego kieliszka wina, stwierdziła Darien. Nigdy nie piła dużo, bo nie lubiła tracić nad sobą kontroli, ale dzisiaj wieczorem pragnęła się trochę rozluźnić i pomyślała, że alkohol jej w tym pomoże. Ostatnio była ciągle spięta, potrzebowała długiego, spokojnego snu, ale natłok myśli nie pozwalał jej na odprężenie.

W tej chwili była syta i trochę szumiało jej w głowie. W sumie całkiem miłe uczucie. Poza tym, naprzeciwko niej siedział Colin Waters, na którego zawsze lubiła patrzeć. A teraz, po spędzonych z nim wielu godzinach pracy, polubiła go też jako człowieka. Najbardziej ze wszystkiego lubiła jednak to uczucie, jakie się w niej budziło, kiedy Colin patrzył na nią z aprobatą tymi swoimi bursztynowozłocistymi oczami.

- Dziękuję - powiedziała nieoczekiwanie.

- Za co? - zapytał zdziwiony.

- Za wyrozumiałość. Spodziewałam się z twojej strony raczej niechęci wobec mnie, i jestem ci wdzięczna, że jest inaczej.

- Nawet gdybym z początku był źle nastawiony do ciebie, szybko by mi przeszło - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Odwaliłaś kawał świetnej roboty i nie szczędziłaś wysiłku. Przy okazji wiele się nauczyłaś; teraz już wiesz, kiedy należy się wycofać, a kiedy naciskać. To wszystko, czego wymagam od nowego partnera.

Kiedy podano rachunek, Colin uparł się, że dziś on zapłaci, a Darien może się zrewanżować następnym razem. Sugestia, że będzie następny raz, a niewykluczone, że i kilka następnych, zachwyciła dziewczynę i przeraziła zarazem. Zbyt bliski kontakt z tym mężczyzną mógł oznaczać dla niej kłopoty.

W tej chwili Colin spojrzał na nią i przechwycił jej wlepiony w niego wzrok.

- To niebezpieczna droga - powiedział łagodnie, jakby czytał w jej myślach. - Dla nas obojga.

Nie mogła i nie chciała udawać, że nie rozumie.

- Wiem.

- Odważymy się na nią wejść?

- A chciałbyś?

- Nie jestem pewny. Nie lubię stereotypów.

Wiedziała, że ma na myśli krótkie, niezobowiązujące romanse, typowe w środowisku policyjnym. Sama się nieraz nad tym zastanawiała, jeszcze zanim zaczęli razem pracować, i doszła do wniosku, że nigdy nie wda się w taki romans.

- To tak jak ja - powiedziała poważnym tonem.

Później, kiedy wyszli z baru i skierowali się do samochodu, Darien czuła, że kłopoty są coraz bliżej. I dlatego, kiedy Colin przycisnął ją do drzwiczek auta, choć wiedziała, że łatwo może się wymknąć, nie wykonała żadnego ruchu.

- Może - powiedział niskim, chropawym głosem - powinniśmy zanurzyć palec w gorącej wodzie i przekonać się, czy parzy.

- Może - wykrztusiła prawie bez tchu - po- winniśmy sprawdzić, czego tak się boimy. To może nie być wcale takie trudne.

- Tak, masz rację - szepnął i przylgnął wargami do jej ust.

Od razu zrozumiała, że nie potrafi mu się oprzeć. Emocje w niej wybuchły nagle, zupełnie jakby czekała na tę właśnie chwilę i na tego mężczyznę. W porównaniu z tym uczuciem zbladło całe jej dotychczasowe doświadczenie.

Kiedy Colin wydał gardłowy jęk i przerwał pocałunek, Darien zareagowała błyskawicznie; musnęła czubkiem języka jego wargi.

To podziałało. Colin otoczył ją ramionami i przyciągnął mocno do siebie. Rozkoszował się jej ustami, biorąc tyle, ile zechciała mu ofiarować. A Darien ogarnął żar namiętności; gdzieś się ulotniły myśli o niebezpieczeństwie i ewentualnych konsekwencjach.

Wreszcie Colin oderwał się od niej. Wszystko w jej ciele zaprotestowało, chociaż widziała, że oddycha szybko i z wysiłkiem, a jego oczy nadal rozpala namiętność.

- Oto i mamy odpowiedź - rzucił pewnym siebie głosem.

- No właśnie - wyszeptała.

Teraz oboje byli zakłopotani. Przez pełną napięcia chwilę patrzyli sobie w oczy, a Darien zrozumiała, że myślą o tym samym: co też najlepszego rozpętali?

Kiedy zadzwonił jego telefon, Colin zareagował dopiero po drugim sygnale; niechętnie wyciągnął aparat i nacisnął odpowiedni guzik.

- Waters - odezwał się. Słuchał przez jakiś czas, który zdawał się trwać wiecznie, aż wreszcie powiedział: - Nie, nie jestem zdziwiony. Doszliśmy już do tego wniosku, a teraz potrzebujemy dowodu. Dziękuję.

Poinformował jeszcze rozmówcę, że zaczną szukać jutro rano, po czym się rozłączył.

- To był sierżant z aresztu, w którym przetrzymywany jest Rei eh er - poinformował Darien. - Dzwonił do niego Benton. Maggie Sutter utrzymuje, że zabójca jest leworęczny.

- A Reicher jest praworęczny - zareagowała natychmiast Darien.

- Właśnie. Cóż, mamy chociaż tę satysfakcję, że trafnie odgadliśmy. No i zaczynamy wszystko od nowa, żeby znaleźć prawdziwego zabójcę.

- Oby nam się udało - mruknęła dziewczyna.

- I żebyśmy potrafili zrobić coś z tym ogniem, który wznieciliśmy - dodał Waters.

Rozdział 7

- Kiedy masz wątpliwości, zacznij od rodziny - powiedziała sentencjonalnie Darien. - Czy nie tak właśnie powinno się robić?

Colin pokiwał głową.

- Tak mówią statystyki.

- Uważam, że głowę rodziny powinniśmy zostawić na koniec. To najlepsza metoda, nie sądzisz?

- Masz absolutną rację. Myślę, że na początek powinniśmy dopaść syna, bo tylko on jeden wymigał się od odpowiedzi na nasze pytania.

„... Stephen nie miał z tym nic wspólnego!"

- przypomniał sobie Colin słowa Lyle'a Gardnera.

Wyjątkowo żarliwa obrona. Ciekawe, czy rzeczywiście stryj miał powód, by przypuszczać, że jego wstawiennictwo będzie chłopcu potrzebne.

Jednym telefonem ustalili nie tylko rozkład dnia obu panów Gardnerów, ale też zdobyli informację, która wzbudziła ich zainteresowanie: Stephen porzucił szkołę.

Wyprawa do posiadłości Gardnerów trochę różniła się od poprzedniej. Po pierwsze, szukali teraz podejrzanego w kręgu rodziny. Po drugie, oboje mieli świeżo w pamięci wczorajszy pocałunek.

- Spałaś choć trochę tej nocy? - zainteresował się Waters.

- Niewiele - przyznała.

- Ja też. I co zrobimy z tym fantem?

- Może zapomnimy o tym? - zasugerowała nieśmiało Darien.

- Chciałbym - padła szczera odpowiedź.

Być może słowa dziewczyny dotknęłyby Colina, gdyby wypowiedziała je z większym przekonaniem. Jemu zresztą też kontynuowanie ich... bliskiej znajomości wydawało się niemożliwe.

- To nie może się udać - powiedział z pewnym namysłem.

- Chyba nie - przyznała wbrew jego oczekiwaniu. - Ale jestem bardzo ciekawa, dlaczego tak uważasz.

- Ponieważ zawiódłbym wszystkie twoje oczekiwania. Jesteś stworzona do małżeństwa. Na pewno pragniesz mieć dzieci i wychowywać je w przytulnym gniazdku.

Darien odpowiedziała, ważąc każde słowo:

- Nie możesz wiedzieć, czego pragnę, ale na razie zostawmy to. Mnie interesuje twoja pewność, że się do tego nie nadajesz.

- Dowiodło tego moje małżeństwo.

- Hmm... Moje małżeństwo też się nie udało, ale dowiodło tylko tego, że Tony był za młody na męża... Ty zaś sugerowałeś, że od początku byliście niedopasowani. A może z twoją żoną było tak samo jak z moim Tonym? Była niedojrzała do małżeństwa i zdradziła cię z nudów...

Colin nigdy nie myślał o tym w ten sposób.

- Może i tak - mruknął.

- Nie powinieneś wyciągać z tego wniosku, że skoro nie mogłeś zaufać jednej kobiecie, nie wolno ci zaufać innej - powiedziała z naciskiem Darien.

- To była moja... - Urwał w połowie zdania. Zawsze sądził, że rozpad małżeństwa nastąpił z jego winy. Powtarzał to jak refren.

Przypomniał sobie słowa Darien, które usłyszał na początku ich znajomości: „Uważam, że winę za romans ponosi osoba, która się w to angażuje. I jeśli chcesz odejść, odejdź, ale nie oszukuj". Teraz znał Darien trochę lepiej i wiedział, że mówiła te słowa zupełnie poważnie. Taki miała kodeks moralny, i kwita. Gdyby w jej związku pojawił się jakiś problem, na pewno pierwsza by o tym powiedziała partnerowi.

Resztę drogi odbyli w milczeniu. Dojechali do rezydencji Gardnerów i przez intercom oznajmili lokajowi, że mają nowe wiadomości dla rodziny.

Już po chwili wielka brama wiodąca na podjazd rozwarła się przed nimi. Mieli szczęście: Darien wypatrzyła Stephena Gardnera przed garażem koło domu. Akurat pouczał szofera, jak woskować karoserię samochodu. Obok stało nowiutkie, luksusowe coupe.

- Nowa zabawka - zauważył Colin.

- Chłopak nie traci czasu, szybko wydaje pieniądze tatusia - dodała Darien.

- Na to wygląda - zgodził się Colin, zatrzymując swój zdezelowany samochód parę metrów od garażu.

- Colin? - zagadnęła Darien konspiracyjnym szeptem.

- Tak?

- On jest leworęczny.

Colin wychylił się z okna w samą porę, żeby zobaczyć, jak Stephen Gardner zapisuje coś lewą ręką na żółtej karteczce.

- No, no - mruknął. - Wysiadamy?

Podeszli do eleganckiego auta.

- Ładny wózek - zaczęła Darien z uśmiechem, zwracając na siebie uwagę Stephena.

Colin zauważył, że tymi słowami skłoniła chłopca do uśmiechu. Kiedy rozmawiali ze Stephenem kilka dni temu, uzyskali od niego odpowiedzi lakoniczne i mało użyteczne, niewątpliwie podyktowane przez babkę. Teraz młody człowiek zachowywał się zupełnie inaczej.

- Cacko, no nie? - powiedział z entuzjazmem.

- Czekałem na niego od lat, to jest najnowszy model... Hej, chwileczkę... Czy to wy jesteście tymi gliniarzami, którzy prowadzą śledztwo w sprawie śmierci mojego starego?

- Tak - przyznał Colin. - To my. Rozmawialiśmy już z tobą.

Szofer - ten, który przedtem woskował samochód - dyskretnie się oddalił.

- Macie coś nowego? Złapaliście już może tego typa, który zabił mojego starego?

Jeszcze niedawno powiedziałby „mojego ojca", zauważył Colin.

- Jeszcze nie, ale jesteśmy już na jego tropie - powiedziała Darien. - Dlatego tu przyjechaliśmy.

- To już coś wiecie? Czy to był włamywacz, jak mówi stryj Lyle, czy ktoś się wreszcie tak wkurzył, że go załatwił?

- Myślisz, że to możliwe, Stephen? - zapytał Colin.

Chłopiec się skrzywił.

- Eee... mówiłem już, że stary i ja nie przepadaliśmy za sobą. Mówiłem wam też, że gdyby nie on, moja matka nadal by żyła.

- Sprawdzałam to po naszej rozmowie, Stephen - wtrąciła Darien. - Oficjalny raport stwierdza, że to było przypadkowe przedawkowanie.

- A czego się spodziewaliście? - Na ustach - Stephena pojawił się gorzki grymas. - W końcu moim ojcem był Franklin Gardner. Ale to on ją do tego doprowadził. Zresztą chyba każdego by doprowadził.

- Nienawidziłeś go, prawda?

- Nie będę kłamał, że było inaczej. To był podejrzliwy tyran, który zawsze musiał postawić na swoim. Nic mu się nie podobało. Nic.

- Nawet ty?

- Zwłaszcza ja - przyznał młody Gardner. - Czy go nienawidziłem? Tak. Na tyle, żeby go zabić? Nie. Jeszcze by sobie pomyślał, że jest dla mnie kimś ważnym.

W gorzkich słowach chłopca brzmiała niekłamana szczerość.

Prawdopodobnie Darien też to wyczuła.

- A może masz jakiś pomysł, kto mógł to zrobić? - zapytała.

Nagły błysk w oczach młodego człowieka zwrócił uwagę Watersa.

- Nie wiem - odpowiedział Stephen.

- Gdybyś się jednak czegoś domyślał, chętnie posłuchamy - naciskał Colin.

- To wy, gliniarze, jesteście od tego.

- Mówisz teraz jak twój ojciec - zauważyła Darien.

Celny strzał, pomyślał Colin, patrząc, jak młody człowiek się krzywi.

- Mój ojciec zawsze lubił rządzić - przyznał Stephen. - Ale też zawsze dbał o lojalność w rodzinie.

Colin nadstawił ucha. Niczego się już jednak nie dowiedział, bo na horyzoncie pojawiła się majestatyczna postać. Po chwili rozległ się władczy głos:

- Powiedziałam, że możecie rozmawiać z moim wnukiem tylko w mojej obecności albo jego stryja!

Cecelię Gardner prawdopodobnie zaalarmował szofer. Tuż za nią szedł Lyle, który sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Ciekawe, czy zawsze tak się zachowuje w obecności matki, pomyślał Colin, czy też ma coś na sumieniu?

- A ja, szanowna pani - zwrócił się do Cecelii - powiedziałem, że pani wnuk jest pełnoletni i że nie musimy mieć pozwolenia najbliższych krewnych, żeby go przesłuchać.

- Przesłuchać go? - oburzył się Lyle. - To brzmi tak, jakbyście go podejrzewali! Przecież aresztowaliście już Desmonda!

- Myślę, że doszliśmy do porozumienia - powiedziała Darien, spoglądając na Stephena i uśmiechając się do niego tak uroczo, że młody człowiek aż się zaczerwienił.

Wiem, co czujesz, dzieciaku, pomyślał Colin. Ona to samo robi ze mną.

Dziwne, ale Cecelia spuściła trochę z tonu, za to Lyle ciągle wyglądał na zagniewanego. A może zawsze tak się zachowywał? Jak powiedziała Darien po pierwszym z nim spotkaniu, facet jest cholernie dumny z tego, że nazywa się Gardner. Stryj odesłał Stephena, po czym zwrócił się do pary detektywów.

- Jeżeli nie macie nic ważnego do przekazania - wybuchnął, gestykulując nerwowo - to po co tu przychodzicie, zamiast szukać zabójcy mojego brata?

Bo tego zabójcy szukamy właśnie tutaj, pomyślał Colin, mierząc wzrokiem Gardnera. Niepokoiło go coś w jego zachowaniu, choć nie potrafił sprecyzować co.

Darien udało się porozmawiać z Cecelia Gardner na osobności. Kobieta nie była już taka wyniosła i pewna siebie, jak za pierwszym razem, a nawet, o dziwo, zaproponowała policjantce kawę.

- Przynajmniej w końcu zatrzymaliście zabójcę - powiedziała, a jej opryskliwość zdawała się raczej wynikać z nawyku niż z niechęci.

- Niestety, okazało się, że się pomyliliśmy. Teraz musimy zacząć od nowa.

Starsza pani wydawała się zaskoczona.

- Pomyliliście się? Jak to?

- Niestety. Reicher ma na koncie inne poważne grzechy, ale nie zamordował pani syna.

- Więc kto to zrobił?

- Bardzo mi przykro, ale jeszcze nie wiemy.

Nagle, na oczach młodej policjantki, pani Gardner skurczyła się, jakby i postarzała. Widząc przed sobą kruchą staruszkę, Darien skreśliła ją z listy podejrzanych; jedyną bronią, jaką mogłaby się posłużyć ta kobieta, był jej ostry język.

- Rozumiemy, że chce pani chronić rodzinę - ciągnęła Darien - ale czy w tej sytuacji nie powinna nam pani pomóc w odnalezieniu mordercy syna?

Cecelia Gardner przez długą chwilę wpatrywała się w Darien; dziewczyna z trudem wytrzymała jej wzrok, aż wreszcie starsza pani pierwsza ustąpiła.

Ona coś ukrywa, pomyślała policjantka. Wie coś, ale to ukrywa.

Czyżby dowiedziała się o ubocznej „działalności" syna? Boi się, że to odkryjemy? A może znane jej są jakieś szczegóły, których nie chce nam zdradzić? Te i inne myśli w zawrotnym tempie przelatywały przez głowę Darien, ale żadna z nich nie posuwała sprawy do przodu.

Siedząc już w samochodzie z Colinem, dziewczyna stwierdziła, że nie przybliżyli się ani odrobinę do poznania prawdy.

- Ona coś wie i chyba boi się, że my też to odkryjemy - poinformowała Watersa.

- Myślisz, że kogoś osłania?

- Niewykluczone. A idąc dalej tym tropem...

- Zawęziliśmy znacznie krąg podejrzanych - dokończył Colin. - Stephena też możemy prawie na pewno wyeliminować.

- Ale nasz podejrzany musi być kimś naprawdę ważnym dla Cecelii Gardner, skoro tak go chroni.

- A zatem musimy postępować bardzo ostrożnie - dokończył niewypowiedzianą myśl Darien.

- To co teraz robimy?

- Chyba wracamy na posterunek. Muszę coś sprawdzić i potrzebuję twojej pomocy.

- Zgoda. A co to takiego?

- Chodzi o zdjęcie. Prawdopodobnie takie, jakie zwykle ukazują się na stronach kronik towarzyskich.

- I masz je na posterunku?

- Nie. Nawet nie wiem, czy istnieje, ale jeśli istnieje, to mogłabyś mi je znaleźć w Internecie.

- Jeśli szukasz czegoś w sieci, to lepiej jedźmy do mnie. Mam znacznie lepszy sprzęt.

- Zgoda. Gdzie mieszkasz?

Mieszkanie Darien było nieduże, ale przyjemne, Żywe i ciepłe kolory, przez kontrast z chłodem na dworze, działały kojąco. Pomimo swoich spartańskich upodobań Colin poczuł się tu jak w domu.

- Kawy? A może czegoś mocniejszego?

- Poproszę kawę - powiedział i dodał: - A to drugie może trochę później.

- Darien w niewielkiej kuchni włączyła ekspres i przeszła do wnęki, gdzie stało biurko z komputerem, który robił większe wrażenie niż sprzęt na posterunku. Uruchomiła system i wykonała kilka ruchów myszką. Otworzyła przeglądarkę i zerknęła za siebie na ekspres, z którego zaczął się już sączyć ciemny napar.

- Zajmę się tym - zaproponował Colin. - Gdzie trzymasz filiżanki?

- W szafce nad twoją głową. Mleko jest w lodówce, a cukier w zielonym pojemniku.

Przysunęła krzesło do biurka i usiadła.

- W porządku - powiedziała. - Więc czego szukamy?

Choć informacje uzyskane od Watersa nie były zbyt wyczerpujące, rozpoczęła poszukiwanie.

Podszedł i postawił przy niej filiżankę parującej kawy, po czym cicho gwizdnął.

- Rany, ale to szybko działa!

- Teraz chyba rozumiesz, że mam prawo grymasić! Sprzęt na posterunku jest tak powolny, jakby stał w miejscu.

- Rzeczywiście, takiego jeszcze nie widziałem... - urwał nagle. - O, to zdjęcie z kobietą w czerwonej sukni. Możesz się cofnąć? - Darien kliknęła i obraz znów się pojawił. Waters przyglądał się fotografii przez chwilę, po czym potrząsnął głową. - Nie, to nie to... przepraszam.

- Jedziemy dalej?

- Tak, proszę.

Waters popijał kawę i wpatrywał się w ekran, od czasu do czasu prosił o zatrzymanie, ale wciąż nie był usatysfakcjonowany.

- A mogłabym wiedzieć, czego właściwie szukamy?

- Zdjęcia, na którym widać wyraźnie i z bliska czyjąś lewą dłoń.

Darien zamrugała zdziwiona, ale po chwili odgadła jego zamiar.

Teraz poszło jeszcze szybciej. Darien klikała, przeskakiwała z pliku na plik, otwierała różne okna. Trafiła na serię zdjęć z dorocznej bożonarodzeniowej gali Korporacji Gardnerów i zatrzymała się przy jednym ujęciu, które powiększyła i wyostrzyła.

Kiedy zdjęcie było gotowe, oboje z Watersem mieli przed sobą coś, co mogło się okazać koronnym dowodem w sprawie morderstwa. Obraz nie był idealnie ostry, brakowało niektórych szczegółów, ale pokazywał wyraźnie, że podejrzenie Watersa może się potwierdzić.

- Możesz to wydrukować? - Głos Colina był lekko napięty.

- Jasne.

Kliknęła i rozległo się buczenie drukarki.

- Jak na to wpadłeś? - Darien odwróciła się w jego stronę.

- Ilekroć go widziałem, coś mnie w nim - zastanawiało i niepokoiło. - Wskazał osobę na fotografii. - A dzisiaj wreszcie to odkryłem. Może dlatego, że spotkaliśmy się na dworze. Na słońcu wyraźnie dostrzegłem jaśniejszą linię w miejscu, gdzie zwykł nosić sygnet.

- Ten sygnet wyjaśniałby obrażenia na twarzy. No i on jest leworęczny.

- Tak.

- I bez trudu mógł przechwycić taśmę.

- Tak.

- Więc go mamy? Waters pokręcił głową.

- Niestety, to dopiero początek.

Darien ponownie przyjrzała się fotografii. Długo trwała w milczeniu, ale Colin domyślił się, że jej umysł pracuje na wysokich obrotach. I nie pomylił się.

- Gardnerowie chyba nie noszą taniej biżuterii, prawda? - zapytała.

- Raczej nie.

- Więc istnieje prawdopodobieństwo, że sygnet został ubezpieczony.

- A jeśli jest ubezpieczony, to został sfotografowany! - dorzucił Colin po chwili namysłu.

- Ze zbliżeniami różnych fragmentów. Czy nazwa firmy ubezpieczeniowej nie figuruje w raportach, wymieniających skradzione przedmioty?

- Powinna. - Waters uśmiechnął się szeroko. - Jeśli ktoś kiedykolwiek spróbuje się ciebie cze- piać za to, że niesłusznie dostałaś tę robotę, przyślij go do mnie.

- Nie omieszkam.

Spojrzenie Darien wyrażało więcej niż wdzięczność za pochwałę jej pracy. Colin poczuł w środku miłe ciepło, i tym razem nie próbował z tym walczyć.

- A więc Lyle Gardner jest naszym podejrzanym numer jeden - powiedział po chwili.

- Rodzony brat! - ze smutkiem potrząsnęła głową Darien.

- Mógł się dowiedzieć o procederze z prostytutkami.

- Myślisz, że doszło do konfrontacji między nim i Franklinem?

Colin skinął głową.

- Sprawia wrażenie człowieka gotowego bronić honoru rodziny.

- Pewnie doszło między nimi do kłótni. Może wcale nie zamierzał go zabić.

- To ma sens - przyznał Colin. - I pasowałoby do wszystkiego, co ustaliliśmy w sprawie przyczyny zgonu.

- To znaczy, że szpikulce do lodu i skradzione rzeczy były tylko kamuflażem.

- To na razie tylko przypuszczenia - ostrzegł ją Colin.

- Które pasują do wszystkiego. To co teraz robimy?

- Czekamy do rana. Kiedy zdobędziemy zdjęcia sygnetu i dostarczymy je Maggie Sutter, przekonamy się, czy ślady na ciele Franklina zgadzają się z wzorem pierścienia.

- A jeśli tak?

- Wtedy zadzwonimy do prokuratora okręgowego, a pan Lyle Gardner pójdzie do więzienia.

- Mogłabym się do tego przyzwyczaić - powiedziała Darien, ostentacyjnie się przeciągając. Właśnie skończyła jeść makaron i wypiła ostatni łyk wina. - To, że ktoś inny gotuje, to dla mnie nowość.

Wstała i przeniosła się na kanapę.

- Nie obiecuj sobie zbyt wiele - zastrzegł się Colin, przechodząc za nią do saloniku. - Mój repertuar na tym się kończy.

- No to całe szczęście, że uwielbiam spaghetti.

Nagle się zaczerwieniła; zabrzmiało to tak, jakby planowała wiele podobnych wieczorów.

- Nie kuś mnie - ostrzegł Colin. Sam się nad tym zastanawiał, a atrakcyjność wielu takich wieczorów była niezaprzeczalna. Jeszcze trochę, a będzie mógł nawet dodać do tego obrazka jedno albo i dwoje dzieci.

- Przepraszam - powiedziała Darien, a ciszej dodała: - A właściwie dlaczego?

I właśnie te słowa go rozbroiły.

- Do licha, Darien. Tamten pocałunek... to był przypadek, ale następny będzie w pełni świadomy. Zdajesz sobie sprawę, w co się pakujemy?

- Och, tak - westchnęła Darien.

Colin poczuł tak gwałtowny przypływ pożądania, że omal nie eksplodował. Tak długo trzymał się na wodzy... Podszedł do Darien, wyciągnął ręce i... zastygł w bezruchu.

- Jeżeli nie chcesz, lepiej powiedz od razu, bo kiedy raz cię dotknę, nie będzie odwrotu.

- Dla mnie od dawna nie ma odwrotu - szepnęła.

Sięgnął po nią, ale zamiast przyciągnąć ją do siebie, osunął się na miejsce obok. Wygłodzonymi ustami odnalazł jej wargi, których aksamitne ciepło podziałało na niego piorunująco. Nie mógł się od niej oderwać.

- Colin - szepnęła - ja... nie pomyślałam. Ja... my... nie jesteśmy przygotowani.

Musiał odczekać chwilę, zanim do niego dotarło. Przebiegł w myślach zawartość swojego portfela i przypomniał sobie o prezencie, który mu kiedyś ofiarowano wraz z sugestią, żeby zrobił coś ze swoim życiem.

- Poradzę sobie - mruknął, a Darien odetchnęła z ulgą.

Obsypał dziewczynę pocałunkami, zachwycony gładkością jej skóry, błądził palcami w jej miękkich jak jedwab włosach i zrobił to, o czym marzył od dawna - wtulił usta w zagłębienie na karku, w miejscu, gdzie kończyła się linia włosów. Kiedy Darien zadrżała, poczuł, że sam też drży.

Dopiero kiedy się poruszyła, poczuł zmysłowy ruch jej bioder i uświadomił sobie, że leży na niej. Kiedy Darien poruszyła się ponownie, pomyślał, że się zaraz udusi. Okazało się, że od dłuższego czasu wstrzymuje oddech.

To się źle skończy, pomyślał.

I to była jego ostatnia trzeźwa myśl.

Darien zdążyła jeszcze pomyśleć, że chyba zwariowała - w końcu już dawno minęły czasy, kiedy w pośpiechu oddawała się chłopakowi na kanapie w salonie - i ani się obejrzała, jak była na wpół rozebrana i pomagała mężczyźnie, którego znała od kilku tygodni, zdzierać jego ubranie. Mężczyźnie, po którym od początku znajomości spodziewała się tylko samych kłopotów.

Ale kiedy przywarli do siebie, przepełniły ją czułość i zachwyt. Kiedy w nią wszedł, przyjęła go bez oporu i wszystko nagle przestało się liczyć: gdzie są i jak długo się znają. Pozostało tylko cudownie narastające uczucie upojenia, od którego chciało się krzyczeć.

Szybowali długo, dotrzymując sobie wzajemnie kroku, a gdy wznieśli się na sam szczyt rozkoszy, Darien wykrzyczała jego imię.

Colin odłożył słuchawkę i uśmiechnął się szeroko do Darien.

- Wszystko się zgadza. Maggie Sutter powiada, że sygnet na fotografii idealnie pasuje do śladów obrażeń na ciele Franklina.

Darien odwzajemniła uśmiech, a wspaniałe wspomnienia z tej nocy na chwilę zdominowały jej myśli.

- Czy to według ciebie wystarczy? - zapytała po chwili.

Ależ skąd, pomyślał Colin, zanim zdał sobie sprawę, że Darien mówi o pierścieniu.

- Zęby go skazać? Prawdopodobnie nie. Potrzebny będzie jeszcze sam sygnet i porównanie DNA Lyle'a Gardnera ze śladami na pierścieniu. Ale to, co mamy, wystarczy, żeby go aresztować. Wkrótce będziemy mieli nakaz.

- A co, jeżeli się pomyliliśmy?

- Jesteśmy dobrymi gliniarzami i porządnymi ludźmi - zażartował. - I nigdy się nie mylimy.

Darien roześmiała się, a on nie mógł się oprzeć, zęby jej nie dotknąć, więc musnął palcami jej policzek. Dziewczyna zaczerwieniła się i spuściła wzrok, ale przytuliła twarz do jego ręki.

- No, no, to mi pachnie fraternizacją! A nasz szef nie lubi takiego bratania się!

Colin stłumił jęk i zesztywniał na dźwięk głosu Palmera.

- Czyż to nie słodki widok? - przeciągając zgłoski, zachichotał detektyw. - Nareszcie razem. Jakie to praktyczne i... romantyczne! Colin udał, że to go nie obeszło.

- Nie przejmuj się nami - zaśmiał się. - Właśnie świętujemy fakt, że za chwilę zdobędziemy nakaz i dokonamy aresztowania.

- Właściwie - dodała Darien, podnosząc się z krzesła - możemy spróbować już teraz.

- Rzeczywiście - przyznał Colin i w pośpiechu opuścili biuro.

Odetchnęli z ulgą na wieść, że pani Gardner nie ma w domu.

Lyle Gardner jak zwykle potraktował ich wyniośle, chcąc wiedzieć, jakie poczynili postępy. Podczas rozmowy Darien nie spuszczała z niego wzroku.

- Tak, zrobiliśmy postępy - wyjaśnił Waters.

- Jesteśmy tu, żeby dokonać aresztowania. Znaleźliśmy kluczowy dowód.

- Myślał pan, że do tego nie dojdziemy?

- zapytała łagodnie Darien. - Jest taki bardzo charakterystyczny, pewnie jak cała biżuteria Gardnerów.

Lyle wyraźnie pobladł.

- Zgubiłem ten sygnet dawno temu i nie dowiedziecie mi, że tak nie było.

- Czyżby? - zapytał Colin.

- Oczywiście.

- A więc zwrócił się pan o odszkodowanie do firmy ubezpieczeniowej? - wtrąciła słodko Darien, wiedząc doskonałe, że nic takiego nie miało miejsca.

Gardner wiedział już, że się pogrążył.

- Nie odpowiem na to pytanie. Odtąd będzie z wami rozmawiać mój adwokat.

- Świetnie. Wezwiemy go telefonicznie z posterunku - zgodziła się Darien.

- Nie ruszę się stąd.

- Obawiam się, że jednak będzie pan musiał. - Colin sięgnął do kieszeni i wyjął złożony dokument. - Mamy nakaz aresztowania.

- Ten, kto go podpisał, nie zagrzeje długo miejsca w pracy - stawiał się dalej Gardner.

- Tak się dziwnie składa, że w Chicago znalazł się sędzia, który niczego nie zawdzięcza Garduerom - wycedził Waters.

Gardner, wyraźnie wściekły, zaklął grubiańsko.

- Żądam wezwania mojego adwokata, i to zaraz.

- Jak pan sobie życzy. Na razie nie mamy więcej pytań.

Colin szarżował; zachowywał się tak, jakby sprawa była już przesądzona, a Gardner nie miał mc do powiedzenia. Darien poznała po twarzy Lyle'a, że wytrąciło go to z równowagi.

- Och, chwileczkę - powiedział Colin. - Zapomniałem, że mam jeszcze jedno pytanie.

- Nie odpowiem na żadne.

- Jak pan sobie życzy. Zresztą znam już odpowiedź.

- Odpowiedź? Jaką znów odpowiedź? - nie wytrzymał Lyle.

Colin uśmiechnął się.

- Skąd pan wiedział, że mówimy o pańskim sygnecie? Przecież ani razu o tym nie wspomnieliśmy.

Mężczyzna zrobił się blady jak płótno.

- Lyle'u Gardnerze, aresztuję pana pod zarzutem zamordowania Franklina Gardnera - z satysfakcją wyrecytował Colin Darien wypełniła ostatnią rubrykę formularza i zamaszyście wcisnęła klawisz „enter".

- Skończyłam. Pan Lyle Gardner jest już oficjalnie aresztowany.

- Szkoda, że to jeszcze nie koniec śledztwa. Musimy znaleźć ten pierścień.

- Nie psuj mi przyjemności - westchnęła Darien. - Pozwól choć przez godzinę cieszyć się sukcesem.

Colin uśmiechnął się szeroko.

- No cóż, skoro to twoja pierwsza sprawa... Musisz wracać do biura? - zapytał po chwili.

- Nie - odpowiedziała Darien, marszcząc nos. - Poza tym nie chcę, żeby Palmer wtykał we wszystko nos.

- Miał rację w jednej sprawie.

- Palmer? Trudno w to uwierzyć. W jakiej?

- Kiedy mówił, że to jest praktyczne.

- Co?

- Bo gdybyśmy się pobrali, nie musiałabyś nawet zmieniać inicjałów.

Darien odebrało mowę, ale szybko się podbierała. Jak zawsze.

- Skąd ci przyszło do głowy, że w ogóle zmienię nazwisko?

- A więc to ja nie będę musiał zmieniać inicjału - powiedział Colin udając ulgę i figlarnie się uśmiechnął.

Darien też się uśmiechnęła, a jemu zrobiło się ciepło na sercu. Głównie dlatego, że nie wyśmiała C, o i nie kazała mu się zamknąć. Czuł się trochę, jak pasażer pociągu, który zaraz się wykolei... ale, ku własnemu zdumieniu, nie zamierzał z niego wyskoczyć.

Dopóki jego partnerka pozostanie z nim w jednym przedziale...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Davis Justine Druga strona medalu HS200708
Davis Justine Druga strona medalu
2007 08 Dowody miłości 3 Pickart Joan Elliott Wyrok ślub
Davis Justine Dowody miłości 02 Druga strona medalu
Druga strona medalu - pozytywnie o DDA, Psychologia, Psychoterapia, DDA
Druga strona medalu pozytywnie o DDA
Medjugorie druga strona medalu
codzienność, Druga strona stresu, Druga strona stresu / 08 kwiecień 2008
druga strona
K1 2007 08 zad 5 id 229626
egzamin 2007 08
2007 08 Szkola konstruktorowid Nieznany
Test dla studentów V roku 2007-08, Lekarski, Pulmonologia
2007 08 KOL2 G, I
druga strona laborki1111, PŚk, Elektronika
Finale NotePad 2007 [podnieśmy sztandary miłości Alleluja!
multilingwistyczny sędzia krajowy eps 2007 08 001
koło1 2007 08
Druga strona wojny w 'Pamiętnikach z Powstania Warszawskiego'

więcej podobnych podstron