Całun Turyński to płótno grobowe o wymiarach 4,36 na 1,10 m, w które - według Tradycji - zostało zawinięte ciało ukrzyżowanego Chrystusa. Tkaninę wykonano w warsztacie rękodzielniczym w okolicach Damaszku w Syrii. Układ splotów pozwolił naukowcom określić, że takie właśnie tkaniny produkowano od II wieku przed Chrystusem aż do końca wieku I po Chrystusie. Na Całunie są widoczne odbicia przedniej i tylnej strony ciała białego mężczyzny w wieku 30-35 lat i wzroście 1,82 m. Dzięki zastosowaniu fotografii udało się w XIX wieku ujawnić niezwykły obraz z Całunu. Okazało się, że Całun Turyński jest jakby negatywem fotograficznym, ponieważ części, które zwykle widzi się jako ciemniejsze, na Całunie są jasne, natomiast wypukłe miejsca, które postrzegamy jako jasne, na płótnie są ciemne. Negatyw ukazał prawdziwy obraz mężczyzny z Całunu; niezwykły i zarazem wstrząsający. Fotografia pozwoliła naukowcom odkryć wiele ważnych szczegółów relikwii. Opinie na temat Całunu będą różne, jak różna jest wrażliwość i wiara człowieka, bo „zawsze dojdziemy w życiu do takiego momentu, w którym może być tylko wiara albo nic”.
Mechanizm powstania wizerunku.
Zdaniem profesora Paolo Di Lazzaro, szefa włoskiej Narodowej Agencji ds. Nowych Technologii, Energii i Rozwoju, sposób powstania odbicia na Całunie Turyńskim mógłby potwierdzać prawdę o zmartwychwstaniu, choć uczony przyznał, że wychodzi to poza kompetencje naukowców. Profesor udzielił wywiadu „Europa Press”, w którym przedtawił czteroletnie badania jego zespołu nad Całunem Turyńskim. Uczeni postawili przed sobą pytanie, w jaki sposób wizerunek został przeniesiony na płótno. Profesor powiedział, że jego zespół nie był w stanie przenieść na płótno podobnego obrazu żadną ze znanych do tej pory technik kontaktowych. Efekty z daleka wyglądały nawet podobnie, ale po dokładniejszym zbadaniu, np. za pomocą mikroskopu, widać było spore różnice. Wyjątkowość wizerunku turyńskiego leży bowiem w głębokości koloryzacji. Na Całunie sięga on jedynie pierwszej warstwy tkaniny. Zespołowi udało się co prawda uzyskać podobny obraz za pomocą specjalnego lasera, ale naukowcy za jego pomocą byli zdolni odtworzyć tylko mały fragment wizerunku. Żeby odtworzyć całość, potrzeba by było - zdaniem prof. Di Lazzaro - czternaście tysięcy laserów. Odkrycie pozwoliło poznać prawdopodobną fizyczną przyczynę powstania wyjątkowego wizerunku na płótnie. Mógł tam się znaleźć dzięki wyzwoleniu energii, co „nie przeczy religijnej tezie o zmartwychwstaniu”.
Całun Turyński Boży Dar na nasze czasy.
Pod koniec ziemskiego życia Pana Jezusa miało miejsce kilka konfrontacji pomiędzy Nim a uczonymi w Piśmie i faryzeuszami. Chrystus Pan konsekwentnie głosił, że On i Jego Ojciec są dwoma Osobami Boga w Trójcy Świętej Jedynego. Ale uczeni żydzi nie uznali objawionej im prawdy i uknuli intrygę, w wyniku której Zbawiciel został stracony w najokrutniejszy sposób.
Chrystus znosił brutalne tortury, uderzenia i chłostę zadawaną Jego świętemu ciału, następnie zaś ukrzyżowanie i śmierć dla ratowania ludzkości od lawiny grzechów. Stan zepsucia był tak wielki, że tylko ogromne cierpienie Zbawiciela mogło pojednać ludzkość z Bogiem.
Józef z Arymatei i Nikodem zabrali ciało Pana Jezusa, owinęli w płótno i złożyli w grobie, dopiero co wykutym w skale. Rankiem w Niedzielę Wielkanocną uczniowie odkryli, że w grobowcu nie ma już ciała Zbawiciela, pozostało natomiast płótno z widocznymi śladami Jego strasznej męki.
Zarówno przed śmiercią na krzyżu, jak i po zmartwychwstaniu Chrystusa Jego nauczanie napotykało opór - nie dlatego, że brakowało Mu talentu do głoszenia Słowa, ale z powodu trudności, z jaką „światowy” człowiek zawsze przyjmował nadprzyrodzoną prawdę. Co więcej, w każdym społeczeństwie istnieją zwalczające ją wpływowe, przewrotne grupy, co dobrze widać na przykładzie uczonych w Piśmie i faryzeuszy.
Mimo to, Pan Jezus znajdował nowe sposoby, dzięki którym kontynuował nauczanie niedowierzających i zbytnio zajętych codziennymi troskami tłumów. Jednym z tych nowych sposobów, ciągle skutecznych pomimo upływu wieków, jest Całun Turyński.
Uczczony przez świętych i papieża
Chociaż dowody na istnienie Całunu można wykazywać, począwszy od pierwszych dni istnienia Kościoła, to jednak nie prowadził on badań historycznych płótna, dopóki nie znalazło się ono w posiadaniu Domu Sabaudzkiego w 1453 r. Książęta sabaudzcy przechowywali Całun w pięknej kaplicy wzniesionej obok ich zamku w Chambéry, wysoko w Alpach Francuskich. Tam, w 1532 r. wybuchł pożar, w wyniku którego stopieniu uległ srebrny relikwiarz. Chociaż znajdujący się w nim nadpalony Całun wyciągnięto i natychmiast polano wodą, niewielkie uszkodzenia płótna pozostały. Niemniej jednak, sam wizerunek Chrystusa przetrwał praktycznie nienaruszony.
Książę Emmanuel Philibert (1528-80), utalentowany dowódca, który godnie służył zarówno Karolowi V, jak i Filipowi II, przeniósł swoją siedzibę, a wraz z nią także Całun do Turynu - włoskiej siedziby książąt sabaudzkich. Tam też cudowna pamiątka Męki Pańskiej pozostaje do dziś.
Po przeniesieniu Całun zyskał wśród wierzących szeroki rozgłos jako święta relikwia, w którą owinięto umęczone ciało Mesjasza przed Jego Zmartwychwstaniem. Królowie i królowe, członkowie najznamienitszych chrześcijańskich rodzin szlacheckich, szacowni kapłani i pobożni wierni przybywali do Turynu, by uczcić zakrwawione płótno, które wymownie do nich przemawiało. Wśród pielgrzymów nie brakowało późniejszych świętych.
Wkrótce, po przeniesieniu relikwii św. Karol Boromeusz zorganizował pielgrzymkę ze swojej diecezji w Mediolanie, połączoną z wystawieniem na widok publiczny Całunu, który obejrzało 40 tysięcy osób. Na początku XVII w. Całun oglądał św. Franciszek Salezy, a kilka lat później - jego duchowa siostra, św. Joanna de Chantal, założycielka (według formuły św. Franciszka) zakonu Sióstr Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, czyli wizytek. Papież Pius VII uczcił Całun, kiedy odwiedził Turyn, udając się z Rzymu do Paryża, by na żądanie Napoleona koronować go na cesarza. Ostatecznie, aresztowany i przewieziony do Fontainebleau we Francji, gdzie spędził siedem miesięcy, powrócił do Włoch po klęsce francuskiego władcy. W drodze powrotnej ponownie uczcił relikwię. W następnym wieku dwukrotnie Całun nawiedził św. Jan Bosko, założyciel zgromadzenia salezjanów.
Całun zatem od wieków otaczany był czcią, jednak nie można twierdzić, że jest on jedynie przedmiotem podziwu pobożnych katolików. Począwszy od 1898 r., ujawniano naukowe i medyczne fakty, potwierdzające jego autentyczność.
Pierwsze fotografie
Niezwykły przełom naukowy nastąpił w 1898 r., kiedy Secondo Pia, włoski prawnik, który eksperymentował z niedawno odkrytą sztuką fotografii, wykonał zdjęcie Całunu. Gdy zanurzył kliszę w odpowiednich odczynnikach, żeby je wywołać, bardzo się zdziwił, bo zamiast zwykłego odbicia Całunu, ujrzał autentyczny wizerunek martwego ciała Chrystusa. Po porównaniu wizerunku ciała odbitego na płótnie z tym, które uzyskał z kliszy uświadomił sobie, że obraz jest widoczny znacznie wyraźniej na negatywie niż w rzeczywistości.
Dla każdego trzeźwego umysłu wykluczało to „średniowieczne” fałszerstwo. Było po prostu niemożliwe, by jakikolwiek artysta czy mistyfikator przewidział proces rozwoju fotografii, zanim została ona wynaleziona. Wielcy artyści tacy jak: Fra Angelico, Michał Anioł, Leonardo da Vinci przyznawali, że daremne jest usiłowanie przedstawienia bardzo zbliżonego podobieństwa Syna Bożego. Wizerunek na Całunie ukazuje spokój, szlachetność i siłę charakteru, widoczne nawet po oszpeceniu ciała w wyniku biczowania.
Dwóch młodych naukowców: katolik Paul Vignon i agnostyk Yves Delage, bronili nowego odkrycia, ale i tak spotkali się z murem przeciwności i sceptycyzmu. Pomimo miażdżących dowodów, grono francuskich naukowców po raz pierwszy odmówiło zaakceptowania ich wniosków. Ten motyw niedowierzania wiele razy odgrywał istotną rolę również później.
Chociaż obraz ciała Zbawiciela na negatywie był odwrócony, to ślady krwi - jak można było się spodziewać - widoczne były np. jako białe plamy. Fotografia ta dostarczyła wielu niezauważalnych na samym płótnie cennych informacji, które posłużyły do badań medycznych.
Co nam mówią plamy krwi?
Po sesji zdjęciowej zorganizowanej w 1898 r. i kolejnym sporze Całun leżał nieniepokojony w relikwiarzu aż do czasu publicznego wystawienia na początku lat 30. XX wieku. W tym czasie przeprowadzono kolejne badania, którymi kierował dr Pierre Barbet, chirurg i profesor anatomii, ordynator w jednym z wiodących paryskich szpitali.
Zestawiając obraz uwidoczniony na Całunie z chronologicznym porządkiem Męki Pańskiej, możemy zacząć analizę od badania ran głowy. Otarcia i obrzęki pokrywają całą głowę Chrystusa, zwłaszcza po prawej stronie twarzy, poniżej oka. Chrząstka w nosie została złamana w pobliżu miejsca, gdzie łączy kości. Obrażenia te zostały spowodowane przez ciężki kij o średnicy od 4 do 5 centymetrów, używany do bicia.
Chrystus był biczowany rzymskim flagrum, z umocowanymi na końcach dwiema ołowianymi kulami. Uderzenia musiały być mocne, na co wskazywały siniaki, które krwawiły i odbiły się na płótnie. Najprawdopodobniej Jezusowi wymierzono ponad sto uderzeń, głównie z tyłu. Krew spływająca z głowy wskazuje, że korona cierniowa miała długie i ostre kolce, które wbijały się w ciało przy każdym uderzeniu. Ślady po strużkach krwi są tak wyraźne, że wielu lekarzy jest w stanie odróżnić na nich krew tętniczą od żylnej.
Wreszcie, krew spływała także po rękach, a wybroczyny z ran wokół nadgarstków potwierdzają fakt straszliwej agonii, trwającej od trzech do pięciu godzin. Musimy pamiętać o tym, że Chrystus został przybity do krzyża jedynie trzema długimi gwoździami. Musiały one utrzymać ważące około 79 kilogramów ciało, zmuszane do ciągłej zmiany pozycji. Gdy człowiek wisi na krzyżu z rozpostartymi ramionami, w całym ciele pojawia się ostry ból, a skazaniec zaczyna się dusić. Aby choć trochę sobie ulżyć, zaczyna się odpychać od gwoździa przybitego do stóp, co tylko potęguje cierpienie. Ofiara tych okrutnych tortur wciąż stara się zmienić swoje położenie aż do utraty sił.
Nowoczesna technologia potwierdza autentyczność Całunu
Na początku lat 70. postęp technologiczny umożliwił zaobserwowanie wielu wciąż ukrytych cech Całunu. Na przykład, zwrócono uwagę, że wizerunek ciała odbił się jedynie na wierzchnich warstwach włókien i nie przeniknął głębiej, jak to ma miejsce w przypadku farb lub innych płynnych substancji.
Kolejne badanie przeprowadzono przy pomocy analizatora VP-8, który wykorzystuje fale świetlne do tworzenia trójwymiarowego obrazu. Intensywność cieni i światła wyobrażają odległość od płótna, w jakiej poszczególne części ciała leżały w momencie odbicia się na tkaninie. Po wprowadzeniu do komputera tych danych uzyskano trójwymiarowy obraz Całunu.
Analiza trójwymiarowego wizerunku ujawniła także, iż na przymkniętych powiekach postaci z Całunu położono dwie małe monety. Znajdująca się na nich inskrypcja pokazuje miejsce i datę ich wybicia: Palestyna, około 29 r. Niewielki rozmiar tych monet oraz sama inskrypcja pozostawia odrobinę miejsca na spór, ale stanowi też kolejny dowód na autentyczność Całunu Turyńskiego.
Informacje pozyskane z trójwymiarowego obrazu ciała odbitego na płótnie zainspirowały kilku naukowców - przede wszystkim patologów, chemików i fizyków - do powołania grupy znanej pod nazwą STURP (Shroud of Turin Research Project - Projekt Badawczy Całunu Turyńskiego), by przeprowadzić szczegółowe badania Całunu. Uczeni stworzyli warunki niezbędne do gruntownej analizy płótna, zaplanowanej na rok 1978. W grupie tej znaleźli się zarówno katolicy, protestanci, żydzi, jak i niewierzący oraz religijni sceptycy.
Lekarze zauważyli, że rany odbite na płótnie pokrywały się z budową anatomiczną człowieka i były autentyczne. Potwierdzili, że gwoździe przebijały nadgarstki, a nie dłonie, jak to przedstawiali artyści przed XX wiekiem. Chemicy ujawnili, że ślady po wybroczynach pochodziły od ludzkiej krwi. Ustalono, iż ofiara zmarła gwałtowną śmiercią po wcześniejszym pobiciu i biczowaniu. Dr John Heller, fizyk i biochemik z uniwersytetu Yale podsumował wyniki badań zespołu: Na podstawie fizycznego, matematycznego, medycznego i chemicznego badania oczywiste jest, że w Całun owinięte było ciało człowieka ukrzyżowanego.
Pułapki datowania radiowęglowego
To jednak nie koniec historii, bo ziemskie życie jest nieustanną walką pomiędzy przyjęciem a odrzuceniem nadprzyrodzonej Prawdy. Rankiem 14 października 1988 r. świat obiegła wiadomość, którą podały na swoich czołówkach gazety. Ogłoszono: Całun Turyński jest falsyfikatem. Te rewelacje były następstwem wyników trzech niewłaściwie przeprowadzonych badań datowania za pomocą węgla (C14). Ponieważ przeciętny, niezbyt uważny czytelnik uznał tego typu badania za naukowe w najściślejszym tego słowa znaczeniu, stwierdzono, że sprawa autentyczności Całunu jest zamknięta, tym bardziej, że ówczesny arcybiskup Turynu nie podjął się jego zdecydowanej obrony.
Tymczasem, sprawa nie tylko nie została wówczas zamknięta, ale z powodu nieprofesjonalnego podejścia autorów badania, jego wyniki można było stosunkowo łatwo podważyć. Zgodnie z nowymi procedurami, analizie poddano niewielki fragment płótna, stąd też rezultatów analizy nie sposób było zaakceptować. W jednym przypadku np. testery pomyliły się w datowaniu próbki materiału aż o 1000 lat!
Przed przystąpieniem do testów opracowano tzw. protokoły naukowe, mające zagwarantować rzetelność analiz. W myśl tych ustaleń, praca siedmiu laboratoriów podlegać winna nadzorowi trzech niezależnych instytucji. Wspominana wcześniej STURP, zaangażowana pierwotnie w badanie Całunu, miała wyznaczyć jego fragment, którego okres pochodzenia określić miało datowanie radiowęglowe. W następnej kolejności zaplanowano uzupełniające wyniki analizy z 1978 r.
W rzeczywistości żaden z powyższych warunków nie został spełniony. Wybrano trzy laboratoria niepodlegające żadnemu nadzorowi. Z kolei STURP, którego metodologia i rezultaty a także profesjonalizm badań pobudziły zainteresowanie badaniami nad Całunem, został w trakcie przyjętej ostatecznie procedury całkowicie pominięty.
Zasadniczy problem związany z tą próbą datowania wziął się z faktu pobrania próbki przez dwóch ekspertów (nigdy wcześniej niemających kontaktu z Całunem) z najgorszego możliwego miejsca. Wytypowany fragment płótna poddany był we wcześniejszych wiekach przynajmniej czterem naprawom (np. po pożarze w 1532 r.), ponadto został zanieczyszczony woskiem i skrobią, które zwykle zakłócają wyniki analizy.
Dr Alan Adler, chemik z STURP po stwierdzeniu, że próbka zawierała inną kompozycję chemiczną niż reszta Całunu, ostrzegał: To stawia pod znakiem zapytania dokładność badania radiowęglowego.
W latach 80., kiedy STURP prowadził przygotowania do wszechstronnych badań Całunu Turyńskiego, uaktywniło się środowisko chcące je uniemożliwić. Rozpętano medialną kampanię mającą podważyć autentyczność relikwii. Tę potwierdza jednak kilkanaście poważnych dowodów. Naprzeciw jest zaś efekt badania przeprowadzonego z rażącym naruszeniem przyjętych pierwotnie procedur. Dlaczego więc świat wierzy właśnie jemu?
Jeremias Wells
Tłum. Agnieszka Stelmach
Ceterum censeo…
Od pewnego czasu wzrasta nagonka na Kościół katolicki, także na inne wspólnoty wyznaniowe, w tym żydowskie, dotycząca zwrotu tym wspólnotom ich własności, zabranej im przez władze komunistyczne nielegalnie, a więc wbrew obowiązującym ustawom. Ta nagonka, reżyserowana przez lewicowe partie postkomunistyczne, skierowana jest zazwyczaj przeciwko Komisji Majątkowej, ustanowionej przez ówczesny rząd w porozumieniu z Sekretariatem Konferencji Episkopatu Polski.
Było to Zarządzenie Ministra-Szefa Urzędu Rady Ministrów z dnia 8 lutego 1990 r. w sprawie szczegółowego trybu postępowania regulacyjnego w przedmiocie przywrócenia osobom prawnym Kościoła Katolickiego własności nieruchomości lub ich części (M.P. Nr 5, poz. 39) oraz Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 21 grudnia 1990 r. w sprawie wyłączania nieruchomości zamiennych lub nakładania obowiązku zapłaty odszkodowania na rzecz kościelnych osób prawnych (DzU z 1991 r. Nr 1, poz. 2). W tle tych aktów prawnych, jako podstawowe punkty odniesienia, są dwie ważne ustawy: Ustawa z dnia 20 marca 1950 r. o przejęciu przez państwo dóbr martwej ręki, poręczeniu proboszczom posiadania gospodarstw rolnych i utworzeniu Funduszu Kościelnego (DzU Nr 9, poz. 87 i Nr 10, poz. 111; z 1969 r. Nr 13, poz. 95 i z 1989 r. Nr 29, poz. 154) oraz Ustawa z dnia 17 maja 1989 r. o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej (DzU Nr 29, poz. 154; z 1990 r. Nr 51, poz. 297; Nr 55, poz. 321; Nr 86, poz. 504; z 1991 r. Nr 95, poz. 425) i inne źródła prawne dotyczące tego problemu, zwłaszcza jeżeli chcielibyśmy go rozważać w szerszym kontekście innych niż Kościół katolicki wspólnot religijnych.
Powołanie Komisji Majątkowej było uzasadnione względami prawnymi, dotyczyło bowiem naprawienia krzywd, jakie zostały wyrządzone Kościołowi katolickiemu nie przez ustawę z 1950 r., dotyczącą likwidacji dóbr kościelnych zwanych dobrami martwej ręki - oczywiście również krzywdzącą, ale ustanowioną ustawowo - lecz przez bezprawne zagarnięcie dóbr, które ta krzywdząca ustawa gwarantowała Kościołowi jako jego własność. Komisja Majątkowa nie orzeka w sprawie zwrotu dóbr zabranych Kościołowi ustawą o przejęciu przez państwo dóbr martwej ręki, ale tylko o zwrocie tych dóbr (budynków, ziemi), które zostały zabrane Kościołowi z naruszeniem tej ustawy, czyli kiedy zabrano mu to, do czego w myśl i literę tej komunistycznej ustawy miał prawo.
Tego rodzaju działań, kiedy właścicielowi zabiera się to, co jest jego legalną własnością, nie można nazwać, zwłaszcza z punktu widzenia moralnego, inaczej niż kradzieżą. Jeżeli potępiamy człowieka, który kradnie, i żądamy, by oddał cudzą własność, to tym bardziej mamy prawo do tego, by państwo, które dokonało takiej kradzieży, a które ze swej natury powołane jest do strzeżenia publicznego porządku i przestrzegania prawa, zwróciło własność właścicielowi. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się nam osobiście, nie mielibyśmy wątpliwości, że zostaliśmy pokrzywdzeni, i państwo, w naszym odczuciu, miałoby obowiązek zwrócić nam naszą własność. Jeżeli jednostka ma poczucie krzywdy, kiedy zostanie bezprawnie pozbawiona swego, to dlaczego usiłujemy pozbawić osoby prawne, wspólnoty religijne, tego samego poczucia? Przecież ta własność jest dorobkiem życia ich przodków, a często także osób jeszcze żyjących.
Jak możemy mówić o państwie praworządnym, demokratycznym, jeżeli nie przestrzega podstawowych zasad i praw obywatelskich, wśród których prawo własności jest święte? Powstaje pytanie: Dlaczego władze miasta Krakowa z taką, godną lepszej sprawy, determinacją walczą z postanowieniami Komisji Majątkowej? W zasadzie nie negują one konieczności zwrotu własności. To dobry znak. Ale czy wystarczający? Niestety, nie! Już z podstaw prawa rzymskiego wyprowadzano zasadę, że „res clamat ad dominum”, czyli rzecz (własność) domaga się właściciela, że „res fructificat domino”, czyli własność przynosi owoce właścicielowi. Czyżby współcześni demokraci, zasiadający w ławach Rady miasta Krakowa, nie mieli pojęcia o tych fundamentalnych zasadach prawnych i moralnych, którymi od wieków kierowały się uczciwe społeczeństwa?
Usprawiedliwieniem pretensji Radnych ma być dobro miasta Krakowa. Czy rzeczywiście? Czy dobro królewskiego miasta Krakowa - miasta nauki, upominającej się chociażby przez Pawła Włodkowica o sprawiedliwość międzynarodową, opartą na moralności, miasta szlachetnych idei, kultury, a dziś poszanowania podstawowych standardów demokracji - ma prawo popierać historyczną grabież, jakiej dokonali komuniści na Kościele katolickim i innych wspólnotach religijnych?
Oczywiście, można się odwoływać do legalizmu. Nie żyjemy już w tej epoce. Jeżeli chcemy czynić dobro dla społeczeństwa, w tym dla społeczności miasta Krakowa, czyńmy to w prawdzie. A prawda jest taka, że rzecz zabraną wbrew prawu należy zwrócić właścicielowi. Nie wyklucza to sporów o to, czy prawo regulujące zwrot własności jest zgodne z konstytucją. To zupełnie inna sprawa. Niemniej w dyskusjach, które się odbywają na ten temat, dominuje przekonanie, że wolno i że jest to w porządku, także w stosunku do zasad moralnych, kiedy nielegalny posiadacz cudzej własności nie chce jej oddać, bo jest mu ona potrzebna. Nie można kierować się zasadą, że cel uświęca środki, bo jest to zasada niemoralna.
Puenta sporu jest chyba jednak inna. Tu nie chodzi o to, kto ma rację, ale o to, kto na tym sporze może zrobić lepszy interes polityczny. Polityka, biorąc rzecz szeroko, to roztropna troska o dobro wspólne. W tym przypadku nie chodzi jednak o dobro wspólne, ale o dobro partyjne. Lewica, odpowiedzialna za grabież cudzej własności, chce się dzisiaj zaprezentować polskiemu społeczeństwu, przynajmniej w Krakowie, jako wielkoduszny rzecznik gminy Krakowa. Oskarżanie i publiczne piętnowanie Radnych, którzy opowiedzieli się za podstawową zasadą moralną, że nie wolno kraść i że nielegalne pozbawienie własności trzeba naprawić jej zwrotem właścicielowi, jest cynicznym gestem, który potwierdza, że lewica w Krakowie jest niemoralna, cyniczna i opowiada się za tym, że wszystko, co Polska Rzeczpospolita Ludowa uczyniła, łamiąc prawo przez siebie ustanowione, było słuszne. Czy rzeczywiście w Krakowie wracamy do PRL-u?
Co w tej sprawie dziwi najbardziej? Przede wszystkim to, że interes partyjny, żerujący na niskich uczuciach części społeczeństwa krakowskiego, nieznającej kulis sprawy, chce ich użyć dla zdobycia sobie elektoratu na najbliższe wybory. Panie i Panowie, tą drogą nie zbudujecie sprawiedliwej Polski! Sprawa Komisji Wspólnej wraca w krakowskich środkach przekazu jak bumerang - już nie co pewien czas, ale codziennie. Przypomina ona znane z historii wystąpienia jednego z mężów stanu starożytnego Rzymu, Katona, który przy każdej okazji zwracał uwagę na to, że Rzymowi zagraża potęga Kartaginy, miasta-państwa w granicach dzisiejszej Tunezji. Wzywał on Rzymian do przeciwstawienia się Kartaginie, powtarzając przy każdej okazji: „Ceterum censeo, Carthaginem delendam esse” - oprócz tego uważam, że Kartaginę należy zniszczyć. Nie sądzę, by ze swoim sprzeciwem wobec działań Komisji Majątkowej Rada miasta Krakowa przeszła do historii, podobnie jak Katon.
Bp. Tadeusz Pieronek
Belgia: fałszywe hostie jako dodatek do kolorowego pisma.
Mimo protestu biskupów redakcja „Goedele” nie zamierza przepraszać za znieważenie symbolu wiary katolickiej.
Szefową „Goedele”, drugiego pod względem poczytności kolorowego miesięcznika na rynku belgijskim, jest była miss Belgii (z 1986 roku) Goedele Liekens. Ostatni numer, na którego okładce Liekens wystąpiła w stroju zakonnicy, został poświęcony w całości tematowi „Niebo i piekło”. Do każdego egzemplarza rozprowadzanego w Belgii dołączono gratis trzy opłatki przypominające hostie. - Takie użycie hostii to dla Kościoła katolickiego o jeden krok za daleko. Jest to przecież istotny symbol wiary katolickiej i praktyki liturgicznej - powiedział Hans Geybels, rzecznik prymasa Belgii kardynała Godfrieda Danneelsa. Czytelnicy znaleźli hostie w opakowaniach z wizerunkiem Liekens i fragmentem cytatu z Biblii: „Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje”. - To nadużycie słów Jezusa Chrystusa jest tym bardziej nie do zaakceptowania - mówił rzecznik prymasa.
Służby prasowe episkopatu wysłały do redakcji „Goedele” protest podpisany przez flamandzkich biskupów.
- Jest nam przykro, jeśli kogoś uraziliśmy, ale nie będziemy przepraszać za nasz dowcip. Nasi czytelnicy, wśród których są również katolicy, wiedzą, czego się można spodziewać po „Goedele” - powiedział nam współpracownik Liekens, który nie chciał podać swego nazwiska. - Prawda jest taka, że nigdy nie wiadomo, czym można kogoś obrazić. Znam wegetarianina, który czuje się obrażony, gdy ktoś pisze, że jada mięso - dodał.
Przedstawiciele Kościoła poinformowali, że nie będą się domagać wycofania ostatniego numeru „Goedele” ze sprzedaży, nie zaskarżą też redakcji do sądu. W liście do redakcji prosili tylko, by szanowała uczucia chrześcijan. „Uważamy, że znieważanie istotnych symboli religijnych nie przyczynia się do budowania społeczeństwa żyjącego w harmonii i chcielibyśmy prosić państwa o okazanie respektu dla najgłębszych przekonań innych ludzi. Rozumiecie państwo z pewnością, że to, co zrobiliście, jest szczególnie bolesne dla chrześcijan” - czytamy w liście. - Nie chodzi o cenzurę, to po prostu apel o szacunek i delikatność - podkreślił Hans Geybels.
„Goedele”, miesięcznik rozchodzący się w nakładzie 40 - 50 tys. egzemplarzy, jest typowym kolorowym magazynem, w którym można przeczytać wywiady z gwiazdami, artykuły o seksie, modzie i urodzie oraz porady łóżkowe i psychologiczne. Liekens, która jest z zawodu psychologiem i seksuologiem, decyduje o całej zawartości miesięcznika.
Współpracownik Liekens zapewniał wczoraj „Rz”, że „żart” nie spowodował telefonów od oburzonych wiernych. - Protestują natomiast w e-mailach nasi czytelnicy z Holandii, oburzeni, że do wydania holenderskiego hostii nie dołączono - usłyszeliśmy w redakcji.
Marcin Szymaniak
Belgijski parlament potępił Benedykta XVI
za "nie do zaakceptowania".
"To jest tragedia, której nie można przezwyciężyć tylko pieniędzmi, nie można pokonać dystrybucją prezerwatyw, które nawet zwiększają problemy" - stwierdził podczas swojej pielgrzymki do Afryki Benedykt XVI. Jego słowa natychmiast wywołały lawinę krytycznych komentarzy.
Był już protest środowisk naukowych i medycznych. Były krytyczne uwagi różnych polityków. Jednak po raz pierwszy parlament europejskiego państwa przyjmie rezolucję potępiającą słowa papieża.
W pierwotnej wersji rezolucji, rozpatrywanej i zaakceptowanej przez komisję spraw zagranicznych, znalazły się mocniejsze stwierdzenia: słowa papieża uznano za "nieodpowiedzialne" i "niebezpieczne". Proponowano odwołanie ambasadora Belgii w Watykanie i wezwanie do MSZ nuncjusza apostolskiego w celu wręczenia noty protestacyjnej.
Zdecydowano się jednak na rozwiązanie kompromisowe: belgijski rząd ma oficjalnie zaprotestować przeciwko słowom papieża.
Głosowanie na posiedzeniu plenarnym to już tylko formalność - parlament przyjmie rezolucję zdecydowaną więszością głosów, bowiem poparły ją właściwie wszystkie kluby parlamentarne. Przeciwko jest tylko skrajna prawica flamandzka.
Arcybiskup cyngiel
Jak pokazuje przykład Kazimierza Marcinkiewicza miłość bywa ślepa. I nie dotyczy to tylko miłości do kobiet, ale także rozmaitych intelektualnych zauroczeń. A najnowszym tego przykładem jest arcybiskup Józef Życiński, który - postanowił udowodnić, że jest nie gorszym "cynglem GW" niż Agnieszka Kublik czy Paweł Smoleński - i poświęcił obronie Adama Michnika i Heleny Łuczywo kazanie na Środę Popielcową.
- W zeszłym tygodniu jedno z pism codziennych wydrukowało atak na drugą gazetę, oskarżając, że tam są Żydzi, to oni wszystko potrafią, formułując prywatne wycieczki, które dla miłośników plotek będą mieć dużą wartość i zainteresowanie, a do tego wykorzystując instrumentalnie do wywiadu chorego, który od lat boryka się i przeżywa poważne problemy psychiczne - grzmiał metropolita lubelski. A dalej było tylko lepiej. Z kazania można się było dowiedzieć, że - wielcy twórcy kultury - są zażenowani "antysemityzmem", jaki można znaleźć w polskiej prasie.
Polemika z tego rodzaju "publicystyką" (bo trudno uznać to za homilię czy kazanie) jest niezmiernie trudna. Albo bowiem ksiądz arcybiskup nie przeczytał rzeczonego wywiadu z Michałem Cichym, albo celowo zniekształca jego przekaz, by ułatwić sobie zadanie (trzeciej możliwości, że metropolita nie umie czytać ze zrozumieniem nie biorę pod uwagę, bo jego znakomite książki filozoficzne pokazały, że czytelnikiem jest uważnym). Skąd tak surowy wniosek? Otóż w wywiadzie nigdzie nie pojawiają się odniesienia antysemickie. Cichy wspomina wprawdzie o pochodzeniu Heleny Łuczywo czy Adama Michnika, i o tym jak wpłynęło ono na ich perspektywe, ale tego rodzaju refleksje trudno uznać za antysemickie. Są one po prostu elementem opisu rzeczywistości "Gazety Wyborczej" i próbą zrozumienia jej postawy w minionym dwudziestoleciu.
Manipulacja arcybiskupa, który oskarża o antysemityzm "Dziennik", może być groźna. Nie dlatego, że straci na tym jakaś gazeta, ale dlatego, że straci na tym dialog polsko-żydowski. Po raz kolejny okazuje się bowiem, że jest on wykorzystywany do bieżącej gry politycznej, że oskarżenia o antysemityzm są elementem rozgrywek, które wyciąga się, by pognębić przeciwnika i odebrać mu moralne prawo do polemizowania z ideowymi oponentami. Szczególnie często po taką broń sięgała "Gazeta Wyborcza" i rozmaici zwolennicy dialogu. Teraz sięgnął po niego arcybiskup Życiński.
Ale takie instrumentalne wykorzystywanie antysemityzmu jest groźne także dla samych Żydów. Znakomicie ilustruje to przypowieść, jaką przywołuje ks. Waldemar Chrostowski w wydanym właśnie przez wydawnictwo "Fronda" tomie "Kościół, Żydzi, Polska". Jej głównym bohaterem jest błazen, który wyspecjalizował się w bieganiu po mieście i krzyczeniu, że właśnie wybuchł pożar. Ludzie bawili się z nim w ten sposób co wieczór, i mieli z tego niezły ubaw. Aż do momentu, gdy pożar rzeczywiście wybuchł błazen zauważył go jako pierwszy i postanowił ostrzec ludzi, krzycząc "pożar, pożar". Ale oni mu nie uwierzyli i spłonęła poława miasta. Arcybiskup Życiński niestety spełnia obecnie rolę takiego błazna. Oskarżając o antysemityzm w sytuacji, gdy mamy do czynienia z polemiką między redakcjami, czy próbą zrozumienia fenomentu "Gazety Wyborczej" jest groźną zabawą słowami. Bowiem, gdy przyjdzie moment (a nie możemy tego, szczególnie w sytuacji głębokiego kryzysu ekonomicznego, wykluczyć), że pojawi się prawdziwy antysemityzm, nikt już nie będzie wierzył w słowa, które wcześniej rzucano na wiatr i wykorzystywano do zwalczania przeciwników ideowych. A odpowiedzialność za to spoczywać będzie właśnie na "bojownikach z antysemityzmem", którzy zamiast prowadzić rzeczywisty dialog zajęli się etykietowaniem.
Publicystyczny spadek formy arcybiskupa czy jego szkodliwa dla dialogu polsko-żydowskiego działalność jest tym smutniejsza, że dokonuje się nie na łamach jakiejś gazety, ale w świątyni. I to w dzień początku Wielkiego Postu. Ten dzień jest w Kościele dniem szczególnym, wezwaniem do pokuty, a nie okazją do wątpliwych w treści połajanek polityczno-redakcyjnych. Metropolita zatem, w takim dniu, powinien zapomnieć, czyjej gazety jest "człowiekiem roku" i kto najwytrwalej go bronił, a zająć się wypełnianiem swojego powołania biskupiego. Jeśli ksiądz arcybiskup nie wie, co to znaczy, to mógłby skorzystać ze znakomitych kazań św. Jana Chryzostoma (bo choć to, zdaniem wielu komentatorów, antysemita - to kazania wielkopostne miał znakomite), św. Efrema Syryjczyka czy choćby Cyryla Jerozolimskiego. Ich lektura byłaby z pewnością większym pożytkiem tak dla arcybiskupa, jak i jego wiernych, niż zmiksowane danie z porannej lektury "Gazety Wyborczej", jakie zaserwował w ramach Środy Popielcowej swoim wiernymmetropolitalubelski.
TomaszP.Terlikowski
Bastion niewiary?
Republika Czeska liczy 10,2 mln mieszkańców. Choć historycznie jest państwem na wskroś chrześcijańskim, to jednak obecna rzeczywistość religijna pozostawia wiele do życzenia. - Gdy kilka lat temu dowiedziałem się, że będę pracował duszpastersko w Czechach, usłyszałem od kolegów ze Słowacji: tam nie ma już po co jechać - wspomina ks. Wojciech Zubkowicz SAC, redaktor naczelny czeskiego czasopisma „Apostoł Bożego Miłosierdzia”. O Czechach często się mówi, że są najbardziej ateistycznym krajem Europy, a nawet świata. Niestety, opinie te potwierdzają dane statystyczne i deklaracje składane podczas kolejnych spisów powszechnych. Aż 59 proc. społeczeństwa Republiki Czeskiej deklaruje bezwyznaniowość, a 49 proc. z nich uważa się za ateistów. Jedynie 31 proc. deklaruje, że wierzy w Boga, w tym największą grupę stanowią katolicy: prawie 27 proc. i następnie husyccy protestanci - ok. 4 proc. Statystyki te, niestety, mają tylko znikome odzwierciedlenie w praktykach religijnych, które są jeszcze gorsze. Na niedzielnej Mszy św. można bowiem zobaczyć jedynie 5 proc. katolików i ok. 1 proc. protestantów. - Duszpasterstwo w Czechach jest bardzo trudne. Zlaicyzowanie tego kraju można porównać do sytuacji, jaką widzimy na terenach byłej NRD. Jednak cały Kościół niemiecki jest bogaty i dzięki temu ma więcej możliwości duszpasterskich. W Czechach natomiast brakuje wszystkiego: wiernych, księży i pieniędzy - podkreśla ks. Zenon Hanas, wicegenerał Księży Pallotynów, który odwiedza swoich współbraci rozsianych po całym świecie. Sytuacja u naszych południowo-zachodnich sąsiadów jest gorsza niż w znanej z niechęci do Kościoła Francji. Mimo wszystko Francuzi mają o wiele większe poczucie katolickości. - Czesi są po prostu obojętni religijnie. Wiara zupełnie ich nie interesuje - uważa ks. Zubkowicz, przełożony pallotyńskiej wspólnoty pracującej w morawskiej parafii Jamy.
Diecezje na skraju bankructwa
Kościół w Republice Czeskiej nie jest jednorodny. Najbardziej wierzące są południowe i środkowe Morawy, a bastionem laickości są duże miasta oraz zachodnia część państwa. - Z mojej wsi, która ma 400 mieszkańców, aż 50 osób chodzi co niedzielę do kościoła - mówi Jan David, kleryk z Czech, który wstąpił do Pallotynów. Jego zdaniem, religijność w niektórych częściach Moraw nie różni się zbytnio od tej w polskim Kościele. Jednak to jest tylko niewielka część całego kraju, bo na zachodzie są parafie, gdzie praktykuje tylko 2 proc. wiernych. W efekcie zachodnie diecezje nie są w stanie utrzymać świątyń ani księży, ani potrzebnej administracji. Niektórzy proboszczowie muszą dbać jednocześnie o duszpasterstwo i niezbędne remonty w ponad dziesięciu kościołach i kaplicach. W wielu miejscach nie są nawet odprawiane Msze św. w niedzielę. - Tu nikogo nie dziwi widok pięciu osób na Mszy św., która odprawiana jest tylko raz w miesiącu - mówi ks. Zubkowicz. Morawskie diecezje, dzięki wsparciu wiernych, mogą utrzymać się na skromnym poziomie, ale na zachodzie kraju sytuacja jest dramatyczna. Diecezje Pilzno i Litomierzyce wciąż funkcjonują na skraju zapaści finansowej.
Kardynał myje okna
Do trudnych warunków duszpasterskich dochodzą jeszcze bardzo napięta relacja z państwem oraz nieprzychylne Kościołowi media. Odpowiedzialny za rozmowy z czeskim rządem prymas kard. Miloslav Vlk nie kryje rozczarowania złą sytuacją, która ciągnie się od czasów aksamitnej rewolucji. Republika Czeska jeszcze nie ratyfikowała konkordatu, a diecezje wciąż czekają na odzyskanie zagrabionych przez komunistów własności. - Jesteśmy wciąż uzależnieni ekonomicznie od państwa. Państwo nadal, jak w okresie dyktatury komunistycznej, ma w rękach niemal cały kościelny majątek - podkreśla kard. Vlk i dodaje: - Papież jest naszym gościem i nie będzie poruszał tych trudnych tematów. Jednak nie wykluczam, że sprawa konkordatu pojawi się w rozmowach między rządem i sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej kard. Tarcisio Bertone.
Trudna sytuacja Kościoła czeskiego jest pokłosiem silnej zbrodniczej dyktatury komunistycznej. Represje, jakie spadły na naszych południowych sąsiadów po wojnie, są niewspółmierne do tych, z jakimi duchowni zmagali się w naszym kraju. Nieugięta postawa abp. Josefa Berana w stalinowskich Czechach spotkała się z silną reakcją ówczesnej władzy. W efekcie lata 50. przyniosły ciężkie represje. Prześladowania spadały na setki tysięcy ludzi - począwszy od księży skazanych na śmierć i zamordowanych, poprzez tysiące więzionych i internowanych (wśród nich była większość biskupów), przetrzymywanych bezprawnie w obozach pracy i w klasztorach pod nadzorem policji (tak było w przypadku tysięcy zakonników i zakonnic), zesłanych do karnych roboczych jednostek wojskowych, aż po ogromne rzesze świeckich. Gdy abp Beran wyjechał do Rzymu po kapelusz kardynalski, nie został już nigdy wpuszczony do Czechosłowacji. Resztę życia musiał spędzić na obczyźnie. Najdramatyczniejszym dla Kościoła posunięciem była jednak likwidacja diecezjalnych seminariów duchownych. Pozostawiono jedno dla całych Czech i Moraw, do którego droga wiodła poprzez rozmowę kwalifikacyjną w partii. Do tego ograniczono limit do 25 kandydatów z terenu całej Czechosłowacji. Każdy ksiądz pracujący w parafii podlegał władzy sekretarza partyjnego, bez jego zgody nie mógł nawet odprawić Mszy św. w sąsiedniej parafii. Zbyt aktywnych duszpasterzy natomiast przenoszono do parafii prawie martwych. Inni tracili całkowicie możliwość sprawowania czynności kapłańskich. W efekcie stali się duszpasterzami działającymi w ukryciu, często sprawując Eucharystię w prywatnych mieszkaniach. Oprócz tego na co dzień ci księża chodzili do normalnej pracy. Kard. Vlk mył okna, a biskup Václav Malý był zawodowym palaczem. W ciągu 40 lat komunistycznych rządów Kościół w Czechach stracił blisko 35 proc. wszystkich księży, a ci którzy pozostali, byli już staruszkami. Tuż po odzyskaniu niepodległości w 1993 r. średnia wieku przeciętnego kapłana wynosiła aż 68 lat.
Do śmierci przy ołtarzu
Obecnie, po 20 latach od upadku komunizmu, sytuacja wygląda niewiele lepiej. Choć szeregi czeskiego duchowieństwa zostały zasilone przez polskich kapłanów, to jednak wciąż są bardzo duże braki. Dla przykładu - w archidiecezji praskiej 64 proc. parafii nie ma księdza, w diecezji litomierzyckiej, gdzie panuje najgorsza sytuacja, istnieje ponad 400 parafii, lecz w duszpasterstwie pracuje tylko 90 kapłanów. I choć obecnie kształci się więcej kleryków niż w czasach komunistycznych, to jednak wciąż jest to kropla w morzu potrzeb. Księża nie mogą liczyć na emeryturę. Pracują duszpastersko do śmierci. Zdaniem ks. Zubkowicza rozwojowi powołań nie sprzyja także klimat społeczny. Chłopcy, którzy chcieliby zostać ministrantami, są narażeni na szykany i wyśmiewanie w szkołach. - Pokutuje też obraz przeciętnego czeskiego księdza, który jest dziadkiem w wytartej, niedopranej sutannie. Do tego mieszka na starej zagrzybionej plebanii. Dlatego nawet wierzące rodziny odradzają chłopakom wstępowanie do seminarium. Mówią: Po co ci to? Czy chcesz skończyć jak ten dziadek z sąsiedztwa? - tłumaczy pallotyn pracujący na Morawach.
Historia czeskiej laicyzacji
Geneza czeskiego ateizmu i niechęci do Kościoła rzymskokatolickiego jest złożona. Niektórzy obarczają winą komunizm. Jednak tych przyczyn jest o wiele więcej. Historia sporów jest niemal tak stara, jak chrześcijaństwo na terenach Republiki Czeskiej. Już w IX wieku ścierało się tu chrześcijaństwo słowiańskie, przyniesione przez świętych braci Cyryla i Metodego, z wpływami Kościoła niemieckiego.
Do kolejnej fali niepokojów społecznych na tle wyznaniowym doszło na początku XV wieku za sprawą rektora Uniwersytetu Praskiego, ks. Jana Husa. Był on z jednej strony twórcą pisowni i ortografii języka czeskiego, zaś z drugiej -prekursorem ruchu reformatorskiego w Kościele. Wystąpił m.in. przeciwko odpustom, domagał się Komunii św. pod dwiema postaciami, wprowadzenia języka czeskiego do liturgii oraz zniesienia władzy papieskiej (przypomnijmy, że był to czas schizmy zachodniej, kiedy oprócz papieża o Piotrowy tron spierało się aż dwóch antypapieży). Postulaty padły na podatny grunt i przysporzyły Husowi wielu zwolenników wśród czeskiego duchowieństwa oraz arystokracji. Dla większości Czechów husytyzm nie był tylko ruchem religijnym, ale przede wszystkim narodowym. Opowiadał się bowiem przeciwko ideologicznym i politycznym wpływom Kościoła katolickiego, który utożsamiano z dominacją Niemców oraz ich kulturą i językiem. Dlatego też, gdy Hus został skazany i spalony na stosie za szerzenie herezji, w Czechach doszło do zamieszek, a później do powstania narodowego i wieloletnich wojen husyckich. Po podpisaniu porozumienia protestantyzujący Kościół husycki przez dziesiątki lat był ostoją kultury, w szczególności literatury czeskiej.
Komunizm kropką nad „i”
Ostre represje spadły na husytów, gdy Czechy znalazły się pod wpływem wspieranej przez hierarchię katolicką austriackiej dynastii Habsburgów. Pod ich panowaniem wszyscy przymusowo musieli przyjąć katolicyzm, a niepokornych wypędzono z kraju. Od tej pory Kościół katolicki stał się państwowym wyznaniem zaborcy. A przez samych Czechów duchowieństwo katolickie było traktowane jako część obcego aparatu władzy. W efekcie polityka Habsburgów doprowadziła prawie do całkowitego zaniku języka czeskiego. W XVIII wieku praktycznie zgermanizowane były średnie i wyższe warstwy społeczeństwa. Poczucie narodowej odrębności zaczęło się budzić dopiero z nadejściem Wiosny Ludów. Odrodzenie narodowe automatycznie wiązało się z negowaniem katolicyzmu. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. doszło do tego, że Czesi, manifestując swą wolność, odchodzili również od Kościoła. - Nietrudno się domyślić, że przymuszanie ludzi do wiary przyniesie więcej szkody niż pożytku. Katolicyzm w Czechach był traktowany podobnie jak w Polsce prawosławie, czyli jako wyznaniowy organ zaborcy - podkreśla ks. Zubkowicz. W międzywojennej historii Czech i Polski można doszukać się wielu innych analogii. W Warszawie np. na fali wolności narodowej i manifestowania niechęci do prawosławia zburzono cerkiew na placu Saskim, a w Czechach z tych samych pobudek na Starym Rynku w Pradze legła w gruzach kolumna z figurą Matki Bożej. Zdaniem dr. Petera Přihody, znanego działacza katolickiego, Kościół katolicki od dawna jest już obcym ciałem w ciele narodu czeskiego. Czesi bowiem nie mieli możliwości wykorzystania katolicyzmu do celów narodowych. - Jeżeli porównamy dzieje Kościoła u nas z sytuacją Kościoła w Polsce, to zobaczymy, że nieprzyjaciele Polaków byli także wrogami wiary katolickiej. U nas było odwrotnie - ocenia dr Přihoda. Po 1918 r. na fali wolności religijnej został reaktywowany Kościół husycki i wiele innych odłamów protestantyzmu. Niemniej jednak wielu Czechów odchodziło od jakiejkolwiek wiary. Tym samym rozpoczął się proces dynamicznej laicyzacji. - Mówiąc o trudnej sytuacji Kościoła w Czechach, często używa się uproszczenia i całą winę zrzuca na komunizm. Natomiast on był jedynie kropką nad „i” - tłumaczy ks. Zubkowicz.
Papież wzmocni elity
Zdaniem niektórych duchownych, komunizm paradoksalnie zbliżył Czechów do katolicyzmu. Kościół już nie był wrogiem, lecz tym, który walczył razem z czeskim narodem w jednej sprawie. To było coś, czego Czesi nie doświadczali zbyt często. W listopadzie 1989 r. w praskiej katedrze kard. Franti�k Tomá�k wypowiedział bardzo ważne słowa: „W decydującej dla naszego kraju chwili walki o prawdę i sprawiedliwość Kościół katolicki i ja osobiście stoimy po stronie narodu!”. Czas aksamitnej rewolucji był okresem, kiedy Czesi zaczęli przyznawać się do Kościoła. Wzrosła liczba osób przyznających się do katolickiego wyznania. Jednak ten entuzjazm szybko opadł i już 10 lat później Czesi znów stali się narodem obojętnym religijnie. Intelektualna elita świeckich katolików, mocno do niedawna zaangażowanych w podziemną działalność, przeszła do świata uniwersytetów i polityki. - Kościół był zbyt zdziesiątkowany dekadami prześladowań, by od razu zająć ważne miejsce wśród reformatorskich sił społecznych. Wyszło na jaw „zużycie” kleru - starość i zmęczenie wielu duchownych, ich odizolowanie od aktualnych prądów teologii i nowych form życia Kościoła w świecie - podkreśla ks. Tomá�Halík, praski teolog i duszpasterz akademicki. Obecne zobojętnienie religijne jest najtrudniejszą duszpasterską barierą, która dla wielu księży wydaje się być nie do pokonania. - W Polsce, gdy ktoś ma małą wiarę, idzie do kościoła, bo idą inni. W Czechach natomiast taka osoba nie pójdzie do kościoła, bo nikt nie chodzi. Dlatego do świątyń trafiają tylko ludzie z mocną, ugruntowaną wiarą, a nie z przyzwyczajenia - uważa redaktor „Apostoła Bożego Miłosierdzia”. Czescy księża nie liczą wcale, że papieska pielgrzymka obudzi Czechów z religijnego letargu. Jednak mają nadzieję, że Ojciec Święty wzmocni tych, którzy dziś są w Kościele. Oni są bowiem elitą, na której trzeba budować przyszłość czeskiej religijności.
Z o. Stanisławem Tasiemskim, dominikaninem, który przez kilka lat pracował w Czechach, rozmawia Piotr Chmieliński.
PIOTR CHMIELIŃSKI: - Czechy to jedno z najbardziej zlaicyzowanych państw Europy. Niewiele osób chyba chodzi tam do kościoła?
O. STANISŁAW TASIEMSKI OP: - Rzeczywiście, niewiele. Duża część ludzi publicznie nie deklaruje żadnego wyznania. Ci, którzy deklarują wiarę katolicką, stanowią ok. 31 proc. społeczeństwa czeskiego, ale w tym gronie regularnie praktykujących jest dramatycznie mało.
- Ilu?
- Najgorzej jest w Czechach północno-zachodnich - nawet poniżej jednego procenta mieszkańców. Na pozostałych terenach regularnie praktykuje 2-3 proc., w Pradze np. jest to niecałe 2 proc. Najlepiej jest natomiast na Morawach i czeskim Śląsku, bo tam ok. 8 proc. ludności uczestniczy w niedzielnej Mszy św. Trzeba jednak pamiętać, że w Czechach decyzja o praktykowaniu wiary bardzo wiele kosztuje. Wymaga pójścia pod prąd, pokonania wielu trudności, zakwestionowania postaw dominujących w społeczeństwie. Dlatego jeżeli już ktoś się na to decyduje, to można zakładać, że jego wiara jest świadoma i głęboka. Tych ludzi można nazwać elitą narodu. Wielu z nich postanowiło przyjąć chrzest już w wieku dojrzałym - jeden z moich współbraci np. wychowywał się wcześniej w rodzinie husyckiej, a inny przed wstąpieniem do zakonu był członkiem synodu Kościoła ewangelickiego. W Kościele czeskim zjawisko konwertytów jest więc czymś normalnym. Na Msze św. do ks. Tomasza Halika - słynnego duszpasterza akademickiego z Pragi, który sam przyjął chrzest jako człowiek dorosły - przychodzi wielu nieochrzczonych. Trzeba tych ludzi uczyć, ewangelizować, przygotowywać do sakramentów.
- Jakie procesy doprowadziły do tak głębokiej laicyzacji? Przecież katolicyzm czeski był niegdyś przodujący w Europie.
- Można mówić o kilku procesach. Pierwszy to husytyzm w XV wieku. Społeczeństwo wtedy znacznie podzieliło się pod względem religijnym. Drugi to reformacja i sprzeciw wobec różnych nieprawidłowości związanych z ówczesnym sposobem traktowania odpustów. Kolejny czynnik to czas zaborów, okres panowania Habsburgów. Istniał sojusz tronu z ołtarzem, a księża, niestety, nie byli pośrednikami między Bogiem a ludźmi, lecz między władzami a społecznością wierzących. Nie tylko prowadzili akta stanu cywilnego, lecz także przekazywali społeczeństwu decyzje władz, mieli obowiązek informowania o niepokojach itd. Kościół katolicki był postrzegany jako reprezentant Wiednia, mimo że wielu duchownych odegrało istotną rolę w czeskim przebudzeniu narodowym w XIX wieku. Dominujący głos w kręgach niepodległościowych mieli ludzie niechętni lub wręcz wrodzy katolicyzmowi. Dlatego po I wojnie światowej czeska tożsamość tworzyła się wręcz w opozycji do Kościoła katolickiego. Warto wspomnieć o pewnym symbolicznym wydarzeniu. Jednym z pierwszych publicznych aktów w Czechach po I wojnie światowej, w październiku 1918 r., było zburzenie kolumny z figurą Matki Bożej, która znajdowała się na Rynku Starego Miasta w Pradze. Był to przejaw naprawdę głębokiej nienawiści do katolicyzmu. Zresztą mówi się, że niepodległość czeska powstawała, opierając się na kręgach masońskich.
- Dużo zła wyrządził też potem komunizm…
- Komuniści systematycznie niszczyli Kościół. Zostały zlikwidowane wydawnictwa katolickie, szkoły katolickie, usunięto naukę religii ze szkół, a w końcu - w 1950 r. zamknięto seminaria duchowne. Znacjonalizowano także majątek kościelny, pozbawiając Kościół niezależności. Państwo zapewniło, że będzie troszczyło się o byt materialny duchownych, przy czym uzurpowało sobie prawo do określania, który ksiądz może pełnić posługę duszpasterską, a który nie. A kapłan, który bez pozwolenia państwowego sprawował posługę duszpasterską, podlegał karze więzienia. Zlikwidowano też zakony. W 1950 r. w ciągu jednej nocy wszystkich zakonników wywieziono do obozów internowania, na które zamieniono niektóre klasztory. Wielu zakonników przeszło później przez obozy pracy, więzienia. Był to więc okres ogromnie bolesny. Ale z drugiej strony - czas dawania pięknego świadectwa wiary przez wielu duchownych.
- Jaka jest obecnie sytuacja Kościoła katolickiego w Czechach?
- Po aksamitnej rewolucji zapanował wielki optymizm i nadzieja. Symbolem zmian było np. pojawienie się w sprzedaży pocztówek z zakonnikiem, zresztą dominikaninem, przechodzącym przez most Karola. Wcześniej coś takiego było absolutnie nie do pomyślenia. Bardzo mocno w odbudowie czeskiego Kościoła pomógł Kościół w Polsce - np. poszczególne polskie diecezje, na prośbę biskupów czeskich, posłały księży do pracy w czeskich diecezjach. Również polskie zakony mocno zaangażowały się w prowadzenie w Czechach duszpasterstw i formacji młodzieży zakonnej. Doświadczenie polskie było bardzo ważne w odbudowie struktur Kościoła. Dziś w Kościele czeskim ponad 10 proc. duchowieństwa to Polacy, np. rektorem Seminarium Duchownego w Pradze jest Polak - ks. Artur Matuszek z diecezji opolskiej. Oczywiście, po okresie wielkiego entuzjazmu okazało się, że pewne sprawy trzeba korygować, np. zorientowano się, że formacja w warunkach konspiracyjnych miała pewne braki. Niektórzy, paradoksalnie, bardzo dobrze funkcjonowali w warunkach konspiracyjnych, ale znacznie gorzej już w warunkach wolności. Niektóre powołania się załamywały, niektórzy kapłani odchodzili z kapłaństwa. Ale powoli następowała stabilizacja.
- Wciąż nie ma jednak podpisanego konkordatu, a katedra w Pradze jest własnością państwa. Dlaczego?
- Katedra cały czas należy do państwa na mocy decyzji władz komunistycznych jeszcze z 1954 r. One to wtedy orzekły, że katedra stanie się własnością całego ludu. Zresztą pamiętajmy, że Kościół w Czechach jest wciąż zależny od państwa, np. otrzymuje fundusze z budżetu państwa. Na podstawie prawa komunistycznego z 1949 r. poszczególne kurie otrzymują pieniądze, które w większości wydawane są na pensje dla księży, ale też dla świeckich, którzy pracują np. w kuriach diecezjalnych. Bo sporo urzędników w czeskich kuriach to osoby świeckie.
- Co Benedykt XVI powie Czechom?
- Na pewno będzie zachęcał do wytrwania w wierze. Wyrazi wdzięczność za świadectwo wiary pomimo wielkich trudności. Będzie też spotkanie ekumeniczne, ze światem kultury. I właśnie ludzi kultury, być może, Papież przestrzeże przed relatywizmem, zachęci do odpowiedzialnego korzystania z wolności. Rodzina w Czechach, mimo że prawnie bardziej wspierana niż w Polsce, jest w złym stanie. Jest bardzo dużo rozwodów. Papież będzie więc pewnie nawoływał do wytrwania w wierności małżeńskiej i zawierzenia Chrystusowi.