DYLEMATY POLAKA - WYBORCY.
Kolejne wybory powszechne „za pasem”, znów stawiają przed Polakami pytanie, jak zrobić użytek ze swego głosu. Generalnie są dwie wykluczające się opcje:
1. wybory zignorować;
2. w wyborach uczestniczyć. Ta druga opcja ma jeszcze trzy warianty:
- oddać głos na tych co mają największe szanse ale są nieco lepsi od najgorszych;
- obdarzyć zaufaniem kandydatów nie będących pupilami mediów, czyli oddać glos na tych bez szans;
- oddać głos celowo nie ważny.
Wszystkie te opcje i warianty, mają swoich zagorzałych zwolenników, jak też przeciwników a najciekawsze jest to, że wszyscy mają po części rację. Natomiast najgorsze tkwi w tym, że zarówno absencja wyborcza, mająca obniżyć wiarygodność mandatów, jak też próba wybierania ludzi nie zhańbionych sprawowaniem władzy oraz przypadki oddawania nieważnych głosów, stosowane w sposób rozproszony, są bezskuteczne. Tylko skoncentrowanie ich wszystkich, na jednym wariancie, może dać znaczący a niespodziewany efekt.
Głosy oddawane „przeciw” PO na korzyść głównego konkurenta (PiS) oraz głosy oddane „przeciw” PiS na PO, ze swej natury są zmarnotrawione. Głosując wg tego schematu, wybieramy w swoim mniemaniu mniejsze zło ale oddajemy głos na ZŁO, na mniejsze czy większe ale ZŁO. I właśnie o to chodzi wadzącym się o bzdety partiom PO i PiS, chociaż niczym w zasadzie nie różnią się między sobą, tylko obłudnymi mordami liderów. Ale to całe wzajemne awanturowanie się, ma sprawić żeby Polacy, nie dostrzegli innych możliwości głosowania i dali się wciągnąć emocjonalnie w „sportową” konkurencję PO - PiS.
Polacy narodowości polskiej, jako katolicy, winni z definicji oddawać swój cenny głos na WIĘKSZE DOBRO a nie na MNIEJSZE ZŁO. Nie robią jednak tego, dając się wciągnąć w pozorowaną wrogość między PO a PiS. Nie chcę pisać dlaczego, bo nie wypada mi obrażać znacznej części własnego narodu ale każde usprawiedliwienie takiego kroku, jest zaprzeczeniem własnej inteligencji i instynktowi samozachowawczemu. Powyższe uwagi, odnoszą się do tej części elektoratu, która dotychczas w wyborach zawsze przegrywała, bowiem „beton” poszczególnych ugrupowań politycznych, to głównie zainteresowani materialnie zwycięstwem swej opcji oraz pozostali to zwykłe matoły, które nie wiedzą dlaczego głosują na tych a nie innych a ich upodobań (nie poglądów) nie jest w stanie obalić, nawet pocisk przeciwpancerny. Jest oczywiste, że irracjonalnych dogmatów, nie jest w stanie zmienić żadna racjonalna argumentacja, tylko równie absurdalny argument - uderzenie cegłą w pusty łeb.
To im zawdzięczamy wszystko, co złego w Polsce wydarzyło się po okrągłym stole. Betonowego elektoratu nie powstrzyma przed oddaniem głosu na swych „świętych”, ani siarczysty mróz ani ulewny deszcz, ani spiekota z piekła rodem a nawet z łoża śmierci potrafią zwlec się dla swego „proroka”. Poświęciłem „politycznemu betonowi” więcej miejsca niż na to zasługuje z racji fenomenu, bo przy małej liczebności to właśnie on „rozdaje wyborcze karty”, co znaczy, że jest największą siłą sprawczą w polskiej polityce i gospodarce. Większość Polaków nie uczestnicząca w wyborach, swoją bierną postawą obywatelską, wprost wzmacnia siłę tej 20 procentowej części elektoratu. Zda się mówić: idźcie i wybierajcie sami, my nie chcemy uczestniczyć w wyborze najgorszych kanalii na przedstawicieli narodu. A oni idą i te, bliskie ich sercu kanalie - wybierają.
Aby mieć pewność, że tak się stanie, zainteresowane takim scenariuszem siły, robią co mogą by odstręczyć większość obywateli od głosowania, ukazując sprawowanie władzy jako konieczne pasmo niegodziwości. Utwierdzają nas każdego dnia, że sprawowanie władzy jest zawsze „brudną robotą”, że niemożliwe jest uprawianie polityki przez ludzi uczciwych. Nic więc dziwnego że normalni Polacy nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Ale to tylko kłamstwo. Prawdziwa polityka jest czysta, to szubrawcy przenikający do niej „tylnymi sposobami” robią z niej bagno.
Cóż z tego, że większość Polaków ma czyste sumienie, ani nie kandydując ani nie przykładając ręki do niefortunnych wyborów, skoro odmowa uczestnictwa w wyborach, jest także [oczekiwanym przez opcje judeo-liberalne], aktem wyborczym. Absencja wyborcza, jest praktycznie połową głosu, oddanego na tych, których, byśmy nie chcieli dopuścić do władzy, nawet na odległość rzutu kamieniem a drugą połową głosu oddaną, spokojowi swego nieczystego sumienia - „przecież nie głosowałem na tego złodzieja”. Niestety, pozwoliłeś go wybrać, nie przeciwdziałałeś a więc jesteś współodpowiedzialnym za wybór mniejszego złodzieja. Miałem kiedyś przełożonego, który postępował jak wyborca nie głosujący, kiedy pojawiał się kontrowersyjny problem, zapowiadał: „nie przyjmuję do wiadomości” (i zaszedł daleko). Wyborca nie głosujący, uparcie nie przyjmuje do wiadomości, że nie wrzucając do urny swego głosu, głosuje na swoich wrogów.
A to właśnie oni, dzięki nieobecności przy urnach większości (prawdziwych) Polaków, do władzy dochodzą, głosami swego „betonu”, najbezczelniejsi i nie mający żadnych skrupułów. Nie jest ważne czy do wyborów stanie 5 czy 50 procent obywateli, te 5% jest tak samo ważne jak 100% i uprawnia beneficjentów, do decydowania w imieniu 100% obywateli, nawet na ich szkodę (co jest już uzurpacją). Mimo że w przeszłości, sam spraktykowałem absencji wyborczej, nie mogę z czystym sumieniem zarekomendować moim współbraciom, „jadącym ze mną na tym samym wózku”, naśladowanie moich błędnych decyzji. Po takim bojkocie wyborów miałem „kaca” i przykre poczucie, że w tym co wybrani wówczas politycy złego zrobili, jest i mój udział.
Sam udział w wyborach, jest więc wskazany, pod warunkiem że wyborca nie może dać się „wpuścić w kanał”, ulegając sugestiom że oto nie ma innego wyjścia jak głosować na kandydatów PiS bo grozi nam władza PO i „vice wersa”. Nic gorszego nie może spotkać Polski niż rządy PO lub jej bratniego PiS czy SLD ze swoją „drobnicą”. Jest kilka możliwych zachowań wyborcy a najsensowniejsze z nich to oddać głos, na ugrupowania nie mające wg CBOS (i inn.) szans wyborczych. Najczęściej prognozy wyborcze są zaniżane właśnie dla tzw partii niszowych, po to, aby wyborca w obawie zmarnowania swego głosu, „stawiał krzyżyk” w rubryce partii mniej złej co oznacza osłabienie szansy partii bardziej złej. Ten fragment dubluje to co już wyżej napisałem ale dotarcie do świadomości wymaga nieraz wielu powtórzeń. Ja poprzestanę na jednym powtórzeniu.
Oddając głos wyborczy na mniej eksponowany czy raczej ignorowany w mediach komitet wyborczy, nie wolno być bezkrytycznym. Cwaniacy, którzy nie mieszczą się na listach partyjnych, tworzą jednorazowe komitety wyborcze, będące próbą oszukania wyborców. Głos, należy oddawać jedynie na komitety wyborcze, wyłonione przez względnie trwałe podmioty życia publicznego (mniejszych partii egzystujących latami mamy wszakże „w bród”). Najbezpieczniej głosować na ogólnopolskie komitety wyborcze (z wyjątkiem PO, PiS, SLD, PSL i tzw demokratów). Problem w tym, że nie we wszystkich okręgach wystawiają swoich kandydatów.
Jeśli już naprawdę wyborca uzna, że nie może udzielić swego zaufania żadnemu ugrupowaniu ani kandydatowi, należy postawić więcej znaków niż zezwala ordynacja wyborcza, czyniąc swój głos nie ważny. Wówczas jest on liczony do frekwencji ale nie jest zaliczony żadnemu z „murowanych kandydatów do sukcesu wyborczego”. Zróbmy więc psikusa tym, którzy zawsze zwyciężali i sposobią się do następnego zwycięstwa, namówmy jak najwięcej Polaków do udziału w głosowaniu i oddawaniu swych głosów na tych, którzy nigdy nie zaznali smaku wyborczego zwycięstwa i teraz skazywani są przez media na porażkę. Jeśli my Polacy nie potrafimy zmobilizować się chociaż raz, w sytuacji nie wymagającej ani dużego nakładu pracy, ani wytężonego wysiłku intelektualnego, to być może słusznie nasze państwo nie należy do nas i nie jesteśmy godni naszej historii i naszych Przodków.
Cezary Rozwadowski
KOCIOŁ PRZEDWYBORCZY
Na finiszu kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, obejrzałem sobie wystąpienia w TV „TRWAM” w ramach interesującego i pożytecznego cyklu „Polski punkt widzenia”, dwóch znanych panów Profesorów tj. J.R.Nowaka i R.Brodę. Obaj zaangażowani w powstanie Ruchu Przełomu Narodowego, sprawiającego wrażenie nowej jakości na polskiej scenie politycznej, dystansującego się od partii politycznych (których jak określono mamy dość - choć tak naprawdę to co u nas nazywa się partiami, to są najzwyklejsze koterie udające partie).
Osobiście nie wróżyłem RPN sukcesów, choć życzyłem mu jak najlepiej, choćby tylko w swoim dobrze rozumianym interesie. Miałem (i mam) wątpliwości co do formuły „ruchu społecznego”, który nigdy nie sprawdził się jako znacząca siła polityczna, jeśli nie był napędzany przez energię pasjonatów, będących ludźmi czynu. Ustawienie na czele RPN profesorów, będących z natury teoretykami, było pierwszym „schodkiem ku dołowi”. Na czele każdej organizacji, która chce osiągać sukcesy, niezależnie od jej rodzaju i celów - musi stanąć człowiek dysponujący charyzmą, zainfekowany pasją dążenia do celu, poświęcający całą swoją energię dążeniu do tego celu, i co tu dużo mówić - odważny. Nie wspomniałem o wykształceniu takiego lidera z prawdziwego zdarzenia, bo i nie jest ono warunkiem niezbędnym, a właściwie szkodliwym. Człowiek wykształcony [np. profesor] widzi więcej uwarunkowań, ma więcej skrupułów, co zdecydowanie utrudnia podejmowanie decyzji.
W procesie powoływania RPN, zastanawiał mnie fakt uporczywego trzymania się formuły „ruchu” a nie jako nowej partii politycznej. Zacząłem podejrzewać, że RPN, nie chcąc stracić dostępu do RM, nie chce jawnego konkurowania z PiS, lub że RPN został powołany jako agenda, mający „pozbierać do kupy”, wyborców zrażonych parweniuszostwem PiS. Aktywność RPN, obumarła niemal natychmiast po urodzinach a wspomniane wystąpienia panów Profesorów w kampanii wyborczej PiS, za pośrednictwem TV TRWAM, dało odpowiedź na moje wątpliwości związane z utworzeniem RPN. Okazało się bowiem, że obaj liderzy RPN, są zaangażowanymi agitatorami PiS zaś RPN był niczym innym jak tworem filialnym tejże partii.
O ile wystąpienie pana prof. Jerzego Roberta Nowaka, było w miarę „strawne”, choć i on wskazywał na PiS, jako jedyną alternatywę dla Polski. Z jego wystąpienia zapamiętałem jedynie, podyktowaną troską o wynik wyborczy PiS, krytykę podziału miejsc na listach wyborczych. Argumenty profesora były logiczne ale nieco spóźnione.
Natomiast profesor R. Broda, w gloryfikacji PiS, „poszedł na całego”. O ile w początkowej fazie swego „monologo-wywiadu”, przedstawił wielce interesującą analizę kategorii zwanej „moherowe berety”, do której zaliczył sam siebie (zresztą ja też przyznaję się także do duchowej przynależności). Z jego interpretacji wyników przeprowadzonych badań, wynikało że jednak większość „moherowców”, to wcale nie niepiśmienne babcie-dewotki. Wśród `moherowców', największy udział procentowy ma inteligencja a w tym ludzie z wyższym wykształceniem. Nie ukrywam, że ja, też poczułem się dowartościowany, tym wywodem, sądziłem że należę do nielicznej grupy dyplomowanych „ciemnogrodzian i moherowców”. I za to panu prof. Brodzie jestem wdzięczny.
Ale dalej było już tylko gorzej. Nie będę już wypominał panu Profesorowi, że chwaląc PiS, omijał skrzętnie udział PiS w narzuceniu nam traktatu lizbońskiego i inne mało chwalebne jego dokonania. Natomiast za brak realizacji obietnic wyborczych przez PiS, winą obarczył koalicjantów (LPR i Samoobronę)1). Otóż panie Profesorze, koalicjanci, „jedli PiS-owi z ręki” bo ich istnienie zależało od PiS i J. Kaczyński mógł zrealizować w Sejmie wszystko co tylko zechciał. Mało tego, podstępnymi knowaniami usiłował przejąć posłów koalicyjnych (fakt - vide Lipiński) „pod swoją komendę.” Dziś już wiadomo że J. Kaczyński „rył” dołki tak pod LPR-em jak i Samoobroną [afera gruntowa to zwykła prowokacja szyta grubymi nićmi, natomiast kto płacił ladacznicy Krawczyk i jej prawnikom za rozdmuchanie seksafery - to jeszcze się wyjaśni]. Zresztą biorąc pod uwagę wszystkie „dokonania” PiS (i Kaczyńskich) dla Polski i Polaków, mogę z czystym sumieniem uznać, że nazwa partii „PiS” jest nieadekwatna do charakteru i poczynań tej partii. Istotę „wydmuszki” PiS doskonale oddawałby skrót „PIC”, jako synonim udawania i aktorskich sztuczek.
Zaś stwierdzenie pana Profesora Brody [i prof. J.R.Nowaka - także], iż zerwanie koalicji PiS-LPR-Samoobrona było koniecznością, wydaje się bezpodstawne. Jest to powtórzenie sloganu użytego przez J. Kaczyńskiego, po rozpadzie jedynej propolskiej koalicji w tamtym Sejmie. Argumenty typu że „Giertych atakował PiS”, że „Kaczmarek to protegowany LPR”, że „Giertych wprowadził swoich ludzi (no bo czyich miał wprowadzić?), mające uzasadnić konieczność rozpadu koalicji, są jak najbardziej nieprofesorskie. Rozpad koalicji nastąpił z powodu intryg J.Kaczyńskiego w momencie, kiedy zorientował się że nie da się wykraść posłów koalicjantom, zdominować i wyeliminować opcję narodową, należało ich skompromitować (zgodnie z jego publiczną zapowiedzią w Fundacji Batorego 13 marca 2005 r).
Robienie klaki PiS-owi, przez ludzi światłych i jak się wydaje, patriotów polskich, jest niezrozumiałe. Przecież to widać gołym okiem, że Kaczyńscy grają rolę patriotów i katolików (wystarczy popatrzeć jak wstydliwie i niezbyt dokładnie czynią publicznie znak krzyża).
Sam kiedyś „dałbym się pokroić” za PiS, dziś uważam, że PiS nie jest partią polityczną w sensie stricto (to trochę większa „kanapa”), nie reprezentuje w sposób autentyczny żadnej części społeczeństwa polskiego, może z nikim się nie liczyć bo w lansowanej przez J. Kaczyńskiego koncepcji (jedyną alternatywą dla PO jest PiS), Polacy nie mając na kogo głosować, zagłosują na PiS przeciw PO. Dla Kaczyńskich Polska może obyć się bez Polaków.
PiS nie jest jednak żadną programową alternatywą dla PO, jedynie alternatywą personalną. Taka partia nie powinna mieć prawa istnienia w normalnym nie okupowanym kraju - u nas niestety istnieje. Jesteśmy w niewoli elit politycznych, które umocowały się `przy kierownicy' systemem praw przez nich ustanowionych. Naszych okupantów interesuje jedynie własna „kiesa” zaś władza służy do jej napełniania... PiS także ma w tym swój znaczny udział i blokuje miejsce dla powstania prawdziwej patriotyczno-katolickiej formacji politycznej.
Zawieszanie nadziei Polaków i katolików na sukcesie PiS, jest krótkowzroczną naiwnością, ocierającą się i o zdradę. PiS nigdy nie będzie służył Polsce i wyraźnie sposobi się nie do przejęcia władzy, lecz do bycia „twardą” opozycją. Ale najtwardsza opozycja niczego pożytecznego nie jest w stanie zrobić. Ujadanie ma minimalny skutek.
Trochę jednak rozumiem panów Profesorów. Marzy im się zapewne prawica zjednoczona, idąca do wyborów „in block” a to wymaga kompromisów. Jednak kompromisu nie zawiera się na warunkach dyktatu, czyli za wszelką cenę a PiS jest najmniej odpowiednim kośćcem takiego bloku. Zwracam uwagę że żaden z liderów rozdrobnionej prawicy narodowej, nie wyraził zainteresowania współpracą z PiS, mając w pamięci brutalną rozprawę J. Kaczyńskiego z sojusznikami. Po prostu PiS nadszarpnął swoją reputację jako sojusznik tak pod względem ideowym jak i organizacyjnym. PiS jest „trędowatym” podmiotem na polskiej scenie politycznej, nikt o zdrowych zmysłach nie będzie z nim wchodził w jakiekolwiek układy.
Piszę te słowa w środku „ciszy wyborczej”, [która zabrania agitacji, lecz pozwala na promowanie UE], nie znając oczywiście wyników wyborczych jednak zakładam że wszyscy wrogowie Polski i Polaków będą święcić triumf. Myślę, że wyrażą swoją wdzięczność magazynowi europejskiemu „SOWA” i skupionym wokół niego ludziom, za zajadłe obrzydzanie polskim wyborcom udziału w wyborach. Sądzę że środowiska, którym udało się zawłaszczyć III RP, wystosują orędzie do wszystkich polskich półgłówków, którzy przez odmowę udziału w kolejnych od 1989 roku głosowaniach, zgotowali nam dzisiejszy los, oddając Polskę obcym przybłędom i dzikim ideologiom „bez jednego wystrzału”.
1. Prezydent L. Kaczyński w orędziu przedwyborczym, winę za bandycki plan zniszczenia polskiej gospodarki przez Balcerowicza na początku transformacji, obarczył komitety zakładowe i szeregowych członków Solidarności (ta sama metoda - to nie ja, to nie my).
Cezary Rozwadowski
„CETERUM CENSEO CARTHAGINAM ESSE DELENDAM”.
Dzień „urowyborów” w Polsce był zimny jak pacjent prosektorium a niebo płakało nad nami, na przemian kapuśniaczkiem i strugami deszczu. W takich warunkach Polacy decydowali o swoim „być albo nie być” i zdecydowali jak się wydaje że „nie być”.
Zwyciężyły ugrupowania, dla których polski interes narodowy, jest tylko instrumentem do realizacji nieznanych nam celów politycznych. Startujące w wyborach ugrupowania, przy 27% [?] frekwencji, uzyskały: PO - ok. 45%, PiS - ok. 30%, SLD/UP - ok. 12%, PSL - ok. 7%. Tak stosunkowo wysokie wyniki, partie te uzyskały tylko dlatego, że ci którzy mogli zagłosować przeciw nim, nie wzięli udziału w głosowaniu.
Uprawnionych do głosowania było ok. 30 milionów obywateli III RP, do urn wyborczych przyszło 7,4 miliona obywateli, którzy oddali blisko 200 tysięcy głosów nieważnych [niecały 1%], zaś udziału w głosowaniach odmówiło ok. 22,6 miliona wyborców.
Ci, którzy odmówili udziału w wyborach, uznali najprawdopodobniej, że żaden z kandydatów nie spełnia ich oczekiwań i nie jest godny zaufania. Gdyby jednak 50% polskich wyborców zdecydowało się zagłosować to z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć że PO uzyskałaby ok. 22% głosów, PiS - 15%, SLD/UP - 6% itd. Natomiast zakładając hipotetycznie że do wyborów staje 100% wyborców, wyniki byłyby następujące PO - 11%, PiS - 8%, SLD/UP - 3%. Na kogo padłyby te pozostałe 75% głosów, to już tylko „wróżenie z fusów”, jedno jest tylko jasne że Tusk nie miałby podstaw powiedzieć, że popiera go niemal połowa Polaków a Kaczyński - że jest przywódcą 1/3 Polaków. A tak, zarówno jeden jak i drugi, nie cofną się przed takim stwierdzeniem z pełną świadomością że jest ono fałszywe.
Te 3/4 wyborców, którzy posłuchali nawoływań pseudo-patriotycznych ośrodków1) o bojkot wyborów i zachowali się nieracjonalnie [wręcz głupio] byli to wyłącznie wyborcy narodowości polskiej. Natomiast ta ¼ wyborców, która do wyborów zawsze stawała jak do apelu, stanęła przy urnach i tym razem, składa się tylko w niewielkiej części z Polaków. Jej trzon stanowią zawsze obcoplemieńcy2), w olbrzymiej większości [ukryci] Żydzi, a też Ukraińcy, Niemcy, Cyganie oraz „miksy3), którzy odgrywają rolę narodu polskiego. Rdzenni Polacy nie muszą się fatygować chodzeniem do lokali wyborczych, myśleniem „kogo by tu wybrać?”, ci przyssani do Polski obcoplemieńcy, wyręczą ich i na pewno wybiorą „Polaka”, na swego karbowego. Inna sprawa, że uchwalona przez obcoplemieńców ordynacja wyborcza, na takie „numery” pozwala.
Okazuje się, że zainteresowani absencją wyborczą Polaków, doskonale rozpoznali naszą cechę narodową tzn dominację emocji nad rozumem i wykorzystali ją bez skrupułów. Teraz niespełnieni wyborcy (głównie Polacy), pławią się w satysfakcji, jakiego to psikusa zrobili polskojęzycznej mafii politycznej tak jakby nie idąc do wyborów, zadali im druzgocący cios.
Z pokorą zatem, przyjmuję decyzję moich współplemieńców, którzy wspomogli naszych przeciwników i nie przyjęli naszej argumentacji. Zastanawiam się więc, czy dalsze moje zabiegi o sprawę polską (w danej mi skali), są celowe. Czy nie warto machnąć ręką, uznając że Polacy sami sobie zgotowali ten los, i nie burzyć ich błogostanu twierdzeniem że „to nie to, co być miało i powinno”. Niestety każdy naród, ma taką władzę, na jaką zasługuje, widocznie nie zasłużyliśmy na polską władzę.
Mimo minorowego nastroju, na zakończenie chcę jednak odnieść się do trzech intrygujących problemów.
Oto społeczeństwo polskie w III RP, dokonało podobno skoku edukacyjnego (za opinią b. min. Steihoffa). Faktycznie doktorów przybywa a chorych nie ubywa, przybywa magistrów, inżynierów, profesorów a proporcjonalnie mądrości w narodzie nie przybywa (mądrość rozumiana jako rozpoznawanie co jest korzystne a co szkodliwe, co etyczne a co nieetyczne, co piękne a co odrażające itp.), co widać we frekwencji wyborczej. Odnoszę wrażenie, że naszych studentów uczą ci, którzy nie powinni być do tego dopuszczeni lub że uczą akurat nie tego co trzeba.
Największy zawód wyborczy sprawił mi Libertas. W tłoku kandydatów do darmowych pieniędzy nie dostrzegłem prawdziwej troski o interes Polski a jedynie o osobiste wywyższenie. Pozostawała Samoobrona i właśnie Libertas, który zabłysnął znienacka. W dniu wyborów uznałem jednak że Libertas, firmowany przez kilku znanych polityków polskich - zawiódł moje oczekiwania. Liczyłem, że przed nastaniem ciszy wyborczej, ten nowy podmiot polityczny, dostarczy Polakom argumentów do głosowania na niego.
Niestety tak się nie stało, Libertas nie zabrał głosów, które poszły na PO i PiS. Uważam że pan Ganley, nie konsultował swoich decyzji z polskimi współpracownikami albo ich nie słuchał. Wydawało mu się, że skrzyknie lada jaką zbrojną partię (jak to bywało w I Rzeczypospolitej) i zawojuje europejski powiat. Myślę, że próbował naśladować Cezara, oczami wyobraźni widząc siebie w Brukselskim centrum dowodzenia i wykrzykującego „veni, vidi, vici” (przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem). Sądził zapewne że jego pieniądze będą wystarczającym magnesem dla politycznych kondotierów. A nasi rodzimi kondotierzy, zwęszywszy duże pieniądze za „nic nierobienie” w europarlamencie, nie zważając na przeciwskazania, hurmem wstąpili do Libertasu.
A tu nawet sama nazwa Libertas, w języku polskim zawiera pejoratywne skojarzenia [golas, głuptas, hałas, Nitras itp], co nie usposabia do akceptacji nazwy powszechnie nie kojarzonej z wolnością. Pan Ganley, wykombinował, że kampanię wyborczą oprze na problemach demokratyzacji UE. A tu dla nas - Polaków, UE jest równie odległa jak Droga Mleczna i zainteresowanie sprawami UE jest minimalne. Libertas zupełnie zignorował zagadnienia wewnętrznej demokratyzacji Polski i uwolnienie nas od „garbu”, jakim jest tzw klasa polityczna, obwarowana na szczytach władzy przez uchwalone przez siebie prawo.
Zresztą ani intencje Libertas, nie zostały jasno zdefiniowane, ani program nie został zaprezentowany, ani wreszcie polskich kandydatów do PE, nie interesowało chyba nic więcej poza „załapania się na brukselski” wikt.
I wreszcie ostatnia sprawa, to miejsce i rola PiS w systemie politycznym Polski. Ta „nibypartia”, licząca zaledwie kilka tysięcy członków, nigdy już nie ma szans na powrót do władzy, bo nigdy nie wygra wyborów z wynikiem ponad 50% a w koalicję, nikt z nią nie zechce wchodzić. PiS uważam za najbardziej szkodliwy element polskiej sceny politycznej. PO, SLD, PSL nie stosują mimikry, nie udają innej formacji niż wynika to z ich działalności.Natomiast PiS jest partią dywersyjną, której zadaniem wydaje się być blokowanie wszelkich inicjatyw politycznych o charakterze narodowo-katolickim. Ta „nibypartia” nie zrobi niczego dla Polaków, jeśli nie zostanie do tego zmuszona. Nie twierdzę, że wszyscy członkowie PiS zdają sobie sprawę z dywersyjnego charakteru tej formacji, myślę że może tylko „wódz” wie dokąd prowadzi „pisowskie owieczki”. Uważam, że tylko rozpad i unicestwienie PiS, może otworzyć drogę do rozhermetyzowania korporacji polityków, krążących w orbicie władzy. Do czasu dematerializacji PiS, nie ma szans na powstanie żadnej autentycznej formacji narodowo-katolickiej. W starożytnym Rzymie Katon Starszy, każde swoje wystąpienie w senacie kończył zdaniem: „Ceterum censeo Carthaginam esse delendam” (poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć). Parafrazując słowa Katona Starszego, kończę swoje enuncjacje słowami: „Ceterum censeo PiS esse delendam”.
Edmund Wysocki
1. Np. tzw Magazyn europejski „SOWA”.
2. Obcoplemieńcy - określenie rządzących obcej narodowości użyte po raz pierwszy, przez rosyjskiego opozycjonistę Zinowiewa w książce „Denne wyżyny”.
3. „miksy” - tu, osobnicy poczęci przez rodziców różnych narodowości
Dlaczego w Polsce współczesnej tak niewiele się udaje?
Kasandra się nie myli
Zaraz na początku pojawia się karkołomna rozterka: co łączy dawny dwór ze współczesnym prywatnym przedsiębiorstwem, czyli Spółką z o. o.? czy istnieją dające się wykryć związki pomiędzy komitetem partyjnym w byłej PRL a dzisiejszą komisją związków zawodowych lub parafią jakiegokolwiek wyznania? z czym kojarzy się pierwsze lepsze zebranie czy debata telewizyjna? kogo przypomina większość polskich pracowników, a kogo dyrektorzy, prezesi spółek, kierownicy i menedżerowie? co lub kogo naśladują współcześni polscy politycy? Profesor Janusz T. Hryniewicz, socjolog gospodarki i zarządzania z Uniwersytetu Warszawskiego na tak postawione pytania posiada lakoniczną odpowiedź: to folwark, prawie wyłącznie folwark i niewiele więcej.
Chcąc ustalić prawdziwe przyczyny wpadek, których historia Polski zna co niemiara, a następne, niestety, już czekają w kolejce i zdają się nerwowo łomotać do drzwi, profesor rozesłał za nimi list gończy. Dołączył do niego szczegółowy rysopis oraz portret pamięciowy podejrzanego. Najpilniejszym zadaniem okazało się zgromadzenie jak największej liczby faktów i zeznań naocznych świadków, by na ich podstawie można było przedstawić zarzuty głównemu sprawcy i postawić go przed sądem w stan oskarżenia. Najrozsądniej byłoby zastosować wobec oskarżonego tryb doraźny, ale taka gorączkowa nadgorliwość trochę kłóci się z zasadami demokracji. Pozostaje zdać się na ślamazarność sprawiedliwości, która jednak, chcąc nie chcąc, musi szanować procedury.
Opublikowana w roku 2004 w Wydawnictwie Naukowym Scholar książka ma niezwykle skromny tytuł: „Polityczny i kulturowy kontekst rozwoju gospodarczego”. Lecz jej zawartość świadczy, że pragnąc wytropić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, włączył do sprawy prywatnych detektywów, a i sam, jak na dociekliwego badacza przystało, przyjął rolę skrupulatnego i cierpliwego komisarza policji. Odkrywszy niezbyt korzystne tendencje nie wpada w panikę, nie biadoli, ani nikomu nie ma za złe; nade wszystko próbuje na trzystu siedemdziesięciu stronach zrozumieć przyczyny, dlaczego tak się dzieje, i stara się zgromadzić wystarczającą ilość niezbitych dowodów.
W trzy lata później ten sam autor opublikował „Stosunki pracy w polskich organizacjach” ( również Wydawnictwo Scholar ), opracowanie oparte na szeroko zakrojonych badaniach zjawisk w polskim życiu zbiorowym już w XXI wieku, a więc podjął w nim tematy jak najbardziej gorące. Moim zdaniem to dwie najbardziej myślące książki, jakie ukazały się w Polsce po roku 1989. Pisząc to nie boję się posądzenia o przesadę. Pewien uszczypliwy znawca współczesności odkrył niedawno dosyć przewrotnie, że w dzisiejszych czasach, na szczęście, także pojawiają się wybitni uczeni, ale zdaje się, że tylko po to, by ich mniej zdolni koledzy mieli kogo cytować. Coś z tego jest chyba na rzeczy.
Równanie w dół
Od kilkuset lat w życiu zbiorowym kraju tak naprawdę niewiele się udaje, ponieważ Polacy są podobno leniwi, ślamazarni i przeważnie niezbyt rozgarnięci? Czy główną winę za ten stan rzeczy ponosi słowiańskie bałaganiarstwo? A może brak wytrwałości? Szybko się zapalamy i równie prędko wpadamy w apatię. Wiele spraw na gadulstwie się zaczyna i na ględzeniu kończy. Sporo się rozpoczyna, lecz niewiele doprowadza do finału. Tzw. „słomiany ogień” to poniekąd nasza specjalność. A przecież są to opinie potoczne, krążące po kraju, jak i równie stereotypowe etykietki z dużą ochotą od lat przyczepiane nam przez niezbyt przychylnych sąsiadów.
A może istnieje coś znacznie ważniejszego, ukrytego głęboko w naszej mentalności i sposobie myślenia, czego nikt do tej pory nie opisał? Nie da się wykluczyć, że są to skłonności i nawyki, znajdujące się poza naszą kontrolą i świadomością, z których obecności nie zdajemy sobie nawet sprawy? W tej sytuacji, co jasno wynika z prac profesora, najwyższa pora pożegnać uproszczenia, efektowne oczywistości i nazbyt pewne swoich racji pospieszne diagnozy społeczne. Rzetelnego wysiłku umysłowego raczej się w Polsce nie ceni, dlatego odkrywcy nie mają u nas łatwego życia, podobnie jak ludzie odważni i wszelkiego rodzaju prekursorzy. Gdzie się nie obrócić brylują potakiewicze, oportuniści, karierowicze, pieczeniarze i zwolennicy przeciętności, czyli swoistej filozofii nie wychylania się i raczej równania w dół niż w górę.
Sytuacje Orwellowskie
Ponad pół wieku temu brytyjski pisarz George Orwell opublikował „Folwark zwierzęcy”, znany utwór o społeczeństwie totalitarnym, gdzie życiem bohaterów powieściowych rządzi niezwykle prosta zasada, respektowana skrupulatnie i na każdym kroku: „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze”. Hryniewicz wprowadził do obiegu i debaty publicznej o teraźniejszości i dniu jutrzejszym kraju pojęcie „kultury folwarku”, której trwanie i rozgałęzione wpływy, mimo przemian ustrojowych, stawiają dzisiaj pod znakiem zapytania zarówno sens, jak i końcowy rezultat każdego wysiłku zbiorowego. W jej bardzo wygórowane i rujnujące koszty wpisuje się każda porażka, klęska lub połowiczność. Czy Polska współczesna rzeczywiście tkwi uwięziona od lat w sytuacji Orwellowskiej? Według mnie skojarzenie „kultury folwarku” z autorem „Roku 1984” zdaje się jak najbardziej uprawnione. W każdym razie nasuwa się samo przez się, nie tylko za sprawą podobnej terminologii.
Istnieje w Polsce i ma się całkiem dobrze, mimo upływu całych epok i przemian ustrojowych, skomplikowany i ogarniający bez mała wszystkie dziedziny życia, skomplikowany system ściśle powiązanych ze sobą nawyków, przyzwyczajeń i zachowań zbiorowych oraz indywidualnych, który autor nazwał folwarcznym modelem polskiej kultury organizacyjnej.
„Przypomnijmy - mówi profesor w rozmowie z Edwinem Bendykiem - że folwark był autonomiczną wobec państwa i gospodarki całością, cechującą się domknięciem na poziomie właściciela relacji władzy politycznej, administracyjnej i sądowniczej. Folwark był instytucją quasi-totalitarną, w pełni organizującą całość życia chłopów. Domknięcie prawne tej instytucji nastąpiło w 1543 r., kiedy przyznano właścicielowi prawo do sprzedaży chłopów niezależnie od gruntu, jaki uprawiali. To właśnie wtedy chłop został już całkowicie odcięty od jakichkolwiek relacji z władzą państwową, a wewnątrz folwarku zaczęły kształtować się archetypy zachowań kierowników i pracowników. Kierownik to pan, dziedzic, wódz. Pracownik to parobek, chłop pańszczyźniany, dziewka służebna.
Taka kultura organizacyjna doprowadziła do wykształcenia dwóch odmiennych typów zachowań pracowników i kierownictwa folwarku. Kierownicy mieli nieskrępowaną władzę, ich decyzji nie ograniczały żadne przepisy. U chłopów z kolei wykształciło się wymuszone lub uwewnętrznione posłuszeństwo, połączone jednak z brakiem odpowiedzialności. Ponadto chłop wymagał szczegółowych instrukcji w pracy i opieki poza pracą. (...)
W efekcie wytworzył się pewien stan świadomości społecznej oparty na podwójnej etyce. Wobec własnej grupy obowiązywał wymóg bezwzględnej uczciwości, natomiast co do kradzieży rzeczy pańskich albo księżych nie było żadnych zahamowań, zaś okradzenie Żyda poczytywano za zasługę. Z kolei na dworze panowało przekonanie, że chłopa ciągnie do złego, jest leniwy, bierny i wrogi. Tylko drobiazgowy, ostry nadzór zapewni wykonanie poleceń.”
Esencja i egzystencja
„Kultura folwarku” okazuje się modelem wszechogarniającym również dzisiaj. To jeden z wielu współczesnych paradoksów, kto wie czy nie największy. A zatem wokół nas nadal istnieją nawyki folwarku, mentalność folwarku, folwarczny sposób myślenia, zachowań i działania, folwarczne zasady odnoszenia się ludzi do siebie, organizowanie życia zbiorowego a la folwark i folwarczny typ pracy, zdobywania prestiżu, karania, nagradzania i awansu. Samo wymienienie tych obszarów świadczy, że praktycznie od kołyski po grób przychodzi nam żyć w gigantycznym folwarku.
Polska to bardzo dziwny kraj, gdzie esencja rzadko kiedy styka się z egzystencją, aby ją kształtować: w rezultacie myśl sobie, a rzeczywistość sobie. Odbiór prac Hryniewicza zdaje się potwierdzać to rozdarcie. Na dobrą sprawę powinny stać się lekturą obowiązkową przede wszystkim establishmentu politycznego i gospodarczego oraz elit. Ale nie są, dlatego w żadnym wypadku nie chronią współczesnych Polaków przed popełnianiem kardynalnych błędów dzisiaj i w przyszłości.
Zaskakujące oryginalnością myślenia prace Hryniewicza, choćby ze względu na fakt, że dotyczą przyczyn zjawisk, tendencji i zagrożeń, jakie ujawniły się w Polsce po roku 1989, są szerzej nieznane. W normalnym społeczeństwie powinny stać się cennym źródłem wiedzy o współczesności, przede wszystkim dla polityków i menedżerów, bo mogą pomóc w unikaniu wpadek i bzdurnych decyzji o nieobliczalnych skutkach. Ale tak się nie dzieje, gdyż struktury kierownicze w Polsce, cały stan urzędniczy, składa się przeważnie z głuptasów, bezgranicznie zadowolonych z siebie. Ludzie, którzy tworzą te gremia, niezależnie od przynależności partyjnej, poglądów i wykształcenia to w gruncie rzeczy lumpenproletariat intelektualny i etyczny, ze wszystkimi tego następstwami.
Także środowiska naukowe starają się zbywać Hryniewicza milczeniem, co stanowi jeszcze jeden dowód panoszenia się w Polsce „kultury folwarku” we wszystkich bez wyjątku dziedzinach życia. W folwarku bardzo nie lubi się jednostek wybijających się, które wyrastają w sposób wyraźny ponad innych. Wszelkimi sposobami tępi się więc odkrywczość i pomysłowość; najlepiej, gdy wszyscy są średnio zdolni, ponieważ folwark pielęgnuje i utrwala kult triumfującej przeciętności.
Zabierając się do pisania tego tekstu przejrzałem publikacje o książkach socjologa. Jest ich zaskakująco mało. W kontekście tego w jaki sposób obchodzą się z dorobkiem warszawskiego uczonego współczesne elity polskie, ogromnego znaczenia nabiera wysiłek Edwina Bendyka ( rocznik 1965 ), który chyba jako jedyny zajął się na serio upowszechnianiem oryginalnego myślenia Hryniewicza. Np. na łamach „Przeglądu Politycznego” (nr 82/2007) opublikował cytowany wcześniej obszerny wywiad, w którym profesor omówił rezultaty swoich badań i przemyśleń, a uczynił to w formie popularnej, językiem zrozumiałym dla każdego. W polskich środowiskach naukowych to rzadko występująca umiejętność, o sprawach skomplikowanych mówić w sposób jasny i prosty. Zazwyczaj potrafią to tylko najzdolniejsi.
Zaznaczmy, że również przeprowadzający rozmowę pisarz i publicysta nie należy do postaci tuzinkowych. To jeden z ciekawszych współczesnych eseistów, a jego książki „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002) oraz „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004) imponują przede wszystkim oryginalnością spojrzenia na wiele zjawisk zachodzących „tu i teraz”, i zaskakują wojną, jaką autor wypowiedział oczywistościom, zalewającym polskie życie intelektualne. Bendyka-eseistę szczególnie interesują społeczne i kulturowe skutki zmian; w dobie obecnej wywołuje je niebywale szybki rozwój nauki i techniki, za którym jakby trochę nie nadążała psychika i mentalność współczesnego człowieka oraz jego zdolności przystosowawcze. Zwykle okazują się one mocno spóźnione w stosunku do galopujących przemian. Z publikacji i wypowiedzi profesora wynika, że o przyszłości kraju przesądza dzisiaj kwestia dziedziczenia „kultury folwarku”, bo nie potrafiła się z nią rozstać na dobre ani II Rzeczypospolita, ani tym bardziej PRL, w której rozkwitała w najlepsze, a nawet paradoksalnie jeszcze uległa wzmocnieniu:
„W państwie autorytarnym, nie dopuszczającym do istnienia społeczeństwa obywatelskiego, odpowiedzią był rodzinny kolektywizm i, amoralny często, familiaryzm - mówi profesor w przywoływanej rozmowie. - Socjalistyczny zakład pracy, podobnie jak folwark, oddzielał pracownika od państwa. Pojęcie obywatelstwa w znacznej mierze uległo redukcji do pojęcia pracownika”.
Dyrektor, kierownik, menedżer pragnie mieć przede wszystkim święty spokój, a podwładni starają się robić tylko tyle, aby mu nie podpaść. I ten swoisty układ działa jak niepisana umowa, skrupulatnie respektowana przez obydwie strony, choć jej przedmiotem są tak naprawdę bierność i oportunizm jednostek. Tak było w czasach PRL i tak jest obecnie w spółkach skarbu państwa oraz w prywatnych zakładach pracy, w których, choć osiągają lepsze wyniki niż państwowe molochy, innowacje są rzadkimi gośćmi, a gdy już się pojawiają wywołują popłoch, a nawet zakłopotanie otoczenia. W obu przypadkach marnotrawstwo zdolności i umiejętności ludzkich, połączone z jawnym lub ukrytym wyzyskiem pracownika, potrafi przybierać rozmiary monstrualne. Oto jeszcze jedna typowo polska recydywa „kultury folwarku” w czasach współczesnych.
Tresura folwarku
Jednostka wytresowana przez „kulturę folwarku” ma mniejsze umiejętności społeczne, bez których trudno o sensowny wysiłek całej zbiorowości. Ludzie tacy nie potrafią ze sobą rozmawiać, słuchać, czekać na swoją kolej, wybierać i podejmować decyzji oraz bronić swoich racji bez uciekania się do agresji np. słownej, a także wywierać presji na innych, rezygnując z użycia siły lub stosowania metod podstępnych i nieetycznych. Wskutek czego więzi społeczne są bardzo wątłe i często ograniczają się do kontaktów czysto formalnych.
Wszystkie, bez wyjątku, istniejące w Polsce dzisiejszej partie i ugrupowania polityczne działają zgodnie z „kulturą folwarku” i poza nią praktycznie nie wychodzą. Jest zatem lider, przywódca, wódz, niby panisko na włościach, a wokół niego uwija się wąskie grono najbliższych pomagierów, ekonomów i rządców, no i szersza rzesza siedzących cicho „parobków” oraz „dziewek służebnych” do wykonywania poleceń. Polityków polskich, jak niegdyś najbardziej ciemną część szlachty, cechuje ostentacyjny antyintelektualizm, z którego, o dziwo potrafią być dumni. Brak im za to skromnych zalet, jakie zwykł pielęgnować w sobie w czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej nawet zwykły „szaraczek”, tj. poczucia godności i honoru.
Lecz na tym wcale nie kończy się przegląd degrengolady, jaką sprowadza na nas folwark. Według mojego przekonania „kultura folwarku” zaczyna wychodzić daleko poza ekonomikę, politykę i działanie struktur administracyjnych, ponieważ z równą zachłannością opanowała życie społecznie, umysłowe, religijne i kulturalne. Szkoły, uczelnie wyższe, stowarzyszenia i instytucje kulturalne oraz artystyczne działają jak typowe twory folwarczne i panoszą się w nich folwarczne obyczaje, które pilnują przede wszystkim by wszędzie było średnio i spokojnie. Wszystko, co wyrasta ponad, jest natychmiast niszczone, bo folwark w pierwszej kolejności dba o szybki powrót do przeciętności. Z tego powodu np. nauka polska nie posiada żadnych istotnych odkryć, gdyż przeważnie zajmuje się przyczynkarstwem. Miernota bywa od wielu lat jej głównym znakiem rozpoznawczym, celem i kresem ambicji.
Klasyczny charakter instytucji folwarcznej posiadają dzisiaj na przykład wydawnictwa, zwłaszcza prywatne, popularnie bardzo trafnie nazywane garażowymi. Te zwykle jednoosobowe oficyny, działające w mieszkaniach i za skład księgarski mające często garaże lub piwnice (stąd nazwa), sparodiowały cały ruch edytorski i wywróciły na opak jego sens. Oto ulubiony sposób działania współczesnego folwarku wydawniczego: sponsor lub nawet sam autor pokrywa pełne koszty wydania książki. Garażowa oficyna ją publikuje, ale nie zajmuje się dystrybucją, bo to powoduje koszty. Z reguły „garażówka” nie wypłaca honorariów, czyli stosuje klasyczny wyzysk folwarczny. Zarabia więc bez ryzyka. Dalsze losy książki, po opuszczeniu drukarni, tak naprawdę przestają ją obchodzić. Ze sprzedażą niech sobie radzi autor, któremu nakład przekazuje się bardzo chętnie, bo miejsce w garażu trzeba jak najszybciej opróżnić na następne paczki. I tak od kilkunastu lat kręci się ten interes, będący karykaturą prawdziwej działalności wydawniczej.
Obyczaje folwarczne, z czego nie zdajemy sobie sprawy, zatruwają także wiele zjawisk życia artystycznego. Na przykład współczesna krytyka literacka w Polsce jest wybitnie folwarczna, dlatego wygłasza pochopne lub mocno naciągane sądy o książkach, a czyni to tylko po to, by przypodobać się „panu”, czyli sponsorowi, właścicielowi gazety czy czasopisma, który recenzję zamówił, a nawet z góry zażyczył sobie jaka ma być w swojej wymowie. Krytycy przyjęli więc na siebie rolę „parobków” książki i jej „dziewek służebnych”. Walory artystyczne omawianej pozycji zdają się wzrastać wprost proporcjonalne do wysokości honorarium i innych form gratyfikacji. W bardzo licznych przypadkach recenzja pełni rolę kryptoreklamy, i co dziwniejsze, takie podejście przestało kogokolwiek razić, ponieważ mając stale do czynienia z folwarkiem, poszczególne zachowania folwarczne, przyjmujemy już jako normalność; są swojskie i w pewnym sensie nawet bliskie. Przykłady można mnożyć w nieskończoność, zaś wszystkie świadczą, że „kultura folwarku” szybko i bez większych problemów przystosowuje się do warunków państwa demokratycznego i gospodarki rynkowej. Nikt i nic nie jest w stanie jej zagrozić, bo po trosze stała się naszą polską specjalnością.
I jeszcze jedna sprawa istotna. „Kultura folwarku”, która tak głęboko została zakodowana w naszej mentalności i w przyzwyczajeniach jest zupełnie nieznana innym społeczeństwom Europy Środkowej, choćby takim Czechom, czy dajmy na to Węgrom, dlatego kraje te mają o wiele większe szanse na dokonanie liczącego się postępu cywilizacyjnego niż Polska, i to także może stać się jedną z przyczyn frustracji w przyszłości i pojawienia się zupełnie nowych polskich kompleksów.
Dyżurne bzdury
Centralne miejsce w myśleniu, które wytrwale tropi „kulturę folwarku”, zajmują pożegnania za stereotypami, zarówno z przeszłości, jak i mającymi bardzo świeże daty. Na przykład od pokoleń pokutuje w Polsce przekonanie, że nawyki dobrego gospodarowania i sprawnej organizacji, charakterystyczne dla mieszkańców Wielkopolski są bezpośrednim skutkiem przynależności tej dzielnicy przez ponad sto lat do państwa pruskiego. Nic bardziej błędnego. Fakty i dane statystyczne mówią coś wręcz przeciwnego. Jeszcze przed rozbiorami, pod względem cywilizacyjnym Poznańskie stało o wiele wyżej niż większość landów rdzennych Prus, o czym często zapominamy lub czego po prostu nie wiemy.
W rozmowie z Bendykiem profesor Hryniewicz w sposób przekonywający rozprawia się z najnowszymi mitami, które establishment dzisiejszej Polski tak chętnie powtarza niby papuga starannie wyuczone, lecz niezbyt mądre zaklęcia. Klepią te bzdury zarówno ludzie uważani za rozsądnych, jak i niezbyt lotni. Streszczenie pozornie logicznego rozumowania przedstawia się następująco: To bardzo dobrze, że Polacy tak gremialnie wyjeżdżają do pracy na Zachód. Dorobią się tam szybciej niż w kraju, po czym wrócą nad Wisłę i zainwestują u nas swoje pieniądze. Niewymiernym zyskiem okażą się zdobyte za granicą nawyki organizacyjne nowoczesnego społeczeństwa. Kto tak rozumuje zdradza się, że ma chyba rozległe żylaki na mózgu.
„Nie przeceniałbym kulturowej roli emigracji - rozwiewa wszelkie wątpliwości Hryniewicz. - Mówiąc brutalnie językiem folwarcznym. Polacy w swej masie jadą za granicę najmować się na parobków i dziewki służebne, reprodukując de facto folwarczny model organizacyjny”.
Dodajmy od siebie, że emigracja polska tak naprawdę nigdy do kraju nie wracała. Zdarzało się to tylko w pojedynczych przypadkach. Kto twierdzi inaczej w sposób nachalny uprawia wishfull thinking, czyli myślenie życzeniowe, które nie spełni się nigdy. Polski emigrant za granicą występuje zawsze w roli słabszego. Bywa na każdym kroku wyzyskiwany bez skrupułów i jeszcze musi siedzieć cicho, aby się nie narazić. Znajduje się więc w typowej sytuacji folwarcznej. Innymi słowy: swój folwark przywozi w walizce i nawet za granicą nie może się z nim na dobre rozstać. Wybiera własne miejsce w obcym otoczeniu tylko dlatego, że przystaje i akceptuje swoją dotychczasową folwarczną sytuację.
W tym miejscu pora na dygresję. Od jakiegoś czasu podstawą myślenia politycznego w Polsce stały się, jak to nazywam, tzw. efektowne groźby geograficzne. To taka dziwna mania. W kategoriach psychologicznych i intelektualnych przypomina ona w gruncie rzeczy dość prymitywny sposób zaklinania rzeczywistości za pomocą topornych haseł, których wymyślenie nie wymaga zbyt wiele wysiłku. Poza tym jest to swoista czkawka po nawykach ideologicznej obróbki gotowego i uproszczonego obrazu świata. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku metoda ta stała się w naszym kraju szczególnie modna. Najpierw ktoś intelektualnie niezbyt bystry usiłował straszyć społeczeństwo „drugą Japonią”. Potem dano sobie na pewien czas spokój z molestowaniem map i globusów dla celów politycznych i propagandowych, ale nie na długo, i obecnie mamy, a jakże, „drugą Irlandię”. Oby nie skończyło się to wszystko „trzecią Mołdawią” lub co gorsza „czwartą Kubą”, gdyż lojalnie ostrzegam rodzimych „metafizyków geografii” trochę liter w alfabecie do wykorzystania jeszcze zostało! A co stanie się, gdy utworzą one niezbyt pożądaną nazwę? Wtedy w Polsce może zrobić się całkiem wesoło.
Demokracja przeciętniaków
Czasami zastanawiam się czy nie jest tak, że „dyktaturę ciemniaków”, którą tak bezbłędnie zidentyfikował i nazwał w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku nieodżałowany Kisiel, narażając się na wściekłość komunistycznego establishmentu byłej PRL, paradoksalnie zastąpiliśmy po roku 1989, głównie wskutek panoszenia się wszechobecnej „kultury folwarku”, także niezbyt udaną „demokracją przeciętniaków”? Sporo na to wskazuje.
Przez dziewiętnaście lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, budowania demokracji i gospodarki rynkowej, nie podjęliśmy nawet choćby najbardziej nieśmiałej próby zmiany lub ograniczenia wpływów stale ściągającej nas w dół mentalności folwarcznej, która od wieków skutecznie niweczy wszelkie polskie wysiłki modernizacyjne i reformatorskie. Niestety, bez przeszkód czyni to nadal. Ba, potrzeba dokonania takiej chyba najtrudniejszej przemiany, jak do tej pory, nie pojawiła się w naszej świadomości, ponieważ dzisiejsze elity polskie nie dostrzegają tego problemu i go kompletnie nie rozumieją, a żulie polityczne, od lewa do prawa, zajmują się wyłącznie kłótniami w stylu, co także trzeba zauważyć, które nie wychodzą poza niesnaski i swary wybitnie folwarczne w swojej toporności i napastliwym charakterze. W gruncie rzeczy politycy polscy przypominają zbiorowisko wyjątkowych tępaków nie do uratowania, którzy w dodatku posiedli tajemnicę nieskuteczności.
Najgorsze, że wszystko, z czym ma do czynienia na co dzień Polak współczesny, od prywatnego zakładu pracy, po parafię, szkołę, środowisko zawodowe i życie rodzinne, utrwala w nim nawyki i niedobre przyzwyczajenia folwarczne. Z tego powodu przyszłą polską przegraną i klęskę należy odbierać nie w kategoriach możliwości, lecz pewnika. Prawdziwa walka o przyszłość kraju rozgrywa się więc w naszych głowach. Rozumieją to nieliczni, lecz politycy polscy do tej ekskluzywnej grupy raczej nie należą.
Jeśli Polska przegra w pierwszym ćwierćwieczu dwudziestego pierwszego stulecia, podjęty po roku 1989 wysiłek modernizacyjny lub osiągnie rezultaty połowiczne, poniżej możliwości, jakie miała, lecz nie potrafiła wykorzystać, a na to, niestety, się zanosi, będzie to oznaczać przede wszystkim, że jako zbiorowość nie poradziliśmy sobie z przełamywaniem lub tylko ograniczeniem zgubnych wpływów „kultury folwarku”, a w tej klęsce zaznaczą swój udział sprawczy nie tylko polskie elity i establishment polityczny, lecz także po trosze każdy z nas.
A przecież nie chodzi o przeprowadzenie swoistej „rewolucji kulturalnej” po polsku, lecz stopniowe usuwanie najbardziej niszczącej nas bariery mentalnej, przy jednoczesnym zachowaniu tradycyjnych wartości i polskich imponderabiliów. W tym przypadku stale aktualne pozostaje ostrzeżenie Oriany Fallaci, skierowane do Europejczyków: „Kiedy wyrzekasz się swoich zasad, swoich wartości, kiedy zaczynasz się śmiać z tych zasad i wartości, jesteś martwy”. Czego jak czego, lecz społeczeństwo polskie po roku 1989, po krótkim okresie euforii pierwszej „Solidarności”, najchętniej pozbywa się dzisiaj właśnie zasad i wartości, bardzo często traktując je jak nikomu niepotrzebny i mocno przestarzały balast.
Optymizm tanieje
Niestety, nikt nie potrafi nam zagwarantować, że ewolucyjne rozstanie ze skłonną do fanatyzmu, połowiczności oraz kompletnie nieudolną organizacyjnie „kulturą folwarku” zakończy się powodzeniem, i nie wydarzy się nic nie przewidzianego. Jednak od czegoś trzeba zacząć, chyba, że jako społeczeństwo wywiesiliśmy białą flagę, z góry godząc się na bierność i drugorzędność, i w dodatku dobrze się z tym czujemy. A przecież nie czas ani miejsce na taką zbiorową kapitulację.
W przeciwnym razie zmieniwszy w kraju prawie wszystko, z wyjątkiem własnej mentalności i sposobów myślenia oraz postępowania, po pewnym czasie może okazać się, że tak naprawdę wróciliśmy w to samo, dobrze nam znane miejsce, zapóźnionego cywilizacyjnie, biednego (jak na warunki naszego kontynentu), sfrustrowanego, niezorganizowanego i źle rządzonego społeczeństwa w samym środku Europy. Do tego należy dodać głęboką dezintegrację zbiorowości, środowisk i grup, co oznacza, że ten rodzaj kultury nie potrafi tworzyć wartościowych relacji międzyludzkich, wręcz przeciwnie - on je raczej uniemożliwia albo redukuje do prostych reakcji i odruchów. W ten sposób funduje przy okazji jednostkom szczególnie niszczącą formę samotności, która często staje się samoizolacją lub wycofaniem w prywatność rodziny i domu.
Zamiast współdziałania, w tej sytuacji rekordy bije egoizm, nieposkromiona pazerność i dość odrażająca odmiana cynizmu, bardzo chętnie mylona z poczuciem realizmu, zachowywaniem dystansu i twardym stąpaniem po ziemi, co ma stworzyć pewien rodzaj alibi dla codziennego draństwa i zachowań nieetycznych, zupełnie sprzecznych z dekalogiem w tym podobno arcychrześcijańskim kraju.
Dotychczasowe próby naprawy tej sytuacji, w niczym nie zmieniają istoty problemu, bo główny anachronizm, przekazywany w Polsce z pokolenia na pokolenie, nieledwie głęboko zakodowany w genach i za każdym razem wyssany przez kolejne pokolenia z mlekiem matki, stale dodatkowo wzmacniany przez kulturę polską, typ duchowości, spłycone i powierzchowne życie religijne, obyczajowość, niezbyt mądrą edukację oraz pobieżne wychowanie; nawet po zmianach ustrojowych ostatnich lat, paradoksalnie rozkwita w odmiennych warunkach i ma się całkiem dobrze.
Operując pewnym skrótem myślowym, od dawna przecież uprawnionym w eseistyce, dochodzimy do dość kategorycznego wniosku: obecnie rozbuchana ponad miarę i niekontrolowana „kultura folwarku” co jakiś czas daje w Polsce coraz groźniejsze przerzuty, niby szybko postępująca choroba nowotworowa, której ukryty proces wyniszcza cały organizm jednostek, jak również samo społeczeństwo i niepodległe państwo, jego instytucje i struktury. Rokowania nie mogą być pomyślne skoro terapia praktycznie nie istnieje, a i sam pacjent jeszcze nie przyjął diagnozy do wiadomości. Być może ktoś rozmyślnie ukrywa przed nim wyniki badań, aby go nie martwić bez potrzeby niezbyt dobrymi wieściami. Chory zachowuje się więc beztrosko jak człowiek zdrowy i wszyscy są zadowoleni. Do czasu. Nie pielęgnujmy w sobie złudzeń. Optymizm bardzo staniał. Także tym razem Kasandra się nie myli.
Włodzimierz Paźniewski