Rozdział 4
279 godzin, 40 minut
- Chodźmy na rynek - powiedział Sam. Zatrzasnął za sobą drzwi domu i zamknął je na klucz, który następnie wsunął do kieszeni dżinsów. Jeśli ktokolwiek coś wie albo jeśli zostali jacyś dorośli, trzeba ich szukać właśnie tam.
Perdido Beach leżało na cyplu za południowy zachód od przybrzeżnej autostrady. Od północnej strony drogi wyrastały wzgórza o barwie suchego brązu, przetykanego zielenią. Ciąg ich grzbietów dochodził do morza na północny zachód i południowy wschód od miasta, ograniczając dostęp do tego wybrzuszenia lądu.
Perdido Beach miało zaledwie nieco ponad trzystu mieszkańców - a teraz jeszcze znacznie mniej. Najbliższy supermarket znajdował się w San Luis, a najbliższe duże centrum handlowe trzydzieści kilometrów dalej. W północnej części miasteczka góry dochodziły tak blisko do morza, że nie było miejsca na budynki, z wyjątkiem wąskiego pasa, gdzie wznosiła isę elektrownia atomowa. Dalej rozciągał się park narodowy, las prastarych sekwoi.
Perdido Beach pozostało sennym miasteczkiem prostych, obsadzonych drzewami ulic i - głównie starszych - tynkowanych domów parterowych w stylu hiszpańskim, o dachach płaskich albo skośnych, krytych pomarańczową dachówką. Większość ludzi miała trawniki, równo przystrzyżone i zielone. Maleńkie centrum wokół rynku obsadzono palmami. Obok znajdowały się prostokątne miejsca parkingowe.
Perdido Beach miało hotel wypoczynkowy na południu, Coates Academy na wzgórzach i elektrownię, ale poza tym mieściło się tu ledwie parę firm: sklep z narzędziami Ace, McDonald's, kawiarnia o nazwie Bean There, bar kanapkowy Subway, kilka sklepów spożywczych i jeden warzywny, a także stacja benzynowa Chevron przy autostradzie.
Im bardziej Sam, Astrid i Quinn zbliżali się do rynku, tym więcej napotykali dzieciaków, zmierzających w tę samą stronę. Zupełnie jakby wszystkie dzieci w miasteczku doszły do wniosku, że chcą być razem. Może szukały czegoś, co by je zjednoczyło, a może sprawiła to dojmująca samotność w domach, w których atmosfera przestała być nagle domowa.
Pół przecznicy dalej Sam poczuł zapach dymu i zobaczył uciekające dzieci.
Rynek stanowił niewielką, otwartą przestrzeń, rodzaj parku ze spłachetkami trawy i fontanną na środku, która niemal nigdy nie działała. Były tu ławki i brukowane chodniki, a także kosze na śmieci. U szczytu placu stały obok siebie skromny ratusz i kościół. Rynek okalały sklepy, niektóre zamknięte od lat. Nad częścią sklepów znajdowały się mieszkania. Dym wydobywał się z okna mieszkania na drugim piętrze nad zamkniętą kwiaciarnią i obskurna agencją ubezpieczeniową. Gdy sam zatrzymał się, zdyszany, z okna w górze strzelił pomarańczowy płomień.
Kilkadziesiąt dzieciaków stało i patrzyło. Ten tłum wydał się chłopakowi bardzo dziwny. Po chwili pojął, dlaczego: nie było w nim dorosłych, jedynie dzieci.
- Ktoś tam jest? - zawołała Astrid. Nikt nie odpowiedział.
- Ogień może się rozprzestrzenić.
- Nie można zadzwonić pod 112 - ktoś zauważył.
- Jeżeli się rozprzestrzeni, może spalić pół miasta.
- Widzisz gdzieś strażaka? - bezradne wzruszenie ramion.
Przedszkole stało ściana w ścianę ze sklepem z narzędziami i jedynie wąski zaułek oddzielal oba budynki od pożaru. Sam doszedł do wniosku, że mają dość czasu, by zabrać dzieci z przedszkola, o ile będą działać szybko, ale na stratę sklepu z narzędziami nie mogli sobie pozwolić.
Przynajmniej czterdzieścioro dzieciaków stało obok i się gapiło. Najwyraźniej nikt nie zamierzał nic robić.
- Świetnie - powiedział Sam. Złapał dwóch chłopaków, których trochę znał. - Wy idźcie do przedszkola. Powiedzcie, żeby zabrać stamtąd maluchy.
Tamci patrzyli na niego bez ruchu.
- No już. Idźcie. Zróbcie to! - nakazał ostrzej, a oni ruszyli biegiem.
Wskazał dwóch innych.
- Ty i ty. Lećcie do sklepu żelaznego, weźcie najdłuższy wąż, jaki znajdziecie. I końcówkę do niego. Zdaje się, że w tym zaułku jest kranik. Zacznijcie lać wodę na ścianę sklepu i na dach.
Wbili w niego tęp wzrok.
- Chłopaki, nie jutro, tylko teraz. No już! Biegiem! Quinn? Lepiej idź z nimi. Trzeba zmoczyć ściany sklepu, bo wiatr przeniesie ogień w tatą stronę.
Quinn się zawahał.
Dzieciaki tego nie rozumiały. Jak mogły nie wiedzieć, że muszą coś zrobić, zamiast stać z założonymi rękami?
Sam przepchnął się na czoło zgromadzonych.
- Ej, słuchajcie, to nie Disney Chanel. Nie możemy po prostu patrzeć, co się dzieje. Nie ma dorosłych. Nie ma straży pożarnej. To my jesteśmy strażą pożarną.
Wśród zebranych był Edilio.
- Sam ma rację - przytaknął. - Czego ci potrzeba, Sam? Jestem z tobą.
- Dobra. Quinn? Węże ze sklepu z narzędziami. Edilio? Weźmy grube węże z remizy i podłączymy je do hydrantu.
- Będą ciężkie. Potrzebuję paru silnych gości.
- Ty, ty, ty, ty. - Sam kolejno łapał ich za ramiona i potrząsał. - Chodźcie. Ty. Ty. Jazda!
I wtedy rozległo się zawodzenie.
Sam zamarł.
- Ktoś tam jest - jęknęła jakaś dziewczyna.
- Cicho - syknął i wszyscy umilkli, wsłuchując się w ryk i trzask płomieni, odległe wycie autoalarmów, a potem krzyk:
- Mamusiu!
I znowu:
- Mamusiu!
Ktoś zaczął falsetem przedrzeźniać ten głos:
- Mamusiu, boję się.
Był to Orc, którego cała sytuacja najwyraźniej naprawdę bawiła. Inni odsunęli się od niego.
- Co? - spytał.
Howard, który nigdy nie odstępował go na krok, wyszczerzył się szyderczo.
- Spokojnie. Sam Autobus nas wszystkich uratuje. Prawda, Sam?
- Edilio. Idź - powiedział cicho Sam. - przynieś, co się da.
- Stary, nie możesz iść tam na górę - stwierdził Edilio. - W remizie powinni mieć butle tlenowe i w ogóle. Czekaj, wszystko przyniosę. - Już biegł, gnając przed sobą grupkę silnych chłopców.
- Ej, tam na górze! - krzyknął Sam. - Możesz podejść do drzwi albo do okna?
Patrzył w górę, wyciągając szyję. Budynek miał sześć okien od frontu i jedno z boku, od strony zaułka. Ogień buchał z najdalszego okna po lewej, ale teraz dym zaczął się dobywać także z drugiego z okien. Pożar się rozprzestrzeniał.
- Mamusiu! - krzyknął głos. Był czysty, niezdławiony dymem. Jeszcze nie.
- Jeśli chcesz tam iść, owiń sobie głowę. - Astrid podała mu wilgotną chustkę, ktorą od kogoś pożyczyła i zmoczyła.
- Czy ja powiedziałem, że tam wchodzę? - spytał.
- Nie zrób sobie krzywdy - odparła.
- Dobra rada - zauważył oschłym tonem i owinął sobie mokrą tkaninę wokół głowy, osłaniając usta i nos.
Złapała go za ramię.
- Słuchaj, Sam, to nie ogień zabija ludzi, tylko dym. Jeśli wciągniesz za dużo dymu, twoje płuca spuchną i napełnią się płynem.
- A ile jest to za dużo? - spytał głosem stłumionym przez chustkę.
Uśmiechnęła się.
- Nie wiem wszystkiego.
Chciał złapać ją za rękę. Bał się. Potrzebował kogoś, kto dodałby mu odwagi. Ale to nie był właściwy moment. Zdobył się więc na wątły, drżący uśmiech i powiedział:
- Raz kozie śmierć.
- Dawaj, Sam! - zawołał jakiś krzepiący głos. Po chwili z tłumu podniósł się chór zachęcających okrzyków.
Wejście do budynku było otwarte. W środku widniały skrzynki na listy, tylne drzwi kwiaciarni oraz ciemne, wąskie schody, wiodące na górę.
Sam dotarł niemal do szczytu schodów, gdy natknął się na ścianę gęstego, kłębiącego się dymu. Mokra tkanina w niczym nie pomogła. Jeden wdech i już opadł na kolana, krztusząc się i dławiąc. Zaczęły go szczypać oczy, w jednej chwili pełne napływających łez.
Klęcząc, natrafił na więcej powietrza.
- Ej, słyszysz mnie? - wychrypiał. - Krzycz, muszę cię usłyszeć.
„Mamusiu” zabrzmiało teraz słabo, z korytarza po lewej, prowadzącego do drugiej części budynku. Może dzieciak wyskoczy z okna i ktoś go złapie, powiedział sobie Sam. Głupotą byłoby narażać się na śmierć, jeśli maluch mógł po prostu wyskoczyć.
Smród dymu był nieznośny, ohydny i wszechobecny. Zwierał w sobie coś kwaśnego, jakby mieszał się z zapachem zsiadłego mleka.
Sam nie podnosząc się z kolan, popełzł korytarzem. Było dziwnie. Niesamowicie. Złachmaniony chodnik pod nim wyglądał tak zwyczajnie: przyblakły orientalny wzór, postrzępione krawędzie, trochę okruszków i zdechły karaluch. Żarówka powyżej paliła się, sącząc blade światło przez złowrogą szarość.
Dym kłębił się powoli i opadał, zmuszając go, by szukał powietrza coraz niżej.
Musiało tu być sześć albo siedem mieszkań. Nie wiedział, które było właściwe, bo dziecko już nie krzyczało. Ale pożar wybuchł zapewne w najbliższym mieszkaniu z prawej. Dym wydobywał się spod tych drzwi, gęsty, szybki i gwałtowny niczym górski potok. Miał do dyspozycji czas mierzony w sekundach, a nie minutach.
Położył się na plecach. Dym, sączący się spod drzwi, przypominał odwrócony wodospad, wznoszący się kaskadą do góry. Kopnął w drzwi, ale nic to nie dało. Zamek znajdował się wyżej. Jego kopniak tylko wstrząsnął drzwiami. Aby je wyważyć, musiał wstać, prosto w ten zabójczy dym.
Bał się. Ogarnęła go wściekłość. Gdzie ludzie, którzy powinni zająć się ogniem? Gdzie dorośli? Dlaczego on musiał to robić? Był tylko dzieckiem. I dlatego nikt inny nie okazał się na Tyle szalony, żeby wbiec do płonącego budynku?
Był wściekły na nich wszystkich, a jeśli Quinn miał rację, że sprawił to Bóg - był też wściekły na Boga.
Ale jeśli sprawił to Sam… jeśli on zapoczątkował te wszystkie wydarzenia… to nie powinien wściekać się na nikogo z wyjątkiem siebie. Wciągnął tyle powietrza, ile mógł, zerwał się na nogi i rzucił się na drzwi jednym gwałtownym ruchem.
Znów nic.
Jeszcze raz.
Nic.
Teraz musiał już odetchnąć, o prostu musiał, ale dym był wszędzie, w jego nosie, w oczach, oślepiał go. Uderzył jeszcze raz i wtedy drzwi się tworzyły, a on upadł na podłogę twarzą w dół.
Dym, uwięziony w pomieszczeniu, wyleciał na korytarz, zakotłował się na zewnątrz niczym lew, który wyrwał się z klatki. Przez kilka sekund na poziomie podłogi pojawiła się smużka powietrza i Sam zaczerpnął tchu. Musiał się wysilić, by natychmiast nie wykrztusić powietrza z powrotem. Gdyby to zrobił, umarłby, dobrze o tym wiedział.
Na sekundę w mieszkaniu zrobiło się trochę jaśniej. Przypominało to niewielką dziurę w chmurach, kuszącą kawałkiem czystego nieba przed ponownym zaciągnięciem kotary.
Dziecko leżało na podłodze, dławiąc się i kaszląc. Po prostu małe dziecko, dziewczynka, najwyżej pięcioletnia.
- Jestem - zacharczał Sam zduszonym głosem.
Musiał wyglądać przerażająco. Potężny kształt , spowity dymem, z zasłoniętą twarzą, z osmalonymi włosami i skórą.
Pewnie wyglądał jak potwór. To było jedyne wyjaśnienie. Bo dziewczynka, ta przerażona, ogarnięta paniką dziewczynka, uniosła obie ręce i z jej pulchnych rączek wystrzeliły strugi czystego ognia.
Ogień. Tryskający z małych raczek.
Ogień!
Wymierzony w niego.
Płomień o włos minął Sama. Z szumem strzelił obok jego głowy i trafił w ścianę z tyłu. Jak napalm, zgęszczona benzyna, płynny ogień, przylgnął do muru i zapłoną w jednej chwili z szaleńczą natarczywością.
Sam przez sekundę mógł się tylko gapić, oniemiały.
Szaleństwo.
Absurd.
Dziewczynka krzyknęła z przerażeniem i znów podniosła ręce. Tym razem nie spudłuje.
Tym razem go zabije.
Nie myśląc, reagując bezwiednie, Sam wyciągnął rękę. Błysnęło światło, jasne niczym eksplodująca gwiazda.
Mała padła na plecy.
Sam podpełzł do niej, drżący, ze ściśniętym żołądkiem. Chciał krzyczeć i powtarzać w myślach: nie, nie, nie, nie.
Wziął dziewczynkę w ramiona. Bał się, że odzyska przytomność, a jednocześnie bał się, że jej nie odzyska.
Wstał.
Ściana po jego prawej zaczęła zapadać się do środka niczym rwący się karton. Odpadał tynk, odsłaniając strukturę ściany, deski i kantówki. Wewnątrz płonął ogień.
Fala gorąca, jak po otwarciu piekarnika, wstrząsnęła chłopakiem. Astrid mówiła, że to nie ogień zabija. Najwyraźniej nie widziała tego ognia i nie przypuszczała, że małe dziecko może strzelać płomieniami z rąk.
Sam trzymał dziecko w ramionach. Ogień za plecami i po prawej palił mu rzęsy, parzył ciało.
Okno na wprost.
Rzucił się na przód. Upuścił małą jak worek ziemniaków a walnął w okno obiema dłońmi. Dym kłębił się wokół, gnany płomieniami w stronę nowego źródła tlenu. Sam na oślep odszukał dziewczynkę w mroku. Podniósł ją i nagle, niczym cud, ujrzał parę rąk, czekających, by złapać małą. Te ręce, wyłaniające się z dymu, wyglądały niemal nadnaturalnie.
Sam osunął się na parapet, na wpół wychylony przez okno. Ktoś go złapał, wyciągnął i z sunął po aluminiowej drabinie. Jego głowa uderzała o szczebelki, ale w najmniejszym stopniu mu to nie przeszkadzało, bo wokół było światło i powietrze, a przez zmrużone, załzawione oczy widział błękitne niebo.
Edilio i chłopak o imieniu Joel zanieśli Sama na chodnik.
Ktoś polał go wodą z węża. Myśleli, że się pali, czy jak?
A może się palił?
Otworzył usta i łapczywie łykał zimną wodę, obmywającą mu twarz.
Ale nie był w stanie zachować przytomności. Odpłynął. Unosił się na plecach na łagodnych falach.
Była tam jego matka. Siedziała w wodzie tuż obok. Opierała podbródek na kolanach. Nie patrzyła na niego.
- Co? - spytał.
- Pachniało jak pieczony kurczak - powiedziała.
- Co? - powtórzył.
Matka wyciągnęła rękę i mocno plasnęła go w twarz.
Otworzył oczy.
- Przepraszam - powiedziała Astrid. - Musiałam cię obudzić.
Uklękła przy nim i przyłożyła mu coś do ust. Plastikową maskę. Tlen
Zakaszlał i odetchnął. Ściągnął maskę i zwymiotował na chodnik, zgięty w pół niczym pijak w zaułku.
Astrid dyskretnie odwróciła wzrok. Później będzie się wstydził. Teraz cieszy się, że zwymiotował.
Zaczerpnął więcej tlenu.
Quinn trzymał ogrodowy szlauch. Edilio popędził przykręcić jeden z większych węży do hydrantu. Woda pociekła cienką strużką, a potem, gdy Edilio popracował kluczem z długą rączką i całkowicie otworzył hydrant, trysnęła niczym gejzer. Chłopcy, trzymający końcówkę węża, musieli się z nią zmagać, jakby walczyli ze wściekłym pytonem. W innej sytuacji byłoby to zabawne.
Sam usiadł. Nadal nie mógł mówić.
Skinął głową w stronę, gdzie kilkoro dzieciaków przyklękło wokół małej podpalaczki. Była czarna, nie tylko z powodu swojej rasy, ale także warstwy pokrywającej skórę sadzy. Włosy z jednej strony miała wypalone. Z drugiej widniał mysi ogonek, związany różową gumką.
Sam wiedział, poznał to po pełnych powagi pozach dzieci, wiedział, ale i tak musiał spytać. Głos miał cichy i chrapliwy.
Astrid pokręciła głową.
- Przykro mi.
Skinął głową.
- Pewnie jej rodzice zostawili zapaloną kuchenkę, kiedy zniknęli - powiedziała dziewczyna. - najpewniej właśnie to wywołało pożar. Albo papieros.
Nie, pomyślał Sam. Nie, to było coś innego.
Dziewczynka miała moc. Tę samą moc, co Sam, a przynajmniej podobnego rodzaju.
Moc, której w panice użył, by stworzyć niesamowite światło.
Moc, którą raz wykorzystał i omal kogoś nie zabił.
Moc, którą właśnie posłużył się znowu, pieczętując los osoby, którą tak bardzo starał się uratować.
Nie był jedyny. Nie tylko on był dziwolągiem. Oprócz niego była - być może już nie - przynamniej jedna osoba.
Z jakiegoś powodu ta myśl wcale go nie pocieszała.