ALPY 2011
Dzień drugi, niedziela 19 czerwca.
Gdzieś koło 6:30 rano otwieram oczy i szybko zamykam je znowu, bo leje. Przeczekam trochę, to może przestanie?
Czekam i czekam, a tu jak lało, tak leje. Przed dziewiątą daję za wygraną. Ubieram przeciwdeszczówkę i ruszam, bo co tu będę cały dzień siedział w ciepłym i suchym domku z darmową wyżerką od mamusi.
Trochę się przerwało, ale nadal ciapie. W Rymanowie z rykiem zajeżdżam pod samą bramę Kościoła. Wszyscy się dziwnie na mnie patrzą. O kurcze, chyba się trochę spóźniłem. Jeszcze ku uciesze stojących przed wejściem, robię striptiz.
Znaczy się ściągam spodnie, mokre spodnie przeciwdeszczowe, tylko za nic nie chcą przejść nogawki przez te buciory. Omal się nie przewróciłem.
Coś ciężki ten poranek, niby nic złego nie zrobiłem, ale jakoś tak głupio, gdy zamiast na księdza patrzą na mnie. Kazanie było za to fajne i chyba trochę nawet o mnie, czy do mnie, a może mi się tylko tak wydawało?
Po Mszy deszcz nie dał za wygraną i znowu te ciasne spodnie, tylko wektor przyłożonej siły tym razem w drugą stronę.
Jadę i jest pięknie, przecież nie może wiecznie padać? Mała fotka w Daliowej, tam dwa lata temu zacząłem okrążać Polskę. Przednia tarcza mi się trochę grzeje, ale w tym deszczu ma dobre chłodzenie. Niech się klocki spokojnie docierają
W Barwinku na przejściu granicznym ze Słowacją jestem dopiero gdzieś koło jedenastej.
O tej porze powinienem być już gdzieś w środku Słowacji. Obsuwa czasowa przybiera coraz to większe rozmiary.
Tankuje jeszcze tylko tanie polskie paliwko, po 5,07zł. Potem będzie tylko drożej.
Ciągle pada nananana nananana, ciągle pada nananana. W gaciach już mokro mam, nananana.
Jak to jest, że najpierw przemaka mi właśnie tam, potem dopiero cała reszta?
Przed Spiskim Hradem zjeżdżam z autostrady na serpentyny. To tam gdzie trzy lata temu Nocek przygrzał hamulce. Mam miłe wspomnienia z tamtego okresu, to jadę na serpentyny w strugach deszczu. Asfalt jednak jakiś nie ten, popękany i bardzo zniszczony. Zjeżdżać muszę powoli, by się nie wyglebić, bo ślisko. Zamiast śmigać autostradą, to ja się tu bawię w Wodnika Szuwarka.
Po drugiej stronie góry widać już zamek Spiski Hrad i jakby też padało trochę mniej.
Z dwojga złego, to klocki się trochę dotarły i tarcza prawie już się nie grzeje. Skuteczność hamowania znacznie się poprawiła, bo od rana przedni hamował raczej kiepsko i nie chciałbym mieć w tym czasie hamowania awaryjnego.
Oczywiście przejechałem się przez Spiskie Podhradle i zajechałem pod smaczną knajpkę, gdzie nas trzy lata temu rumuńscy Cyganie okradli.
Właśnie na tym polu namiotowym stało 10 chińskich maszyn i nasze wigwamy. Jeden z nas, Lucjan, już niestety odszedł do Pana Boga i śmiga po niebiańskich winklach. Spoczywaj w pokoju Lucjan.
W Levoczy przemoknięty zatrzymałem się na stacji benzynowej, by się trochę ogrzać i coś zjeść. Marzyła mi się gorąca chińska zupka, ale na stacji był tylko automat na kawę. Wprawdzie było opcja ,,ciaj”, ale za jeden euro, a na taką zupkę trzeba by ze trzy takie ciaje.
Pożałowałem 12zł i kupiłem tylko gorącą kawę. Zupka na herbacie nie była by smaczna.
Na stację zajechało obok Jelonka dwóch Słowaków na oledowanych kredensach. Zgasili maszyny, ale oświetlenia choinkowego nie wyłączali. Jelonek przy nich wyglądał na małą szarą myszkę. Jeden z nich tylko trochę mokry, a drugi suchutki , tylko parę kropek na ramionach. Mówię oczywiście o motocyklistach. Owiewki czynią cuda, normalnie klimat cieplarniany jak w samochodzie.
Pogadaliśmy trochę, gdzie i skąd. Oni na zlot, a ja w Alpy. Pożyczyliśmy sobie szerokości i znowu w ten deszcz. Każdy w swoją stronę.
Za Popradem w końcu przestało padać, ale zrobiło się jakoś tak strasznie zimno. Tatr nie było w ogóle widać, to nawet nie pstryknąłem jednej fotki. Chmury były nisko i wyglądało, tak, jakby ktoś ukradł całe Tatry. Później dopiero BabaLuca mi mówiła, że w nocy w Tatrach spadł śnieg. W końcu lato się zaczęło, trzeba sanki wyciągnąć he, he.
Godzinkę drogi za Popradem natrafiłem na knajpę dla prawdziwych Harlejowców.
Tylko dlaczego się pozamykali w środku i nie chcą mnie wpuścić? Chętnie bym coś zjadł i się trochę ogrzał wśród prawdziwych motocyklistów.
Znowu jakaś chmura i zaczyna kropić, to zwiewam stąd, gdzie bardziej sucho. Udaje mi się uniknąć kolejnej pompy.
Niestety nie na długo, bo w Żylinie już prawie wysuszony musiałem się ukryć na stacji przed kolejną porcją H2O.
Przy okazji zatankowałem do pełna i poszedłem sępić trochę wrzątku. Pani Słowaczka, mówi, że nie ma, ale w kącie widzę czajnik. Na Słowacji spokojnie można mówić po polsku , no to się pytam, czy może mi pani zagotować w czajniku?
Najwyraźniej kobieta zrozumiała wszystko, bo za chwilę woda radośnie bulgotała w czajniku.
Pychota, jak człowiek zmarznięty, niewysuszony, a naokoło leje. Normalnie nie wcinam takich zupek, bo ponoć niezdrowe, ale na wyprawach są nieodłącznym składnikiem mojej diety. Zawsze to w trasie coś na ciepło.
Burza szybko przeszła i spokojnie mogłem jechać dalej z pełnym brzuchem. Świat wygląda wtedy jakoś lepiej, bardziej przyjaźnie, a może to ta chemia z zupki działa jak dopalacz i wprowadza w błogi stan.
Tnę autostradą wprost na Bratysławę iii, no właśnie i znowu leje. Przeciwdeszczówka zamknięta w kufrze, a ja przecież właśnie dosuszam skóry. Zatrzymać na autostradzie nie ma gdzie, zjazdu na jakiś parking, jak na złość kompletnie brak. Samochody pędzą rozpylając dodatkowo H2O, a ja wszystko biorę na klatę i oczywiście w gatki.
Lansiarski ubiór skórzany wypił chyba ze dwa litry wody, ale była też nagroda, za śmingusa.
Lało mocno i równa powierzchnia autostrady pokryła się warstewką wody, a na horyzoncie przebiło się już słońce i oświetlało drogę.
Pierwszy raz w życiu natrafiłem na taki efekt wizualny, że asfaltu, wraz z namalowanymi liniami nie było widać, tylko odbijała się w słońcu tafla wody, wraz ze spadającymi na nią kroplami deszczu. Wrażenie było niesamowite, bo z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakbym zasuwał Jelonkiem środkiem jakiejś rzeki, a nie po autostradzie.
Jednym słowem, Jelonek potrafi świetnie pływać, tylko czasem przelatujące puszki sprowadzały mnie do rzeczywistości. Żałowałem, że nie miałem jak zrobić zdjęcia, albo nagrać filmiku.
Oczywiście, gdy już wyrwałem się spod objęć czarnej płaczliwej chmury, parking się znalazł.
Skutecznie wykorzystałem sposobność do nasmarowania łańcucha, bo woda pozbawiła go zupełnie smarowidła i zaczął głośniej pracować. Jazda w deszczu to masakra dla łańcucha.
Potem już było tylko lepiej, coraz mniej chmur i coraz więcej słońca. Dobrze, że dzień długi, ale też się kiedyś kończy i musiałem zjechać z autostrady w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Tylko jakieś takie zimne powietrze się zrobiło, aż dziwne o tej porze roku. W końcu jestem teraz bliżej równika, a nie bieguna, to powinno robić się cieplej? Chyba idzie jakieś zlodowacenie.
Niezłe miejsce na nocleg trafiło się koło Galanty, na starej zaniedbanej winnicy. Jakieś słupy betonowe, stare winorośla i trawa po pas. Dobre miejsce by się ukryć przed światem.
Zdjęcie wprawdzie z poranka następnego dnia, ale tu mu będzie lepiej.
Miałem dzisiaj być już w Austrii, gdzieś w pobliżu Zell Am See, a tu klapa. Dużo deszczu i zimna, skutecznie mnie spowolniły. Do tego zdrówko ostatnio mi szwankuje i muszę częściej robić przerwy.
Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, jest pięknie i co najważniejsze sucho. Cisza, spokój, węże i jaszczurki wypłoszone, a potem już padam nieprzytomny ze zmęczenia.
Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : wymęczone 539
Widzianych krajów: Polska, Słowacja
Awarie: Wszystkie systemy sprawne