Gałczyński Konstanty Ildefons Liryki i satyry


konstanty ildefons gałczyński

liryki i satyry

Tom

$całość w #b tomach

PWZN

Print 6

Lublin 1999

Przedruku dokonano

na podstawie pozycji

wydanej przez:

Warszawskie Wydawnictwo

Literackie "Muza" S.A.

Warszawa 1996

Redakcja techniczna

wersji brajlowskiej:

Marianna Żydek

Piotr Kaliński

Skład, druk i oprawa:

PWZN Print 6 Sp. z o.o.

20_218 Lublin, Hutnicza 9

tel.¬8¦fax:

0_81 746_12_80

e-mail:

print6@lublin.top.pl

Ulica szarlatanów

Szarlatanów nikt nie kocha. Zawsze sami. Dla nich gwiazdy świecą w

górze i na dole. W tajnych szynkach piją dziwne alkohole. I wieczory

przerażają bluźnierstwami.

Wymyślili swe tablice szmaragdowe. Krwią dziewicy wypisali charaktery.

Strachy w liczbach: 18, 3 i 4. Przeklinamy Jezu-Chrysta i Jehowę.

Szarlatani piszą księgi o papieżach. Zawsze w nocy mówią źle o

Watykanie. Zawsze w nocy słychać szklane, szklane łkanie: płaczą gwiazdy

zaplątane w szkła na wieżach.

Kiedy miesiąc umęczony wschodzi na nów, alkohole z przerażenia drżą

słodyczą. Nie pomogą alkohole: w nocy krzyczą łzy fałszywe szmaragdowych

szarlatanów.

Bardzo cicho i boleśnie jest nad ranem. Dzwonią dzwony, świt pochyla się

w pokorze. Odpuść grzechy szarlatanom, Panie Boże, wszak Ty jesteś takim

samym szarlatanem.

1928

Serwus, Madonna

Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet niechaj im sława dźwięczy jak wieża

studzwonna, ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę - serwus,

madonna.

Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko i wiosna też nie dla

mnie, słońce i ruń wonna, tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol -

serwus, madonna.

Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie, albowiem życie wiekuiste, a

śmierć płonna. Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie - serwus,

madonna.

To ty jesteś przybrana w złociste kaczeńce, kwiaty mego dzieciństwa, ty

cicha i wonna - że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce - serwus,

madonna.

Nie gardź wiankiem poety, łotra i łobuza; znają mnie redaktorzy, zna

policja konna, a tyś jest matka moja, kochanka i muza - serwus, madonna.

1929

Ulica Towarowa

Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach i ręka wiatru porusza

ufarbowane wstążeczki. W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak

porzeczki, i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem.

Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk, blondynki smukłe i

smaczne, w oczach z ukrytym szafirem; jedzą pestki i piją wodę sodową

niezgrabnie, pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę.

A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin, a księżyc, co był nad

kinem, za elektrownią schowa, mgłami i alkoholem ulica Towarowa rośnie i

boli.

1929

Podróż do Arabii Szczęśliwej

Pąsowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny i niebo jest gwiazd pełne

jak Afryka ptaków, konie noga za nogą, koła - jako-tako, a woźnica pijany

i bardzo samotny.

Kareta to muzyka, to pudło muzyki, noc naokół karety to jest szczęścia

dużo; zaraz księżyc przeleci wielką srebrną burzą i w rowach zakołują

świetliki, ogniki.

Jadą w karecie piękni, ramiona oparli na poduszkach pachnących - o, nocy

jedyna! Śpiewa szafir i droga, i każda godzina... A oni nic nie wiedzą,

bo oni umarli.

1929

Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód

Niepoważny stosunek do życia figla ci w końcu wypłatał: nadmiar

kolorów, brak idei zawsze się kończą wstydem i są wekslem bez pokrycia,

mój ty Niprzypiąłniprzyłatał!

1929

Prośba o wyspy szczęśliwe

A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź, wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty

rozwiej, zacałuj, ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,

we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.

Pokaż mi wody ogromne i wody ciche, rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól

mi słyszeć zielonych, dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i

przytul, myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.

1930

Noc Listopadowa

Mglista Warszawo z lat trzydziestych, gdy ewokuję twoją twarz, nie

wiem, jak zamknąć w anapesty, jamby, trocheje i daktyle twój gniew i

krew, i bólu tyle wsiąkłego w mrok kamienic. "Zważ - powiada mi historia,

grożąc - na co się ważysz, śmiałku mój, ty, co rymowy tocząc bój, chcesz

rymem zakuć jak obrożą moje dymiące serce. Stój... Bo strojne dźwięki

wzruszyć lirą, kostium pokazać muzealny, śmieszny pantalon z kaszemiru,

halsztuk a la melancolique - to bardzo łatwo... Ja - to krzyk, jak lawa

stygnący w wiekach..."

Mgła. Mgła. Mgła. Cała Warszawa to mgła. Cała Polska to mgła. Pyta

przechodzień przechodnia, jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia: - Kiedy się

skończy mgła? - ...Piotrze, to ty? - To ja. - Czy idziesz ze mną?

Mgła...

Szósta. Od Solca ciemno. Widać, zamokły dyle narodowego browaru, widać,

że nawet ogień przeszedł na służbę carów. Widać, jak idą! Nowym Światem

rwie nawałnica, burza młodych - "Podchorążowie, hańba katom!"

"Witaj, jutrzenko swobody..." Hej, Polacy! Na ulice! Garstka serc u

waszych bram - na latarnię Targowicę! Wolność niesiem!... Ale tam śpi

na pokojach ciepło złote, w niszach rzeźbione kandelabry i damy nad

Walterem Scottem.

A z nimi poszli ludzie z fabryk. Resztę, mój czytelniku, znajdziesz w

starych skryptach, w listach "...matko, umieram...", w sztychach,

manuskryptach i w śniegu syberyjskim, czerwonym na milę; i jak

debatowano, by uczcić tę chwilę: Ratusz na gwałt zaczęto więc

illuminować, pstrzyć girlandą meandrów, dębem dekorować, ażeby Wolność

była i ażeby Sława... Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa z ludem

jak morze głupim. I wodzów tragedią.

1930

Pieśń Cherubińska

Rankiem z domu wychodzimy, wrogowie cudów - każdy w swoją stronę... A

dopiero wieczorem leży przed nami plon trudu jak skrzypce - świeżo

skończone. Żona kwiat stawia na oknie, drzewo w kominie bzyka, na ręce

złocone ogniem płynie muzyka. Siłą czerpaną z ognia mężnieją uparte

plecy. Jak wódz na zdobycie fortecy idziemy co dnia. I nieraz trafia nas

ostrze bijących w prawo i w lewo, by były rzeczy najprostsze: mięso,

chleb, drzewo.

Na wiosnę śpiewną od ptaków, kiedy się rzeka rozzłoci, patrzymy z

mostu, jak "Krakus" mknie pod banderą do Młocin. Dym pląsa w komina

lufie, bryzg srebrny strugą wypryska i sternik nuci na rufie: "Maryśka

moja, Maryśka". Czasem bandera się wytrze, poplami z samego rana. Nie

krzyczcie. Plamy najbrzydsze obmyje woda wiślana.

Wolno dojrzewa człowiek. Wiele mu trzeba męstwa, aby się nie dać

wiatrowi i rosnąć w górę i w głąb, by triumfalną zielenią zaszumieć w

końcu jak dąb zwycięstwa...

To przecież nie jest znużenie. To obłok wiosenny gruby, który nadpłynął

z łąk i oczy zasnuł, i zgasł... Ach, nie utrzymać tych rąk! Do nowych

śmieją się prac mocne cheruby.

Kiedyś nadejdzie jesień. Świat nam się mniejszy ukaże, a za to dzieła

wyrosną i usną jak olbrzymy. Pójdziemy wtedy za miasto i z dala

popatrzymy na dni nie zmarnowane i noce wolne od marzeń:

Tylko trzeba się przemóc. Musimy. Jeszcze goręcej! Skrzydlate są nasze

konie i żłoby złote, i obrok. Ty słyszysz? Muzyka idzie: to w nas tak

dźwięczy i dźwięczy potężna dobroć.

Naszym żonom daj oczy szafirowe, niech mają srebrne palce i suknie

hiacyntowe. Naszym dzieciom pokarmy pożywne, żeby rosły i były proste, a

nie dziwne. O kominie także nie zapomnij, Panie: niech jada swą brzezinę

na drugie śniadanie. I o kota naszego zatroskaj się ładnie: żeby mu

ciepło było, kiedy śnieg upadnie. Wróć zdrowie obłąkanym, kraj wybaw od

wojny, daj chwilę odpocznienia wszystkim niespokojnym.

Koniec modlitwy. Teraz grzmi. A echo odpowiada mi i w mazowieckich

ostach, i w błotach Pińska... Słyszysz, jak brzmi moja codzienna, moja

uparta, moja prosta pieśń cherubińska.

1930

Ballada ślubna I

Gdyby nie te guziki, byłby zwyczajny kum z rękami jak dębczaki i z nosem

jak dzwonnica, orałby czarne pole. A teraz gwar i szum: - Stangret!

Wariat w cylindrze! - piszczy, tańczy ulica.

Gdyby nie uprząż w różach i ta przez rzęsy biel, pomyśleć teraz można,

że ot, stara kareta, szaleństwo muzealne, a w karecie poeta - ach, gdyby

nie te róże, czapraki i ta biel!

O, gdyby nie ta gwiazda, która upadła w zmierzch, powiedzieć mógłby

człowiek, że się to przyśniło: nagły zakręt w aleję złotą i pochyłą,

gdzie anioły kamienne posfruwały z wież.

A gdyby nie ten wianek i welon ten, i mirt, i księżyc twojej twarzy

mały, zawstydzony, mógłbym przecie pomyśleć, żem jest narzeczony, a tyś

jest narzeczona i że to jeszcze flirt.

A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło: stangret, kareta,

wieczór, mój frak i twój tren, i nasze życie twarde i słodkie jak sen.

Nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość.

1930

Palcem planety obracasz

Palcem planety obracasz, tchem - miliardowe gwichty i twoja to sprawia

praca, że kołują złote jak nigdy.

Kwiaty posadzasz wesołe, że pachnie w mym całym domie, i różę, na róży

pszczołę, na pszczole - słoneczny promień.

Gdy kończę pracę, to do mnie przybliżasz się, niepojęta - i uczę się

astronomii na twych gwiaździstych piętach;

i sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta się sypie, na skrytą pierś do

połowy, na włosy koloru skrzypiec.

1931

Inge Bartsch

Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych

okoliczności Oto słowo o Inge Bartsch, w całej prostocie, dla

potomności.

Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na włosach grasował -

żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował (są tacy też -

na Mazowieckiej). A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki, ten

akcent w słowie "Mond" - księżyc... der Mond, im Monde... A Fink był dureń

i blondyn.

Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski... Berlin... Berliiin...

deszcz... Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł... Nuda - i

nagle cud! Teatrzyki Maleńkie serce w podziemiach! Idzie piosenka: Autor:

Kurt Tucholsky.

Widzę: Inge siedzi przy fortepianie, śpiewa i gra; jakaż musi być

śliczna, gdy wstanie! Wstała. Piersi miała małe, doskonałe i - wybaczcie

mi, państwo - brzuch tak się cudownie pod suknią rysował, że zacząłem bić

brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch! aż pewien Anglik mruknął: - He's

gone mad. - On zwariował.

Przeszło lato, jesień i zima, i jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,

i znowu jesień w mgłach jak w dymach. (Jesieni jestem amator.) Aż tu

nagle pewnego dnia zamach stanu. Coup d'etat. Zamach stanu nb. miał w

sobie coś z gwiazdy betlejemskiej, za którą ciągnęło 3 miliony magików.

I wszystko stało się jak na scenie: siedziałem z Ingą w Tiergartenie, a

jesień w Berlinie, w Tiergartenie, to są, proszę państwa, takie struny...

Z drzew mgłą kurzyło, wiatr niski jak bas - i nagle Inge: - Wiffen Sie

waf? (Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.) Wissen Sie was? Życie

mi się znudziło.

- Hm... Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc - nie jestem Wyspiański, ale

bądź co bądź to powiedzenie mnie wzruszyło.

Za późno: Rewolwer nie był większy od róży: Pik! i Inge rozpoczęła

podróże w Au-dela, w metafizykę niemiecką. Jakiś grubas, co siedział przy

piwie, nawet nie drgnął ani się nie zdziwił, bo takie piki to się mogło

zabić najwyżej dziecko.

A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę; trup pachniał jesienią, czarną

kawą, grzybami i nonsensem.

Bartsch Ingo! Szkoda! Twój talent to mogło być dużo szterlingów. Inge

Bartsch!!!

Wróciłem do hotelu. 40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od

dymu... Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda, tu trzeba, że

się tak wyrażę, przyszpilić jakieś komentarze - że, czy ja wiem, że

krwawa zbrodnia reżimu, że podejrzana o semityzm, że... marchew... w

obozie... zgniłą... Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity. (W Polsce

zwany "kobyłą".)

Powiedzmy, że to było na jesieni, dajmy na to trzy lata temu. No, i

jeśli redaktor nie zmieni, pójdzie tak: "Nie wytrzymała w dusznych

klamrach systemu Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród

tajemniczych okoliczności..."

A na końcu może z Rilkego coś o miłości, o samotności, a tytuł prosty:

Inge Bartsch.

Szkoda. Ładna. Młoda. Plecy jak perski aksamit.

I było w niej coś... kobiece, nieuchwytne, dalekie, coś, co trzeba

chwytać pazurami.

1934

Szczęście w Wilnie

Na wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Gierwazeńku Na cóż to nam przyszło,

kochana? Po wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Protazeńku, saniami trzeba

pędzić od rana.

Jakby było nie dosyć, że przez wieczność, przez wieczność świecić będą

obrączki na ręku... a tu jeszcze serdeczność, okiennice, bezpieczność i

dzwoneczki: dziń-dziń, Gierwazeńku.

W tym Wilnie będziesz różą, w tym Wilnie matką z młodu. Ej, woźnico,

zatrzymaj swe konie! Znam domek: drzwi w ulicę, a okna od ogrodu, a w

ogrodzie rosną dwie jabłonie.

1934

Farlandia

Myśmy mieli się spotkać na moście, by pomówić o naszej miłości pod tym

klonem, koło budki z papierosami;

ale, jakem przewidywał: oczywiście most w powietrze wysadzili

anarchiści, no to gdzie się teraz spotkamy?

Wszędzie duszno i ciasno - lecz znam ja pewien kraj pod nazwą

Farlandia, tam jest niebo śpiewające i palmy.

No, no, nie płacz, nie troskaj się, nie martw, że tego mostu już nie ma

- my się jutro w Farlandii spotkajmy:

*

Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą - tak - tak - tak.

Tu wszystko zostało, tu więcej nie wrócę - nie - nie - nie.

Ptaki nad palmami, w palmach słodkie miąższe - mi-ma-mi.

Karmimy się snami, a w snach znów najdroższe palmy.

Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą - za dużo.

To jest kraj, który jedziemy odkryć, bardzo wiotki, bardzo słodki -

Farlandia.

1934

O mej poezji

Moja poezja to jest noc księżycowa, wielkie uspokojenie; kiedy poziomki

słodkie są w parowach i słodsze cienie.

Gdy nie ma przy mnie kobiet ani dziewczyn, gdy się uśpiło wszystko i

świerszczyk w szparze cegły trzeszczy, że bardzo miło.

Moja poezja to są proste dziwy, to kraj, gdzie w lecie stary kot usnął

pod lufcikiem krzywym na parapecie.

1934

O naszym gospodarstwieŃ

fraszka

O, zielony Konstanty, o, srebrna Natalio! Cała wasza wieczerza

dzbanuszek z konwalią; wokół dzbanuszka skrzacik chodzi z halabardą,

broda siwa, lecz dobrze splamiona musztardą, widać, podjadł, a wyście

przejedli i fanty - o, Natalio zielona, o, srebrny Konstanty!

1934

Ballada ślubna II

Skuła nam nogi ciemna siła w płynie tłoczonym z maku, lecz całe

szczęście, że świeciła twa klamra ze szmaragdu;

kłułem policzki, bilem pięścią w rozmarzających dymach, bo sen od maku

szedł krawędzią - ciemnoniebieski ślimak;

Karakuliambro, olbrzym słodki ze starych bohomazów, to był łeb śpiący

twojej ciotki, Wielkiej Xiężnej Kaukazu;

stal świecznik z pięciu Murzynami przy śpiącej w oknie, blisko - ślimak

obwąchał ją różkami, a potem zniknął nisko;

i ty zniknęłaś nagle. - Gdzieś ty? Lecz głos mi w piersiach zamarł... -

Ach, tutaj jestem, tu, gdzie świeci ta ze szmaragdu klamra;

chciałem zapalić kandelabry, nie dałaś, smagła panno, i przez korytarz

jak przez Afrykę szliśmy jeszcze nie znaną;

do stajni trzeba było dobiec: zdawało się daleko... Na wiązce słomy

spał Joe, chłopiec Dickensa, wuja twego;

owczarz z obliczem spał wesołem, a księżyc stał za węgłem, więc sam

karetę wyciągnąłem i koni sześć zaprzęgłem;

podczas odjazdu żadnych osób, pudel gniotących w piętę, bo Biblia

tylko, rurki do włosów Wielkiej Xiężnej świśnięte;

ach, jak się śmiałaś, niegodziwa, kiedym zacinał konie, że ciotka na

Murzynów kiwa, by szli do łóżka do niej!

Na przełaj! przez truskawki, miła, dojedzie się do traktu - gadały koła

i świeciła twa klamra ze szmaragdu.

1934

Piosenka

Moja mała bardzo lubi rosół, moja smagła, moja smukła. Gdy je rosół, to

ja jestem wesół, bo to szczęście, gdy jest rosół i bułka.

W oberży dla bezrobotnej inteligencji, pod afiszem Ligi Morskiej i

Rzecznej, moja mała ma miejsce bezpieczne; dużą łyżkę trzyma w małej

ręce.

Tuż w szachy grają dwa biedne diabły - śnieg, śnieg po Wilnie hula.

Kreślę na dłoni smukłej i smagłej drogę dla bajki o Trzech Królach.

1934

Ofiara świerzopa

Jest w I Księdze "Pana Tadeusza" taki ustęp, panie doktorze: "Gdzie

bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała..." I właśnie przez ten

świerzop neurastenia cała... O, Boże, Boże...

Bo gdy spytałem Kridla, co to takiego świerzop, Kridl odpowiedział: -

Hm, może to jaki przyrząd? Potem pytałem Pigonia, a Pigoń podniósł

ramiona.

Potem ryłem w cyklopediach, w katalogach i w słownikach, i w

staropolskich trajediach, i w herbarzach, i w zielnikach... Idzie jesień

i zima. Ale świerzopa ni ma.

Już szepcą naokół panie: - Cóż się zrobiło z chłopa! Dziękuję, panie

Adamie!!i Jestem ofiara świerzopa.

1934

Instrumentami potrząsać

Instrumentami potrząsać, gdy wschodzi księżyc, gdy lekka noc i słodkie

szmery naokół. Konie wieńczyć kwiatami, morze kołysać na piersiach jak

żonę pochmurnooką, witać poranki idące zza gór jak dzieci do szkoły.

Instrumentami potrząsać, gdy wschodzi słońce, usta kobiety ukochać nad

wszystko, nad słońce i księżyc, świat do serca przycisnąć jak bukiet

fiołków, a serce zawiesić nisko nad ziemią jak gwiazdę wróżącą pogodę.

1935

Wilno, ulica Niemiecka

Wilno, ulica Niemiecka zdradziecka i zbójecka: Każesz dać sobie

cytrynę, zawiną ci mandolinę. W końcu sam nie wiesz, gdzie wina: czy

cytryna miała być, czy mandolina. W Wilnie ulicą Niemiecką nie chodź,

chrześcijańskie dziecko.

Tygrysy z szyldów futrzarzy okropne szczerzą kły. Wariat herbatę w

samowarze obnosi pośród mgły. Konkurent puścił plotkę, że z pluskiew

herbata. Przestali pić. Ciężkie lata na wariata. Na Niemieckiej ulicy w

Wilnie jest więcej rozpaczy niż piasku na pustyni.

Od lat na Niemieckiej ulicy kuśnierze i pasamonnicy żal czują, lęk i

wstyd: Bo ciągle malarscy mistrze malują: "Ceny najniższe!" lecz nie

kupuje nikt. "Spal, Jahwe, Niemiecką ulicę! co pójdę sprzedawać? Chmury z

księżycem?!"

Wariat z herbatą lata boso. A Kryzys kroczy jak śmierć z kosą przez

ulicę Niemiecką i dalej, gdzie jest więcej rozpaczy niż w morzu korali.

Na Niemieckiej ulicy, kochani, troszkę ucisza się w piątek.

Przegadują się tajemnym znakiem białe świeczki dziewięciorakie A

Zyskind cierpi na żołądek.

Zły Zyskind zerka z pięterka na żonę w starych lakierkach: - Ach, jaki

brzydki chód!

Nad mordą tygrysa piątkowe niebo zwisa, jak rulon głupich nut.

Wilno. Niemiecka ulica. Najlepszy bilard u Szpica.

1935

Szafirowa romanca

Szafirową nitkę wieczór plącze, szafirowe cienie zwodzą nas, szafirowy,

szafirowy chłopcze, że mnie kochasz, powiedz jeszcze raz. Jeszcze raz w

sekrecie szukasz moich rąk, jeszcze raz jak pierścień drży księżyca

krąg, jeszcze raz namowy i rozmowy, jeszcze raz, mój chłopcze szafirowy

- jeszcze raz w jaśminy, jeszcze raz pod wiatr, jeszcze raz popłynie

pieśń bez słów przez świat, jeszcze raz powróżysz z płatków róży i

powtórzysz wszystko jeszcze raz.

Jeśli kiedyś będziesz w wielkiej biedzie, zagubiony w plątaninie lat,

do altany dawnej cię powiedzie, zaprowadzi szafirowy ślad - szafirowe

ptaki z szafirowych gniazd, szafirowe szlaki szafirowych gwiazd,

szafirowe noce i noc owa od szafiru cała szafirowa, szafirowe suknie,

szafirowy cień, w szafirowym oknie szafirowy dzień. Jeśli raz pokochasz w

życiu szafir, pójdziesz w szafir jako jedna z gwiazd.

1935

2-aj maturzyści

Gdy księżyc stęchłym "Sidolem" złe miejskie niebo wyczyści, wychodzą na

głupi spacer dwaj maturzyści.

Postacie prawie bliźniacze, jak wałek podobny do wałka, przystając,

jeden zapłacze, a drugi załka:

Bo cóż, że skończyli szkoły, cóż, że w kieszeniach matury? Jeden z nich

niewesoły, drugi ponury.

Dzień cały stukali-pukali - niestety: wszystko zajęte... Żebyż choć

zostać kelnerem lub konfidentem!

Nazajutrz, kiedy się ściemni, bez celu znów i korzyści w noc ciemną

wyjdą jak cienie dwaj maturzyści.

1935

Wciąż uciekamy

Wciąż uciekamy. Z miasta do miasta. Inteligenci. Tęskniąca nacja.

Ginąca klasa. Mali, zmarznięci.

Milionem rodzin. Z gramofonami. Z kraju do kraju. - Powiedzcie, gdzie

jest wasza ojczyzna? Wciąż nas pytają.

A my nie wiemy; a my płaczemy, jak woda morska. Pod sztuczną palmą

listy piszemy na brudnych dworcach.

1936

Wizyta

Proszę, proszę, rozgość się, serdeczny, rozejrz się dokładnie po

wszystkim; to jest czajnik - prawda, jaki śmieszny? z gwizdkiem.

To mruczenie? Powiem ci w sekrecie: jest mruczeniem kota Salomona. A ta

pani zamyślona, z kwiatami - to moja żona.

1936

Skumbrie w tomacie

Raz do gazety "Słowo Niebieskie" (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) przyszedł maluśki staruszek z pieskiem. (skumbrie w tomacie

pstrąg)

- Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem! (skumbrie w tomacie skumbrie

w tomacie) - Ja jestem król Władysław Łokietek. (skumbrie w tomacie

pstrąg)

Siedziałem - mówi - długo w tej grocie, (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) dłużej nie mogę... skumbrie w tomacie! (skumbrie w tomacie

pstrąg)

Zaraza rośnie świątek i piątek. (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)

Idę na Polskę robić porządek. (skumbrie w tomacie pstrąg)

Na to naczelny kichnął redaktor (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)

i po namyśle powiada: - Jak to? (skumbrie w tomacie pstrąg)

Chce pan naprawić błędy systemu? (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) Był tu już taki dziesięć lat temu. (skumbrie w tomacie pstrąg)

Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło. (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) Krew się polała, a potem wyschło. (skumbrie w tomacie pstrąg)

- Ach, co pan mówi? - jęknął Łokietek; (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) łzami w redakcji zalał serwetę. (skumbrie w tomacie pstrąg)

- Znaczy się, muszę wracać do groty, (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) czyli, że pocierp, mój Władku złoty! (skumbrie w tomacie

pstrąg)

Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie! (skumbrie w tomacie skumbrie w

tomacie) Chcieliście Polski, no to ją macie! (skumbrie w tomacie pstrąg)

1936

Pięć donosów

`ty

I

`ty

"Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście jest pięć wdów po

gienierałach armii carskiej i że się to zaczęło znów:

czyli, że jak w poprzednim liście donieść miał zaszczyt Gwóźdź, mój

zięć, ledwo na niebie księżyc błyśnie, gra w pięciu domach gitar pięć.

Gitary są własnością mężczyzn, których nazwiska będę znał - i spać nie

możem, tak się męczym, bo słychać wciąż: "Razbiej bakał!"

Potem rydzyki, grzybki, zrazy żre każda piękność z gachem swym i łupią

pięć do ośmiu razy, że aż się nogi chwieją im.

Jeśli tak wszystko zacznie chwiać się w tej biednej Polsce - ładny

kwiat! wtedy rozbiory, panie bracie, i święta racja: Saisonstaat -

O czym poufnie i bez krzyku donoszę, panie naczelniku."

II

"Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście student Bresz czesze

się bardzo ekscentrycznie, przedziałek z tyłu robiąc też.

Wszyscy się u nas czeszą podług stołecznych życzeń, od iks lat, a tylko

Bresz ma manię podłą być takim czymś na własny ład.

Kiedy na Obchód Konstytucji sam pan starosta zjedzie z Płaz, Bresz

głowy tył pokazać musi, w zamęt wprawiając karność mas.

Starosta, według świętych reguł na jeża, wznosi: "Hip-hurraa!" A Bresz,

on stoi zawsze z brzegu i tym przedziałkiem naród dźga.

I coraz więcej, widzę, ludzi zaczyna czesać się jak Bresz: Bortkiewicz,

Durski, Bigda, Cudzik, Hopla-Konecki i de Wesz...

O trądzie wśród akademików donoszę, panie naczelniku."

`ty

III

`ty

"Donoszę, panie naczelniku (czy kiciuś naczelnika zdrów?), że student

Bresz siedział wieczorem u jednej z wyż. wspomnianych wdów.

Na stole stary stał samowar, zakąski różne, zjesz, co chcesz - i nagle

rzekł poniższe słowa do grzesznej wdowy student Bresz:

- Pani Rosjanką jest, Tatiano, i znał Tołstoja pani mąż, niech pani

powie, skąd co rano taki się smutny budzę wciąż?

A przecież mam już niepodległość i wojsko własne, własny skarb, ale ta

cała niepodległość ciąży na plecach mi jak garb.

I Wisłę mam, i inne rzeki, i własną sól, i własny len. A ja bym chciał

gdzieś w kraj daleki, co samą nazwą wprawia w sen...

O monologach romantyków donoszę, panie naczelniku."

`ty

IV

`ty

"Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście..." ale tu list został

ciężko czymś pocięty, jak gdyby brzytwą w miejscach stu.

Sprawca, co dziury powycinał, musiał to być niedobry człek, więcej i to

była wielka świnia, bo przedziurawił, potem zbiegł:

Lecz jeśli świnia, mój ty Boże, inaczej czyż postąpić miał? A może

uciekł aż nad morze i teraz błądzi pośród skał?

Może ma dziatki, dużo dziatek, dziatki też błądzą z nim we łzach... a

może to był reumatyk lub syfilityk - myśleć strach!

Tu noc, pioruny w dzieci biją, słychać ryk fal i wiatru świst... lecz

po coś zniszczył, stara świnio, ten może najciekawszy list?!!

O starych świniach w mym kraiku donoszę, panie naczelniku.

`ty

V

`ty

"Donoszę, panie naczelniku, że przed godziną moja żona się zapytała: -

Co to jest takiego grupa Laokoona?

Czułem, że tu jest coś z otchłani, a właśnie był na obiad śledź; śledź

mi jak dyszel stanął w krtani: - Musisz z nią coś wspólnego mieć!

Z tą grupą! - rzekłem jak we mgle od strachu. - Znamy doskonale

parlamentarne grupy, ale tej "Grupy Laokoona" nie!

Na własną rękę więc w powiecie zrobiłem z Waciem mały huk - i co

powiecie, co powiecie? wyśnił się student Bresz, mój wróg!

U jednej z wdów mrowisko śliczne nakryłem: Bresz i inne bubki, a w

książce niby historycznej fotografijkę całej grupki,

którą załączam - podpis Ś. B. jest na odwrocie - jasne: Bresz! Proszę

się przyjrzeć: świętą rzeźbę udają, lecz się, bratku, strzeż!

Bresza pod kluczyk i po krzyku - radziłbym, panie naczelniku..."

1934

Zima z wypisów szkolnych

Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda;

módl się, dziecino, z całą krainą - niech Bóg mu siły doda; śnieżku

naprószył, śnieżek poruszył dobry pan wojewoda.

A któż na szybach maluje kwiaty, czy mróz, czy mróz, dziecino? Nie, to

rączuchną dla ciebie, żabuchno, starosta ze starościną; srebrzyste

prążki, listki, gałązki dla ciebie, dziwna dziecino.

A któż te śliczne zawiesił sople za oknem u okapu? Czy może także mróz

niedobry swą fantastyczną łapą? Nie, moje złoto, to referenci,

podkierownicy, nadasystenci nocą nie spali, hurra! wołali, sople

poprzyklejali.

Hej, tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły, przez okno

rzuca spojrzenia bystre, bo chce, by dla ciebie były zimą sopelki, śniegi

i lody: wszystkie zimowe wygody.

Jeżeli tedy sanki usłyszysz i dzwonki ich tajemnicze, wiedz: to

minister w skupionej ciszy nacisnął taki guziczek, że sanki dzwonią i

gwiazdki lśnią nad miastem i nad wsią.

1936

Strasna zabaŃ

- wiersz dla sepleniących

Pewna pani na Marsałkowskiej kupowała synkę z groskiem w towazystwie

swego męza, ponurego draba;

wychodzą ze sklepu, pani w sloch, w ksyk i w lament: - Męzu, och, och!

popats, popats, jaka strasna zaba!

Mąz był wyzsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze i mówi: - Zecywiście coś

skace po trotuaze! cy to zaba, cy tez nie, w kazdym razie ja tym

zainteresuję się;

zaraz zadzwonię do Cesława, a Cesław niech zadzwoni do Symona - nie

wypada, zeby Warsawa była na "takie coś" narazona.

Dzwonili, dzwonili i po tsech latach wrescie schwytano zabę koło Nowego

Świata; a zeby sprawa zaby nie odesła w mglistość, uządzono historycną

urocystość;

ustawiono trybuny, spędzono tłumy, "Stselców" i "Federastów" - słowem,

całe miasto.

Potem na trybunę wesła Wysoka Figura i kiedy odgzmiały wsystkie

"hurra", Wysoka Figura zece tak:

- Wspólnym wysiłkiem ządu i społeceństwa pozbyliśmy się zabiego

bezeceństwa - panowie, do góry głowy i syje!

A społeceństwo: - Zecywiście, dobze, ze tę zabę złapaliście, wsyscy

pseto zawołajmy: "Niech zyje!".

1936

Anińskie noce

Korale twoje przestań nizać, wiatrowi bardziej jestem rad, bo jak

muzyka Albeniza przewraca nas na łóżko wiatr.

Księżyc diamentem szyby tnie, na zachód lecą ptaki, pająk nad łóżkiem

zwiesza się - szkoda, że nie baldachim.

Upiorny nonsens polskich dni kończy się nam o zmroku. Teraz jak wielki

saksofon brzmi noc taka srebrna naokół.

I wielkim, bezkresnym wachlarzem wachluje nas chłopiec nieduży,

szmaragdy w uszach ma, on jest Murzyn, a my nazywamy go Nocą.

1937

Dzięcioł i dziewczyna

Dzięcioł w drzewo stukał, dziewczę płakało; dzięcioł w drzewo stukał,

dziewczę płakało; dzięcioł w drzewo, proszę, proszę, a dziewczynie łzy

jak groszek albo jak te perły względnie kakao.

Jechał premier drogą, śle dworzanina; jechał premier drogą, śle

dworzanina; wraca dworzan (radca Żaczek); - Dzięcioł puka, dziewczę

płacze. Drży, bo nie wie, dobra czy zła nowina.

Struchlał dwór w ogóle, jak w takich razach; struchlał dwór w ogóle,

jak w takich razach... - Hej! - huknął premier w lesie, zapisał coś w

notesie, zapisał coś w notesie i jechać kazał.

1938

Już kocham cię tyle lat

Już kocham cię tyle lat na przemian w mroku i w śpiewie, może to już

jest osiem lat, a może dziewięć - nie wiem;

splątało się, zmierzchło - gdzie ty, a gdzie ja, już nie wiem - i myślę

w pół drogi, że tyś jest rewolta i klęska, i mgła, a ja to twe rzęsy i

loki.

1938

+

Noctes aninenses

I. Krewny Ganimeda

Ona mi powiedziała: "Zgaś lampę na werandzie, już północ, no! nie bądź

głupi!" A chwiałem się na nogach jak flaszka na okręcie, bo mnie zapach

jaśminu upił;

i nagle zobaczyłem, jakbym się ze snu ocknął, przez szybę w dzikim

winie: werandę, dzikie wino i ową lampkę nocną, wiszącą na kroksztynie.

Kroksztyn był morski konik, takem to nagle odczuł, bo inne zwidziało się

wszystko, a świeca - biedna babcia uwięziona w kloszu, wiatrowi na

pośmiewisko;

więc gdy on szedł werandą, woniejący, komiczny, cały w ironiach, w

półtonach, to lampa na kroksztynie, na łańcuchu, pod liśćmi kołysała się

jak podchmielona,

gubiąc światełka różne. Tak promień za promieniem cały winograd oplótł,

a gdy wiatr blask pchnął dalej, stał się jednym promieniem promieniejący

ogród.

I ujrzałem raptownie, ażem się przestraszył, wiele dziwów za sprawą muzy

- i wdarła się muzyka i noc do serc naszych. jak woda, gdy spuszczą

śluzy.

Górą sunęły chmury, wolno, jak wół za wołem, zasię w blasku stawał bór

za borem, aż zmogły mnie te chmury i ta noc i runąłem, jakby w kark

rażony toporem.

A wtedy święta rosa zdjęła mi upał z czoła, ptak się jakiś odezwał w

życie... Kołowałem na nocy, jakby zaśnięta pszczoła na gramofonowej

płycie.

Wtedy oczom zamkniętym otworzyła się nowa dal śmiertelna, a uszom organy

- i ujrzałem dąbrowy dla królewskich polowań i drogi dla zakochanych;

jaśmin znowu zapachniał, wiater znowu zalatał, noc mi w usta wpadła jak

morwa; i przywarłem do ziemi, i chwyciłem się kwiatów, żeby Zeus mnie w

górę nie porwał;

gwiazdy poczęły wschodzić; zagwieździło się niebo; trząsłem nimi jak

pękiem kluczy; i przychodziła do mnie sosna i inne drzewo, i prosiły:

"Instrument z nas uczyń".

Potem świerszcz się odezwał, potem drugi i trzeci i zagrały świerszczami

pagórki. I przeszedł kot Salomon, i oczami oświecił klamkę zielonej

furtki.

II. Pieśń o nocy czerwcowejŃ

- Uwertura

Kiedy noc się w powietrzu zaczyna, wtedy noc jest jak młoda dziewczyna;

wszystko cieszy ją i wszystko śmieszy, wszystko chciałaby w ręce brać.

Diabeł dużo jej daje w podarku, gwiazd fałszywych z gwiezdnego

jarmarku, noc te gwiazdy do uszu przymierza i z gwiazdami chciałaby

spać.

Ale zanim dur gwiezdny ją oplótł, idzie krokiem tanecznym przez ogród,

do ogrodu przez senną ulicę - dzwonią nocy ciężkie zausznice

i przy każdym tanecznym obrocie szmaragdami błyszczą kołki w płocie,

wreszcie do nas, pod same okna! i tak tańczy, i śpiewa nam:

Noc śpiewa

Ja jestem noc czerwcowa, królowa jaśminowa, zapatrzcie się w moje

ręce, wsłuchajcie się w śpiewny chód.

Oczy wam snami dotknę, napoje dam zawrotne i niebo przed wami rozwinę

jak rulon srebrnych nut.

Oplącze was to niebo, klarnet uczynię z niego i będzie buczał i

huczał, i na manowce wiódł.

Ja jestem noc czerwcowa, jaśminowa królowa, znaki moje są: szmaragd i

rubin, a pieśń moja silniejsza niż głód.

Noc tańczy

Nawet ćmy zadrzemały przy lampie i świerszcz zamilkł, i ogród zamilkł -

bo tańczyła noc wokół klombu, potrząsając bransoletami;

kurz muzyczny spod stóp jej wypryskał i z bolesnym blaskiem frunął do

nas; szmaragdowe toczyły koliska raz w raz w górę rzucane ramiona.

Nagle irys pod płotem zakwitł i zapatrzył się w nocy źrenice, z domków

swoich wyszły senne szpaki, by choć spojrzeć na tanecznicę;

zasię ta, wokół klombu, z brzękadłem, jeszcze raz, jeszcze raz i na

powrót, aż się stał brząkającym szmaragdem stopą nocy trącony ogród,

a nasz klomb powierzchnią zwierciadła, gdzie spoczęły wszystkie

konstelacje... i krzyknęła noc, i upadła do twych stóp jak raniony

gacek.

Noc umiera

Już się księżyc zasępiał i mętniał, lecz zielone jeszcze oczy miał i

duże; nieobeszła otwarła się głębia dla dywanów i dla poduszek.

Gwiazdy z myrry i gwiazdy ze złota układały na szybach swój rebus, a z

chmur ku nam jakby po schodach zstępowało śpiewanie niebios.

Wtedy z płaczem wznieśliśmy ramiona jako dwoje przerażonych pogan:

"Nocy, stań się dla nas nieskończona, nocy krótka, dzwonnico wysoka!"

Ale tylko nastraszył nas gacek i zapiszczał, i śmignął, i zginął; a w

pokojach z przewróconych flaszek krwią bydlęcą pachniało wino.

Wtedy noc się znowu ukazała, zatańczyła i tak zaśpiewała:

"Ja jestem noc czerwcowa, Bóg mnie do trumny chowa. Szmaragdy moje,

rubiny rozkradli, gdy księżyc zgasł;

zostały mi tylko zmarszczki, ach! byle szmer mnie straszy! zatańczę wam

gniewny taniec wokół klombu ostatni raz..."

Coda

Heeej! pogubiły się rubiny i szmaragdy tej dziewczyny Heeej!

Liść za liściem ogniem błysnął, ranek przyszedł, wiatr i sen.

Pod okapem zasnął gacek, z klombu prysły konstelacje, poginęły,

odfrunęły do swych starodawnych stron.

III. Nocny testament

Ja, Konstanty, syn Konstantego, zwany w Hiszpanii mistrzem Ildefonsem,

będąc niespełna rozumu, piszę testament przy świecach.

Ćmy się, zaznaczam, kręcą przy lichtarzach i drżą, i ręka mi drży - a

więc majstrowi, co lichtarze stwarzał, zapisuję czerwcowe ćmy.

Jeśli kiedy go rozwlecze chandra, w wieczór będzie wśród tych ulic

stąpał, ćmy się zaczną kręcić na werandach, gasnąć kule niebieskie na

klombach, ćmy zobaczy, twarze w złotym dymie i przystanie. I wspomni me

imię.

A poetom żyjącym i przyszłym zapisuję mój kaflowy piec, w nim spalone

myśli i pomysły, czyli różne gry niewarte świec, nadto księżyc, pełny mój

kałamarz, co mi sprzedał go wędrowny kramarz.

Jeśli tedy kiedyś, w latach innych, jak ja dzisiaj nocą wzniosą głos i

rozłożą swoje pergaminy, wzdychać zaczną, jak uwiecznić noc - to ja będę

w kuszeniach chmur, w pergaminach i skrzypieniach piór, bom ja nocą

zaszumiał i odszumiał, i do dna jej partytury zrozumiał.

Córce mojej Kirze, tancerce, zapisuję niebiosa siódme, cherubinów

modlących się z tercyn, szum wysoki i światła ułudne, i przyrodę jak

skrzynię sekretów - niechaj z niej się uczy swoich baletów.

Teofilowi, gdy się w mieście zmierzchnie, daję całą uliczkę do szeptów

oraz pewną bramę na Lesznie, gdzie był kuty w żelazie Neptun, ale uciekł,

bo miał wstręt do miasta. Teraz w niebie jest spokojna gwiazda.

Wszystkim dobrym cały czar, co wezbrał na tej ziemi, daję jak alfabet:

pory roku ze złota i srebra i dzięcioły, i te muszki nawet wieczorami,

wielkim rojem, przy akacjach, w głębi zorza, z której się nie wraca...

Wierszom moim fosforyczne furie blaskiem w wertep ciemny i zły - a

mojej Smagłej, mojej Smukłej, mojej Pochmurnej łzy.

1939

Troszeczkę pomarzyć

Ja wiem: groźne telegramy i na fotosach kolega Attyla... wojna? Wojenkę

znamy ale miła nam i krotochwila.

A porządek jest taki: najprzód ogródkiem, między georginie, te

śmieszne, potem koło bzów... i przez furtkę, i ulicą, i na pole

wietrzne.

Tam już pszczoły latają na skrzydełkach bogatych, zaś na kwiatach drżą

rosy kropelki, kołują cienie ptaków, a ponadto są kwiaty, co się zwą

Matki Boskiej pantofelki.

Kwiaty są, by je zrywać, a cienie, by je gonić, a strumień, by usnąć

przy strumieniu, a w braku telefonu na leśnych dzwonkach dzwonić można w

sprawach o wielkim znaczeniu.

A jeszcze można krążyć w cieniu starych kolegiat i jak kraskę łowić

marzenie, które jest zawsze dalej, dalej, aż tam gdzie rzeka, a rzeka to

znaczy uspokojenie...

`ty

* * *

`ty

Polska jesień nadchodzi, pogodna i nagrzana, i złocista, jak uśmiech

dziecka... A może, mój Attylo, pan twierdzi, proszę pana, że "polska

jesień" jest też niemiecka?

1939

Długom błądził i szukał

Długom błądził i szukał, świat mnie zalewał jak woda, pełen stworów

dziwacznych, niksów, wodników, rusałek, aż pewnego wieczoru znalazłem,

czego szukałem - żonę pochmurnooką, małego, słodkiego kobolda. Gdy pada z

deszczem zmrok, gdy męczy mnie nuda i trwoga, gdy strach pospołu z

psalmistą tak spijam, jak ciemne wino, splatam za wierszem wiersz jak

wianek z rozmarynu na głowę słodkiego kobolda, na głowę małego boga.

1939

Dziwni letnicy

Już tamci się rozjechali, a czemu oni zostali i tak się ciągle trzymają

za ręce?

Jeszcze oboje tacy młodzi, ale ona smutna i on smutny chodzi, jakby tu

mieli nie wrócić więcej.

Ona już sobie ust nie maluje, on pisze listy i płacze; wieczorem snują

się koło domu, gryzą ich jakieś rozpacze.

A przyjechali tacy szczęśliwi, on rano łowił ryby, ona czytała i nagle

jakby ktoś im życie pokrzywił, w sercach siejąc trwogę i hałas.

Teraz wzdłuż ścian pełnych miniatur błądzą, obcy całemu światu - o,

czemu nie wracają, gdy im urlop minął!

On czasem przed nią klęknie na kolanach, jakby chciał jej powiedzieć:

"Przebacz mi, kochana", ale milczy i łzy mu płyną.

Powiedziała wczoraj ciotka, ta wysoka, że się pewnie przestali

kochać... spójrzcie! schodzą ku jezioru z pochyłości.

Jeśli diabeł im to zrobił na złość, Ty im, Boże, serca znowu zazłoć, bo

jakże dzisiaj żyć bez miłości!

1939

Pieśń o żołnierzach Westerplatte

Kiedy się wypełniły dni i przyszło zginąć latem, prosto do nieba

czwórkami szli żołnierze z Westerplatte.

(A lato było piękne tego roku.)

I tak śpiewali: - Ach, to nic, że tak bolały rany, bo jakże słodko

teraz iść na te niebiańskie polany.

(A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.)

W Gdańsku staliśmy tak jak mur, gwiżdżąc na szwabską armatę, teraz

wznosimy się wśród chmur, żołnierze z Westerplatte.

I ci, co dobry mają wzrok i słuch, słyszeli pono, jak dudnił w chmurach

równy krok Morskiego Batalionu.

I śpiew słyszano taki: - By słoneczny czas wyzyskać, będziemy grzać się

w ciepłe dni na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął i smutek krążył światem, w środek

Warszawy spłyniemy w dół, żołnierze z Westerplatte.

1939

Sen żołnierza

Płynie w łodzi zielonej... ach, do domu tak blisko! chwila jeszcze i

schyli się nad córeczki kołyską.

Żona zaklaszcze w dłonie, jak ptak do furtki pomknie - zaczerwienią się

mocniej na klombach pelargonie.

Przy furtce pocałunki, przy furtce łzy rzęsiste... Jak cicho! Córka

śpi. Dzięki Ci za to, Chryste!

- Matka zdrowa? - Zdrowiutka. Ot, wszystko po dawnemu. Co było -

przeminęło, dziękować Najwyższemu!

- Głodnyś? Nie, nie! nie trzeba. - A może chcesz herbaty? - Nie, nie.

Daj się zapatrzeć w ciebie, w dziecko i w kwiaty.

1939.

Pisane w niewoli

List jeńca

Kochanie moje, kochanie, dobranoc, już jesteś senna - i widzę Twój cień

na ścianie, i noc jest taka wiosenna!

Jedyna moja na świecie, jakże wysławię Twe imię? Ty jesteś mi wodą w

lecie i rękawicą w zimie;

Tyś szczęście moje wiosenne, zimowe, latowe, jesienne - lecz powiedz mi

na dobranoc, wyszeptaj przez usta senne:

za cóż to taka zapłata, ten raj przy Tobie tak błogi?... Ty jesteś

światłem świata i pieśnią mojej drogi.

Obóz Altengrabow,

1942

Pieśń o fladze

Jedna była - gdzie? Pod Tobrukiem. Druga była - gdzie? Pod Narvikiem.

Trzecia była pod Monte Cassino.

A każda jak zorza szalona, biało-czerwona, biało-czerwona!

czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina, biało-czerwona.

Zebrały się nocą flagi. Flaga fladze dodaje odwagi: - No, no, nie bądź

taka zmartwiona.

Nie pomogą i moce piekła: jam ciebie, tyś mnie urzekła,

nie zmogą cię bombą ni złotem i na zawsze zachowasz swą cnotę.

I nigdy nie będziesz biała, i nigdy nie będziesz czerwona,

zostaniesz biało-czerwona jak wielka zorza szalona, czerwona jak puchar

wina, biała jak śnieżna lawina, najukochańsza, najmilsza,

biało-czerwona.

Tak mówiły do siebie flagi i raz po raz strzelił karabin, zrobił dziurę

w czerwieni i w bieli. Lecz wołały flagi: - Nie płaczcie! Choćby jeden

strzępek na maszcie, nikt się zmienić barw nie ośmieli. Zostaniemy

biało-czerwone, flagi święte, flagi szalone. Spod Tobruku czy spod

Murmańska, niech nas pędzi dola cygańska, zostaniemy biało-czerwone, nie

spoczniemy biało-czerwone,

czerwone jak puchar wina, białe jak śnieżna lawina, biało-czerwone.

O północy przy zielonych stolikach modliły się diabły do cyfr. Były

szarfy i ordery, i muzyka i stukał tajny szyfr.

Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym rozwiązywały biało-czerwony

problem.

Łkała flaga: - Czyżem powinna zginąć, bo jestem inna? Bo nie taka...

dyplomatyczna, bo tragiczna, bo nostalgiczna, ta od mgieł i od tkliwej

rozpaczy, i od serca, które nic nie znaczy, flaga jak ballada

Szopenowska, co ją tkała sama Matka Boska.

Ale wtedy przyszła dziewczyna i uniosła flagę wysoko, hej, wysoko, ku

samym obłokom! Jeszcze wyżej, gdzie się wszystko zapomina,

jeszcze wyżej, gdzie jest tylko sława i Warszawa, moja Warszawa,

Warszawa jak piosnka natchniona, Warszawa biało-czerwona,

czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina, biało-czerwona,

biało-czerwona, ohej, biało-czerwona.

Obóz Altengrabow,

1.X.1944

Matka Boska stalagów

Była już prawie zima, lecz wiatr południowy dmuchał i pachniał wstążkami

dziewcząt. A był bliski drutom bukowy las, a buki były podobne nutom.

Stamtąd wyszła do jeńca i powiedziała: - Posłuchaj!

Kładę ci dłonie na włosach, by miłosierdzie z odwagą spleść w sercu

twoim, ażebyś - czuły i mocny - wytrwał. Ja jestem spokój twych nocy i

walka dnia, i modlitwa, i długi obłok złocisty - Matka Boska Stalagów.

Znam wasze wszystkie troski i wszystko, co was zasmuca, listy i noce

samotne, i dni beznadziejnie długie, ja troski wasze jak kwiatki splatam w

szumiący bukiet i składam na stopniach tronu mojego Pana - Jezusa.

Wtedy Pan Jezus powstaje, odkłada na chwilę berło i każdej trosce

najmniejszej nadaje tak śpiewne imię, że jedna się staje rubinem,

szmaragdem inna lub perłą, a ta najcięższa, najkrwawsza wyrasta w drzewo

olbrzymie.

Ja wiem, jak to wszystko boli, więc jestem do końca z wami blaskiem nad

waszą rozpaczą i śladem na śnieżnej bieli, a jeszcze palmą i wieńcem dla

tych, co zęby zacięli - jak deszczem słodkim na kwiaty, spadam na włosy

rękami.

Do widzenia. Już idę. Do uwięzionych kobiet. Ześlę im sny szeleszczące o

dzieciach w różowych sukienkach, o mężach dobrych, o życiu, co dźwięczy

jak piękna piosenka. A tym, co od ran pomarli, jarzębiną zakwitnę na

grobie.

Obóz Altengrabow,

listopad 1944

Ojczyzną moją jest muzyka

Ojczyzną moją jest muzyka. A ty jesteś jak nuta rzewna, z którą na

ustach, po latach, wraca się w muzykę jak do domu. Tylko się nie trwóż,

Saskia. Bo możesz mi być jeszcze tak strasznie potrzebna, że chyba tylko

śmierci. Ale już cię nie oddam nikomu.

Jeżeli wszystkie niebiosa i wszystkie w nich serafiny krzykiem tęsknoty

wybłagam, by się spełniła twa chwała, jeżeli powiem ci więcej: że jesteś

ponad rubiny, o jedno proszę cię, Saskia: - Nie bądź zarozumiała.

Pięć lat milczałem jak głaz stoczony ponad pochyłość, Pięć lat milczałem

jak lód - co będzie, gdy lody popłyną? I nagle na wargi spękane żywą wodą

upadła miłość i rozwiązała mi język jak wino.

Słuchaj, Saskia, cokolwiek się stanie, srebrną chmurą zostaniesz w

legendzie. Bo wypisane jest ogniem na ścianie: już cię nikt tak jak ja

kochać nie będzie.

Sięgnij po nieśmiertelność, Saskia, tak jak się sięga po szmaragd,

gitarę, wstążkę lub jabłko wysokie, rumiane ogromnie. Gitara, jabłko

przeminą. Jak komar brzęczy gitara. Lecz ja to w księgę zamykam. Saskia,

uśmiechnij się do mnie.

1945

Gwiazdy

Rozpłakały się gwiazdy Belgii nad mym zbłąkaniem, nad szaleństwem

wielkim, pozwoływały się, rozpłakały się, a jedna, ta niebieska, rzekła:

mój mały.

Rozpłakały się gwiazdy Niemiec też nade mną, żem taki szaleniec, że za

dużo naraz ukochałem, że najgłupsza mogła zwieść mnie gitara,

świeca nagle zapalona dobrą ręką i świecące przy tej świecy loki,

księżyc mały i wielkie obłoki, i przechadzki przez most pod wiatr z

piosenką.

Rozpłakały się gwiazdy niemieckie, a ta niebieska zapłakała jak nad

dzieckiem.

Gwiazdy czarne nad Notre Dame też widziały, jak bardzo byłem sam, a to

były gwiazdy Francji najlepsze. Więc gdy jęły płakać nade mną, już

niebiesko było, już nie ciemno i niebieski już był most i powietrze. A ta

mała, niebieska straszliwie, powiedziała: Ja mu się wcale nie dziwię.

Ale tylko gwiazdy Polski uciekły i krzyczały: to był człowiek wściekły,

niepotrzebny zakochany pasterz, niepotrzebna gwiazda nad masztem,

niepotrzebny kwiat, zbędny instrument, niepotrzebne drzewo z wiecznym

szumem, niepotrzebna rozkochana piosenka, niepotrzebny kościół, gdzie się

klęka, niepotrzebna ławka, gdzie się siada, i słodycz, i noc, i zagłada.

Paryż,

grudzień 1945

Pyłem księżycowym

Pyłem księżycowym być na twoich stopach, wiatrem przy twej wstążce,

mlekiem w twoim kubku, papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów,

ławką, gdzie spoczywasz, książką, którą czytasz.

Przeszyć cię jak nitką, otoczyć jak przestwór, być porami roku dla twych

drogich oczu i ogniem w kominku, i dachem, co chroni przed deszczem.

1946

[Gdybyś mnie kiedyś...]

Gdybyś mnie kiedyś miała przestać kochać, nie mów mi tego. Bóg tego

także nie czyni. Gdy ma zesłać zarazę i głód, On ciągle się śmieje z

wysoka, choć dobrze wie, że oazy przemieni w pustynię.

1946

Powrót do Eurydyki

Gdy mi wróżyli w Awinionie, wyszedł as trefl, gdy rzekła: Przełóż.

Zełgały karty. Do Eurydyki wróciłem, prowincjonalny Orfeusz.

A jeszcze w kartach wychodził sufler. Bardzo wysoki. Blondyn. Kamil.

Zaś mnie? Mnie mieli zatłuc kuflem w oberży "Pod Apostołami".

A tu na opak: Życie w śpiewie, dawny ton skrzypki mej cygańskiej -

czysty jak wzór tych chmur na niebie serafińsko-uzbekistański;

i ona, Ona, wciąż jak panna, jak ten najlepszy owoc w sadzie, jak ta

Natalia - Aleksandra, lecz ta Natalia, co nie zdradzi.

Dzień pełen pracy - no i płacy. Na rękopisie promień złoty. Widać, jak

by tu rzekł Horacy: hoc erat in votis.

1946

Romans

Księżyc w niebie jak bałałajka, ech! za wstążkę by go tak ściągnąć i na

serduszko -

byłaby piosnka bardzo nieziemska o zakochanych aż do szaleństwa,

nieludzko.

Jeszcze by można rzekę w oddali i cień od dłoni, i woń konwalii dziką;

ławkę przy murze, a mur przy sadzie i taką drogę, która prowadzi

donikąd.

1946

"Liryka, liryka, tkliwa dynamika"

Sam nie rozumiem, skąd to mi się bierze, że jestem mitologiczne

zwierzę, ni to świnio-byk i ni to koto-pies, w ogóle z innych stron:

liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.

Idę, powiedzmy, wieczorem z Arturem i nagle: księżyc wschodzi nad

murem, Artur ostrzega, bo dobry kolega: - Nie patrz. - A ja jak bóbr:

liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.

W takim "Przekroju" po prostu się boją, bo jak na przykład wejdę do

pokoju i się zamyślę, powiedzmy, o Wiśle, to zaraz łzy jak groch:

liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.

Wy się nie dziwcie, śliczni panowie, sześć lat po świecie tułał się

człowiek i nagle: Polską i harfa eolska, po prostu cud jak z nut:

liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.

Będziecie śmiać się, lecz daję słowo: ja czytam nawet "Gazetę Ludową" i

"Pokolenie", i wiersze w "Kamenie", i czytam, i szlocham, och! liryka,

liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.

Niech mnie zarąbią, niech honoraria wyda na wieńce Artur Maria! Ja

jestem Polak, a Polak jest wariat, a wariat to lepszy gość: liryka,

liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.

A po pogrzebie pod korniszon niech epitaphium mi napiszą: Tu leży magik

i małpiszon, pod spodem taki tekst: "Liryka, liryka, tkliwa dynamika,

angelologia i dal".

1946

Dlaczego ogórek nie śpiewaŃ

(z niedokończonej całościŃ

pt. "Miłosierdzie")

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem

rozwiązać by należało.

Jeśli ogórek nie śpiewa, i to o żadnej porze, to widać z woli nieba

prawdopodobnie nie może.

Lecz jeśli pragnie? Gorąco! Jak dotąd nikt. Jak skowronek. Jeżeli w

słoju nocą łzy przelewa zielone?

Mijają lata, zimy, raz słoneczko, raz chmurka; a my obojętnie

przechodzimy koło niejednego ogórka.

1946

List z fiołkiem

Do tygodnika "Przekrój" Exp.: K. I. Gałczyński

Obywatelu Redaktorze! Poezja to jest złoty szerszeń, co kąsa, więc się

pisze wiersze - cóż, człowiek pisze tak, jak może, Obywatelu Redaktorze.

Jesień jest na Krakowie dzisiaj i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń!

Wiaterek dmucha, słonko skrzy się, więc chodzę śliczny i beztroski - cóż,

człowiek chodzi tak, jak może, Obywatelu Redaktorze.

Czy mam zmartwienia? Tak, czasami, niewielkie, tak jak w niebie

gwiazdy, właściwie jedno (między nami), że życie ukochałem nazbyt - cóż,

człowiek kocha tak, jak może, Obywatelu Redaktorze.

Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty, że śmierć utopi w czarnym winie

wszystkie muzyczne instrumenty, kwiaty i wiersze, i brzoskwinie, to

przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktorze.

A jednak-żal. Odejść niełatwo. Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku.

Lecz może, dzięki mym kontaktom, będę aniołkiem na obłoku? Cóż, człowiek

fruwa tak, jak może, Obywatelu Redaktorze.

1946

Zaczarowana dorożka

Natalii - która jest latarnią zaczarowanej dorożki

`ty

I. Allegro

`ty

Zapytajcie Artura, daję słowo: nie kłamię, ale było jak ulał sześć

słów w tym telegramie: Zaczarowana dorożka Zaczarowany dorożkarz

Zaczarowany koń.

Cóż, według Ben Alego, czarnomistrza Krakowa, "to nie jest nic takiego

dorożkę zaczarować,

dosyć fiakrowi w oczy błysnąć specjalną broszką i jużeś zauroczył

dorożkarza z dorożką, ale koń - nie". Więc dzwonię: - Serwus, to pan Ben

Ali? Czy to możliwe z koniem? - Nie, pana nabujali.

Zadrżałem. Druga w nocy. Pocztylion stał jak pika. I urosły mi włosy

do samego świecznika: Zaczarowana dorożka? Zaczarowany dorożkarz?

Zaczarowany koń?

Niedobrze. Serce. Głowa. W dodatku przez firankę:

srebrne dachy Krakowa jak "secundum Joannem" niżej gwiazdy i liście

takie duże i małe.

A może rzeczywiście zgodziłem, zapomniałem?

Może chciałem za miasto? Człowiek pragnie podróży.

Dryndziarz czekał i zasnął, sen mu wąsy wydłużył i go zaczarowali

wiatr i noc, i Ben Ali? Zaczarowany dorożkarz Zaczarowana dorożka

Zaczarowany koń.

`ty

II. Allegro sostenuto

`ty

Z ulicy Wenecja do Sukiennic prowadził mnie Artur i Ronard, a to nie

takie proste, gdy jest tyle kamienic i gdy noc zielono-szalona, bo

trzeba, proszę państwa, przez cały nocny Kraków:

`ty

III. Allegretto

`ty

Nocne wypychanie ptaków, nocne kursy stenografii, nocny teatr król

szlarafii, nocne gorsety kolumbia, nocny tramwaj, nocna trumna,

nocny fryzjer, nocny rzeźnik, nocny chór męski cześć pieśni,

nocne sery, nocne mleko, nocne tańce Wieczystego,

nocne dziś parówki z chrzanem, nocne towary mieszane,

nocna strzałka: przy kościele! nocny szyld: Tyberiusz Trotz,

słowem nocni przyjaciele, wieczny wiatr i wieczna noc.

`ty

IV. Allegro ma non troppo

`ty

Przystanęliśmy pod domem "Pod Murzynami" (eech, dużo bym dał za ten

dom) i nagle: patrzcie: tak jak było w telegramie: przed samymi,

uważacie, Sukiennicami: Zaczarowana dorożka Zaczarowany dorożkarz

Zaczarowany koń.

Z Wieży Mariackiej światłem prószy. A koń, wyobraźcie sobie, miał

autentyczne uszy.

`ty

V. Allegro cantabile

`ty

Grzywa mu się i ogon bielą, wiatr dmucha w grzywę i w biały welon.

Do ślubu w dryndzie jedzie dziewczyna, a przy dziewczynie siedzi

marynarz.

Marynarz łajdak zdradził dziewczynę, myślał: Na morze sobie popłynę.

Lecz go wieloryb zjadł na głębinie.

Ona umarła potem z miłości, z owej tęsknoty i samotności.

Ale że miłość to wielka siła, miłość po śmierci ich połączyła.

Teraz dorożką zaczarowaną jedzie pan młody z tą młodą panną za miasto,

gdzie jest stara kaplica,

i tam, jak w ślicznej starej piosence, wiąże im stułą stęsknione ręce

ksiądz, co podobny jest do księżyca.

Noc szumi. Grucha kochany z kochaną, ale niestety, co rano

przez barokową bramę pełną sznerklów i wzorów wszystko znika na amen

in saecula saeculorum: Zaczarowana dorożka Zaczarowany dorożkarz

Zaczarowany koń.

`ty

VI. Allegro furioso alla Polacca

`ty

Ale w knajpie dorożkarskiej, róg Kpiarskiej i Kominiarskiej, idzie walc

"Zalany Słoń"; ogórki w słojach się kiszą, wąsy nad kuflami wiszą, bo w

tych kuflach miła woń. I przemawia mistrz Onoszko: - Póki dorożka

dorożką, a koń koniem, dyszel dyszlem, póki woda płynie w Wiśle, jak

tutaj wszyscy jesteście, zawsze będzie w każdym mieście, zawsze będzie

choćby jedna, choćby nie wiem jaka biedna: Zaczarowana dorożka

Zaczarowany dorożkarz Zaczarowany koń.

1946

Kolczyki Izoldy małe oratorium Izoldzie Czarnej - wiecznie tej samej

Heroldy

Szły heroldy widziane z prawa, biało-czerwone heroldy; i krzyczały

heroldy: - Sława, sława kolczykom Izoldy.

A pierwszy to był przebrany drukarz, a ten, co gwizdnął do nas, raz

"sława!" krzyczał, raz w trąbkę dmuchał, a włosy miał jak winogrona.

Kwiaty z okien leciały na was, biało-czerwone heroldy. I śpiewały

heroldy: - Sława...

Dzieci

Potem szły dzieci widziane z lewa, jak latarenki w balecie, ale się

nagle zaczęła ulewa i zapłakały dzieci.

Żołnierze

Szli żołnierze zmoczeni do nitki, żołnierze widziani z góry -

Śpiew żołnierzy

"A pod tą lipką, lipką zieloną mówili sobie, że się ożenią, ślubna

kareta, ślubne koniki - a ja ci potem kupię kolczyki".

Kolczykom sława, Izoldzie sława, uszom ze śniadej skóry. Dzieci z lewa,

heroldy z prawa, deszcz i żołnierze z góry.

Na rynku

Mistrz ceremonii:

Proszę państwa, w sprawie tych kolczyków. Otóż zaznaczam, żeby uniknąć

nieporozumień, że Izolda to jest po prostu konspiracyjny pseudonim.

Dziewczynę znaleziono tego pamiętnego miesiąca na ulicy Wojciecha

Górskiego. Kulturowo i semantycznie. Ona była, jak by to powiedzieć,

owinięta w państwową flagę. Ale całe ciało było zmiażdżone. Zostały tylko

uszy i kolczyki. Realizm, panowie, realizm. I właśnie w myśl powyższego

pokażemy państwu

Taniec niedźwiedzi

Był pewien pan z Krakowa, który niedźwiedzie hodował i zawsze po

obiedzie tańczył z jednym niedźwiedziem, a właściwie to była krowa,

a nad program nasz poeta ob. Roch Serafiński oddeklamuje swoją "Balladę

o dwóch siostrach".

Ballada o dwóch siostrach

Były dwie siostry: Noc i Śmierć, Śmierć większa, a Noc mniejsza. Noc

była piękna jak sen, a Śmierć, Śmierć była jeszcze piękniejsza -

Hej nonny no! haj nonny ho! Śmierć była jeszcze piękniejsza.

Usługiwały te siostry dwie w gospodzie kolo rzeczki. Przyszedł podróżny

i woła: - Hej, usłużcie mi, szynkareczki -

Hej nonny no! haj nonny ho! usłużcie mi, szynkareczki.

Więc zaraz lekko podbiegła Noc, ta mniejsza, wiecie, ta modra. Nalała.

Gość się popatrzył w szkło: - Zacny - powiada - kordiał.

Hej nonny no! haj nonny ho! - Zacny - powiada - kordiał.

Lecz zaraz potem podbiegła Śmierć podbiegiem jeszcze lżejszym, podróżny

cmok! a kielich brzęk! bo kordiał był zacniejszy.

Hej nonny no! haj nonny ho! bo kordiał był zacniejszy.

Spełnił podróżny kielich do dna i już nie mówił z nikim, widząc, że

druga siostra ma dużo piękniejsze kolczyki -

Hej nonny no! haj nonny ho! dużo piękniejsze kolczyki.

Taką balladę w słotny czas w oberży "Trzy korony" śpiewał mi haj! w

Dublinie raz John Burton, John nad Johny -

Hej nonny no! haj nonny ho! John Burton, John nad Johny.

Dublin to z balladami kram, niejedną tam się złowi. Więc to, com ja

usłyszał tam, powtarzam Krakowowi -

Hej nonny no! haj nonny ho! powtarzam Krakowowi.

`cp2

Mistrz ceremonii:

Koniec "Ballady o dwóch siostrach".

`cp2

Poeta (piszczy):

`cp2

Nie! Nad brzegiem Wisły, Wołgi czy Arna, czy tu, czy na obłoku. Izoldo

moja, Izoldo czarna, tyś piąta pora roku skończyłem.

Mistrz ceremonii:

Kapitalny brak piątej klepki. Kochani radiosłuchacze, oczywiście, że

jeżeli teraz kto ma życzenie iść na nocną premierę "Kolczyków Izoldy", to

oczywiście, naturalnie, nie możemy mieć nic przeciw temu. Hymn.

Dobranoc.

Ten sam rynek we mgle

A pod tą lipką, lipką zamgloną we mgle kareta, we mgle koniki. A

obiecałeś na ślub kolczyki.

Jakie kolczyki? Biało-czerwone. Biało-czerwone? Tak. Jak Warszawa. Dla

mnie. Dla twej Izoldy. Jaka Warszawa? Warszawie sława! Sława kolczykom

Izoldy.

W oberży i z oberżyŃ

"Pod Ogniem, WodąŃ

i Miedzianymi Trąbami"

Niesłychanie mi przyjemnie. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Pan się

chyba śmieje ze mnie? Ale skąd, na rany boskie!

Pan słyszał o tych kolczykach? Podobno to balet chiński. Może by tak

pod śledzika? Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Kto? Izolda? Pod Cecorą? Demokracja. Kant dziadowski. Nas z Krakowa nie

nabiorą. Trzetrzewiński. Krupczałowski.

Jak pan mówisz, bom zapomniał? Pod Cecorą? Z tym Kilińskim? Człowiek

musi być przytomniak. Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Wie pan co, a mnie czasami rosną, panie, rude włoski, w ogóle taniec na

wulkanie. Trzetrzewiński. Krupczałowski.

Jedna sitwa. Jedna sztama ten Balicki i Weryński. Ma pan klucz?

Zamknięta brama. Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Który klucz? O kluczu potem. Nie zapłacił pan dorożki. Ja? znów

strugasz pan idiotę. Trzetrzewiński. Krupczałowski.

Mnie idiota? Od idioty? Sam idiota. Idiociński. Pełnia, panie. Stąd

wymioty. Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Demokracja. Demokracja. Jak pan mówi? Ryby z Rosji? Za kolczyki? Święta

racja. Trzetrzewiński. Krupczałowski.

Ja tu z lewa, a ty z prawa, będziem pili pod kanoldy.

I śpiewali żołnierze: Sława. Sława kolczykom Izoldy.

Poeta

Przepraszam, że się przyłączę. Poeta. Roch Serafiński. Ośmiorga imion.

Xiążę. Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Właściwie jestem bezdzietny. Niestety noszę binokle. Raz chciałem

wskoczyć do Etny jak ten, jak Empedokles.

Dym był czerwono-biały. Tylko sandały zostały.

Co proszę? Ee, nic właściwie, to tylko taka bajka, więc piszę i sam się

dziwię, a łzy takie wielkie jak jajka;

i z łez, no niby z tych jajek, kiedy na ziemię upadnie, wyfruwa

kurczaczek-grajek i śpiewa - och, jak ładnie.

Stąd wiersze, obywatele. Dobrze poczytać w niedzielę.

A z wierszy, znaczy się, kawa, zelówki, chleb, czysty raj. Sława,

panowie, sława, sława kolczykom. Good bye.

Płacz po Izoldzie

Szkoda, że stało się, szkoda, że nie ma, że... eech, próżna mowa.

Norwid, ten pisałby, Tycjan i Rembrandt, i Loon by malował. Ręce jak

miękki sen, oczy jak, czy ja wiem, wiadomo: oczy. Anioł szedł, szedł

przez mgłę. Mówię: tak. A on: nie. I zauroczył. No i łzy. A, to ty?

Szkoda mi, byłyby i brzoskwinie... biały ptak... a tu tak: czarny

mak, ciemny smak, jak po winie. Teraz co? Nonny ho! Kruchy świat,

kruche szkło, maski i instrumenty. Na cóż mi kwiaty i szmaragd, i

gitara, i okręty?

`cp2

Dyrektor teatru:

Wchodzić, panowie, już się zaczyna, stroje dowolne, byle nie nago,

proszę: "Na bruku leży dziewczyna przykryta biało-czerwoną flagą". A w

niebie zaraz automatycznie, spójrzcie: tuż koło Baraniej Mordy gwiazd

osiemnaście lśni bardzo ślicznie, gwiazdozbiór: Kolczyki Izoldy".

Kolczyki Izoldy?

1946

Pomnik studenta

W mieście *** (prawda w oczy kole) pomnik studenta stoi na cokole,

ze spiżu pomnik i ze spiżu cokół, ze spiżu także allegorie wokół:

Księgi, Pochodnie, Globusy i Sowy - wszystko artysta w kształt zaklął

spiżowy,

a potem zaklął potwornie. Punkt. Czyli za pomnik widać mu nie

dopłacili.

Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy: Więc na cokole stoi młodzian

straszny

pod względem garderoby. Odzian letko, agrafką spina przewiewne paletko,

a pod paletkiem, w miejscach dolno-tylnych, nie rozwiązany ma problem

tekstylny,

lecz się uśmiecha i ręce go swędzą, jakby za chwilę miał dostać

stypendium.

A napis taki na pomniku świeci: Ten pomnik naród wzniósł dla swoich

dzieci drogich studentów, którzy z różnych względów nie ukończyli

studiów. I ja się tu wcale nie dziwię.

Bo żywy student to jest kłopot dziki. A my, Polacy, my lubim pomniki.

1947

Małe kina

Najlepsze te małe kina w rozterce i w udręce, z krzesłami wyściełanymi

pluszem czerwonym jak serce.

Na dworze jeszcze widno, a już się lampa kołysze i cienie meandrem

biegną nad zwiastującym afiszem.

Chłopcy się drą wniebogłosy w promieniach sztucznego światła, sprzedają

papierosy, irysy i sznurowadła.

O, już się wieczór zaczyna! Księżyc wyciąga ręce. Najlepsze te małe

kina w rozterce i w udręce.

Kasjerka ma loki spadziste, króluje w budce złocistej, więc bierzesz

bilet i wchodzisz w ciemność, gdzie śpiewa film:

szeleszczą gaje kinowe, nareszcie inne, palmowe, a po chodniku

bezkresnym snuje się srebrny dym.

Jakże tu miło się wtulić, deszcz, zawieruchę przeczekać i nic, i nic

nie mówić, i trwać, i nie uciekać.

Srebrzysta struga płynie przez umęczone serce. Drzemiesz w tym małym

kinie jak list miłosny w kopercie:

"Ty moje śliczne śliczności! Znów się do łóżka sam kładę. Na jakimż

spotkam cię moście? Twój Pluszowy niedźwiadek".

Wychodzisz zatumaniony, zasnuty, zakiniony, przez wietrzne peryferie

wędrujesz i myślisz, że

najlepsze te małe kina, gdzie wszystko się zapomina; że to gospoda

ubogich, którym dzień spłynął źle.

Dedykacja:

Autorowi "Opowieści morskich"

Stanisławowi Marii Salińskiemu

1947

Śmierć inteligentaŃ

(fragment)

I. Hagiografia

Przeziębiony. Apolityczny. Nabolały. Nostalgiczny. Drepce w kółko.

Zagłada. Chciałby. Pragnąłby. Mógłby. Gdyby. Wzrok przeciera. Patrzy

przez szyby. Biały Koń? Nie, śnieg pada.

Wszystko krzywe. Wszystko nie takie. Na ziemi znaki. Na niebie znaki

Przepraszam, a gdzie kometa?

Cipciuś z Londynu pisał przecie w wielkim sekrecie o komecie. Kometa.

Ale nie ta.

Więc obrażony. Więc zatruty. Wszędzie za późno. O dwie minuty. O dwie

minuty. We śnie.

Mieli przyjść szosą. Gdzie ta szosa? Jak gdyby włos wyrywał z nosa,

uśmiecha się boleśnie.

Więc, leżąc krzyżem, zadecydował. Stanął na głowie. Spuchła mu głowa.

Żegnajcie, dzieci, żono!

I paszkwil rąbnął na pewną pralnię, że w pralni było niekulturalnie i

że go znieważono.

A teraz co? Teraz się martwi. A może klasztor? Może do partii? Lecz tu

czy tam - migrena.

Boczną uliczką, zaułkiem krętym idzie pod wiatr ten polski święty z

fortepianem Szopena.

1947

O wróbelku

Wróbelek jest mała ptaszyna, wróbelek istotka niewielka, on brzydką

stonogę pochłania, lecz nikt nie popiera wróbelka.

Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, że wróbelek jest druh nasz szczery?!

Kochajcie wróbelka, dziewczęta, kochajcie, do jasnej cholery!

1947

List noworoczny do ludziŃ

z wiosek i z małych miast

Inspektorowi oświatowemu

Teodorowi Filipczukowi

ze Starogardu

Moi drodzy, ja dobrze wiem, jak to jest u was: Przemija dzień i nowy

dzień mgłą się zasnuwa,

a gdy zasnuje się, noc znów schodzi do sieni - i dłubie z nudów senny

nów w szparach okiennic -

i tak jest mało lepszych chwil: Nudno i krzywo - chyba że tam, gdzie

świeci szyld: Wódka i piwo.

A w wielkich miastach ajajaj! sława i słońce, bez przerwy Szopen, Bach

i Haydn, bez końca koncert;

pianista pierze bieliznę swą w chemicznej pralni i wszyscy tacy śliczni

są i kulturalni.

A u was deską zabity świat, głuchy i niemy. To nic. Za rok, za parę

lat odbijemy.

Kultura to nie żaden cud, lecz zwykła świeczka, to tych spod serca parę

nut, ludzkość serdeczna.

Że trudno? Hm. To nic. To nic. Grunt to nadzieja. Więc zamiast znaczka

na ten list serce naklejam.

1947

Epistoła do zakochanych

Do was dziś należy cały świat, na trzy księżyce klnę się, moi drodzy -

o, świerszcz na moście kwili, a ten wiatr oddech wasz z oddechem łączy

nocy.

Tyle gwiazd zaczęło swe spadanie! Jak mały bąk zza węgła sierpień

patrzy. Rzućcie kwiat, choćby najmniejszy, dla niej. Rzućcie kwiat, ta

noc dziś dla was tańczy.

1948

Wenus

Żonie

`ty

1

`ty

Tobie grają wszystkie instrumenty, ciebie wiatr na ziemię z nieba

przeniósł i ku oczom twym po ścieżkach krętych idę w dzień i w noc, o

pani Wenus.

`ty

2

`ty

Tłumacząca wszystkie sny w sennikach, sekret wszystkich spotkań i

zaręczyn, wszędzie jesteś: w kwiatach i w świecznikach, palcem tkniesz: i

tańczy świat, i dźwięczy.

`ty

3

`ty

Po jarmarkach, zadymionych placach też przechodzisz, śmiejąc się i

kwitnąc, ciągle cień twój odchodzi i wraca, w ręku chustkę trzymając

błękitną.

`ty

4

`ty

Nawet ślepcy widzą cię nocami, głusi słyszą, chorzy wznoszą głowy,

kiedy lekko stąpasz ulicami, gdy sprowadza cię wiatr południowy.

`ty

5

`ty

Każdą ranę palec twój zabliźni, każda sprawa będzie rozwikłana. Z

krzykiem biegną ku tobie mężczyźni wylać gorzkie łzy na twych kolanach.

`ty

6

`ty

Świece im zapalasz. Przez ogrody wiedziesz ich, gdy śpią, nad złote

rzeki i codzienne, takie ciężkie schody jakże im się znów wydają lekkie!

`ty

7

`ty

Wszystko zmienia się na twoje przyjście, kiedy pierścień twój zaświeci

nocą: ptaki budzą się. I szumią liście. I na niebie srebrne gwiazdy

wschodzą.

`ty

8

`ty

Więc dla ciebie, Wenus, tron w szkarłatach, rzeźba, wiersz, gramofonowa

płyta i ten dźwięk na wszystkich mostach świata zakochanych,

siedmiostrunnych gitar.

`ty

9

`ty

To dla ciebie, Wenus, na twą chwałę pory roku idą rząd za rzędem:

wiosen szum, zim plecy białe, letnie góry i trąbki jesienne.

`ty

10

`ty

Bo ty jesteś ta, która w nas mieszka i prowadzi nas jak marsz weselny;

bo ty jesteś śpiewająca ścieżka, krzyk ostatni i zachwyt śmiertelny.

1948

Satyra na bożą krówkę

Po cholerę toto żyje? Trudno powiedzieć, czy ma szyję, a bez szyi komu

się przyda?

Pachnie toto jak dno beczki, jakieś nóżki, jakieś kropeczki - ohyda.

Człowiek zajęty niesłychanie, a toto, proszę, lezie po ścianie i

rozprasza uwagę człowieka;

bo człowiek chciałby się skoncentrować, a ot, bożą krówkę obserwować

musi, a czas ucieka.

A secundo, szanowne panie, jakim prawem w zimie na ścianie?! Co innego

latem, gdy kwitnie ogórek!

Bo latem to co innego: każdy owad może tentego i w ogóle.

Więc upraszam entomologów, czyli badaczów owadzich nogów, by się na tę

sprawę rzucili z szałem.

I właśnie dlatego w Szczecinie gdzie mi czas pracowicie płynie, satyrę

na bożą krówkę napisałem.

Szczecin, Świetlica Artystyczna,

dnia 16 lutego 1949 r.

Wiosna w Szczecinie

Pierwsza zieleń na brzozach, a kora taka biała! a srebrzysty wiatr

świeci i płynie.

Do ciebie, mej miłości - w ręku czerwony goździk - zakochany biegnę po

Szczecinie.

Ten tramwaj, który dzwoni, i ten goździk czerwony, i ta wilga, co

śpiewa tak miło,

i te brzozy z tym srebrem - wszystko wzlata jak refren... ile już się

tych lat powtórzyło!

Pierwszy rok - ciężki rok, drugi rok - długi mrok, a potem jeszcze

kilka lat i bomby w miasta.

A teraz - widzisz? Szczecin. Polski Szczecin. Nasz Szczecin. I nasza

rocznica ślubu. Dziewiętnasta.

Chodź: Ulicą Syreny w port pod rękę wejdziemy. Ja już prawie niemłody,

siwy nawet.

Ale z twych rąk mam, żono, upór, topór i honor, a tyś jest nazwa

wszystkich mostów, gwiazd i planet.

Słyszysz? To śpiewa wilga. Wytchnienie. Złota chwilka. Któż ją dał? Ci,

co o pokój walczą. Przyjaciele.

Wiatr brzozom listki trąca. O, dziewczęca, dźwięcząca, bezsenna,

wiosenna zieleń!

1949

Wycieczka do Świdra

1. W pociągu

Przepraszam, pan wychodzi? Czy ten wiatr panu szkodzi? Nie, mnie

szkodzą tylko rzeczy mączne.

Czy pan jedzie do Świdra? Bo ja jadę do Świdra. Pan pozwoli, naczelnik

Bączek.

Pan czytał? Włoch Bambino w kuble La Manche przepłynął. A co to,

przepraszam? To cytra.

Widzi pan... pewna pani lubi mój ton, więc ja dla niej zawsze z cytrą

jeżdżę do Świdra.

Gdzie pan mieszka? Na Bema. A popielniczek nie ma. O! wypalił pan

sobie dziurkę.

To plamka, to się wytrze, Chce pan, zagram na cytrze "Schował się

księżyc za chmurkę":

Schował się księżyc za chmurkę, (piki karo trefl) pisze za chmurką

laurkę. (piki karo trefl) Pisze laurkę dla Niny, (piki karo trefl) bo

jutro jej imieniny. (piki karo trefl)

`cp2

Wagonowi muzykanci:

Imieniny panny Niny dziś noc całą nie usnę. Dary chmurą, złote pióro,

a tu pierścień z turkusem;

a tu obraz, a tu posąg, a w koszyczku piesek śpi. Listonosze listy

niosą i dzwonią do drzwi.

Imieniny panny Niny! Świat się kończy i trzęsie! Koci koncert od

godziny, że sto lat i w tym sensie.

Temistokles, stary cynik, co go czasem męczył hyś, uciekłby spod

Salaminy, gdyby wiedział, że to dziś.

Bo ty masz urodę Fryny, ze skrzypcami, gdyby mógł, psem by leżał w

imieniny Paganini u twych nóg.

Pędzi pociąg, dzwonią szyny, jak pianino dźwięczy wiatr: Imieniny panny

Niny i tak dalej...

`cp2

Wariat w gumowym półkoszulku:

Dlaczego i tak dalej? Ja proszę bis.

`cp2

Muzykanci:

"Piosenka o braciach Rojek".

`cp2

Oklaski

`cp2

Muzykanci:

Chwile wolne nad "Przekrojem" ja spędzam w dezabilu, tam piszą bracia

Rojek, lecz nie wiadomo, ilu;

podobno to opoje, a jeden, mówią, mnich - a ja się nie boję, ja się

nie boję ja się nie boję ich.

Ja się nie boję braci Rojek, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im

nie stoję, a dlaczego miałbym stać?

Ten kosz to wszystko moje, mam dwie koszule w nim. Ja się nie boję

braci Rojek. Rym. Cym. Cym.

Potworna cały Szczecin historia poruszyła: jedna pani miała dzieci,

Ślimakowska Ludmiła.

Niewątpliwie z braćmi Rojek, bo ten główny zaraz znikł - a ja się nie

boję, ja się nie boję ja się nie boję ich.

Ja się nie boję braci Rojek, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im

nie stoję, a dlaczego miałbym stać?

Ten kosz to wszystko moje, mam dwie koszule w nim. Ja się nie boję

braci Rojek. Rym. Cym. Cym.

Czasem sny nas męczą straszne, aż człowiek się poci i krzyczy, i na

szafce przewraca kompocik.

To śnią się bracia Rojek, co drugi jest jak byk - a ja się nie boję,

ja się nie boję ja się nie boję ich.

Ja się nie boję braci Rojek, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im

nie stoję, a dlaczego miałbym stać?

Ten kosz to wszystko moje, mam dwie koszule w nim. Ja się nie boję

braci Rojek. Rym. Cym. Cym.

2. Autor

`ty

(z towarzyszeniem fletu):

`ty

Jest willowa miejscowość, nazywa się groźnie Świder, rzeczka tej samej

nazwy lśni za willami w tyle;

tutaj nocą sierpniową, gdy pod gwiazdami idę, spadają niektóre

gwiazdy, ale nie na te wille,

spadają bez eksplozji na biedną głowę moją, a wille w stylu groźnym

tak jak stały, tak stoją -

dzień i noc; i znów nocą nikły blask je oświetla; cóż im "Concerto

grosso" Fryderyka Jerzego Haendla!

Te wille, jak wójt podaje, są w stylu "świdermajer".

3. Wille w Świdrze

One stoją wśród sosen jak upiory w przedpieklu i mówią smutnym głosem

o radościach Fin de siecle'u

wzięte z ryciny żywcem: "Świątynia bogini Kali" też z drzewa są jak

skrzypce, na których walce grali.

Dzisiaj noc taka ładna! Księżyc chodzi z gitarą. Szulerzy na werandach

krzyczą "kiery" i "karo".

Tak zwana pani Luna w króla pik patrzy chytrze. Przegrała. Noc jak

fortuna kołem toczy się w Świdrze.

4. Wielka scena balkonowa

`ty

(w wykonaniu Alojzego Gżegżółki)

`ty

Szkoda tylko, że tu nie ma kwiaciarni. a jeśli są, to daleko, bobym

stanął pod tym balkonem, koło latarni, z różą, w charakterze

zakochanego;

na balkon, promieniejąc, wyszłaby wróżka tłusta, a ja bym zaśpiewał: -

Dulcynejo, tu Alojzy. Daj mi twe usta;

ty sekrety znasz chiromancji, ja zastrzyki robię z arszeniku. O, skocz

w ramiona me i na dancing pojedziemy, i zginiemy w walczyku.

Zawiruje nam świat aż do rana, złotych chwil nam nikt nie ukradnie. Ty

mi z ręki powróżysz, kochana, ja ci zastrzyk zrobię bezpłatnie.

I znów walczyk, walczyk szalony, i znów lody i woda sodowa - aż na

drucie pogasną lampiony, aż się schowa w oczy twe noc...

5. Sen lodziarza

`ty

(scena baletowa)

`ty

Zmęczony, zlany potem zasnął lodziarz pod dworcem. I przyszedł do niego

Szopen, i kupił dużą porcję.

Dziwny facet. Na pewno takiego nie było w Świdrze. Rzucił monetę

srebrną i w dal odchodził w cylindrze.

Lecz roześmiał się na zakręcie i powiedział do mnie: - Mój złoty, od

jutra wciąż lato będzie i lody, panowie, lody!

6. Autor

`ty

(solo z towarzyszeniem bębnów):

`ty

Gwiazdy jak muzykanci. Sierpień jak ptak zielony. Gwiazdy grają. Wiatr

tańczy. A sierpień pióra roni.

Noc wciąż w górę wyrasta - srebrnookienna wieża. Sierpień na wieży

stanął, takt skrzydłami odmierza.

Między sosnami cienie to się zjawią, to znikną. Ścieżką dumny

młodzieniec jedzie na motocyklu.

Księżyc jak marionetka wyszedł zza chmur kurtyny. Śpią dziewczyny w

hamakach. Bardzo ładne dziewczyny.

Nagle świerszcz w szparze cegły walca zagrał. I zamilkł. Dziewczyny w

hamakach drgnęły. Mówią przez sen wierszami.

W chatce zarosłej zielskiem, nad którą świetlik lata, akordeon

podmiejski opłakuje śmierć lata.

Muzyka pełna treści na bolesnym półtonie. Cały Świder się mieści w tej

grze na akordeonie:

Wózki z dziećmi, dzięcioły, brzoza rosnąca krzywo, rzeczka i

niewidomy, co pił na stacji piwo;

i ten dom z dachem ostrym, co się w malinach chowa - i ten cień...

jakby "Trzy siostry" Antoniego Czechowa.

7. Finał

`ty

(w wykonaniu całego zespołu)

`ty

Gdyś jest smutny, mój złoty, gdy cię męczą kłopoty, zapamiętaj to słowo

z sześciu liter:

Świder - na złe kompleksy, na artretyzm, eklektyzm, na miłość, na

samotność - Świder.

Tutaj, złoty kolego, możesz czytać Heinego, jakąś prozę albo "Buch der

lieder".

Niewysoko. Nie za nisko. Fenomenalne letnisko. Świder. Powtarzam:

Świder.

1949

Wielkanoc JanaŃ

Sebastiana Bacha

Rodzina wyjechała do Hagen. Sam zostałem w tym ogromnym domu. Po

galeriach krokami dudnię.

Bardzo śmieszą mnie te złocenia i te pelikany rzeźbione jak od

niechcenia, i te chmury mknące na południe.

Ja bardzo lubię chmury. I światła pochmurne. Jak fortece. Jak moje fugi

poczwórne.

Cóż to za rozkosz błądzić przez pokoje z Panią Muzyką we dwoje! Jak las

jesienny świece w lichtarzach czerwone.

A dzisiaj jest Wielkanoc. Dzwon rozmawia z dzwonem. O, wesołe jest serce

moje!

W starych szufladach są stare listy, a w książkach zasuszone kwiaty;

jak to miło plądrować wśród starych papierów... O, świąteczne godziny

pełne złotych szmerów! o, natchnienia jak kolumny złote, o kantaty!

Ubrany w zielony aksamit brodzę, błądzę tymi pokojami, i po galeriach,

i po schodach; o, jeszcze tyle, tyle do wieczora godzin; żeby mruczeć,

żeby nucić, żeby chodzić, żeby płynąć jak zaczarowana woda!

Ciemne jak noc portrety witają mnie w salach, jeszcze bardziej

ciemniejąc, kiedy się oddalam.

To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem, mówią, że w mych

kantatach zamknąłem niebiosa. Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa,

ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże, jemu wiele zawdzięczam.

No i wielkim chmurom. I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo.

Spójrzcie na te niebieskie hiacynty, na te krzesła z czarnego drzewa,

na te wszystkie złocone sprzęty, na tę klatkę z papugami, która śpiewa,

na te obłoki jak srebrne okręty, które wiatr południowy podwiewa. Tak.

Spójrzcie. To jest moje mieszkanie. Też wspomnienie po Janie Sebastianie.

Mówią, że jestem stary. Jak rzeka. Że czas coraz bardziej z rąk mi

ucieka. To prawda, że mi wiele godzin przepadło. Ale to nic. Do diabła!

Ja gram na mocnych strunach i są jeszcze kantaty moje, do pioruna! Nie

czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło.

Zaraz przyjdzie rodzina i zacznie się uczta. Córy moje, nim siądą,

przejrzą się do lustra. I chmara gości ściągnie. I nastąpi taniec.

Podjedzą sobie setnie i podpiją dobrze. I pasterz z gobelinu też huknie na

kobzie. A potem wieczór przyjdzie. I zniknę w altanie.

Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywał w Weimarze, niźli perły, o

których dla mej żony marzę,

niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia, taka chwila wielkiego,

wielkiego wytchnienia,

właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę rzecz niezwykłą, zawrotną,

szaloną nadmiarem: wiosenne gwiaździste niebo.

1950

Warszawa

Choćbyś morzem żeglował, choćbyś lądem wędrował, nie wiem jaką krainą

ciekawą -

ona wezwie cię dłońmi, sen ją w nocy przypomni i jak dziecko zawołasz:

Warszawo!

A niech zerknie, mój bracie, księżyc na Mariensztacie albo liść

zawiruje złotawy -

niech wiatr dmuchnie od rzeki, a już jesteś na wieki zakochany w

urodzie Warszawy.

Bo to ona, wciąż ona, tarcza niezwyciężona, promieniami okryta i

sławą.

Myśli nasze wciąż o niej. Serca nasze wciąż do niej. Wszystko dla niej.

Dla ciebie, Warszawo!

1950

+

Kronika olsztyńska

I wieczne lato świeci w moim państwie...

"Sen nocy letniej"

`ty

I

`ty

Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata

złote nogi już się szykują do drogi.

Lato, jakże cię ubłagać? prośbą jaką? łkaniem jakim? Tak ci pilno pójść

i zabrać w walizce zieleń i ptaki?

Ptaków tyle. Zieleni tyle. Lato, zaczekaj chwilę.

`ty

II

`ty

Dobrze jest nad jeziorem nawet porą deszczową. Leśniczy wieczorem

lampę zapala naftową,

po chwili we wszystkich pokojach naftowe lampy ploną, a cienie od rogów

jelenich rozrastają się w nieskończoność.

Psy szczekają. Trąbki północy bliskie. A chmury pędzą po niebie jak

wielkie psy myśliwskie.

Zasypiamy przytuleni do siebie jak dzieci. Noc się wypogodziła.

Księżyc mruczy i świeci.

Pszczoły śpią. Tylko woda chlupie o brzeg bez przerwy. A nam się śnią

polowania, paprocie, jelenie i strzelby.

`ty

III

`ty

Rano słońce, rano pogoda, idziemy do kąpieli. Sama radość! Sama uroda!

Jak tu się nie weselić?

Z sosny słychać dzięcioła stuk. A tutaj ryby bryzg! spod nóg.

Ech, bracia, wpław! I płynąć, pływać, aż tam, gdzie z drugiej strony

wiatr, roześmiany wiatr przygrywa na sitowia strunach zielonych.

`ty

IV

`ty

A w tych borach olsztyńskich dobrze z psami wędrować. A w tych jarach

olsztyńskich sośnina i dąbrowa.

Tęcza mosty rozstawia. Jak Wenus pachnie szałwia. Ptak siada na

ramieniu. Komar płacze w promieniu.

W dzień niebo się zaśmiewa, a nocą się zagwieżdża, gwiazdy w gniazda

spadają. Żal będzie stąd odjeżdżać.

`ty

V

`ty

Wszystkie szmery, wszystkie traw kołysania, wszystkie ptaków i cieniów

ptasich przelatywania,

wszystkie trzcin, wszystkie sitowia rozmowy, wszystkie drżenia liści

topolowych,

wszystkie blaski na wodzie i obłokach, wszystkie kwiaty, wszystek pył

na drogach,

wszystkie pszczoły, wszystkie krople rosy to mi jeszcze, przyjacielu,

nie dosyć -

chciałbym więcej ptaków, drzew z ptakami, więcej blasków, gwiazd,

obłoków, trzcin, kaczek na wodzie,

i uchwycić to wszystko rękami, ucałować to wszystko ustami i tak zajść,

jak słońce zachodzi.

`ty

VI

`ty

Tyś jest jezioro moje, ja jestem twoje słońce, światłami ciebie

stroję, szczęście moje szumiące. Trzciny twoje pozłacam. Odchodzę. I

znów wracam.

Miękko moim kędziorom w twych zielonych szuwarach. O, jezioro, jezioro

piękniejsze niż gitara!

A nocą przez niebiosa zlatują sznurem długim gwiazdy i na twych

włosach siadają jak papugi.

`ty

VII

`ty

Tuman nad łąką dymi, księżyc swój lichtarz wzniósł. Widzisz? To noc

się toczy jak wóz z muzykantami wiejskimi.

Na łbach końskich przysiadły sowy. Bicz się chwieje. Wstążki kolorowe.

Uprząż kurant wydzwania.

Eech, uderzą siarczyste smyki! będą tańczyć jelenie i dziki w leśnych

salach do samego świtania.

`ty

VIII

`ty

Ze wszystkich kobiet świata najpiękniejsza jest noc.

`ty

IX

`ty

Ona idzie, ona płynie, ona sunie pod niebios ogromną bramą; a wszystko

jest piękne u niej, a pachnie od niej wanilia i cynamon.

Z gór w doliny schodzi coraz głębiej, a oczy ma piękne jak jastrzębie,

a nogi ma proste jak sosny.

Nadaremno się dziwisz i pytasz, nie ma końca gwiaździsty korytarz, nie

ma kresu dla nocy miłosnej.

`ty

X

`ty

Ona płynie szeroko, wielka i wielodźwięczna, krowom rogi osrebrza,

dachom gont omiesięcznia, w sadach jabłka potrąca, dzieciom jabłka w sny

wkłada, koło wielkie zatacza, pląsom i śpiewom rada, smykiem do okien

stuka, na jezioro wyciąga, żeby płynąć i śpiewać, żeby w struny

zabrząkać.

`ty

XI

`ty

A na skraju lasu pogoda, a w tych szparach kurzawa szczerozłota, jakby

Febus pogubił koła.

Bosą stopą brnę przez mokradła. Inna zieleń wciąż. Inne światła. Błękit

jak matka woła.

`ty

XII

`ty

Kiedym przez las sosnowy szedł, pojąłem, że w nim jest coś z męskiej

tragedii. A kiedym w las liściasty wszedł, to jakbym słyszał śmiech i

flet, jakbym wstąpił do pokoju kobiety.

`ty

XIII

`ty

Jeszcze tyle byłoby do pisania, nie wystarczą tu żadne słowa: o

wiewiórkach, o bocianach, o łąkach sfałdowanych jak suknia balowa, o

białych motylach jak listy latające, o zieleniach śmiesznych pod

świerkami, o tych sztukach, które robi słońce, gdy się zacznie bawić

kolorami;

i gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, czy ma lat pięćdziesiąt, czy

dziewięć, patrzy w las jak w śmieszny rysunek;

i przeciera oślepłe oczy, dzwonek leśny poznaje, ćmę płoszy i na serce

kładzie mech jak opatrunek.

`ty

XIV

`ty

Kiedy słońce przechodzi przez swe zachodnie wrota, widzę twe ciało w

wodzie jak posążek ze złota.

Jak dziewczyna Homera, piękna i nieśmiertelna.

Potem suniesz do brzegu krokiem lżejszym od zmierzchu, drżąc jak

trzcina i struna.

A księżyc przypomina: - Taka była dziewczyna w grupie figur w gdańskiej

studni Neptuna.

`ty

XV

`ty

Psy nad jeziorem szczekają, może wydrę pochwycą. Piszę wiersze na

piasku, pióro maczając w księżycu.

`ty

XVI

`ty

Ech, hałasuje deszcz! trawa deszczowi rada. Szczęśliwy, szczęśliwy

deszcz, bo się może wypadać.

Jabłka jak twarze niemowląt deszczowi się bardzo dziwią. Podaj mi

książkę dobrą. Rzuć w komin smolne łuczywo.

`ty

XVII

`ty

Grom daleki uderzył, z tej strony od Karwicy. Deszcz jak kroki

żołnierzy po zielonej ulicy.

Dzięcioł skrył się. Nie kuje. Listeczki nie szeleszczą. Żołędzie z

dębów spłukuje wesoła młócka deszczu.

`ty

XVIII

`ty

Spływają krople z ula. Woda z jabłoni kapie. Hej, deszcz po polach

hula, bo nie ma żadnych zmartwień.

Błyska się. Piorun broi. Lasowi moknie broda. O, przyjaciele moi,

jutro znowu pogoda!

`ty

XIX

`ty

Jutro popłyniemy daleko, jeszcze dalej niż te obłoki, pokłonimy się

nowym brzegom, odkryjemy nowe zatoki;

nowe ryby znajdziemy w jeziorach, nowe gwiazdy złowimy w niebie,

popłyniemy daleko, daleko, jak najdalej, jak najdalej przed siebie.

Starym borom nowe damy imię, nowe ptaki znajdziemy i wody, posłuchamy,

jak bije olbrzymie zielone serce przyrody.

`ty

XX

`ty

Gdybym tkaczem był, na imieniny taką tobie utkałbym tkaninę:

W samym środku rozległe jezioro, nad jeziorem gwiazd modrych kilkoro, a

na brzegu posępna olszyna;

na olszynie nieruchome ptaki, a w zatoce zębate szczupaki, księżyc, noc

i gwarliwa trzcina.

`ty

XXI

`ty

Słońce nad ziemią nisko, chłodnawy wieczór wcześnie. Rozpalimy wesołe

ognisko, zaśpiewamy wesołe pieśni.

Nasz płomień nie zagaśnie, drogę do gwiazd odszuka i nad gwiazdami

błyśnie.

Pierwsza pieśń o przyjaźni. O obowiązku druga. A trzecia - o

ojczyźnie.

Leśniczówka

Pranie, 1950

`nv

Spotkanie z matką

Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i

pierwszy deszcz.

Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze

Czarne.

Noc

Dopala się nafta w lampce. Lamentuje nad uchem komar. Może to ty,

matko, na niebie jesteś tymi gwiazdami kilkoma?

Albo na jeziorze żaglem białym? Albo falą w brzegi pochyłe? Może twoje

dłonie posypały mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?

A możeś jest południowa godzina, mazur pszczół w złotych sierpnia

pokojach? Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach - od włosów. Czy to nie

twoja?

`ty

*

`ty

Ciemne olchy stoją na moczarze, rozsypuje się w mokradłach próchno. Ej,

rozświstał się wiatr na fujarze, małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął.

Mała myszka przez ścieżkę przebiegła. Drogę mleczną nietoperz

wymierzył. I wiatr ucichł nagle. I zza węgła z fajką srebrną w zębach

wyszedł księżyc.

Rozświeciły się świeceniem wielkim chmury, dziuple, żołędzie i sęki -

jakby cały świat był srebrnym świerkiem, srebrnym bąkiem grającym

piosenki.

`ty

*

`ty

Listki drżeć zaczynają, ptaki w ton uderzają, słońce wschodzi nad

knieję, serce jak śnieg topnieje.

Listkom rosnąć, opadać, ptakom też wiecznie nie żyć, słońcu wschodzić,

zachodzić, sercu gwiazdy i skrzypce.

`ty

*

`ty

Jak pudełko świeczek choinkowych, nagle, w ręku, gdzieś od dna

kredensu, myśli nagle tak wchodzą do głowy, serce trącą i sercem

zatrzęsą.

Świeczki takie kupowała mama. One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.

Tylko rozwiń je i tylko zapal, a zobaczysz, co z tego wyniknie: w

świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal. Matka palec wzniesie. Wiatr

ucichnie.

Matkę w rękę ucałuj i włosy, potem śniegu na uliczkach rozsyp, żeby

błyskał się i żeby chrzęścił.

Potem wszystkie światła, co migocą, do walizki zamknij. Otwórz nocą,

jeśli w drodze spotka cię nieszczęście.

`ty

*

`ty

Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach. Szałwia. Zajęczy szczaw.

Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka. Trzmiele brzęczą wśród traw.

Motyle żółte i białe jak latające listy. Cisza i światło. A tam dalej i

dalej, za tym pagórkiem piaszczystym, też jest lato.

`ty

*

`ty

Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę, gwiazdy gapią się na ziemię z

okien, a wiadomo, że gwiazd jest wiele i że wszystkie są niebieskookie.

A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem, w jednym oknie, gdzie kwiat

czerwony, a to drugie okno z drugim kwiatem...

tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem fajerki przesuwasz. I płaczesz. Bo tak

długo czekasz mnie z obiadem.

`ty

*

`ty

Idę do ciebie. W twoją zieleń. I w twoje śniegi. I w twój wiatr. W twój

niezmierzony idę świat, gdzie pory roku na twej dłoni trojaka jak

Ślązaczki tańczą i kurz się wzbija, skrzypi wóz, odyniec biegnie przez

mokradła i jeleń rośnie pośród światła, co, dzwoniąc, bębniąc,

tarabaniąc, zaspane gwiazdy strząsa z brzóz.

Jesień to skrzypce potłuczone, bezradna myśl nad ćwiercią smyczka, zima

to plecy twoje białe, lato - jak złota rękawiczka, którą porzucił w

sadzie Jan, ten Kochanowski, co mu łyżką wystarczy stuknąć, a już

wszystko tańcuje, niebo się otwiera, niebo niebieskich pełne piór,

truchleje wilk, basuje bór głosem Szekspira i Homera.

Ze srebrnych, księżycowych jezior delfin wysuwa ucho, jesiotr

słuchaniem skraca sobie pobyt. A z lasu truchcik sarnich kopyt. Z

rybackich ognisk bucha dym, skwierczy na sadle płotka żółta - to w

wierszach Jana tak. I w nim zakotwiczona moja nuta; i wszystkie,

wszystkie, wszystkie muzy, bemole wszystkie, rytm i rym, i księżyc, mój

ubogi kuzyn, co na telegraficznych drutach nocą nabija sobie guzy. But

zgubił. Choć jest cały światłem. we łbie rozumu ani szczypty. I

nieskończonym sznurowadłem wplątał się w moje manuskrypty.

Leśniczówka

Pranie, 1950

Rozmowa liryczna

- Powiedz mi, jak mnie kochasz. - Powiem. - Więc? - Kocham cię w

słońcu. I przy blasku świec. Kocham cię w kapeluszu i w berecie. W

wielkim wietrze na szosie i na koncercie. W bzach i w brzozach, i w

malinach, i w klonach. I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona. I gdy jajko

roztłukujesz ładnie - nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie. W taksówce. I w

samochodzie. Bez wyjątku. I na końcu ulicy. I na początku. I gdy włosy

grzebieniem rozdzielisz. W niebezpieczeństwie. I na karuzeli. W morzu. W

górach. W kaloszach. I boso. Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą. I

wiosną, kiedy jaskółka przylata. - A latem jak mnie kochasz? - Jak treść

lata. - A jesienią, gdy chmurki i humorki? - Nawet wtedy, gdy gubisz

parasolki. - A gdy zima posrebrzy ramy okien? - Zimą kocham cię jak

wesoły ogień. Blisko przy twoim sercu. Koło niego. A za oknami śnieg.

Wrony na śniegu.

Leśniczówka

Pranie, 1950

Deszcz

`ty

I

`ty

Mówiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy, żebyś już poszedł sobie,

przecież pada deszcz, to przecie śmieszne takie stać tak twarz przy

twarzy, to jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz;

żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział? żeby pod deszczem taki niemy

film bez słów, żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał? a przecież

jutro tutaj się spotkamy znów -

i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, no, nawet jeśli

trochę pada, to niech pada -

i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, nas chyba tutaj

zaczarować musiał deszcz.

`ty

II

`ty

Na Żoliborzu są ulice takie śliczne, takie topole, a w topolach taki

wiatr, gdy przyjdzie wieczór, świecą światła elektryczne i tak mi dobrze,

jakbym miała osiem lat.

Mówisz: "Kochana!" Ja ci mówię: "Mój kochany!" i tak chodzimy i na

przełaj, i na w skos, a w tej ulicy, która idzie na Bielany, jest tyle

świateł, jakby Szopen nucił coś -

i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, no, nawet jeśli

trochę pada, to niech pada -

i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, nas chyba tutaj

zaczarować musiał deszcz.

`ty

III

`ty

Ja na początku przez trzy lata byłam w Łodzi, a teraz tutaj mam posadę w

AWF, i byłam sama, potem zaczął on przychodzić, pracuje w radio,

muzykalny jak sam śpiew.

Więc z nim piosenki sobie czasem różne nucę, on czasem skrzypce weźmie,

na nich dla mnie gra - a co wieczora na Żoliborz autobusem do tej topoli,

która nas tak dobrze zna -

i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, no, nawet jeśli

trochę pada, to niech pada -

i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, nas chyba tutaj

zaczarować musiał deszcz.

1950

Ezop świeżo malowany

Dyrektor i pomnik

Pewien Osioł, co myślał o sobie bógwico i bógwico sobie wyobrażał,

jednego razu, idąc ulicą, spotkał Rzeźbiarza;

i tak do niego: "O, chyba sam Jowisz tu pana niesie, świetnie, żem pana

przydybał, zrobi pan moje popiersie;

żeby, pan wie, z mojej gęby blask taki bił i dowcip, no, krótko mówiąc,

żebym przeszedł do potomności.

Najlepiej, wie pan, w marmurze, nie, nie w marmurze, w granicie, bo

granit trwa jeszcze dłużej, w granicie to znakomicie.

A może spiż? Co pan mniema, żeby tak, panie, ze spiżu? Widziałem przed

laty trzema coś takiego w tym... ee... w Paryżu:

Przedmieście. Pnie się powoik. Cisza. Igraszki słońca. A tors, panie,

stoi i stoi, a pod nim kolumna jońska;

dalej maliny i woda, o, fotografię mam tu. A może po prostu ze złota,

a oczy z wielkich brylantów?

Mistrzu, niech pan się postara, nie będę zwlekał z zapłatą. A może w

chmurach z gitarą? Mistrzu, ach, co pan na to?"

Rzeźbiarz tak odparł: "Pomału! Wszystkie projekty są dobre, tylko że

brak materiału to, Dyrektorze, problem;

bo jeśli chodzi o pana, to takiego szukaj ze świecą. Rzecz musi być

wychuchana, a nie tak, żeby byleco.

Ja mam dla pana materiał, co nie ma go w żadnym sklepie.

"Przepraszam, jaki materiał?"

"Przyjdzie zima, śnieg spadnie, to pana ulepię."

1951

Skromność

Na Pocztę Główną w Warszawie przyszedł list strasznie pomięty, z

adresem brzmiącym ciekawie: Do najlepszego poety.

Nazwiska ani ulicy nadawca nie podał wcale, więc naradzali się

wszyscy, co z fantem tym począć dalej.

Żeby nie wyszła gaffa, list odesłali do Staffa.

Staff oddał go Tuwimowi, a Tuwim na to tak powi:

"To nie ja. A wy się boczcie". I list znów leżał na poczcie.

Żeby więc skończyć z kłopotem, kierownik poczty rad nierad wziął w rękę

swe pióro złote i dał do gazet inserat,

że "list jest taki i taki, więc się zgłaszajcie, chłopaki".

Taaak,

I teraz wciąż się ktoś zgłasza, i problem wciąż się rozszerza. I stoi

kolejka straszna na długość jak stąd do Zgierza.

1951

W Leśniczówce

Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły w taką kapelę dużą, domek z czerwonej

cegły rumieni się na wzgórzu: to leśniczówka Pranie, nasze jesienne

mieszkanie.

Chmiel na rogach jelenich usechł już i się sypie; w szybach tyle

jesieni, w jesieni tyle skrzypiec, a w skrzypcach, byle tknięte, lament

gada z lamentem.

Za oknem las i pole, las - rozmowa sosnowa; minął dzień i na stole

stoi lampa naftowa, gadatliwa, promienna jak ze stołu Szopena.

W nocy tu tyle nuceń i śpiewań, aż do rana. Księżyc w srebrnej peruce

gra jak Bach na organach i płynie koncert wielki przez dęby i przez

świerki - to leśniczówka Pranie: nocne koncertowanie.

Chodzi wiatr nad jeziorem, trąca dęby i graby; i znów wieczór,

wieczorem znów zaświecamy lampy; o, leśniczówko Pranie: lamp lśnienie,

migotanie, księżyc na każdej ścianie, nocne muzykowanie.

Sunie dorożka nocy, w skos, dziecinnym rysunkiem; dorożkarz zamknął

oczy, konik stąpa z frasunkiem, cień od ściany do ściany: wehikuł

posrebrzany; o, leśniczówko Pranie, nocne podróżowanie.

Gwiazdy jak śnieg się sypią, do leśniczówki wchodzą każdą okienną

szybą, każdą wrześniową nocą; w twoim małym lusterku noc świeci gwiazdą

wielką.

Wrzesień, 1952

Ojczyzna

`ty

Córce

`ty

Wiele pieśni na świecie ze stulecia w stulecie,

ale jest ton jedyny z samej głębi, z głębiny;

od kolebki do grobu ton ten idzie za tobą;

byle szmer, byle nuta, a już wiesz, że to tutaj:

szyba w słońcu uśpiona - pelargonia czerwona;

parę gwiazd, parę ptaków, a już wiesz, skąd ten akord,

listek upadnie w strumień, a już serce rozumie,

zamyśli się, wypowie, a co w sercu, to w mowie,

w mowie dziada, pradziada, co szmerliwa jak trawa,

co się krzewi faliście, raz jest słowem, raz liściem,

raz pagórkiem, raz chmurą, porą roku poczwórną,

śniegiem, ptakiem, błękitem, Szopenem i Norwidem.

Struna ze struną gada, czas swe wzory układa.

Treść najgłębsza, najszczersza jarzy się w tyglu serca;

światło pada wysokie na pracę, na chorągiew -

i jednym światłem świeci ruch rąk i ruch narzędzi.

I znów iskrzy się nocka jak lampa szopenowska;

dźwięk skrzypiec nad ulicą; pelargonia w księżycu,

ciężka gwiazda nad świerkiem; i znów blask zorzy wielkiej.

Kraju mój, kraju barwny pelargonii i malwy,

kraju węgla i stali, i sosny, i konwalii,

grudka twej ziemi w ręku świeci nawet po ciemku;

tyś mój w śniegu, w spiekocie, tu dziad spoczął, tu ojciec;

trawa, trawa szmerliwa białe kości okrywa.

A nam, którzyśmy w drodze, niechaj flaga łopoce,

żeby dźwięczał dźwięk kielni najcelniej, najrzetelniej -

żeby siła w ramionach, żeby trud nasz wykonać -

przy stali i przy zbożu, na lądzie i na morzu -

żeby blask szedł z dni naszych, dni mozolnych, odważnych,

w wiek sławą złotolistną, nuto święta, ojczyzno.

1952

Wierszyk o wronach

W powietrzu roziskrzonym siedzą na drzewie wrony, trzyma je gałąź

gruba;

śnieg właśnie zaczął padać, wronom się nie chce latać, śnieżek wrony

zasnuwa.

Tuż pole z krętą rzeczką, w dali widać miasteczko uprzemysłowione -

a wrony, jak to wrony, patrzą okiem szalonym, wrona na wronę.

Gdyby je zmienić w nuty, dźwięczałyby dopóty, dopóki strun choć czworo

-

a tak, na wronią chwałę, siedzą czarne, zdrętwiałe in saecula

saeculorum.

Nocne niebo już kwitnie, wszystko świeci błękitnie: noc, wiatr, wronie

ogony;

zaśnij, strumieniu wąski - dobrej nocy, gałązki, dobranoc wrony.

1952

Ballada o trzęsących sięŃ

portkach

Posłuchajcie, o dziatki, bardzo ślicznej balladki:

Był sobie pewien pan, na twarzy kwaśny i wklęsły, miał portek z

piętnaście par (a może szesnaście) i wszystkie mu się trzęsły;

włoży szare: jak w febrze; włoży granatowe: też; od ślubu: jeszcze

lepsze! marengo: wzdłuż i wszerz.

Krótko mówiąc, w którekolwiek portki kończyny dolne wtykał, to trzęsły

mu się one jak nie przymierzając osika.

W ten sposób, przez trzęsienie, pan żywot miał bardzo lichy, bo

wszędzie, gdzie wszedł, zdziwienie, a potem śmichy i chichy.

W końcu babcia czy ciocia, już nie pamiętam kto, powiedziała do tego

pana: "Chłopcze, ty uschniesz, bo

nad portek sprawą przedziwną wylałeś trzy morza łez, a znowu nie jest

tak zimno, więc spróbuj chodzić bez.

Toć są materiały urocze. Toć są, kochanie. Toć. Ty kup sobie jakiś

szlafroczek i w tym szlafroczku chodź;

lub od razu na zadek kup sobie spódnic troszkę, a na wszelki wypadek

parasolkę. I broszkę;

też innych rzeczy mnóstwo, kociackie ochędóstwo,

rzęsy z drutu, najlony - i już będziesz urządzony, a wąsy sobie

wyskub. I tak wyglądasz jak biskup."

Kupił pan sobie szlafroczek, chodził w szlafroczku roczek, ale tylko w

ciemności, bo i szlafrok trząsł mu się cości;

a portki schowane w kredensie też się nie zrzekły tych trzęsień;

trzęsło się całe mieszkanko, kanapy i futryny, bo to był dom melancho

i bardzo cyko ryjny.

Tutaj się kończy ballada o portkach się trzęsących, z ballady morał

gada, morał następujący:

Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła,

natomiast trzęsą się portki pętakom.

1953

Zwierzęta patrzą na nas

Kogut pośrodku podwórza zapiał: - kukurykukuku! Proszę państwa, nowina

duża, miałem telefon: nowina straszna: nie nadajemy się, nie nadajemy

się, nie nadajemy się do druku.

- Jak to? - gdaknęła pewna kurka. - Nie nadajemy się? O rety! - Tak,

proszę kur, bowiem te piórka to wszystko jest parszywy estetyzm.

Więc patrzcie na mnie, zaraz się zmienię. I rzeczywiście: przez parę

godzin wyrwał sobie całe barwne upierzenie i jako szkielet chodził.

Cierpiała przez to produkcja jajek, lecz on się śmiał do rozpuku i

tylko śpiewał: - Już się nadaję, już się nadaję do druku.

Kury poszły w ślad kogutowy i według wszelkich reguł ta sobie oko

wyrwała z głowy, ta nogę, ta inny szczegół:

(bo, rozumiecie, na co mi noga? przez nogę tylko zamęt; bo niby,

wiecie, kto wie, czy noga to także nie jest ornament?)

Jelenie słysząc w sprawie tej nogi o dąb, co szumiał w lecie, obtłukły

sobie na głowach rogi, żeby też być na tapecie.

Dąb, oczywiście, jeleni śladem spróchniał. Na wszelki wypadek.

A gwiazdka śniegu, ach, jaka śliczna krzyknęła roniąc łzę: - A może

jestem estetyczna? I rozpuściła się.

Księżyc jak lustro pęknął. Pierzchły: dzięcioł, że barwny, zając, że

śmieszny.

A wtedy, na radość światu, gdy wiatr o północy zahulał, z pobliskiego

cmentarza biurokratów wyszli biurokraci, bo pasowali do tego pejzażu jak

ulał. Pootwierali wentyle z nudą, gwiazdy wesołe zasnuli nudą. Świat

stał się nudny, zarozumiały, samotny i bez ruchu, lecz wszystkie rzeczy

się nadawały, już nadawały, się nadawały, się nadawały do druku.

1953

Koń w teatrze

Na próbę generalną satyrycznego programu przez pomyłkę do konia

zaproszenie wysłano, że mamy zaszczyt et cet., że bardzo dobre miejsce,

koń przyjechał, ale się spóźnił, żeby zrobić tzw. wejście. Woźni nie

chcieli go wpuścić, aliści rzecze woźny do woźnego: - Szkoda łez, ja

uważam, że lepiej go wpuścić, kolego, niby ta grzywa i rżenie, a może to

nie jest byle kto? na oko koń, a w gruncie rzeczy może to jaki dyrektor;

życie jest pełne pozorów, na pozór czasem koń czy zając, człowiek nie

wpuści, a potem nieprzyjemności wynikają. I tu schylili głowy. Koń się

znalazł w teatrze i przeszedł przed pierwszym rzędem na znak, że on

czynnie i także. Przez cały czas przedstawienia stał głową do widowni

obrócony, tam coś śpiewali, a on stał (z kopytem na poręczy) i tylko

rozdzielał ukłony bezbłędnie, stosownie do osoby, raz serdeczne, raz

nikłe, jak by powiedział Lukrecjusz: suum cuique. W antrakcie kilku

redaktorów poprosiło go o poemat (ew. pt. "Indonezja"), ponieważ koń

opanował w mig wyrażenie "koncepcja" i siał nim na wszystkie strony,

czasami dodając "aspekt", ihahahaha koncepcja, ihahahaha aspekt. Ktoś go

sfotografował, ktoś go nakręcił, dla kina, albowiem, co tu gadać, koń to

rzecz sensacyjna. A w finale programu na scenie była namalowana trawa.

Koń skoczył. I trawę zjadł. I dostał największe brawa.

1953

Pieśni

`ty

I

`ty

Gdy próg domu przestępujesz, to tak jakby noc sierpniowa zaszumiała

wśród listowia, a ty przodem postępujesz.

A za tobą cienie ptasie, szczygieł, gil i inne ptaki. Świecisz światłem

wielorakim od sierpniowej nocy jaśniej.

Bo ty jesteś ornamentem w gmachu nocy, jej księżycem. Przesypujesz

światła w ręku z namaszczeniem, jak pszenicę.

U twych ramion płaszcz powisa krzykliwy, z leśnego ptactwa, długi przez

cały korytarz, przez podwórze, aż gdzie gwiazda

Venus. A tyś lot i górność chmur, blask wody i kamienia. Chciałbym oczu

twoich chmurność ocalić od zapomnienia.

`ty

II

`ty

Pochylony nad mym stołem we wschodzącej zorzy łunie ręce twoje

opisuję, serce twoje opisuję;

smak twych ust jak morwa cierpki i głosu pochmurną słodycz, i uszy twe

jak wysepki, które z dala widział Odys.

Ten obłok jest twoją twarzą, ten horyzont, ta akacja. Pióro maczam w

kałamarzu i litery wyprowadzam.

Niech staną rządek przy rządku jak ptaki złote i modre, by z

najprawdziwszego wątku powstał najprawdziwszy portret.

Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej szybuje czas bez wytchnienia. A ja

chciałbym twoje ręce ocalić od zapomnienia.

`ty

III

`ty

Ile razem dróg przebytych? Ile ścieżek przedeptanych? Ile deszczów, ile

śniegów wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań, ciężkich godzin w miastach wielu? I znów upór,

żeby powstać i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń? Ile

chlebów rozkrajanych? Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof tworzeniem? Ile krzyku w poematy? Ile chwil przy

Beethovenie? Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece, a w sercu źródło promienia. Więc ja

chciałbym twoje serce ocalić od zapomnienia.

`ty

IV

`ty

Oto jest nasz dzień codzienny, nasze małe budowanie, trud uparty i

niezmienny, nieustanne kształtowanie.

Słońce wschodzi i zachodzi, drzewa kwitną, liście ronią, my strumień

rzeczywistości kształtujemy naszą dłonią.

Jesteśmy cząstką w zespole, z niego płynie nasza siła - żeby chleb

leżał na stole a pracom lampa świeciła;

by czas jak pochodnia płonął jednako: dzień czy mgła nocna. Stoimy przy

życiu, żono, jako tkacze przy swych krosnach.

Z dnia na dzień tkaninę tkamy wzorzystą dla pokolenia. Chciałbym i

blask naszej lampy ocalić od zapomnienia.

`ty

V

`ty

Garniemy się do muzyki, muzyka to jest nasz festyn, kochamy trąbki i

smyki, obój, klarnet i klawesyn.

Jest w domu lichtarz nieduży z wysoką świecą szkarłatną, ona do

koncertów służy, do dźwięków dodaje światło.

Ty ją zapalasz w godzinie muzycznej i płomyk świeci w chwili, gdy z

głośnika płynie Koncert Brandenburski Trzeci.

Radość jak poważny taniec przesuwa swój cień po ścianach. I pada świecy

pełganie na twarz Jana Sebastiana.

Lipski kantor bardzo mile uśmiecha się zza oszklenia. Chciałbym

wszystkie takie chwile ocalić od zapomnienia.

`ty

VI

`ty

Nie jesteśmy, by spożywać urok świata, ale po to, by go tworzyć i

przetaczać przez czasy jak skałę złotą.

Choćby i po razy tysiąc osaczyły nas trudności, my idziemy blaskiem

bijąc w urodę maszyn i roślin.

W poczekalniach kin srebrzystych, gdy zadymka śnieżna bredzi, nieraz

siadamy strudzeni, strudzonych ludzi sąsiedzi.

Dni i noce z nami biegną, a my z nimi ku przodowi, w trudzie tworząc

piękno, piękno, które znów służy trudowi.

Z chmury zwisa śnieg z ukosa, twarz twoją w srebro przemienia.

Chciałbym śnieg na twoich włosach ocalić od zapomnienia.

`ty

VII

`ty

Cząstka pracy wykonana i znów cząstka, i znów cząstka, i znów noc, i

znów od rana do cząstki dodana cząstka.

Słońce serca nam przeszywa i biją wdzięczne blaskowi. Rękami pchamy

tworzywa od bezkształtu ku kształtowi.

Kształtami świat zaludniają do prac przyłożone dłonie. Tętnią prace.

Tak powstają wiersze, domy i symfonie.

Znów noc. Jak ludzie wysocy stoją świerki. Śnieg się sypie. Gwiazdy

świecą w głębi nocy jakby w głębi wielkich skrzypiec.

A za oknem migotliwie Venus gałąź opromienia. Chciałbym i ten błysk na

szybie ocalić od zapomnienia.

`ty

VIII

`ty

Na moście Poniatowskiego wiatr śnieg ukośnie rozkłada. Na moście

Poniatowskiego śniegiem kurzy balustrada.

Latarnia w oczy nas razi, ośnieżona do połowy. Niewiele ludzi

zgromadził przystanek autobusowy:

tylko nas dwoje. Stoimy przy tym przystanku nad rzeką - dwoje ludzi w

głębi zimy jak w głębi lasu białego.

Parę by tu wron postawić, tak ze trzy, pośrodku jezdni, poobracać je

dziobami ku sobie, na śniegu gwiezdnym.

Niechby stały. Wiatr niech wionie wzdłuż i chmurom twarze zmienia.

Chciałbym i te trzy łby wronie ocalić od zapomnienia.

`ty

IX

`ty

Piszę ten list, moja droga, z leśniczówki, w chwili takiej, gdy stoi

lampa naftowa na pudle od kostek maggi.

W pokoju nie ma nikogo. Zmierzch. Zegarek tyka lekko. Drzwi się

otwarły. Na progu staje matka leśniczego.

Zatroskana, zatroskana, cala w cieniach od zgryzoty. Mówi: "Znowu,

proszę pana, słychać w chmurach samoloty.

Ja się, proszę pana, nie znam, ale to wielka maszyna. Ja wiem, że to

nic, a jednak groźny czas się przypomina."

Matko, podnieś pięść do góry, miliard tych pięści ma ziemia. Chciałbym

na czole twym chmury ocalić od zapomnienia.

`ty

X

`ty

Wybaczcie mi, ludzie, jeśli w tych pieśniach dałem tak mało, że nie

takie niosę pieśni, jakie by nieść należało;

że tyle tu tych piękności, ptaków, różnych pobrzękadeł, złocistości,

srebrzystości, księżyców, Bachów i świateł.

Cóż, kocham światło. Promieniem, jak umiem, wiersze obdzielam. O,

gdybym mógł, tobym zmienił cały świat w jeden kandelabr.

Myślę, że po to są wiersze, ich ruch ku sercu człowieka, by szerzej

szła, coraz szerzej przez kontynenty jutrzenka,

światłami po wszystkich placach, światłami w każdej ulicy, ta Eos

różanopalca z dumną twarzą robotnicy.

Jesteśmy w pół drogi. Droga pędzi z nami bez wytchnienia. Chciałbym i

mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia.

Leśniczówka

Pranie, 1953

+

Teatrzyk "Zielona Gęś"

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Potwornego wujaszka"

`ty

Występują: Potworny wujaszek, Nieszczęśliwa ciocia, Generał Mścisław

Potworny wujaszek: (ocieka krwią)

Nieszczęśliwa ciocia: Cóż to za nowy kawał, Alojzy?

Potworny wujaszek: Zamordowałem baronową.

Nieszczęśliwa ciocia (głucho): To już szósta zbrodnia w tym tygodniu.

Alojzy, co się z tobą stało?

Potworny wujaszek: Nuda. Nudzę się.

Nieszczęśliwa ciocia: Nudzisz się? Och, jaka to szkoda, że jestem

sparaliżowana, bo uplotłabym sobie wianek z narcyzów i w tym wianku

zatańczyłabym ci taniec Mórz Południowych. Pamiętasz, jak w Mszanie

Dolnej...

Potworny wujaszek: Gdzie jest nasz kotek?

Nieszczęśliwa ciocia: Wyszedł na dach.

Potworny wujaszek: Szkoda, bo chciałem go udusić. Dusić. Dusić. Nuda.

Nieszczęśliwa ciocia: Och, uduś mnie, nieszczęsny. Przecież i tak nie dla

mnie radość życia, skoro lewe oko mam wybite przez ciebie i tylko pół

wiosny widzę w tym roku.

Potworny wujaszek: Wiosna? Wiosna będzie wtedy, jak wróci generał.

Nieszczęśliwa ciocia: Czy wróci?

Potworny wujaszek: Wróci z bronią w ręku. Na białym koniu. I wszystkie

dzwony uderzą. I nie będzie nudy, tylko konstrukcja i wielki, natchniony

płacz odrodzenia. Jajka stanieją. Ja zostanę wojewodą smoleńskim. "God save

general".

Generał: (nie wraca)

Potworny wujaszek: (dusi kotka)

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Hamleta"

`ty

Występuje: Hamlet

`cp2

Hamlet: Wielki Wóz z lewej strony. Straże śpią...

Trąby.

Hamlet: i w dali -

Trąby.

Hamlet: Biedny Yorrick!

Trąby.

Hamlet: ...sam sobie sterem,

Trąby.

Hamlet: ...żeglarzem,

Trąby.

Hamlet: ...okrętem, trąby.

Trąby.

Hamlet: Litości!

Trąby.

Hamlet: (milczy)

Trąby.

Hamlet: Bardzo żałuję, ale ja w tych warunkach pracować nie mogę.

(schodzi ze sceny)

Trąby.

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Dwóch Polaków"

`ty

Występują: Sandwicz, Skoczwiski

`cp2

Skoczwiski: Ja pana wykończę.

Sandwicz: A ja pana.

Skoczwiski: Co? Dokumenty!

Sandwicz: Legitymacja!!

Skoczwiski: Czy pan wie, kto ja jestem?

Sandwicz: A czy pan wiesz, z kim masz zaszczyt?

Skoczwiski: Nie wiem, ale sądząc z pańskiego plugawego wyglądu,

przypuszczam, że nie słyszał pan nawet o Heraklicie z Efezu.

Sandwicz: Nie. Mam w Efezie pańskiego Heraklita. Precz z Heraklitem z

Efezu!

Skoczwiski: Co? Niech żyje Heraklit z Efezu!

Sandwicz: (daje mu w twarz)

Skoczwiski: Jak? (daje mu w twarz)

Pauza dziejowa.

Sandwicz: Czy pana boli?

Skoczwiski: O tak. Cierpię.

Sandwicz: I ja. Cierpimy. A znowu na jednej mapie nas nie było.

Skoczwiski: Niemożliwe.

Sandwicz: Znowu intrygi.

Skoczwiski: Przeklęta Europa.

Sandwicz: Ma pan lusterko. Czuję, że jagody (po staropolsku policzki) mi

puchną.

Skoczwiski: I mnie. Dobrze by było jakiś gorący kompres. Ma pan kuchenkę

elektryczną?

Sandwicz: Mam, ale kontakt zepsuty.

Skoczwiski (jadowicie): Był to pewnie pański jedyny kontakt z

rzeczywistością.

Sandwicz: To nie pański interes. A kuchenki też nie ma. Zgubili.

Skoczwiski: Kto zgubił?

Sandwicz: Nie wiem. Ot, zgubili i koniec. Od kuchenki został mi tylko

sznur.

Skoczwiski (jak echo): Ostał ci się ino sznur.

Światła ciemnieją; wiatr.

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Jodły na gór szczycie"

`ty

Występują: Jodły, Młody historyk Gżegżółka, Moniuszko w dębowych ramach i

Społeczeństwo

Scena przedstawia willę młodego historyka Gżegżółki. Przez otwarte okno

widać jodły na szczycie gór. Gżegżółka przy stole zawalonym księgami i

dokumentami. Nad Gżegżółką ogromny portret Moniuszki w dębowych ramach.

`cp2

Gżegżółka: Jakim szczęśliwy! Po tylu latach tułaczki nareszcie na ziemi

ojczystej w mojej skromnej, ale własnej willi mogę się oddać w dalszym

ciągu wytężonej pracy na ukochanej niwie historycznej. (pisze) Kiedy

Buburyk XII zamordował swoich dwunastu synów w łaźni... Przecinek.

Jodły: (szumią)

Gżegżółka: Szum tych jodeł zaczyna mnie denerwować. Tracę wątek.

Jodły: (szumią jaj na złość)

Gżegżółka: Do jasnej polędwicy! Synów w łaźni. Przecinek. A co dalej?

Wszystko przez ten szum. Pójdę i zetnę te jodły. (ogląda się za piłą)

Moniuszko w dębowych ramach: Nie waż się, śmiałku!

Gżegżółka: A właśnie, że się odważę.

Moniuszko w dębowych ramach: Tylko spróbuj!

Gżegżółka: Właśnie, proszę pana, że spróbuję. (bierze piłę, wychodzi z

lewej strony, wdrapuje się na szczyt góry, ścina jodły i wraca z prawej

strony)

Jodły: (przestają nareszcie szumieć)

Gżegżółka: Nareszcie spokój. Jakim szczęśliwy! (pisze) Kiedy Buburyk XII

zamordował swoich dwunastu synów w łaźni... Przecinek.

Moniuszko w dębowych ramach: Nie przecinek, tylko kropka. (spada ze

ściany i zabija Gżegżółkę na miejscu)

Społeczeństwo: Nie płaczcie, o Amorki, i wy, Alcyony. Szkoda łez. Jak to

mówią, są zioła i ziółka. Za kpiny i złe czyny występny Gżegżółka poniósł

na oczach świata koniec zasłużony.

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Siedmiu braci śpiących"

`ty

Pierwszy brat: (chrapie)

Drugi brat: (chrapie)

Trzeci brat: (chrapie)

Czwarty brat: (chrapie)

Piąty brat: (chrapże)

Szósty brat: (chrapie)

Siódmy brat: (chrapie okropnie)

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Żarłoczną Ewę"

`ty

Występują: Wąż, Adam i Ewa

`cp2

Wąż (podaje Ewie jabłko na tacy): Ugryź i daj Adamowi.

Adam (ryczy): Daj ugryźć! Daj ugryźć!

Ewa: (zjada całe jabłko)

Wąż (przerażony): Co teraz będzie?

Adam: Niedobrze. Cała Biblia na nic.

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Xięcia Józefa Poniatowskiego ze stemplem 1946"

`ty

Występują: Xiążę Poniatowski, Poeta Norwid, Cesarz Napoleon, Chór nowych

Polaków i wielu innych

Czas: 1813. Bitwa narodów pod Lipskiem.

Miejsce: nad rzeką Elsterą.

`cp2

Xiążę: Bóg mi powierzył honor Polaków... (zamierza rzucić się w nurty

rzeki, ale w końcu zmienia zdanie) Dla honoru będę pracował. (zrzuca

mundur, przebiera się w cywilne łachy i przenosi się na Ziemie Odzyskane)

Cesarz: (jest przerażony)

Poeta: Brawo! Przyszłość narodu zdobywa się potem, a nie krwią.

Chór nowych Polaków: Pracować trzeba jak cholera. Czyśmy to jacy tacy?

Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera i wszystko będzie cacy. To bardzo

łatwo jest umierać, Żyć trudniej - rzekł Horacy.

Chór nowych Polaków i wszyscy czytelnicy "Listów z fiołkiem" (razem):

Więcej Osmańczyka!! Mniej Grottgera!! I wszystko będzie cacy.

Xiążę (machając koronkową chusteczką z pociągu odjeżdżającego do

Wrocławia): Znudziła mi się ta Elstera, wolę się wziąć do pracy.

Tutti-wszyscy: Więcej Osmańczyka!! Mniej Grottgera! I wszystko będzie

cacy.

Publiczność: Autor!!!

Autor: (podpisuje się)

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Straszną rozmowę Gżegżółki z duchem"

`ty

Występują: Gżegżółka i duch

Dekoracja: Sala Senatorska na Wawelu.

`cp2

Gżegżółka: Co słychać?

Duch: Nic.

Gżegżółka: To w porządku.

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Dymiący piecyk"

`ty

Występują: Chór Polaków, Dymiący piecyk, Osiołek Porfirion i dzwony

`cp2

Chór Polaków (basem, wierszem): My tu od wieków stoimy, a ten piecyk

ciągle dymi. Czy to w lecie, czy też w zimie piecyk dymi, piecyk dymi,

ach, geopolitycznymi racjami jesteśmy wyni (tzn. szczeni)

Dymiący piecyk: O, biedny, biedny jam piecyk, od wieków te same rzeczy.

Od tej ściany do tej ściany cały piec zaczarowany, więc czy to w lecie,

czy w zimie dymem natrętnym dymię, i nic się, ach, nic nie zmienia, a ci

Polacy modlą się i grają Szopena, Och!

Chór Polaków: Cudu! Cudu! "Jak jarmużu bedłki", (?) tak cudu pragnie

lud.

Osiołek Porfirion (z narzędziami): Nic nie rozumiem. Nie ponimaju. I do

not understand. (wynosi popiół, czyści rury, czyli wykonuje kilka prostych

czynności zduńskich)

Piecyk: (przestaje dymić)

Chór Polaków: (natychmiast z radości pogrąża się w pijaństwo i dzwoni w

dzwony)

Dzwony: Bum-buum tedeum!

Chór Polaków (konkluzja): Nasz piecyk cudem zreperowany, lecz Osiołek

Porfirion to gość podejrzany. (biją Porfiriona)

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Dziwnego kelnera"

`ty

Występują: Dziwny kelner, Gość I, Gość II i Gość III

`cp2

Dziwny kelner: Pan płaci?

Gość I: Kotlet barani.

Dziwny kelner: Kotlet barani dwieście. Wódki nie było?

Gość I: Wódki nie było.

Dziwny kelner: Wódki nie było pięćset. Piwo?

Gość I: Piwa nie było.

Dziwny kelner: Piwa nie było sześćset, kotlet dwieście, osiemset,

dziękuję panu. (do Gościa II) Ozór sos chrzanowy?

Gość II: Jajecznica z trzech.

Dziwny kelner: Ozór sos chrzanowy nie było dwieście pięćdziesiąt,

jajecznica z trzech dziewięćdziesiąt dziewięć, szampan nie było sześć

tysięcy, razem sześć tysięcy trzysta czterdzieści dziewięć, dziękuję panu,

dobranoc panu.

Gość III: (wstaje i za pomocą dębowej laski robi dziurę w głowie Dziwnego

kelnera)

Dziwny kelner: Dziura w głowie osiemset pięćdziesiąt, kotlet wieprzowy

dwieście, razem tysiąc pięćdziesiąt, piwa nie było sto, tysiąc sto

pięćdziesiąt, dziękuję panu, dobranoc panu. Moje uszanowanie panu.

`ty

Kurtyna

`ty

1946

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Nieudany potop z powodu zimy"

`ty

Występują: Noe, Żony Noego, Dzieci Noego i Zwierzęta Noego

`cp2

Noe: Szanowni zgromadzeni!

Zwierzęta: Proszę się streszczać.

Noe: Już kończę. A więc, jak już zaznaczyłem, nasza biblijna sytuacja

jest bez wyjścia. Wody, jak widzicie, zamarzły i arka stała się nonsensem.

Czy zgadzacie się przerobić arkę na sanie?

Żony i Dzieci Noego (tupiąc z zimna): Hu-hu! Zgadzamy się.

Noe: (przerabia arkę na sanie, przyczepia dzwonek i całe towarzystwo

odjeżdża na górę Ararat kuligiem)

`ty

Kurtyna

`ty

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Muzeum przysłów narodowych"

"Zastaw się, a postaw się"

`ty

Występują: Dyrektor Zapszczykulski - krótkowidz ze sztuczną szczęką,

Dyrektorowa Zapszczykulska - krótkowidzka ze sztuczną szczęką, 80 gości

imieninowych i Osiołek Porfirion

`ty

Część pierwsza

`ty

Dyrektorowa Zapszczykulska: Jutro twoje imieniny, Nikodemie. Przyjdzie

jak zwykle osiemdziesiąt osób. Za co, ach, za co kupimy wódki i kiszki?

Dyrektor Zapszczykulski: Nie martw się, Geniu. Jakoś to będzie. Honor

rodziny Zapszczykulskich nie zostanie splamiony, choćbyśmy...

Pauza.

Dyrektorowa Zapszczykulska: Po cóż ten wielokropek? Wal śmiało. Nie tak

stara ma pierś jeszcze i wszystkie, hej! zniesie pioruny.

Dyrektor Zapszczykulski: ...choćbyśmy mieli nawet sprzedać nasze zęby i

okulary.

Dyrektorowa Zapszczykulska (rzuca mu się w ramiona): Bohaterze. Ty zawsze

umiesz poświęcić się dla sprawy.

`ty

Część druga

`ty

80 gości imieninowych (w zenicie bachicznego szału): Hu-ha! Co za kiszka!

Vivant Zapszczykulski i Zapszczykulska! Ale gdzież to nasz szanowny

solenizant?

Dyrektor Zapszczykulski: (wchodzi majestatycznie, wsparty na ramieniu

wiernej małżonki. Złączeni dozgonnym uściskiem oboje demonstrują zawieszoną

na dwojgu piersiach tekturą z następującym napisem: "Nic nie widzimy i nie

możemy przemówić, ponieważ sprzedaliśmy nasze zęby i okulary. Natomiast

jesteśmy bardzo szczęśliwi. Pijcie i jedzcie. Honor Zapszczykulskich

ocalony. Z wysokim poważaniem Zapszczykulscy")

Osiołek Porfirion (ukazuje się): Na Zapszczykulskich patrzę okiem pełnym

trwogi. Zastaw się, a postaw się - ot, stare nałogi.

`ty

Kurtyna

`ty

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

III akt opery pt.

"Judyta i Holofernes"

`ty

Występują: Judyta, Holofernes, Chór i Trębacze

`cp2

Judyta: Po dnia spiekocie mroki niezmierne. Tam w tym namiocie śpi

Holofernes. (wchodzi do namiotu drzemiącego Holofernesa) Jakie to jednak

smutne! Serce przenika strach. Zaraz cię, głowo, utnę. Ciach.

Chór: Ucina, ucina, ucina głowę mu. Ucina, ucina, ucina.

Trębacze (trąbią): Tru-tu-tu.

Judyta:

Koniec krwawego dzieła, strach się z radością miesza, już cię, głowo,

ucięłam, głowo Holofernesa.

Chór:

Ucięła, ucięła, ucięła głowę mu. Ucięła, ucięła, ucięła.

Trębacze (trąbią): Tru-tu-tu.

Holofernes (z brakującą głową): Ciekawe, jak ja teraz będę żył. Chyba,

żebym się przyzwyczaił.

Chór (podaje w wątpliwość oświadczenie Holofernesa): Azaliż, azaliż,

azaliż, podły psie, przyzwyczaisz, przyzwyczaisz, ach, przyzwyczaisz

się?

`ty

Kurtyna

`ty

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Żonę Lota"

`ty

Występują: Lot i żona Lota

`cp2

Żona Lota (wychodząc z płonącej Gomory): Ach, zechciej mnie objaśnić, mój

mężu, w tym względzie, jak długo ta Gomora jeszcze płonąć będzie.

Lot (wychodząc z płonącej Gomory): Nie wiem, bo to zależy od dekretów w

niebie, tymczasem nie oglądaj się, żono, za siebie.

Żona Lota: Dlaczego? Cóż za tyran! Ach, jak kocham mamę, właśnie że się

obejrzę zaraz w rzeczy samej. (na złość ogląda się za siebie i za karę

zostaje, jak wiecie, przemieniona w słup soli)

Lot (próbuje): Sól, ach, sól najprawdziwsza! Wiwat. W tym sposobie trza

postąpić po męsku. Już ja wiem, co zrobię! (rozpuszcza żonę w podróżnym

spodeczku i wylewa, jak to się mówi, "za okno")

`ty

Kurtyna

`ty

Lot (radośnie wychodząc przed kurtynę): Nareszcie, proszę państwa,

spokój.

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Latarnię sławy"

`ty

Występują: Dante Alighieri - poeta włoski i Osiołek Porfirion -

wszechświatowa chluba zoologii

Scena: Noc. Florencja. Nędzna izdebka przy nędznej uliczce dei

Gonfalonieri. Przez nędzny lufcik widać nędzną latarnię z nędznym światłem.

Rok 1320 osławiony z powszechnej nędzy.

`ty

Akt I

`ty

Dante (wykańcza "Boską komedię". Czyta): "O, Pizo, wdzięcznej zakało

krainy, Gdzie brzmi słodkiego "si" nuta pieszczona!..."

Pauza

I ja się pytam, co z tego? Kto to oceni? Kto zrozumie? Punktualnie za rok

umrę. A gdzie słodycze popularności? Na diabła trud. Pytam: gdzie słodycze

popularności? O, Jowiszu! (pod wpływem rozpaczy obala się jak zwykle głową

na oryginał, a nogami na przykład Aliny Świderskiej)

Osiołek Porfirion (wchodząc zamiast Jowisza; nie pukając): Bo wszędzie

jest potrzebna metoda.

Dante: Bba! (spogląda na wyżej wspomnianą latarnię za oknem; wpada w

osłupienie; widzi wizje)

`ty

Akt II

`ty

Dante (wybiegając z nędznej izdebki): Eureka! (zalewa się, śpiewa,

wchodzi na latarnię i w dalszym ciągu śpiewa)

Osiołek Porfirion: No, nareszcie! Jutro będzie mówiła o tobie cała

Florencja, messer Alighieri.

`ty

Kurtyna

`ty

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

krwawy dramat w trzech aktach z octem z życia wyższych sfer

uniwersytecko-towarzyskich pt.:

"Żywcem zapeklowana"

`ty

Występują: Gasparon - upiorny baron, Gasparonowa - niewierna baronowa i

Jan Pachnący - wierny służący

`ty

Akt I

`ty

Dekoracja: tajny krużganek pod drzwiami do sypialni Baronowej.

`cp2

Baron (zaglądając do dziurki od klucza): Na Jowisza, Janie, to

nadzwyczajne. Baronowa mnie zdradza z profesorem zwyczajnym. Nie przeżyję

powyższego, załamując się moralnie. (załamuje się moralnie oraz słania na

nogach)

Jan P.: Odwagi, jaśnie panie baronie. Wszystko się ułoży.

Baron (zaglądając ponownie do dziurki od klucza): Bba. Już się ułożyło.

`ty

Akt II

`ty

Dekoracja: biblioteka Barona. Pośrodku biblioteki niepokojących rozmiarów

słoik.

`cp2

Baron (cierpiący; na stronie): Gdyby dusza nie była nieśmiertelna,

powiedziałbym, że zostałem śmiertelnie zraniony w duszę. Kobiety, kobiety!

(Pukanie.) Antre!

Baronowa (wchodząc): Czy nie napijesz się czego, Dżymi?

Baron: Owszem, dziękuję. (szczęka zębami)

Baronowa: Ale przebóg! cóż znaczy ten złowieszczy słoik?

Baron: Ha-ha! Zaraz się dowiesz o wszystkim. Janie!

Jan P. (wchodząc): Pani dzwoniła?

Baron: Nonsens. Pani nie dzwoniła i już nigdy dzwonić nie będzie. Giń,

wiarołomna! (porywa wraz z Janem P. Baronową i obaj pakują tę ostatnią do

przygotowanego słoika, zalewając zawartość octem)

Uwaga: pozostałe fazy peklowania z uwagi na nerwy P.T. Publiczności

odbywają się za sceną.

`ty

Akt III

`ty

Ujęty w rodzaju operowym.

`cp2

Aria Baronowej w słoiku (wierszem): Jak gwiazda lśniła kariera moja,

cóż, dziś ta gwiazda zgaszona. Baron za wiarołomstwo wsadził mnie do

słoja i pędzę życie korniszona.

`ty

Kurtyna

`ty

opada przez pomyłkę, toteż podnosi się z powrotem.

`cp2

Aria Baronowej w słoiku (ciąg dalszy): Nie pomagają żadne pacierze, nie

mogę wydobyć się nijak. Któż mnie pokocha w tym charakterze? Ach, chyba

tylko pijak.

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

Alojzego Gżegżółkę

w charakterze

"Nieśmiałego petenta"

`ty

Osoby:

Nieśmiały petent - Alojzy Gżegżółka, Dyrektor - ***, Woźny - Konstanty

Bąba (pierwszy raz po powrocie z Paryża) i Osiołek Porfirion - kierownik

Instytutu Teatralnego "Zielonej Gęsi"

Uwaga! Trzeci dzwonek. Przedstawienie w Najmniejszym Teatrze Świata

zaczyna się.

`cp2

Gżegżółka (nieśmiało): Chcę mówić z panem dyrektorem.

Woźny: Niech pan spocznie. Chwileczkę. Pan dyrektor je zupę.

Pauza pół godziny.

Gżegżółka (coraz nieśmielej): Chciałbym mówić z panem dyrektorem.

Woźny: Niech pan spocznie chwileczkę. Pan dyrektor je pierożki.

Pauza godzinę.

Gżegżółka (uosobienie nieśmiałości): Pragnąłbym mówić z panem dyrektorem.

Woźny (grając z nudów na pianinie "Marsza Gladiatorów"): Niech pan

spocznie chwileczkę. Pan dyrektor je kompot.

Pauza dwie godziny.

Gżegżółka (na klęczkach): Czy ewentualnie mógłbym dać panu dyrektorowi w

mordę?

Woźny: Niech pan spocznie. Momencik. Pan dyrektor zaraz wyjdzie.

Dyrektor (wychodzi)

Gżegżółka i Woźny (pierwszy na klęczkach, a drugi przy pianinie dają w

mordę Dyrektorowi)

Osiołek Porfirion: Nie rób ze siebie pawia, szanuj mrówkę i kwita, w

tym właśnie sęk, jak mawiał ojciec Piotr, karmelita.

`ty

Kurtyna

`ty

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

z oburzeniem

"Hamleta"

`ty

Spektakl, niestety, nie dopuszczony do konkursu szekspirowskiego, a to

dzięki ponurym machinacjom intrygantów, karierowiczów oraz kombinatorów.

`cp2

Prof. Bączyński: Narodzie polski, oto jakie wiekopomne wysiłki

teatrologiczne idą na marne z powodów jak wyżej! (rozdziera szaty, ale

ceruje je natychmiast)

Hamlet: Być albo nie być - oto jest pytanie, Które powtarzam od lat

trzystu w kółko. Lecz, cyt! Poloniusz schodzi na śniadanie, Nie, to

Gżegżółka. Jak się masz, Gżegżółko?

Gżegżółka: Niedobrze mam się, bo w życiu trza przebyć Przez las

problemów, a któż je rozwiąże? Więc gdy dylemat stoi być czy nie być,

Może spróbujmy nie być, mości książę!

Obaj, tj. Gżegżółka i Hamlet: (na próbę przestają być)

`ty

Kurtyna

`ty

sprytnie wykorzystuje sytuację i skwapliwie zapada

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić jednoaktówkę pt.:

"Ostrożność"

`ty

W roli głównej: Prof. Bączyński

`cp2

Prof. Bączyński (wychodząc z domu):

a) sprawdza gaz;

b) chowa zapałki;

c) zamyka szczelnie okna;

d) akwarium stawia na szafie;

e) kota wpycha do szuflady;

f) dzieciom odbiera ostre przedmioty;

g) żonie książki treści podniecającej;

h) spirytus denaturowany wylewa do zlewu;

i) wyłącza telefon;

j) pali "Pana Tadeusza" i "Trylogię";

k) na wszelki wypadek gasi światła i zabarykadowuje klozet;

l) pod podmuchem lekkiej schizofrenii przykleja sobie rude wąsy;

m) dziurkę od klucza zatyka ligniną;

n) b. ostrożnie wychodzi na miasto;

o) wpada pod pędzącą z szybkością 60¬7¦km ciężarówkę z kapustą.

`ty

Kurtyna

`ty

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Koniec świata"

`ty

Pan Bóg: Rrrrrrr. Ogłaszam koniec świata. Rrrrrrr.

Cała kosmiczna kombinacja zaczyna się demontować.

Biurokrata: Rrrrrrr. Bardzo dobrze. Rrrrrrr. Ale gdzie jest w tej sprawie

odnośne pismo z okrągłą pieczątką zaopatrzone tamtejszym numerem

przeciągniętym przez tutejszy dziennik podawczy? (Okazuje się, że takie

pismo było, ale zginęło, wobec czego koniec świata wprawdzie następuje

faktycznie, ale formalnie nie ma żadnego znaczenia).

`ty

Kurtyna

`ty

spada optymistycznie

1947

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Nieznany rękopis St. Wyspiańskiego"

`ty

Posejdon: Kiedyś byłem ścichapęk, Kiedyś miałem dwoje szczęk, Gdym cię

po raz piersy ujzoł, Dziś me został tylko trójząb, Śtucne zęby, śtucny

świat, Lecz tyś moja, tyś mój kwiat. (wychodzi z trumny)

Moja: Czym ja twoja, czy nie twoja, Nie mam ja z tobom spokoja.

(wchodzi do trumny).

Gżegżółka: (wychodzi z trumny): O co chodzi, nie wiem sam, Ale sercem,

Polską gram. Muchy brzęczą. W niebie grzmi. Słońce świeci. Pada dżdż.

Chór (skacząc przez trumnę): Trza sposobić smolnych wiech. Trza toporem

prać po łbiech.

Wiech: Każdą wzmiankę człek ocenia. B. dziękuję. G. jak Gienia.

`ty

Kurtyna

`ty

Publiczność: (patriotycznie zamyślona, z dostojeństwem a boleśnie

rozchodzi się do domów)

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić dwie nadzwyczajne jednoaktówki nagrodzone złotymi

medalami Grand Prix na konkursie dramatycznym miesięcznika "Lampa"

`ty

`ty

I

`ty

"Nagły koniec P. Twardowskiej"

`cp2

Scena: Dansing-bar "Rzym".

`cp2

A. Mickiewicz: Jedzą, piją, lulki palą, Tańce, hulanka, swawola, Ledwo

karczmy nie rozwalą; Hi-hi! Ha-ha! Hejże! Hola!

Komisja specjalna: Dobry wieczór! (zamyka całe towarzystwo do ciupy)

A. Mickiewicz: Młodości, podaj mi skrzydła!

Młodość: (podaje skrzydła, na których A. Mickiewicz przezornie odlatuje

sprzed nosa zdumionej Komisji)

`ty

Kurtyna

`ty

`ty

II

`ty

"Nie igra się z publicznością"

`cp2

Scena: Sala cytrynowa w pałacu hrabiny Ciborowskiej.

`cp2

Książę Bazyli (do hrabiny): Pozwól, hrabino, że w dniu Twego Patrona

złożę w upominku u Twoich stóp te dwadzieścia pięć żarówek...

Jeden z widzów (do swojej żony): Mama, słyszysz? Żarówki! (wskakuje na

scenę, z rąk znakomitej aktorki wyrywa pudełko z żarówkami i ucieka z łupem

do domu)

Książę Bazyli (filozoficznie): L'art et la vie. Sztuka i życie.

`ty

Kurtyna

`ty

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Destrukcyjny wpływ kobiet"

czyli "I tak być mogło"

`ty

Osoby dramatu: Król Jan Sobieski, Królowa Marysieńka, Kanclerz Gżegżółka,

Dworzanin I, Dworzanin II, Dworzanin III

Miejsce: Pałac królewski w Wilanowie.

Czas: Rok 1684.

`cp2

Sobieski i Marysieńka: (toną w miłosnym pitigrilli, że użyjemy

terminologii naszego znakomitego kolegi prof. Wiecha)

Dworzanin I: Królu, donieśli Włosi, że się na coś zanosi. (przeprasza i

wychodzi)

Dworzanin II: Zanosi się wyraźnie.

Sobieski (tonąc jak wyżej, do Dworzanina II): Precz z moich oczu,

błaźnie!

Dworzanin III (melduje): Ze sułtanem i świtą Turcy na Wiedeń idą!

Sobieski (odprawia dworzanina; do Marysieńki):

Świecisz dla mnie jak gwiazd siedem, Marysieńko, cudo moje. Cóż mi

Turcy, cóż mi Wiedeń, ja o ciebie tylko stoję. (stoi tylko o Marysieńkę)

Kanclerz Gżegżółka (zupełnie zadyszany): Ach, królu, straszna gaffa:

Wiedeń zajął Mustaffa.

Sobieski: (daje znaki, że stracił kompletnie kontakt z rzeczywistością)

Tymczasem Turcy zalewają Europę, powstają piekarnie tureckie, kawa po

turecku i marsze tureckie. Jednocześnie pojawiają się masowo na golasa tak

zwani święci tureccy, wobec czego

`ty

Kurtyna

`ty

dyskretnie zapada

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Komunikatywnego młodzieńca"

czyli

"Nie wszystko, co zrozumiałe, to dobre"

`ty

Występują: Chór, Alojzy Gżegżółka, Komunikatywny młodzieniec

Scena: W samolocie Katowice-Szczecin.

`cp2

Chór (śpiewa na dachu samolotu): Niezrozumialstwo i niekomunikatywność w

poezji i w monologach towarzyskich to hańba i ohyda. Ale nie mniejsza hańba

i ohyda to nadmiar zrozumialstwa i komunikatywności w poezji i w monologach

towarzyskich.

Alojzy Gżegżółka: (chrapie, śnią mu się różowe słonie)

Komunikatywny młodzieniec: Samolot to genialny wynalazek, co?

Alojzy Gżegżółka (przez sen): Nie.

Komunikatywny młodzieniec: Niech pan spojrzy, jakie wspaniałe słońce -

co? i te chmury - co? i ten krajobraz pod nami - co?

Alojzy Gżegżółka (przez sen): Co?

Komunikatywny młodzieniec: Czy pan lubi pomidory? Czy pan czytał książkę

"O chorobach cywilizacji"? Moja mama miała psa...

Alojzy Gżegżółka: A...

Samolot: (podskakuje)

Komunikatywny młodzieniec: Zdaje się, że na dachu tego samolotu ktoś

śpiewa. I tak jakby coś trzasło.

Alojzy Gżegżółka (budząc się): Rzeczywiście trzasło. U pana w głowie.

(fachowym, energicznym ruchem wyciąga przez lewe ucho z głowy

Komunikatywnego Młodzieńca pięć królików nad wyraz prostolinijnych,

zrozumiałych i komunikatywnych)

`ty

Kurtyna

`ty

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

grę towarzyską pt.

"Zabawa w duchy"

`ty

Dramatis personae: Osiołek Porfirion - znany osioł, A. Gżegżółka - młody

geometra, Pies Fafik - najpopularniejszy pies wszechświata, Piekielny

Piotruś - świnia, Hermenegilda Kociubińska - artystka-pisarka, Prof.

Bączyński - zasłużony angelolog, kawaler Orderu Ładosza

`cp2

Rzecz odchodzi współcześnie, w tajnych podziemiach Zamku Pod Bliźniętami,

własność prof. Bączyńskiego. Podajemyhalohalo dokładny czas:

jesthalohalogodzinadwudziestatrzeciaminutpięćdziesiątosiem!

`cp2

Groza.

`cp2

Prof. Bączyński (zdławionym głosem): Bracia! Monstrualna epoka. Ostry

zakręt historyczny, nie mówiąc o wielu innych rzeczach. Rozpusta szerzy

się. Transmogryfikacja pogłębia się.

Piekielny Piotruś: Dlaczego?

Prof. Bączyński: Nie przeszkadzaj, kufniaszu!! (c. d.) Miliony Polaków,

którzy nie zawsze mogą wylegitymować się regularną metryką ślubu, chodzą w

gaciach po mieszkaniach, w których to mieszkaniach, powtarzam, czasem wisi

popiersie Szopena, oraz młodzież. Ilość notabene dzieci nieślubnych wzrosła

znowu o 3% i w ten sposób osławione zaludnienia bywają częściowo oparte na

krzywdzie seksualnej. Sfera płciowości...

Hermenegilda (do wiersza): Ja też jestem w ślepym torze. Zrób mi

krzywdę, profesorze. (mdleje z rozkoszy)

A. Gżegżółka: A moim zdaniem w epoce przełomu, w epoce ogólnej

transmogryfikacji jest tylko jedna prawda, a to, że kwadrat

przeciwprostokątnej równa się sumie kwadratów przyprostokątnych, i za tę

prawdę jestem gotów natychmiast zginąć. (ginie natychmiast, ale

niezupełnie)

Pies Fafik: Niech żyje Pitagoras. Pi-ta-go-ras Pi-ta-go-ras Pi-ta-go-ras

Pi... (demonstracje i awantury)

Prof. Bączyński (c. d.): ...więc, bracia; jedyne wyjście, bracia, to

zniknąć z szalonej epoki, bracia. Angelologicznie. Skrzydlacie, czyli na

zasadzie ducha. (zapija wodą) Bo co robi duch? Duch pokazuje się i znika.

Tedy pokażmy się...

Cały zespół minus Osiołek Porfirion: (pokazuje się)

Prof. Bączyński: i zniknijmy.

Wszyscy minus Porfirion: (znikają)

Społeczeństwo: Narrrrrreszcie. (do Porfiriona) Ale ty, Porfirionie, co

czynić, powiedz, znak ukaż, wskazówkę daj. Pasterzem bądź, bądź co bądź!

Szloch, ryki, masowa epilepsja.

Osiołek Porfirion (zakładając binokle): Wskazówkę dam. Tram ta ra ram.

Napięcie, patologia i wyspiańszczyzna.

Społeczeństwo: No!

Porfirion (ryczy): Zielona gęś nie zna trwogi. moczmy nogi moczmy

nogi.

Społeczeństwo: Ahaa. (moczy)

`ty

Kurtyna

`ty

(basem): Ale najprzód obowiązek, a dopiero potem przyjemność.

więc najprzód zapada, a dopiero potem łaskocze frędzelkami stopy

(wyżej wspomniane, boskie, różowe, cijetocijetostopy należą oczywiście do

Hermenegildy)

K. I. Gałczyński (westchnienie): Gdybym był młodszy...

Następuje: Koncert fletowy Mozarta.

1948

`cp2

Uroczyste otwarcie sezonu!

Premiera prasowa!

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

wbrew rozsiewanym plotkom o szaleństwie Autora i wynikłym stąd kryzysie

repertuarowym

ma zaszczyt prosić

całą prasę krajową i zagraniczną na swoją pierwszą w obecnym sezonie

premierę prasową

`ty

Luminarze prasy, jak również pt. miliony widzów i entuzjastów

Najmniejszego teatru świata

ujrzą za chwilę (cierpliwości!) pierwsze z cyklu naszych nowych,

oszałamiających przedstawień.

(gong)

Prześwietna publiczności!

Nie szczędząc wysiłków i kosztów niniejsze Offficjalne rozpoczęcie sezonu

i nowej epoki w dziejach desek naszego Teatru inaugurujemy złotą plamą na

prześcieradle Historii

(gong)

tj. słodkometrażówką w siedmiu kolorach pt.

`cp2

"Bal u prof. Bączyńskiego" (gong) (Kurtyna!!)

Pies Fafik (do Hermenegildy Kociubińskiej): Walczyk, ach, walczyk! Pod

twą piersią w walczyku czas jak sen pomyka. Mogęż więc prosić, słodka

Herciu, mogęż więc błagać do walczyka?

Hermenegilda: Fafuniu, kiedy tańczę z tobą, widzę świat cały na

niebiesko, na złoto i na szafirowo - o, jakże ślicznie tańczysz, piesku!

(tańczą)

prof. Bączyński (stosując sobie za firanką dyskretny zastrzyk z

penicyliny): Hej, muzykanci, muzykanci, rąbcie mnie tonem, saksofonem!

Profesor sobie dziś zatańczy z mądrym Osiołkiem Porfirionem. (wychodzi

zza firanki i zbliża się do Porfiriona)

Osiołek Porfirion (do Profesora): Bączynder złoty, witam pana! W

czołobitnościach cały gnę się. Cóż to za rozkosz niesłychana spotkać się

znów w "Zielonej Gęsi"!

Piekielny Piotruś (w cylindrze): Z gazem, panowie! Z biglem, panie!

Najprzód koszyczek, potem kółko. Serwus, Alojzy! Szanowanie! W ramiona

moje pójdź, Gżegżółko. (tańczy z Gżegżółką)

Wszyscy: Supersymfonia! Superfosfat, kiedy się frak z dekoltem styka.

Walczyk, ach, walczyk! Nocy boska! Tańczmy więc całą noc walczyka.

(tańczą całą noc)

Zielona Gęś: O, jakże jestem dziś wzruszona, gdy znów pod moim starym

szyldem widzę Fafika, Porfiriona, Gżegżółkę i Hermenegildę! (ociera łzy

radości nogą zachwytu; kontynuuje) Ileż to gaśnie gwiazd wysokich! Jakież

wyłażą z worków szydła! Wieki mijają i epoki, a ja wciąż trwam,

Zielonoskrzydła. (nie posiada się ze szczęścia)

Wszyscy (otaczają Zieloną Gęś, śpiewają i tańczą wokół Zielonej Gęsi): Z

bufetu najsmaczniejsze kąski dla ciebie zawsze, Gąsko, mamy!

Prof. Bączyński (zza firanki, gdzie pakuje sobie znowu penicylinę): Ach,

tańczmy wokół Zielonej Gąski, naszej mitologicznej mamy.

Ociemniały Pianista: Co noc to samo: bębnić, bębnić! W rozpuściem

stracił moje ślepia. Cóż mi zostało? Cztery zęby, rozpacz, artretyzm i

fortepian. (traci panowanie nad sobą)

Kurtyna: No, ale zapiał już kur trzeci, jakby to rzekł Mickiewicz Adam.

Żegnajcie, starcy, wdowy, dzieci! Czas czynić mą powinność: Spadam.

`ty

spada

`ty

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Filona i Laurę, i dobrze poinformowanego faceta"

`ty

Laura: Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem.

Pewnie mnie czeka mój Filon miły pod umówionym jaworem. (robi się na

bóstwo i staje pod umówionym jaworem: Filona jeszcze nie ma. Natomiast coś

tam klaszcze za borem coraz energiczniej)

Laura (c. d.): Szczęśliwa jestem dziś niesłychanie i Filon musi być

moim, wszystko w porządku, lecz to klaskanie troszeczkę mnie niepokoi.

(i nie bez racji, ponieważ za borem coś tam zaczyna klaskać w sposób jak

najbardziej nieprzyzwoity)

Laura (załamując się nerwowo): Przebóg! Ach, czyżby robota krecia? O,

jakże ja to wyśledzę?! Lęk mnie przenika. Dwudziesta trzecia już jest na

mojej omedze.

Filon (zza boru; ociekając krwią): Tylko nie w oko!!

Coś tam: (na chwilę się ucisza, a potem znowu klaszcze za borem jak

cholera)

Laura (panicznie): Dwudziesta trzecia piętnaście. Gdzie jesteś,

najdroższy?

Dobrze poinformowany facet: Lauro, daremnie patrzysz na zegar. Filon nie

przyjdzie. Idź dalej. A to klaskanie, co się rozlega, to żona go w gębę

wali.

`ty

Kurtyna:

`ty

zapada i w ten sposób przesłania słabości ludzkie przed okiem gwiazd

przeczystych

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Pozytywnego górala"

`ty

Zielona Gęś: Góralu, czy ci nie żal odchodzić od stron ojczystych?

Góral: Szalenie. (nie odchodzi i zostaje)

`ty

Kurtyna

`ty

1948

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Straszny koniec spóźnialskich"

`ty

Piekielny Piotruś (do swojej Mamy): Mamusiu, tatuś ma dzisiaj jakieś

dłuższe uszy.

Mama Piekielnego Piotrusia: Niestety, synku, tak. Taktaktak. Tatuś się

całe życie spóźniał. Tatuś był całe życie niepunktualny. I wskutek

powyższego wyrosły naszemu tatusiowi ośle uszy.

Piekielny Piotruś: A można tatusia w te uszki pocałować?

Mama Piekielnego Piotrusia (po dojrzałym namyśle): Zapewne.

Piekielny Piotruś: (całuje swojego tatusia w uszki)

Tatuś Piekielnego Piotrusia (kopie i ryczy): I-ha-ha-ha!

Quovadisiński (wchodząc z prawej kulisy): Ha, i mnie wyrosły ośle uszy w

nagrodę za niepunktualność. Ach, gdyby to widział mój praszczur po

kądzieli, podkomorzy szczypnicki! Przekleństwo losu! (kładzie się na

kanapie, recytuje mistyczne utwory Towiańskiego i oddaje się z piskiem

martyrologii)

Trylogowicz (wchodzi w cylindrze, z parasolem): Dobry wieczór. Jak

zdrowie mamy i tatusia Piekielnego Piotrusia? Tak, taak... Ale a propos, ja

też mam ośle uszy. Od tej niepunktualności. Od tego spóźniania się. Dopust

Boży. (zdejmuje cylinder i zawadza oślimi uszami o ślubną fotografię

państwa domu. Nb. na fotograficznej postaci pana domu również pojawia się w

odpowiednich miejscach zarys coraz większych i większych uszu oślich, co

wywołuje zrozumiały niepokój)

Sandomingowski (wychodząc z dalszych apartamentów): Niepunktualność to

moja namiętność... Ale co z tego? (z hukiem, na zasadzie eksplozji,

wyrastające ośle uszy zrzucają mu kapelusz na podłogę)

Sammosjerski (wsuwa się jak cień, smutno): I ja też, patrz jw. (zdejmuje

szlafmycę i obnaża straszne piętno Spóźnialskich)

Wszyscy Spóźnialscy: (recytują mistyczne utwory Towiańskiego, oddają się

masowej martyrologii i boleśnie tańczą)

Pół miasta: (chodzi z oślimi uszami, nie wyłączając kobiet)

Zielona Gęś: (zamyka Wszystkich Spóźnialskich do schludnej obory i

recytuje następujący)

Morał: Nigdy nie trzymaj się wyniośle, coś z mrówki miej, nie pawia, a

jeśli kto ma uszy ośle, to z nim się nie umawiaj.

`ty

Kurtyna

`ty

1949

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Cyniczną ucztę etnografów"

`ty

Osoby: Niestrawność - postać alegoryczna, Etnograf pierwszy, Etnograf

drugi, Chór etnografów i kurtyna

Scena: Muzeum etnograficzne w Gogolinie ze sławną, bezcenną kolekcją

wielkanocnych pisanek.

Czas: Przedświąteczny, nad wieczorem.

`cp2

Niestrawność: Przepłynął już ludzki potok, w muzeum cicho jak w grobie.

Lecz z kątów wychodzą oto cyniczni etnografowie. Zerwawszy z moralnym

pionem łypią oczami jak mamki na słynne jaja zdobione, czyli tak zwane

pisanki. Patrzcie, ach, patrzcie bacznie na to, co zaraz się zacznie:

Etnograf pierwszy (rozbija gablotkę z pisankami): Hej, śmiejmy się w nos

plotce, vivat Piekło z Szatanem. Hej, ty jajo w gablotce, zaraz cię

zjemy z chrzanem.

Etnograf drugi (rozbija następną gablotkę z pisankami): A ja też w naszym

kole się zabawię niekiepsko, tylko, co do mnie, wolę pisanki z musztardą

sarepską. (pochłania większą ilość pisanek, zaprawiając je wspomnianą

musztardą sarepską)

Chór etnografów: Śliczne są kobiet stópki, lecz nie masz jak pisanki!

Hej, obłupujmy skorupki. Hej, lejmy barszcz do szklanki. (skonsumowują

pozostałość bezcennych historycznych pisanek, przebierają się w

przedhistoryczne kapelusze i tańczą)

Niestrawność: Wolnego, szaleńcy młodzi. Zaraz was Parka podetnie. Skręt

kiszek już nadchodzi. Te jaja były stuletnie.

Wszyscy etnografowie: (z oczami w słup wydają okrzyk "Ach!", słaniają się

na nogach i przesławszy Publiczności należny ukłon wraz z życzeniami

"Wesołych Świąt" - w zrozumiałych męczarniach schodzą ze sceny życia)

Kurtyna: Galileusz, wchodząc na wieżę chodnikiem z linoleum, rzekł: -

Jajka? Tylko świeże i w domu, nie w muzeum.

`ty

spada z fasonem

`ty

1949

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

sztukę pt.

"Przygoda Paderewskiego"

czyli

"Perfidia publiczności"

`ty

Paderewski: (wstrząsając lwią grzywą, opuszcza po triumfalnym koncercie

dziewiętnastowieczną salę koncertową i usadawia się w dziewiętnastowiecznym

powozie, otoczonym ze wszystkich stron tłumami wielbicieli, którzy z

niesłabnącym dziewiętnastowiecznym zainteresowaniem wpatrują się w

dziewiętnastowieczną superczuprynę maestra)

Woźnica powozu (do wielkiego pianisty): Dokąd?

Tłum wielbicieli: Do fryzjera!!

`ty

Kurtyna

`ty

1949

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Wietrzną symfonię"

`ty

Osoby: Niezliczona ilość.

Czas: 13 sierpnia 1949.

Miejsce: Szczecin.

`cp2

Słoneczniki:

My, kwietne, wysokie postacie, nie zamienimy się z nikim. Cóż to za

rozkosz chwiać się na wietrze i być słonecznikiem!

Nas pszczoła brzęcząca odwiedza, wiatr do nas przychodzi w gości. Uroda

to nasza wiedza, a sierpień to miesiąc miłości.

Wiatr: Tym, co kochają chmury, ptaki, natchnieniem wpadam im do ucha.

Ach, jak to dobrze, że jestem taki, taki, co lata i co dmucha.

Słoneczniki i Wiatr (razem): Słowa nie wypowiedzą, raczej struny

baranie, tę wietrzność, tę słoneczność, sierpniowe kołysanie.

Ten ogród tonie w kwiatach. Ratunku! Jesień! Jesień! Najwyższy urok

świata: szmer sierpnia, wietrzny sierpień.

Ziemia, stary instrument po brzegi pełen muzyki, kuchnia cudów: "liść z

szumem", po szczecińsku słoneczniki.

Liście brzóz: A my jesteśmy liście brzóz, nas wiatr tak samo kłoni i

wiatr nas także dzisiaj wniósł jak nutę do symfonii.

I my dźwięczymy. Zielony dzwon dzwoni w zielonych dłoniach. I tak

powstaje, za tonem ton, wietrzna symfonia.

Pszczoła: Przez liście i przez kwiaty, przez słońce i przez cienie,

przez lasy i przez sady zanoszę się brzęczeniem.

Jestem taka maleńka, nic po mnie nie zostanie. Złota sierpniowa

piosenka, brzęczące przemijanie.

Poeta: Na świata oceanie mały, tragiczny manuskrypt to twórczość moja,

dla niej oddałem wszystko. I pustym. Wyprztykany, banalny, nienowy

biegam po pustym domu. Wietrze, wietrze sierpniowy, wietrze, wzywam cię,

pomóż!

`ty

Kurtyna

`ty

opada z jękiem

1949

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

ze zgrozą

sztukę wierszem i prozą

pt. "Skutki gry Orfeusza"

`ty

Osoby: Dyr. Orfeusz i mnóstwo dzikich zwierząt

Motto: "Orfeusz, syn Apollina i muzy Klio, grał tak pięknie i zawzięcie

na swoim instrumencie, że najdziksze zwierzęta słuchały go z przejęciem i

natychmiast oswajały się, że tak powiem, automatycznie."

Prof. Bączyński

Słownik Mito-i-Angelologiczny.

Wydanie IV. Mogielnica. 1878.

`cp2

Orfeusz (w grocie): Coś mi się widzi, że chce mi się coś zagrać. Co by tu

zagrać? Aha, już wiem, co zagrać. Zagram sobie, proszę was, "Marsz Turecki"

Wolfganga Amadeusza Mozarta. (zwracając się do swoich strun naciągniętych

na kieszonkowej harfie) Grajcie, struny, do czarta, "Marsz Turecki"

Mozarta.

Z groty wydobywają się tony znanego utworu utalentowanego kompozytora w

wykonaniu bez zarzutu.

Lew: Gdy słucham Orfeusza, coś się we mnie porusza. (płacze i do tego

stopnia przeobraża się moralnie, że zamiast pożerać niewinne stworzenia,

opanowuje byskawicznie piękną sztukę krawiecką i szyje Orfeuszowi zimowe

palto)

8 Tygrysów: Na nas też, proszę lwa, bardzo działa ta gra. (zostają

fryzjerami)

Jędza-Plotkarka: Orfeuszu, muzyka twoja w serce przenika. (liże stopy

Orfeuszowi i odradza się)

Po chwili całe pobliskie miasto korzysta z usług zwierząt, oswojonych i

wytresowanych grą Orfeusza, syna Apollina i muzy Klio. Pewien lew, brat

lwa-krawca, zostaje lwem-motorniczym-w-tramwajach-miejskich, tygrysy z

uwagi na swoją kolorową sierść przyozdabiają trawniki w braku kwiatów zimą,

dzikie, straszne żyrafy zostają przerobione na latarnie itp.

`ty

Kurtyna

`ty

spada, spuszczona przez mrówkojada

1949

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Ulicę snobów"

`ty

Snob (z towarzyszeniem fletu): Chodzę jak kudłaty kotek, w głowie łupież

i egzema - włosy szczotką? ale szczotek Takich szczotek u nas nie ma.

Snobowa (stojąc na głowie; z towarzyszeniem gitary): A ja muszę stać na

głowie, i na nogi nic nie kładę, a dlaczego? gdyż albowiem nie ma takich

sznurowadeł.

Snob i Snobowa (razem, z towarzyszeniem wyżej wymienionych instrumentów):

Ach, mój Boże, ach, ach, ach, ach, przyjdzie zginąć w tych problemach.

Ciężki snoba fach, fach, fach, fach: snob oleju w głowie nie ma.

Snobiątko: Przerażony brnę przez zamieć. Śnieg się kręci. Słońce zniża.

Nocą sypiałbym w pyżamie, ale nie ma takich pyżam.

Snob, Snobowa i Snobiątko (razem): Hej, zanućmy głosy trzema: nie ma,

nie ma, nie ma, nie ma.

Snobiszcze (z progu Cafe "La Chore"): Oto dramat, czyli dramas: nie ma

szczotek i pyjamas. A co do mnie - lubię groszek, a la snob, nie byle

jako! A palto wciąż w ręku noszę, bo nie ma takich wieszaków. Więc nie

gadam nawet z dziećmi, bo mi z nosa ciągle ciecze, ale jakże nie ma ciec

mi, gdy nie ma takich chusteczek! Czytać coś? Ach, na mą szyję! (ty

zamilknij, szyjo moja). Homer umarł. Proust nie żyje, a mnie rąbie

paranoja. Lecz wiem, co zrobię w tym względzie. Zaraz wszystko dobrze

będzie. Hellooo! (zatrzymuje przejeżdżający karawan i):

Snob, Snobowa, Snobiątko i Snobiszcze: (z towarzyszeniem instrumentów

ładują się tamże i przejeżdżają do lamusa dziejów przy radosnych gwizdach

ulicy)

Temperatura: (podnosi się)

`ty

Kurtyna

`ty

opada

1950

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Koncert w Częstochowie"

`ty

Dramatis personae: Fryderyk Ucho - miejscowy Chopin, Ireneusz Indyjski -

miejscowy Mickiewicz, Lolita Niemogę - miejscowa Hermenegilda, Dolly

Sisters, Trio Balzakas oraz Wacław Zagajewicz - specjalista od zagajeń i

nadto Chór Prowincjonalnych Urazowiczów

`cp2

Gong: Bbbum!

`cp2

Wacław Zagajewicz: Więc zaczynamy, w ramach koncertów, nasz koncert,

czyli szereg występów gimnastyczno-muzykalno-wokalnych, przy współudziale

orkiestry, czyli zespołu instrumentów dętych, rżniętych i szczypanych.

(wypija całą wodę z karafki i dostaje rozstroju żołądka, ale opanowuje te

rzeczy siłą woli)

Orkiestra: Zapomnisz - albo może nie zapomnisz - zapomnisz - ale wtedy

także ja - zapomnę - albo może nie zapomnę - zapomnę - chociaż to i owo

łka...

Zagajewicz: W dalszym ciągu - kolega Ucho, z powodu zepsucia się

fortepianu, wykona na skrzypcach "Trojmeraj" oraz "Polonez" Ogińskiego.

Ucho: Ta raa ra ra ra ra raaaaa itd.

Zagajewicz: Proszę państwa - są chwile w życiu człowieka, kiedy nasza

psyche cierpi i smutek przepływa przez mentalność. Ale wtedy jak z bicza

strzelił przychodzi nagle, po prostu nie wiadomo skąd, radosna wiadomość i

nasza psyche rozprostowuje skrzydełka i te rzeczy; i właśnie, prpaństwa,

przed chwilunią otrzymaliśmy taką radosną wieść, że fortepian został

zreperowany i kolega Fryderyk Ucho, wprost tautologicznie skrzywdzony na

festiwalu chopinowskim, wykona pieśń.

Ucho (skromnie): Muzyka własna. Słowa szwagra. (gra rękami, pedałuje

nogą i śpiewa basem) Mam serce i nogę. W sercu smutki i sny. Nogą pedał

naciskać mogę. Moje serce nacisnęłaś ty-y-y.

Oklaski.

W. Zagajewicz: Jako następny punkt programu - chociaż należałoby

właściwie powiedzieć: jako następny wykrzyknik programu (ha-ha)! - wystąpi

ozdoba naszego miasta, młody poeta p. Ireneusz Indyjski, całkowicie

przemilkiwany przez prasę warszawską (te-e-e-ek), i odczyta utwór własny

"Jesień". Orkiestra - tusz. Reflektor - fąksjone!

Ireneusz Indyjski: (spocony czterdziestolatek wychodzi przed rampę i

natychmiast struga zielonego światła przemalowuje go nie do poznania)

Głos z Publiczności: To nie jest Indyjski. To kant. Co oni z niego

zrobili! I tak dalej!

Inny glos z Publiczności: Puście mnie! Ja jestem jego matką!! Et

cetera!!!

Ireneusz Indyjski: "Jesień"... (stwierdza z nienawiścią, że Zagajewicz

wypił całą wodę z karafki) "Jesień"... (ucisza orkiestrę) "Jesień": Mgła

płynie wśród zalesień. Samotny baran beczy.

Publiczność (podchwytuje popularną strofę): Jesień. De facto jesień.

Hej, jesień...

Ireneusz Indyjski (rozkładając ręce): I te rzeczy.

Publiczność: (wyprzęga konie z karety Indyjskiego i wynosi go na rękach,

co automatycznie skraca koncert o 45 minut)

Wacław Zagajewicz: Ja wiem, że ja państwa nudzę. Ale (ach!) takie jest

moje życie. Śmiej się, pajacu. (bije się po głowie pustą karafką, co

Publiczność, nie rozumiejąca Sztuki, przyjmuje za numer programu.

Zagajewicz bisuje kilkakrotnie, aż pęka karafka i następuje wszechświatowa

konsternacja)

Orkiestra: Ostatni promień słońca zgasł. Już widzę cię ostatni raz. Pod

twym balkonem stoję niemy. Wichura dmie. Opada rtęć. Niezgorszy byłby ze

mnie zięć. Niestety. Zwiędły chryzante-e-emy...

Zagajewicz: (zabandażowany; zapowiada z kanapy Louis XVI): Na wyspie

Madagaskar...

Listonosz (jako postać epizodyczna; wąsy a la Jan III Sobieski;

muzykalność; eteryczność; i te rzeczy): Depesza.

Zagajewicz: (otwiera depeszę i spada z kanapy)

Orkiestra: (V Symfonia Ludwika van Beethovena)

Zagajewicz (z nosem na podłodze): Tak jak przewidywałem...

Głos z Publiczności: Głośniej!

Zagajewicz: Głośniej nie mogę. Och! Mogę ciszej. Mogę ewentualnie

wierszem. I to tylko z assonansami: To dla mnie rzeczy oczywiste, że

wkradł się intrygi skorpion, bo: Trio Balzakas i Dolly Sisters, i Lolitta

Niemogę - nie wystąpią.

(pauza; proza; resztką sił)

I w ten sposób odpadają niestety, dwa żywe obrazy historyczne:

umierający marynarz zamordowany i dziewczyna w biust rażona piorunem

Publiczność: (w związku z rozczarowaniem i wściekłością rozszarpuje na

kawałki miedziany syfon z wodą sodową; gwizdy)

Chór Prowincjonalnych Urazowiczów: Hej, sowy, puchacze, kruki! Znowu z

nas zrobili turka. Szarpajmy syfon na sztuki, niechaj naga sterczy

rurka.

`ty

Kurtyna

`ty

Ps. Komentarz Prof. Bączyńskiego do powyższej "Zielonej Gęsi": To jasne,

jak śnieg zimowy, to proste! nikt nie zaprzeczy: kruki, puchacze, sowy,

rurka, syfon i te rzeczy.

Prof. Bączyński

1950

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

"Lwa"

`ty

Występują: Lew i Społeczeństwo

Uwaga!

Z powodu zakatarzenia całego zespołu się w roli Lwa świeżo po powrocie z

Zakopanego - Fafik - Pies Fafik - Tj. Najpopularniejszy Pies

Wszechświata!..

`ty

Scena I

`ty

Społeczeństwo: Dzień dobry państwu. Jestem Społeczeństwo. Idę. I za

chwilę na mojej drodze spotkam Lwa.

Lew: Dzień dobry Społeczeństwu! Jak to miło, że się spotykamy. Umf. Ale

więcej mówić nie mogę, bo jestem skóra i kości. Do kitu.

Społeczeństwo (jak zwykle wierszem): Rzeczywiście! Do bani! Bardzoście,

Lwie, przegrani: Zostały z pana cienie. Sama kość. Jak w rentgenie.

(odjeżdża trolleybusem)

Lew: Umf. (znika w ogóle)

`ty

Scena II

`ty

Kurtyna: Najprzód proszę przeczytać, co Zielona Gęś na moim zielonym

pluszu wypisała: ...I minęły trzy długie miesiące, Lew jak kamień w wodę i

nagle... (podnosi się)

Społeczeństwo: Ach! Ach! Ach! Na Jowisza! sunie postać, wciąż bliższa,

patrzę, przecieram oczy, a to właśnie Lew kroczy, dawniej chudy jak

szczapa, dziś tłusty jak kanapa! Nawet krawat i buty! Powiedz, Lwie,

gdzieś tak utył?

Lew (prozą z uwzględnieniem ortografii): Ano cóż, konsumowało się w

międzyczasie to i owo. Co proszę? Chwileczkę! Oto menu potraw, które

skonsumowało się w międzyczasie:

Menu

Kawiarniany inteligent w cieście - 400 razy

Lunatyczki z pretensjami - 2 razy

Mistyk de volaille - 85 razy

Megaloman na szaro - 21 razy

Śpiące królewny w sosie ogólnym - 100 razy

Śpiący dyrektor z wody - raz

itp.

Społeczeństwo: A ciekawe, żeśmy braku tych facetów i facetek zupełnie nie

zauważyli.

`ty

Kurtyna:

`ty

Bardzo ciekawe.

`cp2

nie opada absolutnie, ponieważ w chwili gdy piszemy te słowa, Publiczność

w dalszym ciągu oklaskuje Fafika w jego nowej, nieporównanej kreacji

1950

`cp2

Ps.

Do ludności

We wszelkich sprawach repertuarowych i innych uprasza się o

nietelefonowanie pod numer mojego sąsiada Władysława Broniewskiego ponieważ

tego rodzaju własnowolne telefony narażają PT. Rozmówców na impertynencje.

(-) Zielona Gęś

(telefonu nie ma)

`ty

Teatrzyk "Zielona Gęś"

ma zaszczyt przedstawić

Bajkę Ezopa pt.

"Osioł i jego cień"

`ty

Podróżny (na Ośle, za plecami Właściciela, od którego Osła wynajął jako

środek lokomocji): Słońce w zenicie. Ani jednej chmurki. Ani jednego drzewa

na horyzoncie. Gdzie tu, jak tu odpocząć? (zamyśla się) Wiem! (każe

wstrzymać Osła jego Właścicielowi i układa się na spoczynek, w cieniu Osła)

Właściciel: Ach, ty spryciarzu, won natychmiast z tego cienia, ten cień

jest dla mnie! Ja wynająłem osła bez cienia. (usiłuje ułożyć się w cieniu

Osła)

Podróżny: Precz, łachudro, chałwiarzu! Jeśli ja wynająłem osła od ciebie,

to znaczy się ze wszystkimi możliwościami, czyli i z cieniem. Nie ruszę się

z miejsca. (nie rusza się z miejsca)

Osioł: (korzystając z zamieszania, rusza się z miejsca i - lekki - znika

na horyzoncie)

Morał: Czasem o byle cień człowiek ma żal do człowieka, a życie jak

osioł ucieka.

`ty

Kurtyna

`ty

1950



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gałczyński Konstanty Ildefons Ulica szarlatanów
Gałczyński Konstanty Ildefons
Gałczyński Konstanty Ildefons
Gałczyński Konstanty Ildefons Na śmierć motyla (wiersz)
Gałczyński Konstanty Ildefons Lekcja bolszewicka (wiersz)
Gałczyński Konstanty Ildefons Szturm
Gałczyński Konstanty Ildefons
20. POEZJA KONSTANTEGO ILDEFONSA GAŁCZYŃSKIEGO, 20. POEZJA KONSTANTEGO ILDEFONSA GAŁCZYŃSKIEGO
konstanty ildefons gałczyński
Konstanty Ildefons Gałczyński Wybór poezji BN

więcej podobnych podstron