Steel Danielle Anioł Johny


Danielle Steel ANIOŁ JOHNNY

Był słoneczny, gorący dzień w San Dimas, odległym przedmieściu Los Angeles. Wielkomiejski szum Hollywoodu i L.A. pozostawał o lata świetlne stąd. Wydawało się, że miasta nie ma, a dzieciaki mogą spokojnie cieszyć się normalnym dzieciń- stwem w normalny, jasny dzień. Zbliżał się koniec szkoły i dzień rozdania świadectw, na które absolwenci nie mogli się doczekać.

Johnny Peterson został wybrany do wygłoszenia mowy na koniec roku w imieniu wszystkich maturzystów. Przez całe cztery lata był w szkole najlepszym lekkoatletą i kapitanem drużyny piłkarskiej. Od czterech lat spotykał się też z Becky Adams. Właśnie stali na schodach, gawędząc z kolegami. Szczupły, wysoki Johnny pochylał się ku dziewczynie i od czasu do czasu szukał wzrokiem jej oczu. Mieli swój słodki sekret, podobnie jak większość młodych ludzi w ich wieku. Kochali się, od roku sypiali ze sobą i, tak jak przez wszystkie szkolne lata, byli prawie nierozłączni. Marzyli, choć nie snuli tych planów na głos, o przyszłym wspólnym życiu. W lipcu, przed pójściem na studia, Johnny skończy osiemnaście lat, Becky obchodziła swoje urodziny w maju. Ciemnobrązowe włosy chłopca połyskiwały w słońcu metalicznym, miedzianym połyskiem, podobnie jak jego ciemne, piwne oczy. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał białe zęby i piękny uśmiech. Każdy z jego kolegów chciałby tak wyglądać, choć niewielu było to dane. Ale poza fantastyczną aparycją był po prostu świetnym, sympatycznym chłopakiem. Uczył się dobrze, miał mnóstwo przyjaciół, a gdy nie trenował, w wolnym czasie pracował na godziny. Jego rodzice, obarczeni trójką dzieci, nie mieli dość pieniędzy na luksusy i przede wszystkim walczyli o przetrwanie. I jakoś się to udawało. Tak naprawdę, Johnny chciałby być w przyszłości piłkarzem, ale mądrze zadecydował, że pójdzie na studia i zajmie się księgowością. Pragnął pomagać ojcu, który prowadził niewielką firmę rachunkową, choć nie bardzo lubił swoją pracę. Ale Johnny był geniuszem matematycznym i w księgowości czuł się jak ryba w wodzie, nie mówiąc o tym, że umiejętności komputerowe miał w małym palcu. Jego matka była pielęgniarką. Pięć lat temu zrezygnowała z pracy, żeby zajmować się młodszymi dziećmi, synem i córką. Siostra Johnny'ego, Charlotte, miała czternaście lat i właśnie zdała do szkoły średniej, a młodszy dziewięcioletni Bobby był dzieckiem specjalnej troski. Rodzina Becky była inna. Dziewczyna miała aż czwórkę rodzeństwa, a przed dwoma laty, po śmierci ojca, przeżyli poważny kryzys. Ojciec pracował w branży budowlanej i zginął w wypadku. Nie pozostawił po sobie grosza. Becky oprócz szkoły harowała jak wół w aż dwóch dorywczych miejscach pracy. Żeby przeżyć, potrzebowali każdego grosza, a zarabiała tylko ona i najstarszy brat. Nie mogła od razu pozwolić sobie na studia, tak jak Johnny. Musiała jeszcze co najmniej przez rok pracować na pełnym etacie w sklepie. Istniała nadzieja, że, potem zacznie się znów uczyć, ale nie zależało jej na tym aż tak bardzo. Nie przepadała za szkołą. Lubiła pracować i kochała swoją rodzinę. Była szczęśliwa, że pomaga mamie, bo pieniądze z ubezpieczenia, wypłacone po śmierci taty, okazały się żałosną jałmużną. Miłość do Johnny'ego była jedynym jasnym punktem w jej życiu. Włosy miała tak jasne, jak Johnny ciemne, a oczy błękitne jak letnie bezchmurne niebo. Była śliczna i zakochana. Martwiła się trochę, że Johnny po wyjeździe pozna wiele innych dziewczyn, ale ufała jego uczuciu. Wszyscy w szkole uważali ich za idealną parę. Zawsze spędzali wolny czas razem i zawsze byli szczęśliwi: śmiali się, gadali, żartowali i nigdy się nie kłócili. Bo poza tym, że stanowili parę, byli także najlepszymi przyjaciółmi. Dlatego też Becky nie miała zbyt wielu koleżanek. Cały jej czas pochłaniał Johnny. Rano chodzili na lekcje i spotykali się wieczorem - po treningach, odrobieniu szkolnych zadań i po pracy. Rodzice, widząc, jak młodzi bardzo się potrzebują, zaakceptowali ten układ. Becky i Johnny funkcjonowali jak prawdziwe papużki nierozłączki. Teraz, na schodach, rozmawiano o promocjach i rozdaniu świadectw. Johnny, w absolutnej tajemnicy, kupił Becky suknię na bal. Gdyby nie jego pomoc, nie miałaby się w co ubrać. Patrzyła na niego i w jej oczach, płonących wewnętrznym światłem, odbijały się cztery cudowne lata wspólnych sekretów, miłości i zaufania.

- Muszę iść, moi drodzy, robota czeka - rzekł z uśmiechem Johnny. Pracował w pobliskim tartaku, sortując drewno i tnąc deski. Robota była ciężka, ale dobrze płatna. Becky była ekspedientką w sklepie, w którym po szkole miała dostać stałe zajęcie.

Właśnie zrezygnowała ze swej drugiej posady, kelnerki w kawiarni niedaleko szkoły. Wygodniej było pozostać w jednym miejscu. W czasie weekendów Johnny pracował w biurze ojca; do tartaku chodził popołudniami po szkole. Miał zamiar zatrudnić się tu na wakacje w pełnym wymiarze godzin, żeby zarobić trochę pieniędzy na studia.

- Chodźmy, Becky - powiedział, odciągając dziewczynę od koleżanek, które wciąż paplały o tym, jakie sukienki włożą za dwa dni na bal. Dla większości z nich było to ukoronowaniem pewnej epoki, spełnieniem marzeń. Becky i Johnny odczuwali to podobnie, choć może nie tak nerwowo, bo mieli siebie i nie musieli na gwałt szukać partnera czy partnerki na tak ważną uroczystość. Ich związek dawał im poczucie bezpieczeństwa. Łatwiej było chodzić do szkoły, gdy zawsze miało się tak mocne emocjonalne wsparcie. Becky pożegnała się z dziewczynami, odrzuciła długie włosy na plecy i poszła za Johnnym do samochodu. On zdążył już rzucić oba plecaki na tylne siedzenie, a teraz sprawdzał, która godzina.

- Chcesz odebrać dzieciaki? - zapytał. Lubił pomagać ludziom, kiedy tylko mógł.

- Masz czas? - spytała Becky. Czuła się, jakby od dawna była żoną Johnny'ego, zresztą miała nadzieję, że pewnego dnia nią zostanie. O tym też nie mówili głośno, ale wydawało się to oczywiste. Byli tak zżyci, że rozumieli się bez słów.

- Pewnie, że mam. - Uśmiechnął się do niej i włączył radio. Mieli te same gusta muzyczne, lubili tych samych ludzi i te same potrawy. Kibicowała mu, kiedy grał na boisku, a on uwielbiał z nią tańczyć i gadać godzinami przez telefon. Matka Becky często mówiła, że są jak bliźnięta syjamskie. Szkoła, do której chodziło jej młodsze rodzeństwo, była zaledwie o cztery przecznice dalej i cała czwórka już czekała na Becky na boisku. Młodzi Adamsowie urządzili wyścig do samochodu i upchnęli się jakoś na tylnym siedzeniu.

- Cześć, Johnny- chórem powiedzieli chłopcy, a najstarszy, dwunastoletni Peter podziękował w imieniu rodzeństwa za podwiezienie. Były to miłe, proste dzieciaki. Mark miał jedenaście lat, Rachel dziesięć, a Sani siedem. Mimo że była ich taka roześmiana gromada, wciąż, choć minęły już dwa lata, tęsknili za zmarłym ojcem. Ich mama ciężko pracowała i prowadziła dom. Postarzała się przez ten czas o dziesięć lat i nie słuchała przyjaciółek, które wciąż radziły, że powinna zacząć się spotykać z innymi mężczyznami. Uważała, że to głupie i stale odpowiadała, że nie ma czasu. Ale nie chodziło jedynie o to i Becky świetnie rozumiała matkę, która kochała w życiu tylko jednego mężczyznę, jej ojca. Myśl o innych napawała ją wstrętem. Chodzili ze sobą, podobnie jak Becky z Johnnym, od pierwszej klasy szkoły średniej. Johnny podrzucił dzieciaki do domu, a Becky pocałowała na pożegnanie. Pomachał im, odjeżdżając na pełnym gazie Becky zapędziła rodzeństwo do kuchni. Przed wyjściem do pracy zdążyła naszykować wszystkim picie i kanapki. Matka miała wrócić za dwie godziny. Pracowała w pobliskim salonie piękności. Sama była bardzo ładną kobietą, tylko życie jej nie rozpieszczało. Nigdy sobie nie wyobrażała, że może zostać czterdziestoletnią wdową obarczoną pięciorgiem dzieci. Johnny przyjechał ponownie po czterech godzinach, zmęczony, ale szczęśliwy. Został na chwilę i przekąsił coś z Becky, pogadał z jej matką i około wpół do dziesiątej wieczorem zaczął się zbierać do domu. Jego dni były długie i szczelnie wypełnione.

- Aż trudno uwierzyć, że to już matura- powiedziała Pam Adams, potrząsając głową i patrząc z uśmiechem na dryblasa, który podnosił się z kuchennego krzesła. — A jeszcze niedawno obydwoje mieliście po pięć lat i bawiliście się w piaskownicy.

W pierwszej klasie szkoły średniej Johnny grał w koszykówkę i był w tym dobry. Z czasem przerzucił się na futbol i bieganie, więc mnóstwo czasu poświęcał na treningi. Pam była dumna z dobrego, sympatycznego chłopaka córki. Miała nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Becky i będzie żył dłużej niż jej nieszczęsny mąż. Lata spędzone z Mikiem były dla niej zresztą bardzo szczęśliwe i nie żałowała ani jednej wspólnej chwili, jedynie jego nagłego odejścia.

- Dziękuję, że zafundowałeś Becky kwiaty i sukienkę - Powiedziała miękko. Była jedyną osobą dopuszczoną do sekretu, bo Johnny nie powiedział o tym nawet matce i ojcu.

- Świetnie w niej wygląda. - Czuł się zawstydzony wyrazem gębokiej wdzięczności, jaki ujrzał w oczach matki Becky. - Na balu będzie super. Było oczywiste, że jej córka i Johnny są jak dwie połówki jabłka, z pierścionkiem czy bez.

- Do jutra. - Becky odprowadziła go za próg. Jeszcze przez parę minut rozmawiali, stojąc przy samochodzie, a na koniec objął ją i pocałował. W pocałunku tym była cała siła i namiętność młodości, tak że gdy ich usta się oderwały, Becky była bez tchu.

- Leć, zanim zawlokę cię w krzaki - zachichotała, a jej figlarny uśmiech sprawił, że serce Johnny'ego zadrżało, jak tysiące razy przedtem.

- Odpowiada mi ta propozycja, tylko twoja mama może się pogniewać - zażartował.

Rodzice obojga nie wiedzieli, jak daleko zaszły między nimi sprawy, choć matki domyślały się wszystkiego. Pam jeden raz rozmawiała na ten temat z Becky i przestrzegała, by dziewczyna była ostrożna. Oboje więc byli ostrożni, Becky nie chciała zachodzić w ciążę przed ślubem, a do ślubu trzeba poczekać ładne parę lat. Johnny miał się dalej uczyć, a ona

pracować. Nie spieszyli się.

- Zadzwonię później - obiecał i wskoczył do wozu. Wiedział, że matka na niego czeka z kolacją, choć on już jadł u Becky. Nie zadawano już żadnych lekcji do odrabiania, więc mógł -jeśli sytuacja będzie sprzyjać - poświęcić trochę czasu na relaks z ojcem i rodzeństwem. Johnny mieszkał zaledwie kilka kilometrów od domu Becky, toteż dojechał w pięć minut. Zaparkował za samochodem ojca i zamierzał wejść kuchennymi drzwiami, gdy zobaczył na podwórku swoją siostrę Charlotte. Rzucała piłką do kosza podobnie jak on sam przed laty. Była niebieskooką blondynką, podobną do ich matki, a także trochę do Becky. Miała na sobie

szorty i wojskowy podkoszulek. Wysoka jak na swój wiek, długonoga i bardzo ładna, nie przywiązywała do swojego wyglądu specjalnej wagi. Charlotte interesował tylko i wyłącznie sport. Jadła, spała, śniła i mówiła, a wszystkie te czynności wypełniały bez reszty baseball latem, a koszykówka i futbol zimą. Charlotte grała we wszystkich możliwych drużynach i była ideałem lekkoatletki.

- Cześć, Charlie, jak leci? - zapytał, chwytając piłkę w locie. Zawsze go bawiło, że siostra potrafi podawać jak mężczyzna. Miała niezwykły talent do uprawiania sportów.

- W porzo. - Obejrzała się przez ramię, złapała piłkę i zaliczyła kolejnego kosza. Johnny dostrzegł jednak, że w oczach ma smutek.

- Co jest? - Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Czuł niemal namacalnie, jak emanuje z niej przygnębienie. Wydawała się poważna jak na swój wiek, może przez ten wysoki wzrost. Była także nad wiek mądra i inteligentna.

- Nic.

- Tata w domu?

Nie było potrzeby pytać, skoro na podjeździe stał samochód. Johnny wiedział, co gryzie siostrę. Nie była to żadna rewelacja, ale wciąż, po latach, bolesna zadra.

- Tak.

Zaczęła drybling. Johnny przyglądał się przez chwilę, po czym odebrał jej piłkę. Grali razem, na zmianę wrzucając do kosza. Nie zdawał sobie sprawy, że jest w tym aż tak dobra. Powinna się urodzić chłopakiem, zresztą sama żałowała, że nim nie jest. Chodziła na wszystkie jego mecze i kibicowała jak szalona. Johnny był jej absolutnym ideałem. Po dziesięciu minutach gry wszedł do domu. Matka stała przy kuchni, wycierając naczynia. Bobby siedział przy stole i obserwował ją, a ojciec oglądał telewizję w pokoju.

- Cześć, mamo. - Johnny cmoknął matkę w czubek głowy, a ona odpowiedziała mu uśmiechem. Alice Peterson uwielbiała swoje dzieci. Dzień narodzin Johnny'ego był najszczęśliwszym dniem w jej życiu i zawsze o tym myślała, gdy na niego patrzyła.

- Cześć, kochanie. Miałeś dobry dzień? - Oczy błyszczały jej miłością, jak co wieczór, gdy wracał do domu.

- W porządku. W poniedziałek jest promocja, a bal za dwa dni. Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.

- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Becky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domowych rozmów.

- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?

Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy. Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szczegółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał braciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bobby'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyjnym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił. Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,

niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzystywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie odpowiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał się co wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed telewizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat. Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwycięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem. Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakceptowali i nikt nie próbował niczego zmieniać. Gdy Alice zasugerowała mężowi, żeby zaczął chodzić na spotkania Anonimowych Alkoholików, odtrącił ją. Nie chciał rozmawiać o swoim problemie ani z nią, ani z nikim innym, tak jakby nie przyjmował do wiadomości, że jest pijakiem.

- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam dla ciebie kolację.

- Dziękuję, jadłem u Avdamsów - powiedział Johnny, głaszcząc policzek Bobby'ego.

Dotyk wydawał się najprostszą formą porozumienia i bliskości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w milczeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.

- Raz mógłbyś zjeść c-oś w domu. Może szarlotki? - kusiła Johnny'ego ulubionym przysmakiem.

- Brzmi nieźle. - Nieś chciał urazić jej uczuć. Zdarzało się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu, po to tylko, by nie rób ić matce przykrości. Uwielbiał ją, podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną. Byli przyjaciółmi.

Usiadła za stołem i w:raz z Bobbym patrzyła, jak Johnny pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach, o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu szkoły. Jutro Johnny miaJ odebrać smoking z wypożyczalni. Matka nie mogła się doczekać chwili, gdy go przymierzy i już kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się też, że sprezentuje Becky kwiaty do sukni, ale powiedział jej, że już zamówił bukiecik. Jako że został wybrany do wygłoszenia mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować. Alice była z niego niesarmowicie dumna. Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju i telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się i zamknęły cicho. Na łóżku usiadł Bobby.

- Piszę mowę pożegnalną- wyjaśnił Johnny. - Na koniec szkoły. To już za cztery dni.

Bobby nie odpowiedział, a Johnny wrócił do pracy. Żadnemu z nich nie przeszkadzała wzajemna obecność. Bobby położył się na łóżku i patrzył w sufit. W takich chwilach naprawdę było trudno się domyślić, co mu chodzi po głowie - czy wciąż przeżywał swój straszny wypadek, czy w ogóle go pamiętał? Czy nie mówi, bo nie chce, czy dlatego, że naprawdę nie może? Nie sposób było tego dociec. Wypadek rzucił cień na ostatnie pięć lat życia rodziny. Od tamtej pory bardziej się starali, szczególnie Johnny i Charlotte, żeby było jak dawniej, żeby zapomnieć o smutku, który na nich ciążył. Albo dawali za wygraną, jak ojciec, który nienawidził swojej pracy, nienawidził siebie i upijał się codziennie do nieprzytomności, żeby zagłuszyć poczucie winy. Matka też się w pewnym sensie poddała. Straciła nadzieję, że Bobby kiedykolwiek odzyska mowę, a Jim wyzwoli się od nałogu. Nie złościła się na niego i nigdy go nie oskarżała, że to wszystko przez jego nieostrożność. Choć, zanim wsiadł do samochodu, miał już na koncie kilka piw, a potem stoczył się z autem z mostu. Nie mówiła nic. Wystarczyło, że Jim Peterson sam dla siebie był bezlitosnym sędzią. Zdarzyła się jedna z tych małych, nieodwracalnych tragedii. Przeżyli ją i życie potoczyło się dalej, choć wszystko ułożyło się inaczej niż dawniej. Ale tak to już jest. Johnny jeszcze przez pół godziny szlifował tekst, a kiedy uznał, że jest w porządku, zadowolony położył się obok brata. »Dziecko leżało w kompletnej ciszy, a Johnny ściskał jego dłoń. Dotyk zastępował im słowa - przez palce przenikały wszystkie uczucia, wszystko to, co niewypowiedziane. Rozmowa nie była potrzebna. Leżeli tak, póki matka nie przyszła, by zabrać Bobby'eg spać. Nie kiwnął głową, jego oczy były puste i bez wyrazu, ale posłusznie wstał, spojrzał na brata i powoli ruszył do swego pokoju. Alice też wyszła, by utulić go przed snem. Od chwili wypadku nie rozstawała się z młodszym synem ani na chwilę.

Nie wychodziła z domu, nie oddawała go w ręce opiekunek, bvła zawsze na miejscu. Inni członkowie rodziny rozumieli ten matczyny dar. Johnny zadzwonił do Becky dopiero koło jedenastej. Odebrała zaraz po drugim dzwonku. Jej rodzeństwo i mama już się położyli, ale ona czekała na telefon. Johnny nigdy jej nie zawiódł. Lubili te swoje wieczorne rozmowy. Rano podjeżdżał pod jej dom i zabierał wszystkich Adamsów do szkoły. Razem zaczynali i kończyli każdy dzień.

- Cześć, złotko. Jak leci? - Johnny zawsze się uśmiechał, gdy rozmawiał z Becky.

- W porządku, wszyscy już śpią. Właśnie podziwiałam sukienkę. - Johnny usłyszał radość w jej głosie i też poczuł się uszczęśliwiony. Sukienka była przepiękna, a Becky wyglądała w niej rewelacyjnie. Kto nie czułby się dumny, mając taką dziewczynę?

- Będziesz królową balu - powiedział z przekonaniem.

- Dzięki. A u was wszystko dobrze? - Becky świetnie znała sytuację rodzinną Petersonów i alkoholowe problemy ojca Johnny'ego. Wszyscy o tym wiedzieli, w końcu pił od lat. Becky bardzo było żal Bobby'ego, który był uroczym, przemiłym dzieciakiem. Charlotte też lubiła, bo w swoim łobuzerskim, chłopięcym stylu przypominała jej Johnny'ego. Była mądra i wrażliwa, podobnie jak matka. Tylko z ojcem niełatwo udało się nawiązać kontakt.

- Jak zwykle. Tata zasnął przed telewizorem, a Charcie chodzi jak struta. Tyle razy prosiła go, żeby przyszedł na jej mecz ale nigdy tego nie zrobił. Mama była i widziała, jak Charlie zdobyła dwa gole, ale tej dziewczynie zależy tylko na opini ojca. Na moje mecze zawsze chodził, ale ona jest dziewczyną, więc to olewa. Ludzie bywają okropni, sama wiesz. mu przykro, że nie może zmienić tego stanu rzeczy. Wiele razy próbował rozmawiać z ojcem. Ale stary nie słuchał, albo zapominał, albo o to nie dbał. Za to Johnny, gdy tylko mógł, zawsze kibicował siostrze.

- A poza tym skończyłem mowę. Mam nadzieję, że się spodoba.

- Jestem pewna. Już z góry się cieszę i jestem dumna.

Obydwoje wspierali się w chwilach próby, dając sobie ciepło i miłość, której nie umieli im dać w wystarczającym stopniu rodzice. Życie było ciężkie, a matki wciąż zaabsorbowane

problemami i pracą. Dlatego Becky i Johnny często czuli, że zdani są tylko na siebie. Ich związek był najważniejszy, choć mieli rodziny i przyjaciół. Nikt nie potrafiłby im dać tego, co ofiarowywali sobie nawzajem.

- Do jutra, kochanie. - Tyle tylko mieli sobie do powiedzenia, bo wszystko było wiadome. Przede wszystkim chcieli usłyszeć siebie nawzajem przed pójściem spać.

- Kocham cię, Johnny - wyszeptała Becky do słuchawki kuchennego telefonu, kuląc się w nocnej koszuli.

- Ja ciebie też. Śpij słodko.

Odłożyli słuchawki i Johnny pomaszerował na palcach do łóżka w cichym, uśpionym domu.

- No nie! Wyglądasz bosko! - Alice Peterson rozpromieniła się na widok starszego syna, gdy w wypożyczonym smokingu schodził ze swego pokoju na dół. Był wysoki i niezwykle atrakcyjnie wyglądał w białej, kontrastującej z włosami koszuli i ciemnej wieczorowej marynarce z wpiętą w klapę białą różą.

- Wyglądasz jak prawdziwy gwiazdor - powiedziała, choć nie dodała, że tak naprawdę wygląda, jakby szedł do ślubu. Był porażająco przystojny. Johnny wyjął z lodówki bukiet dla Becky i stał jeszcze w holu z plastikowym pudełkiem w dłoniach, gdy po schodach zbiegła jak burza Charlotte z szerokim uśmiechem na twarzy. Jak zawsze miała pod pachą piłkę.

- No, i jak ci się podoba starszy brat? - spytała z dumą matka.

- Wygląda jak palant - prychnęła Charlotte bezceremonialnie, a Johnny się roześmiał.

- Dzięki, siostrzyczko. Na rozdaniu dyplomów każdy wygląda jak palant. Nie mogę się doczekać, żeby pokibicować tobie. Pewnie zabierzesz do szkoły piłkę i czapkę. A jakbyś nie miała niczego na zmianę, wystąpisz w przepoconej koszulce.

- Mogłabym. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a potem dodała cicho: - A tak serio, to dobrze wyglądasz. - Była z niego tak samo dumna jak matka.

- Wygląda dziś jak anioł. - Matka wspięła się na palce, żeby ucałować policzek Johnny'ego. Z kuchni przydreptał Bobby i też patrzył na scenę pożegnania. Alice strzeliła dwie szybkie fotki, nim Johnny zdołał zaprotestować.

- Jak ci się podobam, młody? - zapytał brata, choć nie czekał na odpowiedź. Ojca jeszcze nie było. - Jadę po Becky, nie możemy się spóźnić. - Pomachał od progu rodzinie na pożegnanie. Po chwili usłyszeli chrzęst opon odjeżdżającego auta.

Becky już czekała na ganku, ubrana w białą jedwabną suknię bez pleców, którą j ej sprawił. Materiał czule otulał jej figurę, nie obciskając jednak zbyt ciasno. Jedna z sióstr powiedziała, że wygląda jak królewna z bajki. Włosy uczesała we francuski warkocz, a na nogach miała białe jedwabne pantofelki na wysokich obcasach, które kupiła już za własne pieniądze.

Johnny przypiął jej do gorsu bukiecik róż, a ona uśmiechnęła się w podzięce. Pochylił się, by ucałować ją i dzieciaki, które też zgromadziły się na ganku, pokrzykując z emocji. Matka wyszła z kuchni, by ich pożegnać.

- Wyglądacie oboje jak z żurnalu mody - powiedziała Pam Adams z pełnym rozczulenia uśmiechem. Becky wyglądała naprawdę ślicznie, a Johnny znacznie poważniej niż na swoje osiemnaście lat. - Bawcie się dobrze, kochani. Bal maturalny jest tylko raz w życiu. Pewnego dnia wróci do was to wspomnienie... Korzystajcie z każdej chwili. Życzę wam, żebyście nigdy nie zapomnieli tej nocy. - Dla niej samej wspomnienia były wszystkim, co pozostało po szczęśliwych, pamiętnych chwilach.

- Nie zapomnimy, mamo. -Becky pocałowała ją w policzek.

- Jedź ostrożnie, Johnny - upomniała na koniec, a Johnny jak zwykle obiecał, że będzie uważał. Tak naprawdę w ogóle nie bała się o niego, bo był trzeźwym, rozsądnym i nad wiek dojrzałym chłopakiem. Powiedziała to, no bo tak się mówi. W pobliskim barze Johnny i Becky spotkali się z kolegami. Wszyscy byli niesłychanie podnieceni, a dziewczyny nawzajem podziwiały swoje suknie. Wszystkie miały bukiety takie jak Becky, a chłopcy róże w butonierkach. Byli młodzi, piękni, pełni zapału. Kiedy opuszczali lokal kwadrans po ósmej, mieli nadzieję na wspaniały wieczór. Jedna z par bez samochodu zabrała się z Johnnym i Becky. O dziewiątej wszyscy już wirowali na parkiecie. Bal był wspaniały. Grał prawdziwy zespół, a w przerwach jeden z chłopaków bawił się w didżeja. Muzyka była świetna, jedzenia mnóstwo i na szczęście jedynie parę osób przemyciło wódkę i piwo. Na ogół wszyscy woleli być trzeźwi - romanse kwitły, zdarzyło się parę drobnych kłótni i tylko jedna bójka między dwoma najbardziej agresywnymi chłopakami, których jednak szybko spacyfikowano. O północy bal się skończył bez większych awantur i uczestnicy wyszli na zewnątrz, żeby się naradzić, co dalej robić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem. Niedaleko był całonocny bar, dokąd cała gromada poszła na hamburgery i gdzie paru chłopaków próbowało kupić alkohol, posługując się sfałszowanymi dowodami osobistymi. Johnny i Becky tańczyli całą noc, gawędzili z przyjaciółmi, a potem wraz z całą paczką zdecydowali się iść do knajpy U Joego na hamburgery i koktajle. O wpół do pierwszej zabrali do samochodu tę samą parę, z którą przyjechali, i ruszyli do domu. Dogonił ich ryczący klaksonem kabriolet pełen chłopaków z drużyny futbolowej, którzy zaczęli podrywać dziewczyny, a potem zaproponowali Johnny'emu wyścigi. Odmówił z uśmiechem. Nie lubił takich szczeniackich zabaw, a już na pewno nie w środku nocy, z dwiema dziewczynami w samochodzie. Kiedy zatrąbił do nich na pożegnanie, kabriolet wyminął go z wyciem i skręcił w ulicę, przy której był bar, gdzie niezbyt skrupulatnie przestrzegano zasady, by nie sprzedawać alkoholu nieletnim. Becky ze śmiechem plotkowała z koleżanką, gdy dojechali do następnego skrzyżowania. Johnny zwolnił i skręcił; właśnie zmieniły się światła. Zaczął opowiadać kumplowi, który siedział na tylnym siedzeniu, jakiś numer z życia drużyny, gdy kątem zauważył światła, usłyszał pisk opon i ryk klaksonu, kiedy się obejrzał, ujrzał znajomy kabriolet, który z szybkością około stu dwudziestu kilometrów na godzinę pędził naprzeciw nich. Auto mijało ze świstem inne samochody, więc Johnny przyhamował. Po chwili zrozumiał, że nie zatrzyma się na czas i zrobił gwałtowny skręt, by uniknąć rozpędzonego szaleńczo samochodu, który walił pod prąd. Becky zaczęła krzyczeć.

Tego, co zdarzyło się potem, nikt dokładnie nie zapamiętał. Samochodem targnęło, rozległ się nagły huk, zgrzyt, łoskot miażdżonej stali i posypały się odłamki z rozbitych szyb. Dziewczyna, która siedziała z tyłu, mówiła potem, że miała wrażenie, jakby wjechali na mur. Natychmiast otoczyło ich Mnóstwo migających światłami i trąbiących wozów, a kabriolet zatrzymał się w środku całego karambolu. Pasażerowie powypadali, lądując na maskach innych wozów i tylko kierowca pozostał na swoim miejscu. Samochód Johnny'ego, choć ten zrobił, co mógł, by uniknąć zderzenia, najpierw wirował jak bąk, po czym zatrzymał się między barierką rozdzielającą pasy ciężarówką. Zapadła cisza. Jeden ze świadków zeznawał później, że biała suknia Becky była zalana krwią, resztki szyby wyglądały jak zmięty celofan, a z tyłu wydobywał się słaby jęk. Becky była nieprzytomna, a Johnny siedział z głową opuszczoną na kierownice. Wszyscy byli przypiął pasami. Cisza trwała, zdawało się, całą wieczność, póki nie przyszedł jakiś człowiek z latarką, poświecił do środka i dobiegł go płacz z tylnego siedzenia. Słyszał już z oddali syrenę karetki i na wszelki wypadek nie chciał nikogo dotykać. Odszedł o parę kroków i obserwował ludzi wysiadających z samochodów. Kilka zakrwawionych, poturbowanych osób siedziało już na krawężniku. W wypadku wzięło udział pięć osobowych wozów i ciężarówka. Ktoś mówił, że kierowca ciężarówki nie żyje, ale gdy przybył ambulans, świadek z latarką nie umiał powiedzieć lekarzom nic więcej.

- W tym samochodzie jest kilkoro rannych dzieciaków - powiedział, wskazując auto Johnny'ego - ale słyszałem, że ktoś płacze, więc chyba żyją. Wrócił do swego wozu, podczas gdy sanitariusze podbiegli do samochodu Johnny'ego. W tym czasie do wypadku dojechały kolejne dwie karetki. Wkrótce na miejscu zaroiło się od świateł

i ludzi w białych uniformach, którzy sprawdzali stan zdrowia pasażerów, bandażowali rany i wyciągali tych, którzy byli w szoku. Po kilku minutach na poboczu leżały cztery ciała nakryte płachtami; wśród nich kierowca ciężarówki. Jeden z sanitariuszy pomógł Becky wyjść z samochodu, ze zgrozą patrząc na głęboką ranę na jej policzku, z której wciąż ściekała

krew na białą suknię. Inny odciągnął bezwładne ciało Johnny'ego z kierownicy na siedzenie i zbadał puls. Ich przyjaciele wyszli o własnych siłach. Byli w szoku, lecz nie ranni. Latarka zaświeciła w oczy Johnny'ego, podczas gdy tamtą trójkę odprowadzono na bok. Sanitariusz popatrzył na przystojną twarz chłopca w wieczorowym stroju. Na jego czole był wielki guz, a układ szyi od razu powiedział doświadczonemu funkcjonariuszowi, że chłopak ma skręcony kark. Delikatnie oparł jego głowę o zagłówek siedzenia i zamachał do sanitariuszy.

- Kierowca nie żyje - powiedział cicho, żeby nie usłyszeli go pozostali uczestnicy wypadku. Podjechał wózek. Wyciągnięto ciało Johnny'ego z auta i przykryto płachtą. Becky odwróciła się i zobaczyła tę scenę.

- Co wyrobicie?! Dlaczego! - zaczęła krzyczeć. -Zdejmijcie mu to z twarzy! - Podbiegła, wciąż brocząc krwią na doszczętnie zniszczoną sukienkę. Cały gors miała teraz czerwony. Schwyciła płachtę, żeby ściągnąć ją z nieruchomego ciała Johnny'ego, ale jeden z sanitariuszy zdążył ją powstrzymać. Walczyła z nim i wyrywała się, szlochając, jakby chodziło o życie.

- Chodź tu, dziecko - uspokajał Becky. - Nic ci nie będzie. Uspokój się i usiądź na chwilę... Musimy cię zabrać do szpitala. Nic jednak nie mogło zahamować jej histerii. Płakała i wierzgała, desperacko usiłuj ąc uwolnić się z uścisku.

- Ja muszę... Ja chcę do Johnny'ego... Muszę... Muszę... _ O mało nie zadławiła się z braku tchu, po czym do pomocy przyszedł jeden ze strażaków i objął ją jak córkę. - To przecież Johnny - łkała - on nie może być... nie... o Boże... to niemożliwe, nie Johnny. - Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc strażak uniósł jaw ramionach i położył na posłaniu karetki

która natychmiast odjechała. Przez następne dwie godziny usuwano skutki wypadku, kierując poszkodowanych albo do szpitala, albo do domu. Wzywano rodziców po dzieci, policjanci odwozili rannych, a pięć ciał ofiar odstawiono do kostnicy. Czterech policjantów podzieliło między siebie smutny obowiązek powiadomienia rodzin ofiar. Kierowca ciężarówki mieszkał poza obrębem stanu, więc jego to nie dotyczyło - wystarczyło zawiadomić telefonicznie firmę przewozową, w której pracował. Policjant, któremu przypadł przykry obowiązek zawiadomienia o śmierci Johnny'ego, wiedział, kim on był, bo miał córkę w tej samej szkole, chodziła do jednej klasy z Charlotte. Nie był to pierwszy raz, kiedy musiał spełnić taki obowiązek i z góry bał się, co zobaczy na twarzy matki zabitego chłopca. Johnny cieszył się w całej szkole zasłużoną sławą. O trzeciej nad ranem nacisnął dzwonek do domu Petersonów. Otworzył Jim w piżamie. Za nim stała Alice w szlafroku. Byli przerażeni widokiem munduru.

- Stało się coś złego, panie władzo? - zapytał Jim. Johnny nigdy nie miał problemów z policją i trudno im było sobie

wyobrazić, że mógłby zostać aresztowany. Może przekroczył szybkość, albo coś wypił? Nie, to niemożliwe.

- Obawiam się, że tak - zwrócił się do nich policjant. - Czy mogę wejść? Zdarzył się wypadek. - Na te słowa Alice instynktownie uczepiła się ramienia męża. - Wasz syn nie żyje-

Bardzo mi przykro, pani Peterson... To była kolizja sześciu wozów i mamy pięć ofiar śmiertelnych. Ubolewam, że znalazł się wśród nich Johnny.

- O Boże... - Alice nie umiała znaleźć słów. - O Boże... to- niemożliwe... Czy to nie pomyłka? - Jim nie powiedział ani słowa, tylko łzy jak groch poleciały po jego policzkach.

- Wpadł na nich inny samochód i wcisnął między ciężarówkę i barierkę. Wasz syn zrobił, co mógł, żeby uniknąć wypadku. To straszne, że tak młodzi ludzie giną w tak koszmarnych okolicznościach. Wiem, co państwo czują. Alice chciała powiedzieć, że policjant nic nie wie, ale nie zdołała wykrztusić ani słowa. Wirowało jej w głowie i byłaby zemdlała, gdyby oficer nie posadził jej na kanapie.

- Podać pani szklankę wody? - spytał. Pokręciła głową w milczeniu, a po twarzy pociekły jej łzy.

- Gdzie on jest?- zdołała wreszcie wychrypieć, widząc oczami duszy ciało leżące na asfalcie lub w samochodzie. Chciała wziąć je w ramiona, a potem umrzeć. Nie była w stanie przytomnie myśleć.

- Zabrano go do biura koronera. Musicie państwo załatwić formalności, w czym oczywiście pomożemy. Alice kiwnęła głową, a Jim poczłapał roztrzęsiony do kuchni, Wrócił ze szklanką. Zawartość wyglądała jak woda, ale był to czysty dżin. Alice od razu to poznała po jego oczach. Był przerażony i zdruzgotany, podobnie jak ona. Policjant posiedział jeszcze z pół godziny i odszedł, powtarzając na pożegnanie, jak bardzo mu przykro. Było już po czwartej nad ranem. Alice i Jim siedzieli w pokoju, patrząc na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć albo zrobić. W końcu on objął ją ramieniem i dalej siedzieli, przytuleni i zapłakani. Nie powiedziała ani słowa, kiedy poszedł drugi raz po drinka. Miała nadzieję, że alkohol go ukoi. Ona sama nie miała niczego, co mogłoby ją pocieszyć i złagodzić nagły cios, więc kiedy wzeszło słońce, wydało jej się, że nastąpił koniec świata. Bolało ją, że wstał taki piękny, bezchmurny dzień. je umiała sobie wyobrazić życia bez Johnny'ego. Kilkanaście temu wychodził z domu w smokingu i różą w klapie, a teraz już go nie było. To kłamstwo, przekonywała się okrutny żart. Zaraz wejdzie do domu i uśmiechnie się. Policjant powiedział przecież, że Becky wyszła bez szwanku, jedynie z przeciętym policzkiem, a pasażerowie w ogóle nie doznali obrażeń. To dobrze, że ocaleli, ale było niesprawiedliwością losu, że zginął Johnny, i to bez swojej winy. Nie był nieostrożny, nie szarżował, nie pił, słowem, nie zrobił niczego, czym zasłużyłby sobie na taki koniec. Był idealnym chłopcem, idealnym synem, przyjacielem całego świata, a teraz odszedł, w wieku zaledwie siedemnastu lat. Pam Adams zadzwoniła o siódmej, kiedy wciąż jeszcze siedzieli w pokoju telewizyjnym. Do tej pory Jim wypił tak dużo dżinu, że język mu się plątał, więc odebrała Alice i natych-

miast wybuchnęła płaczem.

- O Boże, Alice, tak ci współczuję - szlochała z drugiej strony słuchawki Pam. Zdążyła już przywieźć Becky ze szpitala do domu. Dziewczyna wciąż była oszołomiona, bo zszywano jej ranę pod narkozą. Chirurg obiecał, że nie pozostanie szrama, ale Becky wciąż płakała histerycznie i krzyczała, że chce do Johnny'ego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że on nie żyje. - Alice, jak mogę ci pomóc? - spytała Pam. Pamiętała to koszmarne uczucie bezradności i pustki, kiedy dowiedziała się o śmierci Mikę'a. Było to nie do pomyślenia i nie do zniesienia, szok, z którym człowiek w żaden sposób nie mógł sobie poradzić. Teraz Pam pomyślała, że dla Petersonów był to jeszcze gorszy cios, przecież zginął ich syn.

- Nie wiem. - Naprawdę nie wiedziała. Usiłowała uporządkować myśli, przypominała sobie, że przecież ma jeszcze inne dzieci i zastanawiała się, jak im powiedzieć, że Johnny nie żyje. Nie wiedziała. Nie wyobrażała sobie, że wymówi choćby słowo.

- Pozwól, że do was przyjadę. Będę niedługo. Pam wiedziała z doświadczenia, że w takich chwilach nie można człowieka zostawić samego, musi przeboleć stratę w otoczeniu przyjaciół. Poza tym jest masę spraw do załatwienia. Petersonowie będą musieli załatwić pogrzeb, wybrać trumnę, przygotować ubranie, poinformować dzieci o tragedii, napisać

nekrolog, ustalić termin wystawienia zwłok w domu pogrzebowym, omówić z księdzem pogrzeb, wykupić kwaterę na cmentarzu, a to wszystko w straszliwym żalu i depresji. Pam chciała i wiedziała, jak im w tym pomóc. Bała się też o Becky, dla której był to szczególnie ciężki cios. Cios nie do zniesienia, niezależnie od wieku. Pam pojawiła się u Petersonów w dwadzieścia minut później. Przez chwilę trzymała Alice w objęciach na kanapie, podczas gdy Jim poszedł się ubrać. Potem nastawiła kawę i w godzinę

później obie kobiety siedziały w kuchni, płacząc i wycierając nosy. Na tę scenę weszła zaspana Charlotte w wojskowej koszulce, ze skołtunionymi włosami.

- Cześć, mamo - wyjąkała, jeszcze zanurzona w śnie. Dopiero widok dwóch zapłakanych kobiet, trzymających się za ręce, podziałał na nią jak zimny prysznic. - Co się stało? Matka bez słowa, z oczami śmiertelnie zranionego zwierzęcia, wstała i objęła córkę.

- Mamo, co się stało? Co? - Charlotte instynktownie wyczuła, że jest to coś strasznego, że wszystko, co kochała i w czym wyrosła, od tej chwili się zmieni.

- Johnny... Miał wypadek... Nie żyje... To się stało tuż po balu. - Matka dławiła się słowami, a Charlotte, gdy treść do niej dotarła, wydała z siebie bolesny, zwierzęcy skowyt.

- Nie! Nie... nie... mamo... tylko nie to... błagam. - Matka i córka przywarły do siebie, targane spazmami, a Pam patrzyła na nie, płacząc cicho. Chciała być z nimi, ale tak, by nie wtrącać się zbyt nachalnie. Po chwili przyszedł ze zbolałą twarzą Jim, który zdołał wytrzeźwieć. Jeszcze długo siedzieli razem i płakali, aż wreszcie Alice poszła do pokoju Bobby'ego.

Nie spał już, choć nakrył się kołdrą, jakby wyczuł, że stało się coś strasznego i chciał się przed tym obronić. Nawet jego niemota nie mogła być wystarczającą tarczą.

- Mam ci coś bardzo smutnego do powiedzenia. - Matka przysiadła na łóżku i objęła chłopca. - Johnny odszedł od nas... na zawsze. Będzie teraz w niebie, u Pana Boga... Johnny bardzo cię kochał, mój skarbie. - Wstrząsana szlochem, czuła, jak ciałko syna tężeje jej w ramionach, ale Bobby nie powiedział ani słowa. Gdy go położyła na poduszce, zobaczyła, że płacze w milczeniu, zgnębiony, załamany jak reszta rodziny. Starszy brat, którego tak uwielbiał, nagle zniknął. Bobby doskonale rozumiał sens tej tragedii i nie przestał płakać ani na chwilę, gdy Alice pomagała mu włożyć ubranie. Trzymając się za ręce, zeszli na dół. Reszta dnia upłynęła w cieniu tragedii. Pam została z Bobbym i Charlottą, a Jim z Alice udali się do koronera. Na widok zwłok Alice znów się rozpłakała i nie chciała odejść od Johnny'ego, aż mąż musiał ją odciągać siłą. Potem pojechali do domu pogrzebowego i wrócili dobrze po

południu. Charlotte w milczeniu siedziała na podwórku, a Bobby wrócił do swojego pokoju. Wiadomość o wypadku została podana przez radio, więc wciąż ktoś dzwonił albo wpadał, nierzadko z gotowym jedzeniem. Przyszła też Becky, która wyglądała jak upiór, blada jak prześcieradło, z wielkim opatrunkiem na policzku. Nie mogła przestać płakać i w końcu Pam musiała zabrać ją do domu. Dziewczyna w kółko powtarzała, że nie umie żyć bez Johnny'ego, co tylko powiększało ból innych. Następny dzień wydawał się jeszcze gorszym koszmarem, bo z każdą upływającą godziną do rodziny docierała realność tragedii. Wieczorem wybrali salę, w której miano pożegnać Johnny'ego, a następnego dnia cały dzień przychodzili tam żałobnicy: przyjaciele, krewni, koledzy ze szkoły. Miał to być dzień rozdania świadectw. Śmierć Johnny'ego uczczono minutą ciszy, a potem wszyscy się popłakali. Pogrzeb był we wtorek. Alice nigdy nie przeżyła czegoś równie okropnego - do tego stopnia, że potem niczego nie pamiętała. Jedynie kwiaty, dźwięk dzwonów i czubki swoich pantofli, w które wbijała wzrok. Ani na chwilę nie wypuściła z dłoni ręki Bobby'ego. Charlotte zanosiła się od szlochu. Jim, też półprzytomny, płakał cicho. Mowę pogrzebową wygłosili dyrektor szkoły i najlepszy kolega Johnny'ego. Mówiono o tym, jakim był wspaniałym chłopakiem, mądrym, dobrym, kochanym przez wszystkich. Ale nawet najpiękniejsze słowa nie mogły złagodzić bólu rodziny. Ani przywrócić zmarłego do życia. Gdy pozostawili go na cmentarzu, wydawało im się, że cały świat się zawalił. W domu nie było nic, co mogłoby ich pocieszyć. Johnny został im odebrany w jednym ułamku sekundy. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt makabrycznie. Było to wręcz niemożliwe do zniesienia. A jednak musieli ścierpieć te stratę. Musieli żyć dalej, nie mieli żadnego wyboru. Charlotte usnęła, wyczerpana płaczem. Bobby w milczeniu leżał w łóżku. Także przepłakał cały dzień, więc w końcu usnął, śmiertelnie wyczerpany. Alice i Jim siedzieli na dole, patrząc ślepym wzrokiem w ścianę i myśląc o najstarszym synu, który odszedł, by już nie powrócić. Ta myśl była nie do zniesienia. Żadne z nich nie spieszyło się do łóżka- zbyt obawiali się swych myśli i snów. Przesiedzieli tak prawie całą noc, dopiero o trzeciej nad ranem Alice zdecydowała się położyć. Jim pił. Znalazła go rano na kanapie, a obok pustą butelkę po dżinie. To był początek codziennego koszmaru i Alice nie potrafiła sobie wyobrazić, by życie rodziny wróciło do normalności. Normalną rzeczą był codzienny wieczorny powrót Johnny'ego, marzenia o jego dalszej nauce, rola przywódcy, jaką obejmował w każdym środowisku, tryumfy sportowe. Normalny był jego dotyk i buziaki, uśmiech i dowcip. To, że go zabrakło, nie mieściło się matce w głowie. Każdy dzień tylko pogłębiał kryzys. Czwartego lipca minął miesiąc od śmierci Johnny'ego. Alice dała do wywołania zdjęcia, które zrobiła pamiętnego wieczora. Na widok uśmiechniętego syna w pięknym garniturze niemal pękło jej serce. Odbitki oprawiła w ramki i postawiła w pokojach dzieci i swojej sypialni. Czasem myślała, że lepiej byłoby ich nie oglądać. Był na nich zbyt przystojny, młody, zbyt pełenżycia. Świąteczny dzień Czwartego Lipca był w tym roku dla Petersonów dniem żałoby. Nie było mowy o ogródkowym przyjęciu. Zaproszeni goście przypominaliby im niedawny pogrzeb, a posza tym nikt nie miał radosnego nastroju. Nie mieli powodów, by się uśmiechać ani się cieszyć. W domu było cicho i spokojnie jak w kostnicy. Zachowywali się jak

ciężko chorzy, o bo też byli chorzy. Przeżycie każdego kolejnego dnia wydslawało się wspinaczką na najwyższą górę, a widok zbolałych twarzy przy kolacji przygnębiał ich jeszcze bardziej Alice bardzo schudła, pod oczami miała ciemne kręgi. Codziennie dzwon«niła do Pam Adams i zwierzała się jej, że nie śpi po nocach, drzemka dopadała ją nad ranem, a po godzinie czy dwóch już : musiała wstawać. Czasami zasypiała w ciągu dnia w fotelu, a Jim, rozwalony na kanapie, pił co noc, potem zapadł w ciężki alkoholowy stupor. Charlotte codziennie płakała. Nie wychodziła z domu, opuszczała wszystkie treningi.

Bobby poruszał się jak w letargu. Ból przytłaczał ich i zadręczał. U Becky także nie było lepiej, jak relacjonowała Pam. Przez pierwszy tydzień w ogóle nie wstała z łóżka, a gdy wróciła do pracy, była jak nieobecna, więc odesłano ją do domu. Dopiero niedawno zdobyła się na to, żeby pracować na pół etatu, ale i tak wciąż popłakiwała po kątach, nie chciała jeść i powtarzała, że lepiej byłoby jej umrzeć z Johnnym. Reszta rodzeństwa martwiła się razem z nią i opłakiwała opiekuna i przyjaciela.

- Musisz zacząć normalnie sypiać - radziła Alice Pam. - Pamiętam, że tak samo się czułam po śmierci Mikę'a. W końcu natura dopomni się o swoje, tylko żebyś się wcześniej nie pochorowała. Może zaczniesz brać coś na sen? Alice spróbowała, ale nie podobało jej się, że potem chodzi otumaniona cały dzień i odłożyła proszki.

- Czy to już tak będzie zawsze? - pytała w przerażeniu. Perspektywa takiego cierpienia przez resztę życia wydawała jej się czymś niewyobrażalnym.

- Śmierć dziecka to coś innego niż śmierć męża. Tego się nie zapomina. Ale z czasem przeżycia blakną. Nauczysz się z tym żyć - pocieszała ją Pam, która jeszcze teraz, choć od śmierci Mike'a minęły dwa lata, nie przeszła nad tym do porządku. Ale poradziła sobie z codziennymi sprawami, troskliwie opiekowała się dziećmi, nauczyła się z powrotem śmiać.

Nie mówiła Alice, że w duchu nie czuje już żadnej radości. Przyjaciele powtarzali, że pewnego dnia wszystko wróci do normy.

- Nie będzie tak źle, Alice. To dopiero miesiąc. A jak tam dzieciaki?

- Charlie poszła wczoraj na trening, ale w połowie zrezygnowała. Jej trener jest niepocieszony. Powiedział, że może przychodzić, kiedy chce, choćby tylko popatrzeć. Sam stracił siostrę, która była w jej wieku, więc wie, jak to jest.

- A co z Bobbym?

- Zamknął się całkowicie. Całymi dniami leży w łóżku. Nie schodzi nawet na posiłki. Muszę się nim zajmować jak niemowlakiem Jim krzyczy na mnie za to, ale... - Alice załkała cicho, zwierzając się najbliższej przyjaciółce z najcięższej z trosk.

- Wydaje mi się, że wszyscy się wyizolowaliśmy. Jim jest jakby go nie było. Wiesz... Ciągle jest... Znieczula się alkohole żeby nie pamiętać. Nie chce nawet wspominać Johnny'ego. Uważa, że powinnam wysprzątać jego pokój i wyniesc z domu wszystkie rzeczy, ale na razie nie potrafię i może nigdy nie będę w stanie tego zrobić. Chodzę tam czasem, siadam i myślę. Wydaje mi się, że jak odpowiednio długo poczekać aż mnie przyjdzie. Nawet nie zmieniłam pościeli. Pewnie uważasz mnie za wariatkę - powiedziała przepraszająco ale Pam rozumiała ją aż nadto dobrze.

- Ja nie zmieniłam poszewki Mikę'a przez rok i wciąż trzymam jego ulubione rzeczy.

- Nie byłam przygotowana - poskarżyła się Alice żałośnie. - I dalej sobie nie radzę. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że on może umrzeć, że ktokolwiek z rodziny umrze. Takie rzeczy

zdarzają się innym, ale dlaczego nam... Pam miała wrażenie, że słyszy samą siebie. Mikę też odszedł nagle i niespodziewanie. Ale śmierć Johnny'ego w wieku siedemngsm tat była czymś nienaturalnym. Becky powtarzała to samo. Johnny zostawił po sobie wiele złamanych serc. Niektórzy znajomi ostrzegali Alice, że pewnego dnia poczuje gniew, że jej to zrobił, że ich tak zostawił, ale to akurat było nie do Pomyślenia. Jego śmierć była czystym przypadkiem, w niczym nie zawinił. I choć stała się tragedią dla żywych, nie mogł obciążać z tego powodu syna. Petersonowie planowali pod koniec lipca wakacyjny wyjazd nad jezioro, lecz zrezygnowali z niego i zostali w domu. Jeszcze w sierpniu Alice spędzała bezsenne noce, ale przynajmniej Jim zaczął mniej pić. Przestał zalewać się dżinem i przeszedł na wieczorne piwko przed telewizorem. Charlotte znów uczęszczała na swoje piłkarskie treningi, ale choć Alice namawiała męża, by się nią zainteresował, ten wymawiał się brakiem czasu. Bobbv głównie leżał w łóżku. Mimo wysiłków matki nie chciał schodzić na dół, a jeśli już, to wystarczyło, że odebrała telefon, by natychmiast umykał na górę. W nocy dom przypominał rodzinny grobowiec; wszyscy zasklepili się we własnym bólu. A każdego popołudnia Alice choć na chwilę wpadała do pokoju Johnny'ego, by tam samotnie posiedzieć. Pewnego dnia Pam przyjrzała jej się porządnie i spostrzegła, że przyjaciółka wygląda bardzo źle. Johnny'ego nie było już od trzech miesięcy, a w stanie Alice nie zachodziła żadna poprawa. Zatopiona w bólu, ledwo miała energię, by się co rano ubrać. Wkładała w kółko stare dżinsy i dziurawy sweter, co jeszcze podkreślało jej mizerny wygląd, a gdy Pam proponowała, że pomoże jej zrobić coś z włosami, Alice konsekwentnie odmawiała. Zaczął się rok szkolny, gdy Alice zaczęła się uskarżać na bóle brzucha. Ataki były tak nagłe i gwałtowne, że nie wytrzymała i zwierzyła się Jimowi.

- Powinnaś natychmiast iść do lekarza - powiedział. Bardzo się o nią bał. Alice z kolei bała się o Charlotte, czy nie dozna poważnej kontuzji podczas meczu albo nie zostanie potrącona przez samochód w drodze do domu. Czuła się niepewna dnia i godziny.

- Ze mną chyba wszystko dobrze - mówiła bez przekonania, gdy rodzina pytała ją o zdrowie. O wiele bardziej niż o siebie martwiła się o dzieci. W ciągu tygodnia Charlotte dwukrotnie została zwolniona z lekcji z powodu ciężkiej migreny, a Bobby w ogóle nie chciał chodzić na zajęcia i zamykał się na klucz w pokoju. Dyrektor szkoły obiecał poczekać jeszcze

miesiąc, w nadziei na poprawę sytuacji. Bóle Alicji narastały, ale teraz już nic nikomu nie mówiła. Cierpiała ze względu na rodzinę i kłamała Pam. Stan Becky był niewiele lepszy. Zaczęła pracować na pełen etat, ale po powrocie do domu wciąż płakała, przez całe noce. Z nikim nie chciała się widywać i nigdzie nie wychodziła. Johnny pozostawił po sobie spaloną ziemię. Po miesiącu od rozpoczęcia roku szkolnego Alice położyła się do łóżka, zagryzając wargi, by nie wyć z bólu. Czuła się tak fatalnie, że nie była w stanie jasno myśleć i natychmiast poderwała się i pobiegła do łazienki, targana torsjami. Okazało się, że pluje krwią. Jako doświadczona pielęgniarka wiedziała, co to oznacza. Długo siedziała sama w łazience, a gdy otworzyła drzwi, słaniała się na nogach. Jim jeszcze nie spał, lekko zawiany, ale gdy zobaczył jej twarz, natychmiast wytrzeźwiał. Nie była blada, lecz zielona.

- Alice? Jak się czujesz? - Poderwał się z łóżka z przerażoną twarzą.

- Źle - wyszeptała, znękana bólem. Nie zdołała dowlec się do łóżka. Gdy spojrzała na męża, zakręciło jej się w głowie i osunęła się na podłogę.

- Alice! Alice! - Poderwał się, ale zamiast ją podnieść, od razu wykręcił numer pogotowia. Wyglądała jak umarła, sercemu zamierało, więc z najwyższym trudem opowiedział, że żona zemdlała, a przedtem wymiotowała. Gdy znów na nią spojrzał, uświadomił sobie, jak bardzo ostatnio schudła. Wtedy dopiero dotarło do niego, że Alice naprawdę może umrzeć, o czym nawet nie chciał myśleć. Jeszcze nie skończył rozmowy, gdy Alice znów zaczęła wymiotować. Nie odzyskawszy świadomości, leżała w kałuży krwi.

- Natychmiast wysyłamy karetkę - powiedziano z drugiej strony.

Jim odłożył słuchawkę i ukląkł przy żonie. Gdy usłyszał sygnał, szybko podbiegł do drzwi. Sadził po dwa schodki, by wpuścić sanitariuszy do środka. Rumor obudził Charlotte, która stanęła w drzwiach swojej sypialni, przerażona. Na szczęście przynajmniej Bobby twardo spał tej nocy.

- Co się dzieje? - spytała Charlotte na widok noszy, na których kładli jej matkę. Nawet w przyćmionym świetle widziała jej poszarzałą twarz i ciało, które przelewało się przez

ręce. Zaczęła płakać.

- Tato, co się stało? - wołała w histerii. - Nie wiem - Jimowi załamał się głos. - Wymiotowała krwią. - Ojciec nie pomyślał nawet, by chronić córkę przed takim wstrząsem, zbyt był przejęty ciężkim stanem żony. Teraz liczyła się dla niego tylko Alice i czekał na werdykt lekarza.

- Przyczyn może być wiele - usłyszał. - Na przykład pęknięty wrzód. Zabieramy ją do szpitala. Chce pan jechać z nami? - Okryli nieprzytomne, wstrząsane drgawkami ciało Alice kocem.

- Już jadę

Jim szybko wciągnął spodnie i włożył buty na bose nogi. Zdążył jeszcze złapać sweter i zadzwonić do Pam, której w krótkich słowach zrelacjonował, co się stało. Prosił, by zaopiekowała się dziećmi, póki nie wróci ze szpitala. Nienawidził nikogo o nic prosić, ale nie miał wyboru.

- Jedź, Jim. Będę u was za pięć minut. Nie martw się o dzieci. Moimi zajmie się Becky. Myśl tylko o Alice, bo ja się o nią martwię już od dłuższego czasu. Oboje zauważyli, jak bardzo Alice wychudła, ale żadne z nich nie powiedziało o tym ani słowa. Sprawa była oczywista. Cztery miesiące od śmierci Johnny'ego Alice znalazła się na progu życia i śmierci. Jim wskoczył do karetki, nie pożegnawszy się z dziećmi. Charlotte skuliła się jak embrion w opuszczonym przez rodziców łóżku. Tam znalazła ją Pam i utuliła jak bezdomnego psiaka. Potem sprawdziła, co robi Bobby, ale na szczęście wciąż mocno spał. Zagotowała mleko, wyczyściła zaplamiony krwią dywan i usiadła z Charlie w kuchni. Rozmawiały bardzo długo o tym, jak straszne stało się życie po śmierci Johnny'ego, o tym, że ojciec Charlotte dużo pił, a matka nikła w oczach. Charlie powiedziała, że ich życie już nigdy nie będzie takie samo, a Pat przyznała jej rację, dodając, że pewnego dni sytuacja zmieni się na lepsze. Stan takiej zapaści nie mógł trwać wiecznie, a teraz wszystko zależało od poprawy zdrowia Alice. Dziewczyna nie mogła dojść ze sobą do ładu, lecz Pam zapewniła ją, iż jest to tylko bolesny proces, ale nie koniec. Gdy znużona Charlotte poszła się położyć, Pam skontaktowała się telefonicznie z Jimem. Alice wciąż była na sali operacyjnej. Podano jej środki znieczulające i zrobiono transfuzję krwi, ale wciąż nie było wiadomo, czy dojdzie do sił. Tylko na moment odzyskała przytomność i natychmiast z powrotem zapadła w letarg. Po pooperacyjnych zabiegach w gabinecie intensywnej terapii zawieziono ją do izolatki i przydzielono do opieki dyżurną pielęgniarkę. Jimowi nie pozwolono pozostać w pokoju. Miał prawo wchodzić do Alice co pół godziny przez pięć minut. To, co zobaczył, nie napawało optymizmem.

- Ale co dokładnie mówili lekarze? - dopytywała się nerwowo Pam. Trzeźwy głos Jima wskazywał na absolutne przerażenie i depresję.

- Miała wrzód, to pewne. Mówią, że krwawienie ustanie. Ale gdyby od razu nie przyjechali, zapewne by umarła.

- Wiem. Dobrze, że tak szybko zadzwoniłeś.

- Dzięki za opiekę nad dziećmi, Pam. Zadzwonię, kiedy tylko dowiem się czegoś konkretnego.

- Dzwoń, kiedy chcesz. Odbiorę od razu, nie budząc dzieci.

- Dzięki - odparł Jim i wrócił do żony. Pielęgniarka powiedziała, że Alice zasnęła na długo i zaoferowała mu łóżko w poczekalni. Nie chciał spać, ale był wdzięczny, że pozwolono mu zostać. Jednak gdy się tylko położył, od razu zapadł w sen. Było po północy i wieczorne przeżycia kompletnie go wyczerpały. Alice spała. Torsje już się nie powtórzyły. Ciśnienie krwi nieznacznie się podniosło, dlatego też pielęgniarka co dwadzieścia minut sprawdzała monitor. Nie było już obaw o życie pacjentki. Spała, dręczona ciężkimi snami. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, lecz w pewnym momencie odczuła namacalną obecność Johnny'ego. Widziała siebie i jego na spacerze. Był szczęśliwy i radosny. Odwrócił się do niej i powiedział: „Cześć, mamo". Wyglądał zwyczajnie, jak każdego dnia, kiedy wracał na kolację do domu po odwiezieniu Becky.

- Cześć, synku. Jak ci leci? - powiedziała do niego we śnie.

Była zadowolona, że tak dobrze wygląda. Miała wrażenie, że się budzi, choć to przecież musiał być sen. Chciała tylko jednego - by ten sen nigdy się nie skończył.

- Dobrze, mamo. Ale martwię się o ciebie - powiedział. - Jak mogłaś do tego dopuścić? - W jego dużych piwnych oczach dostrzegła troskę. Miał na sobie dżinsy i świeżo wypraną błękitną koszulkę polo oraz ulubione buty. Alice zastanawiała się, skąd wziął to ubranie na tamtym świecie. Przecież pochowali go w garniturze i zupełnie innych butach. Ale nie umiała rozwiązać tej tajemnicy.

- Czuję się dobrze, skarbie, tylko bardzo za tobą tęskniłam - odezwała się, choć nie na głos, lecz jakby w myślomowie. Nie sądziła, że można porozumiewać się bez słów.

- Wiem - odparł łagodnie. - Ale to nie powód, żebyś sama umierała. Charlie i Bobby bardzo cię potrzebują.

- Tak, ale nie umiem im pomóc.

- Powiedz tacie, że musi zacząć chodzić na jej mecze, choć gardzi dziewczynami. Ona jest najlepszym sportowcem w rodzinie, jest o wiele lepsza ode mnie. A Bobby w ogóle cię nie słucha. Musisz coś z tym zrobić, mamo, albo jego też stracisz. Bobby stopniowo pogrążał się w autyzmie i niebawem mógł się całkowicie zamknąć we własnym świecie, z czego Alice doskonale zdawała sobie sprawę.

- Dlaczego sam tego nie powiesz tacie? - spytała z uśmie chem. Widziała Johnny'ego tak, jakby stał na wyciągnięcie ręki, i słyszała w głowie jego głos.

- On mnie nie usłyszy, mamo. Tylko ty możesz. - Alice wierzyła w słowa Johnny'ego, bo był to przecież jej własny, prywatny sen. - Musisz wyzdrowieć, mamo. Tylko wtedy pomożesz naszej rodzinie. Masz koniecznie wyzdrowieć i wracać do domu. - Wyraźnie słyszała jego głos.

- Nie chcę wracać do domu - powiedziała smutno i zaczęła Płakać przez sen. - Bez ciebie to już nie jest dom. Nienawidzę go. Stale mam depresję. - Patrzył na nią dłuższą chwilę w milczeniu, a potem objął ramieniem. Wytarła nos. - Nigdy się nie przyzwyczaję do życia bez ciebie - wyznała, jakby można było cofnąć czas i namówić Johnny'ego do powrotu.

- Musisz, mamo - powiedział z przekonaniem. - Jesteś bardzo silną osobą - dodał z naciskiem.

- Nie jestem - załkała. - Nie mam dość siły, by wspierać tatę, Charlie i Bobby'ego. Nie zostało we mnie ani trochę woli życia.

- Musisz - nalegał Johnny, i w tym momencie coś zakłóciło ich kontakt.

Alice usłyszała z oddali inny głos, coraz bardziej natarczywy. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą twarz pielęgniarki. Wizja syna zbladła i rozpłynęła się.

- Coś się pani przyśniło - rzekła siostra łagodnie i sprawdziła ciśnienie. Było w normie. Alice zamknęła oczy i znów zapadła w sen. Z ulgą odkryła, że Johnny na nią czeka. Siedział na niskim murku i machał nogami, tak jak to robił od dziecka. Na jej widok zeskoczył, ale gdy się tylko odezwała, zrobił zagniewaną minę.

- Johnny, chcę przyjść do ciebie - powiedziała coś, co narastało w niej od czterech bolesnych miesięcy, choć nie znajdowała na to słów. Chciała być razem z synem. Nie umiała bez niego żyć.

- Zwariowałaś, mamo? - oburzył się. - Naprawdę chcesz opuścić tatę, Charlie i Bobby'ego? Nie ma mowy. Oni bardzo ciebie potrzebują. Tu, gdzie teraz jestem, niewiele mogę, ale założę się, że nikomu by się to nie spodobało. Zapomnij o takich myślach, mamo. Weź się w garść! - krzyknął.

- Nie mogę być bez ciebie - pożaliła się Alice. - Nie podoba mi'się na tym świecie.

- To nieważne, co o tym myślisz. Masz obowiązki, podobnie jak ja - powiedział jak dorosły mężczyzna, którym nigdy nie był.

- Jakie masz obowiązki? - zapytała, lecz tylko się obruszył. Znów usiadł na murku i nerwowo machał nogą.

- Jeszcze nie wiem. Nie powiedzieli mi. Ale mam przeczucie, że moim obowiązkiem jest pomagać tobie, byś wróciła do zdrowia. Nie możesz żyć w takiej depresji, mamo, chyba o tym wiesz. Nigdy dotąd się nie poddawałaś - powiedział z pretensją.

Spojrzała w te ukochane oczy i miała chęć pogłaskać go po policzku, ale coś ją powstrzymywało. Bała się, że gdy to zrobi, zaraz się obudzi.

- Kiedyś nie byłeś martwy. Nie mogę znieść świadomości twojej śmierci, syneczku. Po prostu nie mogę. Na te słowa Johnny wstał, znów z bardzo zagniewaną twarzą.

- Nie chcę tego więcej słyszeć. Pilnuj się i uważaj, co mówisz - rzekł tonem raczej ojca niż syna, w każdym razie kogoś bardzo dojrzałego i mądrego. Alice zrozumiała, że to nie jest taki sobie sen. Miała poczucie, że wszystko dzieje się naprawdę, jakby oboje znaleźli się w jakiejś nowej rzeczywistości.

- Dobrze już, dobrze - powiedziała jak skarcone dziecko. - Chociaż nie masz pojęcia, jak mi z tym wszystkim ciężko.

- Wiem. Jest mi strasznie przykro, że odszedłem zbyt nagle. Nikt tego nie mógł przewidzieć. Żałuję mojej Becky. Jej też jest ciężko.

- Wyjdzie z tego - zapewniła go, a on przytaknął, jakby znał przyszłość.

- Tak, wyjdzie, choć jeszcze tego nie wie. Tak samo jak ty, Charlie, Bobby i tata. Jeśli tylko będziecie robić to, co do was należy. Kiedy tata zacznie kibicować Charlie, wszystko się zmieni na lepsze. Och, jak wy mi wszystko strasznie utrudniacie - poskarżył się zmęczonym głosem. Alice dostrzegła, że jego obraz blaknie, jakby nie mógł z nią dłużej zostać, znużony i wyczerpany.

- Wybacz, kochany. Nie chciałam cię zasmucić - powiedziała przepraszająco, mając nadzieję, że sen jeszcze się nie skończył. Choć z drugiej strony czuła, że już najwyższy czas się ocknąć.

- Ty mnie nigdy nie zasmucałaś, mamo. I teraz też tego nie robisz. Teraz twoim zadaniem jest jak najszybciej wyzdrowieć, a o innych sprawach pogadamy kiedy indziej.

- Kiedy? - Chciała wiedzieć, mieć pewność, że znów go zobaczy. Nigdy dotąd nie zdarzył jej się tak niesamowity sen.

- Pojawię się, gdy wyzdrowiejesz. Teraz nie chcę cię rozpraszać ani denerwować.

- Dlaczego?

- Bo jesteś słaba, a ja jeszcze dokładnie nie wiem, jakie otrzymam zadanie - powiedział tajemniczo, ze zmieszanym wyrazem twarzy. Nadal był jak żywy.

- Jakie zadanie?

- Nie pytaj za wiele, mamo - powiedział tym nowym, dorosłym tonem, a Alice była szczęśliwa, że jest taki pewny swego i dojrzały.

- Chodzisz do szkoły?

- Coś w tym rodzaju. Zarabiam na skrzydła - powiedział i roześmiał się. Po czym pocałował ją i odszedł. Alice chciała biec za nim, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca, jakby między nimi wyrósł nagle mur. Patrzyła, jak się oddala, ale nie czuła żalu ani smutku. Gdy pochyliła się nad nią siostra, otworzyła oczy z uśmiechem na wspomnienie tego cudownego snu.

- Wygląda na to, że wszystko będzie dobrze, pani Peterson -rzekła pielęgniarka, zadowolona z wyglądu pacjentki. Wyszła, a Alice zapadła w ozdrowieńczy sen. I nic się jej nie śniło. Gdy rano przyszedł Jim z dziećmi, miała ochotę im opowiedzieć o swojej wizji i rozmowie z Johnnym, ale się rozmyśliła. Nie chciała ich przestraszyć i postanowiła wszystko zachnować dla siebie. Jim zapewne nic by z tego nie zrozumiał, a Bobby od dziecka bał się duchów.

Lekarze pozostawili ją jeszcze na jedną dobę na obserwacji. Po południu przyszła Pam i zadzwonił Jim, mówiąc, że zostanie w domu z dziećmi. Zapewniła go, że czuje się dobrze. W nocy znowu ujrzała we śnie Johnny'ego. Tak jej się spodobał w swym nowym wcieleniu, że gotowa była spać non stop, byle tylko się z nim komunikować. Był w doskonałym humorze i tym razem rozmawiali o wszystkich życiowych sprawach, o Becky i o szkole, o tym, jak pracował, żeby wspomóc rodzinę i o powodach pijaństwa ojca. Obydwoje wiedzieli, że przyczyną był wypadek, który wydarzył się przed pięciu laty, ale Johnny uznał, że to już wystarczająco dawno, by Jim zerwał z nałogiem. Mówił to z takim przekonaniem, jakby stała za nim mądrość wielu lat, a nie tylko skromne młodzieńcze doświadczenie.

- Łatwiej powiedzieć niż zrobić - odezwała się spokojnie Alice - ale póki Bobby nie zacznie mówić, ojca będzie zżerało poczucie winy.

- Niedługo przemówi, jak tylko będzie gotowy. A wtedy tata nie będzie miał dla siebie żadnego usprawiedliwienia.

- Skąd wiesz, że Bobby będzie mówił? - Pożegnała się z tą nadzieją już dawno. Zrobili dla chłopca wszystko, co w ludzkiej mocy, a tymczasem nic się nie zmieniło i nie było widać oznak poprawy. Nie wierzyła, że nastąpi cud.

- Będzie. Zobaczysz.

- Czy wiesz to od swoich aniołów, czy tylko próbujesz mnie pocieszyć? - zapytała z uśmiechem. Była uszczęśliwiona, że Johnny znów jest blisko, choćby tylko w snach.

- I jedno, i drugie. Wiem to na pewno, mówi mi to głos serca. Słyszę go, tak jak zawsze słyszałem.

- Tak było - powiedziała smutno, myśląc o młodszym synu i jego nieszczęściu. - Ale jedynie tobie się to udawało.

- Uważam, że ty też mogłabyś go usłyszeć, mamo. Musisz się tylko postarać.

Alice rozważała w myśli słowa Johnny'ego. Zaintrygowały ją. Prawdą było, że nigdy nie próbowała. Zajmowała się Bobbym, ale nie starała się połączyć z nim myślami, jak robił to Johnny.

- Spróbuję, kiedy tylko wrócę do domu - obiecała, zastanawiając się, czy Johnny po to właśnie ukazał jej się we śnie, aby przekazać tę wiadomość. Możliwe też, że obecne wizje były przyczyną środków, jakie podano jej w szpitalu.

Wyczuła przez sen, że zbliża się poranek. Nienawidziła myśli, że się obudzi i syn zniknie, a ona ocknie się znów z ołowianym ciężarem na piersi.

- Nie chcę cię znowu utracić - powiedziała z rozpaczą, gdy zwolnił kroku. - Dlaczego nie pozwalasz mi ze sobą zostać?

- To niemożliwe, mamo, przecież ty żyjesz i jeszcze długo nie umrzesz. Masz tu wiele do zrobienia.

- Ale ja tak tęsknię, tak bardzo tęsknię.

- Ja też za tobą tęsknię, mamo - rzekł cicho. - Bardzo, naprawdę bardzo. Tęsknię też za Becky... za Bobbym... za Charlie i tatą. Trudno mi się przyzwyczaić, że jestem tak daleko.

Ale nie martw się, przez jakiś czas będę przychodzić.

- Naprawdę? - Alice uśmiechnęła się zaskoczona.

- Mam wyznaczone zadanie.

- Jakie?

- Ciągle jeszcze dokładnie nie wiem. Oni każą mi się tego domyślić. Zdaje mi się, że to polega na... rozwiązaniu.

- Co masz na myśli?

- Sam nie jestem pewien. Czuję, że muszę dopilnować czegoś ważnego, odejdę dopiero potem, kiedy wykonam zadanie - powiedział po długim namyśle.

- Nadal cię nie rozumiem. A co się stanie, kiedy się obudzę? Czy sen z tobą się powtórzy, kiedy znów się położę? - Alice gotowa była spać całą wieczność, byle tylko rozmawiać z synem. Johnny roześmiał się, słysząc to pytanie. Jakże dobrze pamiętała jego szczery, wesoły śmiech i uśmiech, za którym tak tęskniła. Było jej tak dobrze, że dałaby wszystko, by ta chwila trwała bez końca.

- Będziemy się bardzo często widywać. - Najwyraźniej nie miał na myśli snów.

- Kiedy? - Alice czekała na obietnicę. Dwie minione noce były darem z nieba. Zdawało się, że Johnny znów wrócił między żywych.

- Zaraz.

- Co to znaczy „zaraz"?

- No, zaraz, kiedy się obudzisz.

- Naprawdę cię zobaczę, kiedy się obudzę? - Alice nie dowierzała, ale Johnny z przekonaniem kiwnął głową. - Jak to możliwe?

- Spróbuj. Obudź się.

- Teraz?

- Tak, teraz. Otwórz oczy.

- Nie chcę. Kiedy je otworzę, ty znikniesz i życie znów będzie straszne. Odmawiam. - Zacisnęła powieki jak przestraszone dziecko.

- Obudź się, mamo. Otwórz oczy. - Jeszcze się opierała, ale czuła, że musi wykonać polecenie syna. Wyzywał ją na pojedynek ze strachem. Otworzyła oczy. Z początku niczego nie widziała w zaciemnionym pokoju, ale gdy przyzwyczaiła się do mroku, ujrzała Johnny'ego na brzegu łóżka. Wyglądał tak samo jak we śnie.

- Boże, co za niezwykły sen. To na pewno przez te leki. - Była rozbawiona.

- To nie żadne leki, mamo. I nie halucynacja - powiedział z przekonaniem. - To ja.

- Nie rozumiem. - Patrzyła na syna szeroko otwartymi oczami. Naprawdę nie pojmowała, co się dzieje. To już nie był sen. Poczuła się skołowana. Jak to możliwe, żeby Johnny tu siedział i normalnie z nią rozmawiał?

- To naprawdę ja, mamo. Fajna sprawa, co? - Widać było, że się cieszy, choć ona była przerażona. Obawiała się, że straciła rozum. To pewnie z tej rozpaczy. - Wróciłem na jakiś czas, mamo. Zrobiłem to tylko dla ciebie - wyjaśnił, a ona otwierała oczy coraz szerzej. - To taki specjalny układ. Ludzie, którzy odchodzą zbyt nagle, nie powinni zostawiać na ziemi niedokończonych spraw. Powinienem je zakończyć. Nie wiem, które, nie wiem, w jaki sposób, ale to konieczne. Sam muszę sobie tym poradzić.

- John, czy ty aby nie bierzesz tam narkotyków? - Była ogromnie niespokojna, uczestnicząc w zjawisku, które wymykało się całej jej dotychczasowej wiedzy i doświadczeniu. Przypominało opisywane w książkach doznania z życia po życiu, kiedy człowiek niby jest martwy, a zachowuje świadomość. Ale przecież Johnny wyglądał na szczęśliwego i pełnego sił witalnych. - Ja nic nie rozumiem. Czymś mnie tu otumanili - powiedziała do siebie, gdy do pokoju weszła pielęgniarka a Johnny zniknął, jakby go nigdy nie było. Ale nie była już przygnębiona, pocieszyło j ą niedawna, wręcz namacalna obecność syna.

- Jak się pani dzisiaj czuje? - spytała siostra wesoło. Pokręciła się przez chwilę i wyszła. Alice przymknęła oczy, a gdy je na powrót otwarła, stał przy niej uśmiechnięty Johnny.

- To nie ma prawa się dziać - powiedziała Alice - ale cieszę się każdą chwilą spędzoną z tobą. Gdzie byłeś?

- Nie mogę być z tobą, kiedy w pobliżu są inni ludzie, mamo. Takie są zasady. Przychodzę tylko do ciebie.

- To dobrze. - Alice ziewnęła, nie odrywając oczu od syna. Nie rozumiała, w czym rzecz, ale czuła się coraz lepiej. Jego widok - czy wizja - działały na nią jak balsam.

- Jestem tu dla ciebie, mamo. Wierz mi, to dobrze. Bardzo mi się to podoba.

- Co chcesz mi powiedzieć? - spytała nerwowo, czując, że ani ona, ani Johnny nie kontrolują tej sytuacji, stoi za tym jakaś inna, daleko potężniejsza siła.

- Wiem, że to dziwne i niesamowite. Ja też z początku miałem podobne wrażenie. Wysłano mnie tu z tajną misją, żebym zakończył na ziemi to, co rozpoczęte, bo proces przerwał się zbyt nagle. Mam za zadanie zrobić coś dobrego nie dla siebie, ale dla innych. Myślę, że chodzi o ciebie, Bobby'ego, Charlie, tatę i zapewne także Becky... może i ojej mamę. Mani przed sobą mnóstwo pracy, choć jeszcze nie znam w szczegółach swoich obowiązków.

- Czy chcesz powiedzieć, że ożyjesz? - Alice gwałtownie usiadła. Z całą pewnością była w tej chwili zupełnie przytomna.

- Nie całkiem, ale przez jakiś czas będę blisko was - powiedział wesoło.

- Czyli widzę cię teraz naprawdę i nie jest to efekt środków uspokajających?

- Nie, to większa sprawa, mamo. O wiele bardziej skomplikowana. Ale wszystko dzieje się w najlepszej intencji, uwierz mi. Ta praca mi się podoba. Ja przecież też tęskniłem. Oczy Alice wypełniły się łzami. Instynktownie wyciągnęła rękę, a Johnny podał jej swoją. Nic się nie zmieniło, wszystko było jak dawniej. Był tym samym pięknym chłopcem, jej ukochanym pierworodnym synem.

- Powiedz mi jeszcze raz, że będę cię często widywać - odezwała się przez ściśnięte gardło.

- Na pewno, chyba że będę zajęty gdzie indziej. Już ci mówiłem, że mam ważne zadanie.

- Czy ktoś jeszcze cię zobaczy?

- Nie, tylko ty. Chciałem ukazać się Becky, ale powiedzieli, że to zły pomysł. Zostałaś wyróżniona, mamo. Powinnaś im kiedyś podziękować.

- Tak zrobię. - Alice kiwnęła głową. - Tak zrobię... - powtórzyła szeptem, ale znów opadły ją wątpliwości. - Jesteś pewien, że nie zwariowałam? Że to nie przez prochy, którymi mnie faszerują?

- Jestem pewien, mamo. Odpocznij teraz, boja mam mnóstwo do zrobienia. Zobaczymy się w domu. Nachylił się i pocałował Alice, a ona poczuła ciepło jego ciała. Uśmiechnął się i zniknął. Ale teraz wiedziała już, że go nie straciła, a jej serce stało się lekkie. Czuła się znacznie lepiej niż w ciągu ostatnich czterech miesięcy, a nawet pięciu lat. Leżała w łóżku, rozpamiętując niedawną rozmowę, jego uśmiech, ciepło, pocałunek... Cicho wyszeptała: „Dziękuję". Niebawem przyniesiono jej śniadanie, które po raz pierwszy od dawna zjadła z apetytem. Płatki, grzanki, kawa, jajko na miękko - wszystko jej smakowało i uśmiechała się na każdą myśl o Johnnym. Nie była już smutna ani załamana. Była szczęśliwa, najszczęśliwsza od lat. Doktor uważał jej gwałtowne ozdrowienie za cud. Przepisał jej dalsze lekarstwa na wrzód żołądka, ale po dokładnych badaniach zdecydował, że może wracać do domu. Uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, kto tam na nią czeka. I jeśli nawet był to tylko sen, to najpiękniejszy na świecie. W południe podczas przerwy obiadowej przyjechał Jim

i zabrał Alice do domu. Była w lepszym nastroju i dużo silniejsza niż ostatnio. Obiecała lekarzowi, że nie będzie się przemęczać. Przyszła w odwiedziny najbliższa sąsiadka, a wieczorem wpadły Pam i Becky, żeby zobaczyć, jak się czuje. Musiała pozostawać na diecie, więc Charlotte przyrządziła dla niej specjalną, lekką kolację. Alice włożyła szlafrok i zeszła na dół. Nawet Jim zjadł z nimi tego wieczoru i posiedział chwilę przy stole, zanim zniknął w pokoju telewizyjnym ze swoim sześciopakiem piwa. Alice pomogła Charlotte posprzątać po posiłku, a Bobby przyglądał im się w milczeniu. Odkąd matka wróciła do domu, ani na chwilę nie spuszczał jej z oka. Przerażało go, że może znów odejść i już nigdy nie wrócić. Kiedy skierowała się do swojej sypialni, poszedł za nią i usiadł na łóżku.

- Nie bój się, kochanie, ja nigdzie nie ucieknę. Już dobrze się czuję, przysięgam. - Alice spojrzała w błękitne oczy Bobby'ego i zobaczyła, że jeszcze nie opuścił go strach. Śmierć Johnny'ego zawisła nad nimi wszystkimi jak czarna zasłona, Bobby był szczególnie pokrzywdzony, dlatego siedział teraz przy matce i trzymał ją za rękę. Kiedy wreszcie ułożyła go do snu, usłyszała jakiś szelest w swojej sypialni. Pomyślała, że to pewnie Charlotte wpadła, by pożyczyć na jutro jakiś ciuch, bo choć była szczuplejsza i wyższa od Alice, często chodziła w jej bluzkach czy sweterkach do swoich ulubionych dżinsów.

- To ty, Charlie? - odezwała się i położyła do łóżka, po co czym aż podskoczyła, gdy ujrzała uśmiechniętą twarz Johnny'ego. Ubrany tak samo jak w szpitalu, z włosami przyciętymi! jak wtedy, gdy szykował się na zakończenie roku.

- Cześć, mamo - przywitał ją i pocałował w policzek, a potem przysiadł na brzegu łóżka, żeby porozmawiać, tak jak to robił w prawdziwym życiu.

- Muszę się do ciebie znowu przyzwyczaić - powiedziah. - To jednak niezwykłe, prawda?

- Tak - przytaknął z uśmiechem.

- Co dzisiaj robiłeś? - zapytała jak zwykle, ciesząc się jego widokiem. Był przystojny, młody, silny i pewny siebie, nawet bardziej niż kiedyś. Dawniej czoło przecinała mu czasami zmarszczka zatroskania, a teraz wydawał się po prostu szczęśliwy. Własne pytanie wydało się nagle Alice niestosowne . Zapytała, jakby nigdy nie odchodził i oczekiwała, że opowie o pracy lub o szkole.

- Poszedłem zobaczyć Becky. Była bardzo przygnębioia - odrzekł, a jego oczy zrobiły się smutne. Obserwowałem ją przez wiele godzin - samą, z matką i z rodzeństwem.

- Była tu dzisiaj u mnie ze swoją mamą.

- Wiem. Ja też z nimi byłem.

- Naprawdę? Skinął głową, ale widać było, że już myśli o czymś innym..

- Bobby strasznie się o ciebie martwi, mamo - zauważył:, jakby sama tego nie wiedziała. Bobby nie potrzebował stów do wyrażania uczuć, a sposób, w jaki patrzył na nią przez całą dzień, powiedział jej wszystko. Bobby bał się, że mama umrze .

- Myślę, że martwił się o to, czy wrócę ze szpitala - zacjęłea dyplomatycznie. - Tak jak ty.

- Wiem - zgodził się z nią Johnny. - Natomiast Charcie bardzo martwi się o tatę.

Alice skinęła głową. W tym wypadku niepotrzebne były komentarze. Ona także martwiła się o Jima, który po śmierci syna rozpił się jeszcze bardziej. Pozostawała nadzieja, że teraz trochę się ograniczy. Nigdy dotąd nie upił się tak, by następnego dnia nie móc iść do pracy. I nigdy nie pił w ciągu dnia, poza domem. Jednak kiedy już zaczynał, pił do utraty przytomności i kładł się spać bezwładny jak kłoda. To już nie było życie, a co gorsza wpływało destrukcyjnie na całą rodzinę. Ale Jim nie chciał rozmawiać z żoną o swoich

problemach, a ona nie wiedziała, jak zmienić ten stan rzeczy. Nigdy się nie skarżyła przed sąsiadkami i wyćwiczyła się w szukaniu dobrych usprawiedliwień, szczególnie wobec dzieci. Wszyscy w domu wiedzieli, o co chodzi. Po pierwsze, omal nie utopił rodzonego synka, po czym chłopczyk przestał się odzywać, a po drugie, stracił starszego, tego najbardziej kochanego syna tak nagle, w nieszczęśliwym wypadku. Nie umiał sobie z tym poradzić, nie potrafił znieść presji i nieszczęść. Pił po to, by stracić przytomność i nie myśleć już więcej o niczym, nie obwiniać się. Idealna meto da ucieczki.

- I co teraz będzie? - spytała Alice syna. Rozmyślała nad tym cały dzień, wciąż niepewna, czy spotkanie z Johnnym to jawa, czy sen. Było przecież takie niezwykłe, niemożliwe do wyjaśnienia komukolwiek. Postanowiła nawet nie próbować. - Jak zamierzasz działać? Czy będziesz tu z nami stale, czy tylko czasem? - Ciekawiło ją, czy ktoś obcy może podsłuchać ich, niby normalną rozmowę. Musieli być ostrożni, inaczej ludzie niezdolni zobaczyć Johnny'ego wezmą ją za wariatkę, która rozmawia sama ze sobą.

- Będę wpadał, to tu, to tam. Muszę także zająć się Becky - powiedział, a w jego oczach pojawił się ten sam, znany jej już Wyraz smutku. Bardzo przejął się emocjonalnym stanem Becky. Zrozumiał, jak wielu ludzi pogrążył w żałobie swym nagłym odejściem. Miał bardzo wiele do naprawienia, i to w krótkim czasie. Wstał i podszedł do drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął do matki. - Dobrze być znów w domu, mamo, ale teraz chcę iść do taty.

- Czy on również cię zobaczy? - zapytała zdziwiona.

- Oczywiście, że nie. - Johnny się roześmiał. - Żartujesz sobie? Chybaby zwariował.

- Ja też tak myślę.

- Chcę tylko sprawdzić, jak się miewa. Poza tym chciałbym sprawdzić niektóre swoje rzeczy. Co zrobiłaś z moją ulubioną kurtką? Oddałaś biednym?

- Jasne, że nie. Zachowam jadła Bobby'ego. Kiedy powiedziałam, że pewnego dnia będzie jego, aż mu się oczy zaświeciły. Chociaż dużo czasu upłynie, zanim do niej dorośnie.

- Możesz na razie dać ją Charlie - poradził. Uwielbiał za życia tę uniwersytecką kurtkę i nosił ją codziennie.

- Tata nie wyobraża sobie, żeby w niej chodził ktoś inny niż ty. Wisi w twojej szafie, podobnie jak inne ubrania. Od śmierci Johnny'ego niczego nie ruszała w jego pokoju. Były

tam wszystkie jego puchary, medale i nagrody, a także zdjęcia. Teraz nie zachodziła tam tak często jak w pierwszych tygodniach, ale krzepiła ją świadomość, że te rzeczy są nadal na swoim miejscu, stanowią cząstką Johnny'ego. - Dobranoc. Prześpij się teraz, mamo. Zobaczymy się jutro - mpowiedział jak co dzień, kiedy schodził na dół, by jeszcze

zatelefonować do Becky.

- Dobranoc, kochanie - mruknęła sennym głosem. W kilka minut później do pokoju zajrzała Charlotte. W mokre po kąpieli włosy wcierała żel, patrząc podejrzliwie na matkę.

- Z kim rozmawiałaś, mamo? Czy tata był na górze? - Obie wiedziały, że Bobby już śpi. Charlotte usłyszała głos matki, mijając jej drzwi.

- Rozmawiałam przez telefon - skłamała Alice bez zmrużenia oka. - Tata jest na dole. Zapewne już zasnął.

- Też mi nowina - parsknęła Charlotte. - Tata Peggy Douglas też tak pił... póki nie poszedł do Anonimowych Alkoholików.

- Tata Peggy wylądował w więzieniu za jazdę po pijanemu. - Alice stanęła w obronie męża. - W dodatku stracił pracę. Musiał iść do AA, bo tak mu nakazał sąd. To nie to samo.

Od chwili wypadku sama wiele razy błagała Jima, żeby się zaczął leczyć, ale tylko na nią warczał. Nie widział potrzeby, by chodzić na spotkania AA, bo uważał, że ma prawo do kilku piw dla relaksu. Alice nie chciała naciskać, póki sam nie dojrzeje do takiej decyzji. On jednak nie zamierzał uczyć się na błędach innych.

- Może to i nie to samo, ale czy próbowałaś kiedyś rozmawiać z tatą wieczorem? Przecież on nie rozumie, co się do niego mówi. Bełkoce.

- Wiem, dziecko. -Nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć Charlotte. Córka po raz pierwszy tak otwarcie zagadnęła ją na temat alkoholizmu ojca. Nie chciała się z nią spierać, czy przekonywać, że nie ma racji. Zawsze rozmawiały szczerze. Jim, zanim podejmie jakieś kroki, by walczyć z nałogiem, musi najpierw rozliczyć się sam ze sobą, uporać się z poczuciem winy po wypadku z Bobbym i pogodzić się ze śmiercią starszego syna. Tymczasem on coraz bardziej zamykał się w sobie. Jedyną osobą, która miała na niego wpływ, był Johnny. Pozostałe dzieci mogłyby w ogóle nie istnieć. Czasem Alice pytała

sama siebie, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z ich obecności. Nigdy z nimi nie rozmawiał, nigdy nie interesował się ich sprawami. Tymczasem z Johnnym godzinami potrafił rozma wiać o sporcie.

- Idź spać, córeczko, już późno. Pójdę po tatę, obudzę go i przyprowadzę na górę.

- Czy ty nigdy się na niego nie gniewasz, mamo?

- Nie. - Alice potrząsnęła głową. - Tylko czasami jest mi bardzo, bardzo smutno. Charlotte przytaknęła w milczeniu i odeszła. Przy drzwiach zatrzymała się na chwilę z ręką opartą o framugę, zupełnie jak Johnny.

- Dobrze się czujesz, mamo? Naprawdę jesteś zdrowsza?

- O wiele lepiej.

Lekarze bardzo jej pomogli, poza tym znów nauczyła się uśmiechać. W najdziwniejszy, niepojęty sposób Johnny powrócił do niej i wówczas odzyskała nadzieję. W ciągu kolejnych kilku dni Alice troskliwie zajmowała się domem. Miała mnóstwo roboty, a przy tym starała się przestrzegać zaleceń doktora i odpoczywać. Jim przejął obowiązek odwożenia dzieci do szkoły, a jedna z sąsiadek po południu podwoziła Bobby'ego do domu. Charlotte wiedziała, że matka jest zbyt słaba, by w tym tygodniu kibicować jej w rozgrywkach koszykówki i nie miała do niej o to żalu. Dlatego też Alice przez wiele godzin przebywała w domu sama i miała okazję rozmawiać z Johnnym. Pojawiał się dość często, choć chciał także odwiedzić starą szkołę i domy swoich klasowych przyjaciół. Czasami uczestniczył w lekcjach Charlotte. Powiedział matce, że siostra sobie radzi, choć o wiele bardziej interesuje się sportem niż nauką i chyba potrzebuje korepetycji z matematyki. Poza tym wszystko było w porządku. Znacznie bardziej martwił się o Bobby'ego. W jego szkole był także i zauważył, że brat jest bardzo zamknięty, nie bierze udziału we wspólnych zajęciach i trzyma się zawsze na uboczu. Nawet jak na szkołę specjalną był to wyjątkowy przypadek. Od śmierci Johnny'ego alienacja Bobby'ego znacznie się pogłębiła.

- Co zamierzasz z nim robić, mamo? Myślałem, że niedługo zacznie mówić. - Mała była na to szansa, zważywszy, że przez pięć lat nie odezwał się ani razu, a śmierć Johnny'ego jeszcze pogłębiła jego depresję.

- Może kiedyś przemówi - powiedziała Alice z nadzieją. - Jeśli będzie miał nam coś ważnego do powiedzenia, to podejmie ten wysiłek.

- A co mówią lekarze? Westchnęła ciężko. Znów czuła się jak dawniej, kiedy tak często o tym rozmawiali. Z Jimem nie osiągnęła w tej sprawie żadnego porozumienia, a Charlotte była za młoda na takie zwierzenia.

- Doktor powiedział, że Bobby nie chce się poddawać terapii i nie ma sposobu, by go do tego przymusić. Ostatnim razem, kiedy próbowali, nastąpiła regresja zamiast poprawy. Zastanawiała się czasem, co będzie z Bobbym, kiedy jej zabraknie. Może wyrośnie i nauczy się żyć na własny sposób, w swoim małym, ciasnym światku, za murem odgradzającym go od ludzi. Na razie nikt nie znalazł ani klucza, ani nawet prowadzących tam drzwi.

- Powinnaś zabierać go na mecze Charlotte. Na moje uwielbiał przychodzić - poradził Johnny. Uznała to za doskonały pomysł.

- Kiedyś ją to peszyło, ale od tamtej pory bardzo wydoroślała. Pewnie nie będzie miała nic przeciwko temu.

- Niech tylko spróbuje! - Johnny zrobił groźną minę. Byli w kuchni, gdzie Alice piekła na dwóch blachach szarlotkę.

- Po co robisz aż dwa ciasta? - zapytał, wdychając smakowity aromat.

- Chciałam po południu zanieść jedno Adamsom. Pam była dla nas taka dobra. Kiedy byłam w szpitalu, gotowała tacie obiady, nie mówiąc już, jaką była dla mnie pociechą po twojej śmierci. - Idiotyzm i paradoksalność tego stwierdzenia nagle dotarła do obojga i jak na komendę wybuchnęli śmiechem. - Widzisz, jaka to zwariowana przygoda? Gdyby ktokolwiek obserwował mnie teraz z ukrycia, ani chybi odwieźliby mnie do czubków.

- Nie bój się, nie ma komu podsłuchiwać, a ja jestem niewidzialny. Wszystko w porządku.

Alice zażyła przepisane jej lekarstwa. Jednak to nie lekarstwo jej pomagało, ale obecność syna. Wyglądała teraz o dwadzieścia lat młodziej. Było jej jedynie przykro, że inni nie mogą dzielić z nią tej tajemnej radości.

- Gdyby to tylko było możliwe, pomógłbym ci dostarczyć to ciasto - powiedział Johnny, oparty o lodówkę. - Niestety, to przekracza moje kompetencje - dodał z uśmiechem.

- Już dość wydarzyło się cudów, mój kochany. - Alice wciąż nie mogła wyjść ze zdziwienia. - Czy już się dowiedziałeś dokładnie, czemu cię tu przysłano?

- Nie jestem pewien, ale jak ci mówiłem, podejrzewam, że chodzi o zamknięcie pewnych rozpoczętych spraw, bo zniknąłem z życia zbyt szybko.

- Ale konkretnie?

- Chodzi o ludzi... o ciebie, tatę, Charlie, Bobby'ego... no i Becky. Uznali, że potrzebujecie pomocy.

- To na pewno - przyznała, szczęśliwa, że otrzymała tak niezwykły dar. - Jak sądzisz, ile czasu będziesz mógł z nami zostać?

- Tyle, ile będzie trzeba - rzekł tajemniczo.

- A co jest ostatecznym celem twojej pracy? - Żadne z nich nie wiedziało, na czym dokładnie ma polegać owa „praca".

- Nie wiem. Tylko się domyślam. Oni nie mówią zbyt wiele. - Alice nie śmiała pytać, kim są „oni". Johnny nie miał skrzydeł ani aureoli, nie latał i nie przenikał przez ściany. Po prostu chodził po ziemi, tak jak w życiu, kręcił się po kuchni, przysiadał na łóżku i wyglądał tak, jak go zapamiętała. Nawet jego zapach się nie zmienił, a dotyk wciąż był mocny, ciepły i silny. Był darem niebios, a jej wdzięczność za ten dar nie miała granic. Gdy Alice wybierała się po Bobby'ego, zapytała Johnny'ego, czy chce z nią pojechać. Zawahał się przez moment, ale się zgodził. Jadąc samochodem, rozmawiali o wielu rzeczach. O jego kolegach, o studiach, na których mu tak zależało, o sporcie i wspólnych wspomnieniach z dzieciństwa. Umiał ją rozśmieszać opowieściami o swoich dawnych psotach i o tym, w jakich sytuacjach ją zapamiętał. Kiedy Bobby wsiadał do samochodu, wciąż miała uśmiech na twarzy, choć Johnny momentalnie zniknął.

- Cześć, synku. Jak ci minął dzień?

Bobby czasem kiwał głową, ale tym razem nawet tego nie zrobił. Popatrzył uważnie na matkę, a potem na tylne siedzenie, jakby wyczuwał czyjąś obecność. Potem, przez całą drogę, już tylko wyglądał przez szybę. W domu Alice dała mu ciasto z mlekiem i odesłała do pokoju. Zadzwonił telefon. Była to Pani, która jeszcze siedziała w pracy, ale chciała trochę poplotkować. Alice powiedziała, że upiekła dla niej ciasto i obiecała, że podrzuci je po południu. Jadąc do Adamsów, zabrała ze sobą Bobby'ego. Dzieci Adamsów szalały w kuchni i pokoju telewizyjnym, a Becky, z wysoko upiętymi jasnymi włosami, szykowała dla nich kolację. Trochę się zdenerwowała, gdy hamburgery zaczęły się przypalać, ale Alice dostrzegła, że dziewczyna z każdym dniem wygląda lepiej i ładniej. Śmierć Johnny'ego była dla niej okropnym szokiem - przecież pewnego dnia mieli się pobrać. Od czasu jego pogrzebu Becky nie spojrzała na żadnego chłopaka. Mając osiemnaście lat, zachowywała się jak żałobna wdowa, czy jak jej matka. Bo także w pewnym sensie owdowiała i teraz jej dni wypełniała praca, pomoc w domu i opieka nad młodszymi dziećmi. Od miesięcy nie była w kinie. Alice przekonywała ją, że powinna się otrząsnąć i zacząć wychodzić do miasta.

- Kursuje tylko z domu do pracy i z powrotem - skarżyła się Pam, zmartwiona stanem córki, choć prawdą było, że ona sama od dwóch lat zachowywała się identycznie.

- Obie powinnyście czasem gdzieś wyjść - orzekła Alice. - Charlie z przyjemnością popilnuje dzieci. - Nie była tego tak do końca pewna, bo Charlotte nie miała charakteru opiekunki,

ale co szkodziło złożyć taką propozycję, by zrewanżować się za liczne dowody przyjaźni.

Kobiety rozmawiały, a Bobby siedział z boku, nie uczestnicząc w zabawie innych dzieci. Żadne z nich do niego nie podeszło, choć młodzi Adamsowie byli w podobnym wieku. Bobby'ego wszyscy traktowali jak powietrze, on zresztą też na nich patrzył tak, jakby sam był niewidzialny. Gdy Alice usłyszała głośny hałas z salonu, odwróciła głowę i dostrzegła

Johnny'ego, który wchodził po schodach za Becky. Była jak sparaliżowana. Kiedy Becky po kilku minutach wróciła, on stanął za nią przy kuchni. Becky nie wyczuwała tej niewidzialnej obecności, a tymczasem Alice z trudem zmuszała się do słuchania Pam, która opowiadała coś o nowym koledze z pracy. Alice mruczała w odpowiedzi, patrząc na syna, który z kolei obserwował Becky, kiedy ta wyjmowała z garnka kolby kukurydzy i smarowała je masłem. Gdy ich oczy się spotkały, Johnny zrobił śmieszną minę, a matka odpowiedziała mu uśmiechem. Nadeszła pora kolacji Adamsów, więc Alice zabrała Bobby'ego i pojechała do domu. Mały od razu zaszył się w swoim pokoju. Przy kuchennym stole siedział już Johnny. Zaczekała, aż stuknęły drzwi do sypialni młodszego syna i napadła na starszego:

- Coś ty tam robił?! Jak mogłeś!

- To samo, co ty, mamo. Po prostu przyszedłem z wizytą. Mój Boże, jak Becky ślicznie wygląda!

- To było niesamowite, patrzeć na ciebie, jak tak za nią chodzisz. Nie mogłam się w ogóle skupić na tym, co mi opowiadała Pam. - Alice wciąż była zaróżowiona z oburzenia, ale Johnny skwitował to śmiechem.

- Wiem. Powinnaś się wtedy przejrzeć w lustrze. Strasznie zabawnie wyglądałaś.

- Pam na pewno pomyślała, że mam nie po kolei w głowie. Na szczęście nie usłyszeli, jak z tobą rozmawiam, bo wtedy już na pewno uważano by mnie za kompletną wariatkę. Musimy uważać - przestrzegła go, ale on wcale się tym nie przejął.

- Dobrze, mamo - powiedział tonem beztroskiego siedemnastolatka, którym kiedyś był. A w chwilę potem pognał po schodach do pokoju Bobby'ego. Alice cieszyła jego obecność, choć z drugiej strony trochę przerażała. Kiedy Charlotte wróciła z treningu, popatrzyła na matkę dziwnym wzrokiem.

- Jak ci dzisiaj poszło? - spytała ją Alice, próbując zachować się tak jak dawniej.

- Dobrze - burknęła Charlotte, ale po chwili postanowiła wyrzucić z siebie to, co ją gnębiło przez cały dzień. - Mamo, matka Julie Hemandez powiedziała, że widziała cię dzisiaj w samochodzie, jak śmiałaś się i mówiłaś coś do siebie. Czy ty się na pewno dobrze czujesz? - Charlie podejrzewała, że to lekarstwa tak wpływają na Alice. Przecież sama słyszała ze- szłego wieczoru głos matki w pustym pokoju, a w historyjkę z telefonem nie uwierzyła.

- Czuję się bardzo dobrze. Mówiłam coś do Bobby'ego. Położył się na tylnym siedzeniu.

- Ale matka Julie widziała cię w drodze do szkoły, a nie ze szkoły.

- Musiała się pomylić.

Charlotte wzruszyła ramionami, nie do końca przekonana. Alice od powrotu ze szpitala zachowywała się dziwnie, to fakt. Była o wiele weselsza niż w pierwszych miesiącach żałoby i czasami dawało się zauważyć na jej twarzy taki wyraz, jakby coś Okrywała. Charlotte zaczęła podejrzewać, że matka po cichu popija.

- Jak ci się grało? - zapytała Alice, jakby poprzednia rozmowa w ogóle nie miała miejsca.

- Raczej dobrze. Wygrałyśmy.

- Ale jakoś się z tego nie cieszysz - zauważyła Alice. Charlotte nigdy nie dostawała od niej tyle matczynych uczuć, co obaj synowie. Jeden dlatego, że był oczkiem w głowie, a drugi, bo został pokrzywdzony przez los. Charlotte gdzieś się między nimi zagubiła, co Alice uznała teraz za niesprawiedliwe. Próbowała to jakoś nadrobić, ale córka odsuwała się od niej i większość czasu spędzała sama.

- Bo i nie ma z czego - rzuciła krótko Charlotte i pobiegła do telefonu.

Alice przygotowała kolację i poczekała z nią na Jima. Posiłek przeszedł utartym torem, jak zwykle w ponurym nastroju, jak zawsze zbyt szybko. Wszystkim zależało, by zaspokoić głód

i czym prędzej odejść od stołu. Jim zajął swoje stanowisko przed telewizorem. Zanim znużona drugim i męczącym dniem Alice poszła do sypialni, zatrzymała się, by zamienić z nim kilka słów.

- Co w pracy, wszystko w porządku? - zapytała, przysia- dając na kanapie.

- Tak - odrzekł, nie odrywając oczu od ekranu. - A jak ty się czujesz?

- Świetnie. - Aż trudno było uwierzyć, że ledwie parę dni temu była śmiertelnie chora.

- Nie zapomnij wziąć leków. - Popatrzył na nią z troską.

Wzruszyła się, bo ostatnio bardzo rzadko rozmawiali. Kiedyś byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, a w pierwszych latach małżeństwa naprawdę gorąco się kochali. Potem przestało im się układać. Jemu nie szło w pracy, zaczął pić, z początku mało, potem coraz więcej. A na koniec zdarzył się ten straszny wypadek i wtedy sprawy potoczyły się jak po równi pochyłej. Zamknął się w sobie, nie dopuszczając Alice do swoich problemów. Ale dziś spojrzał na nią tak czule jak przed laty i choć trwało to tylko ułamek sekundy, zobaczyła w nim mężczyznę, w którym się kiedyś zakochała i którego tak dobrze pamiętała.

- Cieszę się, że jest ci lepiej. Przestraszyłaś mnie. Nie mógłbym... - zaczął, ale przerwał w pół zdania. - Dość już tych nieszczęść w naszym domu - powiedział ponuro i znów wgapił się w ekran. Zanim zdążyła odpowiedzieć, odgrodził się od niej milczeniem i gdzieś odpłynął.

- Dziękuję, Jim. Pochyliła się, by pocałować go w policzek, ale nawet nie zareagował. Wstał, żeby przynieść z lodówki kolejne piwo i zostawił ją samą. Pozostał w kuchni na tyle długo, że zdążyła wyjść z pokoju i pójść na górę do sypialni, pogrążona w ciężkich

myślach. Sprawdziła, co robią dzieci. Wszystko było jak zwykle - Bobby bawił się piłką, a Charlotte odrabiała lekcje. Gdy wracała do siebie, usłyszała szelest w pokoju Johnny'ego. Cichutko otworzyła drzwi i w świetle księżyca zobaczyła syna. Przymierzał ukochaną uniwersytecką kurtkę. Ostrożnie zamknęła drzwi.

- Co robisz? - spytała szeptem, nie odważając się zapalić światła.

- Szukałem czegoś. Znalazłem fantastyczne zdjęcia Becky z ostatnich wakacji, kiedy pojechała z nami nad jezioro.

- Widzę, że znalazłeś też kurtkę. - Przez ostatnie lata wyrósł, teraz zrobiła się na niego za mała, ale był do niej tak bardzo przywiązany, że nie zwracał uwagi na zbyt krótkie rękawy i przyciasne ramiona. - Czemu nie zostawiłeś tych poszukiwań na jutro? Ktoś może cię usłyszeć.

- Założę się, że nikt tu nie wejdzie.

- Ja tu przychodzę - powiedziała ze smutkiem, ale zaraz się rozjaśniła, bo przecież Johnny też tu był.

- Ciekawe, dlaczego niczego nie usunęłaś? Bałem się, że niczego nie znajdę, bo moje rzeczy będą spakowane do pudeł.

- Nie mogłabym tego zrobić. - Alice nie odrywała od niego oczu.

- Może powinnaś - powiedział. - Trochę smutno patrzeć na to wszystko... A z drugiej strony cieszę się, że rzeczy są na swoim miejscu, jak dawniej.

- Nie mogłam mieć nadziei, że wrócisz, ale przecież nie potrafiłabym zatrzeć śladów po tobie. To byłoby tak, jakbym utraciła cię po raz drugi.

- Pokój to nie ja, mamo. Ty masz mnie tutaj. - Wskazał ręką na serce. - I zawsze tak będzie. Sama dobrze o tym wiesz. - Usiadł koło niej na łóżku i objął ją ramieniem. - Nigdzie ci nie ucieknę, nawet jeśli na dobre wrócę tam, skąd przyszedłem. Zawsze będę przy tobie.

- Wiem... Ale tak lubię te pamiątki, te zdjęcia i puchary. W pokoju zachował się zapach Johnny'ego, zintensyfikowany teraz, kiedy siedział tak blisko. Był to świeży zapach mydła i wody po goleniu, zapach, który kazał Alice o nim myśleć, ilekroć wchodziła do tego pokoju. Rozmawiali przez chwilę, a potem przeszli do jej sypialni. Było gorąco, więc Johnny zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło. Zajrzała Charlotte i zrobiła podejrzliwą minę. Znów słyszała, jak matka mówi do siebie. Chciała pożyczyć sweter na szkolną akademię. Kiedy wyszła, Johnny powiedział z pre tensją:

- Nie powinnaś jej dawać swoich ciuchów, mamo. Chce zaszpanować przed chłopakami ze swojej klasy i zwrócić na siebie uwagę tych starszych. Niech nosi swoje rzeczy.

- Mam tylko jedną córkę, Johnny, a ona ma tylko jedną matkę. Pozwalam jej pożyczać moje rzeczy, byle ich nie nisz czyła i nie gubiła.

- Na pewno wszystko odnosi? - Johnny z powątpiewaniem uniósł brwi, aż matka się uśmiechnęła.

- Nie zawsze.

- Uważaj na nią, jeśli zechce pożyczyć moją kurtkę. Nie chcę, żeby ją zgubiła.

Ustalili już wcześniej, że właścicielem kurtki ma zostać Bobby. Alice zabrała ją do siebie i przebrała się w nocną koszulę. Do sypialni wszedł Jim. Wzdrygnął się na widok kurtki syna.

- Co to tutaj robi?

- Ja... Chciałam sobie na nią popatrzeć - skłamała Alice, odwracając głowę.

Jim znał ja na wylot i zawsze wiedział, kiedy coś kręci.

- Nie powinnaś wchodzić do jego pokoju - rzekł stanowczo. - To ci dobrze nie robi.

- Czasem muszę tam pójść, usiąść, popatrzeć na jego rzeczy i powspominać - powiedziała cicho, ale on tylko potrząsnął głową i zniknął w łazience, by się przebrać.

Był człowiekiem chroniącym swoją prywatność, ale to właśnie jej się w nim podobało. Zanim zaczął za dużo pić, podobało jej się w nim wiele innych rzeczy. Z jakiegoś powodu coraz częściej powracały do niej wspomnienia dawnych dni i jego obraz - człowieka, jakim był, zanim się stoczył. Gdy wrócił z łazienki, polecił jej, by nazajutrz schowała kurtkę do szafy i nie dawała jej pozostałym dzieciom.

- Mogą ją zgubić, a pamiętasz, jak Johnny ją lubił.

- Wiem. Obiecałam mu, że w przyszłości dam kurtkę Bobby'emu - powiedziała odruchowo.

- Kiedy? - Jim był skonsternowany.

- Och, dawno temu. Kiedy tylko ją dostał.

- Rozumiem.

Wystarczyło mu to wyjaśnienie. Nie mógł spokojnie patrzeć na kurtkę zmarłego syna, bo budziła zbyt bolesne wspomnienia i potęgowała uczucie straty me do naprawienia. Gdyby mógł, sam odniósłby ją do szafy, ale bał się wchodzić do tamtego pokoju. Położył się do łóżka, zgasił światło i w domu zapanowała cisza. Alice zastanawiała się, gdzie jest teraz Johnny, czy tam, gdzie przebywał tak długo, nim pojawił jej się we śnie, czy wciąż siedział w swoim pokoju, przeglądając zawartość biurta. Uśmiechnęła się w ciemności, a Jim niespodziewanie objął ją ramieniem. Bardzo rzadko okazywał jej w ten sposób

czułość. Zwykle upijał się tak bardzo, że w ogóle nie myślał o amorach, choć czasem, od wielkiego dzwonu, i to się zdarzało. Alice pogodziła się z tym, że pijany jak bela mąż zwykle

zasypia w fotelu przed telewizorem. Ich życie erotyczne załamało się tak samo jak normalna, codzienna egzystencja.

- Nie zachoruj mi już nigdy, Alice - powiedział takim samym, pełnym miłości tonem, jak wcześniej w salonie.

- Nie zrobię ci tego. Obiecuję. Kiwnął głową, odwrócił się na bok i cicho zachrapał. Alice

patrzyła na niego i zastanawiała się, czy kiedyś wrócą dawne czasy. Dziś jednak wydawało się to niemożliwe.

Przez następne dni Johnny wpadał i wypadał, kursując między rodzinnym domem a domem Becky. Lubił na nią patrzeć i robił to całymi godzinami. Pewnego popołudnia pojawił się

u matki wyraźnie nie w humorze.

- Gdzie byłeś? - spytała Alice, jak każda matka nastolatka. Johnny'ego to rozśmieszyło.

- U Becky. Dzieciaki szaleją i nie dają jej żyć.

- A ty jej oczywiście pomagałeś - zażartowała.

- Gdybym tylko mógł, mamo. Jedyne, co mogłem, to pilnować, czy nie zaprószą ognia. To istne szatany. Becky została w domu, żeby jej mama mogła wyjść do miasta. Dwoje małych

ma grypę i nie poszło do szkoły. To nie jest życie, nie dla Becky. Zamęczy się. Kiedy żyłem, przynajmniej miała trochę radości, kiedy gdzieś razem wychodziliśmy. A teraz siedzi jak

w więzieniu, mamo.

- Sama wiem i powtarzam to Pam. Obie powinny bardziej korzystać z życia.

- Nie jestem pewien, czyje na to stać - powiedział szczerze

Johnny. Wiedział doskonale, że Becky potrzebuje nowego chłopaka. Sam teraz nie mógł nic w tej sprawie zdziałać, ale zdawał sobie sprawę, że osiemnastoletnia dziewczyna ma prawo do czegoś więcej niż ślęczenie przy garach i młodszym rodzeństwie. Przejęła od matki połowę obowiązków, a nawet więcej, bo Pam pracowała coraz dłużej. Johnny martwił się, że Becky tak smętnie wegetuje.

- Proponowałam, że ich przypilnuję. Charlie mi pomoże.

- Jeśli zdołasz ją ściągnąć z boiska, w co wątpię, bo jesteśmy akurat między rozgrywkami koszykówki i baseballu. Dlaczego nie zaprowadzisz taty choćby na jeden mecz?

- Próbowałam - powiedziała ponuro Alice. - Nie chce. Nigdy nie chodził na mecze Charlie. Sam wiesz równie dobrze jak ja, co on myśli. Że sport nie jest dobry dla dziewcząt.

- Przecież ona jest w tym świetna, o wiele lepsza niż ja kiedykolwiek byłem - obruszył się

Johnny. - Sam by się przekonał, gdyby poszedł choć raz.

- Ale nie zrobi tego. - Alice ucięła temat. Błagała Jima setki razy, lecz zawsze odpowiadał, że nie zamierza marnować czasu na głupstwa i patrzeć, jak niezgrabne dziewuchy pałętają się po boisku. Te dyskusje trwały latami, a Jim ani razu nie dał się przekonać.

- Ona cierpi z tego powodu - powiedział Johnny wyraźnie wzburzony.

- Przynajmniej ja jej kibicuję, a to już coś.

Oboje wiedzieli, że nie na tym naprawdę zależy Charlotte. Pragnęła zainteresowania i pochwał od ojca, nie od matki, a jak dotąd nigdy nie zajął się jej sprawami. Alice obawiała się o skutki tego w późniejszym, dorosłym życiu córki. Będzie sobie przypominać, że ojciec nigdy nie podziwiał jej gry, nie widział, jak strzela gole, nie oklaskiwał jej na podium zwycięzców. Tymczasem zdobyła już prawie tyle pucharów co Johnny, łącznie z tytułem szkolnego sportowca roku za ostatni sezon. Jej zdjęcie i wywiad zamieściła lokalna gazeta, ale Jim nawet do niej nie zajrzał. Gdyby to Bobby interesował się sportem,

ojciec na pewno by go wspierał i chwalił się nim na prawo i lewo przed kolegami z pracy. Tego dnia Johnny znów pojechał z matką odebrać Bobby'ego ze szkoły i znów przez całą drogę rozmawiali. Bobby był miły i ożywiony. Obracał się i spoglądał na Johnny'ego, który siedział z tyłu, a potem uważnie słuchał matki, która coś do niego mówiła. Nie oczekiwała odpowiedzi, ale mały zachowywał się, jakby rozumiał każde słowo. W domu dostał jak zwykle mleko z ciastem. Johnny poszedł do swego pokoju, żeby odwiesić kurtkę do szafy, a w parę minut później jego młodszy brat też pobiegł na górę. Alice została w kuchni, żeby poszatkować jarzyny na obiad. Obiecała Charlotte, że przyrządzi jej ulubione danie, pieczone kurczęta na sposób południowy z dodatkiem puree ziemniaczanego i placuszków z cukinii. Charlotte po powrocie ze szkoły od razu pobiegła na podwórko, by poćwiczyć strzelanie do kosza, tak jak niegdyś Johnny. Alice poczuła chłód, więc poszła na górę po sweter. Z pokoju Bobby'ego dobiegały głosy. Na pewno bawił się jedną z taśm, które kupiła, by zachęcić go do mówienia. Jak dotąd program nie działał, ale miło jej się zrobiło, że Bobby przynajmniej się nim zainteresował. Wsadziła głowę do pokoju i przesłała synkowi całusa, po czym ujrzała Johnny'ego. W milczeniu siedział na parapecie. Alice mrugnęła do niego i zeszła do kuchni. Właśnie kończyła obiad, kiedy nadszedł Johnny i tęsknie powąchał paterę świeżo upieczonych ciasteczek. Choć wyglądał i zachowywał się jak żywy człowiek, nie mógł ich nawet spróbować. Spośród rzeczy, których nie mógł robić, zakaz jedzenia maminej szarlotki i ciasteczek doskwierał mu chyba najbardziej.

- Bobby się bawi? - spytała machinalnie Alice, zajęta przewracaniem warzywnych placuszków.

- Tak - odpowiedział Johnny i usadowił się na jednym z kuchennych blatów. Machał nogąj ten sam odruch przejął od niego Bobby. - On mnie widzi, mamo.

- Kto? - spytała Alice, wyjmując coś z lodówki.

- Bobby - odrzekł i uśmiechnął się, bo drzwi lodówki nagle znieruchomiały.

- Skąd wiesz?

- Bo wiem. Poza tym mnie dotknął.

- Pozwoliłeś mu? Oni ci na to pozwolili?

- Nie wiem. Zdawało mi się, że tylko ty masz ten przywilej, mamo, ale okazało się, że on też. - Johnny był wyraźnie uradowany.

- Przestraszył się?

- A niby czego? Mnie? Czy wyglądał na przestraszonego, kiedy tam zajrzałaś?

- Nie. - Alice była zadowolona, że Bobby nikomu się nie wygada. To była prawdopodobnie przyczyna, dla której „oni" pozwolili mu na kontakt z bratem. - Co mu powiedziałeś?

- Że przybyłem tutaj tylko na trochę, nie na zawsze. Ale że póki mogę, będę go często odwiedzał. Powiedziałem mu z grubsza to samo, co tobie, bo to prawda. Był taki szczęśliwy.

O Boże, jak ja go kocham, mamo. - Johnny zawsze miał wspaniałe podejście do młodszego brata. Kiedy zdarzył się wypadek, ukończył właśnie trzynaście lat i bardzo przeżywał

fakt, że Bobby mógł zginąć. Od tej pory stał przy nim jak opoka. - Powiedziałem mu, że przyszedłem teraz, bo wtedy nie miałem okazji się z nim pożegnać. - Oczy Alice wypełniły

łzy wzruszenia, że obu synów łączy aż tak silna więź. Kochała wszystkie swoje dzieci, ale Bóg jeden wiedział, jak niezwykłą miłością darzyła swego pierworodnego.

- To twój głos usłyszałam zza drzwi. Myślałam, że puścił sobie taśmy, które mu kupiłam. Uważaj, żeby nie usłyszeli cię Charlotte albo tata. Ale oni nie mogli. Johnny kiwnął głową, kiedy Bobby wszedł do kuchni. Chłopiec uśmiechnął się szeroko na widok matki i brata.

- To niezwykła historia Bobby, prawda? - powiedziała Alice. - To będzie nasza tajemnica i nikomu o niej nie powiemy - ostrzegła, jakby Bobby był do tego zdolny. Cieszyło ją, że jest taki ożywiony i bystro patrzy to na brata, to na nią. - Jak myślisz, Johnny, czy z czasem reszta rodziny też będzie mogła cię zobaczyć? Oni też bardzo tęsknią.

- Ale nie potrzebują mnie aż tak bardzo, jak ty i Bobby - odparł Johnny, choć tak naprawdę nie rozumiał decyzji „góry". Zgodziłby się na wszystko, byle tylko mógł się ukazać Becky.

Tęskniła za nim rozpaczliwie, a mimo to nie dane było jej go zobaczyć. - Nie rozumiem zasad, mamo. Po prostu dzieje się to, co się ma dziać, a my musimy się temu podporządkować. Nie wolno mi nikogo przestraszyć, wpędzić w kłopoty czy skomplikować mu życia. Zostałem przysłany, by naprawić to, co nie działa.

- Na przykład? - Alice wciąż była ciekawa szczegółów, a Bobby słuchał słów Johnny'ego równie uważnie jak ona.

- Nie wiem. Ale mam to naprawić, tak jak tata naprawia kran - zażartował, a Alice puściła do niego oko. W tym momencie usłyszeli zgrzyt żwiru pod kołami. To wóz Jima wtaczał się na podjazd. Alice wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, czy to na pewno mąż i dostrzegła też Charlotte, wciąż trenującą przy koszu. Jim minął córkę, jakby była powietrzem, bez spojrzenia i bez słowa. Alice odwróciła głowę i zobaczyła, że Johnny bierze Bobby'ego za rękę i prowadzi na górę. Jim wszedł do kuchni i pierwsze kroki skierował do lodówki, po piwo. Wyglądał marnie.

- Miałeś ciężki dzień? - spytała Alice.

- Jak zwykle - mruknął, gdy wyjmowała jedzenie z piecyka. - A co u ciebie? - rzucił zdawkowo. Wydawał się roztargniony, na pewno nie w nastroju do rozmowy.

- Dobrze. Nic się nie działo. - Alice już miała na końcu języka, że właśnie rozmawiała z chłopcami, ale oczywiście o tym nie mogła mu powiedzieć. Zamiast tego pomachała do Charlotte i poszła na górę po Bobby'ego. Obaj z Johnnym siedzieli na podłodze i bawili się. - Musisz uciekać, kochanie - szepnęła do starszego z synów. - Bobby powinien zejść na obiad.

- Ja też mogę z wami iść. - Johnny był urażony, choć i tak nie mógł brać udziału w rodzinnym posiłku. - Przecież nikt mnie nie zobaczy.

- Wystarczy, że widzimy cię ja i Bobby. Moglibyśmy się z czymś zdradzić. I co wtedy?

- Wtedy pomyślą, żeście zwariowali. - Johnny się roześmiał, a i Bobby się uśmiechnął, co mu się rzadko zdarzało. Odkąd miał brata u boku, nabrał pewności siebie i wydawało się, że jest całkiem zadowolony z życia. - No dobrze, pójdę do Becky, ale wrócę do was wieczorem. Wszystko było jak dawniej. Johnny znów kursował między dwoma domami, tylko że teraz miał więcej czasu, zwolniony od obowiązków szkolnych i pracy. Cokolwiek miał naprawić, nie było to zajęcie zbyt absorbujące. Właściwie cały czas poświęcał matce, Bobby'emu i Becky. Alice już się o niego nie martwiła. Była szczęśliwa, mając go przy sobie. Wzięła Bobby'ego za rękę i zaprowadziła na dół, do Charlotte i Jima. Johnny zszedł tuż za nimi. Charlie opowiadała ojcu o tym, jak jej drużynie dobrze poszedł popołudniowy mecz i Jim nareszcie okazał odrobinę zainteresowania. Zaraz jednak przerwał córce, żeby przypomnieć o dawnych sukcesach Johnny'ego w siatkówce.

- Był najlepszym graczem, jakiego widziałem na boisku - rzekł z dumą, na co Johnny zareagował głośnym protestem, choć ojciec nie mógł go usłyszeć.

- Nieprawda, tato! To Charlie jest najlepsza! Dałbyś wreszcie spokój!

Jak było do przewidzenia, żadne z nich nawet nie drgnęło, więc Johnny pomachał ręką matce i bratu i wyszedł, bezszelestnie zamykając drzwi. Bobby wpatrywał się w Alice oczami jak spodki - wspólny sekret umocnił jego więź z matką, która delikatnie popchnęła go teraz na krzesło, budząc z osłupienia. Dalsza część wieczoru potoczyła się utartym

torem. Johnny pojawił się dopiero wtedy, gdy Alice już leżała w łóżku z książką.

- Co u Becky? - spytała, zerkając znad okularów. Dopiero niedawno zaczęła ich używać do czytania. Johnny powiedział, że bardzo jej w nich do twarzy.

- Umówiła się na jutro na randkę - odrzekł, uradowany z sukcesu.

- Jak do tego doszło? - zapytała zdziwiona Alice. Przecież cały czas była pogrążona w głębokim smutku.

- Poznała tego chłopaka dzisiaj w pracy. Zdał na uniwersytet w Los Angeles, ale wziął na jeden semestr dziekankę., żeby pomóc ojcu w interesach. Wieczorem zadzwonił do niej i poprosił o spotkanie — mówił Johnny z zadowoleniem w głosie, choć w sercu czuł ukłucie żalu i zazdrości. Nowy kandydat miał na imię Buzz. Był przystojny, miły i niegłupi. Jego ojciec

prowadził sieć sklepów monopolowych i jeździł mercedesem. Buzz miał pięcioro rodzeństwa i naprawdę lubił dzieci. - Jeszcze nie wiem, czy ten gość na nią zasługuje - zastanawiał się głośno - ale muszę powiedzieć, że na pierwszy rzut oka robi dobre wrażenie. Chodził z nami do jednej szkoły i jak tylko wszedł do sklepu Becky, od razu ją poznał. Jest od nas o dwa lata starszy. Becky zawsze mu się podobała, ale nigdy nie próbował się do niej przystawiać.

- Czyżbyś wtrącił swoje trzy grosze w tę historię? - spytała matka. Byłoby to z jego strony nadzwyczaj wielkoduszne i szlachetne.

- Tak mi się zdaje. - Johnny wciąż jeszcze nie rozpoznał zakresu swej nadnaturalnej mocy. - Charlie nadal nie śpi. Czy to nie za późno?

- Nie sądzę. - Alice się uśmiechnęła. Jej dorosły syn w niektórych sprawach był wciąż taki dziecinny. - Ma czternaście lat. Ty w jej wieku jeszcze później kładłeś się spać - powiedziała, nie zauważając, że do pokoju wszedł Jim. Wydawał się| bardziej trzeźwy niż zazwyczaj o tej porze.

- Z kim rozmawiałaś? - Popatrzył jej prosto w oczy.

- Och... To nic. Po prostu mówiłam do siebie. Tak się zdarza, kiedy długo jestem sama - usiłowała zbagatelizować sprawę.

- Pilnuj się - poradził jej. - Ludzie zaczynają o tobie wygadywać różne dziwne rzeczy. - Alice kiwnęła głową, a Johnny dyskretnie wyniósł się do swego pokoju. - Ostatnio maszpodejrzanie dobry humor. Możesz mi wyjaśnić dlaczego?

- Bo czuję się znacznie lepiej. Zdaje mi się, że wrzód się wygoił. Jim już wcześniej zauważył, że Alice nie przeżywa utraty syna tak boleśnie j ak na początku. Zauważył także wie le innych rzeczy - że starannie i smacznie przyrządza jedzenie, że jest skora do rozmowy, rozluźniona, wesoła. Na dzieci też od- działało to pozytywnie. Cieszyło go, że rodzina podniosła się po ciosie. Wiadomo było, że żadne z nich nie zapomni Johnny'ego, ale spróbowali się z tym pogodzić. Choć on sam nigdy

nie pogodził się ze skutkami wypadku, który odebrał Bobby'emu mowę. Milczenie chłopca było jak krzyk i nawet największe pijaństwo nie mogło zagłuszyć traumy Jirna i jego pretensji do samego siebie. Gdy położył się do łóżka, porozmawiał jeszcze chwilę z żoną. Alice zastanawiała się, czy też ograniczył picie, czy jego organizm coraz lepiej toleruje alkohol. Trudno było to stwierdzić. Rano jednak znalazła koło nogi fotela w pokoju telewizyjnym trzy z sześciu przygotowanych piw nietknięte. Właśnie wkładała je na powrót do lodówki, gdy na schodach pojawił się Johnny w swojej uniwersyteckiej kurtce. Poprosił matkę, by zawiozła go do salonu piękności, w którym pracowała Pam. Alice się zgodziła. Uwielbiała wozić go w różne miejsca, jak wtedy, gdy był maluchem. Dobrze im się gadało w samochodzie.

- Co mam powiedzieć Pam, jak już tam będziemy? - za pytała.

Johnny szukał swojej ulubionej stacji radiowej. Bawił się jak dziecko.

- Och, mamo, jak mi tego brakowało - wyznał, uszczęśliwiony. Alice uprzytomniła mu, że pierwszy raz w życiu jedzie do Pam do pracy i przyjaciółkę może to zdziwić.

- Powiedz jej, że chcesz zrobić porządek z włosami.

- I co potem? Po co tam właściwie jedziemy?

- Sam jeszcze nie wiem. W okolicy będzie ktoś, kogo muszę spotkać. Poczułem to ostatniej nocy. Później ci wszystko wyjaśnię. - Uciął rozmowę i nastawił radio tak głośno, że uniemożliwił dalszą konwersacje,. Po pięciu minutach byli na miejscu. Pam istotnie bardzo się zdziwiła.

- Wszystko w porządku? - zapytała na widok szczęśliwej, odmłodniałej twarzy Alice. Podejrzewała, że w szpitalu przepisali jej prozac, tak dziwnie, zbyt radośnie się zachowywała.

- Jasne! Pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić sobie nową fryzurę.

- Z jakiej okazji? Wybierasz się gdzieś?

- Zjem obiad na mieście.

Alice usiłowała zachowywać się normalnie. Kątem oka cały czas obserwowała Johnny'ego, który manipulował przy jednej z suszarek. - Nie zepsuj tego - powiedziała mimowolnie, a Pam zrobiła wielkie oczy.

- Czego mam nie zepsuć? - Nie rozumiała, o co chodzi.

- Miałam na myśli włosy. Nie przycinaj ich zanadto, samo uczesanie wystarczy.

- Jasne, Alice, możesz się nie martwić - powiedziała Pam takim tonem, jakby uspokajała niebezpiecznego szaleńca. Naprawdę niepokoiła ją nagła euforia Alice, choć musiała przy-

znać, że przyjaciółka ostatnio odmłodniała i wprost tryska zdrowiem, lecz jej zachowanie było co najmniej dziwne. Pam zawołała praktykantkę i poleciła jej umyć włosy Alice. Druga dziewczyna nakręciła je na wałki, a trzecia miała zająć się uczesaniem. W tym czasie Johnny wchodził i wychodził parę razy z zakładu z taką miną, jakby miał coś szalenie

ważnego do załatwienia. Kiedy po godzinie wrócił na dobre, uczesana na pazia Alice była gotowa do wyjścia. Tymczasem Johnny wrócił nie sam, lecz z przedstawicielem handlowym dużej firmy produkującej farby i szampony do włosów. Mężczyzna przedstawił się Pam i oznajmił, że wprawdzie ich główne biuro znajduje się w Los Angeles, ale on zajmuje się tym regionem i poszukuje nowych punktów zbytu - zakładów i szkół fryzjerskich. Miał krótko przycięte włosy, nosił schludną marynarkę i krawat. Wydawał się godny zaufania i bardzo sympatyczny. Podczas tej wstępnej, niezobowiązującej pogawędki zrobił na Alice bardzo dobre wrażenie, choć Pam zdawała się nie dostrzegać jego męskiego wdzięku. Ciągle nie umiała się przełamać i zdecydować na współfałość a z mężczyznami. Ale gdy Alice wychodziła, ta dwójka zostawała pogrążona w rozmowie. Pam odmówiła zapłaty za uczciwość i pomachała przyjaciółce. , gdy już siedzieli z Johnny

- To twoja robota? - spytałi

- O co pytasz? - udał niev

- O tego faceta, którego dużo o nim nie wiesz, Johnny.

- Mam ważniejsze sprawy'{f lVboty niż swatanie matki Becky z nieznajomymi. Nie powróciłem na ziemię - oświadczył tonem urażonej godności

- Tak tylko pytam. - Alice nie przekonało. Bobby powitał uśmiechem nową fryzurę, gdy podjechali, by go odebrać ze szkoły. Johnny usiadł z bratem na tylnym siedzeniu. Radio ryczało równie głośno jak przedtem. Johnny śpiewał do wtóru, a Bobby kiwał głową do taktu. Był uszczęśliwiony, że znów ma przy sobie brata. Wszystko, co wiązało się z Johnnym, było takie pełne, pełne życia, zabawne. Gdy Johnny był w wieku Bobby'ego, uwielbiał płatać różne figle, a i teraz nic a nic się n1/H Mienił. Doskonale się czuł, będąc znów w domu, w towarzystwie matki i Bobby'ego. Wciąż tam byli, gdy ze szkoły przywlokła się Charlotte z nosem na kwintę, bo zawaliła test z francuskiego. Na widok Bobby'ego, który nieudolnie

usiłował trafić do kosza, natychmiast się rozpromieniła. Nie widziała starszego brata, który jest zaledwie o krok.

- Hej, mały, ja ci pokażę, jak się robi - zawołała, przejmując piłkę. Po szybkim dryblu już za pierwszym razem wpakowała piłkę prosto do kosza, z powrotem powtórzyła manewr w zwolnionym tempie, żeby nauczyć brata.

- Widzisz? Ona jest super! wykrzyknął Johnny, a Bobby ze śmiechem zwrócił ku niemu

- Co tam zobaczyłeś? - Charlotte zmarszczyła brwi. - Gdy grasz, musisz cały czas mieć oko na kosz. Patrz na kosz, jeśli chcesz wcelować, a nie gdzieś w przestrzeń.

- Ona ma rację - poparł siostrę. Johnny. - Nie patrz na mnie, kiedy Charlie coś mówi do ciebie. Ona jest o wiele lepsza w te klocki niż ja.

Alice obserwowała trójkę swoich dzieci z kuchennego okna. Napawała się tym widokiem, bo wiedziała, że taka sytuacja może się nie powtórzyć. Było jej trochę smutno, ale zarazem czuła się szczęśliwa. W tym nastroju zastał ją Jim. Na powitanie oświadczył, że ma dla niej ważną nowinę.

- Mamy dwóch nowych klientów - powiedział, wciąż tym zadziwiony. - Obaj dopiero rozkręcają interes, a my mamy im w tym pomóc. Będę miał huk roboty, nie mówiąc o kasie.

- Naprawdę? - zapytała uszczęśliwiona. Teraz zrozumiała, czym przez cały dzień zajmował się Johnny. Zapewne facetem dla Pam, chłopakiem dla Becky, spróbował zainteresować

Charlotte Bobbym, naganiał nowych klientów ojcu. Nieźle, jak na nieopierzonego, młodocianego anioła stróża. Alice wieczorem podziękowała synowi i pochwaliła go za dobrą robotę, która wykonał w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin. Oznajmił, że ucieka, bo chce jeszcze wpaść do Becky.

- Mam nadzieję, że ten Buzz lepiej prowadzi niż ja - powiedział, a matka spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.

- Nigdy więcej nie mów takich rzeczy - zagroziła, a potem ucałowali się na pożegnanie. Alice przez długą chwilę stała jeszcze w otwartych kuchennych drzwiach, myśląc o synu. Oby tylko nas zbyt szybko nie opuścił, modliła się w duchu. Johnny myślał dokładnie to samo. Randka Becky z Buzzem Watsonem poszła dobrze, jeśli można tak nazwać to, że przez cały wieczór rozmawiali wyłącznie o Johnnym. Najpierw byli w kinie, potem na hamburgerach „U Joego". To tam mieli się spotkać absolwenci tej nocy, kiedy zginął Johnny, bo był to ich ulubiony szkolny lokal. Becky opowiedziała Buzzowi, ile lat chodziła z Johnnym. On sam siedział tuż obok i słuchał, uśmiechając się, gdy przywoływała kolejne wspomnienia. Był szczęśliwy, że miał kiedyś taką wspaniałą dziewczynę. Kilka razy spojrzała mu prosto w oczy, ale oczywiście go nie dostrzegła. Johnny musiał przyznać, że Buzz to chłopak z klasą, chociaż w szkole należał do nielicznej grupki złotej młodzieży. Jego ojciec był na tyle bogaty, że stać go było na coroczne wakacje w Europie i na to by cała rodzina jeździła najlepszymi samochodami. Buzz cierpliwie wysłuchał żalów Becky i powiedział, że uważał Johnny'ego za supergościa, choć nie znali się bliżej. Niw próbował zmieniać tematu ani hamować wspomnień, który płynął z ust dziewczyny. Kilka razy załamał się głos, wtedy brał ją za rękę i łagodnie. Wracali do domu, nie próbował się do niej dobierać. Ppowieedział jej o swojch studiach i trudnej sytuacji domowej. Ojciec poważnie zachorował i Buzz musiał mu pomagać w zarządzaniu sklepami. Był najstarszy z rodzeństwa i odkąd dorósł czyli od czternastego roku życia, przez dwa wakacyjne miesiące! oraz zimowe ferie pracował u ojca. Znał się na tym równie dobrze jak na winach. Na trzeci miesiąc wakacji rodzina jeździła do Francji, żeby kontraktować towar bezpośrednio u właścicieli winnic. Dla Buzza była to najlepsza szkoła, bo młodsze dzieci nie interesowały się tak bardzo rodzinnym przedsiębiorstwem. Było jasne, że Becky bardzo mu się spodobała. Wyznał, że nawet chciał ją zaprosić na swój ą promocję, ale nie zrobił tego ze względu na Johnny'ego. Zaczął żartować na ten temat i tak ją rozbawił, że nie wiedzieć kiedy zaczęła się serdecznie śmiać, zupełnie jak wówczas, kiedy była normalną, zakochaną i wesołą dziewczyną.

- Nie wiedziałam, że mam u ciebie szansę - powiedziała. Przez semestr chodzili razem na francuski, ale Becky wstydziła się trochę starszych chłopaków.

- A ja się bałem, że Johnny mnie zabije, jak się dowie. Poza tym nie miałem pojęcia, jak ty zareagujesz. Przecież on był sportową gwiazdą w naszej szkole. Teraz Becky patrzyła na Buzza inaczej. Podobał jej się. Był od niej starszy, dojrzalszy, przystojny i inteligentny. Nie, taki jak Johnny, choć na swój sposób równie atrakcyjny, Skończył dwadzieścia lat i sprawiał wrażenie mężczyzny, nie chłopca.

- Było mi z tobą bardzo fajnie, Becky - powiedział cicho. - Rozumiem, jakie to dla ciebie przeżycie umówić się z kimś, kiedy straciłaś ukochanego.

Rzeczywiście, Johnny był jedynym chłopakiem, z którysię Becky spotykała. Nigdy nie kochała nikogo innego i nigdy nikogo bliżej nie znała. Ale cóż, stała się rzecz nieodwracalna. On odszedł na zawsze, ona dalej musiała borykać się z życiem. Nie była jeszcze gotowa na nowy romans, lecz miło jej się gadało z Buzzem przez cały długi wieczór. Interesowało ją, co robi na studiach, jakich ma przyjaciół, na czym polega praca jego ojca i jakie ma wrażenia z pobytów we Francji. Podobało jej się, że lubi dzieciaki, że jest przyzwyczajony do dużej rodziny, no i to, że zobaczyła podziw dla siebie w jego oczach. Byli w podobnej sytuacji - on był najstarszy z szóstki rodzeństwa, ona z piątki. Mimo różnic majątkowych mieli ze sobą mnóstwo wspólnego. Buzz zapytał, czy umówi się z nim na kolację w sobotę.

- Bardzo chętnie - odrzekła, wysiadając z mercedesa, którego Buzz dwa lata temu dostał od ojca po zdanych egzaminach. Powiedział jej jeszcze, że zamierza się specjalizować w ekonomii i uzyskać MBA. A ona zdradziła mu, że wiosną chciałaby zawalczyć o stypendium i od nowego roku szkolnego zacząć studia. Na razie jednak miała pracę, mogła pomagać finansowo mamie i opiekować się rodzeństwem. To jej wystarczało. Buzz zaproponował randkę w modnej francuskiej restauracji, o której Becky tylko słyszała. Oprócz tego, że był znawcą win, miał wielką słabość do francuskiej kuchni.

- Co ty na to? - zapytał, kiedy odprowadzał j ą przed drzwi. - Jak nie chcesz, możemy pojechać do samochodowego kina, albo jeszcze gdzie indziej, co ci się tylko zamarzy. - Wyglądało na to, że każde miejsce uzna za dobre, byle być tam razem z Becky. Johnny słuchał tego wszystkiego oparty o drzewo i przez chwilę poczuł nienawiść do rywala. Ale zaraz mu przeszło, bo wszystko, czego teraz pragnął, to szczęście Becky. Niech więc Buzz ją rozpieszcza i psuje, należy się dziewczynie.Był w stanie wszystko mu wybaczyć, bo Buzzowi bardzo zależało na Becky, wiedział to. Gdy doszli do drzwi, Becky spojrzała Buzzowi prosto w oczy. Była niezwykle poważna.

- Wybacz, że przez cały czas mówiłam tylko o Johnnym - powiedziała. - Ale naprawdę bardzo mi go brak. Od czasu jego śmierci mój świat się zawalił.

- Rozumiem, Becky. Ja wszystko rozumiem. Masz do tego prawo.Dziewczyna w milczeniu skinęła głową i na chwilę weszli do środka, po czym Buzz szybko się pożegnał, johnny patrzył za odjeżdżającym autem, po czym wrócił do domu. Matka leżała już w łóżku i czytała. Powitała go uśmiechem.

- Gdzie się włóczyłeś przez pół nocy? - spytała Jak wtedy, kiedy jeszcze żył.

- Byłem na randce z Becky - mruknął

- Przecież sam wszystko zaaranżowałeś - posiedziała, nie rozumiejąc, skąd ten ponury nastrój.

- No, tak. Umówiła się z Buzzem Watsonem- Facet Jest w porządku.

- Śledziłeś ich przez cały wieczór? - Alice nie była tym zachwycona, nawet w obecnych okolicznościach- - Nie. Obserwowałem ich przy kolacji, poterm miałem coś do załatwienia, ale wróciłem, jak się żegnali.

- Chodź tu bliżej, synku. - Alice poklepała kołdrę i wyprostowała się. - Po co ci to? - zapytała z troską

- Chciałem sprawdzić, czy on jest OK.

- I jest?

- Tak. Pozwolił jej cały czas mówić tylko o mnie- A w sobotę umówili się na kolację w Chez Jacąues.

- Nie możesz zostawić ich samych? To musi boleć, kiedy Becky interesuje się innym chłopakiem. Lepiej posiedź tu ze mną i z Bobbym.

- Ja tylko chciałem dopilnować, żeby wszystko się dobrze zaczęło. - Uśmiechnął się do matki. - Głupia sprawa, co? Najpierw ich spiknąłem, a teraz jestem zazdrosny- To dla mnie bardzo trudne, mamo.

- 'A co u Pani? - Alice postanowiła zmienić temat, żeby oderwał się od złych myśli.

- Umówiła się na piątek z Gavinem, tym fiacetem z Los Angeles. Ma kota na jej punkcie.

- To dobrze. Nareszcie ktoś się pojawił n^ horyzoncie.

Odkąd Mikę zginął, nie umówiła się z żądny01 facetem. - Johnny przytaknął i popadł w zamyślenie. Tyle rtfiał do roboty. Ocknął się, przypomniawszy sobie randkę Becky i Buzza. Znów wyglądał jak dawny, spokojny Johnny.

- Nie martw się o mnie, mamo. Poradzę sobie. Wszystko idzie, jak powinno. Wpadnę jeszcze na chwile do Charlie. A jak tata?

- Śpi przed telewizorem. - Alice wzruszyła ramionami. - Jak zwykle. - Tak było, choć ostatnio trochę się poprawiło. Odkąd Johnny był blisko, Alice nie martwiła się już niczym. W ciągu następnych tygodni Becky coraz częściej widywała się z Buzzem. Chodzili do modnych knajpek, bawili się z jej rodzeństwem albo jedli kolacje z dobrym winem w towarzystwie Pam i jej nowego adoratora. Dom Adamsów stał się drugim domem Buzza, choć z Becky nie posunął się dalej poza trzymaniem jej za rękę. Działał bez pośpiechu, dając jej czas na wyciszenie, i okazało się, że coraz rzadziej wspomina Johnny'ego. Oboje zaakceptowali i polubili Gavina, który co weekend przyjeżdżał z Los Angeles. Było dla wszystkich jasne, że zakochał się w Pam i uwielbia wszystkie dzieciaki Pewnego wieczoru wybrali się we czwórkę na miasto. Wylądowali w przytulnej włoskiej restauracyjce, a Buzz zamówił doskonałe wino z doliny Napa. Bawili się znakomicie, co ucieszyło Johnny'ego, który, jak zwykle, zrelacjonował wszystko matce.

- Uważam, że mógłbyś im dać trochę spokoju. Poprosiła syna, by poszedł z Bobbym na Halloween. Głowiła się, jaki mu uszyć kostium w tym roku. Charlotte odmówiła przebierania się za czarownicę i powiedziała, że zostanie w domu i będzie rozdawać dzieciom cukierki. Bobby jak zwykle miał obejść wszystkich sąsiadów. Alice mnie mogła się zdecydować, czy przebrać go za Batmana, za Supermana czy za jednego z walecznych wojowników Ninja.

- Chętnie z nim pójdę - powiedział Johnny.

- Cieszę się. Może się dowiesz, jaki chciałby mieć kostium?

Poprzednim razem Alice przebrała synka za Lukę'a Skywalkera z Gwiezdnych wojen.

Minęło kilka dni. Wciąż się głowiła nad kostiumem, przechodząc obok sypialni Bobby'ego, który niedawno wrócił ze szkoły. Zrobiło się chłodno, więc poszła na górę po sweter. Charlotte odrabiała lekcje u siebie, a tymczasem z pokoju chłopca dobiegały dwa głosy. Alice się uśmiechnęła. Drugi głos należał do Johnny'ego. Bobby nie odpowiadał, ale przynajmniej słuchał. Nagle Alice ze zdziwieniem usłyszała jego śmiech. Zawróciła, na palcach podeszła do drzwi i zaczęła się uważnie przysłuchiwać. Z początku rozróżniała tylko głos Johnny'ego. Drugi głos nie był głosem z taśmy, to pewne. Bez namysłu nacisnęła klamkę i weszła. Obaj synowie siedzieli na podłodze pośród porozrzucanych zabawek i patrzyli na nią, nagle spłoszeni.

- Co robicie? - zapytała jakby nigdy nic. Zamknęła za sobą drzwi, by nikt ich nie usłyszał. - Bałaganicie, czy to taka zabawa? - Przenosiła wzrok od jednego do drugiego, próbując odgadnąć, co przed nią ukrywaj ą. Zauważyła, że Johnny ukradkiem szepnął coś do młodszego brata i odwrócił wzrok. - Co tu się dzieje? Bobby powoli uniósł głowę; Alice miała wrażenie, że jego oczy przewiercają ją na wylot. Wstrzymała oddech i przykucnęła obok nich, biorąc młodszego chłopca za rękę. Nagle

zapragnęła pogłaskać go po buzi, a jej oczy zaszkliły się łzami, zupełnie bez powodu. Czuła ogromne napięcie, jakby coś, jakaś

część umysłu Bobby'ego, chciało się wyrwać na wolność.

- Wszystko w porządku? - spytała szeptem. Synek przytaknął. Johnny nie spuszczał z niego oczu.

- No - powiedział tonem zachęty.

- Cześć, mamo! - wyszeptał Bobby. Alice zaszlochała ze wzruszenia. Przytuliła małego tak

mocno, jakby chciała go udusić, a potem odsunęła na wyciągnięcie ręki, na przemian płacząc i śmiejąc się.

- Cześć, Bobby. - To było wszystko, co na razie zdołała wykrztusić. - Tak bardzo cię kocham, synku... Od kiedy mówisz?

- Odkąd przyszedł Johnny. Powiedział, że tak trzeba. Nie moglibyśmy się tak fajnie bawić, gdybym nie mówił. Johnny kiwał głową z uśmiechem, a Alice ocierała łzy, które

nie chciały przestać płynąć.

- Czy do nas też będziesz mówił? - Myślała teraz o tym, jak wiele ten fakt zmieni w życiu jego ojca. Ale Bobby tylko potrząsnął głową.

- Będzie mówił. W swoim czasie, mamo - uspokoił ją Johnny. - Nie wolno go ponaglać. Na początku Bobby musi się nauczyć rozmawiać z tobą. Robi postępy. - Z czułością potargał włosy malca. - Dzisiaj rano poczęstował mnie brzydkim słówkiem. - Bobby zaczął chichotać. Odważył się powiedzieć głośno słowo, którego nie wolno by mu było używać, niezależnie od okoliczności.

- Nie mogę powiedzieć tacie? - Alice miała straszne wyrzuty sumienia, że nie ma prawa podzielić się z mężem tak wspaniałą nowiną. To by go całkowicie odmieniło.

- Jeszcze nie - powiedział Johnny. - Ale to nie potrwa długo, mamo, obiecuję.

Kiwnęła głową. Trudno. Czuła się strasznie, zatajając całą rzecz przed Jimem, ale musiała słuchać Johnny'ego. Długo jeszcze siedzieli razem na podłodze, rozmawiając szeptem, żeby nikt nie podsłuchał, aż wreszcie Charlotte otworzyła drzwi.

- Mamo, ciastka się spaliły - poinformowała, nie dostrzegając niezwykłej radości ani w oczach matki, ani starszego brata. Widziała tylko zwyczajną scenę - matkę i Bobby'ego wśród porozrzucanych zabawek. - Wyjęłam blachę z piekarnika. - Charlotte zamknęła drzwi, a Alice ucałowała synów i wróciła do kuchni. Szła po schodach lekkim krokiem i z lekkim sercem. Tak szczęśliwa nie czuła się od lat. Już sobie wyobrażała reakcję Jima, kiedy dowie się, że Bobby odzyskał mowę. Przy kolacji wciąż rzucała na synka uszczęśliwione spojrzenia, a on odpowiadał jej uśmiechem. Łączył ich wielki, wspaniały sekret, dlatego byli sobie bliscy jak nigdy dotąd. Po kolacji Bobby został z matką w kuchni. Nic nie mówił, ale ich serca biły w jednym rytmie. Gdy sprzątnęli ze stołu, matka podniosła Bobby'ego i przytuliła do piersi.

- Kocham cię - szepnęła mu do ucha. Uścisnął ją i z uśmiechem pomaszerował wraz z Johnny na górę. Święto Dziękczynienia obchodzili w tym roku bez radości. Szczególnie przybici byli Charlotte i Jim. Alice ogromnie im współczuła i z całego serca chciała podzielić się radosną tajemnicą powrotu Johnny'ego. Jednak tego akurat nie wolno jej było zrobić. Johnny często dotrzymywał towarzystwa matce i młodszemu bratu i robił śmieszne miny, wciągając w nozdrza smakowitą woń pieczonego indyka, którego nie mógł nawet skubnąć. Alice sama dzieliła ptaka, bo Jim był zbyt zawiany, by można było dać mu do ręki ostry nóż. Zmasakrowałby świąteczne danie, a co gorsza sam przy tym mógłby się skaleczyć.

- No, mamo, ten indyk wyjątkowo ci się udał - powiedział z podziwem Johnny. - I jest większy niż w zeszłym roku.

- I tak najmniejszy z tych, które miałam do wyboru - powiedziała na głos Alice. - Ostrożnie, nie rozlej - dodała, bo Johnny niebezpiecznie blisko przysunął nos do sosjerki.

- Czego mam nie rozlać? - spytała Charlotte, która przyszła, by pomóc matce.

- Sosu... Nie mówiłam do ciebie - wyrwało się Alice.

- A do kogo?

- Do siebie. Po prostu głośno myślałam. Charlotte wyszła, zbita z tropu, niosąc do jadalni półmisek ziemniaków. Zastanawiała się, czy matka zwariowała z powodu żałoby i bardzo się martwiła ojcem, już w porze obiadu pijanym jak bela. Najchętniej w ogóle nie brałabym udziału w tym święcie, pomyślała, i zawróciła do kuchni po galaretkę żura winową. Matka, która stała odwrócona do niej tyłem, wykrzyknęła nagle na cały głos: „Przestań!". Dla Charlotte był to kolejny dowód szaleństwa, zwłaszcza że matka żartobliwym tonem dodała: „Jak jeszcze raz tego dotkniesz, to cię zabiję!". Odwróciła się i na widok córki spłonęła rumieńcem.

- Myślałam, że mam to wszystko zanieść na stół - powiedziała Charlotte.

- Tak, tak. Przepraszam. Od tego gotowania aż mi się w głowie kręci.

- Mamo, nie możesz mówić do siebie. - Charlotte była wyraźnie przestraszona.

Od dwóch miesięcy z psychiką matki działo się coś niedobrego. Przyczyną była oczywiście śmierć Johnny'ego, ale to nie wyjaśniało w pełni jej nienormalnego zachowania. Nawet ojciec to zauważył, choć głośno tego nie komentował. Zdradził Charlotte, że nieraz słyszał, jak Alice mówi głośno do siebie, kiedy jest sama w sypialni. Przyłapał ją wielokrotnie na takich rozmowach.

- Może ci jakoś pomóc, mamo? - zaoferowała się, ustawiając na tacy salaterki z galaretką i fasolką szparagową.

- Wszystko w porządku, kochanie, przysięgam. Za minutkę przychodzę z indykiem.

- Idź sobie - szepnęła do Johnny'ego, wychodząc z kuchni.

- Nie darowałbym sobie, gdybym miał przepuścić obiad w Święto Dziękczynienia - zaprotestował urażony.

- Rozśmieszasz Bobby'ego... A mnie rozpraszasz. Na pewno zrobię coś, czego nie powinnam.

- Będę grzeczny, przysięgam - obiecał z poważną miną. Alice wkroczyła do pokoju z pięknie podzielonym indykiem i tacą pełną nadzienia. Święto Dziękczynienia było ulubionym świętem Johnny'ego, zaraz po Bożym Narodzeniu.

Alice nałożyła wszystkim indyka. Jim bez zainteresowania grzebał widelcem w talerzu, Charlotte milczała, a Bobby uśmiechał się za każdym razem, kiedy patrzył na Johnny'ego. Brat przyłożył palec do ust, żeby go trochę utemperować, co z kolei rozśmieszyło Alice.

- Z... czego-go się tak... śmiejesz? - wybełkotał niewyraźnie Jim.

Alice popatrzyła na niego i natychmiast przeszła jej ochota do śmiechu. Bolała nad jego stanem, nie tyle ze względu na siebie, ile na dzieci. Bobby popatrzył na ojca ponuro i wygiął

usta w podkówkę.

- Dlaczego tata akurat dzisiaj się tak strasznie upił? - spytał Johnny, kiedy Alice poszła do kuchni dokroić indyka.

- A jak myślisz? - Westchnęła ciężko. - Wszyscy za tobą tęsknimy, a on rozpamiętuje jeszcze tamten straszny wypadek. To okropne, że nie może cię zobaczyć. Na pewno potrafiłbyś mu pomóc. Dlaczego ci na to nie pozwalają?

- Tata by tego nie zrozumiał - odparł Johnny bez wahania.

- Ja też nie rozumiem, a mimo to przyjmuję rzeczy, jakimi są i cieszę się, że cię mam - powiedziała i pocałowała go, nim wróciła do stołu, do męża i pozostałych dzieci.

- Znowu mówiłaś do siebie? - zapytał Jim, obrzucając ją zatroskanym spojrzeniem.

- Przepraszam - powiedziała, a Charlotte pokiwała smutno głową.

Nie znosiła, kiedy ojciec pił, a teraz jeszcze matka znalazła się na skraju choroby psychicznej. Święto bez Johnny'ego było czymś potwornym. Alice cierpiała na myśl, że siostrze nie wolno zobaczyć ukochanego brata. Ale ona także mogłaby tego nie zrozumieć. Johnny stał teraz tuż za nią, obok Charcie na wyciągnięcie ręki, lecz ona niczego nie wyczuła.

- Spodziewam się dzisiaj wizyty Adamsów. Powiedzieli, że przyjdą po obiedzie.

- A po co? - Jim bynajmniej nie był zachwycony. Wszystko, czego chciał, to najeść się do syta, usiąść przed telewizorem, napić się piwa i obejrzeć mecz.

- To nasi przyjaciele, Jim - skarciła go Alice.

- Już nie. Johnny nie żyje, a Becky już nie jest jego dziewczyną - burknął.

Alice się nie odezwała. W milczeniu skończyli posiłek, po czym matka z córką zebrały ze stołu naczynia i poszły do kuchni.

- Nienawidzę go - powiedziała Charlotte. Bobby przydreptał za nimi i podał matce swój talerz. Jim też odszedł od stołu, nie czekając na deser.

- To silniejsze od niego, Charlie, przecież wiesz.

- Nieprawda. Nie musi cały czas pić. To obrzydliwe. - Charlotte była zupełnie załamana.

- Nie może przeboleć Johnny'ego - powiedziała Alice, nie wspominając o niemocie Bobby'ego.

- Ja też, i ty też, a żadna z nas nie pije z tego powodu - oburzyła się Charlotte. - Chociaż... Ty gadasz do siebie. To też nie jest normalne, ale nie takie okropne jak to, co on wyrabia.

- Nie wolno ci tak mówić o ojcu - ucięła stanowczo Alice.

- A niby dlaczego? Przecież to prawda. Tata jest alkoholikiem, Bobby niemową, a Johnny nie żyje. Alice zaszkliły się oczy na to wyliczenie domowych nie- szczęść, choć wiedziała, że nie jest aż tak tragicznie. Bobby odzyskał mowę, a Johnny wrócił, mimo że nie na zawsze.

- Może tata niedługo zerwie z nałogiem - pocieszyła córkę, krając ciasto, chociaż nikt nie miał na nie ochoty. - Ludziom się to zdarza.

- Jasne - mruknęła dziewczynka bez przekonania, zlizując z palca bitą śmietanę. - Uwierzę, kiedy zobaczę.

- Ostatnio było trochę lepiej - przypomniała jej z nadzieją Alice.

- Szkoda, że nie dzisiaj. Przynajmniej raz w roku mógłby być trzeźwy.

Do stołu usiedli w trójkę. Johnny zajął miejsce na pustym krześle ojca, między Bobbym a Charlotte. Gdy już byli po deserze, zabrzmiał dzwonek u drzwi. To przyszła Becky z matką

i rodzeństwem. Śmiali się i hałasowali, a Johnny wciąż gapił się na Becky. Wyglądała ślicznie w aksamitnej granatowej sukience, z rozpuszczonymi złotymi włosami, które tak mu się zawsze podobały. Alice mogła mu tylko współczuć z całego serca.

- Wszystkiego najlepszego! - powiedziała Pani, wręczając gospodyni szarlotkę, upieczoną rano przez Becky. - Jak się udał indyk?

- Bardzo dobrze - odparła cicho Alice. Charlotte zabrała dziewczyny do swego pokoju, a Bobby chłopców do swojego. Ona sama usiadła z Pam w kuchni. Przyjaciółka od razu się zorientowała, jaka ciężka panuje atmosfera. Sama pamiętała aż za dobrze, jak bardzo przeżywała pierwsze święta po śmierci Mike'a. Odtąd wszystkie święta były smutne, nawet dzisiejsze, bo Becky przepłakała cały obiad, wspominając Johnny'ego.

- Gdzie Jim? - spytała Pam. Alice kiwnęła głową w stronę salonu, skąd dochodziły odgłosy meczu.

- Ogląda telewizję. Nie jest dziś w formie. Tak zresztą jak my.

- Znam ten ból, najgorzej jest w pierwszym roku żałoby. Boże Narodzenie będzie jeszcze gorsze, przygotuj się na to.

- A co u ciebie? - spytała Alice. Postawiła na stole dzbanek z kawą, a Pam napełniła filiżanki.

- Nawet nieźle - odparła Pam z maślanym uśmiechem. - Sama jeszcze nie wiem, co o tym myśleć, ale spotykam się z Gavinem i naprawdę mi się to podoba.

- Bardzo się cieszę. - Alice załadowała już zmywarkę i mogła w spokoju siąść przy stole. Cieszyła się, że ma kogoś, z kim można od serca pogadać.

- Dzieci bardzo go lubią, a mnie po prostu nosi na rękach. Tak dawno nie umawiałam się z nikim i nie miałam żadnych rozrywek, że już zapomniałam, jak to jest. A teraz co sobota chodzimy do restauracji. Nie wiążę z tym żadnych wielkich nadziei, ale miło mi, że mam towarzystwo i mogę się dla kogoś ładnie uczesać i ubrać. To prawdziwa odmiana po byciu tylko matką i szoferem. W niedzielne ranki Gavin grywa z chłopcami w piłkę.

Alicja uniosła brwi, zdziwiona tym, że przyjaciółka już pozwala nowemu adoratorowi zostawać na noc, ale Pam roześmiała się na widok jej miny.

- Nocuje u swojego kumpla - wyjaśniła. Długo jeszcze gadały o różnych sprawach, po czym poszły na górę, żeby sprawdzić, jak się bawią dzieci. Dziewczynki, zebrane w pokoju Charlotte, rozmawiały o szkole i chłopakach, a Becky zwierzała się, jak jej idzie z Buzzem. Johnny przysłuchiwał się temu, siedząc na biurku. Nie odrywał oczu od Becky. Alice mrugnęła do niego już od drzwi. Kiedy żył, za nic w świecie nie zdobyłby się, aby wysłuchiwać takich rzeczy. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej i liczyła się dla niego tylko bliskość Becky, nie jej słowa. Napawał się jej widokiem, jakby chciał zapamiętać go na zawsze - namiętny kolekcjoner wspomnień, które muszą wystarczyć na wieczność. Pam i Alice przeszły do pokoju Bobby'ego, gdzie Peter i Mark bawili się piłką do koszykówki. Alice zaproponowała, by przenieśli się na podwórze. Bobby poszedł za nimi w milczeniu, bo lubił młodych Adamsów. Kobiety też zeszły na dół. Minęły Jima, który chrapał przed telewizorem po skończonym meczu. Pod fotelem walały się butelki po piwie.

- Co u niego? - spytała szeptem Pam, kiedy już wróciły na bezpieczne pozycje w kuchni.

Alice wyjrzała przez okno. Chłopcy usiłowali wcelować do kosza. Przyglądał im się Johnny, a Bobby nieruchomo stał obok brata.

- Średnio na jeża. Ostatnio już się wydawało, że jest lepiej, ale teraz, przy święcie, znów wrócił do starych nałogów.

- Rozumiem. - Pam pokiwała głową. - To samo może się powtórzyć na Boże Narodzenie.

Alice kiwnęła głową, po czym znów wróciły do Gavina, salonu kosmetycznego i wielu innych ciekawych tematów. Po godzinie Pam zebrała dzieci i odjechała. Johnny wraz z matką

stał na progu i patrzył za nimi.

- Ślicznie wyglądała, prawda, mamo? Mówiła, że bardzo lubi Buzza. Jestem szczęśliwy. - Zabrzmiało to szczerze, choć widać było, że nie jest mu łatwo. Aby Becky mogła żyć normalnie, musiał pozwolić jej o sobie zapomnieć. Nie mógł jej nic więcej dać, nawet swego widoku. Nie mógł inaczej na nią wpływać niż życzeniami z głębi serca, żeby było jej jak najlepiej.

- Tęskni za tobą - powiedziała ciepło Alice. - To dla niej równie trudne, jak dla ciebie. - Nie chciała mówić nic więcej, nie teraz. - Pójdę obudzić tatę.

- A ja pójdę do Bobby'ego. - Johnny odwrócił się na scho- dach, jakby coś sobie przypomniał. - Wybieracie się jutro na mecz Charlotte? - Rozgrywka była ważna, decydowała o przejściu drużyny do następnego etapu.

- Pójdziemy. - Alice pogasiła światła w kuchni.

- Tata też? - ucieszył się.

- Nie może. Pracuje - mruknęła sucho matka.

- Nieprawda, mamo. Po Święcie Dziękczynienia ma wolne.

Gdyby chciał, toby poszedł. Jim z zasady tego nie robił, nie interesował się sportowymi sukcesami córki. Uważał, że z dziewczyny nie może wyrosnąć dobra lekkoatletka. Mylił się bardzo, bo Charlotte była prawdziwą gwiazdą, o klasę przewyższając Johnny'ego.

- Spróbuję go namówić - powiedziała, żeby udobruchać syna.

Nie wierzyła, że uda jej się nakłonić Jima do pójścia na mecz. Johnny poszedł do pokoju brata. Alice lekko potrząsnęła ramieniem śpiącego męża. Zachrapał niespokojnie, drgnął i otworzył oczy.

- Która godzina? - Najwyraźniej nie wiedział, czy jest dzień, czy noc.

- Po dziesiątej. Pora się położyć.

Jim kiwnął głową i wstał, chwiejąc się na nogach. Ledwo się dowlókł do schodów. Alice na ten widok krajało się serce.

- Zaraz przyjdę - powiedziała i zajrzała do Bobby'ego.

Leżał w łóżku, a obok niego siedział Johnny, który czytał mu na dobranoc. Obydwaj uśmiechnęli się do Alice.

- Dobranoc, moi kochani - szepnęła, obdarzając każdego pocałunkiem. - Niech Bobby się dobrze wyśpi. Mały, zadowolony jak najedzony kotek, przytulił się do brata. Alice zamknęła drzwi i przeszła korytarzem na drugą stronę, do pokoju Charlotte.

Dziewczyna leżała na łóżku, wpatrzona w sufit.

- Wszystko w porządku, kochanie? - spytała matka, przysiadając obok. Od razu wyczuła przygnębienie córki.

- Tak. Może być. Dziwnie mi było, kiedy Becky opowiadała o swoim nowym chłopaku. Chyba jej się podoba.

- Dobrze, że go spotkała - powiedziała szczerze Alice. - Nie powinna wciąż myśleć o Johnnym, Charlie. To nienaturalne. Jej mama też tak uważa, a Johnny na pewno nie chciałby, by wciąż była smutna. Jaki masz nastrój przed meczem? Wszystko przygotowane?

Charlotte przytaknęła niemrawo.

- Tata nigdy nie opuścił żadnego meczu Johnny'ego - powtórzyła starą śpiewkę. To nie było oskarżenie, po prostu stwierdzenie faktu. A przecież rok po roku Charlotte powiększała swą kolekcje pucharów teraz już dużo większą niż kolekcja Johnny'ego. - Przyjdziesz, mamo?

- Za nic w świecie bym sobie tego nie odmówiła. - Alice pocałowała córkę. - Zabiorę Bobby'ego.

Charlotte skinęła głową w milczeniu. Choć bardzo kochała matkę, jedna wizyta ojca na stadionie znaczyłaby dla niej tysiąc razy więcej. Gdyby tylko zechciał. Ale nie zechce. Bo ona to nie to samo co Johnny.

Alice nawet nie próbowała poruszyć tej sprawy z mężem. Nie miałoby to najmniejszego sensu. Spał jak kamień, opity winem i piwem, objedzony świątecznym indykiem. Ale rano sytuacja wyglądała inaczej i przy śniadaniu poruszyła drażliwy temat.

- Dziewczyny nie potrafią grać w kosza - uciął zdecydowanym tonem i upił łyk kawy. - Sama dobrze wiesz.

- Ale ani razu nie opuściłeś meczu, kiedy grał Johnny - odcięła się, oburzona jego wzgardliwym tonem.

- To było co innego.

- Dlaczego? Tylko dlatego, że był chłopakiem?

- Bo był wspaniałym sportowcem - powiedział dobitnie Jim i dotknął głowy, która pękała mu od porannego kaca.

- Charlotte też jest. Prawdę mówiąc, jest lepsza od Johnny'ego. On sam wiele razy to powtarzał.

- Tylko dlatego, żeby jej zrobić przyjemność.

- Dlaczego sam tego nie sprawdzisz? - spytała.

Do kuchni weszli chłopcy, Bobby jak zwykle w milczeniu. Johnny pochylił się, by pocałować matkę, czego Jim nie mógł widzieć. - Możesz pojechać do biura, ale do meczu masz

mnóstwo czasu. Zaczyna się dopiero o czwartej, u niej w szkole. Twoja obecność bardzo wiele by dla niej znaczyła. Johnny zawsze jej kibicował. Ty się znasz na sporcie, a ja nie. To

kolosalna różnica, zwłaszcza dla Charlotte.

- Daj mi spokój, Alice. Nie wygaduj głupstw. Nawet by nie zauważyła, gdybym przyszedł.

- Zauważyłaby - powiedziała Alice z naciskiem. Johnny usiadł przy stole obok ojca i zaczął się w niego intensywnie wpatrywać. - Dlaczego nigdy nie pomyślisz o tym, co dobre

dla twoich dzieci? - Alice postawiła płatki z mlekiem przed Bobbym. Jim patrzył na syna, jakby ten był ze szkła, równie niewidzialny jak Johnny. Od chwili, gdy Bobby przestał mówić, ojciec przestał go dostrzegać. Była to swoista samoobrona, bo czuł się winny stanowi syna.

- Mam huk roboty, ci nowi klienci, no wiesz. Będę zarżnięty przez cały weekend - Jim zmienił temat.

Dobrze, że chociaż miał prawdziwe zajęcie. Alice nie traciła nadziei, że wypłynie na szersze wody, a wtedy przestanie pić albo trochę przystopuje. I tak zachowywał się dużo lepiej od dnia powrotu Johnny'ego, ale to wciąż nie było to, na co czekała. Jim niebawem wyszedł do pracy, a chłopcy zniknęli gdzieś za domem. Alice była sama, gdy Charlotte zeszła na śniadanie. Miała jeszcze trochę czasu do treningu. Wyglądała świeżo i radośnie i nie powiedziała ani słowa o ojcu. Nie oczekiwała, że przyjdzie na mecz, a Alice nie opowiadała jej o swoich bezskutecznych namowach. Za kwadrans czwarta wsiedli do samochodu, ona i Bobby z przodu, Johnny na tylnym siedzeniu. Cały czas mówił tylko o meczu, a Bobby odpowiadał mu ze śmiechem. Alice była szczęśliwa, jak gdyby spełnił się jej piękny sen, że Bobby wyzdrowiał, a Johnny, żywy i zdrowy, na zawsze będzie z rodziną. Nie wiedziała, na ile czasu może jeszcze liczyć, jak długo „zwierzchnicy" pozwolą synowi pozostać wśród żywych, ale i tak ten dar niebios był czymś wprost nadzwyczajnym. Do szkoły wszyscy dojechali w wyśmienitych humorach i z niecierpliwością czekali na gwizdek sędziego. Drużyna Charlotte uzyskała wyraźną przewagę. Już w połowie drugiego kwadransa punktacja wynosiła 26 do 15. Bobby podskakiwał jak wariat na swoim siedzeniu, z całych sił bijąc brawo siostrze. Charlotte zdobyła kolejne trzy punkty. Johnny szalał. Nie przypuszczał, że z jego małej siostrzyczki wyrośnie koszykarka całą gębą. Gdy czekali na rozpoczęcie drugiej połowy, Alice kątem oka dostrzegła w drzwiach sali znajomą sylwetkę. Odwróciła głowę i zobaczyła męża, który przeciskał się do nich między rzędami, uśmiechając się z rezerwą.

- Oczom nie wierzę - szepnęła, a Johnny wydał z siebie tryumfalny okrzyk. I o mało się nie popłakała, kiedy spojrzała na twarz Charlotte, która także zauważyła ojca. Był to pierwszy

w jej życiu mecz, na jakim się pojawił. - Jak to zrobiłeś? - spytała po cichu Johnny'ego, zanim Jim się do nich zbliżył.

- Szczerze ci powiem, że sam nie wiem. Skupiłem się na myśleniu tylko o tym. Z całych sił pragnąłem, żeby właśnie tak się stało. Może usłyszał mój głos albo wyczuł moje myśli.

Johnny istotnie nie rozumiał mechanizmu, ale przekonał się, że jeśli bardzo, bardzo czegoś pragnie, to jego pragnienie się spełnia. Była to jakaś tajemnicza moc, która zdawała się przepełniać go od stóp do głów. Wpływanie na ludzkie decyzje było łatwiejsze, niż można by przypuszczać. Jim usadowił się między żoną a Bobbym, ale nie odezwał się do synka. Nie odrywał oczu od Charlotte. Patrzył jak zaczarowany na każdy ruch córki, bo przecież nigdy przedtem nie widział jej w akcji na boisku.

- Fantastycznie gra - powiedziała Alice z dumą. - Przytaknął.

Charlotte wrzuciła piłkę do kosza, natychmiast po gwizdku sędziego. Jim nic nie powiedział, tylko patrzył. Po dwóch minutach powtórzyła ten manewr, a na trybunach rozległy się pełne podziwu okrzyki kibiców. Jej drużyna dosłownie rozniosła przeciwniczki w puch, a zdobywczynią dwudziestu zwycięskich punktów była Charlotte. Po meczu wszystkie koleżanki klepały ją po plecach i gratulowały. Gdy Alice odwróciła głowę, zobaczyła na twarzy męża szeroki, szczęśliwy uśmiech. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak się cieszył. Był niesamowicie dumny z córki, choć dopiero dziś zobaczył na własne oczy, jaki ma talent.

- Super był ten mecz - powiedział do żony, która popłakała się z radości. Po paru minutach dołączyła do rodziny Charlotte, uszczęśliwiona, że ojciec przyszedł na trybuny.

- Dzięki, tato - powiedziała cicho.

- To było coś, Charlie! -pochwalił ją i otoczył ramieniem. -

Byłem z ciebie strasznie dumny! - wyznał mrukliwie, jak stary niedźwiedź niezdarnie piastujący swoje młode. Charlotte przebrała się i wszyscy wyszli ze szkoły. Johnny, choć niewidzialny, też ją obejmował i poklepywał. Charcie myślała o zmarłym bracie.

- Johnny też kiedyś zagrał taki wspaniały mecz. Dostał puchar - wspominał Jim, kiedy razem wracali do domu.

- Mamy szansę dostać się w tym roku do finałów - powiedziała Charlotte, wdzięczna za zainteresowanie, jakie okazał jej ojciec. Dla niej też było to zupełnie nowe doświadczenie,

niezwykle cenne i ważne.

- Na pewno przyjdę na ten mecz - obiecał Jim. Był pod wielkim wrażeniem gry córki i uznał ją dziś za sportowego geniusza.

Zatrzymali się, by zrobić zakupy, a gdy dotarli do domu, była już pora kolacji. Alice zaszyła się w kuchni, a Bobby z Charlie i ojcem poszli potrenować koszykówkę, oczywiście pod czujnym okiem Johnny'ego. Ten niebawem wrócił do matki.

- Fajnie, że tata jednak przyszedł, co? - zagadnął, bardzo zadowolony. Świetnie wiedział, ile to znaczyło dla Charlie, no a ojciec został wprost powalony na łopatki, oczarowany, i już

z góry obiecał kibicować w kolejnych rozgrywkach.

- Coś mi się zdaje, że możesz dokonać więcej, niż myślisz - powiedziała Alice cicho, by nikt jej nie usłyszał. - Masz magiczny dar wpływania na nasze życie. Weźmy Bobby'ego... albo ojca. Przyszedł na mecz. To niesamowite. Cudowne.

- Z Bobbym to żadna tajemnica, mamo. Ile można nie chcieć mówić? Pięć lat to szmat czasu.

Alice najlepiej o tym wiedziała, przez ciężkie pięć lat znosząc w domu pijaka.

- Kiedy będziemy mogli powiedzieć tacie, że Bobby mówi? - spytała. Miała nadzieję, że nastąpi to wkrótce. Dla Jima oznaczałoby to nowe życie.

- Jeszcze nie teraz - odparł Johnny. - Bobby wciąż nie jest gotowy. Ale już niedługo. Tylko parę zakrętów.

- Co masz na myśli?

- Nie umiem tego wyrazić, mamo. Po prostu przeczuwam niektóre rzeczy. Nie wiem, jak to się dzieje ani kiedy te moje przeczucia się spełnią. Myślę o pewnych rzeczach, a one się materializują, same, choć wedle mojej myśli. Teraz na przykład wiem, że Bobby musi trochę więcej poćwiczyć i przygotować się do rozmowy z tatą.

Dla Alice ta perspektywa była równoznaczna z wyzwoleniem Jima od poczucia winy, a tym samym wielkiej zmiany i unormowania ich codziennej egzystencji. Nie mogła się doczekać, ale Johnny nalegał, by jeszcze się wstrzymała. Zarówno ona, jak i Bobby musieli to respektować. Johnny wiedział. Wiedział mwięcej, a jak dotąd wszystko, co robił, obracało się na dobre. Johnny chciał, by zwycięstwo Bobby'ego było pełne, żeby się nie denerwował, nie płoszył i nie jąkał, kiedy naprawdę zacznie mówić. Po półgodzinie kolacja już stała na stole. Jim i Charlotte długo rozmawiali o meczu. Analizowali możliwość zdobycia kolejnych punktów, gdyby Charlotte zagrała bardziej agresywnie. Ojciec świetnie wiedział, co mówi, i Charlie była pod wielkim wrażeniem jego kompetencji. Tego chciała, o tym zawsze marzyła, a teraz niewidzialne drzwi, które do tej pory ich dzieliły, otworzyły się z wielkim hukiem. Już nie żyli w osobnych światach, tylko w jednym, wspólnym. Charlotte nareszcie otrzymała od ojca miłość, podziw i zachętę, jakich oczekiwała.

- Przyłożę się, tato - powiedziała, radośnie podniecona. Rozkwitała w cieple jego pochwał, zupełnie jak wtedy, gdy Johnny okazywał jej podobne zainteresowanie. Ojciec w jednej chwili docenił najwyższy poziom jej gry i głośno przyznał, że w sporcie jest niezrównana. A nawet gdyby tego nie powiedział, w jego oczach błyszczał prawdziwy podziw. Charlotte była tak szczęśliwa, jakby ofiarowano jej największy skarb na świecie. Była najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Następnego dnia po powrocie do domu Jim zaprosił córkę na lody i wszystko wskazywało na to, że nie tknął przedtem ani kropli alkoholu. Alice pożegnała ich z uśmiechem, a Charlotte w podskokach pobiegła do samochodu ojca. Jeszcze zanim włączył starter, zaczęła go wypytywać, jakie sporty sam uprawiał w młodości. Gdy odjechali, Alice poszła na podwórze, by popatrzeć, jak Johnny trenuje z Bobbym. To, co przed chwilą widzieli, zakrawało na cud. Jakby Jim, który nigdy nie poświęcał należytej uwagi Charlotte, nagle zapragnął nadrobić cały stracony czas. Alice czekała na nich i nie przygotowywała zawczasu kolacji, ale przeraziła się, spojrzawszy na kuchenny zegar. Było dobrze po siódmej, już dawno powinni wrócić do domu. Po dwóch godzinach wpadła w panikę. Jeszcze gorzej się poczuła, gdy zatelefonowano ze szpitala. Zdarzył się wypadek, Jimowi nic się nie stało, tylko Charlotte odniosła powierzchowne obrażenia.

- Co się stało? - spytała przerażona. Spokojny głos w telefonie poinformował ją, że chodziło

o niezbyt groźny wypadek samochodowy. Jim wpadł na zaparkowaną ciężarówkę, ale sam przy tym nie ucierpiał. Charlotte uderzyła głową w deskę rozdzielczą i po opatrzeniu rany oraz obserwacji zostanie odesłana wraz z ojcem do domu. Po skończonej rozmowie Alice zrelacjonowała wszystko Johnny'emu. Na szczęście Bobby, którego wcześniej nakarmiła, odrabiał lekcje w swoim pokoju i nie słyszał tego, co mówiła. Reakcją starszego syna był przeciągły gwizd.

- Pił, mamo?

- Nie wiem. Wydawało mi się, że nie - odpowiedziała uczciwie.

Ale oboje wiedzieli, że po pracy mógł wpaść gdzieś na parę piw. Mógł się zamroczyć na tyle, by prowadząc, stuknąć w stojący samochód. Alice poczuła, że dłużej tego nie wy-

trzyma. Po raz drugi jej dziecko znalazło się w stanie zagrożenia, w obu przypadkach z winy męża. Ryzyko związane z jego piciem było niewybaczalne. Gdy Jim z Charlotte przyjechali po kolejnych dwóch godzinach, Alice wciąż była zła, na niego i na siebie. Nie zdołała wykrztusić ani słowa. W szpitalu kazali Charlotte poleżeć parę dni i odpocząć, a potem znów będzie mogła wznowić treningi. Ale to bynajmniej nie uspokoiło Alice. Wiedziała, że córka

znalazła się o włos od śmierci. Jim wrócił szary na twarzy. Nie odezwał się do żony, tylko nalał sobie filiżankę kawy i patrzył na nią badawczo, próbując przewidzieć reakcję Alice, kiedy zeszła na dół po położeniu Charlotte do łóżka. Była wściekła; Johnny poszedł pobawić się z Bobbym, choć dotąd dotrzymywał matce towarzystwa, gdy czekała na powrót męża i córki ze szpitala.

- Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś ją zabić?

Nie odpowiedział. Oboje świetnie zdawali sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji wypadku.

- Nie życzę sobie, byś kiedykolwiek woził dzieci, skoro nie masz za grosz poczucia odpowiedzialności. - Patrzyła na męża złym wzrokiem. - Chlej sobie, ile chcesz, ale nie wsiadaj do auta z moimi dziećmi.

Przycupnął przy stole, skulony jak zbity pies. Przeraził się, przeraził też śmiertelnie Charlotte.

- Masz prawo mieć do mnie pretensje. Masz prawo być na mnie wściekła - powiedział. Oboje znali cenę, jaką się płaci za taką nieostrożność. Już raz to przeżyli, a skutki trwały do dziś.

- Nigdy ci tego nie wybaczę, tak jak ty byś sobie nie wybaczył, gdybyś skrzywdził w wypadku drugie ze swoich dzieci. - Alice twardo patrzyła w jego załzawione oczy.

Nie mógł tego znieść i odwrócił głowę.

- Rozumiem. Czuje się okropnie. Nie musisz nic mówić, Alice. Sam sobie to wszystko powiedziałem, tuż po wypadku - rzekł z przekonaniem. - Prawda jest taka, że po robocie strzeliłem parę piw.

- Nie muszę? Powiem ci sto razy więcej, jeśli to się powtórzy. Piłeś, nie bierz do samochodu dzieci. Jeśli jeszcze raz mnie zawiedziesz, odejdę z tego domu i zabiorę je ze sobą - zagroziła. Jim usłyszał takie słowa po raz pierwszy w życiu.

- Naprawdę byś to zrobiła? - Był oszołomiony. Zrozumiał, że groźba jest całkowicie realna. Po telefonie ze szpitala coś w Alice pękło.

- Posłuchaj - zaczął błagalnym tonem. - Obiecałem, że to się nigdy nie powtórzy.

Obrzuciła go ostrym, zimnym spojrzeniem, cicho wyszła z kuchni, poszła prosto do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Jim pojawił się tam po kilku minutach. Alice leżała już w łóżku i nie była w nastroju do rozmowy. Gdy wślizgnął się pod kołdrę i zgasił światło, słuchała w ciemności, jak przez ścianę rozmawiają Johnny i Bobby. Jim był tak wyczerpany ostatnimi przeżyciami, że nie słyszał niczego. Po chwili zapadł w kamienny sen. Następnego dnia atmosfera w domu Petersonów była ciężka jak beton. Alice i Jim przy śniadaniu nie zamienili ani słowa, Bobby nic nie mówił, bo nigdy nie mówił, a Charlotte spała na górze. Alice posprzątała naczynia. Jim przez parę minut zbierał się na odwagę, żeby do niej zagadać. Było oczywiste, że ona pierwsza nie zacznie.

- Muszę iść do pracy - powiedział, ale nie doczekał się żadnej reakcji. - Dasz sobie radę sama z dziećmi? To znaczy z Charlotte, i w ogóle... -przerwał, widząc w jej oczach ból, poczucie

zdrady i oskarżenie. - Daj spokój, Alice. Nie zrobiłem tego specjalnie.

- Nie musiałeś pić, zanim wziąłeś ją do miasta. Mogłeś się napić wieczorem.

- Wiem - chrząknął niepewnie. - Ale byłem taki zachwycony tym meczem. Ona wyzdrowieje, Alice. Przecież jej nie zabiłem - nieudolnie próbował się bronić. Oboje wiedzieli, że jest na przegranej pozycji.

- Jeśli chcesz sam ryzykować, to twoja sprawa. Ale wara od moich dzieci. - Alice dobitnie wyraziła swoje uczucia.

Znaczyło to, że mąż stracił w jej oczach wszelką wiary godność i nigdy nie zostawi dzieci pod jego opieką.

- To się nie powtórzy - wyjąkał słabym głosem. Znów miał do siebie mnóstwo pretensji: że skrzywdził Alice, że zranił Charlotte.

- Oczywiście. Bo ja na to nie pozwolę.

Jim nie odpowiedział i zaraz wyszedł. W kuchni pojawił się Johnny i z troską spojrzał w oczy matki.

- Nie mogę znieść, kiedy się kłócicie - powiedział ponuro.

- Do mnie masz pretensje? On mógł zabić twoją siostrę.

- Może tym razem nauka nie pójdzie w las.

Alice w to nie wierzyła. Jeśli nauka poszła w las pięć lat temu, gdy zdarzył się o wiele gorszy wypadek i Bobby omal nie utonął, to dlaczego teraz miałoby być inaczej? Codzienne picie Jima stało się częścią domowego pejzażu i słaba była nadzieja, że to się kiedykolwiek zmieni. Ta prawda dotarła do Alice z całą mocą. Wolała sobie nie wyobrażać ich wspólnej przyszłości. Dotąd miała nadzieję, że Jim zwalczy nałóg, ale straciła ją. Johnny zginął, a ona, matka, nie miała zamiaru narażać życia pozostałych dzieci. Nie cieszyła jej też perspektywa, że mąż po pijanemu się rozbije. Johnny objął ją, chcąc okazać współczucie. Widok matki w takim stanie sprawiał mu straszliwy ból. Alice poszła sprawdzić, jak się czuje Charlotte, po czym zeszła, by naszykować jej śniadanie. Po południu wpadła Pam, podniecona przed wieczorną randką z Gavinem. Bardzo się zmartwiła, usłyszawszy o wypadku. Alice nie powiedziała przyjaciółce, że zagroziła Jimowi rozstaniem. Kiedy Pam wyszła, Alice zabrała Bobby'ego na lody. Wrócili przed samą kolacją. Gdy Jim do siódmej nie pokazał się w domu, zadzwoniła do jego biura. Tam też go nie było - może właśnie jechał samochodem. Kiedy jednak minęła kolejna godzina, zaczęła szaleć z niepokoju. Zastana- wiała się, czy ją zdradza, czy tylko udaje, że chodzi do pracy, czy postanowił upić się na śmierć. Nie miała pojęcia, do czego zdolny jest człowiek otępiony przez alkohol, pozbawiony wszelkich hamulców. Przyjechał piętnaście po ósmej, zdenerwowany i niepewny. Najwyraźniej zdziwił go widok Alice i Bobby'ego przy stole. Rzuciła mu tylko jedno krótkie spojrzenie, ale to wystarczyło,

by stwierdzić, że jest trzeźwy.

- Przepraszam. Nie wiedziałem, że jest aż tak późno - powiedział z wahaniem. - Cały dzień pracowałem, dopiero co wyszedłem z biura. Trzeba było nadrobić zaległości. -Napięcie,

które zapanowało w kuchni, można było kroić nożem.

- Dzwoniłam godzinę temu - powiedziała Alice oskarżycielskim tonem. Złość za jego wczorajsze zachowanie tylko dolała oliwy do ognia.

- Musiałem coś załatwić po drodze.

Nie doczekał się jednak reakcji żony. Alice bez słowa nałożyła mu jedzenie na talerz, a Bobby, czując, że między rodzicami toczy się niema wojna, szybciutko wymknął się do

swego pokoju. Jim po kolacji poszedł na telewizję - ku zdziwieniu Alice tym razem bez tradycyjnego sześciopaku z piwem. Chciała się naradzić z Johnnym, ale nie pokazał się przez cały wieczór. Pojawił się dopiero koło jedenastej, kiedy Jim już spał, a ona siedziała w kuchni nad filiżanką wystygłej herbaty.

- Gdzie byłeś? - spytała, jakby wymknął się na randkę i nie wrócił na czas. Wciąż zapominała, że nie musi i nie powinna się o niego martwić. Najgorsze, co się miało stać, już się stało.

- Poszedłem na kolację z Buzzem i Becky. Tym razem wybrał naprawdę fajny lokal. Pod tym względem ma nade mną przewagę. - Johnny się zaśmiał, bo cała sprawa była absurdalna.

Matka mu zawtórowała. Jego obecność poprawiała jej nastrój i już nie czuła takiego gniewu i złości j ak poprzedniego wieczoru.

- Po co im przeszkadzasz? - spytała żartem. Na szczęście nie poczuł się urażony. Nie był zazdrosny, raczej zadowolony.

- Nikt mi nie mówił, że mam nie przychodzić. Becky ciągle mnie wspomina, mamo.

- Wiem. Kochała cię - powiedziała łagodnie. Wiedziała, że Becky wciąż kocha pamięć o Johnnym, ale wolała o tym nie wspominać, by nie rozdrażniać syna, który z całą dobrą wolą zajął się organizowaniem na nowo życia swojej dziewczyny.

- Fajnie im było razem. Buzz to dobry chłopak. Namawia Becky, żeby zdawała na uniwersytet, wtedy byliby razem. Powiedziała mu, że bardzo by chciała, ale nie wierzy w swoje siły. - Nagle zmienił temat. - Jak było dzisiaj w domu? Co robił tata? Dogadaliście się?

- Nie całkiem. Strasznie się spóźnił. Ale przynajmniej był trzeźwy - powiedziała szczerze.

Johnny był na tyle dorosły, by świetnie rozumieć napięcia między rodzicami. Mimo to nie zdobyła się na wyjawienie swoich podejrzeń, że Jim może ją zdradzać, a nawet udawać tylko, że pracuje.

- Nie dręcz go, mamo. I tak już przeżywa to, co zrobił. Boi się ciebie i czuje się strasznie niepewnie.

- Musi się zgłosić do Anonimowych Alkoholików - powiedziała zaciętym, pełnym goryczy głosem.

- Zapewne to zrobi. Przez ten wypadek przejrzał na oczy.

- Przejrzeć na oczy to on powinien pięć lat temu, Johnny. Teraz jest za późno.

- Mamo, nie bądź dla niego taka bezwzględna - zdążył powiedzieć, gdy drzwi do kuchni otworzyły się i ukazał się w nich ojciec.

Alice zamarła z otwartymi ustami. Była pewna, że mąż śpi. Zszedł na dół do lodówki, bo obudził go głód.

- Znowu mówisz do siebie? - zapytał znużonym głosem. Takie wpadki zdarzały się Alice coraz częściej. Ciągle słyszał jej głos, choć nikogo w pobliżu nie było. - Powinnaś iść do lekarza - powiedział i wrócił na górę. Alice ucałowała Johnny'ego i w parę minut potem podążyła za nim. Leżeli w ciemnościach dłuższy czas, nim znów się odezwał.

- Jak tam Charlotte?

- Przespała całe popołudnie. Idź do niej rano, sam zapytaj. Jim był zbyt zestresowany, by pokazać się córce na oczy. Przeprosił ją za wypadek od razu tam, w szpitalu, a ona powiedziała, że się nie gniewa i na pewno wyzdrowieje. Ale potem nie miał siły tego drążyć, zwłaszcza że w oczywisty sposób zawinił. Krępował się Charlotte, bo zamiast mieć pretensje, ciągle mu dziękowała, że przyszedł na mecz i że zaprosił ją do kawiarni.

- Tak zrobię.

Zgasił światło i leżał w ciemnościach, rozmyślając o swoim życiu. Kiedy wreszcie przytulił się do Alice, ona już mocno spała. Rano Jim nie zdążył porozmawiać z Charlotte, bo musiał iść do pracy, a nie chciał jej budzić. Alice poszła do kościoła, a Bobby siedział sam w kuchni. Właściwie rozmawiał z Johnnym, ale zamilkł natychmiast, gdy tylko usłyszał na schodach

kroki ojca. Jim nie powiedział nawet „dzień dobry", nalał sobie filiżankę kawy i zagłębił się w lekturze gazety, jak gdyby Bobby'ego w ogóle tu nie było. Johnny siedział nieruchomo, popatrując to na ojca, to na brata. Zmarszczył czoło, koncentrując się na jakiejś myśli. Kiedy ojciec skończył przeglądać gazetę, nagle odezwał się do Bobby'ego.

- Mama zaraz wróci.

Nie umiał postępować z tym zagubionym, samotnym dzieckiem. Odkąd Bobby zaniemówił, Jimi nie odzywał się do niego, bo nie mógł się przemóc. Chłopiec z kolei, który już odważył się odzywać do mamy i brata, bał się reakcji ojca. - Chcesz coś zjeść? - Jim próbował odczytać odpowiedź w oczach dziecka. - Jadłeś śniadanie? - Bobby skinął głową. - Trudno się z tobą rozmawia. - Jim po raz pierwszy od pięciu lat nie czuł kaca. Nie pił już dwie doby. - Dlaczego mi nie odpowiadasz? Dlaczego chociaż nie spróbujesz? Założę się, że jakbyś chciał, tobyś umiał. - Powiedział to, mając nadzieję, że dzieciak się przeła-

mie. Ale odpowiedziała mu cisza. - Nie próbujesz. Nawet nie chcesz spróbować. - Popatrzył smutno na Bobby'ego. Johnny podszedł i położył rękę na ramieniu malca, jakby chcąc mu dodać odwagi. Nie powinien bać się własnego ojca. Johnny marzył o chwili, kiedy w sercu Bobby'ego uczucia wezmą górę nad stresem. Jim wstał. Gdy wychodził z kuchni, w jego oczach błyszczały łzy. Bał się, że jego rodzina się rozpada. Bobby dłuższą chwilę siedział w kuchni, po czym poszedł na górę, prosto do pokoju brata. Siedział tam, szeptem rozmawiając z Johnnym i oglądał jego sportowe trofea. Nagle upuścił coś na podłogę i narobił hałasu. Drzwi otworzyły się i stanął w nich ojciec.

- Co ty tu robisz? Idź do siebie - powiedział surowo. Bobby o mało nie zaczął płakać, ale Johnny szepnął mu na ucho, żeby nie bał się ojca, bo on, starszy brat, będzie przy nim i wszystko dobrze się skończy. Problem polegał na tym, że w świadomości Jima pokój Johnny'ego stał się czymś w rodzaju kapliczki. Nie życzył sobie, żeby cokolwiek tu ruszano.

Bobby wyszedł, a Jim pozostał w wysprzątanym przez Alice sanktuarium. Zachodził tu rzadko, więc nie zauważał zmian, dokonanych przez Johnny'ego, który spędzał tu mnóstwo czasu, przeglądając swoje zeszyty, notatki i drobiazgi. Były tu jego zdjęcia z Becky, listy i pamiętniki z dzieciństwa. Wszystko pozostało tak jak wtedy, kiedy żył. Jim usiadł na łóżku syna i rozpłakał się. Minęło już blisko pół roku, a widok pokoju nadal bolał jak niezabliźniona rana. Uniwersytecka kurtka Johnny'ego wisiała na oparciu krzesła, tam gdzie ją zostawił, przebierając się na bal. Jim siedział długo, a gdy wreszcie wyszedł, zobaczył na schodach Alice. Zauważyła, skąd wychodzi, ale pozostawiła to bez komentarza. Minęła męża i weszła do Charlotte, żeby sprawdzić, jak się czuje. Córka obudziła się już, głodna i w całkiem dobrym nastroju. Zeszła na dół na śniadanie w swoim starym różowym szlafroku i uśmiechnęła się do ojca. Nie przejęła się wypadkiem, wciąż była w euforii, że ojciec nareszcie zainteresował się jej osiągnięciami na boisku.

- Jak się masz, Charlie? - spytał głosem zdławionym przez niedawne łzy.

- Dobrze. A ty, tato? - Charlie wciąż się uśmiechała.

- Dobrze - mruknął.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Alice nie milczała od dwóch dni. Bobby też patrzył na niego jak na obcego. Jim od czterdziestu ośmiu godzin nie tknął ani kropli i ręce potwornie mu

się trzęsły. Resztę dnia każdy spędził przy swoich zajęciach. O czwartej Jim wyszedł z domu. Wrócił po dwóch godzinach, lecz nie powiedział, gdzie był. Alice coraz bardziej się obawiała, że chodzi do innej kobiety, ale nie dawała tego po sobie poznać. Obserwowała tylko pilnie, czy Jim pójdzie do lodówki po piwo. Zamiast jednak rozwalić się jak zwykle przed telewizorem, poszedł posprzątać podwórko. Wieczorem przy stole próbował do niej nieśmiało zagadywać. Charlotte zeszła na kolację i od razu wciągnęła ojca w dyskusję o przyszłych rozgrywkach.

- Nie wznowisz treningu, póki lekarz ci nie pozwoli - ostro zareagowała Alice, ale przez resztę posiłku mąż i córka nie przestawali rozmawiać o grze Charlotte i jej ostatnim wspaniałym meczu.

- Dzięki za wsparcie, tato - powiedziała Charlie. Usłyszała od niego wprost, że jest absolutnie najlepsza w swojej drużynie, nie mówiąc o konkurencji. - Przyjdziesz za tydzień na mecz?

- Spróbuję się wyrwać - powiedział z ostrożnym uśmiechem, zwracając się i do córki, i do żony. Tylko Bobby'ego nadal nie zauważał. Zraziła go poranna nieudana próba poro-

zumienia z chłopcem. Po kolacji Jim i Charlie poszli na telewizję, a Alice z synami

została w kuchni, żeby posprzątać. Choć rozmawiali szeptem, Charlie usłyszała z sąsiedniego pokoju jej głos.

- Cały czas mówi sama do siebie - powiedziała do ojca. Była bardzo zmartwiona.

- Może mówi do Bobby'ego - odpowiedział ojciec z westchnieniem. - Nie rozumiem, jak może to robić. Ja nie potrafię mówić do kogoś, kto nigdy nie odpowiada. Po prostu nie wiem wtedy, co powiedzieć - zwierzył się córce.

- Gdybyś mu się lepiej przyglądał, to byś wiedział, co myśli - powiedziała cicho. Było to dziwne, nieznane uczucie, ale najwyraźniej znalazła z ojcem silną nić porozumienia. Po raz pierwszy w życiu. Oczywiście, przyczyną był jego podziw dla Jej gry.

- Myślisz, że kiedyś się odezwie? - zapytał czternastoletnią dziewczynę, jakby była dorosłą, doświadczoną i mądrą kobietą.

- Mama jest tego pewna. Mówi że Bobby potrzebuje tylko jeszcze trochę czasu. - Pięć lat - pomyślał Jim. - Ile jeszcze można się łudzić?. - Johnny zawsze dużo rozmawiał z Bobbym,

tato. Skoro nie umiesz rozmawiać, to może chociaż pograsz z nim w kosza?

- A on to lubi? - Jim się zdziwił. Nie miał pojęcia, czym się interesuje jego najmłodsze dziecko i dotąd nie był tego ciekaw.

- Całkiem dobrze mu idzie, jak na takiego smarkacza.

- Tobie też dobrze idzie. - Uśmiechnął się i objął ją. Po chwili włączył program sportowy. Niebawem na kanapę przysiadł się Bobby. Johnny siedział na krześle i napawał się widokiem rodzeństwa w takiej harmonii z ojcem. Od czasu do czasu uśmiechał się do małego, jakby zachęcając go, by spróbował rozwinąć skrzydła. Kiedy Alice przyszła do nich, też się uśmiechnęła. Mimo żalu do męża musiała przyznać, że bardzo się stara. Od czasu wypadku z Charlotte nie tknął alkoholu. Wszyscy to zauważyli, choć nikt tego nie komentował. Ale Alice była zbudowana jego zdecydowaną, konsekwentną postawą. Atmosfera w domu od razu zmieniła się na lepsze. Rozmyślała o tym przez cały czas od ubiegłego wieczoru. Po odwiezieniu Bobby'ego do szkoły siedziała sobie w kuchni i podśpiewywała, przyszywając guziki. Zadzwonił telefon. Była pewna, że to Jim, bo tylko on dzwonił czasem do domu w godzinach pracy. Choć i on w ostatnich tygodniach tego nie robił. Od śmierci Johnny'ego izolował się od całego świata, od rodziny też. Kiedy podniosła słuchawkę, okazało się, że dzwonią ze szkoły Bobby'ego. Spadł na przerwie z huśtawki i złamał rękę. Nauczycielka pojechała z nim do szpitala i niedługo przywiezie go do domu. Alice miała pretensję, że nie zawiadomiono jej wcześniej, ale tłumaczyli się, że musieli jak najszybciej udzielić dziecku pierwszej pomocy i nie chcieli jej niepotrzebnie denerwować. Bobby pojawił się w domu już w dziesięć minut później. Miał trochę nieprzytomne spojrzenie - skutek środków przeciwbólowych. Alice położyła go do łóżka i zostawiła pod opieką Johnny'ego, a sama poszła porozmawiać z wychowawczynią.

- Lekarz z pogotowia powiedział, że nic mu nie będzie. Musi tylko przez cztery tygodnie nosić gips - powiedziała nauczycielka. Zawahała się, jakby chciała jeszcze coś dodać. -

Nie chcę robić pani fałszywych nadziei, bo mogę się mylić - zaczęła ostrożnie. - Zdaje mi się jednak, że jak Bobby spadł, to zawołał „oj!". Gdyby Alice wcześniej na własne uszy nie słyszała, że Bobby mówi, oszalałaby ze szczęścia. Teraz jednak jej reakcja była ostrożna. Powiedziała wychowawczyni, że zapewne się prze- słyszała. Było zbyt wcześnie, by ujawniać fakt, że dziecko mówi. Zamierzała chronić tajemnicę tak długo, aż Bobby zechce sam przemówić. Chciała zresztą, by pierwszy dowiedział się o tym Jim.

- Możliwe - przyznała wychowawczyni - chociaż jestem prawie pewna, że to usłyszałam. Może powinna go pani jeszcze raz przebadać?

Alice miała teraz przy sobie oboje dzieci - Charlotte, która leżała po wypadku, i Bobby'ego ze złamanym nadgarstkiem. Kiedy Jim wrócił do domu, jak zwykle dość późno, straszni się nad nimi roztkliwiał. Był trzeźwy, więc kiedy dzieci poszły na górę, Alice postanowiła przerwać milczenie.

- Gdzie chodzisz po pracy? - zapytała podejrzliwie. Mimo że wyglądał bardzo dobrze i zachowywał się bez zarzutu, te codzienne eskapady nie dawały jej spokoju.

- Nigdzie - powiedział, ale na widok jej pełnego bólu spojrzenia dodał: - Chodzę na takie tam spotkania.

- Jakie spotkania? - nie ustępowała. Jim długo nie odpowiadał, ale to znaczyło, że nie zamierza kłamać i zdobędzie się na szczerość.

- Czy to ważne?

- Dla mnie tak. Nawet bardzo. Masz kochankę?

- Nie, skądże. Nie zrobiłbym ci tego, Alice. Kocham cię.

Dotknął jej dłoni. - Przepraszam, że spaskudziłem ci kawał życia... Przepraszam za to, co było po Johnnym... I za Bobby'ego... A teraz jeszcze ten wypadek z Charlotte. Wszystko to mnie przerosło. Nie, nie mam kochanki. Chodzę do klubu Anonimowych Alkoholików. Poszedłem na drugi dzień po wypadku. To był najwyższy czas przestać pić. Alice patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Pochylił się i pocałował ją. Marzenie się spełniło.

- Dziękuję ci - wyszeptała. Nie mogła powiedzieć nic więcej. Tej nocy zamknęli się w sypialni na klucz, żeby żadne z dzieci im nie przeszkadzało. Johnny spał, skulony w nogach łóżka Bobby'ego. Grudzień był pełen zajęć. Jim miał mnóstwo pracy, bo przybyło mu aż trzech stałych klientów, nie licząc tych dwóch, z którymi pracował od jesieni. Alice nie była pewna, czy stało się tak dlatego, że przestał pić; w każdym razie pracował dziesięć razy więcej, no i w związku z tym zarabiał dużo lepiej. Zmieniło się też jego usposobienie. Był pogodny, brał wolne popołudnia, żeby nie opuścić żadnego meczu Charlotte i stał się jej nieoficjalnym trenerem i doradcą. W kółko opowiadało jej sukcesach i zachwycał się nią chyba bardziej niż kiedyś Johnnym.

Charlotte, która niedawno skończyła piętnaście lat, kwitła, dowartościowana przez kochającego tatusia. W lokalnej gazecie na kolumnach sportowych opublikowano jej fotografię na pół strony. Zaczęła się interesować chłopakami, a szczególnie jednym, z chłopięcej drużyny koszykówki. Jednak najbardziej ceniła sobie towarzystwo ojca. Oboje chcieli jak najszybciej nadrobić stracone lata, kiedy się nią zupełnie nie interesował. Opowiadał o tym na spotkaniach AA, czasem płacząc, czasem się usprawiedliwiając. Kochał ją, ale nie umiał znaleźć do niej drogi. Teraz kajał się, że był taki obojętny i faworyzował Johnny'ego tylko dlatego, że on był chłopakiem, a Charlie dziewczyną. Wychwalał córkę pod niebiosa, ale wciąż nie umiał poradzić sobie ze sprawą Bobby'ego. Czuł się z nim obco, nie umiał z nim postępować i patrzył na synka jak na żywy wyrzut sumienia z powodu własnych win. Alice była szczęśliwa, widząc, jak rozwijają się więzi emocjonalne między mężem a córką. Często rozmawiała o tym z Johnnym i oboje doszli do wniosku, że przełom nastąpił, gdy Jim zapisał się do grupy wsparcia AA. Alice wiedziała, że nie obyło się bez niewidzialnych wpływów Johnny'ego.

- To niesamowite - powiedziała pewnego dnia, kiedy robiła pranie. Stał się cud, a nawet dwa - miała na myśli zarówno powrót do trzeźwego życia, jak i zmianę stosunku Jima do

Charlotte. Trzecim cudem było, że dzięki Johnny'emu Bobby przemówił, choć jeszcze nikt poza jego matką o tym nie wiedział. Musiał nabrać pewności siebie i ta chwila się zbliżała. Ostatnio coraz częściej się uśmiechał i mniej przesiadywał w swoim pokoju. W szkole szło mu znacznie lepiej, a gdy rozmawiał z Johnnym albo z matką, buzia mu się nie zamykała.

- A jak ty się czujesz, mamo? - spytał pewnego dnia Johnny. - Czego byś pragnęła? - Alice nigdy go o nic nie prosiła.

- Ciebie - powiedziała. - Chciałabym, żebyś do nas wrócił na zawsze. - Ale to jedno było niemożliwe. - Cieszę się, że chociaż na trochę się tu zjawiłeś. - Johnny wrócił do niej przed dwoma miesiącami, ale już zdołał zrobić tyle dobrego dla rodziny, że bała się, iż pewnego dnia zniknie na dobre. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale przeczucie, że ich czas się kończy,

nie opuszczało jej. - Chyba nie odejdziesz bez słowa, prawda? - spytała, pełna niepokoju.

- Nie, mamo. Obiecuję ci to - powiedział. Dość się nacierpiała po jego nagłej śmierci w wypadku. Nie umiałaby tego przejść po raz drugi. - Teraz będziesz na to przygotowana - obiecał.

- Nigdy się z tym nie pogodzę - powtarzała uparcie, ocierając łzy. - Chcę, żebyś był przy mnie.

- Gdybym tylko mógł, mamo. - Westchnął i objął ją ramieniem. - Ale nie martw się, tym razem będzie zupełnie inaczej. Nie będziesz cierpieć.

- Mieliśmy szczęście, że wróciłeś. Czy twoje zadanie już jest skończone?

- Chyba nie - powiedział niepewnie, bo sam tego nie wiedział, choć skutki jego obecności były widoczne gołym okiem. Rozwiązywał jeden kłopot po drugim. Nie dano mu jasnych wskazówek, co ma robić, ale instynktownie sam znajdował drogę. - Oboje będziemy to wiedzieć, gdy przyjdzie czas się rozstać. Ta chwila nie była zbyt odległa, podpowiadała jej matczyna intuicja.

- Jak to będzie? Rozpłyniesz się w powietrzu? - spytała, nagle ogarnięta paniką.

- Na pewno nie, mamo. Przecież ci obiecałem. Nikt tego ode mnie nie zażąda. Nie skrzywdzę cię.

- To dobrze. - Poczuła ulgę. - Chcę to wiedzieć zawczasu.

- Tak się stanie - obiecał raz jeszcze. - Ale jeszcze nie teraz. Mam co robić.

- Nie przyspieszajmy biegu spraw. - Alice się uśmiechnęła. - Spiesz się powoli.

- Obiecuję.

- Kocham cię - szepnęła, gdy zamknął ją w uścisku. Popołudnie Johnny spędził w domu Becky. Tam też wszyscy wyszli na prostą. Becky często widywała się z Buzzem i zwierzyła się Alice, że znów jest szczęśliwa. Często się śmiała, podobnie jak Pam. Jej romans z Gavinem rozwijał się fantastycznie, a on sam coraz częściej wspominał o przeprowadzce, by być bliżej ukochanej kobiety. Pewnego dnia, gdy Alice z Johnnym ubierali choinkę i śpiewali kolędy, niespodziewanie wrócił Jim. Zapomniał jakichś papierów i postanowił przejrzeć je w domu. Na widok rozradowanej, rozśpiewanej żony poczuł miód na sercu.

- Ciekaw jestem, jak przy tym wzroście zdołałaś zaczepić gwiazdę na czubek - powiedział. Trudno byłoby mu to wytłumaczyć, więc skłamała, że pomógł jej mleczarz. Johnny parsknął ze śmiechu, bo to on ubrał górne gałązki, zresztą jak co roku.

- Dobrze sobie radzisz -pochwalił j ą Johnny, odpowiedziała mu coś, pewna, że Jim nie usłyszy. Tymczasem wszedł do pokoju i zmarszczył brwi.

- Trzeba coś zrobić z tym twoim nawykiem mówienia do siebie. Może powinnaś się zapisać do Anonimowych Autogadaczy - zażartował. - Charlotte martwi się o ciebie. Uważa, że mówisz do Johnny'ego.

- Chyba ma rację, ale z czasem to przejdzie - uspokoiła go Alice i nagle posmutniała. Przejdzie, przejdzie, pomyślała, aż za szybko. Gdy Johnny odejdzie na zawsze, już nie będzie miała z kim rozmawiać. Nie w taki sposób. Miała oczywiście Jima i dzieci, ale to nie to samo. Takiej bliskości jak z Johnny nie czuła z nikim z rodziny. A teraz jeszcze się to pogłębiło. - Wiem, że was denerwuje ten mój nawyk, ale to nic groźnego. Jim wycofał się ze swą teczką do innego pokoju. Wciąż pracował, gdy Charlotte wróciła ze szkoły, a Alice wyjechała po Bobby'ego, oczywiście z Johnnym. Uśmiał się, kiedy mu powtórzyła słowa ojca o podejrzeniach Charlotte.

- Nim odejdziesz, wszyscy będą pewni, że z kretesem zwariowałam - pożaliła się ze smutnym uśmiechem.

- To nic złego - powiedział Johnny. - Będziesz mogła robić wszystko, na co masz ochotę. „Zwariowana pani Peterson". Będziesz wolna, mamo, a to wielka frajda.

- Nie dla mnie. Nie podoba mi się, że ludzie uważają mnie za nienormalną- odparła, choć cena owego wariactwa za przyjemność obcowania z synem wcale nie wydawała się jej za wysoka. W ciągu ostatnich miesięcy Johnny stał się dorosłym, wrażliwym i mądrym człowiekiem, obdarzonym ogromną wiedzą o ludziach. Świetnie rozumiał ojca i bez żadnego wysiłku, zupełnie naturalnie wyczuwał wszystkie potrzeby Bobby'ego. Znał myśli Charlotte, jej marzenia i troski, a z matką stanowił niemal jedność. Rozumieli się bez słów. Zawsze tak było, ale teraz w znacznie większym stopniu. Więź, która ich połączyła, nie mogła być naruszona ani zerwana nawet przez czas. Alicewiedziała, że gdy Johnny odejdzie, będzie, w niewidzialnej już postaci, nad nią czuwać. Było to bardzo pocieszające i dlatego uśmiechali się, zamiast martwić, podobnie jak Bobby, który wybiegł ze szkoły z pudłem własnoręcznie zrobionych ozdób na choinkę.

- Co za punktualność! - pochwaliła synka, który położył pudło na tylnym siedzeniu, obok Johnny'ego. - Rano zaczęliśmy z Johnnym ubierać drzewko.

- Jak wygląda? - spytał uradowany Bobby.

- Bardzo ładnie. Brakowało tylko twoich ślicznych łańcuchów - odparła z uśmiechem. Bobby był jej równie drogi jak Johnny, choć oczywiście w nieco odmienny sposób. Jej miłość do Charlotte miała jeszcze inny odcień. Johnny był wyjątkowy, stał się nieusuwalną częścią jej duszy.

- Naprawdę ci się podobają, mamo? - spytał Bobby, sięgając po te, z których był najbardziej dumny.

- Oczywiście, kochanie. Ozdobimy nimi choinkę, kiedy tylko wrócimy do domu.

Do świąt pozostały jeszcze całe dwa tygodnie. Wszyscy mieli mnóstwo roboty. Jim organizował przyjęcie gwiazdkowe w firmie i wypełniał zeznania podatkowe swych licznych

klientów. Charlotte kończyła sezon rozgrywek i przygotowywała się do wielkiego, decydującego meczu, na który tak wyczekiwał jej ojciec. A Bobby został wybrany do roli aniołka w szkolnych jasełkach. Choć była to niema rola, polegająca na bieganiu po scenie i machaniu skrzydłami, malec czuł się bardzo ważny, a Alice wychodziła ze skóry, by jego kostium był najładniejszy. Nie wyprawiali w tym roku świąt, ale zaprosili na Wigilię rodzinę Adamsów, oczywiście z Gavinem, który wziął tydzień urlopu, by być z Pam i jej dziećmi. Nastrój był wspaniały. Alice zrobiła domowy poncz, w tym specjalną, bezalkoholową porcję dla Jima. On sam był duszą go kupić, zamierzali wystawić na sprzedaż obecny dom Pam i mieszkanie Gavina w Los Angeles. Dzieci wprawdzie powtarzały, że nie chcą opuścić starego, kochanego domu, ale widać było, z jakim zachwytem chłoną każde słowo Gavina.

Zwłaszcza gdy obiecał im podarować na przyszłe wakacje żaglówkę. Pam zwróciła się do Becky, prosząc, by i ona wyjawiła swój ą wielką nowinę. Dziewczyna zaczerwieniła się, a Johnny poczuł, że nogi się pod nim uginają. Usiadł na krześle opuszczonym przez jedno z dzieciaków, które pognały na górę, żeby oglądać filmy na wideo w pokoju Charlotte.

- Chyba jednak się nie zaręczyła, jak myślisz, mamo? - spytał. Widać było, jak walczy w nim zazdrość z wielkodusznością. Chciał dla niej szczęścia, a jednocześnie nie mógł zapomnieć o swojej miłości. Sam przecież sprawił, że spotkała się z Buzzem, a mimo to nadal marzył, by ją obejmować i całować. Czasem brał ją za rękę, choć tego nie czuła. Jedyni żywi, z którymi miał cielesny kontakt, to byli Bobby i matka. Cały czas zastanawiał się, jak by to było, gdyby siły wyższe pozwoliły Becky go ujrzeć i dotknąć. Wówczas rozstanie na dobre po kilku miesiącach byłoby czymś nie do zniesienia.

- No, powiedz nam, Becky - ponagliła dziewczynę Alice.

Johnny wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć.

- Dostałam stypendium - powiedziała zwyczajnie, bez przechwałki w głosie. - Na uniwersytecie w Los Angeles. Zaczynam naukę już od stycznia, wtedy, kiedy i Buzz. Bardzo mi pomógł - dodała. Widać było, że ogromnie się cieszy.

- To'nie on - warknął Johnny, a matka odwróciła ku niemu głowę. - To ja.

Alice przytaknęła w milczeniu. Nie mogła mu głośno od- powiedzieć przy stole.

- To wspaniale, moja kochana - powiedziała do Becky i uśmiechnęła się do Pam, która aż puchła z dumy. Córka miała zamiar studiować sztukę. Alice wiedziała, że ma talent plastyczny, bo przechowywała w szufladzie sporo jej portrecików Johnny'ego. Były dobre. Becky chciała prócz rysunku i malar- stwa studiować dodatkowo historię sztuki, żeby po studiach móc uczyć w szkole. Johnny uważał, że to dla niej idealna życiowa droga. I teraz się udało. Po deserze Pam poszła z Alice do kuchni, by pomóc jej w sprzątaniu. Mężczyźni zostali w salonie, rozmawiając o sporcie, polityce i podatkach, co zawsze interesowało Johnny'ego, więc pozostał z nimi. Poza tym nie chciał robić kłopotu matce, która zawsze rozpraszał swymi komentarzami i prowokował do niekontrolowanych zachowań. Gdy jednak Becky zaczęła wchodzić po schodach, instynktownie podążyłza nią. Nie weszła jednak do pokoju Charlotte, gdzie zebrały się wszystkie dzieci. Bezszelestnie wślizgnęła się do jego pokoju i cicho zamknęła drzwi. Stała tam w ciemności dłuższą chwilę, wdychając znajomy zapach, a potem położyła się na łóżku i zamknęła oczy. Johnny stał tuż obok. Dotknął jej dłoni, ale nie czuła tego, chyba że w sercu. Napawała się jego niewidzialną obecnością, póki nie spłynął na nią wielki spokój. Znała tu każdą rzecz; tu się całowali, tu snuli plany na przyszłość.

- Kocham cię, Johnny - wyszeptała.

- Ja cię też kocham, Becky. Zawsze będę cię kochał- odpowiedział i mówił dalej, jakby pchany ku temu niewidzialną, przemożną siłą. - Chcę, żebyś była szczęśliwa. Na pewno będzie ci wspaniale na uczelni... a Buzz... on też cię kocha i będzie dla ciebie dobry - zająknął się. - Ja chcę po prostu, byś miała ciekawe, udane życie, czy z nim, czy z innym. Zasługujesz na to, Becky. I wiesz, że zawsze będę przy tobie. Becky skłoniła głowę, jakby usłyszała to wyznanie i było to prawdą, bo odbierała słowa Johnny'ego sercem i intuicją. Czuła też, jak spływa na nią fala ciepła i ukojenia. Gdy wstała, obeszła jeszcze raz pokój, dotykając każdej fotografii na ścianie, każdego pucharu i bibelotu. Zatrzymała się przed swoim ulubionym zdjęciem. Takie samo miała u siebie na nocnym stoliku, ale obok stało też zdjęcie Buzza. Teraz wydawało jej się, że Johnny z fotografii ożył.

- Zawsze będę cię kochać, Johnny - szepnęła i oczy zaszły jej łzami.

- Ja ciebie też, Becky. Wszystkiego najlepszego - odpowiedział, a ona znów kiwnęła głową i podeszła do drzwi. Stała jeszcze chwilę w progu, po czym wyszła równie cicho, jak weszła. Miała w sobie teraz radość i wiarę w przyszłość, czego jej tak długo brakowało. Otarła łzy i z uśmiechem weszła do pokoju Charlotte. Odprawiła swój prywatny rytuał pożegnania z Johnnym i teraz mogła już zacząć nowe życie. Żal i rozpacz gdzieś znilkły, zastąpione przez inne, pozytywne uczucia. Pamięć trwa3a, ale była to pamięć dobra, dodająca sił. Adamsowie zaczęli się zbierać do domu o wpół do dwunastej, a Petersonowie przygotowali się do wyjścia na pasterkę. Życzeniom i uściskom nie było końca. Gospodarze długo machali na podjeździe za dużym vanem, który Gavin kupił, by wygodnie wozić całą^ rodzinę. A potem wsiedli do samochodu tylko we czwórkę. To znaczy, tak zdawało się Charlotte i Jimowi, bo niewidzialny dla ich oczu Johnny usadowił się między siostrą a bratem na tylnym siedzeniu. Rodzice gawędzili po drodze, a Jim włożył do odtwarzacza taśmę z kolędami. Było trochę smutno, a trochę radośnie, bo prze- cież w ostatnim czasie wiele się w ich domu zmieniło na lepsze. Podczas mszy Jim zapadł w lekką drzemkę, a Charlotte kręciła się w ławce. Alice przymknęła oczy i poddała się nastrojowi świątecznej muzyki. Gdy je na chwilę otwierała, widziała obok siebie trójkę swych dzieci i odmienionego nie do poznania męża. Była bardzo, bardzo szczęśliwa. Niepokoiła ją tylko jedna rzecz, a mianowicie taka, że od paru dni miała

mdłości i teraz, wracając do domu, także poskarżyła się Jimowi,że źle się czuje.

- Oby to nie był znowu ten przeklęty wrzód. - Przestraszył się, przecież w październiku mało brakowało, by przeniosła się na tamten świat. Bał się, żeby sytuacja się nie powtórzyła.

- Na pewno zjadłam za dużo indyka - uspokoiła go. - A ciasto Pam też nie było najlżejsze.

W domu zapomniała o wszystkim, bo trzeba było położyć Bobby'ego spać. Tymczasem chłopiec był wyraźnie rozbudzony i odtrącał jej rękę, gdy chciała zaciągnąć go na górę. Popatrzył jej w oczy z niemym pytaniem, które nie do końca zrozumiała. Johnny jednak z uśmiechem kiwnął głową, a Alice powtórzyła ten gest. Z mokrymi od łez oczami zwróciła się do męża:

- Myślę, Jim, że Bobby ma nam coś do powiedzenia Charlotte i Jim popatrzyli na nich zdziwieni. Bobby nie odrywał wzroku od twarzy ojca, jakby naprawdę chciał mu

coś powiedzieć, coś ofiarować. Był to jego świąteczny dar dla ojca. Dar na całe życie.

- Wszystkiego najlepszego, tato - odezwał się wreszcie chłopiec.

Jim oniemiał, a potem zaczął łkać, wreszcie porwał Bobby'ego w ramiona i długo ściskał. Matka i córka zaniemówiły ze wzruszenia.

- Jak to? - dopytywał się Jim zachrypniętym głosem. - Jak to się stało?

Spojrzał na żonę, jakby u niej szukał odpowiedzi. Charlotte ryczała jak bóbr, a Johnny śmiał się od ucha do ucha. Był dumny ze swej rodziny, z ojca, z brata, z Charlie, no i z mamy, że przeszli okropną tragedię, ale się pozbierali, przeżyli i wyszlina prostą.

- Zacząłem rozmawiać z... - Bobby zauważył ostrzegający wzrok matki, która w milczeniu błagała, by nie wyjawiał ich sekretu. - Ze sobą... Ćwiczyłem się w mówieniu już od Święta Dziękczynienia.

- Tak długo czekałeś, żeby się do mnie odezwać?

- Musiałem. - Bobby się uśmiechnął. - Tak było trzeba. Wtedy nie byłeś jeszcze gotowy.

- Może masz rację. - Jim pokiwał głową, przetrawiając słowa syna. - Ale jestem, teraz na pewno jestem - wyszeptał uszczęśliwionym głosem. W tej jednej chwili znikło gdzieś

ostatnie pięć lat codziennego koszmaru.

- Kocham cię, tatusiu - wyszeptał Bobby, skulony w ramionach ojca.

- I ja cię kocham, synku - powiedział Jim. - Wziął Bobby'ego za rękę i obaj, ramię w ramię, poszli po schodach na górę. Alice patrzyła za nimi. Stał się kolejny cud. Świątecznego poranka pierwszy zbiegł na dół Bobby, żeby poszukać prezentów pod choinką. Po kilku minutach dołączyła do niego Charlotte i rodzice. Charlie dostała sportowy zestaw do ćwiczeń, o którym od dawna marzyła, Alice zaś śliczny moherowy bliźniak i złotą bransoletkę. Ona kupiła Jimowi elegancką skórzaną teczkę i zamszową marynarkę - wszystkie te prezenty sprawiły obdarowanym wielką przyjemność. Bobby dostał górę zabawek do składania, które pomagał wybierać dla niego Johnny. Teraz uruchamiał każdy pojazd po kolei, wkładając do środka bateryjki i puszczał je po całym pokoju. Alice zabrała się do przygotowywania potrawy, tradycyjnie podawanej u Petersonów na śniadanie w pierwszy dzień świąt. Jednak od silnego zapachu bananowych wafli zrobiło jej się niedobrze. Podejrzewała, że bierze się to z nerwów i niepokoju, bo czuła, że Johnny niedługo odejdzie. Powstrzymała mdłości i dokończyła podawać śniadanie. Spojrzała na Johnny'ego i zrozumiała, że jest potwornie zmęczony. Ostatnio udało mu się zrobić tyle dobrego, że aż nie chciało się w to

wierzyć. Teraz z lubością wdychał zapach domowych gofrów i uśmiechał się.

- Ale mam na nie ochotę. Zjadłbym wszystkie - szepnął matce do ucha jak mały chłopiec, którym kiedyś był. Dlaczego wszystko, co dobre, tak szybko mija, pomyślała Alice. Nie mogła jednak zatrzymać nieubłaganego biegu wydarzeń. Johnny musiał odejść ku swemu przeznaczeniu. Choć był tak młody, choć rokował tyle nadziei., Jim i Charlie sięgnęli po dokładkę. Bobby prawie nie jadł, podekscytowany swymi samochodami, których działanie wyjaśniał po kolei wszystkim członkom rodziny. Jego ojciec uśmiechnął się szeroko.

- Nadrabia zaległości, co? - powiedział do Alice, gdy dzieci, poza Johnnym, opuściły kuchnię. On wciąż tęsknie patrzył na gofry, których Alice nawet nie tknęła, dla niepoznaki dziubiąc tylko widelcem. - Jak ci się zdaje, co go skłoniło do mówienia? - zapytał, patrząc zachwyconym wzrokiem na Alice. Pocałował ją. - No, jak sądzisz? - Dla niego fakt ten oznaczał całkowite odpuszczenie grzechów. Bobby zapłacił pięcioletnim milczeniem za głupotę i winy swego ojca, ale na koniec uwolnił ich obu od klątwy. Był to błogosławiony, wyczekiwany cud.

- To był cud - powiedziała krótko Alice, a Jim nie oponował. Był uszczęśliwiony, że ten cud nastąpił. Wyszedł na dwór, gdzie bawiła się piłką Charlotte, a potem przybiegł tam Bobby, z co najmniej połową nowych zabawek.

- Wszystko w porządku, mamo? - spytał Johnny.

- Tak - mruknęła, choć nie było to prawdą. Nie chciała jednak denerwować syna, zwłaszcza w czasie świąt. Znowu bolał ją brzuch; aż bała się myśleć, że jej dolegliwości znowu wróciły. - Serio, nic mi nie jest.

- Nie byłbym taki pewien. - Johnny przemówił głosem dojrzałego mężczyzny. - Idź lepiej jutro do lekarza.

- Na pewno tak zrobię, jeśli się gorzej poczuję - obiecała.

Petersonowie spędzili leniwe, relaksowe popołudnie przy telewizorze, a wieczorem na świąteczną kolację Alice upiekła tradycyjną szynkę. Sama nie miała apetytu i niezbyt uważnie

rozdzielała porcje. Gnębiła ją myśl, że cudów w ich życiu stało się za wiele i nastąpiły za szybko. Johnny'emu nie pozostało już nic do zrobienia. Becky miała wymarzone stypendium i nowego chłopaka, Pam spotkała mężczyznę swojego życia, zakochała się i planowała ślub. Charlotte i Jim trzymali ze sobą taką sztamę, jak nigdy. Mąż przestał pić. Bobby zaczął

mówić. Ona zaś sama aż przez trzy miesiące cieszyła się bliską obecnością ukochanego syna, którego, zdawałoby się, bezpowrotnie straciła w makabrycznych okolicznościach. Wszyscy otrzymali od niego teraz bezcenne dary, dzięki którym ich życie zmieni się całkowicie i na pewno na lepsze. Johnny wykonał swoje zadanie. Teraz mógł tylko odejść i ta myśl rozdzierała Alice serce.

- Zbierasz się, prawda? - spytała, kiedy byli w kuchni sami. Świąteczny dzień minął w spokoju i radości. Nawet brak Johnny'ego nie wydawał się Jimowi i Charlotte tak dotkliwy jak zwykle. Przyzwyczajali się do tej sytuacji, a Bobby'emu Johnny sam już na początku wyjaśnił, że wpadł tylko na krótki pobyt i pewnego dnia odejdzie.

- Chyba tak, mamo - odparł uczciwie. - Dadzą nam znać, kiedy nadejdzie czas. Ty będziesz to wiedzieć tak samo jak ja. I będziesz gotowa - zapewnił, choć Alice wcale nie spodobały się jego słowa.

- Nie, jeszcze nie chcę -powiedziała głosem skrzywdzonej małej dziewczynki. - Jeszcze nie jestem gotowa. To będzie bolało. Za bardzo... - Łzy jak groch potoczyły jej się po policzkach.

- Nie płacz, mamo. Nie odejdę daleko. Przecież wiesz.

- Ale ja chciałabym, żebyś był tutaj, ze mną.

- Wiem, bo sam bym tego chciał. Ale nie mogę. Nie wolno mi. Muszę wracać.

- To podłe - poskarżyła się, gdy otoczył ją ramieniem i przytulił do piersi. - Potrzebujemy ciebie... I ja... I Bobby, i tata, i Charlie.

- Kocham cię - odpowiedział krótko, a ona w ułamku sekundy pojęła ogrom znaczenia tych prostych słów. Były jakgęste, puchate chmury, otoczyły ją nagle niczym ciepła, bezpieczna pierzyna, ukoiły ból i strach przed tym, co nastąpi.

- Jesteś taki zmęczony - rzekła. - Chcę ci powiedzieć, że ja też bardzo cię kocham.

- Wiem, mamo. Zawsze wiedziałem. - Stali tak przytuleni dłuższą chwilę, a potem wyszli z kuchni. Wszyscy byli objedzeni i senni i po chwili rozeszli się leniwie do swoich pokoi. Alice i Jim długo jeszcze rozmawiali o tym, jak miło minęły te święta mimo nieobecności Johnny'ego. Alice miała poczucie winy, bo dla niej śmierć syna nie była aż tak bolesna jak dla Jima, któremu się nie ukazał.

- Wiesz, Alice, jestem pewien, że jest mu teraz dobrze, tam, w niebie. Po prostu tak czuję - powiedział Jim, gdy leżeli w ciemności, Alice z głową na jego ramieniu.

- Ja też. - Westchnęła i przytuliła się do niego mocniej. Leżeli tak jeszcze trochę, aż Alice usłyszała równy, miarowy oddech męża. Jim zasnął. A ona, mimo zmęczenia całodzienną krzątaniną, nie potrafiła. Myślała wyłącznie o Johnnym. O północy wyślizgnęła się z łóżka i ruszyła przez hol do schodów. Zamierzała wypić na sen szklankę mleka, żeby uspokoić nerwy i skurcze żołądka. Nagle zobaczyła Johnny'ego. Wychodził z pokoju Charlotte. Spędził tam sporo czasu, trzymając siostrę za rękę, aż zasnęła z uśmiechem. Przedtem był u Bobby'ego i długo rozmawiali o tym, że potrafimy kochać ludzi i mieć ich w swoim sercu nawet wtedy, gdy dawno umarli.

- Żegnasz się ze mną? - spytał Bobby, ale nie płakał ani nie był przygnębiony. Wydawało się, że wszystko zrozumiał, choć był jeszcze takim małym dzieckiem.

- Tak. - Johnny nigdy go nie okłamał.

- Wrócisz? - Oczy Bobby'ego były rozszerzone z ciekawości.

- Może kiedyś, chociaż raczej nie.

- Dzięki za to, że nauczyłeś mnie mówić. - Bobby uściskał brata. Wiedział, że będzie go zawsze pamiętać, zwłaszcza że w wielu sprawach byli bardzo do siebie podobni.

Johnny opowiedział o tych pożegnaniach matce, a potem, nim zeszli na dół, zajrzał jeszcze na chwilę do swego pokoju. Musiał pogodzić się z wieczną tęsknotą: rodziny za nim i jego za nimi. Przypomniał Alice, żeby podarowała Bobby'emu jego ulubioną kurtkę, gdy chłopiec trochę podrośnie, a na razie niech ją nosi Charlotte. Gdy to powiedział, łzy napłynęły jej do oczu. Przyszedł czas ostatecznego pożegnania. Z tamtym, nagłym, nigdy się nie pogodziła i zapewne z tego powodu powrócił do niej przed kilku miesiącami. Teraz zakończył wszystkie swoje ziemskie sprawy... Nic już nie zostało do zrobienia, a i tak wykonał gigantyczną pracę, uszczęśliwiając wielu ludzi. Johnny patrzył, jak matka podgrzewa sobie mleko i siedział w kuchni, póki go nie wypiła. Uniosła wzrok znad szklanki. Teraz było jasne, dlaczego nie mogła spać. Musiała sama się z nim pożegnać. Ból zdusił jej słowa w gardle.

- Nie traktuj tego jak nieszczęście, mamo. - Johnny pokiwał głową. - Musisz pozwolić mi odejść. Przecież zostanę blisko, chociaż niewidzialny.

- Ale ja tak przywykłam do tych naszych rozmów. I co teraz zrobię?

- Będziesz bardzo zajęta - uśmiechnął się tajemniczo, a potem podszedł i mocno ją objął.

- Kocham cię, Johnny.

- Ja ciebie też, mamo... Sto razy bardziej, niż się da powiedzieć słowami.

- Jesteś taki dobry, taki... wspaniały. Zawsze będę z ciebie dumna.

- Ja z ciebie też, mamo. - Johnny sięgnął do kieszeni i podał matce niewielki, niedbale zapakowany pakiecik. - To dla ciebie i dla taty. Będziecie bardzo, bardzo szczęśliwi. Aż do końca życia.

- Co to jest? Mam otworzyć? - spytała zaciekawiona.

- Później - powiedział stanowczo i wsunął pudełeczko do kieszeni jej szlafroka.

A potem powoli podszedł do drzwi, a ona za nim. Stali długo, długo, patrząc na nocne niebo, przytuleni. Wysoki Johnny obejmował swą kruchą matkę tak, jak się tuli małe dziecko. Poczuła spokój i znużenie. Czuła się bezpiecznie. Po raz ostatni ucałował jej policzki i odszedł w noc. Patrzyła, pragnąc za nim biec, wołać, ale wiedziała, że tego jej nie

wolno. Odwrócił głowę i posłał jej ostatni uśmiech. Odpowiedziała uśmiechem i płaczem, ale nie były to gorzkie łzy. Czuła bezmierną wdzięczność i radość, że był, że stał się jej aniołem stróżem. Zniknął tam, gdzie żaden żywy człowiek nie mógł za nim pójść. Alice zamknęła drzwi. Dotarło do niej, że to już. Stało się. Odszedł. Znikł. Niby tak samo jak wtedy, ale zupełnie inaczej. Już za nim tęskniła - chyba jednak nie była na to aż tak przygotowana, jak się im obojgu zdawało. Z sercem wypełnionym uczuciami dla syna cicho weszła do sypialni i spojrzała na uśpionego Jima. Tak, nie mieli się o co lękać, bo Johnny będzie czuwał nad rodziną. Kiedy zdejmowała szlafrok, przypomniała sobie o małej paczuszce. Weszła do łazienki i zapaliła światło, po czym otwarła pakunek i zaczęła się głośno śmiać. Cóż to za pomysł! Jakiś zwariowany żart. Był to ni mniej, ni więcej tylko zwyczajny apteczny test ciążo wy, a jednak... Przypominał o czymś ważnym, o czym dawno temu marzyli z Jimem, ale z latami temat jakoś sam zanikł. Chcieli mieć czwarte dziecko, ale po wypadku z Bobbym zrezygnowali. Teraz, trzymając test w dłoniach, miała wrażenie, że słyszy w głowie głos Johnny'ego: „No mamo, zrób to... zobacz...". Słowa były tak wyraźne, jakby wypowiedział je, stojąc tuż obok. A przecież nie było go już, hołubiła go tylko w sercu. Minione trzy niezwykłe miesiące będą najgłębiej skrywaną, tajemnicą i najwspanialszą przygodą w jej życiu. Alice pomyślała o swoich mdłościach i podejrzeniach, czy nie odnowił się wrzód. Zastanawiała się, co tak naprawdę chciał jej dać do zrozumienia Johnny swoim nietypowym podarunkiem. Czuła się głupio, ale postanowiła natychmiast sprawdzić, co powie test. W pięć minut później nie mogła uwierzyć własnym oczom. Głos niewidzialnego syna słusznie kazał jej się nie wahać i natychmiast zrobić badanie. To był jego ostatni dar, ostatni, największy cud. Johnny nie powrócił ot, tak sobie. Powrócił, przynosząc ze sobą no we życie, które właśnie zaczęło się w niej rozwijać. Jedno życie zostało nagle przerwane, a na jego miejscu wyrastało drugie. A Johnny, ten najbardziej na świecie ukochany syn, przyjaciel i powiernik, na zawsze zostanie w jej pamięci i sercu.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steel Danielle Anioł Johny
Steel Danielle Aniol Johny — Notatnik
Danielle Steel Aniol Johny
Steel Danielle Pięć dni w Paryżu
Steel Danielle Bezpieczna przystań
Steel Danielle Palomino
Steel Danielle Pocałunek
Steel Danielle Jej książęca wysokość
Steel Danielle Rosyjska baletnica(1) 2
Steel Danielle Bezpieczna przystań
Steel Danielle Ślub
Steel Danielle Zatrzymane chwile
Steel Danielle Wypadek
Steel Danielle Obietnica
Steel Danielle Samotny Orzeł — Notatnik
Steel Danielle Przeprawy
Steel Danielle Wysłuchane modlitwy
Steel Danielle Rosyjska baletnica 2
Steel Danielle Gwiazda

więcej podobnych podstron