Janusz Głowacki „Antygona w Nowym Jorku” (streszczenie i opracowanie)
Postaci:
Sasza, bezdomny pięćdziesięcioparoletni rosyjski Żyd,
Anita, bezdomna Portorykanka, lat około czterdziestu,
Pchełka, czterdziestoparoletni bezdomny Polak,
John, zwłoki bezdomnego, ukochanego Anity,
Policjant.
Akcja utworu rozgrywa się w ciągu jednej nocy w Tompkins Square Park w Nowym Jorku i nad nabrzeżem Potter's Field w środowisku ludzi bezdomnych.
Treść:
Akt I
W nowojorskim parku zamieszkałym przez bezdomnych, wśród kartonów, plastikowych toreb, łachmanów i śmieci, pojawia się policjant. Z ujmującym uśmiechem zwraca się do publiczności opowiadając o bezdomnych w tonie fałszywej tolerancji i politycznej poprawności. Przyznaje, że podejmowane przez wielu uczciwych ludzi, takich jak on sam, próby nakłonienia bezdomnych do pracy lub do zamieszkania w schroniskach, są skazane na niepowodzenie.
Kiedy policjant zaczyna rozmawiać przez radiotelefon, kupa łachmanów na stojącej nieopodal ławce zaczyna się ruszać. Sasza, pięćdziesięcioparoletni rosyjski Żyd ubrany w kilka warstw rozpadających się ubrań siada i włącza magnetofon, z którego rozlega się piosenka "Strangers in the Night". Policjant odchodzi.
Wchodzi Anita, Portorykanka, lat około czterdziestu, popychając przed sobą metalowy wózek z supermarketu zawierający cały jej dobytek. Pyta o Johna, któremu przyniosła kawę. Poprzedniej nocy chciała go nawet zabrać ze sobą na noc do kotłowni, ale odmówił. Dopytuje się, czy Sasza nie widział go z "tą rudą zdzirą". Sasza twierdzi, że John umarł i że zabrali go na Potter's Field, gdzie grzebią przestępców, nędzarzy i bezimiennych. Anita jest oburzona, bo John "był arystokratą, z Bostonu".
Na ławce Saszy przysiada się Pchełka, czterdziestoparoletni Polak. Próbuje nawiązać rozmowę z Saszą, który go ignoruje. Okazuje się, ze poprzedniego dnia Pchełka dostał od Saszy siedem dolarów na trzy butelki taniego wina. Pchełka wyjaśnia, że w wyniku ciężkiego ataku epilepsji znalazł się w szpitalu, a pieniądze mu ukradziono. Sasza mu nie wierzy, bo widziano Pchełkę, jak kupował trzy butelki za pięć dolarów, a za resztę poszedł nocować do kotłowni. Anita potwierdza, że widziała Pchełkę w kotłowni. Pchełka jest wściekły, że Sasza wierzy jej, a nie jemu. Udaje, że odchodzi na zawsze.
Kiedy po chwili wraca, widzi, że Sasza pakuje i porządkuje swoje rzeczy. Pchełka boi się, że Sasza chce wracać do Rosji, więc robi wszystko, żeby odwieść go od tego zamiaru. Oddaje mu nawet resztkę wina. Kiedy gdzieś w głębi parku ktoś zaczyna żałośnie wyć, Sasza opróżnia butelkę, odkłada pudło i odpręża się. Wspomina dzieciństwo w Leningradzie, które spędził w mieszkaniu sąsiadującym z lokalem KGB, gdzie przesłuchiwano ludzi. Żeby nie słyszeć ich krzyków, ojciec nastawiał na cały regulator muzykę.
Anita postanawia zająć się pogrzebem Johna. Prosi Saszę i Pchełkę o pomoc obiecując im dziewiętnaście pięćdziesiąt i buty narciarskie dla żony Pchełki w zamian za wykradzenie ciała Johna z Potter's Field, przywiezienie go i pogrzebanie w parku.
Akt II
Molo w Bronxie, gdzie zwozi się trumny bezdomnych z całego Nowego Jorku. Sasza i Pchełka po kolei otwierają trumny rozmawiając przy tym o Joli, żonie Pchełki. Po otwarciu kolejnej trumny, Pchełka uznaje, że znaleźli Johna. W chwilę potem dostaje ataku epilepsji.
Sasza i Pchełka siedzą na ławce w parku trzymając między sobą trupa brodatego mężczyzny. Wiedzą już, że policja szykuje w parku jakąś akcję mającą na celu "rozwiązanie problemu bezdomnych". Przyglądając się trupowi dochodzą do wniosku, że nie jest to jednak John. Sasza zirytowany pomyłką i bezustannym gadaniem Pchełki o Joli rąbie mu prawdę w oczy o tym, jak Jola przyjechała do niego z Polski, a on wstydził się pokazać jej na oczy, bo pisał do niej wcześniej, że ma "pięć pokojów, portiera i samochód". Pchełka rzuca się na Saszę z pięściami, a potem śmiertelnie dotknięty odchodzi.
Przychodzi Anita, która nie spostrzega pomyłki. Wraz z Saszą zaczynają przygotowywać miejsce pod pochówek. Ziemia jest zmarznięta. Anita improwizuje malutki ołtarz na ławce i przygotowuje poczęstunek. Opowiada, jak pracowała z matką w szwalni, jak marzyły o założeniu małego sklepiku w Puerto Rico, jak matka zachorowała na płuca i umarła, a ją wyrzucili z pracy i z mieszkania. Świeczka, którą Anita umieściła w złożonych dłoniach Johna zapala mu ubranie. Ogień udaje się szczęśliwie ugasić. Anita wspomina, jak siedziała kiedyś z Johnem nad East River i przyszli policjanci, którzy oskarżyli ich o uprawianie seksu w miejscu publicznym i chcieli, żeby Anita pokazała majtki, a John jej na to nie pozwolił.
Policja zarządza uwieńczone pewnym powodzeniem poszukiwania zaginionego z Potter's Field ciała. Przy okazji znajduje się jeszcze sześć innych ciał bez dokumentów. Wszystko wskazuje na to, że w Tompkins Square Park planowana jest jakaś akcja.
Anita i Sasza ubijają nogami ziemię na grobie Johna. Anita dopytuje się, czy Sasza jest żonaty. Sasza opowiada więc Anicie o tym, jak w Rosji był malarzem, dopóki na pewnej wystawie Breżniew nie napluł na jego obraz, jak w Nowym Jorku zarabiał remontowaniem mieszkań, jak porzuciła go żona dla pewnego profesora, który udowodnił, że Szekspir był kobietą, a on Sasza z tego powodu podpalił się w remontowanym właśnie mieszkaniu, ale nie wytrzymał gorąca i wyskoczył przez okno. Sasza zastanawia się, czy nie mógłby teraz wrócić do Rosji i pracować w Akademii Sztuk Pięknych. Anita daje mu więc grzebień, buty i białą koszulę. Sasza bardzo dobrze czuje się w nowym ubraniu, tylko ręce wciąż mu się trzęsą. Zamierza pójść do ambasady, żeby dali mu bilet powrotny na kredyt. Proponuje Anicie wspólny wyjazd do Moskwy.
Wraca Pchełka, który podsłuchiwał w krzakach i robi Saszy scenę zazdrości o Anitę. Wyciąga butelkę i pije, a Sasza patrzy na to jak zahipnotyzowany. Pchełka daje mu butelkę, w której jest denaturat. Sasza pije go jak wodę, po czym dostaje straszliwego bólu głowy. Kiedy zza sceny dobiegają krzyki Anity, odgłosy gwałtu i szamotaniny, nie jest w stanie ruszyć jej na pomoc. Pchełka nie rusza się z miejsca, Sasza krzyczy rozdzierająco.
Kilka minut później wchodzi Anita, poraniona i poszarpana. Sasza usiłuje jej coś powiedzieć, Anita go odpycha. Na scenie zaczynają migotać czerwono-niebieskie światła policyjne - zaczyna się obława, nazwana "akcją oczyszczania parku".
Na proscenium wchodzi policjant i zwracając się do publiczności zdaje relację z przebiegu akcji. Dementuje pogłoski rozsiewane przez psychicznie chorą Portorykankę o rzekomym grobie jakiegoś bezdomnego, którego podobno tam pochowano. Park otoczono trzymetrowym żelaznym ogrodzeniem. Portorykanka, która za wszelką cenę chciała przedostać się z powrotem do parku, powiesiła się na głównej bramie.
Omówienie
Każda epoka ma taką tragedię, na jaką zasługuje. Nawet wśród nowojorskich kloszardów może pojawić się Antygona. Nie dumna tebańska księżniczka, ale bezdomna Portorykanka Anita, której amerykańskie Eldorado zamieniło się w piekło na ziemi. Przy życiu trzyma ją jedynie miłość do Johna, jak sama mówi "arystokraty z Bostonu". John umiera, a jego ciało zabrane zostaje na cmentarz bezimiennych biedaków. Anita nie może się z tym pogodzić. Zamierza wyprawić Johnowi godny pogrzeb - za ławką w parku, w którym żyli. Współczesna Antygona powtarza czyn swojej antycznej poprzedniczki i osiąga nim ten sam, tragiczny wymiar.
Z antycznego mitu pozostały tylko rudymenty: konieczność sprawienia pogrzebu najbliższemu człowiekowi wbrew wszelkim przeciwnościom. Rzecz przeniosła się do Tompkins Square Park w Nowym Jorku, w środowisko bezdomnych, zdeklasowanych wygnańców, pazernych egoistycznych i chytrych, ale zdobywających się na szeroki, altruistyczny gest w chwili próby. Swoim zwyczajem Głowacki pozbawił bohaterów patosu, opowiedział ich losy z sarkastycznym, chwilami makabrycznym humorem. Funkcję greckiego chóru powierzył, też nie bez złośliwości, bezgranicznie zachwyconemu sobą nowojorskiemu policjantowi. W dialogach Polaka, Rosjanina i Portorykanki osiągnął to, co najważniejsze: zuniwersalizował dramat i ból, nie odbierając postaciom oryginalności i wyrazistości.
Znalazłam też w Internecie ciekawy esej Jana Kotta. Miłej lektury :)
Jan Kott „Antigone powiesiła się w Tompkins Square Park”
Tompkins Square Park jest na Dolnym Manhattanie. Przed dwoma laty prowadziłem tam czasem na spacer moją małą wnuczkę. Rodzice jej mieszkali przy Siódmej Ulicy w pobliżu Pierwszej Alei. Tompkins Square Park jest o trzy przecznice dalej na wschód. Można tam łatwo dojść spacerkiem ciągnąc wózek z dzieckiem. Czasem towarzyszył nam Janusz. Mało kto nazywa go teraz „Głowa”, tylko jego dawni znajomi z Krakowskiego Przedmieścia. Głowacki mieszkał wtedy także w tym samym domu przy Siódmej Ulicy.
W parku na Tompkins jest wydzielona zagroda dla dzieci, w niej zjeżdżalnia, huśtawki i piaskownica. Ale piasek w niej brudny. Tompkins nie jest ładnym parkiem. Nawet trudno go nazwać parkiem. Więcej tam gołej ziemi niż trawy. Drzewa mają obłamane gałęzie i są niemal bez liści, wyglądają jak strachy na wróble. Ale wróble rzadko tam zachodzą, bo nie znajdą nawet okruchów. Leżą tylko wszędzie porwane gazety i szmaty. Butelki i puszki są od samego rana pozbierane, można je sprzedać za parę centów. Na ławkach, jeżeli trochę słońca, śpią homlesi. „Bezdomni” w naszym jeszcze żeromskim podaniu mają obrzeże symbolu. Homlesi śmierdzą i nie mają gdzie pójść. W tym parku o wydartej zieleni okupują nie tylko ławki. Na drewnianej estradzie, a może była to scena, z której odpadły ściany, osiedliło się plemię homlesów: mężczyźni i młode kobiety, dzieci i starcy. Śpią, gotują, jedzą, przewijają niemowlęta, chorują i umierają na tym najbardziej publicznym ze wszystkich teatrów. Ale nie opisze ich już żaden Leyi-Strauss. Już chyba rok, jak wygnano homlesów i ze szczątków tego parku.
W dół i w górę od Siódmej Ulicy była długo jedna z najtańszych dzielnic Manhattanu. Zaludniona przez emigrantów, i to głównie ze wschodniej Europy: Ukraińcy, Polacy, trochę ubogich orientałów. Jeszcze dziś są tam restauracje „Jolanta”, „Teresa”, „Danuta”. Można w nich dostać znakomite ruskie pierogi za parę dolarów. Jarzynami i kwiatami handlują Koreańczycy. Ale właśnie przed rokiem cała dzielnica zaczęła ulegać „gentryfikacji”. Bardzo dziwne słowo, znaczy mniej więcej to samo, co operacja kosmetyczna:
4ft, poprawienie nosa albo choć usunięcie wągrów. Pomalowano parę fasad, podreperowano parę ruder, otwarto dwa nowe butiki i jeden sklep porno. Dwa ciemne szynki, jak przed wojną w Świdrze, gdzie można było upić się tanio, zamieniły się w puby. Ceny mieszkań skoczyły w górę, z miesiąca na miesiąc podrożały czynsze. Homlesów pędzą z elegantszych dzielnic. W ramach tej „gentryfikacji” któregoś dnia o świcie policjanci wypędzili homlesów. Park otoczono siatką z drutu wysoką na sześć stóp. Na bramie tego parku powiesiła się Antygona Głowackiego.
Antygona jest oczywiście z Sofoklesa. Jak tamta, chce wyprawić pogrzeb trupowi. Pochować go po bożemu, z dwiema świecami i stypą z kawałka sera umaczanego w miodzie. Ale trup został ukradziony albo raczej zabrany przez ambulans i wywieziony „na morgę”, jak wszystkie nie zidentyfikowane trupy w Nowym Jorku. Wrzuca się je potem do wspólnego dołu pod więzieniem. Ta nowa, trzydziestopięcioletnia Antygona z Portoryko chce wykraść trupa i pogrzebać go w Tompkins Square Park.
Obok portorykańskiej Antygony i trupa, który także na scenie, jest jeszcze dwóch homlesów: Pchełka i Sasza, warszawski cwaniaczek i Żyd z Petersburga. „Byli ludzie”, na dnie, jak u Gorkiego. Ale scena nie jest „piwnicą przypominającą jaskinię”, lecz ławką wśród krzaków Tompkins Square Park. Obok drzewo bez liści. Jaki to teatr? Ta ławka to jedyny adres, ostatnie miejsce w Nowym Jorku, jakie im zostało. Są tu od pięciu lat, może nawet i dłużej, sami już nie pamiętają. Są ze sobą, Pchełka kurczowo trzyma się Saszy, brzydzą się sobą, jak własną skórą w robactwie, ale jak można odejść z własnej skóry? Odchodzą i nie mogą odejść. Bo gdzie?
Po mojej maszynie chodzi w tej chwili mała mrówka, tam i z powrotem, i nie może odejść. Zgubiła ślad na powrót. Mała Pchła z Warszawy i Sasza, który kiedyś był, ale już wszystko jedno czym był, bo mu się teraz trzęsą ręce. Czekają. Na jakąś Jolę, która przyjedzie, albo na wizę. I trzyma ich, że rozpamiętują swoje Godoty i z nich szydzą.
Bez Becketta nie byłoby tych dwóch homlesów. Ale ważne, że odnalazł ich Głowacki na tej ławce w Tompkins Square Park na Dolnym Manhattanie. Dał im adres. Nie jest ważne, skąd ziarno, ale jaki chleb. Nie byłoby Balladyny bez Makbeta i Snu nocy letniej. Przyrównanie jest na wyrost, ale tak właśnie trzeba.
Czeka się zawsze. Nigdzie i wszędzie. Geniuszem teatralnym Becketta jest ukazanie sytuacji powszechnych. Pod drzewem bez liści albo na piaskowej wydmie. Estragonowi i Vladimirowi z Czekając na Godota śmierdzą nogi i rozmyślają, który z łotrów został zbawiony, ten po lewej, czy ten po prawej stronie Ukrzyżowanego. Czekają i siusiają. U Głowackiego rozmawiają o srebrnikach Judasza i także siusiają.
Raz jeszcze nieważny zaczyn, ale wypiek. Bez Czekając na Godota nie byłoby i Emigrantów Mrożka. Ci dwaj tam także są skazani na siebie, bo nie mają gdzie wrócić. Mrożek odnalazł ich w jakiejś ruderze za którymś z dworców berlińskich. Głowacki na tej ławce w Tompkins. Odkryciem dramatycznym jest czasem tylko nowy adres, właśnie ta ławka i nowe sprzężenie: Na dnie Gorkiego na ławce. Raz jeszcze: nie obyłoby się bez Becketta.
Nie przestaje mnie zdumiewać, że do nowego realizmu (światły Ket Puzyna powiedziałby może: do dojrzałego naturalizmu) prowadzi dramatyczna droga od tego, co może i zbyt pochopnie nazywaliśmy teatrem absurdu. Bo tylko w tej właśnie dykcji da się opowiedzieć walący się na nasze głowy świat. Tej poetyce absurdu zdrowo pomogła historia. I to nie tylko u nas; w obie strony za Odrą i Bugiem. Czekając na Godota Beckett nazwał tragikomedią. My ją poznaliśmy na własnej skórze.
Antygona z Dolnego Manhattanu dała dwóm z ławki niepełne dwadzieścia dolców, żeby sprowadzili nieboszczyka z nadbrzeża na Bronxie. Tam czekają w trumnach zbitych z desek na transport. Trumien na scenie jest dziesięć. Odbijali po kolei wieka, aż znaleźli podobnego. Ale Sasza miał złamane okulary, Pchełka atak epilepsji. I przywieźli innego trupa. Także miał brodę i Antygona nie poznała, kogo zakopali wspólnie pod ławką. Ale policja dowiedziała się, że zniknął z „morgi” jeden trup. Zaczęła szukać i znalazła na samym Manhattanie sześciu nieboszczyków. Rzecz zwykła w Nowym Jorku. Głowacki jest nie pobity w wymyślaniu absurdu. Ale Nowy Jork bije wszystkie absurdy. La rćalitć dćpasse lafiction.
Sasza miał jeszcze na początku emigracji żonę. Kupił jej komputer, bo przepisywała dla amerykańskiego profesora. Została z profesorem i z komputerem. Profesor dowiódł, że Szekspir był kobietą. Wzbudziło to chóry zachwytów. Co za odwaga! Co za inwencja! Ale na uroczystą akademię dla uczczenia wielkiego odkrycia przyszedł niespodziewanie Szekspir i dał kopniaka uczonemu. Pięknie wymyślone. Ale żeby wymyślone przez polską Głowę... Rok temu najpoważniejsze tygodniki pisały, że profesor z Yale odkrył, iż najstarszą część Biblii napisała kobieta. Z książęcego rodu na dworze Salomona. Ale trzeba przyznać, że ogłosił to odkrycie znakomity hebraista i dekonstruolog. Biedni absurdaliści! Co wymyślą, już się stało.
Tragikomedia nie przestaje być okrutna. Czasem bardziej okrutna od tragedii. Antygona z Manhattanu zanim się powiesiła na bramie okratowanego parku, została zgwałcona. Na scenie, ale za krzakami. Słychać jej krzyk, póki jej nie wsadzą knebla w usta. W parku zostaną tylko, ciągle na tej samej ławce, ci dwaj, którzy byli tam od lat, od początku. Już bez Antygony.
Vladimir: — To co, idziemy?
Estragon: — Chodźmy.
Nie ruszają się.
Ale nie zostaną. Bo policja zamknie park dla homlesów. Jest jeszcze u Głowackiego czwarta postać: Policjant. Wygłasza komentarze, prolog I epilog. Jak Chór w greckiej tragedii, jest Miastem. Głosem Miasta.
W zakończeniu Policjant zwraca się wprost do widowni: „I jeszcze jedna sprawa, która może Państwa zainteresować. Według ostatnich danych liczba homlesów w Nowym Jorku zwiększa się. I w końcu tego roku na każdych trzystu nowojorczyków przypadać będzie jeden bezdomny. To by znaczyło, że dzisiaj w teatrze jest co najmniej jedna osoba, która niedługo znajdzie się na ulicy. I ta osoba dobrze wie, o kim mówię. (Z uśmiechem): Życzę Państwu miłego wieczoru.
Jeszcze w ostatnich chwilach akcji, tuż przed jej gorzkim rozwiązaniem, Sasza i Antygona chcą zacząć wspólne życie. Dostać wizy, wyjechać. Bo stąd, jak mówi Sasza, „wyrzuciliby nas po tygodniu”. Nas? Ta sponiewierana przez życie portorykańska Antygona po raz pierwszy od lat usłyszała to słowo „nas”. Rzuciła się nagle „swojemu” Saszy na szyję.
Pytał mnie wielki amerykański socjolog, jacy są bohaterowie sztuki Głowackiego? Stryjkowski, kiedy go pytano, ile sobie liczy lat, odpowiadał: „Tyle, co wszyscy”. Jacy więc oni są? Tacy, jak my wszyscy. Zobaczyłem niespodziewanie serce Janusza.
Stary jestem, mało piszę, już niedługo mi także na wspólną „morgę”. Muszę się śpieszyć z sądami. Za trzy najważniejsze polskie sztuki ostatniego dwudziestopięciolecia uważam: Emigrantów Mrożka, Do piachu Różewicza I Antygonę w Nowym Jorku Głowackiego. Kropka!
5