96 Waverly Shannon Wyspa Harmony 1 Julia, czyli magiczne świato księżyca


Shannon Waverly

Julia, czyli magiczne światło księżyca

Tłumaczyła Hanna Wójt

Prolog

Koniec sierpnia 1987..

W powietrzu czuło się zmiany.

Julia Lewis dostrzegała ich zapowiedź choćby w blasku gwiazd rozświetlających niebo, w zapachu róż unoszącym się wokół, w brzęczeniu owadów nad wydmami. Najbardziej jednak zapowiedź zmian widoczna była na twarzach wszystkich jej przyjaciół zebranych przy ognisku w ogrodzie Cathryn Hill na uroczystości pożegnania lata.

Obecna była cała maturalna klasa plus kilku innych kolegów z tej samej szkoły, grono nastolatków dorastających razem w oazie spokoju, na niewielkiej wyspie Harmony, która dotąd była ich jedynym światem.

Tylko nieliczni mieli na niej pozostać. Dla reszty nadszedł czas wyjazdu. Szli na wyższe uczelnie, do szkół pomaturalnych albo po prostu do pracy, i Julia wiedziała, że nigdy już tu nie wrócą.

Mimo że liczba mieszkańców wyspy w sezonie letnim dochodziła do dziesięciu tysięcy, na stałe mieszkało tu niewiele ponad sześćset osób. Tak mała liczba wykluczała niektóre zawody: trudno, na przykład, było liczyć tu na posadę adwokata albo księgowego, nie można było zostać maklerem ani zawodowym sportowcem, modelką czy chirurgiem plastycznym. A już na pewno nie było szans na karierę w zawodzie prezenterki radiowej, a to dotyczyło Julii bezpośrednio.

Wyspa leżała na południowy wschód od Massachusetts i latem przeżywała najazdy zorganizowanych grup i turystów indywidualnych. Poza sezonem żyło się tu cicho i spokojnie.

Julia powiodła wzrokiem po twarzach oświetlonych ciepłym blaskiem płomieni: Lauren DeStefano, Amber Loring i Cathryn - jej trzy najlepsze przyjaciółki. Z całej czwórki jedna tylko Cathryn miała ściśle określone plany: zostawała na Harmony i wychodziła za mąż za chłopaka, w którym się kochała przez całą szkołę. Ustalono już nawet datę ślubu.

Lauren zamierzała wyjechać na zawsze. Jej rodzice właśnie sprzedali dom i opuścili już wyspę. Lauren miała studiować na uniwersytecie, a potem, jak sama mówiła, „robić duże pieniądze”. Amber planowała dwuletnie studia w pomaturalnej szkole dla sekretarek, a następnie pracę w jakiejś firmie.

Julia, dzięki rozmaitym stypendiom i finansowej pomocy Charliego i Pauline Slocumów, którzy zaopiekowali się nią po śmierci matki, również zamierzała uczyć się dalej. Wkrótce udawała się do Bostonu, żeby studiować dziennikarstwo w Emerson College.

Zawsze chciała pracować w radio; przez ostatnie dwa lata prowadziła własny program w lokalnej stacji, należącej do miejscowego dziwaka Prestona Fincha. Było to niezwykle cenne doświadczenie.

Pozwoliło jej odnaleźć się i wyjść z depresji po śmierci matki. Odkryła swoje powołanie i wiedziała już, co chce robić przez resztę życia.

Mimo to bardzo przeżywała fakt, że musi opuścić Harmony. Tutaj się urodziła, wychowała i tu dorastała; jak wszyscy stali mieszkańcy Harmony kochała swoją wyspę. Musiała jednak wyjechać w świat, żeby zdobyć doświadczenie i nauczyć się zawodu.

Pamiętała jeszcze ciężkie warunki panujące w jej rodzinnym domu. Matka pracowała od rana do wieczora, żeby jakoś związać koniec z końcem. Julia nie chciała tak żyć, nie chciała również pozostawać na utrzymaniu męża, być zależna od jego kaprysów i widzimisię. Jej własny ojciec przekazał jej przekonanie, że nie ma nic gorszego niż tego rodzaju sytuacja. Już w dzieciństwie postanowiła, że kiedy dorośnie, będzie samodzielna i niezależna.

Opuszczenie wyspy oznaczało jednak również rozstanie z przyjaciółmi. Już za nimi tęskniła; wiedziała, że przede wszystkim będzie jej brakowało Amber, która była jej przyjaciółką od serca.

Amber spojrzała na nią, zupełnie jakby usłyszała jej myśli.

- Dlaczego siedzisz taka zamyślona? - spytała.

- Trochę mi smutno, kiedy pomyślę, że pewnie po raz ostatni jesteśmy tak wszyscy razem.

Amber podciągnęła kolana pod brodę.

- Nie martw się, niedługo znowu się spotkamy. Cathryn już nas wszystkich zaprosiła na gwiazdkowe przyjęcie, jak co roku.

Julia w zadumie pokręciła głową.

- Lauren na pewno nie przyjedzie, a Barry będzie w wojsku i nie wiadomo, gdzie będzie stacjonował.

Amber również posmutniała.

- Nie pomyślałam o tym.

- A nawet jeśli się spotkamy, nie będziemy już tacy sami. Poznamy innych ludzi, będziemy mieli nowe zajęcia, kłopoty i problemy. Będziemy naprawdę dorośli i samodzielni.

Amber westchnęła.

- Dotychczas byłyśmy zawsze razem...

Julia skinęła głową.

- Tak, wszystko robiłyśmy razem.

Amber zapatrzyła się w ogień; jasne włosy otoczyły aureolą jej piękną, zamyśloną twarz. Przyjaciółki pod każdym względem bardzo się różniły, ale mimo to były sobie niezwykle bliskie.

- My się nigdy nie zmienimy - powiedziała po chwili Amber swoim zwykłym wesołym głosem. - Ty i ja na zawsze pozostaniemy takie same. Nawet kiedy nasze drogi się rozejdą, zostaniemy przyjaciółkami. Będziemy do siebie dzwonić i się odwiedzać. Przecież nasze szkoły będą od siebie oddalone tylko o czterdzieści mil.

Uśmiechnęła się szelmowsko i Julia odpowiedziała jej uśmiechem. Ogromnie chciała wierzyć, że tak właśnie będzie.

- Masz rację.

- Będziemy sobie chodzić do kawiarni i po zakupy - ciągnęła rozmarzona Amber - no i oczywiście będziesz moją druhną. Pamiętasz? Przyrzekłaś mi.

- A ty będziesz moją, o ile zmienię zdanie i nie zostanę starą panną. A jeśli zostanę, będziesz mi pomagała karmić koty.

Roześmiały się i zaczęły słuchać piosenki śpiewanej przy dźwiękach gitary przez Setha Connora. Po chwili jednak Amber wyjęła chusteczkę i wytarła oczy. Julia spojrzała na przyjaciółkę ze zdziwieniem.

- Co ci jest?

Ludzie na ogół uważali Amber za beztroską ślicznotkę, gdyż była bardzo ładna i zawsze się śmiała. Julia jednak wiedziała, że jej przyjaciółka wcale nie jest bezmyślna.

- Dziękuję ci za to, że jesteś - szepnęła Amber.

Julia poczuła, że coś ją dławi w gardle.

- To ja ci dziękuję...

Siedzący naprzeciwko nich po drugiej stronie ogniska Mike Fearing podniósł się z koca.

- Na mnie już czas; muszę wstać skoro świt.

Mike, podobnie jak jego ojciec, pracował na morzu i wypływał na łowiska bardzo wcześnie. Ich kuter stał przycumowany w zatoce.

- Ja też już pójdę - odezwała się Lauren. - Jutro odpływam pierwszym promem.

- Jest jeszcze bardzo wcześnie. - Cathryn próbowała ich zatrzymać. - Posiedźmy jeszcze trochę.

Bezskutecznie. Kilka innych osób podniosło się również.

- W takim razie widzimy się w grudniu - dodała Cathryn z rezygnacją w głosie.

- Tak, jasne...

- Na pewno...

- Do zobaczenia.

W niektórych głosach Julia wyraźnie wyczuła wahanie. Przyjaciele rozstawali się i coś ostatecznie się kończyło. Nie wiedziała, czy nazwać to dzieciństwem, czy młodością, ale jednego była pewna: coś dobiegło końca i odtąd wszystko będzie inaczej.

Jeszcze raz powiodła wzrokiem po wszystkich twarzach, tak jakby chciała raz na zawsze zapamiętać rysy, które widziała po raz ostatni. Potem powoli wstała i zaczęła składać koc.

W powietrzu czuło się zmiany.

1

Jedenaście lat później...

- Kto do mnie dzwoni?

Julia uniosła głowę znad konsoli i spojrzała na młodego producenta stojącego za szklaną szybą. Przez słuchawki usłyszała odpowiedź:

- Jakiś gliniarz. Powiedziałem, że jesteś zajęta, ale mówi, że poczeka, bo to ważne. Coś ty narozrabiała, Juleczko?

Sama nie miała pojęcia.

- Pewnie chodzi mu o ten bank, który obrobiłam w zeszłym tygodniu...

Producent wybuchnął śmiechem.

- W takim razie lepiej z nim pogadaj.

Julia włączyła mikrofon.

- Słyszeli państwo nasz nowy przebój „Nowhere to Run”. Zostańcie z nami w ten gorący dzień, dwudziestego szóstego września...

Mówiąc to, nie spuszczała wzroku z aparatury wykazującej natężenie dźwięku.

- Jest godzina piąta pięćdziesiąt osiem, a to znaczy, że za dwie minuty korek na Beverly Kane stanie się nie do zniesienia i czeka was przymusowy postój przy dźwiękach naszego radia. Zrobimy wszystko, żeby go wam umilić. A teraz ja, Julia Lewis, żegnam się z państwem, do jutra, do godziny pierwszej. Do zobaczenia, Los Angeles.

Wyłączyła mikrofon i zdjęła słuchawki.

- Jak zwykle, byłaś świetna. - Tym razem usłyszała głos producenta za pośrednictwem interkomu.

- Dzięki - odpowiedziała, nie patrząc na niego.

Lubiła swoją pracę i wykonywała ją jak mogła najlepiej, ale świadomość, że jej program ma wkrótce zostać „przeprofilowany w stronę jazzu”, zmniejszył nieco jej zapał. Wsunęła stopy w pantofle stojące pod konsolą.

- Julia! Pamiętaj, że dzwoni ten gliniarz!

Zupełnie jakby mogła o tym zapomnieć...

- Przyjmij telefon w studio D, tam będziesz miała spokój.

Sięgnęła po torebkę i opuściła pomieszczenie, z którego nadawała swój program.

Niewielkie i zakurzone studio D pełne było półek uginających się pod ciężarem starych taśm. Zapaliła światło, usiadła za stołem i sięgnęła po słuchawkę telefoniczną.

- Tu Julia Lewis, czym mogę służyć? Przepraszam, że musiał pan czekać.

- Cześć, maleńka! Wiesz, ile to czekanie kosztuje pracowitych mieszkańców Harmony?

- Charlie! - W jej głosie zabrzmiało zdumienie i radość. - Charlie! To naprawdę ty?

W słuchawce usłyszała śmiech.

- To naprawdę ja, Buziaczku.

Otworzyła usta, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Tak jakby fakt, że nagle za sprawą czarów znalazła się znowu na swojej wyspie, zepchnął ją gdzieś w rejony nierzeczywistości.

- Charlie! - wykrztusiła wreszcie. - O Boże... Powiedziano mi, że dzwoni jakiś gliniarz, a nie że chce ze mną mówić sam komendant!

- Chciałem ci zrobić niespodziankę.

- I całkowicie ci się udało!

Julia wygodnie rozparła się na krześle. Od dzieciństwa uwielbiała Charliego. Był wielki i mądry, a w jego ciepłych brązowych oczach dostrzegała zrozumienie już w czasach, kiedy razem z żoną, Pauline, przychodził w odwiedziny do jej matki. Najbardziej lubiła jego sposób mówienia: Charlie wymawiał słowa tak, jakby każde z nich miało uspokajającą moc.

„Spokojnie, nie przejmuj się, jeszcze się zobaczy, wszystko będzie dobrze... „

Fakt, że nigdy nie miała ojca, pogłębiał jej przywiązanie do Charliego Slocuma i idealizował jego obraz. Charlie był szlachetny i odważny, Charlie walczył ze złem i pilnował porządku. Jej uwielbienie wzrosło jeszcze z chwilą, kiedy po śmierci matki Slocumowie wzięli ją do siebie.

- Jak dobrze cię słyszeć, Charlie.

- Ja też się cieszę.

Ostatnio rozmawiali z sobą dwa lata temu, tuż po śmierci Pauline.

Julia nigdy nie pogodziła się z faktem, że nie mogła być na jej pogrzebie. Bardzo ją kochała, mimo że Pauline nie grała w jej życiu tak wielkiej roli jak Charlie. Wiadomość o jej śmierci dotarła do Julii z opóźnieniem; była właśnie w trakcie przeprowadzki z Mobile do Omahy.

- Co u ciebie? - zapytał Charlie i jednocześnie usłyszała stukot lodu w szklance, którą uniósł do ust.

- Wszystko w porządku, jakoś leci.

- Od razu tak sobie pomyślałem, kiedy na święta dostałem twoją kartkę z Los Angeles. Moja maleńka w Mieście Aniołów! Ostatnio pisałaś do mnie z Nebraski.

- Tak, ale tamta praca przestała mi się podobać.

Niemal zobaczyła jego myśli: „A która praca podobała ci się dłużej niż przez pół roku, maleńka?”

- A jak ci jest w Los Angeles?

- Cudownie - odrzekła z wymuszonym entuzjazmem. - To ogromne miasto, zupełnie nie do ogarnięcia...

Charlie nie wydawał się zachwycony.

- A tam, gdzie mieszkasz, jest bezpiecznie?

Uśmiechnęła się do siebie.

- Tak, i mam na miejscu korty, basen i salę gimnastyczną. Musisz kiedyś do mnie przyjechać, sam zobaczysz.

Charlie jakby nie dosłyszał zaproszenia.

- Masz kogoś?

Ukryła zniecierpliwienie.

- Nie.

- To oni tam są ślepi w tym Los Angeles?

- Charlie, mam mnóstwo przyjaciół, chodzę na randki, tylko nie mam nikogo na stałe.

Zwykle tak mu odpowiadała i na ogół mówiła prawdę. Dotychczas poważnie związana była jedynie z dwoma mężczyznami: z pewnym dentystą z Buffalo imieniem Brian i z Davidem, kolegą z radia w Mobile. Obaj byli przystojni, zamożni i obaj chcieli się z nią żenić. Nikt nie mógł zrozumieć, że nie skorzystała z propozycji i po prostu przeprowadziła się do innego miasta.

- A co z tym facetem z Buffalo? - nie ustępował Charlie.

- Nic, na Boga, przecież to było sześć lat temu...

- Wybacz staremu człowiekowi, że tak się dopytuje.

Po prostu chciałbym, żebyś była szczęśliwa.

- I jestem.

- Zawsze byłaś strasznie samodzielna - mruknął.

- I to mi zostało.

- A jak tam praca? - Zmienił temat na bezpieczniejszy. - Na razie jakoś ujdzie?

- Jest wspaniale. Właśnie to chciałam robić w życiu, dlatego wyjechałam z Harmony.

Charlie nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego właściwie opuściła wyspę. Ale jak mogła tam zostać? Przecież tam nie było dla niej żadnej przyszłości!

- A teraz powiedz, czemu zawdzięczam twój telefon.

- Julia też wiedziała, kiedy zmienić temat.

Usłyszała, że Charlie pociąga ze szklanki.

- Przepraszam, że dzwonię do ciebie do pracy, ale musiałem. Tutaj jest teraz dziewiąta wieczór i jestem wykończony, mam za sobą ciężki dzień. Chciałbym już się położyć, a nie chciałem zostawiać ci wiadomości na sekretarce.

- W porządku, słucham.

- Nie mam dobrych wieści, maleńka.

Julia zesztywniała.

- Ale o co chodzi?

- Ktoś tu u nas umarł.

- Kto? Preston Finch?

Tylko on przyszedł jej do głowy. Właściciel jej pierwszej stacji radiowej musiał mieć teraz grubo ponad siedemdziesiąt lat.

- Nie! Nasz dzielny Preston niedawno się ożenił.

- Ożenił się!

Nie mogła w to uwierzyć. Preston stanowił przecież część krajobrazu; był niezmienny jak skały, o które rozbijały się fale!

- Nabrała się na niego pewna turystka, bardzo ładna pani z New Jersey.

- Nie do wiary, ale skoro to nie Preston...

Znowu usłyszała stukanie lodu w szklance Charliego.

- Chodzi o kogoś... z twojej dawnej szkoły.

Julia znieruchomiała; tego się nie spodziewała.

- Z mojej szkoły?

Przecież to niemożliwe; jej koledzy są w jej wieku, mają dopiero po dwadzieścia dziewięć lat.

- O Boże...

W całej szkole była ich setka, a w jej klasie około dziesięciu osób. Wybór jest nieduży...

- Kto?

- Strasznie mi przykro, to... Amber - powiedział bardzo zmęczonym głosem.

Julia zastygła ze wzrokiem utkwionym w półki z zakurzonymi szpulami, które nagle zlały się w jedną szarą masę.

- Jesteś tam, maleńka?

Była, ale tak jakby jej nie było. Przecież to wszystko nie ma odrobiny sensu.

- Amber? Amber Loring?

- Tak, teraz nazywała się Davoll, po mężu.

- Przecież wiem! Byłam jej druhną!

Głos Charliego zrobił się bardzo łagodny.

- Bardzo mi przykro, ale musiałem ci to powiedzieć.

Jej rodzice mnie prosili, oni i tak już mają dość telefonów do załatwienia.

Julia go nie słuchała.

- Amber? - Głos jej się łamał. - Amber nie żyje?

- Tak, kochanie.

Straszna wiadomość wreszcie do niej dotarła. Poczuła się tak, jakby nagła błyskawica rozświetliła zakurzone studio.

- Nie! To niemożliwe... - -jęknęła.

- Znaleziono ją dzisiaj rano, piętnaście po siódmej naszego czasu.

Serce Julii załomotało.

Znaleziono ją? To znaczy, że... miała wypadek?

Wyobraziła sobie piękną twarz Amber pośród potrzaskanego szkła. A może czymś się zatruła? Albo miała jakiś atak?

- Jak to się stało?

Charlie przez chwilę milczał.

- Wszystko wskazuje na to, że... - zaczął z denerwującą powolnością.

- Możesz mówić wprost. Nie widziałyśmy się od lat, przyjaźniłyśmy się jako dzieci, ale teraz nasze drogi się rozeszły. Nie bój się, nic mi nie będzie.

- Wszystko wskazuje na to, że sama odebrała sobie życie.

Mimo dzielącej ich odległości Charlie musiał wyczuć, że jego słowa zrobiły na niej wielkie wrażenie.

- Wiem, kochanie, że to straszne. Była taka młoda...

Julia poczuła, że ogarnia ją niekontrolowane drżenie.

Przytrzymała się brzegu stołu.

- Jak... ona to zrobiła?

- Zastrzeliła się.

- Co takiego?

- Strzeliła sobie w głowę.

- Czy mówimy o Amber Loring, tej samej dziewczynie, która przed każdym wyjściem spędzała dwie godziny przed lustrem, żeby ładnie wyglądać?

- Kochanie, ja wiem...

- Nic nie wiesz, Charlie, przecież ona... - Julia zakryła oczy dłonią. - Co ja mówię... Nie chciałam powiedzieć, że była próżna. Nie, ona po prostu zawsze bardzo dbała o swój wygląd.

- Rozumiem.

- Popełniła samobójstwo? Niesamowite...

- Nikt nie może w to uwierzyć.

Julia nagle poczuła, że ogarnia ją gniew.

- Ja też nie mogę w to uwierzyć! Przecież to... absurdalne! Miała przed sobą całe życie. Była śliczna, miała mnóstwo przyjaciół, rodziców, może niezbyt bogatych, ale przecież miała w nich oparcie... Była szczęśliwa.

- To było dawno.

Julia drgnęła. Charlie ma rację; jej gniew z wolna opadał.

- Tak, upłynęło dużo czasu, dawno mnie tam nie było.

Charlie... - szepnęła.

- Słucham, kochanie.

- Dlaczego ona się zabiła?

- Dlaczego?

- Tak.

Na chwilę zapadła cisza. Wiedziała, że Charlie nie może jej tego tak po prostu wyjaśnić jak dawniej.

- Nie wiem, Buziaczku. Kiedy ktoś popełnia samobójstwo, nie zawsze wiadomo, dlaczego to robi.

- Nie zostawiła żadnego listu?

- Nie.

- Nic nikomu nie powiedziała?

- O ile wiem, nie.

Julia przeczesała ręką włosy.

- Przecież musi coś być.

- Skoro koniecznie chcesz wiedzieć... - zaczął powoli. - Znaleźliśmy w jej apteczce środki antydepresyjne.

- Amber miała depresję?

- Na to wygląda.

Julia wzruszyła ramionami.

- Niemożliwe. Zawsze była taka radosna, taka... beztroska.

- Ostatnio trochę się zmieniła.

- Nie rozumiem.

- Mam na myśli jej rozwód, i w ogóle.

Pokój wokół Julii zawirował.

- Amber się rozwiodła?

- Prawie. Ona i Bruce byli w trakcie rozwodu, za miesiąc miał być koniec. Nie wiedziałaś o tym?

- Nie.

- Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałaś?

- Dość dawno. - W jej głosie zabrzmiało poczucie winy.

- Jakiś rok temu coś się między nimi popsuło, zresztą Bruce nigdy nie był łatwy...

Julia przełknęła ślinę. Trudno jej było pogodzić się z myślą, że Amber, wesoła, uśmiechnięta Amber przeżywała podobny dramat.

- Wiesz już, kiedy będzie pogrzeb?

- Za trzy dni, w poniedziałek, a co? - Charlie na chwilę przerwał, a potem zapytał: - Zamierzasz przyjechać?

- Sama nie wiem. Nie wiem, czy będę się mogła zwolnić z pracy.

Charlie westchnął.

- Taka podróż musi być strasznie droga.

Nie odpowiedziała. Czuła, że Charlie czeka.

- Oczywiście, że przyjadę - oświadczyła. - Przecież nie mogę nie przyjechać.

Po głosie zorientowała się, że Charlie się uśmiecha.

- Strasznie się cieszę, Buziaczku. Tak dawno cię nie widziałem.

- Dokładnie siedem lat - uściśliła, uśmiechając się smutno - od ślubu Amber. Ja też się cieszę, że cię zobaczę.

- Kiedy przylecisz?

- Nie wiem, muszę zarezerwować bilet.

- Zadzwoń do mnie, jak coś będziesz wiedziała. Wyjadę na lotnisko.

- Nie musisz...

- A gdzie chcesz mieszkać?

- Nie mam pojęcia.

- Twój dawny pokój zawsze jest do twojej dyspozycji, chociaż szczerze mówiąc, od śmierci Pauline w domu jest straszny bałagan.

- Nie szkodzi, zatrzymam się w hotelu.

- Nie ma mowy. Poczekaj, przecież możesz się zatrzymać w domu Prestona!

- Jak to?

- Jego dom stoi pusty, odkąd państwo młodzi w czerwcu wyjechali w podróż poślubną. Jeżdżą po całym kraju z przyczepą. Ostatnio Preston dzwonił do mnie z Montany. W lecie dom jest wynajmowany, ale teraz nikt tam nie zagląda oprócz mnie.

- Przecież nie mogę mieszkać w cudzym domu!

- Niby dlaczego? Stary będzie szczęśliwy, że się u niego zatrzymasz.

Julia poddała się. Kiedy Charlie postanowił kogoś uszczęśliwić, nie było innego wyjścia, jak mu na to pozwolić.

- Dobrze, zamieszkam w domu Prestona - rzekła zrezygnowana, wznosząc oczy do nieba.

Swoją drogą niepotrzebnie się tak opierała. Dom był stary i przytulny, a widok, jaki się z niego roztaczał, należał do najpiękniejszych na całej wyspie. A ponadto... tam właśnie znajdowała się lokalna radiostacja, ta sama, w której Julia debiutowała jako szesnastolatka.

- W takim razie zaraz do niego dzwonię.

- Dzięki, Charlie.

- Nie ma za co.

- I dziękuję, że do mnie zadzwoniłeś.

- Szkoda tylko, że musiałem to zrobić w takich okolicznościach.

Twarz Julii poszarzała.

- Tak, szkoda - szepnęła.

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. Przy odrobinie szczęścia złapie jeszcze szefa w biurze. Poprosi go o dwa tygodnie urlopu; nie ma sensu odbywać tak dalekiej podróży tylko po to, żeby na drugi dzień wracać.

Przez chwilę siedziała jeszcze bez ruchu, jak skamieniała, próbując coś z tego wszystkiego pojąć. Zrozumienie jednak nie nadchodziło. Zamiast niego napłynęły obrazy: Amber siedząca nad książką w szkolnej ławce, pochylona, odgarnia jasne włosy; obie wędrują do szkoły przez zaspy śniegu; Amber śmieje się, lekko mrużąc oczy...

Łzy popłynęły jej po policzkach. To prawda, ostatnio ich drogi się rozeszły, ale przecież łączyło je tak wiele. Nie kończące się rozmowy, wspólne wycieczki, wypożyczane sobie stroje, obcinanie włosów. Wszystko to składało się na obraz wspólnego życia, którego nic nie mogło zastąpić, a które teraz odpływało w zamkniętą raz na zawsze przeszłość.

Amber odeszła i Julia wiedziała, że nic nie wypełni pustki, którą po sobie pozostawiła.

Sposób, w jaki Amber umarła, zwiększył ból po jej stracie. Dlaczego to zrobiła? Co ją do tego skłoniło? Czy nikt nie mógł jej pomóc? Dlaczego nikt nie zauważył sygnałów, że dzieje się coś niedobrego?

Julia pochyliła głowę, czując, jak ogarniają ją wyrzuty sumienia. Ona też mogła pomóc przyjaciółce, mogła częściej do niej dzwonić; wtedy wiedziałaby, co się z nią dzieje. Nie zrobiła tego i teraz będzie musiała z tym żyć.

Wytarła nos chusteczką. Nie mogła sobie wyobrazić pogrzebu Amber; przecież Amber mogła jeszcze żyć tak długo...

Sięgnęła po jedną z zakurzonych taśm i puściła ją; zabrzmiały dźwięki muzyki.

Wyprostowała się. Widocznie nie znała prawdziwej Amber, słabej i bezbronnej, skłonnej do depresji i rozpaczy. A może Amber po prostu zmieniła się w ciągu ostatnich lat; nie widziały się tak długo, a trudno przypuszczać, że tam na wyspie wszystko trwa w stanie jakiejś dziwnej hibernacji.

To dobrze, że postanowiła pojechać na Harmony. Spotka dawnych przyjaciół, porozmawia z ludźmi, może nawet dowie się od rodziców Amber czegoś, co choć w części pozwoli jej zrozumieć to, co się stało.

Muzyka, którą machinalnie puściła, właśnie umilkła. Julia odłożyła taśmę na półkę i sięgnęła po następną.

Pojedzie na pogrzeb, uczci pamięć przyjaciółki, ale przede wszystkim postara sieją zrozumieć. Pozna prawdę albo przynajmniej spróbuje wprowadzić pewien ład w chaos, który nagle zapanował w jej świecie.

Przymknęła oczy i pogrążyła się w napływającej falami muzyce. To był jej żywioł. Muzyka towarzyszyła jej zawsze, dzięki muzyce mogła przetrwać najgorsze chwile.

Lekko poruszyła ustami, wymawiając słowa słuchanej piosenki. James Taylor śpiewał o ulewnym deszczu i słonecznym żarze. Julia poczuła ciepło łez na policzkach.

Zawsze myślałam, że jeszcze kiedyś się spotkamy, Amber...

2

Kelly Carter przeciągnęła się jak kotka.

- Jakie masz plany na weekend, Ben? - zapytała, spoglądając zalotnie na siedzącego po drugiej stronie stołu Bena Granta, właściciela i wydawcę „Island Record”, jedynego tygodnika na wyspie Harmony.

Ben zsunął okulary do czytania na czubek nosa i skrzyżował ręce na piersi. Redaktor naczelny powinien mieć dobre stosunki z zespołem. Uważał jednak, że wspólnie zjedzona w redakcji pizza całkowicie wystarczy. Zawsze tak robili w piątek wieczór, kiedy kończyli pracę.

Wszyscy już wyszli, została tylko Kelly.

- Mam zamiar popływać trochę kajakiem - odpowiedział wymijająco.

- A co robisz wieczorem?

Kelly była bardzo atrakcyjna i bardzo młoda; Ben miał prawie trzydzieści sześć lat i doświadczenie mówiące, że nie wolno się wdawać w romanse ze swoimi najlepszymi reporterkami.

Kelly przejęła prowadzenie.

- Mam pewien pomysł... - ciągnęła, nie zrażona jego milczeniem. - Zapraszam cię do siebie, obejrzymy sobie jakiś film, zjemy coś... Co ty na to?

- Pomysł nie jest zły.

Rzeczywiście, sam pomysł był niezły, ale Ben wiedział, że dalszy ciąg będzie gorszy. Spędzą razem noc, jedną albo dwie, a potem zaczną się kwasy i wspólna praca stanie się niemożliwa. Do tego Ben nie chciał dopuścić. Nareszcie miał swoją własną gazetę, wszystko szło doskonale i czuł, że jego marzenie wreszcie się urzeczywistnia. Nie poświęci tego dla przelotnego flirtu.

Wyspa urzekła go od pierwszej chwili. Przyjechał na Harmony przed dwoma laty z przyjaciółmi na wycieczkę. Pracował wówczas w bostońskim „Globe”. Rok temu przeprowadził się na wyspę, wprawiając w zdumienie rodzinę i przyjaciół, nie mogących pogodzić się z faktem, że można tak, bez wyraźnego powodu, porzucić doskonałą posadę i wielkie miasto.

Miesiące, które spędził na Harmony, utwierdziły go w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję. Głównym jej powodem była oczywiście gazeta. Koledzy z „Globe” uważali, że zwariował, kupując jakiś nikomu nie znany tygodnik w zapadłej dziurze. On jednak był szczęśliwy.

Praca sprawiała mu satysfakcję, a życie na wyspie, gdzie panował ład i spokój, jakiego zawsze łaknął, radowało go z każdym dniem bardziej. Ben Grant wiedział, że dobre pismo można robić wszędzie, wiedział również, że on chce je robić właśnie tutaj.

- Co ty na to?

Kelly zmysłowo dotknęła jego ramienia.

Może to kwestia wieku, ale nie miał ochoty na krótki romans. Może to rodzinne... Ben pochodził z rodziny, w której ludzie wiązali się z sobą raz na zawsze i dotrzymywali sobie wierności do końca życia.

Kłopot w tym, że dotychczas nie spotkał nikogo, z kim chciałby zostać dłużej. Był zmęczony przelotnymi fascynacjami; może przeżył ich zbyt wiele, a może nie był zdolny do trwalszego uczucia.

Kelly czekała na odpowiedź.

- Przykro mi, ale muszę ci odmówić, Kelly.

- Dlaczego?

Postanowił być szczery.

- Nie można mieszać przyjemności z obowiązkami.

Uśmiech na twarzy Kelly zgasł. Widać było, że jest jej przykro.

- Tak tylko chciałam...

- Nic się nie stało, a teraz kończymy i zamykamy interes.

Kiedy wyszła, wstał i podszedł do okna, żeby zaciągnąć żaluzje.

Wtedy w zapadającym zmroku ujrzał człowieka, który właśnie przechodził przez jezdnię, zmierzając wprost do budynku redakcji. Rozpoznał jednego z młodych policjantów, których w czasie sezonu przysyłano na wyspę, żeby wzmocnić nieco miejscowe siły.

Otworzył drzwi, nie czekając, aż policjant zapuka.

- Dobry wieczór, czym mogę służyć?

Młody człowiek był w cywilu.

- Przepraszam, właściwie myślałem, że już nikogo nie ma. Ale potem zobaczyłem światło... - Miał zmęczony wzrok i znużenie w głosie. - Czy mógłbym chwilę z panem porozmawiać?

Ben poczuł, jak instynkt podpowiada mu, że ta wizyta może okazać się ważna.

- Oczywiście, proszę wejść.

Młody człowiek wszedł i przez chwilę w milczeniu przyglądał się komputerom, drukarkom i stertom papieru. Redakcja mieściła się na parterze stuletniego budynku w centrum miasta, gdzie dawniej były magazyny. Ben miał mieszkanie tuż obok.

Wyciągnął rękę do przybysza.

- Miło mi poznać, jestem Ben Grant.

- Scott Bowen.

Podeszli do biurka; Ben schował nie dopitą butelkę szampana.

- Mieliśmy tutaj taką małą uroczystość - wyjaśnił.

- Dziś właśnie mija pierwsza rocznica mojego dyrektorowania. Zespół redakcyjny postanowił to uczcić.

Policjant z roztargnieniem pokiwał głową.

- Dziwi mnie, że pan jeszcze nie wyjechał z wyspy - powiedział Ben, układając papiery w segregatorze. - Myślałem, że wszyscy młodzi policjanci opuścili już Harmony; sezon przecież się skończył.

- Tak, większość moich kolegów już wyjechała, ale kilku zostaje jeszcze na wrzesień.

- Rozumiem, we wrześniu są jeszcze turyści.

Poprawił stojące na biurku zdjęcie siostrzeńców i spojrzał pytająco na Scotta.

- Ja również wyjeżdżam - wyjaśnił.

- I dokąd się pan udaje?

Wiedział, że większość młodych policjantów odbywających praktyki na wyspie traktuje ten pobyt jako wakacje i wstęp do poważniejszej pracy w jakimś innym miejscu.

- Jadę w okolice Bostonu. Mam służyć w Wellington Police Force.

- Gratuluję, to bardzo dobre miejsce.

Chłopak uśmiechnął się, ale widać było, że myślami przebywa gdzieś daleko.

- Dziękuję.

Ben odczekał chwilę.

- Słyszał pan o tym samobójstwie?

Ben skinął głową.

- Tak, miałem telefon z domu pogrzebowego.

Zwykle zawiadamiała go o tym policja.

- Okropne, prawda? Była taka młoda.

- To było straszne.

Chłopak powiedział to z takim przejęciem, że Ben spojrzał na niego uważnie.

- Nie znałem jej - oznajmił. - To znaczy, widziałem kilka razy, to wszystko...

- Byłem pierwszy na miejscu wypadku - przerwał mu Scott.

- Rozumiem.

- Miałem służbę od północy do ósmej rano, dlatego właśnie mnie wezwali.

- Był pan już kiedyś wzywany do samobójcy?

- Nie, nigdy. Pierwszy raz widziałem coś takiego.

I dlatego przyszedłeś z kimś o tym porozmawiać... Rozumiem, pomyślał Ben i poczuł się jak stary wyga, do którego młodzież przychodzi ze sprawami, z którymi sama nie potrafi się uporać. Było to jednocześnie miłe i na swój sposób przygnębiające.

- Właśnie dlatego przyszedłem do pana, panie redaktorze. - Scott spojrzał mu w oczy i Ben zrozumiał, że jego przypuszczenie było niesłuszne. - Jestem na tej wyspie już po raz trzeci i znam to pismo. Odkąd pan je kupił, zrobiło się bardzo dobre. Jest pan świetnym fachowcem.

- Robię, co mogę - bąknął Ben ze zdziwieniem.

- Robi pan znacznie więcej. Robi pan świetną robotę.

Pańskie wstępniaki są po prostu... - przez chwilę szukał właściwego słowa - ... dobre. Ludzie wiele o nich mówią.

- Dziękuję - powiedział Ben, nie kryjąc zadowolenia.

- Od razu widać, że pana naprawdę obchodzi to, co się tutaj dzieje, życie ludzi, opieka zdrowotna, ekologia, płace. Pan się nie boi mówić o tym, co ważne, nawet jeśli to wzbudza kontrowersje.

- Listy od czytelników świadczą, że ludzie tego potrzebują.

- Właśnie.

Wiedział, że chłopak nie przyszedł tu po to, żeby mu winszować dobrze prowadzonego tygodnika; postanowił mu pomóc.

- Co to ma wspólnego z tym dzisiejszym samobójstwem?

Scott pokręcił, głową.

- Bardzo mi trudno o tym mówić, bo komendant tutejszego posterunku, Slocum, to przyzwoity facet. Zawsze był dla mnie bardzo dobry, wystawił mi świetną opinię i w ogóle...

Ben wyprostował się.

- Chodzi o Charliego Slocuma?

Scott skinął głową.

- A dokładnie?

- Powiedzmy, że mój szef mógł dziś rano trochę bardziej przyłożyć się do pracy.

- Nie rozumiem.

Scott nerwowo przełknął ślinę.

- Po pierwsze, nawet nie kazał zrobić sekcji zwłok.

Wiedział pan o tym?

- W przypadku samobójstw chyba zawsze przeprowadza się sekcję?

- Nie wszędzie. Jak widać, tutaj nie.

Ben zrozumiał, że oto pojawił się „temat”.

- Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć.

Młody człowiek jakby tylko na to czekał. Opowiedział Benowi o sąsiedzie, który podczas porannego joggingu zauważył coś niepokojącego i zajrzał przez okno do domu Amber, a potem natychmiast pobiegł do jej rodziców, mieszkających kilka domów dalej. Zadzwonili na policję i...

- I wtedy pan pojawił się na scenie - wtrącił Ben, żeby rozładować jakoś sytuację, ponieważ głos młodego policjanta wyraźnie zadrżał.

- Tak, ja.

- Co było dalej?

- Kiedy wszedłem, jej rodzice już tam byli. Nie czekali na policję.

Ben milczał.

- To było okropne. Najpierw musiałem ich uspokoić, potem zadzwoniłem na posterunek, żeby zapytać, czy komendant już do nas jedzie.

- I co?

- Dyżurny powiedział, że tak.

- Szybko dojechał?

- Zabrało mu to jakieś dwadzieścia minut.

Ben pomyślał, że Slocum nie bardzo się śpieszył, i wyczuł, że młody człowiek sądzi tak samo.

- Co pan w tym czasie robił?

- Sporządziłem raport, takie tam, wie pan, o której znaleziono ciało, jaka była pogoda i tak dalej.

- Obejrzał pan ciało?

- Tylko pobieżnie. Rozejrzałem się też po sypialni i łazience.

Przez chwilę nic nie mówili.

- W końcu komendant przyjechał, porozmawiał z rodzicami... denatki, tak jakoś po przyjacielsku, jak to sąsiedzi, myślę, że to dobrze, chociaż...

- ... za mało oficjalnie?

- Tak. Potem zapytał, jak ich córka ostatnio się czuła, jak się zachowywała, kiedy widzieli ją po raz ostatni, i tak dalej.

Państwo Loring niewiele mieli do powiedzenia. Córka odwiedziła ich poprzedniego wieczoru, ale nic nie zauważyli.

Powiedzieli, że ostatnio leczyła się na nerwy, właśnie tak to określili, ale teraz już wszystko było dobrze. Znalazłem w łazience jakieś środki uspokajające, w tym Valium.

Następnie zrobił kilka zdjęć z miejsca tragedii, a Slocum „pokręcił się” po mieszkaniu i zadał kilka zdawkowych pytań. Z tonu Scotta jasno wynikało, że nie ceni sobie zbytnio śledczych umiejętności szefa.

- Potem zadzwonił do centrali. - Głos młodego człowieka drgnął. - Po prostu wziął do ręki słuchawkę, nie zabezpieczył odcisków palców ani innych śladów... Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Benowi przemknęło przez głowę, że doświadczenie Scotta nie jest chyba zbyt duże.

- Zadzwonił po lekarza sądowego, tak?

- Tak, ale nie słyszałem całej rozmowy, bo posłał mnie po coś do samochodu. Kiedy wróciłem, zapytałem, kiedy przyleci lekarz. Odpowiedział, że wcale nie przyleci, bo nie ma takiej potrzeby, i wcale nie będzie sekcji.

- Zapytał pan dlaczego?

- Oczywiście. Powiedział, że rozmawiał z lekarzem sądowym przez telefon i doszli do wniosku, że to nie jest konieczne. Słyszy pan? Tak po prostu: to nie jest konieczne.

Ben zachował spokój.

- To wszystko? Nie powiedział nic więcej?

- Owszem, bąknął coś o braku funduszy, cięciach budżetowych, jednym słowem nie ma pieniędzy ani czasu na takie fanaberie.

Ben przez chwilę bawił się piórem.

- Trochę go rozumiem. To może się wydać bezduszne, ale brak funduszy nieraz...

- Wiem, co pan chce powiedzieć, ale przecież jak trzeba coś zrobić, to jakieś wyjście musi się znaleźć. Powiedziałem mu to, a on odpowiedział, że to dla rodziny był tak potworny szok, że jeśli można im czegoś oszczędzić, to przede wszystkim trzeba to zrobić.

- Coś w tym jest.

Młody człowiek energicznie pokręcił głową.

- Nie. To nie jest wytłumaczenie. Istnieje pewien tryb postępowania w takich przypadkach i należy to honorować. Oficer policji nie ma prawa naginać rzeczywistości do swoich potrzeb i opuszczać pewnych etapów śledztwa.

Ben był tego samego zdania, ale na razie zachował to dla siebie.

- Kto sporządził akt zgonu?

- Doktor Winters z tutejszego szpitala. Komendant zadzwonił do niego zaraz po rozmowie z lekarzem sądowym. Doktor Winters dość dokładnie obejrzał ciało, ale przecież on nie jest anatomopatologiem. Wypisał akt zgonu, jako przyczynę podał samobójczy strzał w głowę, i koniec. Potem zabrali ją do kostnicy.

Ben przetarł dłonią czoło.

- Nie wiem, czego się pan po mnie spodziewa.

To nie był materiał na reportaż; brakowało faktów, a samo samobójstwo, ze względu na rodzinę i przyjaciół ofiary, nie mogło stać się tematem publicznej debaty.

Młody człowiek ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.

- Sam nie bardzo wiem. Pana przy tym nie było, a nie napisze pan przecież artykułu o czymś, czego pan nie widział. Nawet jeśli chodzi o niechlujnie prowadzone śledztwo.

- A pan sam też nie chce nigdzie tego zgłaszać?

- Moi zwierzchnicy nie byliby zachwyceni. - Zawahał się. - Przepraszam, że przyszedłem zwalić kłopot na pana, ale ja jutro stąd wyjeżdżam, a wiem, że pan już wcześniej coś zarzucał komendantowi.

- Jest pan pewien, że w tym przypadku można mu zarzucić coś konkretnego?

Scott skinął głową.

- Prawda wygląda tak, że komendant Slocum z sezonu na sezon pracuje coraz gorzej. Jestem tu po raz trzeci i widzę zmiany na gorsze. On od pewnego czasu pije.

Nigdy nie pije alkoholu w pracy, ale kiedy przychodzi, czuje się od niego whisky na odległość, mimo że żuje gumę miętową, żeby zabić zapach. Nie wiem, może jest już zmęczony i powinien iść na emeryturę.

Uniósł głowę i spojrzał Benowi prosto w oczy.

- Wiem tylko, że dopóki Charlie Slocum jest na wyspie komendantem policji, wszystko może się zdarzyć, nawet morderstwo.

Ben poczuł dreszcz podniecenia.

- O czym pan mówi? Albo o czym pan nie chce mówić?

Scott zaczął się wycofywać.

- Nie mam na myśli nic konkretnego. Po prostu zdziwiły mnie jego czynności śledcze i pomyślałem, że ludzie nie są tu bezpieczni.

Oczy Bena zwęziły się.

- I co jeszcze?

Scott odwrócił wzrok.

- Niech pan powie, skoro już pan zaczął.

Ben wstał zza biurka i obszedł je dokoła.

- Sam nie wiem, może to rzeczywiście było samobójstwo, może pani Davoll naprawdę miała depresję, może nie mogła pogodzić się z myślą o rozwodzie, ale...

- Ale... ?

- Nie wiem, mam takie przeczucie. Myślę, że kobiety nie strzelają sobie w głowę. Kobiety chyba nie biorą do tego broni. Zwłaszcza kiedy mają apteczkę pełną środków nasennych.

- Jakich środków? Uspokajających? Przeciwbólowych? Antydepresyjnych?

- Takich zwyczajnych, valium i coś jeszcze.

- To także bywa skuteczne, prawda?

- Oczywiście.

A do tego bardziej estetyczne, pomyślał Ben.

- Jak pan wie, kobiety ostatnio bardzo się zmieniły, zwiększyła się również liczba samobójstw dokonywanych przez kobiety przy użyciu broni palnej - wyrecytował głośno.

Scott pokręcił głową.

- Nie tutaj, nie na Harmony. Tutaj wszystko jest opóźnione o jakieś trzydzieści lat. Ponadto jest coś jeszcze. Na stoliku przy łóżku zobaczyłem dwa bilety na koncert Stinga. Komendant nie zwrócił na to uwagi, ale ja mam siostrę w wieku tej kobiety, więc wiem, że żadna się nie zabije, jak ma szansę zobaczyć Stinga.

Ben o mało się nie uśmiechnął. Wszedł w cień, gdzie nie dosięgało go światło lampy, i stamtąd spojrzał na młodego człowieka.

- Pan myśli, że ktoś ją zabił?

Sam nie wierzył, że mógł o to zapytać. Przecież na tej wyspie nikt nikogo nie mógł zabić. Harmony jest oazą spokoju i bezpieczeństwa. Tutaj nigdy nic się nie dzieje.

- Nie, ale mam pewne wątpliwości. A skoro nie przeprowadzono sekcji, te wątpliwości pozostaną na zawsze.

Ben wysunął się z cienia.

- Pozostaną na zawsze - powtórzył cicho Scott.

- Będę o tym pamiętał, ale nie mogę przyrzec, że coś się da zrobić. Dlaczego pan nie chce oficjalnie zażądać sekcji zwłok?

- Mam wystąpić przeciwko komendantowi?

- Tak.

Widać było, że chłopiec wolałby, żeby ktoś zrobił to za niego. Odwrócił oczy.

- Nie znam wszystkich formalności, nie wiem, jak to się robi - rzekł wymijająco.

- Ja też nie wiem, ale mogę panu dać kilka telefonów, pod którymi wszystko panu wyjaśnią.

Scott zawahał się.

- Dobrze, proszę - powiedział w końcu.

Ben zajrzał do kartoteki i szybko coś napisał. Scott wziął od niego kartkę i schował ją do tylnej kieszeni spodni. Podziękował, a Ben pomyślał, że kartka zaraz wyląduje w najbliższym koszu na śmieci.

Odprowadził młodego policjanta do drzwi i otworzył je. W gęstej mgle światło latarni ulicznych wydawało się dochodzić z jakiegoś odległego lądu. Z knajpy na rogu usłyszeli dźwięki muzyki.

- To jazz - powiedział Scott. - Jak widać, wyspa bardzo szybko się zmienia.

W jego głosie zabrzmiała ironia.

- Mam nadzieję, że pańska ostatnia noc na Harmony upłynie spokojnie - rzekł życzliwie Ben.

- Oby. - Scott wyciągnął do niego rękę. - Bardzo dziękuję, że mnie pan wysłuchał.

- Od tego jestem. - Ben uśmiechnął się skromnie.

Potem patrzył, jak młody człowiek kieruje się w stronę zatoki i wsiąka w mgłę. Znowu pomyślał o sobie jako o doświadczonym, mądrym człowieku, jakim zapewne jest w oczach tego dwudziestolatka. Doświadczenia mu nie brakowało, ale mądrości? Mądry chyba nie był, w tej chwili był tylko zmęczony i smutny.

Zaatakować Slocuma? Zarzucić mu zaniedbanie obowiązków służbowych? Nic trudnego. Charlie Slocum należy do starej gwardii „wyspiarzy”, którzy rządzą się własnymi prawami i patrzą na ludzi z zewnątrz jak na zło konieczne. Ich zdaniem tylko mieszkańcy wyspy z dziada pradziada mają prawo wypowiadać się na jej temat. Tylko oni wiedzą, co jest dobre, a co złe. Reszta się nie liczy.

Sami najlepiej damy sobie radę, nikogo nie potrzebujemy - tak brzmiało ich motto. Ben nieraz je słyszał.

Charlie Slocum postanowił nie ranić jeszcze bardziej rodziców Amber i Ben go rozumiał. Chciał im zaoszczędzić cierpienia.

Ale kto pomyśli o samej Amber? Kto zastanowi się nad powodami, które ją pchnęły do straszliwego czynu? Kto wyjaśni tajemnicę jej śmierci? I kto - jeśli to nie jest samobójstwo - zapewni bezpieczeństwo mieszkańcom wyspy?

Ben spojrzał prosto w opary mgły. - Stało się. Tylko jeszcze nie wiem co.

3

Julia przyleciała na wyspę w niedzielę, w przeddzień pogrzebu. Po długiej podróży z Los Angeles czekała w Bostonie dwie godziny na połączenie lotnicze z Harmony. Mały samolot wystartował z Logan o piątej po południu; na miejscu miał wylądować w porze kolacji.

Czuła narastający niepokój. Nie lubiła pogrzebów, a ten zapowiadał się wyjątkowo ciężko. Najgorsze było to, że podświadomie przez cały czas oczekiwała, że Amber wyjdzie po nią na lotnisko, razem pójdą na pogrzeb i wzajemnie będą się wspierać w najtrudniejszych chwilach.

Potem nagle zjawiało się przypomnienie, że to ma być pogrzeb Amber, i serce Julii przeszywał ból.

Skierowała wzrok w stronę okna, żeby choć przez chwilę oderwać się od posępnych myśli. Próbowała wyobrazić sobie, jak obecnie wygląda stary dom Prestona i jak to będzie, kiedy Charlie wyjedzie po nią na lotnisko.

Ta ostatnia myśl była najprzyjemniejsza. Cudownie będzie znowu spotkać Charliego. Odegrał w jej życiu niezwykle ważną rolę; po śmierci matki bez niego nie dałaby sobie rady.

Charlie interesował się jej szkołą, pomagał, gdy miała kłopoty, cieszył się z jej osiągnięć, a kiedy miała ochotę wypłakać się na czyimś ramieniu, ramię Charliego zawsze było w zasięgu jej łez.

Komendant Slocum cieszył się na wyspie ogromną popularnością, ale dla Julii był kimś zupełnie wyjątkowym. Dawał jej prezenty na Boże Narodzenie, prowadzał do kina i na minigolfa, a kiedyś nawet, razem z Pauline, zabrali Julię do Disneylandu.

Jego opieka bywała czasem dokuczliwa. Julii jako nastolatce nieraz doskwierała jego zbytnia dociekliwość; Charlie, żeby ochronić ją przed kontaktem z narkotykami i alkoholem, ograniczał jej wyjścia, ostro krytykował chłopców, którzy jej się podobali, i wychwalał takich, którzy nie byli w stanie wzbudzić jej zainteresowania.

Przede wszystkim jednak zaprowadził ją do studia, gdzie Preston „robił radio”.

Słowem, był dla niej ojcem i matką w jednej osobie. Własnego ojca nie znała, a matka była zbyt zapracowana, żeby poświęcać jej wiele czasu. Kiedy wieczorem wracała z pracy, zasypiała przed telewizorem.

Charlie wzbudził jej zainteresowanie światem i była mu za to wdzięczna. Ponadto bardzo go szanowała. Charlie Slocum wykonywał zawód policjanta z samozaparciem i poświęceniem; prywatnie był doskonałym mężem, opiekunem i przyjacielem. Julia zawsze miała świadomość, że obcuje z naprawdę wartościowym człowiekiem.

Uśmiechnęła się do wspomnień i wyspy, której zarys wyłonił się właśnie zza skrzydła samolotu. Harmony z każdą sekundą robiła się coraz bardziej wyraźna; wkrótce można już było dostrzec zatokę, świetlne punkty na krańcach wyspy, a nawet hotele i restauracje w samym centrum.

Julia powstrzymała oddech; było w tym widoku coś doskonale znanego i nowego jednocześnie. Tak jakby obrazy zatrzymane pod powiekami zmieniły się nagle, oglądane pod nowym kątem lub w innym oświetleniu. Wzgórza, drogi, pola i plamy lasów, rozległe piaszczyste plaże, wszystko to układało się pod jej wzrokiem w kolorową pocztówkę, na której rozróżniała poszczególne punkty swojego życia, a wśród nich ten najważniejszy: maszt lokalnej radiostacji. Tak, maszt prężący się przed siedzibą Prestona Fincha był najważniejszym punktem odniesienia; od niego wszystko się zaczęło i w nim wszystko się skupiało. Był jak latarnia morska wskazująca podróżnikowi drogę do domu.

Przez chwilę miała wrażenie, że naprawdę do niego wraca, i ogarnęło ją radosne podniecenie. Nie spodziewała się tego. Przecież nie ma domu i donikąd nie wraca. Przyjechała tylko na dwa tygodnie; nie ma tu żadnej rodziny i z nikim nic jej nie łączy. Ma tylko Charliego, ale Charlie to przyjaciel, nie należy do rodziny.

Nie była nawet pewna, czy ma jeszcze na wyspie pozostałych przyjaciół. Oczywiście Cathryn jeszcze tu mieszka, jest również Mike Fearing, ale ostatnio kontakty z nimi ograniczały się do kartek bożonarodzeniowych.

W niczym nie zmienia to faktu, że w oczach miała łzy, a gardło dziwnie ściśnięte. Człowiek może spędzić wiele lat z dala od swego miejsca urodzenia, ale kiedy do niego przyjeżdża, to jednak zawsze się czuje, jakby wracał do domu. Zrozumiała, że oto miał miejsce obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni i znalazła się w punkcie wyjścia. Geometria serca, pomyślała, absurdalna matematyka uczuć...

Niewielki samolot wykonał skręt i podszedł do lądowania. Julia poczuła, jak koła lekko uderzają o pas startowy. Była w domu.

Ben zaparkował samochód na parkingu przed lotniskiem i wysiadł. Dobiegł go warkot lądujących i startujących samolotów. W niedzielne popołudnie niewielkie lotnisko na Harmony roiło się od turystycznych maszyn, wyrzucających z siebie kolorowe korowody gości. Na chwilę pozazdrościł im beztroski.

Od wizyty Scotta Bowena dręczyła go myśl o komendancie Slocumie i nieudolności, z jaką prowadził sprawę Amber Davoll. Ta wyspa i ci ludzie zasłużyli na kogoś lepszego. Najpierw zamierzał natychmiast napisać o tym artykuł, ale po namyśle postanowił czekać. Doświadczenie podpowiedziało mu, że nie można tak od razu, bez zastrzeżeń dawać wiary relacjom młodego niedoświadczonego policjanta. Najpierw trzeba wszystko sprawdzić.

Właśnie temu poświęcił całe sobotnie przedpołudnie. Relacje Scotta okazały się wiarygodne i Ben sam nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć, czy nie. Pozostał problem elementarnej przyzwoitości wobec uczuć rodziny ofiary.

Po południu, przy pomocy dawnych znajomości z „Globe”, zasięgnął języka w sprawie cięć budżetowych i ograniczeń finansowych, jakie w ostatnich czasach dotknęły policję.

Potem próbował telefonicznie porozumieć się z komendantem Slocumem, ale zrezygnował. Najlepiej będzie porozmawiać z nim w cztery oczy. Noc spędził, chodząc od baru do baru; na wyspie były trzy nocne lokale; jeden z nich należał do Bruce'a Davolla, męża Amber.

W niedzielę rano obudził się z mocnym postanowieniem rozmówienia się z Charliem Slocumem. Musi usłyszeć jego wersję wydarzeń; to kwestia odpowiedzialności i uczciwości dziennikarskiej. Miał nadzieję, że swoim zainteresowaniem sprawą pośrednio skłoni Slocuma do przeprowadzenia sekcji zwłok i ostatecznego wyjaśnienia przyczyn śmierci Amber.

Ubrał się, zjadł śniadanie i wystukał domowy numer telefonu komendanta. Odpowiedziała mu automatyczna sekretarka.

Zatelefonował na posterunek policji, gdzie mu powiedziano, że komendant ma wolny dzień. Zapytał, gdzie może go złapać, i ku swemu zdziwieniu otrzymał wyjątkowo precyzyjne informacje: Charlie Slocum miał zrobić zakupy, iść do fryzjera, a potem, o piątej, wyjechać po kogoś na lotnisko.

Dochodziło wpół do szóstej, kiedy Ben otworzył szklane drzwi prowadzące do niewielkiej sali przylotów. Charlie siedział przy barze nad kubkiem kawy.

- Komendant Slocum, prawda?

Charlie Slocum podniósł głowę i spojrzał na Bena, wyraźnie niezadowolony.

- Czy mogę się na chwilę przysiąść?

- Jak pan widzi, miejsce jest wolne.

Ben udał, że nie słyszy sarkazmu w jego głosie. Usiadł i zamówił kawę.

- Doskonałą dziś mamy pogodę - zaczął.

- Czego chcesz, Grant? - warknął Charlie.

- Pogadać.

- Czekam tu na kogoś. Samolot ląduje za pięć minut.

- To mi wystarczy. Poza tym, czartery zwykle się spóźniają.

- W takim razie mów szybko, o co chodzi.

Kelnerka postawiła przed Benem kubek z kawą. Poczekał, aż odejdzie.

- Chodzi o śmierć Amber Davoll.

Charlie odłożył łyżeczkę. Jego czerwona twarz zrobiła się purpurowa.

- Radzę ci nie pisać o tym ani słowa - syknął. - Ci biedni ludzie i tak już dość cierpią.

- Nie zamierzam o tym pisać. - Ben posłodził sobie kawę. - Jednak pewne aspekty tej sprawy mnie interesują i chciałbym ci zadać kilka pytań.

- Nie ma w tym nic ciekawego; to po prostu rodzinna tragedia. Nie ma się czym ekscytować.

- Masz rację, ale podobny wypadek daje mieszkańcom wgląd w pracę policji. Dowiadują się, czego mogą oczekiwać od ludzi, którym płacą za zapewnienie sobie bezpieczeństwa.

Charlie z wolna zwrócił ku niemu nalaną twarz.

- O czym ty, do cholery, mówisz?

- Słyszałem, że ma nie być sekcji, to prawda?

Charlie nadal patrzył na niego złym wzrokiem.

- Tak, z powodu ograniczeń finansowych - wycedził.

Wypił łyk kawy. - Skąd wiesz? - zapytał po chwili.

- W knajpie tak mówią - odparł nonszalancko Ben, żeby nie narażać swojego informatora. - Jak wiesz, plotki szybko się rozchodzą.

- I co z tego?

- Szczerze mówiąc, bardzo mnie to zaskoczyło. Myślałem, że w przypadku samobójstwa zawsze rutynowo przeprowadza się sekcję. Nie było żadnych finansowych przeszkód, żeby to zrobić. Dowiedziałem się, że ostatnio nawet dofinansowano policję, żeby mogła częściej korzystać u usług lekarzy sądowych.

Charlie spojrzał na zegarek. Pierwsi pasażerowie właśnie zaczęli wchodzić do sali.

- Co z tego? - powtórzył.

- Przeprowadzenie sekcji w przypadku tego samobójstwa jest możliwe, trzeba tylko zasugerować, że są pewne wątpliwości...

- Ja nie mam żadnych - przerwał mu Charlie.

- Kobiety w celach samobójczych nie posługują się bronią, używają zwykle środków farmakologicznych, zwłaszcza jeśli je mają pod ręką. Czy to nie wzbudziło twoich podejrzeń?

Charlie nie odpowiedział. Gruba żyła na jego skroni zaczęła pulsować.

- Ponadto jest świadectwo rodziny i przyjaciół.

Ludzie mi mówili, że Amber wcale nie była w depresji, przeciwnie, ostatnio świetnie się czuła - oznajmił Ben i urwał.

Charlie rzucił kilka monet na kontuar.

- Nie podoba mi się to, co mówisz, Grant.

- Powiem wprost: myślę, że powinieneś zażądać przeprowadzenia sekcji zwłok. To twój obowiązek jako policjanta.

- I dodatkowe cierpienia dla jej rodziny.

Ben wypił łyk kawy i odstawił kubek z powrotem.

- Charlie, proszę, żebyś mi wyjaśnił, na jakiej podstawie masz tak niewzruszoną pewność, że to było samobójstwo.

Komendant nie odpowiedział; wstał i wyprostował się. Ben wstał również.

- Czy wziąłeś odciski palców? Czy dokładnie przeszukałeś cały dom? Czy dopilnowałeś doktora Wintersa?

Czy przesłałeś próbki do laboratorium?

Charlie odwrócił się, żeby odejść.

- Czy zapytałeś jej męża, Bruce'a Davolla, co robił w nocy, kiedy umarła?

Charlie wzruszył ramionami.

- O co tobie, do cholery, chodzi?

- Chcę jedynie usłyszeć twoją wersję tej historii.

- Nieprawda. Chcesz wyciągnąć ode mnie informacje, upitrasić z tego krwawą historyjkę i zamieścić ją w tym swoim szmatławcu, żeby zrobić więcej kasy, a przy okazji wyjść na rycerza bez skazy.

- Szkoda, że tak myślisz. Dla mnie najważniejsza jest prawda.

- Akurat.

W tej samej chwili Ben poczuł nagle, że nie są sami i że czyjeś baczne spojrzenie towarzyszy ich gwałtownej wymianie zdań. Obejrzał się i zrozumiał, że miał słuszność. Kilka kroków dalej ktoś stał. Ten ktoś patrzył na niego z wyraźną dezaprobatą i złością.

Charlie Slocum, zaskoczony i zmieszany, szybkim krokiem podszedł do młodej kobiety. Jego twarz natychmiast się zmieniła.

- Witaj, Buziaczku! - wykrzyknął z rozjaśnionym wzrokiem i wziął kobietę w ramiona.

Ona mocno go uścisnęła, nie spuszczając gniewnego spojrzenia z Bena.

Ten zaś nie krył zdziwienia. Dyżurna policjantka powiedziała mu, że Charlie pojechał po kogoś na lotnisko, ale nie przypuszczał, że ten ktoś... może tak właśnie wyglądać. Młoda kobieta mogła być córką Charliego, ale Ben wiedział, że Charlie nie ma córki.

Była bardzo wytworna. Z kieszeni jej podróżnej torby wystawał tomik poezji Pabla Nerudy. Kimkolwiek była, robiła wrażenie istoty jakby nie z tego świata.

Zamiast dżinsów i luźnej koszuli, noszonych przez turystki odwiedzające wyspę, miała na sobie cienki żakiet koloru płynnego miodu, o ton ciemniejsze spodnie z cienkiego płótna i beżową jedwabną bluzkę. Wyglądała, jakby właśnie wyszła z gabinetu jakiegoś wielkiego biura.

Miała też cudownie piękne włosy. Długie, ciemne, związane aksamitną wstążką; przypominała gwiazdę kina z lat czterdziestych. Jej piękne ciemne oczy spochmurniały i Ben zrozumiał, że jeszcze w nikim nigdy nie wzbudził takiej niechęci.

Ku swojemu ogromnemu zdumieniu uśmiechnął się do nieznajomej.

Ale ten facet jest bezczelny! - pomyślała Julia. Jak śmie się tak niewinnie uśmiechać, skoro wie, że słyszała, jak przed chwilą dręczył Charliego! Nie wiedziała, o czym ze sobą rozmawiali, ale przypuszczała, że chodzi o „wywiad”; o to, co te hieny z brukowców nazywają w podobnych przypadkach „wywiadem”!

Kim on jest! I za kogo się uważa!

Charlie wypuścił młodą kobietę z objęć i obejrzał ją od stóp do głów.

- Pięknie wyglądasz! - oświadczył z dumą.

Julia opanowała się, zrozumiawszy, że Charlie zamierza udać, że nic się nie stało. Skoro on zachowuje się jakby nigdy nic - ona musi uczynić to samo. Przeniosła wzrok z nieznajomego na Charliego Slocuma.

Na widok jego twarzy ścisnęło jej się serce. Charlie bardzo się zmienił. Przed siedmioma laty miał we włosach zaledwie kilka srebrnych nitek. Teraz był kompletnie siwy, jakby przyprószony srebrnopopielatym pyłem. Twarz miał czerwoną i spuchniętą; pod oczami sinawe wory.

Nic dziwnego, pomyślała, patrząc na niego ze współczuciem; przecież on ma prawie sześćdziesiąt lat... Niepotrzebnie tylko tak strasznie utył. Musiał przybrać co najmniej dwadzieścia kilogramów.

Ale jak zawsze jest kochany. Po prostu wygląda trochę inaczej niż przedtem.

- Cześć, Charlie - powiedziała i pocałowała go w policzek. - Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo.

- Nie. Dopiero przyszedłem. Jaką miałaś podróż?

- Nużącą, ale wszystko w porządku.

- Musisz być zmęczona.

- Nie bardzo, ale te trzy godziny różnicy czasu to zawsze szok. Człowiek dziwnie się czuje.

Charlie rozejrzał się.

- Nie masz innego bagażu?

- Mam jeszcze dwie torby.

Spojrzała na stojący nieco dalej wózek i jej wzrok znowu padł na nieznajomego. Stał bez ruchu i patrzył na nich uważnie, jakby koniecznie chciał im zepsuć powitanie. Nie wiedziała, dlaczego jego obecność tak bardzo ją denerwuje.

Charlie również na niego spojrzał i sięgnął po bagaże - powoli, jakby się wahał, czy ma nieznajomego przedstawić Julii.

- Dzień dobry, nazywam się Ben Grant - usłyszała i zobaczyła, że mężczyzna podchodzi do niej z wyciągniętą ręką.

Nie podała mu własnej; mruknęła tylko swoje imię i nazwisko. Zawsze, kiedy była dla kogoś niegrzeczna, nawet gdy ten ktoś na to zasłużył, długo ją to potem dręczyło.

Ben Grant włożył rękę do kieszeni.

- Julia... - powtórzył, jakby smakował jej imię.

Kim on jest?

Wysoki, ciemnowłosy, jakieś trzydzieści kilka lat, płócienne spodnie, błękitna koszula, niedbale zawiązany czarny krawat. Inteligentny, wzbudzający zaufanie wzrok.

Wszystko pozory. Patrząc mu prosto w oczy, poczuła, że nigdy jeszcze nie widziała podobnie przenikliwego spojrzenia. Ciemnoniebieskie oczy wycelowane były na nią z siłą obiektywu kamery telewizyjnej, śledzącej każdy ruch i wysysającej najtajniejszy sens.

Nie pochodził stąd. Gdyby kiedykolwiek mieszkał na wyspie, pamiętałaby go. Zresztą w niczym nie przypominał „wyspiarzy”. To był człowiek z wielkiego miasta.

Co ktoś taki robi na Harmony?

Charlie uznał, że nie może dłużej zwlekać.

- Ben jest nowym naczelnym „Island Record”.

Julia zmarszczyła czoło.

- Tego miejscowego tygodnika?

- Tak - odparł Ben Grant.

Wszystko zaczynało się wyjaśniać.

- Czy przeszkodziłam panom w wywiadzie?

Charlie ujął ją pod ramię.

- Nie, w niczym mi nie przeszkodziłaś, kochanie. Zresztą Ben już skończył. Prawda?

Słowo potwierdzenia nie padło. Charlie lekko pociągnął Julię w stronę wyjścia.

- Miło mi było poznać - usłyszała jeszcze i było w tym krótkim zdaniu coś dziwnego, lecz co - nad tym nie miała czasu się zastanowić.

- O co tam chodziło? - zapytała, kiedy zostali sami.

Charlie odchrząknął i lekceważąco machnął ręką.

- Powiedz - nie ustępowała. - Kiedy do was podeszłam, kłóciliście się, widziałam wyraźnie.

Poczuła, że role się zmieniły i że teraz ona jest gotowa opiekować się Charliem i chronić go.

- O co on cię wypytywał? To ma związek ze śmiercią Amber, prawda?

Charlie spojrzał na nią i zaraz odwrócił wzrok.

- Takie tam drobiazgi. Pytał, jak przebiega śledztwo.

- Co go to obchodzi?!

Charlie ujął ją za ramię.

- Kochanie, zrób coś dla mnie, dobrze? Nie zajmuj się w czasie swojego pobytu w domu takimi głupstwami jak ta jego gazeta i jego bezpodstawne podejrzenia.

- Jakie podejrzenia?

- Nawet nie warto o tym mówić.

- Owszem, warto. Czego on chce? Co ci zarzuca?

Złapała jedną z toreb, Charlie wziął drugą, i poszli w stronę wyjścia.

- Uważa, że nie dopilnowałem pewnych formalności.

Myśli, że powinienem kazać zrobić sekcję zwłok. - Charlie spuścił głowę. - On tego nie widział, nie było go tam.

Nie widział, jak jej rodzice strasznie cierpią. Przecież on ich nawet nie zna.

Otworzył szklane drzwi i Julia poczuła ciepłe, wrześniowe powietrze Harmony.

- Zrobiłem, co mogłem, żeby jak najszybciej zakończyć sprawę i oszczędzić im przykrości. Po trzydziestu pięciu latach służby nie potrzebuję, żeby jakiś mądrala, co przyjechał nie wiadomo skąd, mówił mi, co mam robić.

Podeszli do samochodu; Julia z przykrością spostrzegła, że Charlie wkłada torby do bagażnika z dużym wysiłkiem.

Odczekała, aż wsiądą, i dopiero wtedy się odezwała:

- Chyba nie myślisz, że on chce o tym coś napisać? To byłoby straszne, gdyby wysmażył jakiś artykuł.

Charlie wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia.

- Dlaczego on to robi?

Zapięła pasy. Wyjechali z parkingu i skierowali się na szosę.

- Wiesz, jacy oni są, ci dzisiejsi dziennikarze - skrzywił się Charlie. - Każdemu z nich się wydaje, że jest supermanem, od którego zależą losy świata. Nic dziwnego! W kinie stale pokazują jakiegoś takiego bohatera, dlatego poprzewracało im się w głowach.

- Znam takich.

Pracowała z takimi typami w stacjach radiowych i telewizyjnych i musiała przyznać, że zawsze uważała ich towarzystwo za trudne do zniesienia.

- To śmieszne, zwłaszcza tutaj, na Harmony - powiedziała. - A do tego w przypadku czegoś takiego jak lokalna gazeta.

- Dlatego uważam, że nie ma sobie czym zawracać głowy. - Charlie skrzywił się lekceważąco. - Mówiłem ci.

- Co się stało z dawną właścicielką pisma?

- Agnes? W końcu poszła na emeryturę. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego sprzedała pismo komuś obcemu.

Julia otworzyła okno i wystawiła twarz na świeży powiew wiatru.

- A skąd on jest?

- Chyba z Bostonu. Nie mam pojęcia, po co tu przyjechał; zawraca tylko głowę.

- Ożenił się z kimś z wyspy?

- Nie, wcale nie ma żony.

Nie wiedziała, dlaczego, ale tego właśnie się spodziewała.

- Od dawna tu jest?

Pokręcił głową, wyraźnie zirytowany.

- Nie widziałem cię siedem lat - rzekł z przekąsem - i zupełnie nie rozumiem, dlaczego marnujemy czas na rozmowę o tym facecie.

Julia przymknęła oczy, rozkoszując się zapachem Harmony.

- Nie mam najmniejszego pojęcia...

Dom Prestona Fincha znajdował się na wzgórzu w najmniej zaludnionej, południowej, części wyspy. Julia zawsze go lubiła. Jako najwyższy punkt na Harmony, Pegoty Hill doskonale nadawał się na miejsce dla radiowego nadajnika.

Charlie wjechał na podjazd przed domem i Julia z rozczuleniem spojrzała na stojący przed nim maszt. Wspomnienia, jakie ją nawiedziły, należały do bardzo ważnych. Charlie przyprowadził ją tu przed laty, jako szesnastoletnią dziewczynę, by spróbowała swoich sił w radiu Prestona. Do dziś pamiętała swój strach i zdenerwowanie.

Preston był dziwakiem, co na wyspie nie było taką znowu osobliwością. Wyspa pełna była dziwaków, lecz Preston Finch należał do dziwaków niezwykle przedsiębiorczych. W latach sześćdziesiątych wybudował studio i założył prywatną stację radiową. Prowadził ją przez całe lata po prostu dla przyjemności, nie czerpiąc z tego żadnych zysków.

Zasięg stacji pokrywał się z powierzchnią wyspy i to całkowicie mu wystarczało. Rozpoczynał nadawanie po kolacji i przez cały wieczór puszczał swoje ulubione utwory muzyczne.

Kiedy umarła matka Julii, Charlie doszedł do wniosku,

że dziewczynka powinna zająć się czymś, co pozwoli jej przezwyciężyć stres. Nie wiedział, że wprowadzając Julię do studia Prestona, wprowadza ją na drogę jej życia, pomaga przeznaczeniu i uświadamia cel istnienia.

Julia z przyjemnością spostrzegła, że posiadłość zupełnie się nie zmieniła. Z samolotu widziała mnóstwo nowych budowli, ale zmiany na szczęście nie dosięgły wzgórza, na którym znajdowała się radiostacja. Ziemia należąca do Prestona w dalszym ciągu leżała odłogiem.

Charlie zahamował przed głównym wejściem i wyłączył silnik.

- Jesteś pewien, że pan Finch nie będzie miał nic przeciwko temu, że tu zamieszkam? - zapytała z niepokojem.

- Absolutnie. Powiedział, że zadzwoni do ciebie wieczorem i sam ci to powie. Możesz być spokojna, ręczę za wszystko.

Julia otworzyła drzwiczki samochodu i wysiadła. Słony powiew dochodził aż tutaj, mieszając się z zapachem laurowych drzew. Zachodzące słońce oświetlało złocistym blaskiem wzgórze.

Wyjęła podróżną torbę i spojrzała na wznoszące się przed nią domostwo. Dwa skrzydła budynku oddzielone były od siebie potężnym frontonem. Symetrię zakłócało studio dobudowane przez właściciela w dziesięć lat po skończeniu całości. Z domem łączył je wąski oszklony pawilon.

Nawet z daleka studio wydawało się opuszczone i zaniedbane. To po prostu brudne okna, pocieszyła się w myślach, nic więcej. Całość robiła wrażenie letniego domostwa, opuszczonego przez właścicieli pod koniec wakacyjnego sezonu.

Charlie wyjął klucz i otworzył drzwi wiodące do pawilonu. Mieszkańcy wyspy tylko w wyjątkowych okazjach używali frontowego wejścia.

- Nie wejdziesz?

- Tak, oczywiście.

Julia oderwała wzrok od studia i szybko podążyła za Charliem.

Dom Prestona pozostał w stanie nietkniętym od końca lat sześćdziesiątych. Podłoga pokryta była brązowawą wykładziną, ciężkie drewniane meble z rzeźbionymi gzymsami zasłaniały dawno nie malowane ściany. Dom nadawał się jednak do zamieszkania i Julia bez przykrości postanowiła spędzić w nim najbliższe dwa tygodnie. W duchu przyznała, że Charlie miał dobry pomysł.

Wniosła swoje bagaże do małej gościnnej sypialni, którą gospodarz wynajmował w sezonie letnikom. Wychodzący na ocean duży, słoneczny pokój Prestona nosił ślady niedawnej bytności gospodarza i pełen był jego osobistych rzeczy.

Julia rozejrzała się po pokoju, w którym miała mieszkać. Obydwa okna wychodziły na drogę, w oddali widać było dachy hoteli. Postawiła torbę i walizkę przy zasłanym żółtą kapą łóżku i poszła do kuchni, gdzie już gospodarzył Charlie.

Pociągnęła nosem.

- Co tu tak ładnie pachnie?

- Postanowiłem upiec kilka skorupiaków.

- Nie jadłam tego, odkąd... wyjechałam z domu.

Zajrzała d. o lodówki. Charlie zaopatrzył ją w jaja, mleko, soki, masło; nie zapomniał też o bananach. Na półce zobaczyła kukurydziane płatki, na blacie pod oknem chleb. Zapasów powinno jej starczyć do końca pobytu.

Jak ona mu się odwdzięczy? Charlie jak zwykle pomyślał o wszystkim. Postanowiła, że któregoś dnia zabierze go gdzieś na kolację, ale to przecież i tak w niczym nie umniejszy jej długu wdzięczności.

Gdy danie było gotowe, zasiedli przy kuchennym stole. Julia jadła z apetytem, od czasu do czasu spoglądając na swojego towarzysza. Charlie jadł niewiele, raz po raz dolewając sobie whisky. Była zdziwiona; nie pamiętała, żeby tyle pił, ale może dawniej po prostu nie zwracała na to uwagi.

Sprzątali właśnie ze stołu, kiedy zadzwonił telefon. Tak jak zapowiadał Charlie, Preston Finch telefonował do Julii, by ją zapewnić, że bardzo się cieszy z jej pobytu w swoim domu.

- Jestem teraz spokojniejszy - mówił - kiedy wiem, że ktoś tam stale jest. Możesz też wziąć mój samochód, jeśli masz ochotę. Ostrzegam cię tylko, że stoi w garażu już od dawna, i pewnie wysiadł mu akumulator.

Julia słabo zaprotestowała, ale Preston tak bardzo nalegał, że w końcu się zgodziła. Zaproponował jej też, by zajrzała do studia, kiedy najdzie ją ochota „trochę pobawić się w nadawanie”.

Podziękowała mu za wszystko, w duchu dodając, że ta ostatnia propozycja chyba nie ma sensu, bo aparatura w studio musi już być tak przestarzała, że o żadnym nadawaniu nie może być mowy.

Odłożyła słuchawkę i zauważyła, że Charlie wyciąga pudełko z ciastkami.

- Już nie mogę, dziękuję, może trochę później.

- Napijesz się kawy?

- Nie, dziękuję. - Zawahała się na chwilę. - Wiesz, na co mam teraz ochotę?

Charlie uśmiechnął się, jego oczy rozbłysły.

- Chyba się domyślam. Od razu przyszło mi to do głowy, kiedy usłyszałem, że rozmawiasz z Prestonem o nadawaniu.

Wyszli z kuchni, przeszli przez salon i oszklonym pawilonem dotarli do drzwi radiowego studia.

Okna pawilonu z jednej strony wychodziły na podjazd, z drugiej na patio, skąd widać było morskie fale rozbijające się o skały.

Charlie otworzył drzwi i oddał jej pęk kluczy.

- Możesz je zatrzymać.

Wszedł do środka i zapalił światło; jak wzrokiem sięgnąć, wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.

Julia z bijącym sercem weszła za nim do obszernego pomieszczenia; poczuła zapach kurzu i pleśni. Potem spojrzała na konsolę, przy której po raz pierwszy w życiu przemówiła do mikrofonu.

- Coś ci to może przypomina? - zapytał z uśmiechem Charlie.

Z roztargnieniem skinęła głową i podeszła o krok bliżej. Zamiast skomplikowanej aparatury nadawczej, do której w ciągu ostatnich lat zdążyła już przywyknąć, miała przed sobą prymitywne i proste urządzenie; nieco z boku umieszczony był ciężki, metalowy mikrofon. Rozpoznała stary magnetofon na szpule. Preston najwyraźniej nie słyszał o kasetach ani o kompaktach. Pociągnęła palcem po blacie konsoli, pozostawiając jaśniejszą smugę w szarym kurzu.

- Czy Preston coś ostatnio nadaje?

- Od czasu do czasu, ale nie są to jakieś regularne audycje.

- Szkoda, że się wycofał. To było coś nadzwyczajnego, takie radio na wyspie.

Charlie zmarszczył czoło.

- Dokonał wyboru i chyba jest szczęśliwy.

Poczuła od niego zapach alkoholu i lekko się skrzywiła. Podeszła do półek wypełnionych płytami i taśmami.

- Nie ma tu nic nowego, wszystkie pamiętam z dawnych czasów, Glen Miller, Vaughn Munroe, Perry Como...

Nic się nie zmieniło, tylko wszystko jest trochę starsze.

- My też - mruknął znużonym głosem.

Zwróciła ku niemu głowę.

- Charlie...

Podsunął jej stare krzesło na kółkach, którego używano w czasie nadawania programu, a sam usiadł obok.

- Kochanie... - zaczął niepewnie - czy ten jutrzejszy pogrzeb nie będzie dla ciebie zbyt ciężkim przeżyciem?

Ze zdziwieniem zdała sobie sprawę z faktu, że przez ostatnie kilka godzin wcale nie myślała o pogrzebie.

- Nie wiem, sama nie wiem, jak to będzie...

Charlie uścisnął jej rękę.

- Czy zamierzasz przyjść do kościoła z kimś z przyjaciół?

Julia pokręciła głową.

- Miałam zadzwonić do Cathryn Hill, to znaczy, do Cathryn McGrath, ale jeszcze tego nie zrobiłam.

- Może w takim razie spotkamy się przed kościołem?

- Dobrze.

Charlie cofnął się i Julia przytrzymała jego rękę.

- Chciałabym jeszcze chwilę porozmawiać o Amber. .. Wiem, że była w złym stanie z powodu rozwodu, ale ja jakoś nie mogę uwierzyć, że to był jedyny powód jej samobójstwa. Czy znalazłeś coś innego?

Charlie przecząco pokręcił głową.

- Nie.

- Musi przecież coś być.

- Nic się nie zmieniłaś - powiedział łagodnie. - Mój Buziaczek zawsze musi wiedzieć, co i dlaczego.

Julia spojrzała na niego pytająco.

- Zawsze taka byłam?

- Od najmłodszych lat. Zanudzałaś mnie pytaniami, ledwo odrosłaś od ziemi. Dlaczego jedne psy są czarne, a inne brązowe? Dlaczego ludzie się zakochują? I tak dalej, stale i bez przerwy.

Julia mrugnęła okiem.

- Czy to źle?

- Nie wiem. Wiem tylko, że znowu mnie pytasz, zupełnie jak trzyletnia dziewczynka.

Twarz Julii spoważniała, w jej oczach ukazały się łzy.

- Ja po prostu nie mogę...

- Tak w życiu bywa, kochanie. Tak po prostu w życiu bywa i chociaż bardzo byśmy chcieli dokładnie wiedzieć, dlaczego przytrafiają się nam złe rzeczy, nigdy do końca tego nie wiemy. Nie ma racjonalnej przyczyny, nie ma żadnej logicznej odpowiedzi na wiele spraw tego świata i musimy się z tym pogodzić. Nie pytaj więc, tylko jakoś z tym żyj, albo przynajmniej się staraj.

Charlie na pewno wie, co mówi. Jest policjantem i nieraz już widział rzeczy, o których ona nie ma pojęcia. Zresztą wystarczy takie doświadczenie jak śmierć Pauline, która dwa lata temu umarła na raka.

- A jak ty sobie z tym radzisz, Charlie?

Zrozumiał natychmiast, o co jej chodzi.

- Z czasem ból trochę słabnie - odrzekł z pozorną obojętnością.

- Nie przeprowadziłeś się? Dalej mieszkasz w waszym dawnym domu?

- Tak. Może powinienem był to zrobić, ale jakoś nie mogłem.

Julia uważnie przyjrzała się jego zmiętej twarzy. Bardzo się zmienił, nie tylko osiwiał i utył... Zmienił się tak jakoś... wewnętrznie.

- Dużo masz pracy?

Nie podniósł na nią wzroku.

- O tak, bardzo dużo.

- Przykro mi, że nie mogłam przyjechać na pogrzeb Pauline. Bardzo ją kochałam. Była jeszcze taka młoda.

- Tak, i nie zasłużyła na taką straszną śmierć.

Zapadła cisza; za oknem pokrytym szarym kurzem szumiało morze, pod wpływem podmuchu wiatru zatrzeszczała framuga.

Charlie spojrzał na zegarek.

- Na mnie już czas, będę leciał.

Julia podniosła się z krzesła.

- Dziękuję, że wyjechałeś po mnie na lotnisko, dziękuję za ten dom i za kolację.

I za całe moje życie, dodała w myślach.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Otworzył drzwi i stanął w progu oszklonego pawilonu. Mrok zgęstniał, szum morza stał się bardziej natarczywy.

- Będziesz się tu dobrze czuła taka sama?

- Jasne, muszę się rozpakować i rozgościć. Potem może skorzystam z pozwolenia Prestona i przejadę się po wyspie jego samochodem.

- Mógłbym cię przewieźć.

- Nie żartuj, Charlie.

Spojrzał na nią z lekką urazą i pomyślała, że jest bardzo dobry i kochany.

Kiedy się oddalił, zamknęła studio i udała się do swojego pokoju. Stan Charliego bardzo ją zmartwił; widać było, że zupełnie nie może się pogodzić ze śmiercią żony.

Otworzyła walizkę i zaczęła rozpakowywać rzeczy.

Dziwne, ale nie byłaby tak bardzo przejęta stanem starego przyjaciela, gdyby nie tamto spotkanie z Benem Grantem na lotnisku. Wierzyła w Charliego, wiedziała, że jest doskonałym policjantem i na pewno w śledztwie niczego nie zaniedbał. Tylko dlaczego tamten człowiek zdawał się żywić co do tego wątpliwości?

Pewnie dlatego, że go nie znał, może dlatego, że był tu obcy i wielu rzeczy nie rozumiał... A może po prostu za wszelką cenę szukał sensacji.

Powiesiła w szafie kostium, który chciała włożyć na pogrzeb. Kiedy się odwróciła, jej wzrok padł na miasto widoczne za oknem pod postacią świetlistych punktów.

Gdzieś wśród nich znajduje się redakcja tej jego gazety... Poczuła, że powinna natychmiast tam pójść i nauczyć rozumu tego ignoranta. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że jest niedziela wieczór i możliwość, że Ben Grant przesiaduje o tej porze w redakcji, jest równa zeru.

Postanowiła skupić się na czekającej ją nazajutrz smutnej uroczystości. Pogrzeb Amber będzie ciężkim przeżyciem i trzeba się na nie przygotować.

Jednak scena, którą ujrzała na lotnisku, prześladowała ją przez cały wieczór. Podobnie jak myśl, że Ben Grant jako właściciel jedynej gazety na wyspie może zrobić wszystko; może zniszczyć każdego, może podważyć opinię najuczciwszego człowieka. Sprawić, że całe lata pracy obrócą się na marne.

Spojrzała znowu na migocące w dole światła miasta i poczuła dziwny niepokój. Nagle przyszło jej do głowy, że ta wizyta w domu może się okazać znacznie bardziej skomplikowana, niż to sobie wyobrażała.

4

Ben wyszedł z redakcji za piętnaście jedenasta, wsiadł do samochodu i po kilku minutach skręcał już w ulicę wiodącą do dwóch stojących naprzeciw siebie kościołów zaspokajających duchowe potrzeby wierzących mieszkańców Harmony.

Zaparkował przed jedną ze świątyń - białym skromnym budynkiem należącym do kongregacjonistów. Farmerzy i rybacy zamieszkujący wyspę przez całe lata wznosili świątynie na miarę swoich możliwości. Dopiero ostatnio, wraz z nagłym napływem turystów, możliwości te uległy zmianie.

Zamykając drzwi samochodu, usłyszał dźwięk organów wydobywający się przez otwarte okna. Odwrócił się i... o mało nie wpadł na Julię Lewis. Serce zabiło mu gwałtownie. Od poprzedniego dnia nie przestawał o niej myśleć; nie był nawet pewien, czy właśnie w tej chwili również o niej nie myślał.

Wysiadła ze starego pontiaca zaparkowanego tuż obok forda bronco Bena Grania. Poznał ją natychmiast, mimo iż była ubrana zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Miała na sobie wytworny kostium miodowo-złotej barwy, niezbyt pasujący do charakteru uroczystości. Pewnie tak się nosi w Kalifornii, pomyślał. Pod żakietem nie miała bluzki, tylko maleńką, ozdobną apaszkę.

Nie chcąc zbyt długo wpatrywać się w jej dekolt, opuścił oczy. Jego wzrok padł teraz na długie smukłe nogi, wyraźnie widoczne spod krótkiej spódniczki.

- Dzień dobry - powiedział, nie podnosząc oczu.

- Cześć!

Agresywnemu, nie wróżącemu nic dobrego słowu towarzyszyło trzaśniecie drzwiczkami i energiczny krok do przodu.

Ben przypomniał sobie scenę na lotnisku i pełne złości spojrzenie Julii. Teraz też nie była do niego dobrze nastawiona. Zerknął w stronę kościoła, nie mogąc się zdecydować, czy mą iść sam, czy raczej dotrzymać towarzystwa Julii.

Wybrał to drugie, sam nie bardzo wiedząc, dlaczego skazuje się na niezbyt przyjemną wymianę zdań. Na wszelki wypadek, by jakoś usprawiedliwić swoją zwłokę, sięgnął do samochodu po sportową marynarkę i zaczął ją wkładać.

- Co słychać? - zapytał głupio i zaraz się poprawił:

- Przepraszam, wiem, że Amber Davoll była pani przyjaciółką.

Od wczoraj próbował się czegoś o niej dowiedzieć. Zajrzał nawet do najbardziej znanej restauracji na wyspie,

w nadziei, że się dowie, kim jest tajemniczy „Buziaczek” Charliego Slocuma. W „Water Diner”, w niedzielny wieczór po sezonie, zastał tylko jednego klienta, ale nawet on znał Julię Lewis. Razem ze stojącą za barem właścicielką knajpy dostarczyli mu podstawowych informacji z życia Julii.

Ben wypił dwie kawy, przekąsił coś i dowiedział się, że Julia Lewis urodziła się na wyspie, ojciec opuścił dom, kiedy była niemowlęciem, matka umarła, kiedy Julia chodziła do szkoły; sierotą zaopiekowali się państwo Slocum. Mieszkała z nimi aż do matury, a potem wyjechała, żeby studiować na uniwersytecie. Dowiedział się również, że przed laty pracowała w lokalnym radio jako spikerka, i zafascynowało go to. Najbardziej jednak zapamiętał wiadomość, że Julia i Amber bardzo się przyjaźniły i Julia przyjechała specjalnie na pogrzeb.

Nie dowiedział się nic więcej, bo właścicielka knajpy, Asa Hodge, nie była zbyt rozmowna. Widać było, że przestępuje z nogi na nogę, żeby już zamykać, i jedno pytanie więcej może spowodować wybuch. Zresztą Ben nie widział powodów, by specjalnie nalegać. Właściwie dlaczego tak się dopytuje? Co jest tak ciekawego w Julii Lewis? Zwykłe, ludzkie zainteresowanie.

Teraz, stojąc przed kościołem, z pozorną swobodą rozluźnił krawat.

- To wóz Prestona Fincha, prawda?

Wszyscy mieszkańcy wyspy wiedzieli, kto czym jeździ.

Julia rzuciła roztargnione spojrzenie na starego pontiaca.

- Tak.

- Preston wrócił?

Zdziwił się, bo poprzedniego dnia w knajpie nikt o tym nie wspominał.

- Nie. Mieszkam w jego domu i pozwolił mi korzystać z samochodu.

Odpowiedziała mu szybko i niechętnie, jakby każde słowo skierowane do niego było niepotrzebną stratą czasu.

- Myślałem, że mieszkasz u komendanta Slocuma...

Julia zarumieniła się.

- Skoro już mowa o komendancie Slocumie...

No, właśnie, pomyślał Ben. W tej samej chwili na parking przed kościołem wjechał policyjny samochód. O wilku mowa.

Julia na widok Charliego jakby się odprężyła.

- Mówiłaś coś - przypomniał Ben.

- Tak, chciałam z tobą porozmawiać, ale to nie jest odpowiedni moment. Może potem, po pogrzebie?

- Bardzo proszę. Nie mam nic do roboty oprócz pracy, ale jestem dla siebie bardzo wyrozumiałym szefem.

Uśmiechnął się do niej, ale nie odwzajemniła jego uprzejmości.

- Może pójdziemy gdzieś na kawę albo lunch? - zapytał i jej spojrzenie uświadomiło mu, że działa zbyt pochopnie.

- Nie, dziękuję, chciałam tylko... zamienić kilka słów.

Minęła go i podeszła do samochodu policyjnego, pozostawiając po sobie zapach perfum. Był oryginalny i intrygujący.

Ujęła Charliego pod ramię i razem weszli do kościoła. Komendant Slocum tego dnia był w pełnym umundurowaniu. Nie spojrzeli na Bena i zrozumiał, że popełnił błąd, zapraszając Julię na lunch. Wolnym krokiem ruszył za nimi.

Widok Julii wyprowadził go z równowagi i zburzył jego spokój. Z wysiłkiem postanowił skupić się na uroczystości i choć przez chwilę pomyśleć o zmarłej. Wiedział jednak, że nie zdoła się opanować i wykorzysta nabożeństwo żałobne do obserwacji. Przecież to doskonała okazja, żeby zobaczyć wszystkich, którzy w jakiś sposób związani byli z Amber Davoll. Zobaczyć ich i zaobserwować, jak się zachowują.

Otworzył drzwi i wszedł do kościoła.

Julia siedziała obok Charliego w zatłoczonej świątyni. Mogło w niej być ponad dwieście osób, ale jej umysł zaprzątała tylko jedna z nich. Ben Grant utkwił w jej myślach z dręczącą uporczywością kolca. Dlaczego tu przyszedł? Czy znał Amber? Czy przyszedł do kościoła, aby ją pożegnać? Nie wiadomo dlaczego była przekonana, że przybył tu z dziennikarskiego obowiązku.

Na próżno usiłowała przestać o nim myśleć i skupić na odprawianym nabożeństwie. Spojrzała na rodziców Amber siedzących w pierwszym rzędzie. Państwo Loring wyglądali na bardzo starych ludzi, tak jakby niespodziewane nieszczęście przytłoczyło ich swoim ciężarem. Poczuła, jak ogarniają fala współczucia. Nikt nie wie, co oni teraz przeżywają...

Kilka rzędów za nimi siedział były mąż Amber, Bruce Davoll. Poznała go natychmiast po byczym karku i szerokich barach. Obok niego siedziała szczupła jasnowłosa kobieta.

- Z kim on przyszedł? - zapytała Charliego, ruchem głowy wskazując Bruce'a.

- Z narzeczoną.

Julia zamrugała powiekami.

- Na pogrzeb żony? Z narzeczoną?

Charlie położył palec na ustach. Kilka osób odwróciło się i spojrzało na nich. Julia znowu utkwiła wzrok w mężu Amber.

Bruce Davoll pochodził z Harmony, ale ponieważ był o kilka lat od nich starszy, Julia nie pamiętała go ze szkoły. Amber poznała go kilka lat później, kiedy miała dwadzieścia dwa lata i przyjechała odwiedzić rodziców.

Skończyła już wtedy szkołę dla sekretarek i pracowała w wielkiej agencji ubezpieczeniowej w Worcester. Julia, nadal studiująca w Emerson, była z nią w ciągłym kontakcie. Bardzo często do siebie dzwoniły, a raz w miesiącu gdzieś się spotykały. Myślała, że przyjaciółka jest zadowolona ze swobody i wolności, jaką daje życie w dużym mieście samotnej, młodej dziewczynie. Wyobrażała sobie, że jeszcze przez długie lata będą się tak spotykały, razem chodziły na obiad i po zakupy.

Pewnego dnia Amber zatelefonowała do niej i oświadczyła, że wraca na Harmony.

- Zakochałam się po uszy - oznajmiła ze śmiechem.

Julia ledwo sobie przypomniała chłopaka, o którym jej wtedy powiedziała. Jak zza mgły wyłonił się obraz osiłka w otwartym samochodzie, z którego buchały dźwięki heavy metalu. Charlie kiedyś go zatrzymał za jakieś przewinienie.

Rodzice Amber początkowo próbowali wyperswadować córce małżeństwo z Bruce'em, ale nic nie wskórali i musieli się z tym pogodzić. Kupili nawet nowożeńcom dom.

Julia doskonale pamiętała ślub Amber. Musiała przyznać, że Bruce jest bardzo przystojny i że ładnie razem wyglądają. Nie opuszczała jej jednak myśl, że przyjaciółka popełnia błąd.

Nic nie mówiła, by nie psuć Amber nastroju. Zresztą Bruce wyglądał na bardzo zakochanego. Może nawet trochę za bardzo...

Przypomniała sobie, że podczas wesela na chwilę schroniły się z Amber, by sobie trochę porozmawiać. Julia właśnie zaczęła pracować w małej stacji radiowej w Bostonie i chciała się podzielić z przyjaciółką pierwszymi wrażeniami. Po dziesięciu minutach zjawił się Bruce i zażądał, by panna młoda wróciła do gości. „Tego dnia powinna siedzieć obok mnie”, oświadczył takim tonem, że Julia natychmiast umilkła, zdumiona jego zaborczością.

Amber roześmiała się zmieszana i chciała coś powiedzieć, ale Julia szybko się wycofała, by nie pogarszać i tak już niezręcznej sytuacji. Zrozumiała, że odtąd Amber będzie miała własne życie, do którego ona, jej najbliższa przyjaciółka, nie ma dostępu.

Teraz, wpatrując się w szerokie plecy Bruce'a, zastanawiała się, co spowodowało rozpad tego małżeństwa. Czyżby Bruce zostawił Amber z powodu tej szczupłej blondynki, która przy nim siedzi? A może Amber sama doszła do wniosku, że do siebie nie pasują i postanowiła się wycofać?

Czyżby poczucie, że dokonała złego wyboru i zmarnowała życie, skłoniło ją do pociągnięcia za cyngiel?

Odwróciła wzrok i siłą wygnała obraz Bruce'a z myśli, próbując się skupić na muzyce organowej. Udało jej się i już po chwili mogła znowu rozejrzeć się po zebranych w świątyni.

- Co to za ludzie w trzecim i czwartym rzędzie?

- To są jej koledzy z pracy - odparł Charlie, pochylając ku niej głowę. - Jest dyrektor banku, szef Amber, i jego pracownicy.

Julia przyjrzała się grupie osób, wśród których wyróżniał się wysoki, elegancki mężczyzna o gładko zaczesanych włosach. Zauważyła chusteczki w rękach kobiet.

Z każdą chwilą rozpoznawała nowe twarze. Sąsiedzi, sprzedawcy, krewni Amber i przyjaciele jej rodziców, koledzy ze szkoły. Uśmiechnęła się na widok Mike'a Fearinga, z którym kiedyś przez krótki czas się spotykała. Obok siedzieli - zupełnie do siebie niepodobni - bliźniacy, bracia O'Banyon. Przy nich zaś... tak, to jest Cathryn McGrath.

Julia była pewna, że spotka ją na pogrzebie; przecież Cathryn stale mieszka na wyspie. Mimo to poczuła ogromne wzruszenie na widok od dawna nie oglądanej przyjaciółki. Nic dziwnego, przecież były ze sobą bardzo blisko. Jeśli się chodzi do klasy, w której są tylko cztery dziewczęta, nic dziwnego, że więzy są bardzo silne.

Rozejrzała się, wzrokiem szukając Lauren. Nie dostrzegła jej; Lauren pewnie nie mogła przyjechać.

Rozległo się bicie dzwonów. Organista przestał grać i w ciszy, jaka właśnie zapadła, Julia usłyszała szum liści za oknem.

Potem organy rozległy się znowu; towarzyszył im teraz głos śpiewający żałobną pieśń, której słów Julia nie znała. Obecni powstali, wniesiono trumnę.

Z bijącym sercem Julia śledziła ją wzrokiem, nie mogąc uwierzyć, że asystuje przy pożegnaniu Amber.

Po drodze jej wzrok napotkał czyjś profil i zatrzymał się. Ciemnowłosy wydawca miejscowej gazety stał lekko pochylony, spoglądając w jej stronę. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się kącikiem ust. Szybko odwróciła wzrok, udając, że nic nie spostrzegła, ale wiedziała, że oszukuje samą siebie. Ben Grant stał się integralną częścią tego dnia, a może nawet całego jej pobytu na wyspie.

Pracownicy zakładu pogrzebowego ustawili trumnę przed celebransem i wycofali się. Wszyscy z powrotem zajęli miejsca. Śpiew umilkł i rozpoczęła się ceremonia.

Była zdumiewająco skromna i prosta. Pastor przeczytał kilka wersów z Biblii, organista odśpiewał jakiś psalm, i - to wszystko. Julia pamiętała, że uroczystości pogrzebowe zwykle odbywały się na Harmony z większą pompą. Ludzie byli z sobą bardzo związani i każde pożegnanie miało w sobie coś niezwykle uroczystego i osobistego. Wspominano zmarłego, wychwalano jego zasługi i długo, serdecznie żegnano...

Zwykle oprócz pastora głos zabierali również bliscy zmarłego; opowiadali o jego życiu rzeczy smutne, poważne, a nieraz nawet zabawne i wywołujące uśmiech u słuchaczy.

No i muzyka. Na to Julia była wyjątkowo czuła. Przecież można by dobrać coś, co naprawdę pasowałoby do Amber.

Pastor pobłogosławił obecnych i mężczyźni w ciemnych garniturach wstali, by wynieść trumnę.

- To ma być wszystko? - zapytała Charliego, nie mogąc się powstrzymać.

Skinął głową.

- Tak, wziąwszy pod uwagę okoliczności, Hank i Vivian postanowili nie przedłużać ceremonii. Nie będzie również stypy.

Julia westchnęła i spojrzała na rodziców Amber, wolno postępujących za trumną córki. Pani Loring trzymała męża mocno pod rękę, jakby się obawiała, że upadnie.

- Rozumiem ich - szepnęła.

Rozumiała, ale nie mogła opanować zawodu. Była rozczarowana: przecież Amber zasłużyła na chwilę wspomnień, zasłużyła na to, by ktoś powiedział, jaką cudowną była osobą; bez tego cała ta ceremonia nie miała sensu.

Charlie wstał z ławki i przepuścił Julię przed sobą. W tej samej chwili Ben Grant oderwał się od ściany i podszedł ku nim. Lekko skłonił się komendantowi.

- Dzień dobry.

Charlie Slocum odpowiedział na pozdrowienie, nie patrząc w jego stronę. Potem ujął Julię pod ramię i utorował jej drogę przez tłum ludzi.

- Będziesz musiała sama pojechać na cmentarz - powiedział. - Jestem policyjnym wozem i mogą w każdej chwili gdzieś mnie wezwać.

- Dobrze. - Skinęła głową, widząc kątem oka, jak Ben Grant podchodzi do Bruce'a Davolla i ściska mu rękę.

Czyżby mu składał kondolencje?

Wyszli na zewnątrz i Charlie włożył kapelusz.

- Zobaczymy się później.

- Może zjemy razem kolację? Ja zapraszam.

- Zgoda.

Charlie chciał coś jeszcze powiedzieć, ale właśnie zjawiła się Cathryn. Miała zaczerwienione oczy i mokre policzki. Objęła Julię i serdecznie ją ucałowała. Julia poczuła, że przyjaciółka drży.

- Tak się cieszę, że cię widzę, Cathryn, tylko dlaczego... dlaczego w takich smutnych okolicznościach...

Sięgnęła do torebki po chusteczkę, czując, że łzy napływają jej do oczu.

- Nic nie mam, może masz jakieś zapasowe...

- Tak, proszę.

Przez chwilę obie ocierały łzy.

- To straszne... - szepnęła Cathryn, pochlipując.

- Tak...

Odeszły na bok, żeby nie tarasować przejścia. Cathryn uniosła oczy i przez krótki moment przyglądała się przyjaciółce z uwagą i podziwem.

- Jak ty cudownie wyglądasz! Podła jesteś!

Julia uśmiechnęła się do niej przez łzy.

- Ty też nic się nie zmieniłaś.

- Nie kłam! Utyłam piętnaście kilo, zostało mi po pięć z każdej ciąży. Nie udawaj, że tego nie widać!

Julia nie odpowiedziała, w duszy przyznając jej rację. Cathryn rzeczywiście znacznie przybrała na wadze.

Chowając chusteczkę, zauważyła, że Ben przestał już rozmawiać z Bruce'em i zwrócił się do kolegów Amber z pracy. Robił wrażenie człowieka niebezpiecznie aktywnego. Co on wyprawia? Przeprowadza wywiady? W czasie pogrzebu? Ten człowiek jest naprawdę bezczelny.

- Nie wiedziałam, że przyjechałaś - dodała Cathryn,

z powrotem przyciągając uwagę Julii. - Gdzie się zatrzymałaś?

Julia nie zdążyła odpowiedzieć, bo właśnie podeszli do nich Mike i bliźniacy. Mike został na wyspie, poszedł w ślady ojca i łowił homary, a bliźniacy mieszkali na kontynencie: jeden był adwokatem, drugi - inżynierem.

Przywitali się, ucałowali i Julia jeszcze raz musiała powtórzyć, kiedy przyjechała, gdzie mieszka i jak długo zamierza zostać na wyspie. Obiecali sobie, że muszą się spotkać i zjeść razem obiad przed jej wyjazdem. Potem wszyscy trzej mężczyźni poszli do samochodów.

- Szkoda, że Lauren nie ma - westchnęła Cathryn.

- Myślałam, że przyjedzie.

- Ja też. - Julia skinęła głową. - Mieszka w Bostonie, prawda?

- Tak, jest jakąś bardzo ważną osobą. Dzwoniłam do niej, żeby jej powiedzieć o tym, co się stało z Amber, i, mówiła, że jak będzie mogła, przyjedzie na pogrzeb.

Widocznie się nie udało.

Cathryn przerwała, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.

- Pozwól, że ci go przedstawię - rzekła nieoczekiwanie.

- Kogo?

- Bena Granta, przecież bez przerwy na niego patrzysz.

Julia zaczerwieniła się; nigdy łatwo się nie czerwieniła.

- Znasz go?

- Oczywiście, jest naczelnym naszej gazety. Pisuję do niej od czasu do czasu. - Cathryn skinęła ku niemu głową.

- Niezły jest, prawda?

„Niezły” to nie jest właściwe słowo dla kogoś tak pociągającego i niebezpiecznego jak ten facet, pomyślała Julia.

- Jest bardzo towarzyski i świetnie gotuje - uzupełniła jej przyjaciółka.

To ostatnie zupełnie do niego nie pasowało.

- Co robi? Gotuje?

- Tak. Od czasu do czasu organizujemy tu sobie takie spotkania, takie małe kolacyjki, każdy po kolei wymyśla coś smakowitego. Zawsze go zapraszamy.

Julia mimo woli roześmiała się.

- Jakoś nie mogę go sobie wyobrazić w takiej roli.

- Za dobre, żeby mogło być prawdziwe, tak?

Nie mogła się powstrzymać i spytała:

- Ma tutaj kogoś? Spotyka się z kimś?

- Oczywiście, z mnóstwem ludzi, no i z kobietami. To słynny Don Juan, zmienia damy jak rękawiczki. Boże, gdyby nie to, że mam męża... - Cathryn położyła rękę na sercu i przewróciła oczami. - Chodź, poznam was. Mam przeczucie, że powinno coś z tego być.

Julia nawet nie drgnęła.

- Nie jestem zainteresowana tą znajomością. Zapytałam z czystej ciekawości. Zresztą, my się już poznaliśmy.

- Kiedy?

- Na lotnisku, kiedy przyleciałam.

- Wszystko jedno, to bez znaczenia.

Julia powstrzymała ją siłą.

- Daj spokój, dlaczego tak się uparłaś? Przecież wiesz, że to bez sensu.

Ciemne oczy Cathryn spochmurniały.

- Wiem. Ty masz swoje życie, jesteś tu tylko przejazdem. Ale zrozum, ja się po prostu boję, że zawsze będziesz sama.

Zupełnie jakby słyszała Charliego.

- Dziękuję za troskę, ale nie musisz się o mnie martwić. Lubię być sama. W ciągu ostatnich siedmiu lat przeprowadziłam się pięć razy. Naprawdę myślisz, że to można zrobić, kiedy się ma rodzinę?

Mina Cathryn nie wróżyła nic dobrego.

- Wtedy nie ma się takiej potrzeby.

Julia ujęła ją pod ramię.

- Nie martw się o mnie - powtórzyła.

Spojrzała na parking; prawie wszystkie samochody już odjechały.

- Chodź, bo się spóźnimy na pogrzeb.

Wyspa Harmony powitała pierwszych angielskich osadników w 1600 roku; było to jedenastu śmiałków gotowych rozpocząć nowe życie na nieznanym lądzie, w zgodzie z naturą i tubylcami. Prawie im się to udało, jeśli nie liczyć faktu, że przywlekli z sobą ospę i zarazili nią całą miejscową populację. Z czasem wszystko jakoś się ułożyło i miejscowa ludność zgodnie pielęgnowała kamienne nagrobki tubylców i przybyszów w dobrze rozumianej trosce o przeszłość i dziedzictwo historyczne.

Julia i Cathryn nie zwracały jednak uwagi na napisy zdobiące tablice; zbyt były pochłonięte rozmową o zmarłej przyjaciółce.

- Często ją ostatnio widywałaś?

- Nie tak często, jak można by się spodziewać. Amber była strasznie zajęta pracą, domem i rodziną. Przyjaźniła się z ludźmi, z którymi pracowała, i często gdzieś razem chodzili.

- Spotykała się z mężczyznami?

- Nie, o ile wiem, nie miała męskich przyjaźni. Jak to się mówi „wyszła z obiegu”.

- W jakim była nastroju?

- Całkiem niezłym, do głowy mi nie przyszło, że tak strasznie przeżywa ten rozwód. Mam okropne wyrzuty sumienia, że nie zrobiłam nic, żeby jej pomóc.

- Ja też. Nawet nie wiedziałam, że się rozwodzi.

Julia głęboko westchnęła.

- Nie zawiadomiła cię o tym, bo była zbyt dumna - rzekła zamyślonym głosem Cathryn. - Nie chciała się przyznać, że jej małżeństwo okazało się nieporozumieniem. Między nami mówiąc, wcale się nie zmartwiłam tym, że oni się rozstają. Przecież ten Bruce Davoll to bydlak.

Julia spojrzała na nią ze zdziwieniem. Dawniej Cathryn nigdy nie używała takich słów.

- Może byśmy w tym tygodniu zjadły razem lunch?

- zaproponowała. - Wydaje mi się, że powinnyśmy o tym wszystkim spokojnie porozmawiać.

- Przyjdź do mnie dzisiaj, cały dzień siedzę w domu.

Odbiorę tylko mojego najmłodszego z przedszkola.

- Nie chciałabym przeszkadzać.

- W takim razie załatwione, dzisiaj u mnie.

Żałobnicy zatrzymali się przy grobie i pastor zaczął odmawiać modlitwę. Julia spojrzała na trumnę i spróbowała skupić myśli na nieżyjącej przyjaciółce, lecz cała ta scena miała w sobie coś tak nierealnego, że jej myśli znowu się rozpierzchły.

Zaczęła błądzić wzrokiem po otaczających ją twarzach. Jej uwagę przyciągnęła dziewczyna towarzysząca Bruce'owi. Julia była pewna, że ją zna, nie wiedziała tylko skąd. Gdzieś już widziała te wielkie, niebieskie oczy...

Nicole. Imię pojawiło się nagle wraz z przypomnieniem. Nicole Normandin, młodsza siostra Jake'a, kolegi Julii z klasy. Tak, to ona.

- Z prochu powstałeś... - usłyszała głos pastora i grudka ziemi spadła na trumnę.

Julia przeniosła spojrzenie z Nicole na Charliego, a następnie na rodziców Amber i na Bena Granta. Napotkała jego wzrok i natychmiast powędrowała dalej, ku bliźniakom i kolegom Amber z banku. Potem znowu powróciła wzrokiem do Bruce'a Davolla.

- ... i w proch się obrócisz - zaintonował pastor.

Julia spojrzała na trumnę Amber.

Nie rozumiem, dlaczego umarłaś, kochanie, ale prędzej czy później się dowiem, przysięgam.

- Już po wszystkim - oznajmiła gorzko Cathryn. - Szybko i sprawnie.

Julia rozczarowana rozejrzała się wokół. Ludzie się rozchodzili, tylko nieliczni się zbliżali do rodziców zmarłej.

- Niedługo do ciebie przyjdę - rzekła Julia do Cathryn, czując, że przyjaciółka bardzo się śpieszy - tylko złożę kondolencje państwu Loring.

Rodzice Amber właśnie z kimś rozmawiali. Na widok Julii pani Loring zamrugała zaczerwienionymi oczami.

- To Julia - powiedziała do męża. - Och, kochanie...

Julia objęła ją mocno i usłyszała głuchy szloch. Siłą powstrzymała się, żeby nie wybuchnąć płaczem.

- Vivien, uspokój się - odezwał się pan Loring. - Przestań już.

- Jest mi tak strasznie przykro - wyjąkała Julia. - Zupełnie nie wiem, co powiedzieć...

Matka Amber odgarnęła jej włosy z twarzy, tak jak to robiła, kiedy obie z Amber były małymi dziewczynkami.

- Nie musisz nic mówić - załkała. - Przyjechałaś specjalnie... po to?

Julia skinęła głową.

- Amber bardzo by się ucieszyła...

Łzy znowu popłynęły po policzkach pani Loring.

- Zostanę tu dwa tygodnie - oznajmiła Julia. - Odwiedzę państwa któregoś dnia. Zatrzymałam się w domu Prestona Fincha, gdybym była potrzebna...

- Dziękujemy ci, koniecznie do nas wpadnij.

- Na pewno.

Nic się nie dzieje bez powodu, pomyślała Julia. Amber jest teraz w lepszym świecie, nie męczy się tak, jak ostatnio męczyła się tutaj.

Poczuła, że ogarniają niemoc i gniew. Ostatnim spojrzeniem obrzuciła trumnę i poszła w kierunku skromnej kamiennej tabliczki, na której wyryto napis „Patricia Lewis”. Ogarnęła trochę grób, odmówiła krótką modlitwę, a kiedy się odwróciła, ujrzała stojącego obok Bena Granta w rozpiętej marynarce.

- To grób matki? - zapytał.

- Tak.

- Serdecznie współczuję.

Mimo że słowa współczucia były znacznie opóźnione w stosunku do faktu, zabrzmiała w nich szczerość.

- Dziękuję.

- Musiało ci być trudno, straciłaś matkę w tak młodym wieku...

Podszedł bliżej i Julia poczuła zapach dobrej wody po goleniu.

- Na co umarła?

- Dokładnie nie wiadomo. To była bardzo ciężka zima, mama stale była przeziębiona, potem dostała zapalenia płuc, ale nie chciała się położyć, bo musiała pracować.

Julia próbowała jej pomóc; opiekowała się dziećmi sąsiadów, ale dostawała za to grosze i nie mogły związać końca z końcem.

- Pewnego dnia serce nie wytrzymało... i odeszła.

Zapadła cisza; słychać było tylko odległy szum fal i ciche brzęczenie owadów.

- Chciałaś ze mną porozmawiać - przypomniał po chwili Ben.

Julia wzięła głęboki oddech, próbując wrócić myślami do sprawy, którą z nim chciała omówić.

- Tak. Dziękuję, że na mnie zaczekałeś. Chciałam porozmawiać o Charliem Slocumie i o tym, co do mnie dotarło z waszej wczorajszej rozmowy na lotnisku.

Z twarzy Bena nie można było nic wyczytać.

- Dlaczego chcesz o tym mówić?

- Jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni i jeśli masz coś do Charliego, chciałabym o tym wiedzieć.

- Po co?

- Może jestem w stanie właściwie naświetlić ci to, co cię interesuje.

Spojrzał na nią z powątpiewaniem.

- Chętnie cię wysłucham.

Julia spojrzała mu w oczy.

- Przejdźmy od razu do rzeczy. Nie podoba ci się sposób, w jaki on prowadzi sprawę Amber.

- Właśnie.

- A czego oczekiwałeś?

Ben spoważniał.

- W przypadku samobójstw zwykle dopełnia się tych samych formalności, co w przypadku morderstwa. Wiesz o tym, prawda?

Julia bez przekonania skinęła głową. Słowo „morderstwo” uderzyło ją jak bryła lodu i głuchym echem rozległo się w duszy.

- Komendant Slocum postąpił inaczej. Nie zrobił wielu rutynowych rzeczy, może dlatego, że przyjaźni się z rodzicami zmarłej...

Julia przerwała mu.

- O co właściwie ci chodzi? Czego konkretnie zaniedbał?

Ben odwrócił wzrok.

- Nie zlecił sekcji zwłok.

Wysoko uniosła głowę i spojrzała na mężczyznę pogardliwie.

- No i co z tego?

- Postąpił niewłaściwie.

- Postąpił jak człowiek, który się liczy z cierpieniem innych ludzi. Państwo Loring przeżywają tragedię, Charlie postanowił choć trochę im ulżyć. - Spojrzała na niego spod oka. - A może myślisz, że sekcja to dla najbliższych nic takiego?

- Myślę, że sekcja jest koniecznym wymogiem śledczej procedury.

Julia nie zamierzała ustępować.

- Gdyby była taka konieczność, władze stanowe same by zarządziły autopsję.

- Niekoniecznie.

Odrzuciła włosy na ramiona.

- W dalszym ciągu nie bardzo rozumiem, o co ci właściwie chodzi.

- Mam po prostu kilka pytań. Dlaczego nie dokonano dokładnych oględzin miejsca wypadku? Dlaczego nie zdjęto odcisków palców ze sprzętów w całym domu? Dlaczego nie wysłano próbek krwi do laboratorium?

- Skąd ty to wszystko wiesz?

- Sprawdziłem.

- Sprawdziłeś... - powtórzyła przeciągle.

- Tak.

Nie dodał nic więcej; nie powiedział, w jaki sposób tego dokonał.

- Wiele osób zapewne uzna, że Charlie postąpił słusznie i że wykazał wiele zdrowego rozsądku, nie wydając pieniędzy na niepotrzebne rzeczy - powiedziała Julia opanowanym głosem.

- Skąd można wiedzieć, że to niepotrzebne? Może gdyby zrobiono te rzeczy, okazałyby się bardzo potrzebne?

Roześmiała się z przymusem.

- A w tym konkretnym przypadku, co twoim zdaniem dałoby zdjęcie odcisków palców? Dowiodłoby, że ktoś inny pociągnął za cyngiel?

Ben nie odpowiedział. Spojrzał na nią tak dziwnie, że krew odpłynęła jej z policzków. Czy on naprawdę... czy on podejrzewa...

- To absurd! Na Harmony od osiemdziesięciu kilku lat nikt nikogo nie zamordował!

- Dokładnie od osiemdziesięciu trzech.

Miała ochotę go kopnąć.

- Zresztą - dodał Ben obojętnym tonem - ja wcale nie wspomniałem o morderstwie.

- Ale przecież cały czas to sugerujesz.

- Nie.

- O co ci w takim razie chodzi?

Milczał.

- Wiem - zaczęła po chwili Julia w przedłużającej się ciszy - że jakiś czas temu napisałeś coś niepochlebnego o miejscowym komendancie policji. Czy teraz zamierzasz uczynić to samo? Chcesz wykorzystać ten przypadek i narobić mu kłopotów?

- Może, jeszcze nie wiem.

- Jako przyjaciółka Charliego jestem temu przeciwna. Jako przyjaciółka Amber będę boleśnie zraniona.

- Rozumiem, ale...

- Nie rozumiesz! Nigdy nie zrozumiesz, co czują jej rodzice.

- Staram się...

- Nieprawda! Nic cię to nie obchodzi!

- Dlaczego tak mówisz?

- Jesteś jednym z tych dziennikarzy, którzy dla sensacji zrobią wszystko. Przejdą po trupach i wejdą z buciorami do cudzej duszy, żeby tylko mieć odpowiedni tytuł w swojej gazecie. Czy ty myślisz, że dostaniesz za to nagrodę Pulitzera?

- Nie potrzebuję Pulitzera.

- Akurat!

- Już raz go dostałem.

Strzał był celny. Przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć.

- Zamknij usta, strasznie głupio wyglądasz.

Posłuchała go i usiłowała się opanować. Co z tego, że kiedyś dostał największą nagrodę, jaką dostać może dziennikarz? Przecież to nie znaczy, że nie może się mylić. Zresztą może on kłamie.

- Jeśli nie robisz tego dla sensacji, to dlaczego to robisz? Dlaczego prześladujesz dobrych, uczciwych ludzi takich jak Charlie, jak państwo Loring? Oni nie potrzebują żadnej afery.

Ben przeczesał ręką włosy.

- Dręczy mnie to. Cała ta sytuacja nie daje mi spokoju. Dlatego to robię.

Spojrzała na niego niechętnie.

- Chodzi ci o spokój sumienia, o prawdę i o sprawiedliwość? Znam pewnego naprawdę sprawiedliwego człowieka i muszę powiedzieć, że nie jesteś godny, żeby mu sznurować buty.

Ben machnął ręką.

- Może byśmy dali temu spokój...

Nie chciała spokoju, chciała wyładować swój gniew. Ben Grant postanowił do tego nie dopuścić.

- Wiem, że Charlie jest dla ciebie kimś bardzo ważnym - powiedział polubownie. Chciała mu przerwać, ale nie dopuścił jej do głosu. - I dlatego tak trudno ci jest zrozumieć moje stanowisko. Musisz jednak wiedzieć, że Charlie nie pierwszy raz dopuszcza do pewnych zaniedbań. Pisałem już o tym, jak wiesz. Opublikowałem wszystkie listy od czytelników, jakie nadeszły w odpowiedzi. Próbuję być obiektywny.

- Dlaczego tak się upierasz, że to nie było samobójstwo?

- Nie upieram się, chciałbym tylko zobaczyć dowody.

Nie mogę... nie mogę tego tak zostawić.

Julia westchnęła. Przecież to i tak nic nie zmieni.

- Nie mogę o tym zapomnieć - mówił dalej Ben - muszę zadawać pytania i będę to robił. Charlie Slocum mi w tym nie przeszkodzi.

Spojrzała na niego z bólem w oczach.

- Dlaczego? - zapytała cicho.

Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.

- Nie mogę inaczej.

Mimo woli poczuła coś jakby podziw. Gdyby spotkali się w innych okolicznościach, gdzie indziej, w jakimś innym świecie...

Potrząsnęła głową.

- Coś ci powiem. Nie musisz mi wierzyć, nie znasz mnie przecież, ale spróbuj mnie wysłuchać.

- Ja słucham każdego.

- W takim razie posłuchaj, co ci powiem. Ja rozumiem, że dla kogoś z zewnątrz pewne sprawy...

- Dla kogoś z zewnątrz? - Brwi Bena uniosły się.

- Z kontynentu, ze Stanów. Ja nie zamierzam pochwalać anarchii ani samosądu, ale to jest mała społeczność, Ben. Wszyscy się znają od pokoleń. Jesteśmy w stanie rozwiązywać nasze problemy bez udziału biurokracji z zewnątrz. Zbytnie formalizowanie nieraz tylko wszystko komplikuje i pogarsza.

Widać było, że go uraziła, usuwając poza obręb wyspiarskiej społeczności.

- Charlie to bardzo mądry człowiek - ciągnęła. - Jest bardzo doświadczony, pracuje w policji od trzydziestu pięciu lat i jeśli ocenia sytuację w jakiś konkretny sposób, możesz być pewien, że ma rację.

- Chciałbym ci wierzyć. Jestem pewien, że kiedyś był naprawdę dobrym policjantem, ale to już dawne czasy.

Teraz, kiedy stracił cały zapał, chęć i...

- .. . żonę - dokończyła z goryczą w głosie.

Ben zamrugał oczami.

- Co takiego?

- Jego żona umarła dwa lata temu, nie wiedziałeś?

- Tak, słyszałem.

- Naprawdę nie jesteś w stanie go zrozumieć?

Ben milczał; odpowiedź odczytała w jego wzroku i nagle wszystko, co w niej obudził w czasie tej rozmowy, gdzieś się ulotniło.

- Rozumiem. Jesteś gotów iść po trupach.

- Po prostu sądzę, że ta wyspa zasłużyła sobie na kogoś lepszego.

Spojrzała na niego bez uśmiechu, nie siliła się nawet na uprzejmość.

- W takim razie zostaw w swojej gazecie dużo miejsca na korespondencję od czytelników.

- Dlaczego? Zamierzasz coś napisać?

- Owszem, i możesz być pewien, że pójdzie ci w pięty.

Nieoczekiwanie się uśmiechnął i jego uśmiech w jakiś cudowny sposób przekształcił całą jego twarz.

- Jestem do usług - oznajmił.

Nie mówiąc do siebie nic więcej, wolnym krokiem skierowali się w stronę samochodów stojących za ogrodzeniem cmentarza.

- Byłaś druhną na ślubie Amber?

- Tak - odrzekła automatycznie. Skąd on to wie? Nie na darmo dostał kiedyś nagrodę Pulitzera.

- Byłaś z nią w kontakcie?

- Od czasu do czasu. A ty ją znałeś?

- Trochę. Lepiej znam jej męża. Gramy w koszykówkę, jesteśmy w przeciwnych drużynach.

Cmentarz był pusty. Przy grobie Amber został tylko grabarz. Julia uniosła wzrok na Bena.

- Jak myślisz, dlaczego ona to zrobiła?

- Dziwne. Właśnie miałem cię zapytać o to samo.

Spojrzeli sobie w oczy i Julia zrozumiała, że w gruncie rzeczy Ben szuka odpowiedzi na te same pytania co ona.

- Robi się chłodno - powiedział.

- Tak. - Rozejrzała się, a potem spojrzała na jasnobłękitne niebo. - Szkoda, że to wrzesień.

- Rozumiem, że kiedy się przyjeżdża z Kalifornii, chciałoby się, żeby wszędzie był lipiec.

- Nie rozumiesz. Jesień to moja ulubiona pora roku.

Dlatego to wszystko jest jeszcze bardziej ciężkie.

Szybko otworzyła drzwi starego pontiaca.

- Muszę jechać, umówiłam się na lunch z przyjaciółką. - Wsiadła do samochodu. - Mam nadzieję, że sobie przemyślisz sprawę Charliego - dodała, wychylając się ku niemu przez okno.

Ben lekko pokręcił głową.

- Zdania i tak nie zmienię, to byłoby wbrew mojemu sumieniu...

- Mylisz się, bardzo się mylisz.

W milczeniu odsunął się od samochodu i patrzył, jak odjeżdża. Julia spojrzała na niego w lusterku i wyraz jego twarzy powiedział jej więcej niż jakiekolwiek słowa.

5

Z ulgą wróciła do siedziby na wzgórzu, która na przeciąg dwóch tygodni miała się stać jej domem. Prosto z cmentarza pojechała do Cathryn i zjadła lunch z nią i jej uroczymi dziećmi. Potem rysowała z nimi jesienne liście i przyklejała rysunki na oknach jadalni, zachwycała się okiennymi zasłonami i kapami, które Cathryn sama szyła i haftowała.

Potem wypiła filiżankę kawy i zjadła kilka pysznych czekoladowych ciasteczek roboty pani domu, a potem obejrzała jej ogród i szczerze podziwiała hodowlę róż.

A mimo to do swojej samotni wróciła z westchnieniem ulgi, szczęśliwa, że nareszcie może być sama ze swymi myślami. To, co Cathryn powiedziała jej o Amber, kiedy na chwilę zostały same, wytrąciło ją z równowagi.

- Wiedziałaś, że Bruce ją bił?

Julia miała wrażenie, że kuchnia nagle zawirowała.

- Chyba... żartujesz...

- Niestety, nie. Podłe bydlę.

Cathryn zauważyła, że jej słowa wywarły na przyjaciółce wstrząsające wrażenie. Ujęła jej rękę.

- Nie chciałam cię martwić, Julio. O ile wiem, to się zdarzało niezbyt często i nie było bardzo dotkliwe, ale...

Na szczęście, postanowiła od niego odejść.

Nie było to bardzo pocieszające.

Na prośbę Julii opowiedziała, jak Amber przychodziła do niej po radę i pomoc. Jak początkowo nie chciała nawet słyszeć o opuszczeniu Bruce'a, jak się dopytywała, co Cathryn robi, że jej małżeństwo jest takie dobre.

- To było naprawdę strasznie przygnębiające. Brała ode mnie przepisy kucharskie, zupełnie jakby to mogło coś zmienić.

Julia poczuła, jak serce jej się ściska na myśl o tej nowej Amber, której nie znała. Przecież Amber zawsze była tak bardzo pewna siebie, zwłaszcza wobec osób płci odmiennej. Widocznie ten bydlak potrafił nawet jej odebrać wiarę we własne siły.

- Wszystko przez tę jego dziką zaborczość, prawda?

- spytała Julia, przypominając sobie epizod z wesela.

Cathryn ponuro skinęła głową.

- Pierwszy raz usłyszałam, że coś jest nie tak, kiedy kupili dom i zaczęli go urządzać. Amber szalała z radości.

Pewnego dnia Bruce przyszedł i zrobił jej scenę, mówiąc, że pośrednik się do niej zaleca. Wyrzucił go za drzwi, a potem wziął się do niej.

- O Boże... - jęknęła Julia, wyobrażając sobie, co to może oznaczać w wykonaniu kogoś, kto waży sto kilogramów i składa się z samych mięśni.

- Potem to się powtarzało. Jak jakiś facet szedł po tej samej stronie ulicy, Bruce robił awanturę, że mają romans.

Co gorsza, utrzymywał, że to ona go sprowokowała.

Wszystko urojenia. Znasz Amber i wiesz, jaka była otwarta i serdeczna. Wobec wszystkich. Później zaobserwowałam w niej pewne zmiany. Nie przychodziła już do mnie pytać o radę. Przestała widywać się z ludźmi, nie była już taka towarzyska jak dawniej. Jasne, że robiła to wszystko dla niego, ale on wcale nie był zadowolony. Przez ostatnie lata żyła w stałym napięciu. To było nie do wytrzymania.

Pocieszające w jej opowieści było jedynie to, że Amber postawiła na swoim i nie zrezygnowała z pracy. Mąż żądał, by odeszła z banku i zaczęła pracować w jego barze. I tak prowadziła mu już księgowość, lecz chciał, żeby oprócz tego pracowała u niego jako kelnerka. Stanowczo odmówiła, i to ostatecznie ich z sobą skłóciło.

- Decyzję o rozwodzie podjęła z wielkim trudem - ciągnęła Cathryn. - Kiedy się z nią spotkałam, była bardzo zdenerwowana i niepewna, czy dobrze robi. Z Bruce'em wiele ją łączyło. Po pewnym czasie okrzepła i przestała się wahać. Wynajęła adwokata i sprawa ruszyła naprzód.

Na nieszczęście, kłopoty Amber na tym się nie skończyły. Bruce stale ją nachodził z nowymi pretensjami; powodem przedłużania się procesu rozwodowego stały się nie rozwiązane sprawy majątkowe.

- Amber znosiła to wyjątkowo dobrze. Tak jakby wraz z decyzją o rozstaniu spadł jej kamień z serca. Miałam wrażenie, że znowu stała się dawną Amber, znowu była sobą.

Dlaczego w takim razie pociągnęła za cyngiel? To pytanie dręczyło Julię przez drogę powrotną i nie dawało spokoju po powrocie do domu pod radiowym masztem. Czy Bruce po rozstaniu w dalszym ciągu dręczył żonę? Czy prześladował ją tak strasznie, że nie widziała innego sposobu ucieczki przed koszmarem, jak odebranie sobie życia?

Przebrała się w dżinsy i sweter, wyszczotkowała włosy i spięła je na karku.

Może Cathryn niewłaściwie rozumiała zachowanie Amber? Może Amber ostatnio przez cały czas była w złym stanie psychicznym, może depresja wcale nie minęła...

Przecież Cathryn sama powiedziała, że Amber przestała bywać w towarzystwie. Musiała się czuć strasznie samotna, zwłaszcza kiedy zobaczyła Nicole Normandin u boku Bruce'a... Mogła przecież również poczuć się zagrożona pod względem materialnym.

Wynajdując coraz to nowe powody desperackiego kroku przyjaciółki, Julia wyszła z sypialni. Nieoczekiwanie Amber stała się dla niej zagadką i jednym wielkim znakiem zapytania.

Weszła do kuchni i zerknęła na zegar; dochodziło wpół do szóstej. Przyrządziła zupę pomidorową z puszki, nalała zimnego mleka do szklanki, usmażyła omlet i posmarowała pajdę chleba masłem. Postawiła wszystko na tacy i skierowała się w stronę oszklonego pawilonu prowadzącego do studia. Nie rozumiała, dlaczego to robi; po prostu wiedziała, że tam jej będzie najlepiej.

W zaniedbanym pomieszczeniu panował półmrok.

Przetarła brudne szyby i nieco światła wsączyło się do środka. Zasiadła do posiłku w miejscu, na które padał jeden z ostatnich promieni zachodzącego słońca i z przykrością spostrzegła, że światło wydobyło na jaw grube pokłady kurzu.

Szybko zjadła zupę i poszła do kuchni po szmaty i kubeł z wodą. Starannie przetarła stół i mikrofon, a potem wzięła się do aparatu telefonicznego, magnetofonów, krzeseł, framug i całej reszty. Pod energicznymi ruchami jej rąk szara warstwa znikała, z zapomnienia wydobywały się dobrze znane przedmioty. Zupełnie jakby za jakimś tajemniczym podszeptem nagle zaczęła ożywać przeszłość.

Tymczasem słońce zaszło, ostatnim różowym blaskiem oświetlając wzgórza i morskie fale. Widok był tak przepiękny, że Julia zamarła w pół ruchu i zapatrzyła się w obraz, który miała przed sobą. Ostry ból uświadomił jej, że Amber już nigdy tego nie zobaczy. Szybko znowu zabrała się do sprzątania i ból na chwilę zniknął.

Znalazła w schowku odkurzacz i oczyściła podłogę i półki z taśmami. Następnie, czując, że jej zapał maleje, odniosła wszystko z powrotem do kuchni. Napełniła szklankę winem i wróciła do studia. Zupełnie machinalnie zasiadła na swoim dawnym miejscu przed konsolą.

Na swoim dawnym miejscu, na swoim miejscu...

Sączyła wino, patrząc na zachodzące słońce, a potem w nagle pociemniałe niebo. W oddali zapaliły się światła. Srebrna wstęga latarni morskiej oświetliła kawał morza i ześliznęła się po skałach.

Nagle zrozumiała, dlaczego tak starannie oczyściła studio: musiała zrobić coś, co rozładuje emocje nagromadzone w ciągu tego przygnębiającego dnia. Musi... musi wyjść w eter, poruszyć radiowe fale.

Jak w transie podeszła do nadajnika i włączyła go.

- Chyba zwariowałam...

Automatycznie nacisnęła przycisk i zapaliła żółte światełko. Wieczornej ciszy nie zakłócał żaden dźwięk i wyraźnie słyszała wibrację masztu znajdującego się w odległości dziesięciu metrów od niej. Zupełnie jakby był żywą istotą, z którą łączy ją jakaś niewidzialna więź.

Sięgnęła do plastikowego pudła, wyjęła z niego notatnik, w którym Preston zapisywał pory nadawania, czas trwania audycji i częstotliwość. Wpisała dokładną godzinę i określiła przypuszczalny czas emisji.

Podeszła do półek i przebiegła wzrokiem po grzbietach pudełek ze szpulami i płytami. Wybrała kilka z nich i położyła na podłodze obok swojego krzesła. Przypomniała sobie, że wzięła z sobą do samolotu kilka nagrań i poszła po nie do sypialni.

Kiedy wróciła, zegar wskazywał szóstą czterdzieści dziewięć. Poczuła, jak wali jej serce, a żołądek ściska się boleśnie. Już nic nie oddziela jej od mikrofonu; tutaj nie ma reklam ani przerw na drobne ogłoszenia. Nie ma nic, tylko ona.

Nic nie szkodzi, powiedziała do siebie uspokajająco; nie panikuj, i tak nikt cię nie usłyszy. Przecież nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, że dzisiaj ktoś może nadawać ze studia Prestona.

Nie mogła się skupić nad wyborem muzyki. Ręką machinalnie pogrzebała w stosie płyt; zegar tykał i czas rozpoczęcia audycji zbliżał się nieubłaganie.

Niemal na oślep natrafiła na płytę z największymi przebojami Johna Denvera. Dziwna zbieżność losów spadła na nią jak grom: John Denver, zupełnie jak Amber, też zginął śmiercią tragiczną.

Włożyła słuchawki, nastawiła płytę i zawisła wzrokiem na wskazówkach zegara.

Nerwy miała napięte do granic wytrzymałości. Dokładnie o siódmej włączyła mikrofon i opanowanym głosem wyrecytowała:

- Tutaj radio wyspy Harmony, własność Prestona Fincha, nadajemy na falach o częstotliwości 91,2 megaherca zgodnie z obowiązującą ustawą o mediach i radiostacjach prywatnych. Jesteśmy radiostacją niekomercyjną nadającą programy w ramach Atlantic Network News. Rozpoczynamy naszą codzienną audycję.

Włączyła muzykę i nieco się uspokoiła. Czuła, że serce przestaje jej walić jak oszalałe, ręką powoli przetarła czoło. Kiedy melodia się skończyła, nastawiła następną płytę. Tym razem były to „Światła portu”, piosenka z czasu drugiej wojny światowej. Oparła się wygodnie i z przyjemnością wysłuchała utworu do końca.

Wybrała album Johna Denvera zupełnie przypadkowo, ale teraz nie mogła się nie uśmiechnąć do samej siebie. Słowa piosenki mówiącej o powrocie do domu wydały jej się bardzo znaczące. Podświadomość najwyraźniej cały czas pracowała.

Muzyka ucichła.

- Dobry wieczór - powiedziała swobodnym głosem. - Witam wszystkich słuchaczy. Słuchali państwo piosenek Johna Denvera z początku lat siedemdziesiątych. Mówi do was Julia Lewis. Zastępuję dziś Prestona Fincha, który niedawno wyjechał na wakacje. Będę z państwem przez następne trzy godziny. Razem będziemy słuchali wspaniałych nagrań, jak to zwykle w naszym radio. Proponuję wyłączyć telewizor, nalać sobie kieliszek wina i usiąść przy odbiorniku. Zostańcie ze mną.

Zapisała tytuł następnej piosenki i odczekała chwilę.

- Jest godzina siódma dwadzieścia, dwudziestego dziewiątego września. Jest cudowny wieczór, świecą gwiazdy i księżyc, niebo jest czyste i wielkimi krokami zbliża się październik. Czujecie to, prawda?

Poczuła, że nerwy ustępują, serce bije wolno i rytmicznie, a skurcz żołądka gdzieś zanika.

- W takim razie teraz Roger Williams zaśpiewa nam coś o jesieni.

Rozległy się dźwięki muzyki i w tej samej chwili zapaliło się światełko przy aparacie telefonicznym. Julia zmarszczyła brwi. To na pewno jakaś pomyłka.

- Słucham? - spytała niepewnym głosem.

- Cześć, właśnie wynosiłem śmieci i zobaczyłem, że czerwone światełko na maszcie się pali.

Czerwone światełko! Zapomniała, że podczas nadawania zawsze się pali czerwone światełko!

Preston zapalał je nie ze względu na samoloty, maszt był na to za niski; zapalał je dla swoich słuchaczy, którym w ten sposób sygnalizował, że stacja funkcjonuje i można posłuchać muzyki. Ludzie z okien mogli dostrzec jego sygnał i włączyć radioodbiorniki.

- Nigdy cię chyba nie słyszałem. Kim jesteś?

W głosie dzwoniącego zabrzmiało prawdziwe zainteresowanie.

- Nazywam się Julia Lewis, zastępuję dzisiaj Prestona Fincha.

- Tylko dzisiaj?

- Tak.

- Masz cudowny radiowy głos.

- Bardzo dziękuję.

Uśmiechnęła się na dźwięk dobrze znanego komplementu.

- Ale kim jesteś? Powiedz o sobie kilka słów.

Julia spojrzała na stoper.

- Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli odpowiem ci w trakcie trwania audycji?

- Nic a nic. Miło mi się rozmawiało, nazywam się Norm Silvia.

Muzyka właśnie ucichła.

- Zadzwonił do mnie przed chwilą pewien słuchacz - zaczęła Julia, wkładając jednocześnie płytę z powrotem do koperty - który mnie zapytał, kim jestem. Zaraz mu odpowiem. Nazywam się Julia Lewis i od siedmiu lat pracuję jako radiowa prezenterka muzyki. Dawno temu, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły, pracowałam w radio Harmony. Prowadziłam audycję pod tytułem „Popołudnie z Julią” i przez dwie godziny codziennie torturowałam mieszkańców naszej wyspy muzyką rockową.

Wsunęła kasetę do magnetofonu i mówiła dalej:

- Potem nieco zmieniłam repertuar. Nadawałam jazz, muzykę country, nieco lżejszy rock. Dzisiaj zamierzam zaproponować wam mieszankę różnych melodii; w zbiorach Prestona znajdziemy wszystko. Proponuję zatem dorzucić kolejne polano do kominka, objąć kogoś bardzo miłego i wysłuchać następnej piosenki. Zostańcie ze mną.

Rozległy się dźwięki „Tonight, Tonight” w wykonaniu Mello-Kings. Światełko zapaliło się znowu. Tym razem to już na pewno musi być pomyłka.

- Halo?

- Cześć, Julia, mówi Mike Fearing.

Kolega z klasy, którego spotkała na pogrzebie Amber.

- Cześć! Miło cię słyszeć.

- Dzwonię w dwóch sprawach. Po pierwsze, chciałem ci powiedzieć, że jesteś wspaniała, po prostu cudowna, zupełnie jakby od czasów „Popołudnia z Julią” nic się nie zmieniło, a po drugie...

Julia pociągnęła łyk wina.

- Tak?

- Możesz zagrać coś na zamówienie?

- Oczywiście. A co byś chciał?

- Macie tam „Niezapomnianą” w wykonaniu Nata King Cole'a i jego córki?

- Chyba nie, u Prestona nie ma takich nowości. - Spojrzała w stronę półek. - Ale mam to chyba na jednej z taśm, które przywiozłam. Zaraz ci znajdę, dobrze?

Mike przez chwilę milczał.

- A będzie można to komuś zadedykować? - zapytał po chwili.

- Jasne. Kim jest ta szczęściara?

- To nie to, co myślisz. - Mike zawahał się. - Myślałem o Amber.

Julia zesztywniała.

- Można będzie?

- Oczywiście.

- Dzięki, i do zobaczenia.

Powoli włączyła mikrofon i zamyślonym głosem zaczęła mówić:

- Dwa dni temu byłam w Los Angeles, spokojnie sobie pracowałam i nie podejrzewałam, że tak szybko znajdę się z powrotem na Harmony. Nie mam tu żadnej rodziny, mam tylko serdecznych przyjaciół. Myślałam, że tak będzie zawsze, że nic się nie zmieni, i wszystko zostanie tak, jak było.

Nagle w piątek dowiedziałam się, że moja przyjaciółka umarła. Przyjechałam na jej pogrzeb, odbył się dzisiaj rano. Jak wszyscy się domyślacie, chodzi mi o Amber Loring Davoll. Nie zamierzałam dzisiaj o niej mówić, ale właśnie zadzwonił do mnie pewien słuchacz i poprosił, żebym zadedykowała jej piosenkę. Zaraz ją nadam, ponieważ podobnie jak ty, Mike, uważam, że Amber była i jest...

Zwiększyła natężenie dźwięku i zabrzmiał ciepły, głęboki głos Nata King Cole'a:

- Niezapomniana...

Telefon znowu zamrugał.

- Tak, słucham.

- Julia! Tu Cathryn! Właśnie dzwonił do mnie Mike.

Co ty tam wyprawiasz? Przepraszam, możesz nie odpowiadać, to głupie pytanie. Jesteś cudowna! Nie wiem, co powiedzieć. Zaraz dzwonię do mojej mamy, żeby włączyła radio. Pa! Do zobaczenia.

Pierwsza godzina programu z wolna dobiegała końca, kiedy telefon odezwał się znowu. Męski głos po drugiej stronie słuchawki był spokojny i dystyngowany.

- Chciałbym poprosić o nadanie pewnej piosenki.

Czy ma pani przypadkiem piosenkę o kobiecie w czerwonej sukni?

- Chyba nie, ale zaraz sprawdzę.

- Byłbym bardzo zobowiązany. To była ulubiona piosenka Amber.

Julia zaskoczona nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.

- Czy my się znamy? - wykrztusiła wreszcie.

- Nie, nigdy się nie spotkaliśmy. Byłbym wdzięczny, gdyby pani puściła tę piosenkę. „Kobieta w czerwonej sukni”.

Odłożył słuchawkę. Julia przez chwilę siedziała zamyślona, a potem zbliżyła usta do mikrofonu.

- Dobry wieczór państwu. Panu, który prosił o nadanie piosenki o kobiecie w czerwonej sukni, chciałabym z przykrością odpowiedzieć, że nie mamy tej płyty w naszych zbiorach. To rzeczywiście była ulubiona piosenka Amber. Pamiętam nawet, że specjalnie kupiła sobie czerwoną sukienkę, jak ta kobieta z piosenki. Włożyła ją potem na jakiś bal i od razu trzech panów zaproponowało jej małżeństwo, a kilku następnych coś jeszcze innego.

Roześmiała się; napięcie ustąpiło bez śladu.

- Jeśli jest jakaś piosenka, którą mogę panu puścić w zamian, proszę znowu do mnie zadzwonić. Tymczasem puszczę inną melodię, za którą Amber przepadała. Mówi Julia Lewis, radio Harmony, zostańcie ze mną.

„Simply Irresistible” popłynęło falami eteru prosto w noc. Nie można się jej oprzeć... Telefon nie próżnował.

- Cześć, nazywam się Angie i jestem fryzjerką, przez ostatnie pięć lat robiłam Amber pasemka we włosach.

- Witaj, Angie, miło cię słyszeć.

- Rzadko dzwonię do radia, ale teraz to co innego.

Na pewno.

- Czym mogę służyć?

- Chciałam tylko powiedzieć, że Amber była słodka i kochana. Właśnie tak, była słodka i kochana.

- Wiem.

- Nigdy o nikim nie powiedziała złego słowa, nie jak te inne baby, co tylko plotkują. Była bardzo dobra i pełna wdzięku, bardzo ją lubiłam. Nie mogę się pogodzić z jej śmiercią.

- Ja też nie.

- To wszystko, chciałam powiedzieć tylko to. I jeszcze jedno... Ona miała takie cudowne włosy.

Julia przygryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem, mimo że w oczach miała łzy.

- Dziękuję za telefon.

Szkoda, że słuchacze nie mogli słyszeć tej rozmowy. Gdyby mogła ją nagrać, puściłaby ją później. Spojrzała na konsolę i zobaczyła przycisk pozwalający na kierowanie telefonicznych rozmów wprost na antenę. Ale ze mnie idiotka...

Przełączyła telefon i zaczęła czekać. Może już nikt nie zadzwoni, może ta fryzjerka była ostatnim słuchaczem radia Harmony tego wieczoru, a może nie...

Ben siedział nad przenośnym komputerem, sporządzając notatkę z pogrzebu Amber Davoll, kiedy nagle odezwał się aparat, na którym można było odbierać policyjne pasma. Dyżurny policjant łączył się właśnie z Charliem Slocumem patrolującym miasto.

- Szefie, dzwonił Bob Willis z Briggs Road i powiedział, że coś dziwnego dzieje się u Prestona Fincha. Ktoś nadaje z jego studia. Pytał, czy o tym wiemy.

Ben oderwał oczy od ekranu komputera.

- Ktoś nadaje ze studia Prestona?

- Tak mówi Willis.

Slocum wybuchnął śmiechem.

- A to dopiero!

- Wiedział pan o tym, szefie?

- To Julia Lewis. Preston o tym wie, pozwolił jej.

Wszystko w porządku, Bill.

Ben natychmiast włączył radio. Niecierpliwie odszukał pasmo Harmony. Piosenka właśnie dobiegła końca.

- Słyszeli państwo „Kobietę w czerwonej sukni”. Bardzo dziękuję pani Wilson z Barney Cove Road, że mi przyniosła tę płytę.

Ben siedział wsłuchany w dźwięk płynący z radia. Nigdy jeszcze nie słyszał tak ciepłego, czarującego i melodyjnego głosu. Jedwab i czekoladowy krem, pomyślał.

- Tu radio Harmony, jest godzina ósma pięć. Mamy właśnie kolejny telefon. Słucham?

- Mówi Gray McCord z Piney Point Road.

- Dobry wieczór, Gray.

- Wiesz, co mi się kojarzy z Amber Loring?

- No, słucham?

- Nasza wspólna jazda moim starym cadillakiem podczas parady z okazji Święta Pracy.

- To był twój samochód?

- Tak.

- Musiał być niesamowity.

- Dzięki, ona też była niesamowita. Wyglądała przepięknie w białej balowej sukience i diademie we włosach, zupełnie jak Kopciuszek na balu u księcia. Pamiętam, że miała bukiet z czerwonych róż.

- Tego roku została wybrana królową balu.

- Tak. Byłem bardzo dumny. Wszyscy na wyspie byliśmy z niej dumni. Potem dała mi jedną taką różę. Przechowywałem ją przez kilka lat, ale potem moja żona ją wyrzuciła.

W głosie Julii słychać było uśmiech.

- Dzięki za telefon, Gray.

Ben przysunął się z krzesłem do odbiornika, jakby chciał być bliżej płynącego z niego kobiecego głosu.

Julia wspomniała coś o romantycznym księżycu, nocnej poświacie, o morskich falach, i nastawiła następną płytę. Ben rozpoznał ścieżkę dźwiękową z filmu „Dying Young”.

„Umrzeć młodo... „ Czyżby puściła to specjalnie? Telefon odezwał się dopiero po trzech następnych utworach.

- Witam, czym mogę służyć?

Ben poczuł dreszcz. Głos Julii, w połączeniu z nocą, zabrzmiał tak niezwykle zmysłowo, że miał wrażenie, iż zwraca się bezpośrednio do niego. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że każdy ze słuchaczy czuje to samo.

Zdumiał go kontrast istniejący pomiędzy jej głosem a osobą, jaką była w ciągu dnia. Julia jest przecież oschła i wyniosła, pełna dystansu i pogardy. A teraz... teraz otwiera się, przygarniając do siebie wszystkich ludzi, którzy jej słuchają.

- Cześć, to jeszcze raz ja, Mike. Skończ już z tymi księżycami, kwiatkami, z tym całym romantycznym balastem. Słucham tego całego gadania o tym, jaka to Amber była cudowna i myślę sobie, że z niej przede wszystkim była niezła zgrywuska. Pamiętasz, jak nas namówiła, żebyśmy sobie wszyscy wymoczyli tyłki w zatoce i poszli do domu w mokrych gaciach przez całe miasto? To się nazywało „pogoń za ostatnim promem”.

Rozległ się perlisty śmiech Julii.

- Pewnie, że pamiętam. Charlie Slocum o mało mnie nie zabił, kiedy zjawiłam się w domu w mokrych szortach.

Ben spróbował wyobrazić sobie Julię w... „mokrych gaciach” i poczuł, że wyobraźnia go zawodzi.

- Nie wiem, czy wiesz, ale pogoń za ostatnim promem wymyślona przez Amber stała się odtąd tradycyjną rozrywką podczas uroczystych obchodów Święta Pracy.

- Żartujesz!

Ben uśmiechnął się; w głosie Julii zabrzmiała dziecięca radość z udanego figla.

- Wcale nie. Z roku na rok coraz więcej ludzi to robiło.

- Tak się przechodzi do historii...

- Chciałem tylko powiedzieć, że Amber była świetna i że bez niej świat będzie o wiele nudniejszy.

Rozległy się ciche dźwięki piosenki Cindy Lauper „Bo dziewczęta chcą się bawić”.

- Mike, dziękuję ci za telefon.

Ben odsunął się od odbiornika. Nie mógł wyjść z podziwu. Jak ona to robi? Zwłaszcza mając do dyspozycji taki prymitywny sprzęt! Profesjonalizm Julii zdumiał go i zaskoczył. No i ten jej głos... Taki głos to skarb dla każdej radiostacji. Kiedy mówiła, człowiek nie myślał o treści wypowiadanych słów; mogła mówić byle co, a I tak potrafiła przykuć słuchaczy do odbiorników.

Dźwięk telefonu wyrwał go z zamyślenia.

- Słucham - warknął niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza.

- Mówi Scott Bowen.

Głos Bena natychmiast złagodniał.

- Witam. Co nowego?

- Chciałem, żeby pan wiedział, że zadzwoniłem pod te telefony, które mi pan dał.

Kolejna niespodzianka. Tego się nie spodziewał; najwyraźniej nie docenił tego chłopca.

- I czego się pan dowiedział?

- Zaraz wszystko opowiem.

Po kilku minutach Ben odkładał słuchawkę z przekonaniem, że młodemu policjantowi należy się medal. Nazajutrz na wyspie miał wylądować lekarz sądowy, specjalnie oddelegowany do sprawy Amber Davoll.

- Czas nam szybko upłynął i nasza dzisiejsza audycja dobiega końca...

Głos Julii przestawił myśli Bena na inny tor i wywołał w nim dziwne wyrzuty sumienia.

- Pytali mnie państwo, czy podczas mojego pobytu na wyspie będę co wieczór nadawać swoje audycje. Szczerze mówiąc, nie planowałam tego, ale dzisiejszego wieczoru było nam ze sobą tak dobrze, że postanowiłam tak zrobić. W takim razie do jutra o tej samej porze na tej samej częstotliwości.

Ben wstał i podszedł do okna; z miejsca, w którym stał, widział maleńkie czerwone światełko na maszcie Prestona. Wyobraził sobie Julię siedzącą przy mikrofonie, uśmiechniętą i nareszcie pogodzoną z całym światem. Jego poczucie winy jeszcze wzrosło.

- Chciałabym się z państwem pożegnać pieśnią, którą w moich czasach śpiewano na zakończenie roku szkolnego. Nie wiem, czy teraz też tak jest, ale dawniej tak było. Żegna się z państwem Julia Lewis z radia Harmony. Dobranoc. A ty, Amber, śpij sobie spokojnie, kochanie.

Poczuł dziwny ucisk w piersi, kiedy z radia rozległy się pierwsze słowa starej pieśni „Gdyby nigdy, przenigdy nie było rozstania... „

Julia będzie wściekła, kiedy jutro o wszystkim się dowie; będzie zła i rozgoryczona. To, co się stanie, na pewno bardzo ją zrani. Poczuł, że musi sam ją o wszystkim zawiadomić; tak będzie najlepiej. Przecież w gruncie rzeczy, gdyby nie on, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej.

Tylko jak to zrobić? Jak jej powiedzieć, że nazajutrz ciało jej przyjaciółki zostanie ekshumowane?

Radio zamilkło i Ben wyłączył odbiornik. Znowu zasiadł do komputera, ale dopiero po dłuższej chwili powrócił do przerwanej pracy.

6

Kiedy samochód podjechał pod dom, Julia siedziała na podłodze w studio, przewijając taśmy. Wstała, obciągnęła na sobie sweter i poszła otworzyć drzwi. Na widok czarnego forda Bena poczuła gwałtowne bicie serca. Co on tu robi? A dzień zapowiadał się tak miło... Obudziła się o siódmej, wyspana i w doskonałej formie. Audycja poświęcona Amber przyniosła jej ulgę, tak jakby garść wspomnień o zmarłej przyjaciółce uwolniła jej sumienie od poczucia niedosytu wywołanego zbyt skromną ceremonią pożegnalną. Teraz może rozpocząć prawdziwe dwutygodniowe wakacje.

Podśpiewując, wzięła prysznic i ubrała się w sportowy strój, w którym można było zarówno pobiegać sobie wokół domu Prestona, jak i pospacerować doliną pełną kwitnących krzewów dzikiej róży.

Po powrocie z przechadzki odsłuchała wiadomość od Cathryn, nagraną na automatycznej sekretarce. Cathryn miała zamiar przed jej wyjazdem zorganizować przyjęcie dla wszystkich dawnych przyjaciół - coś między „klasowym spotkaniem” a wieczorem poświęconym pamięci zmarłej koleżanki.

- To nie będzie nic nadzwyczajnego - wyjaśniła Cathryn, kiedy Julia do niej zadzwoniła. - Po prostu spotkamy się u mnie w ogrodzie i pogawędzimy sobie o starych dobrych czasach. Może nawet wzniesiemy jakiś toast. Możemy też wybrać się na cmentarz. W ten sposób ci, którzy nie mogli być na pogrzebie, będą mieli okazję odwiedzić grób Amber. Wieczorem pójdziemy coś zjeść w jakiejś miłej knajpce. Co ty na to?

Julia była zachwycona; zaofiarowała przyjaciółce wszelką pomoc w organizowaniu spotkania.

- Kiedy to ma być?

- A kiedy wyjeżdżasz?

- Od tej niedzieli za tydzień.

- W takim razie spotkajmy się w sobotę. Wtedy ludzie mają najwięcej czasu. Chyba że nie chcesz mieć żadnych zajęć w przeddzień wyjazdu...

- Nie, w sobotę będzie doskonale.

Po rozmowie z Cathryn zabrała się do przygotowywania wieczornego programu radiowego. Po południu czekały ją zakupy, a potem kolacja z Charliem.

Studio radiowe w świetle dziennym prezentowało się znacznie gorzej niż wieczorem, a aparatura wymagała natychmiastowej, choć drobnej, naprawy. Julia postanowiła najpierw uporządkować taśmy i wtedy właśnie przyjechał Ben Grant.

Dokładnie pamiętała ich wczorajszą rozmowę na cmentarzu. Przez chwilę myślała wtedy, że uda jej się zmienić jego stosunek do Charliego, ale szybko się przekonała, że Ben jest nieprzejednany.

Musiała przyznać, że nie tylko ta cecha zrobiła na niej wrażenie. Był niezwykle atrakcyjny i nic dziwnego, że na jego widok odczuwała pewien niepokój. Tak czy inaczej, postanowiła czym prędzej go spławić i wrócić do przerwanej pracy.

Stała w drzwiach i zza szyby patrzyła, jak Ben wysiada z auta, bierze coś z tylnego siedzenia i kieruje się w stronę domu. Nie mogła nie zauważyć, że porusza się zwinnie jak drapieżnik i podąża przed siebie pewnym, opanowanym krokiem człowieka, który ani na chwilę nie wątpi, że postępuje słusznie.

Ze zdumieniem spostrzegła, że paczka, którą wziął z samochodu, to bukiet kwiatów w celofanowym opakowaniu. Chyba nie dla niej...

Poczuła dziwną słabość i zganiła się w duchu za swoją. .. babską reakcję.

Ben spojrzał na nią i przyśpieszył kroku.

- Dzień dobry. Co słychać?

Obrzuciła go nieprzyjaznym spojrzeniem.

- Czego chcesz? - zapytała, starając się, żeby jej głos zabrzmiał sucho i odpychająco.

Ben wszedł na schody; dzieliła ich teraz tylko szklana szyba.

- Chciałbym cię przeprosić.

- Za co?

- Za ten zły początek. Każde z nas może mieć przecież swoje własne zdanie na jakiś temat, a mimo to możemy zachowywać się tak, żeby nie zepsuć twojego pobytu na wyspie. Wpuścisz mnie? Zawahała się.

- Nie zajmę ci dużo czasu. Muszę wracać do redakcji.

Otworzyła drzwi i cofnęła się, wpuszczając go do szklanego pawilonu. Podał jej bukiet kwiatów, kupionych pewnie na targu za kilka groszy. Taki banalny gest nie może niczego między nimi zmienić.

- Po co mi to przyniosłeś?

- Na dobrą zgodę. Mam coś jeszcze.

Podał jej świeże wydanie swojego tygodnika.

- Właśnie się ukazało.

Przyjęła jego dary, ani na chwilę nie zapominając, że ma przed sobą wroga, człowieka, który postanowił obsmarować Charliego w prasie i zbrukać wspomnienie jej najlepszej przyjaciółki.

- Dziękuję, ale przyniosłeś to niepotrzebnie.

Ben przechylił głowę i lekko się uśmiechnął. Zauważyła, że ma dołek w prawym policzku.

- Może... Chociaż sądzę, że kiedy przejrzysz gazetę, przekonasz się, że jestem prawdziwym dziennikarzem, a nie jakimś potworem uganiającym się za sensacją.

Siłą się powstrzymała, żeby nie zajrzeć do trzymanego w ręku pisma.

- Mam coś jeszcze...

Dopiero wtedy spostrzegła pudełko, które trzymał pod pachą.

- Słuchałem wczoraj twojej audycji i pomyślałem, że to ci się może przydać.

- Słyszałeś mnie? - zapytała słabym głosem. - Nie byłam wczoraj w najlepszej formie.

Niebieskie oczy Bena rozjaśniły się.

- Byłaś cudowna.

- Dziękuję.

Wzrok Julii mimo woli powędrował w stronę pudła z kasetami. Spośród wszystkich prezentów, jakie mężczyzna mógł jej ofiarować, tylko takiemu nie potrafiła się oprzeć.

- Wejdź. Wstawię kwiaty do wody i zobaczę, co tu przyniosłeś.

Poprowadziła go do studia, położyła kwiaty na konsoli i poszła do kuchennego kącika po jakieś naczynie. Znalazła szklankę i nalała do niej wody.

Po powrocie zastała Bena rozglądającego się po zastawionym sprzętami wnętrzu.

- Nigdy tu nie byłem - przyznał zaciekawiony. - Widziałem już w życiu niejedno studio radiowe, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego. To naprawdę niesamowite.

Wzruszyła ramionami.

- Niesamowite... - powtórzył.

Podeszła do stołu i umieściła kwiaty w prowizorycznym wazonie.

- Rzeczywiście, to studio trochę się różni od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Tutaj nie jest się tylko prezenterem, jest się inżynierem, kierownikiem produkcji, a czasem nawet elektrykiem i hydraulikiem.

Ustawiła kwiaty i przyjrzała im się z dezaprobatą.

- U mnie w redakcji jest podobnie. - Ben nie spuszczał oczu z półek zawalonych pudłami. - Ja też jestem wszystkim po trochu: fotografem, reporterem, korespondentem sportowym, gońcem... To duża satysfakcja tak robić wszystko.

- Sama nie wiem...

Julia znowu podeszła do kwiatów i spróbowała jakoś lepiej je ułożyć w ciasnej szklance. Poczuła wzrok Bena na swoich rękach i drgnęła. Trochę wody rozlało się na stół. Co się z nią dzieje w obecności tego mężczyzny?

- Kiedy cię słuchałem, miałem wrażenie, że prowadzenie audycji sprawia ci przyjemność.

Julia zamrugała powiekami.

- Coś trzeba z sobą robić, jak się ma wolne całe dwa tygodnie.

Spojrzał na rozrzucone na podłodze taśmy.

- Właśnie je przegrywałaś?

- Najpierw muszę zrobić coś z przewodami.

Przykucnął i spojrzał na nią z dołu. Pomyślała, że musi okropnie brzydko wyglądać w tym wyciągniętym swetrze i bez makijażu. A do tego włosy ma zebrane w koński ogon, jak jakaś szara myszka...

- Znasz się na elektryczności? Preston cię tego nauczył?

- Nie. Charlie Slocum.

Zebrała machinalnie jakieś pyłki ze stołu, zawinęła je w papier od kwiatów i wrzuciła do kosza na śmieci.

- Uznał, że skoro przez całe życie mam pracować przy elektrycznym sprzęcie, powinnam mieć o tym jakie takie pojęcie.

Patrzył na nią, jakby była jakimś cennym i nieodgadnionym prezentem, który człowiek boi się rozpakować.

- Zgodziłabyś się... udzielić mi wywiadu?

- Nie.

- Dlaczego? Masz bardzo ciekawą pracę, sama jesteś niezwykle interesującą osobą...

Przygryzła wargi, próbując nie okazać zadowolenia z nieoczekiwanego komplementu.

- Przykro mi, ale nie znoszę wywiadów.

- Mogłabyś zrobić wyjątek. Nie obawiaj się, nigdy nie mieszam prywatnych spraw z zawodowymi.

- Nie o to chodzi.

Ben zmarszczył czoło i przyjrzał jej się uważnie.

- O co w takim razie chodzi? Nie chcesz mieć nic wspólnego z moją gazetą?

Niezupełnie, ale nie chciała wdawać się w szczegóły.

- Tak, właśnie tak.

Jego jasne oczy pociemniały i dostrzegła w nich złość.

- Ja po prostu - wyjaśniła szybko - nie lubię o sobie mówić. Jestem bardzo... nieśmiała.

- Interesujące - wycedził Ben. - Bardzo interesujące, jeśli się weźmie pod uwagę, jaką pracę wykonujesz. Zawsze taka byłaś?

- Właśnie na takie pytania nie lubię odpowiadać.

- Jesteś pewna?

- Najzupełniej.

- Jesteś uparta jak osioł.

Bezpośredniość tej opinii rozbroiła ją. Uśmiechnęła się lekko.

- Czy w takiej sytuacji odbierzesz mi swoje zabawki?

- To nie są żadne zabawki.

- Tak łatwo mnie nie przekupisz.

- Łatwo? Co ty sobie wyobrażasz? - W głosie Bena zabrzmiała niezupełnie udana uraza. - Masz przed sobą piętnaście kaset z mojej osobistej kolekcji, co moim zdaniem sprawia, że są to rzeczy bezcenne.

Nagle zdała sobie sprawę, że dobrze się czuje w jego towarzystwie. Ben również wyglądał jak ktoś, kto nieźle się bawi.

- Napijesz się kawy?

- Oczywiście, jeśli jest gotowa.

Rozsiadł się na obrotowym krześle przy konsoli, nie spuszczając oczu z Julii, która zaczęła się krzątać w mikroskopijnej kuchence. Jestem tchórzem, pomyślał; poprosiłem o kawę, żeby zyskać na czasie i nie musieć jej mówić o tym, z czym przyszedłem.

- Nie gwarantuję, że będzie dobra! - krzyknęła Julia z kuchenki. - Tyle razy była parzona, że może być ohydna.

- Nie szkodzi.

Podeszła i wręczyła mu kubek pełen gorącego napoju.

- Dziękuję. - Pociągnął łyk i omal się nie skrzywił.

Kawa rzeczywiście była ohydna. - Bardzo mi się podobała twoja wczorajsza audycja.

Stała przed nim, drobna i zgrabna w długim ciemnozielonym swetrze, w czarnych obcisłych spodniach, z czarnymi włosami zebranymi z tyłu głowy. Wyglądała jak młody chłopak albo leśny elf, a nie jak właścicielka najbardziej zmysłowego głosu, jaki kiedykolwiek w życiu słyszał.

- Muszę przyznać - powiedziała - że sprawiło mi to przyjemność. Nawet się nie spodziewałam. To bardzo odbiegało od tego, co ostatnio robiłam.

- Tak? Dlaczego?

- W nowoczesnym studio wszystko jest zautomatyzowane. Moja rola ogranicza się do naciskania guzików we właściwym czasie.

Ben uśmiechnął się w duchu. Słuchał jej z ogromną przyjemnością; w głosie Julii odnajdywał cień głosu tamtej kobiety, która tak bardzo go poruszyła poprzedniego wieczoru. Podobał mu się również szczery i prosty sposób, w jaki mówiła.

- Nie brzmi to zbyt zachęcająco.

Zmarszczyła brwi.

- Da się wytrzymać. Dużo zarabiam, mam opiekę medyczną, może nawet zabezpieczenie emerytalne. Chociaż to ostatnie nie bardzo mnie interesuje, bo zamierzam pracować do końca życia.

Ben podparł się na łokciu i przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Musiała zrozumieć jego spojrzenie, bo szybko dodała:

- To oczywiście nie wszystko. Moja obecna praca to nie tylko duże pieniądze. Zawsze chciałam pracować w branży muzycznej, spotykać ciekawych ludzi. Lubię z nimi pracować, mam kontakt ze sztuką.

Wypiła łyk kawy.

- A jak przestanie mi się podobać... zawsze mogę przenieść się gdzie indziej.

- Czy to znaczy, że w twoim życiu nie ma nikogo, kto mógłby tu stanowić problem?

- Masz na myśli mężczyznę? Nie, nie mam takiego problemu - stwierdziła.

Sam był zdziwiony, dlaczego ta ostatnia wiadomość tak bardzo go ucieszyła.

- Myślałaś kiedy, żeby tu wrócić i dalej prowadzić lokalną radiostację?

Roześmiała się, niemal prychając kawą.

- A z czego bym żyła? Musiałabym chyba zatrudnić się w hotelu jako pokojówka!

Zapytał tylko tak sobie, żeby podtrzymać rozmowę, lecz teraz, kiedy to pytanie już padło, wcale nie wydało mu się takie niedorzeczne.

- Preston mógłby ci płacić...

- Chyba żartujesz! - Spojrzała na niego, jakby miał dwie głowy. - Przecież ta stacja nie przynosi żadnych pieniędzy!

Teraz Ben spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- To z czego on opłaca licencję, elektryczność i całą resztę?

- Traktuje to jako hobby. Ma trochę pieniędzy i wydaje je właśnie w ten sposób.

Ben uśmiechnął się przepraszająco.

- Rozumiem.

Szkoda; miło byłoby słyszeć co wieczór jej głos i wybrane przez nią piosenki. Wiedział również, że nie jest to jedyny powód, dla którego nagle zapragnął, by Julia na zawsze została na wyspie.

- To dokąd w takim razie pojedziesz, kiedy się zdecydujesz opuścić Los Angeles?

- Nie wiem. Tam, gdzie będzie najlepsza praca.

- Czy to znaczy, że jest ci wszystko jedno, gdzie mieszkasz, bylebyś miała dobrą pracę?

- Nie. Miejsce też się liczy. Wiem już, że nie lubię takich zim jak w Buffalo, upałów, jakie przeżywałam w Mobile, i wielkich miast w rodzaju Los Angeles... - Urwała, a potem dodała: - Jak widzisz, mam już za sobą kilka przeprowadzek.

- A jakie lubisz audytoria? Czy ważna jest dla ciebie liczba słuchaczy?

Zamyśliła się i przygryzła wargi. Wyglądała teraz jak mała dziewczynka, próbująca znaleźć odpowiedź na trudne pytanie, i Ben zapragnął wziąć ją w ramiona. Od dłuższej chwili myślał już tylko o tym.

- To nigdy nie było decydujące, nigdy nie pragnęłam pracować dla wielkich stacji. Choć trzeba przyznać, że duża liczba słuchaczy zapewnia stacji stabilność materialną.

Stabilizacja, zabezpieczenie finansowe, emerytura i ubezpieczenie... Myśli Julii nieustannie skupiały się na tym, czego, jak się domyślał, boleśnie brakowało w jej dzieciństwie. Zabezpieczenie materialne... jej matka nigdy tego nie miała. Ludzie powiedzieli Benowi, że ojciec Julii porzucił ją w dzieciństwie, a matka wcześnie ją osierociła, ale nikt nie wspomniał, jakie głębokie ślady wszystko to pozostawiło w psychice dorosłej już osoby.

- Nie chciałbym cię urazić, ale odnoszę wrażenie, że całe życie przed czymś uciekasz.

- Co?

- Przenosisz się z miasta do miasta, szukając gotowego ideału, zamiast osiąść gdzieś na stałe i spokojnie, konsekwentnie zacząć budować swoją sytuację zawodową i finansową.

Tym razem spojrzała na niego tak, jakby miał trzy głowy.

- Dlaczego jesteś tak bardzo mało pewna siebie?

Już miała mu odpowiedzieć, żeby się nie wtrącał w jej sprawy, ale zamiast tego nieoczekiwanie wyznała prawdę.

- To chyba dlatego, że jako dziecko żyłam w stałej niepewności.

Zapatrzyła się w okno; jej profil czysto zarysował się na tle błękitnego nieba.

- W domu stale brakowało pieniędzy. Pewnie zauważyłeś, że na Harmony nie ma wiele okazji do znalezienia pracy.

- Nie bardzo mogę się z tobą zgodzić. Ja wszędzie widzę okazje, wszędzie dostrzegam jakąś szansę. Jest tu mnóstwo rzeczy do zrobienia, a przy okazji można zarobić spore pieniądze.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

- To nie są szanse dla wszystkich. Moja matka pracowała w hotelach, podczas sezonu w dwóch jednocześnie, a potem, kiedy nie było już gości, w jednym, który był czynny przez cały rok. Harowała jak wół i nigdy nie mogła związać końca z końcem. Kiedy umarła, przyrzekłam sobie dwie rzeczy: nigdy nie pozostanę na tej wyspie i nigdy nie uzależnię się od mężczyzny. Żadnemu nie można wierzyć.

- Jako mężczyzna i wielbiciel tej wyspy, dziękuję za komplement.

- Bardzo proszę.

Jego przekorne spojrzenie na chwilę złagodniało.

- Czy to znaczy, że nie zamierzasz nigdy wyjść za mąż?

Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale zawahała się i spojrzała na niego z urazą.

- Dlaczego przeprowadzasz ze mną wywiad, skoro już wiesz, że sobie tego nie życzę?

Ben uśmiechnął się.

- Po prostu tak sobie rozmawiamy.

- Doskonale. W takim razie powiedz mi, co ty właściwie robisz na Harmony?

- Co robię?

- Tak. Dlaczego tu przyjechałeś?

- To miejsce bardzo mi się podoba. Przyjechałem tu kiedyś na wakacje i postanowiłem zostać.

Założył nogę na nogę i odchylił się do tyłu.

- Tak po prostu?

- Tak po prostu.

Julia gwałtownie pokręciła głową; koński ogon zawirował.

- Nie wierzę. Masz przecież gdzieś jakieś życie.

- Owszem. Cała moja rodzina mieszka w Bostonie.

Moi rodzice, moje dwie siostry z mężami, mój brat i siostrzeńcy. Jesteśmy bardzo zżyci.

- Miałeś tam dobrą pracę.

- Tak, pracowałem dla „Globe”.

- Chyba rozumiesz, że ludzie nie rzucają tak dobrej pracy i nie przenoszą się w inne miejsce bez jakiegoś wyraźnego powodu.

- Tak. Miałem taki powód: własne pismo.

- Czyli „Island Record” - rzekła z niedowierzaniem.

- Tak.

- Wolałeś „Island Record” od „Boston Globe”?

- Zawsze chciałem mieć własną gazetę.

Oczy Julii zrobiły się ogromne.

- Własną gazetę... na własność?

- Tak. - Skrzywił się. - Wiem, że ludzie uważają, że zwariowałem. Trudno, kocham moją pracę. Wszystko tutaj mi się podoba, ludzie, z którymi pracuję, fakt, że jestem swoim własnym szefem i to, że nie uczestniczę w wyścigu szczurów.

- Czy aby - spytała podejrzliwie - nie ma w twojej przeszłości czegoś, przed czym uciekasz?

- Nie.

Roześmiał się.

- Nie wierzysz?

- Wierzę. Wszystko jest możliwe. Jesteś z tym szczęśliwy?

- Bardzo.

Spoglądała teraz na niego jak na kogoś nieuleczalnie chorego.

- I zamierzasz spędzić resztę życia na Harmony, pracując w redakcji „Island Record”?

- Mam nadzieję. Chciałbym również spotkać kogoś miłego, założyć rodzinę i mieć mnóstwo dzieci. W mojej rodzinie to właśnie jest najważniejsze.

Julia skrzyżowała ramiona i zmarszczyła brwi, niezadowolona z przebiegu rozmowy. Zupełnie niepotrzebnie zeszli na tematy zbyt prywatne.

- Wszystkiego najlepszego w takim razie - powiedziała tonem świadczącym, że zamierza zakończyć konwersację.

We wzroku Bena dostrzegła niedowierzanie.

- Naprawdę życzę ci wszystkiego najlepszego - powtórzyła. - A teraz musisz chyba wracać do pracy.

Wstała i uczyniła ruch, jakby chciała swojego gościa odprowadzić do drzwi.

Ben wolno podniósł się z krzesła.

- Może rzucisz okiem na te moje taśmy i zobaczysz, czy coś z tego ci się przyda.

- Rzeczywiście, zupełnie zapomniałam. - Otworzyła pudło. - Zaraz zobaczymy...

Znajdowała się teraz bardzo blisko Bena i za każdym ruchem niemal dotykała jego ciała.

- Nie chciałbym ci niczego wciskać...

- Nic mi nie wciskasz, są wspaniałe. Masz doskonały gust.

- Chyba w to nie wątpiłaś.

Uśmiechnęła się, a on zaraz dodał:

- Mam tego w domu całe mnóstwo. Zawsze możesz wpaść i pobuszować sobie w moich zbiorach.

- To mi wystarczy, nie zamierzam siedzieć tutaj zbyt długo. Zresztą, nie znam twojego adresu.

- Mieszkam nad redakcją.

Musiał jeszcze bardziej się zbliżyć, bo te słowa musnęły jej policzek.

Chciała się odsunąć, ale nie była w stanie zrobić ruchu.

- To bardzo wygodnie - szepnęła tylko.

- Tak, ale w lecie jest tam straszny hałas.

Spojrzała na niego zmieszana i spostrzegła, że Ben obserwuje ją z intensywnością równą zainteresowaniu, jakie on sam w niej wzbudził. Bała się odetchnąć, jakby myślała, że z każdym oddechem zmniejszy jeszcze dzielącą ich odległość.

Nagle zapragnęła pocałować go w usta.

Wiedziała, że Ben myśli o tym samym. Siłą przerwała magiczny krąg fascynacji i postąpiła krok do tyłu.

- Dziękuję... dziękuję ci za taśmy... - wybąkała. - To bardzo miło z twojej strony.

- Bardzo proszę.

Przez chwilę stał jakby czymś oszołomiony, a potem nagle się zreflektował.

- Na mnie już pora, mój zespół czeka.

Podszedł do drzwi i zatrzymał się w progu.

- Chciałem...

- Tak?

- Chciałem cię jeszcze o czymś uprzedzić. Właściwie po to do ciebie przyjechałem... Przepraszam, że zabrałem ci tyle czasu, zamiast powiedzieć od razu, ale obawiam się, że to nie będzie miła wiadomość.

- O co ci, na Boga, chodzi?

Ben nerwowo odrzucił włosy z czoła.

- Dowiedziałem się wczoraj, że sekcja zwłok Amber Davoll chyba jednak zostanie przeprowadzona.

- Co takiego?

- Bardzo mi przykro, ale dojdzie do autopsji. Po południu ma przylecieć lekarz sądowy.

Wszystko to było całkowicie niedorzeczne. W głowie Julii zapanował zamęt; z gonitwy myśli wyłoniła tę najważniejszą.

- Przecież... przecież pogrzeb już się odbył.

- Czasem mimo to przeprowadza się sekcje.

Ośmielił się położyć dłoń na jej ramieniu i strząsnęła ją, jak się strząsa gada.

- Czasem... mimo to... mówisz, że przeprowadza się sekcje? Jak w ogóle do tego doszło?

Ben zrobił niewinną minę i spojrzał na nią jasnym wzrokiem.

Poczuła zawrót głowy.

- O Boże, co oni zrobią, ci nieszczęśliwi Loringowie... A Charlie! Jak on to przeżyje, to będzie dla niego straszny cios.

Spojrzała na Bena oczami jak sztylety.

- Co ty zrobiłeś?

- Dlaczego ja? Oskarżasz mnie, a nie wiesz...

- A któż by inny! Tylko ty jeden od samego początku domagałeś się sekcji! - Zatrzęsła się z gniewu i bezsilnej wściekłości. - A ja, głupia, uwierzyłam, że przyszedłeś tu tak sobie, z przyjaźni.

- Jedno nie wyklucza drugiego - rzekł bezradnie.

- Owszem, wyklucza.

W jej głosie wyraźnie słychać było rozpacz.

- Poczekaj... - Gwałtownym ruchem zwróciła się do stołu i sięgnęła po pudełko z kasetami. - Możesz sobie to zabrać, i swoją gazetę też. I kwiaty.

Podała mu bukiet tak gwałtownie, że woda spryskała przód jego koszuli. Nie przyjął ich, może dlatego, że miał już ręce zajęte czym innym, a może z jakiegoś innego powodu. Przez chwilę chciała je cisnąć na ziemię, ale w końcu położyła je na stole.

- Mylisz się - powiedział cicho. - To nie ja zażądałem autopsji.

- Kto w takim razie?

- Nie mogę ci powiedzieć. Spróbuj mi zaufać.

- Przykro mi, ale to niemożliwe i byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś już sobie poszedł.

- Nie chcę odchodzić w takiej chwili.

- Lepszej już nie będzie. Myślałeś, że będę zachwycona?

- Chciałbym, żebyś sobie to wszystko spokojnie przemyślała. Jestem pewien, że zrozumiesz.

- Na dzisiaj dość już powiedziałeś.

Otworzyła na oścież drzwi i niemal wypchnęła go na dwór.

- Idę już, idę. Nie musisz mnie wyrzucać. Właściwie cię rozumiem.

Szybkim krokiem podszedł do swojego samochodu.

- Zasłużyłem sobie na coś podobnego! - krzyknął w stronę domu, ale Julia nie usłyszała jego słów. - Na co ja właściwie liczyłem, przychodząc tutaj? - dokończył nieco ciszej.

Julia zatrzasnęła za nim drzwi. Nie słyszała, jak odjeżdżał, nie słyszała, jak szumią fale, słyszała jedynie łomot w skroniach i bicie własnego serca.

Dwie godziny później, jeszcze nie ochłonąwszy z wrażenia, pojechała do miasta po zakupy. Nie miała na to ochoty, ale wiedziała, że musi coś z sobą zrobić. W przypadku podobnie silnego wzburzenia najgorsza jest bezczynność.

Na nieszczęście, najkrótsza droga do miasta wiodła obok cmentarza. Nawet nie patrząc w stronę grobu Amber, mogła zauważyć kilku oficjalnie ubranych mężczyzn i policyjne wozy zaparkowane przed cmentarną bramą. Samochód Bena również tam był. Ten facet jest wszędzie; dwoi się i troi, żeby tylko zdobyć jakiś materiał dla swojego szmatławca.

Chciała się zatrzymać, ale zrezygnowała. Po co? Po to, żeby im powiedzieć, że to, co robią, jest głupie, bezmyślne, nieludzkie i niegodne? Przecież wydano w tej sprawie oficjalne rozporządzenie i jej słowa niczego tu nie zmienią. Ekshumacja i tak się odbędzie. *

Kiedy w godzinę później wracała tą samą drogą, cmentarz był już pusty.

Pośpiesznie, byle jak zrobiła zakupy i zajechała na posterunek policji.

- Cześć, Madeleine.

Kobieta w średnim wieku, rozwiązująca właśnie krzyżówkę, raptownie podniosła głowę.

- Julia! O Boże!

- Myślałam, że mnie nie poznasz.

- Jakżebym mogła! Nic się nie zmieniłaś! Co słychać?

- Wszystko w porządku. - Julia uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Gdyby nie ta sprawa z Amber...

Kobieta westchnęła głęboko.

- Tak, to straszne, naprawdę straszne.

- Komendant jest u siebie?

- Nie, ale lada chwila ma przyjechać. Miał dzisiaj bardzo ciężki dzień.

Julia zamilkła na chwilę; mogła sobie wyobrazić,

czym było dla Charliego to, co go spotkało przez tego... Bena Granta.

- Mieliśmy iść dzisiaj na kolację. Wpadłam, żeby się z nim umówić.

- Zaczekaj na niego, to nie potrwa długo.

Julia zawahała się na moment.

- Myślisz, że mogłabym poczekać w jego pokoju?

Dawniej zawsze tak robiła.

- Oczywiście, na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu.

- Dziękuję.

Niedużym korytarzem dotarła do dobrze znanych drzwi i otworzyła je. W pustym pokoju paliło się światło. Weszła do środka.

Wnętrze właściwie się nie zmieniło, było tylko może bardziej zaniedbane. Na ścianach dostrzegła te same półki pełne książek poświęconych kryminologii, te same nagrody i puchary oraz zdjęcia, na których Charlie ściskał dłonie jakichś dygnitarzy. Było też zdjęcie z prezydentem i nowa amerykańska flaga.

Odetchnęła głęboko, próbując odzyskać spokój. Może tutaj, w tym dobrze znanym otoczeniu, które zawsze kojarzyło jej się z bezpieczeństwem i oparciem, wreszcie uda jej się opanować to potworne zdenerwowanie...

Podeszła do biurka i zrozumiała ogrom swej pomyłki.

Na biurku Charliego leżały rozrzucone zdjęcia Amber. .. takiej, jaką ją znaleziono tamtego ranka. Powiększenia i zbliżenia były tak dokładne, że mogła zobaczyć pory na skórze przyjaciółki.

Poczuła, jak zalewa ją mieszanina gniewu i goryczy;

krew napłynęła jej do głowy i odebrała zdolność logicznego myślenia. Stała jak przymurowana do podłogi, słysząc tylko szum w uszach i szaleńcze bicie serca. Nawet nie usłyszała, że ktoś wszedł do pokoju.

- Witaj, kochanie. Madeleine właśnie mi powiedziała... - Charlie nagle przerwał i dodał zupełnie już innym głosem: - Nie powinnaś tego oglądać, to nie są widoki dla ciebie.

Szybko zebrał zdjęcia i wrzucił je do szuflady.

- Przepraszam, wiem, że nie powinnam wchodzić do twojego pokoju.

- Nie, to ja nie powinienem tego zostawić na wierzchu. Ale miałem taki dzień, że nie pomyślałem, żeby to gdzieś schować. Postaraj się o tym nie myśleć, kochanie.

Wyrzuć to z głowy i zapomnij, dobrze?

- Spróbuję - powiedziała, nie mając wątpliwości, że to, co przed chwilą zobaczyła, zostanie w jej pamięci wyryte na zawsze.

- Usiądź.

Poczuła od niego ciężki zapach alkoholu i przymknęła oczy.

Charlie, czemu to robisz, przecież i bez tego wszystko jest takie okropne...

Nie wolno jej go sądzić. Nic strasznego się nie stało. Pewnie był z tymi ludźmi na lunchu i wypił jakiś koktajl. Zawsze tak jest, jak ktoś przyjeżdża.

- Słyszałam, że mają przeprowadzić sekcję - oznajmiła, siadając po drugiej stronie biurka. - Właściwie dlaczego?

Brwi Charliego podjechały do góry.

- To pomysł jakiegoś nadgorliwego dupka z Bostonu.

Położył kapelusz przed sobą i podrapał się w głowę.

- Taka tam burza w szklance wody, nic wielkiego. Za tydzień wszyscy o tym zapomną.

Chciała w to wierzyć, ale wiedziała, że nie ma tak gorliwego dupka w całym Bostonie, który mógłby wydać podobne polecenie, gdyby nie było po temu powodów.

Czuła, jak ogarnia ją gniew i bezbrzeżne współczucie. Biedny Charlie! Teraz całe miasto się dowie, że w porę sam nie zażądał przeprowadzenia autopsji.

- Co się za tym kryje? A raczej kto, nie wiesz?

- Całą sprawę zaczął jeden z tych młodych policjantów, którzy byli tutaj na praktyce. On był pierwszy na miejscu... wypadku - rzekł Charlie głuchym, zmęczonym głosem. W jego oczach dostrzegła pustkę.

- To znaczy, że Ben Grant nie maczał w tym palców?

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Nie! Skąd ci to przyszło do głowy?

Dziwne uczucie ulgi przepełniło ją całą, obezwładniając jeszcze bardziej.

- Tak sobie pomyślałam... A jak to znieśli rodzice Amber? - zmieniła szybko temat.

- Nawet lepiej, niż myślałem.

- Naprawdę? To dobrze.

Charlie spojrzał na zegar wiszący na ścianie.

- Przyszłaś tu tylko z tego powodu?

- Nie, chciałam ci przypomnieć, że wybieraliśmy się dzisiaj razem na kolację.

Skrzywił się.

- Po tym wszystkim, co dzisiaj zaszło...

- Tak sobie właśnie myślałam.

- Odłożymy to na jakiś inny wieczór, dobrze?

- Oczywiście, kiedy będziesz chciał. Po prostu mi powiesz.

Julia wstała i Charlie odprowadził ją do drzwi.

- Kiedy dostaniesz wyniki sekcji? - zapytała jeszcze.

- Za jakieś dwa dni; zwykle to trwa długo.

Przerzuciła torbę przez ramię.

- Jestem pewna, że wszystko dobrze się skończy. Jak powiedziałeś, to tylko burza w szklance wody.

Charlie uśmiechem podziękował jej za słowa pocieszenia.

Nie mogła dostrzec wyrazu jego oczu. Pomyślała, że może dobrze się stało i wynik sekcji nareszcie zamknie usta takim ludziom jak Grant.

Pocałowała Charliego w policzek.

- Trzymaj się.

- Dobrze, a ty już idź. Postaraj się trochę wypocząć, przecież to twoje wakacje.

Przez pierwszą godzinę wieczornego programu musiała odpowiadać na pytania dotyczące autopsji. Kilka osób zadzwoniło z pretensjami, pytając, dlaczego właściwie miejscowe władze pozwalają, żeby ktoś z zewnątrz wtrącał się w nie swoje sprawy. Był jeden telefon w sprawie biurokracji jako takiej i jeden w obronie Charliego.

Julia starała się nie przeciągać podobnych rozmów, przypominając słuchaczom, że jej program jest audycją wyłącznie muzyczną.

O dziesiątej wszystko dobiegło końca i powitała ten fakt westchnieniem ulgi. Mimo nieoczekiwanych wtrętów program przebiegł sprawnie. Tego wieczoru nadawała wyłącznie to, co Preston zwykle nazywał „kanonem amerykańskiej muzyki”: Rosemary Clooney, Tony Bennett, Ella Fitzgerald i Frank Sinatra; od czasu do czasu wtrącała krótkie informacje z wyspy i ze świata. Przeczytała również kilka wierszy jakiegoś miejscowego autora, którego tomik znalazła na biurku Prestona.

Celowo nie chciała wdawać się w dyskusje na temat autopsji. Najpierw zamierzała wykorzystać swoje radio do obrony Charliego, żeby w ten sposób zrównoważyć atak, jakiego spodziewała się ze strony Bena Granta i jego gazety. Potem uznała jednak, że najlepiej będzie nie uprzedzać faktów i spokojnie poczekać na rozwój wypadków.

Wyłączyła mikrofon, zgasiła nadajnik, uporządkowała taśmy i ułożyła na stole notatki dotyczące nadawania programu. O jedenastej leżała już w łóżku, zmęczona, ale spokojna, myśląc o porannych zakupach czekających ją z Cathryn.

Zamknęła oczy i wtedy zrozumiała, że cały ten spokój jest tylko iluzją. Pod zamknięte powieki natychmiast napłynęły obrazy ujrzane na zdjęciach w pokoju Charliego. Amber leżąca na łóżku z małą czerwoną dziurką w prawej skroni i plamą zakrzepłej krwi na jasnych włosach...

Jak w mgnieniu błyskawicy zrozumiała nagle, że fakt, iż zrezygnowała z obrony Charliego na falach eteru nie miał nic wspólnego z logicznym powodem, jaki podsuwał jej rozsądek. Zrobiła to pod naporem podświadomości.

Postąpiła tak, bo jej pamięć automatycznie zanotowała strój, jaki Amber miała na sobie w chwili śmierci. Znała dobrze swą przyjaciółkę: Amber mogła włożyć te sprane dżinsy i wypłowiałą koszulkę do trzepania dywanów, ale nigdy by się tak nie ubrała, wiedząc, że będą ją w tym stroju oglądać ludzie w najtragiczniejszym momencie jej istnienia.

7

Ben lubił środy. Środek tygodnia był zwykle dniem największej aktywności: w redakcji bez przerwy dzwoniły telefony, szumiały komputery, biegali ludzie, w powietrzu krzyżowały się pytania i komentarze.

Tego dnia jednak wszystko wyglądało inaczej. Siedział bez ruchu przed ekranem komputera, nad kubkiem wystygłej kawy, i nie mógł myśleć o niczym, co nie miało związku z jego wizytą w domu Julii.

Najgorsze, że sam nie wiedział, co właściwie tak bardzo go gnębi. Przecież nie po raz pierwszy w życiu komuś się naraził, nie po raz pierwszy ktoś na niego krzyczał i obrażał się; bywało już znacznie gorzej. A mimo to nigdy dotąd nie czuł się tak podle. Może dlatego, że rzuciła mu jego dary w twarz? Nie, nie miał jej tego za złe, sam by tak zrobił na jej miejscu.

Może czuł się podle, bo wiedział, że przynosi złe nowiny? Ale przecież te nowiny według niego nie były złe, to tylko Julia tak sądziła.

Spojrzał na ekran komputera nie widzącym wzrokiem. Nie rozumiał sensu słów, nie pojmował znaczenia zdań. Nie lepiej szło mu tego dnia odczytywanie własnego stanu ducha. Coś mu szepnęło, że sam się oszukuje, próbując nie dostrzegać prawdy. A prawda była taka, że Julia bardzo mu się podobała i fakt, że mimo woli ją do siebie zraził, przygnębiał go i uniemożliwiał pracę. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu: Julia niedługo opuści wyspę, wróci do Kalifornii i już nigdy się nie zobaczą. I właśnie to kompletnie wytrącało go z równowagi.

Przeniósł wzrok z ekranu na aparat telefoniczny. Może do niej zadzwonić? Porozmawiać z nią, wszystko jej powiedzieć, spojrzeć w jej wielkie ciemne oczy, przytulić ją do siebie. A potem... Potem sam już nie wiedział, co chce robić z Julią Lewis, wziąwszy pod uwagę fakt, że znał ją dopiero od kilku dni.

I to właśnie było najbardziej dziwne i szalone. Jak nieprawdopodobnie szybko go zafascynowała! W jakim błyskawicznym tempie doszedł do wniosku, że byłoby cudownie być razem! Tyle różnych rzeczy ich dzieliło, a jednak miał nieodparte wrażenie, że byłoby cudownie. Wiedział, że tak silne przekonania na ogół bywają prawdziwe.

Spróbował skupić się nad tekstem, ale właśnie wtedy zadzwonił telefon. Z uczuciem ulgi podniósł słuchawkę.

- „Island Record”, słucham.

- Ben, mówi Kelly.

Natychmiast się zmobilizował; swą najzdolniejszą reporterkę posłał przecież na posterunek policji po najnowsze wiadomości.

- Coś się dzieje?

- Dzieje się, i to niemało.

Od czasu tamtej pamiętnej propozycji zachowanie Kelly wobec naczelnego uległo całkowitej zmianie. Było profesjonalne i nienaganne.

- Mów.

- Slocum powiedział, że o czwartej ogłosi komunikat.

Ben spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do trzeciej.

- Nic nie wspomniał o wyniku sekcji?

- Wszystko ma powiedzieć o czwartej. Co o tym myślisz?

Ben skrzywił się.

- Sam nie wiem.

- Może to nic nie znaczy - rzekła z namysłem Kelly - ale właśnie do niego przyjechał ten lekarz sądowy.

Ben dokonał w myślach szybkiego przeglądu aktualnych wiadomości, zastanawiając się, gdzie dać treść komunikatu komendanta.

- Zrobimy z tego coś krótkiego, Kelly. O czwartej sam tam przyjadę i postanowimy, co i jak, a na razie miej uszy i oczy otwarte.

Szybko przeczytał tekst, który miał na komputerze, przeczuwając, że najważniejsza wiadomość dopiero nadejdzie. Po niecałej godzinie był już gotów do wyjścia; zdążył jeszcze zamienić kilka słów z kolegami z redakcji i oczywiście pomyśleć o Julii. Właściwie myślał o niej przez cały czas, tylko nieraz jej obraz zacierał się nieco w jego świadomości.

Ciekawe, gdzie Julia teraz jest i czy już wie, że Slocum postanowił przemówić.

Nie namyślając się długo, wystukał z pamięci telefon Prestona Fincha; Julia odezwała się prawie natychmiast.

- Mówi Ben. Poczekaj, zanim odłożysz słuchawkę, chciałbym ci coś powiedzieć. Wynik sekcji jest już znany.

Chyba o tym nie wiedziała, bo odpowiedziało mu milczenie.

- Nie wiemy jeszcze, jak brzmi, ale komendant oświadczył, że o czwartej poda wszystko do wiadomości publicznej. Chciałem, żebyś o tym wiedziała. To tyle.

Rozłączył się, zanim zdążyła się odezwać.

Weszła do budynku komendy, chcąc na własne uszy usłyszeć komunikat, o którym powiedział jej Ben. Ze zdziwieniem rozejrzała się dokoła: hol wypełniony był po brzegi. Wśród zebranych rozpoznała kilka lokalnych znakomitości. W tłumie spostrzegła również Bena Granta i już zamierzała do niego podejść, kiedy przypomniała sobie, że nie są bynajmniej po tej samej stronie. Ben Grant nie jest jej sojusznikiem, mimo że to właśnie on zawiadomił ją o tym spotkaniu.

Zresztą Ben był w towarzystwie. Kobieta stojąca przy nim była energiczna, atrakcyjna i raz po raz spoglądała na niego wzrokiem pełnym uwielbienia. Coś nieuchwytnego podpowiedziało Julii, że muszą razem pracować. Ciekawe, co jeszcze razem robią, pomyślała i natychmiast zganiła się za głupie przypuszczenia i za ukłucie zazdrości, które im towarzyszyło. Ben jest niezwykle przystojny...

I co z tego? Znała mnóstwo przystojnych mężczyzn, a właśnie na tego nie powinna zwracać uwagi.

W tej samej chwili Ben odwrócił się i zauważył ją. Szybko odwróciła wzrok, ale nie udało się: musiał spostrzec, że na niego patrzyła.

Nie było czasu rozdzielać włosa na czworo, bo właśnie otworzyły się drzwi od gabinetu komendanta i ukazał się w nich młody człowiek w granatowym garniturze. Utorował sobie drogę przez tłum i przeszedł do sąsiedniej sali. Julię dobiegły szepty mówiące, że to właśnie jest lekarz sądowy. Za nim podążał Charlie. Był purpurowy na twarzy, a jego ręce odsuwające ludzi na bok dziwnie drżały.

- Dziękuję państwu za cierpliwość - powiedział, kiedy wszyscy znaleźli się w sali. - Wiem, że bardzo wiele osób dzwoniło do nas, żeby się dowiedzieć o wynik sekcji, ale z pewnych względów nie mogliśmy wcześniej zaspokoić państwa ciekawości. Musieliśmy jeszcze uzgodnić pewne sprawy.

Stała daleko z tyłu i nie mógł jej widzieć. Odnosiła wrażenie, że w ogóle nikogo nie widzi. Wzrok miał wbity w guziki koszuli osoby stojącej naprzeciw niego.

- Znane są już wyniki sekcji zwłok Amber Davoll - kontynuował powolnym głosem, jakby ważył każde słowo - i na tej podstawie mogę państwu powiedzieć, że śledztwo dotyczące śmierci Amber Davoll... zostaje wznowione.

Szmer przeszedł wśród zgromadzonych i rozległ się echem w głowie Julii.

- Nie czas tu i miejsce, żeby się wdawać w szczegóły - ciągnął bezbarwnym głosem Charlie. - Mogę tylko powiedzieć, że pewne fakty wskazują na to, że ofiara mogła już być nieprzytomna, kiedy pociągnięto za cyngiel.

Sala zafalowała. Julia dłonią zakryła usta, żeby nie krzyknąć.

- Jednym słowem - usłyszała jasny i wyraźny głos Bena Granta - Amber Davoll została zastrzelona, czy tak?

Charlie uniósł na niego zmęczone spojrzenie.

- Prowadzimy teraz śledztwo w sprawie zabójstwa.

Rozległy się głosy oburzenia, gniewu i rozpaczy. Głos Bena przebił się przez szum sali i utonął w gwarze.

- Gdyby mógł nam pan powiedzieć coś więcej...

Charlie przetarł czoło.

- Na tym etapie śledztwa nic więcej państwu powiedzieć nie mogę. Jutro zwołamy konferencję prasową i wtedy być może wydamy bardziej szczegółowy komunikat.

Serdecznie zapraszam wszystkich na jutro.

Nie zważając na pomruki niezadowolenia i rozczarowane spojrzenia, szybkim krokiem opuścił salę i pomaszerował do swego gabinetu. Trzask zamykanych drzwi rozszedł się echem po korytarzach.

- Cholera jasna! - zaklął Ben.

- Święte słowa, sama bym tego lepiej nie określiła.

- Kelly wzruszyła ramionami i wyłączyła magnetofon.

Ale Ben nie miał na myśli lakonicznej wypowiedzi szefa policji ani jego pośpiesznej ucieczki. Odwrócił się, żeby zobaczyć reakcję Julii.

- Muszę lecieć, Kelly. Zostań tu jeszcze trochę i zorientuj się, co i jak. Trzeba się czegoś dowiedzieć.

Spojrzała na niego zdumiona.

- Jasne, a dokąd ci tak spieszno?

Nie odpowiedział; biegł już w stronę wyjścia.

- Dziękuję, Kelly, zadzwonię do ciebie później! - krzyknął w przelocie.

Błyskawicznie zbiegł po schodach i rozejrzał się po parkingu. Stary pontiac stał na swoim miejscu, ale Julii w nim nie było. Spojrzał w stronę zatoki i ujrzał drobną postać, oddalającą się szybkim, nerwowym krokiem, jakby goniły ją demony. Mając świadomość, że folguje swym masochistycznym skłonnościom, dogonił ją.

- Julia!

Nie zatrzymała się i nie spojrzała na niego.

- Julia, poczekaj! - krzyknął głośniej, jakby myślał, że go nie usłyszała.

Żadnej reakcji. Chwycił ją za ramię i zmusił do zwolnienia kroku.

- Posłuchaj...

- Ręce przy sobie i zjeżdżaj, Grant.

Puścił jej ramię.

- Co ja takiego zrobiłem?

- Nie mogłeś się powstrzymać, prawda? Musiałeś za mną biec i triumfować!

- Naprawdę myślisz, że triumfuję?

- A co! Przecież to ty miałeś rację, a ja cały czas się myliłam!

Jej podejrzenia sprawiły mu ogromną przykrość. Nawet nie podejrzewał, że tak bardzo liczy się z jej zdaniem.

- Bardzo się o ciebie martwiłem i dlatego za tobą biegłem. Możesz mi wierzyć, w tym przypadku wolałbym wcale nie mieć racji.

Spojrzała na niego nieco mniej wrogo. Ruszyli przed siebie powolnym krokiem.

- Może gdzieś przysiądziemy i napijemy się czegoś?

Tu niedaleko jest mała knajpka...

Odsunęła się.

- Chciałabym się przejść, najchętniej sama.

Zatrzymał się i Julia przystanęła również. Lekko się zachwiała.

- Strasznie dużo czasu spędzasz sama.

Odrzuciła włosy z czoła.

- Lubię własne towarzystwo.

- Ale nieraz jest łatwiej znieść przeciwności, jak się ma kogoś obok siebie.

Zrobiła minę osoby całkiem opanowanej.

- Już wszystko w porządku, nic mi nie jest.

- Jasne.

Uniósł rękę i delikatnie otarł łzę z jej policzka. Tym razem też się odsunęła, ale nieco mniej gwałtownie.

- Lepiej mnie zostaw - powiedziała - dla swojego własnego dobra. Jestem dziś w marnej formie.

- Trudno, zaryzykuję.

Ruszyła przed siebie i Ben poszedł za nią.

Zeszli do portu i znaleźli się na pomoście, przy którym zacumowano jachty. Maszty dostojnie kołysały się w rytm fali. W oddali widać było ciężką sylwetkę promu powracającego z kontynentu na wyspę. W lecie kursował dziesięć razy dziennie, po sezonie tylko raz. W porcie roiło się od łodzi rybackich; o tej porze wszystkie wracały z morza.

- Jak się czujesz? - ostrożnie zapytał Ben.

- A jak myślisz?

Otuliła się szczelniej swetrem, jakby chroniąc się przed podmuchem bryzy wiejącej od morza, i energicznie ruszyła przed siebie, głośno stukając obcasami.

- Jestem wściekła. Wracam do domu, myśląc, że moja najlepsza przyjaciółka popełniła samobójstwo, i po tygodniu wyrzutów sumienia i wszelkiego rodzaju zadręczania się zostaję poinformowana, że to wcale nie było samobójstwo. I że całe to zawracanie głowy na próżno.

Bardzo ciekawy punkt widzenia, pomyślał Ben, dziwny i równie niedorzeczny jak jej poprzednie oskarżenia.

Minęli kolejne sklepy i restauracje, i znaleźli się na Water Street. Znowu zaproponował, żeby gdzieś usiedli. Gwałtowność, z jaką ponownie odrzuciła jego propozycję, zaniepokoiła go nieco.

- Ale to nie dlatego jestem taka wściekła...

Tak właśnie myślał i czekał na dalszy ciąg. Nie czekał długo. Julia nagle stanęła jak wryta, rozłożyła ramiona, a potem opuściła ręce gestem, w którym była bezsilna wściekłość.

- Jak on mógł to zrobić? Jak mógł tak pokpić sprawę!

- Kto?

- Charlie, oczywiście!

Jednym słowem, teraz jej gniew skierował się przeciwko Charliemu...

- Jak mógł nie spostrzec czegoś, co miał pod nosem...

- W jej ciemnych oczach pojawiły się łzy.

Ben rozejrzał się dokoła. Stali obok sklepiku z lodami, zamkniętego już po sezonie.

- Chcesz usiąść? - zapytał, wskazując pustą ławkę.

- Nie, nie usiedzę na miejscu! Muszę iść...

- To nie jest najlepsze miejsce na spacery, to jest przecież najruchliwsza ulica naszego miasta.

Poszedł jednak za nią, a po chwili odważył się przerwać milczenie.

- Chcesz porozmawiać o Charliem?

Julia znowu się zatrzymała i tym razem siarczyście zaklęła. Potem szybkim krokiem ruszyła przed siebie, wykrzykując i gestykulując.

- W porę nie zrobił tego, co trzeba, i teraz wszystko diabli wzięli! Nie znam się na policyjnej robocie, ale każdy głupi wie, że najważniejsze są dwadzieścia cztery godziny od chwili popełnienia zbrodni. Potem wszystko się zaciera, świadkowie zapominają, ślady nikną...

Minęli Brass Anchor, ale Ben nie zaproponował jej, żeby weszli do środka. To nie był najlepszy pomysł; nie mogli jednak bez końca tak chodzić po mieście.

- ... a przecież chodzi o morderstwo - ciągnęła Julia. Jej usta drżały, w oczach lśniły łzy. - Minął już cały tydzień.

Ktokolwiek to zrobił, zdążył już zatrzeć wszystkie ślady, wyrobić sobie alibi i tak dalej. Nigdy go się nie znajdzie.

- Może nie jest tak źle. Mordercy czasem są po prostu głupi i popełniają mnóstwo błędów.

- Sam mi mówiłeś, że Charlie niezbyt dokładnie przeszukał dom Amber i nie zabezpieczył śladów.

- Może jednak to zrobił, wszystkiego nie wiem. Może coś ważnego da się jeszcze znaleźć. Na szczęście opieczętował dom i ogrodził całość taśmą.

Dopiero w tym momencie Julia zauważyła, że znajdują się pod drzwiami redakcji. Ze zdziwieniem spojrzała na Bena.

- Jak myśmy się tutaj znaleźli? I co ja tu robię? A na dodatek rozmawiam z tobą o Charliem...

Lekko dotknął jej ramienia.

- Zapraszam cię na drinka.

Spuściła głowę.

- Chyba rzeczywiście mi się należy.

Zaprowadził ją do wejścia z tyłu budynku, którędy wchodziło się do jego prywatnego mieszkania.

- To na specjalne okazje - wyjaśnił w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.

Szła za nim po schodach, zastanawiając się, czy robi dobrze. Właściwie nie miała wyboru. Nie mogła teraz zostać sama. Nie mogła usiąść za kierownicą samochodu i prowadzić z oczami zalanymi łzami, gotowa na coś się wpakować; a nie bardzo miała dokąd pójść.

Doszli do drzwi i Ben włożył klucz do zamka.

- Odrywam cię od obowiązków - powiedziała, żeby coś powiedzieć. - Przecież to środek dnia pracy.

- Raczej koniec. Zresztą ktoś mnie zastąpi i zamknie za mnie sklepik. Wejdź, proszę, rozgość się.

Mieszkanie Bena zaskoczyło ją. Obszerne, jasne pomieszczenie, podłoga z desek, białe ściany i mnóstwo okien.

- Musi być koszmarnie drogie.

- Było, ale to jednorazowy wydatek. Kupiłem je razem z redakcją. Teraz nie muszę płacić czynszu.

Spojrzała na niego inaczej niż dotąd. Nie przypuszczała, że poczynił na wyspie tak poważne inwestycje.

- Usiądź, a ja tymczasem przygotuję nam coś do picia.

Poszedł do kuchni i zaraz z niej wyjrzał.

- A może wolisz kawę albo herbatę?

- Nie, dziękuję.

Zwykle nie pijała alkoholu, ale tym razem miała ochotę na coś mocniejszego.

Ben wrócił ze szklankami i butelką w ręku. Postawił szklanki na stoliku i napełnił je; nie widziała nalepki i nie zapytała, co będą pili. Pociągnęła łyk i na początku nic nie poczuła; dopiero po chwili żar wypełnił jej żołądek i gorącą falą zalał płuca.

Spojrzała w niewinne oczy Bena i pomyślała, że nalał jej pewnie dwudziestoletniej szkockiej whisky.

Znowu napełnił jej szklankę.

- Dziękuję, wystarczy - mruknęła i wzdrygnęła się.

- Zimno ci?

Wstał i nie czekając na odpowiedź, zaczął rozniecać ogień na kominku.

- Pod koniec września robi się chłodno. Ale dzisiaj jest już pierwszy października, prawda?

Patrzyła, jak Ben uwija się przy palenisku, przygotowując papier i drewno. Jest bardzo miły, pomyślała z dziwnym jakimś żalem, nie bardzo potrafiąc wytłumaczyć jego przyczynę.

Ben zapalił zapałkę i przytknął ją do kawałka papieru. Poczekał, aż ogień buchnie jasnym płomieniem i dopiero wtedy wrócił na miejsce. Wygodnie rozsiadł się w fotelu.

- To był bardzo ciężki dzień - rzekł z westchnieniem.

Julia poczuła, że coś ją dławi w gardle, i zamrugała powiekami, żeby powstrzymać łzy. Nie udało jej się.

- Julia, co ci jest? - spytał z niepokojem w głosie.

Spróbowała odwrócić głowę i jakoś się opanować, ale wzburzenie okazało się silniejsze.

- Boże - wyszeptała - ktoś ją zamordował...

Zakryła ręką usta.

- Amber została zamordowana.

Ben bez słowa objął ją i przytulił. Próbowała się uwolnić z jego ramion, ale szybko zrezygnowała.

- W porządku, kochanie, popłacz sobie, to ci przyniesie ulgę. Nikt się nie dowie, płacz.

Głos Bena brzmiał tak łagodnie i kojąco, że bez zastanowienia przytuliła głowę do jego piersi i rozpłakała się. W jego ramionach czuła się bezpieczna.

- Płacz, kochanie, płacz...

Tulił ją i kołysał tak długo, aż jej łkanie z wolna się uspokoiło. Uniosła zapłakaną twarz i zobaczyła czarne smugi na koszuli Bena.

- Strasznie cię pobrudziłam, przepraszam...

Bezradnie dotknęła palcem zabrudzonego materiału.

- Nic nie szkodzi. - Uśmiechnął się do niej tym swoim cudownym uśmiechem, nie puszczając jej z ramion.

Pod palcami czuła jego umięśnione ciało, na biodrach czuła jego dłonie. Wyprostowała się, odsunęła, obciągnęła na sobie sweter.

- Mogę skorzystać z łazienki? Chciałabym umyć twarz.

- Oczywiście, drzwi są zaraz przy wejściu.

- Dziękuję.

Kiedy wróciła kilka minut później, Ben wychodził właśnie z sypialni. Miał na sobie świeżą niebieską koszulę, podkreślającą błękit jego oczu.

- Lepiej ci? - zapytał, zapinając prawy mankiet.

Skinęła głową i pomyślała, że powinna już iść. Nie odpowiada za siebie, kiedy jest sam na sam z tym mężczyzną. Był zbyt pociągający, zbyt atrakcyjny i... zbytnio jej się podobał.

Najpierw jednak musi go prosić o wybaczenie.

- Ben, przepraszam za wszystkie niedorzeczne podejrzenia. Sama nie wiem, co mnie napadło.

Podszedł i stanął przed nią.

- Daj spokój. Po tym wszystkim, co usłyszałaś dzisiaj na policji, przeżyłaś szok.

Uniosła na niego oczy.

- To prawda, ale teraz już mogę racjonalnie myśleć.

W dalszym ciągu jestem wściekła, ale przynajmniej mogę jakoś zebrać myśli.

Gniew na Charliego opuścił ją, nie myślała już nawet o tym, że popełnił błąd w śledztwie. Jej głowę zaprzątało teraz tylko jedno.

- Ktoś zabił Amber i musi za to ponieść karę. Trzeba znaleźć mordercę.

Ben skinął głową.

- Tak, teraz właśnie to jest najważniejsze.

Spojrzał na nią uważnie i nieco uspokojony poszedł do kuchni.

- Kto mógł to zrobić? - Julia spojrzała w ślad za nim.

- Kto mógł pragnąć jej śmierci? Amber nie miała wrogów.

- To właśnie jest pytanie.

Powiedział to tak zagadkowym tonem, że spojrzała z nowym zainteresowaniem na stojącego przy kuchennym blacie mężczyznę.

- Podejrzewasz kogoś? Kogoś z wyspy? Znam go?

Ben postawił garnek na kuchence, wyjął z lodówki jakąś puszkę, otworzył ją i przelał jej zawartość do garnka.

- To mógł być ktoś przyjezdny.

Julia zmarszczyła czoło.

- Ale skoro upozorował samobójstwo... Boże, a jeśli ona wpadła w jakieś złe towarzystwo? Może spotykała się z jakimiś niebezpiecznymi ludźmi.

Położył na blacie sałatę, ogórki i pomidory.

- Możliwe.

Spojrzała na niego błędnym wzrokiem.

- Co ty robisz?

- Przygotowuję dla nas kolację.

- Ja nie mogę zostać, mam swój program.

- Zaczynasz dopiero za dwie godziny, zdążymy coś zjeść.

Julia pociągnęła nosem.

- Ładnie pachnie. Co to takiego?

- Zupa rybna. Zostań, proszę, zjemy razem.

- Dobrze, ale pod warunkiem, że ci pomogę.

- Może być. Zrób sałatę.

Podeszła do kuchennego blatu i zabrała się do pracy. Ben miał znakomicie wyposażoną kuchnię; z sufitu zwieszały się rondle różnej wielkości i pęki ziół, na półkach stały słoje i puszki z przyprawami.

- Nic dziwnego, że nikt nie zauważył, że miała depresję. Mówię o Amber... - Julia zaczęła rwać sałatę na kawałki i wrzucać ją do szklanej misy. - Nie miała żadnej depresji... - Zabrała się do krojenia pomidora. - Trochę mi nawet ulżyło, kiedy to sobie uświadomiłam, chociaż to pewnie bez sensu.

Ben wyjął przyprawy do sałaty i wymieszał je.

- Doskonale to rozumiem. Ja też, jak się dowiedziałem, że popełniła samobójstwo, miałem wyrzuty sumienia, chociaż prawie jej nie znałem.

Julia uśmiechnęła się.

- To dziwne, że tak sobie rozmawiamy.

- Chyba nie. Zawsze myślałem, że może do tego dojść, jeśli damy sobie szansę.

- Nie rozpędzaj się tak. Nie sądzę, żebym cię jeszcze lubiła po tym, co teraz napiszesz w tej swojej gazecie.

- Czy to znaczy, że teraz mnie lubisz?

- Nie bądź za bardzo ciekawy.

Mrugnął okiem.

- Miałaś już okazję zajrzeć do mojej gazety?

- Owszem, przelotnie, jest bardzo... absorbująca, świetnie wchłania tłuszcz. Smażyłam dzisiaj ryby i sam rozumiesz...

Nie dokończyła, bo rzucił w nią mokrą gąbką. Po chwili oboje znowu spoważnieli.

- Biedny Charlie - zauważyła Julia, unosząc oczy znad miski z sałatą. - Będzie teraz w kłopocie, nigdy dotąd nie prowadził sprawy o morderstwo. A do tego alkohol zmniejszył jego możliwości...

Przerwała, nagle spłoszona.

- Co ja mówię, nie powinnam...

Zwłaszcza w obecności naczelnego redaktora miejscowej gazety! Ben jakby nie dosłyszał jej słów; w każdym razie ani słowem ich nie skomentował.

- Może zostawi tę sprawę i odda ją policji stanowej - odrzekł zamyślony.

Odstawił garnek z ognia i spojrzał na nią.

- Nie zamierzasz zmienić terminu wyjazdu?

- Nie, a dlaczego pytasz?

- Mam wrażenie, że prasa weźmie się teraz za Charliego. Nadejdą dla niego trudne chwile. Chyba nie chciałby, żebyś go widziała w takiej sytuacji? To będzie dla niego krępujące.

- Chcesz się mnie pozbyć?

Tak sobie gawędzili, żartując swobodnie i zupełnie bezpiecznie. Przynajmniej Julia dotąd tak myślała. Ale kiedy podszedł i położył jej ręce na biodrach, zrozumiała, że nie doceniła niebezpieczeństwa.

- Dla mnie możesz tu zostać na zawsze...

Wstrzymała oddech, nie wiedząc, co zrobić ani co powiedzieć. Ben jednak szybko ją puścił i zaczął nakrywać do stołu. Zrozumiała, że tak tylko sobie zażartował, i poczuła się jak idiotka.

Zanim usiedli do stołu, Ben puścił muzykę. Poznała jedną z taśm, które jej przyniósł poprzedniego dnia. Przypomniała sobie, jak go wtedy potraktowała.

- Muszę cię przeprosić za coś jeszcze - powiedziała.

Ben napełnił kieliszki i spojrzał na nią pytająco.

- Przepraszam, że cię oskarżyłam o to, że spowodowałeś przeprowadzenie sekcji. Teraz już wiem, że domagał się tego jeden z pomocników Charliego.

Ben spuścił oczy.

- Muszę przyznać, że trochę mu pomogłem...

- W takim razie cofam swoje przeprosiny.

Wcale się nie pogniewała, przeciwnie: jego szczerość zrobiła na niej wrażenie. Cokolwiek zrobi czy powie, jestem zachwycona, pomyślała z niesmakiem. Dobrze, że chociaż zdaję sobie z tego sprawę.

- Oczywiście moja kolekcja stoi przed tobą otworem.

- Ben ruchem dłoni wskazał kasety i kompakty ustawione równo na półce.

- Dziękuję, chętnie skorzystam, a teraz może wreszcie zaczniemy jeść.

Skosztowała zupy i z niekłamanym zachwytem spojrzała na Bena.

- Doskonałe, jak ty to robisz? Cathryn mówiła mi, że jesteś świetnym kucharzem, ale nie potraktowałam tego poważnie.

- To tylko takie moje hobby.

- Niezłe i bardzo pożyteczne.

Przez chwilę gawędzili, jedli i cieszyli się, że potrafią rozmawiać i jeść przy dźwiękach muzyki.

Potem oboje niemal równocześnie wrócili myślami do bulwersującej sprawy morderstwa.

- Ciekawa jestem, czy wiesz coś o jej byłym mężu?

- zapytała Julia.

Ben uniósł kieliszek z winem i odstawił go na stół.

- Bruce Davoll... - Zmarszczył czoło. - Nie podoba mi się sposób, w jaki gra w kosza - rzekł powoli. - Jest strasznie agresywny. A co ty o nim wiesz?

- Cathryn mówiła mi, że bił Amber.

Ben skinął głową.

- Słyszałem o tym. Czy Cathryn powiedziała ci coś o problemach z ich rozwodem?

- Mieli podobno jakieś nie rozwiązane sprawy finansowe, ale nie wiem dokładnie, o co chodziło.

- Chyba o dom i knajpę. To była wspólna własność.

Julia uniosła kieliszek do ust i upiła łyk wina.

- Rozumiem.

- Co masz na myśli?

Zmarszczyła brwi.

- To, że Bruce skorzystał na jej śmierci.

Przez chwilę słychać było jedynie tykanie zegara.

- Myślisz, że Bruce Davoll zamordował swoją żonę?

Julia skrzywiła się.

- Miał powód.

- Żeby oskarżyć człowieka o morderstwo, trzeba czegoś więcej niż powód.

- Jest coś więcej. Znęcał się nad nią.

Ben w zamyśleniu pokręcił głową.

- To do niego nie pasuje, to jest zbyt chłodne i przemyślane. Bruce raczej by ją udusił gołymi rękami.

- Może masz rację, ale jakoś nikt inny nie przychodzi mi do głowy.

Znowu zamilkli i siedzieli tak bez słowa, z kieliszkami w rękach, zapatrzeni w ogień płonący na kominku.

- Nic nie wymyślimy - oświadczyła w końcu Julia.

- Lepiej pozmywam naczynia.

Ben zerwał się od stołu.

- Wykluczone, od tego mam zmywarkę. Zapomniałaś, że musimy iść po samochody?

On też zostawił samochód pod komendą policji. Wieczór był łagodny i spokojny, i Julia z przykrością pomyślała, że nazajutrz wszystkie dzienniki Nowej Anglii ogłoszą wszem i wobec, że na cichej, uroczej wyspie Harmony popełniono morderstwo.

- Nie wysłuchaliśmy wiadomości o szóstej.

- Posłuchamy, co powiedzą o jedenastej.

Szła obok niego, starannie unikając jego bliskości, bo kiedy tylko musnął ją w przelocie, traciła wątek i nie potrafiła się skoncentrować.

- Nie męczy cię ta codzienna praca w redakcji? - zapytała, żeby coś powiedzieć.

- Nie. - Ben lekko się uśmiechnął. - Sam się w to wpakowałem i niczego nie żałuję.

Doszli do samochodu Julii i Ben spojrzał na nią w zamglonym świetle ulicznej latarni.

- Przyjdziesz jutro na tę konferencję prasową?

- Tak.

Otworzyła drzwiczki i położyła pudło z kasetami na siedzeniu. Chciała usiąść za kierownicą, ale Ben chwycił ją za ramię.

- Poczekaj.

Zwrócił ją ku sobie i stali teraz bardzo blisko siebie. Niewidzialny fluid, jaki między nimi był, stał się wyraźnie wyczuwalny.

- Pomyślałem, że Charlie bardzo cię zawiódł i...

Zamierza rozmawiać z nią o Charliem i zawodzie, jaki jej sprawił?

- I co?

- Zrobisz, co zechcesz, to nie moje sprawy, ale on teraz będzie miał wszystkich przeciwko sobie i może potrzebować kogoś bliskiego.

Ten facet nie przestaje jej zdumiewać!

- Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś - powiedziała ironicznie i rozejrzała się po parkingu.

Samochodu Charliego nie było.

- Wpadnę do niego po drodze - dodała poważniejszym głosem.

- Bardzo dobrze.

Rozmowa wyglądała na skończoną i Julia schyliła się, żeby wsiąść do samochodu.

- Poczekaj - rzekł Ben i jej serce ponownie mocniej zabiło.

- Co jeszcze?

- Bardzo cię proszę, żebyś dzisiaj wieczorem dobrze zamknęła drzwi na klucz.

Odprężyła się nieco, niebezpieczeństwo minęło.

- Dobrze, ale chyba nie ma powodu do obaw.

- Wiem, ale zamknij drzwi na klucz.

- Zamknę, a teraz dobranoc, i jeszcze raz dziękuję za kolację.

Odwróciła się.

- Jest jeszcze coś...

- Słucham?

Odpowiedzi nie usłyszała; zamiast niej poczuła usta Bena na swoich. Nie odsunęła się, nie zrobiła żadnego ruchu, nie była w stanie. To był cudowny pocałunek...

- A teraz możesz jechać - szepnął.

Wolno otworzyła oczy i ujrzała jego przystojną, uśmiechniętą twarz. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Ben lekko dotknął palcem jej nosa.

- Dobranoc, i do jutra.

Niemal zapomniała odwiedzić Charliego. Dopiero po chwili świeże powietrze wpadające przez otwarte okno samochodu nieco ją orzeźwiło i pozwoliło zebrać myśli.

Komendanta zastała za kuchennym stołem; siedział, popijając wódkę. Przed nim stała napoczęta butelka. Julia zapukała i mimo braku zaproszenia weszła do środka.

- To nie jest najlepszy moment na wizyty - oznajmił Charlie, nie zwracając w jej stronę głowy. Nie widzącym wzrokiem patrzył tępo przed siebie.

- Wiem, widziałam cię przez okno.

Julia przysunęła sobie krzesło i usiadła. Gdyby nie zastała go nad butelką, może byłaby bardziej wyrozumiała, ale teraz cały jej gniew obudził się na nowo.

- Znasz nowiny?

- Tak - odparła, z trudem się hamując.

- Wiem. Ktoś mi powiedział, że widział cię w komendzie.

Julia odsunęła butelkę.

- Nie czekałam na ciebie, bo po tym, co usłyszałam, chciałam przez chwilę być sama - rzekła przez zęby.

- Strasznie mi przykro, to wszystko moja wina. - W głosie Charliego zabrzmiało pijackie rozrzewnienie. - Od trzydziestu lat robię w tym zawodzie, ludzie mi ufają, a teraz... - Pociągnął z kieliszka. - Najgorsze, że ja naprawdę myślałem, że robię dobrze, ale nic mi nie wychodzi. Coś się porobiło i nie jestem już taki jak dawniej.

Julia oparła brodę na łokciach.

- Daj spokój i przestań się nad sobą rozczulać. Niedobrze mi się robi, jak tego słucham.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Zrobiłeś błąd i sam o tym wiesz. Uznałeś za samobójstwo coś, co było morderstwem. Trudno, stało się, było, minęło. Teraz musisz się zastanowić, co dalej.

Spojrzenie Charliego zmętniało; ręce opadły mu bezwładnie.

- Podam się do dymisji.

- Nie sądziłam, że z ciebie taki mięczak.

Nie zareagował tak, jak się spodziewała. Wzruszył tylko ramionami.

- Tak będzie najlepiej. Przyjedzie ktoś młodszy i lepszy ode mnie, i wszystkim się zajmie.

- Jednym słowem, zamierzasz pogrzebać całą swoją karierę i odejść ze sceny w niełasce?

Charlie przeczesał drżącą ręką siwe kosmyki.

- Co innego mi pozostało?

Spojrzała na niego ze złością, gotowa wypalić kazanie. Potrzebny mu będzie ktoś bliski... Przypomniała sobie słowa Bena i jej gniew się rozpłynął. Złość nic tu nie pomoże, krzykiem nic nie zwojuje, tylko jeszcze dodatkowo kopnie leżącego.

Usiadła bliżej i objęła Charliego ramieniem.

- Sam zadecydujesz, co masz zrobić. Oczywiście, możesz się podać do dymisji, wolny wybór, ale pamiętaj, że cię kocham i będę cię kochała bez względu na to, co zrobisz. Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie powinieneś robić uników.

Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Wiem, że robisz to dla mojego dobra, ale nie rozumiesz jednego: ja jeszcze nigdy nie prowadziłem śledztwa w sprawie morderstwa.

- Wiem, ale sam mi zawsze mówiłeś, że wszystko kiedyś robi się pierwszy raz. Mówiłeś mi to przy tym stole, tutaj.

Charlie z uporem pokręcił głową i Julia mocniej go objęła.

- Zrobisz to, jeśli zechcesz. To tylko zagadka, a każdą zagadkę można rozwiązać. Porozmawiasz z ludźmi, którzy znali Amber, wyślesz materiały do laboratorium. Po co ja ci to wszystko mówię? Przecież sam najlepiej wiesz, co robić. Zawsze mi mówiłeś, że po prostu trzeba zacząć, postawić pierwszy krok, a potem drugi, trzeci i tak dalej, aż do końca. Układanka sama się ułoży, zobaczysz, zacznij tylko działać.

Charlie wyprostował zgarbione plecy; Julia, zachęcona, mówiła dalej:

- Pomogę ci, jak tylko będę mogła. Zostaję tu jeszcze przecież ponad tydzień.

Spojrzał na nią wzrokiem zbitego psa.

- Wolałbym, żeby cię przy tym nie było. Nie chcę, żebyś mnie widziała w takim stanie.

- Trudno, i tak zostanę.

Uśmiechnął się i to była dla niej największa nagroda.

- Nie wiem, od czego zacząć, maleńka, a tak bardzo chciałbym doprowadzić do końca tę sprawę.

Wiedziała, że nie ma wyjścia. Nie wolno jej dopuścić do jego dymisji; to by oznaczało koniec. Charlie zniszczy całą swoją przyszłość i zniweczy przeszłość, ludzie będą go źle wspominali, a on sam będzie żył w nieustannym poczuciu winy.

Nie zasłużył na taki los.

- Musisz to zrobić dla samego siebie, nie wolno ci się poddawać. Jest jednak jedno „ale”: przede wszystkim musisz natychmiast odstawić wódę. Alkohol niszczy cię fizycznie i okalecza emocjonalnie. To tylko chwilowo przynosi ulgę, Charlie.

Nigdy nie widziała, żeby się czerwienił, ale właśnie teraz jego policzki napłynęły krwią. Ujął jej rękę i lekko pocałował palce.

- Masz nieco ponad pięćdziesiąt lat, Charlie. Możesz przeżyć w zdrowiu następne trzydzieści, i dobrze o tym wiesz.

Pokręcił sceptycznie głową.

- Wiem, co mówię. Pauline umarła, ale ty musisz żyć.

Masz przed sobą kawał życia i musisz je przeżyć godnie.

Dlatego powinieneś się za siebie wziąć.

Teraz ona uniosła jego dłoń i przytuliła ją do swego policzka.

- Zrób to dla mnie, Charlie, jesteś mi bardzo potrzebny. Nie mam nikogo oprócz ciebie.

Odwrócił głowę, a potem zwrócił w jej stronę odmienioną nagle twarz.

- Najważniejszy jest pierwszy krok, prawda? - odezwał się mocnym głosem.

Poczuła, że w jej serce wstępuje nadzieja.

- Tak, i na pewno trzeba go uczynić.

8

Zgodnie z przewidywaniami Bena, media rzuciły się na sprawę Amber jak hieny. Następnego dnia w komendzie policji kręcili się telewizyjni reporterzy; przybyło również czterech dziennikarzy z kontynentu. Julia weszła do niewielkiego pomieszczenia, gdzie miała się odbyć konferencja prasowa i przez chwilę miała ochotę zatkać sobie uszy. Harmider panował nieopisany.

- Julia!

Ben machał do niej z krzesła. Skierowała się w jego stronę.

- Zająłem ci miejsce.

- Dziękuję, nie spodziewałam się podobnych tłumów.

- I proszę, wykołowałaś ich wszystkich.

Uśmiechnął się do niej łobuzersko i siłą się powstrzymała, żeby nie odwzajemnić jego uśmiechu. Okazja nie była po temu.

Poprzedniego wieczoru, w czasie jej radiowego programu, telefon dzwonił bez przerwy. Wiadomość o zabójstwie Amber rozeszła się lotem błyskawicy i zszokowała bez wyjątku wszystkich. Ludzie nie wierzyli własnym uszom i dopytywali się, co zostało w tej bulwersującej sprawie zrobione.

Początkowo Julia nie zamierzała poświęcać sprawie morderstwa zbyt wiele czasu, ale wkrótce została do tego zmuszona. Mogła przecież z całą odpowiedzialnością potwierdzić ten trudny do zrozumienia fakt; była obecna przy oświadczeniu Charliego i czuła się w obowiązku rozpowszechnić prawdę. Najpierw chciała po prostu podać sensacyjną wiadomość w krótkim serwisie informacyjnym z kraju i ze świata, ale potem postanowiła pominąć formalności i opowiedzieć o wszystkim ciepło i bezpośrednio, w stylu, w jakim zawsze zwracała się do swoich słuchaczy.

Kiedy skończyła i nastawiła muzykę, zadzwonił Ben.

- Co ty tam kombinujesz? - zapytał bez wstępów.

Głos miał serdeczny i porozumiewawczy, przywołujący wspomnienie bliskości, jaka się między nimi zrodziła tego wieczoru.

- Nic nie kombinuję - odparła swobodnie i wyobraziła sobie jego twarz tuż przy swojej w świetle księżycowej poświaty.

- Znam cię, ty czarownico.

- A co, moje prawo! Ja też pracuję w mediach.

Powiedziawszy to, uświadomiła sobie, że jako osoba dysponująca nadającą codzienny program stacją radiową ma o wiele większy wpływ na opinię publiczną, niż ktoś redagujący tygodnik, w którym może co najwyżej skomentować minione już wydarzenia.

- Dobrze, nie będę cię dłużej zatrzymywał. Wiem, że pracujesz. Powiedz mi tylko, czy zjesz ze mną jutro lunch po tej konferencji prasowej?

Zawahała się, nie wiedząc, czy należy zacieśniać ich znajomość i dodatkowo komplikować sytuację. Z drugiej strony, można było to omówić właśnie podczas lunchu.

- Chętnie, to dobry pomysł. Masz coś jeszcze?

- Tak, puścisz coś specjalnie dla mnie?

- Jasne, a co chciałbyś usłyszeć?

- Piosenkę Lindy Ronstadt „Nawet nie wiesz, co do ciebie czuję”.

Powiedział to takim zmysłowym głosem, że odsunęła słuchawkę od ucha, ogarnięta nagłym dreszczem. Chyba naprawdę będą musieli porozmawiać o tym, co się z nimi dzieje.

Konferencja prasowa nie była do tego najodpowiedniejszym miejscem. Właśnie wszedł Charlie i zajął miejsce na podium. Miał zaczerwienione oczy i spuchnięte powieki. Chyba wcale nie spał tej nocy, pomyślała Julia i zacisnęła dłonie, modląc się, żeby udało mu się godnie przedstawić oficjalny punkt widzenia.

Komendant najpierw podziękował dziennikarzom za zainteresowanie i przybycie na wyspę, po czym przyrzekł, że udzieli im wszelkich informacji - pod warunkiem, że nie będą one godzić w dobro śledztwa. Następnie przeszedł do omówienia sprawy, podając podstawowe dane: imię i nazwisko ofiary, datę znalezienia zwłok i przypuszczalną godzinę śmierci. Nadmienił również, że zanim przeprowadzono sekcję, wszystko wskazywało na to, że Amber Davoll zginęła śmiercią samobójczą.

- A teraz proszę państwa o pytania - zakończył i Ben Grant natychmiast podniósł rękę.

Czyżby zamierzał zapytać, dlaczego sekcję przeprowadzono z takim opóźnieniem i zapędzić Charliego w kozi róg?

Inne ręce podniosły się również.

Charlie powiódł po sali zmęczonym wzrokiem i ku przerażeniu Julii zatrzymał się na Benie. Julia wstrzymała oddech; przecież on wie, że Ben może go zapytać o powód zaniedbań w śledztwie, że może go wydać na żer tych pismaków...

- Pan Grant, słucham.

Charlie idzie prosto w paszczę lwa. Co za głupota...

Dopiero w sekundę później uświadomiła sobie, że to, co pochopnie uznała za głupotę, jest po prostu odwagą. Charlie postanowił stawić czoło najgroźniejszemu przeciwnikowi. Jego zachowanie było godne najwyższego szacunku. Poczuła, jak ogarnia ją radość i nadzieja.

- Wspomniał pan wczoraj, że strzał, który spowodował śmierć Amber Davoll, padł zapewne w chwili, kiedy ofiara była już nieprzytomna. Czy mógłby pan jakoś rozwinąć ten temat?

Do podziwu dla odwagi Charliego doszło jej teraz zdumienie zachowaniem Bena. Pytanie było tak niewinne, że mógł je zadać tylko ktoś, kto chciał komendantowi ułatwić sytuację. Charlie zrozumiał to tak samo i uśmiechnął się pod nosem.

- Tak, mógłbym - odparł. - W ciele ofiary znaleziono ślady silnego leku psychotropowego... - zerknął w kartkę - flunitrazepamu, którego rozpowszechnianie jest w naszym kraju zakazane, a który przenika do nas z Meksyku i krajów Ameryki Południowej, gdzie jest lekiem oficjalnie dopuszczonym do sprzedaży jako preparat uspokajający. Jest to lek o bardzo silnym działaniu, bezwonny i pozbawiony smaku, dlatego łatwo go podać w jakimś napoju. Ostatnio, niestety, bardzo często spotyka się go w miasteczkach uniwersyteckich. Głos zabrał inny dziennikarz:

- Czy ofiara została zgwałcona?

Julia zastygła sparaliżowana strachem.

- Nie.

Odprężyła się i usiadła nieco wygodniej.

- Czy przed śmiercią miała stosunek seksualny?

Charlie znowu zaprzeczył.

- Czy można przypuszczać, że ofiara została uśpiona flunitrazepamem, żeby można było łatwiej upozorować samobójstwo?

Charlie skinął głową.

- Jest to dopuszczalna hipoteza.

- Do kogo należała użyta broń?

- Broń była własnością ofiary. Zgodnie z zeznaniem ojca ofiary, Amber Davoll zakupiła broń, ponieważ mieszkała sama i obawiała się o swoje bezpieczeństwo. Trzymała ją zwykle przy łóżku.

Nikt nie zapytał, czego Amber tak bardzo się bała na spokojnej wyspie Harmony, gdzie nikt nigdy na nikogo nie napadał. Julia pomyślała, że chodziło o Bruce'a.

Pytania padały teraz jedno za drugim.

- Czy znaleziono jakieś ślady świadczące o tym, że do domu ofiary zabójca dostał się siłą?

- Nie.

- Czy stąd wniosek, że znała mordercę?

Charlie zastanawiał się tak długo, że Julia pomyślała, że musi nie mieć żadnych wątpliwości. Amber musiała znać swojego mordercę; morderca też ją znał, wiedział, że ciężko przeżywa rozwód i ma w domu środki uspokajające; wiedział też, że przy łóżku trzyma rewolwer...

Wiedział, że wszyscy uwierzą w jej samobójstwo. Wszystko do siebie doskonale pasowało.

- Wolałbym na razie wstrzymać się od odpowiedzi.

Nie znamy jeszcze dokładnego wyjaśnienia w tej sprawie, a nie chciałbym, żeby moja wypowiedź stała się źródłem nie sprawdzonych pogłosek.

Ben znowu podniósł rękę.

- Czy ktoś z sąsiadów coś widział? Może zauważono blisko domu pani Davoll jakieś podejrzane samochody?

- To dosyć odludne miejsce, najbliższe domy znajdują się w sporej odległości. Nikt niczego nie zauważył.

- Czy już kiedyś spotkał się pan z tym narkotykiem na wyspie Harmony? - zapytał ktoś z drugiego końca sali.

- Nie, nigdy.

Ręka Bena znowu powędrowała do góry.

- Czy wiadomo, skąd się tutaj wziął?

- Na razie nie, ale wszczęto w tej sprawie energiczne śledztwo.

Julia oczami duszy ujrzała „energiczne śledztwo” wszczęte przez Charliego i jego liczącą dwie osoby ekipę.

Przymknęła oczy. Na chwilę zwątpiła, czy mordercę Amber kiedykolwiek dosięgnie sprawiedliwość...

- Kto ostatni widział Amber Davoll?

Charlie przechylił głowę i spod oka spojrzał na pytającego.

- Gdybym to wiedział, mógłbym spokojnie zamknąć śledztwo.

Na sali rozległy się ironiczne śmiechy. Ben zbliżył usta do ucha Julii.

- Doskonale sobie radzi, od razu widać doświadczonego gliniarza.

Zerknęła na niego bez przekonania.

- Powiedz - szepnęła - dlaczego go oszczędzasz?

Ben wzruszył ramionami.

- To nasza wyspiarska sprawa, nikomu nic do tego.

Dopadnę go później.

Na twarzy Julii odmalował się podziw. Z każdą chwilą lubiła go coraz bardziej, zresztą nie tylko za jego lojalność wobec lokalnej społeczności... Przede wszystkim pociągał ją fizycznie, a oprócz tego lubiła w nim wszystko: jego poczucie humoru, błyskotliwość, dystans do samego siebie i sposób, w jaki gotował.

Charlie zaś mówił dalej:

- Pani Amber Davoll spędziła swój ostatni wieczór w towarzystwie rodziców. Wyszła z biura około piątej, poszła do domu, przebrała się, nakarmiła psa i udała się do mieszkających kilka ulic dalej rodziców na kolację. Wyszła od nich około wpół do dziewiątej, mówiąc, że zamierza obejrzeć telewizję i położyć się spać. Nic nie wskazywało na to, że czegoś się obawia.

Julia z wahaniem uniosła rękę i zapytała o to, o czym myśleli wszyscy.

- Czy kogoś już pan podejrzewa?

Charlie przesłał jej zupełnie prywatny uśmiech.

- Nie, na razie przesłuchujemy ludzi, badamy ślady, jesteśmy w stałym kontakcie ze stanowym laboratorium.

Jestem pewien, że wkrótce będziemy coś wiedzieli.

Odpowiedział jeszcze na kilka pytań i konferencja prasowa dobiegła końca. Komendant wycofał się do gabinetu i obecni z wolna zaczęli się rozchodzić.

Na schodach Ben niespodzianie objął Julię.

- Jak się czujesz po tych wszystkich dodatkowych szczegółach? - zapytał troskliwie.

Westchnęła.

- Nadspodziewanie dobrze. Mam takie wrażenie, że podanie pewnych faktów sprawiło, że sprawa Amber stała się po prostu łamigłówką, którą trzeba rozwiązać sprawnie i szybko.

- Jak to się mówi, została zobiektywizowana. - Ben uśmiechał się lekko. - Też myślę, że dobrze się stało.

Julia uniosła na niego oczy.

- A co z naszym lunchem?

- Jestem do usług.

- Dokąd pójdziemy?

- A masz jakieś swoje ulubione miejsce?

Otworzył przed nią drzwiczki i wśliznęła się do samochodu.

- Co byś powiedział na lokal Bruce'a Davolla?

- Dlaczego akurat tam?

Ben usiadł za kierownicą.

- Słyszałam, że robią tam prawdziwą włoską pizzę, taką na cienkim spodzie.

Zwrócił ku niej zdziwione spojrzenie.

- Nie udawaj, przecież wcale nie masz ochoty tam iść.

Julia oparła się wygodnie i wsunęła ręce w kieszenie swetra.

- Nigdy cię nie interesowało, jak on reaguje na to wszystko?

- Nie, ponieważ nie podejrzewam go o popełnienie tej zbrodni. A ty?

Przygryzła wargi.

- Sama nie wiem, może.

- Chyba już o tym wczoraj rozmawialiśmy.

- Tak, ale mąż i narzeczony są zwykle najbardziej podejrzani.

- Komendant Slocum też pewnie to wie i wyciąga z tego odpowiednie wnioski.

- Skąd ta pewność? - zapytała i natychmiast poczuła się winna.

Ben położył rękę na jej ramieniu.

- Ty nie powinnaś wątpić w jego możliwości.

Drgnęła.

- Wcale w nie nie wątpię.

- To dlaczego w takim razie sama chcesz się zabawiać w detektywa?

- Zabawiać? Nie traktuj mnie jak małą dziewczynkę, którą można odesłać do kącika z lalkami.

Ben westchnął i uniósł oczy do nieba.

- Boże broń, nawet mi to do głowy nie przyszło. Zastanawiam się tylko, po co mamy tam iść. Wejdziesz do baru i powiesz: cześć, Bruce, zastanawialiśmy się właśnie z Benem, czy aby nie zabiłeś swojej żony, i wpadliśmy, żeby cię o to zapytać?

Julia roześmiała się cicho.

- Może rozegram to bardziej finezyjnie.

- Mam nadzieję, bo Bruce to facet, któremu raczej nie warto się narażać.

Spoważniała.

- Coś o tym wiem.

Ben położył dłonie na kierownicy.

- W dalszym ciągu masz ochotę tam jechać?

- Tak, podobno mają bardzo dobrą kuchnię.

- W takim razie jedziemy, ale musisz uważać.

Bruce Davoll zrobił pieniądze głównie na turystach, i to zwłaszcza tych młodych. Jego lokal mieścił się tuż przy zejściu na plażę i od rana do wieczora rozbrzmiewał muzyką i gwarem mniej lub bardziej pijanych głosów. Muzyka była głośna, potrawy pikantne i gorące, a alkohol podawano bez względu na wiek klienta.

Po sezonie stoliki wstawiano do środka i bar Davolla stawał się po prostu zwykłą nocną knajpą.

Bruce zmienił wystrój wnętrza, zastępując muszle i plecionki poprzedniego właściciela elementami sportowymi; zainstalował też wielki telewizor stale nastawiony na jakiś sportowy kanał.

Latem organizował na plaży zawody siatkówki, zimą grywał w kosza. Stąd właśnie znał go Ben.

Kiedy weszli, Bruce stał za barem i podrygiwał w rytm jakiegoś utworu Guns N'Roses. Żadnego klienta nie było.

Ben wszedł do środka z lekkim ociąganiem, niepewny, czy dobrze zrobił, przyprowadzając tutaj Julię. Instynkt mówił mu, że Bruce nie zabił żony - potwierdzało to jego zachowanie w czasie pogrzebu - ale bał się, że gdyby Bruce jednak to uczynił, Julia swoimi pytaniami i podejrzeniami ściągnie na siebie niebezpieczeństwo.

- Cześć, Bruce - powiedział od progu.

Bruce obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem.

- Można jeszcze coś zjeść?

- Tak, ale trzeba poczekać jakieś dziesięć, piętnaście minut.

Bruce podniósł dwa kartony puszek z piwem, jakby nic nie ważyły, i ustawił je na półce. Miał na sobie obcisłą koszulkę, pod którą prężyły się mięśnie. Zlepione żelem krótkie jasne włosy błyszczącym hełmem opinały mu czaszkę.

Jego spojrzenie popłynęło ku Julii. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że dla własnego dobra powinien przez chwilę zachowywać się jak istota ludzka i uśmiechnął się uprzejmie.

Skoro był właścicielem baru, musiał od czasu do czasu krzywić twarz w uśmiechu, ale Ben nigdy jeszcze tego nie widział. W czasie meczu koszykówki Bruce nie uśmiechał się nigdy.

Ben objął Julię i wprowadził do środka. Czuł, że jest zdenerwowana i napięta. Nie wiedział, czy z powodu miejsca, w którym byli, czy też z powodu jego bliskości. Na razie wolał w to nie wnikać. Nie można wykluczyć, że z obu powodów naraz.

Poprzedniego dnia, kiedy ją pocałował, wiedział już,

że będą tego następstwa. Wiedział to właściwie, zanim ją pocałował. Niepotrzebnie pogłębiał ich znajomość. To nie ma sensu, nie mają przed sobą przyszłości. Wiedział to i ona to wiedziała. A jednak pocałował ją. Nie mógł się powstrzymać, a od tamtej pory marzył tylko, żeby pocałować ją znowu.

Wiedział, że Julia mimo przyjemności, jaką jej sprawił, żałowała, że pozwoliła mu na to. Dosłyszał to w jej głosie, kiedy wieczorem zadzwonił do studia.

Najrozsądniej byłoby dać sobie spokój. Zapomnieć o niej, wycofać się. Ale Ben wcale nie chciał zachowywać się rozsądnie i nie chciał o niej zapominać. Wolał zapomnieć o tym, że Julia niedługo wyjedzie i - nacieszyć się jej krótką obecnością.

Nie wiedział, co robić, i miał nadzieję, że Julia uczyni coś, co zasugeruje jakieś wyjście. Julia tymczasem podeszła do baru i wyciągnęła do Bruce'a rękę.

- Cześć.

- Witaj, widziałem cię na pogrzebie.

- Przepraszam, że nie podeszłam, żeby ci złożyć kondolencje.

Ben próbował ukryć zdumienie. Biorąc pod uwagę to, co wiedziała o jego stosunkach z Amber, zachowywała się zdumiewająco.

- Byłabyś jedyna. Nikomu jakoś nie przyszło do głowy, żeby mi składać kondolencje.

- Wiem, że byliście w trakcie rozwodu, ale przecież siedem wspólnie spędzonych lat też coś znaczy. Wierz mi, bardzo ci współczuję.

- Dziękuję. Czego się napijecie?

Błyskawicznie położył przed nimi podstawki. Bruce był zwalisty, ale nie ociężały. Był szybki i wcale niegłupi. Ben, który rozgrywał z nim mecze, wiedział, że jako przeciwnik może być bardzo niebezpieczny.

- Dla mnie jakiś zimny napój - rzekła Julia, sadowiąc się na stołku.

- Sam Adams - dopowiedział Ben.

Bruce zaczął przygotowywać napoje.

- Nie wiedziałem, że się znacie.

- Bo wcale się nie znamy - szybko odparowała.

- Dopiero się poznajemy - wyjaśnił Ben z uśmiechem.

Bruce postawił przed nimi szklanki.

- Uważaj na niego - zwrócił się do Julii. - To niebezpieczny facet.

- Doprawdy? - Julia obdarzyła swojego sąsiada powłóczystym spojrzeniem i zamrugała rzęsami.

Na zapleczu coś się poruszyło i po chwili do sali weszła młoda kobieta. Julia poznała Nicole Normandin, kelnerkę i przyjaciółkę Bruce'a. Nicole ubrana była w czarną minispódniczkę i obcisły sweterek ze złotymi aplikacjami. Bez słowa zaczęła przecierać stoliki, od czasu do czasu zerkając w stronę nowych klientów.

- Te ostatnie wiadomości o okolicznościach śmierci Amber są naprawdę straszne. - Julia przyciszyła głos i wzdrygnęła się.

Niezła komediantka, pomyślał z podziwem Ben.

- Chodzi ci o to, że to mogło być morderstwo? - zapytał Bruce.

Ben porozumiewawczo ścisnął ramię Julii, lecz nie zwróciła na niego uwagi.

- Tak, właśnie.

- Pewnie, że to okropne. - Bruce potrząsnął głową, ale jego twarz nie zmieniła wyrazu.

Julia pociągnęła łyk ze szklanki, nie spuszczając z niego uważnego spojrzenia.

- Wracamy prosto z konferencji prasowej - dorzuciła jakby nigdy nic. - Podali mnóstwo szczegółów.

- Tak?

Bruce bez zainteresowania zaczął przecierać blat.

- Powiedzieli, że podczas sekcji wykryto, że przed śmiercią została oszołomiona za pomocą jakiegoś narkotyku.

Powiedziała to spokojnym i pewnym głosem, ale jej ręce pod stołem nie przestawały miąć papierowej serwetki. Ben opiekuńczym ruchem otoczył ją ramieniem. Bruce pozostał niewzruszony.

- Wiem, też o tym słyszałem. Komendant Slocum był u mnie dziś rano.

- Charlie tutaj był?

- Tak.

Ben poczuł, jak plecy Julii sztywnieją.

- Czego chciał? - zapytała.

Teraz się zacznie, przeszło przez myśl Benowi.

- Pytał, czy Amber coś mi mówiła, czy czegoś się bała, takie tam, jak zwykle. - Bruce wytarł ręce o koszulkę. - Niestety, niewiele mogłem mu pomóc, bo sam nic nie wiem. Nic a nic.

Mówiąc to, spojrzał na Julię jakoś tak dziwnie i Ben poczuł, że sprawy przybierają niedobry obrót. Głos Julii leciutko zadrżał.

- W każdym razie mam nadzieję, że ktokolwiek to zrobił, szybko go złapią. - Rozejrzała się. - Miłe miejsce, nigdy tu nie byłam.

Twarz Bruce'a jakby się rozjaśniła.

- To wszystko moje dzieło!

- Możesz być z niego dumny. - Julia odwróciła się na stołku i spojrzała na salę. - Gdzie mamy usiąść?

- Gdzie chcecie, a ja tymczasem zajrzę do kuchni - odrzekł Bruce i zwracając się do kelnerki, dorzucił: - Nicky, masz klientów!

Julia błyskawicznie odsunęła się od baru. Nie mogła ani sekundy dłużej patrzeć na tego bydlaka. Miała ochotę złapać go za kudły na piersi, potrząsnąć nim i wykrzyczeć, że wie, jak podle traktował Amber. Opanowała się jednak i teraz była z tego dumna.

- I co o tym sądzisz? - zapytał Ben, kiedy usiedli przy stoliku.

- ...

- Chciałaś zobaczyć jego reakcję.

- Nie reaguje normalnie, cały czas jakby się czaił.

Ciekawe dlaczego.

Przerwała, bo do stolika podeszła Nicole. Położyła przed nimi menu i z wymuszonym uśmiechem zapytała, czy mają ochotę na specjalność zakładu.

Bruce najwyraźniej lubił określony typ kobiet. Podobnie jak Amber, Nicole była bardzo ładna, miała długie jasne włosy i niebieskie oczy. W przeciwieństwie do Amber jednak, w jej spojrzeniu było coś twardego.

Widać było, że bardzo dba o swój wygląd. Była starannie umalowana i uczesana, elegancko ubrana, drugie kolczyki miała dopasowane do aplikacji na swetrze. Paznokcie miała pomalowane na ten sam kolor co usta. Julia mogła się założyć, że ma również pomalowane paznokcie u nóg. Ben pytająco spojrzał na swoją towarzyszkę.

- W dalszym ciągu masz ochotę na pizzę?

- Tak.

- W takim razie poprosimy dwie pizze.

Nicole wyjęła ołówek i notesik.

- Jakiego rodzaju?

- Może z tymi tutejszymi kiełbaskami, co ty na to?

- zwróciła się Julia do Bena.

- Doskonale.

Nicole przyjęła zamówienie, odwróciła się i zamierzała odejść, kiedy Julia nagle ją zatrzymała.

- Jeszcze chwileczkę.

- Tak? Słucham, coś podać?

- Nie przypominasz mnie sobie?

Nicole z namysłem zmarszczyła czoło.

- Może, coś jakby...

- Nazywam się Julia Lewis. Chodziłam do szkoły z twoim bratem.

- Ach, tak. - Nie była zaskoczona, tak jakby od początku o tym wiedziała. Może rozmawiała z bratem? Julia przypomniała sobie, że braci Normandin było dwóch.

- To ty prowadzisz tę audycję w radio - rzekła Nicole.

- Tak.

- Słuchałam cię wczoraj. Nie pracowałam, a ponieważ jakiś klient mówił coś o twoim programie, postanowiłam posłuchać. Bardzo mi się podobało.

Do Nicole znacznie bardziej pasowałby program, jaki Julia robiła w Kalifornii...

- Dzięki. A jak tam Jake?

- W porządku. Mieszka na Rhode Island i pracuje na statku rybackim. Przynajmniej tak było, kiedy z nim rozmawiałam ostatnim razem.

- Ożenił się?

- Jest rozwiedziony.

- Możesz mi podać jego adres albo numer telefonu?

Nicole przez chwilę się namyślała.

- Niestety, nie mam przy sobie.

- Mogłabym do ciebie zadzwonić?

- Jasne. - Uważniej przyjrzała się Julii. - Chcesz się skontaktować z moim bratem?

Przeniosła wzrok na Bena, jakby chciała sprawdzić, jak zareaguje.

- Tak. Koleżanka za tydzień organizuje spotkanie naszej klasy. Mieszkam daleko stąd i dla mnie to jedyna okazja, żeby wszystkich zobaczyć.

Szczere zdziwienie Bena uświadomiło jej, że nie zdążyła mu o tym powiedzieć.

- Będzie fajnie - uśmiechnęła się Nicole.

- Mam nadzieję.

W tej samej chwili ukazał się Bruce; spojrzał na Nicole i dziewczyna natychmiast gorliwie zaczęła układać na stole sztućce.

- Pizza będzie gotowa za jakieś piętnaście minut - powiedziała szybko. - Gdyby coś było potrzebne, proszę zawołać.

Uśmiechnęła się nerwowo i zniknęła w kuchni.

Julia odezwała się dopiero po chwili:

- Miałam wrażenie, że cały czas czegoś się boi, a ty?

- Też tak myślę.

Pociągnęła łyk mineralnej wody.

- Mam nadzieję, że ta mała wie, co robi, spotykając się z Bruce'em. Myślisz, że mieszkają razem?

- Nie, on ma mieszkanie tutaj, nad restauracją, a ona wynajmuje mały domek na Old Harbor Road.

- Mieszkają oddzielnie, bo on jeszcze nie ma rozwodu, tak?

- Nie mam pojęcia. Myślę raczej, że on nie traktuje ich związku aż tak bardzo poważnie. Coś kiedyś wspominał, że chodzi mu tylko o seks.

Julia skrzywiła się.

- Rozmawia o tym z ludźmi? Może w takim razie wiesz, od jak dawna są razem?

- Od jakichś dwóch miesięcy. Słyszałem plotki, że Nicole zawsze się w nim podkochiwała, nawet kiedy był jeszcze z Amber.

- Ciekawe...

Powiedziała to tak dziwnym głosem, że Ben odstawił szklankę i spojrzał na nią zaskoczony.

- Co masz na myśli?

- Pomyślałam, że oto zjawiła się druga osoba, której Amber przeszkadzała.

Wzruszył ramionami.

- Przecież to niepoważne.

- Przeciwnie. - Julia odwróciła się, szukając wzrokiem Nicole. - Ciekawe swoją drogą, gdzie ona była w czwartek wieczorem.

Twarz Bena spoważniała.

- Chyba jednak przesadzasz. Jeśli koniecznie chcesz, zapytaj Charliego. Komendant nie ma zwyczaju rozmawiać o tej sprawie z osobami postronnymi, ale sądzę, że dla ciebie jest gotów zrobić wyjątek.

Teraz ona spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Strasznie cię to poruszyło. O co ci chodzi?

Powiódł wzrokiem po jej twarzy i zatrzymał go na ustach.

- Przepraszam - rzekł łagodniejszym już głosem. - Wiem, że nie mam prawa mówić ci, co masz robić, ale bardzo się o ciebie boję.

Spuściła oczy i wbiła wzrok w papierową serwetkę.

- To miło, ale nie ma takiej potrzeby.

Zrozumiała, że nadszedł właściwy czas; trzeba sprawę postawić jasno.

- Ben, musimy chyba porozmawiać.

- O czym?

- O tym, co się wydarzyło wczoraj wieczorem.

- Masz na myśli to, że cię pocałowałem?

Niepotrzebnie zaczęła, skoro nie wiedziała, co chce mu powiedzieć.

- Ben, posłuchaj - wybąkała - ja nie mam ochoty na żaden związek, w ogóle o tym nie myślę. To nie jest właściwy moment, a już na pewno nie mam ochoty związać się z kimś z tej wyspy. Chyba o tym wiesz.

Ben patrzył na nią bardzo spokojnie.

- Może cię zawiodę, ale wczoraj zamierzałem tylko cię pocałować, a nie zaproponować ci małżeństwo.

Julia gwałtownie się zaczerwieniła; chyba oszalała,

żeby mówić takie rzeczy komuś, kto wszystko bierze tak lekko.

- Wiem - odrzekła z udaną swobodą - ale wiele rzeczy zaczyna się właśnie od pocałunku, a w ciągu tygodnia niejedno może się wydarzyć.

Ben zmrużył oko.

- Mam nadzieję.

- Jesteś okropny.

- Wcale nie. Po prostu myślę, że świetnie do siebie pasujemy i że możemy spróbować, co też ten tydzień nam przyniesie.

Powiedział to z rozbrajającą szczerością i postanowiła dorównać mu pod tym względem.

- Nie zamierzam ukrywać, że bardzo mi się podobasz, ale uważam, że powinniśmy trochę bardziej nad sobą panować.

- Dlaczego? Oboje jesteśmy dorośli, nie mamy innych zobowiązań.

- W takim razie co proponujesz?

- Nie mam żadnych konkretnych planów, jestem otwarty na wszystko. - Pochylił się i ujął jej rękę. - Sądzę, że możemy spokojnie zaufać instynktowi i zobaczyć, co z tego wyniknie.

Poczuła jakiś dziwny ból w sercu.

- Nie mogę - powiedziała.

- Dlatego, że za tydzień wyjeżdżasz?

- Może i tak.

- Nie uważasz, że to mógłby być cudowny tydzień?

Czuła, że brakuje jej tchu.

- Ja nie chcę... sobie... komplikować życia.

- Wcale ci nie chcę go komplikować.

- W takim razie nic już nie mów.

Ben zamilkł; przez chwilę namyślał się.

- Przykro mi, ale nic ci nie mogę obiecać.

- Przestań!

Uśmiechnął się.

- Dobrze, już nic nie mówię, teraz twoja kolej. Następny ruch należy do ciebie. Co ty na to?

- To bardzo dobrze. W ten sposób mamy gwarancję, że następnego ruchu nie będzie.

Roześmiał się, dźwięcznie, intrygująco.

- Jesteś bardzo pewna siebie!

- Możemy się nawet założyć.

Wcale nie była pewna siebie, niczego już nie była pewna, gdy tak patrzyła w jego niebieskie oczy.

Na szczęście do stolika właśnie podeszła Nicole i wręczyła Julii karteczkę z numerem swojego telefonu.

- Dzisiaj krócej pracuję. Możesz zadzwonić do mnie po ósmej.

Julia miała ochotę ją zapytać, czy w tamten czwartek też tak krótko pracowała, ale Nicole wydała jej się tak drobna i krucha, że wszystkie podejrzenia, jakie w stosunku do niej żywiła, nagle się rozwiały.

- Dziękuję - powiedziała tylko i schowała kartkę do torebki.

Potem zaczęła opowiadać Benowi o planowanym przyjęciu u Cathryn i nie było już mowy o tym, co się między nimi dzieje.

Przekonała Charliego, że powinien wziąć udział w jej programie i przez godzinę, od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej, odpowiadać na pytania słuchaczy. Charlie ustąpił dopiero, gdy mu powiedziała, że kiedy wypowie się przez radio, ludzie przestaną zamęczać go pytaniami, dzwoniąc na posterunek i do domu.

Toteż przez całą godzinę odpowiadał na pytania słuchaczy telefonujących do studia. Był bardzo rzeczowy i opanowany, mimo że telefon dzwonił bez przerwy. Pytania były sformułowane dość sensownie, ale z wszystkich przebijał strach. Tak jakby nagle na wyspie wszystko się zmieniło. Ludzie zdali sobie sprawę, że mordercą może być każdy: sąsiad, przypadkowy przechodzień, jakiś człowiek, którego niechcący potrąciło się na poczcie. Nikt otwarcie nie podważał kompetencji komendanta Slocuma, ale z wielu wypowiedzi przebijał brak poczucia bezpieczeństwa. Kilka osób zapytało nawet, czy komendant dostanie jakieś posiłki z zewnątrz...

Julia nie chciała powiększać obaw słuchaczy. Przeciwnie, miała nadzieję, że rozmowa z Charliem uspokoi ludzi i sprawi, że nabiorą pewności siebie. Kiedy jednak spoglądała w ciemniejące nad zatoką niebo, czuła, jak ją też ogarnia jakiś dziwny niepokój.

- Chciałam państwu przypomnieć - powiedziała na zakończenie audycji - że możecie dzwonić do komendanta Slocuma z każdą informacją. Może ktoś z was widział coś w ostatni czwartek, może wydarzyło się coś, co wtedy wydało się wam zwyczajne, ale teraz może dostarczyć jakiejś dodatkowej ważnej informacji i skierować śledztwo na właściwy ślad.

Podała numer policji, ale kiedy po chwili znowu zadzwonił telefon, zrozumiała, że chyba nie wszyscy go zanotowali.

- Mieszkam na Settlers Neck Road - powiedziała jakaś kobieta, nie podając swojego nazwiska - i zwykle wypuszczam wieczorem psa około dziesiątej, żeby sobie godzinkę pobiegał. O tej porze nikomu nie przeszkadza, za domem jest las, pies sobie biega i węszy za królikami. W tamten czwartek wrócił zziajany po kilku minutach, cały był czymś popryskany, jakby amoniakiem czy czymś takim. Musiał w lesie kogoś spotkać, ale kto o tej porze chodzi po lesie?

Julia uprzejmie podziękowała słuchaczce za telefon i opanowanym głosem przypomniała numer posterunku policji. Dopiero po chwili poczuła, że włosy jeżą jej się na głowie. Nie musiała sprawdzać na mapie: wiedziała, że las, o którym mówiła kobieta, zaczyna się tuż za domem Amber.

9

Zerknęła na zegar; dochodziło wpół do dziewiątej.

- Niestety, czas spędzony z naszym gościem dobiegł końca i musimy już pożegnać komendanta Charliego Slocuma. W imieniu własnym i wszystkich słuchaczy dziękuję, że zechciał tu do nas przyjść pomimo nawału zajęć, jakie ma ostatnio.

- Bardzo państwu dziękuję - dodał Charlie z wyraźną ulgą w głosie.

- Przechodzimy do naszej cowieczornej audycji muzycznej. Tu radio Harmony, mówi Julia Lewis. Będę z wami do godziny dziesiątej, więc usiądźcie sobie wygodnie przy kominku i zostańcie ze mną.

Puściła muzykę i z uśmiechem spojrzała na Charliego.

- Byłeś doskonały.

Potarł ręką czoło.

- Robiłem, co mogłem.

- Wiem, a jak tam śledztwo?

- Pomalutku.

- Co myślisz o tym ostatnim telefonie?

Machnął lekceważąco ręką.

- To była Dottie Carrolton, poznałem po głosie. Ten jej głupi, stary pies pewnie spotkał w lesie skunksa.

Julia spojrzała na niego spod oka.

- Słyszałam, że dziś rano odwiedziłeś Bruce'a.

- To chyba zrozumiałe. Bez przerwy z kimś gadam;

słyszysz, jaką mam chrypę?

Postanowiła go nie naciskać; Charlie naprawdę robił, co mógł, żeby nie powiedzieć nic konkretnego w sprawie śledztwa.

- Nie musisz mi nic mówić, ale nie kryję, że bardzo jestem ciekawa, czy ten typ ma jakieś alibi na czwartkowy wieczór - powiedziała mimo to.

Charlie skinął głową.

- Do jedenastej siedział w swojej knajpie, kelnerka to poświadczyła.

Teraz nie miała już wątpliwości, że Charlie przesłuchiwał Bruce'a jako podejrzanego.

- Ale przecież Amber mogła zginąć po godzinie jedenastej. Wiadomo tylko, że zamordowano ją przed północą.

- Tak, może nawet później. Ale Davoll zeznał, że po pracy poszedł do swojej dziewczyny i przebywał u niej całą noc.

W jego głosie wyraźnie usłyszała wahanie.

- Na pewno?

- Dziewczyna to potwierdza - oznajmił, dając tym samym mimo woli do zrozumienia, że przesłuchiwał również Nicole. - Trochę to się wszystko co prawda kupy nie trzyma, bo na przykład samochód Davolla całą noc stał pod barem, ale...

- I jak oni to tłumaczą?

- Powiedzieli, że w samochodzie Bruce'a wyczerpał się akumulator i pojechali do Nicole jej samochodem.

- Wierzysz im?

- Jestem gliną, maleńka. Nikomu nie wierzę, ale dopóki nie mam dowodów, nic nie mogę zrobić. - Skrzywił się. - No, na mnie już czas.

Klepnął się po kolanie, ale nie wstał, jakby coś go jeszcze męczyło.

- Strasznie mi przykro, że tak wyszło. Myślałem, że spędzimy więcej czasu razem, że sobie pochodzimy, pogadamy, ale ta sprawa zabiera mi każdą wolną chwilę.

- Nie przejmuj się. Mam co robić, wcale się nie nudzę.

- Widziałem cię dziś rano z Benem Grantem. Co się dzieje?

- Sama nie wiem. - Wzruszyła ramionami.

- To niedobrze.

Próbowała uśmiechnąć się pocieszająco.

- Nie martw się, nic z tego nie wyjdzie. Wiem, że go nie lubisz. Zresztą, za tydzień już mnie tu nie będzie.

- Tak mówisz, jakbyś żałowała.

Spojrzała przed siebie, wprost na widoczne za oknem światła zatoki.

- A gdyby tak było?

Czekała, aż Charlie się obruszy, ale nic takiego nie nastąpiło.

- Powiedziałbym, że życie nie jest łatwe.

- Bo nie jest.

Charlie wstał.

- Teraz naprawdę muszę już iść.

Odprowadziła go do drzwi.

- Może znowu tu wpadniesz jutro pogadać ze słuchaczami?

- Nigdy w życiu. - Zatrzymał się w progu. - Ale ty możesz jutro do mnie zadzwonić. Powiem ci, jak będzie coś nowego.

- Dobrze. Trzymaj się, Charlie. - Pocałowała go w policzek. - I dobrze się wyśpij.

- Przyrzekam. A ty zamknij drzwi na klucz.

Stała przez chwilę w drzwiach, patrząc na niknące w oddali światła samochodu policyjnego. Na wyspę zeszła spokojna, cicha noc. W Los Angeles nie widywało się takich nocy. Nigdy dotąd nie zwróciła jednak uwagi na to, jak bardzo ciemno jest na Harmony. W porcie błyskało kilka świateł, ale na terenie posiadłości Fincha panował gęsty mrok. Wzdrygnęła się mimo woli.

Lubiła ciszę, spokój i samotność, ale po tej ostatniej rozmowie telefonicznej wolałaby widzieć obok siebie jakąś żywą istotę. Wokół domu Fincha również były lasy. Pomyślała, że Charlie chyba niesłusznie tak zbagatelizował telefon właścicielki psa.

Automatycznie jej myśli pobiegły w stronę Bena; cóż łatwiejszego, jak wziąć telefon i wystukać jego numer... Ben natychmiast przyjedzie dotrzymać jej towarzystwa. Przecież sam powiedział, że następny ruch należy do niej.

Ale czy tylko dotrzyma jej towarzystwa? Czy nie stanie się nic więcej? Przyznał przecież, że dzieje się z nimi coś dziwnego. Ona też nigdy nie czuła czegoś podobnego w stosunku do żadnego mężczyzny. Żaden w tak krótkim czasie nie stał się jej tak bliski. Zanim się spostrzegą, coś się wydarzy i ona...

Ona zostanie ze złamanym sercem.

Odrzuciła myśl o wezwaniu Bena i wróciła do studia. Najlepszym lekarstwem na takie stany ducha jest praca.

Następnego dnia północny wiatr gnał po niebie ciemne chmury, w każdej chwili grożąc ulewą. Harmony szykowała się do jesieni. Julia jak zwykle rano włożyła sportowe buty i pobiegła na codzienny jogging. Pomyślała, że warto by się przebiec po lasku, o którym wspomniała Dottie Carrolton. Zwykle robiła to niedaleko domu Prestona.

Skręciła w najbliższą ścieżkę i po kilku metrach została zatrzymana. Strażnik powiedział, że do lasu nikomu nie wolno wchodzić i nie kwapił się wyjaśnić dlaczego. Julia zbytnio nie nalegała; zrozumiała, że Charlie stanął jednak na wysokości zadania.

Skoro już wyszła z domu, postanowiła załatwić kilka spraw. Poszła do banku zrealizować czek, zrobiła jakieś zakupy, zajrzała na pocztę. W pewnej chwili ze zdumieniem spostrzegła, że stale krąży wokół budynku redakcji „Island Record”.

Poprzedniego wieczoru Ben nie zadzwonił. Czekała na jego telefon, ponieważ zwykle kontaktował się z nią wieczorem, i poszła spać zawiedziona jak dziecko, któremu przed snem odmówiono czekoladki.

Myślała, że przez noc o nim zapomni, ale obudziła się z myślą o nim i nieprzepartą chęcią zobaczenia go natychmiast.

Po raz któryś mijała jego biuro, zastanawiając się, pod jakim pretekstem może do niego wejść. Mimo że sama się przed sobą do tego nie przyznawała, czuła, że jego widok jest jej potrzebny jak powietrze. Przy Benie czuła się lekka, radosna i szczęśliwa.

Najlepszy powód, żeby natychmiast stąd prysnąć.

Poszła w stronę domu i przypomniała sobie, że zamierzała zajrzeć do Nicole. Dzwoniła do niej poprzedniego wieczoru, ale nikt nie odpowiadał.

Mogła oczywiście jeszcze raz do niej zadzwonić, ale wolała spotkać się z nią osobiście.

Domek, w którym mieszkała Nicole, był maleńki i niemal całkowicie zasłonięty starymi sosnami. Wejście zagradzały zwalone pnie. Julia podeszła pod drzwi i przez chwilę wahała się, czy zapukać.

Nie miała zwyczaju składać wizyt bez zaproszenia. Znajdowała się jednak na Harmony, a tu panowały nieco inne obyczaje niż w wielkich miastach. Ludzie zachowywali się bardziej swobodnie i często wpadali do siebie bez uprzedzenia. Zapukała głośno kilka razy.

Drzwi otworzyły się po dłuższej chwili. W wąskiej szczelinie ukazała się twarz Nicole. Dziewczyna miała na sobie zielone kimono, głowę - zawiniętą grubym ręcznikiem. Bez makijażu wyglądała o wiele młodziej.

- O co chodzi?

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale właśnie tędy przechodziłam i przypomniałam sobie, że miałyśmy się skontaktować.

Drzwi otworzyły się nieco szerzej. Oczy Nicole też się rozszerzyły ze zdziwienia. Wydawała się nie kojarzyć, po co właściwie miałyby się „kontaktować”.

- Miałaś mi dać telefon swojego brata - przypomniała jej Julia.

Lodowate spojrzenie Nicole nie zmieniło się ani na jotę. Błękit jej oczu przywodził na myśl dalekie lodowce. Julia poczuła się nieswojo.

- Będziesz mogła mi go podać? Nie zajmę ci dużo czasu; widzę, że jesteś zajęta.

- Owszem, mam bardzo dużo pracy w barze, więc jak mam trochę czasu, staram się coś zrobić w domu.

Mimo to otworzyła drzwi na całą szerokość i zaprosiła Julię do środka. W starej, ale dobrze utrzymanej kuchni unosił się zapach papierosów.

Wszędzie znać było ślady robienia porządków. Na suszarce stały świeżo umyte naczynia, uprane tenisówki suszyły się na grzejniku, kosz z mokrą bielizną stał na kuchennym stole.

Mimo że w kuchni było kilka krzeseł, Nicole nie poprosiła, by Julia usiadła. Szybkim krokiem podeszła do telefonu i spisała numer brata z małego, leżącego obok aparatu notesiku. Bez słowa podała swemu gościowi karteczkę.

Kiedy to robiła, zielone kimono rozchyliło się lekko i Julia ujrzała na jej ramieniu wielki siniak.

- Dziękuję - wykrztusiła.

Nicole skierowała się ku drzwiom, lecz Julia nie poszła za nią. Nie miała zamiaru wychodzić. Wiedziała, że podobna okazja może się już nie powtórzyć.

- Czy mogłabym chwilkę z tobą porozmawiać?

Nicole wymownie spojrzała na zegar i niechętnie skinęła głową.

- To ważne. Chodzi o Bruce'a.

- Co ma do tego Bruce?

Julia ujęła ją za rękę i wskazała rozległy siniak.

- To.

Nicole przez chwilę jakby nie rozumiała; potem gwałtownym ruchem zakryła ramię.

- Uderzyłam się o stół, w pracy.

Julia nie zamierzała z nią dyskutować; wiedziała, że wtedy Nicole jeszcze bardziej się w sobie zamknie. Nie zamierzała jednak ustępować.

- Po prostu martwię się o ciebie, Nicole. Wiem, jak Bruce obchodził się z Amber, a agresywny mężczyzna nigdy się nie zmienia.

- On mnie nie bije.

- Może, ale to tylko kwestia czasu.

- Nic nie rozumiesz, on mnie kocha.

- Amber też kiedyś kochał.

- Tak, ale ona tego nie doceniała - oświadczyła Nicole zaciętym głosem. - Zadawała się z każdym napotkanym facetem, nawet w obecności Bruce'a. Sama to widziałam. A co robiła, kiedy nikt jej nie widział... Żaden mężczyzna nie zniósłby czegoś podobnego.

- I dlatego, twoim zdaniem, miał prawo ją bić?

- Nie, ale świetnie rozumiem, dlaczego to robił. Ja jestem zupełnie inna, zupełnie.

Julia westchnęła z rezygnacją. Nicole nie chciała znać prawdy i broniła się przed nią wszelkimi siłami.

- Posłuchaj - rzekła. - Wiem, że mi nie wierzysz, ale przyrzeknij, że będziesz na siebie uważać. To bardzo niebezpieczny facet; nawet się nie domyślasz.

- Nie rozumiem.

Julia spojrzała jej prosto w oczy.

- Przecież wiesz, kto skorzystał na śmierci Amber.

Bruce.

- To nie znaczy, że ją zabił. On nawet muchy by nie zabił. Jest bardzo wrażliwy. - Odwróciła wzrok. - Nic mu nie udowodnicie, całą noc był ze mną. Już to powiedziałam na policji, oboje to powiedzieliśmy.

- Byłaś z Bruce'em przez całą czwartkową noc?

Nicole spojrzała na nią z nie skrywaną niechęcią.

- Tak. Kiedy ktoś mordował twoją przyjaciółkę, my kotłowaliśmy się w łóżku.

Chciała ją zranić i osiągnęła swój cel. Julia z trudem zachowała spokój.

- Wiem, że to zabrzmiało paskudnie - ciągnęła Nicole - ale chcę być z tobą szczera. Nie mogę udawać, że lubiłam Amber. Jest mi oczywiście przykro, że zginęła, i tak dalej, ale jestem zadowolona, że zniknęła z życia Bruce'a. Chciała mu zabrać wszystko: dom, samochód, łódź. A przede wszystkim jego bar. Nie zależało jej na tym, żeby mieć tę knajpę, ona po prostu chciała, żebyśmy my nic nie mieli. Chciała nam zatruć życie. Nie lubiłam jej i nie zamierzam jej opłakiwać. Teraz nareszcie Bruce może znajdzie trochę szczęścia.

- Nie wiedziałam, że między wami to takie poważne.

- Oczywiście, że poważne, a jak myślisz?

Nicole urażona otworzyła przed Julią drzwi.

- A teraz muszę już cię pożegnać, mam kupę roboty.

- Dziękuję za telefon brata i przepraszam, że ci zajęłam tyle czasu.

Nicole milczała.

- Wiesz, kto mógł zabić Amber? - zapytała niespodziewanie Julia.

- Nie mam zielonego pojęcia.

Lodowate spojrzenie było puste i mroczne.

- Gdybyś się czegoś dowiedziała, zadzwoń na policję, dobrze?

Nicole z ociąganiem skinęła głową.

- A gdybyś chciała z kimś porozmawiać, zadzwoń do mnie. Będę tu jeszcze przez jakiś czas.

- Dobrze, oczywiście.

Mówiąc te słowa, Nicole zamknęła Julii drzwi przed nosem.

Wróciła do domu, rozpaczliwie pragnąc wypełnić czymś popołudnie. Starannie opracowała wieczorny program, a potem zadzwoniła do Cathryn, żeby się jakoś umówić.

Przyszła do niej i pomagała jej w ogródku, podczas gdy Bethany, pięcioletnia córeczka Cathryn, jeździła wokół nich na trzykołowym rowerku. Przyjaciółka koniecznie chciała zatrzymać ją na kolacji, lecz Julia odmówiła, nie chcąc nadużywać jej gościnności.

- W takim razie masz przyjść na kolację jutro. Nie chcę słyszeć żadnych wymówek.

Następnego dnia była sobota i zapowiadał się najbardziej samotny wieczór w tygodniu, więc Julia wyraziła zgodę. Wieczorem po prostu zapowie słuchaczom, że w sobotę audycji nie będzie, i nieco sobie odpocznie. Nie ma przecież obowiązku nadawać codziennie; robi to społecznie, z dobrej woli; jeśli zechce, może wcale nie nadawać. Mimo to czuła się odpowiedzialna za radiosłuchaczy i nie chciała ich zawieść.

Wieczór wreszcie nadszedł, niosąc z sobą zimny deszcz. Julia siedziała w studio i nadawała muzykę, od czasu do czasu spoglądając w okno; po szybach spływały strugi wody. Częściowo odnalazła już spokój ducha, który opanowywał ją zwykle, kiedy pracowała. Coś jednak nadal było nie tak. Tylko co?

Telefon zadzwonił dopiero po godzinie. Podniosła słuchawkę z przekonaniem, że dzwoni słuchacz z prośbą o jakiś konkretny utwór, a także z nadzieją, że może jednak to Ben. Na samą myśl o tym mocno zabiło jej serce.

W miarę jednak, jak słuchała relacji swego rozmówcy, uśmiech znikał z jej twarzy. To nie był słuchacz, i nie był to Ben. Telefon dotyczył Amber, a informacje były porażające.

Ben właśnie pisał artykuł, słuchając audycji Julii, kiedy na biurku zadzwonił telefon. - Ben? To ja, Julia.

Serce zabiło mu mocniej. Przez cały dzień nieustannie o niej myślał, zastanawiając się, pod jakim pretekstem do niej zatelefonować albo wpaść. Wyrzucał sobie, że zbyt pochopnie przerzucił piłeczkę na jej pole i teraz nie może zrobić żadnego ruchu.

- Witaj - powiedział swobodnym głosem. - Co tam u ciebie?

- Nie mogę długo mówić, prowadzę audycję, ale pomyślałam, że może jesteś ciekaw, czego się właśnie dowiedziałam.

Ben podszedł do okna tak blisko, jak na to pozwalał sznur telefoniczny, i spojrzał w stronę masztu. Z powodu deszczu czerwone światełko było niewidoczne.

Usłyszał stłumiony ze wzruszenia głos Julii:

- Czy wiesz coś o... romansie Amber?

- O romansie? - Ben ze zdziwienia uniósł wysoko brwi. - O jakim romansie?

- Z pewnym żonatym mężczyzną.

- Amber miała romans z żonatym facetem?

- Przed chwilą właśnie się o tym dowiedziałam.

- Od kogo?

- Tego ci nie mogę powiedzieć.

- Charlie już o tym wie?

- Jeszcze nie. Zadzwonię do niego zaraz po rozmowie z tobą.

Ben namyślał się przez chwilę.

- Czy znam tego faceta?

- Wolałabym o tym nie mówić przez telefon.

Już miał zapytać „dlaczego nie?”, ale powstrzymał się, dostrzegając w tym szansę. Uśmiechnął się do siebie.

- Bardzo jesteś zajęty? - zapytała Julia cichutko.

Omal nie zapiał z zachwytu.

- Zaraz do ciebie jadę.

W mroku nocy, za zasłoną deszczu, dom Prestona i radiowe studio tonęły w morzu świateł.

- Jaka to mądra dziewczynka - mruknął do siebie Ben, wyskakując z samochodu.

Julia otworzyła drzwi, zanim zdążył zastukać.

- Cześć, wejdź.

Jej piękne, ciemne oczy miały jakiś niezwykły wyraz.

Poszedł za nią w kierunku studia, nie spuszczając wzroku z jej bioder opiętych spódniczką, na którą opadał luźny czerwony sweter. Już sam jej widok budził w nim nieopisaną radość.

- Poczekaj chwilkę - rzekła, siadając za konsolą.

Usadowił się na krześle naprzeciwko niej, podparł ręką brodę i wsłuchał w cudowny głos Julii.

- Na termometrze mamy dziś sześć stopni i pada deszcz, barometr ciągle spada. Nad ranem może się nieco rozjaśnić i temperatura ma się podnieść w ciągu dnia. Jeśli chcecie jutro spędzić dzień na świeżym powietrzu, nie rezygnujcie!

Zerknęła w swoje notatki.

- Co my tu dzisiaj mamy? Aha, dzwoniła Lillian Dumont z Billings Road i mówiła, że ma do oddania dwa szczeniaki. Jeśli kogoś to interesuje, niech do niej zadzwoni pod numer 2927. A teraz z aksamitnej mgły wyłoni się sam Mel Torme.

Zdjęła słuchawki i Ben poczuł, jakby i on zanurzył się w aksamitnej mgle.

- Jesteś niesamowita.

Zaczerwieniła się.

- Dzięki. Napijesz się kawy?

- Nie. Powiedz mi, czego się dowiedziałaś o Amber.

Co z tym romansem?

Julia odwróciła się na obrotowym krześle w jego stronę, podkuliła nogi i obciągnęła spódnicę.

- Osoba, która do mnie dzwoniła, pracowała z Amber w banku. Prosiła o niepodawanie jej nazwiska, więc wybacz, że dotrzymam tajemnicy.

- Jasne.

- Powiedziała, że przyjaźniła się z Amber i wie, że Amber spotykała się z ich szefem, Jeffem Parkerem.

- Z Jeffem? Kto by pomyślał!

- Znasz go?

- Grywam z nim w kosza.

Julia uśmiechnęła się i Ben poczuł, że jeszcze chwila, a eksploduje.

- Czy tutaj nikt nie robi nic innego, tylko gra w koszykówkę? - zapytała.

- Zimy na wyspie są długie. Nie ma co robić, więc gramy w kosza, gawędzimy sobie o polityce, chodzimy do kościoła na zebrania...

- I romansujemy - dokończyła Julia. - Zupełnie nie mogę uwierzyć, że Amber się na coś takiego zdobyła!

- I to z Jeffem Parkerem. Przecież on musi mieć co najmniej czterdzieści pięć lat.

- Tak, ale świetnie się trzyma. I jest bardzo przystojny.

Jej uwaga nie wiedzieć czemu rozdrażniła go.

- A do tego żonaty i dzieciaty - dodał z przekąsem.

- Moja informatorka też mi to powiedziała. Jeff Parker ma troje dzieci, które uwielbia, nowy wielki dom przy Settlers Neck Road i żonę, która zamieniłaby mu życie w piekło, gdyby się dowiedziała, że ją zdradza.

Julia wstała, nastawiła nową taśmę, i wróciła do poprzedniej pozycji.

- Czy jego żona mogła się czegoś domyślać? - zapytał Ben.

- Chyba tak. Moja informatorka powiedziała, że w zeszłym tygodniu Amber pokłóciła się z Jeffem w biurze.

Mówili cicho, więc nie słyszała szczegółów, ale się domyśliła, że Jeff chce przestać się z nią spotykać. Amber się na to nie zgadzała i groziła mu, że jeśli ją zostawi, nada sprawie rozgłos.

Przez chwilę patrzyli sobie znacząco w oczy.

- Niesamowite! - westchnął w końcu Ben. - Jeff robił wrażenie takiego fajnego faceta. Można powiedzieć: wzorowy ojciec rodziny.

- Do tego ma niezłą pozycję. Jak się dowiedziałam, jest prezesem Izby Handlowej.

- Tak. Należy do wszystkich bardziej szacownych stowarzyszeń na wyspie, udziela się w kościele, wszędzie go pełno. Pewnie dlatego jego żona niczego się nie domyślała; takiego zajętego faceta trudno podejrzewać, że kręci coś na boku.

Oczy Julii rozbłysły.

- Może w końcu jednak czegoś zaczęła się domyślać.

Może to ją należy podejrzewać!

Ben zawahał się, potem otrząsnął i w końcu wzruszył ramionami.

- Powód to nie wszystko. Gdybyśmy podejrzewali każdego, kto miał powód...

- Masz rację. Ale bywają powody i powody. Żona Jeffa jest bardzo bogata, on sam sporo zarabia, ale to nic w porównaniu z jej majątkiem. Dziesięć razy mogłaby go kupić. W razie rozwodu jej prawnicy nie zostawią mu ani grosza. Jest jeszcze kwestia dzieci. Gdyby się rozstali, ona zabrałaby prawdopodobnie dzieci do Michigan, skąd pochodzi.

- Skąd ty to wszystko wiesz?

Nie mógł dłużej wytrzymać; wyciągnął rękę i dotknął jej włosów.

- Od mojej informatorki, pani X.

- Jakaś stara plotkara...

Lekko dotknął palcem jej nosa.

- Nie sądzę.

Pani X samotnie wychowywała dziecko i bardzo jej zależało na stałych dochodach; nie zaryzykowałaby dobrze płatnej pracy w banku, żeby sobie po prostu poplotkować.

- Dzwoniłaś do Charliego?

- Tak.

- I co on na to?

- Był bardzo zdziwiony. - Julia zmarszczyła brwi. - Obiecał, że to wszystko posprawdza, ale... sama nie wiem. Nieraz myślę, że niepotrzebnie go namówiłam, żeby sam prowadził tę sprawę. Może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby ją oddał w ręce policji stanowej.

Ben nie spodziewał się podobnie krytycznej opinii. Zaczął już pisać artykuł o sprawie Amber Davoll, ale postanowił wstrzymać się z publikacją do następnego numeru. Uznał, że warto dać Slocumowi tydzień na rozkręcenie śledztwa. Na komentarze i zarzuty zawsze będzie czas. Nie zamierzał oczywiście czekać w nieskończoność; społeczność wyspy ma prawo domagać się sprawnie działających organów ścigania.

Nie odezwał się. Bez względu na to, jak oceniał pracę komendanta, wolał, żeby Julia nie straciła do niego zaufania. Jest przecież w jej życiu kimś bardzo ważnym.

- Czy mógłbym sam coś wybrać? - zapytał, zmieniając temat i ruchem głowy wskazując półki z nagraniami.

- Bardzo proszę.

Wstał i podszedł do półek. Julia powiodła za nim wzrokiem.

- Nie wiem, dlaczego pani X nie zadzwoniła najpierw do Charliego. Powiedziałam, żeby ze wszystkim dzwonili na policję.

- Wszystkiemu winien twój głos. Sposób, w jaki mówisz, i to co mówisz. W twoim wykonaniu wszystko jest intymne i osobiste. Ludzie uważają, że jesteś kimś bardzo bliskim. - Spojrzał na nią przez ramię. - Na pewno już ci to mówiono.

Odwróciła wzrok. Owszem, już to słyszała, ale nigdy od kogoś takiego jak Ben.

Ben zaś wybrał płytę w starej, zmiętej okładce i położył ją przed Julią na konsoli. Było to „Heavenly” w wykonaniu Johnny'ego Mathisa, niezwykle romantyczna płyta sprzed czterdziestu lat.

Julia spojrzała na okładkę.

- Którą piosenkę wybierasz?

- Wszystko jedno, każda jest dobra.

Wrócił na swoje krzesło, nie przestając na nią patrzeć. Ręce Julii zadrżały; drżały też, kiedy włączała aparaturę i kładła płytę na adapterze. Jej profil delikatnie rysował się na tle zalanej deszczem szyby. Po chwili znowu zabrzmiał jej magiczny głos i Ben leciutko przymknął oczy.

Wymieniła tytuł piosenki i zamilkła, bo Ben przekręcił obrotowe krzesło, na którym siedziała, w swoją stronę. Zrobiła zdziwioną minę.

- Wezwałaś mnie tutaj tylko dlatego, że chciałaś mi powiedzieć o romansie Amber?

Chciał, by mu wyznała prawdę i żeby sama zdała sobie sprawę z tego, co czuje.

- Ja... chciałam cię zapytać, czy... mamy coś z tym zrobić...

- Reszta należy do Charliego. Przekazałaś mu informacje i niech z nimi robi, co chce.

Z ociąganiem skinęła głową. Wiedziała, że Ben ma rację, ale miała zbyt osobisty stosunek do tej sprawy, żeby tak od razu zrezygnować z poszukiwania mordercy na własną rękę.

Ben przysunął się i położył dłonie na poręczach jej krzesła.

- To wszystko?

Przygryzła wargi.

- Jesteś pewna?

Po co właściwie go wzywała? Przecież mogła mu wszystko powiedzieć przez telefon.

- Chciałam z tobą porozmawiać o tym, o czym mówiliśmy wczoraj przy lunchu.

- A o czym mówiliśmy?

Żeby chociaż trochę się odsunął... Czuła się uwięziona i przyparta do muru.

- Zastanawialiśmy się, czy mamy się widywać. Myślałam o tym i doszłam do wniosku, że byłoby głupio, gdybyśmy z tego zrezygnowali. Musimy tylko pamiętać, że ja za kilka dni wyjeżdżam... Ale możemy przecież przez ten czas się spotykać. Powinniśmy tylko uważać, żeby sprawy nie zaszły za daleko.

- Narzucić sobie pewne ograniczenia, czy tak?

- No właśnie.

Ujął jej dłonie i pocałował czubki palców.

- Mam nadzieję, że nie przekroczyłem jeszcze żadnych granic?

- Nie.

- A teraz?

Delikatnie pocałował ją w usta.

- Jak to oceniasz? - zapytał.

- Przestań się tak dopytywać, bo zwariuję!

Jednym ruchem podniósł ją z krzesła i więcej już o nic nie pytając, zamknął w ramionach. Natychmiast pożałowała, że kazała mu przestać gadać.

Jego następny pocałunek w niczym nie przypominał poprzedniego. Był długi i namiętny; więcej mówił o pożądaniu niż najdłuższe tyrady.

- Poczekaj - szepnęła, wyrywając się z jego objęć.

- Płyta zaraz się skończy.

Niechętnie ją puścił, a ona rzuciła się ku konsoli, przez chwilę nie bardzo wiedząc, co właściwie ma zrobić. Potem sięgnęła po płytę, którą zamierzała nastawić, ale płyta wyśliznęła się jej z drżących rąk i upadła na podłogę. Julia pochyliła się, by ją podnieść, ale tylko niezręcznie popchnęła ją nogą jeszcze dalej. Czas naglił.

Ben chwilę wcześniej odwrócił się w stronę okna i zapatrzył w padający deszcz. Julia ze zgrzytem włączyła mikrofon.

- Słyszeliście... - zaczęła nieswoim głosem - płytę Johnny'ego Mathisa... - odchrząknęła - to znaczy „Heavenly”...

Ben podszedł, stanął za nią i zaczął całować jej włosy.

Modliła się, żeby nikt nie zauważył, co dzieje się z jej głosem, ale to było chyba niemożliwe.

Całował teraz jej kark... Zadrżała. Zerknęła na zegar i termometr; powinna teraz podać czas i temperaturę... Pokój wokół niej zawirował i nie miała już wątpliwości, że kiedy się odezwie, wszyscy zrozumieją, co się dzieje w radiowym studio Prestona Fincha.

- Puścimy... teraz coś... innego... to znaczy za chwilę... Tu Julia Lewis... radio Harmony...

Uniosła oczy na Bena.

- Zostańcie ze mną.

10

Ledwo zdążyła powiedzieć te słowa i odsunąć usta od mikrofonu, Ben znowu zaczął ją całować. Przechyliła się do tyłu na obrotowym krześle, ryzykując, że się przewróci na podłogę. Była jednak w tak przedziwnym stanie, że nie zdziwiłaby się, gdyby po upadku zaczęła unosić się nad ziemią.

- Boże - szepnął Ben - coraz lepiej nam to wychodzi. Wzrokiem poszukał potwierdzenia w jej oczach. Milcząc, lekko powiodła palcem po jego ustach. Podniósł ją z krzesła i przytulił całym ciałem. Objęła go za szyję, nie walcząc już dłużej z tym, co działo się między nimi. Ich usta spotkały się znowu.

Muzyka wypełniająca studio stanowiła romantyczne tło rozgrywającej się sceny. Julia miała wrażenie czegoś nierealnego i całkowicie oderwanego od rzeczywistości, uczucie potęgowane jeszcze przez strugi deszczu i nieprzenikniony mrok za oknem. Tak jakby jej marzenia spełniały się oto w ramionach mężczyzny, który sprawiał, że odrywała się od ziemi i szybowała gdzieś w przestrzeni.

Ben całował ją i czuła, że coraz bardziej go pragnie. Nie była niewinna, ale jej doświadczenie w sprawach seksu było raczej skromne. Na studiach miała przelotny romans z kolegą - jak to później zrozumiała, z ciekawości raczej niż z miłości - potem kolejno nastali Brian i David. Żaden z tych związków nie satysfakcjonował jej w pełni. Jej dotychczasowa wstrzemięźliwość nie miała nic wspólnego z wyrzeczeniem; spowodowana była raczej brakiem potrzeb.

Nie znała dotąd tego ognia, który rozpalał w niej Ben; tej ociężałości w piersiach i gotowości oddania się mężczyźnie. Ben całował teraz jej szyję. Gdy poczuła jego ręce pod swoim swetrem, jej piersi naprężyły się. Usłyszała jego szept:

- Kochanie, tutaj pewnie jest jakieś wygodniejsze miejsce? Długo tak stać nie mogę...

Otworzyła oczy i powiodła zamglonym wzrokiem po wnętrzu studia. Widziała tu tylko krzesła...

- Chyba nie będziesz chciała stąd wyjść.

- Nie mogę, mam jeszcze godzinę programu.

- Trudno, chodź tutaj.

Ben opadł na obrotowe krzesło i pociągnął ją za sobą.

Płyta dobiegała już końca, kiedy usłyszeli, że przed dom podjeżdża jakiś samochód. Julia szybko obciągnęła spódnicę.

- Och, nie, tylko nie to - jęknęła, słysząc, że ktoś parkuje na podjeździe.

Ben lekko rozluźnił uścisk.

- Spodziewasz się kogoś?

- Nie. - Siedziała bez ruchu, nie mając siły wstać z jego kolan. Odsunęła się nieco. Po chwili wstała z ociąganiem i dłonią przeczesała włosy, zapięła stanik i podeszła do okna. Ze zdziwieniem spostrzegła, że samochód zawraca i odjeżdża. Mimo deszczu i mgły poznała wóz policyjny Charliego.

Poczuła, jak zalewa ją fala wstydu. Charlie tu był! Charlie zobaczył samochód Bena i wycofał się! Ciekawe, co sobie pomyślał. Jeśli słuchał radia, musiał zauważyć, że tego wieczoru puszcza płyty w całości, utwór po utworze, czego nigdy dotąd nie robiła.

Lekko dotknęła palcem nabrzmiałych ust, czując żal, że jej przerwano. Ben podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu.

- Kto to był? Slocum?

- Tak.

Czuła się tak, jakby właśnie zdradziła Charliego. Ben obrócił ją ku sobie, ale nie uniosła ku niemu twarzy.

- Wolisz zapomnieć o tym, co tu przed chwilą robiliśmy?

Przełknęła ślinę i skinęła głową. Ramiona Bena opadły; cofnął się o krok.

- Jednym słowem, musimy się „hamować”?

Prawie się roześmiała. Jak mogła kiedykolwiek myśleć, że to, co między nimi jest, można powstrzymać?

Ben ujął ją za rękę i podprowadził do konsoli.

- Mam wrażenie, że twoi słuchacze na dzisiaj mają dość Johnny'ego Mathisa.

Został przy niej do końca audycji, a potem, kiedy przestała nadawać, poszedł z nią do salonu i pokazał, jak rozpalić ogień w starym kominku Prestona Fincha.

Przyniosła z kuchni ser i krakersy oraz butelkę wina i siedząc, zapatrzeni w ogień, zaczęli sobie opowiadać o tym, co działo się z nimi do chwili, kiedy się spotkali. Wspomnienia z dzieciństwa, lata szkolne, ulubione książki i filmy, zwierzęta, które hodowali - wszystko to pojawiało się przed nimi niczym stary film, i zanim się spostrzegli, zegar wskazał drugą nad ranem.

Julia odprowadziła Bena do drzwi, czując, że musi się jeszcze wiele o nim dowiedzieć. Mogłaby go tak słuchać bez końca. Było już jednak bardzo późno i nie chciała przesadzać. I tak udało im się w miarę rozsądnie zakończyć wieczór rozpoczęty szaleństwem w studio.

- Co robisz jutro? - spytał, zapinając kurtkę.

- Jutro... - Z trudem zebrała myśli. - Jutro idę na kolację do Cathryn.

- Może przedtem wybrałabyś się ze mną na wycieczkę kajakiem?

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Miałabym pływać kajakiem?

- To bardzo łatwe; na pewno ci się spodoba.

Patrzył na nią tak, że miała ochotę odwrócić się i uciec, zatrzaskując za sobą drzwi.

- Dobrze - odparła pośpiesznie - ale ranek muszę mieć dla siebie.

Musi przecież zrobić kilka rzeczy; między innymi musi zadzwonić do brata Nicole Normandin.

- Jasne, jak mogłem o tym zapomnieć - odparł lekko drwiącym tonem. - Zresztą, ja przecież też mam rano mnóstwo zajęć.

- A co zamierzasz robić?

Pytanie zabrzmiało zdawkowo, ale kryło w sobie pragnienie poznania każdej chwili jego życia.

- Muszę iść do pracy. Mamy lekkie opóźnienie. Zwykle oddajemy materiał do drukarni w piątek po południu, ale tym razem z powodu tego, co zaszło, muszę wprowadzić pewne zmiany. Tytułową stronę trzeba przerobić, napisać komentarz, dołączyć kilka zdjęć, i tak dalej. Słowem, jest co robić nawet w sobotę.

Trzeba przerobić tytułową stronę? Napisać komentarz? Dołączyć zdjęcia? Ciekawe, jak on zamierza naświetlić rewelacje dotyczące śmierci Amber?

Ben czytał w jej myślach.

- Nie martw się, będziesz zadowolona. Jeden z moich dziennikarzy zrobił o niej świetny reportaż; rozmawiał z ludźmi, którzy ją znali, w tym z waszymi dawnymi nauczycielami. Do tego zdobył doskonałe zdjęcia: Amber jako królowa piękności, Amber na lipcowej paradzie. Do tego damy wzmiankę dotyczącą przestępczości na wyspie i kilka fotografii historycznych.

- A jaki będzie twój wkład w tak starannie opracowany numer?

W dalszym ciągu była zaniepokojona pomysłem wydania numeru specjalnego z okazji morderstwa.

- Jak zwykle napiszę artykuł wstępny.

- Rozumiem, i wspomnisz w nim o tym, że niesłusznie odwleczono sekcję.

Skinął głową.

- Nie mogę tego pominąć, przecież to bardzo ważny epizod tej sprawy.

Nie potrafiła ukryć smutku. Ben ujął jej twarz w dłonie, jego błękitne oczy poszukały jej spojrzenia.

- Nie przejmuj się. Postaram się nikogo za to nie obwiniać. Charliemu potrzebny jest spokój, a nie nękanie oskarżeniami.

Nie odwróciła wzroku.

- Jak długo potrwa ten okres ochronny?

- Nie wiem. Może jeszcze tydzień. Potem rzucam rękawicę. Dotyk jego dłoni na jej twarzy sprawił, że przestała myśleć o tym, co Ben opublikuje w gazecie. On też zdawał się o tym zapominać, lecz oboje wiedzieli, że to nie jest dobry pomysł. Gdyby teraz zaczęli się całować, nie poprzestaliby na jednym pocałunku, a potem... potem mogłoby się stać to, do czego nie chcieli dopuścić.

Delikatnie uwolniła się z jego ramion.

- O której mam być jutro gotowa?

Zrozumiał, dlaczego się wycofała, i westchnął z rezygnacją.

- Wpadnę po ciebie w południe. Nic nie jedz, zrobimy sobie piknik.

- Dobrze.

Spojrzał na nią zawiedzionym wzrokiem.

- W takim razie do jutra.

Nazajutrz wcześnie rano Julia zadzwoniła do Jake'a Normandina. Podniósł słuchawkę prawie natychmiast.

- Tu Jake, słucham.

Uśmiechnęła się, słysząc jego tak dobrze znany, nieco ochrypły głos.

- Witaj, mówi Julia Lewis.

Na chwilę zapadła cisza, tak jakby Jake szukał czegoś w pamięci.

- Julia! - wykrzyknął wreszcie. - Co tam u ciebie słychać?

- Pomalutku, a jak ty?

Próbowała go sobie wyobrazić; ciekawe, jak wygląda Jake o dziesięć lat starszy? Pewnie utył, ale jego otwarta, szczera twarz na pewno się nie zmieniła.

- Można wytrzymać.

Przez jakiś czas rozmawiali o swojej pracy, o tym, gdzie mieszkają i jaką straszną tragedią jest śmierć Amber. Potem Julia wyjaśniła prawdziwą przyczynę swojego telefonu.

Pomysł klasowego spotkania przypadł Jake'owi do gustu.

- Kto jeszcze przyjdzie?

- Na razie wiadomo, że na pewno będzie Cathryn, ja, Mike Fearing, Tyler O'Banyon i Barry Devine. Reszta ma jeszcze odpowiedzieć. Nie wiedzą, czy im się uda przyjechać.

- Jak to ma wyglądać?

- Cathryn chce, żeby wszyscy przyjechali na wyspę w piątek wieczorem. W sobotę rano spotkamy się u niej w domu, pogadamy sobie, zjemy wczesny lunch i resztę dnia spędzimy razem. Towarzysze i towarzyszki życia są oczywiście mile widziani.

- Podoba mi się, możecie na mnie liczyć.

- Cudownie. Przy okazji będziesz mógł odwiedzić swoją siostrę. Pewnie się u niej zatrzymasz? Nie będziesz musiał wynajmować pokoju w hotelu.

Jake przez chwilę milczał.

- Może... - odparł z wahaniem - chociaż my ostatnio nie jesteśmy w najlepszych stosunkach.

Julia wiedziała, że w takich sytuacjach najlepiej o nic się nie dopytywać, tym razem jednak nie mogła się powstrzymać.

- A co się stało?

- Nic takiego. Po prostu od pewnego czasu nie rozmawiam z naszym młodszym bratem i Nicole nie może mi tego darować. Zawsze miała do Chrisa słabość; między nimi jest tylko rok różnicy.

- A o co pokłóciłeś się z Chrisem?

Jake milczał tak długo, że Julia pomyślała, że połączenie zostało przerwane.

- Głupi smarkacz władował się w jakieś afery, jak tylko wyjechał z wyspy. Zwrócił się do mnie o pomoc i oczywiście mu jej nie odmówiłem.

- To było coś poważnego?

- Raczej tak. Włamania do samochodów, drobne kradzieże, takie tam różne. Potem któregoś dnia zjawił się u mnie, mówiąc, że się zmienił i szuka uczciwej pracy. Poleciłem go znajomemu właścicielowi kutra, żeby go zatrudnił. To była dobra praca, nieźle płatna, tylko trzy, cztery dni na morzu, reszta tygodnia wolna. Ale Chris oczywiście znalazł sposób, żeby z niej wylecieć.

Julia nie mogła się powstrzymać od dalszych pytań.

- Jak mu się to udało?

- Wszystkiemu winne narkotyki. Jest tego teraz od groma w każdym porcie. Robiłem, co mogłem, żeby go wyciągnąć. Potem dałem sobie spokój; jest dorosły, niech robi, co chce. Ostatnio widziałem go jakieś dwa lata temu.

- Wiesz coś o nim?

- Niewiele. Podobno się przeprowadził, kupił jakąś łódkę, łowi ryby. Jeśli cię to interesuje, musisz zapytać Nicole, ona wie więcej.

- Rozmawiałam z nią wczoraj.

- Z Nicky?

- Tak. Jest teraz z Bruce'em Davollem.

- Wiem, słyszałem. Następna, co zgłupiała na jego punkcie.

Zrozumiała, że Jake ma na myśli swoją siostrę.

- Może jej się naraziłam - podjęła temat - mówiąc, że powinna uważać, ale kiedy ktoś się spotyka z Bruce'em... Dałam jej do zrozumienia, że gdyby potrzebowała pomocy, chętnie służę.

- Dlaczego to zrobiłaś?

- Jest mi jej żal. Musi być bardzo samotna i bezbronna. Nie ma tutaj nikogo.

- Rozumiem, ale musisz wiedzieć, że ona tylko tak wygląda, bo naprawdę jest silna.

- Mam nadzieję. Bruce też nie jest słaby.

Jake westchnął.

- Dobra, zadzwonię do niej i zapytam, jak leci. Jesteś zadowolona?

- Bardzo.

Pożegnali się i Julia wystukała numer Cathryn, żeby jej powiedzieć, że zawiadomiła Jake'a Normandina o spotkaniu.

- Bardzo dobrze, zawsze go lubiłam - odrzekła Cathryn.

- Ja również. A swoją drogą to ciekawe, jak rodzeństwo wychowane w tym samym domu, w takich samych warunkach może być tak całkowicie różne.

Zamierzała zakończyć rozmowę, gdy Cathryn dodała:

- Poczekaj. - W jej głosie zabrzmiała przekora. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że zaprosiłam dziś na kolację Bena Granta. Wpadnie po ciebie za piętnaście szósta.

Julia nie bardzo zrozumiała swoją reakcję na te słowa. Można by powiedzieć, że doznała wrażenia, jakby nareszcie ten wieczór miał być dokładnie taki, jaki być powinien.

- Jesteś zadowolona? - zapytała Cathryn, nieco zaniepokojona milczeniem przyjaciółki.

- Owszem, cóż mi to może przeszkadzać?

W głosie Julii był spokój i obojętność, lecz w środku cała się gotowała. Wystarczył dźwięk jego imienia, żeby przenieść ją w inny wymiar.

- W takim razie widzimy się o szóstej.

- Tak. Trzymaj się.

Julia rozłączyła się i natychmiast zaczęła przygotowywać do następnego punktu programu.

Ben wystawił ciało na ciepłe strumienie prysznica. Czuł się wspaniale; dawno już nie miał tak cudownej soboty.

Pojechał po Julię o dwunastej, zawiózł ją nad rzekę, wsiedli do kajaka i kilka godzin pływali po spokojnych wodach Creek River. Rzeka była cudownie spokojna, widoki boskie, niebo błękitne, ciepłe słońce, nawet wiatr nie ośmielił się im przeszkadzać.

Potem usiedli na piaszczystym brzegu, zjedli kurczaka na zimno, popili winem i ułożyli się w słońcu.

Julia powiedziała, że nigdy jeszcze nie pływała kajakiem. Znała oczywiście Creek River, przychodziła tu w dzieciństwie, ale jakoś nigdy nie przyszło jej do głowy pływać łódką. Ben wprowadził ją w tajniki kajakarstwa, z przyjemnością obserwując przy tym wyraz jej twarzy. Julia niczym dziecko była zafascynowana wszystkim: leniwie płynącą wodą, roślinnością rosnącą na brzegu, wędrownymi ptakami ciągnącymi po niebie.

Rozstali się niedawno, żeby się umyć i przebrać przed kolacją u Cathryn, ale już za nią tęsknił.

Wytarł się do sucha i podszedł do lustra, żeby po raz drugi tego dnia się ogolić.

Przez cały dzień bardzo oboje uważali, żeby nie „przekroczyć pewnych granic”, jak to określiła Julia. Pocałował ją jedynie, kiedy tak leżeli w słońcu, na wpół uśpieni. Nie chciał posuwać się dalej; przecież wyraźnie mu powiedziała, że nic więcej nie wchodzi w rachubę. Teraz będą się kochać, a potem będą tego długo żałować. Nazwała to „komplikowaniem życia”...

Spojrzał na siebie uważnie i pomyślał, że będzie długo żałował, jeśli nie będzie się kochał z Julią w tym krótkim czasie, jaki im jeszcze pozostał. Tego właśnie zamierzał żałować do końca swoich dni.

Skończył się golić, przeczesał włosy i poszedł do sypialni, żeby się ubrać.

Miał również do załatwienia pewien telefon. Usiadł na łóżku i wystukał numer Scotta Bowena.

- Cześć, Scott, Ben Grant przy telefonie.

Scott właśnie się gimnastykował i był nieco zdyszany.

- Miałeś niesamowite wyczucie, gratuluję, stary. Sekcja była konieczna, znasz zresztą wyniki.

- Zawsze tak się robi, to rutyna.

- Będzie z ciebie doskonały gliniarz, znasz się na rzeczy.

- Dziękuję. Coś jeszcze?

- Co sądzisz o tym narkotyku, który wykryto w ciele ofiary? Wiesz, jaką drogą tu dotarł?

- Nie mam pojęcia. Tego lata było mnóstwo narkotyków na wyspie, ale głównie lekkie, takie jak marihuana.

Była też koka, ale tego świństwa nie widziałem.

Ben skrzywił się.

- Nie wiedziałem, że tyle tu tego jest. Widocznie obracam się w niewłaściwych kręgach.

- W lecie tak jest zawsze, a w tym roku było tego więcej niż zwykle.

- Kto tym obraca? Tutejsi mieszkańcy?

- Nie, na ogół turyści. Dzieciaki, które przypływają promem i ludzie z jachtów cumowanych w zatoce.

- A gdybym tak ja chciał sobie sprokurować coś takiego? Do kogo musiałbym się zwrócić? Kto to sprzedaje? Znasz jakieś nazwiska, może kogoś ostatnio zatrzymaliście?

- Tak z głowy nie pamiętam.

- A mógłbyś jakoś sprawdzić?

- Musiałbym wykonać kilka telefonów, zajrzeć do policyjnego komputera... - Zamilkł. - Po co ci to? Masz zamiar prowadzić prywatne śledztwo?

- Można tak to nazwać.

Chłopak roześmiał się.

- Na dodatek trochę mi się śpieszy - dorzucił jeszcze Ben.

Scott spoważniał.

- Przyrzeknij mi, Ben, że jak czegoś się dowiesz, powiesz o tym, komu trzeba.

- Przyrzekam. Wiem, że jestem tylko skromnym dziennikarzem.

- Bardzo dobrze. Będziesz dłużej żył.

- I o to chodzi, Scott.

- Zadzwonię, jak tylko będę mógł.

- Z góry dziękuję.

Julia czuła się dość dziwnie, składając przyjaciołom wizytę w towarzystwie Bena.

Cathryn i Dylan zaczęli z sobą chodzić już w szkole średniej; Cathryn była wtedy w pierwszej klasie, a Dylan w maturalnej. Wbrew wszystkim i wszystkiemu przetrwali razem cztery lata i pobrali się zaraz po maturze Cathryn. Zostali na wyspie, zbudowali duży dom, dali życie trójce dzieci, pracowali i doskonale sobie radzili.

Kiedy tak siedzieli w czwórkę za stołem, Julia miała wrażenie, że są po prostu dwoma zaprzyjaźnionymi małżeństwami podczas rewizyty. Chwilami odnosiła wrażenie, jakby szczęśliwe małżeństwo przyjaciółki odbijało się w nich jak w lustrze i formowało na swój obraz i podobieństwo ich związek.

Obecność Bena zmieniała wszystko. Gdyby przyszła tu sama, byłaby po prostu sobą, dawną Julią. Lecz gdy tylko przestąpili próg, Cathryn obrzuciła ich spojrzeniem, w którym można było wyczytać słynne: „Ale to piękna para”. I wszyscy bez wyjątku - nawet pięcioletnia Bethany - uważali ich za parę.

Buntowała się przeciw temu. Oni nie są parą, nie są razem. Są dwojgiem niezależnych ludzi, którzy po prostu w tym samym czasie wpadli kogoś odwiedzić. Potem ona wyjedzie i wszystko się skończy. Może będą jeszcze przez jakiś czas do siebie pisać, a potem nawet i to ustanie.

Kłopot w tym, że tylko ona jedna zdawała się tak myśleć. Z przykrością obserwowała, jak Ben doskonale się czuje w tym domu.

Oczywiście, znał już Cathryn i Dylana. Kiedy remontował budynek redakcji, zaangażował Dylana do pomocy. Zaprzyjaźnili się w czasie pracy. Nie znał natomiast ich dzieci, a sposób, w jaki natychmiast się do nich zbliżył, uświadomił Julii, jak bardzo rodzinnym jest człowiekiem i... jak dobrym ojcem będzie pewnego dnia.

Cathryn powiedziała coś na temat jego doświadczenia z dziećmi, a Ben odparł, że praktykował na swoich siostrzeńcach.

Po kolacji mężczyźni pomogli sprzątnąć ze stołu i zeszli do piwnicy, gdzie stał stół do ping-ponga, a Julia poszła z Cathryn wykąpać małą. Nawet w łazience słychać było podochocone męskie głosy dochodzące z dołu.

- O, rany, ale fajnie! - Bethany z rozkoszą usiadła w wannie pełnej piany. Wyglądała jak mała wróżka w białej muślinowej, pienistej szacie.

Julia przysiadła na brzegu wanny, siłą się powstrzymując, by nie pocałować różowej buzi. Czuła się jakoś inaczej niż zwykle. Może to wiek, pomyślała; czas płynie i odbiór rzeczywistości się zmienia, ja też się zmieniam. Dotąd nigdy nie myślała o dzieciach. Teraz na widok małej Bethany, która nazywała ją ciocią, jej serce topniało jak lód.

- Ciociu - zaszczebiotała dziewczynka - wyjdziesz za Bena za mąż, prawda?

Było to tak nieoczekiwane, że Julia omal nie wpadła do wanny.

- N... nie, kochanie.

- A dlaczego? Nie lubisz go?

- Lubię, ale on mieszka tutaj, a ja daleko stąd.

Bethany plasnęła rączkami w pachnącą pianę.

- Chyba możesz się tu przeprowadzić.

Julia błagalnie spojrzała na Cathryn, lecz przyjaciółka zdawała się czekać na odpowiedź z równą niecierpliwością co córka.

- Nie, kochanie, ja tutaj nie mam pracy.

Bethany wśliznęła się pod wodę; z piany wystawała teraz tylko zarumieniona buzia.

- Nie musisz pracować, Ben pójdzie do pracy, a ty sobie zostaniesz z dziećmi w domu.

Z dziećmi... Poczuła dziwne ukłucie w sercu. Dzieci... Jej dzieci...

- Ale ja lubię swoją pracę - powiedziała z wysiłkiem.

- Bardziej niż Bena?

Tym razem zaniemówiła. I tym razem Cathryn przyszła jej z pomocą.

- Przestań już męczyć ciocię i wyłaź z tej wody. Masz gęsią skórkę.

Dziewczynka nie od razu posłuchała. Skusiła ją dopiero obietnica bajki przed snem.

- Przepraszam za to przesłuchanie - powiedziała później Cathryn, kiedy ułożywszy małą, zeszła na dół.

- Nic nie szkodzi. Jest bardzo mała i nie wszystko rozumie.

Cathryn wydęła wargi.

- Przez usta maluczkich... przemawia prawda.

Weszły do kuchni i Cathryn krzyknęła na dół do „chłopaków”, że daje im jeszcze piętnaście minut.

- Napijesz się kawy? - spytała, zwracając się do Julii.

- Chętnie. - Julia ujęła kubek w dłonie i przez chwilę milczała. - Powiedz mi - odezwała się potem - czy nigdy ci nie przeszkadzało, że jesteś tak całkowicie zależna finansowo od Dylana?

Cathryn przysunęła sobie krzesło.

- Przecież on też jest ode mnie zależny. To partnerski układ. Masz pojęcie, ile by go kosztowało, gdyby ktoś mu za pieniądze robił to wszystko co ja? Zresztą nie ma takich pieniędzy, bo ja to robię z miłości.

Julia popatrzyła na nią; życie przyjaciółki było uporządkowane i stabilne. A co będzie, jeśli on cię zostawi? - pomyślała. Jak zapłacisz za dom i co postawisz na stole? I co się stanie z twoimi dziećmi, kiedy na cały dzień będziesz musiała pójść do pracy, żeby zarobić na życie?

Nie mogła o to zapytać; nie wolno jej było zarażać przyjaciółki swoją trwogą.

- Jakoś nie widzę siebie w takiej roli - oznajmiła po namyśle. - Pamiętam, jakie trudne życie miała moja matka. Bałabym się, że pewnego dnia zostanę na lodzie. Różowe policzki Cathryn poczerwieniały.

- Przepraszam, że to mówię, ale nie wszyscy mężczyźni są tacy jak twój ojciec.

- Ale podobnych nie brakuje. W tym kraju połowa małżeństw się rozwodzi.

- Tak, ale nie tylko z powodu mężczyzn.

- Jeszcze jeden dowód na to, że miłość na dłuższą metę się nie sprawdza - zakończyła Julia z goryczą w głosie i dodała, żeby zatrzeć ponure wrażenie: - Przepraszam, że tak kraczę. Ty masz takie udane małżeństwo, a ja ci tu przedstawiam ciemne strony życia. Okropne.

Cathryn uśmiechnęła się.

- Nie masz za co przepraszać. Zastanawiam się tylko, przed czym ty się stale tak bronisz.

Julia poczuła, że przyjaciółka czyta w jej myślach. Pochyliła głowę, jakby chciała w ten sposób ukryć myśli pod włosami, które ciemną falą opadły jej na twarz.

- Wiesz, Cath, ja bardzo go lubię.

Cathryn wzruszyła ramionami.

- Przecież to jasne.

- Dla mnie to nowość. Zawsze byłam zdeklarowaną samotnicą. Oczywiście spotykałam się z mężczyznami, ale zawsze unikałam stałych związków. Nigdy nie zamierzałam z nikim się wiązać.

- A teraz?

Julia zalała się rumieńcem.

- Też nie! Skądże!

Po co w takim razie cała ta przemowa...

- Znam Bena dopiero od tygodnia. Nie myślę o naszej znajomości w takich kategoriach.

- Zakochałaś się w nim, prawda?

Julia zmarszczyła czoło. Czy się w nim zakochała? Może... Dotąd przecież myślała, że to jedynie fascynacja seksualna.

- Nie rób takiej zrozpaczonej miny - roześmiała się Cathryn. - Gorsze rzeczy się zdarzają.

Na szczęście gracze właśnie się zjawili i można było porzucić niebezpieczny temat.

Zostali u Cathryn i Dylana do jedenastej i wreszcie z ociąganiem zaczęli się zbierać do wyjścia.

- Są bardzo mili - zauważył Ben w powrotnej drodze.

Julia w milczeniu skinęła głową.

- I mają bardzo miłe dzieci - dodał.

Znowu odpowiedziała tylko skinieniem głowy. Dopiero po pewnym czasie Ben rzucił jej znad kierownicy krótkie spojrzenie.

- Coś się stało?

- Nie. Co się mogło stać?

Po prostu całą drogę zastanawiała się, jak by to było, gdyby ona miała takie życie. Pomysł, że mogłaby być czyjąś żoną i czyjąś matką, zaczynał jej się podobać. Jak to jest tulić dziecko w ramionach albo kłaść się wieczorem obok mężczyzny, wiedząc, że będzie tu również rano, następnego dnia i za czterdzieści parę lat?

Co za głupie myśli! Nie czas teraz ani miejsce na podobne mrzonki! Nie ma sensu analizować życia i robić planów na przyszłość. Wszystko to wina tego ciepłego, domowego nastroju, jaki panował u Cathryn. Oszołomiło ją to i zamroczyło. Prześpi się, otrząśnie, i rano obudzi się równie trzeźwo myśląca jak zwykle.

Trzeba zachować większy dystans; zbytnio się zbliżyła do Bena i rzeczywiście może się w nim zakochać; Cathryn ma rację. Kiedy myśli o dzieciach, oczami duszy widzi jego dzieci; kiedy rozpatruje możliwość stałego związku z jakimś mężczyzną, widzi tylko Bena. Oczywiste szaleństwo, jeśli się weźmie pod uwagę, że znają się dopiero od kilku dni. Zachowuje się zupełnie jak nastolatka, która wypisuje na zeszytach imię chłopaka, którego zna z widzenia.

Ben zaparkował przed domem i wysiadł z samochodu, żeby przed Julią otworzyć drzwi. Noc była cicha i bezwietrzna, na niebie świecił księżyc, cicho szumiały fale. Cudowne zakończenie pięknego dnia.

Podeszła do drzwi, otworzyła je, ale nie weszła do środka. Bała się, że jeśli to zrobi, Ben podąży za nią i nie będzie miała siły, żeby go odprawić. Odwróciła się, by go pożegnać na progu domu.

- Dziękuję, że mnie dzisiaj zabrałeś - powiedziała, nerwowo skubiąc pasek torebki. - Było bardzo miło.

Ben ujął jej rękę i uniósł do ust.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Poczuła na skórze ciepło jego oddechu. Przytulił ją, a ponieważ stała nieco wyżej, ich twarze znalazły się na tym samym poziomie.

- Jakie masz plany na jutro? - zapytał lekko schrypniętym głosem.

Z trudem zbierała myśli; w jego ramionach stawała się bezwolna i rozkojarzona.

Jutro? Jakie jutro? O czym on mówi?

- Może byśmy razem zjedli drugie śniadanie w Surfie? Robią tam najlepsze naleśniki świata. - Pocałował jej skroń. - Ze świeżymi truskawkami. - Pocałował ją w szyję. - I z bitą śmietaną.

- Tak - odparła, wcale nie mając na myśli naleśników z truskawkami ani bitej śmietany. - Och, tak...

Powtórzyłaby to jeszcze tysiąc razy, lecz Ben zaczął ją całować w usta. Jego pocałunek wywoływał w niej spustoszenia niczym rozprzestrzeniający się pożar. Kiedy wreszcie oderwała się od niego, w jej głowie panowała pustka.

- Może byśmy weszli do środka - zaproponował.

Do środka? Też bardzo tego pragnęła, ale to wszystko działo się tak szybko, tak potwornie szybko...

- Może lepiej już powiemy sobie dobranoc... - szepnęła. - Przepraszam - dodała, widząc rozczarowany wyraz jego twarzy. - Jeszcze raz... przepraszam.

Ben spuścił głowę.

- Nie jesteśmy dziećmi - rzekł, nie patrząc jej w oczy.

- Już od dawna nie robiłem takich rzeczy, stojąc w progu.

Poczuła się urażona, mimo że wiedziała, iż nie ma do tego prawa.

- Nie wiedziałam, że idziesz do łóżka z każdą kobietą, którą zabierasz na kolację.

- Tego nie powiedziałem.

- Ale tak to zabrzmiało.

Przymknął oczy i z trudem się opanował. Po chwili był już spokojniejszy.

- W porządku, masz rację. Na tym powinniśmy skończyć.

- Ja po prostu nie chcę żadnego z nas zranić.

Uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Rozumiem.

Julia zawahała się.

- Co w takim razie z jutrzejszym śniadaniem?

- Bez zmian - oświadczył, nie patrząc jej w oczy. Jego usta zadrżały. - Wpadnę do ciebie o dziesiątej.

Odwrócił się i szybkim krokiem poszedł w stronę samochodu.

Ledwo zgasiła światło, usłyszała warkot silnika. Jakiś samochód zatrzymywał się na podjeździe. Usiadła na łóżku z bijącym sercem. Czyżby Ben wrócił? Dlaczego?

Ześliznęła się z łóżka, włożyła szlafrok i zbiegła na dół. Przez szybę w wewnętrznych drzwiach zobaczyła, że to nie jest samochód Bena. Przed domem zatrzymał się okazały saab.

Zapięła szlafrok wysoko pod szyję, żałując, że nie zdążyła się ubrać. W tym stroju czuła się prawie naga. Bezbronna i samotna. Wrażenie to pogłębiło się jeszcze, gdy rozpoznała mężczyznę wysiadającego z auta: był to Jeff Parker, żonaty kochanek Amber.

11

Julią wstrząsnął dreszcz. Co Jeff Parker robi tutaj o tej porze? Co on w ogóle tutaj robi? Przecież wcale się nie znają.

Spojrzała na drzwi: nie były zamknięte. Z bijącym sercem, drżącymi rękami dotknęła zardzewiałej zasuwki. W końcu jakoś zdołała ją zasunąć. Z trudem łapiąc oddech, próbowała nie wpadać w panikę.

Jeff Parker jej nie widział; nawet nie wysiadł jeszcze z samochodu. Miotał się w środku, najwyraźniej próbując zarzucić na siebie kurtkę. W końcu zrezygnował i odrzucił ją na siedzenie obok.

Ciekawe, co mu jest? Jest ranny? Wreszcie niezgrabnie wysiadł, rozprostował się na całą wysokość i zatrzasnął drzwiczki samochodu, a potem odwrócił się i ruszył w stronę domu. Kiedy zaczął chwiejnie wstępować na schody, Julia spłoszonym wzrokiem zmierzyła odległość dzielącą ją od telefonu. Nieproszony gość nacisnął klamkę, a widząc, że drzwi są zamknięte, uniósł wzrok i spostrzegł Julię stojącą za szybą.

- Panno Lewis - powiedział sztucznie opanowanym głosem. - Nazywam się Jeffrey Parker i jestem wiceprezesem Banku Atlantyckiego na Harmony.

- Wiem. Czego pan chce?

Sama nie wiedziała, dlaczego zaraz nie rzuciła się do telefonu, by zaalarmować Bena albo Charliego. Może z ciekawości. Ciekawe, po co tu przyszedł? Poczuła zapach alkoholu i nieco się uspokoiła; po tym, co wypił, Jeff Parker nie może być zbyt niebezpieczny.

Co w niczym nie zmieniało faktu, że jest sama w nocy w pustym domu na odludziu...

I może nie docenia przeciwnika.

- Chciałbym z panią porozmawiać.

- Trochę późna pora, jak na rozmowy.

- Ale ja muszę! - warknął. - I to zaraz!

Przyglądając mu się, Julia zaczynała rozumieć, dlaczego Amber się z nim związała. Był wysoki, przystojny, doskonale ubrany; miał regularne rysy i starannie ostrzyżone włosy.

- O czym? - zapytała krótko.

- O czym? - żachnął się. - Jak to, o czym? O Amber, oczywiście. O Amber i o mnie.

Spojrzał na nią rozwścieczonym wzrokiem. Mogła udawać, że o niczym nie wie, ale żeby nie tracić czasu, postanowiła grać w otwarte karty.

- Rozumiem. Chodzi o romans, jaki mieliście...

- Właśnie, doskonale rozumiesz - przerwał jej, nieoczekiwanie przechodząc na ty. - Chodzi o nasz romans, o którym doniosłaś Slocumowi.

W jego wzroku dostrzegła nienawiść.

- Komendant Slocum rozmawiał z tobą? O tym, co cię łączyło z Amber? - zapytała, usiłując zachować spokój.

- Przylazł do mnie do pracy, wypytywał o wszystko w banku, tam gdzie wszyscy mnie znają i znają moją żonę...

Kilka razy ze złością szarpnął klamką. Julia nakazała sobie spokój i co dziwniejsze, udało jej się posłuchać samej siebie. , - Skąd wiesz, że komendant dowiedział się tego ode mnie?

- Bo nikt inny o tym nie wiedział. My... my oboje...

- język mu się zaplątał - byliśmy bardzo dyskretni.

Coś w jego głosie przyciągnęło jej uwagę; zupełnie jakby już kiedyś go słyszała. Przypomnienie przyszło nagle: poznała głos słuchacza, który pierwszego wieczoru poprosił ją o nadanie piosenki o kobiecie w czerwonej sukni...

- Skoro to była taka tajemnica, skąd ja miałabym o tym wiedzieć?

Wahał się chwilę.

- Amber do ciebie napisała - oznajmił Parker, wymawiając słowa ze sztuczną starannością osoby niezupełnie trzeźwej. - Sam widziałem list na jej stole, w kuchni.

Kazałem jej go podrzeć, ale powiedziała, że musi ci o wszystkim opowiedzieć. Jesteś jej najlepszą przyjaciółką i wszystko sobie mówicie, więc musi ci napisać, jaka jest szczęśliwa. Zresztą, skąd byś się dowiedziała? Mieszkasz daleko. Nie pozwoliłem jej wysłać tego listu, ale mnie nie posłuchała.

Już miała mu wyjawić, skąd naprawdę zna jego tajemnicę, ale się powstrzymała. Przecież tamta kobieta pracuje u niego i bardzo zależy jej na anonimowości.

- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam - odrzekła obojętnym głosem.

Zbliżył twarz do szyby; jego usta pobielały z wściekłości.

- Chcę ci powiedzieć, że to, co zrobiłaś, było podłe.

Dopiero po chwili zrozumiała, że chodzi mu o to, iż powiedziała o jego romansie Charliemu.

- Ja? Przypominam ci, że to ty zdradzałeś żonę.

- Nie twój interes! Nic ci do tego! - Przez chwilę miała wrażenie, że w kącikach jego ust zaraz ukaże się piana. - Słyszysz?!

On chyba jednak może być groźny, nawet jeśli niezupełnie pewnie trzyma się na nogach.

- To nie twoja sprawa! Ani Slocuma! Ani mojej żony!

Niczyja!

W każdej chwili może stłuc szybę w drzwiach i wtargnąć do środka.

- Jeśli jeszcze komuś o tym powiesz albo piśniesz słówko w tej swojej cholernej audycji, pożałujesz!

- Grozisz mi? - zapytała chłodno.

- Radzę ci posłuchać.

- A ja ci radzę wynosić się stąd. W przeciwnym razie zastanie cię tu policja.

- Radzę ci nie dzwonić na policję, ostrzegam.

Odszedł od drzwi, a potem znowu się odwrócił.

- I zamknij się raz na zawsze, dość już szkody wyrządziłaś.

Z trudnością zszedł po schodach i wężykiem dotarł do samochodu. Julia patrzyła w ślad za nim. Trudno, niech jedzie pijany, nie będzie go zatrzymywać; zresztą Parker do pewnego stopnia panuje nad sobą, skoro nie uległ pokusie i nie wyważył drzwi.

Wróciła do domu, sprawdziła wszystkie pokoje, zamknęła okna i zapaliła światła. Całkowicie rozbudzona, przysiadła na kanapie, zastanawiając się, czy dzwonić do Charliego albo Bena.

Jest bardzo późno, a zresztą, co im powie? Że Jeff Parker odwiedził ją w nocy kompletnie pijany? To jeszcze nie zbrodnia. I co oni niby mają zrobić? Przecież już sprawę załatwiła. Poszedł sobie i nic się przecież nie stało. Nic się nie stało, a ona jest zupełnie spokojna. No, może niezupełnie...

Gdy rozległ się dźwięk telefonu, podskoczyła przerażona. Boże, żeby to tylko nie był Parker!

- Słucham - powiedziała sucho.

- Julia, to ty?

Kurczowo objęła palcami słuchawkę.

- Ben!

Ton jej głosu bardzo go zaskoczył. Powiedziała to tak, jakby mówiła „dzięki Bogu!”.

- Strasznie przepraszam, że dzwonię o tej porze. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie...

Nie wiedział, jak jej to wytłumaczyć, skoro sam nie bardzo rozumiał, dlaczego do niej zadzwonił.

Czuł się okropnie; był rozbity i przygnębiony, sfrustrowany i niezaspokojony. Wrócił do domu, zrobił sobie drinka i położył się na kanapie z jakąś durną książką w ręku.

Chyba zasnął, bo następną rzeczą, jaką spostrzegł, było to, że książka ześliznęła mu się z piersi i upadła na podłogę. Usiadł i natychmiast pomyślał o Julii, co o tyle nie było dziwne, że od kilku dni myślał o niej bez przerwy. Tym razem jednak myśl o niej pełna była jakiegoś niezrozumiałego niepokoju.

Wstał i ruszył w stronę sypialni, zamierzając się położyć, lecz nie opuszczało go wrażenie, że w domu Prestona dzieje się coś niedobrego.

Usiłował zbagatelizować niedobre przeczucia, ale nie był w stanie się powstrzymać i mimowolnie wystukał numer Julii, mając nadzieję, że w najgorszym razie jedynie się wygłupi.

- Obudziłem cię?

- Nie... Siedziałam i... czytałam.

Siedziała sobie i spokojnie czytała, a on wydzwania do niej po nocy jak idiota.

- Dobrze, że zadzwoniłeś. Sama chciałam to zrobić.

Teraz zaniepokoił się naprawdę.

- Czy coś się stało?

- Po twoim wyjściu miałam gościa.

Opowiedziała mu o niespodziewanych odwiedzinach Jeffa i o rozmowie, jaką z nią odbył.

- Zaraz do ciebie jadę. Nie możesz być sama w tym domu.

- Uspokój się, Ben. On już nie wróci. Pewnie pojechał do siebie i już smacznie śpi.

- Zawiadomiłaś o wszystkim Charliego?

- Nie. Co miałam mu powiedzieć? Że Jeff Parker wpadł do mnie po pijaku i trochę się zdenerwował?

- Właśnie to, i to, że ci groził.

- Dobrze, zadzwonię do niego.

- Kiedy?

- Jutro rano.

- Nie. Teraz, natychmiast, jak tylko się rozłączymy.

- A przewidując opór z jej strony, dodał: - Jeśli tego nie zrobisz, sam do niego zadzwonię.

- Dobrze, już dzwonię.

- A ja już do ciebie jadę.

- Nie.

- Julia, zrozum, to nie przelewki. Ten facet może popełnił morderstwo, a teraz jest na ciebie wściekły. On jest niebezpieczny.

Julia nie odpowiedziała; słyszał tylko jej oddech. Dlaczego Ben tak mówi? Czyżby naprawdę uważał, że Jeff Parker zamordował Amber?

- To naprawdę niepotrzebne, Ben, ale skoro się upierasz...

- Będę u ciebie za pięć minut.

Postawiła dwa kubki grzanego wina na małym kuchennym stole i usiadła naprzeciwko Bena. Była spięta i zdenerwowana.

- Przypomnij sobie - poprosił Ben - czy Jeff coś jeszcze powiedział?

W zamyśleniu uniosła kubek do ust.

- Nie, i nie mogę sobie darować, że nic z niego nie wyciągnęłam. Był przecież kompletnie pijany. Trzeba go było o wszystko wypytać, jak się poznali, jak to się zaczęło, jak się skończyło, co czuje po śmierci Amber, i tak dalej. A ja zamiast się tego dowiedzieć, kazałam mu się wynosić i zagroziłam policją. Straciłam taką okazję! Ben ujął jej rękę.

- Nie wyrzucaj sobie tego. Nic innego nie mogłaś zrobić. I byłoby najlepiej, gdybyś nie zapominała zamykać drzwi.

Zmarszczyła czoło.

- Charlie powiedział mi to samo, kiedy z nim rozmawiałam.

Pogładził ją po dłoni; była tak gładka i delikatna jak srebrne światło księżyca, które nieśmiało zaglądało do kuchni.

- Mówił, co zamierza teraz zrobić? Po tej wizycie Jeffa?

Julia wyprostowała się na krześle.

- Na razie nic. Nie chce, żeby Jeff się dowiedział, że natychmiast zawiadomiłam policję. Powiedział, że robi tak ze względu na moje bezpieczeństwo. Ma zamiar go obserwować.

Ben nie był pewien, jak oceniać postępowanie komendanta: czy chodzi tu rzeczywiście o względy bezpieczeństwa, czy raczej o niechęć do otwartego wystąpienia przeciwko komuś tak potężnemu jak Jeff Parker.

- A wie przynajmniej, co Parker robił tamtej nocy, kiedy zamordowano Amber? Przecież z nim rozmawiał.

Julia skinęła głową.

- Powiedział mu, że wieczorem jechał na spotkanie z ekologami, ale złapał gumę i musiał wrócić piechotą do domu po podnośnik. Zanim zmienił koło, upłynęło sporo czasu i kiedy wreszcie dojechał na miejsce, spotkanie już się skończyło. Nikt go oczywiście nie widział i nie ma żadnego świadka, ale przysięgał, że tak właśnie było.

- Jak się domyślam, Charlie nie ma przeciwko niemu żadnych dowodów?

- Nawet gdyby je miał, nie powiedziałby mi tego.

Zresztą chyba nic nie ma. Jeff, kiedy tutaj był, wcale nie brał pod uwagę, że może być podejrzany o morderstwo.

Wściekał się tylko, że ktoś się dowiedział o jego miłosnej przygodzie.

- Może rzeczywiście nie ma nic innego na sumieniu.

- Może.

Wyjęła dłoń z rąk Bena i lekko się odsunęła.

- Biedna Amber - rzekła cicho. - Była taka łatwowierna, jeśli chodzi do mężczyzn. Nieraz jej mówiłam, że powinna bardziej uważać, ale ona strasznie łatwo się zakochiwała. Zwłaszcza wiosną. Kiedy tylko nadchodziła wiosna, od razu była zakochana.

Ben nie spuszczał z niej zaciekawionego spojrzenia, jakby oczekiwał, że to, co powie dostarczy mu informacji również o niej samej.

- Jestem pewna, że kochała Jeffa. Nawet w takim stanie, w jakim był dzisiaj, dało się zauważyć, jak bardzo jest atrakcyjny. Ma klasę i pieniądze, pozycję społeczną...

Cóż z tego, że jest żonaty i ma dzieci. Dla Amber, po kimś takim jak Bruce, musiał być niczym książę z bajki.

- I pewnie był.

- Przynajmniej przez jakiś czas. - Twarz Julii stężała i Ben odczytał jej myśli; podejrzewała, że kochanek Amber mógł być również jej mordercą.

- Ona nieraz sama nie bardzo umiała... - Julia zacisnęła wargi. - Bardzo żałuję...

- Czego żałujesz?

- Że nasze drogi w pewnym momencie się rozeszły.

- Ale dlaczego tak się stało?

Przez pewien czas nie podnosiła wzroku, wpatrzona w swoje ręce.

- Tak jakoś... Amber miała swoje życie, rodzinę, męża. Ja już do tego nie pasowałam.

Bardzo chciał, żeby mówiła dalej; może wreszcie się o niej czegoś dowie, może nareszcie zrozumie, co dzieje się pod tym pozornym spokojem i opanowaniem. Julia jednak nie dała mu szansy, bo nagle zmieniła temat.

- Powiedziałam Charliemu, że jedziesz do mnie.

- No, dobrze...

Przytaknęła z uśmiechem.

- Tak. Nie skomentował tego, oczywiście, ale wyczułam, że jest zadowolony, że nie będę sama.

Ben wzruszył ramionami.

- Przecież ja i Charlie możemy się jeszcze kiedyś zaprzyjaźnić.

- Raczej na to nie licz. Powiedział, żebyś uważał, bo w przeciwnym razie słono za to zapłacisz.

- A gdybym... nie uważał? Doniesiesz na mnie?

- Oczywiście.

Ben żartobliwie wzniósł oczy do nieba. Julia dopiła wino i wstała od stołu.

- Idę do łóżka. Jestem tym wszystkim wykończona, muszę się położyć.

Ben odsunął krzesło.

- A gdzie ja będę spał?

Pytanie było niewinne, ale zważywszy na okoliczności, zabrzmiało raczej dwuznacznie. Kiedy tak siedział w nocy z Julią przy stole w kuchni, w której siadywały całe pokolenia kobiet i mężczyzn, nie mógł nie myśleć, jak to by było, gdyby byli małżeństwem, gdyby zaraz mogli iść na górę do sypialni, położyć się do łóżka i nie martwić się, co będzie nazajutrz.

- Możesz się położyć na kanapie w salonie. Dam ci poduszkę i koce.

- Nie ma tu drugiego łóżka?

- Jest, ale skoro zjawiłeś się tu w roli ochroniarza - wyjaśniła z uśmiechem - powinieneś chyba spać na parterze, żeby lepiej słyszeć, czy wróg nie atakuje naszego zamczyska.

Ma rację; z niechęcią musiał to przyznać. Spojrzała w stronę korytarza prowadzącego do drzwi wejściowych.

- Za to łazienka jest tylko na górze.

- W porządku. Znieś mi te koce, potem sobie pościelę, teraz pójdę zrobić obchód.

- Dziękuję i dobranoc, Ben.

Obszedł cały dom od piwnic po strych, sprawdził drzwi i okna; zajrzał do garażu i starej stodoły. Światło latarni morskiej szeroką jasną struną omiatało przed nim drogę i sunęło w stronę morza.

Okrążył dom po raz drugi, żeby dać Julii czas na spokojnie ułożenie się i zaśnięcie. Pragnął uniknąć dodatkowych pokus związanych ze świadomością, że nie będzie spała, kiedy on wróci do domu.

Podszedł do okna, za którym było studio, i zapatrzył się w ciemność. Widział teraz to samo, co widywała Julia, kiedy nadawała swój program. Ogrom pustej przestrzeni i kilka światełek migoczących w oddali. Pustka i samotność.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, czym naprawdę jest jej życie. Zwykle bardzo stanowczo broniła swojej samodzielności i samowystarczalności. Była niezamężna, bezdzietna, wolna i z nikim nie związana. Nie miała stałej pracy ani grona przyjaciół.

„Bardzo żałuję, że nasze drogi się rozeszły”, powiedziała, myśląc o Amber, i prawdopodobnie było to jedyne szczere wyznanie, jakie w jego obecności uczyniła. „Bardzo żałuję... „

Była potwornie samotna. Łaknęła miłości, przyjaźni i serdeczności jakiejś ludzkiej istoty. Nietrudno było odgadnąć, dlaczego tak się broniła przed okazaniem prawdziwych uczuć i emocji. Powody większości zahamowań można znaleźć w dzieciństwie, a czymże było dzieciństwo Julii? Ojciec opuścił ją, kiedy była dzieckiem; matka pracowała i nie miała dla niej czasu; nie było nikogo, kto zauważyłby jej wrażliwość.

Miała tylko pracę. Miała jedynie swój głos, którym mogła docierać do ludzkich istot rozproszonych po wyspie. Ben nagle zobaczył głos Julii pod postacią promienia zataczającego świetlisty krąg po Harmony w poszukiwaniu zrozumienia i bliskości. Rzucała wołanie w ciemność i pustkę i odnajdywała odległe echo odpowiedzi.

Nagle poczuł się spokojny i silny. Odnalazł do niej klucz, wiedział już, czego się trzymać. Julia nie może spędzić w ten sposób całego życia; musi w pewnej chwili zrozumieć, że nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu, że nie można istnieć, nadając komunikaty z wieży z kości słoniowej.

Jakiś szelest wyrwał go z zamyślenia. Wielki groźny cień oderwał się od muru i dziki królik, pomniejszony nagle i niegroźny w świetle księżyca, oddalił się w podskokach, znikając w krzakach.

Skoro dzikie króliki hasają sobie tak swobodnie, to znak, że nastała głęboka noc.

Wrócił do domu, starannie zamykając drzwi na klucz. Potem poszedł do salonu, wziął torbę ze swoimi rzeczami i cicho, by nie obudzić Julii, udał się na górę. W holu paliło się światło, ale w jej pokoju panowała ciemność.

Szedł cicho, starając się robić jak najmniej hałasu. Kiedy mijał sypialnię Julii, usłyszał nagle cichy głos:

- Ben...

To niemożliwe, niemożliwe, nie...

- Tak?

Nie odpowiedziała. Wyciągnął rękę w stronę klamki i zawahał się.

- Ben, wejdź na chwilę, dobrze?

Wszystko tylko mu się śni; to przecież nie może być jawa...

Nacisnął klamkę i zajrzał do środka. W pokoju panowała ciemność, światło padające z korytarza oświetlało tylko kawałek ściany i łóżko.

- Słucham - powiedział, postępując krok do przodu.

Postać w łóżku usiadła, podciągając prześcieradło pod samą szyję. Dobiegł go zaniepokojony głos Julii:

- Wszystko w porządku?

- Tak. Dlaczego pytasz?

- Tak długo cię nie było.

- Wszystko w porządku, śpij spokojnie.

Gratulując sobie opanowania i kontroli nad zmysłami, odwrócił się, żeby wyjść.

- Ben...

- Tak?

- Mógłbyś przy mnie usiąść na chwileczkę?

Niebywałe. Dwie godziny temu wyrzuca go z domu, a teraz zaprasza do swojej sypialni... Podszedł i stanął w nogach łóżka.

- Przyrzekam, że wcale nie będę cię wodzić na pokuszenie...

Uśmiechnął się w duchu. Dobre sobie...

- Coś cię dręczy? - zapytał głośno.

- Nic specjalnego, po prostu nie mogę zasnąć i tak sobie myślę o różnych rzeczach. Może moglibyśmy chwilę porozmawiać... jeśli chcesz.

Odsunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. Usiadł, starając się jej nie dotknąć, i oparł się o wezgłowie łóżka.

- A o czym chciałabyś porozmawiać?

- Powiedz, dlaczego do mnie zadzwoniłeś? Nie wyjaśniłeś tego jeszcze...

Powiedziała to swoim radiowym głosem i poczuł, że zmysłowy aksamitny głos, który miał już okazję słyszeć z odległości, jest teraz tuż obok niego. Przypomniał sobie złociste pasmo wędrujące po wyspie.

- Tak zadzwoniłem, po prostu. Zdrzemnąłem się i obudziłem z poczuciem, że dzieje się coś złego i że potrzebujesz mojej pomocy.

Julia uniosła głowę.

- Tak tylko żartujesz, prawda?

- Wcale nie.

- Często masz... takie przeczucia?

Nie widział wyrazu jej twarzy, lecz miał wrażenie, że po raz pierwszy zdołał czymś obudzić jej ciekawość.

- Nie, to mi się zdarzyło chyba po raz pierwszy.

Julia znowu opadła na poduszki.

- Pewnie to był tylko zbieg okoliczności. Musiałeś myśleć o sprawie Amber, powiedziałeś mi, że powinnam zamknąć drzwi...

- Tak, coś mi się po prostu przywidziało.

- Pewnie tak, ale dziękuję, że się o mnie bałeś.

Pragnął dotknąć jej ramienia, pragnął pogładzić jej włosy, pragnął choć na krótką chwilę wziąć ją w ramiona. Na wszelki wypadek położył sobie ręce pod głowę.

- Nie mogę przestać myśleć o sprawie Amber.

- Ja też.

Julia na chwilę zamilkła; szczelniej otuliła się kołdrą.

- Jeff Parker powiedział mi dziś coś dziwnego.

- Co?

- Powiedział, że Amber napisała do mnie list, w którym wspomniała o tym, co ich łączy.

Głos Julii zadrżał. Ben z wahaniem dotknął jej włosów. Przyjęła jego gest z wdzięcznością.

- Strasznie się z tym czuję - westchnęła. - Amber chciała mi wszystko powiedzieć, ale nie wysłała tego listu. Może dlatego, że Parker jej nie pozwolił, a może dlatego, że nasze drogi się rozeszły i myślała, że jej nie zrozumiem.

Pogłaskał ją po włosach.

- Nie ma w tym twojej winy. Mieszkałaś daleko, bo tam miałaś pracę.

- Tak, wiem, ale byłam jej najlepszą przyjaciółką i...

zostawiłam ją. Nie myślałam, że byłam dla niej kimś tak ważnym. Ja nie wiedziałam... - zamilkła.

- Nie wiedziałaś, że ktoś może cię tak kochać? - podpowiedział.

Nie musiał na nią patrzeć, by dostrzec łzy w jej oczach.

- Nie przypuszczałam, że mam tu kogoś tak bliskiego.

Uważałam, że nie mam już prawdziwych przyjaciół. - Otarła oczy rąbkiem prześcieradła. - Ja się nie skarżę, Ben. To częściowo moja wina, ale jestem tak strasznie...

- Jej głos załamał się. - Jest mi żal Amber i żal mi siebie, i... Czy możesz mnie przytulić?

Nie wierzyła, że mogła to powiedzieć, że mogła poprosić kogoś, by ją pocieszył. A do tego mężczyznę... Kiedy jednak Ben objął ją i przytulił, wszystko nagle stało się zrozumiałe. To nie był jakiś obcy człowiek, to był Ben. Przylgnęła do niego, siłą powstrzymując łzy.

- Nie jesteś sama - powiedział, tuląc ją w ramionach.

- Nie jesteś sama.

Czuła, jak jej oddech z wolna się uspokaja, a serce zaczyna bić spokojnie i miarowo.

Nie jest już sama, ma przy sobie Bena. Zawsze tego pragnęła, ale bała się. Tej nocy bardziej przestraszyła się samotności i ten lęk zwalczył tamten.

Usiadła, pochyliła się nad Benem i delikatnie pocałowała go w usta.

- Dziękuję ci - szepnęła.

- Za co?

- Za to, że czekałeś.

Wiedziała, że nie od razu zrozumiał, co to oznacza; spojrzał na nią pytająco, z nadzieją.

- Czy... jesteś tego pewna?

- Całkowicie - odparła z uśmiechem.

Oczy Bena zwęziły się.

- Uprzedzam, że to będzie noc, której nigdy nie zapomnisz.

- Właśnie na to liczę.

- W takim razie...

Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować w sposób, w jaki jeszcze jej nie całował. Julia nigdy czegoś takiego nie doświadczyła; nigdy nawet o czymś takim nie marzyła. Straciła kontakt z otaczającą rzeczywistością i jej jedyną rzeczywistością stał się Ben.

W pewnej chwili Ben przestał ją całować.

- Co się stało? - spytała rozczarowana.

Wstał i jednym ruchem zrzucił kołdrę na podłogę.

- Bez tego będzie nam lepiej.

Spojrzała mu w oczy i pod wpływem jego spojrzenia ogarnęło ją drżenie, nie mające nic wspólnego z nocnym chłodem.

- Jesteś taka piękna...

Przez chwilę patrzył na nią, a potem wrócił do łóżka i położył się przy niej.

- Jest jeszcze jedno. Czy jesteś zabezpieczona?

Julia pokręciła głową.

- Czy to znaczy, że nie masz...

- ... prezerwatyw? Mam, oczywiście. Nie dlatego, żebym się czegoś spodziewał, skądże. Po prostu miałem nadzieję, że pewnego dnia zmienisz zdanie i chciałem być przygotowany.

- Nie musisz się tłumaczyć. Bardzo dobrze, że jesteś przygotowany.

Objęła go za szyję ruchem, który świadczył, że dyskusję uważa za zakończoną.

- Ben...

Jego dłonie poczęły wędrować po jej ciele i jej ciało zaczęło odpowiadać na jego wezwanie.

- Jesteś cudowna, szaleję za tobą...

Nigdy nie słyszała takich słów i dopiero teraz czuła, jak bardzo były jej potrzebne.

- Usiądź - powiedziała.

A kiedy spełnił jej prośbę, rozpięła mu koszulę i zaczęła pieścić jego skórę. Ben zdjął jej koszulę nocną i odrzucił daleko w mrok. Mimo ciemności czuła, jak jego ciało odpowiada na dotyk jej dłoni.

- Jesteś pewna, że chcesz? - zapytał jeszcze raz. - Muszę mieć pewność.

Objęła go znowu i spojrzała mu prosto w oczy.

- Ben, ściągnij wreszcie spodnie.

Zrobił to, o co prosiła. Był cudownie zbudowany.

Przesunęła dłonią po jego ciele i zatrzymała się onieśmielona. Ben kilkoma ruchami przywrócił jej odwagę.

Czuła się dziwnie rozdwojona; wiedziała, że powinna czuć lęk i niepewność wobec nieznanej sytuacji, a jednocześnie, w ramionach Bena, czuła się wyjątkowo pewnie i bezpiecznie. Przy nim nareszcie mogła być sobą; mogła bez strachu okazywać swoje potrzeby i bez obawy domagać się uczucia. Była wolna; wolna i bezpieczna. Ben był cierpliwy i wspaniałomyślny; spokojnie i pewnie czerpał z nieprzebranych zasobów swych pieszczot, obdarzając ją hojnie rozkoszą.

- Czy nie sprawiam ci bólu? - spytał w pewnej chwili.

- Nie. Ja...

- Spójrz na mnie.

Otworzyła oczy, przebijając się przez ostatnią zasłonę, za którą była już tylko ekstaza. Nabrzmiała rozkoszą i bólem, pomyślała, że niedługo opuści Harmony i już nigdy nie zobaczy Bena. Nagle jej myśli rozpierzchły się pod wpływem ostatecznego momentu i przyjęła to, co działo się z Benem, jak część samej siebie.

Opadli potem oboje na łóżko i przez chwilę panowała cisza przerywana tylko ich z wolna uspokajającymi się oddechami.

- Boże... - szepnął wreszcie Ben.

Uniósł głowę i spojrzał Julii w oczy. Nie odezwała się, nie znajdując słów, aby wyrazić pełnię i błogostan, w jakim się znajdowała. Schyliła się, podniosła kołdrę z podłogi i przykryła ich oboje. W chwilę potem zapadli w głęboki sen.

12

Czas płynął, a oni się kochali.

Całą noc i większą część dnia spędzili w łóżku. Od czasu do czasu zapadali w krótki sen, po czym zaczynali kochać się ponownie, rozbudzeni bliskością swych ciał. Pragnęli siebie tak bardzo, że każda chwila, w której nie obejmowali się i nie całowali, wydawała im się daremnie utraconym czasem.

W niedzielę zbudzili się wyczerpani. Dochodziło południe; przespali kontrolny telefon Charliego, przespali dźwięk kościelnych dzwonów wzywających wiernych na modlitwę, przespali wszystko oprócz samych siebie. Byli dla siebie całym światem, nareszcie nasyceni; mieli spokój w duszy, ciele i w myślach.

Zbudzili się, ale nie od razu wstali. Donikąd im się nie śpieszyło. Świat nie miał im nic do oferowania. Leżeli objęci, zastanawiając się głośno, co zrobić na śniadanie czy też na lunch, a może nawet już na kolację, zawieszeni w czasie i zagubieni w przestrzeni. Ben lekko gładził plecy Julii, Julia wsuwała dłonie we włosy Bena.

W końcu postanowili napić się kawy i wypili ją w łóżku, aby nie tracić sił nadwątlonych przez miłość.

Potem wzięli razem kąpiel i Julia zaznała nie znanej jej dotąd rozkoszy, jaką jest leżenie w wannie z ukochanym mężczyzną. Wszystko od poprzedniego dnia robiła po raz pierwszy. Kochała się w nowy, nieznany sposób, doświadczała siebie niczym nieznanej, wspaniałej istoty, myła plecy Bena i pozwalała, by łagodnymi, sprawnymi ruchami on mył jej głowę.

Rozmawiali przy tym, pryskali na siebie wodą, wycierali sobie załzawione oczy, i wyszli z wanny dopiero, gdy woda kompletnie już wystygła.

Ubrali się, zeszli do kuchni, usmażyli sobie jajka na bekonie, potem zjedli jeszcze grzanki z serem. Później zrobili sobie świeżą kawę i z kubkami w rękach wyszli na patio pogrzać się w słońcu.

Po południu udali się na daleki spacer po okolicznych wzgórzach i nadmorskich skałach. Wędrowali, trzymając się za ręce, i opowiadali sobie całe swoje dotychczasowe życie. Byli jak para nastolatków, którzy po pierwszej wspólnie spędzonej nocy pragną przekazać sobie całą swoją przeszłość, aby oddanie stało się jeszcze bardziej pełne. Usiedli potem u stóp latarni morskiej i Julia opowiedziała Benowi znane sobie z dzieciństwa historie o zaginionych żeglarzach i statkach widmach nawiedzających wody zatoki.

Potem wstali i poszli dalej, co jakiś czas przystając, by na dłużej zatrzymać w oczach ulotną chwilę i utrwalić ją za pomocą aparatu fotograficznego. Starali się nie myśleć o rozstaniu, by nie niszczyć cudownego dnia.

Kolację zjedli w domu Bena, gdzie wpadli na chwilę, bo Ben chciał się przebrać. Ben usmażył steki, ugotował ryż, zrobił sałatę, a do tego podał czerwone francuskie wino, przechowywane na specjalną okazję.

Tego wieczoru Julia nie miała ochoty prowadzić audycji, bo wolała kilka dodatkowych godzin spędzić z Benem, lecz w piątek, kiedy zapowiadała sobotnią przerwę, przyrzekła słuchaczom, że w niedzielę będzie na posterunku. Nie mogła ich zawieść.

Robienie audycji razem z Benem okazało się bardzo zabawne. Ucieszyli się bardzo, kiedy w pewnej chwili jakiś słuchacz zadzwonił i zapytał, dlaczego tego wieczoru wszystkie „kawałki” są takie romantyczne. Przyznali mu rację, Julia natychmiast puściła piosenkę Tony'ego Bennetta „Zabierz mnie na Księżyc” i zaczęła z Benem tańczyć w studio.

Znacznie później, kiedy już pożegnała słuchaczy, zadzwoniła do Charliego, by mu powiedzieć, że wszystko w porządku i żeby się o nią nie martwił.

A potem, kiedy już poszła z Benem do sypialni i otrzymała swoją porcję miłości, ułożyła się wygodnie w ramionach kochanka i jeszcze raz przypomniała sobie tamten moment. Ona i Ben tańczą w studio przy dźwiękach piosenki o miłości...

Łzy napłynęły jej do oczu.

Przeżyła właśnie najpiękniejsze doświadczenie swojego życia. Gdy unosiła się w tańcu w ramionach Bena,

czuła, że naprawdę frunie w stronę Księżyca ku drżącym na niebie gwiazdom. Wiedziała, że taka chwila zdarza się tylko raz i że tylko raz w życiu słyszy się takie słowa jak te, które szeptał jej Ben.

Kiedy nagranie dobiegało końca, złożyła głowę na jego ramieniu i wiedziała, że nie wyszepcze „kocham cię”, bo wyszeptać tego nie może.

Teraz zamknęła oczy, pozwoliła łzom płynąć po policzkach i nie zastanawiała się, czy płacze ze szczęścia, czy z rozpaczy.

Nastał poniedziałek i natychmiast zeszli na ziemię. Rzeczywistość osaczyła ich i zmusiła do działania. Ben pojechał do siebie wykąpać się i przebrać przed pójściem do pracy, a Julia sprzątnęła kuchnię, wyprała pościel i pojechała na policję, żeby się dowiedzieć, co nowego słychać w sprawie morderstwa Amber. Poprzedniego wieczoru słuchacze dopominali się o wiadomości i ze wstydem musiała przyznać, że nic nie wie.

Gdy weszła, Charlie właśnie rozmawiał z kimś przez telefon.

- Bardzo dziękuję, to bardzo ważne - usłyszała tylko, zanim odłożył słuchawkę.

Zwrócił ku niej uśmiechniętą twarz.

- Co tam masz? - zapytała ciekawie.

- Zamknij drzwi, maleńka.

Zrobiła, o co prosił, i usiadła naprzeciw niego przy biurku. Charlie rzucił na nią wzrokiem i... jakby zapomniał, co miał powiedzieć. Zarumieniła się gwałtownie. Czy naprawdę wszystko po niej widać?

- Był z tobą ten Grant?

- Charlie, daj spokój... No dobrze, był.

- Cokolwiek między wami jest, to sprawa bez przyszłości, chyba wiesz?

Nie miała nastroju do wysłuchiwania kazań. Dość miała własnych problemów i wątpliwości.

- Miałeś mi coś powiedzieć? Kto dzwonił?

Twarz Charliego stężała.

- To tylko do twojej wiadomości, rozumiesz? Nikomu tego nie wolno powtarzać. Właściwie i tobie nie powinienem mówić.

- Ale mów, słucham.

Charlie sapnął.

- Zrobiłem mały wywiad i dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy o Jeffie Parkerze.

Jeff Parker. Julia zmarszczyła brwi. Jego nocna wizyta w domu na wzgórzu wydała jej się odległa o kilka tysięcy lat świetlnych.

- Zaraz po skończeniu studiów zaczął pracować w pewnej firmie ubezpieczeniowej w Hartford, w stanie Connecticut. Kiedy był tam zatrudniony, wybuchła jakaś afera, ktoś zdefraudował pieniądze, wystawił fałszywe polisy, zagarnął pieniądze klientów. Winnego nigdy nie znaleziono, ale Parker znajdował się w gronie podejrzanych.

Julia miała nadzieję, że jej rozczarowanie nie jest zbyt widoczne. Co jakieś finansowe nadużycia sprzed dwudziestu lat mogą mieć wspólnego z morderstwem Amber?

- Potem zaczął pracować w biurze maklerskim w Nowym Jorku. Teraz jest tutaj. W międzyczasie przez pół roku był ekspedientem w sklepie obuwniczym.

- A co się stało wtedy, kiedy był maklerem?

- Wybuchła nowa afera, znowu zniknęła spora suma, przeprowadzono śledztwo, ale nikogo oficjalnie nie oskarżono. W takich sprawach strasznie trudno coś dowieść.

Wiadomo tylko, że do defraudacji doszło w jego dziale.

- Coś w tym jest.

Charlie nareszcie wzbudził jej zainteresowanie.

- Po tym wszystkim związał się z Atlantic Trust; najpierw pracował w Bostonie, a potem przysłali go tutaj.

- I co?

- Podczas jego pobytu w Bostonie doszło do pewnego epizodu: ktoś pocztą elektroniczną przelewał pieniądze firmy na prywatne konto.

Julia pochyliła się ku niemu.

- I co? Mów!

- Nie znaleźli przeciwko niemu dowodów. - W głosie Charliego zabrzmiało rozczarowanie. - Jedynym podejrzanym był jego bezpośredni zwierzchnik, jemu postawiono zarzuty i jego skazano. Ale Parker przy okazji chyba niejednego się nauczył, jak myślisz?

Julia zmarszczyła czoło.

- Myślisz, że w banku na wyspie dzieje się coś niedobrego?

- Nie wiem. Może to tylko zbieg okoliczności, że gdzie tylko Parker się zjawia, zaraz coś zaczyna śmierdzieć, ale tak czy inaczej, będę się musiał zainteresować działalnością Atlantic Trust na Harmony.

Uniosła na niego oczy.

- Myślisz, że Amber coś o nim wiedziała?

Charlie wzruszył ramionami.

- Nie można tego wykluczyć.

Niczego nie można wykluczyć, ale nadużycia finansowe zdarzają się wszędzie. To, że Jeff Parker pracował w instytucjach, gdzie zdarzały się również, niczego nie dowodzi. Nie można zaraz podejrzewać, że w miejscowym banku doszło do defraudacji i że Amber została zamordowana, bo o tym wiedziała. Charlie tylko spekuluje, nie ma żadnych dowodów.

W każdym bądź razie dobrze, że energicznie zabrał się do śledztwa. Nie podejrzewała, że jest do tego zdolny. Teraz ona musi powiedzieć ludziom, jakiego mają komendanta, bo od pewnego czasu dają się słyszeć głosy poddające w wątpliwość jego kompetencje. Nawet jej słuchacze narzekali, że uznał zbrodnię za samobójstwo, a w dwóch gazetach napisano coś o jego „nieudolności”. Ben również planuje atak. Charlie nie ma dużo czasu. Jeśli natychmiast nie popisze się skutecznością, nic go nie uratuje.

- Powiedziałem ci to wszystko - odezwał się - żebyś się miała na baczności. Parker może być bardzo niebezpieczny. Trzymaj się od niego z daleka.

- Przecież to on do mnie przyszedł.

- Wiem i nie zamknąłem go tylko dlatego, że nie chcę drania spłoszyć. Poczekam na wynik kontroli w banku.

Julia rozejrzała się po gabinecie i znowu spojrzała na Charliego.

- Masz jakieś wyniki z laboratorium?

Skrzywił się.

- Mam, ale nic nowego nie wnoszą.

- Żadnych śladów? Żadnych odcisków palców?

Pokręcił głową.

- Nie ma cudzych włosów, próbek skóry, śladów krwi... Nic takiego?

- Nic a nic.

- A co z alibi Parkera? Nic nowego nie wiesz?

W oczach Charliego w końcu zabłysło nikłe światełko.

- Rozmawiałem z ludźmi z warsztatu samochodowego. Parker nie był u nich od dwóch lat, nie miał kłopotów z kołem i nic nie wymieniał.

Może Charlie jednak słusznie podejrzewa Parkera?

- Ale skąd taki szanowany obywatel jak Jeff Parker miałby wytrzasnąć narkotyk?

- Szanowani obywatele też nieraz dają sobie w żyłę, moja droga. Mógł się zaopatrzyć w Bostonie; lata tam raz na miesiąc w sprawach służbowych.

Julia wstała i przysiadła na biurku komendanta.

- A co z Bruce'em?

- Zaczął się interesować domem byłej żony. Tym też się będę musiał zająć. Rodzice Amber poprosili o pozwolenie zabrania z domu osobistych rzeczy córki, zanim on wszystko zagrabi.

Julia poczuła, jak ogarnia ją gniew.

- To on na dodatek dostanie jeszcze jej dom?

- I knajpę, i wszystko, co było ich wspólną własnością.

Zaklęła brzydko pod nosem.

- Rozumiem, co czujesz, kochanie - odezwał się Charlie. - Ja myślę tak samo, ale jesteśmy bezsilni. Nie mam żadnych dowodów, a bez dowodów nic mu nie mogę zrobić.

Julia schyliła się po leżącą na podłodze torebkę.

- W takim razie szukaj. Jestem pewna, że coś się znajdzie.

- Będę szukał, a ty możesz powiedzieć swoim słuchaczom, że śledztwo trwa, ludzie mi pomagają i wszystkim jestem bardzo za to wdzięczny.

Podeszła do niego i pocałowała go w policzek.

- Trzymaj się, Charlie.

Uśmiechnął się.

- Będę się trzymał. Wypijam już tylko jedną szklaneczkę whisky przed snem. Nie mogę stać się aniołem z dnia na dzień.

- Jesteś aniołem i zawsze nim byłeś, pamiętaj o tym.

Czas pędził jak oszalały. Z poniedziałku zrobił się wtorek, a z wtorku środa, która właśnie mijała.

Ben żył jak w amoku. W pracy przysypiał, pismo redagował niedbale, interesował się tylko sprawą Amber, i to jedynie dlatego, że miała coś wspólnego z Julią. Całe jego życie toczyło się wokół Julii. Razem jadali lunche, po pracy jechał do niej i zostawał do rana. Stała się jego obsesją. Julia, Julia, Julia. W głowie miał tylko Julię.

Kiedy Scott Bowen zatelefonował do niego w środę, z trudnością sobie przypomniał, o co go prosił.

- Zająłem się tymi narkotykami i chyba znalazłem coś ciekawego - powiedział bez wstępów młody policjant.

Ben siedział właśnie wpatrzony w jedno ze zdjęć Julii, jakie zrobili sobie na skałach.

- Tak? Słucham.

- Trzy tygodnie temu niejaki Kenny Lopes został aresztowany i oskarżony o gwałt. Jego ofiara została zbadana w szpitalu i wykryto u niej ślady silnego narkotyku. Sprawa ma zostać skierowana do sądu i Lopes będzie miał kłopoty. Zainteresowało mnie najbardziej to, że Lopes dzwonił do kogoś, żeby go wyciągnął. Ten ktoś nazywa się Chris Normandin. Czy to nazwisko coś ci mówi? Ben skoczył na równe nogi.

- Normandin! Pewnie, że mi mówi! Tak właśnie nazywa się nowa dziewczyna Bruce'a Davolla, męża Amber.

- Chris jest jej młodszym bratem.

Ben przypomniał sobie, że Julia wspominała coś o bracie Nicole. Miał chyba na imię Jack, a może Jake.

- I co? Ten Chris zgłosił się po Lopesa?

- Tak, i mówił do niego „szefie”.

- Szefie? Co to może być za interes?

- Też jestem ciekaw. Oficjalnie mówi się, że Chris Normandin jest rybakiem, ma własną łódź.

Ben spróbował się skupić.

- Czyli jak to z nim jest?

- Chris może spokojnie dostawać narkotyki od takiego Lopesa, dawać je siostrze, a ona przez Bruce'a rozprowadza je po całej wyspie. Prowadzą przecież nocny lokal.

W kartotece Chrisa roi się od notatek o zatrzymywaniu go z narkotykami.

- Sprzedawał je?

- Nie, tylko posiadał. Ale może i handluje, to nie jest pierwszy taki przypadek. Właściciele kutrów często sobie dorabiają w taki sposób.

Ben nie był zaskoczony. Już nieraz słyszał o tym, co dzieje się w zatoce - o rybackich łodziach podpływających do jachtów pod osłoną nocy, o niejasnych transakcjach dokonywanych na plaży i w dyskotekach, o tajemniczych ładunkach przekazywanych z pokładu na pokład. Jak dotąd, były to jednak tylko pogłoski.

- Czy wiesz coś o jego pobytach na Harmony?

- Niewiele. Przez jakiś czas miałem praktyki w urzędzie celnym, nauczyłem się rozpoznawać ludzi, łodzie...

- Chris łowił tutaj w okolicy?

- Nie. Kiedy przyjeżdża, większość czasu spędza w knajpie Bruce'a; siedzi, rozmawia z ludźmi, opala się na pomoście. Właśnie to jest najciekawsze. Niewielu rybaków może sobie pozwolić w sezonie na takie marnowanie czasu.

Ben spróbował być bezstronny.

- Jego siostra tam pracuje, może ją odwiedza.

- Możliwe, ale to nie wyjaśnia, skąd bierze pieniądze.

Benowi wydało się, że Scott coś wie. On sam też miał wrażenie, że dostrzega jakiś ślad, wątłą linię wskazującą rozwiązanie.

Do ostatecznego rozwikłania zagadki było jednak jeszcze daleko.

- Nie zostawię tego tak - oznajmił Scott. - Może wybiorę się do Provincetown; Chris trzyma tam swój kuter.

- Zawiadom mnie, jak coś znajdziesz.

- Jasne.

- Zatem do usłyszenia.

Zaraz po wyjściu z redakcji Ben udał się prosto do komendanta Slocuma, by go poinformować o telefonie Scotta.

Charlie potraktował jego relację z wielką ostrożnością.

- Dlaczego mi to wszystko mówisz? - zapytał podejrzliwie.

Ben wzruszył ramionami.

- Prowadzisz w tej sprawie śledztwo. Komu innemu miałbym to powiedzieć?

Mógł to po prostu zatrzymać dla siebie i czekać na dalsze wiadomości od Scotta, a potem, po zakończeniu śledztwa, zarzucić Charliemu, że przeoczył ważny ślad, na który wpadł młody praktykant.

Komendant obrzucił go uważnym spojrzeniem.

- Tak bardzo ci na niej zależy? - zapytał, rozumiejąc nagle właściwą przyczynę wizyty Bena i jego gotowości do współpracy.

- Na kim?

- Na Julii. Zależy ci na niej.

Ben poczuł, że Charlie czyta w nim jak w otwartej książce.

- Tak, bardzo mi na niej zależy.

- Jej na tobie też.

Ben spuścił oczy.

- Nie na tyle, żeby tu zostać.

Spojrzenie Charliego stwardniało.

- A prosiłeś ją, żeby została?

Ben uśmiechnął się ironicznie.

- Nie muszę, znam odpowiedź.

- Musisz zrozumieć, że praca w radio jest dla niej wszystkim. Przed laty sam ją prosiłem, żeby nie wyjeżdżała, ale mi odmówiła. Nie chciałem jej nic narzucać.

- Ja też nie chcę.

- Ale nie chcesz też, żeby wyjechała.

- Nie.

- Co w takim razie zamierzasz robić?

Ben westchnął.

- Nie wiem. Porozmawiam z nią. Może coś wskóram.

Ona nie jest szczęśliwa w Los Angeles. Mówi, że jest jej tam dobrze, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się stamtąd wyniosła jeszcze w tym roku. Dlaczego nie miałaby przyjechać tutaj? Jeśli chodzi o pieniądze, to przecież bym jej pomógł. Opłaciłbym Prestonowi wszystkie koszty radia Harmony i mogłaby w dalszym ciągu prowadzić swój program.

Charlie uśmiechnął się ze współczuciem.

- To niczego nie załatwi. Mógłbyś być bogaty jak Rockefeller, a ona i tak by się nie zgodziła. Raz na zawsze postanowiła, że będzie absolutnie niezależna finansowo.

Ben zamyślił się.

- Spróbuj mi to wyjaśnić - powiedział po chwili. - Ja oczywiście rozumiem ten punkt widzenia, ale co jest tak bardzo złego w tym, że facet pomaga kobiecie finansowo?

- To wszystko się bierze z sytuacji, jaką miała w rodzinnym domu. Tyle się teraz pisze o wpływie rozstania rodziców na dzieci, ale nikt jeszcze nie napisał, jak głęboko sięgnąć mogą te wpływy i jak bardzo potrafią okaleczyć na całe życie.

- Może dlatego nie mogę tego pojąć. Pochodzę z bardzo szczęśliwej rodziny. - Ze zdziwieniem spojrzał na Charliego, słysząc, że komendant parsknął śmiechem. - Nie byliśmy nigdy specjalnie bogaci; ojciec był kierowcą w metrze, matka siedziała w domu i zajmowała się dziećmi. Było nas czworo: ja, dwie siostry i brat. Nie pamiętam,

żeby kiedykolwiek się skarżyła, że jest człowiekiem drugiej kategorii. Zawsze mówiła, że praca w domu jest najważniejszym i najbardziej odpowiedzialnym zajęciem.

- Szczęśliwy z ciebie człowiek. - Charlie przestał się uśmiechać i nagle spoważniał. - Musisz mieć bardzo kochającą rodzinę.

- Tak. Nikomu z nas nigdy nie przyszłoby do głowy, że ojciec może nagle nas zostawić. Nigdy. Zawsze był z nami.

Charlie spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem.

- Myślisz o Julii jako swojej żonie?

Ben nie od razu odpowiedział.

- To nie jest pytanie fair. Znamy się dopiero od dwóch tygodni. Musimy się jeszcze przekonać, jak silne jest to, co do siebie czujemy. A właśnie może nie starczyć nam czasu.

Ben ciężko oparł się o biurko.

- Nie wiem, co ci radzić, synu. Bóg jeden wie, jak bardzo bym chciał, żeby tutaj została. Chciałbym ją mieć tuż obok, chciałbym, żeby miała rodzinę, męża, dzieci.

Tylko w ten sposób mogę kiedyś mieć wnuki... Ale chciałbym również, żeby robiła to, co dla niej najlepsze.

- Wiem.

- Jeśli to cię pocieszy, wiedz, że jestem po twojej stronie.

Ben wstał.

- Dziękuję, i bardzo się cieszę z naszej rozmowy.

Charlie nieco się zmieszał.

- Pogadaliśmy sobie jak dwie stare baby u fryzjera.

Ben już miał się żegnać, ale nagle zatrzymał się, przypomniawszy sobie prawdziwy powód wizyty.

- Może byłoby dobrze, gdybyś zadzwonił do Scotta Bowena. Na razie robi to wszystko z własnej inicjatywy.

Moglibyście połączyć wysiłki dla dobra śledztwa.

Charlie zjeżył się, a potem złagodniał.

- Pomyślę o tym.

Ben wyciągnął do niego rękę i Charlie mocno ją uścisnął.

Tego samego dnia wieczorem, w czasie kolacji, Ben z Julią rozmawiali o ewentualnej roli, jaką Chris Normandin mógł odegrać przy dostarczeniu narkotyku na wyspę. Nie wykluczali przy tym, że wszystko to mogło być jedynie wynikiem zbiegu okoliczności. Albo mogło tylko potwierdzać fakt, że Chris ma kontakty w świecie przestępczym, co wcale automatycznie nie dowodzi, że ma jakiś związek z zabójstwem Amber. Sprawa pozostawała otwarta.

Następnie Julia zaczęła swą audycję, a Ben poświęcił się rozmyślaniom na temat najbliższej przyszłości. W niedzielę Julia ma opuścić wyspę i muszą o tym porozmawiać. Musi ją skłonić do zmiany planów albo chociaż do obietnicy, że niedługo wróci.

Mimo to nie zaczął tej rozmowy. Bał się zakłócić te krótkie, szczęśliwe chwile, które im jeszcze pozostały.

W nocy nie zmrużył oka. Świt zastał go wpatrzonego w sufit, pełnego wyrzutów sumienia, że stchórzył. Skoro nawet nie zapytał, to skąd może wiedzieć, co Julia myśli na interesujący go temat?

Odwrócił się ku niej, zastanawiając się, czy ma ją budzić, czy jeszcze poczekać, i spostrzegł, że Julia również nie śpi.

Poczuł, że kocha ją jak nikogo na świecie.

- Dzień dobry, kochanie.

Pocałował jej zaróżowiony policzek.

- Coś się stało? Nie spałeś całą noc.

- Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać.

- Nie o to chodzi. Widzę, że coś cię dręczy.

Usiadła, oparła się o poduszkę i objęła rękami kolana.

- O co chodzi?

Ben również usiadł; wziął głęboki oddech.

- Nie wiem, jak zacząć. Całą noc o tym myślałem i nic nie wymyśliłem.

- Po prostu powiedz. Cokolwiek to jest, lepsze to niż taka niewiedza.

Położył rękę na jej dłoni.

- Chodzi o twój niedzielny wyjazd.

- A konkretnie?

Opuścił wzrok, nie chcąc widzieć wyrazu jej twarzy.

- Tak sobie myślałem... że ponieważ jest tak dobrze, to może... byś tutaj została. Nie chcę, żebyś wyjeżdżała.

- Ja też będę za tobą tęsknić.

- Tęsknić? Nie zrozumiałaś mnie. Ja chcę, żebyś tutaj została ze mną. I bardzo cię o to proszę. Proszę, żebyś ze mną została.

Julia nie odzywała się i jej milczenie napawało go trwogą. Kiedy wreszcie odważył się na nią spojrzeć, na jej twarzy nie dostrzegł nic dobrego.

13

Spuściła nogi z łóżka i usiadła do niego tyłem.

- Doszło chyba do nieporozumienia. Myślałam, że jest oczywiste, że w niedzielę stąd odlatuję i wszystko, co między nami było, odchodzi w przeszłość.

Ben wyprostował się. Nadeszło to najgorsze...

- Tak miało być na początku, ale potem wszystko się zmieniło.

Spojrzała na niego przez ramię.

- Nie.

- Co, nie?

- Nie mów tak. Zanim się powie pewne rzeczy, trzeba się głęboko zastanowić.

- Dlatego właśnie potrzebujemy więcej czasu. Musimy zrozumieć, co nas naprawdę łączy.

Czuł, że zaczyna tracić cierpliwość.

- Ja nie mam czasu, Ben.

- A może mogłabyś trochę znaleźć!

Mimo nikłego światła dostrzegł, że bardzo zbladła.

- Nie, bo nie mogę rzucić pracy!

Wstała i kilka razy nerwowo przeszła się po pokoju.

- Mam pracę, środowisko, kolegów! Mam możliwości! Mam mieszkanie, meble, książki, płyty. Trzy razy w tygodniu chodzę na aerobik i prenumeruję pięć pism. Mam swoje życie! Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, kim ja jestem poza tą wyspą?

Ben powoli oparł głowę o ścianę.

- Masz rację. Wiem o tobie tylko tyle, ile zobaczyłem na Harmony. Może rzeczywiście powinienem się zastanowić nad tym, kim jesteś tam, daleko. Jest jednak jeszcze coś. Istnieje nasze wspólne życie tutaj. Ono jest równie rzeczywiste jak to, co zostawiłaś w Los Angeles.

Julia zatrzymała się, oparła dłoń o najbliższe krzesło.

- O co ty mnie właściwie prosisz? Chcesz, żebym tu z tobą została? Pytam z czystej ciekawości.

- Bardzo bym chciał, żebyś została ze mną, ale wcale nie musisz tego robić. Możesz mieszkać sama, ale widywalibyśmy się i spotykali, i dali sobie czas, żeby zrozumieć, co między nami jest.

Podeszła do łóżka i splotła ramiona na piersiach.

- Tak tylko pytam: jak długo miałby trwać ten eksperyment?

Poczuł się przyparty do muru. Julia żądała gwarancji, których nie mógł jej dać.

- Nie wiem... Tak długo, aż się zdecydujemy zostać razem na zawsze.

- Na zawsze - powtórzyła.

- Tak albo nie.

Znowu ruszyła przed siebie, ale natychmiast się zatrzymała.

- Zupełnie jakbyś nie słyszał, co przed chwilą powiedziałam. Tutaj nie ma dla mnie pracy!

- Posłuchaj, przecież ci pomogę. Moje pismo przynosi spory dochód. A jeśli będziesz chciała pracować, zawsze masz jeszcze radio Harmony.

- Radio Harmony?!

- Tak. Mogę opłacić Prestonowi czas antenowy i będziesz miała swój program.

Spojrzała na niego z takim zdumieniem, jakby powiedział coś całkiem absurdalnego.

- Jak będzie trzeba, kupię od niego całą stację - ciągnął nie zrażony. - Będziesz sobie mogła robić to, co zechcesz, będziesz miała radio na własność i będziesz całkiem niezależna. Pomyśl, jaka to szansa i jakie możliwości!

- Chyba zemdleję z wrażenia.

Podeszła do toaletki i gwałtownymi ruchami zaczęła szczotkować włosy.

Zrozumiał, że radio Harmony jest dla niej niczym, po prostu chwilową rozrywką. On też chyba jest dla niej tylko chwilową rozrywką...

- Myślałem, że jakoś ci zależy na tej radiostacji. Przepraszam, jeśli się myliłem.

- Zależało mi, bo to przyjemna praca, ale na tym nie można zarobić. Nikt mi za to nie będzie płacił. Muszę mieć prawdziwą pracę. A jeśli idzie o twoją propozycję, to wolałabym się zatrudnić jako pokojówka w hotelu, niż pozwolić, żebyś za mnie płacił. Nie zamierzam być... utrzymanką.

Gdyby nie to, że bardzo go zraniła, chybaby się roześmiał. Ciekawe, dlaczego jego matka nie czuła się jak utrzymanką, kiedy ojciec kładł jej na stole wypłatę? Był pewien, że nigdy tak się nie czuła.

Z trudem się opanował.

- Staram się jakoś to wszystko ułożyć, żebyśmy mogli spróbować zostać razem. To wcale nie musi wyglądać tak, jak powiedziałem. To była tylko propozycja, jestem otwarty na twoje sugestie. Słucham, pomóż mi.

Wzruszyła ramionami, spojrzała na siebie w lustrze i spięła włosy szylkretową spinką.

- Nie mam żadnych propozycji.

- Może byś sobie znalazła jakąś pracę bliżej Harmony? Tak, żeby można się było często widywać.

- A co to by dało?

Ogarnęła go nagła rozpacz.

- Moglibyśmy się spotykać.

Zwróciła się ku niemu nagłym ruchem.

- A może by tak nieco odwrócić sytuację? Dlaczego ty nie miałbyś pojechać ze mną? Dlaczego nie rzucisz wszystkiego i nie wyjedziesz do Los Angeles?

Ben zmartwiał.

- Przecież wiesz, co to miejsce dla mnie znaczy. Tu mam swoją gazetę, tu jest mój dom.

Była teraz wściekła.

- Więc to ja mam ze wszystkiego zrezygnować? Tylko twoje życie się liczy! Twoja praca! Twoje potrzeby!

Uważasz, że to słuszne?

Zrozumiał, że Julia ma rację. Żądał od niej ofiary ze wszystkiego, chciał, żeby dla niego poświęciła to, co z takim trudem zdobyła. Myślał, że warto.

Ona widocznie myśli inaczej.

- Dobrze, zapomnijmy o tym. Chcesz wrócić do Kalifornii, wracaj do Kalifornii. I pomyśl o mnie czasem jak o miłej wakacyjnej przygodzie.

Ręce Julii opadły.

- Wiesz przecież, że to dla mnie nie była przygoda.

- Nie?

Pośpiesznie zaczął się ubierać.

- Oczywiście, że nie!

- Niczego nie musisz udawać.

W oczach Julii ukazały się łzy, chociaż jej cudowny, magiczny głos w dalszym ciągu był niezłomny i stanowczy.

- Ben, chyba rozumiesz...

- Wszystko doskonale rozumiem. Dla ciebie to był tylko seks. Doskonale, jakoś to przeżyję. Każdy facet w mojej sytuacji byłby szczęśliwy, że udało mu się uniknąć komplikacji.

Włożył spodnie, buty, zapiął koszulę.

- Przecież to wymarzona sytuacja - mówił dalej. - Kilka dni z piękną dziewczyną, a potem do widzenia, żadnych zobowiązań. Czysta przyjemność. Marzenie każdego samotnego faceta.

Uniósł oczy na Julię i zobaczył, że jej twarz przybrała dziwny wyraz.

- Postępujesz nie fair... - powiedziała cicho.

Nerwowo przeczesał ręką włosy.

- Przepraszam, ale nie zamierzam zaczynać tej rozmowy od początku.

Widać było, że Julia nie chce mu pomóc. Wszystko się skończyło.

- Może lepiej od razu teraz się pożegnamy - rzekł zdławionym głosem.

- Tego właśnie chcesz?

- Wiesz, czego chcę. Powiedziałem ci już.

Miał nadzieję, że Julia się zawaha. Odwróciła wzrok, po jej bladym policzku spłynęła łza. Sięgnął po torbę.

- Lepiej już sobie pójdę.

- Nie zjesz śniadania?

- Nie.

Ruszył ku drzwiom i Julia poszła za nim.

- To szaleństwo... To wszystko stało się tak nagle...

Nie czuł współczucia, zbytnio go zraniła.

- Nieważne, nagle czy powoli - oświadczył. - I nie zamierzam więcej o tym debatować. To bez sensu. Zbyt wiele... zbyt wiele już w to włożyłem.

Usłyszał krótkie westchnienie i jakby szloch. Miał ochotę wziąć ją w ramiona i odwołać ostatnie słowa, lecz tego nie uczynił. Zrobił kilka kroków i znalazł się w korytarzu; jeszcze kilka i był już na schodach; jeszcze kilka i wsiadł do samochodu, i odjechał.

Cathryn zadzwoniła do niej w najbardziej właściwym momencie. Julia musiała czymś się zająć, żeby kompletnie nie zwariować. Prośbę przyjaciółki, żeby jej wyświadczyła przysługę, przyjęła z wielką ulgą. Przynajmniej przez pewien czas nie będzie myślała o Benie i o ich rozstaniu. I tak całe przedpołudnie spędziła na rozpamiętywaniu każdego słowa - i pochlipywaniu.

Na szczęście był już czwartek; jeszcze tylko dwa dni i opuści wyspę. Piątek jakoś minie na przygotowaniach do koleżeńskiego spotkania, a sobota - na samym spotkaniu. A potem raz, dwa i będzie już daleko.

Zresztą przecież kiedy wiązała się z Benem, zdawała sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa. Nie może udawać, że nie wiedziała, jak bardzo bolesne będzie rozstanie.

Cathryn prosiła, by Julia pojechała do portu i poczekała na kuter Mike'a Fearinga. Mike miał dostarczyć kraby na sobotnie przyjęcie i Cathryn obiecała je odebrać. Nie mogła jednak tego zrobić, bo akurat szła do lekarza z Bethany.

Julia zapewniła przyjaciółkę, że bardzo chętnie ją wyręczy, przemyła twarz zimną wodą, lekko się umalowała i pojechała do portu. Spotkanie z Mikiem wypadło bardzo przyjemnie. Przełożyli ładunek do samochodu Julii i poszli coś zjeść. Dwie następne godziny spędzili w małej restauracyjce, gawędząc o wszystkim i o niczym.

Po kolacji Julia poczuła się znacznie lepiej. Dostarczyła kraby Cathryn i posiedziała u niej aż do czasu rozpoczęcia audycji. Dobrze się czuła w kuchni przyjaciółki, zawalonej przepisami i listami zakupów na sobotnie przyjęcie. Pomogła jej sprzątnąć dom i sama odkurzyła salon. Zaproponowała także, że nazajutrz pójdzie z nią na targ, ale Cathryn zapewniła, że sama doskonale da sobie radę.

Po powrocie do domu włączyła automatyczną sekretarkę. Serce biło jej mocno w oczekiwaniu na głos Bena. Dlaczego czeka na to z taką niecierpliwością? Skąd ta nagła zmiana? Przecież tego samego dnia rano odrzuciła jego propozycję.

Usłyszała jednak tylko głos matki Amber.

- Julio, to ja, Vivien Loring.

Poczuła wyrzuty sumienia. Przyrzekła, że ją odwiedzi, ale pochłonięta własnym szczęściem, zapomniała o cudzym cierpieniu.

- Przepraszam, że dopiero teraz dzwonię - ciągnęła zgnębionym głosem pani Loring - ale wcześniej nie mogłam. Po tym wszystkim, czego się dowiedziałam o śmierci Amber... Rozumiesz, prawda? Bardzo bym chciała się z tobą spotkać. Może jutro? Zadzwoń do mnie, jak wrócisz.

Natychmiast to uczyniła; nie musiała szukać numeru; był na zawsze odciśnięty w jej pamięci.

- Dzień dobry, mówi Julia.

- Jak dobrze, że dzwonisz. Zaraz ci powiem, o co chodzi. - Pani Loring od razu przeszła do sedna sprawy.

- Policja nareszcie odplombowała dom Amber i Bruce na pewno tam się wybiera. Dostałam pozwolenie i mogę wejść pierwsza, żeby zabrać osobiste rzeczy Amber. Czy mogłabyś mi towarzyszyć?

Julia nerwowo przetarła ręką czoło; nie wiedziała, co powiedzieć. Wizyta w domu, w którym zamordowano jej przyjaciółkę, była ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę.

- Proszę, chodź ze mną - rzekła matka Amber błagalnym tonem. - Tam jest mnóstwo zdjęć i pamiątek, coś z tego może będziesz chciała sobie wziąć.

Julia głęboko odetchnęła i wyprostowała się z determinacją.

- Dobrze. O której się spotkamy?

- Ja będę tam od drugiej do piątej. Wpadnij, kiedy chcesz.

- W takim razie do zobaczenia.

Noc zapowiadała się długa i bezsenna.

Ben wsparł się o stół i zrezygnowanym spojrzeniem obrzucił wystygłe jedzenie. Nie mógł jeść, na samą myśl robiło mu się niedobrze. Lunchu nie jadł wcale, od rana wypił tylko kubek kawy.

Muzyka, jaką tego wieczoru nadawało radio Harmony, też mu nie służyła. Bluesy, wolne liryczne piosenki. Utwory zdolne rozbić go do reszty i zapewnić beznadziejnie długą i bezsenną noc. Właściwie powinien zgasić radio i odciąć się od tego głosu.

Tego jednak nie potrafił zrobić. Nie mógł tak po prostu zerwać z Julią. Cienka, świetlista linia jej głosu była jedynym łącznikiem pomiędzy nią a jego sercem i nie był w stanie tego zniszczyć. Mógł zrobić jeszcze coś...

Kompletne szaleństwo!

Szybko włączył magnetofon i zaczął nagrywać.

- Słyszeliśmy właśnie Franka Sinatrę. Mówi do was Julia Lewis, jestem razem z wami w ten smutny, jesienny wieczór.

Ben wbił wzrok w światełko wskazujące natężenie dźwięku i zapatrzył się w wizualne wibrowanie jej głosu. Przez chwilę miał wrażenie, że obserwuje bicie serca Julii. Wyobraził ją sobie siedzącą przy mikrofonie: czarna fala włosów opada na czoło, drobna dłoń odgarnia ją, odsłaniając różowy policzek. Julia przybliża usta do mikrofonu...

Zdawał sobie sprawę z tego, że ogarnia go szaleństwo i wiedział, że nigdy, przenigdy nie wymaże tego obrazu z pamięci.

Może Julia ma rację? Może zachował się jak zwykły męski szowinista? Przerzucił całą odpowiedzialność za ich związek na nią. Może powinien sprzedać swoje pismo, zamknąć redakcję i podążyć za Julią na koniec świata...

Musiałby wówczas na zawsze opuścić Harmony i wschodnie wybrzeże, gdzie mieszka cała jego rodzina.

Tego zrobić nie mógł. Nigdy nie miał ochoty mieszkać nad Pacyfikiem i nigdy nie zamierzał prowadzić koczowniczego trybu życia. Dlaczego? Dlaczego nagle stanął przed takim wyborem?

Może jest jakaś inna droga? Mogliby na przykład być „parą na odległość”; wiele osób tak robi. Mieszkają na dwóch krańcach kontynentu i spotykają się w pół drogi.

Tylko skąd brać na to pieniądze? Samoloty są strasznie drogie. Takie ciągłe podróże szybko pochłoną wszystkie ich zasoby. Jest jeszcze kwestia czasu; nie można pracować ani normalnie żyć, kiedy się połowę życia spędza w podróży. Przede wszystkim jednak: cóż to byłoby za życie? Czy taki związek na odległość w ogóle jest prawdziwym związkiem dwojga ludzi?

- A teraz usłyszymy Barbrę Streisand. Mówi Julia Lewis, pomału zbliżamy się do końca naszego dzisiejszego programu.

Wstał i przygotował sobie drinka. Julia ma rację. Sytuacja jest bez wyjścia. Każde z nich ma swoje życie i żadne nie jest skłonne z niego zrezygnować. Julia ma absolutną rację.

Wypił i znowu sięgnął po butelkę. Noc zapowiada się długa, bezsenna i rozpaczliwie beznadziejna.

Następnego dnia po południu, kiedy Julia podjechała pod dom Amber, samochód pani Loring już tam stał. Był zaparkowany obok policyjnego wozu.

Julia wyłączyła silnik i niechętnie wysiadła. Miała przed sobą drewniany dom, przypominający stylem większość domów na wyspie. Ślady Amber widać było jednak wszędzie: oto jej ukochane skrzynki z kwiatami stojące na oknie, ulubiona tkanina osłaniająca drzwi, rękawica ogrodowa leżąca na skrzynce na listy.

Nie zastanawiaj się i nie myśl, powiedziała do siebie; w przeciwnym razie nigdy nie wejdziesz do tego domu.

W progu wpadła w ramiona pani Loring. Spojrzały na swoje zmienione twarze.

W domu Amber, oprócz nich, znajdował się jeszcze policjant przysłany przez komendanta Slocuma. Matka Amber łamiącym się głosem wyjaśniła, że zaczęła już robić przegląd rzeczy. Większość ubrań córki odłożyła na bok z zamiarem oddania ich potrzebującym; kilka sztuk porcelany chciała zabrać do siebie.

- Daliśmy to jej na prezent urodzinowy...

- Miała bardzo miły dom - szepnęła Julia przez łzy.

- Nigdy tu nie byłaś?

Julia schyliła głowę. Jak cudownie byłoby znaleźć się tutaj z Amber, dumnie pokazującą każdy szczegół wyposażenia i objaśniającą, co z tego wszystkiego zrobiła sama, a co gdzie i przy jakiej okazji kupiła...

- Mam tu też coś dla ciebie. - Pani Loring ze sztucznym ożywieniem sięgnęła po pudło stojące na małym stoliku.

Julia zerknęła do środka i usta jej zadrżały.

- O Boże... - wyszeptała.

W środku, starannie ułożone, leżały listy, jakie w ciągu tych wszystkich lat napisała do przyjaciółki. Pierwszy nosił stempel Disneylandu... Miała wtedy jedenaście lat.

W pudle znajdowały się również zdjęcia. Na jednych były we dwie, na innych - w towarzystwie koleżanek i kolegów.

- Nie chce ich pani zatrzymać? Naprawdę mogę je zabrać?

- Naprawdę. Ja i tak mam wiele różnych pamiątek po mojej... córeczce... Pamiętasz to? - Pani Loring uśmiechnęła się przez łzy. - Przypominasz sobie to zdjęcie? Zrobiłyście sobie na wiosnę trwałą, same, w domu...

- Oczywiście, że pamiętam. O mało nie spaliłyśmy przy tym włosów.

W pudle, wśród innych przedmiotów, Julia ujrzała też kryształowe kieliszki, które sama podarowała Amber i Bruce'owi z okazji ślubu.

- Jest pani pewna, że Bruce nie zechce ich zatrzymać?

- Nie sądzę, ale wygląda na to, że sama go będziesz mogła zapytać, bo właśnie przyjechał. - Pani Loring machnęła ręką w stronę okna. - Właśnie parkuje. Mam nadzieję, że przyjechał tu bez tej... O nie, ona też jest!

Julia odeszła od pudła i stanęła obok pani Loring.

Czarna corvette'a ostro zahamowała, a po chwili rozległo się energiczne trzaśniecie drzwiami. Bruce bez pukania wtargnął do domu, nie oglądając się na Nicole.

- Dzień dobry - powiedział, przenosząc wzrok z teściowej na Julię.

W ślad za nim nieśmiało wśliznęła się Nicole. Oczy miała spuszczone. Julia poczuła, że ma ochotę natychmiast stąd wyjść. Nie wiedziała tylko, co zrobić z pudłem.

- Jeszcze nie skończyłyśmy, Bruce - oznajmiła pani Loring nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Mamy sporo do zrobienia, zostaniemy tu jeszcze trochę.

Bruce wzruszył szerokimi barami.

- Nic mnie to nie obchodzi, chcę tylko zobaczyć, co zamierzacie zabrać.

Matka Amber pokazała mu stertę ubrań do oddania i porcelanę, którą chciała zatrzymać. Niedbale przerzucił zawartość pudeł i poszedł do kuchni.

- Te kuchenne urządzenia mają zostać na miejscu - oświadczył.

Julia uznała, że powinna zapytać go o kieliszki.

- To był prezent dla nas obojga, o ile pamiętam - odrzekł znacząco Bruce.

Nicole stała obok bez słowa, wpatrzona w okno.

- Julio, chciałabym ci jeszcze coś pokazać. - Pani Loring niemal popchnęła Julię przez niewielki korytarzyk do sypialni Amber. - Jest tu pewna rzecz, którą chcę ci podarować.

Julia jej nie słuchała. W sypialni panował sztuczny, wzorowy porządek. Łóżko ktoś starannie zasłał czystym prześcieradłem.

Bruce ruszył za nimi. Nicole towarzyszyła mu jak cień. Ciekawe, pomyślała Julia, czy tutaj zamieszkają? Będą spać w tej sypialni, kochać się na tym łóżku... Zrozumiała nagle, dlaczego Nicole jest tak potwornie blada. Biedna dziewczyna.

Pani Loring otworzyła ścienną szafę i wyjęła coś starannie zapakowanego w papierową torbę.

- Co to jest?

- To narzutka z norek. Pamiętasz? Należała do jej babki. Przerobiłyśmy ją, kiedy Amber zrobiła maturę.

Julia doskonale pamiętała tę narzutkę. Kiedy miała siedemnaście lat, te norki wydawały się jej najcudowniejszym strojem, jaki w życiu widziała.

- Są prawie nie używane, Amber bardzo je oszczędzała. Włożyła je tylko kilka razy na jakiś bal. Chciałabym, żebyś je wzięła.

- Ja? - Julia pytająco zerknęła na Bruce'a, który stał w progu z kamienną twarzą.

Widocznie nawet on nie był w stanie oświadczyć, że narzutka z norek przyda się... jemu.

- Tak, ty. Są twoje. Nie odmawiaj, proszę.

Wyszeptała słowa podziękowania i pani Loring szybko zatrzasnęła drzwi szafy.

Bruce tymczasem podszedł do biureczka żony i wysunął jedną z szufladek; potem drugą i następną.

- Były tu monety, cała kolekcja. Co się z nimi stało?

- Nie mam pojęcia i nie podoba mi się twój ton.

Pani Loring spojrzała na niego z pogardą, ale Bruce nie zareagował.

- Były w takiej brązowej książce, no, w takim albumie. .. Gdzie on się podział?

Pani Loring wzruszyła ramionami.

- Brązowy album? Widziałam coś takiego w schowku na korytarzu.

Bruce znacząco spojrzał na Nicole, a ona natychmiast zrozumiała jego milczący rozkaz. Wyszła z pokoju i po chwili wróciła.

- Tak. Jest - zameldowała cichym głosem.

Bruce otwierał właśnie kasetkę z biżuterią żony.

- Gdzie te brylantowe kolczyki, co jej dałem na Boże Narodzenie?

- Tutaj, nie widzisz?

Pani Loring powiedziała to wyraźnie podniesionym głosem i napięcie w sypialni sięgnęło zenitu.

- A gdzie ten złoty łańcuszek, który jej dałem na pierwszą rocznicę?

Pani Loring z trudem się opanowała. Z podejrzaną starannością zaczęła układać pierścionki i bransoletki córki.

- To możesz sobie wziąć, Julio. Należało do mojej matki.

- Zapytałem, gdzie ten złoty łańcuch?

Matka Amber spojrzała na swego zięcia lodowatym wzrokiem.

- Masz na myśli ten ze złotym serduszkiem, na którym kazałeś wyryć napis: „Jedynej kobiecie, którą kocham”?

Tym razem nawet Bruce nieco się zmieszał.

- Właśnie - bąknął.

Julia mimo woli spojrzała na twarz Nicole odbitą w lustrze , ciekawa, jak dziewczyna znosi tę sytuację. Ich oczy spotkały się. W oczach Nicole było napięcie tak wielkie, że Julia nagle poczuła współczucie. Zrozumiała, że uczucie przykuwające tę dziewczynę do Bruce'a jest katastrofą, zdolną pochłonąć młode istnienie.

Bruce bardzo szybko odzyskał tupet.

- Zapłaciłem za niego trzysta kawałków, to było najlepsze złoto. Mam nadzieję, że go nie sprzedała.

- Nie, nie sprzedała go. Teraz sobie przypominam.

- Pani Loring szybko poruszyła powiekami, nie pozwalając wypłynąć łzom. - Miała go wtedy... tego wieczoru, kiedy...

Odwróciła głowę i przełknęła łzy. Julia poczuła, że jeszcze chwila, a ucieknie stąd; Nicole zapewne musiała czuć to samo.

- Miała go na szyi, kiedy od nas wychodziła - dzielnie dokończyła pani Loring. - Dobrze pamiętam, bo nawet zwróciłam jej na to uwagę. Zapytałam, dlaczego go nosi, a ona mi odpowiedziała, że po prostu lubi ten łańcuszek i że to nieważne, od kogo go dostała. Możesz więc być spokojny, Bruce, łańcuch nie zginął. Musi być albo tutaj, w domu, albo w depozycie na policji.

Po raz ostatni rozejrzała się po sypialni córki.

- Nie ma powodu, żeby Julia dłużej to znosiła. Odprowadzę ją tylko do samochodu i zaraz wracam.

Julia odetchnęła z ulgą; ta scena stawała się dla niej nie do zniesienia.

Wróciła do domu i zaniosła prezenty do swojego pokoju. Nadal nie mogła uwierzyć, że stała się posiadaczką narzutki z norek. Postanowiła bardzo o nią dbać i wkładać tylko na specjalne okazje.

Żeby się czymś zająć, sprzątnęła dom Prestona, chcąc wszystko zostawić w należytym porządku. W sobotę będzie przyjęcie u Cathryn i nie starczy jej na nic czasu.

O zwykłej porze rozpoczęła nadawanie wieczornego programu, starając się myśleć tylko o przyjemnych rzeczach.

Już jutro zobaczy swoich przyjaciół. Dobrze będzie spotkać ich wszystkich...

Wszystkich? Amber przecież nie będzie. Amber nie zobaczy już nigdy. Przyjechała tu, żeby zrozumieć tajemnicę jej śmierci, i co? Nic nie zrozumiała, niczego się nie dowiedziała. Tajemnica była głębsza i trudniejsza do przeniknięcia niż przedtem.

Dlaczego Amber zginęła? Wiadomo już, że została zamordowana, ale przez kogo? Kto ją zabił?

Podeszła do okna i zapatrzyła się w ciemną noc. Właściwie nic nie zrobiła, w żaden sposób nie przyczyniła się do rozwiązania sprawy, nie posunęła śledztwa ani o krok naprzód. A przecież sobie przyrzekła, przyrzekła zmarłej przyjaciółce...

Może Charlie wpadnie jednak na jakiś trop. Tak bardzo chciała, żeby mu się udało; również ze względu na niego samego. Charliemu potrzebny był sukces; komendant Slocum musi dowieść mieszkańcom wyspy, jak bardzo jest im potrzebny. W przeciwnym razie...

Zadrżała na samą myśl o tym, jaki koniec może czekać Charliego.

Tymczasem jej audycja trwała; kolejna płyta właśnie dobiegała końca.

- Słyszeliśmy wielki przebój lat pięćdziesiątych, piosenkę Rosemary Clooney „Przyjdź do mojego domu”, dedykowaną Cathryn McGrath z West Shore Road. A teraz posłuchamy Peggy Lee i jej przeboju „Dopóki tu byłeś”.

To dla ciebie, Ben, dodała w myślach i poczuła się bardzo nieszczęśliwa. Pochyliła głowę i włosy opadły jej na twarz. Jeśli chce jakoś przeżyć to wszystko, nie wolno jej myśleć o Benie.

Wiedziała, że kiedy już wkrótce znajdzie się w swoim supernowoczesnym studio w Los Angeles, zatęskni za zakurzonym pomieszczeniem w domu Prestona Fincha. Zatęskni za starymi, romantycznymi przebojami, za swoimi słuchaczami, za ich telefonami i prośbami. Zatęskni nawet za starą, niewygodną aparaturą i ręcznym przewijaniem taśm. A wszystko to dlatego, że zostawi za sobą doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, coś niezwykle osobistego i niepowtarzalnego.

Coś własnego, coś, czego nikt jej nie narzucał. Ben coś takiego powiedział. Mówił, że tutaj byłaby niezależna. Może ma rację? Tutaj mogłaby robić swoje własne radio; sama wybierać piosenki, prowadzić rozmowy na dowolny temat. Po raz pierwszy propozycja Bena wydała jej się sensowna i realna.

A ponadto bardzo kusząca...

Tylko że niezbyt łatwo ją przyjąć. Oznaczałaby przecież zależność innego rodzaju - rezygnację z pewnego sposobu życia, całkowitą zmianę.

Gorąco pragnęła odczuwać to wszystko inaczej; spojrzeć na życie oczami Cathryn, być taka, jak Cathryn wobec Dylana. Bezgranicznie ufna, szczera i otwarta, wyzbyta lęku i niepokoju. Chciała raz na zawsze uwierzyć, że będą razem zawsze, dziś, jutro i za pięćdziesiąt lat.

Nie mogła. Nie potrafiła. Lęk i nieufność były w niej zakodowane zbyt głęboko.

Drgnęła. Coś jakby trzask łamanej gałązki przyciągnął jej uwagę w stronę okna. Ściszyła odbiornik i zaczęła nasłuchiwać. Podejrzany dźwięk nie powtórzył się. Pewnie wiatr...

Trzecia godzina programu dobiegała końca. Jeszcze jeden, dwa utwory, kilkuminutowe pożegnanie i jakiś wiersz na zakończenie. Wybrała poemat zatytułowany „Nie mówmy o pożegnaniu”. No i ostatnia piosenka z kolekcji Bena.

Boże! Jak mogła o tym zapomnieć? Kolekcja Bena! Przecież przed wyjazdem musi mu oddać jego nagrania.

Właśnie gorączkowo się zastanawiała, jak to zrobić, kiedy dobiegł ją dźwięk kroków. Zupełnie jakby ktoś się skradał od strony kuchennego wejścia. Ale przecież to niemożliwe. Nie słyszała podjeżdżającego samochodu, nie widziała żadnych świateł...

Nagle zdała sobie sprawę, że siedzi w oświetlonym pomieszczeniu wśród morza ciemności. Nie widzi, co dzieje się na zewnątrz, ale sama jest doskonale widoczna. Zadrżała i podeszła do okna, chcąc zaciągnąć zasłony.

Uspokój się, nic się nie dzieje, pomyślała. Wiatr targa gałęziami, polne zwierzątka wychodzą na nocne łowy, trzeszczą dachówki na wypaczonym dachu... Zasunęła zasłony, próbując nie patrzeć w gęsty mrok.

Wróciła na swoje miejsce i zastygła z przerażenia. Dźwięk kroków dobiegał teraz z wnętrza domu.

Ktoś tu jest... Jak się dostał do środka? Przecież starannie zamknęła wszystkie drzwi!

To musi być wytwór jej wyobraźni, nikogo nie ma. Sprawdziła przecież nawet okna.

Nie zamknęła tylko na klucz drzwi wiodących do studia... Po co miałaby się zamykać, skoro zamknęła cały dom?

Zastygła w nagłej ciszy ze wzrokiem wbitym w klamkę. Musi wstać i zaryglować te drzwi, może to śmieszne, ale musi to zrobić dla własnego spokoju.

Światło lampy ledwo sięgało tamtego kąta, ale i tak spostrzegła, że klamka lekko się poruszyła. Julia poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach. Znowu była tamtą małą dziewczynką, która wpatrzona z przerażeniem w drzwi szafy czekała, aż wyjdzie z niej potwór, którego sapanie słyszała bardzo wyraźnie.

To tylko halucynacje, przywidzenia, nic poza tym. Wbrew jej bezgłośnym zaklęciom, klamka poruszyła się jednak znowu i drzwi powoli zaczęły się otwierać. Chciała wstać, ale nie mogła. Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć głosu. Drzwi otwierały się coraz szerzej, coraz bardziej nieubłaganie.

Za nimi była noc.

A potem raptownie otworzyły się na całą szerokość. W progu stała Nicole z pistoletem w dłoni. W jej oczach był lodowaty chłód.

14

- Nicole?!

Dziewczyna weszła do studia, nie spuszczając z Julii oczu. Ubrana była w czarne spodnie i ciemną marynarkę. Jedną ręką ściągnęła czarną opaskę podtrzymującą włosy, drugą skierowała broń w stronę Julii.

- Nie ruszaj się.

Julia zastygła z przerażenia.

- Nicole, co ty robisz?

Spojrzała na wycelowany w siebie pistolet i zrozumiała cały absurd swojego pytania.

- Jak się tu dostałaś?

- Jak to jak? Drzwi kuchenne mają taki zamek, że nawet dziecko może je otworzyć. Nie wstawaj, siedź spokojnie i puść jakąś muzykę. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek.

To niemożliwe, to musi być tylko sen, przebiegło przez głowę Julii. To znaczy, że to Nicole zamordowała Amber? A teraz przyszła tutaj...

Starała się jakoś uporządkować fakty i wprowadzić nieco ładu w uciekające myśli, ale nie potrafiła.

Nicole stanęła za nią i Julia poczuła chłód metalu na karku. Płyta skończyła się kilka minut wcześniej i na antenie panowała cisza. Julia drżącym głosem przeprosiła słuchaczy i na chybił trafił sięgnęła po następny utwór.

- Jest za jedenaście minut dziesiąta - powiedziała.

Do końca programu pozostało jej właśnie te jedenaście minut. Rozległ się głos Neila Diamonda; nie lubiła tej piosenki.

Przez sekundę miała zamiar nie wyłączać mikrofonu, żeby wszyscy mieszkańcy wyspy mogli usłyszeć, co dzieje się w studio, ale Nicole była szybsza.

- Wyłącz to, ale już. Mówiłam, żebyś nie robiła głupstw.

Dotyk stali na karku przekonał Julię ostatecznie. Jednym ruchem wyłączyła mikrofon.

Potem odwróciła się w stronę swojej prześladowczym.

- To ty zabiłaś Amber, prawda?

- Po co pytasz? Przecież dobrze wiesz.

Dlaczego Nicole tak myśli? Skąd niby miałaby to wiedzieć?

- A kiedy zrozumiałaś, że wiem? - zapytała, blefując.

- Dzisiaj u niej w domu.

Julia spróbowała dokładnie odtworzyć w pamięci scenę z domu Amber, ale pamięć ją zawodziła. Wszystko mieszało się i ginęło, tłumione panicznym strachem.

Zresztą nieważne, jak Nicole do tego doszła; ważne, że przyszła tu z takim przekonaniem.

Julia zaczerpnęła powietrza i z trudem zadała następne pytanie:

- Przyszłaś tu... właśnie dlatego?

Nicole skinęła głową. Była bardzo blada, w jej oczach widniały rozpacz i determinacja.

Wzrok Julii powędrował w ślad za lufą.

- Nie teraz - rzekła Nicole martwym głosem. - Jeszcze nie teraz. Dopiero jak skończysz z tym tutaj.

Julia zerknęła na zegar. Do końca programu pozostało siedem minut. Siedem minut łączności ze światem, siedem minut szansy, ostatnie siedem minut.

Czy istnieje jakiś sposób wezwania ratunku?

Jakiś pewnie jest, tylko jak go znaleźć i wprowadzić w czyn? Postanowiła spróbować. Znowu powoli zwróciła twarz w stronę Nicole.

- Muszę wziąć z półki taśmę - oznajmiła.

- A te ci nie wystarczą? - Nicole ruchem głowy wskazała taśmy leżące na stole.

- Te już nadawałam. Ludzie się zorientują, że coś jest nie tak, jeśli zacznę się powtarzać. Nigdy tego nie robię.

- Dobrze, tylko pamiętaj, nie wygłupiaj się.

Julia wstała i na uginających się nogach podeszła do półki. Przebiegła wzrokiem tytuły albumów.

- Szybciej. Ależ ty się guzdrzesz!

Wreszcie znalazła to, czego szukała. Wybór melodii z najbardziej znanych filmów kryminalnych.

- Słyszeli państwo Neila Diamonda, a teraz posłuchamy muzyki z filmu „Laura”, pochodzącego, jak wszyscy zapewne wiedzą, z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku.

Mówiąc te słowa, kątem oka zerknęła na Nicole. Ciekawe, czy się zorientuje? Twarz Nicole jednak nawet nie drgnęła; dziewczyna widocznie nie była kinomanką.

- Mówi Julia Lewis z radia Harmony. Zostańcie teraz ze mną.

Czy ktokolwiek zauważy napięcie w jej głosie? Czy ktokolwiek się zastanowi, że podając datę powstania słynnego filmu, pomyliła się o trzydzieści lat? Czy ktokolwiek skojarzy, że „Laura” jest filmem o tajemniczym morderstwie?

Czy ktokolwiek w ogóle ją słyszy?

Spojrzała na ciemną, nieruchomą postać dziewczyny.

- To długi kawałek. Możemy sobie porozmawiać.

Powiedziała to tak swobodnie, jakby przyjmowała przyjaciółkę na herbatce.

- Porozmawiać? O czym?

- Na przykład, jak to zrobiłaś. Jak zabiłaś Amber.

Nicole trzymała teraz broń obiema rękami. Czyżby zaczynała się męczyć?

- Przyznaję, że zrobiłaś to doskonale. Nie zostawiłaś żadnych śladów, odcisków palców, nic. To naprawdę wyglądało na samobójstwo. Niepotrzebnie tylko podałaś jej ten narkotyk.

- Wcale nie - obruszyła się Nicole. - To było potrzebne, i gdyby nie ta sekcja, wszystko by się udało. I uda się, jestem tego pewna.

To pewnie powszechnie znana nieudolność Charliego spowodowała, że Nicole myślała, że autopsji nie będzie. A może przypuszczała, że w przypadku samobójstwa nigdy nie robi się sekcji?

Zadzwonił telefon i obie gwałtownie drgnęły. Palce Nicole zacisnęły się na rewolwerze.

- Odbierz, tylko nie mów nic głupiego.

Julia sięgnęła po słuchawkę. Jakaś kobieta zauważyła jej pomyłkę i dzwoniła, żeby podać prawdziwą datę powstania „Laury”. Julia podziękowała i właśnie szukała w myślach czegoś, co mogłoby zaalarmować jej rozmówczynię, kiedy ta szybko się pożegnała i rozłączyła.

Nicole wyjęła słuchawkę z rąk Julii i położyła ją na stole.

- Teraz nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Jeśli ktoś zadzwoni do studia, usłyszy taki sygnał, jakby telefon był zajęty.

Może to niegłupi pomysł...

Julia niemal się uśmiechnęła. Zazwyczaj nagrywała wszystkie rozmowy telefoniczne, a teraz, kiedy słuchawka była odłożona, mogło się nagrać to, o czym rozmawiały w studio. Zawsze to jakaś pociecha. Ponadto w czasie programu nigdy z nikim tak długo nie rozmawiała. Jeśli Charlie wystuka jej numer, natychmiast się zorientuje, że dzieje się coś niedobrego. Albo przynajmniej powinien...

Nieco uspokojona podjęła przerwaną rozmowę.

- Ciekawi mnie tylko, jak zdobyłaś te narkotyki.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Kupiłam.

- Tutaj? Na naszej wyspie?

Nicole wydęła wargi.

- Za dużo chcesz wiedzieć.

Julia machnęła ręką.

- Przepraszam.

Oparła się wygodnie, starając się przybrać neutralny wyraz twarzy. Nie wiedzieć czemu uważała, że musi sprawić, by Nicole przestała być tak potwornie spięta. Kiedy zacznie mówić, może uda się znaleźć sposób, żeby ją przechytrzyć.

- Usiądź, Nicole - powiedziała, wskazując fotel.

- Po co? Denerwuję cię, kiedy tak stoję?

- Nie, ale mam wrażenie, że jest ci niewygodnie.

- Nie gadaj tyle, tylko kończ te swoje kawałki.

Julia spojrzała na czasomierz.

- Ten utwór skończy się dopiero za minutę.

Nicole, nie spuszczając jej z oka, przysunęła sobie fotel i przysiadła na poręczy.

- Co słychać u twojego brata? - rzuciła od niechcenia Julia.

Nicole pobladła jeszcze bardziej.

- Co?

- To od niego kupiłaś te prochy? Od Chrisa?

- Zamknij się, do cholery!

- Najpierw odpowiedz, naprawdę jestem ciekawa.

W oczach Nicole po raz pierwszy, oprócz chłodu, pojawiło się coś jeszcze.

- Nie wiem, skąd to wszystko wiesz, ale Chris nie jest złym chłopcem - rzekła szybko. - On po prostu... nieraz coś komuś sprzeda, ale tylko trochę. Robi to... bo potrzebuje pieniędzy.

- Rozumiem. Zresztą nie mógł wiedzieć, co z tym zrobisz.

- Właśnie, Chris nie miał o tym zielonego pojęcia.

Chciał je sprzedać komuś na plaży, ale odebrałam mu te prochy, bo nie chciałam, żeby się narażał. Powiedziałam mu, że wyrzuciłam je do ubikacji.

- W porządku, w takim razie nic mu nie grozi. Skoro nie wiedział o przestępstwie, nie jest w nic zamieszany.

- Chris jest niewinny.

- Nie bój się. Nic mu nie grozi.

Nicole wyraźnie się uspokoiła. Muzyczny temat z „Laury” dobiegł końca, ale Julia nie poruszyła się.

- Nie dasz teraz nic nowego? - zapytała niespokojnie Nicole.

- Zaraz będzie następny utwór, z tej samej płyty. Często tak robię, możesz być spokojna.

Zabrzmiały pierwsze takty „Body Heat”. Jeśli Charlie jej słucha, nie może nie zorientować się, jakie utwory nadaje. Jeśli jej słucha, musi się tu zjawić, by sprawdzić, co się dzieje. Poprzednim razem przecież wpadł, kiedy go coś zaniepokoiło. Tylko czy dzisiaj jej słucha?

- Przyszłaś tu ścieżką przez las?

Źrenice Nicole zwęziły się.

- Skąd wiesz?

- Do spodni przyczepiła ci się gałązka.

Dziewczyna rzuciła okiem na wskazane miejsce.

- Rzeczywiście.

- Do Amber też przyszłaś leśną ścieżką?

Na wargach Nicole pojawił się słaby uśmiech.

- Nasze domy są od siebie bardzo oddalone, jak się idzie drogą. Ale przez las to tylko pół mili.

- Bardzo sprytnie. Amber się nie zdziwiła, że przychodzisz tak późno, bez samochodu. To musiała przecież być już... chyba jedenasta, prawda?

- Było wpół do jedenastej. Amber wcale się nie zdziwiła, no, może trochę, ale jej powiedziałam, że samochód mi się zepsuł niedaleko jej domu i muszę zadzwonić.

Julia próbowała nie wyobrażać sobie tej sceny, ale sugestywny obraz pojawił się nieproszony.

- Potem zapytałam, czy ma coś do picia, bo strasznie się zgrzałam, idąc przez las. Otworzyła butelkę wody mineralnej i nalała do szklanek.

- A ty wsypałaś jej narkotyk?

Nicole skinęła głową.

Obraz Amber przyjmującej w swoim domu osobę, która przyszła ją zabić, miał w sobie coś makabrycznego.

- A potem to już poszło szybko...

Głos Nicole stał się obojętny, mechaniczny.

- Zaprowadziłam ją do łóżka i pomogłam się położyć.

Ledwo się poruszała, lała się przez ręce...

Julia uczepiła się myśli, że Amber była nieprzytomna i nie zaznała panicznego strachu; ta myśl sprawiła jej ulgę.

- Wyjęłaś pistolet z jej nocnego stolika i zastrzeliłaś ją, tak? - zapytała zdławionym głosem.

W oczach Nicole dostrzegła pustkę.

- Tak.

- I włożyłaś jej broń do ręki?

- Tak.

Muzyka umilkła; zegar wskazywał za trzy minuty dziesiątą. Trzy minuty i wszystko się skończy. Zabrzmiały pierwsze takty kolejnego utworu z płyty „najsłynniejszych utworów kryminalnych”.

- Potem musiałaś jeszcze posprzątać, umyć szklanki i tak dalej...

- Umyłam je i odstawiłam na miejsce, potem wytarłam wszystko, czego dotykałam.

Jakiś cień padł na twarz Nicole; coś jak gdyby przypomnienie błędu, który popełniła.

- Zrobiłam tylko jedno głupstwo...

- Jakie?

- Wróciłam do sypialni i wzięłam ten łańcuszek.

Łańcuszek? Jaki łańcuszek? O czym ona mówi?

Julia nagle przypomniała sobie słowa Bruce'a; niemal usłyszała jego nieprzyjemny, napastliwy głos: „Gdzie ten złoty łańcuszek, który jej dałem... „

- Jak tylko na mnie spojrzałaś, wtedy, w tym lustrze, od razu wiedziałam, że się domyśliłaś. Widziałaś go przecież u mnie w domu...

Głos Nicole dotarł do niej jak z bardzo daleka.

Spuściła oczy, żeby ukryć zdumienie. Nareszcie zrozumiała. Nicole pomyliła się; tym razem naprawdę popełniła błąd. Julia w jej domu nie widziała żadnego łańcuszka. Zbyt była zaaferowana, żeby się przyglądać ozdobom leżącym na kuchennym stole. Owszem, teraz sobie przypominała: były tam kolczyki, jakieś spinki, bransoletka, może i łańcuszek z breloczkiem...

- Dlaczego to wzięłaś, Nicole? - zapytała spokojnie.

- Nie wiem, z głupoty.

Lufa rewolweru obniżyła się; celowała teraz w kolana Julii.

- Chodziło ci o ten napis?

Nicole otrząsnęła się; lufa wróciła na swoje poprzednie miejsce.

- Jaki napis?

- „Jedynej kobiecie, którą kocham”.

Wyraz twarzy Nicole zdradził jej, że trafiła w sedno.

- Czy on naprawdę kochał tylko Amber? - spytała łagodnie.

- Stale tam chodził, mówił, że idzie porozmawiać o rozwodzie, aleja wiedziałam... Stale do niej chodził...

- Głos Nicole rwał się, jej pierś falowała.

- Myślałaś, że nigdy od niej nie odejdzie?

Oczy Nicole wypełniło cierpienie.

- Dlatego ją zabiłaś?

Niemal jej współczuła. Oto do czego może człowieka doprowadzić miłość.

Ale to nie była miłość, to była groźna choroba, obsesja, która niszczy ludzkie istnienia.

- Myślałam, że jak ona zniknie, to on wreszcie mnie zauważy, zobaczy, że zawsze przy nim jestem, bo go kocham.

- Przecież jesteście razem.

- Tak jak mu wygodnie.

- Myślisz, że chodzi mu tylko o seks?

Nicole niechętnie skinęła głową.

- I o rozładowanie frustracji?

- On... on mnie nie bije. - Nicole jakby się uśmiechnęła. - Może popchnął mnie raz czy dwa, ale nigdy mnie nie uderzył. On wie, że Chris by mu nie darował. Mój brat zna różnych niebezpiecznych ludzi.

- Bruce wie, że Chris handluje narkotykami?

- Bruce wie wszystko.

- I to, że zabiłaś Amber?

Rewolwer w dłoni Nicole niebezpiecznie zadrżał.

- Powiedziałam mu, że to nie ja, ale on chyba wie, nie jest głupi. Musi się domyślać, przecież mamy wspólne alibi.

Julia nie wszystko rozumiała. Jakoś nie bardzo miała ochotę wierzyć, że Bruce podejrzewa Nicole. Znała go na tyle, by wiedzieć, że gdyby rzeczywiście uważał, że to zrobiła, ani jej brat, ani jego koledzy nie powstrzymaliby go przed wymierzeniem kary albo pójściem na policję. Chyba że...

Chyba że kryjąc Nicole, kryje samego siebie.

- Co ty o nim wiesz? W co on jest zamieszany?

Nicole milczała. Jakby nagle przebudzona, powiodła wzrokiem w stronę zegara.

- Już dziesiąta - odezwała się. - Powinnaś kończyć.

Julia zrobiła nieokreślony ruch ręką.

- Zaraz kończę, ale porozmawiajmy jeszcze chwilę.

- Nie ma o czym mówić. Sprawa jest jasna. Tylko ty jedna wiesz, że byłam u Amber tamtej nocy, i taki ktoś nie jest mi potrzebny.

- Przecież nie mam żadnych dowodów. Weź ten przeklęty łańcuszek i wrzuć go do wody. Nie będzie żadnych śladów.

- Wystarczy, że ty wiesz. Będziesz o tym gadać.

- Nie. Mogę ci przyrzec, nie powiem nikomu słowa.

Nicole przez chwilę się zastanawiała, a potem przecząco pokręciła głową.

- Nie wierzę ci. Kończ już, powiedziałam.

Julia ze ściśniętym sercem zbliżyła usta do mikrofonu.

- Chciałam się z państwem pożegnać. Było mi bardzo miło. - Gdyby tylko mogła wykrztusić to jedno jedyne słowo: „Na pomoc!” Chłodny dotyk lufy skutecznie ją jednak od tego odwiódł.

- Dobranoc, Harmony - powiedziała tylko.

Nicole niecierpliwym ruchem wyłączyła mikrofon.

- Wystarczy, idziemy.

- Dokąd?

- Na spacer.

Julia z wolna zaczęła podnosić się z krzesła i wtedy usłyszały dźwięk wjeżdżającego na podjazd samochodu. Nicole zaklęła.

Julia poznała samochód Bena. Przymknęła oczy i wydała głębokie westchnienie ulgi. Ben zrozumiał, że jest w niebezpieczeństwie i przybywa na pomoc. Ben...

W tej samej chwili ogarnęło ją przerażenie na myśl o tym, co mu grozi.

- Szybko! - Nicole popchnęła ją w stronę drzwi.

Było jednak za późno; gdyby teraz wyszły przed dom, znalazłyby się wprost w świetle reflektorów.

- Spław go, rób, co chcesz, ale masz go spławić. Jeśli zrobisz jakiś numer, strzelam.

Usłyszała znajome kroki na podjeździe, a potem na schodach. Po chwili Ben pukał już do drzwi.

- Julia! To ja.

Nicole wsunęła jej lufę pod żebro.

- Idź tam i pogadaj z nim. Tylko pamiętaj: jedno nieostrożne słowo i zastrzelę cię. Zastrzelę was oboje.

Przekręciła wyłącznik i studio pogrążyło się w ciemności. Julia ostrożnie podeszła do drzwi i stanęła twarzą w twarz z Benem. Nagle zrozumiała, że jeśli teraz umrze, Ben nigdy nie dowie się, kim dla niej był.

Uchyliła drzwi.

- Słucham?

Spojrzał na nią niepewnie.

- Przyjechałem tak nieoczekiwanie, bo... - Urwał i jakby się nad czymś zastanawiał. - Dzwoniłem, ale stale było zajęte. Myślałem...

- Miałam dziś mnóstwo telefonów od słuchaczy.

Spojrzał ponad jej ramieniem w kierunku ciemnego studia.

- Mogę wejść?

- To nie jest najlepszy pomysł. Ja...

Tak strasznie chciała, by został, ale nie mogła go narażać. Wiedziała, że Nicole jest zdecydowana na wszystko.

- Jestem strasznie zmęczona. Przepraszam, zadzwonię do ciebie jutro.

Chciała zamknąć drzwi, ale Ben przytrzymał je ręką.

- Nie mogę czekać do jutra - oświadczył i wszedł do środka. - Dużo myślałem o tym, co powiedziałaś, i...

Rozpaczliwie próbowała zagrodzić mu drogę.

- Nie teraz, Ben...

- Owszem, teraz!

Odsunął ją energicznie, wszedł do studia, zapalił światło i... ujrzał Nicole z wycelowaną w siebie bronią.

Z całej ich trójki to ona właśnie była najbardziej przerażona. Stała tak niczym parodia telewizyjnego rewolwerowca, na ugiętych nogach, drżącymi rękami ściskając broń.

- O Boże... O Boże... - szeptała do siebie.

Sytuacja wyraźnie ją przerosła i teraz nie miała pojęcia, co robić. Ben natomiast nie wahał się ani przez chwilę.

Błyskawicznym ruchem wepchnął Julię za swoje plecy, chroniąc ją własnym ciałem.

- Uciekaj - szepnął. - Klucze są w stacyjce.

- Nie ruszać się! - krzyknęła Nicole piskliwym głosem. - Zastrzelę was oboje/

Drżała na całym ciele. Julia wiedziała, że dziewczyna w każdej chwili może spełnić swoją groźbę.

- Uspokój się, Nicole - rzekł łagodnym głosem Ben.

- Przecież sama wiesz, że nikogo nie chcesz zastrzelić.

Dziewczyna postąpiła krok do tyłu.

- Nie ruszaj się - syknęła. - Jeszcze jeden ruch...

Ben spojrzał na nią z wyraźnym współczuciem.

- Spójrz na siebie, Nicky. Cała drżysz, jesteś blada jak ściana.

Postąpił krok w jej stronę.

- Ben, nie rób tego - szepnęła Julia błagalnym tonem.

- W porządku. Nicole jest mądrą dziewczyną i nie popełni żadnego głupstwa.

Jednak popełniła głupstwo. Kula przeszła tuż obok głowy Bena i utkwiła we framudze drzwi.

- Julia!

- Nic mi nie jest.

Spojrzenie Bena stało się ostre, hipnotyzujące.

- Oddaj broń, Nicole, nie wygłupiaj się.

Dziewczyna parsknęła nerwowym śmiechem.

- Nie mam już nic do stracenia. Co za różnica, czy będę siedzieć dwa lata czy pięćdziesiąt. I tak nikt na mnie nie będzie czekał. A tak, może mam jeszcze jakąś szansę...

Jej twarz rozjaśniła się.

- Mogę zadzwonić do brata, ukryje mnie gdzieś. Zanim zaczną was szukać, będę już daleko.

Wyglądała jak dziecko, które rozpaczliwie próbuje wzbudzić w sobie nadzieję.

- Brat chyba nie będzie mógł ci pomóc - oznajmił Ben spokojnym głosem. - Dziś po południu został aresztowany.

Nicole jęknęła.

- Co?

- To, co słyszałaś. Wygląda na to, że tylko ty sama możesz sobie pomóc.

Rozczarowanie jakby nagle odjęło jej wszystkie siły. Zrobiła niepewny krok do przodu i zachwiała się. Ben runął ku niej, jednocześnie z całej siły odpychając Julię.

- Uciekaj!

Julia zatoczyła się na półki z taśmami i albumami. Czy on nie rozumie, że ona nigdy nie ucieknie, nigdy go nie zostawi?

- Uciekaj!

Ben upadł wraz z Nicole na ziemię i w tej samej chwili huknął strzał.

- Julia! Uciekaj! - jęknął Ben.

Rzuciła się ku niemu, nie wiedząc, co robić i jak mu pomóc. Rozległ się kolejny strzał i Ben zwinął się z bólu. Julia ujrzała krew sączącą się z jego rozerwanej koszuli.

Poczuła, jak ogarnia ją dzika, zwierzęca wściekłość. Rozejrzała się z furią po pokoju. Jej wzrok padł na ciężki, metalowy mikrofon; chwyciła go i podeszła do Nicole.

Ale Nicole tylko na to czekała; klęczała na podłodze z bronią gotową do strzału.

- Zostaw to - rzekła rozkazującym głosem.

Julia nie zamierzała jej słuchać. Ben leżał, zwijając się z bólu i brocząc obficie krwią. Nie zamierzała słuchać niczego i nikogo. Musi unieszkodliwić Nicole, w przeciwnym razie Ben zginie. Miała tylko jedno wyjście.

Zbliżyła się i z całej siły uderzyła Nicole w nadgarstek. Broń upadła na podłogę. Gdy Julia schyliła się, by ją podnieść, Nicole z całej siły kopnęła ją w żebra. Julia straciła z bólu oddech, pokój wokół niej zawirował.

Nie wolno mi zemdleć, nie wolno. Jeśli stracę przytomność, Ben zginie.

Uklękła, dłonią szukając rewolweru. Nicole jednak była szybsza. Jej palce jak szpony zacisnęły się na rękojeści.

- Zostaw to, ręce do góry!

Ten rozkazujący głos nie mógł należeć do Bena. Ben właśnie stracił przytomność i leżał bez ruchu. W drzwiach stał Charlie Slocum ze służbową bronią w ręku.

- Wszystko skończone, Nicole - rzekł. - Wszystko skończone.

15

Tej samej nocy Julia opuściła wyspę sanitarnym helikopterem, który przybył zabrać Bena do szpitala w Providence. Światła wyspy oddalały się szybko, pozostając w dole, ale nie widziała tego i nie słyszała warkotu silnika. Oczy miała wpatrzone w Bena, uszy wsłuchane w jego urywany oddech. Podczas gdy lekarze walczyli o jego życie, nie wypuszczała jego dłoni z rąk, przemawiając do niego i mówiąc mu, że nie może umrzeć, bo ona go kocha.

Potem wylądowali na dachu szpitala; Bena natychmiast zawieziono na salę operacyjną, a ją umieszczono w poczekalni, gdzie następne trzy godziny spędziła na czuwaniu i modlitwie. Na szczęście, był z nią jeden z ludzi Charliego, więc nie była tak beznadziejnie sama.

Modliła się o ratunek dla Bena, płakała, rozmyślała i robiła rozmaite postanowienia, owładnięta jedną tylko, banalną myślą, że człowiek nigdy nie docenia tego, co ma, zanim tego nie utraci.

Nad ranem zjawił się Charlie. Nie mógł przylecieć wcześniej, bo musiał przesłuchać Nicole. Pocałował Julię w policzek i mocno ją przytulił.

- Strasznie się boję, Charlie...

Otarł jej łzy z policzków.

- Wiem, ale wszystko będzie dobrze. On z tego wyjdzie, to mocny facet. Tacy tak szybko nie umierają.

Bardzo chciałaby uwierzyć w słowa Charliego bez zastrzeżeń, ale paniczny lęk nie ustępował łatwo. Charlie spojrzał na siedzącego obok policjanta.

- Bill, możesz iść napić się kawy. Dobrze ci zrobi.

Policjant uśmiechnął się, wstał i odszedł.

Charlie spoczął na zwolnionym przez niego miejscu. Julia usiadła obok niego. Przez chwilę milczała.

- Jestem taka głupia... - powiedziała wreszcie - taka beznadziejnie głupia, Charlie.

Spojrzał na nią, unosząc jedną brew.

- A to dlaczego?

- Wszystko robię nie tak. Pędzę gdzieś, szukam czegoś, sama nie wiem po co i dlaczego, zmieniam prace, miejsca zamieszkania...

- Przecież każda twoja kolejna praca jest coraz lepsza i ty też jesteś coraz lepsza w tym, co robisz.

Przytaknęła.

- Tak, ale mogłabym się doskonalić zawodowo również w jednym miejscu.

Charlie pokiwał głową.

- Dziwny moment sobie znalazłaś na rozmowy o pracy, kochanie.

- Ja nie mówię tylko o pracy, mówię o wszystkim, o życiu, o ludziach...

- A może doszłaś przy okazji do jakiegoś wniosku?

- Tak. Jestem po prostu do niczego.

Charlie wzruszył ramionami.

- Chyba trochę przesadzasz.

Uniosła na niego oczy.

- Odkąd pamiętam, zawsze lubiłam być sama. Nie dopuszczałam ludzi do siebie, bo nikomu nie ufałam.

Trzymałam wszystkich z daleka od siebie i bałam się zaangażować.

- Mylisz się. Miałaś wielu przyjaciół. Sam znam ludzi, z którymi byłaś bardzo blisko. Jeden z nich siedzi tu teraz przy tobie.

- Wiem, ale...

- Lubisz ludzi i potrzebujesz ich. Nie możesz tylko uwierzyć, że oni cię kochają.

Spojrzała na niego z bezgranicznym zdumieniem.

- Skąd... skąd ty to wszystko wiesz?

- Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam.

Uśmiechnęła się.

- Jesteś bardzo mądrym człowiekiem, Charlie, i dobrze o tym wiesz.

- A co to wszystko ma wspólnego z Benem?

Sięgnęła do torebki po czystą chusteczkę.

- Właśnie w tym przypadku okazałam się prawdziwą idiotką. Ben dzisiaj w nocy ryzykował dla mnie życie.

Szkoda, że go nie widziałeś. Rzucił się na Nicole, jakby zupełnie się nie bał. Jakby nie widział broni. Myślał tylko o tym, żeby mnie ratować.

- To się nazywa miłość, kochanie.

- Wiem, ale ty nie wiesz, że ja tę jego miłość odrzuciłam. Dlatego mówię, że jestem głupia.

Charlie objął ją i mocno przytulił.

- Wszystko będzie dobrze. On z tego wyjdzie, zobaczysz.

- Może...

Westchnęła i wtuliła się w Charliego. Wcale nie była tego taka pewna. Gdyby teraz Ben, wyzdrowiawszy, nie chciał z nią mieć nic wspólnego, zrozumiałaby to. Przecież nie jest znowu tak nadzwyczajna, by oddać za nią wszystko, zdrowie, życie...

Zza szklanych drzwi z napisem: „Prosimy nie wchodzić” wyszedł młody chirurg w zielonym stroju.

- Pani Julia Lewis?

Wstała, czując, że serca w niej zamiera.

- Tak, to ja.

- Nazywam się Flynn i jestem jednym z lekarzy, którzy operowali pani przyjaciela.

- Tak, słucham?

- Operacja się udała.

To nie była zadowalająca odpowiedź na jej pytanie.

- Jak on się czuje? Rany są bardzo groźne? - Charlie wstał również i pytająco spojrzał na lekarza.

- Było lepiej, niż myśleliśmy. Kula przeszła tuż obok serca i utknęła w lewym płucu.

- A co z postrzałem w nogę?

- Stracił dużo krwi, ale kość jest nie naruszona.

Julia odetchnęła.

- To znaczy, że będzie całkiem zdrowy?

- Tak. - Uśmiechnął się lekarz. - Będzie zupełnie zdrowy.

- Mogę do niego pójść? - spytała z wahaniem.

- Jeszcze się nie obudził, ale może pani do niego na chwilę zajrzeć.

Poszła na oddział pooperacyjny, przez całą drogę powtarzając sobie, że musi być przygotowana na okropny widok. Widywała już bardzo chorych ludzi i spodziewała się odczłowieczającej plątaniny plastikowych rurek i aparatów. Kiedy jednak ujrzała Bena, zrozumiała, że wygląd i otoczenie nie jest ważne: miała przed sobą mężczyznę swojego życia i tylko to się liczyło.

Pocałowała go w czoło, odgarnęła włosy i powiedziała, jak bardzo go kocha. Potem do pokoju wszedł lekarz i Charlie, i obaj przekonali ją, że powinna wracać do domu, by trochę odpocząć. Benowi już nic nie grozi. Zawiadomiono też jego rodzinę, która ma niedługo przyjechać. Ben nie będzie sam.

Dopiero kiedy niewielki samolot wzbił się w powietrze, biorąc kierunek na Harmony, Julia i Charlie zaczęli rozmawiać o Nicole i wydarzeniach poprzedniej nocy.

- Teraz sobie coś przypomniałam - rzekła Julia, przekrzykując hałas silnika. - Ben wspomniał o aresztowaniu Chrisa. Jak to było?

- Zaraz ci powiem. Ten facet, którego oskarżono o gwałt, zeznał, że Chris też był w to zamieszany. Policja z Providence przymknęła go, a w jego mieszkaniu znaleziono pięć kilogramów marihuany i niezły zapas prochów.

- Wiedzą już, że dostarczył narkotyku, który posłużył do popełnienia zbrodni?

- Oczywiście. Od trzech dni jestem z nimi w stałym kontakcie, pomaga mi ten młody policjant, Scott Bowen.

Będzie z niego znakomity gliniarz.

- Muszę przyznać, że zaskoczyłeś mnie. Jesteś naprawdę niesamowity, Charlie.

Mrugnął okiem.

- Może mam powody.

Powiedział jej też, że Bruce Davoll od pewnego czasu trudnił się handlem narkotykami. Policja znalazła w mieszkaniu Chrisa notatnik, w którym między innymi notował transakcje zawierane z Bruce'em.

- To dlatego nie doniósł na Nicole! - zawołała Julia.

- Trzymała go w garści!

- Można powiedzieć, że jedno drugie trzymało w garści.

- Aresztowaliście go?

- Tak, zaraz dziś w nocy.

Pozostał jeszcze tylko kochanek Amber, Jeff Parker.

- Wynika z tego, że on nie miał nic wspólnego z morderstwem? - zapytała Julia.

Charlie pokręcił głową.

- Nie. Jeff Parker nie jest mordercą, jest jedynie niewiernym mężem. Zdradzał żonę nie tylko z Amber. Kiedy się zorientował, że go podejrzewam o morderstwo, przyszedł do mnie i wszystko mi wyśpiewał. Tego wieczoru, kiedy zabito Amber, był u swojej nowej kochanki.

- Stąd ta cała historia o złapanej gumie, i tak dalej.

- Właśnie. Zresztą teraz Parker będzie miał ciężkie życie. Zrobił się szum i żona o wszystkim się dowiedziała.

Podobno ma teraz piekło w domu. Jakoś dziwnie mu nie współczuję, zasłużył sobie na to. Jest dorosłym facetem i powinien wiedzieć, co robi. Zresztą opuścił Amber w najtrudniejszej chwili.

Zapatrzyli się w ciemne niebo; pod nimi był równie mroczny ocean.

- Chciałam cię jeszcze o coś zapytać, Charlie, i to już będzie moje ostatnie pytanie. Skąd wiedziałeś, że potrzebuję pomocy? Jak to się stało, że zjawiłeś się u mnie dokładnie w chwili, kiedy cię potrzebowałam?

Rzucił na nią okiem i wzruszył ramionami.

- Też pytanie! Wiesz, ile osób dzwoniło na posterunek, żeby powiedzieć, że się o ciebie boją, bo coś niedobrego się u ciebie dzieje?

- Naprawdę?

- Mówili, że masz taki dziwny głos, że puszczasz jakieś starocie, że nie zgasiłaś światełka na maszcie, że...

Julia złapała się za głowę.

- Nie zgasiłam go? O Boże! Rzeczywiście!

Harmony była teraz ciemną plamą na tle nieco jaśniejszego morza. Gdzieniegdzie migotały światła: jedno z nich było czerwone. Julia spojrzała na nie i uśmiechnęła się. Po raz pierwszy w życiu naprawdę miała wrażenie, że wraca do domu.

Nazajutrz w domu Cathryn panowała atmosfera w niczym nie przypominająca zwykłego koleżeńskiego spotkania. Julia zjawiła się ostatnia. W ciągu tych kilku godzin, które przespała, cała wyspa dowiedziała się już o jej niezwykłych perypetiach. Kiedy tylko podjechała pod dom przyjaciółki, wszyscy rzucili się w jej stronę, zasypując ją pytaniami. Musiała opowiedzieć im wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.

Raz po raz ze współczuciem spoglądała na Jake'a Normandina. On nie ponosi przecież żadnej odpowiedzialności za wyczyny rodzeństwa.

Po zaspokojeniu ciekawości goście rozproszyli się po ogrodzie, od czasu do czasu podchodząc do stołu, zastawionego smakołykami przygotowanymi przez Cathryn. Zaczęły się wspomnienia i rozmowy o teraźniejszości; ktoś zaczął robić zdjęcia.

Julia z ożywieniem podeszła do Lauren DeStefano. Lauren była typową „kobietą sukcesu”; tak jak planowała, zrobiła karierę i świetnie jej się powodziło. Od jedenastu lat jej noga nie stanęła na Harmony.

- Kiedy stąd wyjeżdżałam - powiedziała do Julii w swój zwykły ironiczny sposób - przyrzekłam sobie, że nigdy, za żadne skarby świata, tu nie wrócę. Przyjechałam na naszą wysepkę tylko po to, żeby cię zobaczyć. Nigdy bym sobie nie darowała, że straciłam taką okazję.

Następnie Julia porozmawiała z Sethem Connorem i jego żoną, którzy przylecieli na spotkanie z New Haven. Seth pracował w szkole jako nauczyciel angielskiego. Później zamieniła kilka słów z Mikiem Fearingiem i bliźniakami O'Banyon, których widziała już na pogrzebie, ale nie mieli okazji porozmawiać. Pogadała też z Barrym Devine'em, który odchodził właśnie z lotnictwa wojskowego i miał teraz zamiar latać na liniach pasażerskich.

Nalała sobie kolejny kubek kawy i zamyśliła się; zamyślenie przerwała cisza, która nagle zapadła. Jake Normandin stał na środku trawnika i zamierzał coś powiedzieć. Zrobił to jak wszystko, co robił, po prostu i szczerze.

- Wszystkich przepraszam za to, co zrobiła moja siostra. Jest mi strasznie przykro - oznajmił i rozejrzał się po otaczających go twarzach.

Julia podeszła i pocałowała go w policzek.

- Tak się cieszę, że jednak przyszedłeś. Teraz już są wszyscy... - jej oczy pociemniały - z wyjątkiem Amber.

- Moglibyśmy chyba... - chrząknęła Lauren - wybrać się kiedyś do niej na cmentarz.

Cathryn natychmiast przejęła sprawy w swoje ręce.

- W takim razie chodźmy zaraz.

Zatrzymali się nad szarym kamieniem. Cathryn położyła na grobie bukiet jesiennych chryzantem i cofnęła się, żeby stanąć w kręgu wraz z innymi.

- Nie przygotowałam żadnego oficjalnego przemówienia. Pomodlimy się za nią po cichu i każdy sam powie w myślach, co mu się wydaje najstosowniejsze.

Spuścili głowy, poruszyli wargami, wzięli się za ręce.

Julia spojrzała na szary kamień i przypomniała sobie swoją pierwszą wizytę przy grobie Amber. Stała tu wtedy targana gniewem i zgnębiona bezradnością. Teraz w jej sercu panował dziwny spokój. Dług został spłacony, sprawiedliwości stanie się zadość. Wiedziała już, jak i dlaczego zginęła jej przyjaciółka i na swój sposób przyczyniła się do ujęcia sprawcy.

To jednak nie przywróci życia Amber. Ból po jej stracie pozostanie na zawsze. Ból i wiedza, że nic nie jest dane raz na zawsze i że wszystko w każdej chwili można utracić.

Modlitwy ucichły i przyjaciele zaczęli oddalać się od grobu. Julia spojrzała na zegarek. Ciekawe, co teraz robi Ben?

Cathryn natychmiast zrozumiała jej gest.

- Myślisz o nim? - zapytała cicho.

Julia skinęła głową.

- Chcesz do niego pojechać?

Julia nie odpowiedziała; zresztą Cathryn wcale jej o nic nie pytała, stwierdziła tylko oczywisty fakt.

- Nie wiem, czy wypada. Tak starannie przygotowałaś to nasze spotkanie, nie chciałabym ci go popsuć - rzekła z wahaniem w głosie.

Cathryn poklepała ją po ramieniu.

- Niczym się nie przejmuj, tylko do niego leć.

- Nie bardzo mogę. Muszę się jeszcze spakować przed jutrzejszym wyjazdem.

- Przecież ty nigdzie nie wyjedziesz i doskonale o tym wiesz - oznajmiła spokojnie Cathryn. - Ani jutro, ani nigdy.

Julia spuściła oczy, obcasem buta grzebiąc w ziemi.

- Chyba zostanę kilka dni dłużej, żeby zobaczyć, jak on się czuje.

- O czym mówicie? - Lauren podeszła do nich i stała teraz, przenosząc pytający wzrok z Julii na Cathryn i z powrotem.

- Julia nie wie, czy nie obrazi naszego małego zgromadzenia, jeśli się wymknie i pojedzie odwiedzić swojego księcia w jego zamku.

- Kochanie - rzekła Lauren protekcjonalnym tonem - posłuchaj naszej drogiej Cathryn. To kobieta doświadczona i wie, co mówi.

- Ale on wcale nie jest moim księciem. Po tym, co przeze mnie wycierpiał, na pewno nawet nie zechce na mnie spojrzeć. Pewnie mnie znienawidził.

Wtedy podszedł do nich Mike Fearing.

- Mówicie o Benie? Ten facet za nią szaleje.

Julia zaczerwieniła się jak piwonia.

Bliźnięta też dorzuciły swoje trzy grosze.

- Jak za tobą szaleje, to o co chodzi? Leć i pogadaj z nim.

Lauren skrzywiła się z niesmakiem.

- Jak długo można tak marudzić?! Robisz się nudna, moja droga.

- Wygląda na to - dodał Mike - że ona dobrowolnie nas nie opuści. Chyba musimy jej pomóc.

- Jedziemy wszyscy na lotnisko! - krzyknął Tyler. - Na lotnisko, chłopaki!

Julia roześmiała się. Wszystko nagle stało się łatwe i zwyczajne. Wpadli na chwilę do jej domu, żeby mogła zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, i trzema samochodami ruszyli na lotnisko Harmony, gdzie dopilnowali, by kupiła bilet do Providence, a potem długo stali i machali rękami na pożegnanie.

Samolot wzbił się w błękitne niebo i Julia spojrzała w słońce, uśmiechając się do swoich myśli.

Pod drzwiami szpitalnego pokoju cała odwaga ją opuściła. Dochodzące ze środka głosy świadczyły o tym, że przy łożu chorego zebrała się cała rodzina.

Spojrzała na bukiet czerwonych róż, które kupiła w przyszpitalnej kwiaciarni i poczuła, że jest tu nie na miejscu. Jak Ben ma ją przedstawić rodzicom? Jako kobietę, dla której zaryzykował wszystko, by mogła sobie dalej wieść swoje samolubne, bezużyteczne życie? Jako kogoś, kto odrzucił jego miłość? Kogoś, kto mu nie ufał i obrażał swoimi podejrzeniami? Na pewno będą zachwyceni, że mogą ją poznać.

Nie, Ben wcale jej nie przedstawi. W ogóle nie wpuści jej do pokoju. Po co ona tu właściwie przyszła?

Zerknęła w stronę windy, ogarnięta chęcią natychmiastowej ucieczki. Wystarczy jeden krok i będzie bezpieczna.

- Nie! Tym razem nie! Żadnych uników!

Zapukała i z uniesioną głową weszła do pokoju Bena.

Siedział w fotelu ubrany w ciemny szlafrok, śmiejąc się i żartując z rodziną. Wyglądał cudownie! Oczy mu błyszczały, na twarz wróciły rumieńce. Julia nigdy nie czuła takiej ulgi... i tak wielkiej miłości.

Gdy spojrzał w stronę drzwi, uśmiech na jego wargach zamarł. Wszyscy obecni odwrócili w jej stronę głowy. Zapadła cisza. Julia na uginających się nogach weszła do środka.

- To jest Julia - oznajmił Ben zupełnie zwyczajnym głosem. - Moglibyście na chwilę zostawić nas samych?

Zachowanie jego bliskich świadczyło o tym, że wiedzą o niej wszystko. Wyszli, nic nie mówiąc i zamykając za sobą drzwi.

Julia i Ben patrzyli sobie w oczy. Kiedy się odezwali, uczynili to jednocześnie:

- Tak bardzo mi przykro, przepraszam...

Znowu zapadła cisza.

- Za co przepraszasz? - zapytał w końcu. - Przecież to moja wina.

- Twoja? Jak to?

- Zachowałem się ubiegłej nocy zupełnie nieodpowiedzialnie. Naraziłem nas oboje.

Julia wybuchnęła nerwowym śmiechem.

- Ty? Nieodpowiedzialnie? Jesteś najodważniejszym człowiekiem na świecie! To ja jestem wszystkiemu winna i za wszystko bardzo cię przepraszam. Wcale się nie zdziwię, jeśli nie będziesz chciał już ze mną mieć nic wspólnego, ale proszę, jeśli możesz, zastanów się jeszcze.

- Już się zastanowiłem i zamierzam ci oświadczyć, że przenoszę się do ciebie na zachodnie wybrzeże, ponieważ to właśnie uważam za jedynie słuszne rozwiązanie.

- O czym ty mówisz?

Uśmiechnął się z absolutną pewnością siebie.

- Popełniłem błąd, obarczając ciebie całą odpowiedzialnością za nasze przyszłe życie. Nie miałem prawa wymagać, żebyś dla mnie cokolwiek poświęcała. Ja mogę pracować wszędzie, to będzie dla mnie po prostu nowe wyzwanie. Ty jesteś związana z Los Angeles i nie możesz rzucić pracy. Dlatego...

- Masz przecież swoje wymarzone pismo, kochasz tę wyspę...

- Tak, ale ciebie kocham bardziej.

Chciała coś dodać, ale jego ostatnie słowa całkiem zbiły ją z tropu.

- Co ty powiedziałeś?

Ben z trudem powstał z fotela, przenosząc cały ciężar ciała na lewą nogę, i głęboko odetchnął.

- Powiedziałem, że cię kocham i jeśli stąd wyjedziesz, pojadę z tobą.

Patrzyła na niego jak zaczarowana, nie wierząc, że naprawdę słyszy te słowa. Przecież on jest zupełnie nadzwyczajny! Jego szlachetność i wielkoduszność nie mają granic! Nigdy się nie spodziewała, że ktoś może być zdolny do podobnego poświęcenia.

Chciała mu powiedzieć, jak bardzo go kocha, ale nie mogła wykrztusić słowa. Łzy dławiły ją w gardle.

- Doskonale rozumiem - mówił Ben - że boisz się zaangażować, ale daj mi szansę. Daj szansę nam obojgu.

Pozwól mi z tobą jechać.

Julia przełknęła łzy. On się boi, że ona odrzuci jego propozycję, boi się, że nie będzie chciała spróbować.

- Głupi jesteś, okropnie głupi. - Roześmiała się i objęła go za szyję. - Oczywiście, że dam nam obojgu szansę.

Ale wcale nie musisz nigdzie wyjeżdżać. Zamierzam dać szansę również tej wyspie.

- Czy to znaczy, że...

- To znaczy, że zostaję tu z tobą, o ile oczywiście tego chcesz.

- To ty jesteś okropnie głupia. - W jego wzroku dostrzegła ogromną czułość. - Powiem ci tylko, że jeśli nie uda nam się tutaj, natychmiast się przeprowadzimy w inne miejsce.

Usta Julii zadrżały; uśmiechnęła się.

- Zgoda.

Ben schylił się i pocałował ją.

- Jak ty się właściwie czujesz? - zapytała.

- Cudownie - odparł rozmarzony i zaraz dodał: - Masz na myśli moje rany? Trochę pobolewa, ale lekarz obiecuje, że będę żył.

Mimo że powiedział to żartobliwym głosem, twarz Julii spochmurniała.

- Boże, myślałam, że cię stracę... Przyrzeknij, że już nigdy, przenigdy tak mnie nie przestraszysz!

- Słowo honoru.

Stali tak, trzymając się w objęciach, aż do chwili, kiedy pielęgniarka zajrzała do pokoju i zapytała, czy rodzina chorego może do niego zajrzeć, bo trochę się już niepokoi.

Ben zerknął na Julię.

- Jesteś gotowa na spotkanie z moją rodziną?

Julia głęboko odetchnęła.

- Dobra, niech wejdą.

Epilog

Julia delikatnie poruszyła dłonią, poprawiając rękaw ślubnej sukni, i ułożyła welon, który Cathryn, w zastępstwie matki, przypięła jej do włosów. Przez otwarte okna sypialni Charliego Slocuma wpadało ciepłe wiosenne słońce i zapach krokusów. W oddali widniały wzgórza Harmony pokryte białym kwieciem kwitnących drzew.

Zapięła ostatni guzik i odwróciła się, żeby przyjaciółka mogła ją obejrzeć.

W oczach Cathryn zobaczyła łzy.

- Wyglądasz... jak księżniczka z bajki!

Julia z nieśmiałym uśmiechem spojrzała w lustro i zaniemówiła. Nigdy jeszcze nie była tak piękna - piękna, spokojna i pewna siebie. Wiedziała, że postępuje słusznie, a wspólne życie, jej i Bena, będzie życiem pełnym satysfakcji i szczęścia.

Mieszkała już teraz na Harmony od pół roku. Ben nie chciał jej ponaglać i dawał pełną swobodę wyboru, gotów w każdej chwili podążyć za nią, gdyby wynikła taka potrzeba. Czekali długo i czekali cierpliwie, aż doszli do wniosku, że dojrzeli do małżeństwa i mogą planować weselną uroczystość.

- Właściwie jesteśmy gotowe - oznajmiła Cathryn.

- Możemy iść.

W tej samej chwili do pokoju wtargnęła Lauren, druhna panny młodej, w zielonym kostiumie wspaniale pasującym do ognistorudych włosów. Cathryn spojrzała na nią z wyrzutem.

- Gdzie się podziewałaś?

- Ugrzęzłam w korku na naszej kochanej wyspie, gdzie moja noga miała już nigdy nie stanąć - wyjaśniła jak zwykle ironicznie Lauren. - A po drodze obejrzałam jeszcze pewną posiadłość do kupienia... Co tak na mnie patrzysz? Julio, wyglądasz jak anioł. Ten twój Ben pewnie się nie może doczekać, aż go zabierzesz wprost do nieba!

Cathryn z Julią wymieniły zdumione spojrzenia.

- Oglądałaś tutaj posiadłość? - wykrztusiła wreszcie Cathryn.

- A co? Ziemia to najlepsza lokata kapitału. Nie wiecie o tym, moje panie?

Lauren energicznym ruchem poprawiła maleńki bukiecik kwiatów wpięty we włosy.

- Już rozumiem, dlaczego wy z Benem kupiliście tę ruinę starego Fincha. To dobry interes.

- Potrzebny jest co prawda remont kapitalny - wtrąciła Julia - ale i tak jesteśmy zadowoleni z zakupu.

Preston Finch powrócił w listopadzie z podróży dookoła świata i postanowił, że wytworna siedziba jego małżonki jest znacznie właściwszym do zamieszkania miejscem niż stary, rozlatujący się dom obok radiowego masztu. Wystawił go na sprzedaż, a Julia i Ben nie wahali się ani chwili.

Julia cieszyła się zwłaszcza z tego, że Preston przy okazji przepisał na nią radiostację i była teraz jedynym właścicielem jedynego na wyspie radia.

Przedłużyła czas nadawania do czterech godzin i udostępniła czas antenowy prywatnym przedsiębiorcom, którzy za pomocą reklam sowicie zasilili pustą dotąd kasę radia.

Ktoś zapukał i po chwili do pokoju zajrzał Charlie.

- Czas iść do kościoła, Buziaczku. Jesteś gotowa?

- Prawie. Wejdź i sam zobacz.

Wszedł i niepewnie rozejrzał się po swojej sypialni, czasowo zamienionej na alkowę panny młodej. Julia obejrzała go sobie od stóp do głów.

- Ale ty jesteś przystojny - powiedziała z podziwem.

- Będę o tym pamiętała podczas tańców.

Charlie machnął ręką.

- Daj spokój, nie żartuj.

Nie tylko życie Julii uległo w ciągu ostatnich sześciu miesięcy kompletnej przemianie. Charlie, natychmiast po zakończeniu sprawy Amber, odszedł na emeryturę. Zegnano go bardzo uroczyście i z wielką pompą.

Żył teraz spokojnie, chodził na ryby i prowadził zajęcia z młodzieżą zgrupowaną wokół kościoła. Od czasu do czasu wygłaszał odczyty dla młodych policjantów, zapraszany przez nowego komendanta, młodego człowieka przysłanego z New Hampshire. Cathryn podała Julii bukiet.

- Idziemy. Jesteś gotowa?

Julia uśmiechnęła się promiennie.

- Po prostu nie mogę się doczekać, kiedy mnie wreszcie wydasz za mąż.

Kryjąc wzruszenie, Charlie otworzył drzwi i Julia przekroczyła próg.

Późnym wieczorem Ben przywiózł Julię do położonej na wzgórzach posiadłości należącej kiedyś do Prestona Fincha i poprowadził ją do domu. Szła powoli, wsparta na jego ramieniu, zaczepiając długim welonem o muszle na podjeździe, rozmarzona i szczęśliwa.

Gdy dotarli do drzwi, Ben wziął ją na ręce.

- Możesz mnie na chwilę postawić - szepnęła, tuląc się do niego. - Musisz przecież otworzyć drzwi.

Ben miał rozpięty kołnierzyk; marynarkę i krawat zostawił gdzieś na przyjęciu.

- Dam sobie radę. O, zobacz. - Ben schylił się, zachwiał, z trudem umieścił klucz w zamku i otworzył drzwi.

- Jesteś pijany, mój drogi.

- Chyba ma pani rację, pani Grant.

Wniósł ją do salonu o odrapanych ścianach i nierównym, skrzypiącym parkiecie, i nucąc „Zawsze będę kochał cię”, delikatnie postawił na ziemi. Przyjrzał jej się w srebrnej poświacie księżyca i nagle spoważniał.

- Jaka ty jesteś piękna... Bardzo cię kocham. - Patrzył na nią z tak wielkim uwielbieniem w oczach, że poczuła dziwną słabość. - Czasem myślę, że to wszystko tylko mi się śni i że zaraz się obudzę i...

- Nic nie mów. - Położyła mu palce na ustach. - Nic nie mów. Ja też bardzo cię kocham i nigdy stąd nie wyjadę.

Zawsze będę przy tobie.

Ucałował jej oczy.

- Piękny mieliśmy ślub - powiedziała - prawda?

- Piękny? Tego się nie da określić słowami.

Uśmiechnęli się do siebie, wspominając wydarzenia kilku ostatnich godzin.

Kościół był wypełniony po brzegi. Mieszkańcy wyspy przybyli tłumnie, żeby na własne oczy zobaczyć legendarną Julię i nie mniej słynnego Bena na ślubnym kobiercu. Rodzina Bena zjawiła się w komplecie; nie zabrakło również jego bostońskich przyjaciół. Rodzinę Bena Julia poznała już wcześniej, w szpitalu, a w Święto Dziękczynienia odwiedziła ją razem z Benem.

Sama uroczystość zaślubin odbyła się niesłychanie romantycznie; otaczało ich mnóstwo zapalonych świec, kwiatów, grały organy i śpiewał chór.

Na koniec, kiedy pastor wypowiedział sakramentalne „teraz możesz pocałować pannę młodą”, Ben natychmiast skorzystał z pozwolenia. Zrobił to tak gorliwie, że przez kościół przeszedł szmer podziwu i rozbawienia. Potem przy dźwiękach marsza weselnego państwo młodzi wyszli z kościoła, a na dziedzińcu zostali zasypani ziarnkami ryżu i płatkami róż.

Po krótkiej wizycie w zakładzie fotograficznym udali się do najlepszego hotelu na wyspie na przyjęcie weselne.

Siedzieli za ogromnym stołem z panoramicznym widokiem na ocean i wznosili toasty szampanem, a potem tańczyli do upadłego.

- Twoja rodzina potrafi się bawić - powiedziała Julia w pewnej chwili.

- Twoi przyjaciele też nie podpierają ścian.

- Są wspaniali, prawda? - zapytała, dumna z grona najbliższych sobie ludzi, którzy bez wyjątku zjawili się, by uczestniczyć w jej wielkim święcie.

- Zwłaszcza to, co przygotowała dla nas Lauren, było niesamowite.

Przyjęcie dobiegało już końca i państwo młodzi zbierali się do wyjścia, kiedy w niebo wystrzeliły nagle kolorowe fajerwerki. Race wzbijały się ze świstem, obsypując granatowe niebo garściami różnobarwnych gwiazd. Prezent ślubny od Lauren okazał się godnym zwieńczeniem wieczoru.

- Zawsze udaje taką praktyczną, zajętą tylko interesami i lokowaniem pieniędzy, a przecież to był najbardziej romantyczny gest, jaki można było zrobić.

Ben mocniej przytulił żonę do siebie.

- Dlaczego ona taka jest? Zawsze taka była?

- Nie. Zrobiła się taka dopiero później, ale to długa i niewesoła historia. Opowiem ci ją kiedyś. Dotyczy Camerona Hathawaya.

- Cama? Tego z marynarki?

- Cama z najbogatszej rodziny na wyspie - poprawiła z lekkim sarkazmem Julia. - Nie przyszedł na wesele.

- Mówił mi, że ma wcześniejsze zobowiązania. Co takiego się wydarzyło pomiędzy nim a Lauren?

- Opowiem ci kiedy indziej. - Julia zerknęła w stronę kuchni. - Jesteś głodny?

Mimo obficie zastawionych stołów państwo młodzi ledwo mieli czas coś skubnąć. Oczy Bena zaświeciły się.

- I to jak jeszcze...

Pocałował ją, i całował nieprzerwanie przez całą drogę, gdy niósł ją po schodach do sypialni.

Julia obudziła się w środku nocy z głębokiego snu bez marzeń sennych. Ben, uśpiony, leżał obok niej.

Wstała ostrożnie i cichutko podeszła do okna; delikatnym ruchem rozsunęła zasłony.

Była pełnia i okrągły złoty księżyc oświetlał wyspę. Wokół niego unosiła się szeroka świetlista aureola. Julia wiedziała, że to zjawisko ma na pewno jakąś naukową nazwę i można je logicznie wytłumaczyć. Nie obchodziło jej to jednak. Wolała w nim widzieć dar niebios i magiczną zapowiedź szczęśliwego losu.

Nagle w jej myślach pojawiła się Amber. Nie było jej na weselu. Najlepsza przyjaciółka Julii nie mogła być jej druhną. A tak pięknie wyglądałaby za stołem, pośród kwiatów, niby najpiękniejszy z nich złoty pąk. Tańczyłaby i śpiewała, tak jak tańczyła i śpiewała na swoim własnym weselu siedem lat temu...

Gdyby nie umarła, pomyślała nagle Julia, nigdy bym tu nie przyjechała, nie poznałabym Bena i nie byłoby dzisiejszego dnia. Ale nie chciała o tym myśleć w ten sposób; wolała wierzyć, że Amber gdzieś, w tajemniczy jakiś sposób asystowała przy jej szczęściu.

Dotknęła obrączki symbolizującej wierność i miłość,

które na zawsze połączyły ją z Benem. Czy wieczna miłość jest możliwa? Tak, i ona zrobi wszystko, żeby taka właśnie okazała się ich miłość. Ben jej pomoże.

Odwróciła się i spojrzała na niego. Leżał, równo oddychając, ufny i spokojny. Wiedziała, że kocha go miłością zdolną przenosić góry. Życie jest wielką przygodą. Coś się dzieje i nagle wracamy do punktu wyjścia, a tam okazuje się, że właśnie po długiej wędrówce dotarliśmy do celu.

Julia uśmiechnęła się do księżyca; poczuła, jak srebrne światło spływa na nią niby błogosławieństwo, i wróciła do łóżka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Waverly Shannon Julia czyli magiczne swiatlo ksiezyca
Waverly Shannon Julia czyli magiczne światło księżyca
Shannon Waverly Julia czyli Magiczne światło księżyca
Waverly Shannon Znowu razem
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
286 Waverly Shannon Oni i dziecko Znowu razem
Waverly Shannon Znowu razem
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
Waverley Shannon Oni i dziecko Kolejny mezalians (Harlequin Romance (tom 246)
Waverly Shannon Harlequin Romans 564 Życie jak sen
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
Waverly Shannon Oni i dziecko Znowu razem
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
zyciowe rozwiazania czyli magiczne 30 minut na osiagniecie szczescia i rownowagi 2prozw
Waverly Shannon Kolejny mezalians

więcej podobnych podstron