Przedstawiciele koncernu Dynamit NobelAktiengesellschaft zaprzeczają, że mają cokolwiek wspólnego z firmą Dynamit Actien-Gesellschaft (wcześniej Alfred Nobel & Co.), która wykorzystywała robotników do pracy niewolniczej. Natomiast w swoim katalogu reklamowym dowodzą, że nawiązują do przedsiębiorstwa Alfred Nobel & Co..
Na mapie województwa lubuskiego, między Nowogrodem Bobrzańskim a Lubskiem, można dostrzec bardzo dziwne miejsce. Jest to rozległy kompleks leśny, ciągnący się wzdłuż rzeki Bóbr od Nowogrodu Bobrzańskiego aż do wioski Dachów na północy. Las ma kształt trójkąta, którego podstawa, o długości 13 km, biegnie wzdłuż drogi krajowej nr 289. Od szosy z Nowogrodu do Lubska, z wiosek położonych na bokach trójkąta i z przepraw mostowych przez rzekę, do serca leśnego kompleksu biegnie kilkanaście dobrych, betonowych dróg. Zbudowali je Niemcy w czasie drugiej wojny światowej. Wszystkie schodzą się w jednym punkcie. Najdziwniejsze jest to, że w tym miejscu, gdzie zbiega się tyle szlaków, nie ma nic więcej: ani wioski, ani nawet jakiegoś obiektu. Te drogi prowadzą donikąd. Leśny trójkąt bermudzki ma powierzchnię 170 km kwadratowych, czyli 17 tysięcy hektarów. Wśród lasów nie kryje się żadna wioska. W całym województwie nie ma drugiego takiego miejsca, całkowicie pozbawionego ludzkich osiedli. Wątpliwe, czy znajdzie się coś podobnego w całej Polsce. Nie znaczy to jednak, że las jest całkiem pusty. Oto niedaleko Bobru przycupnęło w sosnowym borze kobiece więzienie, Zakład Karny Krzywaniec. Oto, jadąc widmowymi drogami, wpadamy tu i ówdzie, jak w sennym koszmarze, na gigantyczny budynek z poczerniałego żelbetu. Za ścianą drzew majaczą palisady betonowych estakad. Teren przecinają w różnych kierunkach tajemnicze nasypy i obwałowania. Z ziemi pełzną wielkie rury, wystają rudymenty konstrukcji, ściany bunkrów, poskręcane żelastwo. W końcu droga kończy się na podwójnym ogrodzeniu jakiejś wymarłej jednostki wojskowej - za kolczastym drutem i zabronowanym pasem ziemi nie widać ani jednego żołnierza. Płoną tylko oczy fotokomórek.
Widmowy las w pobliżu niewielkiego miasteczka Nowogród Bobrzański jest terenem jednej z największych fabryk zbrojeniowych Europy. Zbudowała ją firma z Troisdorfu, Dynamit-Aktien Gesellschaft vormals Alfred Nobel & Co. W skrócie: DAG. W strukturze przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy koncern DAG był jednym z trzech najważniejszych producentów materiałów wybuchowych. Pozostałą dwójkę stanowiły Interessengemeinschaft der Farbenindustrie (IG Farben) i Westfaellische Anhalt?ische Sprengstoff AG (WASSAG). Wszystkie podlegały ministrowi uzbrojenia i produkcji wojennej Rzeszy, profesorowi Albertowi Speerowi, który zanim zaczął kierować produkcją trotylu i cyklonu-B, zasłynął jako architekt budowli dla norymberskich Parteitagów. W 1926 r. została zawarta na okres 98 lat umowa o wspólnocie interesów między IG Farben i DAG. W roku 1942 do koncernu chemicznego IG Farben należało 45,5 proc. akcji DAG.
Koncern DAG składał się z dziesiątków fabryk wytwarzających materiały wybuchowe, prochy strzelnicze, artyleryjskie i rakietowe oraz materiały inicjujące. Inne zakłady robiły amunicję wojskową. Produktami koncernu były pociski artyleryjskie i rakietowe, bomby lotnicze, miny lądowe i morskie, torpedy, materiały saperskie, amunicja strzelecka. W 1944 r. koncern wytwarzał miesięcznie 4000 ton prochów strzelniczych i 1100 ton heksogenu, używanego np. do produkcji artyleryjskich pocisków przeciwpancernych. Główny potencjał produkcyjny koncernu DAG skupiony był, poza centralną fabryką w Troisdorfie (na obrzeżu Zagłębia Ruhry), w siedmiu zakładach, z których dwa znalazły się na dzisiejszych ziemiach polskich. Były to fabryki w Bydgoszczy (DAG-Fabrik Bromberg) i w Krzystkowicach (DAG-Fabrik Christianstadt). Krzystkowice stanowią obecnie część Nowogrodu Bobrzańskiego.
Tomasz Marciniak, rocznik 1922, trafił do fabryki DAG w Krzystkowicach jako robotnik przymusowy. Przepracował w niej, przy produkcji nitrogliceryny, pięć lat bez jednego miesiąca. Potem przyszli Rosjanie. W październiku 1940 r. otrzymał wezwanie do pracy z niemieckiego Arbeitsamtu. Wraz z grupą mężczyzn z rodzinnego Gostynia koło Leszna trafił do obozu położonego bezpośrednio obok zakładów DAG-Fabrik Christianstadt. - Pamiętam, że lagrów było chyba siedem. Numer 1 i 2 przy betoniarni w Krzystkowicach, obok drogi do Lubska. Numery 3 i 4 przy drodze na Krzywaniec. W Krzywańcu, gdzie dzisiaj jest więzienie, był Volksdeutschlager, tam mieszkali volksdeutsche. Jak się przepisał z Polaka na Niemca, to go tam zabierali. Żydzi byli w lagrze nr 6. Żydzi tam mieli krzyż i mękę. Bili ich, Niemcy nosili bykowce. Był jeszcze lager numer 7 dla Francuzów i Włochów. Tomasz Marciniak nie wie, że: obozów było w Krzystkowicach 11, a według innych relacji, znajdujących się w posiadaniu Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu - nawet 16. W czasie całej wojny przez te obozy przeszło od 20 do 30 tysięcy osób, robotników przymusowych i jeńców. Niektórzy świadkowie, zeznający przed Komisją, oszacowali ilość robotników przymusowych na 40 tysięcy. Analogii dostarczają znacznie lepiej poznane zakłady DAG-Fabrik Bromberg w Bydgoszczy, których dokumentacja częściowo się zachowała. W publikacji, wydanej przez Muzeum Tradycji Pomorskiego Okręgu Wojskowego w ubiegłym roku w Bydgoszczy, temat ten podjął Zbigniew Gruszka. Jak podaje autor, budowę filii koncernu DAG w Bydgoszczy rozpoczęto w 1939 r. Pierwszą ekipę robotników utworzono z Polaków schwytanych w łapankach ulicznych, m.in. w Toruniu. Specjalistom sprowadzonym z Rzeszy oddano do dyspozycji 40 tysięcy pracowników przymusowych. W obozach znajdowało się ok. 2000 jeńców wojennych, w tym ok. 400 angielskich, 300 francuskich, 200 jugosłowiańskich, 1000 rosyjskich i ukraińskich. Jeden barak zajmowało ok. 200 więźniarek z Fordonu. W lipcu 1944 r. z obozu koncentracyjnego Stutthoff skierowano do zakładów DAG w Bydgoszczy 2500 Żydówek z Łotwy i Węgier. Przywożono je w kilku transportach, a po upływie trzech, czterech tygodni kierowano do KZ Auschwitz. Żydówki pracowały pod ścisłym nadzorem, wykonywały najcięższe prace przy budowie dróg i torów kolejowych bądź przy najbardziej niebezpiecznych procesach produkcyjnych. W tym czasie głodowały. Z fabryki DAG jechały prosto do gazu.
Trotyl, ksytol i heksogen
Niemcy rozpoczęli budowę zakładów zbrojeniowych w Krzystkowicach po tym, jak w roku 1935 wyleciała w powietrze fabryka materiałów wybuchowych w Reinsdorf koło Zwickau. Okazało się, że jej rozwiązania aparaturowe i technologie były archaiczne. Eksplozja na linii produkcyjnej trotylu zmiotła z powierzchni ziemi kilka budynków, zabiła 82 osoby, zerwała dachy w promieniu 700 metrów. Rannych zostało ponad 800 osób. Nowe zakłady w Krzystkowicach zbudowano od podstaw, wykorzystując najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne. Olbrzymi kompleks leśny wzdłuż Bobru otoczono podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Istniejące tam wcześniej wioski zostały zlikwidowane. Obiekty powstawały na miejscu wykarczowanego lasu. Oczyszczone z drzew obszary natychmiast zamieniano w plac budowy. Położono setki kilometrów utwardzonych dróg, doprowadzono linię kolejową z rozbudowanym systemem torowisk, rozjazdów, bocznic i ramp przeładunkowych. Pobudowano dwa ujęcia wody na Bobrze i studnie głębinowe, kolektory doprowadzające wodę i odprowadzające ścieki, sieć energetyczną. Najważniejsze jednak były obiekty produkcyjne, nie mające sobie równych.
Zdaniem Jerzego Panufnika, który bada pozostałości fabryki i przygotowuje publikację na ten temat, początek budowy zakładów sięga 1938 r., kiedy to w Krzystkowicach istniała już filia koncernu. Obszar ścisłej zabudowy DAG-Fabrik Christianstadt wynosił 35 km kw. Na tym terenie znajdowało się około 1000 różnych obiektów. Na pochodzącym z 1943 r. schemacie instalacji elektrycznej części fabryki, zajętej do dzisiaj przez Wojsko Polskie, znajduje się 520 obiektów. Obszar jednostki wojskowej stanowi zaledwie 1/5 całego terenu zakładów. Charakter obiektów pozwala przyjąć z dużą pewnością, że w zakładach produkowano trotyl, proch nitrocelulozowy, materiały inicjujące i zapewne heksogen. Być może prowadzono tu również, podobnie jak w Bydgoszczy, produkcję dwunitrobenzenu oraz próbowano opanować technologię wytwarzania nowego bardzo silnego materiału wybuchowego - trójnitrobenzenu (ksytol). Według relacji świadków, w zakładach opracowywano prototypy amunicji. Testowano je na strzelnicy, znajdującej się w centralnej części obszaru zamkniętego. Po wojnie znaleziono tam stalowe płyty pancerne o grubości 15 cm, do których prowadzono ogień z dział. Resztki amunicji odkryto w jednym z budynków. Nie odnaleziono jednak dokumentacji badań i eksperymentów, posiadającej dla wojskowych niewątpliwie duże znaczenie. Możliwe, że dokumenty te zostały przejęte przez Rosjan, którzy do 1948 r. zdemontowali fabrykę do gołych ścian. W czasie demontażu zdarzyło się kilka śmiertelnych wypadków. Były one spowodowane eksplozjami pyłu nitrocelulozowego, którego resztki zachowały się w rozmaitych obiektach jeszcze przez wiele lat.
Nadwrażliwość nitrogliceryny
Synteza nitrogliceryny, jednego z najsilniejszych materiałów wybuchowych znanych człowiekowi, jest bardzo prostym procesem chemicznym, który można przeprowadzić w domowej kuchni. Gotowy produkt jest jednak substancją o niezwykłej wrażliwości - silniejszy wstrząs wywołuje nieuniknioną detonację. Z tego powodu produkcja nitrogliceryny należy do najniebezpieczniejszych procesów technologicznych w przemyśle chemicznym. W zakładach DAG w Krzystkowicach rozwiązano problem nadwrażliwości nitrogliceryny rozmieszczając poszczególne obiekty w dużej odległości od siebie. Budowle zostały całkowicie lub częściowo otoczone wałami ziemnymi, które miały chronić przed uderzeniem fali wybuchowej z zewnątrz, lub tłumić falę eksplozji wewnątrz. Zaprojektowano budynki o specjalnej konstrukcji, która miała przetrwać skutki ewentualnej eksplozji. Ich cechą charakterystyczną był masywny żelbetowy szkielet i lekkie zewnętrzne ściany "wydmuchowe". W razie wybuchu ceglana przegroda miała ulec skruszeniu i wyrzuceniu na zewnątrz obiektu. Najbardziej niebezpieczne półprodukty przechowywano w potężnych żelbetowych cylindrach o wysokości kilku pięter, których grube na 1-2 m ściany wzmocnione zostały dodatkowymi żebrami wewnętrznymi oraz zewnętrznymi przyporami, natomiast lekkie zadaszenie zostało wykonane z desek. Trzy takie cylindry, służące najwidoczniej do operacji z nitrogliceryną i nitrocelulozą, zostały dodatkowo obsypane ziemią, tak że po prostu każdy z nich zniknął we wnętrzu pagórka wielkości Kopca Kościuszki. Można sobie wyobrazić skutek eksplozji we wnętrzu cylindra: cała siła wybuchu musiała skierować się w górę, gdzie jedynie zniosłaby drewniany daszek, natomiast ściany miały pozostać nienaruszone. Okazało się jednak, że jest pewien proces, którego przeprowadzenia nie można ryzykować w żadnym, nawet najbardziej celowo przystosowanym budynku. Tą najniebezpieczniejszą operacją okazało się napełnianie zapalających bomb lotniczych. Zdaniem Tomasza Marciniaka, skorupy bomb wykonane z elektronu - stopu magnezu z aluminium - zalewano prawdopodobnie fosforem. - Odbywało się to w specjalnej wiacie, zbudowanej z brezentu naciągniętego na drewniane rusztowanie. Szkielet był połączony na specjalne czopy, nie było ani jednego gwoździa. Pracownicy, którzy tam wchodzili, mieli specjalną odzież i gumowe buty. Polacy tam nie pracowali, tylko Niemcy i Francuzi. Widziałem przy samym torze kolejowym gotowe bomby. Miały śmigło, długie były na 80 centymetrów. Przywozili je pociągami i dopiero tutaj napełniali. Bardzo przy tym uważali, ale i tak był wybuch.
Informacje pana Marciniaka nie są kompletne. Wiadomo o co najmniej trzech dużych eksplozjach w zakładach DAG w Krzystkowicach. Podczas pierwszej z nich, na początku 1944 r., śmierć poniosło wielu robotników przymusowych, najprawdopodobniej Rosjan. Tragiczniejszy w skutkach wybuch zdarzył się jesienią 1944 r. Jego siła była tak wielka, że w promieniu kilku kilometrów legły w gruzach murowane budynki. Śmierć poniosły dziesiątki osób, a produkcja całego kombinatu została sparaliżowana. Zdaniem jednego ze świadków, katastrofa nastąpiła na wydziale elaboracji bomb. Inny ze świadków zeznających przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich opowiedział także o wybuchu w dniu 25 października 1944 r. Wyleciała wówczas w powietrze instalacja z rtęcią piorunującą, używaną do produkcji spłonek w nabojach. Zginęło wówczas 80 osób, a według innych świadectw - cała zmiana zatrudniona w owym dniu. Władze obozu zorganizowały międzynarodowy pogrzeb, a szczątki ofiar eksplozji złożono na cmentarzu w Krzystkowicach.
Nur für Polen, Juden und Zigeuner
- W moim czwartym lagrze było 14 baraków i dwie kuchnie - wspomina Marcinak. - Polacy mieli osobną kuchnię i Rosjanie osobną. Barak mieścił 200 osób. Spaliśmy po 14 w pokoju, na piętrowych łóżkach. W dwóch barakach były kobiety, w jednym Polki, w drugim Ruskie. Młode wszystko. Byliśmy od nich odgrodzeni, przez siatkę można było pogadać. Łaźnia była wspólna, ale przegrodzona siatką. W jednym końcu kobiecego baraku mieszkali wachmani. Jak wynika z ustaleń Zbigniewa Gruszki, w zakładach DAG pracowano w ruchu ciągłym: od poniedziałku do soboty na trzy zmiany po 8 godzin, w niedziele na dwie zmiany po 12 godzin. Robotnicy otrzymywali żywność na kartki, podzielone na pięć różnych klas. Kartki I klasy otrzymywali robotnicy niemieccy i równoważni (Gleichgestellte). Klasa II była przeznaczona dla Polaków, Cyganów i Żydów. Klasa III - dla pracowników przymusowych z terenów ZSSR (Ostarbeiter). Klasa IV - dla jeńców wojennych i klasa V - dla więźniów kryminalnych. Tomasz Marciniak pracował jako operator wózka akumulatorowego. On również przez pięć lat głodował. - Mieliśmy kartki tygodniowe. Na karcie było jedzenie ciepłe, chleb, marmolada, cukier. W poniedziałek nie było chleba, dopiero we wtorek. W sobotę po pracy dawali bochenek, żeby starczyło na niedzielę i poniedziałek. Rano dali zupę w kuchni. Była przerwa na śniadanie, jak ktoś miał ze sobą wzięte, to jadł, a jak nie miał, to musiał gwizdać. Jak ktoś miał blisko z pracy do lagru, to zdążył na obiad, a jak daleko, to nie.
Według niektórych świadectw, robotnicy przymusowi zatrudnieni przy pracach specjalistycznych byli przez niemieckich strażników traktowani dobrze. Częściej jednak powtarzają się relacje o brutalności wachmanów. Jak wynika z badań Moniki Bil, opublikowanych w pracy dyplomowej pt. "Obóz pracy przymusowej w Krzystkowicach w latach 1940-1945" (Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Zielonej Górze, 1999 r.) - "Rosjanie i Ukraińcy byli kierowani do pracy w tzw. oddziałach zamkniętych fabryki, gdzie nawet krótkie przebywanie groziło zapadnięciem na ciężką chorobę, spowodowaną obecnością szkodliwych oparów z reakcji chemicznych". Znany jest co najmniej jeden przypadek tzw. specjalnego traktowania (Sonderbehandlung), zgodnego z zarządzeniem Reichsfuehrera SS, Heinricha Himmlera, w stosunku do robotnika przymusowego polskiej narodowości. W 1943 r. w lagrze nr 8 został powieszony, na oczach pozostałych robotników, Eugeniusz Siech. Oskarżono go o utrzymywanie intymnych stosunków z zatrudnioną w obozowej kantynie Niemką, Trudą Schulz. Znęcanie się strażników nad Żydami było zjawiskiem nagminnym. - Widziałam pracujące kobiety żydowskie, które robiły wykopy wywożąc ziemię na taczkach - wspomina Wanda Robak, zatrudniona w obozowej administracji. - Nadzorujący Niemcy bili je, kopiąc, popychając i krzycząc. Widziałam też jak były prowadzone do pracy. Miały ogolone głowy i rany na całym ciele. Jedynym ich ubraniem były narzucone na gołe ciało koce oraz drewniaki także na gołe nogi. Niektóre z nich miały nogi poowijane papierem po cemencie. W 1944 r., według zeznań byłych robotników przymusowych, wszyscy Żydzi umieszczeni poprzednio w obozach "nagle zniknęli" - stwierdziła Monika Bil.
Tomasz Marciniak nie ma dzisiaj żadnego dokumentu zaświadczającego, że pracował w zakładach DAG-Fabrik Christianstadt. Otrzymał tylko z Gostynia zaświadczenie, iż w 1940 r. został zabrany przez Niemców na roboty przymusowe. Wszyscy znani mu towarzysze wojennej niedoli, pracujący w zakładach DAG w Krzystkowicach, już poumierali. - Dostałem od Niemców kartę ze zdjęciem, którą pokazywałem wychodząc z lagru do roboty i kiedy wracałem. Sprawdzali na bramie za każdym razem. W marcu 1945 r., kiedy do Nowogrodu podeszły wojska rosyjskie, próbowali nas ewakuować do Gubina. Ale najpierw zabrali wszystkim dokumenty. Po robotnikach przymusowych pozostał jednak pewien ślad, którego Niemcom nie udało się zniszczyć. Są to tajemnicze tabliczki osobowe, odnalezione dopiero wiele lat po wojnie. Wydobyto je spod ziemi zarówno na terenie fabryki DAG w Krzystkowicach, jak i w Bydgoszczy. To właśnie owym tabliczkom osobowym poświęcona jest cytowana kilkakrotnie wyżej publikacja Zbigniewa Gruszki pt. "Tabliczki z Dynamit AG vorm. Alfred Nobel & Co". Tabliczki, wykonane z blachy cynkowej, stanowiły nową i zupełnie nieznaną skądinąd formę rejestracji pracowników. Wybite są na nich maszynowo nazwiska i dane personalne. Nikt z byłych pracowników zakładów nie zdawał sobie sprawy, że takie tabliczki istnieją. Utajniony był zarówno fakt ich wykonania, jak i cel przechowywania. Przygotowując się do ucieczki, Niemcy starali się zbiory tabliczek rozproszyć w terenie i ukryć. Udało się odnaleźć tylko ich niewielką część, np. w Bydgoszczy - ok. 1600. Nawet tak skąpy materiał dostarcza jednak bezspornych dowodów na korzystanie przez koncern DAG z pracy niewolniczej ludności podbitych krajów.
Znane powszechnie dane świadczą o tym, że w całym przemyśle hitlerowskiej Rzeszy najwięcej więźniów i robotników przymusowych zatrudniały zakłady koncernu IG Farben i powiązanej z nim DAG. Ich dzisiejsi spadkobiercy nie chcą pamiętać, że potęga tych przedsiębiorstw wyrosła także z niewolniczej pracy. Nic dziwnego: w latach wojny na terytorium okupowanej Polski istniało 1798 niemieckich obozów pracy! Już pół wieku Niemcy zabierają się do wypłaty odszkodowań dla milionów robotników przymusowych i ciągle nie mogą się zebrać. Na zapytanie redaktora Kamińskiego z "Gazety Pomorskiej" w Bydgoszczy, dotyczące pracy niewolniczej w zakładach DAG, przedstawiciele koncernu wyjaśnili uprzejmie w piśmie z 17 czerwca 1999 r., iż zaszła oczywista pomyłka. "Robotnicy przymusowi nie byli zatrudniani w naszym przedsiębiorstwie. Nasze przedsiębiorstwo nie jest tożsame z firmą Dynamit Actien-Gesellschaft przedtem Alfred Nobel & Co., zostało założone dopiero w 1949 roku i kieruje firmą Dynamit Nobel Aktiengesellschaft dopiero od 1 stycznia 1988 r. Nasze przedsiębiorstwo nie miało także i nie ma oddziału w Bydgoszczy". Podpisali się, z serdecznymi pozdrowieniami, panowie Hopmann i dr Groth. Ale do mnie firma Dynamit Nobel Aktiengesellschaft przysłała coś innego: katalog swoich wyrobów, ze wspaniałą amunicją myśliwską, jakiej używałem na Syberii, i z owymi strasznymi pociskami TUG-Brenneke, którymi układałem łosie. A w katalogu każdy może sobie przeczytać, już na samym początku: "Dynamit Nobel Aktiengesellschaft w Trosidorfie nawiązuje do założonego w roku 1865 przedsiębiorstwa Alfred Nobel & Co, Hamburg. W ciągu swojego istnienia Dynamit Nobel rozwinęło się w przedsiębiorstwo przemysłu chemicznego z różnorodnym programem produkcyjnym". Teraz proste zadanie dla trochę zorientowanego w tajemnicach giełdy adwokata: ustalić, czy akcje firmy Dynamit-Aktien Gesellschaft vormals Alfred Nobel & Co. są jeszcze notowane na giełdzie we Frankfurcie nad Menem. Jeśli nie, to dowiedzieć się czegoś o historii tych cennych papierów wartościowych. Potem sprawdzić i podać do publicznej wiadomości, jakie są czy też były w przeszłości powiązania między akcjami owej firmy oraz akcjami współczesnej spółki Dynamit Nobel Aktiengesellschaft. Można jeszcze pogrzebać w akcjach Fundacji Alfreda Nobla; czy przypadkiem nie stanowią one finansowego zabezpieczenia pewnej znanej i bardzo cenionej nagrody? Najlepiej, jeśli adwokat będzie przedstawicielem tej narodowości, która w lagrach DAG "miała krzyż i mękę", a po czterech tygodniach pracy była wysyłana do Oświęcimia. Wśród tamtejszych prawników zdarzają się bardzo zdolni ludzie, prawdziwi artyści.
Autor: Mirosław Kuleba Artykuł zamieszczony w Dziennik Polski Zdjęcia: Marcin Olejniczak
|