Jedi Nadiru Radena
Gwiezdne Wojny
Bitwa o Uluum
3957 lat przed zniszczeniem Pierwszej Gwiazdy Śmierci
27 miesiąc Wojny Domowej Jedi
**********
Mroźna i skrajnie nieprzyjemna planeta Uluum setki lat temu opływała luksusem, przodowała w rankingach ekonomicznych Sektora Uvez i przez pewien czas mogła się poszczycić własną delegacją w Senacie Galaktycznym. Mimo iż jej dystans od centralnej gwiazdy podwójnego układu, mówiąc łagodnie, nie jest zbyt odpowiedni dla ras inteligentnych mniej odpornych na zimno, Moc nie poskąpiła jej licznych bogactw naturalnych.
Szczęście odwróciło się od śnieżnej Uluum w czasie Wielkiej Wojny Sith, gdy stoczono na niej długą, wyniszczającą i niezwykle krwawą bitwę. Co więcej, jej nieskazitelnie biała powierzchnia nie oślepiła Mandalorian w sposób na tyle silny, aby ci zrezygnowali z jej podboju ponad trzy dekady później. Chociaż wspaniałe okręty Republiki i jej dzielni żołnierze odbili Uluum, niewielka to była pociecha dla mieszkańców zrujnowanej planety.
Koniec końców, o swoje dziejowe zwycięstwo nad upodlonym Uluum starania rozpoczęło potężne, lecz okrutne Imperium Sithów, które - w swej mrocznej świetności - oddelegowało na nią swe najlepsze oddziały Szóstej Floty...
**********
Srebrzystobiałe zastępy żołnierzy zakutych w ciężkie mrozoodporne pancerze defilowały przez zgliszcza placu, zachowując obojętność zarówno wobec trzaskającego niczym bicz wiatru, jak i temperatury, w której splunięcie zamieniało się w sopel lodu jeszcze przed dotarciem na ziemię.
Bitwa o Uluum była niewątpliwie całkowitym zwycięstwem Imperium Sithów, pomimo iż w powietrzu wciąż rozchodził się odgłos huraganowego ognia blasterowych wystrzałów. Odosobnione skupiska obrońców zawzięcie walczyły z najeźdźcami, jednak ich los był już przesądzony, toteż generałowie Sithów uznali, że należy się już zająć problemami przyszłej okupacji planety. W związku z tą sytuacją, od legionów maszerujących szturmowców Sithów odłączyła się niewielka grupka żołnierzy, kierując swe kroki w stronę pobliskiej dzielnicy mieszkaniowej stołecznego miasta Uluum. Po chwili do pierwszego oddziału dołączył kolejny, jeszcze jeden i jeszcze jeden, aż w końcu z szerokiej rzeki żołnierzy zaczęło się wylewać kilkanaście wąskich strumyczków.
Jeden z oddziałów stanął przed drzwiami ostatniego z szeregowych domów leżących przy zaśnieżonej ulicy. Budynki, w większość dwu lub trzypiętrowe ze stromymi błękitnymi dachami, wyglądały na nietknięte, jednak w żadnym nie paliło się choćby jedno światło, pomimo iż pora była późna. Żołnierze nie zastanawiali się długo co mają czynić; moment później dymiące szczątki czegoś, co całkiem niedawno można było nazwać drzwiami znalazły się za pancernymi plecami Sithów, którzy ruszyli prosto przed siebie. Kłęby błękitnego dymu na ułamek sekundy przysłoniły pole widzenia oczom, bacznie lustrującym pomieszczenie zza wzmocnionych transparistalowych wizjerów hełmów. Dym prędko się rozwiał, ukazując „nieoczekiwanym gościom” widok czterech skulonych ludzkich sylwetek, przytulonych do siebie pod ścianą. Na pierwszy rzut oka sprawa była jasna: matka, ojciec i dwójka dzieci. Typowa rodzina w nietypowej sytuacji.
Lufy blasterów uniosły się gwałtownie, aby po chwili łagodnie opaść.
- Proszę się nie bać - zabrzmiał przefiltrowany przez hełm głos jednego z żołnierzy. - Już wszystko w porządku. Zagrożenie minęło.
Przerażony ojciec popatrzył na szturmowca i z lękiem spytał:
- Czy... czy wy jesteście Sithami?
- Bez obaw - zapewnił ten sam głos. - Zaraz ewakuujemy państwa w bezpieczne miejsce.
Leciutko zdumiony człowiek zdobył się na niepewny uśmiech i po namyśle pomógł wstać z kolan swojej żonie i dzieciom.
- Naprawdę państwo nam pomogą? - zapytał dla pewności ojciec. - Naprawdę nas ewakuujecie?
- Oczywiście - potwierdził raz jeszcze łagodny głos. - W trybie natychmiastowym.
Czerwona iskra oblała zebranych nienaturalnym karmazynowym blaskiem. Mężczyzna wydał z siebie zduszony jęk i bezwładnie runął na podłogę. Zanim jego rodzina zdała sobie sprawę z tego co się stało, trzy sztychy blasterowego ognia dokończyły „ewakuacji”.
Sierżant Sithów - ten sam, który przemówił i pierwszy pociągnął za spust - nawet nie spojrzał na ciała.
„Czterech obywateli Republiki mniej. Szkoda tylko, że ich śmierć w żaden sposób nie przyczyni się do zwiększenia strat naszych wrogów”.
Sierżant zerknął na swoich podwładnych.
- Na co się gapicie? - spytał lodowatym głosem. - Zaminować ten cholerny budynek!
„Amatorzy”.
Dopiero teraz dowódca przeleciał spojrzeniem po zalanej krwią podłodze. Westchnął.
„Cóż za głupia śmierć. Zginąć, bo Admiralicji zachciało się zbudować właśnie tutaj swą kwaterę główną. Dziwny los spotyka cywilów w trakcie wojny. Ci tu przynajmniej zginęli szybko i razem. Żadnych zrozpaczonych sierot i żadnych zrozpaczonych rodziców.”
Żołnierze szybko wykonali swoje zadania i opuścili dom. Chwilę później pomarańczowy kwiat eksplozji rozdarł ciemność nieba, dołączając do całej serii identycznych wybuchów w pozostałych domach przy ulicy.
„Teren oczyszczony. Może dowództwo wreszcie zlituje się i pośle nas do jakiejś ciekawszej roboty?”
Nie minęła nawet sekunda, a sierżant usłyszał w uszach słowa, które pragnął usłyszeć.
- Grupa Siedemnaście: sektor B-2, ciężki opór.
„O to chodziło.”
- Potwierdzam.
Szturmowcy natychmiast ruszyli w drogę. Marsz i płomienie wijące się tu i ówdzie lekko ich rozgrzały, niemniej pogoda prędko znowu dała o sobie znać. Mroźna śnieżyca powoli nadciągała nad miasto, mieszając się z kłębami gęstego dymu.
„Pieprzona planeta. Naprawdę zadziwiające, że nikt nie znalazł jeszcze zimniejszej i bardziej pozbawionej militarnego znaczenia. Parszywy przydział ciągnie parszywą robotę. Albo odwrotnie.”
Wystrzały z blasterów różnych kalibrów nabrały siły i wkrótce w wizjerach żołnierzy rozbłysły pierwsze różnokolorowe nitki światła. Był to znak, na który szturmowcy zareagowali w zwykły dla nich sposób: wyciągając do przodu lufy karabinów, zwiększając swą czujność i znajdując najlepszą z możliwych zasłon. W tym konkretnym wypadku oznaczało to przywarcie do chłodnych ścian pobliskich budynków, któremu towarzyszył dźwięk odpinanych kieszeni, gdzie na swoje przeznaczenie cierpliwie czekały ręczne granaty.
Sierżant wysunął się na przód oddziału i zaczął osobiście prowadzić podwładnych w rejon walk. Na ulicach leżało coraz więcej ciał - jednych okrytych dymiącymi szarymi pancerzami i drugich ubranych w brązowo-czerwone mundury.
„Żołnierze Republiki - i wszystko jasne. To śmieszne, że przez moment pomyślałem o oporze tubylców.”
Szmaragdowe i karmazynowe błyskawice gęstniały, aż wreszcie ich oczom ukazały się srebrzyste plecy walczących towarzyszy. Szturmowcy Sithów kucali przy prowizorycznych barykadach, próbując odpowiedzieć ogniem na zmasowany i przeważający ostrzał wroga.
„A więc dotarliśmy tu pierwsi. Świetnie...”
Nagle wszystkie dźwięki i myśli zagłuszyły dwie eksplozje, które rozbłysły pomarańczowym ogniem tuż przed barykadą. Jeden z żołnierzy Imperium Sithów runął na permabeton, z krzykiem chwytając się za postrzępiony kikut prawej ręki. Moment później kolejne wybuchy zaczęły rozrywać osłony obrońców i ich samych.
- Moździerze! - wrzasnął ktoś na tyle głośno, że sierżant zdołał go usłyszeć.
- Wycofać się! - ryknął.
„Że też musieli użyć tych zabawek właśnie teraz!”
Grupka szturmowców błyskawicznie wykonała rozkaz, puszczając się biegiem w kierunku skąd przybyła - byle jak najdalej od strefy ostrzału, która zamieniła się w małe piekło. Po kilkunastu sekundach rumor eksplozji ucichł, ustępując miejsca jazgotowi blasterów. W stronę żołnierzy wroga popędziło kilka oddziałów szturmowców Sithów, odciągniętych od wyburzania dzielnic mieszkaniowych.
Sierżant popatrzył na swoich ludzi i poprowadził ich wzdłuż ścian budynku, prostopadle do ulicy, na której toczyły się walki. Zatrzymał się dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, usłyszawszy charakterystyczne brzmienie gąsienic przetaczających się po permabetonie.
„Kawaleria. Najwyższy czas.”
Grupka szturmowców rozpoczęła manewr oskrzydlania bardzo ostrożnie. Budynki naokoło nie były ani zniszczone, ani nawet uszkodzone. Ryzyko wpadnięcia w zasadzkę było ogromne, zaś szanse jej przetrwania niewielkie, zwłaszcza bez stosownego wsparcia. Sierżant wprowadził oddział w jedną z węższych ulic, które z obu stron otaczał niekończący się rząd domów. Widoczność spadła do kilkunastu metrów, jednak podoficer w końcu dotarł do załomu budynku stojącego tuż przy skrzyżowaniu. Spróbował wychwycić uchem jakieś dźwięki nie będące odgłosami walki, kiedy jednak nic nadzwyczajnego nie usłyszał i miał ruszyć dalej, kątem oka po swojej przekątnej dostrzegł trzech żołnierzy w mundurach Republiki. Ci popisali się całkiem niezłym refleksem i natychmiast oddali kilka strzałów. Żaden nie trafił nawet w pobliże sierżanta, ten jednak prędko się schował.
„Fart”.
Sithowie błyskawicznie ustawili się w najlepszych pozycjach, osłonięci murami domów. Jeden wystrzelił serię mniej więcej w kierunku przeciwników... i nagle zaskoczony spojrzał pod swoje nogi. Gdyby granat nie uderzył go w buta, przypuszczalnie nawet by go nie zauważył. Szturmowiec schylił się i chwytając granat w prawą dłoń, potężnie się zamachnął.
Zanim kulisty ładunek wybuchowy wysunął się z uchwytu palców, nastąpiła detonacja. Sierżant poczuł jak kilka odłamków strzaskanego pancerza uderza dźwięcznie o jego zbroję.
„Czy w tych akademiach naprawdę niczego nie uczą? I gdzie te cholerne czołgi?”
Obie strony wystrzeliły w siebie kilkanaście serii doskonale wiedząc, że żaden pocisk nie ma prawa trafić w cel. Jedni czekali i drudzy czekali, a przewagi nie miał nikt. Odgłos gąsienic potężniał i potężniał, jednak nagle w oddali zawrzało i czołgi Sithów zatrzymały się, przypuszczalnie broniąc się przed rozpaczliwym atakiem obrońców. W tym samym momencie u wylotu ulicy, ze strony z której przybyli szturmowcy, rozległo się kilka blasterowych strzałów. Dwóch żołnierzy Imperium Sithów rozłożyło się z łoskotem na permabetonie z ogromnymi czarnymi dziurami na plecach.
„Pułapka i trzech mniej. Niefart.”
Sierżant zgrzytnął zębami i rozkazał swoim podkomendnym, aby ukryli się w budynkach. Kiedy jego słowa dotarły przez komunikatory do hełmów szturmowców, zdolnych do wykonania rozkazu było o dwóch mniej. Podoficer dosłownie rzucił się w kierunku najbliższych drzwi, boleśnie upadając na pierś. Przednie elementy zbroi wbiły mu się w mięśnie brzucha, ale nie miał czasu się tym przejąć. Szybko doczołgał się do drzwi, po czym otworzył je z pomocą karabinu blasterowego i kopniaka. Kiedy znalazł się wewnątrz domu, wszyscy jego podwładni leżeli na ulicy bądź martwi, bądź ranni - w każdym razie żaden z nich nie nadawał się do dalszej walki.
„Znowu sam. Miło.”
Przyklęknął na lewe kolano, zamknął drzwi, odwrócił się do środka dwupiętrowego domu... i zamarł. Jakiś chłopak, najwyżej dwunastoletni, celował w niego z pistoletu blasterowego. Wyraźnie drżały mu ręce.
„Wspaniała Republika w pełnym swym kształcie.”
- Rzuć broń! - krzyknął łamiącym się głosem.
Sierżant nie posłuchał. Wymierzył lufę swojego karabinu w pierś „przeciwnika” i nacisnął spust. Ułamek sekundy później to samo, choć odruchowo, uczynił chłopak.
„Idiota.”
Strzał odbił się od pancerza Sitha i wgryzł w ścianę. Chłopak nie miał tyle szczęścia. Bez życia osunął się na podłogę.
„Szkoda dziecka. Cóż, tak to jest jak rodzice karmią potomstwo idealistycznymi bzdurami.”
Sierżant wstał, przetarł rękawicą poczerniały ślad po blasterowym bolcie i wbiegł po schodach na drugie piętro, pobieżnie lustrując swoje otoczenie. Wyglądało na to, że wszystko, w tym stopnie, skonstruowano z kamienia lub cegły i tylko meble zrobione były z drewna, jak w klasycznych ludzkich mieszkaniach doby wczesnej Republiki. Nie oglądając się więcej na walory estetyczne, kucnął za barierką chroniącą przed upadkiem na pierwsze piętro i wyciągnął z kieszonki u pasa granat odłamkowy.
Doskonale słyszał tupot nóg żołnierzy wchodzących do domu i zduszone jęki, które wyrwały się z ust żołnierzy na widok martwego chłopaka.
„Pięciu, może sześciu... a inni już czekają.”
Rozległ się charakterystyczny odgłos butów stukających o wypolerowane stopnie.
„Wchodźcie, wchodźcie dzieci. Tatuś ma dla was parę prezentów.”
W precyzyjnie wyliczonej chwili wyciągnął zawleczkę, przeczekał równe trzy sekundy i puścił granat w dół, prosto na głowy żołnierzy Republiki. Eksplozja rozszarpała dwóch mężczyzn na kawałki, dwóch innych ciężko raniąc. Sierżant nie widział niczego, ale domyślił się ile szkód narobił.
„Nie tylko my mamy beznadziejne akademie.”
Szturmowiec rozejrzał się dookoła siebie.
„Małe zwycięstwo na drodze wielkiej porażki. Nie mogłem wybrać gorszego domu.”
I jedna i druga strona budynku były swoistymi „ślepymi zaułkami”. Pokój tu i pokój tam. I ceglane ściany.
„Czysta i piękna pułapka. Choć raz mogłyby to być drewniane ściany. Dla odmiany.”
Przyczaił się za wejściem do jednego z pokoi i czekał. A miał na co: czołgi, czyli odsiecz oraz żołnierze Republiki, czyli śmierć. Podkręcił system dźwiękowy w hełmie. Nadchodzące kroki przypominały teraz uderzenia dwudziestokilogramowego młota. Jednocześnie wzrastał ryk silnika jego stalowego wybawiciela. Odchylił zasłonkę w oknie i uśmiechnął się na widok charakterystycznej, zwalistej sylwetki gąsienicowego czołgu Imperium Sithów z pochyłymi płytami pancerza.
„Kochany widok.”
Uśmiech po chwili zgasł. Wielkie działo potężnej maszyny skierowało się w jego stronę. Oczyma wyobraźni widział już głęboką otchłań lufy.
„Cholera.”
Działo wystrzeliło i na kilka długich chwil zapadła ciemność.
Kiedy się obudził sierżant leżał na podłodze, z czołem zwróconym w sufit... a raczej postrzępione elementy konstrukcyjne, które niegdyś nim były. Nie czuł żadnej części swojego ciała. Ani nogi, ani ręki, ani niczego innego... oprócz karku. Poruszył lekko głową, ale nie poczuł bólu. Odchylił głowę w kierunku drzwi, lecz zamiast nich zobaczył wielką ścianę gruzu, toteż skierował wzrok w przeciwną stronę.
Z lufy czołgu wciąż wydobywały się obłoki pary.
„Niefart. Zostać zabitym przez swoich. Czysty niefart.”
Ponownie zapadła ciemność. Tym razem na zawsze.
4