Ewa Szelburg-Zarembina
Dary czterech wróżek
Przed latami, przed dawnymi... za górami, za lasami, za siedmioma rzekami, w lepiance z gliny i chrustu żył chłop ubogi. Wdowiec. Miał córkę. Jedną jedyną.
Kochał ją bardzo. Wiadomo - ojciec. Żałował, że dziecko - sierota bez matki.
Siwe oczka, siwe,
najmilsze, poczciwe,
a głowina złota.
Cóż - kiedyś sierota!
Byłaby matka w chacie,
dałaby pozór na cię,
ojcowe kochanie
zastąpić nie w stanie.
Boli serce, boli
tej sierocej doli:
bo dziecię bez matki
jak bez rosy kwiatki.
Kumy wsiowe, gospodynie stateczne, zarówno jak komornice, wszystkie matki dzieciom, wtórowały chłopu:
- Źle, źle bez matki sierocie, chociażby ojca miała.
I, jak to kumy, raiły chłopu, aby się żenił powtórnie. A tak się z tym rajeniem zawinęły raźnie, że ani się obejrzał, jak swaty były już gotowe.
Swatały więc kumy wdowcowi wdowę, babę nieszpetną, niebiedną, obrotną, wygadaną.
Jak takiej nie ulec?
A miała ta baba córkę jedynaczkę, oczko w głowie, pieszczotkę.
U mojej matusi
wielka mi wygoda.
Śniadanko zgotuje,
do łóżeczka poda.
U mojej matusi
dobrze mi jak w niebie.
Na słodkiej śmietance,
na bielutkim chlebie!
Matusia mnie myje,
matusia mnie czesze.
Sto razy całuje,
pyta się: "czy jeszcze?"
Myśli więc sobie chłop o tej babie:
"Dobraś ty dla swojej dziewczyny, to będziesz dobra i dla mojej".
A swatki już miód na zrękowiny niosą, kołacz weselny pieką, muzykantów wołają. Gości sprosiły co niemiara.
Wesele! Weselisko!
No i pobrali się wdowiec z wdową. Ta córunia baby dostała szczęśliwie ojczyma za prawdziwego ojca, bo ją ten chłop jak ojciec rodzony przyhołubił - ale biednej córce chłopa próżno by w tej macosze matczynego serca szukać! Z sieroty, którą dotąd była, pasierbicą się stała. Za popychadło jest u ojcowej żony, za pośmiewisko u przyrodniej siostry, u tej córki babinej...
Rodzonej córuni
pierzynę puchową,
a tej pasierbicy
kamienie pod głową.
Rodzonej córuni
miód, słodkie jagody,
a tej pasierbicy
kubek czystej wody.
Rodzonej córuni
uśmiech z serca prosto,
a do pasierbicy
zawsze srogo, ostro!
Widzi chłop - źle zrobił słuchając kum i żeniąc się po raz wtóry z babą nieszpetną, niebiedną, obrotną, wygadaną, a bez serca dla jego córki-sieroty.
Ano, żal poniewczasie.
Wzdycha ojczysko, ale za córką ująć się nie śmie, tak go już ta baba z kretesem zawojowała.
Co nowe, co ładne, co smaczne - to dla niej i dla jej córuni, a o tę drugą - nie dba wcale.
Próżniakiem ją nazywa i brzydulą. Do najcięższej roboty ją pędzi, kawałka chleba jej żałuje, dobrego słowa nie da.
Widzi to chłop i serce mu się ściska, ale się boi ostrego języka baby - milczy. A i córka go prosi:
- Nic nie mówcie, tato, ja to wszystko cierpliwie zniosę, a może macoszyne serce i ku mnie się kiedyś odwróci.
Łagodna to bowiem była dziewczyna jak gołąbka i ufna jak jagnię.
Lecz próżno tam wyglądać dobroci, gdzie jej nie ma.
Umyśliła baba, o swoją córunię zazdrosna, pasierbicę precz z chaty wygonić. A że nie zbywało babie na chytrości, tak pewnego razu powiada do chłopa:
- Dwoje nas, mężu, pracuje na czterech gąb wyżywienie. Nie młodziśmy oboje i czas, żebyśmy się młodszymi wyręczyli. Niechże jedna z córek we świat za zarobkiem pójdzie, szczęścia szukać! Tylko że moja dziewucha robić nie umie - wzdycha baba, rzekomo zmartwiona, a tak udatnie to robi, że chłop przysiągłby, iż szczerze. - A skoro moja dziewucha - powiada chytra baba - robić nic nie umie, to nikt jej do pracy nie weźmie. Twoja córka co innego, roboty nauczona. Ją we świat poślemy, a moja doma niech ostanie. Im zaś prędzej ją wyślemy, tym lepiej.
I ani się chłop obejrzał, jak mu baba córkę w najgorsze odzienie odziała, suchy kawałek chleba w rękę jej włożyła i za próg wypchnęła.
- Idź, gdzie cię oczy poniosą.
Poszła.
Idzie sierota górą, doliną,
skrycie popłakująca.
Nie zna nieboga,
którędy droga
do szczęścia prowadząca.
Idzie sierota borem, dąbrową.
siły jej już ustały.
Widzi - w oddali
światło się pali
w chatynki oknie małym.
Jeśli tu dobrzy ludzie
mieszkają,
na nocleg przyjmą może,
bo noc już ciemna
stoi przede mną.
Gdzie pójdę w nocnej porze?
Stuk, stuk! Otwórzcie i w progi
wpuśćcie,
sercem odpłacę rada:
każdą robotę
spełnię z ochotą,
do każdej pracy się nadam!
Leśna chatka, napotkana w drodze przez dziewczynę, maleńka była i na oko uboga. W takich najpewniej dobrych ludzi szukać. Gdy dziewczyna do drzwi tej chatki zastukała, ufnie, choć nieśmiało, światło jaśniej zapłonęło w oknie, ale drzwi pozostały zamknięte.
Pomyślała, iż widocznie gospodarze gdzieś wyszli na chwilę. A że nie miała już sił dalej wędrować i że noc dokoła ciemniała, dziewczyna na progu chaty przysiadła.
Znużona była i głodna. Och, jaka głodna!
Głód przypomniał jej o suchej kromce chleba - całym zapasie na drogę.
Wyjęła więc z zanadrza w czysty lniany płatek zawinięty kawałeczek suchego chleba i już go do ust miała podnieść, gdy usłyszała w ciemności obok siebie drżący głos ludzki:
- Ktokolwiek jesteś, poratuj, nakarm głodnego!
Patrzy dziewczyna, widzi wiekowego starca z białą jak mleko brodą. Starzec dłoń do niej wyciąga proszącą.
Wzruszyło się na ten widok dobre serce w dziewczynie. Choć sama głodna, bez namysłu podaje chleb starcowi.
- Wybaczcie, proszę, tyle tylko mam, a to niewiele, ale z serca ofiaruję, bierzcie.
Starzec pokiwał brodą.
- Dobre z ciebie dziecko. Nie samolubne wcale i miłosierne. Ano, ułomię połowę twej kroniki.
Ułamał i - patrzcie co za dziw! Chleba dziewczynie w ręce w dwójnasób przybyło.
- Jedz na zdrowie i ty - mówi starzec.
Dziewczyna zjadła i od razu odszedł od niej głód.
- No to teraz wejdź do mojej chaty, bo to moja ta chata, i
odpocznij - powiada starzec do dziewczyny, ale już dźwięcznym, radosnym głosem.
Otworzył drzwi i weszli przez sień 'do białej izby.
A w izbie jaka światłość! Ile blasku!
Powiada starzec wesoło, potrząsając brodą:
- Ho, ho, moi mili goście zawczasu mnie już nawiedzili!
Bo na ławie pod bieloną ścianą na poczesnym miejscu siedziały w rząd cztery niewiasty, każda innej postawy i w innym ubiorze.
Na widok starca-gospodarza powstały jak jedna i powitały go z uszanowaniem należnym ojcu.
A gdy z powrotem na ławie zasiadły, zwróciły się prosto do dziewczyny:
Powiedz, dziewczyno,
a w twoich słowach
prawda niech będzie szczera,
która z nas czterech
jest najpiękniejsza,
którą wybierasz?
Dziewczyna czterem niewiastom przypatrzyła się z uwagą.
Jedna miała oczy jak niezapominajki, na włosach wianek ze stokroci, sukienkę zieleniutką jak majowa trawa.
Druga miała oczy jak chabry, usta jak maliny, suknię koloru dojrzałej pszenicy.
Trzecia miała pod kasztanowatymi brwiami oczy orzechowe, na szyi korale z jarzębiny i była w sukni śliwkowej barwy.
Czwarta zielonkawymi patrzyła oczami. Na twarzy miała rumieńce czerwone jak jabłka, a okrywał ją kożuch ze śnieżnie białych baranków.
Ręce ich nosiły ślady pracy, a wygląd wszystkich czterech niewiast był pogodny i budzący zaufanie.
Więc gdy powtórzyły:
"Która z nas czterech
jest najpiękniejsza,
którą wybierasz?"
dziewczyna po krótkim namyśle odpowiedziała:
Piękności pełen ten, kto ma uśmiech dobry i szczery.
Jak was jest cztery, tak wszystkie cztery
jednako piękne jesteście
Ja w dobroć waszą ufam serdecznie,
wy w moją szczerość uwierzcie.
Ta uprzejma odpowiedź, wypowiedziana miłym, łagodnym głosem, podobała się wszystkim.
Niewiasty następnie spytały dziewczynę, dlaczego sama jedna po świecie wędruje.
Czy cię ojciec porzucił?
Zła macocha wygnała?
Czemu chodzisz po świecie
głodna, sama, choć mała?
A dziewczyna im na to:
Ojciec mnie nie porzucił,
ojciec bardzo mnie kocha.
Nikt z domu mnie nie wygnał,
ni siostra, ni macocha.
Mój ojciec słaby, stary,
stara żona ojcowa,
a siostra nierobotna -
mnie trza na nich
pracować.
Za zarobkiem wędruję
i dobrej proszę rady
u ludzi, jak wy, dobrych,
u życzliwej gromady.
Popatrzyły niewiasty po sobie, a starzec powiedział:
- Jesteś, dziewczyno, zdrożona, pora późna. Idź spocząć do komory. Tam jest czysto pościelone łóżko. Prześpij się spokojnie, a jutro rada się dla ciebie znajdzie.
Podziękowała dziewczyna, dobrej nocy wszystkim życzyła i układła się spać w komorze.
A tymczasem w izbie obok komory siwy starzec Rok (bo to był Rok) i jego córki, Cztery Pory Roku (bo to były Cztery Pory Roku) tak ze sobą rozmawiają:
Mówi Rok:
- Dobre to jakieś dziecko, ta dziewczyna: sama głodna -
jednym kęsem chleba ze mną się podzieliła bez wahania.
Mówią Pory Roku:
- Robotna być musi, kiedy we świat z ojcowej chaty poszła, żeby na ojca, na macochę i na siostrę przyrodnią pracować!
- I szczera jest - pochlebstw nam żadnych nie prawiła, o nasze łaski nie zabiegała.
- A uprzejma i grzeczna: co mogła o nas dobrego powiedzieć, to nam życzliwie i serdecznie w miłych słowach powiedziała.
Trzeba ją za to wszystko wynagrodzić.
I te cztery dobre wróżki, bo każda z nich była przecież dobrą wróżką i mogła robić, jakie chciała, czary, powiedziały po kolei:
Ta pierwsza:
- Ja sprawię, że gdy ta dziewczyna się uśmiechnie, złote rybki
będą w wodzie pływały.
Ta druga:
- Ja sprawię, że gdy ta dziewczyna się uśmiechnie, promienie
jaśniejsze od słonecznych będą z jej twarzy biły.
A ta trzecia:
- Ja sprawię, że gdy będzie musiała zapłakać, perły zamiast łez z jej oczu się posypią.
I ta czwarta:
- Ja zaś uczynię tak, że ilekroć ta dziewczyna przemówi, róże
prześliczne, pachnące z jej ust sypać się będą.
I rozeszły się każda w swoją stronę.
Ano dobrze...
*
Przyszło rano. Dziewczyna się zbudziła. Wstała, łóżeczko pięknie-zgrabnie pościeliła, komorę, izbę zamiotła, ogień w kominie rozpaliła. Pyta się starca-gospodarza, czyby jeszcze w czym nie usłużyć.
Powiada z powagą starzec-gospodarz:
- Dziękuję, dziewczyno, za wszystko, coś zrobiła. A teraz właśnie już pora, żebym ci dał obiecaną dobrą radę. Rada jest taka: wracaj do domu, do ojcowej chaty, a śmieci, coś je z mojej izby i komory dziś wymiotła, zgarnij do fartuszka i weź je ze sobą. Ale gdy będziesz niosła w fartuszku, nie zaglądaj do nich po drodze, dopiero w chacie przed ojcem wysyp.
Dziwna to wprawdzie była rada, ale dziewczyna nie śmiała się sprzeciwić gościnnemu dla niej starcowi. Zgarnęła więc śmieci do fartuszka, jak jej radził, pożegnała się w uprzejmych słowach i prosto do domu poszła.
A drzewa leśne i przydrożne, ptaki, żaby, owady - wszystko, co żywe, ba, nawet kamienie i żwir śpiewały i grały do wtóru jej krokom powrotnym a spiesznym.
Zdziwiły się macocha i macoszyna córunia, gdy dziewczynę we drzwiach chaty ujrzały. Zdziwił się ojciec, ale i uradował bardzo.
A dziewczyna bez słowa prosto do stołu przed ojca idzie i z fartuszka na stół wysypuje... śmieci? Nie śmieci! Nowiutkie, błyszczące, brzęczące, złociutkie dukaty!
Dopiero zdziwienia a radości w chatynce ojcowskiej co niemiara!
Ale nie na tym koniec. Ledwo dziewczyna uśmiechnęła się wesoło na widok radości domowych, gdy jaśniejsze od słońca promienie rozbłysły, a gdy, jeszcze przy tym usta otworzyła, aby przemówić i swoje przygody opowiedzieć, z każdym miłym, dobrym słowem sypały się z jej ust róże prześliczne, rozkosznie pachnące.
W zachwyt ojciec, a w złość straszną wpadła macocha. Nuże baba i urągać dziewczynie bez nijakiego powodu, z samej zawiści tylko!
Zapłakała biedna sierota od żalu. A tu nowy dziw nad dziwy. Nie łzy gorzkie i słone, ale perły najcenniejsze z jej modrych oczów się toczą!
By obmyć oczy płaczem sczerwienione, pochyliła dziewczyna twarzyczkę nad wodą nalaną w misę i patrzcie! Już misa złotych rybek pełna.
Ależ to czar prawdziwy!
Powściągnęła swoją złość baba chytra. Milczkiem patrzy na chłopa ściskającego swoją córkę. Ku swej własnej córuni spogląda spod oka. Coś w głowie waży. Rozmyśla nad czymś. I wreszcie tak powiada do córuni:
- Musisz, córuniu, i ty takie dary ze świata sobie przynieść. I
lepsze jeszcze.
Upiekła baba kołacz słodki na mleku i na miodzie. Nazajutrz budzi rano córunię. Jajecznicą z kiełbasą ją pasie, a napasłszy powiada:
- Czas ci w drogę. Idź prosto do tej leśnej chaty - staruchowi i czterem jego córkom powiedz, żem cię wygnała, niech cię jak najszybciej wywianują. A tu masz kołacz słodki na drogę, pieszczotko.
Nie pożegnawszy się z ojcem, nie pożegnawszy się z siostrą przyrodnią, nawet matce ledwo nosem kiwnąwszy, poszła ta baby córunia, słodki kołacz oburącz trzymając.
Idzie, milcząca i nadęta. Jak głucha idzie, a wszystko dokoła niej brzęczy, dźwięczy, śpiewa:
Idzie córunia,
baby pieszczoszka,
próżniak, niemiła.
Chce szukać szczęścia,
bogactw, zaszczytów,
na co nie zasłużyła.
Idzie córunia,
baby pieszczoszka,
zarozumialec, pyskata.
Pragnie być piękna
z pomocą czarów,
z pomocą czarów - bogata.
Dowiedz się o tym
raz - i na zawsze,
że czary, cuda
służą najlepszym,
a nie - najgorszym.
Tobie się nic nie uda!
I co powiecie? Nic jej się rzeczywiście nie udało. Bo i jakże?
Gdy tylko nadszedł wieczór, a droga przez las bezludny ciągle się jeszcze nie kończyła, ta córunia babina brzydkimi wyrazami zaczęła złość swą wylewać, że wciąż jeszcze nie spotkała żadnej chaty, o której mówiła jej przyrodnia siostra.
Już nawet miała zawrócić, gdy nagle spostrzegła z zadowoleniem, że tuż przed nią błyszczy światełko w oknie.
Zaraz w tym kierunku pobiegła i rzuciła się do drzwi. A że były zamknięte, nuże obiema pięściami po nich młócić i wołać:
Otwórzta, a nuże!
Czy to ja dziadówka,
żebym stała dłużej?
Ale drzwi mimo to, a może właśnie dlatego, nie otworzyły się. Więc dziewczynisko, rade nierade, usiadło wreszcie przed progiem, wyjęło wielgaśny, smakowity, słodki i tłusty kołacz przez babę upieczony dla tej swej córuni i zajada, aż jej uszy z łakomstwa się trzęsą, boć przecie nie jest taka głodna.
Wtem słyszy z ciemności głos proszący:
- Ktokolwiek jesteś, poratuj, nakarm głodnego!
I stanął przed nią starzec z brodą białą jak mleko, z dłonią wyciągniętą i drżącą.
A na to babina córunia myk! - kołacz chowa za siebie i tak z pełną gębą odrzecze:
- A idźże ty precz, dziadu! Ja sama głodna!
Powiada starzec łagodnie:
- Głodnaś? A może jeszcze przy tym i zmęczona?
- A pewnie, żem zmęczona.
- Do chaty stukałaś?
- Oho! I obiema pięściami. Małom drzwi nie wywaliła, ale tam jakoweś głuche siedzą. Nie otwarły.
- To ja ci otworzę. Pójdź.
Otworzył i wpuścił ją.
Weszła babina córunia, a w izbie kubek w kubek to samo widzi, o czym od siostry przyrodniej słyszała.
Więc jak ją chytra i chciwa matka nauczyła, tak zaraz od progu rzekła:
Matka z domu mnie wygnała,
jeść nie dała, pić nie dała
i bez srebra, złota wracać nie
kazała.
Cztery niewiasty na ławie siedzące, choć ich nie pozdrowiła wcale, uśmiechnęły się do niej gościnnie, po czym spytały:
Powiedz, dziewczyno,
a w twoich słowach
prawda niech będzie szczera,
która z nas czterech
jest najpiękniejsza,
którą wybierasz?
A ona na nie uważniej nie spojrzała ani ich nawet dobrze nie słucha, jeno grubiańsko, z góry do nich rzecze:
- Co mi z tego, która z was jaka. Jak mnie obdarzycie, a hojnie, to będziecie dla mnie wszystkie najpiękniejsze. Ale jakbyście mi nic nie dały, to będę was miała za szkarady, i koniec!
Co macie dać, to dawajcie,
bo mi szkoda czasu.
Po próżnicy mnie nie nudźcie.
W jeden kosz mi pereł nasuć,
w drugi kosz dukatów!
A te róże, złote rybki,
blaski - dajcie katu!
Rusz się żwawiej, stary dziadu!
Czego czekasz jeszcze!
Co macie dać, to dawajcie,
a ino się spieszcie!
Cisza wielka i groźna uczyniła się po tych słowach.
Ale starzec i tym razem łagodnie rzekł:
- Dary od nas otrzymasz, i to takie akurat, na jakie sobie zasłużyłaś! Jeżelibyś jednak chciała odpocząć, to możesz przenocować na ławie i płachtą się nakryć.
A ona z pełną pychy miną:
Gadu, gadu, stary dziadu.
Kiepskie to są gadki.
Wolę ja spać pod pierzyną
u mej pani matki.
Pod ciepłą pierzyną,
na miękkim piernacie.
Takiej to pościeli
wy wcale nie macie!
Już jej nikt nie zatrzymywał więcej, a ona nie pożegnawszy się nawet, poszła w drogę powrotną. Jak zwykle z siebie rada.
Ledwie drzwi się za nią zamknęły, siwy starzec Rok (bo to był sam Rok) i dobre wróżki, jego córki, Cztery Pory Roku (bo to były Cztery Pory Roku) tak ze sobą rozmawiali:
Rok powiedział:
- Niedobre to jakieś dziecko, ta dziewczyna: samolubne. Sama
syta, z dużego kołacza ani okruchem ze mną się nie podzieliła.
A jego córki dodały kolejno od siebie:
- Próżniak to być musi.
- I kłamliwa dziewczyna.
- A nieuprzejma!
- A niegrzeczna!
Trzeba ją za to wszystko przykładnie ukarać.
Jak?
A tak:
- Ja sprawię, że gdy ta dziewczyna będzie się umywała, węże w tej wodzie ślizgać się będą.
- Ja sprawię, że gdy ta dziewczyna śmiać się będzie, jej uśmiech będzie ponury jak chichot sowy.
- Ja sprawię, że gdy zapłacze, zamiast łez groźny grad z ócz jej padać będzie.
- Ja sprawię, że gdy usta otworzy, do wtóru jej słowom nieprzyjemnym, niegrzecznym, grubiańskim - żaby a jaszczurki z jej ust wyskakiwać będą ku obrzydzeniu wszystkich.
Oto, jakie dary ,do domu leniwa, niemiła córunia chytrej, złej baby poniosła! Tak się bowiem stało, jak mówiły cztery wróżki.
Idzie córunia babina pyszna, nadęta, a wszystko dokoła niej brzęczy, dźwięczy, śpiewa:
Idzie córunia,
baby pieszczoszka,
próżniak, niemiła.
Chce szukać szczęścia,
bogactw, zaszczytów,
na co nie zasłużyła.
Idzie córunia,
baby pieszczoszka,
zarozumialec, pyskata.
Pragnie być piękna
i wywyższona,
bez pracy chce być bogata.
Dowiedz się o tym
raz - i na zawsze,
że czary, cuda
nic nie pomogą,
gdyś gbur, leniwiec.
Wtedy się nic nie uda!
Jaki tam lament powstał w domu, który po powrocie babinej córuni napełnił się gradem, żabami, jaszczurkami, wężami, wszelkim plugastwem! Jaki lament i wstyd! Wstyd jaki! Ile tego wstydu baba ze swą córunia się najadły, bez końca byłoby opowiadać.
Jedno tylko powiedzieć trzeba, że chłop poczciwy, nie mogąc dłużej wytrzymać, zostawił babie i jej córuni całą swą lepiankę, a sam, wziąwszy ze sobą swoją córkę, dziewczynę najmilszą, odszedł stamtąd, szczęśliwy.
Nowe rozpoczęli życie...
Idzie niebo ciemną nocą
Idzie niebo ciemną nocą,
Ma w fartuszku pełno gwiazd.
Gwiazdki świecą i migocą,
aż wyjrzały ptaszki z gniazd.
Jak wyjrzały - zobaczyły
i nie chciały dalej spać,
kaprysiły, grymasiły,
żeby im po jednej dać!
- Gwiazdki nie są do zabawy,
tożby nocka była zła!
Ej! Usłyszy kot kulawy!
Cicho bądźcie!...A,a,a...
O trzech braciach i żywej wodzie
Była raz wdowa,
trzech synów miała.
Kochała wszystkich trzech.
Dwaj - to mądrale,
żyli statecznie.
Trzeci - o trzecim
wspominać śmiech!
Bo cóż, że w polu,
bo cóż, że w chacie zrobił ochoczo,
co zrobić miał,
jeśli o każdej
swobodnej chwili
nic - tylko śpiewał!
Śpiewał i grał!
Ten brat najstarszy
kupcem był w mieście.
Do grosza zbierał grosz.
Drugi brat, średni,
urząd miał ważny
i też mu pęczniał trzos.
Patrzyli z góry
na najmłodszego. Mówili:
- Głupiś ty!
Siedzisz w tej wiosce,
w biedzie i trosce -
rób to, co my:
zbieraj majątek,
budź zazdrość w ludziach,
w górę się pnij!
Nie w ciemię bity,
zbieraj zaszczyty,
pusz się i ty.
Matka słuchała,
matka milczała.
Choć nie mówiła
"tak" ani "nie",
to najmłodszemu
synkowi swemu
gładziła czoło.
Uśmiechał się.
Było wczesne rano.
Kosił Jasio siano.
Kosił trawę z rosą,
bo tak lżej jest.
Kosą
migał w słońcu złotym,
a pełen ochoty
do takiej roboty,
pracował za trzech!
Szeroko na polu
dzwoniła piosenka,
dzwonił jego śmiech!
Namachał się dobrze
ciężką, ostrą kosą.
Lecz cóż to matusia
śniadania nie niosą?
Podniosło się słonko
do połowy nieba.
Matusi nie widać...
Przegryzł skibkę chleba
i znowu za kosę.
Brzęk-brzęku żelazem.
- Śniadanie i obiad
przyniosą mi razem.
Aliści już słonko
zachodzi za łąkę.
Jasio skończył kosić,
ledwie sobie wierzy:
ni śladu obiadu,
ni śladu wieczerzy.
- Ha, pewnie matusia
bardzo czymś zajęta,
że o swym kosiarzu
tak dziś nie pamięta.
Trzeba się pośpieszyć
i pomóc w robocie
starej matuleńce,
która jest w kłopocie.
Otarł ostrze kosy
z wieczorowej rosy,
dłonią czystej wody
zaczerpnął ze stoku,
napił się i idzie,
a przyśpiesza kroku.
Idąc ku chatynce
przez łączeńkę rosną
przyśpiewuje sobie
niecicho, niegłośno:
- Wyjrzyj, matusiu, wyjrzyj, siweńka,
przed ten biały dwór -
idzie, powraca z dalekiej drogi
synaczek twój.
Wyjdźże, matulu, siwa zazulu,
na jasny próg.
Przyszedł synaczek, ubogi żaczek,
paść ci do nóg.
Świeci miesiączek miedzy gwiazdkami,
wesół i rad.
Przyzba przed izbą, izba za przyzbą -
najmilszy świat.
Zamknij, matusiu, te drzwi cisowe
na spusty dwa.
Siądziem wieczerzać przy białym stole
i ty, i ja.
Odpocznie kosa, obeschnie rosa,
a jutro znów
z grabiami z rana pójdę do siana
ja młody, wesół, zdrów.
Miesiąc z gwiazdkami świeci nad nami,
matusiu ma.
Mleko we dzbanku, cebula w wianku
i ser na desce.
Czego nam jeszcze,
czego nam jeszcze trza?
Śpiewa sobie Jasio
niegłośno, niecicho,
echo mu wtóruje...
Ale - co za licho?
Miesiączek za chmurę
schował łeb rogaty,
gwiazdy myk! myk! z nieba...
Ledwie że drzwi chaty
namacał zdziwiony parobek wesoły.
Cóż to? Drzwi rozwarte
jak wrota stodoły!
W izbie czemu ciemno?
Komin zimny, czemu?
Gdy zawołał matki,
odbrzęknęły tylko
na kominie statki.
Stanął. Stoi. Słucha.
Słyszy jęk w komorze:
matusia stękają.
- Czyście chorzy może? -
W jednym susie Jaśko
u wezgłowia stanął.
- Chórzyście, matusiu? -
i słodko, jak anioł,
ten chłopak rubaszny
szorstkimi rękoma
gładzi lico chorej.
- A czy w łóżku słoma
jest aby dość miękka?
Czy nie wsłać pierzyny?
Czy ziółek naparzyć?
Ale głos matczyny
powiada cichutki
jak z dali dalekiej:
- Zwołaj prędko braci,
nim zamknę powieki.
Śmierć mi na powiekach
kładzie pięść z ołowiu.
Chcę was trzech pożegnać.
Bądźcie w pogotowiu.
Stoją, płaczą trzej synowie
przy łóżku matki.
Nic tu nie pomoże sława
ani dostatki.
Śmierć siadła na przyzbie,
cierpliwie czeka.
Matka żegna się z synami,
z odejściem zwleka.
- Schodzić z tego świata
wielce mi szkoda.
Pono gdzieś we świecie
jest żywa woda.
Lek ten, lek cudowny,
życia mi doda.
Między sobą naradźcie się.
Niechże który jej przyniesie.
Najstarszy, ten mędrek,
do trzosa po rozum bieży.
Trzos ma pękaty u boku.
Po trzosie się uderzy:
- Jest tu grosiwa dosyć,
pójdę, kupię żywej wody.
Będziemy ci ją, matko,
beczkami wozić, wiadrami nosić!
Wykąpiesz się w niej cała
od pięt po szyję.
Sto lat w zdrowiu dożyjesz!
Idę. Wrócę dziś wieczorem
lub jutro o świcie.
Czekajcie mnie. Zobaczycie...
Poszedł.
Mija wieczór. Świt minął.
... Jak kamień w wodę...
Zginął.
Śmierć wstała z przyzby,
przez próg człap, człap - stuk, stuk.
Jasnokoścista na zydlu usiadła koło łóżka.
- Moja będzie ta w łóżku staruszka.
Najmłodszy syn zarumienił się,
pięść zaciska,
Jasnokościstej skoczy
do kłapiącego pyska.
- Zamilcz, zaczekaj, Kostucho!
Szkoda twych prędkich słów,
Jeszcze staruszka nie twoja,
ma ona synów dwóch!
Śmierć umilkła.
Chichocze z cicha.
Słaba matka na łóżku wzdycha.
Powiada średni, mądry brat:
- Tobie, głuptasie,
od żywej wody zasię!
Bez tytułu, bez złota
cóż ty jesteś? Gołota!
Nie ty pójdziesz w świat.
Jam dygnitarz jest znany -
tak, bracie kochany.
Dla mnie fraszka po wodę wyprawa.
Z niej urośnie ma sława,
no... i matce pomoże.
Więc - w drogę!
Brzuch wypiąwszy, łeb zadarłszy,
wyszedł z izby i ten starszy.
Jeszcze krzyknął przez płot z drogi:
- Wrócę w obiad, więc pierogi
zgotuj, głupi, abym podjadł,
kiedy się wygłodzę!
I już pojazd z tym mądralą
w mig potoczył się po drodze.
Kurz przesłonił mądralę.
Wrócił na obiad?
Nie, wcale!
Jasnokoścista, niemiłosierne licho,
z zydla przy łóżku powstała cicho
i położyła kościane dłonie
na matki serce, na matki skronie.
We łzach ma oczy
ten syn najmłodszy.
Mówi:
- Zostaw mi matkę na jedną dobę.
Ja lek przyniosę. Zmogę chorobę.
Ty zamiast matki, słabej staruszki,
zabierzesz wtedy młodego mnie.
Czy chcesz tak, śmierci! -
A ona:
- Chcę.
Wychodzi Jaś z podwórka,
spotyka pieska Burka.
Że go nigdy nie drażnił,
Burek żył z nim w przyjaźni.
Teraz Burek zaszczekał,
żeby Jasio zaczekał.
- Jesteś sam i ubogi,
pewnie nie znasz też drogi.
Pozwól mi iść przy nodze,
może przydam ci się w drodze.
Idą, idą, spieszą się.
Dobrze idą, czy też źle?
Na dębinie zadrżał liść.
- Liściu! Liściu, jak mam iść?
- Idź przed siebie prosto
najtrudniejszą z dróżek.
Nie żałuj, nie żałuj,
chłopcze, swoich nóżek.
Burek z Jasiem idzie wiernie,
a na dróżce ostre ciernie.
A na dróżce twarde głazy -
upadł Jasio wiele razy.
A ta dróżka stroma, kreta,
przelatują nią ptaszęta,
przelatują, ćwierkają,
siły chłopcu dodają:
- Jeszcze tylko milek sto
i już źródło, właśnie to!
Na połowie drogi - rety! dlaboga! -
przeszkoda nagła: bo przepaść tu sroga!
Ha, że przepaść, to nie wszystko!
Patrz! Tam na dnie wężowisko!
Tysiąc węży tam się wije,
jadowite syczą żmije
i sam smok o siedmiu łbach
zieje ogniem.
Strach! Strach! Strach!
Burek stulił uszy,
podkulił ogon.
Szczeka, skomli:
- Jasiu, wracajmy do dom!
Ale Jasio kręci głową:
- Matuś musi zostać zdrową.
Za przepaścią żywa woda,
co matusi zdrowia doda.
Niech się wali, niech się pali,
mnie iść trzeba naprzód, dalej!
Że brak kładki, że brak mostu,
przepaść przeskoczę po prostu!
I ten Jasio nasz, zuch chłop,
rozpędził się, no i - hop!
Więc i Burek za nim - hyc!
I nie stało im się nic.
Obaj zdrowi, obaj cali
idą naprzód, idą dalej.
Wtem przed nimi...
- czy zły czar? -
snopy iskier, dym i żar!
Z obu stron wąziutkiej drogi
las się pali!
Pożar srogi.
Umykają, z trwogi drżące,
razem: lisy i zające,
wilczur z sarną,
jeleń z rysiem,
małe losze z wielkim misiem!
Strach je łączy,
trwoga brata.
Burek wyje:
- Koniec świata!
Spalimy się na węgielek!
Ale Jasio rzecze śmiele:
- Niech się pali, niech się wali,
a ja - naprzód! A ja - dalej!
Za tym ogniem żywa woda,
ona matce zdrowia doda.
l nasz Jasio, chłopiec zuch,
prosto w morze ognia - buch!
Dym mu oddech zatamował,
płomień, mu osmalił twarz.
Już - już myślał, że tu zginie.
Lecz nie zginął Jasio nasz.
Jakby skrzydła miał u ramion,
jakby skrzydła miał u nóg,
tak przeleciał las płonący,
a z nim Burek! Dalibóg!
Teraz droga jak po stole.
I kamuszek nie ukole.
Wietrzyk rzeźwi,
pachnie kwiecie.
Droga najpiękniejsza w świecie.
Przy tej drodze karczma stoi,
w karczmie karczmarz karmi, poi.
Burek węszy. Węszy, zerka:
pachnie piwo, bigos, szperka
i wędzonka, i kiełbasa.
Burek szczeknął:
- Dobra nasza!
Z głodu marsza kiszki grają,
a tu poją, tu jeść dają.
Nuże, Jasiu, do karczmiska,
bo mi ślinka ciecze z pyska!
- Idź sam, Burku, trudna rada,
Chociaż jestem głodny srodze,
nie mogę przystanąć w drodze.
Choć mi język schnie z pragnienia,
nie zmitrężę tu ni mgnienia.
Ja ratować matkę muszę,
za jej życie oddam duszę! -
I omija karczmę gwarną,
do której się inni garną.
Ledwie minął drzwi karczmiska,
coś huknęło! Coś się błyska!
Ciemność się wokoło stała,
a zaś potem jasność biała.
Patrzy Jasio, ledwie wierzy...
Aż uwierzył! Pędem bieży,
bo na miejscu karczmiska
cudną tęczą rozbłyska
źródło wodę lejące,
taką światłą jak słońce!
A u źródła kubek złoty
pięknej, złotniczej roboty.
Przykląkł Jasio, zuch młody,
u czarodziejskiej wody.
Kubek, jak co żywego,
sam podpływa do niego.
- Bierz mnie, Jasiu, kochanie,
spełniłeś swe zadanie.
Oto jest żywa woda,
co matce życia doda.
Do chaty, gdzie matka,
droga teraz gładka.
Po niej jak należy
Jasio strzałą bieży.
Na rozstaju pod miedzą
dwaj starsi bracia siedzą.
Nos na kwintę spuścili,
bo się bardzo wstydzili.
Jeden zląkł się wężowiska.
Drugi wstąpił do karczmiska.
Nie udało się żadnemu,
tylko temu najmłodszemu.
(Wy zgadnijcie, proszę, czemu?)
Wstyd im było, żałowali
i poprawę obiecali
Jaśkowi.
*
Wielka radość w chacie była:
gdy matusia lek wypiła,
zaraz z łóżka wyskoczyła.
Wyskoczyła staruszeczka
i - dalejże do taneczka,
do taneczka - obereczka.
Przytupnęła, podskoczyła,
wokoło się okręciła,
Śmierteczkę w taniec skusiła.
Poszła i Kostucha w tany.
- Oj, da dana! Odbijany!
Oj, oberek, obereczek!
Śmierci, nie zgub patyneczek!
Tańcowali wszyscy w izbie,
nie ustali aż na przyzbie!
Jasio z matką,
dwaj bratowie,
Burek ze Śmiercią.
Kto wypowie,
kto opisze, kto wyśpiewa
te wesołość!
Moiściewa,
zatańcujmy razem wszyscy,
ci dalecy i ci bliscy.
W złotym kubku
zdrowia dosyć!
Dadzą i nam, jak poprosić!