Sandra Field
Czekałem na ciebie
(After hours)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wszystko przepadło. Ja chyba oszaleję.
Marcia Barnes spoglądała na Rideau Canal z okna saloniku swego mieszkania. Kilku przynaglanych deszczem rowerzystów jechało ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż krętego brzegu kanału. Drzewa okryły się świeżymi liśćmi, tulipany stały w równych grządkach przed schludnymi domami. Wszystko było w idealnym porządku.
Nie tak, jak u niej.
Przycisnęła twarz do szyby. Jednak próba opanowania przerażenia, które ogarnęło ją po zebraniu w instytucie medycznym, gdzie pracowała jako immunolog, nie udawała się. Dyrektor aksamitnym głosem oznajmił zgromadzonym, że cięcia budżetowe mogą spowodować redukcję personelu nawet o połowę. Mimo siedmioletniego stażu w instytucie, Marcia nie zaliczała się do starej kadry.
A praca była dla niej wszystkim, nie wyobrażała sobie bez niej życia.
Usiłując się uspokoić, odetchnęła głębiej parę razy. Bogu dzięki, że odrzuciła zaproszenie Lucy i Troya na obiad. Niestety, zgodziła się pójść z nimi do galerii na wernisaż ich przyjaciela Quentina.
Quentin. To imię kojarzyło się jej z tweedowymi marynarkami i fajką, wyniosłym brytyjskim akcentem i sielankowymi krajobrazami w stylu Constable'a, pełnymi kłębiastych chmur i poczciwych brązowych krów. Choć szczyciła się swoim opanowaniem, dziś nie miała nastroju do oglądania sielanek. Jej starannie ułożone życie rozsypywało się w gruzy.
Weszła do kuchni i spojrzała na leżące na stole zaproszenie do najbardziej ekskluzywnej galerii w mieście. Nie dbała o to. Problem polegał na tym, że trzeba się przebrać i ponownie wyjść z domu. Nie chciała poznać Quentina Ramseya, którego prace nazwano szumnie „Wielokrotne osobowości”. Nie miała również ochoty na spotkanie ze swoją siostrą Lucy ani ze szwagrem Troyem, którzy przyjechali wczoraj do Ottawy na wernisaż.
Pragnęła jedynie wypełnić wannę gorącą wodą, włączyć kojącą muzykę i zanurzyć się w pianie, zapominając o całym świecie. Potem położyć się do łóżka. Jak inaczej zakończyć ten piekielny dzień?
Westchnęła. Lucy była wystarczająco zaniepokojona faktem, że nie zjedzą razem obiadu. Chociaż siostra z mężem mieszkali w Vancouver, dwa najbliższe miesiące mieli spędzić w Ottawie, gdzie Troy pracował na oddziale pediatrii w dwóch szpitalach miejskich. Wzięli ze sobą dziecko. Jeśli Marcia nie pojawi się na wernisażu, Lucy zacznie podejrzewać, że stało się coś strasznego.
W końcu to nic wielkiego, pomyślała ponuro, rozcierając czoło. Możliwe, że stracę pracę, nie jestem już tą kobietą, co przedtem i nie wiem, kim się stanę, a w dodatku nie chcę znać własnej siostry. Co się ze mną dzieje?
Wysoka, piękna Lucy o pełnej figurze, perlistym śmiechu i masą niesfornych mahoniowych loków na głowie, stanowiła przeciwieństwo swojej starszej siostry Marcii, młodszej Catherine, a nawet ich matki Evelyn.
Czy jej czegoś zazdroszczę? O to chodzi? Czy zazdrość jest jednym z siedmiu grzechów głównych? Jeśli nie, to powinna być.
Staroświecki zegar, niegdyś należący do jej dziadka, znanego neurochirurga, wybił kolejne pół godziny.
Jestem już spóźniona, pomyślała zrezygnowana. Ominą mnie oficjalne przemówienia, a z rodziną spotkam się w tłumie ludzi. Doskonale.
Marcia weszła do sypialni rozjaśnionej światłem gasnącego dnia. Krople deszczu malowały na szybach miniaturowe wzorki. Rezygnując z gorącej kąpieli, przystąpiła do przeszukiwania szafy. Lucy przywiązywała dużą wagę do właściwego stroju, więc Marcia nie może jej zawieść. Chłodna i opanowana siostra, umiejąca ułożyć sobie życie. Beznamiętna, trzymająca się na uboczu Marcia, która nigdy niczego nie potrzebowała.
Zdjęła codzienne ubranie i wskoczyła pod prysznic. Wybrała granatową, lnianą sukienkę, której elegancki krój wart był wydanych na nią pieniędzy. Do tego granatowe jedwabne pończochy, włoskie lakierki i dyskretna, złota biżuteria. Potem przyszła kolej na makijaż. Wyszczotkowała czarne, sięgające karku włosy i przejrzała się w dużym lustrze w sypialni.
Nie wyglądała na trzydzieści trzy lata, co i tak nie miało znaczenia.
Pospiesznie sięgnęła po okulary w rogowej oprawce. Mogła użyć szkieł kontaktowych, lecz trudno było się za nimi ukryć, a przed spotkaniem z Lucy potrzebowała dodatkowej osłony. W przedpokoju włożyła jasnozielony płaszcz przeciwdeszczowy i zabrała parasolkę. Wyszła z mieszkania i zjechała windą do podziemia.
Powinna udać się wprost do galerii, poznać Quentina Ramseya, zachwycić się jego „Wielokrotnymi osobowościami”, następnie zaprosić Lucy i Troya na niedzielny obiad w rodzinnym gronie. Dopełniwszy w ten sposób obowiązku, będzie mogła wrócić do domu.
„Wielokrotne osobowości”, zastanawiała się, ruszając z parkingu. Co to za pretensjonalna nazwa dla kilku obrazów? Świadczy to również o nadmiernym egocentryzmie. Quentin jest przyjacielem Lucy i Troya, ale to nie znaczy, że muszę go polubić.
Z pochmurną miną nacisnęła pilota. Otworzyły się drzwi garażu i wyjechała w deszczowy zmierzch.
Przed wyjściem do galerii Quentin sprawdził w lustrze swój wygląd i znowu się zadumał nad sumą wydaną na garnitur. Włoży go przecież zaledwie parę razy w roku. Przypominam reklamę z ilustrowanego magazynu dla mężczyzn, pomyślał z irytacją, poprawiając krawat. Oto odnoszący sukcesy artysta lat dziewięćdziesiątych. Ulubieniec publiczności, Quentin Ramsey, przed udaniem się na wernisaż swoich najwspanialszych prac, wystawianych pod wspólnym tytułem „Wielokrotne osobowości”.
Co go opętało, żeby dać taki tytuł swoim pracom?
Przeczesał grzebieniem czarne, gęste, kręcone włosy, które natychmiast rozsypały się w nieładzie. Uśmiechnął się. Przynajmniej włosy nie dały się okiełznać. Z całego serca nienawidził wernisaży.
Malował, by wyrazić siebie. Nie chciał, żeby jego prace zalegały pod ścianami pracowni. Nie mógł jednak ścierpieć ludzi omawiających jego malarstwo. Analizowali bezdusznie obrazy, szufladkując je jako „dekonstrukcjonizm” i „postmodernistyczny abstrakcjonizm”. Przynajmniej krytycy będą musieli użyć nowych etykietek. Czas nimi wstrząsnąć, pomyślał i znowu lekko uśmiechnął się. . ;, Ktoś poczuje się w obowiązku stwierdzić, że jego nowy styl cechuje wyjątkowy komercjalizm. Ktoś inny pochwali go za bezkompromisową szczerość. Z pewnych względów tak właśnie nazywano jego szczerość.
Przez to wszystko zapomniał zjeść coś przed wyjściem.
Opróżnił barek z orzeszków i precelków. Pogryzając je machinalnie, uświadomił sobie, że tęskni do spotkania z Lucy i Troyem. Nie mógł pójść z nimi na obiad, bo musiał wcześnie stawić się w galerii. Jeśli jednak wszystko ułoży się pomyślnie, zakończy wieczór w wynajętym przez nich mieszkaniu. Ściągnie wreszcie krawat, niewygodne lakierki i napije się piwa. Na pewno będzie podziwiał ich dziecko. Quentin wiedział, ile ono znaczyło dla przyjaciół.
Z Ottawy wyrwie się jak najszybciej. To miasto, jak na jego gust, było zbyt układne, zbyt ugrzecznione. Pragnął sosen, szmeru strumienia i widoku gór.
Żaden hotel, nawet elegancki, nie wchodził w grę.
Otworzył drugą torebkę precelków. Tak naprawdę, to powinien odpocząć od malarstwa i zbudować kolejny dom. Piła, wgryzająca się w drewno, zapach świeżych wiórów, satysfakcja z widoku odcinającej się od nieba linii dachu - to wszystko pozwoli mu uczestniczyć w rzeczywistości o wiele silniej niż podczas malowania.
W czasie swoich podróży po świecie Quentin przeplatał okresy wzmożonej twórczości bardziej przyziemnymi zajęciami, takimi jak choćby budowanie domów. Teraz jednak pragnął postawić dom dla siebie. Mieć własne ściany, własny dach nad głową.
Zerknął na zegarek i aż krzyknął z przerażenia. Chwycił płaszcz, pobiegł do windy. Przed hotelem złapał taksówkę. Gdy jechał lśniącymi od deszczu ulicami, gryząc precelki, wciąż myślał o tym samym. Odczuwał potrzebę osiedlenia się. Włóczęgą został w wieku trzech lat, gdy wybiegł z rodzinnego podwórka za cysterną z mlekiem. Teraz jednak zatęsknił do miejsca, które mógłby nazwać domem.
Minęło wiele czasu od chwili, gdy jako mały chłopiec potykał się na zakurzonej drodze, pomstując, że mleczarz nie poczekał na niego. Miał już trzydzieści sześć lat. W nagłym pragnieniu domu kryło się również coś więcej. Chciał znaleźć kobietę, która zamieszka tam razem z nim, będzie dzieliła z nim życie. Musiałaby to być jednak właściwa kobieta.
Zerknął na grządki tulipanów rosnących wzdłuż ulicy, na schludne budynki, które wcale go nie pociągały. Miał chyba jedenaście lat, kiedy doszedł do wniosku, że taką kobietę rozpozna na pierwszy rzut oka. Wiedział dobrze, skąd ta pewność. Jego rodzice tworzyli wyjątkową parę. Dopiero w wieku dojrzałym pojął, że było to naprawdę niezwykłe małżeństwo, pełne miłości, namiętności i radości.
Choć jako jedenastolatek nie potrafił wyrazić tego słowami, czuł, że między rodzicami istniało coś wyjątkowo pięknego. W dzieciństwie często słuchał opowieści, jak rodzice pokochali się od pierwszego wejrzenia.
Jednak mając dwadzieścia pięć lat, zniecierpliwiony Quentin zlekceważył przeczucia i poślubił Helen. Już po sześciu tygodniach zorientował się, że popełnił omyłkę. Gdy wreszcie Helen rzuciła go dla dwa razy starszego od niej prezesa banku, odetchnął z ulgą i poprzysiągł sobie, że nie powtórzy tego błędu.
Quentin nie był próżny, nigdy nie przestało go zdumiewać, że kobiety lgną do niego jak pszczoły do miodu. Wysokie i niskie, piękne i namiętne. Jednak żadna z nich nie zdołała podbić jego serca.
A jeśli nie znajdzie tej wyśnionej? Czy można wierzyć w romantyczne marzenia jedenastolatka?
Może kiedy zbuduje dom, ta kobieta pojawi się sama?
A jeśli to dążenie do stabilizacji było błędem? Zawsze szczycił się tym, że jest niezależny, jedzie dokąd chce, kiedy tylko chce i pozostaje tam tak długo, jak mu się podoba. Kiedy się ożeni, nie będzie już mógł żyć w ten sposób.
A czy ta kobieta gdzieś istnieje?
Spróbował odpędzić te bezsensowne pytania. Taksówka ominęła kałużę i zatrzymała się przed galerią. Czerwone tulipany, zdobiące chodnik, stały w deszczu, niczym wyprężeni żołnierze na warcie. Jestem samotny, pomyślał nagle Quentin. Pomimo sukcesów, pomimo całej wolności, jestem samotny.
- Dziesięć, siedemdziesiąt pięć - powiedział taksówkarz, raptownie przywracając Quentina do rzeczywistości.
Poszukał drobnych, dodał napiwek i pobiegł do galerii. Jednak nie był całkiem wolnym człowiekiem. Zamiast włóczyć się po ulicach, musiał iść na wernisaż.
Właścicielka galerii, kobieta po pięćdziesiątce, żona wyższego urzędnika państwowego, była osobą niezwykle przedsiębiorczą. Quentin miał ochotę nazywać ją panią HarringtonSmythe. Imię Emily do niej nie pasowało. Kiedy zdejmował płaszcz przeciwdeszczowy, Emily zmierzyła go krytycznym spojrzeniem i z aprobatą skinęła głową.
Quentin przez chwilę żałował, że oderwał metkę z ceną. Pozwolił się oprowadzić po galerii. Emily podała mu katalog wystawy i wyrecytowała całą listę zaproszonych ministrów, wiceministrów i dyplomatów.
Nieźle, jak na chłopaka z małej mieściny w Nowym Brunszwiku, pomyślał, usiłując zapamiętać nazwiska. Postanowił w ciągu następnych godzin trzymać się wpojonych mu przez matkę dobrych manier.
Po trzech kwadransach w salach kłębił się tłum. Sprzedano jedenaście płócien. Barmani padali ze zmęczenia, a Quentin starał się być niezwykle uprzejmy dla premiera, który nie uznawał niczego namalowanego po 1900 roku i nie krył się ze swymi opiniami na temat prac gospodarza.
Z tyłu ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się i mocno uściskał Lucy.
- Tak się cieszę, że cię widzę.
- Jesteś wręcz nieprawdopodobnie grzeczny - powiedziała cicho. - Czy to ten sam Quentin, którego znam?
- Staram się, jak mogę, Lucy. Wyglądasz przepięknie w tej sukni!
Purpurowy materiał podkreślał mahoniowy kolor jej lśniących włosów, a dekolt był wręcz prowokujący.
- Przypuszczałam, że ci się spodoba - odparła zadowolona. - Troy wybrał ją dla mnie.
Troy klepnął Quentina w ramię.
- Wpadnij do nas na pogawędkę, kiedy to wszystko się skończy.
- Załatwione, ale pod warunkiem, że macie trochę piwa.
- Po południu kupiłem dwanaście puszek.
Troy był o siedem centymetrów wyższy od mierzącego metr osiemdziesiąt Quentina. Miał jasne włosy. Co prawda zajmował się medycyną, nie sztuką, jednak obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się od chwili, kiedy spotkali się na Shag Island, w pobliżu Nowej Szkocji. Gdy Quentin szkicował dom, który zamierzał wznieść dla siebie, zawsze lokował go na Zachodnim Wybrzeżu w pobliżu Vancouver.
Nadciągnęła Emily, prowadząc jakiegoś mężczyznę, który wyglądał na ważnego ministra. Quentin spojrzał na Lucy, znacząco unosząc brew.
- Obowiązek mnie wzywa. Pogadamy później.
- Przed wyjściem podamy ci adres.
Lucy wzięła męża pod rękę i poszli oglądać obrazy malowane akrylami. Przypominały im abstrakcje tworzone przez Quentina na wyspie.
Minister zadał kilka wnikliwych pytań i z zainteresowaniem słuchał wyjaśnień artysty. Potem przyszła kolej na bogatą wdowę. Miała sztuczne rzęsy i śmiały makijaż, ale zupełnie nie znała się na malarstwie. Importer zagranicznych samochodów był z kolei biegły w tej materii, ale usiłował wygłaszać własne teorie o artystach. Quentin pozbył się go wreszcie i poszedł do baru. Po precelkach chciało mu się pić.
Ledwo zdążył umoczyć usta w winie Cabernet, mając nadzieję, że podniesie go na duchu i pomoże przetrzymać dalsze dysputy, kiedy otwarły się drzwi galerii. Odruchowo spojrzał na kobietę wchodzącą do holu. Złożyła parasolkę, otrząsnęła ją z deszczu i wyprostowała się. Światło padło na jej twarz i włosy, ciemne, połyskujące niczym wypolerowane drewno.
O, Boże, pomyślał Quentin. To ona, kobieta, na którą czekałem przez całe życie.
Odstawił kieliszek i zaczął się przepychać przez otaczających go ludzi, nie zważając na to, że chcieli z nim porozmawiać. Nieznajoma powiesiła płaszcz przeciwdeszczowy na wieszaku przy drzwiach. Ruchy miała precyzyjne i oszczędne. Chyba nie jest w moim typie, przemknęło mu przez głowę. Wystarczy spojrzeć na sukienkę i te okropne okulary. Co się, u licha, dzieje?
Dzieliły ich trzy metry. Odwróciła się, zdjęła okulary i przetarła je wyjętą z kieszeni chusteczką. Ze skupieniem na twarzy wypatrywała kogoś w tłumie. Może i nie jest w moim typie, lecz i tak jest niezwykle piękna, pomyślał.
Serce waliło mu w piersiach. Poczuł się bardzo niezręcznie, ale podszedł do niej.
- Chyba się nie znamy.
Była drobna, mierzyła nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć i Quentin górował nad nią. Oczy nieco zaczerwienione, gęste ciemne rzęsy, lekko wystające kości policzkowe i nienaganny makijaż. Quentin zwrócił uwagę na miękkie, stworzone do pocałunku usta, co wzmogło jego niepokój.
- Jest pan właścicielem galerii? - spytała ze zdziwieniem. - Sądziłam, że...
- Jestem artystą.
Zmierzyła go nieprzychylnym spojrzeniem.
- Quentin Ramsey?
Skinął głową.
- A pani?
- Chyba nie wita pan osobiście wszystkich gości?
- Pani jest pierwsza.
- A czemuż to - zapytała słodkim głosem - zawdzięczam ten zaszczyt?
- Nie pasuje do pani ten styl z dziewiętnastowiecznych książek.
Ani śladu arystokratycznego brytyjskiego akcentu, pomyślała Marcia. Nie wspominając o manierach.
- A skąd pan może wiedzieć, co do mnie pasuje? Mogłabym być profesorem literatury wiktoriańskiej. Czy jest pan zawsze taki nieuprzejmy wobec swoich gości?
Tymczasem Quentin nachmurzył się, gorączkowo szukając czegoś w pamięci.
- Jestem pewien, że gdzieś już panią widziałem.
- To takie banalne.
- Ta uwaga uwłacza nam obojgu.
- Najmocniej przepraszam. Mężczyźni...
- Musiałem już gdzieś panią spotkać.
- To pomyłka. Ja pana nigdy nie spotkałam. Musiałabym cię zapamiętać, pomyślała Marcia, usiłując nad sobą zapanować. Choćby z powodu tych twoich błękitnych oczu, w których można się całkiem zatracić.
- Jak się pani nazywa?
Marcia wciągnęła powietrze. Jej wyobrażenie o Quentinie Ramseyu było błędne. Z pewnością nie był to odziany w tweedy Anglik, malujący sielskie krajobrazy pod wpływem wielkich mistrzów. To nieokrzesany indywidualista. Kojarzył się raczej z piłą łańcuchową niż z pędzlem.
- Doktor Marcia Barnes - rzekła chłodno.
- Co? Jesteś siostrą Lucy?
Był tak zaszokowany, jakby chlusnęła mu w twarz kieliszkiem wina.
- Bardzo się od siebie różnimy - powiedziała, zastanawiając się, skąd w niej tyle niechęci.
- Żartujesz. To dlatego wydawało mi się, że skądś cię znam. Lucy ma twoje zdjęcie w salonie. Jesteś immunologiem.
- Tak.
Popatrzył na nią uważnie.
- To dlaczego nie odwiedziłaś ich po urodzeniu się dziecka?
- Odwiedziłam! W listopadzie ubiegłego roku.
- Jasne, urwałaś się na dwie godziny z konferencji. Mówię o odwiedzinach.
- To nie jest pańska...
- Źle się dzieje, kiedy konferencja staje się ważniejsza od własnej rodziny. Lucy opowiadała mi o tobie. Twierdzi, że jesteś pracoholiczką.
- Quentin, czy mogę przeprosić cię na momencik? - zapytała Emily Harrington-Smythe. - Pani Brace ma parę uwag, zanim kupi największy obraz. - Uśmiechnęła się uprzejmie do Marcii. - Wybaczy nam pani?
- Oczywiście - odparła cierpko Marcia.
Patrzyła, jak Quentin przechodzi przez hol i znika w tłumie. Czarne, zawinięte na końcach włosy wydawały się trochę za długie. Na szczęście nie przeszywał jej już przenikliwym spojrzeniem błękitnych oczu. Za kogo on się uważa? Jak śmie ją krytykować?
Zręcznie przecisnęła się do baru po kieliszek wina. Lucy musiała mu się poskarżyć. Rzeczywiście, była u nich bardzo krótko. Brała udział w konferencji na temat AIDS i nie udało jej się wygospodarować więcej niż tylko jedno popołudnie.
Coraz mniejszą ochotę miała na spotkanie z siostrą. Zaczęła obchodzić salę, przyglądając się obrazom. Przeważały monochromatyczne abstrakcje, ale uderzały też intensywne kolory. Zawarty w obrazach ładunek emocjonalny wyzwolił długo skrywane w jej duszy poczucie pustki, pogłębiane obawą, że utraci pracę.
Wreszcie stanęła przed pracą zatytułowaną „Kompozycja numer 8”. Rozedrgane, barwne spirale poruszyły ją do żywego. Sama nigdy nie przeżyła tego, co symbolizowały: radości, namiętności, gorączkowego chwytania się życia. A teraz może być już za późno. Nie mogę się rozpłakać, pomyślała z przerażeniem. Nie tu, w sali pełnej ludzi.
- Czy dobrze się czujesz?
Ten głos poznałaby na końcu świata.
- Odejdź - mruknęła, usiłując przezwyciężyć skurcz gardła i ukryć łzy, które zalśniły w jej oczach.
- Przepraszam, że byłem wobec ciebie nieuprzejmy - powiedział Quentin. - Masz rację, że to, co dzieje się między tobą a Lucy, nie powinno mnie obchodzić.
Pomarańcz, żółć i ognista purpura zlały się w załzawionych oczach Marcii w płomień, który spopieli ją, gdy tylko on podejdzie bliżej. Quentin, mamrocząc coś nieskładnie, ujął ją za ramię i wepchnął do sąsiedniego pokoju. Zatrzasnął drzwi.
- Teraz możesz płakać - rzekł. - Nikt cię nie widzi. Ty widzisz, pomyślała, wyszarpując ramię.
- Ja nigdy nie płaczę!
- Więc jesteś uczulona na malarstwo. Łzy ci lecą... i cieknie z nosa. Proszę. - Podał jej śnieżnobiałą chusteczkę.
- Nie wyglądasz na mężczyznę, który nosi białe chusteczki.
- To na kogo, twoim zdaniem, wyglądam?
- Kiedy byłam małą dziewczynką - odparła, połykając łzy, do których wciąż nie chciała się przyznać - bawiłam się papierowymi lalkami. Wiesz, takie tekturowe wycinanki, na które nakładało się papierowe stroje. Tak właśnie wyglądasz w garniturze. Powinieneś nosić sweter i dżinsy, a nie garnitur z czystej wełny i krawat od Gucciego.
- Muszę wyznać, że kosztował mnie fortunę.
- Zmarnowane pieniądze - wypaliła bez zastanowienia Quentin odchylił głowę do tyłu i roześmiał się.
- To prawda.
Marcia oniemiała na widok muskularnej szyi i lśniących zębów. Quentin emanował energią. Tylko on mógł stworzyć taki obraz - tryskające życiem kolory znów stanęły jej przed oczami. Cofnęła się, przestraszona bardziej, niż wtedy gdy dyrektor zapowiedział redukcję etatów. Coś takiego spotkało ją po raz pierwszy w życiu.
- Garnitur leży na tobie jak ulał - próbowała zatuszować poprzednią niezręczność. - Nie chciałam być nieuprzejma.
To prawda, jednak wciąż była pod wrażeniem mięśni, które zdawały się rozsadzać materiał.
- Inaczej sobie ciebie wyobrażałam.
- Moje obrazy również - zauważył Quentin.
Nie chciała rozmawiać o obrazach. Wyjęła z torebki chusteczkę i lusterko, wytarła nos i sprawdziła makijaż.
- Powinniśmy wracać, pewnie cię szukają.
Nie zamierzał pozwolić jej tak łatwo odejść.
- Dlaczego się rozpłakałaś, patrząc na ten właśnie obraz?
Ponieważ przedstawia wszystko, co ominęło mnie w życiu. Bo napełnił mnie goryczą i żalem. Dlatego, że wydaje się, że wiesz o mnie więcej niż ja sama.
- Skoro rozmawiałeś o mnie z Lucy - odparła sucho - to wiesz chyba, że jestem bardzo skrytą osobą. Moje reakcje są wyłącznie moją sprawą.
Lucy opowiadała mu o Marcii. Nie za wiele, ale jednak wystarczająco, by Quentin zorientował się, że kocha siostrę, lecz nie są sobie bliskie. Odmalowała mu obraz kobiety bez reszty pochłoniętej pracą. Chłodnej istoty, kierującej się wyłącznie zasadami, a nie porywem serca, starannie unikającej radości i trosk codziennego życia.
Czy na taką właśnie kobietę czekał przez ostatnie dziesięć - a dokładnie przez dwadzieścia pięć - lat? Intuicja podpowiedziała mu to jasno, ale może jednak się myli?
Popełnił błąd, lekceważąc intuicję, gdy brał ślub z Helen. Czy tym razem miał popełnić następny? Może to tylko wynik jego samotności?
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - zdenerwowała się Marcia.
Quentin z trudem się opanował.
- Kobieta, którą opisała mi Lucy, nie pasuje do osoby, która płacze, bo jakiś facet rozmazał na płótnie trochę farby.
Marcia nie wiedziała, co rozzłościło ją bardziej - to, że Lucy rozmawiała o niej z Quentinem, czy trafność jego słów.
- Doprawdy? I co... ?
Rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Publiczność zaczyna się niecierpliwić - powiedziała z ulgą. - Powinien pan iść, panie Ramsey.
- Quentin. Czy wybierasz się do Lucy i Troya, kiedy ta heca się skończy?
- Nie.
Emily Harrington-Smythe wsunęła głowę przez drzwi.
- Quentin? Naprawdę jesteś mi potrzebny.
- Już idę - rzucił w stronę drzwi, podszedł do Marcii i zdjął okulary. - Masz przepiękne oczy. Dlaczego je chowasz?
- Przed ludźmi takimi jak ty.
Sięgnęła po okulary, a on odsunął się z rozbawieniem w oczach.
- Oddam ci, ale musisz mi obiecać, że jutro zjesz ze mną lunch.
- Wiele obecnych na wernisażu kobiet byłoby zachwyconych perspektywą zjedzenia z tobą lunchu, ja jednak nie zaliczam się do nich.
- Włożę dżinsy.
Miał uśmiech, któremu trudno było się oprzeć. Marcia starała się ze wszystkich sił.
- Proszę o zwrot okularów.
- Wezmę od Lucy numer twojego telefonu.
- Mój aparat wyświetla numer dzwoniącej do mnie osoby. Jeśli zobaczę, że to ty, nie podniosę słuchawki.
- Nie zniechęci mnie nawet najnowsza technologia, pani doktor Marcio Barnes, bo nie powiedziała mi pani, dlaczego płakała na widok mojego obrazu. - Włożył jej okulary i pocałował w czubek nosa. - Do zobaczenia.
Wyszedł z pokoju. Przynajmniej przez pięć minut nie czuł się samotny. Ujął Emily pod rękę.
- Chciałbym, żebyś „Kompozycję numer 8” opatrzyła naklejką „Nie na sprzedaż”.
- To niemożliwe, przecież figuruje w katalogu.
- Więc oznacz ją jako sprzedaną.
- Ale nie jest - zauważyła z niepodważalną logiką pani Harrington-Smythe.
- Owszem. Jaja kupuję.
- Quentin, co się z tobą dzieje?
- Kupuję „Kompozycję numer 8” - powtórzył cierpliwie. - Nie ma w tym nic niestosownego.
- Nie możesz kupować własnych obrazów! Zresztą, ten wpadł w oko panu Sorensen, to bardzo wpływowy człowiek.
- Fatalnie. Pan Sorensen nie dostanie tego obrazu. Ja go biorę.
- Ale...
- Zrób to, Emily - powiedział z uśmiechem - jeśli za rok chcesz mieć kolejny wernisaż Quentina Ramseya.
Jego wystawy cieszyły się dużym zainteresowaniem, zwykle sprzedawał swoje obrazy.
- Dobrze - odburknęła Emily. - Ale zapłacisz tak jak wszyscy... bez żadnej ulgi.
- Myślę, że stać mnie na to. Ten gość wygląda na następnego ministra. Pójdę wypełniać obowiązki.
Usiłując wyrzucić z pamięci obraz kobiety o zapłakanych, fiołkowych oczach, zastanawiając się, jak zareaguje, gdy podaruje jej jeden że swoich cenniejszych obrazów, Quentin podszedł do mężczyzny w szarym, prążkowanym garniturze.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy Marcia została sama w pomieszczeniu, które uznała za biuro właścicielki galerii, wściekłość wywołana zachowaniem Quentina mieszała się z rozbawieniem. Była pewna, że Quentin Ramsey nie przywykł do kobiet, które mówią „nie”. Marcia nie bawiła się z nim w żadne gierki. Miała wystarczająco dużo kłopotów w pracy, by zawracać sobie głowę zadającym wścibskie pytania mężczyzną, który miał w dodatku niebieskie oczy o palącym spojrzeniu, i - co sama przyznała - był bardzo atrakcyjny.
Nie chodziło wyłącznie o muskularne ciało, czego nie zdołał ukryć nawet szyty na miarę garnitur. Miał szczupłe, zmysłowe palce, mocne dłonie, a wydatne kości twarzy nadawały mu wygląd bardziej męski. Pomyślała, że jest to twarz człowieka, który czerpał z życia pełnymi garściami, zarówno z ciemnej, jak i jasnej jego strony.
W ciągu paru minut zauważyła mnóstwo rzeczy. Zbyt wiele, zważywszy na stan jej ducha. Instynkt podpowiadał jej, że powinna włożyć płaszcz i uciekać. Jednak sprawiłaby tym przykrość Lucy i Troyowi. Skuliła się i wróciła na salę, nie patrząc w kierunku „Kompozycji numer 8”.
Niemal natychmiast dostrzegła Quentina. Sprawiał wrażenie zagłębionego w rozmowie z mężczyzną w prążkowanym garniturze. Po chwili, jakby wyczuwając obecność Marcii, pochwycił jej spojrzenie. Zrobił do niej oko. Marcia zadarła głowę, odwróciła się i poszła w głąb galerii.
W kącie Lucy i Troy podziwiali mały obrazek. Troy objął ramieniem Lucy, a reakcja jej ciała dobitniej niż słowa świadczyła, że kocha męża. Marcia znów poczuła cisnące się do oczu łzy. Muszę z tym skończyć, myślała gorączkowo. Natychmiast. Unikałam małżeństwa czy jakiegokolwiek zaangażowania się, jak zarazy. Dlaczego więc przygnębia mnie widok szczęścia siostry? Weź się w garść, Marcio!
Z dużym wysiłkiem zebrała się w sobie. W końcu słynęła z opanowania. Uśmiechnęła się, wysoko uniosła głowę...
- Cześć, Lucy... Troy.
Lucy odwróciła się, wymykając z objęć męża.
- Marcia, tak się cieszę, że jesteś.
Marcia nigdy nie rzucała się jej w objęcia, Lucy zadowoliła się więc pocałowaniem siostry w policzek. Troy musnął ją ustami w drugi. Potem Lucy cofnęła się o krok, mierząc Marcie uważnym spojrzeniem.
- Wyglądasz na zmęczoną. Wszystko w porządku? Quentin pytał ją o to samo.
- Tak, byłam po prostu bardzo zajęta w pracy. Co sądzicie o wystawie?
- Chciałabym mieć te cztery grafiki na jedwabiu. Prace w akrylu również uważam za wspaniałe. - Lucy spojrzała w bok. - Ta, na przykład, to istna perełka.
Quentin w najdrobniejszych szczegółach namalował trzy małe dziewczynki biegnące po łące pełnej kwiatów. Brak taniego sentymentalizmu świadczył o talencie.
- Wyglądają jak my - bąknęła Marcia.
- Och... nie pomyślałam o tym. Ty, ja i Cat. Masz rację - roześmiała się Lucy - dwie brunetki i ruda. Pewnie widział fotografię naszej trójki. Stoi u mnie na pianinie.
- Chciałabyś go mieć? - spytał Troy.
Wpatrywał się w żonę rozkochanym wzrokiem.
- Owszem - odparła machinalnie Marcia.
Lucy spojrzała na nią badawczo, Troy znacząco uniósł brew.
- Nie, nie mówiłam tego poważnie. Ty powinnaś go mieć, Lucy.
- Widziałaś się z Quentinem? - zapytała Lucy.
- Tak. Przelotnie. Lucy, proszę cię, zapomnij, że wspominałam o tym obrazie. Kup go jej, Troy.
- Kupię go dla ciebie, szwagierko - powiedział Troy. - Nie dostałaś ode mnie prezentu na zeszłe urodziny.
- Ależ nigdy nie dawaliśmy sobie takich kosztownych prezentów!
- To będzie wyjątek potwierdzający regułę. Zaraz wracam.
Po raz trzeci tego wieczora oczy Marcii napełniły się łzami. Lucy zaciągnęła siostrę do kąta, zasłaniając ją przed ludźmi.
- Jesteś dziś nieswoja. Co się stało?
- Nic... Nie wiem.
- Zjedz ze mną jutro lunch.
- Nie mogę. Muszę pracować.
- Do diabła z pracą, Marcie!
Lucy używała imienia z dzieciństwa tylko wtedy, gdy Marcia była przygnębiona.
- Rano zadzwonię do mamy. Może wpadlibyście w niedzielę na obiad. Catherine ma wolne...
- Z rozkoszą zapewniła ją Lucy.
- Przejdźmy się po sali. Wolałabym, żeby Troy nie kupował mi tego obrazu.
- Szkoda, że nie możemy od razu zawieźć go do ciebie. Pięknie będzie wyglądał w twojej sypialni.
Obraz Quentina Ramseya w mojej sypialni? Nie ma mowy, pomyślała Marcia. Kątem oka dostrzegła Emily Harrington-Smythe, przeciskającą się z Troyem w ich stronę.
- Doskonały wybór - powiedziała Emily, przyklejając obok obrazu mały, czerwony krążek. - Moje gratulacje, panie Donovan.
- Spóźnione życzenia urodzinowe. - Troy uśmiechnął się do Marcii.
Obraz należał do niej. Wspięła się na palce i pocałowała Troya w policzek.
- Dziękuję, Troy. To pięknie z twojej strony - rzekła zawstydzona.
- Poszukajmy Quentina i opowiedzmy mu o tym - zaproponował.
- Naprawdę muszę już iść - rzuciła szybko przerażona Marcia. - Spotkamy się w niedzielę.
Uśmiechnęła się i wybiegła z sali.
W drugim końcu galerii oblegały Quentina dwie piękne blondynki i ognista brunetka. Śmiał się. Marcia włożyła płaszcz, chwyciła parasolkę i wyszła na deszcz.
Matka Marcii, doktor Evelyn Barnes, była patologiem sądowym, doskonałą gospodynią i zapalonym graczem w golfa. Córka najwyraźniej wprawiła ją w zakłopotanie swoim telefonem.
- Rodzinny obiad? W niedzielę? Sprawdzę w kalendarzyku... Marcio, czy mogłabym przyprowadzić kogoś ze sobą?
- Oczywiście. Czy Lilian jest w mieście?
Lilian, najlepsza przyjaciółka matki, raz w miesiącu zjawiała się w Ottawie.
- Nie... to nie Lilian. To mężczyzna.
Evelyn zawsze zabierała ze sobą osobę towarzyszącą na koncerty lub obiady proszone, lecz nigdy na spotkania rodzinne nie przyprowadzała ze sobą mężczyzn.
- Jesteś niezwykle tajemnicza, mamo. Jak mu na imię?
- Henry Woods. Jest maklerem. Chciałabym go wam przedstawić.
Zaciekawiona Marcia, usiłując zachować taktowną dyskrecję, wydusiła jedynie:
- Świetnie. Zatem o szóstej?
- Doskonale. Do zobaczenia. - Evelyn, spragniona zazwyczaj rodzinnych plotek, odłożyła słuchawkę.
Marcia zawahała się. Gdyby nie znała swojej matki, pomyślałaby, że jej chłodna, beznamiętna matka, zakochała się. Czy to możliwe?
Obiad zapowiadał się ciekawie.
W niedzielę, za pięć szósta, Marcia kończyła makijaż. Włożyła czarne prążkowane spodnie, długi czarny sweter ze złotym łbem lwa na piersi i czarne lakierki ze złotymi ozdóbkami. Mimo obecności pana Woodsa, miał to być obiad w gronie rodzinnym, pomyślała, malując usta czerwoną szminką. Sięgnęła też po złote kolczyki.
Zabrzęczał domofon. W słuchawce rozległ się głos Lucy, a później pukanie do drzwi. Zanim Marcia zdołała coś powiedzieć, Lucy dała jej do potrzymania niemowlę i zaczęła zdejmować płaszcz.
- Wzięliśmy ze sobą Quentina. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Przyjęcie, na które się wybierał, zostało odwołane z powodu grypy gospodyni.
Christopher Stephen Donovan pociągnął ją za kolczyk i zaślinił sweter. Quentin miał oczy bardziej niebieskie, niż sądziła. Cofnęła się, by wpuścić gości.
- Nie ma sprawy - mruknęła nieszczerze.
Lucy oddała płaszcz mężowi i wytarła chusteczką sweter Marcii.
- Znów ząbkuje. Mówiłam Troyowi, że powinien wynaleźć jakąś lepszą metodę na ząbkowanie. Daj, wezmę go od ciebie.
Ale Christopher mocno objął Marcie za szyję i przytulił się do niej. Pachniał zasypką. Uwiesił się na niej całym ciężarem. Przytrzymała go mocniej, dotykając policzkiem delikatnych włosków dziecka. O, Boże, pomyślała z rozpaczą. Znów się zaczyna. Mam łzy w oczach. Przecież nigdy nie chciałam mieć dzieci.
Tymczasem Quentin zdjął płaszcz i zaczął przeczesywać mokre włosy, bardziej by je wysuszyć, niż uładzić. Widok Marcii ubranej na czarno i złoto poraził go niczym prąd. Pragnął zarazem patrzeć na nią, jak i rzucić ją na dywan, całując do utraty tchu. Wówczas Lucy podała jej dziecko, a Quentin poczuł, że wykładzina zadrżała mu pod stopami. Oczami wyobraźni zobaczył Marcie tulącą ich dziecko, dziecko miłości.
Co ci chodzi po głowie, upomniał się surowo. Nie chciała nawet pójść z tobą na lunch, a ty już chcesz mieć z nią dzieci.
- Marcio - odezwał się - przyniosłem to dla ciebie. Ściskał bukiet bezładnie dobranych kwiatów, w którym czerwień sąsiadowała z różem, pomarańcz z fioletem. Ich spojrzenia spotkały się. Marcia nie była w stanie odwrócić wzroku.
- Dziękuję - powiedziała szybko. - Daj je Lucy, a ona włoży je do wazonu.
- Garnitur zostawiłem w hotelu - dodał.
Świetnie wyglądał w szarych sztruksach i granatowym swetrze.
- Widzę - przyznała Marcia.
Quentin wręczył bukiet Lucy i podszedł do Marcii.
- Powyrywa ci wszystkie włosy... Chodź do mnie, Chris.
Poczuła ciepło jego palców, oddech Quentina poruszył jej włosy. Zadrżała. Naprężyła ramiona, bo zabrakło jej tchu. Christopher cichutko zaprotestował, ciągnąc ją za włosy aż jęknęła.
- Spokojnie, Chris...
Quentin delikatnie odgiął zaciśnięte paluszki. Kiedy brał od niej dziecko, musnął przedramieniem jej piersi. Dreszcz przeszył ciało Marcii. Musiał to poczuć. Rozejrzała się przerażona i zobaczyła, że Troy i Lucy przyglądają się jej uważnie. Nie zaczerwienię się, postanowiła. Nie ma mowy.
- Muszę przypilnować obiadu - odezwała się zduszonym głosem. - Zaraz wracam.
Troy włączył muzykę, Quentin kołysał rozbawionego Chrisa wysoko nad głową, a Lucy pospieszyła za Marcia do kuchni.
- Mama przyjdzie? Mniam, smakowicie pachnie.
- Przyprowadzi jakiegoś mężczyznę - odparła Marcia, ciesząc się, że Lucy nie pyta o Quentina.
Zaczęła relacjonować rozmowę telefoniczną, lecz zanim skończyła, przyszła Catherine i trzeba było zaczynać od początku.
Doktor Catherine Barhes była drobna jak Marcia, elegancka jak matka, a prowadziła badania nad rakiem trzustki.
- Mam teraz wolne trzy tygodnie - oznajmiła. - Od poniedziałku będę się opiekowała psami Lydii, więc zażyję ruchu i świeżego powietrza. Tobie, Marcio, przydałoby się trochę słońca. Jesteś upiornie blada.
Cat miała fioła na punkcie ćwiczeń fizycznych i zawsze wygłaszała takie uwagi.
- Dziękuję - odparła sucho Marcia. - Nie wiem, czy zauważyłaś, że od czterech dni pada deszcz. Może przestałabyś mi wiercić dziurę w brzuchu? Poproszę Troya, żeby zrobił drinki.
Lucy włożyła bukiet do największego wazonu.
- Gdzie mam go postawić? W progu kuchni stał Quentin.
- Najlepiej na środku stołu.
Stała tam kwiatowa kompozycja z jedwabiu, pasująca do porcelany. Marcia patrzyła, jak Quentin odstawia ją na bok, na to miejsce stawiając swoją okropną wiązankę. Nie pytał jej wcale o zgodę i szarogęsił się jak u siebie. Nie znosiła u mężczyzn tej cechy. Kiedy wrócił do kuchni, odezwała się lodowatym tonem:
- W tym bukiecie brakuje tylko chwastów.
- Następnym razem się poprawię.
- Następnym razem? Nie wygląda pan na człowieka lubiącego miejski tryb życia. Nie wyobrażam sobie, żeby wytrzymał pan długo w Ottawie.
- Nie miałem takiego zamiaru, ale zmieniłem plany. Mój przyjaciel ma domek w Gatineau Hills, zabawię u niego przez jakiś czas. Nie zapomniałaś chyba, że czeka nas wspólny lunch.
- Jest pan bardzo pewny siebie, panie Ramsey.
- Pewność siebie daje rezultaty, doktor Barnes.
- Odtąd zadufanie może przynosić wręcz odwrotne efekty - rzekła słodkim głosem.
- Czy sugeruje mi pani zmianę taktyki?
- Raczej polecam zmianę planów.
- Nie sądzę. Jest pani wyraźnie zainteresowana wyzwaniem.
- Zaczyna pan być niegrzeczny - ucięła krótko. Quentin podszedł bliżej.
- Ale lubisz, gdy cię dotykam.
Marcia, zaciskając zęby, pomyślała o górach lodowych, lodowcach i szkockiej z lodem. Lekko się zaróżowiła.
- Zaskoczył mnie pan, to wszystko. Mężczyzna z pańskim doświadczeniem powinien umieć odróżniać kobiety nie zainteresowane ód tych, które są gotowe paść panu do stóp.
Quentin był szczerze ubawiony.
- Moja droga... kobiety nigdy nie padały mi do nóg. Czy to umniejsza moją wartość jako mężczyzny? Chociaż, z drugiej strony... dzięki Troy, wolę piwo.
Marcia zaniepokoiła się. Czy Troy wszystko słyszał?
- Dzwoni domofon... przepraszam, to na pewno mama.
Evelyn Barnes w różowym kostiumie i krótko obciętymi, siwymi włosami prezentowała się bardzo atrakcyjnie. Na ogół towarzyszyli jej wysocy, szczupli mężczyźni o patrycjuszowskim wyglądzie. Henry Woods był niski, krępy, łysy i miał niezwykle łagodne, orzechowe oczy. Marcia polubiła go od razu. Przedstawiła go wszystkim. Troy podał drinki, a Marcia usadziła gości przy stole, zasłaniając się przed Quentinem bukietem.
Dwie i pół godziny później Marcia włączyła ekspres do kawy. Obiad smakował wszystkim. Quentin i Henry tryskali humorem. Cat porzuciła zwykłą rezerwę, a dziecko wnosiło ożywienie do rozmowy. Ze swej strony Marcia ograniczyła do minimum wszelkie kontakty z Quentinem. Nie mogła się wprost doczekać, kiedy on wyjedzie do Gatineau Hills.
Sięgnęła do lodówki po śmietankę do kawy. Niestety, pojemnik był pusty. Wróciła do salonu. Troy i Quentin grali w szachy, Lucy butelką karmiła dziecko.
- Muszę wyskoczyć na róg do sklepiku - powiedziała. - Skończyła mi się śmietanka. Zaraz wracam.
- Pójdę z tobą - poderwał się Quentin. - Po sutym obiedzie przyda mi się spacerek.
Nie mogła powiedzieć, żeby się odczepił, Evelyn skarciłaby ją. Wzięła torebkę, włożyła płaszcz przeciwdeszczowy i kalosze. Quentin w trenczu z paskiem wyglądał jak szpieg z komiksów.
- Zejdźmy schodami - zaproponował. - Nie powinienem był dokładać sobie deseru.
- To tylko bita śmietana z masłem zauważyła Marcia. - Och, i sześć jajek.
- Tak smacznie podany cholesterol kłóci się z etyką lekarską.
- To ulubiony deser Catherine. Artykuł, który nam streściła był bardzo ciekawy, prawda?
Ale Quentin nie po to wyszedł na deszcz, żeby rozmawiać o Cat. Otworzył parasolkę i wziął Marcie pod rękę.
- Nareszcie sami.
- To wielkie miasto. Jesteśmy przerażająco sami - odparła chłodno.
- Nie wykręcaj się, raz wreszcie powiedz prawdę.
- Dobrze, jesteśmy sam na sam. I co z tego?
- Dlaczego płakałaś na widok mojego obrazu?
- Quentin, goście czekają!
- Jesteś piękna, inteligentna, robisz wspaniałe desery, a śmiertelnie boisz się własnych uczuć. Ciekawa mieszanka.
Marcia wypiła do obiadu dwa kieliszki wina. Wyszarpnęła rękę i stanęła przed nim twarzą w twarz, żałując, że parasolka zmusza ich do bliskości.
- Chcesz prawdy? Dobrze. Tracisz czas, Quentin. Nie mam piętnastu lat, tylko trzydzieści trzy. Jeśli boję się swoich uczuć, to mam po temu powody. Jestem również za stara, by opowiadać moje życie każdemu napotkanemu mężczyźnie.
Quentin nie chciał być „każdym”, lecz kimś wyjątkowym. Pragnął nią wstrząsnąć. Odsunął jej mokre włosy z czoła.
- W tym ubraniu wyglądasz jak egipska bogini - rzekł zduszonym głosem.
Marcia zaczerwieniła się.
- Nie włożyłabym tego, gdybym wiedziała, że przyjdziesz - wypaliła, zanim ugryzła się w język.
- Czemu nie chcesz pokazać, jaka jesteś naprawdę?
- Bo nie wiem, jaka jestem! - zawołała, wznosząc oczy do nieba. - Wiem tylko, że leje jak z cebra. Chodźmy.
- Może to zdoła obudzić w tobie prawdziwą Marcie - powiedział cicho i pocałował ją.
Usta Marcii były ciepłe i miękkie, tak spragnione, że Quentin zapomniał o całym świecie. Gdy nagle wyrwała się, odczuł to niemal jak szok.
- Nie wolno ci było tego robić - zaprotestowała. - Prawie mnie nie znasz. Usta masz całe w szmince.
Wyjął z kieszeni chusteczkę.
- Więc lepiej ją zetrzyj.
- To dlatego nosisz chusteczki, mogłam się domyślić - rzekła ze złością, energicznie wycierając mu usta.
Quentin nagle się rozzłościł. Cofnął głowę.
- Teraz ja ci coś powiem. Mój ojciec był drwalem w małym miasteczku w Nowym Brunszwiku. Holton, w dolinie Kennebecasis, pewnie nigdy o nim nie słyszałaś. Matka sprzątała domy bogatych ludzi. Biała chusteczka kojarzyła się jej z dżentelmenem. Kiedy w wieku dwunastu lat zająłem pierwsze miejsce w lokalnym konkursie, kupiła mi sześć pudełek chusteczek. Może nie nadaję się na dżentelmena, ale kocham swóją matkę i dlatego zawsze noszę białą chusteczkę.
Marcia stała bez ruchu, chociaż deszcz skąpy wał na nią z parasolki.
- Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. Patrzyła mu prosto w oczy. Przeprosiny były szczere.
- W porządku. Ale nieźle zalazłaś mi za skórę, Marcio Barnes.
- Wzajemnie - parsknęła, ścierając mu resztki szminki z kącików ust.
Nos miał lekko zakrzywiony, brwi i rzęsy czarne jak włosy, a usta... Zadrżała. Nie miało to nic wspólnego z chłodem. Nikt dotąd mnie tak nie pocałował - krótko, delikatnie i uwodzicielsko, pomyślała, biorąc go znów pod rękę. Przez kilka minut szli w milczeniu.
- Zjedz ze mną jutro kolację - zaproponował nagle.
- Nie mogę.
- To we wtorek.
- Będziesz w Gatineau Hills.
- Mam samochód. To niecała godzina jazdy.
- Sklep jest w tym domu na parterze. Zaraz wracam - wykrztusiła i pobiegła.
Ostre światło neonówek przywróciło ją do rzeczywistości. Jeden pocałunek i omal nie padłam mu do nóg, pomyślała ponuro, biorąc z lodówki śmietankę. Ruszyła w stronę kasy. Nie powinnam iść z nim na kolację tylko dlatego, że hormony trzęsą się we mnie jak osika na wietrze. Powinnam go raczej unikać. Mam wystarczająco dużo kłopotów, by dodawać do nich Quentina Ramseya.
Zapłaciła i wyszła. Quentin czekał na nią, wysoki, niebieskooki i obcy w świetle latarni ulicznej. Obudził we mnie moje prawdziwe ja, pomyślała smutno. Jeśli dodać do tego uczucia, jest to zgubna mieszanka dla kobiety, która usiłowała odgrodzić się od świata. Jak ma go przekonać, że nie chce się z nim umówić? Zazwyczaj pozbywała się natrętów bez kłopotów.
- Skoro jesteś zbyt zajęta w przyszłym tygodniu - powiedział, jakby czytał w jej myślach - poczekam do następnego weekendu.
Marcia przygryzła wargę i skierowała się do domu.
- Quentin, nie chcę się z tobą spotkać. Przepraszam, że mówię to bez ogródek, ale tak jest.
- Ale dlaczego?
- Dlatego - upierała się jak dziecko. - Dlatego i już, dobrze?
- Wcale nie dobrze! Podobasz mi się i założę się, że przy nikim przede mną nie straciłaś panowania nad sobą. Mój obraz wywołał u ciebie łzy, a twoje ciało zadrżało, gdy cię dotknąłem. Im dłużej cię obserwuję, tym lepiej pojmuję, dlaczego Lucy cię nie rozumie. A w dodatku powiedziała mi, że bardzo chciałaś mieć obraz z trzema dziewczynkami. Ten, który kupił ci Troy.
- Mogę chcieć mieć obraz - wycedziła - ale to wcale nie znaczy, że muszę iść na kolację z malarzem. Nie jesteś głupi, a wyrażam się jasno. Więc dlaczego się z tym nie pogodzisz?
- Bo nie chcę. - Quentin, mimo pozornego spokoju, przeraził się, że wymarzona kobieta nie widzi w nim partnera.
Gdyby Marcia zastanowiła się, zmieniłaby temat.
- Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo mnie naciskasz?
- Gdybym ci powiedział, roześmiałabyś mi się w twarz.
- To daj sobie z tym spokój.
- Nie mogę! - odetchnął głębiej, usiłując pozbierać myśli. - Zamierzam w wakacje często odwiedzać Lucy i Troya, więc mam nadzieję znów cię ujrzeć. No, chyba że będziesz ich unikała przez dwa miesiące.
- Najpierw upewnię się, że ciebie tam nie ma.
- Więc nie jestem ci obojętny.
- Nie lubię być napastowana.
- To ostre słowa.
- Więc przestań.
Zacisnęła zęby, aż zbielały jej kości policzkowe. Na ten widok Quentina coś ścisnęło w środku.
- Marcio - rzekł w rozpaczy. - Nie przywykłem błagać kobiet, by spędziły ze mną trochę czasu. Może dlatego niezbyt mi to wychodzi, ale błagam cię. Nie do końca rozumiem, czemu jesteś dla mnie taka ważna, ale to fakt. Daj mi choć cień szansy.
Marcia z ulgą stwierdziła, że doszli do jej domu. Zebrała się w sobie, by spojrzeć mu prosto w oczy, a cierpienie i malujące się na twarzy Quentina omal nie zmieniło jej ! postanowienia.
- Wierz mi, to nie ma sensu - próbowała się uśmiechnąć. - Przykro mi.
Wiedziała, że ma rację. Nigdy nie uważała się za zdolną do osądzania męskich charakterów, lecz była przekonana, że jakikolwiek związek z Quentinem zakończy się porażką. Lepiej przerwać to od razu.
Idąc po schodach, zdobyła się na wymuszony uśmiech.
Następne dwie godziny były istną męką. Wreszcie Evelyn i Henry wstali. Pozostali goście poszli w ich ślady.
Quentin odsunął krzesło, próbując rozprostować napięte ramiona. Nie mógł skoncentrować się na grze i Troy pokonał \ go w szachach. Myślami błądził gdzieś daleko. Powinien za - [ chować się spokojnie, utrzymać wszystko na dystans. Tymczasem pocałował Marcie, gdy nie była jeszcze na to przygotowana. Jak na niegłupiego - jej zdaniem - człowieka, popsuł wszystko. Nie wiedział, co robić dalej. Zgodnie z tym, co mówiła Marcia, żadnego „dalej” nie będzie.
Wychodził ostatni. Marcia odsunęła się od niego. Na jej twarzy zauważył bladoniebieskie cienie. Poczuł współczucie i coś, czego wolał nie nazywać strachem.
- Daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie. Jestem w kontakcie z Lucy i Troyem.
- Tak... oczywiście - odparła, zamykając drzwi. Dała w ten sposób jednoznacznie do zrozumienia, że chce się go jak najprędzej pozbyć. Quentin po drodze rozmawiał z Troyem o niczym. W hotelu ruszył w stronę baru. Są chwile, kiedy pomóc może jedynie podwójny rum.
ROZDZIAŁ TRZECI
W następną niedzielę Marcia poszła na lunch z Lucy. Kiedy zasiadły przy stoliku w barze sałatkowym i przejrzały menu, Lucy pociągnęła łyk wina i powiedziała:
- Nie wyglądasz najlepiej, Marcio.
Marcia wiedziała o tym, ale nie chcąc rozmawiać o Quentinie, postanowiła powiedzieć siostrze o sytuacji w instytucie.
- W zeszły wtorek dyrektor wezwał mnie i powiedział, że w związku z cięciami budżetowymi młodsi pracownicy muszą pójść na tygodniowy urlop bezpłatny. Tak więc od piątku jestem na wakacjach.
- Jak się to ma do twoich badań? - spytała rzeczowo Lucy.
- Szczególny rodzaj specyfiku, nad którym pracuję, okazał się nagle zbyt kosztowny. Prawie trzy miesiące badań poszły na marne - wyznała Marcia. - To doprowadza mnie do szału.
- A twój etat?
Marcia bawiła się kieliszkiem, nie patrząc na siostrę.
- Mogę stracić pracę - wydusiła drżącym głosem.
- Och, Marcie... - Lucy wzięła ją za rękę. Marcia przygryzła wargę.
- To śmieszne, pracuje tam mnóstwo ludzi o wiele gorszych ode mnie. Naprawdę kocham moją pracę. - Napiła się wina. - Oznajmią to nam za jakieś dwa, trzy tygodnie.
- Zaangażowałaś się w te badania bez reszty.
- Przestań, Lucy, bo zwymiotuję. Daj mi, proszę, kawałek chleba.
- To mogłoby być idealne rozwiązanie.
- Ale nie w zatłoczonej restauracji.
- Chyba masz rację. - Lucy posmarowała masłem kawałek bułki. - Co zamierzasz robić przez ten tydzień?
- Jeszcze nie wiem.
Za nic nie przyznałaby, że przerażają perspektywa siedmiu samotnych dni.
- Mam pomysł! Możesz pojechać do domku Quentina w Gatineau Hills.
- Nie bądź śmieszna - ucięła Marcia. Spłoszyła ją sama wzmianka o Quentinie.
- Jego tam nie będzie. Wyjechał dziś do Nowego Jorku. Ktoś zniszczył jedną z jego prac w galerii w Soho i postanowił sam ocenić szkody. Wróci w piątek lub sobotę.
Marcia poczuła, że ten pomysł podoba się jej. Będzie mogła wyrwać się z miasta.
- Nigdy nie przepadałam za wyjazdami w teren.
- Troy, Chris i ja spędziliśmy w Gatineau Hills cały wczorajszy dzień. Jest tam fantastyczny widok na jezioro, piękne drzewa i kwiaty. A Quentin ma naprawdę luksusowy domek, nie taki, jak myślisz.
- Nie mogę tego zrobić bez porozumienia z nim. A skoro wyjechał, jest już za późno.
- Biorę wszystko na siebie. Widzisz, Quentin miał nadzieję, że tam zostaniemy. Troy ma wolne tylko popołudnia, a ja chcę przebywać z nim, więc jeśli tam pojedziesz, Quentin nie będzie miał nic przeciwko temu.
Marcia wyczuła to, czego Lucy nie powiedziała. Lucy i Troy stracili pierwsze dziecko, gdy ukończyło siedem miesięcy. Tragedia zaciążyła na ich małżeństwie i żyli w separacji przez rok. Teraz Lucy nie chciała się rozstawać z Troyem nawet na chwilę. Wyznała Marcii, że w jego pobliżu czuje się spokojniejsza o Christophera.
- Chris jest bardzo kochany - powiedziała odruchowo. Oczy Lucy zaszły łzami.
- Tak, mamy wielkie szczęście. Odkąd ukończył siedem miesięcy, jestem o niego nieco spokojniejsza. Głupie, co? - Sięgnęła po kolejną kromkę. - Czy nie chciałabyś mieć dzieci?
- Ja? A cóż to za pytanie? - żachnęła się Marcia.
- Wyglądałaś tak słodko z Chrisem na ręku.
- Nie byłam matką, ale z pewnością polega to na czymś więcej, niż tylko na słodkim wyglądzie. Jak tam wykłady Troya?
- Świetnie, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Nie, bo nie znam odpowiedzi. Lucy uważnie popatrzyła na siostrę.
- Nie posprzeczałaś się chyba z Quentinem? Marcia nachmurzyła się.
- Czy zaprosiłaś mnie na lunch po to, żeby zadręczać pytaniami?
- Tak - odparła Lucy z tajemniczym uśmiechem. Kelnerka podała Marcii grecką sałatkę, a Lucy sałatkę z owoców morza.
- Czy podać coś jeszcze?
- To wszystko, dziękuję. - Marcia wzięła widelec.
Obawiała się o pracę, to prawda, ale była też inna przyczyna jej marnego wyglądu. To Quentin. Widziała go . zaledwie dwa razy, a jednak zdołał wtargnąć w jej życie. Wydawało się jej, że widzi jego twarz, gdy wpatrywała się w ekran komputera. Słyszała jego kroki, gdy szła korytarzami instytutu... Dyscyplina w pracy pozwalała jej przywołać się do porządku, natomiast w domu zupełnie nie mogła sobie z tym poradzić.
Przez cały tydzień nie dosypiała. Kiedy udawało się jej wreszcie zasnąć, śnił się jej Quentin. Niekiedy sny miały tak erotyczny podtekst, że budziła się rozpalona. Całe ciało Marcii skręcało się z pożądania, do którego nie chciała się przyznać nawet w mroku sypialni. Czasami dla odmiany dręczyły ją tak straszne koszmary, że budziła się spocona, z bijącym sercem.
Za każdym razem wyglądało to tak samo. Pogrążała się w ogromnym oceanie. Nagle nad nią pojawiała się twarz Quentina. Chciała dać mu jakiś znak, lecz był za daleko. Uśmiechał się złośliwie, a czarne włosy falowały mu niczym wodorosty.
- Nie mam ochoty rozmawiać o Quentinie.
Lucy zajęła się jedzeniem i nic nie mówiła. Marcia spróbowała czarnej oliwki i doszła do wniosku, że w sałatce jest za dużo oliwy. Postanowiła przełamać milczenie.
- Co sądzisz o Henrym?
- Uważam, że jest bardzo sympatyczny. Myślisz, że za niego wyjdzie?
- Mama? Nie!
- Chwilami musi czuć się bardzo samotna. Troy i ja mieszkamy w Vancouver, a ty i Cat jesteście wiecznie zajęte.
- Pracoholiczki - rzekła sucho Marcia. Tak właśnie powiedział Quentin.
- Chciałam być uprzejma - zachichotała Lucy. - Och, Marcio, jak to dobrze, że Troy i ja spędzimy kilka miesięcy w Ottawie. Kocham Vancouver i nie muszę ci mówić, jak bardzo kocham Troya i Chrisa, ale tęsknię za rodziną.
Teraz Marcia powinna powiedzieć, że jej także brakuje Lucy. Tylko czy była to prawda?
- Związki rodzinne bywają skomplikowane.
- To prawda. Wiesz, może to zabawne, ale naprawdę wydaje mi się, że lubicie się z Quentinem.
- Daj spokój, Lucy.
- Kiedy go wczoraj widziałam, wyglądał tak samo okropnie jak ty. I również nie chciał o tobie mówić.
- Więc może powinnaś dać mu spokój.
- Na Shag Island był moim prawdziwym przyjacielem. Poznałam go, jak wiesz, kiedy zerwałam z Troyem. - Lucy wzięła krewetkę. - Uważałam go za brata.
Marcia nie mogła sobie wyobrazić Quentina jako swego brata.
- Jest dla mnie zbyt żywiołowy, taki silny i drapieżny. Przykro mi, że rozwiewam twoje iluzje. Czy teraz możemy pomówić o czymś innym?
- Troy zawsze powtarza, że jestem niepoprawną romantyczką - westchnęła Lucy. - No dobrze, zmieńmy temat. Dam ci jednak klucz do domku i opis drogi. Musisz zabrać jedzenie na cztery dni. Quentin nie jest zbyt gospodarny. Aha, wyjedź koniecznie w piątek rano, jeśli nie chcesz się z nim spotkać. A szkoda.
Marcia spojrzała na siostrę ze złością.
- Może wybrałabyś się do nas w sobotę? - spytała pospiesznie Lucy. - Zjemy coś i pójdziemy do kina. Catherine obiecała zająć się dzieckiem. Wciąż czuję się niepewnie, zostawiając Chrisa z kimś, kto nie ma dyplomu lekarza - uśmiechnęła się z zażenowaniem. - Głupie, co?
- Uważam to za całkiem zrozumiałe - powiedziała Marcia, rozlewając resztę wina do kieliszków. - Jaki film chcecie zobaczyć?
Kiedy Lucy zaczęła opowiadać o nowościach filmowych, Marcia wspominała ten rok, gdy Lucy mieszkała najpierw w Ottawie, potem na Shag Island, a Troy został w Vancouver. Nieszczęście, które ich dotknęło, było próbą dla ich miłości. Nie była aż tak zajęta swoimi sprawami, by tego nie zauważyć. Nie mogła im w niczym pomóc, a to stanowiło dla niej nowe doświadczenie. Lubiła czuć, że panuje nad wszystkim.
Być może ten rok sprawił, że zaczęła cenić swój ułożony tryb życia. Nagle Quentin zaczął ją jeszcze bardziej przerażać.
- Grają również nowy film o tematyce historycznej - powiedziała. - Jeden z naszych techników widział go i bardzo mu się podobał.
Do końca lunchu nie poruszały spraw rodzinnych.
Marcia idąc do samochodu, ściskała w dłoni klucz i narysowany przez Lucy plan dojazdu. Właściwie dlaczego nie? Jeżeli spędzi resztę tygodnia w domu, zacznie rozmawiać z kwiatami. Kilka dni nad jeziorem, z książką w ręku i z dala od ludzi na pewno dobrze jej zrobi. Musi tylko wyjechać stamtąd w czwartek wieczorem, by mieć pewność, że nie spotka się z Quentinem.
Marcia wyruszyła w poniedziałek rano swoim małym, szarym samochodem, wyładowanym jedzeniem, ubraniami i książkami. Wzięła również przenośny telewizor. Jechała wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Gatineau. Kiedy po raz ostatni zdobyła się na coś takiego? Wakacje planowała starannie, włącznie z doborem przyjaciół. Nie ryzykowała samotnych eskapad.
Postanowiła odrobić zaległości i przeczytać książki, które kupiła sobie w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie miała czasu do nich zajrzeć. Wypróbuje nowy przepis na makaron. Obejrzy ulubione programy telewizyjne, na które nigdy nie mogła zdążyć. Będzie się doskonale bawić.
Dwukrotnie zgubiła drogę. Lucy nie miała zmysłu orientacji, a jej szkic daleki był od doskonałości. Wreszcie wąską boczną dróżką dojechała do rozwidlenia. Skręciła w prawo i po trzystu metrach zobaczyła drewnianą bramę z napisem „Richardson”. Tak nazywał się zaprzyjaźniony z Quentinem właściciel domku.
Marcia wysiadła z auta, otworzyła bramę, wjechała do środka i zamknęła ją za sobą. Samochód podskakiwał na ścieżce, przy której rosły pokrywające się świeżymi liśćmi buki i czerwieniejące klony. Zatrzymała się na podjeździe.
Pomiędzy drzewami połyskiwało jezioro. Ziemię zaścielał dywan białych dzwoneczków. Domek był prześliczny.
Był to raczej dom niż domek. Wzniesiony z bali cedrowych, z drewnianą dachówką i kominem z polnych kamieni, idealnie komponował się z otoczeniem. Marcia, uśmiechając się odruchowo, podjechała do wysypanego żwirem podjazdu przed domkiem.
W głębokiej ciszy słyszała plusk jeziora o brzeg i chór ptaków. Wychodzący na jezioro front domu tworzyła sięgająca aż po dach ściana z tafli szklanych. Odbijało się w niej niebo i wierzchołki drzew.
Jak w transie podeszła wyłożoną kamieniami ścieżką do ganku. Klucz gładko przekręcił się w zamku. Otworzyła drzwi i jęknęła z przerażenia.
Jak to określiła Lucy? Że Quentin nie jest zbyt gospodarny?
To, pomyślała Marcia, było nieporozumienie roku.
Ubrania porozrzucane na meblach. Stoły i podłogę zaścielały książki, gazety i brudne naczynia. Jaśniejszą część pokoju zawalały przybory malarskie. Marcia skrzywiła się. Mimo woni terpentyny i oleju lnianego czuła jakiś okropny zapach od strony kuchni. Zebrawszy się na odwagę, przedarła się przez stosy czasopism artystycznych. Na kuchennym blacie odkryła resztki kolacji Quentina. To anchois wydzielały tę okropną woń.
Może był wielkim artystą, ale i okropnym niechlujem. Lektury trzeba będzie odłożyć na później. Marcia nie umiała żyć w takim chlewie.
Wyszła na zewnątrz, włożyła szorty i podkoszulek, i zabrała się do pracy.
Z zawartości lodówki wywnioskowała, że Quentin gustuje w importowanym piwie, serze gruyere i stekach. Książki kupował bez ładu i składu. Ubrania miał w opłakanym stanie - daleko im było do eleganckiego garnituru, w którym wystąpił na wernisażu.
Na werandzie z tyłu domku znalazła dżinsy i podkoszulek, lepiące się od brudu. Wrzuciła je do stojącej w piwnicy pralki. Minęło południe, więc przygotowała sobie kanapkę i zaparzyła herbatę.
Potem wyczyściła odkurzaczem podłogę, a dywaniki wytrzepała przed domem. Parter był jako tako wysprzątany.
Usiadła i rozejrzała się po wnętrzu. Dom był przestronny, wysoki sufit wspierał się na grubych belkach. Słońce odbijało się w wypolerowanych deskach podłogi, a z każdego okna widać było niebo, drzewa i jezioro. Teraz dopiero mogła docenić styl, zamaszysty i przyjazny.
Nad kamiennym kominkiem wisiał jeden z obrazów Quentina. Zieleń i błękit harmonizowały z widokiem z okien. Gryząc surową marchewkę, doszła do wniosku, że sprzątała głównie po to, by zatrzeć ślady obecności Quentina. Układanie jego ubrań, zmywanie naczyń, których używał, przeszukiwanie kieszeni dżinsów przed wrzuceniem ich do pralki, miało bardzo intymny charakter. W ciągu trzech godzin dowiedziała się o nim więcej, niż sobie życzyła.
Jedno było pewne. Quentin nie odziedziczył po swojej matce zamiłowania do czystości i porządku.
Nie tknęła jedynie przyborów malarskich. Nie wpatrywała się również zbyt długo w stojący na sztalugach obraz. Przedstawiał mnóstwo splątanych zielonych witek. Mógł wyrażać uczucia Quentina do niej, a tego nie chciała zgłębiać.
Kiedy wreszcie skończyła, rozejrzała się z satysfakcją. Książki i czasopisma stały na półkach, swoje położyła na stoliku do kawy. Odważnie poszła na górę. Kiedy jednak stanęła przed drzwiami sypialni, zawahała się, nim weszła do środka.
Łóżko było nie posłane. Na ten widok zaschło jej w ustach. Ogarnęła wzrokiem cały pokój. Był przestronny, dodatkowo rozjaśniały go świetliki w dachu.
Obrazek nad łóżkiem przypomniał jej ten, który dostała od Troya. Mały chłopiec łowiący ryby w rzece. Scenka tchnęła spokojem, który jej się udzielił. Kiedy jednak podeszła do łóżka, by je zaścielić, zaskoczył ją inny obraz, abstrakcyjny. Wydawał się krzyczeć z bólu. Cofnęła się, przypominając sobie udrękę malującą się na twarzy Quentina.
Zabrała się, by pościelić łóżko. Ani śladu piżamy. Może sypia nago?
Przestań, Marcio! Odkąd tu przyjechałaś, bez przerwy myślisz o Quentinie. To, jak śpi i z kim, nie powinno cię obchodzić. Odtrąciłaś go, prawda?
Jak Lucy mogła namawiać ją do wyjazdu, wiedząc, że Marcia nie zdoła uciec przed obecnością mężczyzny, którego magnetyzm i talent emanowały z każdego zakątka domu?
Powinnam wrócić do Ottawy, pomyślała, wyjmując z szafy czyste prześcieradło. Ale nie chcę. Byłoby to przyznanie się do porażki.
Gdy skończyła, niemal o nim zapomniała.
Intuicja podpowiadała jej, że potrzebuje paru dni z dala od domu i codziennych trosk. Może wówczas zdoła wszystko przemyśleć i zrozumieć? Dlaczego nikogo nie kocha i zazdrości Lucy? Dlaczego bez przerwy pracuje?
Dlaczego błękitnooki mężczyzna prześladuje ją w snach?
ROZDZIAŁ CZWARTY
W czasie przechadzki przed kolacją Marcia odkryła nad brzegiem jeziora malownicze miejsce z rozpiętym między drzewami hamakiem. Przeleżała w nim godzinę, trzymając na piersi otwartą książkę. Fale jeziora ukołysały ją, napełniając nieznanym spokojem. Wróciła do domu, włączyła muzykę i przygotowała sobie szpinak oraz sałatkę owocową. Po tym posiłku pozwoliła sobie na marcepanowy batonik w czekoladzie. Zmieniła kasetę.
Słońce chyliło się za drzewami, kładąc w trawie długie cienie. Ptaki ucichły. Kiedy włączyła magnetofon, muzyka zabrzmiała zbyt głośno.
Wzdrygnęła się. W pobliżu nie widać było żadnego domu, a ona nie wiedziała, gdzie mieszkają najbliżsi sąsiedzi. Poszła do kuchni sprawdzić, czy zaryglowała tylne drzwi. Pozamykała okna na parterze. Zmyła i wytarła naczynia. Włączyła muzykę i sięgnęła po książkę. Mimo zręcznej, wartkiej fabuły książka zupełnie jej nie wciągała. Zrobiła sobie czekoladową leguminę i znów miała co zmywać. Żałowała, że nie wysprzątała domu dokładniej za dnia i że nie zabrała z laboratorium swoich notatek. Na zewnątrz panowała kompletna ciemność. Żeby dowieść sobie, że jej to nie przeraża, Marcia wyszła na kamienne schodki. Niebo usiane było gwiazdami, które zimno połyskiwały w oddali, podkreślając jeszcze jej samotność.
Wszyscy jesteśmy samotni, pomyślała z irytacją i weszła do środka. Przy kolejnej książce wytrwała do dziewiątej trzydzieści. Potem wzięła prysznic, wyjęła jedwabną piżamę i poszła do sypialni.
Nie zastanawiając się, zdjęła abstrakcyjny obraz, zawinęła go w drugą piżamę i wetknęła pomiędzy biurko a ścianę. Stojąc na łóżku, otworzyła świetlik, bo pokój nagrzał się od słońca, a nie zanosiło się na deszcz. Wreszcie zgasiła lampę i położyła się.
Quentin spał tu zaledwie dwie noce temu, pomyślała, ale zaraz się skarciła. Nie powinnam myśleć o Quentinie, tylko spać.
Zasnęła niemal natychmiast.
Obudziła się w ciemności. Przetarła oczy i naciągnęła koc pod brodę, bo zrobiło się zimno. Spojrzała na świecący na czerwono zegarek elektroniczny. Za dziesięć pierwsza. Usłyszała odgłos, który ją obudził i gwałtownie usiadła na łóżku.
Przed domem trzasnęły drzwiczki samochodu.
Karygodnym błędem było niesprawdzenie, gdzie mieszkają sąsiedzi. Kto to? Włamywacz? Jedno było pewne, że nie zamierzała się o tym przekonać.
Cicho otworzyła szerzej świetlik. Odbiła się od materaca i skoczyła jak najwyżej, przytrzymując się krawędzi okna. Uderzyła boleśnie żebrami o futrynę. Strach dodał jej sił i wywindowała się wreszcie na dach. Leżała bez ruchu, uważnie nasłuchując.
Na parterze zapaliło się światło, odbijając się złotymi prostokątami od trawy. Chroniła ją ciemność. Marcia zamknęła oczy, rozumiejąc doskonale, dlaczego strusie chowają głowy w piasek. Nagle drgnęła i otworzyła oczy, ponieważ usłyszała, że ktoś wchodzi do sypialni. Światło wydostające się na dach odsłoniło ją. Wstrzymała oddech. Odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała kroki na schodach. Cisza.
Marcia zapierała się stopami o dachówki, zastanawiając się, jak długo wytrzyma w tej pozycji. Z rozbawieniem pomyślała, że grawitacja może przeważyć. Nie powinna była jeść tej leguminy.
Z dołu jakiś męski głos zawołał jej imię.
- Marcio! Gdzie, na miłość boską, jesteś? To ja, Quentin. Nie ma się czego bać. Marcia!
Quentin. A więc nie włamywacz. Odetchnęła z ulgą i odprężyła się. Z przerażeniem stwierdziła, że zsuwa się z dachu. Złapała się szczytu.
Na schodach zadudniły kroki.
- Marcio, gdzie... ?
Ze świetlika wychyliła się głowa. Spojrzały na nią błękitne oczy.
- Boże wszechmogący, kobieto - powiedział Quentin. - Ale mnie wystraszyłaś.
- Ja? - wydusiła z trudem Marcia. - Kto kogo bardziej wystraszył?
- Co, u licha, robisz na dachu?
Obecność Quentina podziałała na nią uspokajająco.
- Spoglądam na gwiazdy, a może obserwuję sowy? Jak myślisz, co robię na dachu? Chowam się przed włamywaczem, gwałcicielem i mordercą, który wtargnął do mojej sypialni.
- To nie twoja sypialnia, tylko moja.
- Nie bądź taki drobiazgowy.
Niepokój Quentina ustąpił miejsca radości. Marcia jest tutaj. W jego domku. Nie miał pojęcia, skąd się wzięła i nie dbał o to. Najważniejsze, że jest. Fiołkowe oczy ściemniały jak nocne niebo, a usta wręcz prosiły się o pocałunek.
- Wyglądasz tak pięknie, że powinienem zaśpiewać ci serenadę.
Marcie bolały ręce. Musiała chyba postradać rozum, żeby wchodzić na dach.
- Nikt nie śpiewał mi serenady, kiedy siedziałam na dachu.
Quentin poczuł przypływ zazdrości.
- Czy ktoś śpiewał ci serenadę?
- Było to nad brudnym kanałem w Wenecji, a gondolier został sowicie opłacony za ten przywilej. Niezbyt romantyczne, prawda?
- Z pewnością byłbym lepszy - powiedział Quentin. - Czy wszyscy mężczyźni w Ottawie padają przed tobą plackiem?
- Mężczyźni to dranie.
- Hu z nich skłoniło cię do wyciągnięcia takich wniosków? - spytał, widząc w wyobraźni ciągnącą się przez całe miasto kolejkę.
- Quentin, nie jestem w nastroju do omawiania mojego życia uczuciowego w sytuacji, kiedy zwisam nad pięciometrową przepaścią.
- Masz rację. Chwyć mnie za rękę, wciągnę cię do pokoju.
Złapała go za nadgarstek, próbując wcisnąć się przez świetlik do pokoju. Dachówki drapały jej kostki. Lewym łokciem boleśnie otarła się o futrynę. Wreszcie udało się jej i przywarła twarzą do piersi Quentina. Zachwiał się. Oboje wylądowali na łóżku.
Marcia była prawie naga. Quentin miał na sobie bawełnianą koszulę. Przez cienki materiał czuła ciepło jego ciała. Przygniótł ją. do materaca. Był ciężki, lecz nie na tyle, by sprawiało jej to przykrość.
Uniósł się na jednej ręce.
- Nic ci nie jest? - spytał.
Włosy w nieładzie opadły mu na czoło. To dobrze, że mam przyciśnięte ręce, pomyślała z przerażeniem Marcia. W przeciwnym razie przyciągnęłabym cię do siebie i całowała, nie zważając na konsekwencje. Być może wyczytał to z jej twarzy.
- Gdyby ktoś powiedział mi rano, że w nocy wyląduję z tobą w jednym łóżku, uznałbym go za wariata - powiedział Quentin.
- Nie jesteśmy w...
- Owszem, jesteśmy - stwierdził i przybrał wygodniejszą pozycję, by przyjrzeć się jej zarumienionej twarzy oraz piersiom, rysującym się pod szarym jedwabiem piżamy. - Myślę, że poczyniliśmy znaczne postępy, prawda?
Pochylił się, by ją pocałować. Słowa protestu uwięzły jej w gardle. Jak w transie zamknęła oczy, przyjmując pierwsze dotknięcie warg. Ciepłe, delikatne i leniwie zmysłowe usta Quentina oszołomiły ją. Leciutko przesuwał nimi po wargach Marcii, potem wzdłuż policzka aż do ucha. Ciężar spoczywającego na niej mężczyzny sprawiał jej dziwną przyjemność.
Z lekkim zawstydzeniem oswobodziła ręce i dotknęła jego twarzy. Kiedy wplotła mu palce we włosy, Quentin jęknął cicho. Potem poczuła pod palcami twarde mięśnie jego pleców. Okrywająca je koszula stanowiła niemiłą barierę i być może to przywołało Marcie do rzeczywistości. Poruszyła się niespokojnie i z przerażeniem poczuła twardniejącą męskość Quentina.
- Marcio - szepnął, zbliżając ponownie wargi do jej ust i całując coraz mocniej.
To jest mój sen, pomyślała zmieszana. Tonę w błękicie jego oczu, oczu mężczyzny, który jest mi zupełnie obcy. Odsunęła głowę na bok i wyszeptała:
- Quentin, proszę... nie możemy.
Pochłonęło go pożądanie, konieczność połączenia się z kobietą stanowiącą jego dopełnienie. Znów próbował ją pocałować. Tym razem Marcia odepchnęła go, patrząc mu w oczy błagalnym wzrokiem.
- Czy cię boli? Nie chciałem... - powiedział zduszonym głosem, niczym człowiek wyrwany z głębokiego transu.
- Nie, nie, ale musimy przestać. Delikatnie odsunął włosy z jej twarzy.
- Dlaczego? - spytał. - Nic w moim życiu nie było ważniejsze od ciebie.
- Jak możesz tak mówić? - zdziwiła się. - Przecież prawie się nie znamy.
- Mam wrażenie, że znam cię od dawna.
Gdyby powiedział jej to ktoś inny, roześmiałaby się mu w twarz. Rozumiała jednak, że Quentin wcale nie żartuje.
- Muszę ci przyznać, że masz niezwykłe metody.
- Czy uważasz, że zwabiłem cię tu, by zaciągnąć do łóżka? - parsknął. - To nie metoda, to tylko próba.
- Skoro to tylko próba kostiumowa, przedstawienia muszą być niezwykłe - odparła bez zastanowienia.
- Wierz mi, będą niezwykłe - odparł, przesuwając dłonie pod piżamą, aż spoczęły na jej piersiach. Przeszył ją dreszcz rozkoszy, sutki stwardniały. - Kochajmy się, Marcio. Teraz. Może w ten sposób oboje zdołamy się porozumieć. Zostawmy te wszystkie towarzyskie rozmówki. Wiemy, ile są warte.
Drażnił palcami jej sutki, obserwując, jak z pożądania ciemnieją jej oczy.
- Razem w łóżku. O to właśnie chodzi - mówił dalej z narastającą namiętnością w głosie. - Będziemy się pieścić, kochać. Resztę zostawmy na potem, mamy na to mnóstwo czasu. Teraz pragnę cię tak mocno, że nie potrafię jasno myśleć.
Czuła, jak niespokojnie bije mu serce, niczym echo jej własnego gorącego pulsu. Odpłacając szczerością za szczerość, powiedziała:
- Jestem zbyt przerażona.
- Przysięgam, nie zrobię ci krzywdy.
- Boję się siebie, nie ciebie. Nigdy dotąd tak się nie zachowywałam.
Podniósł jej dłoń do ust, całując kolejno wszystkie palce.
- Jak się nie zachowywałaś? Pokaż mi.
Dotknięcie ciepłych, wilgotnych warg sprawiło, że zapomniała o nieśmiałości i oporze. Dając się ponieść impulsowi, zrobiła dokładnie to, na co miała ochotę.
Rozsunęła uda i zaczęła sugestywnie ocierać się o jego męskość. Potem objęła go i zaczęła całować z namiętnością, o jaką nigdy się nie posądzała. Quentin wyszeptał jej imię i przekręcił się na plecy. Uderzył przy tym golenią o jej kostkę. Jęknęła z bólu.
- Co się stało? - zaniepokoił się. Usiadł, trzymając ją w objęciach. - Twoja kostka krwawi.
- Musiałam skaleczyć się na dachu - mruknęła. - Krawędzie dachówek są ostre.
Nie chciała mówić o dachu i zadrapaniach. Pragnęła być w centrum wszechogarniającego pożądania, zapomnieć o samokontroli i ostrożności. Objęła go.
Quentin ani drgnął. Wstał z łóżka.
- Poczekaj, zaraz wracam.
Marcia została w łóżku, bo nie miała siły wstać. Od zimnego powietrza, wpadającego przez otwarty świetlik, dostała gęsiej skórki. Czuła, że ogarnia ją smutek.
Quentin wrócił z ręcznikiem, garnuszkiem z wodą i apteczką pierwszej pomocy.
- Mam nadzieję, że nie zostały ci tam żadne drzazgi.
Obejrzała kostkę.
- Chyba nie. Nie rób sobie kłopotu, to drobiazg.
- Wiem, że jesteś lekarzem, ale pozwól mi się tym zająć, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się potulnie Marcia.
Gdyby Lucy to usłyszała, na pewno by osłupiała. Poplamiła krwią prześcieradło. Trzeba będzie je uprać.
Quentin podłożył jej ręcznik pod nogę i starannie zmył krew z niewielkiej ranki. Mógł bez trudu objąć jej kostkę palcami. Marcia miała gładką skórę, przez którą prześwitywały niebieskie żyłki. Zmywał brud, usiłując skoncentrować się na zadaniu. Potem posmarował skaleczenie maścią dezynfekującą, przyłożył gazę i zabandażował.
Odruchowo przeciągnął dłonią po nodze. Choć piżama miała stójkę, długie rękawy i nogawki do pół łydki, cienki materiał napinał się, pokazując prawie wszystko, co zakrywał. Quentin przypomniał sobie miękkość piersi Marcii i rzekł nienaturalnie głośno:
- Rokowania są pomyślne. Pacjent przeżyje. Marcia nie roześmiała się. W oczach zakręciły się jej łzy. Quentin oparł dłoń o jej kolano. - Bolało?
Pokręciła głową.
- Chyba... chyba nie przywykłam, żeby ktoś się mną opiekował.
- Nikomu na to nie pozwalasz. Uniosła podbródek w znajomy sposób.
- Lubię być niezależna.
- To prawda?
- A co w tym złego? Lubię sama podejmować decyzje, mieć własne pieniądze i...
- Marcio, nie będziemy dyskutować o niezależności o drugiej nad ranem. Połóż się, przyniosę ci dodatkowy koc. Wyglądasz na zziębniętą. Czuła, że jest jej zimno.
- Ale to jest twój pokój.
- Położę się w drugim - oświadczył.
Siedziała na łóżku z podkurczonymi nogami, opatulona po samą brodę. To idiotyczne, myślał, wyciągając dodatkowy pled. Jest przecież o wiele przyjemniejszy sposób na jej rozgrzanie. Choć pocałunki Marcii omal nie przyprawiły go o szaleństwo, instynkt ostrzegł jednak, że nie powinien przeciągać struny. Samo to, że zastał ją w domku, graniczyło z cudem. Nie popędzaj jej, Quentin. Przecież czekałeś na nią przez całe życie. Rano też tu będzie. Warto poczekać.
- Połóż się, wyglądasz, na zmęczoną.
Czy już mnie nie chce, pomyślała Marcia. Dlaczego każe mi spać?
Posłusznie położyła się. Quentin poprawił koce.
- Dobranoc - szepnęła. Musnął ustami jej policzek.
- Śpij dobrze.
Zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Nie poznaję siebie. Kochałabym Się z nim, choć go prawie nie znam. Z człowiekiem, który mnie przeraża. Ja, Marcia Barnes, chciałam zedrzeć z niego ubranie. Co się ze mną dzieje? Muszę stąd wyjechać, zanim zrobię coś, czego będę później żałowała.
Zamknęła oczy i leżąc pod ciepłymi kocami, zaczęła zastanawiać się, co zje na śniadanie. Usnęła, odtwarzając w pamięci zawartość lodówki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Obudził ją śpiew drozda na gałęzi. Niebo było błękitne. Zegarek obok łóżka pokazywał dziesiątą trzydzieści.
Zamierzała wstać wcześnie i wymknąć się, zanim Quentin wstanie.
Przeciągnęła się. Ból w nodze przypomniał jej o tym, jak uciekała na dach, i jak z niego zeszła. Zasnęła, czując się bezpiecznie, mimo iż Quentin znajdował się z nią pod jednym dachem. Wieczorem przekonała się, te nie lubi mieszkać sama w lesie. Rano również czuła się bezpieczna. Jak ten sam mężczyzna mógł wywoływać w niej zarazem uczucie spokoju i niepokoju? Tego nie umiała sobie wytłumaczyć, Trele wśród drzew brzmiały przepięknie. Chętnie poleżałaby w hamaku przez godzinkę. Coś nowego, pomyślała niechętnie. Widocznie jakaś część mnie nie chce stąd wyjeżdżać. W końcu mogłam się nie obudzić, kiedy Quentin przyjechał tu w środku nocy. Mogłabym tu zostać, czując się nawet trochę niepewnie. Nie chcę przesiedzieć w domu reszty tygodnia.
Do diabła z nim. Dlaczego wrócił z Nowego Jorku? Gdyby tam pozostał, nie wiedziałaby nic o nowej Marcii, która narodziła się wczoraj w tym łóżku. Gdy przypomniała sobie, jak zachłannie całowała go wczoraj, zarumieniła się ze wstydu: Jak mogła się tak zachować? Im prędzej stąd wyjedzie i zapomni o nowej Marcii, tym lepiej.
Wstała z łóżka. Lekko kulejąc, włożyła koszulę z długim rękawem i spodnie, zakrywające bandaż na kostce. Wzięła okulary, spakowała rzeczy i poszła do łazienki. W dziesięć minut później, uczesana i umalowana, znosiła bagaż po schodach.
Quentina nigdzie nie było widać. Szybko przełożyła prowiant z lodówki do plastikowej torby. Zabierała książki, kiedy przez wielkie okno zobaczyła, że coś się porusza między drzewami. Zamarła, w gardle czuła suchość.
Quentin szedł w stronę domu w kąpielówkach, z ręcznikiem zarzuconym na ramiona. Widocznie pływał w jeziorze. Słońce podkreślało jego muskularną budowę. Ma piękne ciało, pomyślała. Wyglądał na beztroskiego i szczęśliwego chłopca. Pasował do krajobrazu.
Stanął w progu i uśmiechnął się do niej.
- Nalej mi filiżankę kawy. Woda jest lodowata i... - Zauważył bagaże Marcii. - Co ty, u licha, wyprawiasz?
Kropelki wody skapywały mu na owłosiony tors. Marcia odwróciła głowę i siląc się na spokój, mruknęła:
- Wyjeżdżam.
- Wyjeżdżasz? Dlaczego?
- Powód jest bardzo prosty - wróciłeś z Nowego Jorku. Quentin zaczął wycierać tors.
- Nie mogłem tam wytrzymać. Gorąco, brudno, tłumy ludzi. Załatwiłem, co trzeba w galerii i zdążyłem na nocny lot do domu. Podaj mi prawdziwą przyczynę, dla której chcesz wyjechać.
- Bo ty tu jesteś.
- A cóż we mnie jest takiego okropnego?
To, że przy tobie dziwnie się zachowuję, pomyślała.
- Przyjechałam tu w przekonaniu, że wrócisz w piątek. Wróciłeś, więc wyjeżdżam - wyjaśniła powoli, jakby tłumaczyła mało rozgarniętemu dziecku.
- Mamy wtorek. Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Cięcia budżetowe - wypaliła. - Bezpłatny urlop.
- Niech żyje rząd! To najlepsza rzecz, jaką dla mnie zrobił od lat. Nie podoba ci się ten dom?
- Jest cudowny.
- A może las i jezioro nie są w twoim guście?
- Quentin, przestań. Oboje wiemy, do czego mogło dojść ubiegłej nocy. I...
- I co z tego? Stałoby się coś strasznego?
- Tak. Nie uznaję przypadkowych kontaktów seksualnych.
- Ja również nie. Marcia zaczerwieniła się.
- Inne twoje kobiety byłyby niepocieszone.
- Na miłość boską! Mówisz tak, jakbym miał harem.
- Widziałam cię z paniami w galerii. Z pewnością ich nie zniechęcałeś.
- Zazdrosna?
- Skądże.
- Nie wierzę.
- Zarzucasz mi kłamstwo? - zaperzyła się.
- Coś ci wyjaśnię. Po pierwsze, nie jestem Don Juanem. Po drugie, mówiłem ci, że jesteś dla mnie ważna. Po trzecie, gdybyśmy kochali się ubiegłej nocy, zrobiłbym wszystko, by dać ci rozkosz i spełnienie, bo tylko w ten sposób...
Marcia dramatycznym gestem zatkała uszy.
- Przestań! - wykrztusiła. - Prawie cię nie znam. Jak mogłabym pójść z tobą do łóżka?
- Może dlatego, że chcesz?
Opuściła ręce. Przypomniała sobie, jak go całowała, i ku swemu przerażeniu zalała się łzami. Szlochając rozdzierająco, osunęła się na tapczan i schowała twarz w dłoniach.
Wzruszony Quentin upuścił ręcznik, przykląkł koło niej, zdjął jej okulary i przytulił do piersi.
- Ja... ja nigdy nie płaczę. Nigdy. Nienawidzę płakać. Nigdy było widocznie ulubionym słowem Marcii. Quentin szeptał jej do ucha słowa pocieszenia, zastanawiając się, czy kiedykolwiek przedtem czuł coś podobnego do innej kobiety. Na pewno nie, boby to zapamiętał. Czułość, rozgoryczenie, chęć ukojenia mieszały się z pożądaniem. Jej włosy pięknie pachniały. Szczupłe ramiona pociągały i wzruszały go zarazem, budząc instynkty opiekuńcze. Znał pożądanie, ale czułość i opiekuńczość? Może to miłość?
Podświadomie unikał tego słowa. Miłość zmieniłaby jego życie, zwłaszcza jeśli obdarzy nią kobietę, która go nie kocha. Czy Marcia była tą wymarzoną?
- Nie mam chusteczki - powiedział.
- Mam papierową w torebce - wydusiła z trudem Marcia.
Ramię Quentina było teraz mokre od łez. Marcia usiadła i nie patrząc mu w oczy, wytarła nos.
- Nie cierpię płaczliwych kobiet. To taki podstępny sposób na pokonanie mężczyzny.
- A kto mówi, że wygrałaś?
Zerknęła na niego. Oczy i nos miała zaczerwienione. Widok wilgotnych rzęs rozczulił go jeszcze bardziej.
- Wyjeżdżam - oświadczyła.
- Po moim trupie.
- Może kobieta, którą do tej pory byłam, zmieniła się, ale na pewno nie w morderczynię - odparła z humorem.
- Świetnie. - Usiadł obok niej na kanapie. - Więc zostaniesz tu, gdzie twoje miejsce.
- Naprawdę? To ty tak uważasz. - Z rozbawieniem zauważyła, że nie jest to odpowiedź godna wykształconej kobiety.
- Richardsonowie wyjechali na miesiąc i pilnuję im domu. Mogę więc zaprosić każdego, kogo zechcę.
- Pilnujesz domu? To miejsce przypominało raczej chlew. - Marcia otarła policzki dłonią i włożyła okulary. - Nie obrażając świń.
- Kiedy wszedłem tu wczorajszej nocy, zdawało mi się, że pomyliłem domy - pokornie przyznał Quentin. - Tak czyściutko. To dlatego, że kiedy maluję, zawsze potwornie bałaganię. Poza tym jestem kulturalnym człowiekiem.
Przymiotnik „kulturalny” nie znalazłby się na pierwszym miejscu listy słów, którymi określiłaby Quentina.
- Nie rozumiem, dlaczego chcesz, żebym została.
- Powiem ci, jeśli mi najpierw wyjaśnisz, dlaczego płakałaś.
- To moja prywatna sprawa.
- Przez całe życie byłaś skryta, ale to przestało odnosić pożądany skutek, prawda?
- Nie chcę, żebyś opowiadał o mnie Lucy.
- Wszystko, co mi powiesz, zostanie między nami. Tym razem uwierzyła mu bez zastrzeżeń. W końcu przyjechała tu po to, by wszystko sobie przemyśleć.
- Zgoda - odparła niechętnie.
Quentin nie spodziewał się, że Marcia tak łatwo skapituluje.
- Kiedy wróciłem wczoraj w nocy - zaczął, starannie dobierając słowa - zastałem obcy samochód na podjeździe, a salon wyglądał jak na zdjęciu w magazynie. Nie wiedziałem, co się dzieje. Wziąłem do ręki książkę i zobaczyłem twój podpis. Poczułem, że przepełnia mnie ogromna radość. Spróbuj mi to wyjaśnić. - Przeciągnął ręką po mokrych włosach. - Rozejrzałem się po domu i stwierdziłem, że jest pusty. Gdzie się podziałaś? Przez dwie sekundy bałem się, że nie żyjesz, że zostałaś zgwałcona, porwana, zamordowana... Kiedy znalazłem cię na dachu, chciałem objąć cię mocno i nie wypuścić. - Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. - Już ci to mówiłem, że wiele dla mnie znaczysz. Wiesz chyba, co czułem, kiedy po obiedzie powiedziałaś mi, że nie chcesz mnie więcej widzieć. Zostań, proszę cię.
A więc ten obraz miał związek z nią.
- Chyba wiem, co chcesz powiedzieć.
- Nie cierpię tych wszystkich ludzi. Popatrz na kwiaty, na jezioro w słońcu. Ani krzty fałszu.
Marcia przypomniała sobie poranne ptasie trele. W milczeniu spoglądała na ręce zaciśnięte na podołku.
Quentin wytarł mokry od ściekającej z włosów wody kark. Pocałunek mógł potwierdzić szczerość jego słów, lecz czul, że spłoszyłby Marcie.
- Chciałbym, żebyś została przez wzgląd na siebie i na mnie.
Marcia wstała ociężale, odgradzając się tapczanem od krążącego po drugiej części pokoju mężczyzny. Teraz kolej na nią. Tylko, co ma powiedzieć?
- Zawsze panowałam nad sobą i swoimi emocjami. Jednak ostatnio... Nie wiem, co się ze mną stało. Nie chodzi o ciebie. Nigdy nie płakałam. W tej cholernej galerii trzy razy nie potrafiłam powstrzymać łez. - Wbiła paznokcie w obicie tapczanu. - Naprawdę nie lubię o sobie mówić.
- Nieźle ci idzie - rzekł Quentin, powstrzymując się, by nie chwycić jej w ramiona.
- Seks. To dlatego płakałam.
- Jak to?
- Wstydziłam się mojego zachowania wczorajszej nocy.
- Marcio...
- Chyba potrafię to sobie wytłumaczyć. Przestraszyłam się, kiedy usłyszałam, że ktoś jest w domu. Potem spędziłam kilka okropnych chwil na dachu, a wreszcie po prostu zwaliłeś się na mnie. Zastanawiam się tylko, dlaczego zachowywałam się tak nienaturalnie.
- Naprawdę w to wierzysz? - spytał ostro.
- Nie jestem taka zmysłowa jak Lucy.
- Oczywiście, że nie. Jesteś zmysłowa jak Marcia.
- Ale wolałbyś, żebym była taka jak ona.
Quentin zawahał się, przypominając sobie chwilę, gdy po raz pierwszy ujrzał Marcie - elegancką, odgradzającą się od świata okularami. Teraz też je miała. Przypomniał sobie również uczucie rozczarowania.
Marcia zbladła.
- Kochasz się w Lucy.
- Na miłość boską.
- Wiem, że tak! Spędzałeś z nią czas na wyspie, gdy rozstała się z Troyem. Jest taka piękna, że musiałeś się w niej zakochać.
- Marcio - rzekł z naciskiem Quentin. - Nie zakochałem się w Lucy.
- Ma taką wspaniałą figurę - ciągnęła Marcia. - Co powiedziałeś?
- Że nigdy nie kochałem się w Lucy. Kiedy przyjechała na wyspę, przypominała zagubionego kotka. Traktowałem ją jak siostrę. Byłem szczęśliwy, kiedy pogodziła się z mężem. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi. Lucy jest piękna. Jednak nigdy nie pragnąłem mieć jej w łóżku. Ciebie tak.
- Ale...
Quentin usiadł na poręczy krzesła i uśmiechnął się do niej.
- Pożądałbym cię, nawet gdybyś miała na sobie piżamę, która pasowałaby najzacniejszej matronie. Nie mówiąc o tym, co by było, gdybym zobaczył cię w szortach.
- Zazdrościłam Lucy od lat - powiedziała cicho. - Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. Zawsze była w kimś zakochana. Zawsze robiła to, co chciała, nawet wbrew woli rodziny...
- Lucy miała to szczęście, że zawsze wiedziała, czego chce i nie wahała się do tego dążyć. Tobie zajęło to trochę więcej czasu. Nie musisz się wstydzić ubiegłej nocy. Obudziła się w tobie kobieta.
- Nie kocham cię - odparła, choć nie chciała tego powiedzieć.
- Za wcześnie jeszcze mówić o miłości.
- Ale chcesz się ze mną kochać. Tak przynajmniej powiedziałeś.
Zbielały jej knykcie dłoni zaciśniętych na tapczanie. Jest jak dzikie zwierzę schwytane w pułapkę, gotowe kąsać każdego, kto się zbliży, pomyślał Quentin.
- Jeśli zostaniesz tu przez parę dni, przysięgam, że cię nie tknę.
Tylko jak długo to wytrzymam?
- Nawet jeśli włożę szorty? - spytała z uśmiechem.
- Tak. Zostaniesz?
- Tak, chyba tak.
Trzy słowa, które znaczyły dla niego tak wiele.
- W takim razie rozpakuj się, a ja przygotuję śniadanie.
- Powinniśmy zamienić sypialnie. Quentin uniósł brew.
- Na razie lepiej tu zostań. Pójdę się ubrać. Zaraz wracam.
Następne dziesięć minut Marcia spędziła na układaniu prowiantu w lodówce. Zastanawiała się, czy nie jest kompletną idiotką, zostając pod jednym dachem z Quentinem.
Dwa dni później była o tym niemal przekonana. Quentin tak skrupulatnie przestrzegał danej obietnicy, że zastanawiała się, czy nie przesłyszała się, że jej pragnie. Wczoraj włożyła szorty, a on ledwie zerknął na jej zgrabne nogi. Nie narzucał się jej. Co najmniej dwa razy dziennie kąpał się w lodowatym jeziorze i znikał na długie godziny w lesie. Zarzucił malowanie.
Smażył steki i kurczaki, a Marcia gotowała makaron i przyrządzała sałatki. Drażniły ją rozmowy o niczym. Dowiedziała się jedynie, że choruje po zjedzeniu krewetek. To niewiele jak na dwa dni, zwłaszcza jeśli ten ktoś twierdzi, że mu na niej zależy.
Usiłowała wypocząć. Kładła się na leżaku z książką w ręku, lecz przez cały czas zastanawiała się, co porabia Quentin. Kiedy siedział w domu nad książką, zdenerwowana włóczyła się nad jeziorem. Próbowała zająć się pracą, więc sprzątała, piekła ciasteczka, strzygła trawnik i wyrywała chwasty. Kładła się wcześnie i późno wstawała.
Nic nie pomagało. Przez cały czas odczuwała obecność Quentina. Dotrzymywał słowa, więc dlaczego była na niego zła?
W środę po południu ślęczał nad jakimiś szkicami w salonie i coś podpowiedziało Marcii, że nie należy mu przeszkadzać. Wyszła na dwór i opędzając się od much, ruszyła nad jezioro. Usiadła na kamieniu, jakieś dziesięć minut drogi od domku, gapiąc się ponuro na wodę. Jedno musiała przyznać. Nie tęskniła za laboratorium. Bez przerwy brakowało jej Quentina.
Jak mogło jej brakować kogoś, z kim mieszkała?
Piżmoszczur wyjrzał ostrożnie przez szczelinę miedzy głazami. Zanurzył się w wodzie. Marcia siedziała nieruchomo, zafascynowana zwierzątkiem. Za chwilę pojawił się drugi. Pierwszy zapiszczał z dezaprobatą, nerwowo wymachując ogonkiem. Potem oba uciekły.
Marcia uśmiechnęła się do siebie i wróciła do domku. Quentin wciąż przeglądał szkice.
- Widziałam dwa piżmoszczury - oznajmiła.
- Tak? - spytał, nie odrywając wzroku. Przeszła przez salon i usiadła naprzeciwko niego.
- Quentin, mówię do ciebie.
- Chwileczkę.
Marcia straciła cierpliwość.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak ci zależało, żebym została. Nie zwracasz na mnie uwagi, a ja nie znoszę być ignorowana.
- Co cię opętało?
- Nie cierpię, gdy ktoś traktuje mnie jak przedmiot! Dziś włożyła krótsze szorty, fiołkowe oczy lśniły jej niczym ametysty.
- Tak się umawialiśmy - warknął Quentin. - Że cię nie tknę.
- Umowa nie obejmowała lekceważenia mojej obecności.
- Trudno cię nie zauważyć, skoro bez przerwy sprzątasz.
- Bo jesteś bałaganiarzem!
- Wiesz, na czym polega twój problem? Nie rozumiesz znaczenia słowa „wakacje”.
Wiedział dobrze, gdzie wsadzić szpilkę.
- Żałuję, że przyjechałeś z Nowego Jorku! - rzekła mściwie.
- Nie tak bardzo jak ja.
Złość minęła Marcii równie szybko, jak się pojawiła. Poczuła niepokój.
- To prawda?
Quentin wsadził ręce do kieszeni.
- Nie.
Szybko zmieniła temat, starając się ukryć uczucie ulgi.
- Mówisz o wakacjach, a sam przez cały czas malujesz albo kreślisz. - Zerknęła na szkice. - To wygląda jak plan domu. - Przyjrzała się bliżej. - Taki sam jak ten.
- Dokładnie taki - zniecierpliwił się.
- Skoro chcesz mieć taki sam, poproś architekta o plany.
- Marcio, to ja go zaprojektowałem. Popatrzyła na niego zdumiona.
- Zbudowałeś ten dom?
- Lucy ci o tym nie wspominała?
- Nie. - Rozejrzała się wkoło uważnie. - Jest piękny. Gdzie się tego nauczyłeś?
- Od ojca. - Quentin wciąż trzymał ręce w kieszeniach. - Rysowałem od chwili, gdy mogłem utrzymać ołówek. Wiedział, że zostanę artystą, zwłaszcza gdy mając pięć lat, na tapetach w kuchni narysowałem nasze siedem kurcząt. Nie zniechęcał mnie. Lubił chwalić się moimi rysunkami przed kolegami. Wątpił jednak, czy zarobię na życie jako artysta, więc nauczył mnie wszystkiego o ciesielce.
Uśmiechał się lekko, wzrok miał rozmarzony. Widać było, że bardzo kochał ojca. Ona straciła swego, gdy miała pięć lat. Przeżywała to boleśnie.
- Czy ojciec również budował domy?
- Głównie zajmował się drobnymi naprawami. To krewni ze strony mojej matki wznosili drewniane domy dla kontrahentów w całych Stanach. Wtedy właśnie pokochałem takie konstrukcje.
- Quentin, rozmawiamy ze sobą po raz pierwszy od trzech dni.
- Cóż - uśmiechnął się kwaśno - przeceniłem moją zdolność do trzymania rąk z dala od ciebie.
- Myślałam, że już mnie nie chcesz.
- No pewnie - roześmiał się, wcale tym nie ubawiony.
- Powiedziałam ci - zaczęła szybko, bojąc się, że nie starczy jej odwagi - że mężczyźni to dranie, bo ci, z którymi spałam, oszukali mnie. A potem zjawiłeś się ty. Najpierw opowiadałeś mi, jaka jestem dla ciebie ważna, jaka ponętna i pełna seksapilu. Potem uzgodniliśmy, że mnie nie tkniesz i przestałeś o tym mówić. Doszłam do wniosku, że chciałeś po prostu zwabić mnie do łóżka. Nie poskutkowało, więc zrezygnowałeś. - Zrobiła głęboki wdech. - Innymi słowy, okłamałeś mnie.
- Naprawdę tak uważasz?
- Wiesz, że nie znoszę mówić o sobie. Oczywiście, że tak uważam.
Quentin znał tylko jeden sposób na wyprowadzenie jej z błędu. Szybko podszedł do Marcii, objął ją i pocałował, usiłując udowodnić, jak bardzo jej pożąda. Gładkość jej nagich ramion, dotknięcie bioder i gorąco odwzajemniony pocałunek sprawiły, że omal nie stracił panowania nad sobą.
W chwilę później odskoczyli od siebie, przyglądając się sobie nawzajem, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu. Quentin dyszał, jakby wbiegł na górę. Pod Marcia uginały się nogi.
- Lepiej pojedźmy po lody do najbliższego sklepu. W przeciwnym razie przerzucę cię przez ramię i zaniosę do najbliższego łóżka - wysapał Quentin.
- Lubię tylko waniliowe - szepnęła.
- Wymagająca.
- Bardzo - uśmiechnęła się do niego.
Serce mocniej zabiło mu w piersi, bo po raz pierwszy zrobiła to szczerze.
- Marcio - rzekł zduszonym głosem. - Nie wiem, jak mam to wyrazić... Obiecuję, że nigdy cię nie okłamię.
Przypomniała sobie obrazek z trzema dziewczynkami biegnącymi po łące i rozejrzała się po salonie. Przełknęła ślinę, bo wiedziała, że brnie coraz głębiej.
- Wierzę ci - powiedziała głucho.
- Zaufanie jest bardzo ważne.
- Najważniejsze.
- Jeśli w miejscowym sklepiku nie będzie lodów waniliowych - uśmiechnął się promiennie Quentin - będziemy jeździli tak długo, aż je znajdziemy.
Wyciągnął do niej rękę. Marcia dotknęła jej, czując, że robi coś ważnego.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Możemy wziąć mój samochód.
Quentin spojrzał z dezaprobatą na jej poobijane, szare auto.
- Myślałem, że lekarze zarabiają mnóstwo pieniędzy. W porównaniu z jego żółtym, sportowym wozem, samochód Marcii wyglądał żałośniej niż zwykle.
A Samochody nic dla mnie nie znaczą. Jeżdżę nimi aż się rozsypią i kupuję następny.
- Więc na co wydajesz pieniądze?
Wsiadła do samochodu Quentina. Wdychając zapach skóry, podziwiała wskaźniki i różne urządzenia.
- Zupełnie zwyczajnie: ciuchy, jedzenie, kredyty.
- I to wszystko? Żadnych akcji, obligacji czy nieruchomości?
- Jesteś okropnie wścibski.
- Pieniądze odgrywają wielką rolę w naszym społeczeństwie i zawsze ciekawiło mnie, na co też ludzie je wydają.
- Pięć lat temu pojechałam do Indii - mruknęła Marcia, sięgając do torebki po ciemne okulary. - Wspieram wiejski szpital niedaleko Delhi.
Ręka Quentina zamarła na dźwigni biegów.
- Odkąd wróciłem przed czterema laty z Peru, wspomagam tamtejszy sierociniec. Im lepiej cię poznaję, tym bardziej przekonuję się, że kamienna twarz, którą pokazujesz światu, jest tylko maską. Opowiedz mi o tym szpitalu.
Nie wspomniała o tym nawet Lucy i Troyowi. Najpierw niechętnie, potem z coraz większym entuzjazmem opisała mu klinikę okulistyczną i oddział profilaktyczny. Kiedy skończyła, Quentin powiedział krótko:
- Jesteś bardzo dobrym człowiekiem, Marcio.
- Mierząc tą samą miarką, ty również - odparła i poczuła się tak zażenowana, jakby się przed nim rozebrała.
- Wzajemny podziw? - Uśmiechnął się do niej, zawracając na podjeździe. - Z mniej wzniosłych moralnie spraw, opowiedz mi o tych dwóch mężczyznach. Już ich nie lubię.
- Muszę? - skrzywiła się.
- Tak. I nie spiesz się. Chcę jak najwięcej pikantnych szczegółów. Zacznij od pana numer jeden. Imię, wiek, zawód.
- To będzie cię kosztowało potrójną porcję lodów. Z orzechami. Dobrze, zaczynam. Paul Epson. Trzeci rok medycyny. Dwadzieścia jeden lat. Miałam zaledwie osiemnaście lat i po raz pierwszy znalazłam się poza domem. Zakochaliśmy się i przez pół roku wierzyłam we wszystkie książki o miłości. Potem Paul miał coraz mniej czasu dla mnie, ale niczego nie podejrzewałam. Mówił, że zbliża się sesja i ma mnóstwo pracy. Ja również byłam bardzo zajęta. Wszystko wydało się, kiedy w innym akademiku zobaczyłam go z pewną dziewczyną w... bardzo intymnej sytuacji. Zakochał się w nas obu, tylko zapomniał mnie o tym poinformować.
Quentin najpierw wyraził się bardzo niecenzuralnie, a potem dodał:
- Łajdak. Drań. Bydlak. Mam mówić dalej? Marcia była usatysfakcjonowana jego komentarzem.
- Załamałam się. Pracę pisałam jak w malignie, potem zachorowałam na grypę i długo nie mogłam dojść do siebie. W lecie pracowałam w laboratorium biochemicznym.
Nie chciałam wracać do domu, sypiałam po cztery godziny na dobę.
- A co na to twoja matka i Lucy?
- Nic nie wiedziały! Matce na pewno nie podobałoby się, że sypiam z Paulem, a Lucy była jak zwykle zajęta. - Z przyjemnością odetchnęła wpadającym przez okno świeżym powietrzem. - Historia z Paulem zniechęciła mnie do dalszych prób, zresztą postanowiłam zdobyć dobre stopnie i zrobić specjalizację. Numer dwa pojawił się, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat. Lester, lat trzydzieści jeden, neurolog, mieszkał w Toronto. Był przystojny, lecz cichy i nieśmiały - tak mi się przynajmniej zdawało. Polubiliśmy się i spędzaliśmy razem wiele czasu. Wreszcie wyznał mi, że jest żonaty, ale nie może się rozwieść, bo żona przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Podziwiałam go za to. W tydzień \później zostaliśmy kochankami.
Ożywiła się nagłe.
- To mi odpowiadało, Quentin. Dyskrecja, żadnych zobowiązań. W pracy trzymałam się od mężczyzn na dystans. Trwało to cztery lata. Wreszcie pojechałam przypadkowo na konferencję, w której on uczestniczył. Zgadnij, kogo spotkałam? Jego żonę, równie zdrową na umyśle, jak ja. Była bardzo bogata, więc nie mógł się z nią rozwieść.
Quentin znów wyraził się niecenzuralnie.
- Wiesz, to mi posłużyło. Lester był żonaty i nie powinnam była się z nim wiązać. Ale dlaczego oszukiwał mnie tak długo? - Westchnęła. - Doszłam do wniosku, że chociaż jestem bardzo mądrą kobietą w laboratorium, to w świecie mężczyzn nie mam za grosz instynktu.
Quentin zaczął rozumieć nieufność Marcii.
- Obaj zranili cię głęboko.
- Tak. Nie jestem łatwa, ale kiedy się angażuję, to bezgranicznie.
- Nie wiem, jak mam cię przekonać, że jestem inny niż tamci dwaj - powiedział, zwolnił i włączył kierunkowskaz. - Oto i sklep. Może lody czekoladowe rozjaśnią mi umysł... Ale, co się tu dzieje?
Jakaś kobieta przykucnęła obok schodków przy małym chłopcu, który krzyczał z bólu. Kiedy tylko Quentin zatrzymał samochód, Marcia wyskoczyła i podbiegła do dziecka.
- Jestem lekarzem - powiedziała, klękając na gołej ziemi. - Co się stało?
- Spadł ze schodków - wyjaśniła zdenerwowana kobieta.
Marcia uśmiechnęła się do chłopca i ostrożnie zbadała mu kostkę.
- Skręcona - orzekła i obejrzała się. - Quentin, sprawdź, czy w sklepie nie mają lodu. Nie martw się, mały, zimny okład trochę uśmierzy ból. Jak masz na imię?
- Jason - powiedziała jego matka. - Wybiegł ze sklepu, zanim zdążyłam go złapać.
Wrócił Quentin z zawiniętymi w chusteczkę kostkami lodu. Marcia okręciła nią zwichniętą kostkę.
- To ci pomoże, Jason. Obawiam się jednak, że przez parę dni będziesz musiał siedzieć w domu.
Uśmiechnęła się do matki.
- Powinna pani pojechać do lekarza. Zapisze małemu środki znieczulające. Na szczęście, chyba noga nie jest złamana. Macie samochód?
- Tak, stoi obok.
- Zaniosę go - zaoferował się Quentin.
Jason, który wyglądał na cztery lata, przestał płakać.
- Pobrudził mi się lizak.
Czerwona kulka na patyku była całą zakurzona.
- Przyniosę ci inny, a mój przyjaciel Quentin zaniesie cię tymczasem do samochodu - powiedziała Marcia.
Szła do sklepu, mając przed oczami Quentina delikatnie podnoszącego chłopca. Jedynym powodem, dla którego zazdroszczę Lucy, jest Chris. Bardzo niechętnie uzmysłowiła sobie tę prawdę. Nic dziwnego, że jej unikałam. Przez cały czas oszukiwałam się, że nie chcę mieć dziecka.
Czy Quentin chce mieć dzieci?
Pospieszyła w stronę lodówki. Zagalopowałaś się, Marcio Barnes. Boisz się pójść z nim do łóżka, a już myślisz o dzieciach?
Kiedy wróciła, Jason siedział w samochodzie. Przyjął z uśmiechem lizaka. Jego matka podziękowała wylewnie Marcii i odjechała.
- Dobrze sobie radzisz z dziećmi - rzekł z uśmiechem Quentin.
- Lody, Quentin. Zasłużyliśmy na nie.
- Chciałbym mieć kiedyś własne dzieci. A ty? - spytał.
- Jesteś urocza, kiedy się rumienisz, a jeszcze cudowniejsza, gdy trzymasz język na wodzy.
- Dziwi mnie, że żadna kobieta jeszcze cię nie udusiła - odcięła się Marcia, podświadomie prowokując Quentina do zwierzeń.
- Nie było ich znów tak wiele. Ożeniłem się, mając dwadzieścia pięć lat, a Helen rozwiodła się ze mną dwa lata później. Wybrała dwa razy starszego od niej prezesa banku o dochodach trzykrotnie większych od moich. Powiedziała mi, że życie z artystą jest tylko z pozoru romantyczne.
Marcia nigdy nie lubiła imienia Helen, ale chyba głupio być zazdrosną o kogoś, kogo się nie zna.
- Skrzywdziła cię.
- Skrzywdziliśmy się nawzajem. Powinienem był słuchać mojej intuicji. Kiedy szliśmy do ołtarza, podpowiadała mi, że ze zwykłej niecierpliwości żenię się z niewłaściwą kobietą. - Przeczesał dłonią włosy. - Kupmy wreszcie te lody.
Gotowa była przysiąc, że chciał coś jeszcze dodać. Weszli do chłodnego wnętrza sklepiku, gdzie sprzedawano wszystko, od zup w puszkach poczynając, na narzędziach ogrodniczych kończąc. Gdy stanęła przed lodówką, czuła na plecach oddech Quentina. Przysunął się do niej, obejmując ją w talii.
- Są waniliowe i czekoladowe - powiedział. - Mamy szczęście.
Przytuliła się do niego. Dłońmi objęła jego ręce. Quentin przesunął policzkiem po włosach Marcii.
- Czy mówiłem ci już dzisiaj, że jesteś wspaniała? Czuła, jak w gardle narasta mu śmiech. Wsparła się o niego, zamknęła oczy.
- W tej chwili jestem nieprawdopodobnie szczęśliwa.
- Och, Marcio! - Przycisnął ją mocniej do siebie. - Aż mnie zatkało. Przysięgam, że nie jestem taki jak Paul i Lester. - Pochylił się, przywierając twarzą do jej karku. Odurzyła go jej miękka skóra i zapach włosów. Słyszał, jak mocniej zabiło jej serce. - Jestem też prawie gotów kochać się z tobą na tej lodówce.
- To akurat wiem - odparła złośliwie.
Szybko rozejrzała się, czy nikt ich nie widzi i zaczęła zmysłowo poruszać biodrami.
- Przestań! - syknął.
- Ty pierwszy zacząłeś - stwierdziła z nieodpartą logiką.
- Będziemy musieli kupić kilka pojemników lodów. Odwróciła się i spojrzała mu w twarz. Oczy miała rozbiegane.
- Wolę cię takiego, niż kiedy jesteś okropnie układny.
- Myślisz, że kąpałem się w zimnym jeziorze dla przyjemności - odparł, obserwując, jak Marcia się rumieni.
Podszedł do nich właściciel sklepu.
- Czym mogę służyć?
- Dwie podwójne porcje - powiedziała Marcia. - Jedna waniliowa, druga czekoladowa.
Quentin zapłacił i usiedli przy stoliku przed sklepem. Lody nigdy mi tak nie smakowały, pomyślała zachwycona świeżą zielenią olch i refleksami przebijającymi od strony jeziora. Wszystko wydawało się takie niewinne, jakby świeżo narodzone. Czy Quentin przez cały czas w ten sposób odbierał świat? Czy ona też się tego nauczy z czasem?
Kiedy skończyli, Quentin poszedł znów do sklepu i wrócił stamtąd z wielkim melonem pod pachą.
- Uwielbiam je - usprawiedliwiał się. - Urządzimy zawody: kto dalej wypluje pestkę.
- Jaka jest nagroda główna?
- Premia dla przegranego.
- Nie będę pływała w jeziorze. Pochylił się i wytarł resztki lodów z jej ust.
- Nie to miałem na myśli. - Schylił się jeszcze bardziej i pocałował ją w otwarte usta.
- Takie zawody mogą być niebezpieczne - powiedziała cicho.
- Jedźmy do domu - rzekł nagle. Dom - słowo, które ujęło ją za serce.
- Gdzie jest twój dom, Quentinie? A może wciąż mieszkasz w Nowym Brunszwiku?
Jest tam, gdzie i ty, pomyślał.
- Od lat nie mam własnego domu. Włóczyłem się po całym świecie: Azja, Afryka, Ameryka Południowa. Jednak każdego lata przyjeżdżam na Shag Island. Dzierżawię tam małą chatkę. Chciałbym, żeby następny dom, który zbuduję, należał do mnie. Gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu.
Marcia pracowała w Ottawie.
- Jestem pewna, że będzie prześliczny. Idziemy? Dziesięć minut później otwierała drzwi w domku nad jeziorem. Weszła do środka i odniosła wrażenie, jakby ściany i belki stropowe obdarzyły ją serdecznym uśmiechem.
- Wszystko, co robisz - powiedziała, sama nie wiedząc dlaczego - jest takie realne. Obrazy, domy. Możesz widzieć efekt swojej pracy, nawet w nim zamieszkać. Nie to, co ja.
- Matka Jasona nie zgodziłaby się z tym.
- Quentin, całe dnie spędzam przed ekranem komputera czy chromatografu gazowego. Piszę bardzo skomplikowane prace, które zrozumieć może tylko immunolog. Tak, wiem, że w końcu wyniki badań trafiają w postaci leków do społeczeństwa, ale to wszystko jest takie... bezosobowe. Kocham moją pracę, zawsze ją kochałam...
Przerwał jej telefon w kuchni. Quentin uniósł brwi ze zdziwienia i poszedł odebrać.
- Halo... Cześć, Lucy, jak się masz?... Nie, wróciłem wcześniej... Tak, jest tu jeszcze, chcesz z nią porozmawiać?
Marcia nie chciała, żeby jej siostra dowiedziała się, że mieszkała przez trzy dni z Quentinem.
- Cześć, Lucy - powiedziała chłodno.
- Nie będę ci zawracać głowy. Po prostu chciałam sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. Nie miałam pojęcia, że Quentin wcześniej wróci. Jest bardzo fajny, prawda?
- Nie, tu wcale nie padało - odparła Marcia. - A jak tam u was, w mieście?
- Zrozumiałam aluzję - burknęła Lucy. - Tylko nie zapominaj, że był moim najlepszym przyjacielem na Shag Island. A swoją drogą, Cat zostawiła mi wiadomość, że szuka twojego numeru w Gatineau Hills. Nagrałam go jej na sekretarkę. Jak dawniej radziłyśmy sobie bez tych urządzeń?. Pewnie zaraz do ciebie zadzwoni. Kiedy wracasz do Ottawy?
- Jeszcze nie wiem.
- Zostań do końca tygodnia. Troy i ja możemy sami wybrać się do kina. Cieszę się, że się dobrze bawisz. Pa.
Marcia odłożyła słuchawkę. Lucy, gdyby tylko mogła, wyswatałaby ich natychmiast. Z ponurą miną wpatrywała się w telefon. Zadzwonił znowu. Odebrała go z dziwnym przeczuciem.
- Marcia, tu Cat. Jestem w kropce, a Lucy powiedziała mi, że masz wolne aż do poniedziałku. Czy mogłabyś wrócić do miasta i do soboty przypilnować psów Lydii?
Catherine rzadko marnowała czas na przyjemności, ale równie rzadko prosiła o jakąś przysługę.
- Co się stało?
- Dostałam bilet powrotny na lot do Nowego Jorku, opłacony pokój w hotelu i bilety na trzy spektakle. Miała lecieć moja przyjaciółka, Lois, ale skończyła się jej ważność paszportu. Tym gorzej dla niej. Mogę polecieć jedynie pod warunkiem, że znajdę kogoś do opieki nad psami.
- Kiedy mam przyjechać?
- Dziś wieczorem.
To znaczy, że musi zaraz wyruszyć. Zostawić Quentina. To nawet miałoby sens. Z każdą chwilą zbliżała się do niego i chwila oddechu nie zaszkodzi. Usiłując zapanować nad mieszanymi emocjami, które wywoływała perspektywa rozstania się z Quentinem, powiedziała:
- Dobrze.
- Jesteś aniołem - ucieszyła się Cat. - Mama ma zapasowe klucze. Zostawię ci dokładne informacje odnośnie psów. Duża przekarmiona suka wabi się Tansy i przysięgam, że urodziła się bez większej części mózgu. Za to Artie jest uroczy. Dziękuję, Marcio. Wracam w sobotę koło piątej.
- Baw się dobrze - powiedziała Marcia, ale Cat już się wyłączyła.
Odłożyła słuchawkę na widełki i spojrzała na Quentina. Przyglądał się jej bacznie.
- Co się stało?
- Cat chce, żebym do soboty opiekowała się w jej zastępstwie psami przyjaciółki. Muszę natychmiast wyjechać.
Domyślał się tego.
- Nie mogła kogoś wynająć? - rzekł, tłumiąc wściekłość.
- Ta sprawa wynikła w ostatniej chwili. W dodatku Cat bardzo rzadko prosi mnie o przysługę.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżała.
- Wydaje mi się, że to nie najgorszy pomysł - powiedziała ostrożnie. - Powinniśmy nieco ochłonąć...
- Mów za siebie.
- A więc dobrze. Chcę od ciebie odpocząć. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Muszę usiąść spokojnie i przemyśleć to.
- Przez całe życie analizowałaś, zamiast przeżywać. Myślenie jest ostatnią rzeczą, jakiej ci teraz potrzeba.
- A więc ja nie mam prawa mówić ci, co masz robić, a ty masz? Wielkie dzięki.
Miała minę, jakby chciała cisnąć w niego telefonem. Quentin odchrząknął i zaczął bardziej pojednawczym tonem:
- Spróbujmy od początku. Może pojechałbym razem z tobą do Catherine? Pomógłbym ci przy psach.
Mogła mieszkać z nim pod jednym dachem na wsi, ale nie w mieście, z rodziną na karku.
- Dziękuję. Naprawdę potrzebuję trochę czasu.
- Tak mówi dawna Marcia, a nie kobieta z krwi i kości.
- Nie stawiaj mi diagnozy!
- Chcesz uciec od wszystkiego, co się tu stało. Zapracowujesz się, żeby nie stanąć ze sobą twarzą w twarz.
- Różnimy się od siebie! - krzyknęła. - Ty jesteś bałaganiarzem, ja lubię porządek. Ja jestem z miasta, ty z prowincji. Ja lubię makaron, ty steki. Nie widzisz, ile nas dzieli?
- A może przyjmiesz inną wersję? Ty wspierasz szpital, ja sierociniec. Ty kochasz swoją pracę, ja swoją. Ja chcę pójść z tobą do łóżka i ty też tego chcesz. Nie różnimy się aż tak bardzo.
- Wcale nie chcę iść u tobą.
- Nie podobało ci się, że Lester i Paul cię okłamywali. Więc mnie nie okłamuj.
Miał na wszystko gotową odpowiedź.
- Kiedy się tylko spakuję, wracam do miasta - powiedziała rozwścieczona, jak nigdy w życiu. - Nie chcę się z tobą kłócić.
- Mieszkamy samotnie i przyzwyczailiśmy się samodzielnie podejmować decyzje. To dlatego się kłócimy i jest to kolejna rzecz, która nas łączy - uśmiechnął się ponuro.
- To kolejny dowód na to, że powinniśmy przestać się widywać.
- Coś ci powiem! Możesz chować moje obrazy - zauważyłem, że jeden zniknął z sypialni. Kryje w sobie zbyt wiele emocji, prawda? Nie myśl jednak, że tak łatwo się mnie pozbędziesz. Walczę nie tylko o siebie, lecz również o ciebie.
- Nikt cię o to nie prosi.
- Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem współczuć Lesterowi i Paulowi. Rób, co chcesz. Idę narąbać drewna.
Jedyną dobrą stroną jest to, że jestem tak wściekła, że się nie rozpłaczę, pomyślała Marcia. Poszła na górę i spakowała się w rekordowym tempie. Powiesiła obraz z powrotem na ścianie i w dziecinnym geście pokazała mu język. Książki włożyła do pojemnika na jedzenie. Postanowiła zostawić mu zapasy. Będzie miał jakąś odmianę od steków. Zniosła wszystko na dół. Zapchała bagażnik i tylne siedzenie.
Zza domu dobiegły ją odgłosy rąbanego drewna. Powinna się pożegnać, ale nie chciała. Wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk w stacyjce.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Rozrusznik zawarczał cichutko i natychmiast umilkł. Marcia spróbowała ponownie. Motor nie zaskoczył. Z zaciśniętymi zębami odczekała dwie minuty. Miała nadzieję, że to tylko zalane świece. Niby jak, skoro nawet nie drgnął? Parę razy nacisnęła energicznie pedał gazu, wcisnęła sprzęgło i spróbowała ponownie. Niestety, bez rezultatu.
- Czy musisz zawieść mnie akurat teraz? - westchnęła. - Nie mogłeś poczekać, aż znajdziemy się w mieście, blisko dobrego warsztatu? No i co mam teraz zrobić?
- Jakieś kłopoty, Marcio? - spytał Quentin.
- Nie mogę uruchomić samochodu - odparła, nie podnosząc wzroku.
- A gdybyś wysiadła i kopnęła go mocno?
- Pewnie rozleciałby się na kawałki. Mnie by jednak na pewno ulżyło.
- Wygląda na to, że będę musiał odwieźć cię do miasta. Popełniła błąd, spoglądając na niego. Podkoszulek miał upstrzony drzazgami, ręce i dżinsy brudne. Patrzył na nią z rozbawieniem. Za nic w świecie nie chciała się do niego uśmiechnąć.
- Masz wióry we włosach - zauważyła zgryźliwie.
- Bo nie mam kobiety, która by o mnie zadbała.
- Miałaby cerować ci skarpetki i prasować koszule? Żyjesz w niewłaściwym stuleciu.
- Raczej kogoś, kto ogrzeje mnie w chłodne zimowe noce. Otwórz bagażnik, przeniosę rzeczy do mojego samochodu.
Marcia wysiadła, podkręciła szyby i wzięła z tylnego siedzenia pojemnik na żywność. Po kilku minutach Quentin, w czystych dżinsach i koszuli z wykładanym kołnierzykiem, wyjeżdżał na główną drogę. W milczeniu jechali przez parę kilometrów. Wreszcie Marcia odezwała się oficjalnym tonem:
- Dziękuję, że mnie odwozisz. Doceniam to.
- Rzeczywiście powinnaś to docenić, bo postępuję wbrew własnym interesom.
Marcia zdążyła już ochłonąć. Musnęła dłonią kolano Quentina.
- Przepraszam, że byłam taka nieuprzejma. Czasami nie potrafię się powstrzymać. Mówiąc szczerze, wszystko potoczyło się zbyt szybko. Potrzebuję trochę czasu.
- Mogę zadzwonić do ciebie w czasie weekendu?
- Chyba... tak.
- Tylko mnie nie odtrącaj.
- Wolałabym, żebyś nie był taki natarczywy.
- Jestem, jaki jestem. Założyłbym się o ostatniego dolara, że tak naprawdę boisz się własnych uczuć, a jeśli się mylę, możesz śmiać się ze mnie przez całą drogę.
Marcia nie znalazła na to odpowiedzi. Złożyła dłonie na podołku i wyglądała przez okno. Odezwała się tylko, by podać adres matki. Zatrzymali się za czarnym mercedesem.
- Poczekaj tu.
Bała się, że będzie chciał pójść z nią. Podbiegła do drzwi i zadzwoniła. Nikt nie otwierał, więc zadzwoniła ponownie. Zamierzała zrobić to po raz trzeci, gdy w drzwiach pojawiła się Evelyn Barnes.
- Marcio! - zawołała. - Co... ? Och, mój Boże! Klucze! Zupełnie o nich zapomniałam. - Obejrzała się. - Wejdź.
Evelyn miała na sobie długi jedwabny szlafrok, zaróżowione policzki, a zaproszenie brzmiało dość chłodno.
- Przepraszam, mamo. Powinnam była zadzwonić przed przyjazdem. Wychodzisz?
Evelyn zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Nie, wcale nie. Niezupełnie - odparła, nerwowo rozglądając się wkoło.
- Czy coś się stało? - Marcia próbowała wziąć matkę za rękę.
Evelyn cofnęła się gwałtownie.
- Nie! Po prostu jestem... Gdzie ja zapodziałam te klucze? - wykrzyknęła i pospieszyła w głąb mieszkania.
Evelyn zawsze była samolubna. Mocno zaintrygowana i nieco urażona Marcia czekała w przedpokoju. Z miejsca, w którym stała, widziała fragment salonu. Lekkim wstrząsem był dla niej widok wiszącej na krześle marynarki i wielki bukiet tulipanów w ulubionym kryształowym wazonie mamy, stojącym na stoliku do kawy. Jest u niej Henry, pomyślała. Ten mercedes przed domem należy do niego.
Jest na górze. W łóżku matki. To dlatego nie otwierała mi tak długo i ma na sobie szlafrok.
Wreszcie wróciła Evelyn.
- Zostawiłam je w kuchni - powiedziała, wciskając klucze do ręki córki. - Nie zatrzymuję cię, pewnie spieszysz się do Cat.
Nie było to zbyt subtelne postępowanie, jak na kobietę słynącą z gościnności. Jednak Marcia nie chciała tego komentować.
- Dziękuję - mruknęła i zbiegła po schodkach.
Quentin o przenikliwym wzroku artysty, który na pewno niczego nie przeoczy, czekał na nią. Opanowała się i spokojnie podeszła do samochodu.
- Prosto - wyjaśniła wsiadając - i w lewo na drugich światłach.
- Czy coś się stało? Nie było cię bardzo długo.
- Mama przygotowywała się do wyjścia.
Marcia nie znosiła kłamstwa, ale nie mogła powiedzieć prawdy. „Zastałam matkę w łóżku z kochankiem”. Jak by to zabrzmiało? W dodatku w biały dzień.
Gdyby Quentin znał prawdę, powiedziałby pewnie, że nie tyle wstydzi się matki, co siebie. Jednak myliłby się bardzo. Jakże pragnęła wrócić do domu. Dotąd nie zdawała sobie sprawy, że uczucia mogą być takie męczące. Strach, namiętność, szczęście, wściekłość, zazdrość. Doświadczyła tego wszystkiego w ciągu kilku dni i potrzebowała wytchnienia. Najchętniej wypożyczyłaby kasetę z jakimś głupim filmem i zapomniała o wszystkich. O matce, Henrym, Lucy, Troyu i o Quentinie. Zwłaszcza o nim.
- Na skrzyżowaniu w lewo - dodała pospiesznie. Dom Cat stał przy cichej, wysadzanej drzewami ulicy i był w doskonałym stanie. Gdy zbliżała się do wejścia, usłyszała szczekanie. Bas i sopran. Była ciekawa, czy sąsiedzi zaczęli się już skarżyć na zakłócające spokój hałasy. Otworzyła drzwi i weszła, trzymając przed sobą walizkę. Wielki pies w białe i brązowe łaty podbiegł do niej radośnie i oparł się o nią przednimi łapami, usiłując polizać ją w nos. Zachwiała się.
- Siad! - rzuciła ostrym tonem. Pies wylizał jej policzki.
- Ty - powiedziała Marcia - musisz być Tansy.
Odstawiła walizkę i odepchnęła psa. Tansy złapała rączkę walizki i radośnie powarkując, próbowała zaciągnąć ją do kuchni.
- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym został? - spytał Quentin.
Obejrzała się. Przyniósł z samochodu pojemnik na żywność i jej kurtkę. Będzie mi ciebie brakowało, pomyślała ze smutkiem.
- Mam lepszy pomysł. Mógłbyś zabrać Tansy i... Walizka uderzyła o stojący w przedpokoju mały stolik.
Marcia w ostatniej chwili złapała spadający z niego wazon. Stolik z hałasem runął na podłogę. Tansy zapiszczała z przerażenia i dała nurka pod kuchenny stół. Artie, stary szkocki owczarek, zaszczekał z oburzeniem. To on miał głęboki bas. Marcia postawiła wazon na podłodze.
- Jestem tego samego zdania, Artie.
Artie pomachał ogonem i podszedł, by powąchać wyciągniętą rękę. Quentin położył rzeczy Marcii na granatowym dywanie i wszedł do kuchni. Tansy rzuciła się na niego.
- Stój! - rozkazał Quentin.
Ku zdumieniu Marcii, Tansy zamarła w miejscu, z uwielbieniem wpatrując się w Quentina.
- Potrafisz poradzić sobie z kobietami.
- Tak, ale dlaczego nie sprawdza się to w twoim przypadku? - Wyjął z kieszeni skrawek papieru i zanotował sobie numer telefonu Cat.
Nic nie ujdzie jego uwagi, pomyślała. Ciekawe, kiedy zacznie mnie nękać telefonami.
Zegar w holu wydzwonił godzinę. Marcia przysiadła na najbliższym krześle, dziwiąc się, że jest już tak późno.
- Chyba powinnam zaprosić cię na kolację - powiedziała. - Zwłaszcza, że wyświadczyłeś mi przysługę i mnie tu przywiozłeś. Wiem, że powinnam.
- Ale nie masz zamiaru. - Ku swemu zdumieniu Quentin walnął pięścią w stół. Artie zaczął szczekać, a Tansy znowu dała nura pod stół. - Za mocno cię naciskam, wiem, ale nic na to nie mogę poradzić. Tak naprawdę to boję się, że jeśli cię teraz opuszczę, to już więcej cię nie zobaczę. Pójdź ze mną w sobotę na obiad.
Marcia przytrzymała się krawędzi krzesła.
- Quentin, nie chcę cię widzieć do końca tygodnia. Potrzebuję czasu, przerwy, wytchnienia, nazwij to jak ci wygodnie.
- W poniedziałek wracasz do pracy. Oboje wiemy, co to oznacza.
- To może w przyszły weekend.
- Czy potrafisz się zdobyć jedynie na „może”? W niej również wezbrała złość.
- Tak.
- Świetnie, będę w pobliżu. Zadzwonię. Jeśli nie, przyślę ci kartkę. Z Peru, Australii lub z bieguna północnego. - Podniósł się, gniewnie ją pocałował i wyszedł z kuchni.
Trzasnęły frontowe drzwi. Marcia usiadła. Tansy uniosła swój arystokratyczny nos do góry i zawyła jak kojot.
- Nie rozpłaczę się - powiedziała Marcia. - Nie wolno mi. Z ogromnym wysiłkiem powstrzymała łzy. Quentin chyba nie zamierza wyjechać do Peru?
Wieczorem Marcia napiła się ziołowej herbaty i pogrążyła w rozmyślaniach. Po dłuższej kontemplacji doszła do wniosku, że matka obawiała się wyznać najstarszej córce prawdę o Henrym. Boi się mnie i nie chce szczerze ze mną porozmawiać, pomyślała rozgoryczona. Wszystko dlatego, że od lat daję wszystkim do zrozumienia, żeby mi nie przeszkadzali, bo zajmuję się ważniejszymi sprawami niż rodzina... Nie byłam dobrą córką.
Szybko sięgnęła po telefon i wykręciła numer matki.
- Evelyn Barnes - odezwała się energicznie matka.
- Mamo, tu Marcia. - Oblizała nerwowo wargi. - Jak się masz? Nie, nie dzwonię po to, by cię pytać o zdrowie - dodała pospiesznie. - Chciałam ci powiedzieć, że zdawało mi się, że Henry jest u ciebie i...
- Powinnam ci o tym powiedzieć, ale jakoś nie potrafiłam.
- Mamo, wszystko w porządku, naprawdę. Chciałabym, żebyś była szczęśliwa. To wszystko.
Zapadła chwila ciszy. Marcia z niepokojem ściskała słuchawkę, czując, jak serce bije jej coraz prędzej.
- Cóż, Marcio - powiedziała powoli Evelyn. - To bardzo miło z twojej strony.
- Henry wydaje mi się uroczy, więc bardzo się cieszę. Przykro mi tylko, że przez te wszystkie lata tak odsunęłam się od ciebie, że trudno było ci o tym mówić.
Evelyn niespodziewanie zachichotała.
- To dla mnie również coś nowego. Zakochać się w moim wieku! Chwilami czuję się jak szesnastolatka. To cudowne... - Zawahała się. - Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że ogłosimy nasze zaręczyny?
- Ja? Będę wprost zachwycona - ucieszyła się Marcia.
- Och, Marcie, tak się cieszę, że zatelefonowałaś - załkała Evelyn. - Płaczę ze szczęścia. Tak się bałam, źe nie zaaprobujesz naszego związku, powiesz, że jestem za stara. .. Zamierzamy się pobrać, zanim Troy i Lucy wrócą do Vancouver. Co ty na to? Początkowo planowałam cichy ślub, ale Henry jest taki dumny ze mnie, że chce, aby byli obecni wszyscy jego krewni i przyjaciele.
- Henry ma rację. Pomogę ci w przygotowaniach. Uwielbiam to - dodała, sama się sobie dziwiąc.
- Dam ci znać, gdy tylko ustalimy datę ślubu.
- Kocham cię, mamo, pozdrowienia dla Henry'ego.
- Dziękuję, kochanie. Na razie. Pa.
Zaraz znowu się popłaczę, pomyślała Marcia. Niełatwo się zmienić. Ale zdecydowanie warto.
W piątek Marcia wybrała się z psami na spacer. Tansy nie miała za grosz orientacji, a w dodatku usiłowała przywitać się serdecznie z każdym napotkanym mężczyzną, kobietą, dzieckiem, psem czy kotem. Okazała się przy tym wyjątkowo silna.
Wyprowadzała psy cztery razy dziennie z nadzieją, że je zmęczy, ale energia Tansy wydawała się niewyczerpana. Za to Artie nie nadążał za nimi na swoich krótkich łapkach.
Rano załatwiła odholowanie samochodu do warsztatu. Po południu wybrała się po zakupy. Doszła do wniosku, że konserwatywny sposób ubierania się wpływa na jej zachowanie. W sklepie na Sparks Street znalazła solejkę i wspaniałą poziomkową sukienkę z kapturem. W modnym butiku kupiła białą jedwabną bluzkę, sprane dżinsy, meksykański srebrny pas i trochę biżuterii z turkusami.
Potem doszła do wniosku, że powinna także kupić coś nowego pod spód i trzy kwadranse spędziła w sklepie z bielizną, gdzie również wydała mnóstwo pieniędzy. Nie miała pojęcia, że figi i biustonosze mogą być takie śliczne, koronkowe, kwieciste, we wszystkich kolorach tęczy. Dużo czasu minęło, odkąd tak buszowała po sklepach. Stanowczo za dużo.
Obładowana paczkami wróciła do domu i zadzwoniła do Lucy, żeby powiedzieć jej, że w sobotę może przypilnować im dziecka.
- Przyjdź na kolację - odparła Lucy. - W sobotę na ogół zamawiamy coś do domu, obędzie się więc bez kłopotów. Jak tam Quentin?
- Mam nadzieję, że dobrze.
- Masz nadzieję! - parsknęła Lucy. - Gdybym wiedziała, że Cat chce cię ściągnąć do miasta, nie dałabym jej tego telefonu. Wiesz, co? A może mama i Henry popilnują małego? Wtedy mogłabyś dołączyć do nas z Quentinem.
- Nie.
- Marcie, pewnego dnia obudzisz się i stwierdzisz, że życie ci uciekło. Żal nie ogrzeje cię w łóżku. Odkryłam to, kiedy rozstałam się z Troyem. Do jutra - powiedziała szybko i rzuciła słuchawkę.
Quentin trzasnął drzwiami, a Lucy słuchawką. Byłoby o wiele milej, pomyślała Marcia, gdyby niektórzy ludzie nie sądzili, że wiedzą lepiej, co jest dla mnie dobre.
Jeśli jednak Lucy chce zaprosić Quentina, to chyba nie wyjechał jeszcze do Peru. Przynajmniej na razie.
Zaparzyła sobie herbatę ziołową i usiadła w wąskiej smudze światła słonecznego na tarasie za domem Cat. Artie położył się u jej stóp, a Tansy biegała wkoło, szukając dziury w płocie, aż wreszcie również się położyła.
Nie chcąc myśleć o czym innym, Marcia skupiła się na Jasonie i jego matce, wspominała piżmoszczura, spacery po łące pełnej kwiatów. Rozmyślała o szpitalu w Indiach, o matce i Henrym, który wkrótce zostanie jej ojczymem. Nie chciała myśleć o Quentinie.
Ubiegłej nocy znów śnił się jej ten sam koszmar. Obudziła się z bijącym sercem. Boję się Quentina, pomyślała z przerażeniem. To dlatego nie chciała o nim myśleć. Jeśli pozwolę mu wkroczyć w moje życie, obawiam się, że się zatracę, zniknę.
Zgodnie z tym, co twierdzili Quentin i Lucy, odnalazła się wreszcie. Czy to prawda? A jeśli pójdę z nim do łóżka, co wtedy? Czy będę po tym taka jak dawniej?
Gdybym się z nim znalazła w łóżku teraz, do czego by mnie to doprowadziło? Ciało Marcii ożywiło się, a wyobraźnia podsuwała jej śmiałe obrazy. Westchnęła, zeszła na dół i zrobiła sobie kanapkę z masłem orzechowym, potem zaczęła oglądać głupi film w telewizji.
Obudziła się rano w fotelu, ze sztywnym karkiem. Telewizor wciąż grał. Wyłączyła go. Mężczyźni, pomyślała niechętnie. Właściwie to jeden szczególny mężczyzna. Ten, który buduje domy i wnosi do nich mnóstwo światła. Ten, który maluje obrazy wyrażające ludzkie uczucia, który pocałował ją, jakby jutro miało nigdy nie nastąpić. Quentin wiedział, czego chce.
Chciał jej, Marcii. Nie krył się z tym. A jednak nie zadzwonił, odkąd zamieszkała u Cat.
Ostrożnie przeciągnęła się, kręcąc obolałą szyją.
Dziś wybierała się, by kupić sobie nowy samochód.
Jej stary samochód wyglądał żałośnie obok wystawionych na sprzedaż błyszczących modeli. Marcia była w bojowym nastroju i negocjacje ze sprzedawcą przeciągnęły się aż do południa. Wyjechała dumnie swym nowym, czerwonym pojazdem, który może nie był większy od poprzedniego, lecz na pewno bardziej rzucał się w oczy. Kiedy zaparkowała na podjeździe domu Cat, przeszła się parę razy wokół samochodu, podziwiając błyszczące chromy. Potem zabrała psy na spacer.
Późnym popołudniem pojechała do Lucy i Troya. Kolor samochodu skłonił ją do włożenia poziomkowej sukienki. Nie była zbyt odpowiednia do zajmowania się dzieckiem, za to stanowiła pewien symbol, którego znaczenia nie potrafiła jeszcze wyrazić słowami.
- Auu! - krzyknęła Lucy, otwierając drzwi. - Odjazdowy ciuch! Jesteś najlepiej ubraną opiekunką do dziecka w całej Ottawie. Właśnie zamówiliśmy pizzę. Mam nadzieję, że jesteś głodna.
Kiedy zjedli pizzę, Lucy nakarmiła Christophera. Mały marudził i bez przerwy wkładał palce do ust.
- Znowu ząbkuje - poskarżyła się Lucy, gdy Troy zdejmował malca z dziecięcego wysokiego stołka. - Jesteś pewien, że możemy wyjść? Boję się zostawiać go w takim stanie.
- Oczywiście, że możecie - zapewniła ich Marcia. - W końcu jestem lekarzem.
- Zapominam o tym czasami - roześmiała się Lucy. - Twoja praca ma tak mało wspólnego z ząbkującymi dziećmi i nadopiekuńczymi matkami...
- To zapiszcie mi numer telefonu do kina. Gdyby mały źle się poczuł, dam wam znać.
Lucy wciąż się wahała.
- Włóż płaszcz, kochanie, bo się spóźnimy - powiedział Troy, oddając dziecko Marcii. - W łazience znajdziesz maść na dziąsła. Dzięki, siostrzyczko.
W trzy minuty później zamknęli za sobą drzwi. Chris zaczął rozpaczliwie płakać. Nastawiła lekką muzykę w radiu i poszła z dzieckiem do łazienki posmarować mu dziąsła. Potem, czule przemawiając do Chrisa, zaczęła krążyć po pokoju w takt muzyki.
Po półgodzinie usnął. Był ciężki. Właśnie miała zamiar położyć go do łóżeczka, gdy ktoś donośnie zapukał do drzwi. Marcia podskoczyła. Mały rozpłakał się natychmiast. Zła, poszła zobaczyć, kto to.
Przez wizjer w drzwiach ujrzała Quentina.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Serce jej zamarło. Zasłaniając się Chrisem niczym tarczą, otworzyła drzwi. Quentin w pierwszej chwili zbladł ze zdumienia, potem uśmiechnął się radośnie.
- Marcia! Ciebie też zaprosili? To cudownie.
Pod pachą trzymał butelkę wina. W brązowej, skórzanej lotniczej kurtce i spranych dżinsach wyglądał niezwykle przystojnie. Marcia cofnęła się, by go wpuścić.
- Nie wiedziałaś, że przyjdę? Gdzie jest Lucy?
- Lucy i Troy poszli do kina. Ja opiekuję się dzieckiem. Zamorduję moją słodką siostrzyczkę, gdy tylko wróci do domu... Cicho, maleństwo, już w porządku.
Quentin zamknął drzwi wejściowe.
- A co z kolacją we troje o siódmej trzydzieści?
- Nie było żadnej kolacji. Zamówiliśmy pizzę i zjedliśmy wszystko do ostatniego okruszka.
- Cóż - odparł pogodnie. - Przynajmniej mamy butelkę niezłego wina. Możemy ją napocząć.
- Opiekunkom do dzieci nie wolno się upijać.
- Wyglądasz przepięknie. - Uniósł brew. - Lubię kolor poziomkowy, a tobie w nim bardzo do twarzy. Co się dzieje z Chrisem?
- Ząbkuje. Już zasypiał, kiedy zastukałeś.
- Szczęściem nie całkiem się rozbudził - zauważył Quentin, zdejmując kurtkę. Pod spodem miał rozpiętą dżinsową koszulę. - Daj mi go na chwilę, bo zaślini ci całą sukienkę. Nowa?
- Przedwczoraj wydałam mnóstwo pieniędzy - wyznała.
Wziął dziecko i przyjrzał się jej bacznie.
- Mały ma mokro. Śmiało, doktor Barnes, to pani zadanie.
- Nie zauważyłam - zarumieniła się. - Trzeba go przewinąć.
Pokój Chrisa oświetlała delikatnie nocna lampka. Kiedy Marcia myła go i przewijała, malec rozpłakał się na dobre. Quentin przyglądał się, jak Marcia miota się z olejkiem, zasypką i pieluszkami.
- Założę się, że nie robiłaś tego od czasu studiów.
- Nalej mi kieliszek wina. To będzie bardzo długi wieczór.
Quentin przygasił światła w salonie, a na stoliku postawił dwa kieliszki i okazałe kanapki z tuńczykiem. Zdaniem Marcii nie pasowały do zalotów, podobnie jak i rozwrzeszczane dziecko. Quentin nie zamierzał jej uwodzić.
- Zjedz, ja potrzymam Chrisa.
Mały zaczął ssać kciuk i przycichł. Marcia pokołysała go w takt muzyki, aż się zmęczyła. Usiadła na fotelu, w bezpiecznej odległości od Quentina. On zaś zjadł kanapkę i wziął od niej dziecko.
- Napij się teraz wina i opowiedz mi o zakupach. Marcia spróbowała wina i odstawiła kieliszek.
- Kupiłam trochę ciuchów i czerwony samochód, nie jakiś tam szary, brązowy czy granatowy.
- Niczego nie załatwiasz połowicznie - roześmiał się Quentin.
Pod spodem miała nową bieliznę w kolorze poziomkowym.
- Nie - przyznała niechętnie.
- To zachęcające. Cicho, Chris, już dobrze.
Malec znów zajął się kciukiem. Quentin przysiadł wygodnie na poręczy fotela.
- Przysuń się bliżej - powiedział zachęcająco.
Marcia zerknęła na niego podejrzliwie i pociągnęła drugi łyk wina, przyznając w duchu, że jest dobre. Wyglądała przepięknie w swojej nowej sukience.
- Pożądam cię jak marynarz, który zszedł na brzeg po półrocznym rejsie, lub jak artysta, który od dłuższego czasu nie zbliżył się do żadnej kobiety. Jednak dziesięciomiesięczny ząbkujący bobas jest doskonałą przyzwoitką. Lucy nie wzięła tego pod uwagę. Jesteś więc całkiem bezpieczna. A szkoda.
- Kiedy jesteś w pobliżu, wcale nie czuję się bezpieczna, - To mi się podoba. Powiedz coś więcej na ten temat.
- Bardzo się cieszę, że nie pojechałeś do Peru.
- Ja również.
Czuła się jakoś dziwnie. Nie miało to nic wspólnego z ostrą pizzą i czerwonym winem, a raczej z widokiem Quentina trzymającego jej siostrzeńca. Silne ręce tworzyły bezpieczne schronienie dla malca. Wtulił główkę pod brodę Quentina. Jakże łatwo mogła sobie wyobrazić, że niczym zwyczajne małżeństwo siedzą w domu z dzieckiem w cichy, sobotni wieczór...
- Matka ponownie wychodzi za mąż - wypaliła. - Za Henry'ego.
- Skąd to skojarzenie? - zapytał cicho.
- Masz wyjątkową zdolność do zadawania trudnych pytań. Lubisz Henry'ego?
- Bardzo. Moja lewa ręka potrzebuje przeciwwagi. Przysuń się bliżej.
Marcia wypiła kolejny łyk wina.
- To niezbyt romantyczne brać kobietę w ramiona, nazywając ją przeciwwagą.
- Chodzi o jedno ramię. - Objął ją wolną ręką. Palcami zaczął delikatnie pieścić jej skórę. - Odpręż się. Chciałbym ci coś opowiedzieć.
Akurat, pomyślała Marcia, i podwinąwszy nogi, oparła mu głowę na ramieniu. Zamknęła oczy, koncentrując się na dotyku muskularnego ciała Quentina.
- Nie jestem pewna, czy potrafię się skupić - mruknęła.
- Marcio...
Ton jego głosu sprawił, że podniosła wzrok. Oczy miał nieprawdopodobnie błękitne i przez chwilę ogarnął ją lęk. Jednak, gdy ich usta zetknęły się, lęk gdzieś się rozpłynął. Uczucie cudownego niepokoju przeszyło jej ciało. Usta Quentina niosły w sobie żar letniego dnia.
Mały zasnął, pomyślał Quentin, pragnąc, by Christopher Stephen Donovan znalazł się gdzieś daleko, a przynajmniej w swoim łóżeczku. Wchłaniał drażniący zmysły słodki zapach Marcii. Czuł, jak jej palce przesuwają się wzdłuż ramienia i wplatają we włosy. Miał nadzieję, że Lucy dobrze się bawi w kinie, bo jemu zafundowała w ten sposób cudowny wieczór.
Chris załkał i znów zajął się kciukiem. Marcia, nie przerywając pocałunku, wyszeptała:
- Chyba opiekunowie do dziecka nie powinni zabawiać się ze sobą. Miałeś mi coś opowiedzieć.
- Owszem.
Odsunął jej włosy z twarzy. Marcia zauważyła, że drżą mu palce. To przeze mnie, pomyślała.
- Dlaczego ja? - wybuchnęła. - Tego właśnie nie pojmuję.
Czy była to właściwa chwila, by wyjaśnić jej, dlaczego nie może bez niej żyć? A może po prostu boi się ją utracić?
- O tym właśnie jest moja opowieść - zaczął. - Dawno temu w miasteczku Holton żył sobie chłopiec, który miał na imię Quentin. Nie miał sióstr ani braci, lecz nie tęsknił do nich, bo biegał po lasach i polach, obserwował jelenie i ptaki i od zawsze wiedział, że zostanie malarzem. Drugim powodem, dla którego nie brakowało mu rodzeństwa, byli jego rodzice. Solidni i niewzruszeni niczym opoka, kochali się jak para dzikich gęsi, które zostają ze sobą na zawsze.
Marcia poczuła nagle ból. Straciła ojca, mając pięć lat.
- I co dalej?
- Zawsze wiedziałem - Quentin niepostrzeżenie zaczął mówić w pierwszej osobie - że moich rodziców łączyło coś niezwykłego. Kochali się bardzo mocno. Im byłem starszy, tym bardziej wierzyłem, że ludzi przede wszystkim powinna łączyć prawdziwa miłość. Lucy i Troy potrafili to osiągnąć, choć niemałym kosztem. Chyba dlatego zaprzyjaźniłem się z nimi.
Popatrzył na przytuloną do niego Marcie.
- Kiedy miałem dziesięć czy jedenaście lat, byłem pewien, że spotkam kobietę, która będzie zarazem moim przyjacielem. Błąd polegał na tym, że zlekceważyłem to, żeniąc się z Helen. Kiedy stanęłaś w drzwiach galerii, wiedziałem, że to ty, że to na ciebie czekałem przez całe życie. To już koniec całej historii. A może dopiero początek?
Marcia wyprostowała się.
- Zakochałeś się we mnie. Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć?
- Chyba tak, choć te słowa są tak wyświechtane, że ledwo przechodzą mi przez gardło. Coś nas jeszcze łączy, Marcio, coś ciągnie ku sobie. Niech to licho, nie umiem tego wyrazić. Zajmuję się obrazami, nie słowami... - Zastanawiał się przez chwilę. - Twój obraz wymalowany jest w moim sercu...
- A więc naprawdę ci na mnie zależy - powiedziała wstrząśnięta.
- Tak. - Pogładził policzek. Oczy miała niespokojne, niczym jelonek, który wyczuł zagrożenie. - Starałem się to zwalczyć. Nie byłaś w moim typie. Opanowanie i ostrożność nie należały do najbardziej cenionych przeze mnie zalet.
Quentin miał już dość słów. Delikatnie przesunął dłoń z karku Marcii na kołnierzyk i dalej, ku stromiźnie piersi, aż wreszcie położył ją na udzie, gniotąc miękki materiał sukienki.
Słyszał, jak przyspiesza jej oddech, widział, jak rozszerzają się jej źrenice, lecz Marcia nie powiedziała ani słowa.
- Czerwień jest kolorem namiętności - odezwał się cicho. - Wiesz o tym, Marcio?
- Po prostu żadne z nas od dawna z nikim się nie kochało. To wszystko.
- Chodzi o coś więcej. Wiedziała.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem kobietą, z którą chciałbyś spędzić resztę życia?
- Tak. Właśnie to miałem na myśli.
- Spotkaliśmy się zaledwie dwa tygodnie temu.
- Spędzaj ze mną więcej czasu, to poznamy się lepiej. Popatrzyła na rękę spoczywającą na jej nodze. Zdążyła już poznać kryjącą się w niej siłę i zmysłowość. Sięgnęła po kieliszek wina.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego przedtem?
- Bo nie byłaś na to przygotowana.
- Okłamałeś mnie!
- Nie! Po prostu nie powiedziałem całej prawdy.
- Usiłujesz odwrócić kota ogonem.
- Przestań na mnie napadać! - krzyknął. - Jesteś najbardziej irytującą kobietą, jaką znam, i nie pytaj mnie, dlaczego zakochałem się w tobie, bo sam tego nie pojmuję. Oskarżasz mnie o kłamstwo, a tego nie zniosę.
Chris podniósł główkę. Otworzył buzię i przypatrywał się im ze zdumieniem.
- Cześć, koleś - powiedział nieco spokojniej Quentin. Chris uśmiechnął się do niego promiennie.
- Znów mi się to przytrafiło - powiedziała bezradnie Marcia. - Straciłam panowanie nad sobą.
- Abstynencja seksualna, w tym tkwi problem. Roześmiała się.
- Punkt dla ciebie. W tym jesteśmy zgodni, Quentinie Ramseyu. Ogłaszam publicznie, że podstawowym efektem twojego oddziaływania jest nerwica seksualna.
- I co jeszcze? - zainteresował się Quentin.
- Wściekłość, strach, pożądanie, szczęście, zazdrość - wyliczała na palcach. - Jak mi idzie?
- Wyszłaś wreszcie z ukrycia.
Chris wyciągnął do niej rączki, odsłaniając w uśmiechu różowe dziąsła z trzema ząbkami. Marcia wzięła go na ręce, a malec czknął.
- Gdy tak na ciebie patrzę, wydaje mi się, że Chris jest naszym dzieckiem. Czy widzisz się w roli matki mojego dziecka?
- Kiedy z tobą przebywam - wyznała szczerze - myślę głównie o tym, co poprzedza poczęcie dziecka. Gdy jednak widzę, jak trzymasz Chrisa, nie kryję, że chciałabym, aby to było nasze dziecko. - Skrzywiła się. - To jest najbardziej zwariowana rozmowa, jaką kiedykolwiek prowadziłam. Nigdy nie mieszkałam z mężczyzną. Przerażają mnie codzienne obowiązki. Kto pozmywa po obiedzie? Kto umyje wannę? Jestem pewna, że w ciągu miesiąca doprowadzilibyśmy się nawzajem do szału.
- Łatwo się przekonać. Przeprowadź się do domku.
- Żartujesz!
- W. cale nie. - Zaschło mu w gardle. Popatrzyła na niego zdumiona.
- Wiesz, co jest tu najbardziej szalone? Że w ogóle się nad tym zastanawiam.
- Wystarczy powiedzieć „tak”. To proste słowo. Chris zaczął ssać włosy Marcii.
- Chyba powinniśmy nakarmić go i położyć do łóżeczka - powiedziała niepewnie. - Lucy nie pochwali nas za to, że siedział z nami przez pół nocy.
- Nie zmieniaj tematu. Powiedz „tak”.
- Potrzymaj go, a ja podgrzeję butelkę. Obiecuję, że odpowiem ci pod koniec tygodnia. Nie popędzaj mnie, proszę.
Wiedział, że ją pogania, ale nic nie mógł na to poradzić. Wstał i jednym haustem opróżnił kieliszek wina. Potem wziął dziecko, uważając, by przy tym nie dotknąć Marcii.
Marcia dotknęła ręki Quentina.
- Jest mi przykro, kiedy masz taką smutną minę. Wiem, że to bez sensu, żebyś czekał cały tydzień, ale muszę się upewnić, że postępuję właściwie. To poważna decyzja i przeraża mnie. Postaraj się mnie zrozumieć.
- Wiesz, co najbardziej mnie w tym drażni? - spytał. - To, że nie mam wyboru. Będę czekał, bo muszę, ponieważ jesteś jedyną kobietą, której pragnę. - Roześmiał się gorzko. - Kiedy miałem jedenaście lat, nie przypuszczałem, że miłość może być taką pułapką.
Chris, przerażony tonem ich głosów, zaczął znowu szlochać. Quentin wzruszył ramionami.
- Chyba lepiej sobie pójdę. Nie powinniśmy straszyć Chrisa. I tak do niczego nie dojdziemy.
- Nie chcę, żebyś wyszedł.
- Zatem oboje zostaliśmy schwytani - oświadczył grobowym głosem.
- Może miłość jest piękna i łatwa tylko wtedy, gdy się nie jest zakochanym - stwierdziła bez sensu Marcia.
- Nie ma nic za darmo, wiem o tym. Zawsze byłem włóczęgą podążającym, gdzie mnie oczy poniosą. Kochać cię, to znaczy wyrzec się tej wolności, choć nie jestem pewien, czy nie zyskam w ten sposób innej.
- Ja również stracę swą niezależność - powiedziała cicho. - Przez wiele lat robiłam, co chciałam, nie pytając nikogo o zdanie. Przez ciebie to się zmieni.
- Zyskamy więcej, niż stracimy - rzekł z naciskiem.
Marcia zaczęła się przechadzać po salonie. Sukienka wirowała wokół jej nóg, rajstopy szeleściły po wykładzinie.
- Wiesz, kiedy mój bezpieczny świat zaczął się zawalać? Kiedy umarł Michael, pierwsze dziecko Lucy i Troya. Zazdrościłam im szczęścia i tego dziecka. Ale Michael umarł, a ich małżeństwo się rozpadło. Oboje byli wówczas tacy nieszczęśliwi, Chyba wtedy zaczęłam dorastać.
Pochyliła się, ręce włożyła w kieszenie sukienki. Quentin stał nieruchomo. Każde wypowiedziane przez nią słowo utwierdzało go w przekonaniu, że w jej sercu płonie wielka namiętność. Kolor sukienki nie był przypadkowy.
- Kocham cię, Marcio. Zatrzymała się.
- Jeszcze za wcześnie, Quentin. Staram się ze wszystkich sił, ale jeszcze za wcześnie.
Niecierpliwość walczyła w nim z rozsądkiem i ten ostatni zwyciężył o włos.
- Połóżmy Chrisa spać i pójdę już. Może za parę dni umówimy się. Normalna randka - uśmiechnął się - pizza i kino.
Marcia uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Niezły pomysł - powiedziała.
Wkrótce Chris leżał już w łóżeczku. Quentin wkładał kurtkę. W ostrym świetle przedpokoju na jej twarzy mógł dostrzec całą gamę uczuć.
- Myślę... - zaczęła i nagle podbiegła do niego, przytulając się tak mocno, jakby wyjeżdżał na drugi koniec świata.
Serce zabiło mu gwałtownie. Uniósł ją i pocałował czule, a zarazem namiętnie. Gdy zanurzyła mu palce we włosach, przywierając doń z całej siły, wiedział już, że odnalazł ten nowy wymiar wolności, o którym jej opowiadał.
W zamku zazgrzytał klucz. Quentin natychmiast postawił Marcie na podłodze, lecz Lucy zdążyła jeszcze dostrzec, że się obejmowali.
- Quentin, jak to miło, że wpadłeś - powiedziała z udanym zdziwieniem.
Zaczerwieniona Marcia cofnęła się o krok.
- Właśnie wychodził.
- Film był beznadziejny, więc nie wysiedzieliśmy do końca - oznajmiła Lucy.
Troy popatrywał na nich z rozbawieniem.
- Ściągaj kurtkę i posiedź jeszcze z nami. Jak tam Chris?
- Położyliśmy go przed paroma minutami - wybąkała Marcia. - Dałam mu jeszcze jedną butelkę. Był chyba głodny. Mam nadzieję, że postąpiłam właściwie.
- Najważniejsze, że pomogło - odparł Troy.
Quentin nie miał zamiaru rozmawiać o filmie, ząbkowaniu Chrisa ani zaspokajać ciekawości Lucy na temat tego, co zaszło pomiędzy nim a jej siostrą.
- Chyba wrócę na wieś - powiedział. - Zadzwonię jutro do Cat. Trzymaj się, Marcia.
Bez pośpiechu pocałował ją w usta, uśmiechnął się do całej trójki i wyszedł. Zbiegał po schodach, wesoło pogwizdując. Kochał Marcie. Nie wiedział tylko, czy ona odwzajemnia jego uczucie. Miał jednak więcej pewności i nadziei niż dwadzieścia cztery godziny temu.
Dobre i to.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Kiedy w niedzielę rano Marcia wróciła ze spaceru z psami, automatyczna sekretarka sygnalizowała jakieś zgłoszenie. Wcisnęła guzik i w kuchni rozległ się głos Quentina:
- Marcia, nie znoszę tych cholernych urządzeń. Zawsze boję się, że przerwą mi, zanim skończę. Idę popływać kajakiem. Miałem takie sny, że potrzebuję dużo zimnej wody. Zadzwonię później. Może wybierzemy się razem na obiad? Kocham cię.
Maszyna zapiszczała. Marcia podniosła Artiego i przytuliła go mocno.
- Czy się w nim zakochałam? Niczego takiego nie czułam w stosunku do Lestera ani Paula.
Artie zaszczekał. Tansy zawyła. Marcia nastawiła płytę kompaktową z ariami operowymi i wyśpiewywała, sprzątając mieszkanie i pakując się. Włożyła nowe dżinsy i jedwabną bluzkę, meksykański pas i srebrne kolczyki z turkusami. Do tego zrobiła ostrzejszy niż zazwyczaj makijaż. Nieźle, pomyślała, przeglądając się w lustrze. W sam raz na obiad z Quentinem.
Lucy zaproponowała, żeby wyszli gdzieś razem w czwartek, bo Evelyn obiecała, że zostanie z wnukiem, żeby Henry mógł go poznać.
Quentin nie dzwonił, widocznie popłynął gdzieś daleko.
Zniecierpliwiona czekaniem postanowiła jeszcze wyjść z psami. Nie przebierając się, zdjęła smycze z wieszaka.
Tansy jak zwykle wpadła w szał radości. Po krótkich zmaganiach Marcia zwyciężyła i poszli na spacer.
Świeciło słońce i Marcia czuła się niezwykle szczęśliwa. Co chwila musiała przystawać, by wyplątać smycz Tansy z różnych przeszkód. Artie dreptał flegmatycznie u jej boku. Będzie go jej brakowało.
Po półgodzinie zawróciła w stronę domu. Myślała znów o Quentinie, więc nie zauważyła wielkiego psa, stojącego obok swej eleganckiej pani po drugiej stronie ulicy. Tansy jednak nie przegapiła okazji.
Jednym susem wyskoczyła na jezdnię. Marcia, gwałtownie wyrwana z marzeń, straciła równowagę. Smycz wysunęła się jej z ręki.
- Tansy! - krzyknęła. - Tansy, wróć!
Z piskiem opon czarne auto zahamowało gwałtownie przed pasami. Za późno. Niczym w upiornym śnie Marcia zobaczyła, jak Tansy zatacza łuk w powietrzu i z głuchym łoskotem uderza o krawężnik. Rozejrzawszy się na wszystkie strony, Marcia przebiegła na drugą stronę ulicy, ciągnąc za sobą Artiego.
Tansy leżała z zamkniętymi ślepiami. Z rozciętego boku sączyła się krew. Marcia złapała ją na ręce.
- Najmocniej przepraszam, ale naprawdę nie mogłem wyhamować - usprawiedliwiał się kierowca.
Z fajką, w tweedowej marynarce i z brytyjskim akcentem wyglądał tak, jak wyobrażała sobie niegdyś Quentina.
- Proszę mi pozwolić zawieźć się do weterynarza. Klinika jest o dwie przecznice stąd.
Wsiadła do czarnego jaguara.
- Dziękuję - wykrztusiła. - Postaram się nie pobrudzić samochodu.
Dziesięć minut później dyżurny weterynarz otwierał przed nią drzwi. Mężczyzna w tweedowej marynarce odjechał. Marcia siedziała więc w poczekalni sama, tuląc Artiego. Po kolejnych dziesięciu minutach z sali zabiegowej wyłoniła się młoda, ładna pani doktor.
- Z psem wszystko w porządku - oznajmiła. - Wstrząs mózgu, więc zatrzymam ją do jutra na obserwacji. Oprócz tego dziesięć szwów. Miała szczęście, nie ma żadnych złamań ani wewnętrznych obrażeń.
Marcia, z trudem panując nad sobą, zapłaciła, zostawiła adres i telefon Cat, a potem wróciła do domu taksówką.
Przed domem stał charakterystyczny, żółty samochód. Na schodkach siedział Quentin. Widząc Marcie, wstał i ruszył ku niej. Nagle zatrzymał się i spytał zmienionym głosem:
- Co się stało? Całą bluzkę masz we krwi.
- To Tansy, wybiegła na jezdnię - wyjaśniła wciąż zdenerwowana Marcia.
- Kochanie - powiedział dziwnym głosem. - Daj mi klucze i Artiego.
Obejmując ją, otworzył drzwi i wpuścił psa do środka. Wewnątrz wisiało wielkie, zabytkowe lustro.
- Kupiłam tę bluzkę tego samego dnia, co poziomkową sukienkę. Jest do wyrzucenia - jęknęła Marcia.
- Przecież to tylko bluzka! Przez chwilę myślałem, że to twoja krew - odparł pobladły Quentin.
- Co ja powiem Cat? - Załamała ręce. - To moja wina. Zamyśliłam się i Tansy wypadła na jezdnię wprost pod koła.
- Jest ciężko ranną?
- Nie, nic wielkiego. Ale to ja byłam za nią odpowiedzialna, rozumiesz.
- Tansy to kompletna idiotka, a ty musiałabyś mieć nadzwyczajną siłę, żeby ją utrzymać.
- Nie dopilnowałam jej.
Quentin położył dłoń na jej ramieniu. Cofnęła się.
- Marcia, o co ci chodzi? Wypadki się zdarzają, wszyscy popełniamy błędy, więc ty też, bo jesteś tylko człowiekiem. A co z odpowiedzialnością właścicielki Tansy, która nie wyszkoliła jej jak należy? A Cat, czy uprzedziła cię, w co się pakujesz?
Marcia oparła się o ścianę, patrząc na Quentina jak na wroga.
- To ja jestem odpowiedzialna - powtórzyła i rozpłakała się.
Cuientin nie mógł na to patrzeć. Wziął ją na ręce i poszedł w stronę schodów.
- Co robisz? - zapytała zdziwiona.
- Zabieram cię na górę. Przygotuję ci kąpiel, a potem wypiorę bluzkę w kuchni.
Zaczęła okładać go pięściami.
- Nie chcę, żebyś wtrącał się w moje życie i bez przerwy mówił mi, co mam robić. Postaw mnie w tej chwili.
- Nie. Przestań mnie bić.
- To mnie postaw.
- Raz przynajmniej zrobisz to, co ja chcę. Dobrze ci zrobi kolejne doświadczenie. To boli! - powiedział zniecierpliwiony, gdy uderzyła go w mostek.
- Bardzo dobrze - syknęła, gdy stawiał ją na podłodze w łazience. - Idź do domu. Nie chcę cię tutaj.
- Wcale tak nie myślisz - odparł lodowatym tonem.
- Owszem. Umiałam troszczyć się o siebie przez ponad trzydzieści lat. Nic od ciebie nie potrzebuję.
- Jeśli naprawdę tego chcesz - powiedział przez zaciśnięte zęby - to sobie pójdę. Na zawsze.
Marcia osłupiała. Quentin zabrnął jednak za daleko, żeby się wycofać.
- Miłość to nie tylko szczęśliwe chwile, opieka nad dzieckiem, rodzinne obiadki i wypady do kina. To również kryzysy, wypadki i straty. Jeśli znosimy to wspólnie, stajemy się silniejsi. Ja pomagam tobie, ty mnie. Ale jeżeli nie pozwalasz mi na to, wszystko traci sens.
- Szantażujesz mnie.
- Jeśli tak to widzisz, odejdę.
Marcia przysiadła ciężko na krawędzi wanny.
- Nic nie rozumiesz. Byłam za nią odpowiedzialna, a ona omal nie zginęła. Nie mogę się z tym pogodzić.
Quentin uklęknął obok niej. Marcia zalała się łzami i był przekonany, że chodzi tu o coś więcej niż Tansy.
- Z czym nie możesz się pogodzić?
Z rezygnacją wsparła głowę na jego ramieniu.
- Mój ojciec zmarł, kiedy miałam pięć lat - wyszeptała ledwo dosłyszalnie. - W mojej klasie był rudzielec, Kevin Meade. Nie znosiłam go. Ciągnął mnie za włosy, a w deszczowe dni wrzucał mi książki do kałuży. Powiedział mi, że ojciec umarł dlatego, że wracając do domu, ukradłam kilka jabłek z drzewa pana Batesa. Wiedziałam, że kradzież to grzech, więc mu uwierzyłam. Mój ojciec umarł, bo byłam złą dziewczynką.
Oczami wyobraźni ujrzał małą dziewczynkę z warkoczykiem, jak wspina się na płot i zrywa jabłka z drzewa.
- Dlaczego nie powiedziałaś o tym mamie?
- Oddaliła się od nas po śmierci ojca. Była załamana, jakby nieobecna duchem. Też myślałam, że to moja wina. - Podniosła zapłakane oczy. - Wiem, że to głupie, ale miałam tylko pięć lat.
- W ten sposób straciłaś oboje rodziców. Zastanowiła się.
- W pewnym sensie masz rację. Nie mogłam porozmawiać z Lucy, miała dopiero trzy latka, a Cat była jeszcze niemowlakiem. Z całej siły starałam się być dobra, żeby znów nie przydarzyło się jakieś nieszczęście. Zawsze byłam najlepsza w klasie i nie złamałam żadnej zasady.
Quentin poczuł wdzięczność dla głupiej Tansy, bo dzięki niej znalazł wreszcie klucz do psychiki Marcii.
- Oczywiście, skończyłam medycynę. Wszyscy w naszej rodzinie są lekarzami, z wyjątkiem Lucy, ale ona wyszła za mąż za doktora. Wszystko robiłam najlepiej. Dostawałam pochwały i wyróżnienia, moje badania wzbudzały zainteresowanie, brałam udział w ważnych konferencjach. Trwało to do chwili, gdy umarł Michael. Potem spotkałam ciebie i zrozumiałam, jaka byłam nieszczęśliwa. Pusta wewnętrznie. Ten obraz był wszystkim, czego sobie w życiu odmawiałam.
- Nic dziwnego, że wtedy płakałaś.
- Wyglądałam jak deszczowy dzień. - Przeciągnęła policzkiem po jego torsie. - To śmieszne, ale kiedy ci wszystko opowiedziałam, zrobiło mi się jakoś lżej.
- To dobrze - rzekł Quentin, dotykając ramieniem miękkiej piersi Marcii.
- Potrzebuję cię, ale nie wiem, co zrobię, gdy znów będę cię potrzebowała, a ciebie przy mnie nie będzie?
- Marcio - powiedział uroczystym tonem. - Przyrzekam ci, że zawsze będę obok ciebie.
- Chyba znów się rozpłaczę - mruknęła i uśmiechnęła się do niego przez łzy. - Cat wróci za jakąś godzinę. A swoją drogą, co tu robisz? Miałeś pływać kajakiem po jeziorze.
- Kiedy odezwała się ta cholerna automatyczna sekretarka, postanowiłem pojechać do miasta. Wolę rozmawiać z żywymi ludźmi.
Quentin wstał, włożył korek do wanny i odkręcił kurki. Potem przejrzał kolekcję butelek stojących na półeczce nad umywalką. Wybrał jedną, otworzył i hojnie nalał bladoniebieskiego płynu do wanny.
Marcia jęknęła z przerażenia.
- To ulubiony płyn do kąpieli Cat. Jest niesamowicie drogi.
- Zasłużyłaś sobie - oświadczył i dolał jeszcze trochę.
- Nie znajdziesz mnie wśród piany - zachichotała Marcia.
- To się okaże - odparł Quentin i sięgnął do guzika jej bluzki.
Po raz pierwszy, od chwili gdy spotkał ją przed domem, wróciły jej kolory. Siedziała nieruchomo, a on rozpinał kolejne guziki. Palce miał jakieś niezdarne, serce waliło mu, jakby przepłynął rzekę. Wyciągnął bluzkę z dżinsów, potem zsunął jej z ramion. Na tle białej piany, skóra Marcii wyglądała jak kość słoniowa. Biustonosz skrywał jej piersi, lecz przez koronki prześwitywały ciemne brodawki.
- Chciałbym cię namalować taką, jaka jesteś w tej chwili, bo inaczej nie potrafiłbym wyrazić, jaka jesteś piękna.
Marcia instynktownie uniosła twarz do pocałunku. Quentin objął ją, potem pochylił głowę ku jej piersiom. Przytuliła ją do siebie, bawiąc się jego ciemnymi włosami. Ogarnęło ją zupełnie nieznane uczucie. Prawdziwe, pomyślała, niekłamane.
Coś chłodnego i mokrego dotknęło jej pleców. Obejrzała się i zaśmiała.
- Jeszcze chwila, a zalejemy mieszkanie.
Piana wylewała się przez brzeg wanny. Quentin zaklął i zakręcił kurki. Marcia wstała. Jej widok w biustonoszu i w dżinsach wzbudził w nim falę pożądania i czułości.
- Lepiej stąd wyjdę, bo za chwilę będę się z tobą kochał na dywaniku przed wanną.
Kiedy stał już w drzwiach łazienki dobiegł go jej głos:
- Dziękuję, Quentin.
W kłębach pary stała drobna, szczupła kobieta, która była dla niego najważniejszą istotą na świecie. Skinął głową i przeszedł do kuchni. Zakrwawioną bluzkę włożył pod zimną wodę. Mnie też by się to przydało, pomyślał, spoglądając na schludny ogródek przed domem Cat.
Był zadowolony, że Troy kupił Marcii obrazek przedstawiający trzy dziewczynki na trawie. Zbyt wcześnie utraciła tę naturalną swobodę i potrzeba było wielu lat, by to wreszcie pojęła. A może sam się oszukiwał, sądząc, że Marcia odnajdzie samą siebie, gdy znajdą się razem w łóżku?
Cat przyjechała w pół godziny później. Artie zaszczekał na przywitanie. Cat uściskała siostrę i spytała:
- Czyżbyś oduczyła Tansy tratowania gości na powitanie?
- Tansy jest u weterynarza - odparła Marcia i opowiedziała, co się stało.
Quentin słyszał drżenie w jej głosie.
- Wcale nie jestem zdziwiona - stwierdziła spokojnie Cat. - Tansy brak piątej klepki. Nie rozumiem, jak Lydia sobie z nią radzi.
- Nie uprzedziłaś mnie, że jest taka nieznośna.
- Nie rób z tego afery, Marcio. Cieszę się, że nic się jej nie stało, ale nie obwiniaj się za to. Daj mi rachunek od weterynarza. Nie mogę cię tym obciążać.
Nie miała zielonego pojęcia, ile nerwów ten incydent kosztował jej siostrę. Wyraźnie jej to nie obchodziło.
- Jak było w Nowym Jorku?
Cat z entuzjazmem opowiedziała im o sztukach, które widziała i o wystawie w Met.
- Muszę już iść, Cat - powiedziała w końcu Marcia. - Jestem zmęczona. Cieszę się, że się dobrze bawiłaś.
- Dziękuję za wszystko. Zapraszam cię na obiad do nowego lokalu, o którym głośno w mieście. Cześć, Quentin.
Quentin niósł walizkę Marcii. Drażniła go niefrasobliwość Cat i bawiło odkrycie, że trzy siostry są tak różne.
Włożył walizkę do czerwonego samochodu. Wyprostował się i popatrzył jej w oczy. Były lekko podkrążone. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien teraz się pożegnać, lecz z drugiej strony chciał z nią zostać, właśnie teraz, gdy była wyczerpana i słaba. Pora zrobić kolejny krok.
- Dasz sobie radę? - spytał. - Ja chyba wrócę nad jezioro.
Wzruszyła ramionami. Czy kiedykolwiek nadejdzie dzień, w którym powie mu, że chce zostać z nim na zawsze? Może jest po prostu głupi, że na to liczy?
- Lucy i Troy zapraszają nas we wtorek na obiad. Przyjdziesz?
Zobaczy ją dopiero za dwa dni.
- Jeśli to wszystko, co masz mi do zaoferowania...
- Obiecuję, że w piątek powiem ci, czy przeniosę się do ciebie na wieś - powiedziała, siląc się na odwagę. - Słowo.
Nagle dotknęła jego twarzy. Przesuwała po niej palcami, jakby chciała nauczyć się go na pamięć.
To tak, pomyślał, jakby dopiero teraz zobaczyła mnie po raz pierwszy.
- Nigdzie nie wyjeżdżam - wyszeptał. Przytrzymała go i musnęła ustami jego wargi. Potem cofnęła się zmieszana.
- Do zobaczenia we wtorek. Spotykamy się u Troya o siódmej.
- Przyjadę po ciebie za dziesięć siódma.
Mały czerwony samochód ruszył od krawężnika. Quentin patrzył w ślad za nim, póki nie zniknął. Potem wrócił na wieś do domku, który wydał mu się naraz bardzo pusty. Nie smakował mu nawet ulubiony stek.
Nie chciał już pływać kajakiem, wybrał się na długi spacer. Po powrocie nie mógł skupić się nad książką, rozłożył więc szkicownik i zabrał się do pracy.
Następnego ranka umieścił na sztalugach nowe płótno i gorączkowo starał się przypomnieć sobie zdjęcie z salonu Lucy w Vancouver. We wtorek po południu słaniał się na nogach, był nie ogolony, ale wiedział, że obraz jest skończony. Zabrał go ze sobą, jadąc do miasta. Trzymał go ostrożnie, dzwoniąc do drzwi Marcii. Obraz był jeszcze mokry.
Miała na sobie poziomkową sukienkę i złote kolczyki. Quentin przełknął ślinę.
- Namalowałem go dla ciebie. Marcia rozpromieniła się jak dziecko.
- Namalowałeś dla mnie obraz?
- Jest jeszcze wilgotny. Gdzie mogę go powiesić? Zaprowadziła go do salonu. Zdjęła jakąś ozdóbkę ze ściany. Quentin powiesił obraz i cofnął się. Marcia w milczeniu spoglądała na dzieło.
Kobieca postać w czerwonej sukience - to ona. Z ciemnego tła wyłaniały się twarze matki i ojca, a gdzieś w mroku krył się rudy chłopiec. Marcia otworzyła szerzej oczy, widząc w samym kącie wizerunek małej dziewczynki. To również była ona. Z postaci kobiety tryskała energia, Quentin podkreślił jej piękno i wdzięk.
- Czy kiedykolwiek stanę się tą kobietą? - zadumała się Marcia.
- Chyba już nią jesteś. Nieświadomie wyprostowała się.
- To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. Ofiarowałeś mi nie tylko mnie, lecz również siebie.
Natychmiast zauważyła, że malarz kochał się w swojej modelce. Odwróciła się w jego stronę. Promienny uśmiech Marcii zaparł mu dech w piersiach.
- Wiesz co? Kiedy jestem z dala od ciebie, nie mogę wprost uwierzyć, że można mieć tak niebieskie oczy. Bardzo namiętne...
- Marcio - spytał Quentin - chyba nie masz zamiaru mnie uwodzić, co?
- Wyszłam z wprawy - spłoniła się. - Zresztą, po co się oszukiwać? Nigdy nie miałam w tym wprawy, ale może cię uwodzę...
- Uwielbiam twoją technikę, ale czas cię ogranicza. Mamy być u Lucy za pięć minut.
Popatrzyła jeszcze raz na obraz.
- Chyba jednak kochasz mnie naprawdę.
- Usiłuję cię o tym przekonać od chwili, gdy po raz pierwszy cię spotkałem.
- Nie czuję się godna takiego daru. Brak mi słów i nie rozpłaczę się, bo mi się makijaż rozmaże - powiedziała cicho.
- Spójrz sama, jak bardzo zmieniłaś się w ciągu tych trzech tygodni. Odwaga, namiętność, radość - zyskałaś to wszystko. Po prostu zepchnęłaś to w głąb siebie. Tak, kocham cię i będę kochał nawet wtedy, gdy ze starości nie zdołam już utrzymać pędzla.
- Kiedy tak na mnie spoglądasz, mam ochotę zerwać z ciebie ten wytworny garnitur, o koszuli i krawacie nie wspominając, i zaciągnąć cię do najbliższego łóżka.
- Nie krępuj się - odparł, ujmując ją pod ręce. Podniósł ją wysoko i roześmiał się. - Zaczyna mi się to podobać, doktor Marcio Barnes.
- Spóźnimy się.
- Pocałuj mnie - rozkazał, stawiając ją z powrotem na podłodze.
Posłuchała go skwapliwie.
- Zadzwoń do Lucy i powiedz jej, że nie interesuje nas jedzenie.
- Może zabrzmi to mało romantycznie - zatrzepotała rzęsami. - ale od rana nie miałam nic w ustach. Może najpierw coś zjemy?
- Zmieniłaś się. Co zaszło od niedzieli?
- Zrobiło mi się niedobrze od tej całej przezorności - powiedziała z pełnym przekonaniem. - Zima się skończyła, a ja mam dość zamykania się w sobie. Chcę, jak te tulipany nad kanałem, wystawiać twarz do słońca i wydaje mi się, że ma to związek z tym, że opowiedziałam ci o moim ojcu. Naprawdę musimy już wychodzić. Znasz Lucy... zaraz będzie spodziewała się najgorszego.
Kiedy dojechali na miejsce, Evelyn niańczyła Chrisa, Henry podgrzewał butelkę z mlekiem, a Lucy i Troy czekali na nich. Lucy włożyła swoją czerwoną suknię, Troy prezentował się niezwykle elegancko w ciemnym garniturze.
- Weźmiemy jeden samochód? - spytał.
- Dwa. Odwiozę Marcie do domu - odparł Quentin. Lucy popatrzyła znacząco na siostrę. Marcia zaczerwieniła się.
- Chodźmy. - rzekł Troy.
Restauracja była nieduża, a menu wprawiło Marcie w zakłopotanie.
- Najchętniej spróbowałabym wszystkiego po trochu. Do wędzonego brie mogłabym zamówić pieczonego łososia, a do wędzonego łososia cielęcinę. Co wybrałeś, Quentin?
- Sałatkę rybną, pod warunkiem, że bez krewetek. Muszę uzgodnić to z kelnerem. Potem wieprzowina z mango.
Zamówili koktajle. Marcia doczekała się wreszcie brie i łososia. Potem Quentin poprosił ją do tańca. Objął ją zachłannie w talii. Nie potrafiłaby określić, jakim jest tancerzem, bo rozpraszała ją bliskość jego ciała i prowokujące muśnięcia kryjących się pod ubraniem mięśni. Pragnęła zakończyć ten wieczór w łóżku z mężczyzną, którego niebieskie oczy mówiły jej o miłości i pożądaniu. Jednak chwilami ogarniał ją niewytłumaczalny lęk.
Muzyka skończyła się, wrócili więc do stolika. Po chwili Troy poprosił szwagierkę do tańca.
- Powiedz mi - odezwała się Marcia, gdy wirowali w walcu - czy kiedy zobaczyłeś Lucy, wiedziałeś, że jest to kobieta, której pragniesz?
- Tak. Chociaż bardzo mi się opierała. Prawie tak samo jak ty Quentinowi.
- Zamierzam skapitulować.
- I to cię przeraża, co?
- Jesteś bardzo miły. Cieszę się, że jesteś moim szwagrem. Masz rację.
- Quentin jest uczciwy, Marcio. Jest naszym serdecznym przyjacielem, czemu nie możesz zaprzeczyć. Jeśli pytasz mnie o zdanie, powiem krótko: nie wahaj się. - Zakręcił nią w skomplikowanej figurze tanecznej. - Miłość ożywia świat. Lucy i Chris nadają sens mojemu życiu. Śmiało, siostrzyczko. A tak nawiasem mówiąc, dobrze ci w czerwonym.
Marcia jednak jeszcze nie skończyła.
- Ty i Lucy znacie się od sześciu lat i kochacie się coraz bardziej. Czy tak już zostanie, Troy? Czy można kochać jedną osobę przez całe życie?
- Zadajesz trudne pytania - roześmiał się Troy. - Quentin najwyraźniej cię rozruszał.
Nadepnęła mu na palec.
- Quentin i hormony.
Troy zastanawiał się przez chwilę, przesuwając się pomiędzy innymi parami tancerzy.
- Gdybyśmy z Lucy nie kochali się miłością, która ma w sobie sporo wytrwałości, chęci pozostania ze sobą na dobre i złe, to rozwiedlibyśmy się - rzekł wreszcie. - Niewiele brakowało. Jednak łączyło nas coś, co z braku lepszego określenia można nazwać miłością. Wiem, że będę kochał Lucy aż do śmierci, ale nie potrafię wyjaśnić tego w sensowny sposób.
- Być może wcale nie potrzebujesz. - Marcia przygryzła dolną wargę. - Kiedy rozstaliście się po śmierci Michaela, zrozumiałam, jak puste jest moje życie. Lepiej, żeby to się nie stało, ale w pewien sposób wyszło wam to na dobre.
Troy, wytrawny tancerz, zmylił krok. Przez chwilę Marcia dostrzegła na jego twarzy grymas cierpienia.
- Przepraszam, nie powinnam była wspominać... Troy złapał rytm i powiedział spokojnie:
- Jeśli ze zła nie rodzi się dobro, to świat nie miałby sensu. Nie chciałbym się zachowywać, jakby Michael nigdy nie istniał. Dziękuję, że mi to uświadomiłaś.
Zatem uzyskałam odpowiedź, pomyślała. Troy i Lucy wierzyli w trwałą miłość. Gotowa była uznać, że i Quentin w nią wierzył. A ona sama? Czy była zdolna do takiej miłości?
Wale skończył się i Troy odprowadził ją do stolika. Zanim jednak dołączyli do reszty, dodał:
- Powodzenia, siostrzyczko, życzę ci wszystkiego najlepszego.
Jedli, pili i rozmawiali o wszystkim, śmiejąc się wesoło. Marcia bawiła się wspaniale. Jej obawy znikły, wyparte przez erotyczną atmosferę wymienianych z Quentinem spojrzeń i przelotnych dotknięć. Kiedy pochylał się, by podnieść „upuszczoną przez nią serwetkę, powiedział tak, by inni nie słyszeli:
- Wyglądasz jak kobieta, którą namalowałem.
Bo też w istocie tak się czuła: pełna wdzięku, energii i życia.
Kiedy czekali na deser, Marcia przeprosiła towarzystwo i poszła do toalety. Lucy pospieszyła za nią. Łazienka była bardzo elegancka. Marcia, widząc w lustrze lśniące oczy i zaróżowione policzki, z trudem poznawała samą siebie.
- Wyglądasz fantastycznie - zauważyła Lucy, sięgając po szminkę. - Powinnaś częściej nosić jaskrawe kolory.
- Może tak zrobię. - Marcia sprawdziła, czy są same w łazience i zebrała się na odwagę. - Lucy, czy mogę zadać ci intymne pytanie?
Lucy kończyła poprawiać dolną wargę.
- Śmiało.
- Sama nie wiem... Chciałam spytać... To znaczy, czy wciąż lubisz seks? Jesteście ze sobą ponad sześć lat i... ?
- Zbyt zawstydzona, by spojrzeć siostrze w oczy, zaczęła szukać szminki w torebce.
Lucy przysiadła na marmurowym blacie, w jednej ręce trzymając szminkę, w drugiej oprawkę.
- Niecodziennie jest to szał uniesień, o jakim czytałaś w książkach. Ale nie zawsze chciałabyś słuchać koncertu symfonicznego na cały regulator. Czasem może to być miłe i zabawne, tak czułe, że umierasz ze szczęścia. Kiedy indziej to stara, dzika żądza - zachichotała. - W zeszłym tygodniu kochaliśmy się w kuchni. Gotowałam kolację. Przypaliłam marchewkę i tak przesoliłam brokuły, że musieliśmy zamówić chińskie jedzenie przez telefon. Czasami - ciągnęła rozmarzona - kiedy Troy jest bardzo zajęty, umawiamy się jak na randkę i przez cały dzień cieszymy się na to, co będziemy robić wieczorem. To cudowne chwile. - Schowała szminkę. - Rozgadałam się. Czy to ci pomogło?
- Chyba... tak.
- Czasem trzeba rzucić się na głęboką wodę, zaryzykować. Nauczyłam się tego, kiedy rozstaliśmy się z Troyem. Nie odpychaj Quentina tylko dlatego, że się go boisz. To najgorsze, co mogłabyś zrobić. Już nie powiem ani słowa. Troy wciąż powtarza mi, że za bardzo się wtrącam. Mam okropne włosy. Będę musiała je przyciąć. Wracamy.
Przy stoliku siedział tylko Troy.
- Nieoczekiwanie zmienił się szef kuchni, więc kelner nie wiedział, że w sałatce są krewetki - wyjaśnił. - Quentin właśnie wyszedł. Źle się poczuł. Bardzo przeprasza i prosi, żebym odwiózł Marcie do domu.
- Czy pojechał na wieś? - zapytała Marcia.
- Tak. Usiłowałem go przekonać, żeby został u nas, ale bez skutku.
- Jak dawno wyszedł?
- Kilka minut temu. Powiedział, że krewetki zawsze zwalają go z nóg. Co robisz?
Marcia chwyciła torebkę i zerwała się na równe nogi.
- Może jeszcze złapię go na parkingu. Powinien pojechać do mnie, a nie taki kawał nad jezioro. Jeśli się spóźniłam, zaraz wrócę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Quentin zostawił samochód w podziemnym parkingu po drugiej stronie ulicy. Marcia rozejrzała się i przebiegła przez jezdnię. W budce parkingowego siedział młodzieniec z kozią bródką.
- Przepraszam - wysapała - czy przed chwilą wyjeżdżał tędy mężczyzna w żółtym, sportowym samochodzie?
- Nie, proszę pani. Nikt nie wyjeżdżał w ciągu ostatnich piętnastu minut.
- Czy to jedyny wyjazd?
- Tak, proszę pani.
Stanęła obok budki, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia młodzieńca. Wkrótce usłyszała odgłos silnika. Po chwili poznała wóz Quentina. Kiedy zatrzymał się przed barierką i opuścił szybę, wzięła od niego bilet parkingowy i wręczyła młodzieńcowi pięć dolarów.
- Przesiądź się, Quentin, jedziemy do mnie. Wyglądał upiornie, był blady, twarz miał zlaną potem.
- Nie zamierzam...
- W takim razie pojadę z tobą do domku. Parkingowy oddał jej resztę.
- Więc jak będzie? - spytała niecierpliwie.
Quentin zacisnął palce na kierownicy. Twarz wykrzywił mu skurcz bólu.
- Wolałbym zostać sam.
- Potrzebujesz mnie.
- Nie pozwalam nikomu...
- Jeśli wszystko między nami ma się zmienić - krzyknęła, sama nie wiedząc, skąd przyszło jej to do głowy - to ty też musisz się zmienić! Oboje musimy nad tym popracować - uśmiechnęła się. - Nie zapominaj, że jestem lekarzem.
Quentin z ponurą miną otarł pot z czoła.
- Nie ustąpisz?
- Nie.
- To wsiadaj, na miłość boską - jęknął, przesuwając się na siedzenie pasażera.
Marcia uśmiechnęła się do parkingowego, otworzyła drzwi, wsiadła i szybko zapięła pasy.
- Wygrałaś, jak się czujesz? - zapytał posępnie Quentin.
- Jeśli nie możesz tego znieść, oboje przegraliśmy.
- Bardzo sprytnie - parsknął.
Marcia uruchomiła samochód i gładko ruszyła.
- Jesteś tak samo uparty jak ja. Nikomu nie pozwalasz zbliżyć się do siebie.
- To co innego. Jestem mężczyzną.
- No tak. Ciekawe, jakie ty z kolei kryjesz tajemnice? Quentin gwałtownie złapał się za brzuch i skulił na fotelu.
- Zawieź mnie po prostu do siebie, dobrze?
Marcia wybrała najkrótszą drogę. Prowadziła szybko, dwukrotnie przemknęła przez żółte światła. Mimo iż zdawała sobie sprawę, że Quentin wolałby być u siebie, czuła, że postępuje właściwie. Koniec z brakiem zaangażowania, pomyślała.
Zamknął oczy i osunął się na fotel. Jedną ręką przytrzymywał się pasów, drugą kurczowo zaciskał.
- Jeszcze tylko dwie przecznice - powiedziała spokojnym tonem. - Powiedz, co ci dolega?
- Zjadłem te cholerne krewetki - mruknął. - Większą część nocy spędzę, zwracając wszystko, co zjadłem w ciągu ostatnich czterech dni. Nic wesołego.
Zaparkowała przed budynkiem. Wysiadła, zamknęła drzwi i obeszła samochód, by pomoc Quentinowi wyjść i wyprostować się. Wzięła go pod rękę, wiedząc, że jeśli się przewróci, nie będzie miała dość sił, by go podnieść.
- Przepraszam, pani doktor - rzekł. - Zapomniałem wspomnieć o zawrotach głowy.
- Idziemy.
Na szczęście mieli do pokonania tylko trzy stopnie i znaleźli się na wprost windy. Zanim dotarli do drzwi mieszkania Marcii, Quentin opierał się na niej całym ciężarem. Otworzyła drzwi i wepchnęła go do środka. Poszedł wprost do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Marcia przebrała się w sypialni w legginsy i podkoszulek. Szybko zmieniła pościel na czystą i poszła w stronę łazienki.
Przez drzwi słyszała wymiotującego Quentina. Oparła się o futrynę, ponieważ czuła się tak nieszczęśliwa i bezradna, jakby to ona była chora. Przez piętnaście minut przechadzała się po przedpokoju, potem zrobiła kawę, którą wylała do zlewu, bo nie była w stanie nic przełknąć. Wróciła pod drzwi łazienki, zza których nie dobiegał żaden dźwięk. Przerażająca martwa cisza. , Zawołała Quentina.
- Nie martw się - odezwał się głosem, który zdawał się dobiegać z sąsiedniego mieszkania. - Nic mi nie jest.
Marcia złapała za klamkę.
- Wpuść mnie, Quentin.
- Przesiedzę tu parę godzin i w niczym nie możesz mi pomóc. Równie dobrze mogłabyś wrócić do restauracji.
- I zostawić cię samego?
- Potrafię o siebie zadbać.
Zabrzmiało to jak echo jej własnych słów sprzed dwóch dni. Wtedy powiedziała Quentinowi, że sama troszczy się o siebie od trzydziestu paru lat, a on zagroził jej, że odejdzie na zawsze. To działa w obie strony, stwierdziła niechętnie.
- Zdejmij maskę supermana i otwórz. - Potrząsnęła klamką.
Ku jej zdumieniu drzwi ustąpiły. Blady jak śmierć Quentin wspierał się o ścianę.
- Odejdź, Marcio, nie mam siły kłócić się z tobą. Wyglądał tak okropnie, że złość jej minęła.
- Jestem lekarzem - stwierdziła krótko. - Nie zamierzam się wycofać tylko dlatego, że nie wyglądasz najlepiej. Oprócz tego jestem kobietą, z którą podobno zamierzasz spędzić resztę życia. Czy tylko same pogodne dni? Życie składa się też i z takich, kiedy czujesz się jak zbity pies.
- W niczym nie możesz mi pomóc.
Mimo że przeraziła ją wściekłość w jego głosie, nie ustąpiła.
- Mogę posiedzieć przy tobie.
Paliło go gardło, bolał brzuch, było mu niedobrze. Zauważył jednak, że Marcia ma zaciętą minę.
- Nie wiesz, kiedy się wycofać, co? Rozumiała, że to nie jest komplement.
- A chciałbyś tego?
- To bardzo trudne pytanie - odparł z wysiłkiem. Nagle zmienił się na twarzy. - Wyjdź.
Usłuchała. Kiedy ustały charakterystyczne odgłosy, wróciła do łazienki. Quentin siedział na brzegu wanny, kryjąc twarz w dłoniach. Włosy miał mokre od potu. Drżał. Pobiegła do sypialni po gruby, moherowy sweter, który zrobiła kilka lat temu i zarzuciła mu na ramiona.
Wtulił twarz w miękką wełnę.
- Pachnie twoimi perfumami. Zrobiłaś taki sam dla Lucy, prawda? Miała go na Shag Island.
Skinęła głową i usiadła obok. Objęła go, próbując rozgrzać własnym ciałem. Nie odepchnął jej, lecz i nie przytulił.
- Trafił się nam wyjątkowo romantyczny wieczór - mruknął z ironią.
- Quentin - powiedziała z naciskiem. - Jeśli nadal masz ochotę, możemy się kochać. Oczywiście, nie dzisiaj, ale wkrótce. Przykro mi, że się tak źle czujesz. Wiedz jednak, że nie ma to na nic wpływu.
Podniósł głowę.
- Czy wciąż mam ochotę? Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wielką. Nie mogłoby być inaczej, skoro tak bardzo cię kocham.
Wiedziała, że w takim stanie nie może skłamać. A więc obdarza ją taką miłością, o jakiej mówił Troy.
- Dlaczego nasze najbardziej intymne chwile zdarzają się w łazience?
- Niech no tylko odzyskam siły, coś z tym zrobię.
- Sypialnia wydawałaby się o wiele bardziej stosowna - kusiła. - Teraz chciałabym, żebyś się czegoś napił, bo się całkiem odwodnisz. Zaraz wracam.
Noc mijała, ustępowały też objawy zatrucia. Wreszcie usłyszała, jak Quentin myje twarz i przepłukuje usta. Wyszedł z łazienki, przytrzymując się ściany.
- Ryzykuję, że stracę w twoich oczach, ale nie jestem w stanie pojechać do domu. Czy mogę przespać się na kanapie?
- Nie - uśmiechnęła się, szczęśliwa, że choroba ustąpiła. - Położysz się w moim łóżku. Ja prześpię się na kanapie.
- Marcio... - Wyglądał na wykończonego, dochodziła trzecia nad ranem i wiedział, że ona również nie zmrużyła oka. - Dziękuję. To wspaniale z twojej strony, że tak się o mnie troszczysz.
- Wypełniam po prostu przysięgę Hipokratesa.
Cień przemknął po twarzy Quentina i Marcia zrozumiała, co miał zamiar odpowiedzieć.
- Przepraszam, to mówiła stara Marcia, ta, która wszystkich trzymała na dystans. Hipokrates zganiłby mnie dzisiejszej nocy. Nie zachowałam dystansu emocjonalnego w stosunku do pacjenta. Połóż się, zanim się rozwidni.
W sypialni stało mahoniowe łóżko, spadek po pradziadku chirurgu. Ściany były pomalowane na kolor kości słoniowej, a zasłony i kapa miały delikatne kwiatowe wzory. Przytulny pokój oświetlała nocna lampka. Quentin rozejrzał się po sypialni. Spodziewał się, że będzie bardziej surowa. Ku swemu zadowoleniu, ujrzał nad biurkiem portret kobiety w czerwieni.
- Jesteś pierwszym mężczyzną, którego goszczę w swojej sypialni - powiedziała nerwowo Marcia.
Quentin opadł na łóżko.
- Mam nadzieję, że ostatnim. - Popatrzył, jak skromnie spuszcza oczy. - Śpij ze mną - dodał bez ceregieli.
- Nie chciałabym ci przeszkadzać, kiedy wstanę rano - spłoszyła się.
- Po takiej sesji nie obudzą mnie nawet strzały z armat - uśmiechnął się lekko. - To nie żadna propozycja erotyczna. Będę spał jak dziecko.
- Chyba tak - zaczerwieniła się. - Skoro tego pragniesz. Uwielbiał, kiedy traciła panowanie nad sobą.
- To, czego pragnę, jest chwilowo niemożliwe. Złapały go dreszcze, było mu zimno.
- Och, Quentin, marny ze mnie lekarz - zawołała i pospiesznie zaczęła rozpinać mu koszulę.
- Nie tak wyobrażałem sobie wizytę w twojej sypialni. Zamarła. Z uroczym uśmiechem, który poruszał go do głębi, powiedziała:
- Ja też nie. Ale nie chciałabym, żebyś był teraz gdzie indziej.
Kiedy ściągnęła mu skarpetki i rozpięła pasek, Quentin wstał. Marcia, przygryzając język, szamotała się z zamkiem błyskawicznym.
- Jesteś pierwszą kobietą, której pozwoliłem się sobą zajmować.
- Nietrudno w to uwierzyć - odparła z uśmieszkiem.
- Inaczej to sobie zaplanowałem.
- Czy dlatego byłeś zły, kiedy zobaczyłeś mnie na parkingu?
- Przepraszam. Wcześnie zacząłem się sam o siebie troszczyć.
Spodnie wreszcie opadły na podłogę.
- Chociaż masz podstawy, by zdyskwalifikować mnie jako lekarza, to chyba nie zrezygnujesz ze mnie jako kobiety?
- Gwarantuję zatrudnienie w pełnym wymiarze - Z wyraźną ulgą opadł na łóżko i otulił się kocem. - Z której strony śpisz?
Popatrzyła tęsknym wzrokiem na jego wąskie biodra i długie, muskularne nogi.
- Prawdę mówiąc, to pośrodku. Przetoczył się na środek łóżka.
- Pospiesz się, bo pościel jest zimna.
Pomyślała, że powiedział to jak mąż po paru latach małżeństwa. Tymczasem ona czuła się jak bojaźliwa dziewica. Wyciągnęła spod poduszki koszulę nocną i uciekła do łazienki. Kiedy wróciła po paru minutach, Quentin jeszcze nie spał.
Niedawno kupiona koszula była z kwiecistego jedwabiu, miała wąskie ramiączka, a luźno zebrana góra odsłaniała zagłębienie między piersiami. Materiał owijał się wokół bioder i ud. Marcia przez chwilę zawahała się, stojąc w progu, bo miała nadzieję, że już usnął. Jednak, gdy zobaczyła, z jakim zachwytem się w nią wpatruje, ucieszyła się nagle, że jeszcze nie śpi.
Odwiesiła czerwoną sukienkę do szafy, potem usiadła przy toaletce, żeby zdjąć kolczyki i bransoletkę. Niespiesznie zmyła makijaż i wyszczotkowała włosy.
Quentin leżał bez ruchu. Był tak wyczerpany, że nie miał siły się podnieść. Czuł się nagi i bezbronny. Kiedy Marcia pochyliła się, by zgasić nocną lampkę, a prześwitująca koszula nocna odsłoniła zarys jej ciała, wiedział, że jest z nią związany na zawsze.
Przyciągnął ją do siebie.
- Jesteś lodowaty - syknęła.
- Kocham cię - powiedział, szczękając zębami. Marcia położyła głowę na jego ramieniu i objęła go jedną ręką.
- Jeszcze nie dojrzałam do tego słowa - szepnęła - ale do nikogo nie czułam tego, co czuję do ciebie.
Przytuliła się do niego, usiłując go rozgrzać.
- To dziwne - zachichotała. - Jakbyśmy byli starym małżeństwem.
- To po prostu cudowne - odparł Quentin i zamknął oczy.
Po paru sekundach zaczął głęboko oddychać i zasnął. Marcia, pragnąc rozkoszować się bliskością jego ciała, zamknęła oczy...
Kiedy je otworzyła i zerknęła na zegarek stwierdziła, że spóźniła się do pracy pięćdziesiąt minut.
Quentin spał przytulony do niej. Nie chciało jej się wstawać. Pragnęła zostać z Quentinem w łóżku i zobaczyć, co się stanie, gdy się zbudzi. Delikatnie odsunęła się od niego. Ułożył się na wznak, zajmując prawie całe łóżko. Przyda się nam większe, pomyślała i ze zdumieniem stwierdziła, że już podjęła decyzję.
Pół godziny później, umyta i ubrana, kończąc kanapkę, zmierzała w kierunku drzwi. Niechętnie opuszczała Quentina, choć to określenie słabo oddawało jej zdenerwowanie, gdy zamykała drzwi za sobą. Równie niechętnie jechała do laboratorium. Do tej pory swoją pracę uważała za najważniejszą, jednak od dwóch dni po instytucie krążyły raz po raz dementowane plotki o zwolnieniach. Wszyscy chodzili podminowani, a dyrekcja unikała kontaktów z pracownikami. Wychodząc z domu, postanowiła, że zamknie się w §woim pokoju i przygotuje referat, który miała wygłosić we wrześniu w Brukseli.
Niestety, nie mogła odciąć się od świata. Jej sekretarka słyszała, że szykuje się pięćdziesięcioprocentowa redukcja młodszego personelu. Atmosfera nie była dobra, ale Marcia zabrała się do pracy.
O trzeciej po południu wpatrywała się w okno. Przygotowała dopiero połowę tekstu. Pięćdziesiąt procent młodszego personelu mogło również dotyczyć jej.
Praca była dla niej wszystkim, nie mogła jej stracić.
Quentin. Wrócę do domu, do Quentina. Nie powiem mu, co się święci. Kiedy będę z nim, przestanę o tym myśleć.
Kiedy podjęła decyzję, uspokoiła się nagle. Włożyła papiery do szuflady, zdjęła biały fartuch, otuliła się swetrem i udając, że ma coś niesłychanie ważnego do załatwienia na mieście, pobiegła do samochodu. Po piętnastu minutach stała przed drzwiami.
Quentin wyśpiewywał coś w łazience, niemiłosiernie fałszując. Marcia zamknęła drzwi i zawołała go. Nie usłyszał. Otworzyła drzwi do łazienki. Zobaczył jej odbicie w lustrze i urwał w pół taktu. Był nagi, owinięty w pasie różowym ręcznikiem. Właśnie kończył się golić.
- Chyba śnię - odparł z taką radością w oczach, że serce zabiło jej mocniej. - Wróciłaś wcześniej do domu.
- Jesteś zupełnie przytomny i znów spotykamy się w łazience.
- Owszem. - Dotknął skaleczonego policzka. - Twoja maszynka do golenia zupełnie się dla mnie nie nadaje. Nie mam też świeżej bielizny.
- Może powinieneś wrócić do łóżka?
- Tylko pod warunkiem, że się do mnie przyłączysz. W końcu też zarwałaś noc.
Wydęła wargi.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że wyglądam mało pociągająco?
- Wyglądasz prześlicznie, chociaż spódniczkę i bluzkę powinnaś schować do szafy.
Spódniczka była brązowa, bluzka kremowa.
- Wydałam wystarczająco dużo pieniędzy na odnowienie garderoby, Quentinie Ramseyu. Musisz czuć się o wiele lepiej, skoro zacząłeś grymasić.
Quentin opłukał różową maszynkę do golenia Marcii i odłożył na półeczkę.
- Przespałem pół dnia i czuję się wspaniale. Spodziewałem się ciebie dopiero za trzy godziny.
- Nie mogłam się skupić na pracy.
- Ze zmęczenia?
- Z innych powodów.
- Bo nadeszła wiosna i słońce mocniej przygrzewa? Lucy radziła jej zaryzykować, więc...
- Ponieważ chciałam być z tobą.
Podszedł do niej, objął ją i pocałował. Zetknięcie się z jego nagim ciałem poruszyło w niej wszystkie zmysły. Odwzajemniła pocałunek, zamykając w nim huśtawkę emocjonalną ostatniej doby: strach, namiętność, czułość i tęsknotę.
- Ładnie pachniesz - powiedziała, gdy pokrywał jej twarz delikatnymi pocałunkami.
- Twoje mydło było zbyt damskie dla mnie - roześmiał się - dlatego skorzystałem z szamponu ziołowego.
Otarła się delikatnie o jego skórę.
- Efekty są oszałamiające.
- Potrafisz cudownie dobierać słowa - rzekł zduszonym głosem. - Jednak wciąż masz na sobie za dużo ubrania.
Zsunął jej sweter z ramion, a potem ściągnął bluzkę przez głowę. Gdy rozpięta spódniczka opadła na podłogę, Marcia szybko zdjęła rajstopy. Pod codziennym ubraniem miała poziomkową bieliznę.
- Jesteś pełna niespodzianek. - Uniósł brew.
Gdy przez cienką koronkę zaczął pieścić jej piersi, oczy pociemniały mu z zachwytu.
Przywarła do niego, nadstawiając usta do pocałunku. Przyciągnął ją bliżej i poczuła nabrzmiewającą męskość. Ręcznik osunął się na podłogę. Marcia przesunęła dłońmi po tężejących mięśniach na plecach Quentina. Namiętność ogarnęła ją jak płomień. Odrzuciła głowę w tył, pragnąc się z nim połączyć. Rozpiął jej stanik. Delikatny materiał sfrunął na podłogę jak motyl. Usta Quentina na jej sutkach przyprawiły ją o dreszcze.
Nagle Quentin uniósł głowę i przez chwilę studiował rozpłomienioną twarz Marcii.
- Nie sądzisz, że czas najwyższy przenieść nasze działania z łazienki do sypialni?
Marcia zmysłowo przesunęła dłonie wyżej, do ramion Quentina i odparła z rozbrajającą szczerością:
- Nie wiem, czy zdołam zajść tak daleko.
- Łatwo temu zaradzić - zauważył, biorąc ją na ręce. Otoczyła mu ramionami szyję.
- Musimy ci kupić lepszą maszynkę do golenia - powiedziała, dotykając palcem skaleczenia na policzku.
- Dwie. Chyba zniszczyłem twoją. Ale to potem, teraz mam ważniejsze rzeczy na uwadze.
Marcia przesunęła palcami po nosie Quentina.
- Masz nos z charakterem.
- Przetrącili mi go w bójce, gdy miałem trzynaście lat. Nie dał się już wyprostować. - Popatrzył na nią takim wzrokiem, że zapomniała o nosie. - Chyba nie zamierzasz znowu odwracać mojej uwagi?
- Ależ skąd - zapewniła go pospiesznie.
Śmiejąc się, położył ją na łóżku i przykrył swym gorącym ciałem. Jedną ręką sięgnął do ostatniej części garderoby Marcii. Uniosła się, by mu w tym pomóc. Twarz mu stężała, gdy wolnym, zmysłowym ruchem zaczęła rozsuwać uda.
- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - mruknął.
- To dobrze - odparła, wspierając się na łokciu. Pochylił głowę i zaczął całować jej miękkie, pachnące ciało. Marcia wyprężyła się z rozkoszy. Ciemne włosy rozsypały się po poduszce. Spoglądała na czarną czuprynę Quentina, przesuwającą się po jej białej skórze. Czas jakby stanął w miejscu. Nigdy nie zapomni tej chwili ani tego mężczyzny, który obudził w niej tak niespodziewanie silną namiętność.
Quentin delikatnie drażnił wewnętrzną stronę jej ud. Marcia zaczęły wstrząsać kolejne fale dreszczy, aż wreszcie wyszeptała jego imię. Natychmiast przestał, co wywołało jęk protestu. Zdusił go płomiennym pocałunkiem i przesunął się pod nią.
Marcia powoli uniosła głowę. Błękit oczu Quentina, którego tak się obawiała, nie był już straszny. Ten czuły i namiętny mężczyzna wyzwolił w niej głęboko skrywane pokłady uniesienia.
Uklękła obok niego, dotykiem poznając jego ciało.
- Quentin, chcę, żebyś mnie wziął, natychmiast! Pocałował ją czule, dźwignął i przesunął pod siebie.
Zaczęli się kochać w gorączkowym rytmie. Gdy wreszcie doszli do zenitu, Quentin wykrzyczał jej imię i opadł na nią. Przytuliła go mocno, przepełniona niewypowiedzianym szczęściem.
Quentin stracił poczucie czasu. Podniósł wreszcie głowę, nie wiedząc, czy minęły godziny, czy sekundy. Odgarnął jej włosy z twarzy.
- Kiedy spotkałem cię po raz pierwszy - powiedział drżącym głosem - wiedziałem, że jesteś bardzo namiętną kobietą. Dowiodłaś tego, pragnęłaś mnie równie gorąco, jak ja ciebie. Czy masz pojęcie, jakie to cudowne uczucie?
- Nawet w połowie nie czujesz się tak cudownie jak ja - mruknęła Marcia, przeciągając się lubieżnie.
- Uważaj, napytasz sobie biedy.
- Czyżbym nie spełniła twoich oczekiwań? - zapytała, szeroko otwierając oczy.
- Wiesz dobrze, że tak, co wcale nie znaczy, że nie chciałbym spróbować od początku.
Policzki miała zaróżowione, oczy błyszczące, lecz w głębi serca Quentin nie był do końca przekonany, że ją zdobył. Brakowało mu czegoś w tym burzliwym akcie miłosnym. Miał nadzieję, że w uniesieniu Marcia powie mu, że go kocha. Owszem, kochała się z nim z namiętnością, która przeszła jego najśmielsze oczekiwania, lecz zabrakło dwóch słów: kocham cię. Więc on również ich nie wypowiedział.
Odsunął się na bok, pochłaniając łapczywie wzrokiem, linie ciała, którym tak szczodrze został obdarowany. Kobiece ciało potrafiło kryć w sobie tyle uniesienia i obietnicy...
- Chciałbym cię taką namalować... Zaczerwieniła się.
- Kolejny obraz! Chyba nie dla żadnej galerii.
- Nie, dla nas. Powiesilibyśmy go w naszej sypialni. Mogła odpowiedzieć: W jakiej sypialni? Nie rób sobie nadziei. Mogła odpowiedzieć: Nie jestem pewna, czy kocham cię tak jak Lucy Troya. Zamiast tego powiedziała:
- Wiesz, co bym chciała? Rogalika z migdałami z małej cukierni na rogu ulicy.
Nie masz się czego obawiać, powiedział sobie Quentin. Trzy tygodnie temu wcale jej nie znałeś, a nie każdy zakochuje się od pierwszego wejrzenia.
- Rogalik mi nie wystarczy. Nic nie jadłem przez cały dzień.
Poderwała się z zatroskaną miną.
- Och, Quentin, musisz umierać z głodu. Zobaczę, co mam w lodówce.
- Zabieram cię na obiad.
- Pod warunkiem, że zamówisz stek.
- A ty, że włożysz czerwoną sukienkę.
- Będę znów musiała coś sobie kupić, bo ta w końcu ci się opatrzy.
- Mało prawdopodobne - powiedział i pocałował ją. Trzymając się za ręce; poszli do cukierni, gdzie zjedli rogaliki, popijając gorącą czekoladą. Następnie przeszli do drogerii, gdzie Quentin kupił sobie mydło i maszynkę do golenia, a w innym sklepie zwyczajne ubranie.
Wrócili do domu, żeby przebrać się przed obiadem, lecz nagle zaczęli się gorączkowo kochać w całkowitym milczeniu. Potem Marcia usnęła. Gdy się obudziła, usłyszała, że Quentin krząta się w kuchni, skąd dobiegał smakowity zapach curry.
Leżała nieruchomo. Była sama i mogła zastanawiać się nad szczęściem, którego tak się obawiała. To dziwne, lecz miała wrażenie, że dopiero dzisiaj utraciła dziewictwo. Nic, co przeżyła do tej pory, nie przygotowało jej na spotkanie tak silnej namiętności. Nie ma odwrotu, pomyślała, nigdy nie będę już taka jak przedtem.
Quentin zmienił mnie, niezależnie od tego, czy byłam na taką zmianę przygotowana.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Następnego dnia Marcia spóźniła się do pracy tylko pół godziny. Wślizgnęła się do budynku bocznym wejściem, bojąc się, że współpracownicy na pierwszy rzut oka z wyrazu jej twarzy zorientują się, co robiła od wczoraj.
Jednak personel interesował się zupełnie czym innym. Zarząd odbył wczoraj czterogodzinne posiedzenie, więc wszędzie krążyły plotki. Marcia zamknęła się w swoim pokoju, tak że nikt nie widział jej głupich min i nie słyszał chichotu, kiedy przypominała sobie różne pikantne szczegóły.
O czwartej wprowadziła ostatnie poprawki do komputera, a pół godziny później wspinała się po schodach prowadzących do mieszkania. Zostawiła Quentinowi klucz, więc mógł swobodnie poruszać się po mieście. Otworzyła drzwi, mając nadzieję, że go zastanie. Kiedy weszła do przedpokoju, oniemiała.
Przedpokój był wytapetowany arkuszami papieru, na których Quentin węglem naszkicował kochającą się parę. Ją i siebie.
Marcia, uważnie się rozglądając, przeszła w stronę kuchni. Zaczerwieniła się, bo Quentin, swobodnie operując kreską, nie szczędził żadnych szczegółów. Kiedy weszła do salonu, nie mogła powstrzymać śmiechu.
- A gdybym przyprowadziła ze sobą komendanta policji? - chichotała. - Całą noc przesiedzielibyśmy w areszcie.
- Byłem na tyle zarozumiały, że pomyślałem, że chcesz mnie tylko dla siebie - roześmiał się Quentin.
- Bo chcę. Jednak mogła przyjść Lucy albo matka ż Henrym.
- Nie otworzyłbym drzwi.
Marcia rozglądała się wokół. Kolejny szkic przedstawiał ją leżącą na łóżku. Linie podkreślały wdzięk kobiecego ciała.
- Nie jestem aż taka ładna.
- Od dawna nie spoglądałaś w lustro.
Odwróciła się. Na przeciwległej ścianie widniała W śmiałej erotycznej pozycji.
- O, mój Boże, czy naprawdę to robiłam? - zawołała, łapiąc się za głowę. - Owszem, tak - odpowiedziała samej sobie - i było mi cudownie. Jeśli kiedykolwiek znudzi ci się malarstwo, powinieneś zająć się projektowaniem tapet. Podbijesz rynek. I co ja mam z tobą zrobić?
- Wyjdź za mnie.
- Co?
- To, co słyszałaś. Wyjdź za mnie.
- Ostatnim razem proponowałeś mi, żebym przeprowadziła się do ciebie. Nad jezioro.
- Jeśli tak, oszukiwałem nas oboje. Pragnę byśmy byli razem. Tu, nad jeziorem czy w Vancouver, obojętnie gdzie, byle z tobą jako moją żoną.
Uśmiech zniknął jej z twarzy.
- Powiedziałam, że odpowiem ci w piątek. Quentin usiłował zapanować nad sobą.
- Mamy czwartek. Co to za różnica?
- Skąd mogę wiedzieć? Przy tobie wszystko wciąż się zmienia. Nie wiadomo, co wydarzy się jutro.
- Kochasz mnie. Wiem o tym.
Jego pewność siebie rozwścieczyła ją.
- Więc wiesz więcej ode mnie - rzekła chłodno i natychmiast pożałowała swych słów. - Nie chcę się z tobą kłócić, tylko pójść do łóżka.
- Kocham cię - powiedział Quentin. - I nie zamierzam udawać, że jest inaczej.
Niespodziewanie Marcia uśmiechnęła się. Rozejrzała się wokół i zachichotała:
- Dobrze, że mi o tym powiedziałeś, bo inaczej nigdy bym się nie domyśliła.
Jej śmiech rozbroił go. Quentin pocałował Marcie i poprowadził w stronę łazienki.
- Kupiłem ci taki sam płyn do kąpieli, jaki miała Cat. Chcesz spróbować?
- Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony.
Quentin umieścił w rogu łazienki wielki odświeżacz powietrza o zapachu ostróżek i nasturcji, a obok wanny ułożył stos czerwonych ręczników. Odkręcił wodę i zaczął ją rozbierać.
- Jak ci dziś poszło w pracy? Znowu wcześnie wróciłaś. Jak tak dalej pójdzie, stracisz opinię pracoholiczki.
Nie chcąc zdradzać mu napiętej sytuacji w instytucie, wybrała półprawdę.
- Skończyłam referat na konferencję w Brukseli. Mogłabym co prawda zacząć robić coś innego, ale pomyślałam, że odłożę to do jutra. Przez cały czas chciałam być z tobą, lecz nie jestem pewna, czy zmieścimy siew wannie.
- Jakoś sobie poradzimy - powiedział głosem, od którego serce zabiło jej mocniej.
Rozebrał się i wszedł pierwszy do wanny. Gdy Marcia zanurzyła się w ślad za nim, poziom wody podniósł się niebezpiecznie.
- Spokojnie, tu jest syfon przelewowy - zapewnił ją i zaczął gładzić jej mokre piersi.
Czuł, jak gorączkowo bije jej serce i przyspiesza oddech. Całował ją za uchem, szepcząc miłosne słówka.
- Za każdym razem, kiedy jestem z tobą, wydaje mi się, że kocham się po raz pierwszy w życiu - wyszeptała.
Woda zaczęła powoli stygnąć.
- Lepiej wyjdźmy stąd, zanim się przeziębimy - powiedział.
Wyskoczyła z wanny i podała mu rękę. Gdy się już wytarli, poszli do sypialni, trzymając się za ręce. W progu Marcia stanęła jak wryta. Cały pokój tonął w kwiatach. Chryzantemy, róże, stokrotki, lilie i tulipany zapełniały wszystkie wazony, a nawet plastikowe wiaderka po lodach.
Popatrzyła na niego uszczęśliwiona.
- Jesteś cudownie szalony.
- Jako dziecko mieszkałem w Nowym Brunszwiku. W czerwcu i wrześniu mieliśmy przymrozki. Dlatego, kiedy widzę kwiaty, chcę ich kupić jak najwięcej.
Rozejrzała się po sypialni.
- Mógłbyś oprócz tapet zajmować się dekoracją wnętrz. - Objęła go ramionami w talii. - Dajesz mi tyle radości. Jesteś taki przystojny, muskularny, uwielbiam zapach twego ciała. Weź mnie. Teraz.
Jej drżące ciało rozbudziło go.
- Nagość, jak odkryłem, nie ma nic wspólnego z brakiem ubrania - stwierdził, kładąc ją na łóżku.
Marcia przytuliła się do niego.
- Jak to się dzieje, że zespolenie ciał może poruszyć duszę?
- Ponieważ łączy nas duchowe pokrewieństwo.
- Moje życie nie będzie już takie jak przedtem.
- Moje również.
Spuściła oczy, bojąc się zabrnąć za daleko. Pogładziła palcami włoski na jego piersi.
- Kocham twoje ciało.
Kocham cię, chciał powiedzieć Quentin, ale się rozmyślił.
- Ciało i dusza są nierozłączne. Rozdęła nozdrza.
- Nie dasz mi spokoju, prawda?
- Nie potrafię przestać cię kochać, Marcio. Nie mam siły z tobą walczyć. - Popatrzył na ramię, gdzie widniały lekkie ślady paznokci Marcii. Przywołał w pamięci chwilę, kiedy to zrobiła. - Wyglądam, jakbym kochał się z tygrysem.
Zaczerwieniła się.
- Nie chciałam sprawić ci bólu.
- Nie skarżę się.
- Mam nadzieję - odparła zawstydzona. Quentin roześmiał się.
W godzinę później elegancko ubrani poszli na obiad do drogiej francuskiej restauracji. Szef osobiście zapewnił Quentina, że w jego zamówieniu nie ma nawet śladu krewetki. Do domu wrócili piechotą i kochali się do samego rana. Marcia znów spóźniła się do pracy.
- Dyrektor oczekuje cię o drugiej - oznajmiła jej sekretarka Rosemary ze źle skrywanym zaciekawieniem.
Marcia poczuła chłód strachu.
- Dziękuję, Rosemary. Są dla mnie jakieś listy? Poszła do pokoju i włączyła komputer. Czego może chcieć od niej dyrektor w piątkowe popołudnie?
W porze lunchu zorientowała się, że po niej mają spotkania trzej inni młodsi pracownicy. Nie poprawiło to jej nastroju. Powinna była zadzwonić do Quentina, ale tego nie zrobiła.
Dokładnie o drugiej stanęła przed drzwiami gabinetu dyrektora - doktora Wayne'a Martella. Marcia szanowała go za wiedzę, chociaż nie darzyła szczególną sympatią.
- Marcio - powiedział, zamykając za nią drzwi. - Siadaj, proszę.
Usiadła sztywno, trzymając ręce na kolanach. Dyrektor ciężko opadł na obrotowy fotel.
- Zapewne słyszałaś już plotki o cięciach finansowych - zaczął. - Niestety, to prawda. Nasz budżet został drastycznie okrojony i wraz z radą nadzorczą doszliśmy do wniosku, że musimy zwolnić pewną liczbę pracowników. Zdajesz sobie sprawę, że dołączyłaś do nas przed siedmiu laty, co stawia cię w rzędzie młodszych pracowników, a ta właśnie grupa zostaje zredukowana. Brakować nam będzie twojego cennego wkładu w prowadzone przez instytut badania.
Przyjrzał się jej, jakby oczekiwał poklasku. Świetna robota, doktorze Martell. Powinien pan częściej zwalniać ludzi.
- Czy to znaczy, że już tu dłużej nie pracuję? - zapytała ze sztuczną obojętnością.
- Od połowy miesiąca. Otrzymasz oczywiście pełną odprawę.
Wielkie dzięki, pomyślała, usiłując zachować resztki godności.
- Nie masz pojęcia, jak mi przykro, Marcio - dodał.
- Tak. Czy to już wszystko?
Dyrektor wstał i wyciągnął na pożegnanie rękę. W porównaniu z Quentinem dłoń miał tłustą i wiotką. Marcia nie miała nic do dodania. Ukłoniła się i z kamienną twarzą wyszła na korytarz. Rosemary na szczęście poszła na kawę. Nie fatygując się, by zostawić jej jakąkolwiek wiadomość, Marcia wyszła z gmachu.
Wsiadając do samochodu, stwierdziła, że uginają się pod nią kolana. Dopiero za drugim razem zdołała trafić kluczykiem do stacyjki. Jak zahipnotyzowana pojechała w kierunku Queensway. Tam skręciła w drogę numer 17. Słońce przygrzewało, więc opuściła szybę, wiatr rozwiewał jej włosy. Ruch był spory, bo wielu kierowców w pogodne piątkowe popołudnie udawało się za miasto.
Domek... Quentin.
Wyrzuciła z pamięci te dwa słowa, podobnie jak wszystko, co powiedział jej doktor Martell. Jechała prosto przez dwie godziny, aż dotarła do granicy Quebecu. Kończyła się jej benzyna, więc zatrzymała się na najbliższej stacji. Zatankowała do pełna i odświeżyła się w toalecie. Kupiła butelkę bezalkoholowego piwa i torebkę chipsów. Ruszyła dalej.
Słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. Poczuła głód, chipsy tylko wzmogły jej apetyt. Za piętnaście szósta pojechała do przydrożnej restauracji, obok której stało kilka wielkich ciężarówek. Ich kierowcy zawsze wiedzieli, gdzie można dobrze zjeść.
Wewnątrz pełno było dymu papierosowego i hałaśliwej muzyki. Różni się to od miejsca, gdzie jedliśmy wczoraj, pomyślała. Spojrzała na zegarek. Quentin pewnie już na nią czeka.
Nie mogę do niego zadzwonić. Wyrzucono mnie z pracy. Jestem bezrobotna.
Wiedziona instynktem, podeszła do telefonu i wybrała numer do Lucy. Odebrał Troy.
- Troy, tu Marcia. Coś się wydarzyło i muszę przez pewien czas pobyć sama. Zadzwoń do Quentina i powiedz mu, żeby się nie martwił.
- Co się stało?
- Przekaż mu po prostu, że wszystko w porządku. Nie wiem dokładnie, kiedy wrócę i...
- Marcio, masz zmieniony głos! Co się stało? - Troy, zrób to dla mnie, proszę cię. Pa! - Odłożyła słuchawkę i wróciła do restauracji.
Muzyka grała jeszcze głośniej. Zamówiła pieczone udko indyka i popiła dwiema filiżankami wyśmienitej kawy. Potem wsiadła do samochodu i ruszyła dalej na wschód.
Tymczasem Quentin, zajęty szkicowaniem dziwnych, surrealistycznych figur, zatracił poczucie czasu. Kiedy zegar dziadka Marcii wybił piątą, ocknął się i pozbierał porozrzucane szkice. Marcia powinna lada chwila wrócić.
Przeszedł do kuchni i doprowadził ją do porządku. Potem posłał łóżko i pozbierał płatki, które opadły z kwiatów. Poprzednie szkice zostawił na razie na miejscu.
Wyszorował łazienkę, wrócił do kuchni i otworzył butelkę czerwonego wina.
Dziś jest piątek. Marcia obiecała dać mu odpowiedź, czy za niego wyjdzie. Machinalnie upił łyk wina i przeglądając rysunki, nasłuchiwał zgrzytu klucza w zamku.
Chciał, żeby już była w domu.
O szóstej dwadzieścia pięć zadzwonił telefon.
- Wino otwarte, łóżko gotowe i tylko ciebie tu brak - powiedział Quentin.
Cisza.
- Mówi Troy. Zadzwoniła do mnie Marcia, prosząc, żebym się z tobą, skontaktował.
Quentin poczuł się jak uderzony obuchem.
- Tak?
- Powiedziała, że coś się stało i musi trochę pobyć sama. Wszystko jest w porządku, więc nie masz się o co martwić.
- Jak to? Co się stało? Gdzie ona jest?
- Tego nie powiedziała. Wiem tylko, że dzwoniła z jakiejś restauracji. Słyszałem głośną muzykę i przejeżdżające samochody.
- Cholera, to może być dowolna restauracja w całym wielkim kraju - zdenerwował się Quentin.
- Powiedziała, żebyś się nie martwił - podkreślił Troy.
- Przepraszam, nie wini się posłańca, ale co się, do cholery, mogło stać?
- Od trzech tygodni łączy was płomienny romans. Może potrzebuje chwili wytchnienia?
Odpowiedź, pomyślał Quentin. Nie chce dać konkretnej odpowiedzi, bo wie, że to mi się nie spodoba. Więc uciekła.
- Gdyby się odezwała, daj mi znać.
- Jasne. - Troy rozłączył się.
Quentin popatrzył nagle na swoje rysunki i wydały mu się wytworem czystej fantazji. Napił się wina i przez godzinę warował przy telefonie. Potem podszedł do okna, otworzył je i spojrzał w niebo.
Nie mógł wyjść, bo czekał na telefon od Marcii. Został uwięziony w środku miasta, bo pragnął kobiety o hebanowych włosach. Pragnął jej goręcej niż czegokolwiek na świecie.
Utracił dla niej swoją wolność.
Czy stracił również Marcie?
ROZDZIAŁ DWUNASTY
O wpół do dziewiątej Marcia przystanęła przed małym sklepikiem, gdzie kupiła sobie trochę kosmetyków, koszulę nocną i bieliznę. W godzinę później, poczuła się zmęczona, wynajęła więc pokój w motelu. Włączyła telewizor i obejrzała wiadomości. Pewien wielki koncern naftowy przeprowadził redukcję pracowników.
Ją też zwolniono. Straciła pracę, która od siedmiu lat stanowiła sens jej życia. Nie przytrafiło się to nikomu z jej rodziny, od pradziadka chirurga poczynając.
Wstydzę się samej siebie, pomyślała. Zawiodłam. Łzy potoczyły się jej po policzkach. Płakała długo, potem rzuciła się na łóżko i natychmiast zasnęła.
Kiedy się obudziła, sięgnęła ręką, szukając Quentina. Spędziła z nim zaledwie dwie noce, a już przyzwyczaiła się do jego obecności. Quentin chciał się z nią ożenić. Czy poślubi bezrobotną? Będzie zmuszona do wsparcia się na nim, korzystania z jego pieniędzy. Nigdy do tego nie dopuści. Zawsze była niezależna.
Wczoraj, przypomniała sobie z bolesnym skurczem żołądka, miała dać mu odpowiedź. W czwartek, leżąc z nim w łóżku, zastanawiała się, czy jeden dzień może coś zmienić. Teraz już wiedziała. Nie może za niego wyjść. Byłoby to nieuczciwe.
Żal, który czuła wczorajszego wieczoru, był niczym w porównaniu z obecnym cierpieniem. Zmusiła się, by wstać, umyć się i zjeść śniadanie. Potem wsiadła do samochodu. W nocy pojęła wreszcie cel swej podróży. Pojedzie do Holton, tam, gdzie wychował się Quentin.
Nie wiedziała, dlaczego to robi, i nie znajdowała żadnego racjonalnego wytłumaczenia, ale coś pchało ją w tym kierunku.
Czerwony samochód połykał kilometr za kilometrem. Wjechała na teren Nowego Brunszwiku, zjadła lunch w przydrożnej restauracji i pod wieczór skręciła z głównej szosy w dolinę.
Wioska Holton to zaledwie parę domków, kilka okolicznych farm, poczta, stacja benzynowa i sklep. Marcia nie wiedziała, co począć, weszła więc do sklepu, kupiła tabliczkę czekolady i spytała młodą ekspedientkę, czy wie, gdzie mieszkał Quentin Ramsey.
- Nie mam pojęcia - odparła, malując paznokcie.
- Przejechałam kawał drogi. Czy jest ktoś, kto potrafiłby mi coś powiedzieć?
- Zadzwonię do Margie - powiedziała niechętnie dziewczyna. - Margie zna tu wszystkich.
Po dłuższej rozmowie ekspedientka odłożyła słuchawkę.
- Proszę pojechać w prawo, aż zobaczy pani żółty dom. Ed i Kaye Millerowie powiedzą pani wszystko.
- Dziękuję! - Marcia pospiesznie wybiegła ze sklepu. Kiedy była już blisko celu, ogarnęła ją niecierpliwość. Wkrótce znalazła się obok żółtego domu. Zapukała do frontowych drzwi.
Otworzył jej starszy siwy pan o nieprawdopodobnie krzaczastych brwiach.
- Chciałabym się dowiedzieć, gdzie mieszkał Quentin Ramsey, panie Miller - odezwała się niepewnym głosem. - Ekspedientka ze sklepu zadzwoniła do Margie, a ta skierowała mnie tu. t - Nie wierzyłbym w ani jedno jej słowo - warknął. - To największa plotkarka w okolicy.
- Więc pan mi nie pomoże? - Cofnęła się o krok.
- Tego nie powiedziałem. Wchodź szybko, bo nawpuszczasz mi komarów do chałupy. Mów mi Ed. Kaye! - zawołał. - Mamy gościa. Kaye źle się czuje. Skaleczyła się w palec, który nie chce się jej zagoić. Przez cały tydzień wyganiam ją do lekarza, i co, poszła? Figę.
Marcia podążyła za nim do kuchni, która stanowiła centralne miejsce domu. Po chwili dały się słyszeć kroki i weszła Kaye Miller, siwa pani o niebieskich oczach i ciepłym uśmiechu.
- Nazywam się Marcia Barnes, pani Miller. Przyjechałam z Ottawy. Przepraszam, że panią niepokoję, zwłaszcza że nie najlepiej się pani czuje, ale chciałam odnaleźć dom, w którym wychował się Quentin Ramsey i skierowano mnie do państwa.
Kaye usiadła na bujanym fotelu, przytrzymując prawą rękę. Twarz rozjaśnił jej uśmiech.
- No proszę, skąd znasz Quentina?
- Jesteśmy, e... przyjaciółmi.
- To był taki kochany chłopiec.
- Tyle że miał diabła za skórą - warknął Ed.
- Wszyscy chłopcy są psotnikami. Ale on się wybił, maluje obrazy.
- Nie powiesiłbym ich nawet w stodole.
- Edward - syknęła Kaye. - Czego byś się chciała dowiedzieć, kochanie? Edward, wstaw herbatę.
Marcia z rozbawieniem zauważyła, że Edward posłusznie podreptał do kuchenki.
- Ciekawa jestem, czy jego rodzice nadal żyją i gdzie mieszkają - powiedziała Marcia.
- Niestety, nie. Wypadli z drogi podczas zadymki śnieżnej, gdy Quentin miał dwanaście łat. To ja powiedziałam mu o tym. Jedyni krewni mieszkali w St. John, więc musiał przeprowadzić się do miasta. Okropne miejsce dla chłopca kochającego przestrzeń.
- Biegał po okolicy, odkąd nauczył się chodzić - dodał Ed, stawiając na stole trzy kubki.
- Nie było pieniędzy na pogrzeb, więc krewni sprzedali dom. Spłonął doszczętnie w jakiś rok później i Quentin nie miał już do czego wracać.
- Jego wujek był draniem - warknął Ed.
- Wystarczy - uciszyła męża Kaye. - Słyszeliśmy, że Quentin ciągle wdawał się w bójki. Chłopcy z miasta zawsze dokuczają tym ze wsi. Złamali mu nos i nadgarstek. Odwiedza nas raz do roku. Jest przemiły, prawda? - Uśmiechnęła się, widząc, jak Ed nalewa herbatę.
- Tak, owszem - wybełkotała Marcia i Zaczerwieniła się.
Wstyd jej było, że nigdy nie spytała Quentina o rodziców, o złamany nos, o wioskę, w której się wychował. Zbyt pochłaniała ją własna praca. Jak mogła zachować się tak samolubnie, tak bezdusznie?
- Odbyłaś długą drogę, by o to spytać - rzekł Ed. - Zamierzasz wyjść za niego?
Wprawił ją tym w zakłopotanie. Jednak nie była w stanie okłamać starszego pana.
- Poprosił mnie o rękę.
- Mogłaś trafić gorzej.
- Ed, nie wtrącaj się. Przynieś stare albumy. Może panna Barnes chciałaby obejrzeć zdjęcia z dzieciństwa Quentina.
Kiedy Ed wręczył żonie gruby, oprawny w skórę album, ten wysunął się jej z ręki i upadł na ziemię. Kaye skrzywiła się z bólu.
- Co się stało? Jestem lekarzem, proszę pokazać mi palec.
Był opuchnięty i zaczerwieniony.
- Trzeba go natychmiast zoperować. Niestety, nie prowadzę praktyki. Gdzie jest najbliższy lekarz?
- Stary Meade mieszka po drugiej stronie doliny.
- Zawiozę was tam.
- Nie chcemy sprawiać kłopotu.
- Przyjaciele Quentina są również moimi przyjaciółmi - oświadczyła Marcia, czując że ten wyświechtany zwrot nabrał nagle nowego znaczenia.
Musiała przyjechać aż do Holton, żeby to zrozumieć.
Od telefonu Troya, Quentin przeżył najdłuższe dwadzieścia cztery godziny w swoim życiu. Zegar dziadka Marcii bardzo wolno odmierzał każdą minutę. Quentin krążył niespokojnie po mieszkaniu. Od czasu do czasu robił sobie kanapkę z tuńczykiem i usiłował nie zwariować ze zdenerwowania.
Umysł podsuwał mu straszne wizje. Co, na miłość boską, opętało Marcie? Kochała się z nim, a potem zniknęła bez słowa wyjaśnienia. Czyżby ją przerażał?
O drugiej nad ranem przysnął w fotelu, bo bał się położyć do łóżka. Śniły mu się koszmary, które budziły go co chwila. Nastał dzień, wlokący się w ślimaczym tempie. O czwartej po południu nie mógł już dłużej wytrzymać napięcia i samotności.
Postawił całe swoje szczęście na jedną kartę, wybrał kobietę, która zdawała się być mu bratnią duszą, i przegrał. Kochał Marcie, lecz ona go nie kochała i zabrakło jej odwagi, by mu o tym powiedzieć.
Powoli pozbierał swoje rzeczy. W sypialni ze smętnym uśmiechem spojrzał na łóżko. Pomyślał, że tym razem zawiodła go intuicja, a był przecież pewien, że spotkał kobietę swojego życia. Wiedział dobrze, co musi zrobić.
Przeszedł do kuchni, podniósł słuchawkę i zaczął wykręcać numer.
Do lekarza pojechali we trójkę. Ed siedział z tyłu.
- Jak to się stało, że jesteś lekarzem bez praktyki?
- Po ukończeniu medycyny zajęłam się pracami badawczymi.
- No, no - rzekł Ed. - Zwyczajni ludzie to za mało?
Marcia przypomniała sobie, jak Jason spadł ze schodków, jak Quentin zatruł się krewetkami, wreszcie opuchnięty palec Kaye. Za każdym razem mówiła, że jest lekarzem, ale nie potrafiła pomóc. Znowu coś się we mnie zmienia, pomyślała z dreszczykiem emocji. Tylko co?
- Wczoraj wyrzucono mnie z pracy - oznajmiła i sama się zdziwiła, że poszło jej to tak gładko.
- Takie prowincjonalne dziury jak Holton potrzebują lekarzy. Kiedy stary Meade umrze, będziemy musieli jeździć do miasta.
- Nie powiedziałam Quentinowi, że straciłam pracę. Ed roześmiał się donośnie.
- Wyrzucano go z każdej roboty. Pierwszego cieplejszego dnia wyjeżdżał do lasu. Żaden szef nie mógł tego tolerować.
- Więc to nie ma dla niego znaczenia?
- Najmniejszego.
- Wstydziłam się mu przyznać. Dlatego wyjechałam z miasta - wyznała i zrozumiała, że pułapka, w której się znalazła, przestała istnieć. - A więc niepotrzebnie uciekłam - jęknęła.
- Słusznie - zauważył Ed.
- Myślicie, że mi wybaczy?
- Oczywiście, kochanie - zapewniła ją Kaye.
- Coś ci powiem - wtrącił Ed. - Założę się, że Quentin byłby bardzo szczęśliwy, gdybyś została prawdziwym lekarzem. Zawsze opiekował się rannymi zwierzętami, jak na przykład tą sową, którą postrzelił jeden z jego kuzynów. Te całe badania są dobre dla ludzi, którzy nie mają odwagi żyć naprawdę.
Doktor Martell byłby przeciwnego zdania, ale Marcia już u niego nie pracowała. Po raz pierwszy od piątkowej rozmowy z dyrektorem pomyślała, że być może otwierają się przed nią nowe perspektywy.
- Już dojeżdżamy - oznajmił Ed. - Następny podjazd. Doktor Meade miał swój gabinet w piwnicy. Marcia została w poczekalni. Zrozumiała wreszcie, dlaczego uciekła. To tamta Marcia na chwilę wzięła górę, Marcia, która nikomu nie chciała okazywać swych uczuć, zwłaszcza słabości.
Kiedy poprzednio tak się stało, Quentin zagroził, że odejdzie na zawsze.
Rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła telefonu. Muszę się z nim skontaktować, powiedzieć mu, że zaszło straszne nieporozumienie i bardzo go przepraszam.
Kocham go, tak jak Lucy kocha Troya, na dobre i złe, do końca życia.
Twarz jej się rozjaśniła w uśmiechu. Jak mogła być taka ślepa, tak nieświadoma własnych uczuć? Oczywiście, że go kocha.
Quentin nie dbał ani o jej zarobki, ani o pozycję społeczną. Pokochał ją dla niej samej. Równie dobrze mogła być wiejską lekarką. A jeśli jej przodkowie przewrócą się z tego powodu w grobie, tym gorzej dla nich. Lucy to zaakceptuje, Troy również. Przede wszystkim ucieszy się z tego Quentin.
Zapragnęła śmiać się i tańczyć w tej maleńkiej poczekalni. Przede wszystkim jednak chciała powiedzieć Quentinowi, że go kocha, usłyszeć jego głos, rzucić mu się w ramiona, ale od Ottawy dzieliły ją dwadzieścia cztery godziny jazdy.
Nie mogła się doczekać Eda i Kaye. Razem z nimi wyszedł z gabinetu doktor Meade, który nie podzielał pogardliwej opinii Eda na temat immunologów i chciał usłyszeć o ostatnich osiągnięciach naukowych w tej dziedzinie. Marcia rozmawiała z nim tak krótko, jak pozwalały na to zasady dobrego wychowania.
- Muszę odwieźć Kaye do domu. Miała bardzo męczący dzień. Miło było pana poznać, doktorze Meade. Do widzenia - powiedziała wreszcie.
Gdy tylko znaleźli się w domu, Kaye usiadła w bujanym fotelu, a Ed znów nastawił czajnik. Marcia nie wiedziała, czy zdoła wypić kolejną herbatę.
- Mogę skorzystać z telefonu? Muszę porozmawiać z Quentinem.
- Też chętnie zamienimy z nim słówko - odparła Kaye. - Powiemy mu, jaka byłaś dla nas miła.
Telefon wsiał na kuchennej ścianie. Najpierw Marcia zadzwoniła do siebie. Odczekała pięć sygnałów, potem włączyła się sekretarka. Nie ma go, pomyślała z rozpaczą.
- Quentin, jestem u Eda i Kaye. Wrócę w niedzielę. Kocham cię. Przepraszam, że uciekłam.
Potem spróbowała połączyć się z domkiem na wsi. Telefon dzwonił, ale nikt się nie zgłaszał.
Zagryzła wargi. Kątem oka spostrzegła, że Ed zmywa kubki, hałasując przy tym ostentacyjnie. Zadzwoniła do Lucy. Zgłosił się Troy.
- Jest tam Quentin? Mówi Marcia.
- Nie - odparł dziwnym tonem Troy. - Gdzie jesteś?
- W Nowym Brunszwiku, w rodzinnej wiosce Quentina. Gdzie on teraz jest? Muszę z nim pomówić.
- Spóźniłaś się. Przeszył ją chłód.
- Spóźniłam się? - wyszeptała.
- Przykro mi, siostrzyczko. Wyjechał dwie, trzy godziny temu. Wrócił na wieś po swoje rzeczy, a potem miał odlecieć na wyspę Baffina.
- Wyspa Baffina? - powtórzyła bezmyślnie.
- Tak, ma przyjaciela w Clyde River i postanowił go odwiedzić.
- Nie poczekał na mnie - jęknęła.
- Nie był w nastroju do przyjmowania dobrych rad. Ubzdurał sobie, że nie chcesz za niego wyjść i postanowił wyjechać gdzieś na koniec świata. Od czekania na twoją odpowiedź omal nie zwariował. Był wściekły na ciebie.
- Założę się, że bardzo.
- Próbowaliśmy przemówić mu do rozumu... Znasz Lucy, straciła w końcu panowanie nad sobą i zwymyślała go, ale odniosło to wręcz przeciwny skutek. W każdym razie, wyjechał.
- O, Boże - powiedziała Marcia. - Kocham go, chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do dziś. Nie pytaj mnie, dlaczego. Wiesz, jak nazywa się jego przyjaciel?
- Nie, ale spróbuj złapać go na lotnisku. Podam ci numer lotu. Samolot do Iqaluit może jeszcze nie wystartował.
- Dziękuję, Troy.
Wybrała szybko numery. Kiedy usłyszała męski głos, poprosiła o wywołanie Quentina Ramseya.
- To bardzo ważne, proszę się pospieszyć.
Minuty płynęły, a Quentin się nie zgłaszał. Marcia podziękowała urzędnikowi i odwiesiła słuchawkę.
Odszedł, bo nie starczyło jej odwagi, by powiedzieć mu, że zwolniono ją z pracy.
Pewnie myśli, że ona go nie kocha. Jest przekonany, że odpowie mu „nie”.
- Dobrze się czujesz, Marcio? - spytała troskliwie Kaye.
Marcia uprzytomniła sobie nagle, gdzie się znajduje. Kaye przypatrywała się jej z uwagą. Ed tym razem milczał.
- Quentin wyjechał - powiedziała łamiącym się głosem. - Na wyspę Baffina...
- Albo mu się wszystko pokręciło, albo jesteś doskonałą aktorką - parsknął Ed. - Lepiej jedź za nim.
- To wielka wyspa - wykrztusiła.
- Znajdziesz go - uśmiechnął się Ed. - Nie musisz nawet brać urlopu, przecież cię wyrzucili.
Marcia nagle również się uśmiechnęła.
- Quentin ma przyjaciela w Clyde River.
- To już coś, jak na początek. Tylko nie kręć i od razu powiedz mu, że go kochasz.
- Masz rację. Skoro go naprawdę pragnę, muszę go odnaleźć. Arktyka nie jest zbyt zaludniona.
- Przenocujesz dziś u nas - wtrąciła rzeczowo Kaye. - Nierozsądnie byłoby wyruszać po nocy. Ed wstaje z kurami, więc cię obudzi.
Tak więc resztę wieczoru Marcia spędziła na przeglądaniu fotografii Quentina z dzieciństwa. Serce jej się ściskało na widok ciemnowłosego chłopca o roześmianych oczach, który stracił rodziców i wbrew swej naturze został przeniesiony do miasta. Nic dziwnego, że pędził żywot włóczęgi.
Spała doskonale, a o wpół do siódmej była już gotowa do drogi.
- Nie zapomnij przysłać nam zaproszenia na ślub - powiedział Ed.
- Jeśli się odbędzie.
- Przestań ciągle mówić Jeśli” - zdenerwował się.
- Dobrze, Ed - uśmiechnęła się. - Skontaktuję się z wami, na pewno!
Przez resztę dnia nie była tak optymistycznie nastrojona, jak życzyłby sobie tego Ed. Im bliżej znajdowała się domu, tym bardziej obawiała się, że teraz Quentin już jej nie zechce. Nie płakała tylko dlatego, że musiała prowadzić samochód. Kiedy dojeżdżała do przedmieść Ottawy, była półżywa ze strachu.
Zobaczyła znaki wskazujące zjazd na lotnisko. Bez wahania skręciła z drogi numer 17. Tam kupi sobie jakąś książkę i bilet na pierwszy lot na wyspę Baffina. Nie chciała ani chwili spędzić w pustym mieszkaniu.
Co jednak będzie, gdy dotrze do Clyde River, a Quentin powie, że już jej nie chce? Co wtedy pocznie?
Na lotnisku zaparkowała auto i sięgnęła po grzebień. Wyglądam okropnie, pomyślała. Miała na sobie kurtkę, w której poszła w piątek do pracy oraz dżinsy i bluzę, którą kupiła po drodze do Holton. Bluza była czerwona, podobnie jak jej zapłakane oczy.
Zamknęła samochód i poszła w kierunku dworca lotniczego. Po długiej jeździe bolało ją całe ciało, umysł miała mętny.
Idąc w kierunku kas biletowych, zerknęła na tablicę informującą o przylotach i odlotach. Samolot Iqaluit wylądował przed dwudziestoma minutami. Podbiegła pod karuzelę z bagażami i zaczęła przyglądać się twarzom podróżnych. Po chwili tłum przerzedził się. Nie dostrzegła w nim Quentina.
Jaka ja jestem głupia, przecież on dopiero co tam poleciał. Po co miałby natychmiast wracać?
Zwłaszcza że już pewnie mnie nie kocha.
Dobrze, że nie ma tu Eda. Zwymyślałby mnie za takie nastawienie.
Zawróciła do kas, gdy nagle ujrzała przed sobą mężczyznę stojącego przy telefonie. Był odwrócony do niej plecami, ale poznała go natychmiast. Właśnie wystukał numer i czekał na połączenie. Miał na sobie ciemnogranatowy sweter, dżinsy i wysokie buty. Serce jej zamarło i stanęła jak wryta.
Odwiesił słuchawkę i dłonią przeczesał włosy. Przerzucił torbę przez ramię i ruszył w stronę wyjścia. Wyglądał na bardziej wymizerowanego od niej.
Nie widział jej.
- Quentin! - krzyknęła przez ściśnięte gardło. - Quentin! Powoli odwrócił głowę. Marcia, miotana sprzecznymi uczuciami, nie była w stanie zrobić jednego kroku. Ich spojrzenia spotkały się. Quentin również na chwilę zamarł, potem z kamienną twarzą zaczął iść ku niej.
Zbliżył się, postawił torbę na podłodze i zmęczonym głosem powiedział:
- Właśnie do ciebie dzwoniłem.
- Nie ma mnie w domu.
Przez twarz Quentina przemknął cień uśmiechu.
- Właśnie widzę. Co tu robisz?
- Przyjechałam kupić bilet do Clyde River, chociaż nie mam pojęcia, gdzie to jest.
- Na wschodnim wybrzeżu wyspy Baffina - wyjaśnił. - Po co się tam wybierasz?
- Nie za bardzo chcesz mi pomóc. Wyglądasz jeszcze gorzej niż ja.
- Przeżyłem dwa najgorsze dni w swoim życiu. Ty też nie wyglądasz kwitnąco. Tę bluzę powinnaś natychmiast wyrzucić.
- Chyba ją zatrzymam, zważywszy, że wyrzucono mnie z pracy.
- Za trzy kolejne spóźnienia?
- Nie, Quentin. Redukcja etatów.
- Więc dlatego ukrywałaś się w instytucie przez cały weekend? Telefony też oczywiście nie działały.
Wiedziała, że będzie zły, ale nie przypuszczała, że aż tak.
- Nocowałam wczoraj u Eda i Kaye.
- O, a to czemu? - spytał z podejrzanym spokojem. Marcia zaczerwieniła się.
- Czy mnie jeszcze kochasz?
- Sądzisz, że przeleciałem się do Iqaluit i z powrotem dla zabawy? Oczywiście, że cię kocham i będę cię kochał do końca moich dni.
- To dobrze - powiedziała cicho. - Bo ja też cię kocham.
- Słuchaj no, Marcio Barnes. Jestem zmęczony, zły i nie ogolony, więc nie baw się ze mną w żadne sztuczki.
- W nic się nie bawię. Po prostu cię kocham. Wreszcie to zrozumiałam. - Ze zdenerwowania zaczęła mówić coraz głośniej, przekrzykując skrzypiącą karuzelę z bagażami. - Kocham cię, Quentinie Ramseyu! Kocham cię, będę kochała jutro, za tydzień i zawsze!
Któryś z przechodzących obok pasażerów roześmiał się.
- Zobaczymy - rzekł Quentin. - Wyjdziesz za mnie?
- A poślubisz mnie w tej bluzie?
- Z boską pomocą, tak.
- Świetnie.
Napięcie zniknęło z twarzy Quentina.
- To wszystko jest bardzo zabawne, ale nie cierpię dworców lotniczych. Jedźmy do domu.
- Tylko, gdzie jest nasz dom?
- Chyba nie damy rady pojechać nad jezioro. Może do ciebie?
- Mój samochód stoi przed lotniskiem.
- Mój również.
- Quentin, pocałuj mnie.
Objął ją mocno i wycisnął na jej ustach pocałunek, w którym namiętność mieszała się z wściekłością. Potem wziął torbę i poszedł w stronę wyjścia. Marcia podreptała za nim, niczym posłuszna żona.
Po dwudziestu minutach znaleźli się w windzie.
- Kto pierwszy idzie pod prysznic? - zapytał Quentin.
- Ja. Ty się będziesz golił.
Potem zadzwonili do Lucy, Evelyn, Cat oraz do Kaye i Eda, by zawiadomić ich o swoich zaręczynach i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku... zajęli się sobą.
W dwa miesiące później, gdy wrócili z podróży poślubnej do Nowego Brunszwiku, zapakowali swoje rzeczy do furgonetki i pojechali na północ. Marcia przyjęła posadę wiejskiej lekarki, a Quentin postanowił zbudować dla nich dom. Nie zapomnieli też zabrać ze sobą trzech obrazów: kobiety w czerwonej sukni, trzech małych dziewczynek biegnących przez łąkę, oraz wielkiego płótna z barwnymi spiralami, dzięki którym Marcia poznała siebie i mężczyznę swojego życia.