Korzeniowski Józef REPUTACJA W MISTECZKU Komedia Teatralna


Korzeniowski Józef

REPUTACYA W MIASTECZKU

Komedya w Aktach

OSOBY.

REFERENDARZ NIEBRZYCKI.

ANNA ZALICKA JEGO SIOSTRA,

MARYNIA JEJ CÓRKA.

KAZIMIERZ DOLECKI.

FERDYNAND SZPRYC LEKARZ.

PODSĘDEK.

POCZTMISTRZ.

PODPISARZ.

KASSYER.

KASSYEROWA.

APTEKARZ.

APTEKARZOWA.

SEKRETARZ.

ADJUNKT.

REGENT.

OBERŻYSTA.

CHŁOPIEC Z OBERŻY.

GOŚCIE.

Scena w miasteczku.

Akt I.

DOMYSŁY.

(Teatr wyobraża ogród publiczny. Z lewej strony speklatorów na przodzie sceny stoi kanapka ogrodowa pod kląbem, poza którym dalej w głąb idzie ulica. Z prawej w głębi budynek z drzwiami parapetowemi na ogród, nad któremi napis: Restauracya, lody i inne tronki. Z tyłu drzewa i ulice.)

SCENA I.

P. ZALICKA, APTEKARZOWA, KASSYEROWA.

(przy podniesieniu kurtyny p. Zalicka kładzie robotę, powstaje z kanapki i idzie zwolna ku głębi sceny. Z prawej strony wychodzą Aptekarzowa i Kassyerowa, i spojrzawszy na Zalicką, zatrzymują się.)

APTEKARZOWA.

Widzisz ją Pani Kassyerowa dobrodzika, jak chodzi z partesów sama jedna, dlatego że jej mąż był gdzieś tam Naczelnikiem Powiatu,

i ze jej brat, były nasz Naczelnik, jest teraz Referendarzem w Warszawie.

KASSYEROWA

(zażywając tabakę.)

Ej! moja pani Aptekarzowo dobrodziko!

kto to wie, co ona sobie myśli. Trzy tysiące emerytury, to nie takie wielkie skarby, i choć w powiatowem mieście, to niema z czego szumieć i pogardzać drugiemi. Może chora, bo coś spuściła głowę. Już ja jej dawno proponowałam, żeby wzięła pigułek Morisona.

APTEKARZOWA

(z przekąsem.)

Wiemy my to dobrze, że pani wszystkich traktujesz Morisonem, ale ludzie jakoś państwu nie wierzą i taki idą do naszej apteki.

KASSYEROWA

(uśmiechając się.)

Cóż to dziwnego, że się Morison państwu nie podoba. Ale dajmy temu pokój. Pani wiesz swoje, a ja swoje. Ot lepiej pójdźmy przywitać się z Naczelnikową. Choć ona trochę harda, ale w naszym stanie trzeba się na wszystko oglądać. Jej brat Referendarz ma wielkie znaczenie w Warszawie.

APTKKARZOWA.

Gdzież to jej córeczka, co także nie lubi zadawać się z tutejszemi pannami. Wyobraź pani Kassyerowa sobie, czoraj szła ulicą i przeszła koło mojej Zosi, jakby jej nie znała. Proszę, taka smarkata, co ledwie siedmnasty rok zaczęła, a juz się dmie, jak co słusznego. Ze była na pensyi w Warszawie! Wielkie mi święto, kiedy Referendarz za nią płacił, choć matka się z tera tai. Nibyżto i moja córka nie uczyła się dyalogów francuskich i nie gra kadrylów na klawikorcie.

KASSYEROWA.

Co tam pani uważasz na takie fraszki, może niedowidziała. Ale oto właśnie Zalicka zwraca się ku nam. Podejdźmy. Niech sobie nie myśli, że się gniewamy, albo co?

APTEKARZOWA.

A podejdźmy. Ja nie od tego. Na głupstwa nie uważam. U mnie, moja pani, grzeczność dla wszystkich, to pierwsza reguła. Może Pan Bóg da, że zachoruje albo ona, albo córka, to nie do tamtej apteki pójdą, ale do naszej.

Trzeba człowiekowi na wszystko się oglądać.

(Zbliżają się do p. Zalickiej, a ta do uich i witają się.)

KASSYEROWA.

Jakże się p. Naczelnikowi ma?

APTEKARZOWA.

Jakże zdrowie pani dobrodziki?

P. ZALICKA.

Dziękuję paniom, zdrowa jestem. A panie? także używają, przyjemnego wieczoru.

APTEKARZOWA.

A dlaczegóż nie mamy przejść się? czy to my co gorszego od innych?

P. ZALICKA.

O! ja tego nie mówię; ogród publiczny jest dla wszystkich i powinnoby miasteczko nasze wynurzyć wdzięczność p. Naczelnikowi, że się tak zajął jego urządzeniem.

KASSYEROWA.

Czy to i mój mąż nie miał roboty, jak przyszło do wypłat likwidacyj za ten ogród. Tak się spracował, powiadam pani, żem mu jednego dnia dwa razy pigułki Morisona dawała.

P. ZALICKA

(oglądając się.)

A jednak tak mało korzystają tutejsi mieszkańcy z tak ładnego spaceru.

KASSYEROWA.

Co to to prawdę pani powiedziałaś. I dziś tak mało osób, nawet najpiękniejszej ozdoby ogrodu niema.

P. ZALICKA.

O kimże to pani mówi?

APTEKARZOWA

(nawpół z ironią )

A jużci nie o kim, tylko o córce pani.

P. ZALICKA.

O! panie żartują sobie z mojej córki, — to dziecko.

APTEKARZOWA.

Dziecko! a siedmnasty rok zaczęła.(z intencyą) Taka już słuszna i grzeczna panna! można pani powinszować adukacyi córki.

P. ZALICKA.

Starałam się ilem mogła, żeby coś umiała, żeby ją wychować w bojaźni Bożej i miłości ludzkiej. I zdaje mi się, że mię Pan Bóg pocieszył

dobrym skutkiem. Dziękuję mu też naprzód, a potem tej zacnej osobie, u której była w Warszawie, i która czuwała nad nią jak matka.

KASSYEROWA.

Eh! to też jej zapewne p. Naczelnikowa niemało za to płaciła.

P. ZALICKA.

Nie ja, zkądżeby mnie na to stało; ale mój dobry brat płacił za mnie, ubierał ją, i u niego moja córka przebywała każde święto i niedzielę, jak w domu.

APTEKARZOWA.

Już jak kto szczęśliwy, to mu wszystko idzie jak z płatka.

P. ZALICKA.

Ja też się tem nie chwalę, ale z pokorą dziękuję Panu Bogu.

APTEKARZOWA.

Cóżto, że teraz tu córki pani niema?

KASSYEROWA.

Czy nie chora? ja już pani wspomniałam kiedyś, że nieźleby jej dać pigułek Morisona.

APTEKARZOWA.

Eh! dajże pani pokój, lepiej wezwać pana konsyliarza, żeby co zapisał.

P. ZALICKA

(uśmiechając, się.)

I jedno i drugie niepotrzebne. Moja córka, dzięki Bogu, zdrowa jak rybka. Ale gdyśmy tu szły, przybiegła za nami służąca, że jakiś pan z Warszawy przywiózł mi list od mego brata. Otóż Marynia pobiegła napowrót do domu, żeby się dowiedzieć, kto to taki i list mi przynieść. Czekam ją co chwila.

(siadu i bierze robotę.)

KASSYEROWA

(żywo.)

Ah! ah! to pewnie ten pan, co już trzeci dzień bawi w naszem mieście i wszędzie chodzi i wszystko ogląda. (do Aptekarzowej.) Czy pani go widziałaś?

APTEKARZOWA.

Gdzie tam, nie widniałam. Był w naszej aptece, rozpytywał się różne artykuły i przyglądał się bardzo ciekawie. Taką miałam biedę, proszę pani, bo subjekta nie było i ja musiałam odpowiadać. Mój mąż, jak pani wiś, doskonały do receptury, ale zresztą, choć o co chcesz go pani pytaj, albo proś, to nie dosłyszy.

KASSYEROWA

(z domysłem, zażywając, tabakę.)

O! jeżeli tak, jak pani mówisz , to ten jegomość przysłany tu pewniusieńko z Rady lekarskiej.

APTEKARZOWA

(trochę zmieszana.)

Eh! niewiedzieć co pani gadasz (do Zalickiej.) Proszę pani, czy to byś, może?

P. ZALICKA

(szyjąc.)

Nie wiem prawdziwie, ja o niczem nie słyszałam.

APTEKARZOWA

(z przekąsem.)

Już jeśliby co do czego przyszło, i jeżeliby do nas miał być kto przysłany dla różnych sprawek, jakie tu są, to prędzej ktoś z Kommissyi Skarbu, ale nie z Rady Lekarskiej.

(do Zalickiej.) Nieprawdaż pani?

P. ZALICKA.

Ależ ja o niczem nie wiem. Lepiej zapytaj pani o to tych panów, co tu ku nam idą.

KASSYEROWA

(patrząc na prawo.)

A prawda, patrzaj pani. Pocztmajster i Podpisarz. Chodźmy zapytajmy ich.

SCENA II.

TEŻ SAME, POCZTMISTRZ, PDPISARZ.

(Oba wyprostowani, blado wyglądający, w słomianych kapeluszach, występują z prawej strony i obracając się do siebie, zaczynają rozmowę. Aptekarzowa i Kassyerowa idą ku nim; pierwszą bierze pod rękę Pocztmistrza, druga Podpisarza, odprowadzają ich w przeciwne strony i szepczą do zadziwionych.)

APTEKARZOWA

(puszczając Pocztmistrza.)

A widzi pani?

KASSYEROWA.

(w tymże samym czasie puszczając Podpisarza )

A ja pani mówiłam.

APTEKARZOWA.

Pan Pocztmajster widział go.

KASSYEROWA.

I p. Pisarz widział

APTEKARZOWA.

(do Pocztmistrza.)

Mech pan będzie łaskaw powie tej pani sam.

POCZTMISTRZ.

Ale cóż ja, Panie odpuść, mam jej powiedzieć?

APTEKARZOWA.

Prawda, że ten pan, co tu przybył z Warszawy, nie jest członkiem Rady Lekarskiej?

POCZTMISTRZ.

Gdyby był członkiem Rady lekarskiej, toby już dotąd był w aptece, Panie odpuść, i widziałby ją.

APTEKARZOWA.

Ale on już był w aptece i widział ją.

POCZTMISTRZ

(afirmative)

A wiec jest członkiem Rady Lekarskiej.

KASSYEROWA

A widzi pani, p. Podpisarz to samo mówi.

PODPISARZ.

Za pozwoleniem. Ja, paniom tę rzecz jaśniej wytłumaczę; gdyż, co się najczęściej zdarza, o ile w teraźniejszych okolicznościach, panią źle zainformowano. Z pewnego źródła wiadomo mi, że ów pan, o ile jest przysłany do nas,

jako, urzędnik Kommissyi Skarbu ...

KASSYEROWA.

(przerywając.)

Eh! eh! zkądby znowu, zkądby się to wzięło, proszę pana.

APTEKARZOWA

(ukontentowana)

A cóż, to być bardzo może. I mnie tak mówiono i to za rzecz pewną. Ale otóż Podsędek do nas idzie, ten pani powie.

KASSYEROWA.

O! już czego ten złośnik nie powie, i czy da komu odezwać się?

SCENA III.

ClŻ i PODSĘDEK.

(Podsędek zjadliwie rzuca wokoło okiem. Ma czarny kupelusz z dużemi skrzydłami, nakrochmalony i wysoko sterczący kołnierz, białą chustkę na szyi białą kamizelkę, z której wisi łańcuszek od zegarka z pieczątkami, któremi się bawi. Frak z jasnemi guzikami trzcina pod pachą).

PODSĘDEK.

(z ukłonem i złośliwym uśmiechem.)

Dobry wieczór paniom, dobry wieczór panom. Panie przechadzają się, a panowie spacerują. Wszak zgadłem.

APTEKARZOWA.

To nietrudno. Ale dobrze, że p. Podsędek...

PODSĘDEK.

(przerywając.)

Właśnie to samo miałem mówić. Pani ma zupełną racyą; nic milszego. I położenie ładne i drzewa duże i ścieszki dobrze utrzymywane.

Za kilka lat pozazdrości nam Warszawa tego ogrodu; a co za granicą, to i dziś nigdzie takiego niema. . .

KASSYEKOWA.

Kiedyż bo...

PODSĘDEK.

(j. w.)

Bez najmniejszej wątpliwości i ja tak myślę. Wszystko to winniśmy p. Naczelnikowi, którego starania i niezmordowana czynność stworzyła, można powiedzieć tę przyjemną przechadzkę.

PCZTMISTRZ.

(z postanowieniem mówienia)

Ależ, Panie odpuść...

PODSĘDEK

(j. w.)

I w tej mierze podzielam pańskie zdanie.

Jak jeszcze będzie miał godnego siebie pomocnika w tym nowym urzędniku, który tu przybył z Warszawy i już trzeci dzień w naszem mieście bawi, to i inne części gospodarstwa powiatowego pójdą sprężyściej. Bo tę sprawiedliwość naszemu Naczelnikowi oddać należy, że je prawie całkiem zaniedbał, aby miał więcej czasu i swobodnej myśli do zajęcia się tym ogrodem publicznym, którym miasto nasze obdarzył.

PODPISARZ.

Więc, o ile w teraźniejszych...

PODSĘDEK.

(j. w.)

Trafnie pan dobrodziej powiedziałeś. Nie zgadzają się zdania względem missyi tej osoby u nas tu incognito goszczącej. Nasz p. Burmistrz, vulgo prezydent, mógłby tę rzecz wyklarować, bo z nim mówił. Ale że jako człowiek nie w ciemię bity, milczy i tylko uśmiecha się. Ztąd rozmaite domysły. I tak, jedni utrzymują, że to jest urzędnik głównej Dyrekcyi poczt, mający odbyć rewizyą w tutejszym pocztamcie i sprawdzić doniesienia o niektórych nadużyciach.

POCZTMISTRZ.

O! Panie odpuść, ja...

PODSĘDEK.

(j. w.)

Lub jak p. Pocztmajster dobrodziej wraz z innymi twierdzi, że to jest sędzia do szczególnych poruczeń z Kommissyi Rządowej Sprawiedliwości, której się to cokolwiek nie podoba, że na naszym Sądzie Policji Poprawczej prawdzi się to, co pewny filozof w ogóle o prawie powiedział, że jest siatka, przez którą bak przebija się, a w której mucha grzęźnie.

PODPISARZ.

(z gniewem )

O! co do tego, o ile w teraźniejszych okolicznościach ...

PODSĘDEK.

(j.w.)

Słusznie pan dobrodziej utrzymujesz. Być może, że i to jest domysł, i ze, jak mnie skąd inąd zapewniano, jestto urzędnik Kommissyi Skarbu, przysłany dla obliczenia niektórych deficytów kassy, (kassyerowa zżyma się) lub jak pani kassyerowa dobrodzika mniema, Członek

Rady Lekarskiej, mający odbyć rewizyą apteki.

APTEKARZOWA

(prędko i głośno.)

Ale na miłość boską, dajże pan choć słowo. ..

PODSĘDEK

(j.w.)

A prawda, prawda, masz pani zupełna racya. Stoimy tu na miejscu i tracimy najpiękniejszy czas do przechadzki. Miłej więc zabawy paniom, dobrego spaceru panom. Ja idę wprzód zapalić cygaro do tej nowo erygowanej restauracyi, którąśmy winni także niezmordowanym staraniom naszego szanownego Naczelnika. Cygaro smakuje mi najlepiej na otwartem powietrzu, gdzie sobie jedynie tej rozrywki pozwalam. Na sessyach zażywam tylko tabakę, która lepiej odpędza senność, i w tem idę za przykładem naszego prezydującego, który tym tylko sposobem ratuje swoje uwagę i twierdzi, ze tabaka jedynie dla posiedzeń sądowych była wynaleziona. Do widzenia wiec panowie! ścielę się do nóżek pań moich. (odchodzi ku restauracyi.)

KASSYEROWA.

Żmija! komu on tu łatki nie przypiął. I jemu gadać o deficytach kassy! proszę, jaki mi!

APTEKARZOWA.

Rewizja! fiu! fiu! to czysta kompozycja tego gaduły, co nie da nikomu słowa swojego wścibić do rozmowy.

POCZTMISTRZ.

Nadużycia! to jest złość oczywista. Fe! fe! a gdyby zajrzeć do ich tam sądu, Panie odpuść, to nie wiem...

PODPISARZ.

Za pozwoleniem. Ja państwu tę rzecz jaśniej powiem; gdyż zważywszy, o ile też już istotnie nastąpiło przekonanie zaginionych akt i zagmatwanych spraw cywilnych, toby się wykryło nie to, właściwie mówiąc, co mimowolne i chrześcijańskie pobłażanie, dla jakiegoś

tam, nic, o ile w teraźniejszych okolicznościach, co do istotnej ważności nieznaczącego wykroczenia, ale...

APTEKARZOWA.

(przerywa.)

Ah! Boże! dajże nam pan już pokój. Panowie nic nie wiecie, a gadacie tak, że się jedno drugiego nie trzyma. Ot, chwała Bogu, p.konsyliarz tu idzie. On choć niemiec, ale więcej

wie od panów (woła patrząc w głąb sceny) . P. Szpryc! p. Szpryc! p. konsyliarzu!

SCENA IV.

CIŻ OPRÓCZ PODSĘDKA, SZPRYC.

(Szpryc elegancko ubrany, laseczka w ręku, w halsztuchu fermoarek z brylantem, w gorsie takaż szpilka, mankietki zpod rękawów tużurka, prawa ręka bez rękawiczki na której pierścionki.)

SZPRYC

(zbliżając się prędko.)

No, no, już przyjdę, już przyjdę, (kłania się zdaleka Zalickiej siedzącej z robotą, do stojących) Wie gehts meine Herren und Damen? Jak się ma mój mili kompania? Wszystki zdrów na złość doktor i apteka. Aber schad' nichts. Nie rozgniewałem się. Ale wiedział moi państwo, dla

czego był tak wszystki zdrów? bo mało je, mało pracuje, dużo gada i wiele chodzi. (śmieje się.) So, so, spaziren und immer spaziren, vvenig essen und schlafen,und ganz und gar nichts thun! ten byl mój najlepszy recepta.

PODPISARZ.

(z uśmiechem.)

P. konsyliarz dobrodziej ma zawsze co do

treści i osnowy tak ni ztad ni z owąd pochodzące ...

SZPRYC

(trochę obrażony.)

Wie so? ja mara być tak ni ztad ni z owąd pochodzące? Co to pan Pólpisarz powiedziałeś?

POCZTMISTRZ

(śmiejąc się.)

Ej nie! p. Krzysztof chciał powiedzieć, że p. konsyłiarz zawsze wesoły, i masz taki dowcip, Panie odpuść.

SZPRYC.

A, dowcipu? no, das ist was anders. Ale pocoż tak swoja uwaga uwinął w bawełna, (podaje rękę Podpisarzowi.) Aber schad' nichts, nie rozgniewałem się. No, moi mili państwo, co byl nowego u nas? he?

KASSYEROWA.

A jest wiele nowego. P. konsyłiarz słyszał zapewne o tym nowym urzędniku, który tu przybył z Warszawy trzy dni temu.

SZPRYC.

Aha, trzy dni temu jak przybywał? I pani mówiłeś, że to nowy Rzędnik? Ej nein!

APTEKARZWA.

Ale z Kommissyi Skarbu, żeby zrewidował kassę.

SZPRYC.

Żeby zrewidował kassy? Ej! Gott bewahre.

KASSYEROWA

(prędko.)

A widzicie państwo! bo ja wiem z pewnością, że on tu przysłany dla obejrzenia apteki.

SZPRYC.

Żeby obejrzał się w apteka? Ej! das ist nicht Wahr.

POCZTMISTRZ.

I nie urzędnik głównej Dyrekcyi Poczt, Panie odpuść!

PODPISARZ.

I, o ile w teraźniejszych okolicznościach, nie z Kommissyi Sprawiedliwości?

SZPRYC.

Was Teufel! skąd państwo wziąłeś taka fatalna nowina? no, prawdę mówił, przyjechał tu ktoś i trzy dni bawił się incognito. Ale to nie reputacya wasze miasto jego tu ściągał.

Jego tu ściągał inszy reputation.On tu nie dla

was przyjechał moi mili państwo! Nie, to sobie proszę wybił z wasza głowa, (wszyscy okazają znaki uspokojenia, a Szpryc bierze na bok Aptekarzową.) Mój kochany pani Wnufrowa, zaczekaj tu momencik, na jedno słówko, bin gleich zu diensten.

(idzie do Zalickiej i usiadłszy przy niej na kanapce, coś jej opowiada gestykulując.)

PODPISARZ.

No. panie Maxymilianie! jeżeli, jak być może, co ten niemiec mówił, prawda, to szklaneczka wina, o ile w teraźniejszej okoliczności, jak sądzę nie zawadzi.

POCZTMISTRZ.

Dwie p. Krzysztofie! dwie, Panie odpuść.

(wychodzą ku restauracyji.)

KASSYEROWA.

Co za plotki! co za plotki! tak mnie to wszystko zalterowało, że muszę dać mężowi ze sześć pigułek Morisona.

(wychodzą na prawo.)

SZPRYC

(do Zalickiej.)

No, upadam do nóżka p. Naczelnikowa dobrodzika. Mój najgłębszy uszanowanie JW. Referendarz. A jak pani będzie pisał, proszę nie

zapominał moja proźba.

P. ZALICKA.

Nie zapomnę. P. konsyliarz jeszcze przejdzie się po ogrodzie.

SZPRYC.

(powstaje.)

Ej! Gott bewahre! ja mam spaceru od rana do noc. Ja tak obaczyl tylko, czy tu wszystki zdrów, i mam tu niedaleko maleńki intresik, so, ein klein Ding, co będzie przynosił plus minus dziesięć dukaty. Mój najuniżeńszy sługa.

(chce iść.)

APTEKARZOWA.

(która stała, z boku woła).

Panie konsyliami!

SZPRYC.

Aha! tylko co zapomniałem, (odprowadza ją na prawo na przód sceny.) Mój pani Wnufrowa! Pani idź do domu i powiadaj odemnie na swój mąż,

tylko głośno pani jemu powiadaj, niech przygotował buteleczka dobre węgierskie wino. Ja tam zaraz przychodziłem, i bedziem upić się razem.

APTEKARZOWA.

Z jakiejże to okazyi, p. konsyliarzu?

SZPRYC.

Jaka okazya? koniecznie chciał pani wiedzieć jaka okazya? (odprowadza ją jeszcze bliżej konfidencyonalnie.) Ten jegomość, co tu zabawił się incognito, to jest bogaty obywatel z tamta strona Wisły. Mój reputation jego ściągał, i on tu przyjechał na kuracya. A co? zrozumiałem teraz, dla jaka okazya będzie węgierskie wino? he?

APTEKARZOWA.

Ależ panie konsyliarzu! on tak zdrowo wygląda.

SZPRYC.

Wigląda, wygląda. On będzie zachorował, już pani spuszczał się na mnie, adies (wychodzi na prawo pośpiewując i wymachując laseczką.)

APTEKARZOWA.

(do siebie.)

Jakto nad człowiekiem zawsze jest opatrzność boska. (odchodzi.)

P. ZALICKA.

(sama.)

Biedni ludzie! łamią sobie głowy sami nie wiedzą nad czem i temu jegomości pewno ani się śni, że Bóg wie, co z niego robią, (wstaje i

ogląda się.) Ale coś moja Marynia za długo bawi, (patrzy na prawo.) A, idzie, ale jak biegnie! poczciwe dziecko! spieszy, wiedząc żem niespokojna.

SCENA V.

P. ZALICKA, MARYNIA.

MARYNIA.

(wbiega cała zadyszana.)

Mamo! ach! moja najdroższa mamo!

P. ZALICKA.

(obcierając jej czoło.)

Cóż takiego! Czemu tak biegłaś; całaś zgrzana, usiądź moje dziecię.

MARYNIA.

Oh! nic, nic mamo! nietrzeba. Żebyś wiedziała moja najdroższa mamo!... (zatrzymuje się i spuszcza oczy.)

P. ZALICKA.

Ale cóż? czemuż nie mówisz? więc jest list?

MARYNIA.

Ach! list! prawda, zapomniałam, od wujaszka. (oddaje) Ale to jeszcze nie to moja mamo.

P. ZALICKA.

Cóż jeszcze?

MARYNIA.

Ten pan mamo, co ten list przywiózł...

P. ZALICKA.

Cóż ten pan?

MARYNIA.

O moja najdroższa mamo! to ten sam.

P. ZALICKA

Jakto ten sam?

MARYNIA.

(oglądając się, przybliża się i ciszej mówi.)

Widzisz moja droga mamo, jaka ja niegodziwa córka, żem ci dotąd nic nie powiedziała.

P. ZALICKA.

Cóżeś mi miała powiedzieć? Nie rozumiem cię moje dziecię.

MARYNIA.

To moja mamo, że ja tego pana znam.

P. ZALICKA.

Cóż tak złego, że go znasz? Widywałaś go pewnie u wujaszka.

MARYNIA.

Żeby to tylko u wujaszka? ale ja go widywałam i w kościele i na ulicy, i przez okno, i wszędzie, wszędzie gdziem się tylko pokazała, to i on tam, jak wyrósł — stał i patrzał na mnie, a ja także na niego patrzałam i nie mogłam oczu oderwać od jego twarzy. A nawet tu, choć go nie było, widziałam go ciągle, ale to co się zowie ciągle, a przecie nic ci mamo nie mówiłam, choć już cały miesiąc jestem z tobą.

P. ZALICKA.

(niespokojna.)

Częstoż on bywał u wujaszka?

MARYNIA.

Alboż ja wiem, jak często bywał, kiedy mnie tam nie było.

P. ZALICKA.

A jak ty byłaś?

MARYNIA.

O! wtenczas nie chybił. Czy deszcz, czy mróz, zawsze przychodził.

P. ZALICKA.

I wujaszek dobrze go przyjmował?

MARYNIA.

O! moja mamo! Wujaszek kocha go jak brata. Bo też to taki miły, taki poważny, taki nieoszacowany człowiek. Obaczysz moja mamo, jak on ci się podoba. On tu zaraz przyjdzie. Oddał mi list i dowiedziawszy się, że ty jesteś tu, powiedział: nie chcę paniom psuć spaceru i zaraz sam przyjdę do ogrodu. Tam mię pani zarekomendujesz swojej mamie. (całuje rękę matki) Moja najdroższa mamo! przyjmijże go grzecznie. Pewna jestem, że i wujaszek oto cię prosi. Obacz.

P. ZALICKA.

(na stronie.)

O mój Boże! Biedne dziecko! w jakim ona stanie!

MARYNIA.

Ale obaczże mamo, co wujaszek pisze. Cóż to szkodzi, że to w ogrodzie, (ogląda się) Niema prawie nikogo.

P. ZALICKA.

Obaczę. (odpieczętowuje i czyta.) „Kochana Siostruniu! list ten odda ci p. Dolecki, mój serdeczny przyjaciel, kolega szkolny i najlepszy "człowiek."

MARYNIA.

(pokazuje jej w liście)

A widzisz mamo! uważasz jak tu wujaszek pisze — kochany wujaszek.

F. ZALICKA.

(czyta.)

„Przyjmij go Siostruniu! otwartemi rękami, jakby mnie samego, za parę dni będę u was iwtenczas dowiesz się reszty." (obraca list.) Tylko tyle?

MARYNIA.

Czyż potrzeba więcej? On tu, wujaszek przyjedzie, i za parę dni dowiemy się reszty! — O moja mamo! co to za radość!

P. ZALICKA.

Co tobie jest? moje dziecię.

MARYNIA.

Alboż ja wiem sama, co mi jest? Tak mi jakoś dobrze, żebym chciała rzucić się tobie, mamo, na szyję, i płakałabym, ale tak serdeczniebym płakała, i takiemi łzami, co nie bolą, ale takie miłe, że tylko ulgę przynoszą i szczęście dają. (tuli się do matki.)

P. ZALICKA.

Upamiętaj się moje dziecię — to miejsce publiczne.

MARYNIA.

(ocierając łzy.)

To chodźmyż już do domu, moja mamo, ale prawda, p. Kazimierz będzie nas szukał.

P. ZALICKA.

Więc i to wiesz, że się nazywa Kazimierz.

MARYNIA.

Bo widzisz mamo! u wujaszka inaczej go nie nazywaliśmy. A sam wujaszek nazywał go zawsze Kaziem, a czasem mówił: mój drogi Kaziu! Ale patrz mamo, otóż on idzie.

P. ZALICKA.

(przypatruje się.)

Pójdźmyż, wolę z nim poznać się w domu.

MARYNIA.

O! to daleko lepiej.

SCENA VI.

P. ZALICKA, MARYNIA, DOLECKI.

(Dolecki wchodzi, kłania się p. Zalickiej i staje. Ona oddaje ukłon i przypatruje się, chwila milczenia.)

MARYNIA

(ciszej.)

Ależ mamo! to p. Kazimierz, o którym wujaszek pisze.

P. ZALICKA:

(roztargniona.)

Tak, tak (na stronie) brat mój kocha mnie i chce tego widocznie. Nie powinnam go zrażać!

MARYNIA.

Mamo!

P. ZALICKA.

(przystępuje do Doleckiego i podaje mu rękę.)

Witam pana, serdecznie witam. Ale pójdźmy do domu, tam będziemy swobodniejsi.

DOLECKI.

(całuje jej rękę.)

O! jakież dzięki pani złożę, za takie przyjęcie.

MARYNIA

(ciszej do matki.)

Moja serdeczna mamo! jakaś ty dobra!

(p. Zalicka podaje rękę Dolickiemu i wychodzą.

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.

Akt II.

ENTUZYAZM.

(Miejsce sceny toż samo co w I Akcie.)

SCENA I.

DOLECKI, MARYNIA.

(Dolecki stoi kuło kanapki i patrzy w głąb sceny, po chwili przystępuje ku niemu Marynia.)

MARYNIA.

Kilka pań zatrzymało tam mamę. Już zkądsciś podowiadywały się, że my pana znamy.

Nie uwierzy pan, jacy tu ludzie śmieszni i ciekawi. Ja wiedziałam, że się ta rozmowa nie prędko skończy, i przyszłam tu, żebyś się pan nie nudził.

DOLECKl.

O! pani zawsze taka dobra jesteś!

MARYNIA.

Już tego to nie wiem, czym dobra czy nie; ale że taka sama, jak w Warszawie, to pewno (patrzy na niego.) Nic a nic nie zmieniłam się.

DOLECKl.

I pani myślałaś czasem o Warszawie?

MARYNIA.

Piękna rzecz, czasem! Jak pan możesz tak mówić! Ciągle myślałam.

DOLECKI.

I o czernie pani myślałaś myśląc o Warszawie.

MARYNIA.

Naturalnie, że nie o kamienicach warszawskich. Myślałam najprzód o moim kochanym wujaszku i wszystkich figlach, które mi płatał. A potem...

DOLECKI.

A potem, panno Maryanno!

MARYNIA.

Potem myślałam także, że i panu od wujaszka dostawało się, nieprawdaż?

DOLECKI.

To jego słabość mistyfikować ludzi.

MARYNIA.

(żywiej.)

Pamięta pan, jak jednej niedzieli pana nastraszył, że mnie niema, żem została na pensyi i żem chora.

DOLECKI.

O! pamiętam dobrze, jak mnie ta nowiną zmieszał.

MARYNIA.

Widziałam ja to także żeś się pan zmieszał i bardzo pobladł, bom stała w gabinecie wujaszkowym, zaraz za drzwiczkami szklanemu.

DOLECKI.

I pani to widziałaś! (bierze jej rękę.) Moja dobra panno Maryanno!

MARYNIA.

(ogląda się i cola rękę)

Z początku ucieszyłam się, że pana to zainteresowało i pomyślałam sobie: jaki ten p. Kaźmierz dobry. Ale potem bardzo mi się żal pana zrobiło, żebyś pan doprawdy nie myślał żem ja chora, i zaraz wybiegłam śmiejąc się i podałam panu rękę, pamięta pan to?

DOLECKI.

Czyżbym mógł o takich rzeczach zapomnieć?

MARYNIA.

Prawda, jak to wszystko wbija się mocno w pamięć. Wie pan, ja teraz te lekcye najlepiej pamiętam, któreś mi pan tłumaczył; wszystkie poprawki w moich ćwiczeniach, któreś pan robił, widzę tak dokładnie jak na dłoni; wszystkie rozmowy nasze na tej miłej kanapce pod oknem, powtórzyłabym co do słowa. A pan pamięta tę kanapkę?

DOLECKI.

(żywiej.)

Gdzie każdej niedzieli i każdego święta parę godzin obok pani przesiedziałem; gdzie mi czas schodził tak szybko, tak słodko; gdzie mi pani opowiadałaś o swojej pensyi, o swoich lekcyach, o swoich przyjaciółkach, o swojej dobrej mamie, której nie znałem. Tam często słuchając panią, zapominałem, że jest jakiekolwiekbądź inne miejsce na ziemi. O! i później stała ta kanapka na temże samem miejscu, ale już nikt tam obok mnie nie siadał.

MARYNIA.

(która go słuchała ze spuszczonemi oczami, podaje mu rękę.)

Dobry panie Kaźmierzu! jakżem ja panu wdzięczna, żeś pan o tem nie zapomniał. Bo i mnie schodził tam czas tak prędko, tak słodko... a tu?

DOLECKI.

Tu, panno Maryanno!

MARYNIA

(podnosząc głowę;)

Ale to już przeszło, pan jesteś, i nie prędko ztąd pojedziesz, nieprawdaż?

DOLECKI.

Ach! nie wiem droga p. Maryanno! to zależeć będzie od mamy pani.

MARYNIA,

(uradowana.)

Od mojej mamy? oh! jeżeli tak, to się już nie boję, i zaraz dziś przyrządzę taka sama kanapkę pod oknem, żebyśmy mieli gdzie usiąść we dwoje i pogawędzić. Bo ja panu mam wiele rzeczy do powiedzenia. O! bardzo wiele

ale tu już nie tak będzie jak w Warszawie; nieprawdaż p. Kaźmierzu.

DOLECKI.

I owszem, zupełnie tak, zawsze z takiem szczęściem słuchać będę panią, jak w Warszawie.

MARYNIA.

Temu to ja wierzę, ale ja nie to chciałam powiedzieć. Widzi pan, w Warszawie przychodziłeś pan do wujaszka tylko w niedzielę i we święta, bo ja byłam na pensyi cały tydzień i uczyłam się. A tu już pensyi niema, już ciągle jestem w domu.

DOLECKI.

A zatem pani pozwalasz mi przychodzić codzień!?

MARYNIA.

Naturalnie, ze pozwalam, i mama pana będzie o to prosić!. I widzi pan jak to będzie. Pan do nas przyjdziesz na obiad, bo tu w miasteczku niema takich restauracyj, jak w Warszawie, a jabym na to nie pozwoliła, żebyś pan

jadł nie wiedzieć jakie potrawy. Po obiedzie ja sama państwu przyrządzę kawę, którą już umiem doskonale robić; potem mama siadzie przy swoim stoliczku i będę szyć, a my sobie siądziemy obok siebie i będziem po da

wnemu gawędzić. Nieprawdaż p. Kaźmierzu! że tak będzie dobrze.

DOLECKI.

(wzruszony.)

Toby było nadto, nadto szczęścia!

MARYNIA.

O nie, nie, nie będzie nadto, obaczysz pan. Ale musisz pan szczerem i dobrem sercem przyjąć, jak Pan Bóg da. Bo my żyjemy bardzo skromnie, bardzo cicho. Nikt u nas nie bywa, i my nigdzie, tylko tu czasem przychodzimy, a najczęściej wieczorem przesiadujemy w naszym ogródku. Ale nieprawdaż panie Kaźmierzu! że i w takiem ograniczeniu można być szczęśliwym i wesołym, byle tylko Bóg z góry patrzył na serca czyste, kochające się

i przestające z pokorą na tem co daje. I dotąd doprawdy było nam dobrze; a co teraz, kiedy jeszcze pan jesteś, to już nam nic a nic brakować nie będzie. Ale otóż i mama, zaraz jej powiem o naszych ślicznych projektach.

(idzie naprzeciw matki.)

DOLECKI.

(na stronie.)

Drogie! kochane dziecię!

SCENA II.

DOLECKI, MARYNIA, P. ZALICKA.

MARYNIA.

Droga mamo! żebyś wiedziała, jak my tu sobie już ułożyliśmy doskonale z p. Kaźmierzem, jak dalej będzie. Bo p. Kaźmierz zostanie na dłuższy czas w naszem miasteczku, i póty mieszkać tu będzie, póki się tobie moja mamo podoba. A spodziewam się, że nie będziesz taka niegościnna, żebyś mu powiedziała: jedź pan już sobie!

P. ZALICKA.

(uśmiechając się.)

Naturalnie, że nie powiem.

MARYNIA.

A widzi pan, ja mówiłam panu, że mama pana poprosi, abyś do nas codzień przychodził na obiad, bo czyż można jadać z tutejszych traktyerni. A potem, któżby pana taka kawą poczęstował, jak u nas. Mama sama panu powie, jak ja to doskonale umiem. (klaszcze w ręce.) Państwo uśmiechacie się, zatem zgoda, tak więc już stanęło. A teraz zostawiam pań

stwa na chwilę i pójdę przywitam się z temi pannami, które tam jakby na mnie czekały, tak się przypatrują. Już i tak dąsają się na mnie, że się z niemi niechętnie przyjaźnię. Prawda, one bardzo nudne! ale ja teraz tak jestem kontenta, że mi się rozumniejsze wydadzą. Kiedy kto szczęśliwy, to powinien być dobrym dla wszystkich. Nieprawdaż mamo?

(tuli się do matki, która ją całuje w czoło)

P. ZALICKA.

Prawda, moje dziecię, idź, idź do nich. (Marynia wybiega; matka i Dolecki patrzą za nią ze wzruszeniem. Pani Zalicka po pauzie.) Panie Kaźmierzu! ale daruj mi pan, że cię tak nazywam.

DOLECKI.

Pani droga! jeżeli przywiązanie moje do twojego brata może mi dawać jakie prawo do twojej poufałości, to błagam o nią, jak o największe dobro.

P. ZALICKA.

Czy tylko do mego brata? — Pan milczysz?

DOLECKI.

Mogęż się odważyć mówić? — Pani mię nie znasz. Lecz wreszcie na cóż tu słowa, czyż pani nie widzisz?

P. ZALICKA.

Czy pan sądzisz, ze ta biedna dziewczyna wiś o tem, co się w sercu jej dzieje?

DOLECKI.

O! ona pewnie nie zdaje sobie sprawy ze swoich uczuć; ale ja, droga pani, ja widzę to, i czuję tu, w głębi serca, żem szczęśliwszy, niżelim na to zasłużył.

P. ZALICKA.

Przestraszasz mię pan, i nie dziw się sercu matki, że je takie słowo zatrważa. Więc pan na to nie zasługujesz, aby pana to niewinne, to nieocenione dziecko kochało tak, jak kocha, choć o tem nie wie?

DOLECKI.

O! nie trwóż się pani! Nie przez mój charakter nie zasługuję na jej miłość; bo rękojmią mojej uczciwości, mojego sposobu myślenia może być przyjaźń brata Pani, któremu zapewne ufasz. Nie przez mój stan także i możność utrzymania się, bo o pierwszym niema dziś co mówić, i każdy dzięki Bogu jest dobrze urodzonym, kto szlachetnie myśli i uczciwie działa, a majątku mam więcej niż potrze

ba dla mnie i dla niej, któraś pani w zacnej mierności i w zamiłowaniu domowej strzechy wychowała. Ale to dziecko, droga pani, a jam człowiek dojrzały. Nie powinienemże poczytywać się szczęśliwszym nad zasługę, żem zdołał obudzić w tem sercu niewinnem tak silne przywiązanie?

P. ZALICKA.

Więc pan pewny jesteś, że ona pana tak bardzo kocha?

DOLECKI.

Tegom pewny droga pani, i obaczysz to pani sama. Zdradza się ona co chwila, wydaje się w każdem słowie, w każdem ruszeniu. I tem mocniej mnie czaruje, ze to nie jest sztuka, że te mimowolne, te serdeczne natchnienia przychodzą jej bez jej wiedzy, że ją okrywają niewypowiedzianym wdziękiem, a mnie — o! mnie do głębi duszy wzruszają.

P. ZALICKA.

(podaje mu rękę, a potem ze wzruszeniem)

O mój bracie! mój dobry bracie! więc i to będę ci winna!

(Z głębi ogrodu wychodzi Kassynowa i dwie inne Panie.)

SCENA III

ClŻ, KASSYEROWA I DWIE PANIE.

KASSYEROWA

(z uśmiechem.)

Pani Naczelnikowa coś nie spaceruje.

P. ZALICKA

(cokolwiek zażenowana.)

Tak, jeszcze dość gorąco, posiedzę tu trochę, nim o chłodnie. (siada.)

KASSYEROWA.

(j. w.)

A my pójdziemy Chodzić. (Kłaniają, się, przypatrując się Doleckiemu. Kassyerowa odszedłszy cokolwiek na prawo, do sąsadki.) Obaczysz pani, ze ona jeszcze wyda się za niego. Uważałaś pani, jak się trzymali za ręce.

. SĄSIADKA.

To bardzo być może, jakaś była zmieszana. Otóż to ta wzorowa matka!

. SĄSIADKA.

A cóż? jeszcze dość przystojna.

KASSYEROWA.

Co też pani gadasz? Takie żółte plamy na

twarzy. Żeby jeszcze chciała wziąć pigułek Morisona, jak jej proponowałam, to nie mówię. Ale tak! (odchodzą)

P. ZALICKA.

Usiądź pan, p. Kaźmierzu! i powiedz mi, jakim sposobem człowiekowi takiemu, jak pan. podobać się mogła dziewczynka, która ledwo teraz siedmnasty rok zaczęła?

DOLECKI.

(siadając)

Bardzo to rzecz prosta, droga pani! Przeszłego lata przyjechałem do Warszawy po stracie matki i siostry. Byłem smutny i znękany. Zostałem sam jeden na świecie, i serce moje z całen swem przywiązaniem zwróciło się do brata pani, i wesołej, naiwnej i ślicznej Maryni, która co niedziela i święto rozweselała dom jego. Poprzyjaźniliśmy się prędko. Ona mi opowiadała rozmaite wypadki na pensyi, malowała z wdzięcznością troskliwość swojej ochmistrzyni, mówiła mi o swoich nauczycielkach i nauczycielach, o swoich towarzyszkach i przyjaciółkach. Ja słuchałem ją z uwagą, pochwalałem jej dobre serce, niekiedy zganiłem, co mi się nie zdawało słu

sznem w jej sądzie, czasem objaśniałem jej trudniejsze lekcje, poprawiałem ćwiczenia, i taką otwartością, takiemi przysługami przyjaźni zyskałem jej ufność i przyjaźń. W ostatnim kwartale, kiedy miała wyjechać, przesiadywaliśmy nieraz pół dnia z sobą na poufałej, słodkiej rozmowie. Ja stawałem się przy niej młodszym, ona dojrzalsza przy mnie, i takim sposobem.

(Szpryc i Aptekarz z żoną nadchodzą z prawej strony.)

SCENA IV.

CIŻ, SZPRYC, APTEKARZ, APTEKARZOWA.

SZPRYC.

(zbliża się, spiesznie.)

Dobry wieczór p. Naczelnikowa dobrodzi

ka. Właśnie kontent jestem, że p. Naczelniko

wa dobrodzika tu spotknolem i uprosiłem, żeby

nasza zrobił znajomość s ten szanowny gość,

co tu uczynił nam zaszczytu i wjechał do na

sze miasto.

p. zalicka. . .

(rekomendując)

Nasz konsyliarz, Doktor Szpryc.

(Dolecki podnosi się.)

SZPRYC.

(kłaniając się.)

Zu diensten, zu diensten. — Ja ofiarował każdy moje usługa, i bardzo rad jestem, bardzo rad jestem, (podaje rękę Doleckiemu i bierze go nieznacznie za puls)

DOLECKI.

(cofa rękę i kłania się.)

Wzajemnie, bardzo mi miło.

SZPRYC.

Przy tej okoliczności mam honoru zarekomendować pan dobrodziej, nasz szanowny farmaceut, pan Pigulowski i jego szanowny żon, także pani Piguloski. (Aptekarzowa kłania się i daje znak mężowi aby się ukłonił.) Taki apteka niema i w gubernium; w tem ja pana zręczyl, i p. Naczelnikowa także zręczyl, nicht wahr! A propos, ten pan musi znal brat p. Naczelnikowa, JW. Refrendarz Niebrzycki.

P. ZALICKA.

Bez wątpienia.

SZPRYC.

To nietrzeba lepszy. JW. Refrendarz znal doskonale i mój sztuk i wszystki medykamenten p. Pigulowski. Pan dobrodziej bądź łaskaw

napisuj tylko do JW. Refrendarz, a on panu powie! Er wird schon Ihnen sagen (z uśmiechem.) A teraz nie chcę przeszkadzał rozmowa. Mój najuniżeńszy sługa p. Naczelnikowa dobrodzika, do szczęśliwego obieczyska z pan dobrodziej, (bierze znowu jego rękę, sięga do pulsu, kłania się i odchodząc do Aptekarza.) Er muss krank werden, dass sag' ich ihnen (wychodzi na prawo)

APTEKARZOWA.

Mężu! co ci mówił p. konsyliarz?

APTEKARZ.

Nie dosłyszałem dobrze.(wychodzą ze Szprychem)

DOLECKI.

(siadając, — z uśmiechem).

Oryginalnego państwo macie lekarza. Czy nie ma on mnie czasem za przyszłego swego pacyenta, bo mi coś sięgał do pulsu.

P. ZALICKA.

To bardzo być może. Inni mają pana znowu za co innego. Nie uwierzysz pan jakaś obudził ciekawość, jakie domysły, jaki niepokój. Tera bardziej, ze pan tu już czwarty dzień gościsz i nie dałeś się nikomu poznać.

DOLECKI.

Wszystkiemu temu brat pani winien.

P. ZALICKA.

Poznaję w tem mojego kochanego figlarza. On nasze miasteczko poznał doskonale, kiedy był tu naczelnikiem powiatu, i pewnie mu gotuje materyał do jakiejś wieży babilońskiej.

DOLECKI.

Nic w tem niema niepodobnego, gdyż to on mi kazał trzy dni siedzieć incognito, przechadzać się tylko po mieście udając ciekawość, szukać lokalu, i t. d. Do starego Burmistrza tutejszego, którego uczciwa fizyonomia bardzo mi się podobała, dał mi maleńką karteczkę, a stary przeczytawszy ją, uśmiechnął się tylko i odtąd udaje, że mnie nie zna i nie widzi. Jaki ma w tem cel brat pani, doprawdy nie wiem. Ale niech pani ztąd wniesie, jak mię zaklął, jaką mię związał nadzieją, żem mu był posłusznym, żem przez trzy dni nie zbliżył się do domu pani, i tak bliskim będąc Maryni, nie pokazał się jej na oczy. Ale nie dadzą nam tu pokoju. (powstaje.)

(Ze drzwi restauracyi wychodzą: Sekretarz, Adjunkt i Rejent.)

SCENA V.

CIŻ, SEKRETARZ, ADJUNKT I REJENT.

P. ZALICKA.

(powstając )

Pójdźmy do domu. Jeszcze tylko słowo, póki tu Maryni niema z nami. Spodziewam się po sercu i delikatności pana, żeś jej nigdy o swej skłonności i uczuciach nie mówił.

DOLECKI.

Śmiałżebym! Ani ja, ani brat pani, który wszystko widział, nie wytłumaczyliśmy szczęśliwemu dziecku, dlaczego szczęśliwe, i jaka różnica między tą. miłością, jaką mnie kochała, od tej, jaką kochała swego wujaszka.

P. ZALICKA.

Dziękuję panu za to, to było szlachetnie.

Nie zmieniajże pan i teraz z nią swego postępowania i nie budź tej szczęśliwej duszy, ukołysanej niewinnem przywiązaniem. Lękam się tej chwili, w której się ocknie i dowie się, że to nie igraszka dzieciństwa, że to uczucie

głębokie i święte, pełniejsze powinności niż

rozkoszy, pełniejsze często łez goryczy, niż szczęścia.

DOLECKI.

Bądź pani spokojna. Czyż mi nie dość ją, widzieć, czy nie dość przekonywać się co chwila, że mię kocha, (bierze jej rękę) Czyż mi nie dość tej nadziei, że gdy poznanym zostanę, na miejscu tej drogiej matki, którąm utracił,

będę miał taką, jak pani!

P. ZALICKA.

Dobry p. Kaźmierzu! — ale pójdźmy za nią. (patrzy na lewo.) A, ona tam, patrz pan, jaka wesoła!

DOLECKI.

Patrz pani, jaka piękna!

(wychodzą na lewo.)

SEKRETARZ.

(zbliżając się z innymi.)

Już mi się i to w nim podoba, że się najpierwej poznał z kobieta najrozumniejszą z całego miasta i najlepiej wychowaną.

ADJUNKT.

Fizyonomia obiecuje.

REJENT.

Przystojny mężczyzna i wyraz twarzy pełen

powagi i rozgarnienia. Będzie to perła wśród oryginałów, jakich tu mamy.

SEKRETARZ.

Dułby to Pan Bóg, kochany Rejencie, żeby to była prawda co plotą. Zwierzchnik z głową! co to za pociecha dla sekretarza: połowa roboty mniej.

ADJUNKT.

(patrząc na prawo.)

Ale patrz p. Antoni! jak zaaferowana cała nasza kompania tu do nas dąży. Musiało się coś zrobić!

(Z prawej strony wchodzi prędko Szpryc z listem w ręku; za nim Pocztmistrz także z listem, w który Podpisarz zagląda idąc za Pocztmistrzem; dalej spieszy Kassyerowa z mężem i Aplekarzowa z mężem; później z lewej strony nadchodzi Podsędek.)

SCENA VI.

SEKRETARZ, ADJUNKT, REJENT, SZPRYC, POCZTMISTRZ, PODPISARZ, KASSYER I KASSYEROWA, APTEKARZ I APTEKARZOWA, PODSĘDEK.

SZPRYC.

P. Sekretarz, p. Adjunkt, p. Rejent, chodź pan wszyscy tu. Wielka nowina odebrałem, (ogląda się.) Pan Podsędek niema? Mój p. Adjunkt!

szukaj p. Podsędek i przyprowadzaj tu, kogo będziesz znalazłeś.

ADJUNKT.

(patrząc na lewo.)

P. Podsędek właśnie idzie. (Podsędek wchodzi.)

SZPRYC.

(bierze go pod rękę i odprowadza na bok.)

Mój pan podsędek...

PODSĘDEK.

(przerywając.)

Właśnie to samo miałem mówić. I gdy wszyscy...

SZPRYC.

Ach! Gott! nie to samo, nie to samo! — Mój pan Podsędek! powściągaj swego języku na czas tylko krótki dla ogólne dobro, i pozwalaj żeby w tej wspólna narada i inny mógł swoje słowo wścibić. Ja o to właśnie najunizeniej p. Podsędek prosiłem.

PODSĘDEK

(uśmiechając się złośliwie.)

A, dla ogólnego dobra! Prawda, że my tu wszyscy dbamy tylko o dobro ogólne. Dorze! dobrze, dla ogólnego dobra będę milczał.

Radźcie więc, a i ja posłucham. O cóż; tedy idzie?

SZPRYC.

(do wszystkich.)

Proszę panowie nie przerywał, co ja będę mówił. To nie jest żaden żart taki honor, który upadł na nasze miasto. Proszę słuchaj! będę przeczytałem expedycya z Warszawy.

POCZTMISTRZ.

Ależ, Panie odpuść, expedycya ta przyszła na moje ręce i w mojej, którą powinienem pierwej przeczytać. Biegłem z nią tu co tchu, jestem cały w potach. Dowód oczywisty, że moja ważniejsza.

SZPRYC.

Ależ...

PODPISARZ.

Za pozwoleniem. Ja tę rzecz jaśniej wytłumaczę. O ile w teraźniejszych okolicznościach, przy potwierdzającej się obecności znakomitej osoby...

SZPRYC.

No, no, p. Podpisarz będzie zabrał czas swoja gawęda. Ja ustępował. Czytaj p. Pocztmajster, tylko prenko.

POCZTMISTRZ.

Otóż, tylko com był po obiedzie w najlepszym śnie, Panie odpuść, gdy przybyła z Warszawy sztafeta i trąbi.

SZPRYC.

(do Aptekarza.)

Das ist ein dummes Geschwatz, bej mejner Ehre!

APTEKARZOWA.

Co ci mówił p. konsyliarz mężu!

APTEKARZ.

Nie dosłyszałem.

PODPISARZ.

Panie Maxymilianie! o ile w teraźniejszych okolicznościach prędsze czytanie nie zawadzi.

POCZTMISTRZ.

Pospieszam też, pospieszam, (prędzej.) Otóż gdym posłyszał trąbkę, odrzuciłem co prędzej szlafrok, przetarłem oczy, wstałem...

SZPRYC.

(zniecierpliwiony kończy.)

No, no,p. Pocztmaister przecierał oko, wstałeś, wziąłeś expedycya, rozpieczętowaleś i

znalazłeś jedna do mnie, druga do siebie. Nicht so? A teraz proszę czytaj swoja, (ciszej do Podsędka) Das ist doch ein tuchtiger Esel.

PODSĘDEK.

Właśnie to samo miałem mówić.

POCZTMISTRZ.

(usiłując prędko mówić.)

Otóż pomieniona expedycya zamyka się w tych słowach: „Życzliwy panom ostrzega „Was, że wkrótce do waszego miasta przybędzie pewna osoba, ukrywająca się pod ścisłem incognito. Ale miejcie się na baczności „i nie dajcie się złapać." Tyle! (pokazuje list.) Ale ja przeczytawszy, zaraz pomyślałem, Panie odpuść, nie złapie nas, tem bardziej, że expedycya bez podpisu. Co dowodzi, ze ta osoba jest znakomita, i że to jest właśnie ta sama, która już tu przebywa.

PODSĘDEK.

(na stronic.)

Argumenta głupie, a wniosek niezły. Dobry miałem nos, żem się z nim poznał.

KILKU.

Być bardzo może, że to ten sam.

PODPISARZ.

Najniewątpliwiej; gdyż, zastanowiwszy się, o ile w teraźniejszych okolicznościach...

SZPRYC.

Seyen sie doch ruhig, p. Podpisarz, bo tak nie będziemy nigdy przychodził do końca. Teraz ja będę przeczytałem swoja expedytion, w której się znajdował folgendes: (czyta.) "Kochany konsyliarz, który ma tyle znajomości i tak wielki wpływ" (z udaną skromnością.) Haben sie das gehort? Skąd on tego dowiadywał się, że ja tu miałem wielkiego wpływu, (czyta) "wlywu, niech się postara, aby ta osoba, ukrywająca się pod skromnym pozorem, nalazła

„w mieście waszem godne siebie przyjęcie. „Szczerze wam życzliwy." (pokazuje list.) I także niepodpisany.

PCZTMISTRZ.

Tem większy dowód, Panie odpuść, że jest osoba bardzo znakomita i ważna.

PODPISARZ.

Tak jest; i o ile w teraźniejszych okolicznościach najważniejszą jest rzeczą jak można najprędsze zarekomendowanie się, to ja...

PODSĘDEK.

(wpada mu w słowo.)

Właśnie już to zrobiłem, i tam poznałem się z tym znakomitym mężem, któregom spotkał z p. Naczelnikową. Z obejścia się jego widać, że JW. Radca Stanu łaskawie na nas poglądać będzie.

SZPRYC.

Radca Stanu! ein Staatsrath! es kann wohl seyn, es kann wohl seym!

PODPISARZ.

O ile w teraźniejszych okolicznościach, to rzecz niewątpliwa. Wprawdzie w expedycyach, które tu właśnie referowano, o tem głucho...

POCZTMISTRZ.

Tem większy dowód, że tak jest rzeczywiście.

SZPRYC.

Pst! właśnie JW. Radca Stanu przychodził.

(Wchodzi z lewie] strony p. Zalicka, Dolecki, Marynia. Wszyscy grupują się i jeden przed drugim chce się zbliżyć.)

SCENA VII.

CIŻ, P. ZALICKA, DOLECKI, MARYNIA.

PCZTMISTRZ.

(odsuwając Podpisarza.)

P. Naczelnikowo dobrodziko! racz mnie zarekomendować JW. Radcy Stanu, którego najpierwszy z urzędu miałem honor w mieście naszem powitać. (P. Zalicka patrzy milcząc. — Poczmistrz kłaniając się.) Maxymilian Pieczętowicz, Pocztmistrz tutejszy, Panie odpuść.

DOLECKI.

(zdziwiony.)

Ależ...

PODPISARZ.

(odsuwając Pocztmistrza.)

I kiedy tak właśnie, jak gdybyśmy sami, o ile w teraźniejszych okolicznościach, zpomiędzy wielu znakomitości wybierali, Opatrzność nam w osobie JW. Radcy Stanu znakomitego, i równie przez znaczenie jak i charakter wielki wpływ u wysokiego Rządu mającego, zesłała męża, racz JW. Radco Stanu przyjąć nasze, wprawdzie nic nieznaczące, ale, o ile w teraźniejszej okoliczności ztąd pochodzące

hołdy, które wynurza ci Krzysztof Rygielski Podpisarz sądu policyi poprawczej.

DOLECKI.

Ależ moi panowie! moi panowie!

SZPRYC.

Tak, tak, JW. Radca Stanu niech się nie skrywał przed nasze przywiązanie i nasze hołdy. A co się tyczy mój sztuk, ja zawsze gotów, und stehe zu diensten.

PODSĘDEK.

(na stronie.)

Dla dobra ogółu (głośno) Ale nie trudźmyż JW. Radcę Stanu naszem uszanowaniem, które się później lepiej pokaże, gdy się wykryją prawdziwa zasługa i nadużycia, o których teraz nie pora mówić, a które, gdyby tego JW.

Radca Stanu żądał...

SZPRYC.

(reflektując go.)

Pan Podsędek! pan Podsędek!

DOLECKI.

(głośno.)

Na miłość Boską moi panowie! dajcież mi choć słowo przemówić.

SZPRYC.

(machając kapeluszem.)

Ruhig meine Herren! JW. Radca Stanu będzie do nas przemówił.

DLECKI.

Tyle tylko panom powiem, że się najokropniej mylicie, że mnie bierzecie za kogoś innego, że ja nie jestem Radcą Stanu, że jestem najpospolitszym człowiekiem bez żadnej zasługi, bez żadnego wpływu, bez żadnego urzędu, i proszę was, dajcie mi święty pokój.

SZPRYC.

Nicht so! nicht so! my wiedział dobrze o incognito JW. Radca Stanu.

DOLECKI.

(obraca się do p. Zalickiej.)

Powaryowali! chodźmy droga pani.

P. ZALICKA.

Zostaw ich pan w tem mniemaniu, tu coś jest. Teraz nie wybijesz im tego z głowy.

DOLECKI.

(obraca się ku nim z ukłonem)

Żegnam panów moich.

(podaje rękę p. Zalickiej. Marynia tłumi w sobie śmiech i wychodzą.)

SZPRYC.

(zaciera ręce.)

Es hat gelungen! Ale fizyonomia JW. Radca Stanu bardzo mi się spodobał. Zwłaszcza przy końcu, kiedy przekonywał się, że my już uwiadomiona, kiedy już się więcej nie ukrywał, tylko z wielka powaga nam się kłaniał, mofiąc: Zegnałem panów moich.

WIELU.

To prawda, powiedział: moich i z wielką powagą.

SZPRYC.

Teraz ja muszę dopełnił moja komisyon (zakłada ręce na tył, tonem poważnym.) No, miene Herren! Jak my będziemy przyjmował JW. Radca Stanu?

KASSYEROWA

(do męża.)

Możeby mu posłać pigułek Morisona? jak myślisz mężu?

(Kassyer potwierdza kiwaniem głowy.)

SZPRYC.

(dosłyszawszy.)

Wie so? Morison? Ja państwa będzie oskar

żal, jak nie przestaniecie kurować na ten głupi Morison. Pfuj! das geht nicht.

APTEKARZOWA.

Naturalnie, lepiejby mu posłać trociczek, słyszałeś mężu!

APTEKARZ.

Nie dosłyszałem dobrze.

SZPRYC.

Eh! lassen Sie doch! posyłać kadzidło na taka dostojna osoba! Nein, nein, das geht nicht!

POCZTMISTRZ.

Mnie się zdaje, żeby nieźle było, gdybym ubrał w paradne mundury swoich pocztylionów, i wieczorem dawszy im trąbki, Panie odpuść!

SZPRYC.

No, to byłby piękni katzenmusik i prawdziwy Panie odpuść. Pfuj! pański pocztylion grał tak fałszywie, że JW. Radca Stanu uciekałby bez czapka z naszego miasto. Nein, nein, das geht nicht.

PODSĘDEK.

Właśnie miałem to samo mówić! Najlepsze przyjęcie nowego urzędnika, mającego zwierz

chnie zawiadywać, lub mając poruczoną sobie ważna missyą wejrzeć we wszystko, jest objaśnienie go o wszystkich exystujacych nadużyciach ...

WSZYSCY.

Oh! Oh! Oh.

PODSĘDEK.

(poglądając złośliwie)

A że widzę, że państwo jednogłośnie zgadzacie się z mojem zdaniem, sadzę więc, że dobrze zredagowana nota ...

SZPRYC.

Tu wszyscy okrzyknął pan Podsędek, ale nie zgodził się, pfuj, pfuj! das geht nicht. (uderza się w czoło.) Was Teufel! żaden myśl mi nie przychodził. (Poczmistrz występuje. Szpryc do niego prędko.) Co? p. Pocztmajster miał jaka myśl?

POCZTMSTRZ.

Otóż to chciałem powiedzieć, że i mnie, Panie odpuść, nie przychodzi żadna.

SEKRETARZ.

(który całej tej scenie przypatrywał się z ironicznym uśmiechem do kolegów.)

Poczekajcie, muszę ich wyprowadzić z ambarasu, (głośno.) Panowie!

SZPRYC.

Was ist das? p. Sekretarz się odzywał? p. Sekretarz miał myśl?

SEKRETARZ.

Moi panowie! Szukacie rzeczy za górami, a one tuż obok.

SZPRYC.

Wie so p. Sekretarz?

SEKRETARZ.

Macie tu państwo piękne miejsce, śliczna porę, niezłą restauracyą złóżcie się i dajcie mu jutro obiad. Tak najlepiej i wszyscy się poznają, i każdy się zarekomenduje i każdy co będzie miał powiedzieć, powie. Przy dobrym kielichu i lepiej się mówi i chętniej się słucha. Będzie to najprzyzwoitszy sposób przyjęcia JW. Radcy Stanu.

SZPRYC.

Wahr gesagt! bey Gott wahr gesagt!

KILKU.

Zgoda, zgoda, ależ składka?

SZPRYC.

Was składka? eine bagatale! Nic już nie

słuchałem. Przyjmowałem projektu bez żadna restrykcya. Eine herliche Idee pan Sekretarz. (bierze jego rękę.) Widno, że p. Sekretarz miał głowy za dwóch.

SEKRETARZ.

(z uśmiechem.)

Moi panowie! cóżby się na świecie działo, żeby Sekretarze nie mieli głowy za dwóch.

SZPRYC.

No, teraz meine Damen do domu, i przygotował na jutrzejszy obiad eine hubsche toaletę. A my moi panowie chodźmy do restauracya zrobić lista i umowa. A jutro rano będziem posłać do JW. Radca Stanu eine deputation, żeby nam zrobił i tego zaszczytu. Wir gehen.

(Żegnają się, kobiety odchodzą na prawo, mężczyźni do restauracyi; zostają: Sekretarz, Adjunkt i Rejent)

REJENT.

(śmieje się.)

Bodaj cię Bóg miał panie Antoni! napędziłeś Zrazowskiemu kilkanaście dukatów.

SEKRETARZ.

A cóż, dobry człowiek, na początek to mu się przyda.

ADJUNKT.

Ale i twoich parę rubelków tam brzęknie.

SEKRETARZ.

Mniejsza o to, zabawię się, i patrząc na ten ich zapał, który się wziął ni ztad, ni zowąd, powiem z Pocztmistrzem, Panie odpuść!

(odchodzą.)

KONIEC AKTU DRUGIEGO.

Akt III.

ROZCZAROWANIE.

(Teatr wyobraża salę w oberży. W środku drzwi otwarte na ogród, z lewej strony spektatorów drzwi do sali jadalnej, z prawej drzwi do osobnego pokoju)

SCENA I.

NIEBRZYCKI, ZRAZOWSKI.

(Niebrzycki z cygarem, Oberżysta Zrazowski z serwetą i w białej szlafmycy.)

NIEBRZYCKI.

Bardzo się cieszę, że ci się tak udało panie Zrazowski. Przy pilności będziesz miał kawałek chleba.

zrazowski. Dzięki Bogu JW. Panie teraz idzie dobrze. Ale JW. Referendarz wie, że tu u nas wszystko dobrze jest z początku, póki się nie sprzykrzy, póki znowu nie zechce się czegoś nowego. Teraz jeszcze panowie ciekawi są, jak też to tam u Zrazowskiego, to i przychodzą.

NIEBRZYCKI.

Juźci choć nie codzień będą, ciekawi, to codzień będą, głodni, i byłeś tylko nie przesalał sosów i rachunków, to przyjdą. Oto i teraz

zdarzyła ci się dobra okazya do zarobku. Dajesz duży obiad.

ZRAZOWSKI.

Na dwadzieścia osób JW. Panie.

NIEBRZYCK.

Czy już ci zapłacili?

ZRAZOWSKI.

Och! nie JW. Panie. Zgodziłem się po dwa ruble od osoby. Niebardzo się prawda targowali, bo im jakoś pali się w głowie; ale jak się najedzą, to bodaj czy nie ostygną, i jak przyjdzie odebrać pieniądze, kto wie czy nie będę miał kłopotu i czy nie skończy się na

kredce. Ale cóż robić; w naszym stanie trzeba czasem ryzykować.

NIEBRZYCKI.

Bądź spokojny, ten obiad ja zapłacę. Tylko staraj się, żeby wszystko było porządnie.

ZRAZOWSKI.

(ucieszony.)

O! co z tego względu, to niech JW. pan będzie spokojny. Damy rosół z pulpecikami i barszcz, majonez z kur, prawda że trochę stare, ale to nic, muszą być kruche; będzie pieczenia w kształcie polędwicy...

NIEBRZYCKI.

(uśmiechając się )

Dobrze, dobrze, już ja spuszczam się na twój gust i umiejętność, tylko proszę tam nikomu ani słowa o mnie nie wspominać.

ZRAZOWSKI.

Dobrze JW. panie, ani pisnę.

NIEBRZYCKI.

No, idź, idź p. Zrazowski do roboty.

ZRAZOWSKI.

(kłaniając się.)

Idę, JW. panie! (odchodząc do siebie.) Otóż mię P. Bóg wybawił!

(wchodzi do sali jadalnej)

NIEBRZYCKI

(we drzwiach do ogrodu )

Aha! mój Kazio biegnie co tchu!

(wchodzi na prawo do pokoju)

(wbiega chłopak z oberży, za nim Dolecki.)

SCENA II.

DOLECKI, CHŁOPAK z oberży, potem NIEBRZYCKI.

DLECKI.

Gdzież ten pan z Warszawy, co cię za mną przysłał?

CHŁOPAK.

Był tu i mówił, że będzie czekał na JW. pana.

DOLECKI.

(na stronie.)

Masz tobie! i ten mnie tytułuje. Nietrudno tu widzę o Jaśnie Wielmożność. (głośno.) I cóż, widzisz, że go niema.

CHŁOPAK.

A niema (zagląda do sali jadalnej.) W sali jadalnej niema. Może wyszedł do ogrodu; a może jest w tym osobnym pokoju (zagląda na prawo.) Proszę JW. pana.

DOLECKI.

(idzie ku drzwiom z prawej strony, naprzeciw niego wychodzi Niebrzycki.)

Hipolit!

NIEBRZYCKI.

(ściska jego rękę.)

Jak się masz Kaziu! (do chłopca.) Ruszaj malcze! i stój tam za drzwiami; a jak kto będzie tu szedł ogrodem, daj mi znać. (daje mu złotówkę)

CHŁOPAK.

Dobrze panie, (spojrzawszy w rękę.) A dalibóg złotówka!

(wybiega w ogród.)

NIEBRZYCKI.

No, mój poczciwy Kazisku! jakże ci się wiedzie w miasteczku?

DOLECKI.

Już z miny twojej widzę, że to wszystko twoja sprawka.

NIEBRZYCKI.

Co takiego?

DOLECKI.

Udawaj niewiniątko.

NIEBRZYCKI.

Ale cóż ja mogę wiedzieć? tylko com przyjechał.

DOLECKI.

To, żeś poprzewracał głowy tym biednym ludziom, którzy mnie tu tytułują, adorują, lękają się, kochają, fetują, słowem, co tylko chcesz. Ruszasz ramionami. Ja ci powiadam, że ich ktoś takim natchnął entuzyazmem, że się bardzo boję, żeby mnie na końcu, jak się pokaże mistyfikacya, kijami z miasta nie wypędzili.

NIEBRZYCKI.

(śmieje się )

Otóż to mi reputacya!

DOLECKI.

Śmiej się, śmiej, a to żart za gruby. Niedość, że mię zrobili Radcą Stanu...

NIEBRZYCKI.

Radcą Stanu? a winszuję.

DOLECKI.

Ze mają do mnie mowy...

NIEBRZYCKI.

(śmieje się.)

Więc i mowy są, — doskonale!

DOLECKI.

Ale jeszcze na expens ich naraziłeś. Dają tu dziś dla mnie obiad.

NIEBRZYCKI.

A to bardzo dobrze, wypijemy za twoje zdrowie. Jednak czemużes im nie powiedział, kto jesteś.

DOLECKI.

Myślisz że wierzą. Przysięgałem się na wszystko. Nic nie pomaga. Uwzięli się, abym był znakomitym człowiekiem, przynoszącym zaszczyt ich miastu moim pobytem, i muszę być jakąś dostojną osobą, która się ukrywa, posiadającą znaczenie, wpływ, władzę i co tylko chcesz.

NIEBRZYCKI.

Bądźze jeszcze tą dostojną osobą z parę godzin. Wiem o wszystkiem, kochany Kaziu! Przyjechałem pocztą i umyślnie wdałem się o

tem w rozmowę z dawnym moim znajomym, Panie odpuść, to jest z tutejszym Pocztmistrzem. Nagadał mi pełne uszy. Ale dajmy temu pokój na chwilę, a pomówmy o rzeczy ważniejszej. Jakie cię przyjęła moja siostra? jak Marynia?

DOLECKL

(ściska go.)

O mój najdroższy Hipolicie! takiego przyjęcia, jakiego doznaję w domu twojej siostry, nie spodziewałem się, chociaż widzę, że tylko twoje przybycie i twoje słowo będzie mogło dopełnić mego szczęścia i wymódz jej ostateczne zezwolenie. A co do Maryni? O Marynia śliczna, kwitnąca jak róża i dobra jak aniołek.

NIEBRZYCKl.

Chwałaż Bogu, że rzeczy tak stoją. A teraz powiedz mi, czy i damy będą tu na tym obiedzie?

DOLECKI.

Ale będą, i twoja siostra musiała przyrzec. Co tylko najznaczniejszego jest w mieście, zgromadzi się. I powiedz mi, jaką ja tam będę miał minę. Nie mogłem się wykręcić od nalegań i prośb, obiecałem także, żeby się od

czepić. Ale zastanowiwszy się, widzę że to wierutne głupstwo; i zaraz ztąd prosto idę do łózka i rozchoruję się. A dla większego podobieństwa do prawdy, każę sobie trochę krwi upuścić, lub parę pijawek przystawić.

NIEBRZYCKl.

Fe, nie rób tego. I owszem przychodź z najlepszą miną, z pewnością, że wchodzisz do towarzystwa ludzi, którzy cię mają za człowieka znakomitego, za osobę ze znaczeniem i wpływem; którzy wierzą, żeś równie wysokiego charakteru, jak i wysoki piastujesz urząd. Z taką, ufnością tu przychodź. A jeżeli jej niemasz, wyobraź sobie dramatycznie, jakbyś się znalazł na miejscu takiej znakomitości, i jakbyś przyjmował cześć i hołdy.

DLECKI.

Ale dajże mi pokój. Tobie żarty i figle w głowie, a ja się wystrychnę na dudka.

NIEBRZYCKI.

Mój Kaziu! co ci to szkodzi. Jeżeli już nie chcesz przybrać właściwej dostojeństwu swemu powagi, to tylko przyjdź, jeżeli mnie kochasz. Obaczysz, jak ci Marynia podziękuje, gdy tej fantazyi mojej dogodzisz.

DOLECKl.

(ruszając ramionami.)

Co za szczególny kaprys! Czy twoja siostra nie wie, żeś przyjechał?

NIEBRZYCKI.

Prosto z poczty, dowiedziawszy się o wszystkich twoich tryumfach, tu przyszedłem i posłałem po ciebie. No, ruszajże teraz do nich, i nic nie mów, ze ja jestem.

DOLECKI.

A toż znowu na co?

NIEBRZYCKI.

A mój kochany, kiedyż bo nie mogę ci wszystkiego powiedzieć. Idź, usiądź sobie przy Maryni, zacznijcie gawedkę warszawską, i zapomnij o mnie, póki nie przyjdzie czas obiadu. (patrzy na zegarek.) Wszak o czwartej?

DOLECKl.

Podobno.

NIEBRZYCKI.

To już niedaleko, idźże, idź, tylko nie zapominaj, że ciebie tu fetują, żeś człowiek znakomity. Nie spieszże się i daj na siebie czekać.

A pamiętaj także, żeby i Marynia przyszła z matką; bo to mi koniecznie potrzebne.

DLECKI.

(patrzy mu w oczy.)

Oj! figlarzu! robisz ze mnie kozła i barana.

NIEBRZYCKI.

Poczekaj, dotąd jesteś kozłem i nie zapominaj o tem. No, z Bogiem, czekam was w pół do piątej (wypycha go prawie z pokoju. Dolecki wychodzi. Niebrzycki stojąc we drzwiach ogrodowych.) Tylko unikaj spotkania. Wyjdź tą furtką, poza szpalerem, tędy, tędy. (patrzy w ogród.) Ale coś gospodarze spóźniają się. Chłopcze!

(chłopak wbiega z ogrodu.)

SCENA III.

NIEBRZYCKI, CHŁOPAK.

CHŁOPAK.

Słucham pana!

NIEBRZYCKI.

Tu dziś wielki obiad dają.

CHŁOPAK.

A dają panie. Jakiś bardzo sławny pan przyjechał i będą go tu przyjmować.

NIEBRZYCKI.

A na wiele osób stół nakryty?

CHŁOPAK.

Na dwadzieścia, proszę pana.

NIEBRZYCKI.

Powiedzże, żeby jeszcze jedno nakrycie przydali.

CHŁOPAK.

Dobrze panie! ale p. Doktor, który się tu zajmuje, kazał żeby było dwadzieścia.

NIEBRZYCKI.

Głupiś, ja każę, żeby było dwadzieścia jedno.

CHŁOPAK.

Dobrze panie (idzie.)

NIEBRZYCKI.

Czekaj, dla mnie nakryjesz stolik tam, w tym pokoju.

CHŁOPAK.

Dobrze panie, ale pan Doktor kazał, żeby ten pokój był próżny, żeby tam dla nikogo nie nakrywać.

NIEBRZYCKI.

Głupiś, ja każę, żebyś tam nakrył.

CHŁOPAK.

Dobrze panie, a co pan każe sobie podać: rosół, barszcz, polędwicę?

NIEBRZYCKI.

Nic, karafkę z wodą.

CHŁOPAK.

(ze śmiechem.)

Tylko?

NIEBRZYCKI

(seryo.)

Tylko smarkaczu!

CHŁOPAK.

Dobrze JW. Panie, (ogląda się do ogrodu.) Oho! już p. Doktor idzie; (n.s.) niech się sobie rozmówią,,!o mi tam (wbiega do sali jadalnej.)

NIEBRZYCKI.

(patrząc ku drzwiom.)

Aa! więc i kwiaty są. (whodzi śmiejąc się do pokoju na prawo i drzwi zamyka.)

(Wchodzi Szpryc zgrzany i zakłopotany, we fraku i w białym chalsztuchu, za nim sługa miejski niesie w dwóch wazonach kwiaty do ubrania stołu.)

SCENA IV.

SZPRYC, SŁUGA, potem CHŁOPAK.

SZPRYC.

(rzuca się na krzesło.)

Uf! mein Gott! zbiegłem się do upadły i zagrzałem się do nitka.

SŁUGA.

A gdzie pan każe to postawić, bo ciężkie.

SZPRYC.

(wstaje, idzie ku sali jadalnej.)

Daj tu, ot tam postawił na ziemi tymczasowo, i ruszaj sobie (sługa wchodzi, on patrzy wgłąb sali.) No, es geht! Będzie wspaniale wigladal. JW. Radca Stanu powinien był kontent.

SŁUGA,

(wraca z sali i kłania się)

Spodziewałem się na piwo, proszę łaski pańskiej.

SZPRYC.

Idź do djabel! Niema żadnej laski (n.s.) das ist doch ein verfluchter Gesindel!

SŁUGA.

(odchodząc n. s.)

O! widzisz go, sambyś poszedł do djabła.

(wychodzi.)

SZPRYC.

(siada.)

Ha! chciałem troszkę odpoczywałem. Das hat gelungen (zaciera ręce.) Jak ja zaraz przewonchalem, że to znakomita osoba ukrywał się

w ten JW. Radca Stanu. Za to on teraz w moja kieszenia; a jak jeszcze mit Gottes Hulfe będzie "Zachorował, no ...

(Chłopak niesie przez salę nakrycie na jednę osobę.) Gdzie ty tego nosiłeś?

CHŁOPAK.

A tam, proszę pana.

SZPRYC.

Dla kto będziesz tam nakrył, kiedy ja niekazalem. Cały restauration jest dla nasza konpania.

CHŁOPAK.

Aha całej! ja mówiłem temu panu, co tam Siedzi, że pan Doktor nie kazał, a on mi powiedział : głupiś ! ja każę. On i panu Doktorowi nie ustąpi.

SZPRYC.

(zrywa się.)

Das wollen wir sehen! (idzie ku pokojowi, otwiera drzwi i cofa się. Niebrzycki wychodzi.)

SCENA V.

NIEBRZYCKI, SZPRYC, CHŁOPAK.

(Chłopak zanosi nakrycie do pokoiku, potem przebiega przez salę i wychodzi do sali jadalnej.)

SZPRYC.

(zdziwiony.)

Co ja obaczylem! JW. Refrendarz!

NIEBRZYCKI.

Ja sam kochany konsyliarzu!

(Postępują na środek.)

SZPRYC.

Bej Gott! To byl dla nas wielka radość i siurpryza niemały. Jakże zdrowie JW. Refrendarz ! Niema co spytał się, dobrze wiglądal, doskonale! Ale co tu JW. Refrendarz zrobił w nasza restauration?

NIEBRZYCKI.

Tylko com przyjechał. U mojej siostry już zapewne po obiedzie. Me chciałem jej robić

subiekcyi, a przytem byłem okrutnie głodny i prosto z poczty, przybiegłem tu co przekąsić. Alem źle trafił, i tu jakiś zakręt; będę musiał czekać. Cóż to balujecie?

SZPRYC.

Cale miasto wydawał tu wielki objad, bo też i wielki honor wydarzył się na cale miasto. Aber Gott sey Dank, że JW. Referendarz na taki dzień potrafiłeś. Ja tu jestem gospodarz na ten uroczystości i zaprosiłem JW. Refrendarz od cala kompania, (patrzy na zegarek.)

Es wird gleich fertig. Niech JW. Refrendarz kwadransik przeczekałem i zjadł obiad z nami. Na, spodziewałem się, ze nam nie będzie odmawiał tego honoru. Bitte, bitte!

NIEBRZYCKI.

Ale bardzo chętnie! i owszem. I ja spodziewam się, że mnie nie wszyscy tu jeszcze zapomnieli.

SZPRYC.

Gott bewahre! JW. Refrendarz będzie przekonywał się, jak wszyscy jego osoba tu spamiętali. To będzie drugi wielki radość dla nasze miasto.

NIEBRZYCKI.

Ale powiedzie mi, kochany konsyliarzu! co to za festyn taki obchodzicie?

SZPRYC.

(konfidencyonalnie.)

Mamy w nasze grono znakomity maż, który wysokiego charakteru, wielkiego znaczenia i wpływu, wszystko poświęcił dla nasze miasto, i nasze miasto jego tu dziś przyjmował.

NIEBRZYCK.

(kiwając głową.)

Hm! hm! hm! cóż to jest. Coś mi tam o tem plótł wasz Pocztmistrz; ale pan wiesz, jak on gada, Panie odpuść!

SZPRYC.

(śmieje się.)

Ja, ja, ten musiał wszędzie wścibić swoje Panie odpuść! Ej! das ist ein dummerkopf!

NIEBRZYCKI.

I przyznam ci się, nie uważałem co mówił, bom był głodny i spieszyłem się. Ale kiedy widzę takie przygotowania, i kiedy p. konsyliarz, którego znam za człowieka przezornego i rozumnego, tak się tem zajmuje, (Szpryc kłania się.) to musi być coś nie żartem znacznego.

SZPRYC.

Etwas ausserordentliches! mogę zręczyl JW. Refrendarz.

NIEBRZYCKI.

Jakże się ten nadzwyczajny człowiek, dla któregoście się tak zaentuzyazmowali, nazywa?

SZPRYC.

(z powagą.)

Nazywał się JW. Radca Stanu Dolecki!

NIEBRZYCKI.

(mocno zadziwiony.)

Dolecki? Dolecki? czy nie Kaźmierz mu na imię?

SZPRYC.

Ist richtig, ma na imiona Kaźmierz.

NIEBRZYCKI.

(bardzo seryo.)

I on mianuje się Radcą Stanu?

SZPRYC.

Aber was ist denn das? JW. Refrendarz zmieniłeś fizyonomia. JW. Refrendarz znal JW. Radca Stanu Dolecki?

NIEBRZYCKl.

(kiwając głową.)

Radcy Stanu Doleckiego nie znam.

SZPRYC.

I ten pan Kaźmierz Dolecki. nie byl Radca Stanu?

NIEBRZYCKI.

(seryo.)

Ze Kaźmierz Dolecki nie jest Radcą Stanu, za to mogę ręczyć słowem.

SZPRYC.

(zmieszany.)

Ej zum Teufel! to dawał mi do mocnego myślenia.

NIEBRZYCK!.

I dawno tu przybył?

SZPRYC.

Już czwarty dzień jak tu przybywał.

NIEBRZYCKI.

I sam się panom zarekomendował, jako człowiek ze znaczeniem, mający tu jaką missyą?

SZPRYC.

Ej! nein, on tu przybywał incognito.

NIEBRZYCKI.

(ze znaczeniem.)

A, incognito! i cóż tu robił?

SZPRYC.

Chodził po miasto, przyglądywal się, szukał ein gutes quartier.

NIEBRZYCKI.

A, przypatrywał się, i nibyto szukał mieszkania?

SZPRYC.

Wie so? JW. Refrendarz powiedziałeś nibyto?

NIEBRZYCKI.

Tak jest panie konsyliarzu! powiedziałem nibyto.

SZPRYC.

(trąc czoło.)

Bei Gott! es kommt mir ein Licht auf! ja się czegoś złego dymyślilem.

NIEBRZYCKl.

(dobrodusznie.)

A toż dlaczego? Że ci powiedziałem, konsyliarzu, ze p. Dolecki nie jest Radcą Stanu! że ci powiem jeszcze, że nie ma żadnego urzę

du, że jest bez znaczenia i wpływu, ze może przybył tu, tak sobie, albo dla fantazyi, albo dla jakiej spekulacyjki, albo dla jakiej panienki! czyż to ma wam psuć humor i zabawę, do której przygotowaliście się tak gorąco? Jużci musi on mieć ważne zalety i przymioty, kiedy one obudziły w was taki entuzyazm, i musieliście się przekonać o tem, że wart tej czci, jaką mu oddajecie. Do widzenia panie konsyliarzu!

SZPRYC.

(z konfuzya.)

JW. Refrendarz nas opuszczałeś?

NIEBRZYCKI.

Przepraszam was z całego serca, ale dziś, tak jakoś nie jestem w humorze. Wolę sobie tu przekąsić. (Szybko wychodzi i zamyka drzwi za sobą.)

SZPRYC.

(stoi przez chwilę, potem rzuca się na krzesło, trze czoło wreszcie zrywa się.)

Tod und Teufel! gdzie ja miałem oko, ze ja tego nie obaczylem zaraz, że to pospolita figura, człowiek nic nieznaczące, etwas alltiigliches und ganz und gar ordinares! (przechadza się szybko na przodzie sceny; tymczasem zaproszeni w całej gali zaczynają się pokazywać we drzwiach ogrodowych.) Da ha

ben wir's! Już wszyscy przychodził na ten głupi obiad, z który ja nie wiem, jakby chciałem wykręciłem się. Das ist doch verflucht, auf

meine Ehre.

(staje z boku zamyślony; wszyscy zbliżają się weseli.)

SCENA VI.

SZPRYC, POCZTMISTRZ, PODPISARZ, PODSĘDEK, APTEKARZ Z APTEKARZOWĄ, KASSYER Z KASSYEROWĄ; SEKRETARZ. ADJUNKT, REJENT, z gości trzech mężczyzn i trzy damy.

PODPISARZ.

(uśmiechając się )

Wi gec Her Doktor! o ile w tak wesołej okoliczności, i ja do gospodarza, naszego jakoby festynu, mogę się odezwać po niemiecku.

POCZTMISTRZ.

(śmieje się )

Ist rychtyk, Her Krystof! mówiąc także, Panie odpuść, po niemiecku. Ale cóż to nasz gospodarz coś zafrasowany.

PODSĘDEK.

Właśnie to samo miałem mówić... Czy nie jakie nadużycie ze strony Zrazowskiego?

PCZTMISTRZ.

Byle nie co ze sztuką, mięsa, Panie odpuść!

PODPISARZ.

O ile w tak nagłych okolicznościach, bywa to w kuchni, gdzie naturalnie jest dym...

SZPRYC.

(przerywając.)

Ja, ja, pan Podpisarz! to byl dym, który nam przydymił rozwaga i rozsądku!

PODSĘDEK.

Jakto? czy byśmy uchybili w czem J W. Radcy Stanu?

SZPRYC.

(z gniewem.)

Wollen sie schweigen mit dem Radca Stanu? on byl taki Radca Stanu, jak i ja.

(Wszyscy zadziwieni.)

POCZTMISTRZ.

(zmieszany.)

Co pan konsyliarz wyrzekł, Panie odpuść!

SZPRYC.

Wyrzekłem, ze byłem ein Eselskopf! Zrozumiałeś p.Pocztmajster. Ten pan Dolecki przyjeżdżał tu na bryczka pocztowa, mit zwej

Pferden eingespant, ganz geinein; przyglądywal się na nasze miasto, dla jaka spekulacya, może dla zielonego stół, który tu u nas jest w moda, żeby nas ogrywal;,może dla jaka ładną panienka, żeby ją zbałamuciłem; Alles das kann wohl sejn. A my taka podejrzana figura brał za znakomita osoba, za wysoki urzędnik, zrobił go Radca Stanu, dawał jemu znaczenie i wpliwu, i jeszcze spisowal składka i zaprosił go na wielkiego obiadu! das war doch echt dumm, bej meiner Ehre! (zaczyna chodzić wielkimi krokami.)

POCZTMISTRZ.

(przekonywającym głosem.)

A taż expedycya, Panie odpuść!

PODPISARZ.

Tak. tak, ta expedycya, o ile niepodpisana.

SZPRYC.

(zatrzymując się)

Ten expedycya cały głupstwo zrobił. Ten expedycya nie był podpisany, przychodził nie wiedzieć zkad, a p. Pocztmajster taka podejrzana expedycya, które może on sam pierwej wyprawowal, przyjmowałeś i jemu uwierzyłeś. Ha cały ten niedorzeczności p. Pocztmajster największy winien, (zaczyna chodzić)

POCZTMISTRZ.

Ja, Panie odpuść? kiedyż tara wyraźnie było, żebyśmy się nie dali złapać.

PODSĘDEK.

Dobrześ pan dobrodziej powiedział, (śmieje się.) My też właśnie daliśmy się złapać, a to za powodem i nastawaniem p. konsyliarza.

SZPRYC.

(rozgniewany zatrzymuje się.)

I, Wie? ja biłem powód i nastawanie? A kto najpierwej nazywał jego Radca Stanu? Nie p. Podsędek jego nazywałeś Radca Stanu? Ja to

doskonale spamiętałem. Pfuj! człowiek taki jak p. Podsędek, co miał rozumu i widział w każda rzecz zła strona, nazywałeś Radca Stanu niewiedzieć jaki przybysz, i człowieka nic nie znaczące. Ej! wstydził się p. Podsędek, że nas wszystki wprowadziłeś w błędy. (Zaczyna chodzić)

POCZTMISTRZ.

(przekonany.)

Co to, to prawda, Panie odpuść.

PODPISARZ.

Co w tem, o ile w teraźniejszej okoliczności, p. konsyliarz ma racyą.

KASSYEROWA.

Mnie się to zaraz nie zdawało.

(Kassyer potwierdza kiwnieniem.)

APTEKARZOWA.

I ja mówiłam także, że w tem jest coś. Prawda mężu?

APTEKARZ.

Nie dosłyszałem dobrze.

(Wszyscy przekonani rozmawiają między sobą.)

SEKRETARZ.

(występuje.)

P. konsyliarzu! czy to nie jaka omyłka, czy to być może?

SZPRYC.

(zatrzymuje się )

Wie so? p. Sekretarz zwątpiłeś, czy ja mówiłem prawda? proszę udawaj się do ten pokój, tam jest JW. Refrendarz Niebrzycki, który tu przyjechał z Warszawa, i mnie we wszystko oświecał. JW. Refrendarz nie skłamał. Spodziewałem się. (zaczyna chodzić.)

SEKRETARZ.

Ale ja nie wątpię o charakterze i miłości prawdy pana Referendarza, którego znam dobrze, jako mego niegdyś zwierzchnika; ale

niechno p. konsyliarz, z łaski swojej nam powić, co też on o tym p. Doleckim mówił?

SZPRYC.

(zatrzymuje się.)

Co mówił? co mówił! Ja będę państwu krótko Opowiedział. (Wszyscy z natężeniem słuchają) JW. Refrendarz powiadał pro primo, że p. Kaźmierz Dolecki nie był Radca Stanu, i to zręczyl swojem słowem!

POCZTMISTRZ.

Dowód oczywisty, Panie odpuść, że jest czem innem.

KILKU.

To pewna; p. Maxymilian ma racya.

(Pocztmistrz kłania się.)

SZPRYC.

Kiedy uwiadomiłem JW. Refrendarz secundo loco, że on tu przyjechał incognito, JW. Refren darz odpowiedział: a, incognito!

POCZTMISTRZ.

Tem większy dowód, Panie odpuść, że osoba nic nieznacząca.

KILKU.

Słusznie, słusznie jeżeli nie co gorszego.

SZPRYC.

Kiedy uwiadomiłem pro tertio, że on tu szukał ein gutes ąuartier; to JW. Refrendarz odpowiedział: a, nibyto szukał mieszkanie.

POCZTMISTRZ.

(z życiem.)

Jakto? mówił nibyto?

SZPRYC.

Ten był własny słów JW. Refrendarza: Tak jest, p. konsyliarz! powiedziałem wyraźnie nibyto!

POCZTMISTRZ.

(z decyzyą)

A toż już teraz niema najmniejszej wątpliwości, Panie odpuść! Najpospolitszy w świecie człowiek!

NIEKTÓRZY.

Widocznie! widocznie! jeżeli nie co gorszego.

SZPRYC.

I my będziemy dla taka ordynaryjna figura, co tu do nas przybywał nie wiedzieć zkąd, niewiedzieć po co, dawać obiadu! Nein, das

soli nicht stattflnden, ja swoja składka cofał do kieszenia.

WIELU.

(prędko.)

I my, naturalnie i my.

SEKRETARZ.

(patrząc ku drzwiom ogrodowym mówi z ironią.)

Ale cóz państwo teraz zrobicie? p. Dolecki już tu.

SZPRYC.

(żywo.)

Wie? erkommt? O! za pozwoleniem, będziem potrafił jego stosownie przyjmował.

(Wchodzą p. Zalicka, Marynia i Dolecki.)

SCENA VII.

CIŻ, P. ZALICKA, MARYNIA, DOLECKI.

(Szpryc idzie prędko do p. Zalickiej i odprowadza ją ku pokojowi na prawo. Dolecki kłania się obecnym, którzy na to nie zważają, rozmawiając lub odwracając się, oprócz Sekretarza, Adjunkla i Rejenta oddających ukłon.)

SZPRYC.

(konfidencyonalnie.)

P. Naczelnikowa dobrodzika zaprzyjaźnił się z tym jegomość; a to byl jakiś niewiedzieć ktoś.

P. ZALICKA.

Ale...

SZPRYC.

(prędko.)

Pst! proszę miał się na ostrożności, a szczególnie ze swoja córka. Niech p. Naczelnikowa udaje się prenko tam, tam jest JW. Refrendarz, który tylko co przyjechał z Warszawa. On pani będzie lepiej objaśnił.

P. ZALICKA.

Mój brat jest tu, tak tajemnie, co to jest?

Maryniu Chodź, (bierze ją prędko za rękę i otwierają drzwi.)

MARYNIA.

Wujaszek! O mój wujciu! (whodzą i drzwi zamykają.)

DOLECKI.

(zadziwiony, n. s.)

Co to u djabła za przyjęcie! Czemu oni odemnie stronią: ale obaczmy. (przystępuje do Szpryca, który rozwalił się na krześle i poświstuje) Jakże się p. konsyliarz ma?

SZPRYC.

Miałem się dobrze, mój mili jegomość (wstaje i odchodzi na bok pośpiewując. Dolecki zbliża się do Podsędka, który go niby nie uważa i odwraca się; to samo robi i Podpisarz.)

DOLECKI.

(przystępuje do Pocztmistrza)

A pan Pocztmistrz, czy zdrów i w lepszym humorze niż ci panowie?

POCZTMISTRZ.

(z przyciskiem.)

Nibyto, Panie odpuść.

SZPRYC.

Brav gesprochen! p. Pocztmajster! ten nibyto byl klasyczny!

DOLECKI.

(poglądu na nich z uśmiechem.)

Co to jest moi panowie? Nie mogę was dobrze zrozumieć i nie pojmuję dlaczego się odemnie odwracacie. Powiedzcieno prawdę, czy nie dla tej samej przyczyny stronicie teraz odemnie, dla której wczoraj pokochaliście mnie tak bardzo. Jeżeli tak jest, to wam powiem, że to w tem wszystkiem czegoś bardzo ważnego brakuje...

SZPRYC.

Czego tu brakował, mój szanowny pan Dolecki, to JW. Refrendarz, który tu przyjechał z Warszawy i znajdował się w tym oto pokoju, będzie pan Dolecki lepiej powiedział.

DOLECKI.

(śmiejąc się.)

A prawda, p. Referendarz! dziękuję panu, żeś mi go przypomniał. Do widzenia moi panowie, (wchodzi do pokoju na prawo.)

SZPRYC.

(z oburzeniem.)

Der ist doch unverschamt!

SEKRETARZ.

A czegóż się ten pan ma wstydzić, p. konsyliarzu!

SZPRYC.

Wie so! p. Sekretarz! czy nie zaśmiał się i nie poszedł bez żadnego obawa do tak szanowny maż, jak JW. Refrendarz, który jego znal

dobrze i wiedział, że on był nichts, gar nichts, ohne Gereweht und Stand?

SEKRETARZ.

Moi panowie! dziękujcie Bogu, że się p. Dolecki zaśmiał, a nie rozgniewał, jakby warto było doprawdy! Samiście się go wczoraj uczepili, sami go dziś od siebie odpychacie. Wywyższyliście go na domysł i nie wiedzieć za co, dziś postępowaniem swojem poniżacie go także na domysł i obrażacie także niewie

dzieć za co! Bo i cóż p. Referendarz przeciwko niemu powiedział? Że nie jest Radcą, Stanu, ze niema urzędu i znaczenia? Czyż on

wam tego wczoraj sam nie mówił, przypomnijcież sobie.

SZPRYC.

(z reflexyą.)

Das ist wohl wahr. (inni reflektują się.)

SEKRETARZ.

Zdarza się to prawda u nas nieraz, że byle za co i byle komu robimy wielką reputacyą, ulepiamy własnemi rękami posąg i stawiamy

go na wysokim piedestału, a potem ni ztąd ni z owad spychamy z tej wysokości dzieło rąk własnych i obryzgujemy je błotem. Ale tak

daleko jak my tu dziś doszliśmy, nigdy pewnie u nas nie doszło żadne miasto, żadna koterya. I wierzcie mi, jak się o tera gdziekolwiekbądź dowiedzą, wyśmieją nas tak, jak oto ci panowie tam śmieją się na cały głos z łatwowierności waszej.

(Słychać z pokoju śmiech głośny Referendarza.)

POCZTMISTRZ.

A doprawdy, że się śmieją, Panie odpuść!

PODPISARZ.

O ile w teraźniejszej okoliczności, na Całe gardło.

SZPRYC.

Was kann das wohl seyn? trzeba tę rzecz wyjaśniłem.

(Idzie ku drzwiom na prawo, które otwierają się i wychodzi. Niebrzycki trzymając pod rękę Doleckiego, za nim p. Zalicka, a na jej ręku oparta płacząca Marynia. Wszyscy milcząc ugrupowali się.)

SCENA OSTATNIA.

CIŻ, NIEBRZYCKI, DOLECK, P. ZALICKA, MARYNIA.

P. ZALICKA.

(do córki )

Ale nie płaczże tak moje życie!

MARYNIA.

Nie mogę mamo! to nadto szczęścia, moje serce się rozerwie. O! teraz dopiero wiem, moja mamo, jak ja go kochałam.

P. ZALICKA.

To dobrze moje życie! kochaj go tak do śmierci.

MARYNIA.

O! do śmierci, moja mamo!

NIEBRZYCKI.

(trzymając za rękę Doleckiego.)

Moi panowie! dawni moi koledzy! a zawsze, jak sądzę, życzliwi i przyjaciele! (wszyscy kłaniają się.) Rekomenduję wam mojego kolegę szkolnego i przyjaciela od serca, p. Kaźmierza Doleckiego, narzeczonego i przyszłego męża mojej siostrzenicy, (wszyscy zadziwieni.) Przyjechał on tu w tym celu jedynie, żeby ja poślubić! a ja, szczęśliwy, że oddaję to drogie mi dziecię, tak zacnemu człowiekowi, przybyłem na zaręczyny tej szczęśliwej pary, które dziś obchodzić będziemy, i będziemy, jak spodziewam się po waszej przyjaźni, obchodzić razem, (wszyscy poglądając na siebie, kłaniają się) Mamy stół gotowy. P. konsyliarz był tak łaskaw, że się zajął dyspozycyą tej uczty, reszta do mnie należy. Proszę tedy państwa na mój obiad.

(wszyscy poglądając na siebie z uśmiechem, kłaniają się.) Siostruniu! idź jako gospodyni i obacz czy wszystko gotowe; a my pójdziemy za tobą. Kaziu! podaj rękę twojej narzeczonej.

(P. Zalickn wchodzi naprzód.)

DOLECKI.

(podawszy ręki; Maryni.)

O Maryniu moja!

MARYNIA.

(tuląc się do jego boku.)

Drogi mój p. Kaźmierzu! jakżem szczęśliwą!

(wchodzą za matką )

NIEBRZYCKI.

(stojąc przy drzwiach sali jadalnej.)

Proszę państwa!

APTEKARZOWA.

(do męża.)

Już nie będzie składki, słyszysz mężu.

APTEKARZ.

Nie dosłyszałem dobrze, (wchodzą, za niemi inne osoby; zostają: Pocztmistrz, Podpisarz, Podsędek, Szpryc zasępieni. Sekretarz, Adjunkt i Rejent uśmiechający się)

SEKRETARZ.

(przystępując do nich.)

A co panowie, nie mówiłem?

SZPRYC.

(machnąwszy ręką.)

No, das war recht dumm! bei meiner Ehre!

POCZTMISTRZ.

(machnąwszy ręką )

Głupio, Panie odpuść, bardzo głupio.

PODPISARZ.

O ile w teraźniejszej okoliczności, to wielka prawda.

PODSĘDEK.

Właśnie to samo miałem mówić.

NIEBRZYCKI.

(zbliża się.)

A cóż moi panowie? stoicie jacyś zasępieni? co to się wam stało?

SZPRYC.

(ze zmuszoną wesołością,)

Ej nichts! gar nichts, nie byl nic ważnego, tylko tu znajdował się jeden JW. figlarz, który nam wielkiego figla splatałem.

NIEBRZYCKI.

(z uśmiechem.)

No, no, zapomnijcie o tem co się stało i rozweselcie się. (poufalej i wpół żartem) Jednak bądźcie drugi raz ostrożniejsi. Nie szafujcie wasza czcią, nie rzucajcie na oślep waszej pogardy i lekceważenia. Bądźcie surowsi w ocenieniu zasługi, ale uszanowawszy ją raz, szanujcie póty, póki się sama nie zniży. Tym sposobem każdy uczciwy człowiek będzie dbał o waszą pochwałę i ulęknie się waszego sądu. Inaczej

ani wasz oklask nie stanie się nagrodą, ani wasza nagana nie będzie karą. A teraz pójdźmy, bo patrzcie, Zrazowski wygląda nas niecierpliwie!

(Zrazowski staje we drzwiach z serwetą. Wszyscy wchodzą, Niebrzycki podaje rękę przechodzącemu na końcu Sekretarzowi. Zasłona spada.)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Korzeniowski Józef DOKTOR MEDYCYNY Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef WĄSY I PERUKA Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef MAJĄTEK ALBO IMIĘ Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef ŻYDZI Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef Kollokacja
Bałucki Michał BILECIK MIŁOSNY Komedia Teatralna
Korzeniowski Józef Wtorek i piątek
Korzeniowski Józef DRUGA ŻONA
Korzeniowski Józef Spekulant
J Korzeniowski Żydzi Komedia w czterech aktach
Józef Korzeniowski Karpaccy górale (BN)
Kollokacja, Józef Korzeniowski doc
Kollokacja, Józef Korzeniowski
Kollokacja, Józef Korzeniowski
JÓZEF CONRAD KORZENIOWSKI LORD JIM doc
Józef Korzeniowski Kollokacja (BN)
JÓZEF KORZENIOWSKI
Józef Korzeniowski KOLLOKACJA
Jozef Korzeniowski Kollokacja[1]

więcej podobnych podstron