Charles Wesley Sanders
Śmierć na rozdrożu
I
Czy mógłbym panu pomóc?
Promienie wschodzącego słońca padły ukośnie na twarz człowieka leżącego na ziemi. Otworzył oczy. Wzrok jego wzniósł się ku wzgórzom na wschodzie. Nie nosił z sobą zegarka i orientował się w czasie według stanu nieba. Stwierdziwszy, że musiała dochodzić piąta, oswobodził się z brązowej derki, która służyła mu od pewnego czasu za posłanie i zerwał się raźno na nogi.
Wzgórze to wybrał sobie wczorajszego wieczora na miejsce spoczynku ze względu na chłodniejsze powietrze i trawę porastającą łagodne zbocze; to ostatnie z troskliwości o konia.
Wędrowiec był bardzo wysoki. Wzrost jego wynosił sześć stóp i jeden cal, wskutek czego wydawał się wysmukły. Jednakże gdyby był o sześć cali niższy, uchodziłby za krępego. Ramiona miał barczyste, a resztę tułowia prawidłowo zwężoną, głowę pokrywały krótko ostrzyżone brązoworudawe włosy. Bardzo szczupła twarz, z trochę wystającymi kośćmi policzkowymi, była lekko zapadnięta. Duży, prosty, regularny nos dopełniał się harmonijnie z szerokimi, pełnymi, lecz mocno zaciętymi ustami i energiczną brodą z dołkiem pośrodku. Była to twarz z grubsza tylko wyciosana, zdolna prawdopodobnie do bogatej gry uczuć, choć w danej chwili spokojna i nic nie mówiąca.
Obok siodła, które służyło w nocy za poduszkę, leżał ogromny popielaty kapelusz. Młodzieniec nakrył nim głowę i jął się krzątać koło konia. W odległości pięćdziesięciu stóp od miejsca noclegu podróżnego sączyło się małe źródełko. Zaprowadził do niego konia i nałożywszy mu siodło i uzdę, zajął się z kolei sobą. Umył się, zjadł śniadanie, wypalił papierosa i w ciągu kwadransa znalazł się w drodze. Wzgórze przebył stępa. Celem jego jazdy był górski szlak, prowadzący do miasteczka położonego na równinie.
Słońce wypłynęło tymczasem nad krawędzie gór, obiecując piękny, gorący dzień. Jeździec ze wzgórza objął wzrokiem leżącą u jego stóp krainę.
- Piękny kraj - mruknął i zaczął zjeżdżać po stoku. Pochyłość była jednak tak nieznaczna, że ujechawszy pół mili znalazł się zaledwie pięćdziesiąt stóp niżej od miejsca noclegu. Tu szlak skręcał nieco w bok i oczom młodzieńca ukazał się daleki cel jego drogi. Od tego punktu ścieżka biegła stromo w dół, kończąc się zagłębieniem, w którym kryło się niewielkie miasteczko. Nigdy tu nie był, ale wiedział, czego się spodziewać. Wiedział, że wszystkie małe siedziby ludzkie na Zachodzie podobne są do siebie jak krople wody.
Wiedział również, że w promieniu siedemdziesięciu pięciu mil nie przechodziła tędy żadna kolej żelazna. Środki komunikacji sprowadzały się przy dobrym stanie dróg do samochodów, a przy złym - do wierzchowców.
- Dalej, mój mały - rzekł głośno do konia. - Ciekaw jestem, co nas spotka.
Zebrał właśnie cugle, chcąc ruszyć galopem, kiedy zobaczył, że koło drogi siedzi człowiek. Zatrzymał konia. W wyrazie twarzy nieznajomego malowało się jakieś rozpaczliwe napięcie. Siedzący przy drodze był niewątpliwie jednym z aktorów jakiegoś dramatu. Oczy jego wyglądały tak, jakby płakał bez łez. Jeździec wiedział, co to był za dramat. Czuł, jak bardzo niewłaściwą rzeczą jest wtrącać się w sprawy obcych ludzi. W tym zabitym deskami zakątku wolno było zachowywać swoje smutki dla siebie. Dumający przy drodze najwidoczniej pragnął być sam. Inaczej nie oddalałby się tak od miasteczka. Z drugiej strony nowo przybyły wiedział, że będzie musiał postępować bezceremonialnie. Zrozumiał to jeszcze wczoraj wieczorem. Oprócz tego domyślał się już, kogo ma przed sobą.
- Czy mógłbym panu w czymś pomóc? - zapytał łagodnym głosem.
Jak wielu prostych, odważnych i silnych ludzi był dobry i uczciwy. Nie myślał tylko o zaspokojeniu swoich pragnień i kaprysów. Miał dużo wyrozumiałości dla drugich, chociaż go tego nie uczono. Nie wiedział naturalnie, jak ten cierpiący człowiek przyjmie jego pytanie. Był przygotowany na wszystko: na gniew, oziębłość, obrazę czy nieuprzejme zniecierpliwienie człowieka zmagającego się z rozpaczą. Ale w brązowych oczach, które podniosły się, nie odbiło się żadne z tych uczuć. Mogło się zdawać, że ból odjął im wszelki wyraz. Kiedy się odezwał, jeździec spostrzegł, że uchwycił słowa, lecz ich nie zrozumiał.
- Co pan powiedział?
- Zdaje mi się, że pan ma jakieś zmartwienie - odparł młody człowiek. - Czy mógłbym panu w czymś pomóc?
Nieznajomy uchylił powoli kapelusza i dźwignął się z miejsca. Przez chwilę stał nieruchomo, spoglądając tym samym tępym wzrokiem na bielejące w dole miasteczko.
- Obcy człowieku - odezwał się wreszcie - nie spałem już nie wiem od jak dawna i ledwie żyję. Na tym miejscu siedzę od północy. Nie wiedziałem nawet, że wzeszło słońce. Byłem całkiem zamroczony. My wszyscy żyjemy tu od dłuższego czasu jak nieprzytomni.
Potarł brodę, na której widniał czarny kilkudniowy zarost, i podniósł oczy na jeźdźca.
- Obcy w tych stronach? - zapytał.
- Tak. Mieszkam za tamtymi górami na północ, sto mil stąd.
Ześliznął się z siodła i podszedł do nieznajomego.
- Nazywam się bert McGregor - rzekł - i jestem rządcą na ranczo koło Scanlonu. Gospodarstwo idzie dobrze w tym roku, więc korzystając z wolnego czasu wybrałem się na objazd okolicy. Piękna to kraina, żyzna i malownicza!
W oczach nieznajomego zapaliła się przelotna iskierka jakby zainteresowania i dumy, ale momentalnie zgasła.
- Panie - rzekł - cierpię jak potępieniec!
- Niech się pan uspokoi - odparł McGregor. - Widzę, że dzieje się z panem coś niedobrego. Proszę postarać się zapanować nad nerwami, bo inaczej pan zwariuje. Skrzywdzili pana ludzie? Czy mógłbym się panu przydać? Mam dużo wolnego czasu. Jestem na urlopie. Przez miesiąc mogę robić, co mi się podoba i mam trochę pieniędzy. Jestem odważny i umiem sobie dawać radę.
W tonie jego nie było ani cienia samochwalstwa. Wyczuł to nawet ten stępiony cierpieniem człowiek.
- Wierzę - rzekł. - Wygląda pan na takiego.
- Kiedy pan jadł ostatni raz? - zapytał Bert.
- Nazywam się Hammersley - odpowiedział zagadnięty jakby sobie przypomniał, że się jeszcze nie przedstawił. - Mamy ranczo za tymi wzgórzami. Nie jadłem chyba od przedwczoraj wieczorem. Chociaż nie pamiętam.
- Palił pan?
Palce Hammersleya zagłębiły się w kieszeni na piersiach.
- Zdaje się, że nie mam tytoniu - rzekł.
McGregor podał mu tytoń i bibułkę. Właściciel ranczo skręcił sobie drżącą ręką papierosa. Korzystając z tego, że przy tej czynności pochylił głowę, McGregor przyjrzał mu się uważnie. Hammersley był od niego znacznie niższy i odznaczał się krępą budową, harmonizującą z dużą, dobrze osadzoną głową. Musiał być niezwykle silny, jakkolwiek w danej chwili robił wrażenie człowieka ściętego z nóg. I nic dziwnego. Przybysz wiedział, że tego typu ludzie nie drżą przed osobistym niebezpieczeństwem, lecz w razie niemożności pośpieszenia z ratunkiem komuś z bliskich, wpadają w stan depresji, która może skończyć się śmiercią lub obłędem.
Hammersley włożył papierosa do ust, zapalił go i zaciągnął się dymem.
- Przyrządzę dla pana trochę jedzenia - rzekł Bert.
Hammersley nie odpowiedział. Nikotyna w tym stanie osłabienia podziałała na niego jak jakiś narkotyk.
McGregor rozpalił małe ofnisko i wydobywszy z torby przy siodle żywność i kawę, przyrządził szybko posiłek. Hammersley rzucił papierosa. Nagle spostrzegł, że go nie zgasił i powiedział:
- Przydepnij go pan nogą, dobrze?
Po czym chwycił buchający parą kubek i chleb ze słoniną. Jadł i pił w milczeniu. Kiedy skończył, otarł usta i podniósł głowę.
- Lepiej mi - odetchnął z ulgą. - Czy mógłbym prosić jeszcze o jednego papierosa?
Skręcił sobie drugiego papierosa już prawie pewną ręką.
Zarządca dużego hodowlanego ranczo staje się w prędkim czasie nieomylnym znawcą ludzi. Musi się orientować, do czego jest zdolny dany człowiek i jak postąpi w konkretnej sytuacji. McGregor miał trzydzieści dwa lata i swoje odpowiedzialne stanowisko objął bardzo młodo, bo w wieku dwudziestu pięciu lat. Ponadto urodził się w kraju hodowli bydła i nauczył się jeździć konno prawie jednocześnie z chodzeniem. Miał więc dobrą praktykę. Otaksowawszy w myśli Hammersleya osądził, że pełne współczucia milczenie obudzi w nim chęć zwierzeń. Ludzie przebywający dużo w samotności lubią obdarzać przygodnych przyjaciół zaufaniem.
McGregor milczał cierpliwie, czekając na rezultat swych przewidywań. Hammersley palił w zadumie papierosa. Nagle rzucił niedopałek, przycisnął go obcasem i zapytał:
- Okropna rzecz, morderstwo, prawda panie?
McGregor nie okazał najmniejszego zdziwienia. Patrzył chłodno w kwadratową twarz z czarnym zarostem. Nowy znajomy, jakby tego nie dostrzegając, patrzył w bok.
- Okropna - potwierdził Bert, widząc, że nie trzeba się śpieszyć.
Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Hammersleya, na którego twarzy malował się teraz gniew. Widocznie przypomniał sobie początki dramatu. Hammersley był z natury człowiekiem odważnym i uczuciowym.
- Nic to, jeżeli człowiek zginie w walce - ciągnął dalej właściciel ranczo. - Każdego to może spotkać. Dwóch ludzi załatwia porachunki i jeden ginie. Zwyczajna rzecz. Ale to morderstwo, o którym mówię, to było co innego. Nie żadna honorowa walka, tylko najpodlejsze morderstwo! Morderstwo dla pieniędzy. W głowie mi się nie mieści, jak można zabić człowieka dla pieniędzy. Nietrudno zrobić pieniądze. Mamy z naszego ranczo spore dochody. Praca wzbogaca. Stara prawda, nie pojmuję, jak taki łotr może posłać kulę bliźniemu po to tylko, żeby mu zabrać garść pieniędzy.
- Dzieją się takie rzeczy - zauważył łagodnie McGregor.
- Dzieją! Wiem o tym! W naszych stronach zdarzyła się taka rzecz, niedaleko, na szlaku Camas. Ten, którego zamordowano, miał przy sobie pieniądze i wszyscy o tym wiedzieli. Przyjechał do miasteczka z pełną kabzą. Głupi, nie robił z tego tajemnicy. Pysznił się, że taki bogaty. Zamierzał kupić ranczo. Mówił, że objedzie wszystkie w okolicy i wybierze sobie najlepsze. Rozumie pan, jaki to był gatunek?
- Spotykałem takich.
- No i znaleziono go nieżywego na polu, koło szlaku, z przestrzelonymi plecami, naturalnie bez pieniędzy.
Na czoło opowiadającego wystąpiły wielkie krople potu, które otarł palcem. W oczach malowała się trwoga, McGregor zrozumiał, że walczy on w wyobraźni ze strasznym, narzucającym się nieodparcie obrazem.
- Ma pan jeszcze papierosy? - zapytał cicho Hammersley.
McGregor podał tytoń i bibułki i kiedy mu je tamten oddał, skręcił papierosa dla siebie... Czekał.
- Że też ludzie mogą tak podle kłamać - jęknął Hammersley. - Kłamać pod przysięgą przeciwko niewinnemu człowiekowi, kiedy idzie o życie! - Z ust jego wydarło się słabe przekleństwo. - Zobaczy pan - ciągnął dalej - jeżeli powieszą mi brata, jeżeli zabiją mi siostrę, zakatrupię jednego po drugim jak psy. Wiem, że skłamali, i oni wiedzą, że skłamali. Ale było ich czterech - czterech przeciwko jednemu, a mój brat był sam jeden. Pewnie przysięgli nie mogli postąpić inaczej.
- Czy uznano pańskiego brata za winnego tego morderstwa? - zapytał McGregor.
Hammersley włożył zgaszonego już papierosa do ust. Potem puścił go bezmyślnie na ziemię i zapatrzył się w niego dziwnym, nieprzytomnym wzrokiem. Mogło się zdawać, że musi na coś patrzeć, bo inaczej zwariuje.
- Uznano - odparł szeptem. - Został powieszony dziś o wschodzie słońca. To jest powiesili go... o ile, o ile”, - nie mógł mówić dalej. Drżał jak w ataku febry, chociaż wargi miał sztywne i zaciśnięte.
II
Wytrwam do końca
McGregor w dalszym ciągu nie okazywał najmniejszego zdziwienia. Milczał, czekając cierpliwie, aż się nieborak uspokoi.
- Powiesili go, chyba że nasz adwokat zdołał wyjednać u gubernatora zawieszenie wykonania wyroku - dokończył z trudem Hammersley. - Ale mnie się zdaje, że już jest po wszystkim. Gubernator nie zgodziłby się na to. Dla niego to zwyczajne morderstwo. Nie, nie łudzę się. Mój brat nie żyje. Będę musiał jechać po ciało, przywieźć je tutaj i sprawić nieszczęsnemu chrześcijański pogrzeb.
- Spodziewa się pan niedługo wiadomości - rzekł Bert.
- Tak. Jak tylko otworzą urząd telegraficzny. Teraz musi być szósta, mam jeszcze dwie godziny czasu. Wczoraj wieczorem chciałem się trochę zdrzemnąć, ale nie mogłem. Przyjechałem tutaj o północy...
- Na razie nic się nie da zrobić - rzekł Bert. - Usiądźmy i niech się pan postara uspokoić.
Usiedli na przydrożu.
- Mam wrażenie, że jednak wyrok został zawieszony - ciągnął dalej. - Doszły mnie słuchy, że tutejszy gubernator jest wyjątkowo dobry i sprawiedliwy. Mówią, że jeżeli mu się dowiedzie, iż coś jest słuszne, to postąpi uczciwie, choćby na przekór całemu światu. Niech pan jeszcze nie traci nadziei. Chciałbym, żeby mi pan opowiedział szczegółówo przebieg całej sprawy. Może będę mógł panu pomóc.
- Ale - zaprotestował słabo Hammersley - to przecież pana nic nie obchodzi. Jest pan na urlopie. Trudno, żeby pan sobie zakłócał wypoczynek takimi rzeczami.
- Wiem, że jest pan sam jeden przeciwko szajce łotrów - przerwał McGregor. - Chce pan im dać radę w pojedynkę, nie czując się na siłach. Potrzeba panu pomocy i ja jej panu udzielę. Każdy człowiek ma obowiązek ratować bliźnich w nieszczęściu. Czyż nie tak?
- Mogłoby to panu zająć dużo czasu - rzekł Hammersley.
- Wytrwam do końca - oznajmił spokojnie.
Hammersley odwrócił głowę i spojrzał na dziwnego, jakby z nieba zesłanego przyjaciela. Był bardzo zdziwiony, ale tak dalece bezbronny, że bez wahania przyjął wyciągniętą rękę.
- Jeżeli pan mi pomoże - powiedział uroczyście - nie zapomnę panu tego do końca życia.
- Pomogę panu - odparł równie uroczyście McGregor. - Niech mi pan teraz wszystko opowie.
- Stało się to parę miesięcy temu - zaczął Hammersley. - Mój brat popędził na jarmark partię bydła. Zabrał ze sobą paru ludzi, których zgodziliśmy na wiosnę. Mieli właśnie odejść. Sprzedawszy bydło, wypłacił im należność i wyruszył samotnie w powrotną drogę. W południe przybył do miasteczka. Akurat bawił tam ten blagier, o którym panu opowiadałem. Kręcił się już od miesiąca po okolicy, nie przestając pyskować. Wygadywał na Zachód, że to takie cywilizowane strony, że się zawiódł, że nie widział jeszcze żadnego dzikiego kąta. Zawracał ludziom głowy, choć wszyscy się od razu na nim poznali. Ktoś go ostrzegł, że jeżeli nie powstrzyma języka, to będzie z nim źle. Odpowiedział, że się nie boi. Był wielkim i na swój sposób odważnym chłopem. Tego wieczora, kiedy mój brat zatrzymał się w zajeździe, było zimno i w sali jadalnej koło pieca siedziała dość liczna kompania. Wszedł ów samochwał i zaczął blagować jak zwykle. Powiedział, iż dowiedział się, że ktoś tam chce sprzedać dobre ranczo za tanie pieniądze i że on zaraz z rana pojedzie je kupić.
- Myślę, że to będzie w sam raz dla mnie - rzekł: - Mam pieniądze i kupię.
Ktoś go zapytał, którędy się do tego ranczo jedzie i wszyscy od razu zorientowali się, że było to ranczo starego Hansena, położone o dwadzieścia pięć mil drogi za miastem. Na Boże Narodzenie umarła mu żona i chciał się stary wyprzedać. Cena była bardzo umiarkowana. Wszyscy przyznali, że gość robi dobbry interes.
Mój brat, starszy ode mnie o pięć lat, był z natury małomówny. Wolał słuchać niż mówić. Wtedy też nie wziął w rozmowie żadnego udziału. Niebawem sala opustoszała i został tylko on sam i tamten. Brat był zawsze dla ludzi bardzo uprzejmy, toteż kiedy ów obcy człowiek zaczął mu zadawać pytania, objaśnił go uprzejmie, że majątek Hansena jest więcej wart niż za niego żądają, że zna Hansena, zna jego ranczo i uważa, że stary jest bardzo uczciwy i że można mu zaufać.
- Dobrze się składa, że pańska droga prowadzi koło jego ranczo - rzekł obcy. - Możemy jechać razem, rad będę z kompanii. Nigdy jeszcze tamtędy nie jechałem.
Brat wyraził zgodę. Na drugi dzień, o wschodzie słońca, wyruszyli w drogę. Obcy miał u siodła pękaty worek. Brat zwrócił na to uwagę.
- Chyba pan nie wiezie pieniędzy w tej torbie? - zapytał. - Mówił pan wczoraj, że zawsze je zabiera ze sobą.
Obcy dotknął ręką worka i odpowiedział, że rzeczywiście wiezie w nim pieniądze, ale że się nie boi.
- Mam rewolwer - rzekł - i wiem jak się strzela.
- Musiał być wyjątkowym tumanem - zauważył McGregor.
- Tak. Nigdy nie spotkałem większego durnia. I to go zgubiło.
Otóż pojechali we dwóch i ujechawszy dwadzieścia mil drogi, dobili do miejsca, gdzie szlak Camas rozgałęzia się i jedna dróżka prowadzi do Hansena. Po drodze nie spotkali żywej duszy.
- Jeżeli pan chce, pojadę z panem na miejsce - zaproponował brat. - Okolica tu pusta i niebezpieczna.
Obcy wybuchnął śmiechem i powiedział, że chętnie z nim dłużej pobędzie i pokaże, jak się powinno kupować ranczo. Brat odparł, że go to nie interesuje, wobec czego roześmieli się obaj i rozstali. Jeden pojechał w jedną stronę, a drugi w drugą.
Pod wieczór tego samego dnia znaleziono głupca zabitego. Leżał na polu obok szlaku. Pieniądze zniknęły.
- Jak daleko ujechał? - zapytał McGregor.
- A, w tym było coś dziwnego - odpowiedział Hammersley. - Mój brat, dojeżdżając do zakrętu drogi, obejrzał się za siebie. Obcy człowiek oddalił się już o jakieś pół mili i w dalszym ciągu jechał kłusem. Jednakże ciało jego znaleziono w odległości tylko pięciuset stóp od początku szlaku. Ślady wskazywały na to, że po zabójstwie zwłoki zostały przeciągnięte dalej.
- Jakie to były ślady? - zapytał McGregor.
- Na początku szlaku i tam, gdzie znaleziono ciało, były ślady krwi, ale tam, gdzie go brat widział ostatni raz - żadnych. Ludzie, którzy znaleźli trupa, pojechali zaraz do Hansena dowiedzieć się, czy czegoś nie widział. Hansen zabrał się z nimi na miejsce wypadku i później tyle było jeżdżenia po tym szlaku, że nim przyjechał szeryf, wszelkie ślady zostały zatarte. Brat mój utrzymywał, że widział zabitego dużo dalej; cóż, kiedy nie miał na poparcie swoich słów żadnego rzeczowego dowodu. Wszystkie ślady wskazywały na to, że mordu dokonano na początku szlaku i dopiero potem przeciągnięto ciało nieco dalej.
- Wspominał pan, że brat pański, gdy jechał z tym człowiekiem, nie spotkał nikogo - przerwał McGregor.
- Dlaczego jego wrogowie wzięli mu za złe, że jechał z tamtym? Prosty zbieg okoliczności i nic więcej.
- W tym właśnie kryje się cała podłość - wykrzyknął z uniesieniem Hammersley. - Czterej ludzie przysięgli w sądzie, że w chwili, gdy mój brat rozstawał się z zabitym, oni znajdowali się niedaleko na wzgórzu. Zeznali, że widzieli, jak obcy człowiek odjechał szlakiem Camas, tak jak mówił brat i że po chwili brat zawołał nań, by zawrócił. Miało między nimi dojść do ostrej wymiany słów. Obcy człowiek wpadł niby w wielki gniew, pogroził bratu pięścią i ruszył z powrotem. Brat wyciągnął rewolwer, strzelił mu w plecy, zsiadł z konia, przeciągnął ciało na to miejsce, gdzie je znaleziono, zabrał worek z pieniędzmi i odjechał. Czterej świadkowie, widząc z daleka, że ofiara nie żyje, pojechali prosto do szeryfa, który zjechał do naszego domu. Tymczasem ciało znaleźli inni przejezdni i zrobił się alarm.
- Niech mi pan powie, co to za jedni ci czterej? - zapytał McGregor.
- Każdy pracował na innym ranczo. Jeden na południe od miasta, drugi na północ, trzeci na zachód. Zeznali, że byli w mieście i jechali razem na południową stronę do trzech dziewcząt mieszkających w sąsiedztwie ranczo, na którym pracował czwarty.
- Czy cieszyli się dobrą opinią?
- Nie znam się na prawie - odpowiedział Hammersley. - Naszemu adwokatowi pozwolono im zadać kilka osobistych pytań: czy byli kiedyś aresztowani, czy brali udział w jakichś burdach? Odpowiedzieli, że nigdy nie byli aresztowani i że specjalnie się nie awanturowali. Prawda, że czasami trochę pili, grali w karty i gonili za dziewczętami, jak to młodzi, ale to wszystko. Poświadczyli sami za sobą i to wystarczyło. Mój brat nie miał żadnych świadków. Bronił się tylko słowem. Odpowiedział, że rozstał się z zabitym i pojechał do domu, a o śmierci obcego człowieka dowiedział się dopiero od szeryfa.
- A więc to było tak: słowo jednego przeciwko słowom czterech?
- Nie - rzekł z zakłopotaniem Hammersley. - Wchodził jeszcze w grę rewolwer.
- Rewolwer?
- Wie pan, że hodowca, pędząc partię bydła, zabiera zawsze ze sobą rewolwer - ciągnął dalej opowiadający. - Brat też zabrał. Szeryf najpierw zapytał o rewolwer. Brat wróciwszy do domu zdjął pas i powiesił go w swoim pokoju na ścianie, a rewolwer położył na stole. Powiedział to szeryfowi, który poszedł na górę osobiście. Wrócił z rewolwerem w ręku i stanął przed bratem, patrząc na niego dziwnym wzrokiem.
- Strzelał pan z niego, panie Henryku? - zapytał.
- Ależ nie - odpowiedział zdziwiony Henryk. - Przez całą drogę, od wyruszenia z domu do powrotu, nie wyjmowałem go z pochwy.
- Tak? - rzekł szeryf. - A jednak z niego strzelano. Pan chyba wie?
- Nie oglądałem go - odparł brat. - Wyjeżdżając z domu, wsunąłem go po prostu do pochwy. I to wszystko.
Henryk nie bardzo umie się obchodzić z bronią. On zawsze był taki niedbały. W razie potrzeby zabiera ze sobą rewolwer, ale rzadko kiedy przyjdzie mu do głowy obejrzeć go i sprawdzić, czy jest w porządku. I wtedy popełniłem błąd. Widzę to teraz. Możliwość oskarżenia Henryka o zabójstwo wydawała mi się takim absurdem, że nie obmyśliłem wykrętnej odpowiedzi.
- Szeryfie - rzekłem znienacka - to ja strzelałem z tego rewolweru.
Spojrzał na mnie z wiele mówiącym uśmiechem.
- Szczegóły - rozkazał.
- To było tak - zacząłem. - Ostatnio mieliśmy kłopot z dzikimi końmi, które się pojawiały w górach. Co noc podchodziły pod korrale. Tydzień temu postanowiłem na nie zapolować. Była jasna, księżycowa noc. Niebawem rozległ się tętent i od strony wąwozu ukazał się ogromny szpak, biegnący kłusem z rozwianą grzywą i podniesionym wysoko łbem. Zawsze przepadałem za końmi i ten piękny, dziki biegun przypadł mi z miejsca do serca. Powiedziałem sobie, że skoro tak polubił moje obejście, to postaram się, żeby tu zamieszkał, i poszedłem do szopy po sznur. Kiedy powróciłem, szpak napierał całą siłą na ogrodzenie korrala. Jeden z moich koni czynił to samo od środka.
Przestraszyłem się, że płot może się zawalić. Bestia była niezwykle wielka i mocna. Wystrzeliłem w powietrze nad jego głową i popędziłem ku korralowi, w nadziei, że uda mi się go złapać na linę. Ale się przeliczyłem. Pętlica chybiła, a koń poszedł jak strzała.
- Zabieram pana z sobą - rzekł szeryf do Henryka. - Oskarżam o zabójstwo Waltera Moody'ego.
- Nie będę się opierał, szeryfie - odpowiedział brat. - Jestem niewinny.
- Gdzie worek? - zapytał szeryf.
- Nie wiem. Ostatni raz widziałem go u siodła Moody'ego - odparł brat.
Z szeryfem był wiceszeryf. Przeszukali we dwóch dom i stodołę, gdzie znaleźli worek.
- Podrzucony - przerwał McGregor.
Z pewnością. Szeryf chciał wymóc na Henryku, żeby mu powiedział, gdzie są pieniądze. Henryk naturalnie nie wiedział. Koniec końców brat znalazł się w więzieniu. Odbył się sąd, uznano go za winnego i skazano na karę śmierci. O ile wykonanie wyroku nie zostało zawieszone, jest już biedak na tamtym świecie.
- Interesuje mnie ta sprawa - rzekł McGregor, odwracając oczy. - Mam wrażenie, że brat pański jeszcze żyje. Założyłbym się prawie, że żyje. Na razie będziemy udawali, że się nie znamy. Pojadę teraz do miasta, a pan przyjedzie za pół godziny. Tylko patrzeć jak otworzą telegraf. Będę się kręcił w pobliżu. Czy jest tam jakaś stajnia? - Jest przy zajeździe.
McGregor wskoczył na siodło, pojechał do miasteczka i pozbywszy się konia, udał się pieszo przed urząd telegraficzny. Był to mały budyneczek z dużą tablicą nad drzwiami. Na ulicy czekała gromadka ludzi złożona z kilkunastu mężczyzn.
Nowo przybyły minął ich, wszedł na schodki i szarpnął za klamkę.
- Telegrafista jeszcze nie przyszedł - odezwał się jeden z obecnych. - Dopiero za pół godziny będzie otwarte. Je śniadanie. Nie przynagliłbyś pan tego człowieka, choćby chodziło o nowinę o końcu świata.
- Czeka pan na coś? - zapytał McGregor.
- Czy czekam? Na Boga, wszyscy tu czekamy. On może już nie żyje. A może żyje!
- Jak to? - zapytał znów Bert.
Nieznajomy zaczął opowiadać przebieg dramatu, kiedy nadszedł telegrafista. Gromadka rozstąpiła się, dając mu przejść. Urzędnik żuł w zębach wykałaczkę z miną absolutnej obojętności na czyjekolwiek losy.
Jednocześnie z głębi ulicy nadjechał galopem Hammersley i zatrzymawszy się przed urzędem telegraficznym, zeskoczył z konia. Obecni cofnęli się trochę, przyglądając mu się w milczeniu.
- Matty, czy już jest jakaś wiadomość? - zapytał telegrafistę.
- Tylko co przyszedłem - odpowiedział urzędnik. - Nie wiem.
- Proszę... chciałbym się dowiedzieć, czy jest coś dla mnie... - rzekł stłumionym głosem Hammersley.
Telegrafista wszedł do biura, wyjął z jakiejś dziury zatyczkę i na stole zaczęło stukać. Hammersley wszedł za nim i stanął koło balustrady. Pozostali, nie wyłączając McGregora, ustawili się w milczeniu po bokach i w tyle.
- Co mówi aparat? - zapytał cicho Hammersley.
- To nie dla mnie - odpowiedział urzędnik. - Pewnie telegrafują do kogoś w dole linii.
- A moja wiadomość jak przyjdzie? - zapytał znów Hammersley.
- Zostanie przesłana ze stolicy do okręgu.
- A czy nie może się pan zapytać, czy tam czegoś nie mają?
- Nie mogę im przerywać - rzekł opryskliwie telegrafista. - Proszę się uzbroić w cierpliwość, za minutę będzie.
Usiadł przed stukającym aparatem i położył na nim wskazujący palec. Jednocześnie żuł swoją wykałaczkę, patrząc leniwie w okno.
- Spodziewa się pan widać wielkiej nowiny - rzekł do Hammersleya Bert.
- Wielkiej nowiny - potwierdził zagadnięty.
Zdjął kapelusz i McGregor zauważył, że na czole perlą mu się krople potu.
- Na pana miejscu nie przejmowałbym się tak bardzo - poradził nowy przyjaciel.
Nagle stukanie ustało. Zapadła chwila milczenia. McGregor słyszał wyraźnie ciężkie oddechy stojących za sobą ludzi. Wywinęła się taśma ze znakami Morse'a i znów zrobiło się cicho. Telegrafista posłał pytanie. Odpowiedź nadeszła natychmiast.
Urzędnik zamknął aparat i nie odwracając się rzekł:
- Nic dla pana nie ma, panie Hammersley. Poleciłem okręgowi, żeby zwrócili się z pytaniem do stolicy. Zobaczę później, co odpowiedzą.
Hammersley cofnął się i po omacku jak ślepy wyszedł na dwór.
III
Wiadomość
Bert podążył za nim. Od strony zajazdu ukazała się nowa grupa i wkrótce Hammersley i McGregor znaleźli się w centrum zbiegowiska.
Nowo przybyli zaczęli się dopytywać o nowinę. Na odpowiedź, że nie ma żadnej, roześmiali się cicho i podnieśli wrzawę. Wymieniali uwagi i przypuszczenia.
- To dobrze - powiedział któryś. - Brak wiadomości jest dobrą wiadomością.
- W tym coś jest, panie Hammersley - rzekł McGregor. - W razie nieszczęścia obrońca zawiadomiłby pana.
Nieszczęśliwy zwrócił na niego czerwone, prawie nie widzące oczy.
- Przeciwnie - rzekł. - Miał się widzieć z gubernatorem wczoraj wieczorem. Gdyby mu się udało wyjednać zawieszenie, przysłałby depeszę w nocy. Jeżeli zaś czekał na... na tamto... to naturalnie zatelegrafuje później.
McGregor otworzył usta jakby chcąc coś powiedzieć, lecz zamknął je z powrotem i ująwszy Hammersleya pod ramię, wyprowadził go z tłumu.
- Niech pan nie upada na duchu - szepnął. - Ja nie tracę nadziei. Odejdźmy od tych ludzi.
- Muszę być blisko telegrafu - wyjąkał Hammersley.
- Pójdziemy do zajazdu.
Poszli wolnym krokiem. Nagle rozległ się tętent kopyt i w głębi uliczki ukazało się dwóch jeźdźców. Hammersley odwrócił głowę.
- Moja siostra - rzekł - a ja nie mam dla niej żadnej dobrej nowiny.
Konna para zatoczyła galopem koło przed zajazdem i zeskoczyła z siodeł. Dziewczyna podbiegła do Hammersleya, który ujął ją za ręce i potrząsnął głową w milczeniu.
Gdy rodzeństwo stało obok siebie, McGregor obrzucił pannę uważnym spojrzeniem. Była wyższa od brata i wyglądała na bardzo silną. Kruczoczarne włosy kontrastowały uderzająco z owalem bladej twarzy. Gdy brat potrząsnął głową, przeszło ją widoczne drżenie. Opanowała się jednak momentalnie i stanęła sztywna, cicha, silna nie tylko ciałem, lecz i duchem. McGregor zauważył, że nie martwiła się o siebie tyle, co brat o nią.
- Nie mogłam czekać - rzekła. - Nie spałam wcale i myślałam, że noc się nigdy nie sończy. Więc nie ma żadnej wiadomości, Jimie?
- Nie - odpowiedział brat.
Nowy przyjaciel podchwycił jego wzrok i zląkł się, że zapomniawszy o umowie, zechce go przedstawić jako człowieka, który ofiarował się im pomóc w nieszczęściu. Jim spostrzegł się jednak w porę i oczy jego przeniosły się na eskortę dziewczyny. Wzrok McGregora poszedł w tym samym kierunku.
Obok stał wysoki, silnie zbudowany mężczyzna o zimnych, niebieskich oczach i obojętnej twarzy. Biło od niego jakimś dziwnym spokojem. Spotkał się wzrokiem z Hamersleyem, przy czym w twarzy jego nie drgnął ani jeden mięsień. Długie ręce wisiały mu nieruchomo u ramion.
Dziewczyna obserwując brata, zauważyła widocznie kierunek jego spojrzenia, bo otrząsnęła się z surowej zadumy i odwróciwszy się, dała swemu towarzyszowi znak, aby się zbliżył. Podszedł bez słowa i lekko położył prawą rękę na jej ramieniu. Ona albo tego w ogóle nie spostrzegła, albo zignorowała jako drobiazg, nie poruszyła się i nie cofnęła.
McGregor na widok tego gestu poczuł gorąco na twarzy. Poufałość nieznajomego wywołała w nim odruch gniewu.
- Jimie - rzekła. - Czuję, że jest jeszcze nadzieja. Pan Harbord nas uratuje.
- Tak? - zapytał Hammersley. - Jakim sposobem?
- Pozwoliłem sobie zwrócić się wczoraj do gubernatora - odpowiedział Harbord. - Zebrałem podpisy dwunastu najbardziej wpływowych ludzi na poparcie swojej prośby. Pozwoliłem sobie donieść mu, że odkryto nowe dowody. Było to konieczne, gdyż inaczej wątpię, czy udałoby się uzyskać zwłokę. Naturalnie nic się jeszcze nie wykryło, ale nie trzeba tracić nadziei, tylko szukać.
- Czy uważa pan, że gubernator może coś zrobić? - zapytał Hammersley.
- Uważam to za więcej niż prawdopodobne - odpowiedział Harbord. - Znam go osobiście. POdejmowałem go nawet, kiedy tu bawił w czasie kampanii wyborczej. Wiecie, że sam był niegdyś hodowcą bydła, toteż w mojej depeszy położyłem na to nacisk i zaznaczyłem obszernie, kim wy jesteście.
- Nie wiem, jak wam dziękować - rzekł z wdzięcznością Hammersley. - Nie wiedziałem, że mamy takich przyjaciół.
- Ci, którzy podpisali mój telegram są przekonani, że wasz brat jest niewinny - ciągnął dalej dobroczyńca. - I ja również nie wierzę w jego winę. To nie jest człowiek, który byłby zdolny zabić drugiego człowieka.
Ręka spoczywająca na ramieniu dziewczyny osunęła się na dół i uścisnęła jej dłoń. Ona wszakże zachowała się tak, jakby i tego nie zauważyła. Nie cofnęła co prawda ręki, lecz McGregor był pewny, że uścisku nie oddała. Robiła wrażenie jakby z całego świata zewnętrznego istniała dla niej tylko cela, więziąca w swych ścianach nieszczęśliwego skazańca, a poza tym nic.
Jednakże zachowanie się zuchwalca rozgniewało McGregora. Podszedł do trójki stojącej z dala od tłumu i wpił oczy w twarz Harborda.
Młody człowiek, nie odrywając wzroku od dziewczyny, tłumaczył jej właśnie, że jego depesza będzie miała skutek. Kiedy skończył, poczuł, że jest obserwowany i podniósł głowę. Szare i niebieskie oczy spotkały się i zrozumiały.
Harbord umiał nad sobą panować. Wyglądał na człowieka zimnego i nieuczciwego. Ale McGregor potrafił w razie potrzeby być także pogardliwy. Zachowanie się Harborda wobec dziewczyny dotkniętej okrutnym ciosem obudziło w nim antypatię do brutalnego zuchwalca. Ludzie pociągali go albo odpychali od pierwszego wejrzenia i przekonał się niejednokrotnie, że intuicja go nie zawodziła.
Pierwsze zmieniły się oczy Harborda. Zimne lśnienie ustąpiło miejsca drobnym, ognistym iskierkom świadczącym, że człowiek ten zdolny jest do wybuchu.
- Co tam, przyjacielu? - zapytał.
Szyderczy epitet „przyjacielu” podziałał na dumę McGregora. W dodatku w głosie Harborda zadźwięczała nuta wyzwania. Przybysz z obcych stron nie zamierzał początkowo wystąpić otwarcie jako przyjaciel Hammersleyów, lecz teraz zmuszono go do podniesienia przyłbicy. Nie ufał Harbordowi. Po pierwsze był za „słodki”, po drugie interesował się dziewczyną, a po trzecie myślał przede wszystkim o sobie i korzystając z jej cierpienia, starał się samolubnie osiągnąć swój cel.
- Co ma być? - odparł.
Nim Harbord zdążył odpowiedzieć, dziewczyna obejrzała się szybko i spojrzała na McGregora. Młody człowiek spostrzegł to. Krew uderzyła mu do głowy. Zrobił wysiłek, aby się opanować, ale mu się to nie udało. Uczynił drugi, aby na nią nie spojrzeć, ale i to nie wyszło. Odwrócił powoli głowę i spotkał się z jej wzrokiem. W źrenicach dzielnej dziewczyny nie czaiła się trwoga ogarniająca chwilami jej brata, lecz coś innego, coś, co poruszyło McGregora stokroć silniej. Spod ciemnych rzęs wyjrzało na niego bezgraniczne, ciche, rozpaczliwe cierpienie.
Zdjął machinalnie kapelusz. Poczuł się tak jakby z nią razem stanął nad trumną jej ukochanego zmarłego. Uświadamiał sobie tylko uczucie głębokiej litości i nic więcej. Dumny był, że odda się otwarcie na jej usługi. Zdał sobie teraz sprawę, że służenie jej pod maską to rodzaj tchórzostwa. Zapomniał o Harbordzie i jego obraźliwym pytaniu. Zapomniał nawet o Hammersleyu. Miał dziwne wrażenie, że są sami - on i ta dziewczyna, sami, tylko oni i że czekają razem na coś nieprzewidzianego.
- Pani - rzekł - przyjechałem tutaj, żeby panią ratować od nieszczęścia.
Nie zdawał sobie w tej chwili sprawy, że jest dla niej zupełnie obcy. Pamiętał tylko, że znał ją od przeszło pół roku, że od tego czasu miał ją w sercu i w duszy, i że myśl o niej była mu radością i wytchnieniem.
Stał, patrząc na nią trochę melancholijnie z wyrazem czci w oczach. Spostrzegł z radością, że coś z jego uczuć musiało się udzielić i jej. Na blade policzki wypłynął cień rumieńca, a wargi rozchyliły się lekko w bezgłośnym pytaniu.
- Jestem przyjacielem pani brata - rzekł z prostotą.
- Och! - szepnęła z widoczną ulgą i zwróciła się prędko do Hammersleya.
Ten ostatni stracił na chwilę głowę, gdyż nie spodziewał się, że nowy przyjaciel zdradzi się tak prędko przed jego siostrą. Ale i on również ucieszył się z tego otwartego wystąpienia.
- Tak - potwierdził może trochę za skwapliwie - mój dobry przyjaciel, hodowca zza gór. W ciągu ostatniego roku widzieliśmy się kilka razy. Jest teraz na urlopie i przyjechał specjalnie, żeby się ze mną zobaczyć.
Dziewczyna wyciągnęła silną, ciepłą rękę. Ujął ją szybko w dłoń, ale spuścił powieki, nie mogąc dłużej wytrzymać jej wzroku. Nie patrząc, czuł na swej twarzy przenikliwe spojrzenie Harborda. Niewątpliwie fałszywiec dziwił się i zastanawiał.
- Nazywam się Bert McGregor - przedstawił się nowy przyjaciel.
- Cieszę się, że pan tu jest - odpowiedziała dziewczyna i było to więcej niż mógł się spodziewać.
Teraz wystąpił Harbord.
- Co to pan mówił, skąd pan jest? - zapytał trochę cierpko.
- Nic nie mówiłem - odciął się McGregor. - Pan Hammersley powiedział, że pochodzę zza gór. Chyba panu wystarcza jego słowo?
- Posiada pan tam ranczo, prawda?
- Nie.
- Hammersley wspomniał, że pan jest hodowcą.
- Administruje - wtrącił Jim.
- Czyim ranczo? - W głosie Harborda brzmiało podejrzenie i jednocześnie jakby wyzwanie.
- Spółka Monroe i Sullivan - rzekł lekko McGregor. - Słyszał pan kiedyś te nazwiska?
- Jakżebym nie miał słyszeć! Wszyscy je tu znają.
W tonie Harborda czuło się szacunek. Gospodarstwo hodowlane wymienione przez McGregora należało do największych w stanie. Jeżeli McGregor był tam administratorem, to posiadał stanowisko, z którego mógł być dumny. Nadto był jeszcze młody i mógł niezadługo zostać kimś więcej. McGregor odgadł bieg myśli swego wroga, gdyż ten ostatni przestał chwilowo mieć się na baczności i twarz jego zdradziła więcej niż przypuszczał.
Hammersley i jego siostra zwrócili się twarzami do urzędu telegraficznego. Przez otwarte drzwi widać było telegrafistę z nogami na stole.
- Jeszcze nie - westchnęła dziewczyna.
- Będzie - zapewnił ją Harbord. - Niech się pani nie martwi. Gubernator nie zignoruje mojej depeszy opatrzonej tyloma podpisami.
- Jeżeli się to sprawdzi, będziemy panu zawdzięczali więcej niż mogę wypowiedzieć - rzekła panna Hammersley.
- Potem będzie jeszcze dużo do załatwienia, ale to biorę na siebie - dokończył Harbord.
McGregor popatrzył na Hammersleya, ciekaw, jak wytrzymuje napięcie oczekiwania. Nagle zauważył, że oczy Jima opuściły budynek telegrafu i spoczęły uważnie na tłumie, a jego silne ciało przeszło drżenie. Hammersley obejrzał się na niego i jął się powoli odsuwać od siostry.
McGregor patrzył. Dziewczyna rozmawiała z Harbordem nieświadoma zachowania brata. McGregor poszedł za Hammersleyem. Desperat zbliżył się do grupy stojącej koło wejścia do telegrafu, sięgając powoli ręką do kieszeni kurtki. McGregor spostrzegł, że na ten widok od grupy oderwali się dwaj ludzie i odeszli za róg budynku.
- Ci dwaj krzywoprzysięgli przeciwko życiu mego brata! - wrzasnął nagle Hammersley i wyrwał z kieszeni rewolwer.
McGregorowi nasunęło się spostrzeżenie, że rewolwer ten został kupiony tylko w tym celu, bo hodowcy noszą zazwyczaj inny kaliber.
Ręka Jima podniosła się do góry. Dwaj łotrzykowie rzucili się do ucieczki. Hammersley krzyknął, aby stanęli. Posłuchali, unosząc ręce nad głowami.
Tymczasem McGregor dogonił Hammersleya i złapawszy go za ramię, zgiął je ku dołowi. Szaleniec szarpnął się z całej siły, ale nowy przyjaciel okazał się silniejszy i pomimo oporu wyrwał mu rewolwer i odstąpił na bok. W oczach Jima zaświeciły łzy bezsilnej wściekłości.
- Dlaczego mi pan przeszkodził? - krzyknął z uniesieniem. - Należało im się to za, za...
Rozległy się szybkie, drobne kroki i Hammersley znalazł się w objęciach siostry. Delikatne ręce potrząsnęły nim energicznie. Wyprostował się i przesunął ręką po czole.
- Zapomniałem się - rzekł.
McGregor zrozumiał, że słowa te zostały wygłoszone w celu odwrócenia ich uwagi. Jim niewątpliwie obmyślił to sobie z góry, a tacy ludzie jak on niełatwo dają się odwieść od raz powziętego zamiaru. Bert uświadomił sobie, że przybyło mu nowe zadanie i że nie tylko będzie musiał pomagać rodzeństwu, ale też strzec Hammersleya przed nim samym. W zrozpaczonym człowieku kipiała zemsta, czemu się zresztą trudno było dziwić. Prawdopodobnie żył dotąd cichym, spokojnym życiem i tragedia, jaka spadła na ich dom niby piorun z jasnego nieba, okazała się ponad jego siły.
Bert minął rodzeństwo i podszeddł do dwóch ludzi, którzy przed chwilą uciekali przed Jimem.
- Ej, chłopcy, zdaje się, że wasz widok działa na Hammersleya podniecająco - rzekł spokojnie. - On nie jest w tej chwili sobą i nie odpowiada za siebie. Na waszym miejscu zszedłbym mu z oczu.
Na twarzach kowbojów odbiła się obraza. Kiedy minęło niebezpieczeństwo, nabrali odwagi.
- Nie rządzicie miastem, co? - zapytał jeden.
- Nie, ale radzę wam odejść.
Spojrzeli na niego, a on na nich. Mówił cicho i spokojnie, ale w oczach miał coś niepokojącego. Jeden z ludzi przestąpił z nogi na nogę. Drugi wzruszył ramionami.
- Może się jeszcze zobaczymy - rzekł pierwszy i odeszli.
McGregor nie odpowiedział. Czuł, że miał teraz dwóch wrogów więcej, ale to nie miało znaczenia. Nie żałował, że się zdemaskował. Miał przynajmniej uczucie swobody.
Kiedy wracał do Hammersleya, ujrzał przed wejściem do telegrafu zbiegowisko. Ludzie cisnęli się wołając i krzycząc:
- Hammersley! Hammersley! Depesza do Hammersleya! Depesza!
- Gdzie jest Hammersley!?
Mogło się zdawać, że nikt go nie widzi, choć znajdował się w odległości kilkudziesięciu kroków. Opuścił siostrę i pobiegł do urzędu. Rozstąpili się, dając mu przejść. McGregor obejrzał się i zobaczył, że dziewczyna wisi na ramieniu Harborda, drżąc z oczekiwania i trwogi.
Nad głowami tłumu ukazała się głowa Hammersleya. Zaczęto się domagać z krzykiem, żeby powiedział nowinę. W odpowiedzi kazał im się rozstąpić. Widząc, że im nic nie powie, gapie cofnęli się na dwie strony, tworząc wąskie przejście.
Hammersley nie skorzystał z niego od razu. Podniósł do góry ręce i chwycił się framugi drzwi. W jednej ręce trzymał kurczowo żółty papier.
- Aniu! Aniu! - krzyknął, pochłonięty wyłącznie troską o siostrę. - Zawiesili! Zawiesili na trzydzieści dni! Henryk jeszcze żyje!
IV
Druga depesza
McGregor obejrzał się ponownie na dziewczynę. Wspierała się w dalszym ciągu na ramieniu Harborda. Na słowa brata wyprostowała się powoli, najwidoczniej z wielkim wysiłkiem. Serce jej musiało bić bardzo mocno, bo oddychała ustami. Nagle odsunęła się od mężczyzny i przycisnęła rękę do piersi. Uśmiechnęła się przy tym tak odważnie, tak promiennie, że McGregor poczuł się wniebowzięty.
Hammersley przesunął się między ludźmi i podbiegł do siostry z rozłożonym telegramem w ręku. Przeczytała go w okamgnieniu.
- Więc - szepnęła - mamy trzydzieści dni czasu.
- Tak - potwierdził brat - nie zmarnujemy tego czasu. Mam teraz przeczucie, że wszystko skończy się jak najlepiej. Gubernator nie zgodziłby się na to, gdyby nie przypuszczał, że Henryk może być niewinny.
- Prawdopodobnie nakazał przeprowadzić dochodzenie jeszcze raz - zauważył McGregor. - Mówiłem panu, panie Hammersley, że to porządny człowiek.
- Jesteś pan może jego przyjacielem? - zapytał szybko Harbord.
- O, nie - zaprzeczył Bert - ale on ma opinię porządnego człowieka. Chyba pan czytuje gazety?
Oczy dwóch mężczyzn spotkały się po raz drugi i zagrały w nich ponownie wrogie błyski. Harbord jednak nie przedłużał tej wymownej chwili. Zwrócił się do Hammersleya.
- Czy można wiedzieć, kto depeszował? - zapytał.
- Nasz obrońca, adwokat Sobey - objaśnił Jim.
McGregor zauważył, że przez twarz wroga przemknął cień gniewu.
- A do mnie nie było telegramu? - zapytał.
- Nie dowiadywałem się - odparł Hammersley. - Nie miałem głowy.
- Ja się dowiem - rzekł Harbord, przy czym w głosie jego zadźwięczała dziwnie gwałtowna nuta.
Odwrócił się i podążył w stronę telegrafu. Anna odprowadziła go wzrokiem.
- Jaki on dziwny - zauważyła. - Ciekawa jestem, co mu jest.
- Spodziewał się, że gubernator będzie do niego depeszował - rzekł McGregor. - Chciał, żeby zasługa zawieszenia egzekucji jemu przypadła w udziale.
- A, rozumiem - szepnęła miękko.
- Czas do domu - odezwał się Hammersley i spojrzał na McGregora. - Czy trwa pan w zamiarze ratowania nas w nieszczęściu? - zapytał. - Właściwie nie powinienem nalegać, ale chwytam się każdej okazji, każdego błysku nadziei.
Nim zagadnięty zdążył odpowiedzieć, z drzwi urzędu telegraficznego wyszedł Harbord. Cień, który przemknął mu przed chwilą przez twarz, powrócił i pozostał już jako czarna chmura. Podszedł do trójki.
- Jedzie pan do domu, Hammersley? - zapytał.
- Tak - odpowiedział Jim.
- I ja jadę - rzekł Harbord. Zawahał się i spojrzał na McGregora. - I pan pewnie jedzie w tę samą stronę?
- Na razie nie - odparł uprzejmie Bert. - Rozejrzę się trochę po mieście.
Harbord zadał mu przed chwilą osobiste pytanie. Czuł, że ma prawo odpłacić mu tym samym. Jednocześnie chciał urazić człowieka tak niesympatycznego i zarozumiałego.
- Dostał pan telegram? - zapytał.
- A co panu do tego? - warknął Harbord.
Anna spojrzała ukradkiem na McGregora. Wargi młodego człowieka rozszerzyły się ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Doznała ulgi i odpowiedziała mu takim samym cieniem uśmiechu. Następnie spojrzała na Harborda.
- Ja bym chciała wiedzieć, czy pan dostał telegram, panie Harbord - rzekła. - Jeżeli gubernator odpowiedział panu, tym lepiej dla nas. Dowodziłoby to bowiem, że gotów jest zapewnić każdego, iż go ta sprawa interesuje.
- Nie - odpowiedział Harbord. - Ale jeszcze dostanę.
- Z pewnością - potwierdziła dziewczyna. - Jedziemy do domu, Jim?
- Naturalnie - rzekł Hammersley. - Jedzie pan z nami, Harbord?
- POczekam na telegram - odparł tamten i oczy jego poszukały mimo woli twarzy McGregora, który to zauważył.
- Będzie pan u nas dziś po południu, panie McGregor? - zapytał Jim.
- Albo wieczorem - odpowiedział Bert.
Anna spojrzała na niego i skinęła poważnie głową, po czym poszła z bratem po konie. W parę minut bylli w drodze. McGregor zawrócił w milczeniu do zajazdu. Wiedział, że Harbord został w mieście nie tyle ze względu na spodziewaną depeszę, ile z ciekawości, co on będzie robił. Ostatecznie nie mógł mu tego zabronić.
Wróg zdawał się mieć gotowy plan działania. Z tonu jego głosu, kiedy się odezwał, można było wywnioskować, że jest wściekły.
- Minutę, przyjacielu!
McGregor zrobił w tył zwrot i podszedłszy do Harborda, zajrzał mu w oczy. Był tak samo rozgniewany, ale starał się nad sobą panować. Nie chciał się z tym zdradzić przed nieprzyjacielem. Wiedział, że w gniewie myśli człowieka są mniej przejrzyste niż w spokoju. Z drugiej strony gniew był u niego czymś wyjątkowym. Cieszył się z tego, gdyż zaobserwował u innych ludzi fatalne skutki tego uczucia. Rozumiał, że z gniewu rodzi się złe samopoczucie moralne. A chciał być zawsze chłodny, spokojny i zdrowy.
- Nie pojmuję, co upoważnia pana do nazywania mnie „przyjacielem”, panie Harbord - rzekł.
- Nie udawaj, że nie wiesz - odpowiedział impertynencko Harbord. - Muszę ci powiedzieć, co o tobie myślę, bo widzę, że zanadto liczysz na swoją bezczelność. Hammersleyowie mają poważne zmartwienie i sami nie wiedzą, co czynią. Dlatego ci łatwo uwierzyli. Wiadomo, tonący brzytwy się chwyta. Ale cóż ty dla nich możesz zrobić? Zaganiacz bydła na wakacjach! Pewnie ci się zdaje, że znajdziesz prawdziwego mordercę i przypodobasz się pannie Hammersley. Wspaniała okazja! Jeżeli Henryk Hammersley zostanie uratowany, to tylko dzięki temu, że znajdzie się ktoś z głową na karku, kto potrafi dowieść jego niewinności. Nie potrzeba nam tu żadnych natrętów. To miasteczko jest za małe dla takich jak ty.
- Nie trapię się tym, bo nie zamierzam się tu osiedlać - odparł McGregor. - Słyszał pan, jak mówiłem do Hammersleyów, że pojadę do nich wieczorem. Chyba miejsca nie zabraknie?
- Jak dla kogo.
- Jadę tam wieczorem - powtórzył McGregor.
- Możesz sobie narobić biedy.
- Jakiej, jeśli wolno wiedzieć?
- Słuchaj! - krzyknął Harbord, którego gniew wzmógł się jeszcze pod wpływem spokoju przeciwnika. - Wiem, co cię tu sprowadziło. Wpadła ci w oko panna Hammersley i myślisz, że uda ci się ją zdobyć. Nie. Tak dobrze nie jest. Ona... ja sam się z nią ożenię. Nie dopuszczę do tego, żeby konkurował o nią pierwszy lepszy zaganiacz. Gdybyś był porządnym człowiekiem, nic bym sobie z tego nie robił. Pozwoliłbym ci zabawiać się w detektywa, wiedząc, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Ale widywałem już takich ptaszków jak ty i znam wasze metody.
McGregor był człowiekiem prostego serca, dla którego ukochana kobieta stanowiła największą świętość. Tak było z Anną Hammersley. Marzył o niej jak o niebie. Słowa Harborda wziął nie tylko za obrazę osobistą, ale i za obrazę Anny. Ogarnął go wolno wzmagający się gniew, właściwy jego typowi.
Gdyby przeczekał trzydzieści sekund zanim uczynił to, co uczynił, byłby się niewątpliwie pohamował. Ale nie czekał nawet dwóch. Prawe jego ramię wygięło się w łuk i żelazna pięść zetknęła się ze szczęką Harborda, który zachwiał się niby podcięte drzewo, załamał w kolanach i runął jak długi na ziemię.
McGregor odstąpił krok w tył. Kątem oka zobaczył biegnących ludzi.
Cofnął się jeszcze dalej. Był prawie przekonany, że zanosiło się na wielką awanturę.
Ciekawscy otoczyli powalonego Harborda. Początkowo panowało milczenie, po czym oczy ich przeniosły się na McGregora. Przyjrzeli mu się od stóp do głów. Musiał zrobić na nich dodatnie wrażenie, bo nagle jeden z nich wybuchnął śmiechem. Inni też pokazali zęby w uśmiechu. McGregor zrozumiał, że niebezpieczeństwo minęło.
Spojrzał ponownie na Harborda. Zuchwalec poruszył się i uniósł na łokciu. Nim oczy jego przybrały normalny, przytomny wyraz, upłynęła dobra chwila. Nagle usiadł i zerwał się na nogi z twarzą wykrzywioną skurczem straszliwej furii. McGregor zrozumiał, że trafnie ocenił charakter wroga i że główną jego namiętnością była bezgraniczna, niepohamowana pycha. Pewnie rzadko mu się zdarzało być powalonym w obecności tylu świadków. Można było z góry przewidzieć, że będzie chciał się zemścić.
Tak się też stało. Rozpłomienione oczy Harborda wpiły się w twarz McGregora, a ręka sięgnęła do kieszeni kurtki, w której krył się mały rewolwer. Zarozumialec był w tej chwili absolutnie niepoczytalny i życie jego przeciwnika zawisło na włosku. W dodatku McGregor nie miał ze sobą żadnej broni.
Uprzedzając znaczący ruch Harborda, rzucił się na niego i już ręka przeciwnika była pusta. McGregor wsunął do kieszeni swoją i wydobywszy mały automatyczny rewolwer rzucił go na ziemię.
- Zabierzcie to, chłopcy - rzekł.
Oddychał normalnie, tak jak zwykle. Gwałtowne ruchy i napięcie chwili nie odebrały mu równowagi. Za to Harbord dyszał ciężko, świszcząc przez zęby. Bert odepchnął go od siebie i cofnął się o krok. Pokonany ryknął:
- Zabiję cię!
- Proszę się liczyć ze słowami - rzekł uprzejmie McGregor. - Życzę sobie, żeby pan mnie nie tykał. Nie podoba mi się ta poufałość.
Z oczu Harborda strzeliła błyskawica. Jeden z tłoczących się naokoło ludzi, szofer, jak można było sądzić po ubraniu, położył mu rękę na ramieniu.
- Ostrożnie z zabijaniem - rzekł ostrzegawczo. - Mieliśmy tu niedawno jedno zabójstwo i więcej nie chcemy. Niewinny człowiek pójdzie za to na śmierć, choć mu darowali jeszcze trzydzieści dni życia. Mówisz pan o zabijaniu? A może wiesz, kto zabił pyskatego Waltera, co?
Twarz Harborda okryła się trupią bladością i mogło się zdawać, że gniew ustąpił miejsca strachowi. Jednak opanował się i zwrócił do szofera:
- Bez domysłów - rzekł. - Jeżeli uważasz pan, że wiem coś o zabójstwie tamtego człowieka, to powiedz otwarcie. W przeciwnym razie trzymaj język za zębami, bo będzie z panem źle.
- Nie boję się - odpowiedział szofer. - Widzi mi się, że teraz ma pan czas zajęty. Tamten gość powalił pana na ziemię. Co pan zamierza z nim zrobić?
- Rozprawię się z nim - odparł Harbord.
- Uf! Dobrze grozić, gdy się dostało po łbie.
Harbord odwrócił się i odszedł w kierunku zajazdu.
- Miej się przed nim na baczności, obcy człowieku - rzekł do McGregora szofer. - Zdaje mu się, że jest panem stworzenia i pewnie swego nie daruje.
- Dziękuję ci - odpowiedział Bert.
Poszedł za Harbordem do zajazdu i znalazł go w umywalni. Zaczekał na korytarzu. Za chwilę spotkali się w cztery oczy, bez świadków.
- Gdzie mój rewolwer? - zapytał Harbord.
- Musiał go zabrać któryś z chłopców - odpowiedział spokojnie McGregor. - Rzuciłem go na ziemię i potem już nie patrzyłem, co się dalej stało.
- Rozumiesz chyba, że mógłbym cię kazać aresztować za napaść?
- Wiem, że pan tego nie zrobi - odpowiedział zwycięzca, ignorując cierpliwie niegrzeczną formę „ty”.
- Dlaczegóż to?
- Dla dwóch przyczyn. Po pierwsze, że nie chciałbyś pan narazić się na śmieszność. Nie ma dla pana nic gorszego nad śmiech. Kto sam nie posiada zmysłu humoru, nie znosi go u innych. Po drugie: samo aresztowanie mnie nie zadowoliłoby pana. Wiem, że chce pan ze mną wyrównać porachunki. Prawdopodobnie poczeka pan, żeby obmyślić coś gorszego.
Harbord przyglądał się przeciwnikowi z wyrazem namysłu w oczach.
- Sprytnie jak na poganiacza - zauważył szyderczo.
- Niektórym ludziom wydaje się, że co poganiacz to głupiec - rzekł McGregor. - Ale może się zdarzyć, że głupi wyprowadzi w pole mądrego.
Zanim Harbord zdążył odpowiedzieć, w drzwiach ukazał się posługacz.
- Przyszła depesza, co to pan na nią czekał.
- Wiedziałem, że gubernator odpowie - rzekł z rozjaśnioną twarzą Harbord.
Skierował się ku drzwiom. McGregor widział, jak przeszedł przez ulicę i wszedł do urzędu telegraficznego. Za chwilę ukazał się z powrotem. Koło wejścia czekali nieliczni gapie. Jeden z nich zapytał go o coś, ale mu nie odpowiedział. Domniemany przyjaciel gubernatora odszedł ulicą w kierunku przeciwnym do zajazdu.
Kiedy zniknął w drzwiach jakiegoś domu, McGregor udał się do telegrafu. Ludzie rozeszli się tymczasem, uważając widocznie, że nie ma na co czekać. Zgryźliwy telegrafista nie podniósł nawet oczu.
- Pewnie nie wolno panu mówić pierwszemu lepszemu ciekawskiemu, jaka była treść depeszy zaadresowanej do kogo innego? - zapytał interesant.
Urzędnik podniósł głowę. Jego zgryźliwość obróciła się niespodziewanie na korzyść McGregora.
- Ten pies Harbord wydał mi rozkaz, żebym nikomu nie mówił, co było w jego depeszy - rzekł. - Rozumie pan? Wydał mi rozkaz. Ja, panie, nie słucham niczyich rozkazów. Depesza była podpisana przez gubernatora i składała się tylko z dwóch wyrazów. Wznawiam śledztwo. Do Harborda nic tam nie było.
- Czy pan uważa, że gubernator naprawdę zainteresuje się tą sprawą osobiście? - zapytał leniwie McGregor.
Telegrafista zachował się tak, jakby został znieważony.
- Czy się zainteresuje? - krzyknął. - Pisze przecież czarno na białym, że wznawia śledztwo. To człowiek honoru. Głosowałem na niego.
Wstał i podszedł do balustrady.
- Pan zdaje mi się nie dowierza jego słowu? - zapytał groźnie.
- Ja nie dowierzam? - uśmiechnął się szeroko McGregor. - Myli się pan! I ja na niego głosowałem. Jestem pewny, że wszczął już śledztwo.
V
Trzecia depesza
McGregor powrócił do zajazdu. Chwilowo nie myślał o Hammersleyu, poświęcając całą uwagę Harbordowi. Doszedł do przekonania, że człowiek ten dowiódł swoim wybuchem, iż był zdolny zabić z rozmysłem. Nie przyszło mu co prawda na myśl, że ten nowy wróg mógł być winny lub współwinny morderstwa. Był zbyt dobrze sytuowany, aby zniżyć się do zamordowania człowieka jedynie w celu przywłaszczenia sobie jego pieniędzy. Był jednak potencjalnym zabójcą i fakt ten w zestawieniu z uczuciem do Anny Hammersley budził w McGregorze żywe zainteresowanie.
W chwili, gdy młłody człowiek wchodził do zajazdu, z jednych drzwi wyszedł stary jegomość i usiadł za biurkiem. Był mały, siwy i pomarszczony, ale McGregor zwrócił uwagę na jego chód i nogi.
Musiał siedzieć na niejednym koniu - zaopiniował. Może rozczuli się na widok zaganiacza z obcych stron?
Stary zauważył tymczasem gościa i na jego wargach ukazał się przyjazny uśmiech. McGregor pomyślał, że w tym wiekowym ciele musi się kryć młodzieńcze serce.
- Halo, młody człowieku! - rzekł cienkim głosem mały dziadek.
Gość podszedł do biurka i oparł się o nie swym długim ciałem.
- Pan jest właścicielem tego zajazdu? - zapytał uprzejmie.
- Jestem właścicielem, choć własność prawie nie warta wzmianki. Za dawnych czasów pracowało się, sąsiedie. Teraz już jestem stary. Skąd Pan Bóg prowadzi? Miło wędrować po świecie, co?
- Myli się pan - rzekł z uśmiechem McGregor. - Nie jestem wędrowcem. Mam pracę niedaleko Saint River. Jestem kierownikiem ranczo.
- Czyjego?
- Spółki Monroe i Sullivan.
- Co? - wykrzyknął mały. - I ja tam służyłem jeszcze za życia starego Sullivana. - Wyciągnął rękę. - Gościu, ofiaruję ci u siebie gościnę, na jak długo zechcesz.
- Nie tego mi potrzeba - odpowiedział McGregor - lecz czegoś innego.
- Proszę mówić. Usłużę, w czym tylko będę mógł.
- Potrzebne mi są pewne informacje. Zna pan niejakiego Harborda?
- Widuję go w mieście puszącego się jak indor - odpowiedział właściciel zajazdu. - Nie znam go i nie chcę znać. Zdaje mu się, że cały świat do niego należy. Wie pan, napisane jest, że pyszny człowiek dostaje czasem za swoje.
- Harbord dostał dziś rano - rzekł Bert, przy czym w głosie jego zabrzmiała nuta niezadowolenia. - Wyrżnąłem go w szczękę i powaliłem na ziemię. Mówię to nie przez chełpliwość, tylko żeby zrobić panu przyjemność.
Gospodarz wyciągnął uroczyście rękę.
- Nazywam się Bundy - rzekł. - Dumny jestem, że mogę uścisnąć rękę człowiekowi, który upokorzył głupią pychę.
- McGregor - przedstawił się gość, ujmując wyciągniętą dłoń.
- Opowiem panu wszystko, co o nim wiem - ciągnął Bundy. - O tym, jaki to pyszałek, już się pan przekonał. Co do reszty, to zajmuje się hodowlą bydła i trzeba przyznać, że jest znakomitym hodowcą. Ojciec jego, umierając kilka lat temu, zostawił mu szmat ziemi - kilka tysięcy akrów - i bydło. Jako młody chłopak bawił hycel na wschodzie, ale żadnego wykształcenia nie zdobył. Po powrocie zabawiał się tylko końmi i samochodami. Udawał, że praca na ranczo nie dla niego i że nigdy się do niej nie zniży.
Nagle stary przeniósł się na tamten świat i młody, ku zdumieniu wszystkich, wziął się do gospodarstwa jak wściekły. Całą odziedziczoną gotówkę wsadził od razu w interes, dobrał sobie wykwalifikowanych pracowników, którzy usunęli wszystkie nierasowe sztuki, i kazał odrestaurować budynki, a szczególnie dom. Jego ranczo jest teraz nie do poznania. Trudno o piękniejszy zakątek. Ma chłop głowę na karku. Umie sprzedawać i kupować; nikt go nie oszuka. Rezultat jest taki, że majątek jego jest teraz wart dwa razy tyle, co na początku, i z pewnością ma duże zasoby gotówki. Trzeba mu przyznać, że umie pracować i zabiegać, szkoda tylko, że taki buńczuczny i pyszałkowaty. Przyjdzie dzień, że dostanie drugą nauczkę, jeszcze gorszą. Oby jak najprędzej.
- Odważny? - zapytał McGregor.
- O, tak. Ale pan z pewnością mocniejszy. Nie boi się zadawać z równymi sobie. I nic mu nie brakuje. Dobry strzelec, dobry jeździec i umie rzucać lasso.
- Mam wrażenie, że interesuje się bardzo tym morderstwem, za które skazano Henryka Hammersleya.
- Zadurzył się w dziewczynie - objaśnił Bundy. - Ma się z nią ożenić.
- A więc to postanowione?
- Ona co prawda nigdy o tym nie mówiła, ale za to on się chwali na wszystkie strony. Przedtem chłopcy jeździli do Hammersleyów jeden przez drugiego. Teraz to ustało. Harbord wszystkich wystraszył.
- Rozumiem - rzekł McGregor. - A co pan wie o tym zamordowanym? Co to był za człowiek?
- O, niezły gość, tylko tyle, że za wiele gadał. Lubił się przechwalać, że jest bogaty. Dawał do zrozumienia, iż ma u siodła całą fortunę.
- Czy naprawdę miał przy sobie tyle pieniędzy, że mógł kupić ranczo?
- O, taki głupi nie był - odpowiedział Bundy. - Na coś podobnego trzeba by jeszcze większego głupca. Nie. Miał przy sobie nie więcej niż sto dolarów. Na zadatek.
- Więc ten, co go zabił, nie obłowił się?
- Pewnie, że nie. Cóż to jest sto dolarów!
- Czy tylko pan o tym wiedział?
- Tak. Dowiedziałem się przypadkiem. Młody spał u mnie. Raz, wstawszy rano, dał mi swój worek z prośbą, żebym się nim zaopiekował, a on tymczasem pójdzie na pocztę. Zdjęła mnie ciekawość, otworzyłem torbę dobranym kluczykiem i zajrzałem do środka. Na pierwszy rzut oka mogło się rzeczywiście zdawać, że to huk pieniędzy, dopóki się człowiek nie spostrzegł, że wszystkie banknoty były jednodolarowe. Głupi chłop mydlił wszystkim oczy, że wiezie z sobą fortunę.
- Co to za jedni ci, którzy świadczyli przeciwko Hammersleyowi?
- Nic dobrego - odparł Bundy. - Ściągnęli w te strony na wiosnę w porze kocenia się owiec. Początkowo pracowali przy owcach, ale później wynajęli się do bydła, każdy gdzie indziej. Zeznania, jakie złożyli przeciwko Hammersleyowi, zaważyły tylko dlatego, że ich było czterech, jeszcze ten rewolwer i worek.
- Ale oni zeznali, że widzieli, jak Hammersley tamtego zabił.
- Tak, choć nasuwa się przypuszczenie, że mogli to zrobić sami. Zdarzyło się, że kiedy oni stali we czterech na wysokim nasypie, patrząc, co się dzieje, przejeżdżał tamtędy jeden człowiek, który wracał z gór. Otóż on zeznał, że widział jak zawrócili i pojechali do miasta okręgowego. Przejechali tuż koło niego. Przysięga, że żaden nie miał przy sobie broni.
- A ten człowiek? Czy godny zaufania?
- Solidny jak skała. Nikt jeszcze nie powiedział przeciwko niemu złego słowa.
- W takim razie - rzekł McGregor - albo Hammersley zabił Moody'ego, albo jakimś sposobem ci czterej.
- Hammersley go nie zabił - zaprotestował Bundy. - O, nie, tacy ludzie nie zabijają. Nie ma w tych stronach szlachetniejszych ludzi niż Hammersleyowie.
McGregor skinął głową i wyprostował się.
- Głodny jestem - rzekł.
- Za kilka minut będzie obiad - odpowiedział gospodarz. - Proszę do jadalni.
Młody człowiek udał się do „jadalni”, która okazała się prostą izbą z drewnianą, nie malowaną podłogą. Umeblowanie składało się z jednego długiego stołu oraz kilku krzeseł. Przy długim stole mogło zasiąść dwunastu gości, ale obecnych było tylko sześciu. Etykieta nakazywała podawać kolejno półmiski sąsiadom, co ułatwiało obsługę.
Zaczęto jeść, kiedy do pokoju wszedł Harbord. Był widocznie u fryzjera, bo wyglądał świeżo i czysto. Spojrzał na długi stół, po czym cofnął się pod ścianę i zajął miejsce koło małego stolika. Był zwyczaj, że przybywający siadali przy długim stole, dopóki nie zabrakło miejsc. McGregor zauważył, że usta wszystkich wykrzywiły się szyderczymi uśmiechami.
- Powinni jaśnie panu postawić mały kojec, żeby był zupełnie sam - zażartował jeden z obecnych.
Uwaga ta rozweseliła McGregora. Spostrzegł, że bogacz stał się przez swoją wyniosłość okropnie niepopularny. Wiedział, że nic łatwiejszego jak zasięgnąć języka o tego rodzaju osobniku. Obserwując go ukradkiem zobaczył, że nadwerężona szczęka sprawia mu przy jedzeniu pewną trudność.
- Boli, przyjacielu? - mruknął pod nosem. Nie był bowiem pozbawiony drobnej ludzkiej przywary - złośliwości.
Jadł bardzo powoli, chcąc wyjść razem z wrogiem. Wstali od stołu jednocześnie. Harbord był zły z powodu bólu w szczęce.
- Chciałbym się z panem porozumieć - rzekł przy drzwiach. - Jedzie pan dzisiaj do Hammersleyów?
- Nie od razu. Mam interes w mieście. Może wieczorem.
- Pamięta pan, co panu powiedziałem?
- Nie, nie pamiętam. W jakim celu? Cokolwiek mi pan powiedział, moje plany nie ulegną zmianie.
Z oczu Harborda strzeliły błyskawice, a twarz powlokła się nagłą bladością. Chciał odpowiedzieć jakąś groźbą, lecz się pohamował.
- Dobrze - warknął.
Otworzył drzwi i wychodząc pchnął je z taką siłą, że gdyby idący za nim przeciwnik nie przewidział tego manewru, byłby dostał w twarz. Harbord wyszedł na ulicę, a McGregor udał się na poszukiwanie gospodarza.
- Którędy się jedzie do Hammersleyów? - zapytał.
Bundy wysunął się zza biurka i zaprowadził gościa do frontowego okna, z którego rozpościerał się widok na łańcuch piaszczystych pagórków ukoronowanych nowym płotem. Między dwoma małymi domkami zaczynała się wąska dróżka.
- Pojedzie pan tą dróżką prosto przed siebie - rzekł. - O trzy mile stąd szlak się rozchodzi. Skręcisz pan na prawo. Przy następnym rozwidleniu - na lewo. Przy trzecim - znów na prawo. A dalej prosto. Potem będzie ogromny łan lucerny, a za łanem - dom Hammersleyów.
- Przypuśćmy - zauważył McGregor - że przy drugim rozwidleniu skręcę na prawo. Dokąd bym zajechał?
Bundy zmrużył oczy i zamyślił się.
- Ma pan zegarek? - zapytał.
- O, taki w swoim rodzaju.
- Czy ten wielki bułany koń, który stoi w stajni, należy do pana?
- A jakże!
- Piękne zwierzę. Jadąc kłusem przez godzinę, trafiłbyś pan na pagórek, za którym leży trzecie rozwidlenie. Tamtędy jedzie się na ranczo starego Hansena. Dwie drogi schodzą się tam pod kątem ostrym. Nie dojeżdżając do rozwidlenia, jedzie się wąwozem wśród piaszczystych pagórków. W rozwidleniu przechodzą one w duże wzgórza. Wymarzone miejsce do zasadzki.
- Więc pan sądzi, że mój koń mógłby się wedrzeć niepostrzeżenie na to pierwsze wzgórze? - zapytał McGregor.
- To dobry koń. Jedzie się tam w piasku po pęciny, cicho jak po dywanie.
- Naturalnie nie boję się żadnej napaści - rzekł z uśmiechem młody człowiek. - Tylko chciałbym wypróbować konia.
- Będzie miał dobry trening - z takim samym uśmiechem odpowiedział Bundy. - Trzeba konia trzymać w formie.
- Będę się tu kręcił po okolicy - ciągnął McGregor. - I będę do pana zaglądał.
- Ma pan broń? - zapytał Bundy.
- Broń? - powtórzył gość. - A po co?
- No, rzeczywiście.
Wyszedłszy z zajazdu McGregor Udał się ponownie do telegrafu. Zgryźliwy urzędnik spojrzał na niego, wziął z biurka blankiet telegraficzny i pokazał mu, gdzie się ma podpisać. McGregor schował go do kieszeni.
- Dziś pełni pan funkcję urzędnika ziemskiego, co? - zapytał uprzejmie.
- Człowieku - odrzekł tamten - największa cnota trzymać język za zębami. Czy pan to potrafi?
- Nigdy prawie o niczym nie rozmawiam, chyba o pogodzie - odparł Bert.
- Harbord był tu przed kilku minutami - ciągnął telegrafista. - Wysłał depeszę do Monroe'go i Sullivana. Powiedziałem mu, że szkoda zachodu. Zapytał, dlaczego. Napomknąłem, że przyszedł właśnie telegram do pana, podpisany przez nich. Zażądał, żebym mu go pokazał. Pokazałem. Wiedziałem, że to nikomu nie zaszkodzi.
- Oho - powiada - więc ten obieżyświat służy tam naprawdę?
- Tak wygląda - rzekłem - i jeżeli tam wszyscy pracownicy są tacy jak on, to nie ma na świecie lepszego zespołu. Potarł brodę, spojrzał na mnie jak wilk i wypadł na dwór. Nie gniewa się pan, że mu pokazałem ten telegram?
- Nie, bardzo dobrze pan zrobił - odpowiedział McGregor.
Wyszedł na ulicę i spojrzał w kierunku zajazdu. Harbord stał przed głównym wejściem, patrząc w stronę telegrafu. McGregor wyjął z kieszeni depeszę. Treść jej była następująca:
„Ceny rynkowe coraz lepsze. Można wysłać partię od wtorku za tydzień. Zapotrzebowanie na opasy. Kiedy pan powraca?”
Schował starannie papier do kieszeni i udał się do stajni po konia. Za chwilę kłusował już szlakiem równoległym do łańcucha piaszczystych pagórków.
Ujechawszy spory kawałek drogi i upewniwszy się, że jest sam, wyjął z kieszeni telegram oraz mały notes w skórzanej okładce i zaczął studiować jedno i drugie. W rezultacie schował notes do kieszeni, a telegram podarł na drobne kawałki.
- Jak to dobrze, że mieliśmy ubiegłej zimy tyle paszy - rzekł do siebie. - Pewnie zarobimy na opasach kawał grosza. Rad jestem, że sprawa między mną i Harbordem jest jasna.
VI
Przy księżycu
Kiedy McGregor znalazł się na dróżce wskazanej przez Bundy'ego było już ciemno.
Mimo że zmrok zapadł dopiero przed półgodziną, miasteczko zdawało się drzemać. Kotlina górska, w jakiej leżało, sprawiała, że było tu ciemniej niż dalej na szlaku. Oświetlenie uliczne jeszcze nie istniało i jedyne jasne punkty stanowiły okna zajazdu, syndykatu i sklepu.
Upłynęło długie pół godziny i ciemność ustąpiła miejsca żółtej jasności. Nagle ponad wzgórzami ukazała się srebrna tarcza księżyca, zalewając świat taką falą światła, że zrobiło się zupełnie widno. McGregor rozejrzał się uważnie po okolicy. Wzgórza były nagie i tylko gdzieniegdzie na zboczach ciemniały plamy szałwii i jałowca.
Niebawem drobne pagórki ustąpiły miejsca wysokiej, równej krawędzi porośniętej karłowatymi sosenkami i jeździec puścił konia galopem. Był pewny, że nie grozi mu żaden pościg. Co zaś do zasadzki, to mógł się jej spodziewać dopiero na rozstajach, o których mówił Bundy.
Droga była piaszczysta i tętent kopyt końskich ginął prawie bez echa. Młody człowiek radował się tą szybką jazdą w cichą, jasną noc. Pęd powietrza bił go orzeźwiająco po twarzy, serce biło równo i spokojnie, a myśli goniły ku Annie. Miał ją zobaczyć jeszcze tego wieczora. Przedsięwziął takie środki ostrożności, iż był pewny, że spodziewana przygoda skończy się pomyślnie. Przypomniał sobie, jak ujrzawszy po raz pierwszy wybraną dziewczynę poczuł w piersiach istną burzę. Teraz czuł to samo.
Myślał, jak czekała na telegram, którego treść mogła być dla niej zabójcza. Wspominał, jakim uśmiechem przyjęła dobrą nowinę o zawieszeniu tragedii. Możliwe, że nie będzie go chciała. Rozumiał, że zasługuje na człowieka bardziej wartościowego niż on. Była dobra, była silna, była dzielna. Któż by mógł żądać więcej? Na razie jednak nie wolno mu było myśleć o niej i o sobie. Wpierw musiał uratować jej brata. Było to zadanie wielkie i trudne, wymagające koncentracji woli, pomysłowości i zapału. Później, gdy już będzie po wszystkim... tak, ale jeżeli jej uczucie okaże się tylko wdzięcznością? Ha, trudno, powróci wtedy tam, skąd przybył.
Minął pierwsze rozwidlenie dróg i dotarł do drugiego. Księżyc stał już wysoko. Wszystkie przedmioty rysowały się tak wyraźnie, jak o brzasku na chwilę przed wschodem słońca. Przy drugich rozstajach skręcił na prawo. Nie była to już właściwa droga, lecz ścieżka, która po upływie dziesięciu minut zaczęła się podnosić na szczyt wzgórza. Zatrzymał konia i spojrzał przed siebie. Znajdował się prawie na poziomie wierzchołków piaszczystych wzgórz. Domyślał się dalszej drogi, lecz jej nie dostrzegał, bo ginęła w ciemnościach.
Naokoło panowała głęboka cisza, przerywana tylko skrzypieniem piasku i cichym szumem kilku drzew kołyszących się na lekkim wietrze.
Po upływie jeszcze piętnastu minut spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że jedzie już całą godzinę. Według obliczeń Bundy'ego, trzecie rozstaje powinny już być tuż-tuż.
Szlak był teraz bardzo wąski i zawiany piaskiem. Koń zapadał się w nim po pęciny. McGregor ściągnął lejce po raz drugi i przez chwilę siedział w siodle jak martwy, nasłuchując. Ale było cicho jak makiem siał. Na lewo wznosił się pagórek, o którym mówił Bundy. Strome zbocze mogło być za trudne dla każdego innego konia, lecz nie dla bułanka. Czuł, że ostrożność nakazywała zostawić konia na dole, a samemu wdrapać się pieszo. Wolał się jednak z nim nie rozstawać. Ostatecznie cała jego gra opierałał się na domysłach. Nie mógł przewidzieć, gdzie się na niego zasadzą ci, których podejrzewał. Możliwe, że obserwują go już z jakiegoś bezpiecznego ukrycia, a jeżeli tak, to z pewnością nie omieszkaliby mu sprzątnąć konia, a wtedy co?
Zaczął wjeżdżać po zboczu. Ciężka to była przeprawa. Piasek osuwał się spod nóg konia, hamując szybkość. Bułanek piął się prawie na brzuchu, wytężając wszystkie siły. Gdy w końcu znaleźli się na szczycie, nie otrząsnął się ani nie zarżał, tylko stanął nieruchomo jak posąg. Co prawda dyszał ciężko, lecz to było nieuniknione. Poza tym zdawał się rozumieć, że powinien być cicho.
McGregor uświadamiał sobie, że jego sylwetka musi się rysować w świetle księżyca bardzo wyraźnie, ale nic sobie z tego nie robił. Czuł, że ewentualny czatownik obserwowałby przede wszystkim drogę, a nie góry.
Droga ta rysowała się w dole jak na dłoni i nie było na niej żywej duszy. W odległości stu kroków szarzało trzecie rozwidlenie. Dwa szlaki rozchodziły się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Wrzynający się w nie ogromny trójkąt tworzył wielkie, przysadziste, ciemne wzgórze.
- Jeżeli ktoś na mnie czeka, to czeka z pewnością na tamtej drugiej drodze - rzekł do siebie McGregor - i nie może mnie stamtąd widzieć. Nie ma co - dobrze się układa!
Ujechał szczytem sto kroków, po czym spuścił się ukośnie na dół. Tu ukrył konia w wyrwie między dwoma pagórkami i wydostał się pieszo na drogę.
Po drugiej stronie wznosiła się góra, daleko bardziej spadzista niż ta, z której właśnie zjechał, chociaż dla pieszych dostępna. Jakkolwiek noc była chłodna, zdjął kurtkę i powróciwszy do konia, położył ją na siodle. Teraz dopiero okazało się, że miał przy sobie broń. U mocnego pasa wisiały dwa futerały. Powrócił na drogę i wspiął się ukośnie na zbocze, co zajęło mu kilka minut czasu. Stanąwszy na szczycie, rozejrzał się naokoło. Niebawem ujrzał przed sobą rozwidlenie dróg. Skalista ściana była tu niemal prostopadła. Na dole czekało czterech jeźdźców.
Stali w ścisłej grupie, jeden koło drugiego, trzymając konie przy pyskach, nieruchomi, jak skamieniali. Szerokoskrzydłe kapelusze nie pozwalały rozróżnić twarzy. Widać było tylko, że patrzą w kierunku rozchodzących się dróg. A więc tak jak przewidział McGregor, spodziewali się, że ofiara nadjedzie głównym szlakiem. Pozwoliliby jej przejechać, a potem rzuciliby się w pogoń. Zastanawiał się, czyby go zastrzelili, czy też kazali się poddać. W każdym razie było ich czterech na jednego i ten stosunek świadczył o nich niepochlebnie.
Usta McGregora zacisnęły się. Tchórze, nikczemni tchórze, zasadzili się na niego jak na zwierzynę! Jednakże, pomimo że było ich czterech, miał nad nimi pewną przewagę i postanowił ją zużytkować. Spojrzał w lewo, gdzie majaczyło dość łagodne zbocze. Gdyby mu się udało zejść tamtędy i, nie obudziwszy ich czujności żadnym hałasem, podejść od tyłu!
Zaczął się spuszczać po piaszczystej pochyłości, opierając się na ręce dla uchronienia przed ześlizgnięciem. Poszło mu to jak z płatka i w chwilę potem znalazł się na dole.
Idąc ostrożnie na palcach, przysunął się pod występ skalny, chwilę nasłuchiwał, po czym wysunął głowę. Jeźdźcy znajdowali się w odległości niecałych pięćdziesięciu kroków zwróceni do niego plecami. Nagle jeden z koni otrząsnął się i zatrzeszczało siodło.
- Cicho, psiakrew! - mruknął jeździec.
McGregor usłyszał go i uśmiechnął się z zadowoleniem. Łotrzyki nie wyobrażali sobie nawet, że mogli być śledzeni. Cała ich uwaga skierowana była na drugą drogę. Trwali w nieruchomym, cierpliwym oczekiwaniu.
Nie chełpię się, chłopcy - rzekł w głębi duszy McGregor - ale zdaje mi się, że tym razem ja was przechytrzyłem. Łatwo się było domyśleć, że Harbord lub dwaj z was zechcą mnie napaść.
Wyszedł zza skały i pomaszerował wolno ku zasadzce, trzymając w każdej ręce nabity rewolwer. Poruszał się nadzwyczaj ostrożnie. Chciał, żeby go zauważyli dopiero w ostatniej chwili. Przypadkowy szmer mógłby wywołać wśród nich panikę i prawdopodobnie zaczęliby od razu strzelać, podczas gdy niespodziewana komenda, wygłoszona energicznym, sppokojnym głosem, obróci ich w bezwolne manekiny. Tak się też stało.
Dzieliło go już od nich tylko dwadzieścia stóp. Nagle wysunął się na środek drogi i stanął oblany księżycową poświatą. Chciał, żeby zobaczyli go od razu i spostrzegli, że celuje do nich z dwóch luf.
- Ręce do góry! - krzyknął ostro.
- Jak się tego spodziewał, zachowali się tak, jakby na jego głos przymarzli do siodeł. Skorzystał z tego, aby ich ostrzec.
- Mam dwa rewolwery! Kto się odwróci, dostanie kulą w łeb! Który chce być pierwszy?
NIkt się nie kwapił. Czwórka siedziała w siodłach z rękami nad głowami.
- Rozsuńcie się trochę! - rozkazał McGregor. - Chcę zobaczyć światło księżyca. Rąk nie opuszczać! Macie nogi!
Rozsunęli się, rozpychając konie kolanami i mrucząc półgłosem.
- A teraz ty od lewej - komenderował dalej McGregor - zsuń się z siodła, trzymając ręce do góry. Niech mi który zapomni o rękach, to zobaczy! Dalej, chłopcze, nogi ze strzemion i na ziemię. Dobrze. Teraz cofaj się, dopóki nie poczujesz lufy. Wy reszta - czekać! Celuję do was z drugiego rewolweru. Jeżeli się ruszycie, dosięgnę przynajmniej dwóch, a może nawet wszystkich trzech.
Ten, który zsiadł z konia, zaczął się cofać, tak jak mu kazano. Zatrzymał się dopiero, gdy poczuł na plecach lufę.
- Opuść jedną rękę, wyciągnij rewolwer i rzuć go na ziemię - rozkazał McGregor. - Bez pośpiechu, ale i bez wahania! Rozumiesz? A teraz marsz pod tamtą skałę, twarzą do ściany i ani się rusz! Dobrze! Teraz drugi od lewej to samo!
Nie upłynęło pięć minut, a czterej kowboje stali rzędem pod skałą, zwróceni plecami do drogi. McGregor wsunął do kieszeni jeden ze swoich rewolwerów i zebrawszy wolną ręką porzuconą na ziemię broń, odniósł ją na drugą stronę drogi.
- Teraz możecie się odwrócić - rzekł.
Wykonali jednocześnie w tył zwrot. Jak już zauważył, wszyscy mieli twarze zasłonięte chustkami.
- Ty, pierwszy, zdjąć maskę! - krzyknął.
- Nie zdejmę - warknął opryszek.
- Zdejmiesz - uśmiechnął się McGregor. - Wiesz, że mnie będziesz musiał posłuchać, więc po co się opierać? Spieszy mi się w dalszą drogę i nie mam czasu na żadne ceregiele. No!
Stał naprzeciwko nich, wparty mocno nogami w ziemię, z rewolwerami w obu rękach. Uśmiechał się przy tym, ale nie był to uśmiech ani zachęcający, ani żartobliwy.
- Wiem, że zasłoniliście sobie twarze po to, żeby was księżyc nie opalił i pozwolę wam je zasłonić z powrotem - ciągnął dalej. - Chciałbym się tylko przyjrzeć waszej urodzie i przy następnym spotkaniu wiedzieć, z kim mam przyjemność. Nie możecie ganić człowieka za to, że chce zaznajomić się z przyjaciółmi, którzy zaczaili się na niego na rozstajach.
- Nie napadliśmy na ciebie - warknął pierwszy z szeregu.
- Bo was uprzedziłem.
Uśmiechając się ciągle, podniósł nagle prawą rękę i nacisnął cyngiel. Pocisk przeszył kapelusz. Kowboj przykucnął pod skałą z rękami do góry.
- Ty, ty - wyjąkał.
- Tak, ja - odparł ostro McGregor. - Następna kula pójdzie trochę niżej. Zdejm tę chustkę!
Biała szmata, pociągnięta niechętnie ręką, osunęła się w dół, ukazując znajomą twarz człowieka, którego McGregor widział z rana prezd telegrafem.
- A teraz reszta - rozkazał.
Posłuchali bez protestu. Ostatni z szeregu okazał się towarzyszem pierwszego. Dwóch pozostałych Bert nie znał.
- Zamaskujcie się z powrotem - rzekł McGregor. - Zależy mi na tym. Czy macie mi coś do powiedzenia?
- Co my ci mamy mieć do powiedzenia? - rzekł pierwszy. - Nie jesteś przedstawicielem władzy. I nie wiesz na pewno, po co tu przyjechaliśmy.
- Czekaliście w zasadzce, uzbrojeni i zamaskowani, na kogoś, kto miał jechać drogą - rzucił Bert.
- To jeszcze nie przestępstwo.
- Nie jestem tego pewny. Nie wiem, czy wolno jeździć w maskach. Zresztą mało mnie to obchodzi. Kto was tu przysłał?
- Sami przyjechaliśmy.
- Czy nie z polecenia Harborda?
Zaprzeczenie poprzedziła chwila króciutkiego wahania.
- Czekaliście na mnie - stwierdził McGregor. - Tylko Harbord wiedział, że będę tędy dzisiaj jechał.
- Nie mamy nic do powiedzenia - oświadczył stanowczym tonem opryszek.
- Dobrze. Możecie wracać do koni.
- Pozwolisz nam odjechać?
- Ależ naturalnie.
Okazali zdziwienie, ale pobiegli do koni. McGregor deptał im po piętach.
- Szkoda zostawiać tutaj tyle dobrej broni - rzekł - ale nie mam czasu bawić się z tym. Wsiadajcie i wyjeżdżajcie na drogę. Wolno!
Posłuchali. McGregor czuł, że chcieli uciec, ale strach przed jego rewolwerami był silniejszy. Na jego rozkaz, dojechawszy do drogi, stanęli.
- Zsiadać - rzekł krótko.
Zeskoczyli z siodeł.
Popędził ich przed sobą ku kryjówce swego konia, wywołał go i wsiadł, trzymając w jednej ręce rewolwer.
- Zauważcie, że nie było jeszcze na świecie takiego rączego konia jak mój - oznajmił wesoło. - Dalej, marsz z powrotem do waszych szkap i na siodła. Uważać, co mówię.
- Miałeś nam pozwolić odjechać - zaprotestował jeden z jeńców.
- Toteż pojedziecie, ale ja za wami.
- Ty, psie!
Czwórka znalazła się w siodłach. Słowa oburzenia wypadły śmiesznie i bezsilnie.
Z twarzy McGregora znikł uśmiech. Zakomenderował dźwięcznym głosem:
- W drogę, chłopcy!
Ruszyli stępa, a on tuż za nimi.
- I od tej chwili ani pary z ust - dokończył.
Odpowiedziało mu milczenie.
VII
Oskarżyciele
Pędził swych jeńców drogą prowadzącą według wskazówek Bundy'ego na ranczo Hammersleyów. Wkrótce ich oczom ukazał się olbrzymi łan świeżo skoszonej lucerny. Równe ściernisko słało się pod promieniami księżyca niczym olbrzymi strzyżony dywan. Na dalszym planie widać było zabudowania.
W jednym z okien świeciło się jeszcze, widocznie ktoś na niego czekał. Pewnie Hammersley. Godzina była późna, blisko jedenasta.
Na widok domu jeńcy zwolnili tempo i jeden z nich odwrócił się w siodle.
- Daleko jeszcze pojedziemy? - zapytał.
- Do tamtego ranczo.
Czwórka sposępniała. Zajeżdżali przed dom od strony kuchni i McGregor zawołał gospodarza, który zaraz się pojawił.
- To ja, McGregor - rzekł zwycięzca. - Przyjechałem w towarzystwie. Proszę, wyjdź pan do nas z rewolwerem.
Hammersley cofnął się z powrotem do domu. Kiedy się ukazał ponownie, towarzyszyła mu siostra. Nie wyszła co prawda za próg, lecz stała w drzwiach, przyglądając się ciekawie grupie jeźdźców. McGregor zeskoczył z siodła.
- Zsiadać, chłopcy - rozkazał. - Konie zostawić.
Posłuchali, nie mając innego wyjścia. Poskromiciel kazał im iść do domu. Anna usunęła się na stronę.
Weszli do bawialni.
- Stanąć szeregiem - rzekł McGregor. - Dobrze! I zdjąć maski!
Na widok odkrytych twarzy czterech gości Hammersley zbladł jak ściana. Ręka, w której trzymał rewolwer, zadrżała. McGregor podszedł do niego i wyjął mu go łagodnie spomiędzy zaciśniętych kurczowo palców.
- Ci ludzie krzywoprzysięgli przeciwko memu bratu - rzekł chrypliwym głosem Jim. - Nigdy mi się nie zdarzyła lepsza okazja.
- Spokojnie - przerwał stanowczym głosem McGregor. - Macie państwo bliskich sąsiadów, prawda? Jak z nimi jesteście?
- Czy od chwili nieszczęścia, jakie spadło na mego brata?
- Tak - odpowiedział łagodnie McGregor. - Nigdy nie wiadomo, jaki się kto okaże. Czy unikają was od tego czasu?
- O, nie - wtrąciła Anna. - Okazują nam tyle serca, że więcej nie mogą. Nikt tu nie wierzy, że Henryk jest winien. Znają go przecież.
- To dobrze - uśmiechnął się gość. - Czy można liczyć na trzech dyskretnych?
- Znam trzech, którzy zrobiliby wszystko, czego by pan od nich zażądał. Pójdę po nich.
Pobiegła ku drzwiom, ale brat ją zatrzymał. McGregor zauważył, że nieszczęśliwy toczy ze sobą ciężką walkę. Nienawidził tych czterech za to, że - jak był święcie przekonany - sprzysięgli się przeciwko życiu jego niewinnego brata i jego prosta natura żądała natychmiastowej zemsty. Z drugiej strony szanował prawo. Przemógł się i rzekł z westchnieniem:
- Ja pójdę po nich, Aniu.
- Nie powiesz im nic, Jim? - zapytała z niepokojem. - Nie podmówisz, żeby...
- Nie, nie. Przed chwilą miałem ochotę wystrzelać ich tu jak stoją, ale teraz myślę, że lepiej będzie poczekać. Pewnie za te maski wsadzą ich do kozy i jakiś czas potrzymają. Kogo mam przyprowadzić, Aniu?
- Może Bresslera, Banninga i Pope'a - odpowiedziała dziewczyna.
- Niech przyprowadzą konie - zawołał za nim McGregor.
Hammersley spojrzał na czterech ludzi, potrząsnął żałośnie głową, i opuścił pokój.
- Widzi pan, co się z nim dzieje - rzekła po jego odejściu Anna. - Gdyby nawet pozabijał tych ludzi, byłby usprawiedliwiony. Tamten brat jest taki sam, tylko bardziej opanowany. Czy pan sądzi, że taki człowiek byłby zdolny do rabunku i morderstwa?
- Absolutnie nie - zaprzeczył McGregor. - Ci czterej skłamali. To wszystko.
- Nie skłamaliśmy. Powiedzieliśmy tak, jak było - wtrącił najzuchwalczy z bandy.
- Powiedzieliście, więc teraz trzymajcie języki za zębami - rzekł pogromca. - Chustki na twarze. Tak jak przedtem. Dalej!
Zamruczeli gniewnie, ale posłuchali.
Za kwadrans powrócił Hammersley z sąsiadami i przedstawił ich swemu nowemu przyjacielowi.
Bressler był człowiekiem niemłodym, siwowłosym, z pooraną twarzą i błyszczącymi oczyma. Nie zdziwił się wcale ujrzawszy pod ścianą indywidua w maskach.
McGregor pomyślał, że widocznie w swoim długim życiu musiał widywać dziwniejsze rzeczy.
Dwaj pozostali byli młodsi. Hammersley przedstawił Banninga jako rządcę Bresslera, a Pope'a jako jednego z jego ludzi. Widok zamaskowanej czwórki wywołał na ich ustach mimowolny uśmiech. McGregor na myśl, że Anna wybrała tych ludzi, a nie innych, poczuł drgnienie dumy. Rozumna, odpowiedzialna dziewczyna!
- Ci ludzie świadczyli przeciwko Hammersleyowi - objaśnił przybyłych. - Kryli się u rozstajnych dróg z chustkami na twarzach.
- Zasadzili się na kogoś - podsunął Bressler.
- Nie wiem. Świecił księżyc i zauważyłem ich z daleka, zanim oni mnie zobaczyli. Zakradłem się od tyłu i kazałem im podnieść ręce do góry. Niewielka sztuka. Przy zaskoczeniu nie rozstrzyga przewaga liczebna, lecz coś innego. Jechałem w tę stronę i przy okazji zabrałem ich ze sobą.
- Musiał pan przeczuwać, że się na coś zanosi - rzekł Bressler.
- Miałem zajście z niejakim Harbordem i z tymi dwoma. Harbord wiedział, że będę dziś jechał przez to pustkowie.
- Umie pan przejrzeć człowieka na wylot, ho, ho! A co pan zamierza zrobić z tymi ludźmi?
McGregor wiedział, jak bardzo wskazane jest pozwolić ludziom działać na własną rękę i nie narzucać im swoich pomysłów. Każdy chętniej i lepiej wykonuje swój plan niż cudzy.
- Co pan radzi? - zapytał.
- Ja przekazałbym ich szeryfowi - odparł starszy człowiek. - Jeżeli pan chce, to ofiarujemy się jako eskorta, dobrze?
- Dziękuję. Bardzo mi to na rękę - odpowiedział McGregor. - Miałem mały interes do Hammersleya. Pewnie panom zakomunikował, skąd się tu wziąłem?
- Tak, mówił nam o panu.
Spośród jeńców wystąpił najzuchwalszy. Między rondem kapelusza, którego nie zdjął i brzegiem chustki świeciły złe oczy.
- Nie ma między wami żadnego przedstawiciela władzy - zaprotestował z furią. - Nie macie prawa zabierać nas do więzienia!
- Niech cię o to głowa nie boli - rzekł Bressler. - Było nie było, odstawimy was do szeryfa. Jeżeli się zachowacie spokojnie, zajedziecie na miejsce cało i zdrowo. W przeciwnym razie wcale nie dojedziecie. Mnie tam wszystko jedno!
- Jak się ci ludzie nazywają? - zapytał McGregor.
- Ten pierwszy, pyskaty, to Dorr - objaśnił Hammersley. - Ten drugi: Barlow, trzeci: Grinnell, a ostatni - Bruling.
- Panowie, cała przyjemność po mojej stronie - zawołał ze śmiechem McGregor. - Przykro mi, że się musimy rozstać, ale taki jest zawsze los przyjaciół. Na pana miejscu, panie Bressler, zaprezentowałbym ich szeryfowi z chustkami na twarzach. W każdym razie w drodze będą im potrzebne dla ochrony cery przed księżycem. Księżyc opala ludzi na żółto, wiadomo.
- Słyszałem o tym - odpowiedział poważnie Bressler. - Zrozumiała rzecz, że nie chcieliby się oszpecić.
- Zapłacicie nam za to - warknął Dorr.
- Chodźcie, chłopcy - rzekł Bressler. - Mamy przed sobą długą jazdę. Chciałbym, żebyśmy zdążyli na śniadanie do szeryfa.
Dobry humor starszego człowieka doprowadził łotrzyków do wściekłości, ale była to wściekłość tępa i milcząca.
Wyszli za nim z pokoju w ponurym milczeniu. POchód zamykali Banning i Pope. McGregor, Hammersley i Anna stali nasłuchując, dopóki na podwórzu nie rozległ się tętent kopyt siedmiu koni.
- Czy pan sądzi, że oni czekali na pana? - zapytała dziewczyna.
- Według wszelkiego prawdopodobieństwa, tak - odpowiedział młody gość.
- Czy to możliwe, żeby Harbord nasłał ich na pana?
- Pani - rzekł - nie mogę go o to oskarżać. Z podejrzeniami trzeba być ostrożnym. To tylko wiem, że od pierwszego wejrzenia nie czuliśmy do siebie przyjaźni i że on wiedział o moim zamiarze udania się wieczorem do państwa. Ci czterej mogli się tego domyślać, ale on wiedział.
Patrzył jej w oczy i zauważył, że w głębokich źrenicach zapaliły się iskry. Zarumieniła się lekko.
- Harbord zawsze robił na mnie wrażenie dobrego człowieka - odparła. - Nie rozumiem, jakby on mógł dopuścić się czegoś podobnego.
- O, wobec ciebie, Aniu, stara się przedstawić jak najlepiej - wtrącił brat. - W całym okręgu nie ma człowieka, którego mógłby nazwać przyjacielem. Jest pełen fałszywej dumy i uważa, że inni ludzie zostali stworzeni tylko po to, żeby być na jego usługi.
- Tak, słyszałam o tym - odparła. - Panie McGregor, co pan zamierza zrobić ze swymi jeńcami?
- Zastanawiam się właśnie - uśmiechnął się młody człowiek.
Uśmiechnęła się także, a on się zaczerwienił. Czuł, że miała do niego zaufanie, ale mogło to wypływać tylko z potrzeby pomocy w rozpaczliwym położeniu.
- Powinien się pan przespać - wtrącił gospodarz. - Już jest blisko północ, a wstał pan przecież o wschodzie słońca.
- Na razie sen mi nie w głowie - odrzekł McGregor. - Muszę przemyśleć to, co się dotychczas stało. Szeryf będzie rano na mnie czekał i będę musiał przedłożyć mu gotowy plan. Nic nam nie przyjdzie z tego, że ci czterej zostaną skazani na jakąś małą karę za swoje podejrzane zamiary. Niech państwo idą spać. Ja sobie pospaceruję przed domem i podumam.
- Nie chce mi się spać - oznajmił Hammersley. - Będę panu dotrzymywał towarzystwa. Nie będę przeszkadzał. Umiem milczeć.
- Ale później położysz się, Jim? - zaniepokoiła się troskliwie siostra.
- Naturalnie. Obu nam się przyda trochę snu.
- Dobranoc - rzekła.
Skierowała się ku drzwiom. Nagle uderzyła ją jakaś myśl, bo zawróciła i podeszła do gościa.
- Nie wiem, co panem powoduje, że pan dla nas taki dobry - zaczęła, oddychając z pewnym wysiłkiem - ale my to doceniamy. Jesteśmy w okropnym położeniu i trzeba nam pomóc, Bóg widzi jak bardzo. Mamy niewiele czasu.
- Nie ma chyba człowieka, który nie chciałby państwa ratować - rzekł McGregor. - Brat pani musi wyjść z tego z życiem, choćbyśmy mieli przewrócić świat do góry nogami. Niech się pani nie martwi.
- Nie mogę być spokojna - odparła - ale postaram się nie myśleć.
Wyciągnęła rękę. Ujął ją po chwili wahania i puścił tak prędko, jakby się sparzył. Wyszła jednymi drzwiami, a on drugimi, przez kuchnię. Serce biło mu jak młotem, ale skręcił papierosa bez drżenia rąk.
Hammersley usiadł na stopniu schodków, z łokciami wspartymi na kolanach, a twarzą w dłoniach. McGregor minął go i zaczął się przechadzać po podwórzu. Pogrążony w myślach uświadomił sobie głęboką ciszę nocy dopiero wtedy, gdy została przerwana. Dźwięk był nagły i silny. Podniósł głowę, nadsłuchując.
- Co to? - zapytał z pewnym niepokojem.
- Ktoś przejechał po moście z tamtej strony - objaśnił gospodarz. - Właśnie tamtą drogą odjechali Bressler i pozostali. Ciekaw jestem...
Zerwał się na nogi i obaj z gościem wybiegli na drogę. Huk ustał, a rozległ się tętent kopyt. Z mroku wynurzyła się sylwetka jeźdźca. Podjechał do czekających i osadził konia w miejscu tak nagle, że zwierzę uniosło się na tylnych nogach i przeddnimi zatoczyło półkole.
- To nasz adwokat Sobey - rzekł z jękiem Hammersley. - Czy stało się coś złego? Wielki Boże!
VIII
Światło prawne
Prawnik zeskoczył z konia i podszedł do klienta. McGregor zmierzył go uważnym spojrzeniem. Stan konia wskazywał na szybką jazdę; jeździec był także podniecony. Oddychał trochę za szybko, a oczy miał jakby rozgorączkowane, ale przy powitaniu zdobył się na uśmiech.
- Odebrał pan moją depeszę, panie Hammersley? - zapytał.
- Odebrałem - odparł zagadnięty. - Co będzie dalej? Czy pan ma jeszcze jakąś nowinę - może złą?
- Nie, o nie. Śpieszyłem się tylko, żeby potwierdzić tamtą dobrą. Sądziłem, że pewnie jesteście państwo ciekawi szczegółów mojej audiencji u gubernatora.
Hammersley zdjął kapelusz i otarł pot z czoła.
- Napędził mi pan stracha - rzekł.
- Do Plain City dojechałem koleją, do Brandville samochodem, a stamtąd wsiadłem na tego oto człapaka - ciągnął Sobey. - Dobry koń, chciałem go wypróbować. Nie, panie Hammersley, nie ma się czego niepokoić.
- Dzięki Bogu - odetchnął z ulgą Jim. - Co...
- Idzie pańska siostra - przerwał Sobey. - Poczekajmy na nią.
McGregor odrócił głowę i zobaczył zbliżającą się Annę. Najwidoczniej położyła się w ubraniu.
Oczy jego przeniosły się na nowo przybyłego. Był to drobny, chudy człowieczek o żółtej cerze i czarnych, błyszczących oczach. Na górnej wardze jeżyły się szczecinowate wąsiki, głowę miał ulizaną, z lekka łysiejącą.
Mimo że wygląd jego świadczył o siedzącym, domowym trybie życia, ubiór wskazywał pretensje sportowe. Szare sombrero dopełniało się z popielatym garniturem do konnej jazdy i długimi butami. McGregor instynktownie poczuł do niego niechęć i zrozumiał, że Henryk ma nieodpowiedniego obrońcę.
Tymczasem Anna zrównała się z czekającą grupą. Sobey zdjął kapelusz i złożył jej niski ukłon, w trakcie którego jego cienkie wargi wykrzywiły się w słodkim uśmiechu. McGregor o mało nie splunął z obrzydzenia. Kobieciarz! Galant! Nadskakujący idiota!
- To pan, panie Sobey? - rzekła dziewczyna. - Co się stało?
- Nic, panno Anno - zapewnił ją skwapliwie. - Nic więcej nad to, o czym dziś depeszowałem. Udało mi się wyjednać zawieszenie wykonania wyroku. Mamy trzydzieści dni czasu na dowiedzenie jego niewinności i niech mi pani wierzy, droga panno Aniu, że tego dokonamy. Jestem przekonany.
- Są nowe fakty? - zapytał McGregor.
Sobey posłał mu już kilka ukośnych, badawczych spojrzeń.
- Zdaje mi się, że nie mam przyjemności znać pana - rzekł.
- Bert McGregor - przedstawił się młody człowiek. - Przyjechałem do pana Hammersleya na parę dni z wizytą. Pochodzę z okolic Scanlonu. A przynajmniej ostatnio tam rezydowałem.
- Ze Scanlonu? - oczy Sobeya zwęziły się w dwie szparki. - Rozumiem - dodał tajemniczo.
- Mniejsza o mnie - rzekł niegrzecznie McGregor. - Państwo chcą jak najprędzej dowiedzieć się, co zaszło w stolicy.
- Ależ proszę. Otóż przybywszy na miejsce przedwczoraj wieczorem, udałem się od razu do gubernatora. Początkowo zanosiło się na to, że się z nim nie zobaczę, ale nie dawałem za wygraną. Powiedziałem lokajowi, że idzie o życie człowieka i że muszę uzyskać audiencję za wszelką cenę. Po długim sporze - wiedzą państwo, że jako prawnik umiem przekonywać - sługus wziął mój bilet i poszedł.
Nie jestem zarozumiały, ale mam wrażenie, że gubernator trochę się ze mną liczy. Mam pewne wpływy polityczne i możliwe, że doszły go o tym słuchy. W rezultacie kazał mnie poprosić. Panno Anno, niech mi pani wierzy, że jeszcze nigdy w życiu do nikogo tak nie przemawiałem jak do niego. Początkowo, jeżeli wolno mi się tak wyrazić o naszym dygnitarzu, okazywał tępy upór. Powiedział, że brat państwa został uznany za winnego przez sąd przysięgły złożony z jego współobywateli. Znał całą sprawę, uważał, że śledztwo zostało przeprowadzone zgodnie z procedurą i zaopiniował, że nie ma żadnej podstawy do zawieszenia egzekucji. Wtedy przedstawiłem mu rzecz w prawdziwym świetle. Wspomniałem o pani i o panu Jimie, czekających na wieść o ukochanym bracie. Mówiłem, jaką się państwo cieszycie opinią. Opowiedziałem o Henryku. Po chwili spostrzegłem, że coś się w nim załamało. Patrzył mi przez cały czas w twarz, ale potem spuścił oczy na dywan i między brwiami ukazała mu się pionowa zmarszczka. Zrozumiałem, że zwyciężyłem. Nagle przerwał mi i rzekł:
- Dosyć, panie Sobey. Odraczam egzekucję na trzydzieści dni.
Podziękowałem mu i zacząłem się zbierać do odejścia. Pożegnał mnie słowami:
- Możesz pan powiedzieć Hammersleyom, że ich brat ma dzielnego obrońcę.
Przyznam się państwu, że wyszedłem od niego jak pijany. Komplement z ust takiego człowieka jak gubernator, to więcej niż komplement.
- Dlaczego pan nie zadepeszował od razu tego wieczora? - zapytał Hammersley. - Naraził nas pan na straszliwe czekanie.
- Ależ, kochany panie! - wykrzyknął prawnik - w takich rzeczach nie można się śpieszyć. Musiałem się najpierw upewnić. Wyobraźmy sobie, że zadepeszowałbym do państwa, iż egzekucja została odroczona i okazałoby się, że się pomyliłem. To by przecież było zabójcze. Nie, ja postępuję jak przystało na człowieka z głową. Czekałem, dopóki rozkaz o zawieszeniu nie został przesłany do więzienia. Poszedłem tam od razu, ale dopiero z rana otrzymałem informację. I wtedy wysłałem depeszę. Zdaje się, że pan jest ze mnie niezadowolony, panie Hammersley?
- O, nie, nie - zaprotestował Jim. - nic podobnego. Uratował pan mego brata od śmierci.
Podczas gdy Sobey przechwalał się swoją zasługą, McGregor obserwował go uważnie. W miarę opowiadania jego umiarkowane zainteresowanie ustępowało stopniowo miejsca wielkiemu zdziwieniu. Twarz przybrała wyraz nieufności. Chciał ją opanować, ale nie zdążył. Sobey miał ptasią właściwość szybkiego obracania głowy na chudej szyi.
- Co to ma znaczyć, panie McGregor? - zapytał porywczo. - Co pana roZśmieszyło w moim opowiadaniu?
- Rozśmieszyło? - powtórzył poważnie tamten. - Nie było w nim nic rozśmieszającego. Nie rozumiem, dlaczego pan o to pyta.
- Widziałem, że się pan uśmiechnął.
- Mam taki głupi grymas twarzy - przyznał McGregor. - Uśmiecham się, ilekroć jestem zadowolony. Odruchowo.
- O! - rzekł Sobey i zwrócił się do Hammersleya: - Chciałbym pomówić o interesie, kochany panie.
- Jestem na rozkazy - odpowiedział klient. - Dam panu czek na żądaną sumę.
- Nie lubię omawiać takich rzeczy wobec świadków - zaoponował prawnik.
- Niech państwo idą razem do domu - podsunął McGregor. - Ja tu jeszcze zostanę.
- Dos-ko-na-le - wyskandował Sobey.
Trójka odeszła w stronę domu, a McGregor jął się przechadzać po ciemnym podwórku. Miał do przemyślenia wiele rzeczy, więcej niż tamci mogli przypuszczać. Jeszcze przed paru godzinami pragnął znaleźć jakiś konkretny punkt zaczepienia, teraz miał ich sporo, tylko nie wiedział, od którego zacząć. Miał w więzieniu czterech ludzi i musiał tę okoliczność wykorzystać. W dodatku przekonał się, że obrońca Hammersleya był człowiekiem przebiegłym i niesumiennym. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Sobey wystawił sobie świadectwo kłamcy własnymi słowami. I teraz oto znajdował się pod dachem Hammersleyów i przyjmował zapłatę za to, czego nie zrobił.
Młody człowiek wzruszył ramionami i przyśpieszył kroku. Miał chęć wejść do domu, zdemaskować oszusta i może wyrzucić go za drzwi. Czuł jednak, że na razie byłby to krok wysoce niedyplomatyczny. W krętym, pseudoprawniczym mózgu mogło się kryć wiele rzeczy godnych uwagi. Trudno to sprawdzić.
Kiedy Sobey wyszedł z domu, McGregor zastąpił mu drogę. Zauważył od razu, że mały jest zadowolony z sutego honorarium i ciekawy, kim jest nieznajomy. Pierwsze słowa prawnika stanowiły dla McGregora niespodziankę.
- Jadąc tutaj, spotkałem po drodze kilku ludzi - zaczął.
A więc on dlatego tak galopował, dlatego tak się śpieszył! Spotkawszy Bresslera i resztę, zainteresował się z czym i dokąd jechali. Nasuwało się przypuszczenie, że nie było to fachowe zainteresowanie, a osobiste. Nie odpowiedział, sądząc, że milczeniem wyciągnie z fałszywca coś więcej.
- Dokąd Bressler i tamci eskortowali tych chłopców? - zapytał Sobey.
- To sprawa Hammersleya - odparł McGregor. - Wyruszyli z tego domu.
- Pytałem go o to - wyrwał się mały. - Powiedział, że to pańska sprawa.
- Może była - przyznał chłodno młody człowiek. - Ale teraz przeszła na Bresslera. Dlaczego jego pan nie spytał?
- O! toby się na nic nie przydało - warknął Sobey. - Bressler nie powiedziałby tego mnie, to jest właściwie nikomu by nie powiedział. Lubi być tajemniczy.
- Nie mógł pan nic wyciągnąć z Bresslera, a zdaje się panu, że to się uda z Hammersleyem lub ze mną. Boi się pan Bresslera, podczas gdy my dwaj wydajemy się panu łatwi. Czyż nie tak?
- Czy ja to powiedziałem? Zapytałem pana tylko jak najgrzeczniej w świecie, co się właściwie stało.
- To, że się zajmie tym szeryf. Radzę panu jechać do niego i zapytać.
- Wiele bym się dowiedział - odparł szyderczo prawnik.
- Widzę, że z poważnymi ludźmi jest pan na bakier.
- Czy to ma być zniewaga?
- Niech Bóg broni!
Sobey zadygotał z wściekłości i źrenice rozszerzyły mu się jak pod wpływem narkotyku. McGregor nie spuszczał go z oka.
- Dlaczego ci chłopcy byli zamaskowani chustkami? - zapytał znów prawnik.
- Należało ich spytać. Przecież to chyba pańscy przyjaciele?
- Nie, o nie! - rzekł spuszczając oczy. - Jak panu wiadomo jestem prawnikiem i interesowałem się sprawą z prawnego punktu widzenia. Każdy adwokat ciągle poszukuje klienteli.
- Zwłaszcza takiej, co może szafować czekami.
- Moje ostatnie honorarium było proporcjonalne do ważności sprawy i nic więcej - oświadczył z godnością Sobey. - Trudno bronić człowieka, posądzonego o morderstwo, dla pięknych oczu.
I znów McGregor miał ochotę porwać oszusta za kołnierz i zawlec go przed oblicze gospodarza. Mógł to zrobić. Mógł wykazać Hammersleyowi, że Sobey nie zasłużył na zapłatę. Ale zdradziłby się wtedy ze swoimi podejrzeniami i lis miałby się odtąd na baczności.
- Niech pan siada na konia i wieje, dokąd pana oczy poniosą - rzekł żartobliwie. - Niepotrzebnie pan tu zajmuje miejsce.
- Co? - obruszył się mały. - Stoję na gruncie stanowiącym własność mojego klienta. Mogę tu zostać tak długo, jak mi się będzie podobało.
- Na konia i precz! - rozkazał McGregor. - Jeżeli pan się za minutę stąd nie ruszy, pomogę panu wsiąść!
Sobey błysnął złymi oczami i zaczął się cofać ku swemu koniowi. Znalazłszy się w siodle, obrócił na McGregora gorejące spojrzenie.
- Miesza się pan w rzeczy, które pana nie dotyczą - rzekł ostrzegawczo. - Radziłbym być ostrożniejszym.
- Niech pana głowa o mnie nie boli - odkrzyknął młody człowiek. - Precz!
Sobey zbladł, zgrzytnął zębami i odjechał bez słowa.
McGregor poszedł do drzwi wejściowych i zapukał. Rozległ się uprzejmy głos Hammersleya. Siedział z siostrą przy stole, na którym leżała otwarta książeczka czekowa. Oboje mieli zatroskane twarze, tak jakby ten przedmiot symbolizował ich nieszczęście. Na widok wchodzącego uśmiechnęli się z ulgą.
- Spodziewam się, że dzielny obrońca nie obłożył państwa zbyt ciężkim haraczem - rzekł.
Czuł, że było to pytanie dość impertynenckie, ale musiał wiedzieć, jak daleko posunęła się chciwość oszusta. Było mu to potrzebne.
- Dużo wziął - przyznał się Hammersley - ale warto było dać. Za tę błogosławioną zwłokę oddałbym wszystko do ostatniego centa, wszystkie stada i ranczo. Zapłaciłem mu tysiąc dolarów. Ogółem wybrał już od nas za tę sprawę dwa tysiące pięćset dolarów. Ten ostatni tysiąc liczy się jako zapłata za najbliższe trzydzieści dni. Ma zrobić wszystko, co tylko będzie w jego mocy.
McGregor spuścił oczy. Tysiąc dolarów, za co? Sobey najwidoczniej nie miał żadnego wpływu na przysięgłych, którzy sądzili Henryka Hammersleya i jego wyprawa do stolicy nie miała żadnego skutku. Ale o tym nie można było jeszcze mówić.
- Trochę mnie to nadszarpnęło - ciągnął dalej gospodarz - ale dam sobie jakoś radę.
Po raz pierwszy w życiu McGregor pożałował, że nie jest bogaty. Całego majątku posiadał kilkaset dolarów i nigdy nie przywiązywał do pieniędzy wielkiej wagi. Potrzeby miał proste, ale pomimo to grosz jakoś się go nie trzymał. Wiedział z doświadczenia, jakie mogło być położenie Hammersleya. Jim był zamożny jeżeli chodzi o inwentarz i ziemię, lecz jak wielu hodowców cierpiał na chroniczny brak gotówki,
- Może by państwo poszli spać - rzekł gość. - Ja odjeżdżam.
- Chyba się pan najpierw prześpi!? - zaproponował Hammersley. - Kazałem zaprowadzić pańskiego konia do stajni.
- Na razie nie - odpowiedział McGregor, idąc ku drzwiom.
- Wyprowadzę pana - ofiarował się gospodarz. - Gdzie mój kapelusz?
Podczas gdy szukał kapelusza, gość odwrócił się w progu i spojrzał na Annę. Patrzyła na niego poważnym wzrokiem. Ukłonił się i wyszedł.
- Nie pytam dokąd pan jedzie - rzekł Hammersley, gdy znaleźli się na dworze - ale jeżeli pan chce, mogę panu przydzielić jednego z moich ludzi.
- Nie, dziękuję - odparł tamten. - Pojadę sam. Ilu pan ma ludzi?
- Tylko trzech.
- Dobrzy? Godni zaufania?
- Najlepsi w świecie. Powierzyłbym im wszystko, co posiadam.
- Więc niech pan ich trzyma.
Hammersley zaproponował mu do wyboru jednego ze swoich koni, lecz spotkał się z odmową. Bułanek mógł jeszcze odbyć długą drogę i nie było wskazane zamieniać go na innego wierzchowca.
Wyjechał z podwórza i skierował się ku miejscu, gdzie zorganizowano na niego zasadzkę. Znalazł z łatwością porzucone rewolwery, zabrał je ze sobą i cisnął z powrotem na drogę.
Szlak jego prowadził teraz do głównego miasta hrabstwa. Miał już plan działania, chociaż nie wyobrażał sobie, co z tego wyjdzie. Był to jeden z tych planów, które rodzą się z niczego i mają charakter nieco bezpodstawny. Ale cóż, nie mógł obmyślić nic lepszego.
O świcie zajechał przed więzienie.
IX
Głos zabójcy
Więzienie mieściło się w suterenach gmachu sądu i brama była zamknięta. McGregor zadzwonił. Za szybką ukazała się zaspana twarz strażnika, który uchylił furtkę i oznajmił, że szeryf jeszcze śpi. McGregor powiedział, że ma ważną sprawę i udał się do miasta w poszukiwaniu restauracji. Po śniadaniu powrócił. Szeryf już czekał. Wytłumaczył mu, co go sprowadza.
- Ma pan jeszcze tych ludzi pod kluczem? - zapytał.
- Naturalnie - odpowiedział szpakowaty weteran. - Jeżeli już Bressler kogoś sprowadzi, to musi to być dobry ptaszek. Mówił mi, że pan się u mnie stawi, więc nie zadawałem mu żadnych pytań. Cóż oni zrobili?
McGregor opowiedział swoją przygodę i zawahawszy się dodał, że podejrzewa ich o współudział w zabiciu Moody'ego.
- Nie wydaje mi się - zaoponował szeryf. - Zeznania, jakie złożyli w sądzie, były prawdopodobne. Chociaż nigdy nie wiadomo. Co pan ma jeszcze do powiedzenia?
- Gdzie jest Bressler i tamci dwaj? - zapytał młody człowiek.
- Poszli do hotelu przespać się. Mówili, że opuszczą miasto przed dziesiątą.
- Nie będę im wchodził w drogę. Są mi już teraz niepotrzebni.
- Lubi pan działać w pojedynkę?
- Właściwie nie to - odpowiedział, rumieniąc się McGregor - ale jestem przyjacielem rodziny Hammersleyów, a Bressler jest ich sąsiadem. To dobry i dzielny człowiek. Chciałbym, żeby go mieli pod ręką.
- Aha, rozumiem - powiedział prędko szeryf. - Podoba mi się pańska przezorność. Nie każdy by o tym pomyślał. Więc co pan chce zrobić ze swoimi jeńcami?
- Czy pan ich przesłuchiwał?
- Owszem, ale nic się nie dowiedziałem. Milczeli jak zaklęci.
- Nigdy nie miałem do czynienia z ludźmi tego typu - rzekł McGregor. - Pan ma doświadczenie. Któty z nich wygląda na przywódcę?
- Trudno osądzić, zważywszy na to, że trzymali pyski na kłódkę, ale według mnie najtęższą głową jest Dorr. Można o nim więcej powiedzieć niż o tamtych trzech razem wziętych.
- Szeryfie, mam do pana prośbę. Niech go pan wypuści na wolność dziś po południu, na dwie godziny przed zachodem słońca. Niech mu pan powie, że nie ma przeciwko niemu żadnego określonego zarzutu, a ja się nim zaopiekuję.
- Więc odmawia pan złożenia zeznań przeciwko niemu? O nic go pan nie oskarża? - zapytał szeryf.
- O nic - odparł z uśmiechem McGregor.
- Na dwie godziny przed zachodem słońca?
- Tak. Naturalnie nie widział się pan ze mną.
- O, nie.
McGregor wyszedł i powrócił do Hammersleyów. Spał do południa, po czym udał się na rozstajne drogi. Słońce chyliło się ku zachodowi. Ukrył konia w parowie, a sam zaczaił się w cieniu skały wrzynającej się klinowato między dwa szlaki.
W dwie godziny po zachodzie słońca nad góry wypłynął księżyc, zalewając świat potokami srebrzystej jasności. Jednakże w ciągu następnych dwudziestu minut niebo pokryło się gęstymi chmurami i zrobiło się tak ciemno, że prawie czarno.
McGregor przesunął się ostrożnie i stanął na wprost miejsca, gdzie ubiegłej nocy sterroryzował czterech ludzi. Wiedział, że było to ryzyko, lecz nie miał innego sposobu na przekonanie się, czy Dorr się zjawi, czy też nie. Z poprzedniego stanowiska, przy zachmurzonym niebie, absolutnie by go nie dostrzegł. Z drugiej strony, gdyby księżyc wyłonił się zza chmury, zostałby dostrzeżony i cały misterny plan wziąłby w łeb. Cóż, kiedy nie było żadnego lepszego miejsca.
Nie czekał długo. Zaledwie zmienił miejsce, kiedy od strony głównego traktu rozległ się tętent kopyt. Dorr, jeżeli to był on, jechał śmiało, nie podejrzewając widocznie, że ktoś na niego czeka. Koń wyłonił się z mroku i jeździec zeskoczył na ziemię.
McGregor spojrzał na niebo. Księżyc dopływał właśnie do skraju chmury. Od następnej chmury dzieliła go cienka mglistość. Wysunął się zza niej i szczyty gór opłynęły srebrnym światłem. Jednakże podnóże skały, pod którym stał czekający, pozostało w cieniu.
Dwaj ludzie znajdowali się jeden od drugiego zaledwie w odległości dziesięciu stóp. Świeżo przybyły schylił się i począł macać rękami po ziemi. Jak przewidział zwycięzca, wypuszczony z więzienia łotrzyk przyjechał po rewolwery, swój i towarzyszy, i naturalnie nie mógł ich znaleźć.
McGregor spojrzał spokojnie na niebo. W razie gdyby księżyc wyżeglował na woolną od chmur przestrzeń, a Dorr nie poniechał od razu swych poszukiwań, srebrne światło natrafiłoby w końcu na ukrytą postać czatownika i ukazało go oczom tamtego. McGregor nie musiał się go obawiać. Chodziło tylko o to, że cały jego plan poszedłby na marne.
Na szczęście na drodze księżyca gromadziły się gęste chmury. Bert spojrzał znów na Dorra.
Dorr wyprostował się i zaklął. Jak to często czynią ludzie w samotności, zaczął rozmawiać ze sobą.
- Psiakrew, to przecież to miejsce - rzekł. - Powinny tu gdzieś leżeć. Mało kto tędy przejeżdża. Jeden podróżny na tydzień. Cholera, co się z tą bronią mogło stać?
Stał przez chwilę bez ruchu, po czym przeszedł wzdłuż podnóża skały dwadzieścia kroków tam i z powrotem, szurając nogami w nadziei natrafienia na porzucone rewolwery. Powtórzył ten sam manewr w odwrotnym kierunku z jednakowym rezultatem.
- Cholera! - sapnął.
Powrócił na początkowe miejsce, osunął się na ręce i kolana, macając naokoło. I znów wstał. McGregor wyczuł raczej niż zobaczył, że kieruje się w jego stronę. W razie czego byłby zmuszony zrobić z nim to, co wczoraj.
Jednakże Dorr doszedł widocznie do przekonania, że rewolwery przepadły i że już ich nie znajdzie, bo cofnął się i odszedł ku głównej drodze.
McGregor opuścił swój posterunek i pobiegł do konia. Był z siebie bardzo zadowolony.
Do licha! - pomyślał. Jak na nowicjusza w takich sprawach nieźle się spisałem.
Wyprowadził bułanka na główny szlak, trzymając się przezornie cienia. Spojrzał w stronę miasteczka. Nic nie było widać. Nagle usłyszał tętent konia.
- Wracasz, hyclu - rzekł do siebie. - Spodziewałem się tego. Hej, jeszcze zostanę jasnowidzem. Widocznie ci się śpieszy. Ano leć!
Poczekał, dopóki tętent nie zamarł w oddali, po czym skoczył na siodło i ruszył w pogoń. W odległości jakichś dwóch mil od miasta zjechał z drogi na podgórską równinę porośniętą szałwią. Nie znał drogi na przełaj i nie wiedział, co go na niej może spotkać, czuł tylko, że musi dotrzeć do miasteczka przed Dorrem. Najbardziej obawiał się, że po ciemku koń wpadnie w jakąś dziurę czy wyrwę.
Dojechał szczęśliwie do łańcucha pagórków osłaniających miasto i posuwał się wzdłuż niego, dopóki nie natrafił na wyrwę. Przebywszy ją pośpiesznie ujrzał przed sobą szereg dachów. Pochyłość z drugiej strony była dość stroma i bułanek zjechał po niej niemal na zadzie.
McGregor przypomniał sobie zauważony poprzednio nowy płot. Odnalazł go bez trudu, przywiązał konia do karłowatego drzewka i przeszedł przez drut kolczasty na drogę prowadzącą do miasteczka. Wiedział, że przecinała się ona ze szlakiem, którym miał przyjechać Dorr.
Ciszy nocnej nie przerywał żaden odgłos. Albo więc Dorr przyjechał, albo był jeszcze daleko. McGregor wszedł w uliczkę prowadzącą do zajazdu. Zatrzymał się na rogu. Widział stąd drogę, którą miał przybyć Dorr.
Czekał na próżno całe pół godziny. Świeciło się tylko w zajeździe, syndykacie i dwóch domach. Poza tym wszystkie okna były ciemne. Cisza i ciemność wpłynęły na czatownika przygnębiająco. Zląkł się, że jednak Dorr przybył wcześniej.
Jednak po upływie jeszcze jednego kwadransa na środku drogi ukazała się niewyraźna sylwetka człowieka. Nieznajomy skręcił na drewniany chodnik i pobiegł gdzieś stukając obcasami. McGregor zaniepokojony, że może mu zniknąć z oczu, popędził za nim piaszczystym środkiem ulicy.
Przystanął w niewielkiej odległości od syndykatu. Jeżeliby tamten szedł dalej, musiałby przejść przez smugę światła. Nie przeszedł. Oczy McGregora skierowały się na pierwszy z oświetlonych domów, nie było wykluczone, że nieznajomy zszedł z chodnika i okrążył plamę światła z daleka. Mógł naturalnie minąć w ten sam sposób drugi oświetlony dom, ale na razie nie było nic lepszego do zrobienia, jak czekać i obserwować.
Nagle tajemniczy osobnik wszedł w smugę światła i McGregor poznał Dorra. Przyjrzał mu się poprzednio bardzo uważnie i wbił sobie w pamięć jego chód i sylwetkę. Dorr nie poszedł dalej. Stał chwilę, spoglądając na dom, po czym zbliżył się do frontowych drzwi.
McGregor stał nieruchomo, nasłuchując i wypatrując. Smuga światła uczyniła się jaśniejsza, jak zwykle przy otwarciu drzwi, i za chwilę z powrotem pociemniała. Jednocześnie rozległ się szczęk klamki. Tropiciel wybiegł na drogę, okrążając z daleka jasną plamę.
Światło biło z oszklonych drzwi, z jednego frontowego okna i z jednego bocznego. Podwórze było nie ogrodzone. McGregor wszedł na trawnik i stanął w pobliżu ostatniego okna. Widział wnętrze bawialni. Na krześle siedział Dorr z kapeluszem w ręku, a na wprost niego adwokat Sobey.
McGregor nie wiedział, czy się czuć zawiedzionym, czy też nie. Ostatecznie Dorr mógł przyjść do Sobeya po poradę. Z drugiej strony jednak mogło to oznaczać, że ci dwaj ludzie mają jakieś konszachty, a tego rodzaju fakt byłby bardzo ważny. Chociaż na razie cała rzecz opierała się na domyśle. W tym właśnie tkwiło poczucie zawodu. Ale należało się pocieszyć. Noc się dopiero zaczęła i mogło się jeszcze coś wydarzyć.
Dorr przemawiał z wielkim przejęciem, podczas gdy Sobey przerywał mu co chwila, prawdopodobnie pytaniami. McGregor chciał w pierwszej chwili przysunąć się do okna, aby usłyszeć co mówią, ale się rozmyślił. Okno było zamknięte, a podejrzana dwójka siedziała blisko siebie i rozmawiała przypuszczalnie szeptem. Nie pozostawało nic innego, jak czekać i obserwować.
Niebawem Dorr umilkł, a głos zabrał Sobey. Gadał szybko przez parę minut, po czym obaj wstali i ruszyli ku drzwiom. McGregor przesunął się w cień za róg domu. Skrzypnęła klamka.
- Nie martw się, nie ma o co - rozległ się głos prawnika. - Zaraz z rana postaram się chłopców uwolnić. O dziesiątej będę w hrabstwie. Wszystko się wyjaśni. Pamiętajcie tylko, jak się macie tłumaczyć, żeby dali wam spokój.
- Dobra - rzekł Dorr. - Chciałbym, żeby pan postarał się przygwoździć w jakiś sposób tego drania. Niech nie lezie tam, gdzie go nie proszą.
- I wy miejcie go na oku - poradził Sobey.
Dorr zszedł ze schodków i gospodarz zamknął za nim drzwi. McGregor pomknął chyłkiem za odchodzącym, który skręcił w boczną drogę i zginął w ciemnościach. Tropiciel pobiegł po swego konia, skoczył na siodło, wspiął się z powrotem po zboczu i powrócił na główny szlak.
Dorr musiał ukryć swego konia gdzieś daleko, bo upłynęło dobre pół godziny nim wyłonił się nagle na zakręcie. McGregor przebył równinę porosłą szałwią i znajdował się właśnie u podnóża gór, gdzie był niewidoczny.
Dorr nie śpieszył się i był pogrążony w głębokiej zadumie. Głowę miał zwieszoną na piersi, a kapelusz nasunięty na oczy. Wyglądał, jakby knuł jakiś plan.
Cierpliwy prześladowca przeczekał chwilę, po czym ruszył trop w trop za swą ofiarą. Nie widział jej, ale wiedział, że musi być niedaleko.
Księżyc wynurzył się właśnie zza gęstej zasłony chmur i zalał świat potopem srebrnego światła. Dorr jechał przodem w znacznej odległości. McGregor trzymał się za nim możliwie w tyle, bojąc się, żeby nie odwrócił głowy.
Ale Dorr nie myślał się oglądać. Koń jego szedł równym, lekkim kłusem. Jeździec w siodle wydawał się zgarbiony, zdradzając swoją postawą stan medytacji. Nasuwało się przypuszczenie, że tematu do rozmyślań dostarczyła mu rozmowa z Sobeyem. McGregor miał przeczucie, że uczyni coś określonego, coś, co dawało się poniekąd przewidzieć.
Dojechał do pierwszego rozstaju. Dwóch jeźdźców dzieliła odległość około stu kroków. Instynkt ostrożności nakazał McGregorowi zjechać z drogi w cień najbliższego wzgórza. Nagle Dorr odwrócił się w siodle i bacznie się rozejrzał. Nie zobaczywszy nikogo, skręcił na główną drogę. McGregor dał ostrogę bułankowi i podążył za nim jak poprzednio.
Nie odważył się jechać prędko. Naturalnie Dorr mógł puścić konia galopem, ale ścigający spodziewał się, że tego nie uczyni. W razie gdyby do tego doszło, McGregor byłby zmuszony zdradzić swoją obecność i ruszyć otwarcie w pościg. Może udałoby mu się wymusić z opryszka jakieś wyznanie, lecz główny plan spełzłby na niczym.
Znów księżyc schował się za chmury, tak że droga między górami upodabniała się do tunelu. Przebył w ciemnościach mniej więcej ćwierć mili, zdając się już teraz na los szczęścia. Nagle natknął się na stojącego nieruchomo konia. Odezwał się po cichu i okrążył na swoim wierzchowcu zmęczone zwierzę, które nie zdobyło się nawet na podniesienie głowy.
Ujechawszy sto kroków dalej ześlizgnął się z siodła. Był przejęty i rozradowany. Nie miał wątpliwości, że Dorr robi to, o co go posądzał. Popędził szybko naprzód, nastawiając uszu na ewentualne odgłosy.
Niebawem poczuł pod nogami, że teren zaczyna się podnosić. Znaczyło to, że dotarł do podnóża góry. Na ciemnym niebie majaczyła jaśniejsza smuga. Pomyślał, że musiało to być odbicie drogi wznoszącej się tutaj prawie na równym poziomie ze wzgórzami. Nagle, gdy znalazł się już na szczycie pagórka, na ciemny świat spłynęła fala srebrnego światła. Nie spojrzał na niebo. Wiedział i tak, co się stało. Księżyc wydostał się zza zwału chmur, tym razem na dobre. Druga strona horyzontu stanowiła czystą, granatową połać nieba, wolną od przeszkód.
Oczy śmiałka podniosły się na prawo. Stał na niewielkiej wyniosłości. Droga leżała nieco niżej, tworząc w tym miejscu niewielkie zagłębienie, na którego tle rysowała się sylwetka Dorra.
McGregor potrafił zawsze przyjąć niepowodzenie z uśmiechem. Uczynił to i teraz. Był pewny, że Dorr przeprowadzał to, o co go podejrzewał i że teraz z pewnością odłoży to na później. Pozostawała tylko nadzieja, że uda się go sterroryzować i zmusić do przyznania się. Ale była to słaba nadzieja. Dorr był człowiekiem twardszym niż można było początkowo przypuszczać. W tej chwili wyglądał po prostu złowieszczo. Stał zupełnie nieruchomo, z nogami zagłębionymi po kostki w piasek, przygotowany na wszystko, nieustraszony i niebezpieczny.
- Cóż, Dorr - rzekł McGregor - może pogadamy?
- O czym? - zapytał ostrożnie awanturnik.
- O tym i o owym, o różnych rzeczach. Proszę tu do mnie bliżej.
McGregor mówił sswobodnym tonem, tak jakby poniechał wszelkiej przezorności, ale był to tylko manewr. Długie doświadczenie nauczyło go sztuki maskowania swoich uczuć przy jednoczesnym natężeniu uwagi.
Toteż nie przeoczył szybkiego ruchu ręki przeciwnika, który sięgnął po rewolwer. W tej samej chwili uświadomił sobie, że broń musiała pochodzić od Sobeya. Ale opryszek działał za wolno. Nie zdążył jeszcze ująć mocno kolby sterczącej z pochwy, kiedy znalazł się oko w oko z dwiema lufami.
- Do mnie, Dorr! - rzekł suchym, rozkazującym głosem Bert.
Przez ciało tamtego przebiegło drżenie wywołane prawdopodobnie nie tylko widokiem broni, ale i tonem głosu przeciwnika. McGregor przemówił jak człowiek zdolny do zabójstwa. Dorr zaś, przypuszczalnie sam zabójca, poznał ten akcent i zdrętwiał.
Zszedł posłusznie ze zbocza z rękoma podniesionymi nad głową.
X
Chwila strachu
Twarz Dorra, w chwili gdy McGregor wyrwał mu z futerału rewolwer i odrzucił daleko, przybrała kredowe zabarwienie. Najwidoczniej strach działał na niego paraliżująco. Nie był to przelotny strach dzielnego człowieka zdolnego opanować się w chwili niebezpieczeństwa, lecz stopniowo wzrastająca, nikczemna trwoga tchórza, który potrafi być odważny o tyle tylko, o ile jest górą. Tacy ludzie porywają się na ryzykowne rzeczy, ale zawsze w przeświadczeniu, że ich spryt sprowadzi to ryzyko do minimum.
Czekał na rezultaty strachu. Nie odzywał się, starając się nie zdradzić nawet wyrazem twarzy, co miał na myśli. Chciał, żeby Dorr zastanowił się nad swym położeniem sam, bez niczyjego wpływu.
Ręce Dorra podniesione do góry zadrżały lekko. Zwilżył językiem wargi. Początkowo próbował się oprzeć sile wzroku zwycięzcy, ale mu się to nie udało.
- Co ze mną zrobisz? - zapytał. Długie milczenie podziałało mu na nerwy. - Chcesz mnie zabić?
- Gdybym chciał cię zabić, mogłem to uczynić od razu, nieprawdaż? - odparł łagodnie McGregor. - Wtedy kiedy ty chciałeś dobyć na mnie broni.
- Wcale nie chciałem - zaprotestował łotrzyk.
- Może i nie. W każdym razie wykonałeś taki ruch, że gdybyś miał przed sobą człowieka, który umie zabijać, już byłoby po tobie.
- Więc ty nie zabijasz?
- Ja? Nigdy w życiu nie zabiłem człowieka.
- Co ze mną zrobisz? - powtórzył Dorr z wyraźnym westchnieniem ulgi.
- Namyślę się dopiero. Skąd wziąłeś rewolwer?
- Mój własny. Wypuścili mnie z więzienia i zaraz przyjechałem tutaj po broń, którą zabrałeś mnie i towarzyszom.
- Były cztery rewolwery. Co zrobiłeś z pozostałymi?
- Zostawiłem w mieście.
- Aha. Jeździłeś do miasta. Widzieli cię tam z kimś?
- Tylko z Bundym. Zamówiłem sobie numer w zajeździe, bo nie miałem się gdzie podziać.
- Dlaczego tutaj powróciłeś?
- Moja sprawa!
- Pewnie, że twoja, Dorr. Czy powiedziałeś kiedyś w życiu prawdę, czy też kłamstwo tak ci weszło w krew, że chcąc nie chcąc musisz kłamać?
- Dobrze tak gadać, kiedy się człowiekowi pakuje lufę w zęby.
McGregor schował szybko rewolwery w pochwy i na jego wargach pojawił się słaby uśmiech.
- Nie zabiję cię. Nie mam prawa. Ale jeżeli mi będziesz sypać piaskiem w oczy, potrafię zalać sadła za skórę. O czym gadaliście z Sobeyem?
Dorr był z natury kłamcą, lecz jak się zdawało, rozumiał, że czasami kłamstwo nie ma sensu.
- O czym, jak nie o mojej sprawie i moich towarzyszy? - odpowiedział. - Wpakowałeś nas do więzienia. Musimy się przecież ratować, a bez adwokata nie damy rady.
- Czy nie mogliście znaleźć lepszego? Koniecznie trzeba wam było tego krętacza? Rozumiem. Pewnie żaden uczciwy adwokat nie przyjąłby waszej sprawy, więc zwróciliście się do nieuczciwego.
- Powiem Sobeyowi. Powiem, że nazwałeś go krętaczem.
- Właśnie. O to mi tylko idzie. Nie chcę, żeby Sobey lub któryś z was miał wątpliwości co do tego, co o was myślę.
- Włączywszy Harborda?
- Harborda nie wspominałem. Dopiero się nad nim zastanowię.
- Rozumiem. Wiesz, że Harbord jest bogaty i że cieszy się ogólnym poważaniem. Gotów jesteś przypodobać mu się pochlebstwami. Czepiasz się tylko biedaków, którzy aby żyć, muszą pracować.
- Tak jak Sobey - przerwał szyderczo McGregor.
- Czepiasz się Sobeya, bo myślisz, że to człowiek bez znaczenia. Jest mniejszy od ciebie i zdaje ci się, że nie potrafiłby użyć rewolweru, ale pytanie, kto kogo wywiódłby w pole.
- Nie raz mnie to spotkało - przyznał się McGregor. - Więc Sobey potrafi strzelać?
- Przekonasz się jeszcze.
- Musi mieć kilka rewolwerów - ciągnął dalej McGregor. - Tobie dał jeden i pewnie nie zrobiło mu to różnicy. Człowiek przyzwyczajony do broni nie rozstaje się z nią nigdy.
- Szpiegowałeś mnie! - wrzasnął nagle Dorr.
- A jakże! Nie masz się czego wściekać. Nigdy w życiu nie miałem do czynienia z takim człowiekiem. Byłem świadkiem, jak szukałeś rewolwerów, nie znalazłeś ich, bo je odrzuciłem gdzie indziej.
- Czy zostaniesz tu całą noc? - zapytał niecierpliwie Dorr.
- Mam czas, Dorr; powiem ci coś: zauważyłeś chyba, że jestem z tobą szczery. Przyznałem się do wszystkiego, a mógłbym udawać tajemniczego. Mógłbym tylko kazać domyślać się tego i owego. Jak sądzisz, dlaczego pokazałem wszystkie moje karty?
Dorr przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co powiedzieć. McGregor ciągnął dalej:
- Masz mnie prawdopodobnie za głupca, ale żaden człowiek nie jest takim głupcem, za jakiego ma go ten, co go nienawidzi. Zła to taktyka nienawiść, Dorr. Odbiera człowiekowi możność wejrzenia w istotę rzeczy. Powiem, dlaczego zdradziłem się ze wszystkim, co dzisiaj zrobiłem i czego się o tobie dowiedziałem. Sytuacja staje się coraz wyraźniejsza. Wiesz, jak to było z Henrykiem Hammersleyem. Musiało was chyba dręczyć sumienie choć raz, przedwczoraj rano, kiedy to czekaliśmy gromadnie przed pocztą na wiadomość o ewentualnej śmierci niewinnego człowieka. Czy wyobrażasz sobie, co by się z nim działo w ostatniej chwili, gdyby gubernator nie zawiesił wykonania wyroku? Wyobrażasz sobie, jakie byłyby jego myśli, myśli dobrego człowieka? Ciekaw jestem, o czym by myślał taki łotrzyk jak ty, gdyby go miano za chwilę powiesić.
- Próbujesz mnie nastraszyć? - odciął się prędko Dorr. - Próżny trud. Nie dam się nastraszyć. Przed minutą mówiłeś, że nigdy w życiu nie zabiłeś człowieka. I ja też nie zabiłem.
- Jeżeli nie, to tylko dlatego, że w ostatniej chwili zabrakło ci odwagi, albo że bałeś się wykrycia. Masz w sobie żyłkę mordercy, tylko jesteś ostrożny.
- Nigdy nikogo nie zabiłem - powtórzył Dorr.
McGregor przyjrzał się uważnie jego twarzy. Wiedział naturalnie, że niektóre rzeczy można było zarzucić Dorrowi z całą pewnością. Był podstępny, fałszywy, kłamliwy i chyba złodziej. Jednakże McGregor czuł, że jego protest był prawdziwy.
- No - odezwał się nagle mściciel cudzych krzywd - możliwe, że ani ty, ani twoi towarzysze nie jesteście winni śmierci Moody'ego, ale pewnie jego pieniądze macie. Przyszło mi do głowy, że schowaliście je gdzieś, dopóki się wszystko nie uspokoi i Hammersley nie zostanie sprzątnięty. Wtedy wydobędziecie skarb i podzielicie go między sobą. Odniosłem także wrażenie, że w drodze tutaj postanowiłeś puścić swoich przyjaciół kantem. Musiałeś myśleć o czymś podobnym, bo zachowywałeś się jak lunatyk. Wiesz, gdzie ten worek jest, Dorr. Przyjechałeś go zabrać i zwiać.
Dorr spojrzał ukradkiem na wroga i nagle nabrał pewności siebie. Można było wywnioskować, że z chwilą gdy zrozumiał, że nie grozi mu śmierć, poczuł się raźniej. Najwidoczniej doszedł do przekonania, że tacy jak McGregor nie strzelają.
- Czy mogę opuścić ręce? - zapytał.
Bert sprawdził, czy w kieszeniach opryszka nie kryje się jeszcze jakaś broń.
- Możesz - odpowiedział.
- Powiedzmy, że wiem, gdzie jest ten worek - rzekł Dorr. - Nie wiem, ale ty myślisz, że wiem. A kiedy taki jak ty wbije sobie coś w głowę, to nie ma na to rady. Więc ja wiem, gdzie jest ten worek, ale ty nie wiesz. Gdybyś wiedział, czekałbyś koło tego miejsca, gdzie jest schowany. Głupi by to zrozumiał. Nie kryłbyś się koło skały, tam gdzie porzuciłeś nasze rewolwery. Nie tropiłbyś mnie do samego miasta. Leżałbyś jak pies koło skarbu, pilnując go i czekając, aż się zjawię.
- A to lis - szepnął do siebie McGregor, a głośno rzekł: - Więc sądzisz, że ja prowadzę tę grę w pojedynkę? A skąd wiesz, że przy worku nie czeka mój towarzysz?
Dorr drgnął, lecz opanował się prawie momentalnie. Przez długą chwilę milczał, patrząc gdzieś w bok. Jasne było, że zastanawia się, co z tym fantem zrobić. Rezultat tych medytacji wykazał, że brakowało mu jednak sprytu.
- Teraz na ciebie kolej - rzekł.
McGregor poczuł się na razie zbity z tropu i pożałował wzmianki o wspólniku. Zainscenizował pośpieszny odwrót.
- Nie przygotowałem żadnego posunięcia, Dorr - odpowiedział. - Mówiąc, że ktoś drugi stróżuje przy worku chciałem wyciągnąć z ciebie jakieś informacje. Faktem jest, że działam w pojedynkę. Dam ci radę. Tobie, Dorr, i twoim kamratom. Nie bierzcie tego za chełpliwość.
- Ja wiem, że się nie chełpisz. Nauczyłeś się takiej mowy od dzieciństwa.
- Zabiorę cię z powrotem do więzienia - rzekł McGregor.
- Nie będę się martwił - odparł Dorr.
- Myślisz, że Sobey ciebie stamtąd wyciągnie. Nie bądź taki pewny. Na dwoje babka wróżyła. Zobaczymy, co będzie z rana. Chodź teraz ze mną po konie i jedziemy.
Pojechali na ranczo Hammersleyów. McGregor obudził gospodarza i poprosił o pożyczenie jednego z ludzi, po czym polecił temu ostatniemu odstawić Dorra z powrotem do szeryfa.
- Panie Hammersley - zapytał, kiedy tamci już odjechali - jakim sposobem powierzył pan sprawę brata Sobeyowi?
- Takim - odpowiedział zagadnięty - że zgłosił się do mnie zaraz, jak tylko Henryk został aresztowany i ofiarował swoje usługi. Nie myślałem o tym wiele. Byłem jak nieprzytomny. Oskarżenie przeciwko Henrykowi wydawało mi się tak niedorzeczne, iż przypuszczałem, że pierwszy lepszy obrońca wystarczy.
- Sobey zobowiązał się bronić tych czterech ptaszków, których schwytałem - odparł McGregor. - Może złożylibyśmy mu wizytę we dwóch?
- Dzisiaj?
- W tej chwili.
- Dobrze. Jeżeli się sprzymierzył z tamtymi, to nie chcę z nim mieć nic wspólnego.
Hammersley obudził jednego z ludzi i powierzył mu opiekę nad domem. Zmienili konie i wyruszyli do miasta.
- Muszę czuwać nad bezpieczeństwem siostry - rzekł do towarzysza.
- Rozumiem - potwierdził spokojnie nowy przyjaciel.
XI
Nie oddam!
Nad uśpionym miasteczkiem świecił księżyc. Zajechali prosto przed dom Sobeya. Konie zostawili na ulicy. W drodze McGregor namówił Hammersleya, aby zażądał od adwokata zwrotu ostatniego czeku i powiedział mu, że rezygnuje z jego usług.
Na drugi projekt hodowca zgodził się bez protestu. Pierwszy wydał mu się nieco wątpliwy. Jako człowiek nieposzlakowanej uczciwości bał się krzywdzić innych i wolał raczej sam stracić. Przez kilka chwil dowodził gorąco, że Sobey zasłużył sobie na tak hojną zapłatę, aż w końcu McGregor zmuszony był dać mu słowo, że właśnie nie zasłużył i że powinien ją zwrócić.
Na energiczne pukanie do drzwi w oknie zabłysło światło i za szybą zamajaczyła twarz gospodarza.
- Kto tam? - zapytał.
- To ja, Hammersley. Mam do pana ważną sprawę.
- Zaraz, tylko narzucę coś na siebie.
Za małą chwilę zgrzytnął klucz w zamku i na progu ukazał się Sobey z twarzą ożywioną ciekawością, z błyszczącymi oczyma i zwichrzonymi włosami. Na widok McGregora wargi zacisnęły mu się w ostrą linię. Cofnął się bez słowa w głąb sieni i dał gościom znak, aby weszli.
McGregor uprosił przedtem Hammersleya, żeby sam zagaił sprawę i pozwolił mu do czasu pozostać w roli nie mieszającego się do niczego przyjaciela.
- Przyszedłem prosić pana o zwrot czeku - zaczął Hammersley.
- O zwrot czeku? - powtórzył z nagłym uniesieniem Sobey. - Cóż to znowu za kawał?
- Nie rozumiem, jak można służyć naraz dwóm panom - rzekł Hammersley.
Oczy adwokata przeniosły się szybko na drugiego nocnego gościa, który siedział spokojnie na krześle, z rękami złożonymi na kolanach, z oczami zasłoniętymi rondem szerokiego kapelusza. Jeden tylko szczegół świadczył o niezbyt przyjaznych zamiarach, a mianowicie rozpięta kurtka i wyglądające z futerałów kolby dwóch rewolwerów. Sobey wybuchnął szyderczym śmiechem.
- Podróżujemy z bronią? - zapytał.
- I pan to potrafi w razie potrzeby - odpowiedział młody człowiek.
- Nie widział pan mnie jeszcze z rewolwerem.
- Widziałem zbira z pańskim rewolwerem i nawet mu go odebrałem.
Ciemna twarz prawnika zrobiła się jeszcze ciemniejsza, a oczy przybrały taki wyraz, jak u ludzi zażywających narkotyki. Widać było, że jest wściekły.
- Znasz pan przysłowie o palcu i o drzwiach, co? - wrzasnął z gniewem. - Młody człowieku, zacząłeś niebezpieczną zabawę. Ostrzegam, póki czas!
- O, nie przyszliśmy tutaj po to, żeby grozić lub żeby nam grożono, panie Sobey - odpowiedział Bert. - Hammersley żąda tego, co mu się należy.
- Nie zwrócę czeku - pisnął gospodarz. - Zarobiłem te pieniądze ciężką pracą i tylko głupiec zgodziłby się na podobne żądanie.
- Są różne rodzaje głupoty - zauważył Bert.
- Oddałeś się pan na usługi tym czterem łotrom, których schwytał pan McGregor - rzekł Hammersley. - Nie mogę dopuścić do tego, żeby jeden obrońca bronił ich i mego brata.
- Człowieku! - wykrzyknął Sobey - przecież adwokat może prowadzić jednocześnie kilka różnych spraw. Z jakiej racji jeden klient ma być lepszy od drugiego?
- A z jakiej racji klient ma się trzymać jednego adwokata? - zapytał McGregor.
- Pewnie, że nie musi - potwierdził Sobey. - Nie ma w ogóle o czym gadać. Jeżeli Hammersley chce innego obrońcy, to niech go sobie szuka. Ale naiwny jest, jeżeli myśli, że mu zwrócę czek.
Ręka młodego kowboja zamknęła się na rękojeści kolby. Sobey dostrzegł ten gest i blady z gniewu pochylił się w krześle.
- Słuchaj pan... - zaczął.
- Nie lubię tego tonu ani u pana, ani u Harborda - wygłosił spokojnie McGregor. - Gracie mi, panowie, na nerwach.
- Słuchaj pan - powtórzył Sobey - mogłeś sterroryzować któregoś z zaganiaczy lub nawet Harborda, ale ze mną trudniejsza sprawa. Jestem prawnikiem, znam prawo i znam swoje prawa.
- Możliwe - ustąpił uprzejmie gość.
- Tak. I oznajmiam, że nie pozwolę sobie grozić w swoim domu.
- Grozić? Czyż ja wypowiedziałem choć jedno słowo groźby?
- Sięgnąłeś pan ręką do kolby. To chyba dosyć.
- O, to tylko z przyzwyczajenia - usprawiedliwiał się młody człowiek. - Ilekroć mam przy sobie rewolwer, operuję przy nim ręką machinalnie. Przyzwyczajenie jest drugą naturą.
- Rozumiem to jako ponowienie groźby - odpowiedział gospodarz.
McGregor milczał, uśmiechając się. Pragnął, aby Sobey stracił resztę panowania nad sobą i posunął się dalej niż zamierzał.
Na widok twarzy krętacza pierzchło Hammersleyowe poczucie sprawiedliwości, ustępując miejsca wątpliwościom i gniewowi. Możliwe, że lis nie uczynił wszystkiego, co leżało w jego mocy. Wszak hojnie mu zapłacono. Dlaczego nie uwolnił Henryka?
Jim wstał z krzesła.
- Między nami skończone, panie Sobey - oświadczył. - Proszę mi zwrócić czek. Postaram się o innego obrońcę. Nie mam tyle pieniędzy, żeby je rozdawać tysiącdolarowymi czekami.
Sobey również wstał. Tylko McGregor nie ruszył się z miejsca.
- Nie oddam czeku - stwierdził gospodarz.
Hammersley rzucił się na niego bez namysłu, przyparł do stołu i porwawszy jedną ręką za koszulę u szyi, drugą, zaciśniętą, podniósł groźnie do góry.
- Proszę oddać czek - ryknął - bo inaczej wydrę go choćby z gardła.
- Litości, puść mnie pan - prosił już pokornym i przestraszonym głosem Sobey. - Wytłumaczę się...
- Dostanę czek czy nie? - zapytał z tępym uporem Jim.
- Nie mam go - sapnął Sobey.
- Posłałeś go pan do banku? Zamieniłeś na pieniądze?
- Nie, nie. Proszę mnie puścić. Wytłumaczę się. Winien byłem komuś pieniądze i zapłaciłem pańskim czekiem. Człowieku, litości!
Oczy Berta zamigotały stalowym błyskiem. Wstał, podszedł do Hammersleya i położył mu rękę na ramieniu.
- Puść go pan - rzekł. - Niech powie, co ma do powiedzenia.
Jim puścił ofiarę i stanął z boku.
Sobey otrząsnął się jak pies i poprawił powoli ubranie. Ociągał się, chcąc zyskać na czasie. W końcu podniósł oczy.
- Jestem biednym człowiekiem, panie Hammersley - zaczął. - Powinien pan to wiedzieć. Proszę spojrzeć, jak mieszkam. Wiadomo, że w takiej dziurze jak ta, trudno wyżyć adwokatowi. Rzadko kiedy kapnie mi jakaś sprawa. Trudno w takich warunkach związać koniec z końcem. Ponadto miałem jeszcze stare długi, które pochłonęły wszystko to, co zarobiłem od pana. Do ostatniego centa. Nie mam już pańskiego czeku, więc jakże go mogę oddać?
- Komu pan dał ten czek? - zapytał McGregor.
- Nie będę wtajemniczać panów w moje prywatne sprawy - odpowiedział dość łagodnie Sobey, patrząc niespokojnym wzrokiem na Hammersleya. - Wysłałem go pocztą zaraz po otrzymaniu.
- W takim razie nie ma co gadać, panie Hammersley - rzekł z westchnieniem Bert. - Zabierajmy się stąd.
- Psiakrew! - rzekł Jim. - Obdarł mnie ze skóry.
- Więc pan już nie potrzebuje moich usług? - zapytał Sobey.
- No chyba - potwierdził ironicznie przyjaciel domu Hammersleyów. - Możesz pan teraz bronić swobodnie swoich czterech przyjaciół.
- W więzieniu są tylko trzej - przerwał adwokat. - Wiem o tym.
- I czwartego odesłałem z powrotem - uśmiechnął się Bert. - Tropiłem go przez cały wieczór i część nocy. Wiem, że był tutaj z wizytą.
- Miał prawo być u mnie - odpowiedział z niepokojem krętacz. - Każdy człowiek ma prawo radzić się swego adwokata.
- Pewnie, że ma, ale czasami trafia nie na takiego jakby chciał - zauważył McGregor. - No, komu w drogę, temu czas. Musi się pan wyspać przed jutrzejszą podróżą do hrabstwa.
- Pojadę z rana, jeżeli to pana interesuje - oznajmił Sobey.
- Nie interesuje mnie - odrzekł McGregor.
Wyszli obaj z Hammersleyem i dosiedli wierzchowców.
- Co teraz zrobimy? - zapytał ten ostatni. - Trzeba by się zastanowić, skąd weźmiemy drugiego obrońcę.
- Ja osobiście nie trwoniłbym więcej pieniędzy na obrońców - powiedział Bert. - Sobey wyciągnął z pana parę tysięcy dolarów i co zrobił?
Jim obrócił się w siodle i spojrzał na przyjaciela. Fakt, że poturbował trochę oszukańczego adwokata, podziałał dodatnio na jego stan nerwowy. Był w tej chwili prawie sobą.
- Panie McGregor - rzekł z niezwykłym u siebie ożywieniem. - Nie pojmuję pana. Kiedy się poznaliśmy, byłem bliski obłędu. Mało brakowało, żebym zwariował. Pan stanął nade mną jak anioł. Wyczułem w panu od razu coś takiego... coś takiego... sam nie wiem, jak to określić. Ale teraz zdaje mi się, że pan widzi sytuację zbyt różowo. Chyba że pan coś wie, coś pewnego. Nie sposób, żeby taki człowiek jak pan nie przejmował się losem takiej dziewczyny jak moja siostra, wiedząc, że grozi jej straszne nieszczęście. Pan musi coś wiedzieć. Czy wolno zapytać, co?
- Panie Hammersley - odpowiedział zapytany - żałuję, że nie mogę nic panu powiedzieć, ale to tajemnica. Niech mi pan tylko ufa. Ręczę panu, że moja gra jest uczciwa. Nie mogę panu powiedzieć, co mną powoduje. Przyczynę tej tajemnicy noszę w sercu już od kilku miesięcy.
- Ufam panu - zapewnił Jim. - To tylko powiem, że według mojego przekonania, taki człowiek jak pan nie mógłby budzić złudnych nadziei we mnie i w mojej siostrze, nie mając ku temu podstaw.
- Oddaję na usługi państwa wszystko, co jest we mnie najlepsze - rzekł Bert.
Hammersley popatrzył na niego uważnie i rzekł:
- Czy pozwoli pan, żebyśmy na znak przyjaźni i ufności mówili sobie po imieniu?
- Z radością - odparł McGregor i podali sobie ręce. Po chwili ciągnął dalej: - Pierwszą naszą czynnością powinno być zwerbowanie jak największej liczby przyjaciół. Im prędzej ich zbierzemy, tym lepiej. Dobra to rzecz mieć wielu przyjaciół.
- Moi mnie nie opuścili - rzekł Jim. - Ilu ci potrzeba?
- Choćby sześciu.
- Mogę mieć ich na pierwsze zawołanie.
- Zobaczymy, do czego te rumaki są zdolne.
Ruszyli galopem. Chłodny wiatr nocy bił w twarz Berta, dając mu wrażenie czegoś słodkiego i czystego. Umysł mu się rozjaśnił. Zaczął myśleć szybko i intensywnie. Ujechawszy milę, ściągnął cugle. Hammersley poszedł za jego przykładem. Bert wybuchnął śmiechem.
- Jim - rzekł - przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Po przyjeździe do domu będziesz musiał nie tylko zwołać swoich przyjaciół, ale jeszcze napisać list.
- Mogę to zrobić - uśmiechnął się Hammersley.
XII
Żart
Na drugi dzień rano, wkrótce po dziesiątej, McGregor siedział w kancelarii szeryfa. Wpierw jeszcze załatwił sprawę w Pierwszym Banku Narodowym, który otwierano o dziesiątej. Stamtąd udał się wprost do szeryfa.
- Trzyma pan jeszcze moich czterech protegowanych? - zapytał.
- Tak, ale dzisiaj będę musiał przedstawić im konkretne oskarżenie.
- Czy pan z nimi rozmawiał?
- Nie. Uznałem, że lepiej będzie, jak poczekają w niepewności.
- Lada chwila pokaże się tu Sobey, żeby się za nimi wstawić - oznajmił gość.
- Tak? Ten pies niczym nie pogardzi.
- A więc to taki okaz?
- Wiadomo.
- Szeryfie - rzekł Bert - chciałbym pana o coś prosić. Wiem, że jako nieznajomy za dużo wymagam, ale z czasem się wytłumaczę.
Szeryf wbił zęby w cegiełkę tytoniu. Powieki miał spuszczone, tak że trudno było osądzić, co myśli.
- O, ja się znam na ludziach - odpowiedział niedbale. - Mam doświadczenie. Więc czego pan sobie życzy?
- Chciałbym, żeby ich tu przyprowadzono pojedynczo. Zobaczymy, co mają do powiedzenia - podsunął Bert.
- Dobrze, ale na pewno będą milczeć jak mumie.
Urzędnik wstał i wyszedł na korytarz. Po chwili powrócił, wiodąc ze sobą Dorra. Opryszek obrzucił McGregora wściekłym spojrzeniem, na co ten odpowiedział mu swobodnym uśmiechem.
- Może macie coś do powiedzenia, Dorr? - rzekł szeryf.
- Mój obrońca będzie za mnie gadał - rzucił ostro więzień.
- Dobrze. Przestępca zawsze czeka na adwokata. Uczciwy człowiek wie, co ma do powiedzenia i sam mówi.
- Nie ma pan prawa nazywać mnie przestępcą. Nic mi nie możecie zarzucić - uniósł się Dorr.
- Jak to? Czekaliście na rozstajnych drogach ze swoimi kamratami, w maskach na twarzach. Może to tylko była taka zabawa?
Dorr nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Obecność Berta dała mu poczucie triumfu.
- Mogę wytłumaczyć, cośmy tam robili i dlaczego mieliśmy zasłonięte twarze - rzekł.
- A rewolwery? - dodał szeryf. - Zapominacie o rewolwerach.
- Czy mieliśmy przy sobie broń, kiedy nas tu sprowadzono?
- Nie.
- Więc pan wierzy na słowo temu gościowi, że byliśmy uzbrojeni? Słowo jednego przeciwko słowom czterech?
- Trzeba przyznać, że szanse trochę nierówne - potwierdził szeryf. - Ale nie na jego niekorzyść, tylko na waszą.
- Co? przerobił widać szeryfa na swoje kopyto.
- Mnie łatwo przerobić - przyznał sucho urzędnik. - Coście robili na szlaku?
- Pamięta pan, co zeznawaliśmy w sprawie Hammersleya? Że jechaliśmy w odwiedziny do znajomych dziewcząt i dlatego znaleźliśmy się w sąsiedztwie szlaku Camas.
- Pamiętam.
- Otóż te dziewczęta mieszkają koło tego szlaku, dziesięć mil za siedzibą Hansena. Nie wymieniam na razie żadnych nazwisk, bo nie chcę. Wolałbym uniknąć mieszania w tę sprawę niewinnych dziewczyn. Tego wieczora, kiedy nas spotkał ten gość, byliśmy właśnie z wizytą u nich. Na miejscu zastaliśmy dwóch rywali. Wynieśliśmy się wcześniej od nich i zaczaili u rozstajnych dróg, żeby ich trochę nastraszyć.
- I w razie oporu poczęstować ołowiem - dodał Bert.
- Nie. Tegośmy nie zamierzali.
- Byliście wszyscy uzbrojeni.
- I ty byłeś uzbrojony. Może nie? Miałeś przy sobie aż dwa rewolwery.
- Tak. I użyłbym ich, gdyby któryś z was spróbował mnie nie posłuchać. Nie noszę broni dla parady.
- O, wiem. Od razu to widać. No, ale nie z tobą gadam, a z szeryfem. Może pan wezwać wszystkich chłopców i przekonać się, czy nie powiedzą tego co ja.
- Szkoda zachodu - odparł szeryf. - Wasza historyjka brzmi jak wyuczona na pamięć. Nie opowiadalibyście jej, gdyby nie to, że i tamci ją umieją. Panie McGregor, co pan chce zrobić z tymi ludźmi? Czas wystąpić przeciwko nim z określonym oskarżeniem!
Bert, który siedział koło okna, zobaczył w tej chwili w perspektywie ulicy sylwetkę Sobeya zdążającego do więzienia. Adwokat szedł wolnym krokiem, kłaniając się co chwila znajomym. Rzucał się w oczy rozmyślny brak pośpiechu z jego strony. Widocznie nie chciał się zdradzić przed nikim, że jest wzburzony i że ma do załatwienia ważną sprawę.
- Żadnego oskarżenia, szeryfie - rzekł prędko McGregor. - Wypuść ich pan. Niech sobie idą na cztery wiatry.
Urzędnik wyszedł z pokoju i w chwili, gdy Sobey wstępował na schodki głównego wejścia, jego klienci znajdowali się już w kancelarii. Sobey przeszedł przez korytarz i stanął w progu. Na jego twarzy malował się miły uśmiech przeznaczony widocznie dla szeryfa. Na widok Berta i czterech ludzi zdenerwował się.
- Co to ma znaczyć? - zapytał.
- Co, co ma znaczyć? - powtórzył szeryf.
- To, że moi klienci są tutaj razem z tym panem?
- Nie wiedziałem, że pan się nimi zaopiekował - odparł szeryf. - Ale już im ta opieka niepotrzebna. Jeżeli pana interesuje, dlaczego są tutaj razem z panem McGregorem, to niech go pan o to zapyta. Nikt ich tu nie pragnie. Mogą się wynosić. Są wolni jak ptaki. Dlaczegóż nie wyfruwają?
- O, wypuścił ich pan na wolność. Pan McGregor zrozumiał, że niebezpiecznie byłoby ich trzymać, co? Ktoś musiał go ostrzec.
- To znaczy - uzupełnił Bert - że ja sam byłbym się nie spostrzegł. Ma pan rację, mecenasie. Ktoś przemówił mi do rozumu i zdziwiłby się pan bardzo, gdyby się dowiedział, kto.
- Kto? - zapytał prędko Sobey.
- Ktoś.
Adwokat błysnął gniewnie oczyma.
- Że też pan nie może niczego powiedzieć - warknął - żeby nie grozić.
Bert uśmiechnął się. Uśmiech ten jeszcze bardziej rozwścieczył Sobeya.
- Chodźcie, chłopcy - rzekł. - Uwolnili was tylko dlatego, że dowiedzieli się o moim przybyciu. Pan McGregor powiedział o tym szeryfowi.
- Gość ma węch - zauważył jeden z łotrzyków. - może wywącha jeszcze kiedyś dla siebie coś nieprzyjemnego.
- Mniejsza z tym! - zawołał prawnik. - Chodźcie. Gdzie są wasze konie?
- Szeryf zabrał.
- Są w stajni na tej samej ulicy - objaśnił urzędnik.
Bert wstał, ukłonił się szeryfowi i wyszedł na ulicę. Przeszedł na drugi chodnik i stanął na wprost więzienia, czekając na wyjście tamtych. Sobey ruszył od razu w kierunku stajni, ale Dorr powstrzymał go ręką i cicho coś do niego mówił. Adwokat potrząsnął energicznie głową. Dorr napierał. Sobey spojrzał na McGregora i ustąpił. Zawrócili wszyscy i odeszli w kierunku ulicy prowadzącej do banku.
Bert szedł za nimi krok w krok. Przed bankiem znów zaczekał, aż wyjdą. Twarz prawnika wykrzywiał skurcz gniewu, wargi mu drżały. Podszedł do swego prześladowcy.
- Pan wstrzymał realizację czeku Hammersleya - rzekł zduszonym głosem.
- Jakiego czeku? - zapytał niewinnie McGregor.
- Ostatniego, danego mi przez Hammersleya - wrzasnął Sobey. - Przywiózł pan do banku list od niego. Zapytano pana, co jest powodem tego zakazu, a pan wyjaśnił, że Hammersley wydał ten czek na skutek nieporozumienia. Podobno ma przyjechać, żeby to ostatecznie wyświetlić. Bank zgodził się zawiesić wypłacenie pieniędzy na dwa dni. To jest nadużycie, bezprawie! Żądam, abyś pan wycofał ten list i pozwolił mi zrealizować czek.
- Bank by się na to nie zgodził - odpowiedział Bert. - Zanim uwierzono i uznano list za prawdziwy, wypytywano mnie szczegółowo: skąd jestem, kim jestem, co tu robię, co mnie łączy z Hammersleyem. Nie uśmiecha mi się perspektywa drugiego takiego egzaminu.
- Więc pan mi odmawia?
- Panie Sobey, jesteś pan prawnikiem i wiesz, że nie mógłbym wycofać tego listu, choćbym chciał. Banki są ostrożne. Zresztą, choćbym nawet mógł wydobyć ten list, to i tak by się to panu nie przydało.
- Nie rozumiem.
- Ja i Hammersley nie bardzo się znamy na interesach. Nie wiedzieliśmy, czy bank przychyli się do naszej prośby, czy nie. Hammersley miał na swoim rachunku akurat tyle, ile wynosiła suma na czeku. Dał mi więc czek na pięćset dolarów, które podjąłem. To, co zostało, nie wystarczyłoby na pokrycie pańskiego czeku i zwrócono by go panu z objaśnieniem, że nie ma go z czego wypłacić. Te pięćset dolarów mam przy sobie.
W oczach adwokata zaświeciła chciwość i złość, że został oszukany. Rozejrzał się naokoło. Ulica była pusta. Jego towarzysze pomrukiwali gniewnie. McGregor cofnął się przezornie, o jeden krok.
- Nie ma w pobliżu żywej duszy, panie Sobey - rzekł. - Możecie się na mnie rzucić. Was jest pięciu, a ja jeden, chociaż i tak dałbym się wam we znaki. Zanim byście zdążyli mi ściągnąć buty, co macie na myśli, z banku dano by znać szeryfowi i wszyscy znaleźlibyście się za kratkami. Ale możecie spróbować. Dalej, mecenasie! Pan pierwszy. Zobaczymy, czy zdołam jednym kopnięciem otworzyć panem drzwi banku.
- Głupcze! - warknął Sobey.
- Mam nadzieję, że się kiedyś rozprawimy - rzekł Bert, prostując swą wysmukłą postać.
- Słuchaj pan! - zaczął z pasją adwokat. - Hammersley poturbował mnie wczoraj. Teraz znów pan mnie oszukał. Każę was obu aresztować.
- Tego tylko pragnę - oświadczył swobodnie przeciwnik. - Byłaby ciekawa sprawa. Postaralibyśmy się o uczciwego adwokata i może wyszłoby na światło dzienne kilka ważnych tajemnic. Może pójdziemy razem po nakaz aresztowania, panie Sobey?
Prawnik otworzył szeroko oczy, nie wiedząc, czy wziąć te słowa za żarty, czy za rodzaj groźby. Dorr zorientował się pierwszy.
- Daj pan spokój aresztowaniom - rzekł. - Zabierajmy się z tego miasta i od tego gościa. Węszy tylko, do kogo się przyczepić i zaprzyjaźnia się z władzami, gagatek szeryfa.
- Nie pyskować, Dorr - rzekł spokojnie McGregor. - Jeszcze się spotkamy!
- Chyba z rewolwerem w ręku - dorzucił znacząco opryszek.
- Odwracam się plecami - rzekł ironicznie Bert. - Jeżeli uważasz, że to ci pójdzie na zdrowie, strzelaj. Pożycz rewolwer od przyjaciela.
- Ech, zabierajmy się już stąd - warknął do swoich Dorr.
Zawrócili i ruszyli szybkim krokiem w głąb ulicy. McGregor wszedł do banku.
- Otworzę sobie z tobą rachunek na te pięćset dolarów - mruknął.
XIII
Wyprawa
Powróciwszy tego dnia po południu na ranczo Hammersleyów, zastał Annę samą. Wyszła na kuchenne schodki, a on opowiedział jej, co się stało.
- Dobrze pan zrobił - pochwaliła. - Nie sądzę, żeby Sobey miał prawo do tych pieniędzy. Nie mam do niego zaufania. Dopuścił do tego, żeby mój brat został osądzony.
Bert przyjrzał się jej uważnie. Spostrzegł, że ma zapadnięte policzki, zeschnięte, drżące wargi i oczy pełne jakiegoś dziwnego spokoju. Wezbrała w nim miłość i litość. Wiedział, że cierpiała tortury. Wiedział, że po nocach prześladowała ją straszna wizja tego, co mogło się stać za cztery tygodnie, cztery krótkie tygodnie.
- Panno Anno - rzekł nagle - czy może się zdarzyć tak, że człowiek ma prawo złamać słowo?
Mówił z wielką powagą. Podniosła oczy. Policzki jej zapłonęły lekkim rumieńcem.
- Nie wiem - wyjąkała. Zdawała się go rozumieć. - Czasami - dodała - mam wrażenie, że już dłużej nie wytrzymam. Mój brat jest ode mnie starszy o dwanaście lat. Był mi nie tylko bratem, lecz i ojcem. Nigdy nie wyrządził nikomu żadnej krzywdy, nigdy! Żeby takiego człowieka osądzić za podstępne zabójstwo i rabunek. Nie, to nie do wiary. Śmieszne i straszliwe!
Przypuszczał, że płakała w samotności, lecz był przekonany, że nikt tego nie widział. Była w każdym calu córką Zachodu, tak samo jak on jego synem. Tego typu dziewczęta żyły tylko pracą i poświęceniem. I jego udziałem było takie dziedzictwo. Nagle zobaczył, że dziewczyna płacze. Miłość w jego sercu ustąpiła w całości miejsca wielkiej litości. Poczuł się niejako zastępcą jej uwięzionego brata.
Podczas gdy zmagała się ze łzami, milczał. Patrzył prosto przed siebie, nieruchomy i poważny. Anna otworzyła oczy.
- Nie potrafiłam się opanować - rzekła z prostotą.
- Wiem - potwierdził. - Panno Anno, złamię słowo. Dałem je uczciwie, ale sądzę, że człowiek, który je ode mnie wziął w danych okolicznościach postąpiłby tak samo. Ja...
- Niech się pan spieszy - rzekła. - Idzie Jim i prowadzi z sobą pana Harborda.
Zaczął mówić szybko, nie spuszczając z oczu zbliżających się mężczyzn. Gdy podeszli na odległość piętnastu kroków, urwał.
- A! - odetchnęła dziewczyna i nie zwracając uwagi na badawczy wzrok Harborda, uścisnęła Berta za rękę.
McGregor spojrzał na rywala. Uczynił to prawie bezwiednie. Oczy Harborda zwęziły się do rozmiarów gorejących szparek. Przystanął na chwilę, po czym podszedł i stanął obok Hammersleya. Anna odsunęła się od gościa i weszła do domu.
- Jak załatwiłeś tamtą sprawę? - zapytał Jim.
- Później ci powiem - odpowiedział przyjaciel.
- Jeżeli moja obecność jest krępująca, to mogę się usunąć - rzekł Harbord.
- O, cóż znowu - zaprotestował Hammersley. - Mogę poczekać. Bert, mam dla ciebie złą wiadomość. Zdaje mi się, że bardzo ceniłeś swego bułanka?
- Tak - odpowiedział zagadnięty. - Chyba nigdy w życiu nie miałem lepszego konia. Wiesz, że jeżdżę dosyć ciężko i mój koń musi mieć rzadkie zalety. Bułanek jest wyjątkowo silny. Czy mu się coś stało?
- W nocy przyszło z gór kilka tych przeklętych dzikich koni - zaczął Jim. - Musiały szaleć więcej niż zazwyczaj, bo złamały ogrodzenie i uprowadziły twego bułanka i dwa z moich koni. Musiało się to stać zaraz po twoim odjeździe do hrabstwa. Ja spałem jak zabity i nic nie słyszałem. Dopiero z rana zobaczyłem, co się stało.
- Sądzę, że będziemy mogli uratować pańskiego konia, panie McGregor - rzekł Harbord. - Wieczorem wyprawiamy się w góry. Ja i Hammersley.
- Pojadę z wami - wtrącił szybko Bert. - Bułanek przybiegnie do mnie sam. Nie chciałbym go stracić.
- Myślałem, że nie będzie pan miał czasu - podkreślił jadowicie Harbord.
McGregor spojrzał na ziemię. Pewien projekt, który majaczył mu niewyraźnie w głowie w trakcie jazdy z miasta, wysunął się nagle na pierwszy plan.
- Przepraszam pana - rzekł do wroga - chciałbym pomówiń chwilkę z Hammersleyem. Mamy do omówienia pewną kwestię.
- Proszę bardzo - ustąpił tamten. - Czy mogę wejść do domu i napić się wody?
- Naturalnie - odparł gospodarz.
Bert zrozumiał, że Harbord chce się zobaczyć z Anną, lecz nie rzekł ani słowa. Kiedy hodowca zniknął w drzwiach kuchni, odciągnął przyjaciela kilka kroków dalej.
- Dobrze się składa z tymi dzikimi końmi - zauważył. - Czy zebrałeś ludzi, tak jak ci mówiłem?
- Sześciu odjechało przed świtem - odpowiedział Hammersley.
- Cudownie!
McGregor opowiedział szczegółowo, co zaszło w hrabstwie.
- Dam ci czek na pięćset dolarów i będziesz je mógł złożyć w innym banku - rzekł.
- Czy sądzisz, że ten drań, Sobey, mógłby nas kazać aresztować?
- Nie zdaje mi się. Nie będzie chciał wyciągać pewnych rzeczy na światło dzienne. Teraz musimy się tak zachować, jakbyśmy przypuszczali, że on jednak to zrobi. Ktoś doniesie bandzie, że wyprawiliśmy się na konie. Oni wtedy coś zrobią. Ale to nic. Mamy sześciu ludzi.
- Czy sądzisz, że Harbord da tamtym znać?
- Słuchaj, Jim, ja będę teraz uprzejmy w stosunku do Harborda. Nie będę mu nadeptywał na odciski, chyba że on mnie pierwszy zaczepi. Ja... no tak, nie ma co o tym mówić.
- Kiedy szedłem tu z Harbordem, moja siostra płakała - rzekł porywczo Hammersley. - Co jej się stało?
Jakby w odpowiedzi na te słowa na schodkach ukazała się Anna, a za nią Harbord. Usta miał zaciśnięte. Dziewczyna poszukała wzrokiem Berta. Twarz jej nie była zmęczona jak przed chwilą. Wyglądała pięknie.
Harbord zszedł ze schodków.
- Jeżeli pan jedzie na tę obławę, o której wspominał mi pan Harbord, to powinien się pan trochę przespać - rzekła Anna do McGregora. - Jim zbudzi pana o zmierzchu, a ja przygotuję jakiś posiłek,
- Dobrze. Z przyjemnością - zgodził się gość.
Odszedł wolnym krokiem do szopy. Położył się, ale nie usypiał. Leżał, nasłuchując. Niebawem usłyszał tętent konia wyjeżdżającego z podwórza. Ześlizgnął się z tapczanu i wyjrzał oknem. Harbord galopował drogą wiodącą do miasta.
Śpieszy ci się z wiadomością do tamtych, co? - uśmiechnął się McGregor. Że wieczorem nas nie będzie. Dobry z ciebie goniec! Ano, szczęśliwej drogi!
POłożył się i zapadł momentalnie w głęboki sen. O zmroku obudził go Hammersley. Harbord był już z powrotem. Zjedli razem kolację. Konie czekały przed domem w pełnym ekwipunku. U każdego siodła wisiały dwa arkany. Jeźdźcy byli uzbrojeni.
Gdy odjeżdżali, Anna stała w progu. Harbord posłał jej ukłon ręką, Jim - uśmiech. Tylko McGregor patrzył na nią poważnym wzrokiem, a ona na niego. Na twarzy jej była jakaś jasność. Harbord musiał to zauważyć. Nie był ślepy.
Bert znalazł się przypadkowo na przodzie gromadki. Harbord wyminął go i rzekł głosem rozdygotanym od tłumionej nienawiści:
- Jedźmy!
McGregor zrozumiał, że rywal wypowiedział mu w duszy wojnę. I było to wyzwanie nie do pogardzenia.
XIV
Szyderstwo
W pewnej odległości od domu skręcili z drogi na ściernisko po lucernie i skierowali się ku górom. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale niebo było bezchmurne i na tle gwiaździstego horyzontu rysowała się zębata linia nierównych szczytów. Ujechali może trzecią część mili, kidy Harbord zatrzymał nagle konia.
- Zdaje mi się, że tam w cieniu poruszają się jakieś konie - rzekł. - Panie Hammersley, czy pan widzi?
- Owszem - odparł Jim. - Idą wzdłuż podnóża gór. Jedźmy tędy. Może im przetniemy drogę.
Harbord ruszył ukośnie przez równinę, a dwaj pozostali za nim. Znaleźli się na szlaku dzikich rumaków. Zwierzęta zwietrzyły widocznie wrogą obecność, bo znieruchomiały w miejscu pełne ostrożnego wyczekiwania.
- Dalej, panie Hammersley - rzekł znów przewodnik. - Upolujemy je. Może jest wśród nich ten wielki siwek, o którym pan wspominał. Jak się tylko ruszą, rzucimy się za nimi w pogoń. Powiem panu, którego sobie wybiorę. Pan weźmie drugiego.
- Jest z nami pan McGregor - napomknął Jim.
- Są tylko dwa konie - rzucił Harbord. - Trzech ludzi to za dużo.
- Jedź, Jim - rzekł spokojnie Bert. - Ja tu zostanę i będę się przyglądał. W razie czego pospieszę z pomocą.
- Obejdziemy się - rzucił ostro Harbord.
- Największemu śmiałkowi może się powinąć noga - zauważył sprowokowany.
- Może pan tych największych jeszcze nie widział - odpalił rywal.
McGregor spostrzegł, że przeciwnik jest w niebezpiecznym nastroju i że gotów jest wszcząć kłótnię z byle powodu. Zapomniał widocznie o przewadze fizycznej Berta i o swoich nikłych szansach. Nastrój ten musiało wywołać światło ujrzane w oczach Anny. McGregor postanowił uważać. Nie chciał, aby szlachetna dziewczyna stała się niewinnym powodem brzydkiej awantury.
W chwili gdy Harbord i Hammersley trzymając się cienia gór ruszyli stępa naprzód, zza horyzontu wyłoniła się nagle tarcza księżyca. Bert spodziewał się tego i dlatego nie spuszczał z oczu dzikich biegunów. Jednakże światło sprawiło, że cień, w którym stały, pogłębił się jeszcze i uczynił je prawie niewidocznymi.
McGregor wyjechał na oświetloną przestrzeń. W tej samej chwili dwa dzikie konie wyrwały się z cienia i pomknęły przez równinę w stronę odwrotną do tej, w której czekali trzej jeźdźcy. McGregor przytrzymał swego wierzchowca. Nie miał prawa do pościgu. Nie chciał wchodzić w drogę towarzyszom.
Pogonił oczyma za uciekającymi końmi. Nagle wbił ostrogi w boki swego wierzchowca i ruszył z miejsca galopem, wrzeszcząc do Harborda, aby się zatrzymał. Wiedział, że konie odznaczają się dobrą pamięcią, że ta właśnie pamięć sprowadziła bułanka na miejsce, na którym bawił się ze swym panem. Za nim powrócił również, powodowany tym samym instynktem, jeden ze zbiegłych koni Hammersleya. Harbord gnał prosto na zbiegów w zamiarze upolowania któregoś na lasso. Zignorował wołanie McGregora. Wyprzedził Hammersleya o kilkanaście długości i gnał jak wicher. Bert dał ponownie ostrogę swemu koniowi, usiłując rozpaczliwie przegonić zuchwalca i wysunąć się na czoło. Ale był to próżny wysiłek. Odległość między nim i Harbordem powiększała się z każdą sekundą.
Ten ostatni znalazł się tak blisko uciekających koni, że sięgnął po lasso. McGregor wydał ostrzegawczy okrzyk, ale w tej chwili świsnęła w powietrzu pętlica. Zatrzymał wierzchowca, modląc się, aby tamten chybił. Na myśl, co ma spotkać ulubionego bułanka, ogarnął go wstyd i oburzenie. Nikt nigdy nie dosiadał tego konia z wyjątkiem jego samego. Nie był to rozpieszczony faworyt, lecz przyjaciel zjednany dobrocią. Rozumieli się jak dwoje ludzi.
Sznur spadł. Powstrzymał oddech. Zobaczył, że koń Harborda zarył się kopytami w ziemię w gotowości do walki. Bułanek runął na ziemię z takim impetem, że McGregor poczuł w sercu drgnienie bólu. Harbord zeskoczył z siodła i pobiegł do ofiary.
McGregor zbladł z wściekłości, przegonił Harborda i dopadł do powalonego konia. Lina prężyła się jeszcze naciągana przez stojącego wierzchowca. Bułanek dyszał ciężko z głośnym świstaniem.
Harbord stanął.
McGregor rozluźnił węzeł i zdjął pętlicę z dygoczącego łba, po czym przytrzymał go chwilę przy ziemi, przemawiając łagodnymi słowami. Następnie wstał z palcami wplątanymi w grzywę przyjaciela. Bułanek dźwignął się ciężko i stanął trochę niepewnie. Bert głaskał go po szyi, nie przestając przemawiać. W rezultacie koń musnął go nosem po ramieniu.
Każąc mu stać spokojnie, zwrócił się do Harborda. Rywal spróbował się uśmiechnąć, lecz na widok śmiertelnego gniewu w oczach wroga twarz mu zesztywniała.
- Panie Harbord, pan wiedział, że to mój koń - rzekł oskarżycielsko Bert.
- Ależ... - zaczął hodowca.
- Proszę nie kłamać. Tylko tchórze kłamią.
- Sądziłem, że pan chce, żebym go schwytał - wykręcił się niezręcznie Harbord. - Nie chciał go pan przecież stracić.
Bert zignorował te słowa. Nie chciał doprowadzać do kłótni. Poszedł do konia, na którym przyjechał, zdjął z niego siodło i uzdę i przełożył na bułanka. Hammersley stał z boku i milczał z zaciętą twarzą.
- Odprowadzimy twoje konie do korralu i wyruszymy ponownie, co Jim? - zaproponował McGregor.
- Dobra myśl - zgodził się Hammersley.
Pojechali do korralu, którego uszkodzone ogrodzenie zostało w ciągu dnia naprawione, wpędzili tam konie i zawrócili w góry.
Kłusowali w milczeniu. Podnóża gór obfitowały w trawę, która w sezonie stanowiła pożywienie stad Hammersleya. Jednakże o tej porze roku bydło było daleko w górach i można było bezpiecznie zapolować na dzikie konie, bez obawy spowodowania paniki wśród rogatych zastępów.
Przez góry nie prowadziły żadne drogi, tylko ścieżki wydeptane przez bydło. Jedna z tych ścieżek, na której się właśnie znaleźli, była wyraźniejsza niż inne i Hammersley zatrzymał konia.
- Trzymając się tego szlaku, dojedziemy do wody - rzekł. - Może tam coś spotkamy.
- Dobrze - zgodził się McGregor.
Ścieżka szła na dół, okrążała zbocze góry i znów opadała w dół. W pewnej odległości szumiał prawie niedosłyszalnie mały wodospad, poniżej którego rozlewała się niewielka tafla wody, dająca początek strumykowi. Zagłębienie terenu porastały gęsto krzaki. Koni nie było ani śladu.
- POjedziemy z biegiem strumyka - zaproponował Hammersley i zawahał się. Bert odczuł, że przyjaciel nie mógł wyrzucić z pamięci haniebnego potraktowania bułanka i że wezbrała w nim złość. - Ty będziesz teraz prowadził, McGregor - ciągnął dalej. - Z biegiem wody.
Bert, jak każdy człowiek skłonny do ludzkich słabostek, rad był upokorzyć Harborda i analogiczny stan uczuć Hammersleya sprawił mu wyraźną przyjemność. Gniew jego osłabł, ale nie przeszedł.
Dał ostrogę koniowi i wysunął się na czoło. Harbord znalazł się na drugim miejscu, a Hammersley na końcu. Pojechali brzegiem strumyka, który doprowadził ich do wąskiej przełęczy między górami. Za przełęczą rozpościerało się duże zagłębienie otoczone z trzech stron wzgórzami. Na dalszym tle rysował się łańcuch gór.
Księżyc stał wysoko i dolina zalana była światłem. Wczesną wiosną musiały tu być dobre pastwiska. Ale trawa została wygryziona prawie doszczętnie, a resztę spaliło słońce. Pod promieniami księżyca naga ziemia wyglądała jak płaskie dno olbrzymiej srebrnej misy.
Trzej jeźdźcy zatrzymali wierzchowce i spojrzeli w kierunku podnóży przeciwległych wzgórz. Początkowo nie zauważyli niczego i dopiero po pewnej chwili orle oczy McGregora pochwyciły lekki ruch cienia.
- Jim - rzekł szeptem - zdaje mi się, że tam są konie. Czy mogłyby nam uciec tą stroną przez góry?
- Nic nie widzę - odparł Hammersley, ignorując na razie pytanie.
- A ja widzę - odezwał się Harbord. - Tam, prawie w prostej linii naprzeciwko nas. Do licha! Jest ten siwy ogier! Ja go biorę na siebie! Ja go pierwszy zobaczyłem.
W podnieceniu Harbord zapomniał o kłótni z McGregorem, cały przejęty przygodą. Bert stwierdził, że posiadał on odruchy właściwe ludziom, którzy spędzili większą część życia na łonie przyrody.
- Mogą nam uciec tylko dwiema drogami - odpowiedział Hammersley. - Tędy i tamtym przesmykiem w rogu.
- Musimy więc pilnować tej strony i okrążyć je jednocześnie od tamtej - rzekł Bert. - Oho, jest ich ze sześć. Niech Harbord bierze swego siwka. My też sobie wybierzemy po jednym. Dalej!
Objechali pobliskie podnóże wzgórza, kierując się ku dzikim koniom.
- Tu jest przesmyk - pokazał Jim. - Teraz jedyna droga, jaką mogłyby uciec, to ta, którą myśmy przyjechali.
Dzikie rumaki wynurzyły się z cienia. Najwidoczniej zamiarem ich było wydostać się z doliny przejściem wspomnianym przez Hammersleya. Małe stadko prowadził siwy ogier. Było to wspaniałe zwierzę. W świetle księżyca jego piękna grzywa i ogon wydawały się białe jak śnieg, a ciemne plamy na skórze połyskiwały niczym lakier. Szedł wolno, dotykając ziemi z delikatną, elastyczną pewnością ruchów. Pomimo odległości i mroku widać było, że mięśnie łopatek grały mu pod skórą silnie i wyraźnie.
Nagle zatrzymał się z szyją wygiętą w łuk. McGregor spostrzegł, że zostali zwietrzeni i stanął. Ogromny siwosz zaczął tymczasem prowadzić ostrożnie swoją gromadkę ku przejściu, chcąc ujść jak najprędzej niebezpieczeństwu. Przebył już połowę drogi, kiedy spomiędzy gór wypadli Hammersley i Harbord.
Ogier zawahał się, przyśpieszył biegu, jakby nie wiedząc co począć, i ruszył szalonym galopem, a reszta koni za nim.
Harbord i Hammersley zawrócili i pomknęli w stronę przejścia. Siwek wpadł w cień i zmienił kierunek. Wzdłuż podnóża gór rozległ się tętent kopyt sześciu koni. McGregor dał ostrogę bułankowi i wyjechał na światło, chcąc się pokazać uciekającej gromadce. Dziki ogier zrozumiał widocznie, z której strony grozi mu niebezpieczeństwo, bo znów zawrócił i pomknął jak strzała dnem doliny po przekątnej.
Harbord ruszył w pogoń. Z powodu niesymetrycznej topografii doliny był bliżej jej środka niż ogier i mógł mu zajechać drogę ze względną łatwością. Uciekający koń powinien właściwie rzucić się w bok, lecz otwarta przestrzeń podziałała na niego oszałamiająco. Galopował przed siebie bez pamięci jak szalony.
Jednakże szybkość jego była tak wielka, że Harbord, pomimo faktycznej przewagi, pozostał w tyle. W pewnej chwili, widząc, że odległość się zmniejszyła, wyrzucił lasso. Pętlica świsnęła w powietrzu, ominęła głowę siwka, opadła mu na grzbiet i osunęła się na ziemię. Pozostałe konie okrążyły wierzchowca Harborda i pogoniły za swym przewodnikiem.
McGregor zatrzymał się koło przesmyku. Ogier stracił głowę. Zawrócił, zatrzymany zaporą gór, lecz zamiast skierować się w stronę przesmyku, cofnął się w bok i gnał na oślep, prosto na Hammersleya.
- Łap go, Jim! - wrzasnął ostrzegawczo McGregor.
Hammersley wysunął się na oświetloną księżycem przestrzeń. Ogier uświadomił sobie prawdopodobnie, że wypad na środek doliny uratował go od jednego nieprzyjaciela. Powtórzył więc manewr, pędząc jak wicher z rozwianą grzywą na czele pozostałych koni.
Tymczasem Harbord zebrał lasso i odjechał na koniec doliny w nadziei, że uciekające konie zawrócą w jego stronę. Widząc, że siwek zboczył na otwartą przestrzeń, pogonił za nim. McGregor postanowił skorzystać z okazji. Miał bliżej niż tamci.
Siwek dostrzegł najpierw konia Harborda i dał gwałtownego susa w bok. W chwilę później uciekał przed napierającym tuż-tuż McGregorem. Bert wiedział, że przed dotarciem do podnóża gór już go nie złapie. Widząc, że Hammersley zajeżdża uciekiniera od przodu, zwolnił i odjechał trochę na stronę. Ogier zawrócił prosto na Hammersleya. Na widok nieprzyjaciela zawrócił po raz drugi i zobaczył McGregora. Nie pozostawało mu nic innego jak odwrót. Reszta dzikich koni była niewidoczna. Zorientowały się, że nie są ścigane i skryły się gdzieś w cieniu.
McGregor ruszył w pościg. Ogier zrozumiał, że jest wzięty w trzy ognie i stracił pewność siebie. Nie galopował już teraz, tylko biegł lekkim kłusem z głową podniesioną do góry i szyją wygiętą w kabłąk, namyślając się widocznie, co począć.
Tętent kopyt bułanka natchnął go nową energią. Rzucił się znowu do gwałtownej ucieczki. McGregor cisnął lasso, nie śpiesząc się. Pętlica osunęła się na łeb uciekiniera. Dał jeszcze trzy skoki i zwalił się z nóg. Bułanek zarył się kopytami w ziemię. Lina naprężyła się ze świstem. Bert myślał, że pęknie, ale wytrzymała. Rozległo się trzeszczenie siodła, popręgi werżnęły się w brzuch wierzchowca, a grzbiet wygiął jak u kota.
McGregor zeskoczył na ziemię. Olbrzymi ogier leżał na grzbiecie z nogami w powietrzu, zataczając sobą półkole, aby zelżyć ucisk na gardle. Tym sposobem łeb jego znalazł się po stronie bułanka. Ten ostatni cofał się ciągle, stając niemal dęba. Lina naprężyła się jak struna.
W chwili gdy McGregor ukląkł koło łba pokonanego zwierzęcia, nadbiegł Hammersley i nadjechał galopem Harbord. Hammersley wręczył przyjacielowi kantar. Harbord zeskoczył z konia i stanął wyniośle z boku.
- Szczęśliwy rzut - rzekł. - Coś podobnego może się udać raz na sto lat.
- Ano, udało się - odpowiedział bez gniewu Bert. - Złapałem go i w tej minucie oddaję Hammersleyowi.
- Rad pan go się pozbyć? - zapytał szyderczo Harbord. - Trzeba będzie bestię utemperować. Ja sam zajmę się tym jutro.
XV
Śmiertelny popis
Na drugi dzień rano McGregor i Jim stali koło ogrodzenia mniejszego korralu Hammersleyów. Siwek znajdował się w środku. Przyprowadzili go bez kłopotu na kantarze i zadowoleni z tej zdobyczy zrezygnowali z dalszego polowania. Ogier nie okazał morderczych skłonności; przeciwnie - zachowywał się dość potulnie.
Na zaproszenie Hammersleya Harbord przenocował na ranczo. Przy śniadaniu oznajmił, że niezwłocznie zabierze się do ujeżdżania dzikusa.
- Wsiądę na niego - rzekł.
Gospodarz zaprotestował. Powiedział, że to zbyteczne i że sprzeda siwka bez ujeżdżania. Ale gość był uparty.
- Dosiądę go - powtórzył. - Potrafię takie rzeczy.
McGregor milczał. Harbord był dorosłym człowiekiem, całe życie spędził na Zachodzie i wolno mu było ryzykować. Z drugiej strony czuł, że wrogiem powodowało coś więcej niż próżna chęć popisu. Tego rana, kiedy Bert przyszedł do kuchni na śniadanie, Harbord już tam był. Najwidoczniej próbował rozmówić się z Anną i nie bardzo mu się to udało. Dziewczyna miała poważny wyraz twarzy i McGregor wchodząc zdążył zauważyć, że potrząsała głową. Harbord był czerwony i podniecony. Można się było domyślić, że nalegał usilnie i natarczywie.
Na widok drugiego gościa twarz dziewczyny rozjaśniła się i powitała go miłym uśmiechem. Harbord to zauważył. Bert zarumienił się mimo woli i spojrzał ukradkiem na upokorzonego rywala, który wstał z nagle pobladłą twarzą i wyszedł na schodki. Zapanowało kłopotliwe milczenie, któremu kres położyło zjawienie się gospodarza.
McGregor i Hammersley czekali teraz na Harborda, który poszedł do stajni po siodło. Gdy wrócił, Bert, korzystając z tego, że jest ignorowany, przyjrzał mu się uważnie. Miał wrażenie, że bufon pożałował już swojej przechwałki i gdyby mógł, dałby spokój niewczesnej imprezie. Był bardzo blady, a rysy jego twarzy stały się ostre i wyraźne. Pomimo to operował rękami pewnie i zręcznie.
- Jestem gotów - oznajmił energicznie.
Hammersley i McGregor wyprowadzili ze stajni swoje wierzchowce. Koło korralu rozciągało się pole lucerny i tam Harbord miał ujeżdżać dzikiego konia.
Siwek miał jeszcze na sobie kantar, który mu założyli w nocy. Pozostawało go tylko osiodłać.
McGregor przelazł przez ogrodzenie i zbliżył się ostrożnie do ogiera. Zwierzę wygięło szyję i odwróciło łeb, spoglądając błyszczącym wzrokiem na swego pogromcę. Bert pochylił się i wyciągnął rękę do kantara. Koń stał jak wmurowany.
Hammersley i Harbord weszli do korralu. Harbord niósł siodło. McGregor trzymał konia za kantar, przemawiając do niego łagodnym głosem. Harbord położył siodło na grzbiecie ofiary i odstąpił parę kroków w tył, czekając, co się stanie. Ogier zarżał, ale pozostał nieporuszony.
- Zaciągnij pan popręgi - rzekł Bert. - Tylko ostrożnie!
- Wiem, jak siodłać konia - warknął Harbord.
- Tego pan jeszcze nie siodłał - zauważył McGregor. - Powiadam panu, że bestia chce nas wyprowadzić w pole.
Ale ogier dał sobie zapiąć podwójne popręgi bez protestu. Co prawda w pewnej chwili wykonał taki ruch, jakby chciał stanąć dęba, ale się rozmyślił i znieruchomiał, jak gdyby w oczekiwaniu na jeźdźca.
Hammersley spuścił bariery i McGregor wyprowadził zwierzę na łąkę. Na schodach kuchni stała Anna. Harbord zauważył kierunek wzroku rywala i przesłał dziewczynie ukłon ręką. Ona jednak stała martwa jak posąg, z ręką u czoła, chroniąc oczy przed słońcem.
- Może by mu wpierw zasłonić oczy? - zaproponował Bert. - Łatwiej będzie wsiąść.
Harbord nie odpowiedział. Był teraz zuchowaty, wyzywający i widok Anny podziałał na niego jak ostroga.
- Kiedy zacznę wsiadać, niech pan puści kantar - rozkazał. - Uwaga!
Przesunął się ostrożnie i położył rękę na siodle. Następnie podniósł nogę do strzemienia.
- Teraz - rzekł.
McGregor cofnął rękę i jednocześnie Harbord znalazł się w siodle. Wbrew przewidywaniu Berta dziki rumak zachowywał się w pierwszej chwili spokojnie, tyle tylko, że przebiegło go silne drżenie. Nagle poruszył przednimi nogami, wykręcił się i dał straszliwego susa naprzód, ze wszystkimi nogami w powietrzu i z głową pochyloną ku ziemi.
Zaczęła się szalona jazda. Ogier wyginał grzbiet w kabłąk, skakał do góry i opadał z impetem na nogi. Harbord siedział w siodle jak przyrośnięty. W pewnej chwili strącił prawą ręką kapelusz i musnął ostrogami boki wierzchowca. Siwek rzucił się naprzód jak oszalały i cała jego energia skoncentrowała się teraz na próbach uwolnienia od nieznośnego ciężaru. Dygotał cały jak w febrze, wykonywał podrzuty i skręcał się na boki jak wąż. Pomimo to kleszcze nóg jeźdźca nie rozluźniły się ani na chwilę.
Znów poderwał się do biegu. Nagle stanął i zgiął jedną tylną nogę tak, że dotknął prawie zadem ziemi. Harbord pochylił się w siodle i wbił mu ostrogę w bok. Ogier wyprostował się momentalnie i skoczył w powietrze jak na sprężynach. Kadłub jego wygiął się niczym półksiężyc. Opadł na ziemię.
Harbord chwycił się łęku i tylko to go uratowało. W przeciwnym razie wyleciałby z siodła jak z procy.
- Na pewno go zrzuci - rzekła Anna do Berta. - Koń może wytrzymać taką walkę bardzo długo i bez zmęczenia. A jeszcze taki koń! To dla niego zabawa. Niech pan będzie w gotowości.
McGregor dosiadł bez słowa bułanka i wyjechał na ściernisko. Ogier powtórzył swoją poprzednią sztuczkę, zmuszając Harborda do ponownego uchwycenia się łęku.
Śmiałek trzymał się dzielnie. Raz jeszcze użył ostróg. Ogier rzucał się w dalszym ciągu i jak słusznie zauważyła Anna, była to dla niego zabawa. Miał olbrzymi zapas sił. Porwał się do biegu w stronę obserwującej trójki, ale znalazłszy się w odległości dwudziestu stóp odczuł, pomimo schylonej głowy, żywą przeszkodę, bo zawrócił i pomknął z powrotem. Bert nie spuszczał z oczu Harborda.
Dziki rumak był niezmordowany. Mogło się zdawać, że potrafiłby tak szaleć cały dzień. Z jeźdźcem było gorzej. Twarz miał szarą, usta zaciśnięte i bezkrwiste, sine wargi. Oczy patrzyły nieprzytomnie, z nosa ciekła krew... Czerwone krople na tle szarobladej twarzy wydawały się szkarłatne.
Bert zebrał cugle, gotując się do pościgu. Postanowił dogonić ogiera, zerwać Harborda z siodła i puścić się w pogoń za koniem.
Ale rywal domyślił się widocznie, na co się zanosi. Cierpiał bardzo, lecz odwaga go nie opuszczała. Widok przyglądającej się popisowi Anny utwierdził go niewątpliwie w postanowieniu, że albo pokona bestię, albo zostanie zrzucony.
- Z daleka - wrzasnął. - Nie zbliżać się do mnie.
McGregor posłuchał. Ogier nie przestawał szaleć. Przysiadał jedną stroną zadu, stawał dęba, dawał susy w bok, naprzód i do góry, otrząsał się, skręcał, chował głowę między przednie nogi i usiłował się przewrócić. Pomimo to jeździec dawał mu radę.
Ale jasne było, że goni już resztkami sił. Trzymał się instynktownie łęku i robił takie wrażenie, jakby mu się ćmiło w oczach.
McGregor nie czekał, aby Anna jeszcze raz przypomniała mu, że trzeba spieszyć z ratunkiem. Siwek, gdyby się uwolnił od nieznośnego ciężaru trochę wcześniej, byłby może pokłusował spokojnie, zadowolony ze zwycięstwa. Teraz jednak próżne usiłowania musiały go doprowadzić do wściekłości i zachodziła obawa, iż zrzuciwszy ofiarę na ziemię zechce ją stratować.
Bert dał ostrogę bułankowi i pomknął jak strzała za ogierem. Zbliżając się zobaczył, że Harbord zaczyna się chwiać w siodle, podrzuty jego ciała nie zgadzały się już z tempem biegu dzikiego wierzchowca. W pewnej chwili znalazł się nad siodłem w powietrzu i kiedy opadł z powrotem, jedna noga wysunęła mu się ze strzemienia. Leżał przewieszony przez łęk. Ogier wygiął się w kabłąk i wysoko podskoczył. Harbord zleciał na ziemię i legł jak martwy.
Koń, cały drżący, jął się oddalać lekkim kłusem. Hammersley, który jechał za McGregorem, zastąpił mu spokojnie drogę i przytrzymał za kantar. Zwierzę zatrzymało się potulnie, robiąc bokami. Najwidoczniej odniesione zwycięstwo nastroiło je pokojowo.
Bert zeskoczył z siodła i podbiegł do zemdlonego. Harbord leżał nieruchomo. Był trupio blady. Z nosa sączyła mu się krew i ściekała na usta. McGregor otarł mu je jego własną chustką. Przeląkł się, że ma przed sobą nieboszczyka. Rywal spadając mógł ostatecznie złamać kręgosłup. Uniósł lekko jego głowę i poruszył nią ostrożnie. Ale trudno było coś orzec.
Niezręcznie zaczął szukać pulsu. Tymczasem nadbiegła Anna i uklękła na ziemi obok Harborda. Była silnie zaróżowiona. Nie zadając żadnych pytań położyła wysmukłe palce na przegubie ręki zemdlonego.
- Żyje - rzekła. - Puls bije normalnie. Tylko oddycha nie tak, jak powinien.
- Tak - potwierdził McGregor.
Zauważył, że szarość na twarzy Harborda przeszła w siność. Nie znał się na objawach sinicy i myślał, że Harborda „zatchnęło”. Anna zaczęła uciskać rękami piersi zemdlonego.
- Niech mi pani pozwoli - rzekł McGregor. - Widzę, co pani robi.
Anna cofnęła ręce i ustąpiła mu miejsca. Bert stanął nad nieruchomym ciałem, i zaczął stosować niezręcznie sztuczne oddychanie.
Nie wiedział, czy to pomogło, czy nie, dość, że po chwili Harbord zaczął oddychać z głośnym świstaniem przez nos, dusząc się i wciągając z wysiłkiem powietrze w ściśnięte płuca. Niebawem zrobiło mu się lepiej.
Anna zdjęła mu chustkę z szyi i otarła nią krew z nosa i ust. Harbord otworzył oczy. Początkowo patrzył nieprzytomnie na McGregora, zdając się go nie poznawać, potem odwrócił z trudem głowę i spotkał się ze wzrokiem Anny. Widok jej ocucił go z oszołomienia. Patrzył na nią długą chwilę, wreszcie odwrócił ponownie głowę i rozejrzał się za ogierem.
- Bądź co bądź dałem mu nauczkę - rzekł z uporem.
- Pewnie - zgodził się wspaniałomyślnie McGregor. - Trudno o lepszego ujeżdżacza od pana.
- Prawda. Bywają gorsi - warknął złośliwie Harbord.
McGregor zrozumiał sens słów. Było to bezpośrednie wyzwanie, aby w oczach Anny Hammersley naraził się na śmierć lub rany. Na razie pominął je milczeniem.
- Czy chce pan wstać? - zapytał.
Harbord odmówił gestem ręki. Cierpiał z powodu upokorzenia i myśl o przyjęciu z ręki rywala najdrobniejszej usługi wydawała mu się nie do zniesienia. Odwaga jego i wytrzymałość na ból były godne podziwu. Dźwignął się i usiadł. Doznał silnego zawrotu głowy i zakrył twarz rękami.
- Pomogę panu - ofiarował się McGregor.
I nim tamten zdążył zaprotestować, wsunął mu ręce pod pachy i podniósł z ziemi. Harbord zachwiał się, a odzyskawszy równowagę, odepchnął wroga od siebie i stanął o własnych siłach.
Oczy jego spoczęły na twarzy Anny. Wydął pogardliwie usta.
- Nie ma w całym stanie drugiego człowieka, który by się utrzymał na tym koniu tak długo, jak ja - oświadczył wyzywająco. - O, dosyć na dzisiaj tego jednego popisu - zaoponowała niecierpliwie Anna. - Może innego dnia.
Harbord pełen gniewu zwrócił się do Berta.
- Dla jednych ludzi ma się większe względy, a dla innych mniejsze - zauważył znacząco. - Co prawda, pan by się na taką rzecz nie porwał. Widział pan, do czego ten koń jest zdolny.
- O, tak - odpowiedział spokojnie wyzwany. - Nie wiem, czy bym mu podołał.
Stanął koło bułanka. Harbord zaśmiał się chrapliwie.
- Mam co do tego wątpliwości - odpowiedział brutalnie. - Wiem, żeby się pan nie odważył.
- Nie domaga się pan chyba, żebym jechał nie na swoim siodle, co? - rzucił przez ramię McGregor. - Jestem przyzwyczajony do swego. Nie ma pan nic przeciwko temu? W takim razie tamto siodło zdejmę, a włożę to z bułanka.
- Przekładaj pan - odparł tonem radosnego oczekiwania Harbord. - Załóżmy się... o ile?... o dziesięć... o tysiąc dolarów, że nie utrzyma się pan na tym koniu dziesięć minut.
- Mam dziesięć dolarów, ale są mi potrzebne - odpowiedział McGregor. - Tysiąca bym nie ryzykował. Mógłbym zginąć i nic by mi z tych pieniędzy nie przyszło.
- Godna pochwały przezorność - zadrwił Harbord.
- Naturalnie - odrzekł lekko Bert. - Ma się zawsze coś do stracenia.
- Pan...
- Panie Harbord, ta utarczka słowna jest zupełnie zbyteczna - przerwała Anna. - Wyzwał pan pana McGregora, aby dosiadł tego konia. Zgodził się i nie ma o czym mówić.
Bert zdjął tymczasem siodło z bułanka i odwróciwszy się spotkał wzrok wroga. Harbord był szaroblady, ale już nie ze zdenerwowania, lecz z wściekłości. W oczach paliły mu się dzikie ognie. McGregor poczuł, że w tej chwili rywal był zdolny zamordować go bez litości i bez namysłu. Czy więc - jeżeli miewał takie mordercze ataki nienawiści - nie on zabił Moody'ego? Może gadatliwy głupiec nie zginął z powodu swego legendarnego worka z pieniędzmi. Może naraził się jakimś sposobem na śmiertelną furię Harborda. Może?
- No, ale ta rzecz mogła poczekać. McGregor doznał wrażenia, że los rzucił go na ślepy mur. Ano, trudno! Musiało się tak stać. Nie było się co zastanawiać. Rzeczy szły swoim biegiem.
Położył siodło na ziemi i podszedł do ogiera. Wyciągnął rękę gestem łagodnego zaproszenia. Siwek cofnął się o krok i uniósł groźnie na zadzie.
- Panie Hammersley, pomóż mu pan - zawołał Harbord. - Nie da sam rady. Za kilka minut będzie potrzebował pomocy.
XVI
Drugi popis
Nim McGregor zdołał zmienić siodło na siwku, upłynęło dziesięć minut. Koń był odporny na wszelkie przyjacielskie gesty. Harbord stał na stronie i sypał sarkastycznymi uwagami. Radził zawiązać ogierowi oczy i przynieść widły do założenia popręgów. Od czasu do czasu ostrzegał przed kopnięciem. Bert udawał, że nie słyszy.
W końcu zwierzę zostało osiodłane. Hammersley cofnął się nieco. McGregor podniósł nagle nogę do strzemienia i w jednej chwili znalazł się na koniu. Ogier stał przez chwilę jak skamieniały. Bert spojrzał na Annę i uśmiechnął się. Była bardzo blada, ale opanowała się i odpowiedziała mu takim samym uśmiechem. Harbord stał za nią z twarzą wykrzywioną brzydkim grymasem. Hammersley przyglądał się w zadumie dzikiemu rumakowi.
I znów się zaczęło.
McGregor zorientował się od razu, że nic nie skorzysta na tym, że dosiada konia jako drugi. Siwek nie był ani trochę zmęczony, nabrał tylko doświadczenia w walce z człowiekiem. Podskakiwał i opadał. Raz nawet osunął się na kolana. Jeździec rzucił się instynktownie w tył. Gdy koń wstał, ukarał go ostrogami i uderzeniem kapelusza. Przez chwilę zwierzę stało nieruchomo, potrząsając gniewnie głową. Obok ambicji wezbrało w nim poczucie bezradności. Nagłe przypomnienie poprzednich doświadczeń pchnęło je w szalony galop urozmaicony nadzwyczajnymi podrzutami. To jednak dla człowieka o sile i budowie McGregora nie stanowiło nic groźnego.
Pędzili tak przez ćwierć mili, a następnie z powrotem. Kiedy znaleźli się w niewielkiej odległości od obserwującej w milczeniu gromadki, ogier zmienił taktykę. Rzucił się do góry i w powietrzu zrobił w tył zwrot. Powtórzyło się to kilka razy. Ale człowiek siedział jak przykuty. I znów dziki rumak pomknął w szalonym pędzie przez równinę i ubiegłszy ćwierć mili, zawrócił.
W pewnej chwili stanął dęba. McGregor przewidując, że przewróci się na grzbiet, przygotował się do skoku na ziemię. Ale ogier pozostał moment w pozycji stojącej i runął na przednie nogi. Wstrząs był tak silny, że jeździec poczuł szum w uszach i pulsowanie w skroni. Koń szalał. Bertowi robiło się coraz gorzej. Obawiał się, że lada chwila dostanie krwotoku z nosa.
Nagle mgła zasłoniła mu oczy, świat poszarzał, a postacie Anny, Hammersleya i Harborda zamieniły się w niewyraźne plamy. Sytuacja była groźna. Uciekł się do ostróg i kapelusza. Koń poniechał sztuczek i raz jeszcze pognał jak wicher przez zieloną równinę.
McGregor uświadomił sobie, że siwek osłabł. POprawił się w siodle. Sądził, że to jeszcze nie koniec, ale miał nadzieję, że zwierzę bliskie jest wyczerpania. Odbył się powrotny bieg do czekającej grupy. Ogier przysiadł jedną stroną na zadzie i to było wszystko. Głowę miał schyloną. Bert już go teraz nie drażnił ostrogami, a przemawiał łagodnym głosem, niedosłyszalnym dla własnych uszu.
Ogier kłusował bez pośpiechu, reagując na głos słabymi podrzutami. Nagle rozluźnił napięte mięśnie, zawrócił i stanął. Bert ześlizgnął się z siodła.
Znów zaćmiło mu się w oczach i znalazłszy się na ziemi zachwiał się jak pijany. Przesunął ręką po powiekach i trzymał je przez chwilę zamknięte. Wreszcie otworzył oczy.
Najpierw spojrzał na Harborda, ale ten nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Stał ze wzrokiem utkwionym w Annę. Dziewczyna zaś miała oczy tylko dla McGregora. Nie uśmiechała się, lecz twarz jej promieniała cichą radością.
Bert usłyszał głos rywala jakby z wielkiej odległości.
- Nie dałby pan mu rady, gdyby pan wsiadł pierwszy - oznajmił. - Zmęczył się walką ze mną i spokorniał.
- Prawdopodobnie - odparł chłodno McGregor.
Sądził, że przeciwnik zamierza również zachować zimną krew, ale Harbordowi ta łatwa zgoda wydała się podejrzana i wziął ją za oznakę świadomej pewności siebie człowieka, który wyszedł cało z opresji jako zwycięzca.
Zacisnął mocno usta, policzki nabiegły mu krwią, a w oczach zapłonęła nienawiść.
- Wcale pan tak nie myśli - syknął jadowicie. - Uważa się pan za lepszego jeźdźca ode mnie. O, wiem, jakie pan ma o sobie wyobrażenie! Zobaczymy jeszcze, kto będzie górą. Wszedł mi pan w drogę najbezczelniej w świecie, ale zobaczymy, jak się to skończy.
Oddalił się ku miejscu, gdzie leżało jego siodło, jakby chcąc je zabrać i odejść. Ale przyszła mu widocznie do głowy jakaś myśl, bo zawrócił i podszedł do Anny.
- Czy mogę panią prosić o chwilę rozmowy? - zapytał.
Powiedział to takim tonem, jakby nie prosił, a rozkazywał.
- Owszem - odpowiedziała po chwili wahania.
Odeszli oboje na odległość kilkunastu kroków. Hodowca pochylił się nad dziewczyną i zaczął coś mówić bardzo prędko i cicho.
McGregor odwrócił się i odszedł.
Ale był niespokojny. Nie wiedział, jak dalece Harbord zdoła się pohamować czy nie pohamować wobec kobiety. Był tak wściekły, że mógł się zapomnieć. McGregor uważał, że powinien mieć na niego oko.
Obejrzał się przez ramię.
Anna potrząsała wolno głową. Jak zwykle była poważna i spokojna.
- Stanowczo? - krzyknął Harbord. - Nieodwołanie? Czy...
Skinęła głową.
Harbord zacisnął pięści i wyrzucił głowę ku przodowi, tak że żyły na jego karku wzdęły się jak sznury. Był blady i z całego jego zachowania biła jakaś dzika groźba.
McGregor zawrócił.
Pasjonat odstąpił od dziewczyny i oczy jego padły na zbliżającego się rywala. Sięgnął ręką do pasa, tam gdzie nosił zazwyczaj rewolwer i nie znalazłszy go, rzucił się ku znienawidzonemu człowiekowi z pustymi rękami.
- Precz mi z oczu ty piekielne nasienie! - wrzasnął przeraźliwym głosem. - Jeżeli mi jeszcze raz wejdziesz w drogę, zabiję cię! Ty, psie! Ty, żebraku! Ty, intruzie! Ty, łajdaku! - zaklął zduszonym szeptem i krzyczał dalej: - Przyszedłeś tu się podlizywać, nadskakiwać. Powtarzam, że jeżeli mi jeszcze raz wejdziesz w drogę, zabiję... Precz mi z oczu!
McGregor cofnął się. Harbord był prawie oszalały z wściekłości i z doznanego zawodu. Jasne było, że oświadczył się Annie i dostał kosza. Popisał się przed nią swoją wytrzymałością i odwagą i nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Odniosła się do niego tak, jakby się okazał tchórzem i słabeuszem.
McGregor rozumiał, co się z nim działo. Rozumiał, jak bardzo cierpiał z powodu swej przegranej i nie chciał się z nim kłócić w takiej chwili i w obecności dziewczyny.
- Cofasz się, psiakrew, co? - warknął przewrotnie rywal. - Znowu poza, znowu gest! Wszystko robisz z myślą, co ona powie czy pomyśli! Masz nadzieję, że uda ci się ją zdobyć. Niedoczekanie! Ona nigdy nie będzie twoja i nie myśl, że się ciebie boję, wyrzutku! Dam sobie z tobą radę! Zabiję cię, zakatrupię. Zapamiętaj to sobie!
- Za gwałtowna mowa, za mocne słowa, panie Harbord - wtrącił Hammersley. - McGregor nie wyrządził panu nic złego. Przyjął po prostu wyzwanie i został zwycięzcą. Nie rozumiem, dlaczego się pan tak rzuca.
- Pan nie rozumie! - ryknął Harbord. - Pan niczego nie rozumie! Spoufala się pan z pierwszym lepszym włóczęgą. Należałaby mu się nauczka tęgim rzemieniem.
- Mam nadzieję, że nikt się tego nie podejmie - odparł cierpliwie Jim.
- Pan powinien! - krzyknął Harbord.
- Mam wrażenie, że pan przesadza - zauważył gospodarz. - Na pana miejscu hamowałbym się trochę.
Harbord nie odpowiedział. Zabrał siodło i odszedł do stajni. Po chwili jechał już na swoim koniu w kierunku traktu. Oczy miał utkwione w twarzy McGregora i minąwszy go odwrócił głowę, jakby nie mogąc oderwać od niego wzroku. Bert patrzył nieporuszony. Ludzie, którzy mówią o swoich zamiarach tak głośno i otwarcie, jak to uczynił Harbord, nie są zazwyczaj niebezpieczni i można się im przeciwstawić.
XVII
Wiem
Ale tym razem osądził rzecz powierzchownie. Nie zrozumiał Harborda. Przywykł do prostych sądów o prostych ludziach. Umysł i serce takiego osobnika jak Harbord były dla niego nie do rozszyfrowania.
Wiedział, że rywal był rozgniewany, ale natura i głębia tego gniewu pozostały dla niego tajemnicą. Nie rozumiał, jaką ranę zadał dumie pyszałka, nie rozumiał, jak straszną goryczą przepoiło go doznane upokorzenie, nie rozumiał psychiki szaleńców, a Harbord był prawie szalony, zdolny zabić Berta.
Tego wieczoru na ranczo Hammersleya przyjechał jeden z kamratów Dorra nazwiskiem Barlow. McGregor stał właśnie w drzwiach stajni i wyglądał na drogę w oczekiwaniu na Bresslera lub któregoś z jego ludzi z raportem o ewentualnych zdarzeniach w górach. Ujrzawszy zbliżającego się kłusem jeźdźca, wziął go w pierwszej chwili za jednego z tamtych. Wyszedł na drogę i omyłka się wyjaśniła.
Barlow zatrzymał konia i popatrzył na wroga, który również przyjrzał mu się uważnie. Barlow był starszy od swoich towarzyszy i musiał mieć około czterdziestu lat. W siodle wyglądał krępo i ciężko. W złej twarzy uderzały wąskie usta, blisko siebie osadzone przekrwione oczy i tępy, płaski nos. Cera, jak na człowieka żyjącego na otwartym powietrzu, była zbyt wątła i ziemista. Całość przedstawiała się odpychająco.
McGregor milczał. Nie chciał się odzywać pierwszy. Wiedział, że Barlow przyjechał w jakimś celu i że z takim człowiekiem trzeba być ostrożnym. Niech sam mówi. Ten, kto milczy, ma zawsze przewagę. Barlow pochylił się i splunął na drogę. Po brodzie pociekł mu sok tytoniowy, więc otarł usta rękawem.
- Mam dla ciebie wiadomość od Harboda - rzekł. - Chcesz usłyszeć?!
McGregor nie odezwał się. Wiedział, że goniec wygada się bez jakiejkolwiek zachęty.
- Harbord chce się z tobą widzieć - rzucił Barlow. - Życzy sobie, żebyś się z nim spotkał w mieście.
- Kiedy?
- Teraz. Kazał powiedzieć, że ma do ciebie ważną sprawę.
McGregor zastanawiał się właśnie, jak wykorzystać wieczór. Każdy dzień był cenny. Darowano ich tylko trzydzieści. Teraz już było mniej. Zauważył, że wraz ze zbliżaniem się wieczoru Annę opanowywało zdenerwowanie. Przy kolacji milczała i parę razy poczuł na twarzy jej pytający wzrok. Wiedział, że dla niej miały znaczenie nie tylko dni, ale minuty. I on sam, stojąc w drzwiach stajni, uświadomił sobie dziwne, wewnętrzne wzburzenie.
- Pójdę po konia - rzekł lakonicznie.
- Poczekam - odpowiedział Barlow.
Bert wszedł do stajni i wyprowadził bułanka, którego osiodłał jeszcze przed kolacją. Skoczył na siodło i wyjechał na drogę.
- Jestem gotów - odparł.
Barlow zawrócił w kierunku miasta. McGregor pojechał za nim. Zdążył zauważyć, że łotrzyk ma przy sobie rewolwer. Jego własny pas z bronią wisiał u siodła. Zdjął go i włożył na siebie. Stwierdził, że gest ten nie uszedł spostrzegawczości towarzysza, który jednak nie rzekł ani słowa.
Do pierwszych rozstajnych dróg McGregor trzymał się za koniem Barlowa. Tutaj dopiero zrównał się z nim i zawołał:
- MInutę, przyjacielu!
Barlow ściągnął konia. Bert uczynił to samo. Łeb bułanka znalazł się nad ramieniem Barlowa. Opryszek obrócił się w siodle.
- Stój! - rozkazał McGregor.
Barlow obrócił koniem tak, że znaleźli się twarzami do siebie.
- Zabiorę ci rewolwer - rzekł Bert.
- Nie pozwolę - zaprotestował goniec. - Ty jesteś uzbrojony, to i mnie wolno.
- Może wolno ci go nawet użyć? - podsunął McGregor?
Barlow spojrzał na niego nabiegłymi krwią oczyma, które w tej chwili wydały się czerwieńsze niż na początku.
- Wygodną masz taktykę - zauważył. - Uznajesz tylko przemoc.
- Zdaje się, że w tej chwili szanse są jednakowe - odparł Bert. - Dlaczego nie zażądasz ode mnie rewolweru?
- Wiem, że jesteś zwinny - rzekł ogólnikowo tamten - ale czy nie przyszło ci do głowy, że ktoś może być zręczniejszy?
- W każdym razie nie ty.
Barlow umilkł. Powieki miał spuszczone i trudno było orzec, o czym myśli. Nagle jego wąskie wargi rozciągnęły się w uśmiechu.
- Oddam rewolwer - rzekł. - To jeszcze nie mój pogrzeb.
- Nie fatyguj się - ostrzegł McGregor - ja sam go sobie wezmę.
- Ostrożność nie zawadzi - uzupełnił szyderczo Barlow.
- Nigdy - odpowiedział Bert. - Ty i twoi towarzysze próbowaliście mnie już raz napaść. Głupi byłbym, gdybym nie korzystał z doświadczenia.
Pochylił się nad łbem bułanka i wyjął towarzyszowi rewolwer z futerału.
- A teraz, przyjacielu - rzekł oschle - jeżeli ci życie choć trochę miłe, to postaraj się, żebym dotarł do miasta bezpiecznie. Nie dziwiłbym się, gdyby twoi kamraci zorganizowali zasadzkę. Może to i dobry pomysł, ale radzę wybić go sobie z głowy. Przez całą drogę do miasta będę miał ciebie pod lufą. Jeden podejrzany znak i po tobie. Jeżeli mam zginąć, to zginiemy razem. Ruszaj!
- Nie ma żadnej zasadzki - odpowiedział Barlow. Słowa jego okazały się prawdą przynajmniej na tyle, że nie spotkali nikogo. Gdy znaleźli się na głównej ulicy miasteczka, McGregor schował rewolwer i zrównał się z towarzyszem.
- Gdzie Harbord? - zapytał.
- W domu Sobeya. Pokażę ci drogę.
- Nie potrzeba. Wiem, gdzie to jest. Sam trafię. Precz mi z oczu!
- Harbord kazał mi...
- Ja ci każę! Precz!
Barlow zaklął i odjechał. McGregor odprowadził go wzrokiem za róg zajazdu, po czym pospieszył do domu adwokata. Było bardzo ciemno. Księżyc nie świecił, bo niebo zakrywały gęste chmury. McGregor zeskoczył z konia, przywiązał go do słupa i zapukał do drzwi.
Otworzył sam gospodarz.
- A, pan McGregor - rzekł uprzejmie - proszę wejść. Czekamy na pana.
Gość nie ruszył się z miejsca. Stał z rękoma opartymi na biodrach, z głową wysuniętą naprzód.
- My? - powtórzył. - Co za „my”?
- Ja i pan Harbord - odpowiedział Sobey. - Pan Harbord chciałby z panem pomówić.
- Sądziłem, że chciał pomówić ze mną o rzeczach poufnych, bez świadków - rzekł gość. - Może w pokoju od frontu jesteście wy dwaj, a za drzwiami czekają inni.
Rozległy się kroki i w progu obok Sobeya stanął Harbord. Złość go nie opuściła. Był blady, tylko oczy błyszczały mu niesamowicie jak u wilka.
- Posłałem po pana, panie McGregor - rzekł. - Mam z panem do pomówienia. Sam załatwiam swoje sprawy. W domu nie ma nikogo oprócz mnie i Sobeya. Daję panu słowo honoru.
- Dobrze, wejdę - odparł McGregor - ale darują panowie, że usiądę plecami do ściany.
Usta Harborda wykrzywiły się sarkastycznym grymasem. Wzruszył ramionami i cofnął się do pokoju.
- Jak się panu podoba.
McGregor przestąpił próg i jednym rzutem oka objął wnętrze pomieszczenia. Oprócz ich trzech nie było nikogo. Jedyne drzwi prowadzące w głąb domu były zamknięte. Postawił krzesło pod ścianą i usiadł w taki sposób, aby te drzwi mieć na oku. Harbord i Sobey usiedli koło stołu. McGregor milczał, ustępując im pierwszeństwa.
- Panie McGregor - zaczął suchym, ochrypłym głosem Harbord. - Nie wiem, co pana przyniosło w te strony. Nie pytam. Nie obchodzą mnie pańskie sprawy. Ale muszę panu powiedzieć jedną rzecz. Dwie rzeczy! Uważam pana za intruza i intryganta i żądam, żeby się pan wyniósł tam, skąd pan przyjechał. I to zaraz, jeszcze dzisiaj!
- Nie byłem dotychczas wypędzany - zaprotestował łagodnie McGregor.
Nagły przypływ furii napędził do twarzy Harborda ciemną falę krwi. Uderzył ręką w stół. Widać było, że nie gra komedii i że gotów jest na ostateczność. McGregor przyjrzał się jego szczupłej ręce o długich giętkich palcach. Pomimo wielkiego gniewu ręka ta spokojnie spoczywała na stole. Łatwo sobie było wyobrazić, jak zręcznie takie palce mogłyby operować bronią.
- Ale pan będzie - krzyknął Harbord - albowiem jest tylko jedna alternatywa!
- Zanim pan powie jaka - przerwał McGregor - ja panu coś powiem.
Nie był już teraz nastrojony pojednawczo. Harbord był przyzwyczajony do posługiwania się bronią. Rękę miał pewną, a strzał celny.
- Słucham.
- Podejrzewam, że to pan zabił Moody'ego.
- Słucham? - powtórzył chrapliwie Harbord.
- POdejrzewam, że to pan zabił Moody'ego.
Rzucił to oskarżenie, bo ciekaw był, jak zostanie przyjęte. Chciał się upewnić, czy Harbord wie coś o zabójstwie, ale się zawiódł. Wywołał tylko szczere, bezgraniczne zdumienie. Rywal wyprostował się i zaśmiał cichym, dziwnym śmiechem.
- Tania sztuczka! - rzekł. - Przycisnąłem pana do muru i nie wie pan, czego się chwytać.
Bert uwierzył. Samo to przypuszczenie było dla Harborda czymś potwornym. Przeniósł wtedy wzrok na Sobeya. Usta adwokata wykrzywiał pogardliwy uśmiech.
- Jeżeli pan nie zostanie stąd wypędzony, to wyśmiany - wtrącił. - Komu by do głowy przyszło coś podobnego!
- Nie powiedziałem, że oskarżam. Powiedziałem, że podejrzewam.
- Mam alibi - oznajmił Harbord.
McGregor zauważył, że Sobey drgnął. A więc wzgardliwy uśmiech krętacza był udany!
- Jakie? - zapytał.
- Tego rana, kiedy Henryk Hammersley i Moody wyruszyli razem z miasta, byłem u Hammersleyów - odpowiedział Harbord. - Panna Anna może poświadczyć.
McGregor nie spuszczał oczu z twarzy Sobeya. Prawnik zbladł, oblizał wargi i spuścił oczy.
- Popatrz pan na swego przyjaciela, panie Harbord - rzekł miękko Bert.
Harbord odwrócił szybko głowę i w oczach jego odbiło się nagłe zdziwienie.
- Co się panu stało? - zapytał. - Czy pan wątpi w moje alibi?
- Może się martwi, że nie mógłby go obalić - podsunął Bert. - Może sam zamordował Moody'ego. Przyznał się kiedyś, że jest biedny i że ma szczupłą klientelę. Moody miał ze sobą worek pieniędzy. Mogło go to skusić i...
Sobey wstał z krzesła. Dygotał cały. Podniósł rękę i wskazał na McGregora.
- Precz z mego domu! - wrzasnął przeraźliwym głosem. - Jak śmiesz rzucać na mnie takie oskarżenie? Na mnie! Precz!
Harbord również wstał z krzesła. Tylko McGregor siedział spokojnie jak przedtem, uśmiechając się drwiąco.
- Precz! - zaskrzeczał Sobey.
- Uspokój się pan - rzekł Harbord. - Po co robić z siebie głupca! Nikt pana nie posądzi o zamordowanie Moody'ego. To nie pańska specjalność. Pan stworzony do pióra, a nie do rewolweru.
McGregor przypomniał sobie, co mówił Dorr. Widocznie Harbord nie wiedział o Sobeyu wszystkiego.
- Mam alibi - rzekł adwokat.
- Nikt pana o to nie pyta - warknął Harbord. - Niech pan siada!
Sobey usiadł cały drżący. Harbord poszedł za jego przykładem.
- Rzuca pan poważne oskarżenia, panie McGregor - zaczął Harbord. - Nie po to pana sprowadziłem, żeby słuchać nonsensów. Ja...
- Jeszcze nie skończyłem - przerwał młody człowiek. - Nie zdążyłem dodać, że ten pan jest krętaczem, oszustem i kłamcą.
- Panie Harbord, ja nie pozwolę - zaczął Sobey.
- Pozwolisz pan - uciął ostro McGregor. - Panie Harbord, ten pan twierdził, że był w stolicy, widział się z gubernatorem i wyjednał zawieszenie wykonania wyroku na trzydzieści dni. To nieprawda.
- Prawda! - wrzasnął Sobey. - To ty kłamiesz!
- Nie widział się z gubernatorem - ciągnął dalej McGregor. - Tego dnia, kiedy pan Sobey był w stolicy, gubernator był nieobecny. Bawił na swoim ranczo w odległości stu mil od stolicy i, czując się źle, położył się do łóżka. Przed minutą zgadywałem tylko, kto zabił Moody'ego. Teraz wiem!
Wyciągnął szyję i spojrzał spod przymkniętych powiek na przerażonego adwokata.
XVIII
Wezwanie
Sobey stracił pewność siebie. Widać było, że osłabł i że nie wie, jak zareagować na niebezpieczny i stanowczy zarzut.
Za to na Harborda oskarżenie podziałało wręcz odwrotnie. Oczy mu zapłonęły, a w głosie zabrzmiała nuta zadowolenia.
- Mam wrażenie, że to, co pan mówi, jest prawdą, panie McGregor - rzekł. - W każdym razie zgadza się z moimi przypuszczeniami. Pamięta pan, że posłałem do gubernatora depeszę opatrzoną podpisami wszystkich wybitniejszych obywateli miejscowych i swoim? Dziwiłem się, że pozostała bez odpowiedzi. Teraz sprawa się wyjaśnia. Jeżeli pan Sobey nie widział się z gubernatorem, to zawieszenie wyroku musiało być rezultatem moich starań. Logiczny wniosek, prawda?
- Nie znam się na logicznych wnioskach - odpowiedział McGregor. - I nie zdaje mi się, żeby pański telegram miał coś wspólnego z zawieszeniem wyroku.
- Na czym pan ten domysł opiera? - zapytał hodowca. - Co pan wie?
- Depeszował pan do stolicy, prawda? Otóż, jak już mówiłem, gubernator był tego dnia na swoim ranczo i pański telegram odebrał sekretarz.
- Skąd pan to wszystko wie? - zapytał ponownie Harbord.
- Na wsi gubernator jest moim sąsiadem - objaśnił McGregor.
- Przybył pan w te strony tego wieczora, kiedy pan Sobey bawił w stolicy - ciągnął dalej Harbord. - Przyjechał pan konno na swoim cennym bułanku. Droga musiała zająć sporo czasu. Gubernator mógł już wyzdrowieć i powrócić do stolicy.
- Naturalnie - wtrącił prawnik, ale Harbord nakazał mu gestem milczenie i zwrócił na swego wroga przenikliwe spojrzenie bystrych oczu, w których zamigotała podejrzliwość.
McGregor uśmiechnął się leniwie.
- Mecenasie - zapytał nagle Harbord - co pana skłoniło do kłamstwa, że to niby pan wyjednał zawieszenie wyroku?
- Ja... - zaczął Sobey.
- Powiem panu, dlaczego on to zrobił - przerwał Bert. - Chciał po prostu naciągnąć Hammersleya. Wyłudził od niego za tę przysługę tysiąc dolarów.
- Nie dostałem tego tysiąca - krzyknął z gniewem gospodarz.
- Faktycznie, nie dostał - potwierdził McGregor, zwracając się wyłącznie do Harborda. - Hammersley unieważnił czek. Czek ten dostał się w ręce Dorra. Nie rozumiem, jakim sposobem Sobey mógł mieć u Dorra taki dług - tysiąc dolarów!
- To on oddał czek Dorrowi? - zapytał trochę niepewnie Harbord.
- Tak - potwierdził Bert. - Coś w tym jest. Sobey miał wobec Dorra jakieś zobowiązania. Ale jakie? Dorr jest stanowczo ciemną figurą.
- Czy to prawda, mecenasie? - zapytał Harbord.
- Nikczemne kłamstwo - rzekł chrapliwie adwokat.
- Ale co? Czy to, że dał pan czek Dorrowi?
- Prawdą jest, że czek został unieważniony.
- Już on był winien Dorrowi te tysiąc dolarów za coś dobrego - ciągnął dalej McGregor. - Zna pan Dorra i jego kamratów, wie pan, co to za numery. Sam pan ich wynajmował.
- Nieprawda!
- Prawda! Wynajął ich pan, żeby się na mnie zaczaili u rozstajnych dróg. Nie miał pan odwagi rozprawić się ze mną osobiście, więc wynajął pan gotowych na wszystko łotrzyków.
Harbord siedział przez chwilę z zaciśniętymi ustami. Nasunęła mu się refleksja, że najwygodniej będzie zignorować zarzut przeciwnika o wynajęciu zbirów, a uczepić się drugiego, że on się go boi. To przecież będzie o wiele łatwiejsze.
- Może się panu zdaje, że go się boję, co? - zagadnął uprzejmie. - Zobaczymy, kto się kogo będzie bał, tylko się wyjaśni parę rzeczy.
- Czy pan ich wynajął? - nalegał McGregor.
- Pan myśli, że bałbym się do tego przyznać? - zapytał wyzywająco Harbord. - O, wcale nie. Pokażę panu, że nie wiem, co to strach. Tak. Ja wynająłem tych chłopców. Uważałem, że będzie to najłatwiejszy sposób pozbycia się pana. Mieli polecenie nastraszyć pana i przepędzić z tych stron.
- Co im się nie udało.
- Co im się nie udało - powtórzył Harbord.
- I nie wybił pan sobie z głowy tej niegościnnej myśli?
- Nie. Teraz chcę, żeby pan tu jednak pozostał. Długo, długo, długo.
McGregor zrozumiał intonację słów i towarzyszący im wyraz twarzy. Zrozumiał, że chodziło ni mniej, ni więcej, tylko o wieczne pozostanie pod ziemią.
- Wiem, jakim sposobem dowiedział się pan, że mecenas nie widział się z gubernatorem - ciągnął dalej Harbord. - Dostał pan depeszę. A ja głupi uwierzyłem, że pańscy chlebodawcy naprawdę telegrafowali do pana o stanie rynku. To było umówione, rodzaj szyfru, prawda?
- Telegram wysłał jeden... z moich zwierzchników - odpowiedział Bert. - Był tak uprzejmy, że obiecał dać mi znać. Chciałem wiedzieć o miejscu pobytu gubernatora. W telegramie tym była również wiadomość, że gubernator otrzymał pańską depeszę.
- To znaczy, że moja interwencja była rozstrzygająca.
- Nie - zaprzeczył otwarcie McGregor. - Gubernator postanowił zawiesić wykonanie wyroku jeszcze przedtem, zanim otrzymał pańską depeszę.
- A więc pan jest wysłannikiem gubernatora?
- Nie - zaprzeczył znów McGregor. - Gubernator nie dał mi żadnych pełnomocnictw i nie działam w jego imieniu. Wszystko, co robię, robię na własną rękę. Nie mam żadnego poparcia. I daję sobie jakoś radę. Jestem z panem szczery, bo zorientowałem się się wreszcie, kogo mam przeciwko sobie: pana, Sobeya i tamtych czterech. Sobey niewiele się liczy. Ten człowiek nie zna się na swoim zawodzie. Taki z niego prawnik, jak i ja, może nawet ja lepszy.
- Więc pan sobie wyobraża, że ja, Sobey i tamtych czterech stanowimy jedną bandę?
- Tak to wygląda. Moody został zamordowany w tajemniczy sposób. Hammersley go nie zabił. Tamci czterej byli przypadkiem świadkami zabójstwa. Przekonałem się, że pan i Sobey jesteście z nimi w porozumieniu. Wiem, że Sobey jest krętaczem. I pan musi o tym wiedzieć. Chciał oszukać Hammersleya, odebrawszy od niego zapłatę za to, czego nie zrobił.
- Pan Sobey udzielił mi tylko porady prawnej i nic więcej - odparł Harbord. - Co się tyczy morderstwa, to może się pan zapytać panny Anny, gdzie ja wtedy byłem.
- Sądzę, że człowiek rozporządzający takimi kapitałami jak pan, mógłby bawić na Marsie, a kazać popełnić morderstwo na Ziemi - odpowiedział McGregor.
- Więc oskarża mnie pan o morderstwo?
- Nie oskarżam. Jedna rzecz rzuca się w oczy. Był pan zdolny wynająć tych ludzi, aby się na mnie zaczaili. Wolno mi to nazwać tchórzowską sztuczką. I dlatego nie wierzę, że Sobey działał w porozumieniu z panem tylko jako doradca prawny. Sądzę, że używa go pan w razie potrzeby do różnych brudnych robót.
Sobey dowiódł nagle, że nie jest zupełnym kretynem. Obrócił się w krześle twarzą do Harborda i zapytał:
- Czyż to nie fakt, że z wyjątkiem jednej porady, nie łączyły nas nigdy żadne stosunki?
- Ależ tak.
- Ten człowiek kłamie, łącząc pana, mnie i tamtych czterech w jedną spółkę.
- Jeżeli nie kłamie, to błądzi po omacku.
- Może się pan dowiedzieć od ludzi, jaką mam opinię - ciągnął dalej gospodarz. - Za kogo mnie pan ma? Czy pan myśli, Harbord, że uda się panu wziąć mnie za łeb, jak wszystkich w okolicy?
McGregor nie wierzył własnym uszom. Tego się nie spodziewał. Przyjaciele zaczęli się kłócić.
- Więc pan nie chce odpowiedzieć na zarzut morderstwa, wygłoszony przez tego człowieka?
- Nie chcę. A pan, panie Harbord, może iść do wszystkich diabłów.
- Skończyliśmy ze sobą, mój panie - oznajmił Harbord.
- Bardzom z tego rad. Nie chcę mieć z panem nic wspólnego. Jeżeli pan wynajął czterech zamaskowanych zbirów, żeby napadli na tego osobnika, to może pan ich wynająć kiedyś do czegoś gorszego.
- To znaczy?
- To znaczy, że McGregor powinien się odtąd mieć na baczności.
Harbord wstał nagle, obszedł stół i stanął koło gospodarza. Ręka jego spadła na kark małego, a długie, elastyczne palce zsunęły się za kołnierz. Sobey szarpnął się i wstał. Harbord zdjął rękę z karku ofiary i przyłożył ją do jego piersi. Pchnięcie było tak silne, że adwokat znalazł się w jednej chwili pod ścianą. Mało brakowało, żeby runął jak długi na podłogę. Odzyskał z trudem równowagę i, zgięty we dwoje pod ścianą, posłał niedawnemu wspólnikowi wściekłe spojrzenie.
- Cóż pan teraz zrobi? - zapytał szyderczo Harbord. - Chce się pan ze mną bić?
Sobey wyprostował się powoli. Oczy miał po prostu dzikie. Wysunął język i oblizał zeschnięte wargi.
- Jest pan w moim domu - przypomniał.
- Ale długo tu nie zabawię - odpowiedział Harbord, ruszając ku drzwiom. - Chciałbym z panem pomówić, panie McGregor - rzekł.
Bert wstał.
Będąc już na progu, Harbord raz jeszcze zwrócił się do adwokata:
- Między nami skończone. Proszę się do mnie nie odzywać nigdzie i przy żadnej okazji.
- Precz! - syknął adwokat.
Harbord i McGregor wyszli razem na ulicę.
- PóJdziemy do zajazdu - powiedział Harbord, kierując się w tamtą stronę.
W korytarzu zajazdu natknęli się na Barlowa i gromadkę próżnujących gadułów.
- Mam temu człowiekowi coś do powiedzenia, panie Harbord - rzekł Bert, dając znak Barlowowi.
Kowboj wstał. McGregor cofnął się w głąb korytarza, aby go tamci nie słyszeli. Barlow szedł za nim. Na końcu posuwał się zaintrygowany Harbord.
- Barlow - rzekł Bert - czy wiesz, że przed chwilą zapadło prawne postanowienie dotyczące ciebie?
- Prawne postanowienie? - powtórzył łotrzyk, blednąc. - Do czego zmierzasz?
- Sobey orzekł, że jesteś opryszkiem, zbirem i bandytą - wygłosił McGregor.
- Chcesz mnie sprowokować?
- Nie. Pan Harbord przyznał się, że owej nocy on wynajął ciebie i twoich kamratów, żebyście urządzili na mnie zasadzkę. A potem Sobey dodał, że jesteś bandytą.
- Za dużo pan pozwala swemu językowi, panie McGregor - wtrącił Harbord.
- Tylko mądry człowiek wie, kiedy można puścić język z uwięzi - odparł z uśmiechem Bert. - Cóż ty na to, Barlow?
Opryszek nie odpowiedział. POpatrzył na Harborda nabiegłymi krwią oczyma, okręcił się na pięcie i odszedł.
- Poszedł do mecenasa - zauważył McGregor.
- Nie możemy tutaj rozmawiać - rzekł cierpko Harbord. - Wyjdźmy.
Wyszli na werandę i stanęli jeden na wprost drugiego.
- Chce się pan ze mną rozprawić? - zapytał Harbord.
- Może.
- Może! - syknął rywal. - Pan oskarżał. Teraz ja oskarżę. Jesteś pan kłamcą i krętaczem. Nigdy w życiu nie spotkałem takiego bezczelnego blagiera. Tacy lubią straszyć i mają w sobie tchórzowską żyłkę.
- Możliwe - rzekł Bert.
- Wyzywam pana do walki - oświadczył nagle Harbord. - Będziemy strzelać do siebie z rewolwerów. Każdemu wolno oddać sześć strzałów, o ile się to okaże konieczne.
- Pojedynek? - uśmiechnął się McGregor. - Pan wie, że pojedynki są wyraźnie zakazane.
- POprosiłem o rękę pannę Annę Hammersley - ciągnął dalej zniżonym głosem Harbord. - Odmówiła mi. Pan mnie przed nią oczerniał. Byłbym tę dziewczynę wykierował na elegancką kobietę. Stało się, że pan jakimś sposobem podziałał na jej wyobraźnię. Pewnie dlatego, że oboje jesteście podobni. Pan...
- Dosyć, panie Harbord - rzekł McGregor tak samo złowieszczym głosem jak przeciwnik. - Wiem, do czego pan zmierza. Chce pan mnie zmusić do walki, obrażając pannę Hammersley. Szkoda zachodu. Gdybym panu nie zamknął ust, może usłyszałbym coś takiego, że musiałbym pana zaraz zabić, tu na miejscu, a to byłoby dla mnie klęską. Załatwimy to drobne nieporozumienie gdzieś na otwartej przestrzeni. Mogę się z panem spotkać, kiedy pan zechce i gdzie pan zechce.
XIX
Punkt honoru McGregora
Na drugi wieczór o zachodzie słońca McGregor stał znów w drzwiach stajni i wyglądał na drogę. Czekał na powrót Jima, który pojechał na ranczo Harborda do tamtejszego rządcy.
Bert przyjął wyzwanie wroga i w swej prostocie zaproponował, aby się spotkali zaraz następnego dnia i rozstrzygnęli spór sami. Ale Harbord nie zgodził się na to i wymógł na Bercie, żeby sprawę przygotowań powierzył Hammersleyowi.
McGregor powrócił na ranczo Hammersleyów i zaraz z rana zakomunikował Jimowi o tym, co się stało. Przyjaciel ofiarował swoje usługi, choć obrót sprawy dał mu do myślenia. Był zły i niespokojny.
Po jego odjeździe Bert dosiadł bułanka. Nie chciał pokazywać się na oczy Annie. W czasie śniadania czuł na sobie jej wzrok. Musiała czytać w jego duszy i domyślać się, że zaszło coś niepomyślnego. Cały dzień spędził poza domem.
Podniósł oczy ku górom. Gdzieś daleko musiały się palić lasy. Nad szczytami gór, na tle nieba szarzała ciemna smuga, prawdopodobnie dymu. Brzegi jej miały kolor miedzi. Za tym dziwnym oparem zachodziło słońce, podobne w tej chwili do krwawej kuli.
Krew - pomyślał McGregor. Krew polała się tu niedawno i miała się polać po raz drugi, może za chwilę. Myśl ta nie przyprawiła go o najmniejsze drżenie. Harborda zabiłby jedynie z konieczności, ale sytuacja rozwinęła się niepomyślnie, jego rywal po prostu oszalał. Zdawało się, że jedynym wyjściem była krwawa rozprawa. Harbord wyraził się o Annie lekceważąco i szyderczo. To wystarczyło. McGregor miał zawsze swój honor, według którego regulował wszelkie sprawy. Teraz ten honor objął Annę i wymagania w tym względzie musiały być surowsze. W minionych dniach młody człowiek nieraz śmiechem odpierał zniewagi dlatego, że te zniewagi odnosiły się tylko do niego. Wiedział, że nie warto było brać ich do serca. Z Anną była inna sprawa. Uważał, że jego obowiązkiem jest nie tylko bronić jej przed bezpośrednią krzywdą czy szkodą, ale nakazać całemu światu takie uwielbienie i cześć, jakie sam dla niej żywił.
W takim nastroju, opanowany i bardzo spokojny, Bert stał w drzwiach stajni i czekał.
Spojrzał na drogę. Zrobiło się nagle bardzo mroczno. Nad szczytami gór wisiał przez chwilę czerwony rąbek słońca, po czym zsunął się za horyzont.
Na niebie pozostała tylko ognista łuna zachodu. Z chwilą jej zgaśnięcia góry utonęły w ciemnościach i na świat spadła wielka noc. McGregor, nie mogąc już posługiwać się wzrokiem, wytężył słuch, spodziewając się lada chwila usłyszeć na trakcie tętent kopyt.
Ale usłyszał co innego, bo odgłos lekkich kroków, a zza węgła stajni wysunęła się sylwetka Anny. Początkowo rozróżniał tylko białą plamę jej twarzy, lecz odczuł, że patrzy na niego trochę posępnie. Zszedł z progu.
- Wiem, że leży coś panu na sercu od samego rana - rzekła dziewczyna. - Wysłał pan gdzieś mojego brata, prawda?
Zobaczył, że była bardzo blada, smutna i przygnębiona. Chciał ją pocieszyć, ale wiedział, że kłamstwem jej nie zbędzie. Była zbyt szczera i uczciwa, aby traktować ją inaczej, niż szczerze i otwarcie.
Zdjął kapelusz i przytrzymał go lekko drżącymi palcami.
- Tak, pani - rzekł. - Poprosiłem go, żeby się zobaczył z rządcą Harborda.
Powiedział to tak naturalnym głosem, że powinna się uspokoić, sądząc, że widocznie chodziło o jakąś drobnostkę. Ale nie. W tej chwili wrażliwość jej była napięta do najwyższego stopnia.
- Po co? - zapytała.
- Panno Anno - rzekł łagodnie McGregor - sytuacja między mną i Harbordem jest bardzo poważna.
- Jaki był tego powód? - zapytała ponownie.
Opowiedział jej wszystko z wyjątkiem tego, co o niej mówił Harbord. Miał wrażenie, że dziewczyna domyśla się tego przemilczenia.
- Jeżeli Harbord pana zabije - rzekła - będzie to wyrokiem śmierci dla mego brata, Henryka. Któż go będzie wtedy ratował?
- Myślałem o tym - odparł. - Nie wierzę, żeby on mnie mógł zabić. Po prostu nie wierzę. I dziwna rzecz, cała ta sprawa wydaje mi się niegodna uwagi. Ja także nie zabiję Harborda, tylko się z nim jakoś załatwię.
- Nigdy nie wiadomo, co się może stać - nalegała.
- Nie - rzekł - jeżeliby miało dojść do jakiejś ostateczności, to cała ta rzecz posunęła się już tak daleko, że Bressler i pozostali dadzą sobie radę beze mnie i na własną rękę wyszperają, kto zabił Moody'ego. Spodziewam się lada chwila ważnej wieści. Harbord i Sobey pokłócili się na dobre. Teraz tylko nasuwa się pytanie, kto ma większy wpływ na tamtych czterech.
W moich dochodzeniach kierowałem się domyślnością i przeczuciem. Ten, kto zabił Moody'ego i obrabował go, schował gdzieś pieniądze. Prawdopodobnie kręci się po okolicy. Sądzę, że w rabunku maczali palce Dorr i jego towarzysze, choć nie oni dopuścili się morderstwa.
Dorr, po pierwszym wypuszczeniu z więzienia, pospieszył zaraz w góry na rozstajne drogi. Początkowo szukał rewolwerów, ale sądzę, że chodziło mu również o pieniądze. Musieli je tam zakopać. Gdyby nie to, że mi księżyc spłatał figla, byłbym go przy nich przyłapał. Teraz pani rozumie, dlaczego posłałem na czaty Bresslera i jego towarzyszy.
- Spodziewa się pan, że Dorr lub któryś z pozostałych zgłoszą się po łup?
- Tak. Sądzę, że każdy z nich byłby zdolny podejść wspólników, zabrać pieniądze i uciec. Ale jest jeszcze jedna trudność. Moody miał przy sobie tylko bardzo niewielką sumę. Ten, kto otworzył worek, tak się domyślam, schował gdzieś pieniądze, a worek podrzucił w stodole u państwa. Wszyscy oni muszą wiedzieć, gdzie są te pieniądze. Pierwszy, który się do nich dobierze, dozna wielkiego zawodu i pomyśli, że został oszukany przez resztę. Nastąpi kłótnia i awantura. MY z tego naturalnie skorzystamy. Możliwe też, że tamci i Bressler schwytają tego, który przyjdzie po pieniądze. Liczę na to, że ewentualny jeniec, dla uratowania własnej skóry, powie wszystko, co tylko będzie wiedział.
Dziewczyna skinęła głową i twarz jej się rozjaśniła.
- Rozumiem - rzekła. - Jak pan to wszystko świetnie obmyślił.
- Ciężko było - odparł.
- Opowiedział mi pan o swoim widzeniu z gubernatorem i wyjednaniu zawieszenia wyroku - szepnęła Anna. - Mówi pan, że się panu udało, ale w tym musiało być coś więcej. Dziwne, że gubernator przychylił się do pańskiej prośby, kiedy przedtem zarzekał się, że o takim odroczeniu nie może być mowy.
Bert ucieszył się, że uwaga dziewczyny odwróciła się od jego bliskiej walki z Harbordem.
- Nie powiedziałem pani wszystkiego - wyjaśnił pośpiesznie. - Jestem w dobrych stosunkach ze swoimi pracodawcami, a ponieważ ich ranczo jest największe w stanie, więc i moje stanowisko ma pewne znaczenie. Ranczo gubernatora sąsiaduje z naszym. Spędza on tam zawsze swoje wakacje i często się widujemy. Raz nawet chciał mi dać pracę u siebie.
Usłyszawszy o nieszczęściu, jakie spadło na brata pani, udałem się do stolicy i przedłożyłem mu swoją prośbę. Spojrzał na mnie znad binokli, pytając, co mnie ta sprawa obchodzi. Drżałem jak dziecko podczas pierwszej lekcji, ale położyłem kapelusz na biurku i przypuściłem atak. POwiedziałem do niego tak:
Gubernatorze, pan nie pozwoli, żeby ten człowiek... pan nie dopuści do tego, żeby temu człowiekowi coś się stało, dopóki ja nie pojadę na miejsce i nie rozejrzę się w sytuacji. Przecież ci ludzie pochodzą z tej samej sfery, co pan i ja. Zostali wychowani tak samo, jak pan i ja. Naturalnie pan jest wykształcony i na wysokim stanowisku, ale bawiąc na ranczo, upodabnia się pan do nas, zwykłych śmiertelników. Henryk Hammersley nie mógł się dopuścić morderstwa. Tacy ludzie jak...
Więc, panno Anno, wygłosiłem do niego tego rodzaju przemowę i rezultat był taki, że go przekonałem. Zgodził się zawiesić wyrok na trzydzieści dni, licząc od chwili, gdy ja znajdę się na miejscu. Sobey skorzystał z okazji, aby zagarnąć dla siebie całą zasługę i to wszystko.
- Nie powiedział mi pan jeszcze, dlaczego się pan tak zainteresował sprawą Henryka - rzekła dziewczyna. - I mam wrażenie, że gubernator nie wysłuchałby pana, gdyby się pan nie uciekł do jakichś silniejszych argumentów niż te, które pan przytoczył.
- To, co mówiłem miało silne brzmienie - wykręcił się McGregor i na czoło jego wystąpiły kropelki potu, tak jakby się znów znalazł przed gubernatorem. - Gdyby pani tylko słyszała!
- Przypuśćmy, że słowa pana zrobiły na nim wrażenie - nalegała - to jednak nie wyjaśnia, co pana skłoniło do wystąpienia. Niech mi pan powie. Ogromnie mnie to dziwi.
Twarz Berta opłynęła ciemnym rumieńcem. Otarł czoło...
- Ależ - wyjąkał - to, to po prostu zabawa. Widzi pani”, ja... to jest...
Z kłopotliwego położenia wyratował go tętent koni, na który tak długo czekał. Ktoś nadjeżdżał galopem. Anna uchwyciła go za ramię; spostrzegł, że drży jak liść osiki.
- Zdaje mi się, że to pani brat - rzekł. - Chyba ma jakąś nowinę.
Palce dziewczyny osunęły się po jego rękawie i oplotły mocno jego dłoń. Pomimo przejmującego wrażenia nie oddał jej uścisku, gdyż czuł, że uczyniła to nieświadomie.
Czekali bez słowa i bez ruchu. Z ciemności wyłoniła się sylwetka Hammersleya.
- Bressler i chłopcy chwycili Dorra - rzekł, zeskakując z siodła. - Bronił się. Musiałem do niego strzelić. Wiozą go tutaj.
XX
Własna skóra
- Jeszcze ich nie słychać - rzekł McGregor. - Opowiedz nam, jak się to stało, Jim.
- Byłem na ranczo Harborda... - zaczął Hammersley.
Urwał i spojrzał na siostrę. Przypomniał sobie, że ona o tym nie wiedziała.
- Mów - rzekł Bert. - Powiedziałem pani, co zaszło.
- Dobrze - odparł hodowca. - Otóż Harborda nie zastałem. Był w górach. Powrócił dopiero po południu, tak że wyjechałem stamtąd prawie o zachodzie słońca.
Dojeżdżając do naszych rozstajnych dróg, usłyszałem strzały. Domyśliłem się od razu, że Bressler i jego chłopcy spotkali się z którymś z tamtych i ruszyłem z kopyta na pomoc. Słońce właśnie zaszło i niebo było czerwone jak krew. Musieliście to zauważyć. Po minucie jazdy znów usłyszałem strzelaninę, już bliżej. Wywnioskowałem stąd, że ktoś jedzie w moją stronę, ostrzeliwując się, może podczas ucieczki. Spojrzałem na górę. Nie upłynęła minuta, a z głębi wąwozu wypadł Dorr na koniu.
Gnał jak oszalały, bez kapelusza, z rozwianymi włosami, w pomiętym, poszarpanym ubraniu... W ostatnich promieniach zachodzącego słońca przedstawiał dziki obraz. Był silnie zgarbiony i w rękach trzymał rewolwer. Strzelał raz po raz. Na moich oczach oddał cztery strzały. Jechał skrajem przydrożnej wyniosłości i niebawem znalazł się nade mną. Wyciągnąłem rewolwer.
Cała rzecz rozegrała się błyskawicznie. Dorr strzelił jeden raz i czekał. Gdzieś dalej za nim huknęły dwa. Uznał je za nieszkodliwe, bo nawet się nie obejrzał.
Wiedziałem, że Bressler i jego ludzie czekali w zasadzce na zjawienie się amatora ukrytych pieniędzy. Obecność Dorra w tym miejscu i jego ostrzeliwanie się, wskazywały tylko na jedno, mianowicie, że tym amatorem był on. Z tego wynikało, że powinienem był go zatrzymać. Wycelowałem z rewolweru i krzyknąłem:
- Dorr!
Usłyszał mnie od razu. Spojrzał na mnie. W obu rękach trzymał rewolwery.
- Rzuć pukawki! - rozkazałem.
Nie posłuchał. Był zdezorientowany i nie wiedział, na kogo skierować większą uwagę, na mnie, czy na ścigających. Nagle wykonał taki ruch, jakby się zdecydował posłać mi kulę, wobec czego niewiele myśląc, strzeliłem mu w nogę pod kolanem.
Zwalił się z konia. Zeskoczyłem ze swojego i wdarłem się na zbocze. Nie wiem, jakie miał zamiary, dość że czołgał się w moim kierunku uzbrojony jak poprzednio. Kazałem mu rzucić rewolwery grożąc, że w razie oporu dostanie drugą kulę. Zawahał się, ale nie protestował. Cisnął je daleko od siebie, z piersi jego wydarł się głuchy jęk. Pościg był tuż-tuż. Za chwilę nad krawędzią skalną ukazała się głowa Bresslera i jego ludzi. Oddałem im jeńca, a sam pojechałem przodem.
- Czy Bressler opowiedział ci, dlaczego doszło do strzelaniny? - zapytał McGregor.
- Tak jest. On i chłopcy stali na czatach, tak jak im kazałeś, luzując się nawzajem co pewien czas. Bressler przyznał się, że twój plan wydawał mu się wariacki i bezpodstawny. Myślał już o tym, żeby posłać do ciebie gońca z radą, ażebyś ich odwołał, gdyż nic z tego nie będzie. Ale wreszcie na dwie godziny przed zachodem słońca usłyszeli tętent kopyt końskich i niebawem z wąwozu wynurzył się Dorr. Jechał ostrożnie stępa, rozglądając się na prawo i lewo. W odległości pięćdziesięciu kroków od czujnych oczu Dorr zsiadł z konia i poszedł dalej pieszo. Bressler miał wrażenie, że liczył kroki.
Kiedy uszedł jakieś czterdzieści kroków, osunął się na kolana i zaczął rozkopywać rękami piasek. Trwało to minutę. Pod warstwą piasku znajdowała się warstwa kamieni.. Wybrał je pospiesznie, po czym wyjął coś z dziury i schował do kieszeni tak błyskawicznym ruchem, że czatownicy nie zdążyli zauważyć, co to było. Ale to coś nie zadowoliło go widocznie, bo szukał w dalszym ciągu, rozgrzebując piasek z prawdziwie psią pasją. Wreszcie podniósł się i stanął bezradnie nad rozkopaną dziurą. Nagle zacisnął pięści, potrząsnął nimi w powietrzu i prawdopodobnie zaklął, bo poruszył wargami.
Bressler osądził, że czas działać. Wystąpił i wycelowawszy do niego z rewolweru, kazał mu podnieść ręce do góry. Opryszek, widząc, że jest schwytany w pułapkę, nie stracił głowy, lecz uniesiony desperacką odwagą, rzucił się do ucieczki. Bressler strzelił za nim, ale chybił. On tymczasem obiegł skałę, dopadł konia i skoczył na siodło. Dalej już wiesz, jak było.
- Czy Bressler sprawdził, co on wyjął z tej dziury? - zapytał McGregor.
- Nie. Mówił, że go nie rewidował, pozostawiając to tobie. Na Boga, Bert, ale ty masz głowę na karku. Z pewnością Dorr wyjął z kryjówki pieniądze zrabowane Moody'emu. Nie rozumiem, jak tyś to mógł wykombinować.
- Cóż w tym nadzwyczajnego? - uśmiechnął się McGregor. - Przyszło mi to do głowy, kiedy czatowałem wtedy w nocy na Dorra. On i jego kamraci urządzili zasadzkę w tamtym miejscu. Pomyślałem sobie, że musieli je dobrze znać. Z tego zrodziła się hipoteza, że jeżeli to oni obrabowali Moody'ego, to mogli schować swój łup właśnie tam u rozstajnych dróg.
Zwrócił się do Anny.
- Chciałbym pomówić z pani bratem o Harbordzie i jego planach - rzekł. - Może by pani była łaskawa zostawić nas samych?
- Wolę zostać - zaoponowała. - Nie będę się niczemu sprzeciwiała.
- Dobrze - ustąpił Bert. - Co Harbord mówił, Jimie?
- Nie podoba mi się ten pojedynek - zaczął Hammersley. - Harbordowi się zdaje, że stanie po prostu naprzeciwko ciebie i powali cię jednym strzałem. Czysty nonsens! Wie, jak dobrze strzelasz, i rozumie, że przy takiej rozprawie szanse przeciwników są równe. Pomimo to nie chce mu się pomieścić w głowie, że ty mógłbyś go przedziurawić. Moim zdaniem on coś knuje.
- Nie sądzę - odparł McGregor. - Jest tylko święcie przekonany, że mu nie sprostam. Ludzie pod wpływem nienawiści często tak rozumują.
- Proponuję, żeby spotkanie odbyło się w taki sposób - ciągnął Hammersley - ja, ty, on i jego rządca spotkamy się w dolinie, tam gdzie polowaliśmy na dzikiego ogiera. O wschodzie słońca. Ty i on będziecie uzbrojeni, każdy w dwa rewolwery. Ja i jego rządca staniemy z boku. Ty odejdziesz na jeden koniec doliny, a on na drugi. Ja albo rządca damy wystrzałem znak, że macie zaczynać. Wtedy wy ruszycie, strzelając. Częstość i kolejność strzałów - dowolna; jak który zdąży czy potrafi.
- Ależ to barbarzyństwo! - krzyknęła Anna. - Harbord musiał oszaleć.
- W każdym razie jest bliski szaleństwa - odpowiedział brat. - Kombinacja zranionej dumy i nienawiści zdolna jest zamienić człowieka w szatana. Koniec końców gotów jest do rozprawy i nie wątpi, że wyjdzie z niej cało twoim kosztem.
Anna otworzyła usta, jakby chcąc oponować, ale się nie odezwała. W ciszy nocnej rozległ się tętent kopyt gromadki koni, idących ostrożnie stępa. Po pewnej chwili z ciemności wyłoniła się czarna masa. Na przedzie jechał Bressler, mając obok siebie Dorra, który leżał na swoim siodle twarzą do łęku.
Stary hodowca zeskoczył z konia i podszedł do McGregora.
- Hammersley wszystko panu powiedział? - zapytał.
- Tak jest - potwierdził młody człowiek. - Wniesiemy tego ptaszka do domu i spróbujemy się z nim rozmówić.
We dwóch ściągnęli z konia rannego łotrzyka, który nie stawiał żadnego oporu, wnieśli go do bawialni i złożyli na sofie. Anna, Hammersley i ludzie Bresslera pozostali na dworze.
- Najpierw obejrzymy ranę - rzekł McGregor.
- Jak chcecie - powiedział Dorr.
Okazało się, że kula przeszyła udo, nie naruszając kości. Rana była czysta. Bressler przyniósł od gospodarza butelkę jakiegoś płynu antyseptycznego i Bert zabrał się do opatrunku.
- Nie masz się czego obawiać, Dorr - rzekł skończywszy. - Czy chcesz doktora?
- Teraz nie - warknął kowboj. - POczekam do rana i zobaczę, czy nie będzie gorączki. Co wy sobie myślicie, łajdaki! Każę was wszystkich aresztować.
- Dobrze - zgodził się McGregor. - A tymczasem zobaczymy, co masz w kieszeniach.
- Precz z rękami! - wrzasnął Dorr. Poślijcie po Sobeya. Mam prawo żądać adwokata! Czy to ty jesteś szeryfem? Nie masz prawa robić rewizji osobistej!
- Spróbuję! - odparł Bert.
Zaczął ściągać mu kurtkę. Dorr pomimo bólu w ranie opierał się tak gwałtownie, że Bressler był zmuszony przycisnąć go do sofy. Bert wsunął rękę w wewnętrzną kieszeń i wyciągnął z niej kilka zwitków banknotów.
- Czy to wszystko, Dorr? - zapytał.
Opryszek zacisnął usta i nie odpowiedział.
- Byłem przy kryjówce - wtrącił Bressler. - Znajdowały się w niej pewne drobiazgi: kołnierzyki, krawaty, szczotka, grzebień. Ale pieniędzy nie było.
- Wiem - rzekł McGregor. - Chodź pan ze mną.
Przeszli do kuchni.
- Czy Dorr mówił coś panu? - zapytał młody człowiek.
- Początkowo pienił się i klął jak wściekły - odpowiedział stary hodowca. - Potem nagle umilkł, położył się na koniu z powodu bólu w nodze i pogrążył w myślach. Pewnie nigdy w życiu nie wysilił mózgu do tego stopnia. Wie, że wpadł i szuka na gwałt ratunku.
- Mam wrażenie, że to jest człowiek, który dla uratowania własnej skóry nie cofnie się przed wydaniem wspólników - zauważył McGregor.
- I mnie się tak zdaje.
- Niech pan wyjdzie na dwór i zostawi nas samych - zaproponował Bert. - Może uda mi się wziąć go na spytki.
Bressler wyszedł, a McGregor powrócił do bawialni i usiadł na sofie koło rannego. Milczał. Dorr patrzył w sufit. Leżał zupełnie nieruchomo z zaciśniętymi mocno ustami i zmarszczonym czołem. Bert również znieruchomiał jak posąg. W pokoju panowało głębokie milczenie, przerywane tylko cykaniem zegara. Z dworu dochodziły od czasu do czasu odgłosy, spowodowane przez konie, a poza tym nic. Nikt się nie odzywał, nikt nie rozmawiał.
McGregor czekał, jaki wpływ wywrze na Dorze jego cierpliwa, cicha warta.
XXI
Oskarżenie
Upłynęło pół godziny. Dorr poruszył się i przełknął ślinę. McGregor udał, że tego nie zauważył. Dorr odwrócił głowę i spojrzał. W głębi pokoju na stole paliła się lampa oliwna i twarz Berta tonęła w cieniu. Dorr uniósł głowę.
- Dokąd Bressler poszedł? - zapytał z niepokojem.
- Pewnie jest przed domem.
- Więc kto pojechał po szeryfa?
- Nikt.
- Chcecie mnie zdenerwować - warknął bandyta. - Myślicie, że takiego jak ja łatwo doprowadzić do ostateczności. Mylicie się! Gdybym był na nogach, dałbym sobie z wami radę.
Dorr dźwignął się powoli i usiadł. W jego oczach, utkwionych w twarzy Berta, płonęła wściekłość.
- Chciecie ubić ze mną jakiś targ? - zapytał.
- Nie!
- Cóż wy macie przeciwko mnie? - wrzasnął. - Cóż z tego, że wykopałem z piasku garstkę banknotów? To była tylko mała część pieniędzy po Moodym. Czy myślicie, że zabiłbym człowieka po to, żeby zawładnąć tylko dziesiątą częścią łupu? Czy macie mnie aż za takiego durnia?
McGregorowi przyszła pewna myśl.
- Nie mam ciebie wcale za durnia, Dorr - odpowiedział - pomimo to, że pozwoliłeś się nabrać.
- Kto mnie nabrał? - zapytał opryszek.
- Ten - odparł z uśmiechem Bert - kto cię uprzedził i zabrał większą część łupu.
Dorr wybuchnął śmiechem i McGregor zrozumiał, że tym razem popełnił omyłkę. Dlaczego? Czyż taki Barlow na przykład nie mógł oszukać wspólnika?
Wstał z sofy i jął krążyć po pokoju ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę. Wiedział, że jest obserwowany przez Dorra i że opryszek domyśla się jego zakłopotania. Ale mu to nie przeszakadzało. Musiał przeanalizować jego śmiech i dociec prawdy.
Znalazł rozwiązanie po upływie dziesięciu minut. Pewność Dorra, że nikt nie splądrował piaskowej kryjówki, musiała mieć swe źródło w fakcie, że tylko on sam o niej wiedział. Sytuacja mogła przedstawiać się tak, że Dorr zawładnął w jakiś sposób workiem Moody'ego i zakopał jego zawartość w górach. Niewątpliwie miał niewiele czasu na załatwienie tej czynności i w pośpiechu nie przeliczył nawet pieniędzy. Dlatego doznał zawodu. Najwidoczniej zamierzał zabrać cały łup dla siebie i zwiać. Odkrycie, że pieniędzy było o wiele mniej niż się spodziewał, wprawiło go we wściekłość. Sprawa zamordowania Moody'ego pozostawała w dalszym ciągu zagadką. A cenne dni mijały jeden po drugim. Henryk Hammersley czekał na śmierć, a Anna uginała się pod ciężarem trwogi i rozpaczy.
Dorr wspominał o targu. Na tę myśl Berta przebiegł dreszcz obrzydzenia. Gdyby wszedł z nim w konszachty, miałby wrażenie, że jest współwinny zbrodni. Musiał jednak ratować Henryka Hammersleya, a druga taka okazja mogła się już nie zdarzyć. A co będzie, jeżeli upłynie oznaczony termin i Henryk zawiśnie na szubienicy? Czoło Berta okryło się kropelkami potu. Ujrzał w wyobraźni twarz Anny taką, jaką miałaby tego dnia.
Przestał się przechadzać, podszedł do sofy i pochylił się nad leżącym.
- Dobrze, Dorr - rzekł zdławionym głosem. - Dobijemy targu. Czego chcesz?
Dorr spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem, jakby chcąc się upewnić, czy nie jest przedmiotem drwin, ale z twarzy McGregora biły taka otwartość i prawda, że przemówiły nawet do tępej wyobraźni opryszka.
- Czego chcę? Ano pomocnej ręki przy wygramoleniu się z tego bagna, w jakie wdepnąłem - odpowiedział. - Czy myślisz, że nie rozumiem, jak szkaradnie wpadłem? Odkopałem pieniądze po Moodym i zostałem przy tym złapany, a uciekając ostrzeliwałem się. Paskudna chryja.
- A ty co w zamian ofiarujesz? - zapytał ostrożnie McGregor.
- Ja? POwiem ci, kto zabił Moody'ego.
McGregor doznał dławienia w gardle i zrobiło mu się gorąco. Nie wierzył własnym uszom. Czyżby miał osiągnąć tak prędko cel i oddać Annie olbrzymią przysługę, od której zależało jej szczęście?
- Jeżeli mi to powiesz, Dorr - odpowiedział szeptem - postaram się, abyś wyszedł z tej opresji bez szwanku.
- Nie potrzbujesz się starać - rzucił ranny. - Przewieź mnie tylko w nocy z tego domu w pewne miejsce. Wolę na tobie nie polegać.
- Zgoda - przyrzekł Bert. - Zaraz.
Wyjął rewolwer i położył palec na cynglu. Był bardzo blady. Patrzył przez chwilę nieomal hipnotycznym wzrokiem na Dorra, który skulił się instynktownie i przywarł płasko do sofy.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? - zapytał opryszek. - Wyglądasz, jakbyś chciał mnie zabić.
- Słuchaj - zaczął cicho Bert - życie bym dał za to, żeby się dowiedzieć, kto zabił Moody'ego. Zawieram z tobą układ. Nigdy nie myślałem, że potrafię tak się zniżyć, ale zrobiłbym nie wiem co, byle się tylko dowiedzieć. A teraz uważaj! Potrafię wyczuć, czy kłamiesz, czy mówisz prawdę. Za kłamstwo - kula! Rozumiesz?
Twarz Dorra przeobraziła się momentalnie w maskę śmierci. Nie zdołał nawet opanować drżenia kącików warg.
- Rozumiesz? - powtórzył złowrogo McGregor.
- Rozumiem - odpowiedział szeptem ranny.
Przez długą chwilę leżał z zamkniętymi oczami. McGregor stał nad nim z rewolwerem w ręku. W końcu Dorr podniósł powieki. Wstrząsnął nim dreszcz trwogi i początkowo nie mógł się nawet odezwać. Miał wrażenie, że na szyi zaciska mu się żelazna obręcz.
- Harbord - wycedził z trudem.
XXII
Słowo
McGregor pochylił się jeszcze bardziej i oparł lufę rewolweru o brzuch leżącego. Widać było, że pomimo wielkiego wzburzenia jest zdecydowany na wszystko.
- Kłamiesz, Dorr - rzekł - Harbord nie zabił Moody'ego. Nie było go wtedy na miejscu zbrodni. Ma alibi.
Na twarzy Dorra odmalowała się desperacja. Szarpnął się odruchowo, jakby chcąc odtrącić rękę prześladowcy, lecz rozsądek wziął górę.
Znieruchomiał.
- Wiem, że ma alibi - rzekł. - Chyba powinieneś wiedzieć, że taki spryciarz jak on nie wsadzi głowy w pętlę stryczka. Rzeczywiście, kiedy tamtego zabijano, bawił na ranczo u Hammersleyów. Przyjechał wcześnie rano, żeby sobie zapewnić takiego świadka jak panna Anna. Pomimo całej historii z Henrykiem, jej każdy by uwierzył. Ludzie ją poważają.
Słuchaj! Harbord chce ciebie sprzątnąć - po swojemu. On zawsze tak. Nigdy nie wystąpi otwarcie z rewolwerem w ręku, bo wie, że mógłby wejść w zatarg z prawem. Więc chce urządzić wszystko tak, żeby wyszło na to, że ty pierwszy do niego strzelałeś, a potem każe cię zakatrupić. Musisz się mieć na baczności.
- Kto ma mnie sprzątnąć - zapytał McGregor.
- Skąd ja mogę wiedzieć? Wiem tylko tyle, że Harbord nigdy nie załatwia porachunków otwarcie, honorowo... Nie spotkałby się z tobą, gdyby jego szanse miały być równe twoim. Trzeba znać człowieka. Chyba go już przejrzałeś?
McGregor cofnął rewolwer i wyprostował się. Więc to dlatego Harbord tak nalegał na formalne rozstrzygnięcie sporu?
Obmyślając faktyczne morderstwo, udawał brawurową odwagę. Warto się było tego dowiedzieć.
- Zapamiętam to sobie, Dorr - rzekł po chwili namysłu. - No więc z czyjej ręki zginął Moody?
- Nie wiem.
- Widziałeś, jak go dobijali?
- Widziałem, ale...
- Czekaj jeszcze. Dlaczego złożyłeś fałszywą przysięgę przeciwko Henrykowi Hammersleyowi?
- Zeznania moje i moich przyjaciół były do pewnego stopnia zgodne z prawdą - odpowiedział ranny. - Wszystko było prawdą z wyjątkiem tego, że nie Hammersley strzelał, ale ktoś inny. Hammersley był już wtedy tak daleko, że nie słyszał strzału. Harbord kazał nam przysiąc, że zabójcą był Hammersley.
- Jeśli nie kłamiesz, to Harbord nie jest człowiekiem, lecz szatanem - oświadczył Bert.
- Bo tak jest. Ma kupę pieniędzy i jego kowboje są specjalnie dobierani z takich, co to nie cofają się przed niczym. Rządca - krwawy pies! Harbord zajechał nam drogę, kiedy już było po wszystkim i jechaliśmy do hrabstwa. Powiedział, że jeżeli nam życie miłe, to zeznamy tak i tak.
- Czy to ma zanaczyć, że on was czterech sterroryzował? - zapytał z niedowierzaniem McGregor.
Dorr zamknął oczy, jakby pod wpływem nagłego znużenia, i poruszył przestrzeloną nogą.
- Ledwie żyję, McGregor - rzekł. - Daj mi się napić.
Bert przyniósł z kuchni szklankę wody i przytknął ją do ust rannego. Po chwili Dorr otworzył oczy.
- To było tak - zaczął. - Po zeznaniach w sądzie udaliśmy się do hrabstwa. Ujechaliśmy może milę - licząc od miejsca mordu - kiedy spomiędzy wzgórz wyjechali trzej nieznajomi ludzie. Kazali nam stanąć i trzymali tak przez godzinę. Potem nadjechał Harbord. Nie wiem, jak się to wszystko odbyło, ale zdaje mi się, że Harbord obsadził wszystkie tamte drogi z nakazem zatrzymania ewentualnych świadków zabójstwa. Czy to nie byłoby zgodne z jego praktyką, co, McGregor?
- Tak, on jest ostrożny - zgodził się Bert. - Więc jak to było z zabiciem Moody'ego?
- On i Hammersley rozstali się na szlaku Camas. Przypuszczam, że Hammersleyowi spieszyło się do domu, bo puścił konia galopem. Szlak Camas jest bardzo kręty i łatwo na nim zejść sobie prędko z oczu. Moody ujechał niewielki kawałek drogi, kiedy zza kępy drzew wystąpił jakiś człowiek i wziął go na cel. Moody, jak to on, przez niedoświadczenie i głupotę sięgnął ręką po rewolwer i tamten go zastrzelił. Ciało zaciągnął na koniec szlaku, zabrał worek i ruszył w powrotną drogę.
- I wyście go zatrzymali - zauważył szyderczo McGregor.
- Strzeliłem za nim - rzekł Dorr. - Musiał być amatorem. Cisnął worek, dopadł konia i uciekł. My zabraliśmy worek i zakopaliśmy go przy rozstajnych drogach.
- Nie zajrzawszy nawet do środka?
- Nie. I ruszyliśmy w drogę do hrabstwa. Spotkanie z Harbordem dało mi możność... ech, co tu gadać! Wiesz, jaka jest płaca kowboja. Człowiek jest młody i chiałby się czasem zabawić. Gdybym nie wiedział, że Harbord jest bogaty, nie poszedłbym mu tak łatwo na rękę. Przyrzekł nam wszystkim sowitą zapłatę i jeszcze się z tego nie wywiązał. Kręci! Myślimy się z nim rozprawić.
Ostatnie słowa wydały się Bertowi bardziej przekonywające. Jednak miał jeszcze wątpliwości.
- Dlaczego Harbord kazał zabić Moody'ego - zapytał.
- Harbord posiada w tej okolicy pewnie z dziesięć tysięcy akrów pustkowia, na którym rośnie tylko szałwia - odpowiedział Dorr. - Nie ma z tego żadnej korzyści, ziemia ta niewarta funta kłaków. Pełno tu jałowizny. Nic tylko piach i szałwia! Otóż Harbord, dowiedziawszy się, że Moody chce kupić majątek, próbował go nabrać na kupno swoich ugorów. Moody nie dał się oszukać i jednego wieczoru w zajeździe dogryzł Harbordowi, że sprytny, ale gałgan. Od słowa do słowa, pokłócili się tak, że o mało nie doszło do strzelaniny. Harbord powiedział, że nie ścierpi, aby Moody pozostał w okolicy, a Moody odparł, że zostanie, bo mu tu dobrze. Później jeszcze coś musiało między nimi zajść, ale nie wiem co.
McGregor usiadł na krześle i zapadło milczenie. Mąciło mu się w głowie. Myślał intensywnie, starając się ująć opowiadanie Dorra w logiczną całość. Coś tam było nie w porządku.
- Skąd wiesz, że Harbord maczał palce w zabójstwie Moody'ego? - zapytał. - Nie powiedział wam przecież tego.
Dorr uśmiechnął się i rzekł cicho:
- Chcesz dotrzeć do jądra sprawy za wszelką cenę, co? A więc powiem ci. Wiedzieliśmy, że Moody ma być zabity i dlatego czekaliśmy na szlaku. To, co zeznawaliśmy o dziewczętach, było zmyślone. Harbord nie taki głupi, żeby wynajmować zabójcę. W tym wypadku wynajął Sobeya, a Sobey wynajął trzeciego i powiedział nam, co będzie. My znów zaczailiśmy się na Moody'ego.
- To znaczy, że ty, twoi towarzysze i Sobey stanowicie w gruncie rzeczy jedną spółkę - rzekł McGregor. - Wszyscy jesteście sprzymierzeńcami przeciwko Harbordowi?
- Sobeya poznaliśmy w Montanie przed przybyciem w te strony. Był zamieszany w sprawę bankructwa jednego banku i musiał opuścić miasto w ciągu dwóch dni.
- A więc uprawiacie w pięciu jedno rzemiosło i zjawiacie się zawsze tam, gdzie się szykuje okazja łatwego zarobku - rzekł Bert.
- Niech i tak będzie - zgodził się Dorr.
- Wiesz, Dorr, twój udział w tej sprawie pachnie jednak stryczkiem - zauważył McGregor. - Jesteś winny krzywoprzysięstwa! Bóg wie, czego jeszcze. Wy zakopaliście worek w górach? Więc jakim sposobem znaleziono go w stodole Hammersleyów?
- Sobey go tam podrzucił. Odkopał go w nocy i to, co było w środku, zostawił, a sam worek zabrał.
- Musiał się bardzo śpieszyć, skoro nie spostrzegł, że cały łup wynosił wszystkiego sto dolarów.
- Chyba nie - odparł szyderczo opryszek. - Ja znalazłem sto dolarów, a co on znalazł, nie wiadomo.
- Więc posądzasz go, że was obrabował i puszczasz mu to płazem?
- Nie próbuj mnie tylko podjudzać, bo się nie dam.
- Trzeba będzie zapisać twoje zeznania, Dorr - rzekł McGregor. - Potem cię stąd zabiorę.
Wyszdł do kuchni, zawołał Hammersleya i Bresslera, opowiedział im, czego się dowiedział. Powrócili we trzech do bawialni i Bressler spisał powtórzone zeznania rannego. Zajęło mu to pół godziny czasu.
Następnie Anna przygotowała żywność dla Dorra na kilka dni. Bressler zaś porozumiał się ze swymi ludźmi i upewnił, że odjazd łotrzyka utrzymają w tajemnicy.
Bressler i Hammersley wynieśli Dorra na dwór i wsadzili na konia. Anna i McGregor pozostali sami.
- Co pan teraz zrobi? - zapytała. - To jest właściwie nie teraz, tylko po załatwieniu się z Dorrem.
Bert popatrzył na nią w milczeniu. Pierwszym jego impulsem było ukryć prawdę, ale jak zawsze, wyraz jej szczerej twarzy zmusił go do otwartości.
- Ktoś musi jechać po Harborda - rzekł. - I ja się tego podjąłem.
- Sam? - zapytała.
- Sam - odpowiedział. - Nie ma innego wyjścia. Nie mógłbym wziąć z sobą wiceszeryfa. Harbord chce się ze mną spotkać twarzą w twarz, nie wiem: szczerze czy nieszczerze, i muszę z tego skorzystać. Niech się pani nie martwi. Zeznania Dorra dużo pomogą pani bratu, jeżeli go nawet nie uniewinnią. No i przecież działamy w dalszym ciągu. Powrócę. Powrócę!
Twarz jej się rozjaśniła przelotnym uśmiechem. Uścisnęła go za rękę. Odwrócił się i wyszedł.
W godzinę później dowiózł Dorra do wskazanej przez niego chaty w górach i tam go zostawił.
Wkrótce znajdował się w odległości ćwierć mili od ranczo Harborda. Sprawdził, czy rewolwery są w porządku i zajechał przed bramę.
Dom był oświetlony od frontu. W głębi widać było inne budynki, a wśród nich długi barak służbowy. Ranczo Harborda było rozległe i bogate. McGregor przypuszczał, że w baraku kryje się co najmniej dwunastu zabijaków. Wszak Dorr zeznał, że Harbord dobierał sobie ludzi tego pokroju, co on sam. Z pewnością byli gotowi wykonać każdy jego rozkaz.
McGregor zeskoczył z konia, przywiązał go do słupa, otworzył bramę, wszedł i zamknął ją za sobą. Następnie podciągnął rewolwery i ruszył śmiałym krokiem w stronę domu.
XXIII
Twarzą w twarz
Stanął pod oknem i zajrzał do środka. Harbord siedział przy stole z rewolwerem u prawego boku, jak zawsze przygotowany na niespodzianki. McGregor wszedł po cichu na ganek i zapukał do drzwi. Harbord wstał momentalnie, otworzył drzwi i ujrzał przed sobą wroga.
Przez chwilę stał milczący i nieruchomy. Bert zachował się tak samo. Spojrzeli sobie przeciągle w oczy i Harbord pierwszy spuścił powieki. Zauważywszy, że gość jest uzbrojony w dwa rewolwery, sięgnął do swojego.
- Co pana sprowadza? - zapytał.
- Chciałem się z panem zobaczyć - odparł McGregor.
- W jakim celu?
- Wejdźmy do pokoju. Stojąc tak, jak stoję, nie jestem zabezpieczony od tyłu.
- Proszę wejść - rzekł po krótkim wahaniu gospodarz.
McGregor wszedł bokiem tak, aby ani na chwilę nie odwrócić się od przeciwnika. Przeszli w ten sposób sień i Harbord wszedł pierszy do pokoju. Gość deptał mu niemal po piętach.
- Siadaj pan! - zaprosił gospodarz.
- Będę stał - odpowiedział McGregor. - Tutaj. Pan może stanie tam. Nie będzie nas nic dzieliło.
Harbord, najwidoczniej bardzo zdziwiony, cofnął się na wskazane miejsce pod ścianą.
- Może mi pan wytłumaczy, co pana tu sprowadziło - zaczął. - Nasze spotkanie miało się odbyć rano.
- Ale już się nie odbędzie. Nie może być teraz o tym mowy.
- Zabrakło panu odwagi.
- Nie. Nie boję się pana ani w ogóle nikogo. Nie wiem, co by mi w tej chwili mogło grozić.
Jego spokój i panowanie nad sobą wznieciły w Harbordzie nagły gniew.
- Proszę się wytłumaczyć, co pana tu sprowadziło - powtórzył z furią. - Chce mnie pan rozbroić?
- Jesteśmy obaj uzbrojeni - odparł Bert. - Wie pan, jak się posługiwać rewolwerem i ma pan do tego prawo.
- A jeżeli tego nie zrobię?
- To będę zmuszony rozbroić pana.
Harbord umilkł i McGregor zgadł, że namyśla się, czy użyć broni, czy nie. Postanowił, że nie.
- Nie może mnie pan rozbroić w moim własnym domu - oświadczył.
- Przekonałem się, że słusznie pana podejrzewałem - rzekł gość. - Nasza ranna rozprawa miała być zasadzką. Chciał mnie pan po prostu zamordować. Ale nie ma o czym mówić. Zna pan Bresslera?
Harbord skinął głową.
- Otóż on i jego ludzie czatowali w górach przez dłuższy czas i dziś wieczorem nakryli Dorra, który przyjechał odkopać pieniądze zrabowane Moody'emu. Hammersley wsadził mu kulę w nogę, a Bressler wziął do niewoli. Przycisnęliśmy go do muru i wyznał, w jaki sposób zginął Moody.
- Ciekawe - zauważył Harbord. - To znaczy, że Henryk Hammersley będzie uniewinniony?
- Jaki pan mądry - rzekł szyderczo McGregor. - Proszę się odwrócić, zabiorę rewolwer.
- Strach podejść twarzą w twarz?
- Dosyć nonsensów. I tak zmarnowałem sporo czasu. Odwróć się pan!
- Nie odwrócę się. Nie pozwolę się obrażać w swoim własnym domu. A rewolwer oddam. W przeciwnym razie pewnie by mnie pan zastrzelił. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o Dorze. Wyjmę rewolwer sam i położę na stole.
Sięgnął wolno ręką do pasa. McGregor wyrwał błyskawicznym ruchem własny rewolwer. Harbord tymczasem wysunął z futerału swój i, trzymając lufę ku dołowi, położył na stole. Gość celował mu w głowę.
- Mów pan teraz, kto zabił Moody'ego - rzekł Harbord.
- Nie wiem, co to był za jeden - odpowiedział McGregor. - Dorr nie chciał powiedzieć. Mówił, że pan wynajął zabójcę przez pośrednika.
- Co?
Harbord cofał się. Oczy wyszły mu na wierzch, a szczęka opadła na dół.
- Czy ten obwieś dał coś takiego do zrozumienia? - zapytał.
- Nie dawał do zrozumienia - odparł ostro McGregor. - Oskarżył wprost.
- Żeby ratować własną skórę, co? I pan go puścił wolno, tak?
- Moja rzecz. Zabiorę pana z sobą. Wiem, że ma pan w baraku bandę opryszków gotowych na każde skinienie. Proszę ich nie alarmować, bo będzie źle. Gdzie pański koń? W stajni czy w korralu?
- Nie pojadę z panem.
- Pojedzie pan ze mną, choćbym nawet miał pana ogłuszyć i zabrać siłą.
- Dokąd chce mnie pan zabrać?
- Na ranczo Hammersleyów.
- Dobrze. Pojadę.
McGregor zrozumiał powód tej nagłej zgody. Harbord chciał zobaczyć Annę. Chciał, aby poświadczyła w obecności ich obu, że w chwili zabójstwa Moody'ego znajdował się w jej domu.
- Gdzie pański koń? - zapytał ponownie McGregor.
- W stajni.
- Chodźmy po niego.
Harbord wyszedł do sieni. Zdjął kapelusz z kołka i obaj wyszli na dwór. Udali się do stajni, gdzie pod czujnym okiem gościa gospodarz osiodłał swego konia i wyprowadził go przed bramę. Za chwilę galopowali drogą. McGregor trzymał się uparcie tuż za jeńcem, nie równając się z nim i nie wyprzedzając.
Po podwórzu Hammersleyów kręcili się ludzie. Anna była niewidoczna. Harbord zażądał widzenia się z nią.
- Gdzie siostra, Jim? - zapytał McGregor.
- Siedzi w domu i czeka.
- Panie Harbord - rzekł Bert - na nic się panu nie przyda apelować do panny Hammersley. Cóż ona może powiedzieć? Tyle tylko, że w godzinie zabójstwa był pan tutaj na ranczo. Nie oskarżamy pana o nic. Wiemy, że pan by tego osobiście nie zrobił. Oskarżamy pana o wynajęcie zabójcy.
- Powtarzam, że chcę się widzieć z panną Hammersley.
- Poproszę ją - rzekł Jim. - Ostatecznie może się pan z nią zobaczyć.
Wszedł do domu i powrócił w towarzystwie siostry. Dziewczyna stanęła koło konia Harborda i spojrzała na niego.
- Prawda, że byłem tutaj na ranczo tego rana, kiedy zginął Moody? - zapytał Harbord.
- Prawda.
- Czy pani wierzy temu człowiekowi na słowo, że to ja wynająłem zabójcę.
- Nie tylko jego słowu. Dorr złożył zeznanie.
- Dorr jest zwyczajnym bandytą. Krótko mówiąc, słowo bandyty z jednej strony i nieznajomego włóczęgi z drugiej więcej dla pani znaczy niż moje.
- Pan McGregor nie jest włóczęgą.
Harbord wpadł we wściekłość. Wychylił się z siodła i zgrzytnął zębami.
- Wyście wszyscy jednakowi, Hammersleyowie. Hołota, ordynarna ho-ło-ta! Mam was wszystkich po uszy!
- Panie Bressler - zapytał McGregor - czy mógłby pan użyczyć mi dwóch ludzi? Dziękuję! Niech pan im każe zawieźć Harborda do hrabstwa i poprosić szeryfa, żeby go zatrzymał dwadzieścia cztery godziny.
Bressler wydał rozkaz. Dwaj kowboje wsiedli na konie i wzięli Harborda między siebie.
- McGregor - rzekł jeniec - pytam po raz ostatni: jesteś pan przedstawicielem władzy?
- Nie.
- Więc może tajnym wysłannikiem gubernatora?
- I to nie.
- W takim razie zapłacisz mi pan za to. Szeryf nie uwięzi mnie na pańskie życzenie. Powrócę tu z rozkazem aresztowania pana.
- Proszę bardzo.
Harbord wykręcił koniem i wyjechał kłusem na drogę. Eskorta pomknęła za nim. McGregor zwrócił się do Hammersleya:
- Teraz ja pojadę do miasta, Jim - rzekł - ty zostań z siostrą.
- Chcesz nakryć resztę? - zapytał przyjaciel. - Jadę z tobą. Nie wytrzymałbym tutaj. Annę zostawię pod opieką chłopców. Nic jej się nie stanie.
Nie upłynęło dziesięć minut, a drogą do miasteczka pędziło sześciu zbrojnych jeźdźców jako ekspedycja karna po Sobeya, Barlowa i dwóch innych.
XXIV
Śmierć bandyty
Nie dojeżdżając do pierwszych budynków, zostawili konie koło drogi i udali się pieszo do domu adwokata. McGregor wbiegł na ganek i uderzył mocno w drzwi. Odpowiedziało mu milczenie. Zapukał jeszcze dwa razy. Cisza. Szarpnął za klamkę i przekonał się, że drzwi były zamknięte na klucz. Zawołał głośno gospodarza po nazwisku. Na schodki wszedł Bressler.
- Ani chybi zwiał - rzekł.
- Zdaje się - potwierdził McGregor.
- Trzeba w każdym razie zajrzeć do środka - zaopiniował stary hodowca. - Prawo nie pozwala na takie rzeczy, ale musimy działać. Może natrafimy na jakiś trop.
Bert skinął głową. Zeszli z ganku i obeszli dom naokoło. Młody człowiek otworzył okno za pomocą nożyka i wdrapał się na parapet. Dziesięciominutowe poszukiwania dały wynik ujemny. Dom był pusty.
Powrócił do Bresslera.
Wszyscy udali się uśpioną uliczką do cichego zajazdu. W korytarzu nie było nikogo.
- Gdzie pokój właściciela? - zapytał McGregor.
- Tam - wskazał Bressler. - Zaraz go obudzę.
Wszedł w boczny korytarzyk i po chwili rozległo się pukanie, a potem zaspany głos, skrzypnięcie klamki i cicha rozmowa.
Stary hodowca wrócił do towarzyszy.
- Barlow jest w zajeździe - oznajmił. - Co do Sobeya i tamtych dwóch, to Bundy nie wie, gdzie się oni podziewają. Pokój Barlowa jest na piętrze, pod numerem szóstym.
- Zostawimy chłopców na dole i pójdziemy mu złożyć wizytę - rzekł McGregor.
Weszli po schodach i zatrzymali się przed wskazanym numerem. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Wsunęli się do pokoju i McGregor zapalił światło. Na łóżku leżał człowiek, niezupełnie rozebrany, w takiej pozie, jakby się rzucił na pościel i momentalnie zasnął. McGregor spojrzał na umywalnię, na której stała butelka z resztką przejrzystego płynu.
- Raczył się, hycel - rzekł. - Mam nadzieję, że nie jest umarły dla świata.
Podszedł do łóżka i potrząsnął śpiącego za ramiona. Barlow wydał głębokie, jękliwe westchnienie.
- Psiakrew! - zauważył Bressler - musiał chlać parę dni z rzędu.
McGregor wziął szklankę z umywalni i chlusnął wodą na twarz pijanego. Barlow stęknął i uniósł się nieco na posłaniu.
- Czego mnie u diabła budzicie wśród nocy? - warknął z irytacją.
- Gdzie twoi kamraci? - zapytał McGregor.
- Zwiali przedwczoraj. Dojadły im tutejsze stosunki!
- A gdzie Sobey?
- Pewnie u siebie w domu.
- Nie ma go. Uciekł.
- Uciekł? - zapytał bezmyślnie pijany. - Dokąd?
- Nie wiem. Pewnie mu się ziemia zaczęła palić pod nogami.
- Gdzie Dorr? - zapytał z kolei Barlow.
- W chacie, w górach, z przestrzeloną nogą - odpowiedział Bert. - Udał się wieczorem do tej kryjówki. Zabrał pieniądze Moody'ego.
Opryszek spuścił nogi z łóżka.
- Czy to prawda? - zapytał.
- Czysta prawda.
- Dzieją się podejrzane rzeczy - rzekł Barlow. - Przedwczoraj dwaj moi przyjaciele dostali skądś jakieś pieniądze. Widzi mi się, że od Sobeya. Chciał pewnie, żeby się wynieśli. Zafundowali mi picie i zostawili trochę grosza. Od chwili jak drapnęli, kręci się tu koło mnie jeden, pilnując, żebym nie wytrzeźwiał. Skończyły mi się wszystkie pieniądze. Poszedłem do Sobeya i powiedziałem mu, że nazwałeś mnie zbirem. Odrzekł, że jesteś kłamcą i ofiarował mi pieniądze, żebym mógł zwiać. Nie wziąłem. Czekam na... to jest... to jest... Mówicie, że Dorr jest w chacie w górach? Znam to miejsce. Sobey tam pojechał. Ma się podzielić z Dorrem pieniędzmi, a mnie do udziału nie dopuścić. Myślicie, że się przestraszę i zwieję, nie, ja nie taki jak tamci dwaj. Czy Dorr bardzo ciężko ranny?
- Nie. Ma przestrzelone udo.
- A gdzie jest koń?
- Razem z nim.
- To dobry koń i Sobey ma dobrego konia. Uciekną przez pustynię w stronę kolei żelaznej. Muszę iść po mego konia. Puśćcie mnie!
- Powoli, przyjacielu - rzekł McGregor, powalając go z powrotem na łóżko. - Muszę z tobą pomówić. Dorr zeznał, że zabójca Moody'ego był wynajęty przez Harborda. Czy to prawda?
Barlow oprzytomniał z lekka, a w oczach pojawił się wyraz chytrości.
- Dorr tak powiedział?
- Tak.
- Jeżeli tak, to musi to być prawda. Dorr wszystko wie. Ja jestem jak tabaka w rogu.
- Możliwe - zgodził się Bert. - Utrzymasz się na koniu? Zabierzemy cię ze sobą.
- POtrafię jeździć po pijanemu, na trzeźwo, na śpiąco i na jawie - odpowiedział kowboj. - Ale po co ja mam z wami jechać?
- Zobaczysz.
- Gdzie jest teraz Harbord?
- W więzieniu w hrabstwie.
Barlow ukrył twarz w dłoniach. Po chwili dźwignął się na nogi.
- Dobrze - rzekł. - Pojadę z wami.
Poszli razem do stajni po konia opryszka i wyruszyli w drogę. Kiedy dojeżdżali do chaty w górach, na niebie jaśniały pierwsze blaski jutrzenki.
- Poczekajcie tu, chłopcy - rzekł McGregor i nim zdążyli zaprotestować, ześlizgnął się z konia i pośpieszył do chaty z rewolwerem w ręku.
Zatrzymał się przed samymi drzwiami, nadsłuchując. Przez długą chwilę panowało milczenie. Potem rozległ się przeciągły jęk.
Był to jęk świadczący o bólu. Następnie zaszemrało coś, jakby cichy szept, i znów zrobiło się cicho. McGregor otworzył ostrożnie drzwi i wszedł do izby. Przy szarym świetle świtu rozróżnił tapczan i spoczywającego na nim Dorra. Nikogo poza nim nie było. Bandyta leżał z zamkniętymi oczyma, z twarzą białą jak ściana, z ręką zwieszoną martwo poprzez krawędź.
Bert zbliżył się pośpiesznie do tapczanu i pochylił się nad rannym. Zauważył od razu, że cały przód jego koszuli jest mokry od krwi.
- Dorr - szepnął przerażony.
Bandyta otworzył z wysiłkiem oczy. Zaczynały zachodzić mgłą śmierci.
- Co ci się stało? - zapytał przybyły.
Dorr spróbował odetchnąć, wskutek czego czerwona plama na jego piersi powiększyła się jeszcze, a z gardła wydobył się słaby charkot.
- Umieram, McGregor - powiedział cicho. - Och, Boże, umieram!
Bert wsunął mu ramię pod głowę. Jednocześnie drzwi otworzyły się i do izby weszli Bressler i Hammersley. Jeden rzut oka wystarczył im, żeby się zorientować w sytuacji. Schowali rewolwery do pochew i zbliżyli się do tapczanu. Umierający podniósł na nich oczy.
- Och, lecę w przepaść - wyszeptał. - Trzymajcie mnie, ludzie, trzymajcie!
Wyciągnął rękę, tak jakby to chodziło o fizyczną pomoc. Bressler schylił się i ujął go za nadgarstek.
- Kto ci to zrobił? - zapytał McGregor.
Ranny leżał przez chwilę z zamkniętymi oczyma tak nieruchomo, iż myśleli, że umarł. Nagle podniósł powieki i w źrenicach jego zamigotał słaby cień bezsilnego gniewu. Zebrał resztki sił.
- Był u mnie Sobey - odezwał się z trudem. - Mieliśmy się tu spotkać i podzielić pieniędzmi Moody'ego bez udziału Barlowa. Tamtych dwóch Sobey nastraszył, dał trochę pieniędzy i kazał zwiać. Tylko Barlow nie dał się nastraszyć. Uparł się, że i jemu coś się należy, ale my od samego początku nie mieliśmy zamiaru dopuszczać go do spółki. Myślałem, że jeżeli się tu dostanę, to Sobey pomoże mi w ucieczce.
Zobaczywszy, że jestem ranny, wściekł się. Opowiedziałem mu, co się stało. Powiedziałem, że oskarżyłem Harborda, żeby was zbić z tropu. Musiałem ci coś powiedzieć, McGregor. Musiałem się ratować. Sobey zapytał o pieniądze. Powiedziałem mu, że było ich bardzo niewiele. Krzyknął, że kłamię, że zakopując je w górach w nocy widział kilka paczek banknotów, że musiało być tych pieniędzy bardzo dużo, że nie przeliczał ich wtedy, bo był zdenerwowany, i że chcą go widać oszukać. Zaczęliśmy się kłócić. Skląłem go ze złości i kiedy chciałem wstać, wpakował mi kulę w piersi.
Opowiadający usiłował dźwignąć się na posłaniu, ale zabrakło mu sił.
- Czy to już dzień? - zapytał. - Sobey opuścił mnie prawie przed świtem. Nie mógł daleko ujechać. Miał jechać przez pustynię ku kolei żelaznej. Pamiętacie, jak to było z czekiem Hammersleya? Sobey dał mi go, żebym trzymał gębę na kłódkę. Miałem go w ręku, przeklętnika... Na miłosierdzie boskie, dajcie mi wody! Duszę się!
Koło tapczanu stało wiadro wody postawione tam poprzednio przez Berta. Młody człowiek zanurzył w nim kubek i przytknął go do ust Dorra. Ranny napił się trochę i przymknął oczy.
- Czy tu jeszcze jesteście? - spytał.
- Jesteśmy - odpowiedział McGregor. - Czy masz coś więcej do powiedzenia?
Twarz opryszka jęła się oblekać woskową bladością śmierci. Poruszył głową i oblizał wargi.
- To, że Harbord jest łajdak. Chciał ciebie zamordować w pojedynku. Na rozstajach dróg czekaliśmy na ciebie z jego polecenia. I teraz znów, z powodu tego pojedynku, pytał mnie, czy nie podjąłbym się roboty. Nie uszedłbyś z życiem.
Po krótkiej chwili kontynuował dalej:
- Co to ja ci mówiłem... że Harbord zabił Moody'ego. To była nieprawda!
Urwał i zdawało się, że się zdrzemnął.
- Dorr! - rzekł szeptem McGregor. - Kto zabił Moody'ego?
- Sobey - odparł umierający. Głos uwiązł mu w gardle i mówił dalej przy akompaniamencie chrapliwego sapania. - Nas pięciu... ja, tamci trzej i Sobey... myśleliśmy, że Moody miał masę pieniędzy. Szkoda było marnować taką okazję. Sobey postanowił, że go ograbimy. Zdarzyło się, że Moody wyruszył w dalszą drogę na szlak Camas. Mieliśmy go napaść we czterech. Sobey miał nas tylko odprowadzić do połowy drogi. Ale go zmusiłem, żeby z nami pozostał i kazałem napaść na Moody'ego. Chłop postawił się okoniem i Sobey go zastrzelił. My we czterech udaliśmy się do hrabstwa. Przedtem jeszcze kazałem Sobeyowi schować pieniądze w górach, a worek podrzucić w stodole Hammersleyów. Przez nas Henryk miał iść na szubienicę. Naturalnie wiedzieliśmy, że opuścił miasto razem z Moodym. Sobey jest teraz na pustyni. Łatwo go dogonić. Na pustyni! Nie... niedaleko. Daleko nie ujechał.
Porwała go czkawka, sine usta zabarwiły się krwią, zatrząsł się cały i otworzył oczy. Zdawało się, że wypatruje gasnącym wzrokiem twarzy pochylonych nad sobą ludzi.
- Umarł - rzekł McGregor, wstając z kolan. - Panie Bressler, może pańscy chłopcy zajmą się ciałem? Pan i Hammersley pojedziecie do hrabstwa i poprosicie o wypuszczenie Harborda na wolność. Powiecie mu, że dam mu zadośćuczynienie tak prędko, jak tylko będę mógł. Należy mu się to ode mnie. Chociaż i on mnie coś jest winien. Ale w porównaniu z tamtym, to nic.
XXV
Piasek i szałwia
Wyszli na dwór. Był już prawie dzień. Nad górami gorzała czerwona łuna wschodu. Zanosiło się na upał.
- Jadę, panie Bressler - rzekł Bert. - Sobey daleko nie ujechał.
- Słuchaj pan... - zaczął starszy człowiek.
- Jadę sam - przerwał mu łagodnie McGregor. - Niech mnie pan nie próbuje odwodzić od tego zamiaru, bo to się na nic nie zda. Będziecie tu wszyscy mieli dużo roboty. Hammersley musi jechać do siostry. Wy musicie się zająć Dorrem. Zapłacił za swoje grzechy i należy mu się przyzwoita ostatnia przysługa. Musicie uwolnić Harborda z więzienia. Możliwe, że będzie się wściekał i że będzie z nim trochę kłopotu. Niech mi któryś da butelkę wody i trochę żywności. Panie Bressler, w jakim kierunku mam jechać, orientując się według słońca?
- Słońce po prawej ręce i prosto przed siebie - odpowiedział hodowca. - Albo pan dogoni Sobeya, albo dotrze do miasta, zanim on je opuści.
Jeden z kowbojów podał butelkę z wodą i paczkę żywności. McGregor umocował jedno i drugie u siodła i dosiadł konia. Przez chwilę patrzył w milczeniu na ludzi, a oni na niego, potem przemówił łagodnie do bułanka i zjechał na ścieżkę.
Minął pastwisko, przebył łożysko wyschniętego strumienia, zostawił za sobą długi wąwóz i wynurzył się na pustynny obszar piasków porosłych z rzadka szałwią. Jak okiem sięgnąć, tylko piasek i szałwia. Na prawo widniał łańcuch wzgórz, zza których wzeszło słońce. McGregor jechał tak, jak mu powiedziano, mając wschód po prawej ręce. Bułanek zapadał się po pęciny w sypkim piasku.
Ujechawszy milę, dostrzegł stratowaną kępę szałwii. Był to pierwszy znak, że przeszedł tędy koń.
Nie było czasu do stracenia. Wszelkie liczenie się ze zmęczeniem zziajanego bułanka mogło oznaczać przegraną. Upał wzmógł się do niemożliwości. Nad rozpalonym piaskiem tańczyły wiry gorącego powietrza. McGregor wyjął chustkę, zawiązał sobie usta i naciągnął kapelusz nisko na czoło. Ale musiał uważać na szlak i niebawem oczy napełniły mu się łzami, utrudniając patrzenie.
Po ujechaniu mniej więcej pięciu mil drogi, napił się wody z butelki i zwilżył koniowi pysk. Znów jechał niestrudzenie naprzód. Wzgórza po prawej ręce zmalały i znikły, ustępując miejsca pustyni. Nie pozostało nic prócz piasku: na prawo, na lewo i przed nim.
Jak dotąd nie było widać nigdzie żywej duszy.
I jeszcze dwie mile zostały w tyle. McGregor rozglądał się naokoło z niezmordowaną czujnością. Szałwia stawała się coraz rzadsza, teren twardszy, a jazda lżejsza. Bułanek przeszedł w lekki kłus.
Niebawem szałwia znikła prawie zupełnie. W dalekiej perspektywie ciemniała jeszcze jedna kępa i Bert postanowił koło niej przejechać, choćby mu nawet przyszło zboczyć lekko z wytyczonej według słońca drogi. Sobey musiał ją również minąć i jego koń mógł zostawić jakieś ślady.
Co to! - nie wykrzyknął tych słów, ale doznał takiego wrażenia, jakby krzyknął. Podniósł rękę i przetarł oczy. Czyżby się ta kępa poruszała? Zatrzymał konia i utkwił wzrok w zagadkowym zjawisku.
Coś się tam poruszało. Światło było tak silne, tak oślepiające, że uniemożliwiało dokładne widzenie. Pomimo to McGregor nabrał pewności, że dalekim, nieokreślonym przedmiotem nie była kępa szałwii, lecz człowiek na koniu.
Mógł to być tylko Sobey.
Dał ostrogę bułankowi i przyspieszył biegu. Niezadługo odległość dzieląca go od zagadki zmniejszyła się znacznie i teraz już rozróżniał wyraźnie sylwetkę jeźdźca.
Tumany piasku podnosiły się coraz wyżej i było ich coraz więcej. Jeden z nich, natrafiwszy na swej drodze na bułanka, osypał się na siodło.
McGregor parł wytrwale naprzód. Zbliżywszy się jeszcze bardziej do uciekającego, zobaczył, że był to rzeczywiście Sobey. Adwokat odwrócił się w siodle. Wiedział już, że jest ścigany i popędzał gorączkowo wierzchowca. Ale nie na wiele się to przydawało. Znużony koń ustawał z minuty na minutę. Bułanek również zaczął przystawać. Zrobił daleką drogę, a tego rodzaju bieg był ciężki nawet dla wypoczętego konia. McGregor napił się znów trochę wody i odświeżył pysk bułankowi. To poskutkowało. Sylwetka ściganego stała się zupełnie wyraźna.
W dziesięć minut później dwaj ludzie znajdowali się już na odległość głosu. McGregor krzyknął. Sobey wykręcił się w siodle i nagle z wysokości tylnego łęku strzelił do ścigającego. Należało się domyślać, że od chwili, gdy spostrzegł grożące sobie niebezpieczeństwo, miał broń w pogotowiu.
Bert przewidywał, że dojdzie do wymiany strzałów i że w takiej sytuacji przeciwnik będzie miał nad nim przewagę. Sobey gotów był zabić. McGregor niezdolny był do tego. Co najwyżej mógł zastrzelić człowieka w obronie własnego życia. Sobeya chciał jednak ująć żywego.
Żałował, że nie zapytał Dorra, jak adwokat był zaopatrzony w naboje. Można było przypuszczać, że mu ich nie brakowało, bo po pierwszym chybionym strzale oddał od razu pięć. McGregor nie odpowiedział, wobec czego po paru chwilach czekania Sobey strzelił jeszcze pięć razy.
- Ma dwa rewolwery - rzekł do siebie ścigający. - Pewnie je teraz nabija.
Dał ostrogę koniowi, ale nie ujechał stu kroków, kiedy adwokat przeszedł ponownie do ogniowego ataku.
Tym razem zatrzymał wierzchowca i stanął na wprost przeciwnika. Kule jego przelatywały niebezpiecznie blisko McGregora, który nie strzelał. Czekał, licząc wystrzały. Padło ich jedenaście. W końcu Sobey rzucił się do gwałtownej ucieczki. Koń, podniecony hukiem, dobywał ostatka sił.
Teraz zaczął strzelać McGregor. Sądził, że zagrożony atakiem Sobey nie odważy się nabić ponownie broni. Było do przewidzenia, że ostatni nabój zachowa na decydującą chwilę. McGregor wystrzelał naboje z jednego rewolweru i oddał dwa strzały z drugiego. Nie starał się trafić. Chciał tylko zbliżyć się na taką odległość, aby przy ostatecznej rozprawie mieć jeszcze cztery strzały, a adwokat jeden. Naturalnie, w tym jednym strzale tkwiło wielkie niebezpieczeństwo. Sobey pragnął go zabić. To nie ulegało wątpliwości.
McGregor wsunął jeden rewolwer do pochwy. Zobaczył, że Sobey ścisnął konia kolanami. Prawa ręka adwokata spoczywała na tylnym łęku siodła. Nagle Bert szarpnął silnie za cugle od strony przeciwnika. Bułanek rzucił się w bok i w tej chwili koło skroni jeźdźca świsnęła kula. Niebezpieczeństwo minęło. Oddał dwa strzały w powietrze i ruszył galopem z miejsca.
Sobey stracił głowę. Zaczął się szamotać ze swoim koniem, ale zwierzę, zamiast pójść naprzód, cofnęło się. McGregor zrównał się z nieprzyjacielem.
Sobey odwrócił się w siodle. Twarz miał szarą, usta otwarte, a oczy wysadzone na wierzch. Raz jeszcze spróbował dać ostrogę koniowi, lecz było już za późno. McGregor odebrał mu cugle, odtrącił rękę bijącą go kolbą nie nabitego rewolweru i przytknął do boku jeńca lufę swojego.
- Spokojnie, mój panie - rzekł McGregor chłodno. - Nie chcę pana zabijać, ale w razie oporu nie będę miał innego wyjścia. Proszę rzucić rewolwery. Są nie nabite i na nic się już panu nie przydadzą.
Sobey zaklął dziko i oczy jego przemierzyły pustynię jakby w poszukiwaniu ratunku. Ale naokoło nie było widać nic oprócz piasku i majaczących na południowym zachodzie dalekich gór.
Zaklął jeszcze raz, cisnął rewolwery i osunął się bezsilnie na łęk siodła. McGregor schował broń. Po nerwowym napięciu ostatnich chwil przyszła reakcja i zrobiło mu się nieomal słabo. Nagle Sobey wyprostował się i podniósł głowę.
- Czy pan zwariował? - zapytał.
- Dorr leży martwy w chacie w górach - odpowiedział spokojnie McGregor. - Pan go zamordował. Zeznał przed śmiercią, żeście się pokłócili i że pan do niego strzelił! Oprócz tego zamordował pan Moody'ego. I to również zeznał Dorr. Co mi pan, mecenasie, na to odpowie?
- Nie mam nic do powiedzenia. Dorr powiedział panu, że Moody'ego zabił Harbord.
- Tak. Wiem. Chcieliście we dwóch wsypać Harborda - rzekł Bert. - Ale nic z tego. Czy pan zabił Moody'ego?
- Nie.
- Czy pan zabił Dorra?
- Nie.
- Proszę zsiąść z konia!
- Nie zsiądę.
McGregor zeskoczył z bułanka i ściągnął złoczyńcę z siodła.
- Stać spokojnie! - rozkazał.
Zauważył, że u siodła jeńca wisi duża torba i odwiązał przymocowujące ją sznury. Sobey, odgadłszy widocznie zamiary przeciwnika, porwał się, aby mu ją odebrać. Młody człowiek opędził się jednym uderzeniem ręki i otworzył torbę. Wewnątrz kryła się manierka w skórzanym pokrowcu, chleb i mięso. W manierce bulgotała woda.
Sobey nie ustępował. Bert odepchnął go po raz drugi i przełożył zawartość jego torby do swojej.
- Wsiadaj pan teraz!
- Co, mam wracać? - zapytał adwokat. - Wiem, co mnie czeka. Niech pan mi wpierw pozwoli się napić. Pali mnie w gardle.
- Panie Sobey - rzekł poważnie McGregor - nie chałbym być brutalny, ale nie widzę innego sposobu, żeby pana zmusić do szczerego wyznania prawdy. Będę pana trzymał bez wody, dopóki pan nie umrze albo nie przyzna się do wszystkiego. Ma pan do wyboru. Na siodło!
Sobey zaczął drżeć. Ugięły się pod nim kolana. Przysunął się chwiejnie do swego konia i oparł o niego plecami.
- Człowieku, to będą tortury - ostrzegł.
- Mus! Muszę z pana wydobyć prawdę, choćby torturami. Wsiadać!
Sobey wciągnął się z trudem na siodło. Był tak osłabiony, iż mogło się zdawać, że lada chwila zleci.
McGregor wskoczył na bułanka.
- W drogę! - zakomenderował.
Adwokat ruszył przodem. Bert tuż za nim, zmuszając swego wierzchowca do chodzenia ciągle w jedną stronę, tak że po chwili zaczęli się obaj kręcić w kółko jak w kieracie. Początkowo Sobey patrzył przed siebie i dopiero po paru takich obrotach rzucił na swego prześladowcę spojrzenie pełne trwożnego niedowierzania. McGregor nie zwracał na niego uwagi.
Upłynęło pół godziny. Słońce stało wysoko i jego gorące promienie paliły jak żywy ogień. Wiatr wzmógł się, tumany piasku zamieniły się w prawdziwe chmury i sylwetki obu jeźdźców stały się szare od pyłu. McGregor czuł piasek w nozdrzach i na wargach i zaczęło go palić okropne pragnienie. Pomimo to panował nad sobą i po wodę nie sięgnął. Chciał wypróbować na swojej osobie torturę zadaną Sobeyowi. Z drugiej strony miał wrażenie, że jest od niego wytrzymalszy.
Okazało się, że miał rację. Niebawem Sobey zatrzymał swego wolno stąpającego konia i obrócił się w siodle takim ruchem, jakby go wszystko bolało. Poruszył wargami, z których nie wydobył się żaden dźwięk.
- Pić, na miłosierdzie boskie! - wyseplenił niewyraźnie.
McGregor zsiadł z konia, wyjął swoją butelkę z wodą i odświeżył pyski obu koniom. Sobey przyglądał mu się jak zahipnotyzowany, śledząc wzrokiem każde jego poruszenie. Nagle młody człowiek szybkim ruchem przytknął butelkę do ust, wciągnął parę łyków wody i schował ją z powrotem.
- Och! - jęknął Sobey i umilkł. Zrozumiał, że przeciwnik nie żartuje.
- Przykro mi, mecenasie - rzekł Bert - ale nie ma rady!
I naprawdę żal mu było swej ofiary.
- Jazda! - rozkazał McGregor.
Adwokat siedział martwo w siodle, niezdolny ruszyć ręką czy nogą. McGregor uderzył jego konia i zaczęli znów jeździć jak w kieracie.
Młody człowiek obserwował swego jeńca kątem oka. Początkowo Sobey próbował oblizywać usta, ale język przyklejał mu się do warg; próbował przełykać, ale zaciśnięte kurczowo gardło odmawiało posłuszeństwa.
McGregor pędził go wytrwale przed sobą, dopóki nie usłyszał, że ofiara zaczyna się zanosić konwulsyjnym suchym kaszlem. Pochylił się i wytężył wzrok, gdyż unoszący się w powietrzu piasek utrudniał widzenie. Sobey nie wytrzymał. Chwytał powietrze rozszerzonymi nozdrzami i ustami, zamykał i otwierał szybko oczy. Po policzkach toczyły mu się łzy.
Bertowi zrobiło się nagle niedobrze.
- Wody! - wyjąkał Sobey i dodał szybko chrapliwym szeptem: - Ja zabiłem Moody'ego. Ja zabiłem Dorra, jeżeli to prawda, że nie żyje. Wody, na miłosierdzie boskie!
- Z jakiego rewolweru, jakim nabojem? - zapytał prawie takim samym głosem McGregor.
- Rewolwer trzydzieści dwa, nabój stalowy, gwintowany. Wody! Wody!
McGregor zeskoczył z konia, wyszarpnął z torby manierkę, odkorkował i przytknął do ust mordercy.
- Pij! - rzekł. - Tylko nie za dużo! Powoli!
Zdjął kapelusz i otarł ociekające potem czoło.
- Psiakrew! nie urodziłem się na kata! - mruknął półgłosem.
Sobey zapomniał o bożym świecie, pochłonięty wyłącznie gaszeniem straszliwego pragnienia. Trzymał manierkę w ręku i pił z niej powoli, z przerwami, delektując się każdą kroplą. W oczach miał wyraz niewymownej ulgi.
- Teraz pojedziemy - oświadczył McGregor.
Sobey oddał mu manierkę.
XXVI
Coś innego
Kiedy Bert wjeżdżał na podwórze Hammersleyów, słońce kryło się już za górami. Na progu kuchni ukazali się Jim i Anna.
- Pewnie ledwie żyjesz - rzekł gospodarz. - Zsiadaj. Ja zajmę się koniem. Ania czeka z kolacją. Na Boga, Bert, jak ty się postarzałeś. Przybyło ci najmniej dziesięć lat!
- Lubisz, jak widzę, mówić komplementy - odpowiedział gość, ześlizgując się z siodła. - Pewnie tobie odstąpiłem te dziesięć lat, bo słowo daję, odmłodniałeś!
- Przez cały dzień zachowywał się jak mały chłopiec - odezwała się Anna.
McGregor potraktował uwagę przyjaciela żartobliwie, lecz jego słowa dojadły mu do żywego. Zestarzał się o dziesięć lat? Może i Anna odniosła takie wrażenie, może i jej wydał się człowiekim w średnim wieku? Spojrzał na nią spod oka. Boże, jakże wypiękniała! Policzki miała silnie zarumienione, a w oczach radosne światełka. Wyraz zmęczenia i wymizerowania zniknął bez śladu. Odmłodniała! Wszyscy odmłodnieli, tylko on jeden pozostał stary. Ha, trudno! Zrobił, co do niego należało. Pozostało tylko udzielić Annie wyjaśnień.
- Proszę do domu - rzekła dziewczyna.
Położyła mu rękę na ramieniu i wprowadziła do kuchni. Szedł sztywny i ciężko znużony długim siedzeniem w siodle. W kuchni rzucił mu się w oczy stół zastawiony smacznie pachnącym jedzeniem. Rzucił się na nie jak wilk, z błyskiem w oczach. Mógł się postarzeć o dziesięć lat, ale apetytu nie stracił. I kawa! Och, co za rozkosz!
W pół godziny później odsunął się od stołu.
- Teraz papierosa - zaproponowała dziewczyna.
- Dziękuję pani, ale nie - odpowiedział. - Wiem, że pilno pani usłyszeć, jak to się wszystko odbyło. Od czego mam zacząć?
- Proszę skręcić papierosa - rozkazała Anna.
Posłuchał. Zaciągnął się kilka razy dymem i odetchnął powoli. Hammersley chyba zwariował. Przybyło mu dziesięć lat, jemu, McGregorowi? Chyba ubyło!
- Czy pan jest pewny, że mój brat zostanie uniewinniony? - zapytała dziewczyna.
- Najzupełniej - odpowiedział. - Po odjeździe Jima do domu, poprosiłem szeryfa, żeby zatelefonował do gubernatora i powiedział mu, że Sobey i Barlow są już za kratkami i że Dorr złożył przed śmiercią zeznania. Gubernator odpowiedział, że będą do załatwienia pewne formalności, ale że brat pani zostanie zwolniony.
Usta pięknej dziewczyny zadrżały, a oczy napełniły się łzami.
- Nie potrzebuję chyba mówić, jak bardzo jesteśmy, jak bardzo jestem panu wdzięczna - rzekła. - Zawdzięczamy panu wszystko.
- Panno Anno - odparł - jeżeli pani i Jim macie dla mnie choć trochę sympatii, to nie będziecie nigdy wspominać o żadnej wdzięczności.
- Jim mówił, że Sobey był zupełnie załamany, kiedy go pan przywiózł do więzienia - rzekła. - Nie wyparł się później tego, co wyznał?
- Sobey jest tchórzem - odpowiedział. - Ludzie tego typu, co on, są zawsze tchórzami. Rzeczywiście, jest zupełnie załamany.
- Nie rozumiem, dlaczego on sam zabił Moody'ego - ciągnęła Anna. - Dlaczego nie wyręczył się Dorrem lub którymś z pozostałych?
- Taki był jego początkowy plan - odparł. - Był inicjatorem zabójstwa i rabunku, ale samo zabicie powierzył tamtym czterem. Oni wymogli na nim, żeby im towarzyszył ze względu na ustalenie alibi. Znalazłszy się na miejscu, zmusili Sobeya, aby sam napadł na upatrzoną ofiarę. Pamięta pani, że zjawili się u szeryfa bez broni. Przy wyjeździe z miasteczka Dorr miał przy sobie rewolwer. Groził Sobeyowi, że jeżeli sam nie wykona swego planu, to on go zastrzeli. Po zabiciu Moody'ego rzucił gdzieś swój rewolwer. Tego samego dnia wieczorem Sobey zawiózł torbę w góry i zakopał pieniądze w piasku. Torba została podrzucona w stodole u państwa.
- Czy to nie dziwne, że Sobey nie sprawdził, ile było tych pieniędzy?
- Było już ciemno i spieszył się. Zauważył tylko, że było kilka paczek banknotów, ale nie zwrócił uwagi na ich wartość.
- Jak to się stało, że szeryf obdarzył pana z miejsca takim zaufaniem? - zapytała Anna.
- Moja osoba nie odegrała w tym wielkiej roli. On sam miał widocznie wrażenie, że może się stać komuś wielka krzywda. Dowiedziałem się dzisiaj, że telefonował do gubernatora zaraz pierwszego dnia, aby mu pomógł.
- Czego się pan jeszcze dowiedział o Harbordzie? On nic nie winien, prawda?
- Nie w sprawie Moody'ego. Wtedy wieczorem na rozstajnych drogach zasadził na mnie Dorra i tamtych trzech. Miał coś przeciwko mnie. Sądzę, że nie powodowała nim zazdrość. Nie wiem. Tego dnia kiedyśmy tu ujeżdżali dzikiego konia, pojechał do miasta, gdzie spotkał się z Dorrem i Sobeyem. Dorr zeznał, że jego wyzwanie miało na celu wciągnięcie mnie w morderczą zasadzkę. Nie wiem. Może on wtedy nie był zupełnie poczytalny.
- Jim mówił, że przyrzekł mu zadośćuczynienie w pana imieniu. Czy pan sądzi, że on zechce teraz z panem walczyć?
- Widziałem się z nim - odparł wymijająco Bert. - Sprawa jest załatwiona.
- Czy...
- O, nie, nie doszło do strzelaniny. Opuściliśmy miasto prawie jednocześnie. To jest ja dogoniłem go na drodze. POczątkowo szalał, ale później uspokoił się. Opowiedziałem mu wszystko, co się stało. - I zrozumiał, że pańskie postępowanie było usprawiedliwione?
- Nie. Nie mogę tego powiedzieć.
- Jak się to spotkanie odbyło? - nalegała Anna.
- Dziwnie. Nie mogę sobie tego wytłumaczyć. Harbord, usłyszawszy, że go gonię, odwrócił się w siodle i wykręcił konia łbem do mnie. Czekał. Zatrzymałem się w odległości dziesięciu stóp od niego.
Był uzbrojony i tak wściekły, że mógł mnie zabić. A jednak nie sięgnął po broń. Nie wiem...
Anna spojrzała zaciekawiona.
- Jak się pan czuł, siedząc na koniu i czekając, co on zrobi? - zapytała cicho.
Gość przesunął ręką po włosach i przymknął oczy.
- Tak, jak nigdy w życiu - odpowiedział. - We wszystich opresjach, jakie przeżywałem, zawsze miałem wrażenie, że szanse są równe. Patrząc na niego, myślałem, że nic mi nie grozi. Nawet nie obawiałem się, że sięgnie do broni. I nie sięgnął. Patrzył na mnie, a ja mu opowiadałem wszystko po kolei.
- Ma pan prawo rozstrzygnąć, co teraz zrobimy - rzekłem.
Obrócił koniem i zaczął odjeżdżać.
- Nie widziałem jeszcze takiej idiotycznej twarzy! - powiedział.
- Nie myślał pan w owej chwili wyłącznie o Harbordzie - zauważyła cicho dziewczyna. - O czym pan jeszcze myślał?
McGregor milczał zapatrzony w przestrzeń. Nagle zgniótł papierosa na talerzu, wyprostował się i spojrzał przenikliwie na dziewczynę.
- Panno Anno - rzekł. - Cieszę się, że los okazał się dla nas tak łaskawy. Nie przypisuję sobie najmniejszej zasługi. Chciałem tylko przyjść pani z pomocą w nieszczęściu. Wiem, że pani jest szlachetną dziewczyną, ale nie chcę, żeby pani myślała, iż należy mi się jakaś wdzięczność. Ja i pani jesteśmy skwitowani. O czym myślałem, siedząc na koniu i patrząc na Harborda? O pani. Myślałem, że przyjadę tutaj i zobaczę się z panią.
Pokochałem panią od pierwszego wejrzenia blisko rok temu. Było to ostatniej jesieni na jarmarku. Czy pamięta pani, jak zaszło nieporozumienie z biletami i z miejscami? Pani z bratem siedzieliście w złym rzędzie, trochę za nisko. Niebawem zjawił się ktoś z biletami na wasze miejsca i musieliście ustąpić. Przez minutę pani stała, sprawdzając numery krzeseł. Ja znajdowałem się w odległości blisko trzech kroków i patrzyłem. Nie widziałem oznak zniecierpliwienia, lecz uprzejmy uśmiech. Okazało się, że prawdziwe miejsca były tuż koło mnie. Nie zwróciła pani na mnie najmniejszej uwagi i wcale się temu nie dziwię. Prześladowałem panią wzrokiem przez całe trzy dni. Na drugi dzień dowiedziałem się od jednego z moich przyjaciół jakie jest pani nazwisko. O, nie zdradziłem się ze swoim zainteresowaniem! Dowiedziałem się tylko, czego mi było potrzeba. Potem, kiedy pani odjeżdżała, byłem na stacji. Powiedziałem sobie, że nim nadejdzie następna jesień, poznam panią osobiście.
Powróciłem do swojej roboty i zacząłem nad sobą pracować, aby pozbyć się złych nałogów. Zastanawiałem się nad swymi słabostkami i szukałem sposobów, aby być lepszym. Na wiosnę czułem się już bardzo dobrze i zamierzałem złożyć państwu wizytę, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła na mnie podana w gazetach wiadomość, że brat pani został skazany na powieszenie.
Nie umiem wypowiedzieć, co się wtedy ze mną działo. Powiedziałem sobie, że kto ma taką siostrę jak pani, ten nie może być mordercą. Pospieszyłem do stolicy. Zdążyłem jeszcze zastać gubernatora, który wyjeżdżał właśnie na swoje ranczo. Źle się czuł, był nie w humorze i początkowo nie chciał nawet ze mną gadać. Powiedział, że zbadał dokładnie sprawę Hammersleya i że uważa ją za przesądzoną. Pokłóciłem się z nim wtedy. Byłbym stawił czoło samemu prezydentowi.
Może się to pani wyda przechwałką, ale byłem strasznie wzburzony. Śmieje się pani ze mnie?
- Och, nie - odpowiedziała Anna i McGregor zauważył, że w uśmiechu jej było coś przejmującego. - Co pan powiedział gubernatorowi, że wreszcie ustąpił?
- O, coś niezbyt uprzejmego - odrzekł młody człowiek.
- Ale chyba ja to mogę usłyszeć?
- POwiedziałem mu tak: Jaki z pana gubernator zachodniego stanu? Jaki z pana obywatel Zachodu? Wstyd mi za pana!
Udało mi się. Gubernator ma dwie ambicje: być dobrym gubernatorem i prawdziwym synem Zachodu. Odwrócił się na krześle i uderzył pięścią w stół.
- Co pan sobie myśli? - ryknął.
- To, co powiedziałem - odparłem. - Więc pan dopuści do tego, żeby dzielna dziewczyna, prawdziwa kobieta Zachodu miała do końca życia dźwigać ciężar rozpaczy? Więc nie poda pan pomocnej ręki temu, kto ją chce ratować?
- Dobrze, żeś mi pan jeszcze nie pogroził rewolwerem - rzekł. - Proszę mi opowiedzieć wszystko, tylko prędko!
Opowiedziałem mu to, co przed chwilą pani. Kiedy skończyłem, już się nie gniewał. Siedział przy biurku i patrzył na mnie melancholijnym wzrokiem.
- Młody człowieku - powiedział wreszcie - więc to jest tak, żeś widział tę dziewczynę tylko przez trzy dni i żeś nigdy z nią nie mówił, a pomimo to chcesz się dla niej podjąć takiej rzeczy?
- A cóż innego można zrobić? - zapytałem zdziwiony.
Milczał długo, nie spuszczając ze mnie oczu. Chwilami zdawało mi się, że patrzy na coś niewidzialnego. Nie wiem, o czym mógł myśleć, w końcu oprzytomniał i rzekł:
- Daję panu trzydzieści dni czasu. Niech pan wyrusza od razu.
- Wyruszam - odparłem, wstając.
- Słuchaj, młody człowieku! - zawołał, gdy już byłem koło drzwi. - A proszę tylko nie dać tam nikomu do zrozumienia, że jesteś przedstawicielem władzy czy też moim wysłannikiem. Wolno panu działać, ale wyłącznie na własną rękę.
- Słucham, panie gubernatorze - odpowiedziałem i wyszedłem.
Leciałem tu jak wicher... Aniu.
Anna patrzyła mu przez chwilę w oczy. On na nią trochę smutnie.
- Patrzy pan teraz takim wzrokiem jak gubernator.
- Czy tak? - rzekł. - Gubernator myślał pewnie o sobie. Jest już siwy i ma około sześćdziesięciu lat. Nie wiem...
Dziewczyna wstała powoli z krzesła, wysoka i zgrabna. W oczach jej jaśniała wielka wdzięczność, dobroć i jeszcze coś innego. To coś poruszyło McGregora do głębi duszy. Ale on nie był pewny. Chodziło o wielką rzecz. Anna nie wiedziała, co to obawa lub nieśmiałość. Bert obudził w niej ducha Zachodu, tak samo jak w gubernatorze.
Podeszła do niego szybko, pochyliła się i przytuliła twarz do jego twarzy. Objęła go ramieniem.
- Bądź ostrożna - szepnął. - Nie pragnę niczyjej wdzięczności, nawet twojej.
- Masz ją od dawna - odparła. - A to jest coś innego!