Johann Wolfgang Goethe
Cierpienia młodego Wertera
Czego tylko dowiedzieć się mogłem o dziejach
biednego Wertera, zebrałem pilnie i podaję wam
tutaj - i wiem, że będziecie mi wdzięczni. Nie
możecie odmówić jego duchowi i charakterowi
podziwu i miłości, a jego losom łez.
A ty, dobra duszo miotana tymi samymi uczuciami
co on, czerp pociechę z jego cierpień i pozwól
książeczce tej zostać twym przyjacielem, jeśli
skutkiem losu lub własnej winy nie możesz znaleźć
bliższego.
Księga pierwsza
Takiej miłości każdy młodzian czeka,
tak być kochana chce każda dziewczyna;
czemuż w najświętszym z popędów człowieka
tkwi tak straszliwego cierpienia przyczyna?
4 maja 1771
Jakże rad jestem, że wyjechałem! Najdroższy przyjacielu,
czymże jest serce ludzkie! Opuścić ciebie, którego tak
kocham, z którym nierozłączny byłem, i radować się! Wiem,
że mi przebaczysz. Czyż wszystkie inne me związki nie były
jakby wyszukane przez los po to, by niepokoić takie serce
jak moje? Biedna Eleonora! A jednak byłem niewinny. Czyż
to moja wina, że kiedy przekorne wdzięki jej siostry sprawiały
mi miłą rozrywkę, w biednym sercu zrodziła się namiętność!
A jednak - czyż jestem zupełnie niewinny? Czyż nie
podsycałem jej uczuć, czyż nie zachwycałem się tymi na
wskroś szczerymi przejawami natury, które tylekroć pobu-
dzały nas do śmiechu, choć były tak mało śmieszne?
Czyżem nie... Ach, czymże jest człowiek, by śmiał się
skarżyć! Przyrzekam ci, drogi przyjacielu, że się poprawię,
że nie będę już przeżuwał tej odrobiny zła, której los nam
udziela, jak to czyniłem zawsze. Będę używał teraźniejszości
i niech się stanie przeszłością, co minęło. Zapewne masz
słuszność, najdroższy: byłoby mniej cierpień wśród ludzi,
gdyby oni - Bóg wie, dlaczego tak są stworzeni - z mniejszą
skrzętnością wyobraźni zajmowali się wywoływaniem
wspomnień przeszłego zła, a raczej znosili obojętną teraź-
niejszość.
Bądź łaskaw powiedzieć mojej matce, że będę jak
najgorliwiej zajmował się jej sprawami i w najbliższym
czasie dam jej o tym wiadomość: Rozmawiałem z ciotką
i wcale nie odkryłem w niej tej złej kobiety, jaką się u nas
z niej czyni -jest to żywa, porywcza niewiasta o najlepszym
sercu. Oznajmiłem jej zażalenia matki co do zatrzymanej
części dziedzictwa. Wyjawiła mi swoje powody, przyczyny
8
__
i warunki, pod którymi byłaby gotowa wydać wszystko
i więcej, niż żądaliśmy. Słowem, nie chcę teraz pisać już
o tym, powiedz mej matce, że wszystko będzie dobrze.
I znowu, mój drogi, przy tej drobnej sprawie przekonałem
się, że nieporozumienia i gnuśność stwarzają na tym świecie
może więcej błędów niż chytrość i złość. Przynajmniej te
ostatnie są z pewnością rzadsze.
Zresztą czuję się tu wcale dobrze. Samotność jest dla
serca mego rozkosznym balsamem w tej rajskiej okolicy,
a młoda pora roku ogrzewa w całej pełni moje odrętwiałe
serce. Każde drzewo, każdy żywopłot jest bukietem kwiecia
i człowiek rad by się stać chrząszczem majowym, by się
unosić w tym morzu zapachów i móc czerpać z niego cały
swój pokarm.
Samo miasto nie jest miłe, natomiast wokół - niewy-
słowiona piękność natury. To skłoniło zmarłego hrabiego
von M. do założenia ogrodu na jednym ze wzgórz
układających się z uroczą rozmaitością i kształtujących
śliczne doliny. Ogród jest prosty i zaraz przy wejściu można
zauważyć, że plan kreślił nie uczony ogrodnik, lecz czułe
serce, które tu chciało rozkoszować się sobą. Już niejedną
łzę poświęciłem nieboszczykowi w zapadłym pawiloniku,
który był ulubionym jego miejscem, a jest również moim.
Wnet będę panem ogrodu; ogrodnik jest mi przychylny,
choć to ledwie kilka dni, i nieźle mu z tym będzie.
10 maja
Przedziwna pogoda ogarnęła mą duszę, podobna tym
słodkim rankom wiosennym, których używam całym sercem.
Jestem samotny i cieszę się z mego życia w tej okolicy
stworzonej dla dusz takich jak moja. Jestem tak szczęśliwy,
o najdroższy, tak zatopiony w poczuciu spokojnego istnienia,
że sztuka moja cierpi wskutek tego. Nie mógłbym teraz nic
narysować, ani kreski, a nigdy nie byłem większym malarzem
9
jak w tych chwilach. Gdy urocza dolina paruje wkoło mnie,
gdy wysokie słońce spoczywa na powierzchni nieprzenikliwego
mroku mego lasu i tylko pojedyncze promienie wkradają się
do wnętrza świątnicy, a ja leżę w wysokiej trawie nad
wodospadem strumienia i tuż przy ziemi tysiące różnych
zadziwia mnie trawek... gdy czuję bliżej swego serca wśród
ździebeł tych niezliczonych rojenie się drobnego światka,
niezbadanych postaci wszystkich robaczków i komarów,
i czuję obecność Wszechmocnego, który nas na swój własny
obraz stworzył, tchnienie Wszechznihijącego, który unosząc się
w wiecznej szczęśliwości dzierży nas i zachowuje; mój
przyjacielu, gdy mierzchnie mi w oczach, a świat dookolny
i niebo całkowicie w mojej spoczywa duszy jak postać
ukochanej - wtedy tęsknię często i myślę: ach, gdybyś mógł
znowu wyrazić, gdybyś mógł tchnąć w papier to, co w takiej
pełni, w takim cieple w tobie żyje, by stało się zwierciadłem
twej duszy, jak dusza twa jest zwierciadłem nieskończonego
Boga! Mój przyjacielu!... Aleja ginę z powodu tego, upadam
pod przemocą wspaniałości tych zjawisk.
12 maja
Nie wiem, czy to łudzące duchy unoszą się nad tą okolicą,
czy też jest w moim sercu ciepła niebiańska wyobraźnia,
która mi wszystko wkoło tak rajskim czyni. Jest niedaleko
stąd studnia; studnia, do której jestem przykutyjak Meluzynal
ze swymi siostrami. Schodzisz małym wzgórkiem i znajdujesz
się przed sklepieniem, gdzie ze dwadzieścia stopni wiedzie
w dół, a dołem najczystsza woda wypływa ze skał mar-
murowych. Murek, który w górze tworzy obramowanie,
wysokie drzewa, które owo miejsce wokół zarastają, chłód
1 Meluzyna - wg średniowiecmych legend francuskich niezwykłe
piękna żona hrabiego Poitiers, która raz na tydzień zmieniała się w pół
kobietę, pół węża, i zniknęła, gdy mąż ujrzał ją w tej postaci.
ustronia - wszystko to ma coś pociągającego, przejmującego
dreszczem. Nie ma dnia, bym nie przesiedział tam z godzinę.
Przychodzą tu dziewczęta z miasta po wodę: najniewinniejsze
to zajęcie i najkonieczniejsze, które niegdyś i córki królewskie
wykonywały same. Gdy tak siedzę, wokół mnie powstaje
żywo ten obraz patriarchalny, jak to pradziadowie u studni
nawiązują znajomości i zalecają się i jak wkoło studni
i źródeł unoszą się dobroczynne duchy. Kto tego odczuć nie
umie, ten chyba nigdy po ciężkiej wędrówce w letni dzień
nie krzepił się chłodem studni.
i 13 maja
Pytasz, czy masz mi przysłać moje książki? Drogi, proszę cię
na Boga, uwolnij mnie od nich! Nie trzeba mi już kierownictwa
ani zachęty, ani podniety; przecież to serce wrze samo z siebie
aż nadto; potrzeba mi kołysanki, a tę w pełni znalazłem
w Homerze. Jakże często utulam nim do snu swą buntowniczą
krew; bo nigdy nie widziałeś nic tak nierównego, tak
# niespokojnego jak to serce. Drogi! Czyż muszę to mówić tobie,
' który tak często obarczałeś się ciężarem patrzenia, jak
przechodzę z troski do swawoli i ze słodkiej melancholii do
zgubnej namiętności. Obchodzę się też ze swym serduszkiem
jak z chorym dzieckiem: wszelkiej jego chęci staje się zadość.
Nie powiadaj tego dalej; są ludzie, którzy by mi to wzięli za złe.
15 maja
Prości ludzie okolicy znają mnie już i hają, zwłaszcza
dzieci. Uczyniłem smutne spostrzeżenie dym z początku
szukał ich towarzystwa, wypytywałem ich przyjaźnie o to
lub owo, sądzili niektórzy, że chcę z nich szydzić, i dawali mi
szorstką odprawę. Nie gniewałem się o to, jeno odczuwałem
bardzo żywo, co już niejednokrotnie spostrzegłem: ludzie
10 11
pewnej klasy będą się zawsze trzymać w zimnym oddaleniu
od prostego ludu, jakby sądzili, że stracą skutkiem zbliżenia;
a nadto istnieją lekkoduchy i źli żartownisie, którzy zdają
się zniżać, by swawolę swą uczynić tym dotkliwszą dla
biednego ludu.
# Wiem, że jesteśmy równi ani być możemy, lecz jestem
zdania, że ten, któremu zda się koniecznym oddalić od tak
zwanego tłumu, by być szanowanym, jest równie godzien
nagany jak tchórz, który ukrywa się przed swoim wrogiem
bojąc się mu ulec.#
Ostatnio przyszedłem do studni i zastałem młodą służącą,
która postawiła swe naczynie na najniższym stopniu,
oglądając się, czy nie nadchodzi jaka towarzyszka, która by
jej pomogła wziąć je na głowę. Zszedłem i spojrzałem na nią.
- Czy pomóc ci, panienko? - rzekłem. Zarumieniła się
bardzo. - O nie, panie - odparła. - Bez ceremonii!
- Nałożyła podkładkę i pomogłem jej. Podziękowała
i poszła pod górę.
17 maja
Poczyniłem różne znajomości, towarzystwa nie znalazłem
jeszcze żadnego. Nie wiem, co mam w sobie pociągającego
dla tych ludzi, tylu mnie z nich lubi; przywiązują się do mnie
i zawsze mi przykro, gdy nam droga wspólna wypada tylko
kawałek. Jeśli mnie spytasz, jacy tu są ludzie, muszę ci
odrze: jak wszędzie! Jednostajnyjest rodzaj ludzki. Większość
przepracowuje przeważną część czasu, by żyć, a ta odrobina
wolności, która im pozostaje, niepokoi ich tak, że używają
wszystkich środków, by się jej pozbyć. O, przeznaczenie
ludzkie!
Ale poczciwy, dobry to lud! Gdy się czasem zapomnę,
gdy używam z nimi uciech, które są jeszcze dozwolone
człowiekowi - by pożartować u przyzwoitego stołu z całą
szczerością i otwartością, urządzić w swoim czasie przechadz-
kę lub tańce i tym podobne - ma to na mnie wcale
dobry wpływ... o ile tylko nie przyjdzie mi na myśl, że
jeszcze tyle innych sił we mnie spoczywa, które pleśnieją
bez użytku i które muszę starannie ukrywać. Ach, to tak
uciska serce! A jednak być nie rozumianym to los takich
jak my!
Ach, że też znikła przyjaciółka mojej młodości! Ach,
że znałem ją kiedykolwiek! Powiedziałbym sobie: jesteś
głupcem! Szukasz, czego tu znaleźć nie można! Jednak
ją miałem, czułem to serce, tę wielką duszę, w której
obecności zdawałem się sobie czymś więcej, niż byłem,
bo byłem wszystkim, czym być mogłem. Mój Boże,
czyż była choć jedna siła mojej duszy nie wyzyskana?
Czyż nie mogłem przed nią rozwinąć całego przedziwnego
uczucia, którym serce me obejmuje naturę? Czyż stosunek
nasz nie był wiecznym snuciem przesubtelnej wrażliwości,
najbystrzejszego dowcipu, którego wszystkie rodzaje,
aż do swawoli, nacechowane były piętnem geniuszu?
A teraz! - Ach, jej lata, którymi mnie wyprzedziła,
zawiodły ją do grobu wcześniej niż mnie. Nigdy jej
nie zapomnę ani jej głębokiego umysłu, ani boskiej
cierpliwości.
Przed kilku dniami spotkałem młodego V., szczerego
chłopca o miłej, harmonijnej twarzy. Wyszedł właśnie
z akademii; nie wydaje się sobie mędrcem, lecz sądzi, iż wie
więcej niż inni. Był też pilny, jak ze wszystkiego wnoszę;
słowem, umie dużo. Usłyszawszy, że wiele rysowałem i znam
grekę (dwa meteory w tej miejscowści), zwrócił się do mnie,
wyładował wiele wiedzy od Batteuxl aż do Wooda2, od
1 Charles Batteux (1713-1780) - estetyk francuski, którego dzieło
Cours de belles lettres (Kurs literatury) uzyskało w niemieckim przekładzie
dużą poczytność i było w swoim czasie uważane za podstawowe w dziedzinie
filozofii sztuki.
2 Robert Wood (171(--1771) - znany archeolog szkocki i autor pracy
o geniuszu i dziele Homera.
12 13
Pilesal do Winckelmanna2, i zapewnił mnie, że przeczytał
całą pierwszą część Teorii Sulzera3 i posiada rękopis Heynego4
o studium antyku. Przyjąłem to do wiadomości.
Poznałem jeszcze jednego zacnego człowieka, książęcego
komisarza. Jest szczery i otwarty. Powiadają, że dusza się
raduje, kiedy się go widzi wśród jego dzieci, których ma
dziewięcioro. Szczególnie dużo mówią o jego najstarszej
córce. Zaprosił mnie do siebie; odwiedzę go w najbliższych
dniach; mieszka w książęcej leśniczówce (półtorej godziny
stąd), dokąd pozwolono mu sprowadzić się po śmierci żony,
ponieważ pobyt tu w mieście, w domu urzędniczym, był mu
zbyt bolesny.
Zresztą natknąłem się na kilka dziwacznych oryginałów,
w których wszystko jest nieznośne, najnieznośniejsze zaś ich
oznaki przyjaźni.
Bądź zdrów. Ten list zadowoli cię. Jest całkiem historyczny.
22 maja
Że życie ludzkiejest tylko snem, zdawało sięjuż niejednemu.
I mnie również uczucie to stale towarzyszy.
Gdy widzę, jak ograniczone są czynne i badawcze siły
człowieka; gdy widzę, jak wszelka działalność zmierza do
tego, by uczynić zadość potrzebom, które znowu nie mają
innego celu jak ten, by przedłużyć nasze biedne istnienie,
a następnie, gdy widzę, że wszelkie uspokojenie się co do
1 Roger de Piles (1635-1709) - francuski malarz i teoretyk sztuki.
2 Johann Joachim Winckelmann ( 1717-1768) - słynny niezniecki
archeolog i historyk sztuki, autor dzieła Dzieje sztuki starożytnej, które
wywarło wielki wpływ na niemiecką literaturę i sztukę.
3 Johann Georg Sulzer (1720-1779) - historyk sztuki, autor Ogólnej
teorii sztuki, którą Goethe omawiał w recenzji zamieszczonej w "Frankfurter
Gelehrten Anzeigen".
4 Christian Gottlob Heyne (1729-1812) - filolog i archeolog, profesor
uniwersytetu w Getyndze.
pewnych punktów dociekań jest tylko senną rezygnacją,
gdyż człowiek maluje sobie pstrymi postaciami i jasnymi
widokami ściany, wśród których jest zamknięty - to
wszystko, Wilhelmie, odbiera mi mowę! Wracam w siebie
i znajduję świat! Znowu raczej w przeczuciu i niejasnym
pożądaniu niż w rzeczywistym kształcie i w żywej sile.
I wtedy przepływa wszystko przed mymi zmysłami i uśmie-
cham się dalej marząco do świata.
Że dzieci nie wiedzą, czego chcą, na to godzą się wszyscy
wielcy uczeni nauczyciele i ochmistrze. Że jednak i dorośli,
podobnie dzieciom, plączą się po tej ziemi, nie wiedzą jak
one, skąd przychodzą i dokąd idą, równie mało działają
wedle prawdziwych celów, równie podlegają rządom
biszkopta, ciastka i brzozowej rózgi, w to nikt nie chce
uwierzyć, a zdaje mi się to jasne jak słońce.
Wyznam ci chętnie, bo wiem, co byś mi na to powiedział,
że najszczęśliwsi są ci, którzy, podobnie dzieciom, żyją
z dnia na dzień, włóczą za sobą lalkę, rozbierają i ubierająją
i z wielkim szacunkiem skradają się koło szuflady, w której
mama zamknęła łakocie, a gdy wreszcie dostaną, czego
pragną, zjadają to pełnymi usty i wołają: Jeszcze! To są
szczęśliwe istoty! Dobrze jest również i tym, którzy swym
błahym zajęciom lub nawet namiętnościom nadają wspaniałe
tytuły i dedykują je rodzajowi ludzkiemu jako olbrzymie
przedsięwzięcia dla jego dobra i zbawienia. Szczęśliwy, kto
może być taki! Ale kto w swej pokorze poznał, do czego to
wszystko zmierza, kto widzi, jak sprytnie każdy obywatel,
któremu dobrze się powodzi, umie swój ogródek przystrzyc
na podobieństwo raju i jak nieznużenie również nieszczęśliwiec
sapiąc pod ciężarem kuśtyka swą drogą, i jak wszyscy
jednakowo są zainteresowani, by jeszcze o minutę dłużej
widzieć światło tego słońca - ten jest cichy i tworzy też
swój świat z samego siebie, i jest także szczęśliwy, ponieważ
jest człowiekiem. A wreszcie, jakkolwiek jest ograniczony,
nosi jednak zawsze w sercu słodkie uczucie wolności
i świadomość, że może porzucić to więzienie, gdy zechce.
14 15
26 maja
Znasz od dawna mój sposób zagospodarowywania się,
obierania sobie chatki gdzieś w jakimś zacisznym miejscu
i bytowania tam we wszelkim ograniczeniu. Znalazłem i tu
wreszcie zakątek, który mnie pociągnął.
Prawie godzinę drogi przed miastem leży miejscowość,
którą zwą Wahlheiml. Położenie na wzgórku jest bardzo
malownicze i gdy się w górze dochodzi ścieżką do wsi, widzi
się od razu całą dolinę. Dobra gospodyni, uprzejma i żwawa
na swój wiek, służy piwem, winem i kawą, a co najważniejsza,
są dwie lipy, które rozpostartymi gałęziami ocieniają mały
placyk przed kościołem, otoczony wkoło chłopskimi domami,
stodołami i podwórzami. Tak zacisznym, przytulnym nie
wydał mi się żaden kąt i tam każę wynosić z gospody swój
stół i krzesło, piję kawę i czytam Homera. Gdym przypadkiem
w piękne popołudnie zaszedł pierwszy raz pod lipy, zastałem
placyk pusty. Wszystko było w polu. Tylko chłopak, mniej
więcej czteroletni, siedział na ziemi, przyciskając obu rękami
do piersi drugie, około półroczne dziecko siedzące między
jego nogami, tak że shiżył mu za rodzaj krzesła, i mimo
żywości, z jaką spoglądał wokół swymi czarnymi oczami,
siedział najspokojniej. Miło uderzył mnie ten widok; usiadłem
na pługu stojącym naprzeciw i rysowałem tę braterską scenę
z wielką przyjemnością, wraz z najbliższym płotem, wrotami
stodoły i kilku połamanymi kołami, tak jak stały obok
siebie; spostrzegłem po upływie godziny, że stworzyłem
dobrze skomponowany, bardzo interesujący rysunek, nie
dodając nic od siebie.
To utwierdziło mnie w postanowieniu, by na przyszłość
trzymać się tylko natury. Ona jedna jest nieskończenie
bogata i ona jedna tworzy wielkiego artystę. Na korzyść
reguł można rzec wiele, mniej więcej to, co można rzec na
1 Czytelnik raczy się nie trudzić szukaniein wy##onych tu miejscowości.
Trzeba było zmienić majdujące się w ory#nale nazwy. (Przyp. aut.)
16
pochwałę mieszczańskiego społeczeństwa. Człowiek, który się
wedle nich kształci, nie wyda nigdy nic niesmacznego i złego,
tak jak ten, który daje się kształtować prawom, nigdy nie
stanie się nieznośnym sąsiadem, nigdy wielkim złoczyńcą; ale
wszelka reguła, mówcie co chcecie, niszczy prawdziwe
odczucie natury i prawdziwyjej wyraz. Mówisz, że to za ostro!
Że reguła ogranicza tylko, przycina zbyt bujne pędy itd. Drogi
przyjacielu, dam ci porównanie: z tym jest jak z miłością.
Młode serce lgnie całe do dziewczyny, przepędza wszystkie
godziny dnia przy niej, trwoni wszystkie siły, całe swe
bogactwo, byjej w każdej chwili wyznawać, że oddaje sięjej
w całości. I niechże przyjdzie filister, człowiek, który piastuje
urząd publiczny, i niech powie: "Mój piękny panie, kochać to
rzecz ludzka, tylko musicie się kochać po ludzku! Podziel sobie
godziny: jedne przeznacz na pracę - a godziny wypoczynku
poświęć swej dziewczynie; oblicz swe bogactwo i z tego, co ci
ponad konieczną potrzebę pozostanie, nie bronię ci czynićjej
podarków, lecz nie za często; na przykład, na jej urodziny
i imieniny itd." Jeśli ten człowiek usłucha, to będzie z niego
użyteczny młodzieniec i ja sam poradzę każdemu księciu, by
go osadził w kolegium; tyle tylko, że koniec z jego miłością
ijeślijest artystą, zjego sztuką... O, moi przyjaciele! Dlaczego
strumień geniuszu wytryska tak rzadko, tak rzadko wzbiera
wysoką falą, wstrząsa waszymi zdumionymi duszami? Drodzy
przyjaciele, oto mieszkają po obu stronach wybrzeża spokojni
panowie, którym zniszczałyby domki w ogródkach, grzędy
tulipanów i pola kapusty i którzy przeto zawczasu budowa-
niem tam i odpływów umieją zapobiec grożącemu w przyszło-
ści niebezpieczeństwu.
27 maja
Wpadłem, widzę, w zachwyt, porównania i deklamację
i zapomniałem dopowiedzieć ci do końca, co się dalej stało
z dziećmi. Siedziałem #ůp #, ogrążony w malarskim
#`Ó#
nastroju, który ci mój wczorajszy list w wielkim nieładzie
przedstawia, ze dwie godziny. Koło wieczora przychodzi do
dzieci, które się przez cały czas nie ruszały, młoda kobieta
z #oszyczkiem na ręce i woła z daleka: - Filipie, jesteś bardzo
grzeczny! - Pozdrowiła mnie, ja podziękowałem, powstałem,
podszedłem bliżej i zapytałem ją, czy jest matką dzieci.
Potwierdziła i dając starszemu pół kukiełki podniosła małe
i ucałowała je z macierzyńską miłością. - Dałam - rzekła
- memu Filipowi małe, by je potrzymał, i poszłam do miasta
z mym najstarszym po biały chleb i cukier, i glinianą rynkę.
- Widziałem to wszystko w koszu, którego pokrywka
odpadła. - Chcę mojemu Jankowi (takie było imię najmłod-
szego) zgotować polewkę na wieczerzę; ten duży hultaj sthxkł
mi wczoraj rynkę, gdy kłócił się z Filipem o wyskrobki kaszy.
- Zapytałem o najstarszego, i zaledwo powiedziała mi, że
ugania się po łące za kilku gęśmi, gdy właśnie przybiegł
w podskokach i przyniósł drugiemu pręt leszczyny. Rozma-
wiałem dalej z kobietą i dowiedziałem się, że jest córką
nauczyciela i że mążjej pojechał do Szwajcaru odebrać spadek
po jednym ze swych krewnych. - Chcieli go oszukać
- rzekła - i nie odpowiadali mu na listy, więc sam się tam
udał. Żeby go tylko nie spotkało jakie nieszczęście. Nie mam
o nim wieści. - Było mi trudno rozstać się z kobietą; dałem
każdemu z dzieci krajcara; dla najmłodszego dałem matce, by
m# przyniosła kukiełkę do polewki, gdy pójdzie do miasta,
takeśmy się rozeszli.
Powiadam ci, mój skarbie, jeśli mnie opuszczają zmysły,
to cały ten zamęt łagodzi widok takiego stworzenia, które
w szczęśliwym spokoju obraca się w ciasnym kole swego
istnienia, radzi sobie z dnia na dzień i widząc opadające
liście, myśli przy tym tylko, że zima nadchodzi.
Odtąd bywam tam często. Dzieci przywykły do mnie
zupełnie. Dostają cukier, gdy piję kawę, i dzielą ze mną
chleb z masłem i kwaśne mleko wieczorem. W niedzielę nie
braknie im krajcara; jeśli nie zjawię się po godzinie modlitwy,
gospodyni ma rozkaz wypłacić go.
Są poufałe, opowiadają mi to i owo, a zwłaszcza bawię się
ich roznamiętnieniem i naiwnymi wybuchami pożądania,
gdy się więcej dzieci ze wsi zgromadzi.
Kosztowało mnie wiele trudu, aby wyperswadować matce
jej troskę: - One mogą się panu naprzykrzać.
30 maja
To, com ci niedawno powiedział o malarstwie, stosuje się
niewątpliwie i do poezji; tylko trzeba rzecz ładną rozpoznać
i śmiało ją wyrazić, co oczywiście w kilku słowach mówi
wiele. Widziałem dziś scenę, która, opisana po prostu,
byłaby najpiękniejszą na świecie idyllą; lecz po cóż zaraz
poezja, scena, idylla? Czyż zawsze musimy coś kleić, jeśli
przejmuje nas jakie zjawisko natury?
#Jeśli po tym wstępie oczekujesz czegoś bardzo wzniosłego
i dostojnego, to znów się mylisz; tym żywym współczuciem
przejął mnie nie kto inny, jak tylko młody parobczak#
opowiem ci o tym, jak zwykle, niezgrabnie, a ty pewnie
posądzisz mnie, jak zwykle, o przesadę; i to znów w Wahl-
heim, jak zawsze w Wahlheim, działy się te dziwy.
Na dworze pod lipami zasiadło towarzystwo, by napić się
kawy. Ponieważ nie bardzo mi odpowiadało, więc odsunąłem
się pod jakimś pozorem.
Młody parobczak wyszedł z sąsiedniego domu i zaczął
coś poprawiać przy pługu, który niedawno rysowałem.
Ponieważ mi się z wyglądu spodobał, przemówiłem do
niego, pytając o jego sprawy; niebawem zaznajomiliśmy się
i wnet spoufalili, jak mi się zwykle zdarza z tego rodzaju
ludźmi. Opowiedział mi, że służy u pewnej wdowy, która się
z nim bardzo dobrze obchodzi. Mówił o niej dużo i tak ją
chwalił, że wnet zmiarkowałem, że jest jej ciałem i duszą
oddany. Nie była już młoda, mówił, pierwszy mąż nie był
dla niej dobry, nie chciała już powtórnie wyjść za mąż,
a z opowiadania jego wynikało jawnie, jak piękna, urocza
18 19
była dla niego, jak bardzo pragnął, aby go wybrała i zatarła
wspomnienia o wadach swego pierwszego małżonka.
Musiałbym ci powtarzać słowo po słowie, aby ci unaocznić
przywiązanie, miłość i wierność tego człowieka. Ba,
musiałbym mieć talent największego poety, aby ci równo-
cześnie przedstawić żywo jego ruchy, dźwięk głosu, wewnęt-
rzny żar jego oczu. Nie, żadne słowa nie wyrażą tkliwości
jego uczucia; to, co mógłbym powiedzieć, jest niezdarne.
Wzruszyła mnie zwłaszcza jego obawa, że mogę mieć jakieś
podejrzenia co do ich stosunku i wątpić o jej prowadzeniu
się. Z jakim wdziękiem mówił o jej postaci, o jej ciele, które,
choć już nie miało młodzieńczego czaru, przyciągało go
gwałtownie i przykuwało - to mogę odtworzyć sobie tylko
w głębi duszy. Nie myślałem i nie śniłem w mym życiu, że
spotkam w tak czystej formie tak gwałtowną żądzę i tak
gorące i tęskne pożądanie. Nie gniewaj się na mnie, jeśli ci
powiem, że na wspomnienie tej niewinności i prawdy płonie
mi dusza, że obraz tej wierności i czułości prześladuje mnie
wszędzie i że ja sam, jakby tym rozpalony, pragnę i tęsknię.
Postaram się zobaczyć ją w najbliższym czasie albo dam
temu spokój. Lepiej, gdy widzieć ją będę oczyma jej
wielbiciela; może ukaże się mym własnym oczom nie taka,
jak w nich teraz widnieje, i czemuż bym miał sobie psuć
piękny obraz?
16 czerwca
Czemu do ciebie nie piszę? Pytasz o to, a jesteś przecie też
jednym z uczonych. Powinieneś zgadnąć, że mam się dobrze
i wprawdzie Słowem, zawiązałem znajomość, która
bliżej obchodzi me serce. Znajomość... nie wiem.
Opowiedzieć w porządku, jak się to stało, że poznałem
jedno z najmilszych stworzeń, będzie trudno. Jestem
zadowolony i szczęśliwy, a więc niedobry ze mnie historyk.
# Anioła? Fe! To mówi każdy o swojej! Prawda? A jednak
nie jestem zdolny wypowiedzieć ci, jak jest doskonała,
dlaczego jest doskonała; dość, że opętała całą mą duszę.
Tyle prostoty przy takim rozumie,tyle dobroci przy
takiej mocy, tyle spokoju duszy przy prawdziwym i czynnym
życiu. ;!
I Wszystko,co mówię o niej,jest to brzydka gadanina,
# przykre abstrakcje,które nie wyrażają ani jednego rysu jej
( osobowości.Innym razem - nie,I#ie innym razem,teraz,
2araz ci opowiem.Jeśli nie zrobię tego teraz,nie stanie się to
1 nigdy.Bo między nami,odkąd zacząłem pisać,miałem już
trzykrotnie zamiar odłożyć pióro,kazać osiodłać konia
' i wyjechać, a jednak przysiągłem sobie dziś rano nie
' wyjeżdżać - i podchodzę co chwila do okna,by spojrzeć,
jak wysoko słońce...
' Nie mogłem się przezwyciężyć,musiałem pojechać do
# niej.Oto jestem z powrotem,Wilhelmie,i będę jeść swój
# chleb z masłem na wieczerzę i pisać do ciebie.Co za rozkosz
' dla duszy mojej widzieć ją w kole tych miłych,żywych
dzieci,jej ośmiorga rodzeństwa!
Jeśli tak będę dalej postępować,to będziesz na końcu tak
' mądry,jak na początku; słuchaj więc,zmuszę się do
# szczegółowego opisu.
Pisałem ci niedawno,jak poznałem komisarza S.,i że
mnie prosił,bym go odwiedził w jego pustelni,a raczej
w jego małym królestwie.Zaniedbałem tego i byłbym tam
# może nigdy nie zaszedł,gdyby przypadek nie był odkrył mi
skarbu ukrytego w cichej okolicy.
# Nasi młodzi ludzie urządzili bal na wsi,na który się też
chętnie stawiłem.Podałem pewnej tutejszej dobrej,ładnej,
2resztą nic nie znaczącej dziewczynie dłoń i stanęło na tym,
że mam wynająć karetę,pojechać z moją tancerką i jej
ciotką na miejsce zabawy i po drodze zabrać Szarlotę S.
- Pozna pan piękną niewiastę - rzekła moja towarzyszka,
# gdyśmy jechali rozległym,pięknie wytrzebionym lasem do
leśniczówki.- Miej się pan na baczności - rzekła ciotka
- byś się pan nie zakochał! - Jak to? - spytałem.- Jest
20 21
już narzeczoną - odrzekła owa - pewnego bardzo dzielnego
człowieka, który wyjechał, by po śmierci ojca doprowadzić
swe sprawy do ładu i zdobyć przyzwoite stanowisko.
- Wiadomość ta była mi wcale obojętna.
Brakło jeszcze kwadransa do zachodu słońca, gdyśmy
zajeżdżali przed wrota. Było bardzo duszno i niewiasty
wyrażały obawę co do burzy, która zdawała się gromadzić
w białoszarych gęstych chmurkach na widnokręgu. Roz-
proszyłem ich troskę udaną znajomością stanów pogody,
jakkolwiek sam zacząłem przeczuwać, że zabawa nasza
dozna przeszkody.
Wysiadłem. Służąca, która wyszła z bramy, prosiła nas,
byśmy chwilę poczekali, bo panna Lota wnet przyjdzie.
Poszedłem podwórzem ku porządnie zbudowanemu domo-
stwu i gdy wstępowałem po schodach prowadzących do
domu i wchodziłem w drzwi, oczy moje ujrzały najpiękniejsze
widowisko, jakie mi się kiedykolwiek nastręczyło. W przed-
sieni kręciło się sześcioro dzieci, od jedenastu do dwu lat,
wokół dziewczyny średniego wzrostu, o pięknej figurze,
odzianej w prostą białą suknię z różowymi k#kardami
u ramion i piersi. Trzymała czarny chleb i krajała swym
małym stojącym dokoła, każdemu po kawałku wedle
proporcji ich wieku i apetytu, i podawała każdemu uprzejmie;
a każde wołało szczerze: - Dziękuję! - wyciągając wpierw
długo małe rączki w górę, zanim kawałek został odkrojony,
a potem ze swą wieczerzą zadowolone albo odbiegało na
bok, albo, jeżeli miało łagodniejsze usposobienie, odchodziło
spokojnie ku bramie, by zobaczyć obcych i karetę, w której
odjechać miała ich Lota. - Proszę przebaczyć - rzekła
- że trudzę pana wejściem do domu i pozwalam paniom
czekać. Wskutek ubierania się i wydawania różnych
dyspozycji w domu na czas mej nieobecńości zapomniałam
dać dzieciom mym wieczerzę, one zaś nie chcą, by ktoś inny
krajał im chleb. - Pówiedziałem jej nic nie znaczący
komplement i cała ma dusza była wypełniona jej postacią,
jej głosem, jej zachowaniem się; ledwo miałem czas ochłonąć
22
z niespodziewanego wrażenia, gdy ona pobiegła do izby
po rękawiczki i wachlarz. Dzieci w pewnym oddaleniu
patrzyły na mnie z ubocza; podszedłem do najmłodszego
o miłej, ładnej twarzyczce. Cofnęło się, gdy właśnie Lota
weszła drzwiami i rzekła: - Ludwiku, podaj kuzynkowi
rękę. hłopak uczynił to z ogromną szczerością i nie
mogłem się powstrzymać, by go serdecznie nie ucałowa#
nie zwracając uwagi na jego mały zasmarkany nose
- Kuzynek? - rzekłem podając jej rękę. - Sądzi pani,
że jestem godzien szczęścia być jej krewnym? - O - rze-
kła ze swawolnym uśmiechem - nasze związki rodzinne
są szeroko rozgałęzione i byłoby mi przykro, gdyby pan
miał być tym najgorszym krewniakiem. - Idąc dała Zofii,
najstarszej po sobie siostrze, dziewczynie mniej więcej
jedenastoletniej, zlecenie, by uważała na dzieci i po-
zdrowiła papę, gdy wróci z przejażdżki konnej. Dzieciom
rzekła, by słuchały swej siostry Zofii, jak gdyby jej samej,
co też niektóre wyraźnie przyrzekły. Jednak mała wścibs-
ka blondyneczka, mniej więcej lat sześciu, rzekła: - Ty
przecież nie jesteś nią, Lotko, my ciebie więcej kochamy.
- Dwaj najstarsi chłopcy wleźli na tył karety i na me
prośby pozwoliła im Lota pojechać aż pod las, o ile
przyrzekną, że nie będą się przekomarzać i że będą się
mocno trzymać.
Zaledwieśmy usiedli, panie się przywitały, poczyniły
wzajemnie uwagi co do ubrania, a zwłaszcza kapelusików,
i zlustrowały towarzystwo, jakie się zastać spodziewano,
gdy Lota kazała przystanąć woźnicy i zsiąść swoim braciom;
jeszcze raz pragnęli ucałować jej rękę, co najstarszy uczynił
z całą czułością właściwą wiekowi lat piętnastu, młodszy
z wielkim impetem i lekkomyślnością. Kazała raz jeszcze
pozdrowić małe i pojechaliśmy dalej.
Ciotka spytała, czy skończyła książkę, którą jej niedawno
posłała. - Nie - odrzekła Lota - nie podoba mi się.
Mogę ją cioci oddać. Poprzednia też nie była lepsza.
- Byłem zdumiony, gdy spytałem, co to za książki, a ona
23
mi odrzekłal. Znajdowałem tyle charakteru we wszystkim,
co mówiła; przy każdym jej słowie dostrzegałem nowe
dźwięki, nowe promienie ducha bijące z jej twarzy, które
stopniowo z zadowoleniem zdawała się roztaczać, gdyż
czuła, że ją rozumiem.
- Gdy byłam młodsza - rzekła - niczego tak nie
lubiłam jak romansów. Bóg wie, jak miło mi było siąść
w niedzielę w kąciku i całym sercem uczestniczyć w szczęściu
i nieszczęściu jakiejś miss Jennyz. Nie przeczę też, że rodzaj
ten ma jeszcze dla mnie pewien urok. Ale że tak rzadko
mogę dorwać się do książki, musi ona być wedle mego
smaku. I ten autor jest mi najmilszy, w którym odnajduję
swój świat, u którego tak się dzieje, jak u mnie, a którego
opowieść jednak jest dla mnie tak zajmująca, tak serdeczna,
jak me własne życie domowe; oczywiście nie jest ono rajem,
jednak na ogół jest źródłem niewymownej szczęśliwości.
Starałem się ukryć swe uczucia z powodu tych słów. Nie
udało mi się to oczywiście na długo. Bo gdym usłyszał ją
mówiącą mimochodem z taką prawdą o Plebanie z Wakefiel-
du3, o...4, utraciłem równowagę, mówiłem wszystko, com
wiedział, i spostrzegłem dopiero po pewnym czasie, gdy
Lota zwróciła rozmowę do innych, że ci przez ten czas
siedzieli z otwartymi szeroko oczyma, jakby nieobecni.
Ciotka niejednokrotnie patrzyła na mnie, szyderczo marszcząc
nosek, co mię jednak nic nie obchodziło.
' Jest rzeczą konieezną usunąć ten ustęp listu, by nikomu nie dać
powodu do zażaleń. Choć w gruncie rzeczy każdemu autorowi mało zależy
na zdaniu jednej dziewczyny i niestałego młodzieńca. (Przyp. aut.)
2 Miss Jenny - bohaterka poetycznej powieści Johanna Hermesa
Historia panny Jenny Wilkes, wzorowanej na angielskich powieściach
obyczajowych Richardsona.
3 Pleban z Wakefieldu - znana powieść obyczajowa poety i pisarza
angielskiego z XVIII w. Olivera Goldsmitha (1729-1774).
4 I tu opuszczono też nazwiska kilku rodzimych autorów. Kto zashiguje na
uznanie Loty, odgadnie to z pewnością sercem, gdyby miał ustęp czytać.
A poza tym nikt o tym wiedzieć nie potrzebuje. (Przyp. aut.)
Rozmowa zeszła na przyjemności tańca. - Jeśli ta
namiętność jest wadą - rzekła Lota - to wyznam panu
chętnie, że nie znam nic ponad taniec. A jeśli mam jakieś
zmartwienie i zabębnię sobie kontredansa na mym roz-
strojonym fortepianie, to wszystko wraca do ładu.
Jakżem się wśród rozmowy upajał czarnymi oczyma! Jak
te żywe wargi i świeże, hoże policzki pociągały mą duszę!
Jakżem, zatopiony we wspaniałą treść jej mowy, nie słyszał
czasem nawet słów, które wypowiadała! O tym masz pojęcie,
bo mnie znasz. Słowem, wysiadłem z powozu jak we śnie,
gdyśmy przystanęli przed willą, i byłem tak zatopiony
w marzeniu wśród pogrążającego się w zmierzchu świata, że
ledwo zważałem na muzykę, która płynęła ku nam z oświet-
lonej sali.
Dwaj panowie, Audran i niejaki N. N. - któż zapamięta
nazwiska! - którzy byli tancerzami ciotki i Loty, przyjęli
nas przy karecie i zabrali swoje niewiasty; i ja wprowadziłem
moją na górę.
Wiliśmy się w menuetach wokół siebie, zapraszałem
niewiastę po niewieście i właśnie najnieznośniejsze nie mogły
się zdobyć na to, by podać rękę i skończyć. Lota i jej tancerz
zaczęli angielskiego i co czułem, gdy i ona w szeregu zaczęła
z nami fgurę, możesz sobie wyobrazić. Trzeba ją widzieć
tańczącą! Wiesz! Jest tak przejęta całym sercem i całą duszą,
jej całe ciało jest harmonią tak niefrasobliwą, tak prostą,
jakby to było właściwie wszystkim, jakby poza tym nic nie
myślała, nic nie czuła; i w tej chwili niewątpliwie wszystko
inne znika dla niej.
Prosiłem ją do drugiego kontredansa; przyrzekła mi
trzeciego i z najmilszą na świecie szczerością zapewniała
mnie, że ogromnie lubi tańczyć niemieckiego. - Jest tu taka
moda - dodała - że każda para, która do siebie należy,
pozostaje w niemieckim razem, a mój danser walcuje źle
i będzie mi wdzięczny, gdy go od tej pracy uwolnię; pańska
dama zaś nie umie go także i nie lubi, a widziałam
w angielskim, że pan dobrze tańczy walca, więc jeśli pan
24 25
chce być moim w niemieckim, to idź pan i poproś o to mego
partnera, ja poproszę pańską damę. - Podałem jej na to
rękę i urządziliśmy tak, że jej tancerzowi powierzone zostało
tymczasem zabawienie mojej.tancerki.
Otóż zaczęło się i zabawialiśmy się chwilę różnorodnym
splataniem ramion. Z jakimż wdziękiem, z jakąż chyżością
poruszała się! A gdyśmy przeszli do walca i krążyli wokół
siebie jak sfery, ponieważ niewielu umiało go tańczyć,
wytworzyło się na początku małe zamieszanie. Byliśmy
jednak na tyle sprytni, że daliśmy się im wyhasać, a gdy
najniezgrabniejsi ustąpili, puściliśmy się i wraz z drugą
parą, Audranem i jego tancerką, wytrwaliśmy dzielnie do
końca. Nigdy mi tak lekko nie było. Nie byłem już
człowiekiem. Trzymać miłe stworzenie w ramionach i lecieć
z nim jak burza, aż wszystko ginęło wokoło! By wyznać
szczerą prawdę, Wilhelmie, przysiągłem sobie, że dziewczyna,
którą bym kochał, co do której miałbym zamiary, nie
mogłaby nigdy tańczyć walca z nikim innym tylko ze mną,
chociażbym miał za to zginąć. Rozumiesz mnie!
Przeszliśmy się kilka razy po sali, by odsapnąć. Potem
usiadła, a odłożone przeze mnie pomarańcze, ostatnie
i jedyne, jakie zostały, znakomicie ją orzeźwiły, tylko że
przy każdym plasterku, który uprzejmie podawała natrętnej
sąsiadce, uczuwałem ukłucie w sercu.
W trzecim angielskim tańcu byliśmy drugą parą.
Gdyśmy tak z kolei tańczyli, a ja Bóg wie z jaką rozkoszą
tonąłem w jej ramionach i oczach pełnych najprawdziwszej,
najczystszej błogości, zbliżyliśmy się do pewnej pani, która
zwróciła moją uwagę miłym wyrazem nie całkiem już
młodej twarzy. Ta patrzy z uśmiechem na Lotę, podnosi
grożąc palec i wymienia w przelocie dwukrotnie, znacząco,
imię Albert.
- Kto to jest Albert? - rzekłem do Loty. - Jeśli to nie
zuchwalstwo pytać? - Miała mi odpowiedzieć, gdyśmy
musieli się rozstać, by zrobić wielką ósemkę, i zdawało mi
się, że widziałem pewien zamysł na jej czole, gdyśmy się
znowu spotkali w nowej figurze. - Po cóż mam kryć
- rzekła, podając mi rękę do promenady. - Albert jest
dzielnym człowiekiem, z którym jestem prawie zaręczona.
- Nie było to dla mnie nowością, bo dziewczęta powie-
działy mi o tym po drodze, a jednak było czymś całkiem
nowym, ponieważ nie przemyślałem jeszcze tego w związ-
ku z istotą, która od niewielu chwil stała mi się tak drogą.
Dość, że zmieszałem się, zapomniałem, co robię, i wszed-
łem pomiędzy niewłaściwą parę, tak że wszystko się
powikłało i trzeba było całej przytomności Loty i szar-
pania, i targania, by to znów szybko doprowadzić do
ładu.
Taniec jeszcze się nie skończył, gdy błyskawice, których
blaski od dawna widzieliśmy na widnokręgu i które ciągle
podawałem za błyskania na pogodę, zaczęły się wzmagać,
a grzmot zagłuszył muzykę. Trzy panie wybiegły z szeregu,
trzech panów za nimi, powstał ogólny nieład i muzyka
umilkła. Jest rzeczą naturalną, że jeśli nieszczęście lub coś
strasznego zaskoczy nas wśród zabawy, czyni to silniejsze
na nas wrażenie niż kiedy indziej - po części z powodu
kontrastu, który tak żywo odczuwamy, po części i bardziej
jeszcze przez to, że zmysły nasze uczulone w podnieceniu
tym szybciej reagują na wrażenia. Tym przyczynom przypisae
muszę przedziwne grymasy, które zobaczyłem u wielu
kobiet. Najmędrsza siadła w kącie plecami do okna i zatkała
uszy; inna uklękła przed nią i ukryła twarz na jej łonie;
trzecia wsunęła się między obie i obejmowała swe siostrzyczki
wśród tysiąca łez. Jedne chciały do domu, inne, które
jeszcze mniej wiedziały, co czyniły, nie miały na tyle
przytomności, by przeszkodzić zuchwalstwu naszych młodych
łakomczuchów, którzy zdawali się bardzo zajęci łowieniem
z warg pięknych cierpiętnic trwożnych modlitw skierowanych
do nieba. Niektórzy z naszych panów zeszli na dół, by
wypalić spokojnie fajeczkę, a reszta towarzystwa nie
odmówiła, gdy gospodyni wpadła na mądry pomysł, by
wskazać nam pokój, który miał okiennice i firanki. Ledwośmy
26
tam przybyli, Lota zajęła się ustawianiem kręgu krzeseł, by
usadowić towarzystwo i zaproponować jakąś grę.
Widziałem niejednego, który w nadziei soczystego fantu
stulał wargi i przeciągał się. - Bawimy się w liczenie
- rzekła - proszę uważać. Pójdę wkoło od prawej do
lewej, a niech każdy liczy i wymienia liczbę, która na niego
przypada; musi to się dziać prędko jak piorun; kto się
zająknie lub pomyli, otrzyma policzek; i tak do tysiąca!
= Wesoły to był widok. Szła z wyciągniętym ramieniem
wokoło. - Raz! - zaczął pierwszy. Sąsiad: - dwa!
- Trzy! - następny, i tak dalej, potem zaczęła iść szybciej,
coraz szybciej, wtedy nie opatrzył się jeden, pac, policzek,
i pośród śmiechu następny też pac! I coraz szybciej. Ja sam
dostałem dwa razy w gębę i zauważyłem, zda się z wewnęt-
rznym zadowoleniem, że mi silniej niż innym wymierzono.
Ogólny śmiech i gwar zakończył zabawę, zanim jeszcze
doliczono do tysiąca. Bardziej zadomowieni wycofali się;
burza przeszła; poszedłem za Lotą do sali. Po drodze rzekła
mi: - Z powodu policzków zapomniał pan o burzy
i o wszystkim! - Nie mogłemjej nic odpowiedzieć. - Byłam
- ciągnęła - jedną z najlękliwszych i udając śmiałą, by
innym dodać serca, stałam się odważna. - Podeszliśmy do
okna; grzmiało jeszcze bokiem i wspaniały deszcz siekł
z szumem pola, a rzeźwiąca woń w całej pełni biła ku nam
z ciepłego powietrza. Stała oparta na łokciu i wzrok jej
przenikał okolicę, spojrzała ku niebu i na mnie, widziałem,
że ma oczy pełne łez, położyła rękę na mojej i rzekła:
- Klopstockl! - przypomniałem sobie natychmiast
wspaniałą odę, która utkwiła jej w myśli, i utonąłem
w strumieniu wrażeń wywołanych tym hasłem. Nie wy-
trzymałem, schyliłem się ku jej dłoni i ucałowałem ją wśród
1 Fryderyk Gottlieb Klopstock (1724-1803) - słynny poeta niemiecki,
autor Od i większego poematu Mesjada. W poezji swej przełamywał
racjonalizm oświecenia i podkreślał siłę uczucia w życiu ludzkim. Wywarł
wielki wptyw na Goethego i poetów romantycznych.
najrozkoszniejszych łez. Spojrzałem znów w jej oczy.
- Szlachetny poeto! gdybyś widział w tym spojrzeniu swe
ubóstwienie! Obym nie słyszał już nigdy, że ktoś wymawia
tak często bezczeszczone imię twoje!
19 czerw#ca
Na czym urwałem niedawno opowieść moją, nie wiem; to
wiem, że była godzina druga w nocy, gdym się położył do
łóżka, i że gdybym mógł był z tobą gwarzyć, miast pisać.
byłbym cię może przetrzymał do rana.
Co stało się podezas naszego powrotu z balu, tego nie
opowiedziałem jeszcze i dziś także nie pora na to.
Był najmilszy wschód słońca! Wkoło kapiący rosą las
i odświeżone pole! Towarzyszki nasze zdrzemnęły się.
Spytała mnie, czybym nie chciał pójść w ich ślady; o nią
nie mam się co troszczyć. - Póki widzę te oczy otwarte
- rzekłem i spojrzałem na nią z mocą - dopóty mi to
nie grozi. - I tak wytrwaliśmy oboje aż do jej bramy.
Służąca cicho otworzyła i na pytanie o ojca i dzieci
zapewniła, że wszyscy mają się dobrze i jeszcze śpią.
Opuściłem ją z prośbą: czy wolno będzie mi zobaczyć ją
jeszcze tego samego dnia. Zgodziła się i poszedłem.
Odtąd hiech słońce, księżyc i gwiazdy gospodarują spo-
kojnie, ja nie znam dnia ni nocy i cały świat zatraca się
wkoło mnie.
21 czerwca
Przeżywam dni tak szczęśliwe, jakie Bóg chowa dla swych
świętych; niech się ze mną stanie, co chce, nie będzie mi
wolno powiedzieć, że nie zaznałem radości, najczystszych
radości życia. Znasz moje Wahlheim. Tam usadowiłem się
całkowicie. Stamtąd mam jeno pół godziny do Loty, tam
28 29
czuję samego siebie i całe szczęście, które dane jest
człowiekowi.
Czym pomyślał, obierając sobie Wahlheim za cel swych
przechadzek, że leży ono tak blisko nieba! Ileż razy widziałem
leśniczówkę, która zamyka w śobie wszystkie me życzenia,
wśród swych dalekich wędrówek, już to z góry, już to
w dolinie poprzez rzekę!
Drogi Wilhelmie, rozmyślałem wiele o ludzkim pragnieniu
wyjścia w świat, robienia nowych odkryć, o włóczędze;
i potem znów o wewnętrznym popędzie, by poddać się
ochotnie ograniczeniu i posuwać się po torze codzienności
i nie troszczyć się ani o prawo, ani o lewo.
To nadzwyczajne, jak mnie wszystko pociągało, gdym tu
przybył i spojrzał ze wzgórza na piękną dolinę. Tam lasek!
Ach, gdybyś mógł zanurzyć się w jego cieniu! Tam szczyt
góry! Ach, gdybyś mógł stamtąd ujrzeć rozległą okolicę!
Przeplatające się wzgórza i przytulne doliny! O, gdybym się
mógł w nich zgubić! Pośpieszyłem tam! i powróciłem, i nie
znalazłem, czegom się spodziewał. O, z oddalą jest tak, jak
z przyszłością! Wielka mglista całość rozciąga się przed
naszą duszą, nasze doznania rozpływają się w niej jak nasze
oko i tęsknimy, ach! by oddać swą całą istotę i dać się
napełnić wszystką rozkoszą jednego wielkiego, wspaniałego
uczucia. I ach! gdy tam pośpieszymy, gdy t a m się w t u t a j
zmieniło, wszystko, co było przedtem, jest jak to, co
nastąpiło później. I stoimy w swym ubóstwie, w swej
ograniczoności, dusza nasza pragnie pokrzepienia, które
umknęło.
I tak w końcu tęskni najniespokojniejszy włóczęga znowu
do swojej ojczyzny, i znajduje w swej chacie, na łonie swej
małżonki, w kole swych dzieci, wśród zajęć dla ich utrzymania,
całą rozkosz, której szukał daremnie w dalekim świecie.
Gdy rankiem o wschodzie słońca wychodzę do mego
Wahlheim i tam w ogródku gospody sam sobie zrywam
groszek, siadam i hzszczę go, i wśród tych zajęć czytam sobie
mojego Homera; kiedy w kuchence wybieram sobie garnek,
biorę masło, stawiam moje strączki na ogniu, przykrywam
i siadam obok, by je od czasu do czasu pomieszać, wtedy
żywo odczuwam, jak zuchwali gachowie Penelopy zabijają
woły i świnie, ćwiartują i pieką. Nic nie przepełnia mnie tak
cichym, przedziwnym uczuciem, jak patriarchalne szczegóły
życia, które, dzięki Bogu, mogę wplPść w tryb mego życia,
unikając jakiejkolwiek maniery.
Jak dobrze mi, że serce me może czuć prostą, niewinną
rozkosz człowieka, który przynosi na swój stół główkę
kapusty wyhodowanej przez siebie i wtedy rozkoszuje się
nie tylko samą jarzyną, lecz wszystkim w jednej chwili:
pięknymi dniami, pięknym porankiem, gdy ją sadził, miłymi
wieczorami, gdyją podlewał i kiedy radował sięjej wzrostem
i rozwojem.
29 czerwca
Przedwczoraj przyszedł lekarz z miasta do komisarza
i zastał mnie na ziemi wśród dzieci Loty; jedne z nich łaziły
po mnie, inne przekomarzały się ze mną, a ja je łaskotałem
podnosząc z nimi wielką wrzawę oktor, który jest wielce
dogmatycznym manekinem, a w rozmowie układa fałdy
swoich mankietów skubiąc przy tym bez końca ich
koronkowe obrąbki, uznał to niżej godności rozumnego
człowieka; poznałem to po jego nosie. Nie przejmowałem
się tym jednak; pozwoliłem mu wygłaszać bardzo rozumne
rzeczy i odbudowywałem dzieciom domek z kart, który
zburzyły.#Potem też chodził po mieście i biadał: "Dzieci
komisarza są już dość niegrzeczne, Werter psuje je zupełnie.
"
Tak, drogi Wilhelmie, sercu memu są dzieci najbliższe na
ziemi. Kiedy na nie patrzę i w małym stworzeniu widzę
zarodki wszystkich cnót, wszystkich sił, których kiedyś tak
bardzo będą potrzebować, kiedy w uporze widzę całą
przyszłą stałość i moc charakteru, w swawoli cały przyszły
dobry humor i łatwość wymykania się wszelkim niebez-
30 31
pieczeństwom życia, wszystko tak nie zepsute, tak nie
naruszone, zawsze, zawsze powtarzam złote słowa Nauczy-
ciela ludzi: "Jeśli nie będzieciejakojedno z tych maluczkich!"
- A oto, mój najdroższy, my traktujemy te istoty, które są
nam równe, które uważać winniśmy za nasze wzory, jak
niewolników. Nie powinny mieć woli! Czyż my jej nie
mamy? I w czym nasz przywilej? Żejesteśmy starsi i mądrzejsi?
Mój Boże, z 'Twojego nieba widzisz stare i młode dzieci, i nic
więcej, a z których masz więcej radości, to obwieścił Syn
Twój już dawno. Lecz oni wierzą Weń i nie słyszą Go - to
także stara rzecz - i kształtują swe dzieci na swoje
podobieństwo... Bądź zdrów, Wilhelmie, już czas zakończyć
tę gadaninę.
I lipca
Czym Lota musi być dla chorego, to czuję po własnym
biednym sercu, któremu gorzej się dzieje niż niejednemu, co
kona na łożu boleści. Przepędzi ona kilka dni w mieście
u pewnej poczciwej damy, która wedle zdania lekarzy zbliża
się do swego końca i w tych ostatnich chwilach chce mieć
Lotę przy sobie. Odwiedziłem z nią zeszłego tygodnia
proboszcza z St., miejscowości leżącej o godzinę drogi stąd
w górach. Przybyliśmy tam około czwartej. Lota wzięła ze
sobą swą siostrę. Gdyśmy wstąpili na probostwo ocienione
dwoma orzechami, dobry starzec siedział na ławce przed
bramą domu; skoro zobaczył Lotę, jak gdyby ożył na nowo,
zapomniał o swej sękatej lasce i zerwał się na spotkanie.
Podbiegła ku niemu, zmusiła go, by usiadł, siadając przy
nim. Oddała wiele pozdrowień od ojca i pieściła brzydkiego,
brudnego najmłodszego chłopca, pociechę jego starości.
Gdybyś był widział, jak bawiła starego, jak podnosiła głos,
by dać się słyszeć jego na wpół głuchym uszom, jak mu
opowiadała o młodych, tęgich ludziach, którzy umarli
niespodzianie, o świetności Karlsbadu, jak chwaliła jego
zamiar udania się tam na przyszłą wiosnę i jak twierdziła, że
daleko lepiej wygląda, daleko czerstwiej niż ostatnim razem,
gdy go widziała! Ja świadczyłem tymczasem grzeczności
pani pastorowej. Stary się ożywił, a ponieważ nie mogłem
nie pochwalić pięknych orzechów, które nas tak miło
ocieniały, zaczął nam, choć trochę nudnie, opowiadać ich
dzieje. - Kto sadził - mówił - ów stary orzech, nie
wiemy. Jedni powiadają, że ten, inni, że inny proboszcz. Ten
młodszy jednak liczy tyle lat, co moja żona: w październiku
pięćdziesiąt. Jej ojciec zasadził go rano tego dnia, w którym
się urodziła wieczorem. Teść był moim poprzednikiem
w urzędzie, a jak to drzewo lubił, nie da się powiedzieć. Ja
lubię je z pewnością nie mniej; żona moja siedziała pod nim
na belce i robiła pończochę, gdym dwadzieścia siedem lat
temu, jako biedny student, po raz pierwszy zaszedł na to
podwórze. - Lota spytała o jego córkę. Odpowiedziano, że
wyszła z panem Schmidtem na pole do robotników. Stary
ciągnął dalej opowiadanie, jak jego poprzednik go polubił
i córka także i jak to został najpierw jego wikarym, potem
jego następcą. Opowieść ta była bliska końca, gdy panna
pastorówna przyszła ogrodem z tak zwanym panem
Schmidtem. Przywitała Lotę serdecznie i ciepło i muszę
wyznać, podobała mi się dosyć. Żywa, rosła brunetka,
która mogła być niezłym towarzystwem dla kogoś spędzają-
cego krótki czas na wsi. Jej narzeczony, gdyż jako taki pan
Schmidt przedstawił się zaraz, był to bystry, lecz cichy
człowiek, który nie chciał się mieszać do naszej rozmowy,
choć go Lota kilkakrotnie do niej wciągała; najbardziej
smuciło mnie to, co spostrzegłem z rysów jego twarzy, że to
raczej upór i zły humor, a nie ograniczoność rozumu, nie
pozwalały mu udzielać się nam. Wkrótce stało się to
niestety zbyt wyraźne, bo gdy Fryderyka podczas przechadzki
szła z Lotą i na przemian też ze mną, twarz tego pana, która
i bez tego była brunatnej barwy, pociemniała tak widocznie,
że w pewnej chwili Lota pociągnęła mnie za rękaw i dała mi
do zrozumienia, że jestem zbyt uprzejmy wobec Fryderyki.
32 33
Otóż nic nie jest mi tak przykre, jak kiedy ludzie dręczą się
nawzajem, zwłaszcza jeśli młodzi ludzie w kwiecie wieku, gdy
powinni być najbardziej chłonni na wszelkie radości życia,
psują sobie tych kilka dobrych dni kwaśnymi minami
i dopiero gdy jest za późno, rozumieją niepowetowane swe
marnotrawstwo. Dręczyło mnie to i gdyśmy pod wieczór
wrócili na probostwo i jedli przy stole kwaśne mleko,
a rozmowa zeszła na radość i cierpienie w świecie, nie mogłem
nie pochwycić wątku i z całego serca przemówić przeciwko
złemu humorowi. - My, ludzie, skarżymy się często - zaczą-
łem - że tak mało jest dni dobr , a tak wiele złych, jak mi
się zdaje, przeważnie nieshzsznie dybyśmy zawsze z otwar-
tym sercem przyjmowali dobro, które nam Bóg na każdy
dzień gotuje, znielibyśmy także dość siły, by znieść zło, jeśli się
zdarzy.# Jednak nie mamy wpływu na własne usposobienie
- rzekła pastorowa - wieleż to zależy od ciała! Jeśli ktoś
niezdrów, wszędzie mu niedobrze. - Przyznałem jej to.
- Uważajmy to więc - ciągnąłem dalej - jako chorobę
i pytajmy, czy nie ma na to lekarstwa! - To słuszne - rzekła
Lota. - Sądzę przynajmniej, że wiele od nas zależy, wiem to
po sobie: gdy mnie coś drażni i czyni mnie cierpką, zrywam się,
wyśpiewuję sobie po ogrodzie kilka kontredansów - i już
przeszło. # Otóż to chciałem powiedzieć - rzekłem. - Ze
złym humorem jest tak jak z lenistwem, bo to jest rodzaj
lenistwa; natura naszajest bardzo do niego skłonna; ajednak,
jeśli raz zdobędziemy się na siłę, by nabrać ducha, robota idzie
nam jak po maśle i znajdujemy w pracy prawdziwą przyjem-
ność. # Fryderyka shichała uważnie, a młody człowiek
odparł, że ludzie nie są panami samych siebie i najmniej
rządzić mogą swymi uczuciami. - Jest tu mowa o nieprzyjem-
nym uczuciu - rzekłem - którego przecie każdy rad się
pozbyć i nikt nie wie, jak daleko sięgają jego siły, póki ich nie
wypróbuje. Niewątpliwie, każdy, kto jest chory, będzie się
radził wszystkich lekarzy i nie cofnie się przed największymi
ofiarami, i nie odrzuci najbardziej gorzkich leków, by
zachować pożądane zdrowie. - Zauważyłem, że poczciwy
starzec wysilał słuch, by uczestniczyć w naszej rozmowie;
podniosłem głos, zwracając mowę do niego. - Wygłasza się
kazania przeciwko tylu zbrodniom - rzekłem - a nie
słyszałem nigdy, by występowano z kazalnicy przeciw złemu
humorowil. - To powinni by czynić proboszczowie miejscy
- rzekł - chłopi nie miewają złego humoru, jednak nie
zaszkodziłoby to także czasami, byłoby lekcją dla ich żon
przynajmniej i dla pana komisarza. - Towarzystwo roześmia-
ło się i on z nim równie serdecznie, aż zakaszlał się, co
przerwało na czas pewien naszą rozmowę; po czym młody
człowiek znów zabrał głos: - Nazwał pan zły humor
zbrodnią, zdaje mi się to przesadą. #l Zgoła nie - odpowie-
działem -jeśli to, czym się szkodzi sobie i swym najbliższym,
zasługuje na to miano. Czy nie dość, że nie umiemy się
nawzajem uszczęśliwiać, czyż musimy jeszcze ograbiać się
wzajem z przyjemności, którą każde serce czasami samo
sprawić sobie może? Pokaż mi pan człowieka, który jest
w złym humorze, a przy tym tak dzielny, by go ukrywać,
a samemu znosić, nie niszcząc wokół siebie radości! Czy też nie
jest to raczej wewnętrzna niechęć do niedostatku własnej
godności, niezadowolenia z samego siebie, które zawsze jest
związane z zawiścią podszczuwaną przez głupią próżność?
Widzimy szczęśliwych ludzi, których nie my uszczęśliwiamy,
i to jest nieznośne! + Lota uśmiechnęła się do mnie widząc
wzruszenie, z jakim mówiłem, a łza w oku Fryderyki dodała
mi bodźca, by ciągnąć dalej. - Biada tym - rzekłem
- którzy posługują się przemocą, jaką posiadają nad czyimś
sercem, by ograbić je z prostych radości kiełkujących w nim
samym. Wszystkie podarunki, wszystkie uprzejmości świata
nie wynagrodzą jednej chwili zadowolenia z siebie, którą nam
zatruła zawistna zgryźliwość naszego tyrana:
1 Mamy teraz o tym przedmiocie doskonałe kazanie Lavatera wśród
kazań o księdze Jonasza. (Przyp. aut.) Johann Kasper Lavater (1741-1801)
- słynny fizjonomista, wyznawca teoru pomawania charakteru i fizjonomii;
poza dziełami o treści naukowej napisał także wiele kazań i pieśni rehgijnych.
34 35
Serce me było pełne w tej chwili. Niejedno przeszłe
wspomnienie cisnęło się do mej duszy i łzy stangły mi
w oczach.
- Któż sobie mówi codziennie - zawołałem - nie
możesz nic innego uczynić dla swoich przyjaciół, jak
pozostawić im ich radość i pomnażać ich szczęście używając
go z nimi? Czyż możesz, gdy duszę ich męczy niepokojąca
namiętność i troska ich trawi, dać im choć kroplę ulgi?
A gdy spadnie ostatnia, najprzykrzejsza choroba na
stworzenie, które podkopałeś w dniach kwitnących, i oto
leży ono w bolesnym znużeniu, z okiem nieczule ku niebu
zwróconym i pot oblewa co chwila jego skronie, stoisz przy
łóżku jak potępieniec z najgłębszym poczuciem, że nic nie
możesz przy całym swym majątku, i lęk wewnętrzny cię
dławi, że oddałbyś wszystko, by w ginące stworzenie wlać
kroplę pokrzepienia, iskrę otuchy!
Wspomnienie takiej sceny, której byłem świadkiem,
owładnęło mną przy tych słowach z całą potęgą. Zasłoniłem
chustką oczy i opuściłem towarzystwo i jeno głos Loty,
która wołała: - Jedźmy! - przywrócił mnie do przytomności.
Jak mnie łajała po drodze za zbyt gorący udział we
wszystkim! I że zginę z tego powodu! Że powinienem się
szanować! - O aniele, dla ciebie muszę żyć!
6 lipca
Ona jest wciąż przy swojej umierającej przyjaciółce, jest
zawsze ta sama, zawsze czujna, zawsze jednakowo drogie
stworzenie, które gdzie spojrzy, tam łagodzi cierpienie
i stwarza szczęśliwość. Poszła wczoraj wieczorem z Marianną
i małą Amalią na przechadzkę; wiedziałem o tym, spotkałem
ją i poszliśmy razem. Po półtoragodzinnej przechadzce
wracaliśmy ku miastu koło studni, która jest mi tak droga
i stała się teraz tysiąckroć droższa, gdy Lota siadła na
murku. Spojrzałem wkoło, ach! i czas, gdy me serce było tak
36
samotne, odżył znowu we mnie. - Droga studnio - rzekłem
- odkąd nie spoczywałem już w twoim chłodzie, przechodząc
w pośpiechu mimo, nieraz nawet cię nie widziałem.
- Spojrzałem w dół i ujrzałem, że Amalia wraca w górę,
niosąc ostrożnie szklankę wody. Spojrzałem na Lotę
i zrozumiałem, czym jest dla mnie. Tymczasem nadeszła
Amalia ze szklanką. Marianna chciała ją Amalii odebrać.
- Nie! - zawołało dziecko z najsłodszym wyrazem:
- Nie, Lotko, ty pierwsza pić musisz! #Byłem tak
zachwycony szczerością i dobrocią, z jaką to zawołała, że
nie mogłem inaczej wyrazić mojego wrażenia, jak tylko
podnosząc dziecko z ziemi i całując je żyw a ono
natychmiast zaczęło krzyczeć i płakać. - Źle an zrobił
- rzekła Lota. Zmieszałem się. - Chodź, Amalio - ciągnęła
dalej, biorącją za rękę i sprowadzając ze schodów. - Umyj
się tam w świeżym źródle. Prędko, prędko! To nic ci nie
będzie. - Gdym tak stał i patrzał, z jaką skrzętnością mała
tarła policzki mokrymi rączkami, z jaką wiarą, iż cudowne
źródło zmywa wszelki brud i usuwa groźbę, że jej wyrośnie
brzydka broda, Lota rzekła, że dość, a dziecko jednak wciąż
pilnie się myło, jako że lepiej więcej niż za mało. Mówię ci,
Wilhelmie, nigdy z v#iększym szacunkiem nie przypatrywałem
się chrztowi! I gdy Lota wróciła na górę, byłbym chętnie
upadł przed nią jak przed prorokiem, który zmył winy ludu.
Wieczorem nie mogłem się powstrzymać w radości mego
serca, by nie opowiedzieć tego zdarzenia pewnemu człowie-
kowi, o którym sądziłem, że zna się na ludziach, gdyż był
rozumny. Ale jakże na tym wyszedłem? Powiedział, że było
to bardzo źle ze strony Loty, gdyż nie trzeba dzieci zwodzić:
to daje powód do niezliczonych błędów i zabobonów, od
których dzieci zawsze strzec trzeba. Przypomniałem sobie,
że człowiek ten kazał przed tygodniem chrzcić dziecko,
przeto przeszedłem nad tym do porządku i pozostałem
w sercu swym wierny prawdzie: ;powinniśmy z dziećmi
postępowaćjak Bóg z nami, który nas czyni najszczęśliwszymi,
gdy pozwala nam wędrować po świecie w miłym złudzeniu.
37
8 lipca
O, jakimże człowiek jest dzieckiem! Jakże łaknie takiego
spojrzenia! O, jakimże człowiek jest dzieckiem! Poszliśmy
do Wahlheim; panie wyjechały, a podczas naszych przecha-
dzek zdawało mi się, że czytam w czarnych oczach Loty...
Jestem głupcem, wybacz mi; gdybyś je widział, te oczy!
Jestem zwięzły, bo powieki opadają mi z senności. Otóż
kobiety wsiadają, koło karety stoi młody W., Seldstadt,
Audran i ja. Przez okienko karety gawędzą z chłopcami,
którzy oczywiście byli dość rozbawieni i swawolni. Szukałem
oczu Loty. Ach, przechodziły z jednego na drugiego! Lecz
na mnie! na mnie! na mnie, który stałem sam, zrezygnowany,
nie padły! Serce me mówiło jej tysiąckrotnie: bądź zdrowa,
a ona nie widziała mnie! Kareta przejechała mimo. Spojrzałem
na nią ze łzą w oku. Widziałem, że stroik na włosach Loty
wysunął się z okienka, a ona obejrzała się, by mnie
zobaczyć. Ach! mnie? Drogi! czepiam się tej niepewności?
To moja pociecha. Może się za mną obejrzała! Może!
Dobranoc! O, jakimż jestem dzieckiem!
10 lipca
Gdybyś widział tę głupkowatą minę, jaką stroję, gdy
w towarzystwie mowa jest o niej, a dopieroż, gdy mnie
pytają, jak mi się ona podoba! Podoba! Słowa tego nienawidzę
śmiertelnie! Co to musi być za nędznik, któremu się Lota
podoba! Któremu nie przepełnia wszystkich zmysłów,
wszystkich uczuć! Podoba się! Niedawno pytał mnie ktoś,
jak mi się Osjanl podoba.
1 Osjan - legendarny bard szkocki. W r. 1765 szkocki poeta James
Macpherson wydał Dziela zbiorowe Osjana, podającjejako swoje tłumaczenie
na angielski zjęzyka galickiego (celtyckiego). W rzeezywistości były tojego
własne poematy z wplecionymi urywkami z poezji celtyckich. Pieśni
Osjana wywarły wielki wptyw na angielską, a zwłaszcza niemiecką poezję
romantyczną.
38
I 1 lipea
#.,
" Z panią M. jest bardzo źle, modlę się o jej życie, bo cierpię
wraz z Lotą#,#Viduję ją rzadko u jednej z przyjaciółek. Dziś
! opowiadała mi przedziwne zdarzenie. Stary M. jest skąpym,
podłym psem, który swą żonę dobrze w życiu nadręczył i o-
graniczał we wszystkim. Jednak pani M. zawsze umiała sobie
dać radę. Przed kilku dniami, gdy lekarz nie wróżyłjej życia,
kazała wezwać męża (Lota była w pokoju) i przemówiła doń
ů tak: "Muszę ci wyznać pewną rzecz, która po mojej śmierci
# sprawić może zamieszanie i przykrość. Prowadziłam dotąd go-
spodarstwo możliwie porządnie i oszczędnie, jednak musisz mi
wybaczyć, żem cię przez te trzydzieści lat podchodziła. Prze-
znaczyłeś z początku naszego małżeństwa niewielką sumkę na
opędzenie kuchni i innych domowych wydatków. Gdy gospo-
darstwo nasze się zwiększało, nasz zarobek wzrósł, nie dałeś
się skłonić, by stosunkowo zwiększyć moją tygodniową pen-
sję, słowem, wiesz, że w czasach, gdy wydatki były największe,
żądałeś, bym sobie radziła siedmioma guldenami tygodniowo.
Brałam je bez sprzeciwu, a nadwyżkę pokrywałam co tydzień
z przychodów, bo nikt nie przypuszczał, by pani okradała
kasę. Nie strwoniłam niczego i byłabym bez wyznania tego
spokojnie poszła na sąd wieczny, gdyby nie to, że ta, która
po mnie ma dom prowadzić, nie da sobie rady, a ty mógłbyś
zawsze utrzymywać, że pierwszej żonie to wystarczało.
"
# Mówiłem z Lotą o tym, jak nieprawdopodobne jest
zaślepienie umysłu ludzkiego, jeśli ktoś może nie podejrzewać,
że coś musi w tym tkwić, gdy komuś starczy siedem
guldenów tam, gdzie jest potrzebna suma może dwukrotnie
większa. Lecz sam znałem ludzi, którzy bez zdziwienia
uwierzyliby, że mają w swym domu dzbanek prorokal
wieczyście napełniający się oliwą.
1 Dzbanek proroka - aluzja do opowieści biblijnej (Pierwsza ksigga
królewska, rozdz. 17, w. 10) o proroku Eliaszu, który nakarmiony przez
ubogą niewiastę w mieście Sarepta, sprawił, że z jej dzbanka nie ubywało
oliwy "aż do dnia, gdy Pan spuści deszcze na ziemię".
39
13 lipca
Nie, nie łudzę sig! Czytam w jej czarnych oczach prawdziwe
współczucie dla mnie i mego losu! Tak, czuję i mogę
dowierzać sercu memu, że ona - czyż śmiem, czyż mogę
wyrazić niebo w tych słowach? - że ona mnie kocha.
Mnie kocha! Jakże wartościowy staję się sam dla siebie.
Jak - tobie chyba śmiem to powiedzieć, rozumiesz to
- jak sam siebie uwielbiam, odkąd ona mnie kocha!
I czy to zarozumiałość, czy też poczucie, że związek nasz
jest prawdziwy, nie znam człowieka, z którego strony
mógłbym się obawiać czegoś w sercu Loty! A jednak
- kiedy mówi o swym narzeczonym z całym ciepłem, z całą
miłością, czuję się jak człowiek, który składa wszystkie
zaszczyty i godności, któremu odbierają szpadę.
16 lipca
Ach, jakiż dreszcz przebiega wszystkie me żyły, gdy palec
mój przypadkiem dotknie jej palca, gdy nasze stopy spotykają
się pod stołem! Cofam się jak przed ogniem, a jakaś tajemna
moc pociąga mnie znowu; czuję zamęt we wszystkich
zmysłach. Ó, a jej niewinność, jej prosta dusza nie czuje, jak
bardzo mnie męczą te drobne poufałości. Gdy w rozmowie
kładzie swą rękę na moją i wśród przejęcia się tematem
bliżej się do mnie przysuwa, gdy boski oddech jej ust
dosięga warg moich, zda mi się, że padam jakby rażony
piorunem: Wilhelmie, jeśli się kiedy poważę to niebo, to
zaufanie - ty mnie rozumiesz... Nie, serce me nie jest tak
zepsute! Słabe, dość słabe! A czyż to nie zepsucie?
Jest dla mnie święta. Wszelka żądza milczy wjej obecności.
Nie wiem, co się ze mną dzieje, gdyjestem przy niej; zda się,
jakby zmieniał się każdy nerw mej duszy. Zna ona melodię,
którą gra na fortepianie z mocą anioła: tak prostą
i uduchowioną! Jest to jej ulubiona piosenka, a mnie leczy
40
z wszystkich męczarń, pomieszań i humorów, gdy tylko
pierwszą nutę uderzy.
Żadne słowo o starodawnej czarodziejskiej mocy muzyki
nie jest dla mnie #ieprawdopodobne, jeśli prosty śpiew tak
na mnie działa! Jak go umie zastosować często w chwili, gdy
! chciałbym sobie w łeb strzelić! I wszelkie zbłąkanie, i mrok
# duszy mojej pierzcha, i od#ycham znowu swobodniej.
18 lipca
Wilhelmie, czym jest dla naszego serca świat bez miłości!
Czym jest latarnia magiczna bez światła! Ledwo wstawisz
w nią lampkę, ukazują się najbogatsze obrazy na twej białej
ścianie! A gdyby nie było nic prócz tego, prócz przemijających
widm, to jednak jesteśmy szczęśliwi, gdy stoimy przed nią
jak mali chłopcy i zachwycamy się cudownymi zjawiskami.
Dziś nie mogłem pójść do Loty; towarzystwo, którego nie
udało mi się uniknąć, zatrzymało mnie. Cóż było robić?
Wysłałem swego chłopca, by jeno mieć koło siebie człowieka,
który był dziś w jej pobliżu. Z jakąż niecierpliwością
oczekiwałem go, zjaką radością ujrzałem go znowu! Byłbym
chętnie ująłjego głowę i ucałował, gdybym się nie był wstydził.
Opowiadano mi o bolońskim kamieniul, który, jeśli się
go położy w słońcu, przyciąga promienie i chwilę w nocy
świeci. Podobnych wrażeń doznawałem na widok tego
chłopca. Uczucie, że oczy jej spoczywały na jego twarzy,
jego policzkach, jego guzikach i kołnierzu jego surduta,
czyniło mi wszystko tak świętym, tak cennym, w tej chwili
nie byłbym oddał chłopaka ani za tysiąc talarów. Było mi
tak dobrze w jego obecności! Niech Bóg cię broni śmiać się
z tego, Wilhelmie, czyż to widma, jeśli nam z tym dobrze?
' Kamień boloński - spat, odmiana barytu, znajduje się w górze
Paterno blisko Bolonii. Sproszkowany, ogrzany i wystawiony na słońce,
# nabiera własności fosforyzujących.
41
19 lipca
- Zobaczę ją! - wykrzykuję rankiem, gdy się obudzę
i z całą radością spojrzę na piękne słońce. - Zobaczę ją!
- I nie mam na cały dzień innego już życzenia. Wszystko,
wszystko skupia się w tej nadziei.
20 lipca
Nie oswoiłem się jeszcze z waszym pomysłem, bym
z posłem udał się do***. Nie bardzo lubię subordynację,
a wszysc# wiemy, że pan ten nadto jest przykrym człowiekiem.
Matka moja, powiadasz, chętnie widziałaby mnie czynnym;
to mnie pobudziło do śmiechu: czyż teraz nie jestem też
czynny? I czyż to w grunci zeczy nie jedno i to samo: czy
liczę groch czy soczewicę Wszystko na świecie kończy się
przecie na bagateli i człek, który gwoli innym, a nie z na-
miętności własnej, nie z własnej potrzeby, zapracowuje się
dla pieniędzy czy zaszczytu, czy czego innego, jest głupcer##
24 lipca
Jeśli ci tak bardzo o to chodzi, bym nie zaniedbywał
rysunku, to wolałbym pominąć tę całą sprawę, niż ci rzec, że
dotąd mało się robi.
Jeszcze nigdy nie byłem szczęśliwszy, jeszcze nigdy moje
odczuwanie natury, każdego kamyczka, każdej trawki nie
było pełniejsze i głębsze; a jednak - nie wiem, jak się mam
wyrazić - moja wyobraźnia jest tak słaba, wszystko rozpływa
się, rozwiewa się przed mą duszą, tak że nie mogę uchwycić
żadnego zarysu; lecz wmawiam w siebie, że gdybym miał
glinę lub wosk, tobym coś z tego urobił. Wezmę też glinę,
jeśli to potrwa dłużej, i będę lepił, choćby to miały być placki!
Portret Loty zaczynałem trzy razy i trzy razy skom-
42
promitowałem się; co mnie tym bardziej martwi, że jakiś
czas temu trafiałem bardzo szczęśliwie. Po czym zrobiłem
jej sylwetę i to niech wystarczy.
26 lipca
Tak, droga Loto, zajmę się wszystkim i wszystko załatwię;
dawaj mi tylko więcej poleceń i jak najczęściej. Ale o jedno
proszę: nie używaj piasku do wysuszania atramentu na
kartkach, które piszesz do mnie. Dzisiejszą kartkę przycisną-
łem gwałtownie do ust i potem w zębach trzeszczał mi piasek.
28 lipca
Niejednokrotnie już postanawiałem nie widywać jej tak
często. Ba, któż tego dotrzymał! Co dzień ulegam pokusie
i obiecuję sobie święcie: jutro nie pójdziesz; a gdy nadejdzie
jutro, znajduję znowu najbardziej nieodpartą przyczynę
i zanim się opatrzę, jestem u niej. Albo ona powiedziała
wieczorem: - Wszak przyjdzie pan jutro? - Któż mógłby
wtedy nie przyjść? Albo prosi mnie o załatwienie sprawunku
i uważam, że wypada pójść do niej z odpowiedzią osobiście.
Albo dzień jest zbyt piękny, idę do Wahlheim, a gdy tam się
znajdę, jest już tylko pół godziny do niej! Jestem za blisko
jej atmosfery, mig! i jestem tam. Moja babka opowiadała mi
bajkę o magnetycznej górze. Okręty, które zbliżały się za
bardzo, bywały nagle ograbione z wszystkiego żelastwa,
gwoździe leciały do tej góry i biedni nieszczęśliwcy rozbijali
się wśród walących się desek.
30 lipca
Albert przybył. Odjadę. Choćby był najlepszym, naj-
szlachetniejszym człowiekiem, któremu gotów byłbym
43
podporządkować się pod każdym względem, nieznośnym
byłoby widzieć go przed sobą w posiadaniu tylu doskonałości.
W posiadaniu! Dość, Wilhelmie, narzeczony przybył! Dzielny,
kochany chłop, którego nie można nie lubić.
Szczęśliwym trafem nie byłem przy powitaniu! Widok ten
rozdarłby mi chyba serce. Jest też tak zacny i nie pocałował
nawet Loty w mej obecności. Niech mu to Bóg wynagrodzi!
Za szacunek, który ma dla dziewczyny, muszę go kochać.
Jest mi życzliwy; przypuszczam, że jest to raczej dzieło Loty
niż jego własnego uczucia; gdyż w tych sprawach kobiety są
subtelne i mają słuszność. Jeśli mogą utrzymać dwóch
wielbicieli w dobrych stosunkach, zawsze na tym dobrze
wychodzą, choć to się rzadko zdarza.
Tymczasem nie mogę odmówić Albertowi swego szacunku.
Jego spokojna powierzchowność odbija tak bardzo od
mego niespokojnego charakteru, którego ukryć się nie da.
Ma on wiele uczucia i wie, co zdobył w Locie. Zda się
rzadko ulegać złym humorom, a wiesz, że to grzech,
którego w człowieku nienawidzę bardziej niż wszystkich
innych.
Uważa mnie za człowieka z sensem; moje przywiązanie
do Loty, moja gorąca radość, którą uczuwam z powodu
wszystkich jej postępków, pomnaża jego triumf i kocha ją
tym bardziej. Czy czasem nie dręczy ją skrycie drobną
zazdrostką, w to nie wchodzę; przynajmniej ja na jego
miejscu nie byłbym całkiem bezpieczny od tego diabła.
Bądź co bądź jednak radość moja z przebywania obok
Loty minęła! Mamże to nazwać głupotą czy zaślepieniem?
Po cóż słowa? Rzecz mówi za siebie! Wiedziałem wszystko,
co i teraz wiem, zanim Albert przybył; wiedziałem, że nie
mogę rościć sobie do niej żadnego prawa, nie rościłem też
żadnych. To znaczy, o ile możliwe jest wobec takiego
wdzięku - nie pożądać. I teraz błazen się dziwi, gdy tamten
zjawił się naprawdę i zabiera mu dziewczynę.
Zaciskam zęby i szydzę z mego cierpienia i szydziłbym
podwójnie i potrójnie z tych, którzy by rzekli, że powinienem
44
zrezygnować, ponieważ inaczej być nie może. Precz mi
z tymi kukłami! Biegam po lasach, a gdy przyjdę do Loty
i Albert siedzi przy niej w ogromnej altanie, a ja nie mogę
zdobyć się na nic więcej, wtedy jestem błazeńsko swawolny
i płatam wiele figlów i głupstw. - Na miłość Boską
- rzekła mi Lota dzisiaj. - Proszę pana! Tylko bez sceny
jak wczoraj wieczorem! Pan jesteś straszny, gdy jesteś tak
wesoły. - Mówiąc między nami, wypatruję chwili, gdy on
zajęty, prast! wypadam, i tak mi zawsze dobrze, gdy znajdę
ją samą...
8 sierpnia
Proszę cię, kochany Wilhelmie! Z pewnością nie do ciebie
to było zwrócone, gdym wymyślał owym ludziom, którzy
żądają od nas poddania się nieuniknionemu losowi. Zaiste,
nie myślałem, że mógłbyś być podobnego zdania. I w gruncie
rzeczy masz słuszność! Tylko jedno, mój najdroższy! Na
świecie bardzo rzadko rozstrzyga albo-albo; jest tyle odcieni
uczuć i sposobów postępowania, ile odmian między nosem
orlim i spłaszczonym.
Nie weźmiesz mi tedy za złe, jeśli przyjmę cały twój
wywód, a jednak postaram się przekraść pomiędzy twym
albo-albo.
Albo, powiadasz, masz nadzieję co do Loty, albo jej nie
masz. Dobrze! W pierwszym wypadku spróbuj ją urzeczywis-
tnić, staraj się, aby się spełniły twe życzenia. W drugim
wypadku nabierz ducha i staraj się pozbyć nieszczęsnego
uczucia, które strawi wszystkie twe siły! Najdroższy, tak się
mówi, lecz - tylko mówi.
# Czyż możesz od konającego, w którym życie z powodu
ukrytej choroby stopniowo, niepowstrzymanie zamiera, czy
możesz od nie o żądać, by ciosem sztyletu od razu kres
położył męce# zyż zło, które niszczy jego siły, nie ograbia
go zarazem z odwagi uwolnienia się odeń?
45
Wprawdzie mógłbyś mi odpowiedzieć pokrewnym porów-
naniem. Któż nie pozwoliłby raczej odjąć sobie ramienia,
niż przez ociąganie się i wahanie naraził na niebezpieczeństwo
swe życie? Nie wiem i nie kłóćmy się o porównanie. Dość.
Tak, Wilhelmie, mam czasem taką chwilę zrywającej się,
otrząsającej się z tego wszystkiego odwagi i wtedy, gdybym
jeno wiedział dokąd? - poszedłbym sobie.
Wieczorem
Wpadł mi dziś w ręce mój pamiętnik, który zaniedbałem
od pewn"go czasu. Zdumiony jestem, jak świadomie, krok
po kroku, wplątałem się w to wszystko! Jak jasno zawsze
zdawałem sobie sprawę ze swego stanu, a mimo to
postępowałem jak dziecko i nadal widzę to wszystko jasno,
a jednak.nie ma jeszcze żadnych oznak poprawy.
10 sierpnia
Mógłbym prowadzić najlepsze, najszczęśliwsze życie,
gdybym nie był głupcem. Niełatwo łączą się tak piękne
okoliczności, by cieszyć serce ludzkie, jak te, w których się
teraz znajduję. Ach, to pewna, że serce nasze samo stwarza
swe szczęście! Być członkiem miłej rodziny, być przez
starego kochanym jak syn, przez małe jak ojciec - i przez
Lotę! A poczciwy Albert, który nie mąci mego szczęścia
żadnymi humorami lub niegrzecznością, który darzy mnie
serdeczną przyjaźnią, który po Locie najbardziej mnie
kocha na świecie! Wilhelmie, radość bierze słyszeć nas, gdy
idąc na przechadzkę rozmawiamy o Locie; nie wynaleziono
nic śmieszniejszego w świecie nad ten stosunek; a jednak
napływają mi często z powodu niego łzy do oczu.
Gdy mi opowiada o jej zacnej matce: jak na łożu śmierci
zdała Locie swój dom i swe dzieci, a jemu powierzyła Lotę;
46
jak odtąd zgoła inny duch Lotę ożywia; jak w trosce
o gospodarstwo i w powadze prawdziwą matką się stała; jak
żadna chwila jej czasu nie minęła bez miłości popartej
czynem, bez pracy, a jednak nie opuściła jej wesołość,
płochość... Ja idę obok niego, zrywam kwiaty przy drodze,
układam je starannie w bukiet i - rzucam w przepływający
strumień, i patrzę za nimi, jak cicho w dal- żeglują. Nie
wiem, czy ci pisałem, że Albert tu pozostanie i otrzyma
urząd z przyzwoitą pensją od dworu, gdzie jest bardzo
lubiany. Co do porządku i gorliwości w interesach, mało
widziałem jemu równych.
12 sierpnia
Z pewnością Albert jest najlepszym człowiekiem pod
słońcem. Miałem z nim przedwczoraj przedziwną scenę.
Przyszedłem do niego, by się pożegnać, bo wzięła mnie
ochota wyjechać w góry, skąd ci też teraz piszę; gdy tak
chodzę tam i sam po izbie, wpadają mi w oko jego pistolety.
- Pożycz mi tych pistoletów - powiadam - do podróży.
- Owszem - rzekł - jeśli zadasz sobie trud nabić je;
u mnie wiszą one tylko pro forma. - Zdjąłem jeden, a on
ciągnął: - Odkąd mi moja nieostrożność tak niegrzecznego
spłatała figla, nie chcę mieć z tym nic do czynienia.
- Byłem ciekaw dowiedzieć się tej historii. - Bawiłem
- opowiada - trzy miesiące na wsi u jednego z przyjaciół;
miałem kilka krócic nie nabitych i spałem spokojnie. Pewnego
razu w dżdżyste popohrdnie, gdym siedział sobie bezczynnie,
nie wiem skąd przyszła mi myśl: mogą nas napaść, możemy
potrzebować krócic i możemy - wiesz przecie, jak to jest.
Dałem je służącemu do oczyszczenia i nabicia; ten żartuje
z dziewkami, chce je przestraszyć i Bóg wie jak, broń
wypala, gdy stempel w niej jeszcze tkwi, pakuje stempel
dziewczynie w mięsień prawej ręki i rozbija jej kciuk. Toż
miałem lamenty i nadto balwierza do zapłacenia. Odtąd
`#G7
pozostawiam wszelką broń nie nabit#. Drogi skarbie, czym
jest przezorność! Niebezpieczeństwa riie da się przewidzieć!
Wprawdzie... - No, a wiesz, że kocham tego człowieka,
dopóki nie powie swego "wprawdzie"; bo czyż nie rozumie
się samo przez się, że każde zdanie ogólne dopuszcza
wyjątki? Ale tak skrupulatnyjest ten człowiek, żejeśli sądzi,
iż powiedział coś przedwczesnego, ogólnego,półprawdziwego,
to nie przestaje ograniczać, modyfikować, dodawać i ujmo-
wać, póki nic z całej sprawy nie zostanie. I przy tej okazji
zapuścił się w tak głębokie wywody, że w końcu nie
słuchałem go już zgoła, popadłem w zły humor i nagłym
ruchem przyłożyłem sobie lufę pistoletu nad prawym okiem
do skroni. - Fe! - rzekł Albert odejmując mi pistolet.
- Co to znaczy? - Nie jest nabity - rzekłem - a choćby!
- Co to ma znaczyć? - dodał niecierpliwie. - Nie mogę
pojąć, jak człowiek może być tak głupi, by się zastrzelić;
sama ta myśl budzi we mnie odrazę.
- Że też wy, ludzie - zawołałem, chcąc mówić o czymś-
kolwiek - powiadacie zaraz: to głupie, to mądre, to dobre,
to złe! I cóż to wszystko znaczy? Czyście przez to zbadali
wewnętrzne pobudki jakiegoś czynu? Czy umiecie nieomylnie
rozwikłać przyczyny, dla których on został spełniony,
dlaczego stać się musiał? Gdybyście to zrobili, nie bylibyście
tak pochopni w swych sądach.
- Przyznasz mi - rzekł Albert - że pewne czyny
pozostają występnymi, zjakichkolwiek by powstały pobudek.
Wzruszyłem ramionami i przyznałem mu słuszność. - Ale
mój drogi! - ciągnąłem - i tu znajdzie się kilka wyjątków.
To prawda, kradzież jest zbrodnią, lecz czy człowiek, który
dla uratowania siebie i swoich od haniebnej śm_ ierci głodowej
wychodzi grabić, zasługuje na współczucie czy karę? Kto
pierwszy rzuci kamień na mężal, który w słusznym gniewie
mści się na swej niewiernej żonie i jej nikczemnym
uwodzicielu? Na dziewczynę, która w chwili rozkoszy zatraca
1 Zwrot z Ewangelu św. Jana (rozdz. 8, w. 7).
48
się w nieokiełznanych uciechach miłości? Nawet nasze
prawa, te zimnokrwiste pedanty, dają się wzruszać i po-
wstrzymują karę.
- To zgoła co innego - odrzekł Albert - bo człowiek,
którego porywają namiętności, traci wszelkie opamiętanie
i powinien być uważany za pijanego, za szalonego.
- O, wy ludzie rozumni! - zawołałem z uśmiechem.
- Namiętności! Pijaństwo! Szaleństwo! Stoicie tak spokojni,
tak bez współczucia, wy, ludzie obyczajni! Łajecie pijaka,
gardzicie obłąkanym, przechodzicie mimo, jak kapłanl,
i dziękujecie Bogu, jak faryzeusz, że nie stworzył was jako
jednego z tych!z Niejeden raz bywałem pijany, moje
namiętności były zawsze bliskie obłędu, a nie żałuję ani
jednego, ani drugiego; bo pojąłem sam z siebie, że trzeba by
było z dawien dawna obwołać pijakami i szaleńcami
wszystkich niezwykłych ludzi, którzy stworzyli coś wielkiego,
coś na pozór nieosiągalnego.
Lecz również w powszednim życiu jest rzeczą nie do
; zniesienia, że każdemu, na pół choćby wolnemu, szlachetnemu
i nieoczekiwanemu czynowi towarzyszą zawsze okrzyki:
Ten człowiek jest pijany, szalony!
Wstydźcie się, wy, trzeźwi! Wstydźcie się, wy, mądrzy.
- To znów twoje humory - rzekł Albert. - Przesadzasz
we wszystkim i przynajmniej w tym z pewnością nie masz
słuszności, że samobójstwo, o którym teraz mówimy,
porównujesz do wielkich czynów, gdy przecież nie można
go uważać za nic innego, jak tylko za słabość, bo oczywiście
łatwiej jest umrzeć niż mężnie znosić życie pełne udręki.
Już miałem przerwać, bo żaden argument nie wyprowadza
mnie tak z równowagi, jak gdy ktoś nadciąga z nic nie
znaczącym ogólnikiem, kiedy ja mówię z pełnego serca.
Jednak opanowałem się, bo słyszałem to już częściej i nieraz
mnie to gniewało; odparłem z pewną życzliwością: - Nazy-
1 Porównanie z Ewangelu św. Łukasza (rozdz. 10, w. 31).
2 Porównanie z Ewangelii św. Łukasza (rozdz. 18, w. 10).
49
wasz to słabością! Proszę, nie daj się uwieść pozorowi. Czy
lud jęczący pod nieznośnym jarzmem tyrana śmiesz nazwać
słabym, jeśli wreszcie powstanie i starga swe pęta? Człowieka,
który w strachu, że pożar objął jego dom, czuje napięcie
wszystkich sił i z łatwością unosi ciężary, które by w spokoju
umysłu ledwie mógł poruszyć, człowieka, który dotknięty
obelgą we wściekłości rzuca się na sześciu i zwycięża ich,
nazwieszże słabym? I mój drogi, jeśli wysiłek jest siłą,
czemuż nadmierny wysiłek ma być jego przeciwieństwem?
- Albert spojrzał na mnie i rzekł: - Nie bierz mi za złe,
przykłady, które przytaczasz, zdają się zgoła nie należeć do
rzeczy. - Być może - rzekłem. - Zarzucano mi już
częściej, że mój sposób dowodzenia graniczy czasem
z bredzeniem! Zobaczmy tedy, czy możemy w inny sposób
przedstawić sobie, jak jest na duchu człowiekowi, który
postanawia zrzucić z siebie ten zresztą tak przyjemny ciężar
życia, gdyż tylko o ile współczujemy, mamy prawo mówić
o ja iejś rzeczy.
Natura ludzka - ciągnąłem - ma swe granice, może
źnosić radość, cierpienia, ból aż do pewnego stopnia i ginie,
gdy tylko ten stopień przekroczy. Nie chodzi tu więc o to,
czy ktoś jest słaby czy silny, tylko - czy może przetrwać
miarg swego cierpienia, moralnego czy fizycznego, i uważam
za rzecz równie dziwną mówić, że tchórzem jest człowiek,
który sobie odbiera życie, jak byłoby niewłaściwe nazwać
tchórzem tego, który umiera na złośliwą febrę.
- Paradoks! Zupełny paradoks! - zawoł Albert.
- Nie tak zupełny, jak ci się zdaje - odrzekłem.
- Przyznasz, że chorobą śmiertelną nazywamy to, co tak
silnie atakuje naturę, że część jej sił zostaje zniszczona,
a część wprawiona w stan nieczynny, tak że nie jest ona
zdolna sobie pomóc i przez jakąś szczęśliwą rewolucję
przywrócić zwykły bieg życia.
Otóż, mój drogi, pozwól nam zastosować to do ducha.
Spójrz na człowieka w jego ograniczoności; zobacz, jak
działają na niego wrażenia, utwierdzają się w nim idee, aż
wreszcie jakaś rosnąca namiętność ograbia go ze wszystkich
zdrowych władz umysłowych i niszczy go.
Daremnie spokojny, rozumny człowiek widzi stan nie-
szczęśliwego, daremnie go przekonywa; podobnie zdrowy,
stojący u łoża chorego, nie może przelać weń ani odrobiny
swych sił.
Dla Alberta było to za ogólnikowe; przypomniałem mu
dziewczynę, którą przed niejakim czasem wyciągnięto nieżywą
z wody, i powtórzyłem mu jej historię. - Dobre, młode
stworzenie, które wyrosło w ciasnym kole domowych zajęć,
tygodniowej, określonej pracy, które poza tym nie mogło
mieć nadziei na inne przyjemności, jak chyba pójść ze
swymi rówieśnicami na niedzielną przechadzkę wokoło
miasta, w sprawionym z trudem odświętnym stroju, jak
potańcować w każde wielkie święto, a poza tym z całą
żywością serdecznego współudziału pogawędzić godzinkę
zjakąś sąsiadką o przyczynie kłótni lub obmowy;jej gorąca
natura czuje wreszcie głębsze wewnętrzne potrzeby, po-
mnażane pochlebstwami mężczyzn; wszystkie jej uprzednie
radości stają się jej stopniowo niesmaczne, aż w końcu
napotyka człowieka, do którego pociąga ją nieodparcie
nieznane uczucie, z którym łączy wszystkie swe nadzieje;
zapomina o otaczającym ją świecie, nie słyszy nic, nie widzi
nic, nie czuje nic prócz jego jednego, tęskni tylko do niego,
jedynego. Jej pożądanie, nie zepsute przez puste uciechy
niestałej próżności, zdąża prosto do eelu. Chce należeć do
niego, chce w wiecznym związku znaleźć całe to szczęście,
którego jej brak, rozkoszować się połączeniem wszystkich
radości, do których tęskniła. Powtarzane obietnice, które jej
nadziei dają porękę pewności, śmiałe pieszczoty, które
wzmagają pożądanie, ogarniają całą jej duszę; unosi się
w mglistej świadomości, w przeczuciu wszystkich uciech;
dochodzi do stanu najwyższego napięcia, wyciąga wreszcie
ramiona, by objąć wszystkie swe życzenia... a jej kochanek
opuszcza ją. Odrętwiała, bez zmysłów stoi nad przepaścią
i wszystko jest mrokiem wokoło niej, bez widoków, bez
50 51
__
zrozumienia, bez nadziei, bo opuścił ją ten, w którym
jedynie czuła swe istnienie. Nie widzi ona szerokiego świata,
który leży przed nią, tych wielu, którzy mogą nagrodzić jej
stratę; czuje się samotna, opuszczona przez cały świat,
i ślepa, wtłoczona w matnię przez przerażającą rozpacz
swego serca, rzuca się do wody, by we wszystko obejmującej
śmierci zdławić swe męczarnie. Widzisz, Albercie, to historia
niejednego człowieka i powiedz, czyż to nie choroba?
Natura nie znajduje wyjścia z labiryntu splątanych i sprzecz-
nych sił i człowiek musi umrzeć!
Biada temu, który by patrzył na to i rzekł: Ghipia! Gdyby
była czekała, pozwoliła działać czasowi, uśmierzyłaby się jej
rozpacz, byłby się znalazł inny, aby ją pocieszyć!
Otóż to tak, jakby ktoś rzekł: Głupiec! Umiera na febrę;
gdyby był czekał, aż siły jego się odrodzą; soki się odnowią,
uśmierzy się zamęt jego krwi, wszystko byłoby dobrze
i żyłby do dziś!
Albert, dla którego to porównanie jeszcze nie było jasne,
wtrącił coś, a zniędzy innymi to, że mówiłem tylko o prostej
dziewczynie; jak jednak można usprawiedliwić rozumnego
człowieka, który nie jest tak ograniczony, który ogarnia
szersze związki, tego pojąć nie może. - Mój przyjacielu
- zawołałem - człowiek jest człowiekiem, a ta odrobina
rozumu, którą może posiadać, niewiele znaczy lub nie
wchodzi wcale w rachubę, gdy szaleje namiętność, a granice
człowieczeństwa uciskają; raczej... kiedy indziej o tym
- rzekłem i ująłem kapelusz. O, tak mi wzbierało serce,
i rozeszliśmy się nie zrozumiawszy się wzajem. Jakże na tym
świecie niełatwo jednemu drugiego zrozumieć!
IS sierpnia
To przecie pewne, że nic na świecie nie czyni człowieka
potrzebnym, jeno miłość. Widzę to po Locie, że nierada by
mnie stracić, a dzieci też inaczej nie myślą, tylko że każdego
następnego dnia przyjdę znowu. Dziś poszedłem nastroić
fortepian Loty; nie mogłem tego jednak zrobić, bo dzieci
nudziły mnie o bajkę i Lota sama powiedziała, bym im
sprawił tę przyjemność. Krajałem im chleb na wieczerzę,
który przyjmują prawie tak samo chętnie ode mnie jak od
Loty, i opowiadałem im ulubiony ustęp o księżniczce, której
usługują ręcel. Uczę się wiele przy tym, upewniam cię,
i jestem zdumiony, jakie to na nich robi wrażenie. Ponieważ
muszę czasem wymyślać jakieś zawikłanie, o którym na
drugi raz zapominam, powiadają wnet, że poprzednim
razem było inaczej, tak że uczę się teraz recytować po kolei,
niezmiennie, w śpiesznym rytmie. Naczyłem się tego, jak
autor przez drugie, zmienione wydanie swej powieści, choćby
nawet poetycko stała się lepsza, nieuchronnie szkodzić musi
swemu dziełu. Pierwsze wrażenie znajduje nas podatnych
i człowiek tak jest stworzony, że można weń wmówić
najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, tejednak utwierdzają
się tak mocno, że biada temu, kto pragnie je wymazać
i wytępić!
18 sierpnia
Czyż musiało tak być, że to, co tworzy szczęście człowieka,
stało się znów źródłem jego cierpienia?
Pełne, gorące uczucie mego serca dla żywej natury, które
dawało mi tyle rozkoszy, które mi świat otaczający w raj
zamieniało, staje się teraz dla mnie nieznośnym dręczycielem,
katującym duchem, który prześladuje mnie na wszystkich
drogach. Gdym dawniej patrzył ze skały, poprzez rzekę, ku
owym wzgórzom na urodzajną dolinę, jak wszystko wkoło
kiełkuje i płynie; gdym widział owe góry przybrane od stóp
do szczytu wysokimi, gęsto rosnącymi drzewami, wszystkie
owe doliny w ich różnorodnych skrętach, ocienione miłymi
1 Bajka o zamkniętej w wieży księżniczce, którą karmiły zwieszające się
z sufitu czarodziejskie ręce.
52 53
lasami, a łagodna rzeka wiła się wśród szeleszczących
trzcin odzwierciedlając urocze chmury, które delikatny
powiew wieczorny przesuwał po niebie; gdym słyszał
wokół siebie ptaki ożywiające las, a miliony komarów
tańczyły ochoczo w ostatnim czerwonym promieniu słoń-
ca; gdy jego ostatnie drżące spojrzenie wyzwalało z trawy
brzęczącego chrząszcza, a dziwny szum i ruch wokół
mnie kazał mi patrzeć na ziemię; i mech, co z twardej
skały wydziera swą żywność, i chwasty zwieszające się
z suchego piaskowego wzgórza objawiały mi całe głębo-
kie, płomienne, święte życie natury - jakże obejmowa-
łem to wszystko ciepłym sercem, zatracałem się w nie-
skończonej pełni i wspaniałe kształty bezkresnego świata
poruszały się w mej duszy ożywiając wszystko. Ogromne
góry otaczały mnie, przepaście leżały przede mną, wodo-
spady spadały w dół, rzeki płynęły pode mną, a lasy
i góry grały. I widziałem, jak pracą i tworzeniem przeni-
kają się wzajem w głębiach ziemi wszystkie niezbędne siły.
I to ponad ziemią i pod niebem mrowią się rodzaje
przeróżnych stworzeń i wszystko, wszystko zaludnione
jest tysiącrakimi postaciami, a ludzie zabezpieczają się
w domkach i zagnieżdżają się, i panują w swej myśli nad
wielkim światem! Biedny głupcze, który wszystko cenisz
tak mało, bo sam jesteś mały! Od niedostępnych gór
pustyni, której nie tknęła żadna stopa, aż po kres nie-
znanego oceanu unosi się duch wiecznie Tworzącego
i raduje się wszelkiemu prochowi, który pojmuje Go
i żyje. Ach, wtedy, jak często wraz z żurawiem, który
przelatywał nade mną, tęskniłem do brzegu niezmierzone-
go morza, by z pieniącego się pucharu nieskończoności
pić oną wzbierającą falę rozkoszy i choćby przez chwilę
czuć w swej piersi o tak ograniczonych siłach tchnienie
szczęśliwości tej Istoty, która wszystko z siebie i przez
siebie rodzi.
Bracie, tylko wspomnienie owych godzin sprawia mi
ulgę; nawet ten wysiłek, by owe niewymowne uczucia
54
przywołać, znów wypowiedzieć, wznosi moją duszę ponad
nią samą i każe mi potem podwójnie odczuwać niepokój
stanu, który mnie teraz przenika.
Przed duszą moją rozsunęła się jakby zasłona i pole
nieskończonego życia zmienia się teraz przede mną
w przepaść wiecznie otwartego grobu. Czyż możesz rzec:
T o j e s t! - skoro wszystko przemija, skoro wszystko
z szybkością burzy przepływa mimo, tak rzadko za-
chowuje całą siłę swego istnienia, ach, porwane zostaje
przez strumień, zatopione i o skałę rozbite! Nie ma
chwili, która by nie trawiła ciebie i twoich wokoło,
chwili, byś nie był burzycielem, byś nim być nie musiał.
Najniewinniejsza przechadzka kosztuje tysiące, tysiące
biednych robaczków - życie; jeden krok burzy mozolne
budowle mrówek i wdeptuje mały świat w haniebny grób.
Ha, nie wzruszają mnie wielkie, rzadko zdarzające się
katastrofy świata: te powodzie, co zmywają wsie, te
trzęsienia ziemi, co pochłaniają miasta. Rozdziera mi
serce trawiąca moc ukryta we wszechświecie natury, moc,
która nic nie stworzyła, co by nie niweczyło samego
siebie lub sąsiada. I tak błądzę w niepokoju! Niebo
i ziemia, i wszystkie twórcze siły otaczają mnie! Nie widzę
nic nad wiecznie połykającego, wiecznie przeżuwającego
potwora.
21 sierpnia
Daremnie wyciągam ku niej ramiona rankiem, gdy budzę
się z ciężkich snów. Na próżno szukam jej nocą w moim
łóżku, gdy mnie łudził szczęśliwy, niewinny sen, że siedzę
' koło niej na łące i trzymam jej rękę i okrywam ją tysiącem
, pocałunków. Ach, wówczas, kiedy jeszcze w półodurzeniu
sennym sięgam ku niej i budzę się, strumień łez bucha
z mego uciśnionego serca i płaczę niepocieszony w obliczu
ciemnej przyszłości.
55
22 sierpnia
To nieszczęście, Wilhelmie! Wszystkie me żywotne siły
zamieniły się w niespokojną gnuśność; nie mogę być
bezczynny i nie mogę też wziąć się do czegokolwiek. Nie
mam siły wyobraźni, zrozumienia natury i wszystkie książki
są mi wstrętne. Jeśli nam samego siebie brak, brak nam
przecie wszystkiego. Przysięgam ci, czasem chciałbym być
wyrobnikiem, by jeno rano przy obudzeniu mieć na widoku
nadchodzący dzień, dążyć do czegoś i mieć nadzieję. Często
zazdroszczę Albertowi, którego widzę zagrzebanego po
uszy w aktach, i wmawiam w siebie: byłoby mi dobrze,
gdybym był na jego miejscu. Już kilkakrotnie porywałem
się, by napisać do ciebie i ministra i starać się o miejsce
w poselstwie, którego, jak zapewniasz, nie odmówiono by
mi. Sam sądzę, że minister lubi mnie od dawna; długo mnie
namawiał, bym wstąpił do urzędu, i są chwile, gdy chcę to
uczynić. Ale gdy znów pomyślę o tym i przypomnę sobie
bajkę o koniul, który zniecierpliwiony wolnością daje sobie
nałożyć siodło i uzdę i zajeżdżony zostaje na śmierć, nie
wiem, co mam czynić. I, mój drogi, nie jestże ta moja
tęsknota do zmiany stanu głębokim, przykrym niepokojem,
który mnie wszędzie ścigać będzie?
28 sierpnia
To prawda: gdyby choroba moja dała się uleczyć, ci
ludzie uczyniliby to. Dziś dzień mych urodzin i wczesnym
rankiem otrzymałem paczkę od Alberta. Przy otwieraniu
wpadła mi natychmiast w oczy różowa kokarda, którą Lota
miała na sobie, gdym ją poznał, i o którą ją odtąd
kilkakrotnie prosiłem. Były przy tym dwie książeczki
' Znana już w starożytności bajka o koniu, który przy pomocy
człowieka zwyciężył jelenia, ale stał się jednocześnie niewolnikiem człowieka.
56
w dwunastcel, mały wetsteinowski Homer2, wydanie, którego
tak często pragnąłem, by się nie nosić na przechadzkach
z wydaniem Ernestiego3. Patrz! Tak uprzedzają me życzenia
tak wynajdują wszystkie drobne usługi przyjaźni, tysiąckrotnie
więcej warte niż owe oślepiające podarki, którymi poniża
nas próżność darzyciela. Całuję tę kokardę tysiąckrotnie
i z każdym oddechem piję wspomnienie tej błogości, którą
napełniały mnie tamte nieliczne, szczęśliwe, niepowrotne
dni. Wilhelmie, tak jest i nie szemrzę: kwiaty życia są tylko
złudą! Jak wiele ich przemija nie zostawiając śladu po sobie;
jak mało ich wydaje owoc i jak mało z tych owoców
dojrzewa! A jednak jest ich jeszcze dość, a jednak... O mój
bracie, czyż możemy pozwolić, by dojrzałe owoce leżały
zaniedbane, pogardzone, by zwiędły nie spożyte i zgniły?
Bądź zdrów! Jest wspaniałe lato; siedzę często na drzewie
w sadzie Loty z długą żerdzią do zrywania owoców i strącam
gruszki z wierzchołka; ona stoi u dołu i odbiera je, gdy je
w dół zrzucam.
30 sierpnia
Nieszczęsny! Czyż nie jesteś głupcem, czyż nie oszukujesz
samego siebie? Cóż znaczy ta szalona, bezkresna namiętność?
Nie znam już innej modlitwy jak do niej. W wyobraźni mej
nie zjawia się żadna inna postać prócz niej i wszystkie
wokoło widzę tylko w związku z nią. I to sprawia, że mam
niejedną szczęśliwą chwilę - dopóki znów nie muszę
oderwać się od niej, ach, Wilhelmie, do tego mnie często gna
serce! Gdy tak przy niej posiedzę dwie, trzy godziny
1 Dwunastka - mały kieszonkowy format książki.
z Wetsteinowski Homer - Homer wydany w r. 1707 przez Jana
Henryka Wetsteina, drukarza amsterdamskiego.
3 I. A. Ernesti - znakomity filolog, wydał w latach 1759-1764 dzieła
# Homera w pięciu wielkich tomach.
57
i upajam się jej postacią, jej obejściem, niebiańskim urokiem
jej słów, i stopniowo rozpalają się wszystkie me zmysły,
w oczach mi się robi ciemno, ledwo co słyszę i coś mnie
chwyta za gardło jak skrytobójca; gdy potem me serce bijąc
gwałtownie chce ulżyć skołatanym zmysłom, a tylko jeszcze
bardziej je podnieca, Wilhelmie, nie wiem często, czy żyję na
świecie! I kiedy czasem smutek przytłacza mnie, i Lota
zezwoli mi na tę żałosną pociechę, bym całując jej rękę
wypłakał me przygnębienie - wtedy muszę odejść! Muszę
odejść! Włóczę się potem po polach. Wtedy mą radością jest
wspinać się na stromą górę, przebić sobie drogę przez
niedostępny las, przedzierać się przez zarośla, które mnie
ranią, przez ciernie, które mnie kaleczą! Wtedy czuję się
nieco lepiej! Nieco! Czasem ze znużenia i pragnienia położę
się w drodze, niekiedy wśród głębokiej nocy, gdy pełnia stoi
wysoko nade mną, siądę w samotnym lesie na pochyłym
drzewie, by ulżyć mym zranionym stopom, i potem
w omdlałym spokoju zadrzemię w półświcie. O Wilhelmie,
samotne mieszkanie w celi, włosiennica i pas kolczasty
byłby rozkoszą, której łaknie ma dusza. Bądź zdrów! Nie
widzę cierpieniu temu kresu prócz grobu.
3 września
Muszę odjechać! Dzięki ci, Wilhelmie, żeś mnie utwierdził
w tym chwiejnym zamiarze. Już dwa tygodnie noszę się
z myślą, by ją #puścić. Muszę. Jest znowu w mieście u jednej
z przyjaciółek. I Albert - i - muszę odjechać!
10 września
Cóż to była za noc, Wilhelmie! Teraz przetrwam wszystko.
Nie zobaczę jej już! O, że nie mogę rzucić ci się na szyję,
wyrazić ci tysiącem łez i zachwytów, mój najdroższy,
58
wszystkich uczuć, które przenikają me serce! Siedzę i z trudem
chwytam oddech, staram się uspokoić i oczekuję ranka,
a na wschód słońca zamówione są konie.
Ach, ona śpi spokojnie i nie przeczuwa, że nie ujrzy mnie
już nigdy. Wyrwałem się; byłem dość silny, by w dwugodzinnej
rozmowie nie zdradzić mego zamiaru. Ach, Boże, co za
rozmowa!
Albert przyrzekł mi, że zaraz po wieczerzy będzie z Lotą
w ogrodzie. Stałem na tarasie pod kasztanami i patrzyłem
na słońce, które dla mnie po raz ostatni zachodziło nad miłą
doliną, nad łagodną rzeką. Tak często stałem tu z nią, by
patrzeć na to samo wspaniałe widowisko, i oto... Chodziłem
tam i z powrotem po alei, która mi była tak droga; czułem
do tego miejsca tajemny pociąg, nim jeszcze poznałem Lotę
i cieszyliśmy się, gdyśmy z początkiem naszej znajomości
odkryli obopólną skłonność do tego zakątka, który zaiste
jest jednym z najbardziej romantycznych wytworów sztuki
ogrodniczej, jakie widziałem.
Przede wszystkim między kasztanami masz rozległy widok.
Ach, przypominam sobie, pisałem ci, zda mi się, już wiele
o tym, jak wysokie ściany bukowe zamykają w sobie
wreszcie człowieka i aleja, łącząc się z przyległym zagajnikiem,
staje się coraz posępniejsza, aż ostatecznie kończy się
zamkniętą polanką, nad którą zda się unosić samotność
i pustka. Pamiętam jeszcze, jak przytulnie mi było, gdym po
raz pierwszy w samo południe tam wstąpił: przeczuwałem
niejasno, jaką to miejsce stać się jeszcze miało widownią
szczęścia i bólu.
Poiłem się koło pół godziny tymi tęsknymi, słodkimi
wspomnieniami rozstawania i widzenia się znowu, gdym
usłyszał, że oni wchodzą na taras. Pobiegłem na ich spotkanie,
z dreszczem ująłem jej rękę i ucałowałem. Stanęliśmy
właśnie na górze, gdy księżyc wschodził za krzewiastym
wzgórzem. Mówiliśmy o tym i owym i doszliśmy niepo-
strzeżenie do posępnej altany. Lota weszła i siadła, Albert
obok niej, ja również; jednak niepokój mój nie pozwolił mi
59
długo siedzieć; wstałem, stanąłem przed nią, przeszedłem się
tam i z powrotem, siadłem znowu, byłem niespokojny. Ona
zwróciła naszą uwagę na piękny efekt światła księżycowego,
które na skraju ścian bukowych oświetlało przed nami cały
taras: widok wspaniały, tym bardziej uderzający, że wokół
otaczała nas głęboka ciemność. Milczeliśmy; ona zaczęła po
chwili: - Nie zdarzyło mi się przechadzać w świetle
księżyca, abym nie pomyślała o mych zmarłych, by nie
naszły mnie myśli o śmierci, o przyszłości. Będziemy istnieć
- ciągnęła głosem pełnym wspaniałego uczucia - ale,
Werterze, czy się znajdziemy znowu? Czy się poznamy? Co
pan myśli? Co pan powie?
- Loto - rzekłem podając jej rękę i oczy zaszły mi
łzami - zobaczymy się znowu! Zobaczymy się tu i tam
znowu! - Nie mogłem mówić dalej. - Wilhelmie, musiałaż
mnie o to pytać, gdym to trwożne pożegnanie miał w sercu?
- I czy drodzy zmarli wiedzą o nas - ciągnęła - czy
czują, gdy nam się dobrze dzieje, że z gorącą miłością ich
wspominamy? O, postać mej matki unosi się zawsze koło
mnie, gdy w cichy wieczór siedzę wśród jej dzieci, wśród
moich dzieci, a one gromadzą się wkoło mnie, jak gromadziły
się wkoło niej. Gdy tak z tęskną łzą patrzę ku niebu
i pragnę, by mogła spojrzeć na chwilę, jak dotrzymuję
słowa, które dałam w godzinę jej śmierci, że będę matką jej
dzieci, stokrotnie wołam: Wybacz mi, najdroższa, jeśli nie
jestem dla nich tym, czym ty byłaś! Ach, czynię przecie
wszystko, co mogę; są przecie odziane, nakarmione. ach,
i co więcej znaczy niż to wszystko, pielęgnowane i kochane.
Gdybyś mogła widzieć naszą zgodę, droga, święta, najgorętszą
podzięką sławiłabyś Boga, którego ostatnimi, przegorzkimi
łzami prosiłaś o pomyślność dla swych dzieci.
To powiedziała! O Wilhelmie, któż może powtórzyć, co
mówiła! Jakże może zimna, martwa litera oddać niebiańską
świeżość jej ducha! Albert przerwał jej łagodnie: - To cię
zbyt przejmuje, droga Loto! Wiem, dusza twoja lgnie do
tych myśli, lecz proszę... - O Albercie - rzekła - wiem, że
60
nie zapomnisz nigdy wieczorów, kiedy siedzieliśmy razem
u małego okrągłego stolika, gdy papa wyjechał, a dzieci
ułożyliśmy do snu. Często miałeś dobrą książkę, a jednak
tak rzadko mogłeś wziąć się do czytania. Czyż obcowanie
z tą wspaniałą duszą nie znaczyło więcej niż wszystko inne?
Ta piękna, łagodna, żywa i zawsze czynna kobieta! Bóg zna
moje łzy, wśród których często padałam przed Nim w łóżku
na kolana, by mnie uczynił jej podobną.
= Loto! - zawołałem klękając przed nią, ujmując jej
ręce i zlewając je tysiącem łez. - Loto, błogosławieństwo
boże czuwa nad tobą i duch twojej matki! - Gdyby pan
był ją znał! - rzekła ściskając mą rękę. - Była warta,
byś ją pan znał. - Zdawało mi się, że mdleję; nigdy nie
powiedziano o mnie nic większego i zaszczytniejszego.
A ona ciągnęła: - I ta kobieta musiała odejść w kwiecie
wieku, gdy najmłodszy jej syn nie miał sześciu miesięcy.
Chorobajej nie trwała długo; była spokojna, zrezygnowana,
żal jej było tylko dzieci, zwłaszcza najmniejszego. Gdy
koniec jej się zbliżał i gdy mi rzekła: - Przyprowadź je
- a ja je wprowadziłam, małe, które nic nie wiedziały,
i najstarsze, które odchodziły od zmysłów - one stały
obok łóżka, a ona podniosła ręce i modliła się nad nimi,
i całowała je po kolei, i odesłała je, i rzekła do mnie:
- Bądź im matką! - Dałam jej słowo na to! - Obiecu-
jesz, córko moja, wiele - rzekła. - Serce matki i oko
matki! Widziałam często po twych pełnych wdzięczności
łzach, że czujesz, co to znaczy. Miej dla swego rodzeństwa
i swego ojca wierność i posłuszeństwo kobiety. Pocieszysz
go. - Pytała o niego, bo wyszedł, by ukryć przed nami
zgryzotę, troskę nad siły, która go wypełniała. Ten człowiek
był całkiem złamany.
- Albercie, byłeś w pokoju! Słyszała, że ktoś chodzi
obok, spytała i wezwała cię do siebie. I jak patrzyła na ciebie
i na mnie spokojnym okiem, znajdując pociechę w tym, źe
będziemy szczęśliwi, szczęśliwi razem! - Albert rzucił się jej
na szyję, całował ją i wołał: - Jesteśmy szczęśliwi, będziemy
61
szczęśliwi! - Spokojny Albert był zgoła nieprzytomny, a #a
nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
- Werterze - zaczęła - i ta kobieta miałaby zniknąć!
Boże, gdy czasem pomyślę, jak pozwalamy sobie zabrać to,
co mamy najdroższego w życiu, i nikt nie czuje tego tak
silnie jak dzieci, które długo jeszcze się skarżyły: Czarni
ludzie wynieśli mamę!
Wstała, aja wyrwany z zamyślenia i wstrząśnięty, zostałem
na miejscu i trzymałem jej rękę. - Chodźmy - rzekła
- już czas. - Chciała cofnąć swą rękę, a ja ująłem ją
jeszcze silniej! - Zobaczymy się znów - zawołałem
- odnajdziemy się znów, rozpoznamy się pod wszystkimi
postaciami. Odchodzę - ciągnąłem - odchodzę chętnie,
a jednak, gdybym miał rzec: na wieki, nie zniósłbym tego.
Bądź zdrowa, Loto! Bądź zdrów, Albercie! Zobaczymy się
znowu. - Jutro, sądzę - odrzekła żartobliwie. Czułem to
jutro! Ach, nic nie widziała, cofając rękę swą z mojej. Wyszli
aleją; stałem, patrzyłem za nimi w świetle księżyca, rzuciłem
się na ziemię i wypłakałem się, zerwałem się, pobiegłem na
taras i zobaczyłem jeszcze w dole, w cieniu wysokich lip, jej
białą suknię lśniącą u drzwi ogrodowych; wyciągnąłem
ramiona i znikła.
Ksigga druga
20 października I 771
Wczoraj przybyliśmy tutaj. Poseł jest niezdrów, więc
zatrzyma się dni kilka. Gdyby tylko nie był tak niemiły,
wszystko byłoby dobrze. Widzę, widzę, że los przygotował
mi ciężkie próby. Lecz odwagi! Lekka myśl zniesie wszystko!
Lekka myśl? Śmiech mnie zbiera, skąd to słowo nawinęło
mi się pod pióro. O, nieco lżejsza krew byłaby mnie uczyniła
najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Co? Tam gdzie
inni z odrobiną siły i talentu puszą się przede mną w błogim
zadowoleniu z siebie, ja wątpię o swej sile, o swych
zdolnościach? Boże mój, który obdarowałeś mnie tym
wszystkim, czemuż nie zachowałeś sobie połowy tego, a nie
dałeś mi wiary w siebie i daru poprzestawania na małym?
Cierpliwości, cierpliwości! Będzie lepiej. Bo powiadam ci,
drogi, masz słuszność. Odkąd uganiam się co dzień wśród
tłumu i widzę, co ludzie robią i jak to czynią, czuję się
daleko lepiej. Zapewne, ponieważjesteśmy tak stworzeni, że
porównywamy wszystko ze sobą i siebie ze wszystkim, więc
szczęście i nieszczęście zależy od przedmiotów, z którymi się
porównywamy, przeto nie ma nic niebezpieczniejszego nad
samotność. Wyobraźnia nasza, z natury swej skłonna do
wzlotów, żywiona fantastycznymi obrazami poezji, stwarza
sobie tłum istot stojących na różnych szczeblach, wśród
których my stoimy na najniższym i wszystko prócz nas
wydaje się wspaniałe, każdy inny jest doskonalszy. A dzieje
się to w sposób zgoła naturalny. Czujemy często, że nam
czegoś brak - i zda się nam, że właśnie to, czego nam brak,
posiada ktoś inny, któremu też przydajemy i to wszystko,
co my mamy, i nadto jeszcze pewne idealne zadowolenie.
I oto szczęśliwiec jest zupełnie gotów - nasz własny twór!
Jeżeli natomiast pracujemy mozolnie i używając własnych
słabych sił, to przekonujemy się często, że przy całym
marudzeniu i lawirowaniu dochodzimy dalej niż inni, płynący
pełnymi żaglami i posługujący się wiosłem - i to nam
przecie daje prawdziwą świadomość własnej wartości, jeśli
posuwamy się naprzód równo z drugimi lub też ich
wyprzedzamy.
26 listopada
Zaczynam czuć się tu zgoła znośnie. Najlepsze, że jest
dość roboty; a poza tym to mnóstwo ludzi, ta rozmaitość
nowych postaci roztacza przede mną bogate widowisko.
Poznałem hrabie#o C., którego z dniem każdym bardziej
czcić muszę. Jest to otwarta głowa, człowiek o głębokim
umyśle, ale wcale nie oschły, dlatego że ogarnia szerokie
horyzonty; w jego obcowaniu z ludźnzi widać tyle zrozumienia
dla przyjaźni i miłości. Zainteresował się mną, gdy zwróciłem
się do niego z pewnym zleceniem, i zauważył przy pierwszych
słowach, że się rozumiemy, że może ze mną mówić jak nie
z każdym. Nie mogę się także nachwalić jego szczerego
zachowania się wobec mnie. Nie ma na świecie tak
prawdziwej, gorącej radości, jak widzieć wielką duszę, która
się przed kimś otwiera.
24 grudnia
Znoszę wiele przykrości ze strony posła; przewidziałem to
z góry. Jest to najbardziej rygorystyczny głupiec, jaki może
istnieć. Powolny i nudny jak stara ciotka. Człowiek, który
nie jest nigdy z siebie zadowolony i dlatego nikt go nie
zadowoli. Pracuję łatwo i prędko i nie lubię poprawek; a on
potrafi oddać mi jakiś akt i powiedzieć: - To dobre, lecz
przejrzyj pan to; zawsze znajdzie się lepszy wyraz, jakieś
64 65
czystsze słówko. - Wtedy diabli mnie biorą. Nie może
braknąć żadnego "i", żadnego spójnika; a wszystkich zmian
szyku, które mi się czasem wymykają, jest wrogiem
śmiertelnym. Jeżeli się jakiegoś okresu nie wyrzępoli wedle
zwyczajnej melodii, nie rozumie go zgoła. To męka mieć do
czynienia z takim człowiekiem.
Zaufanie hrabiego C. to jeszcze jedyna rzecz, która
mi jest pewną nagrodą. Powiedział mi niedawno po
prostu, jak niezadowolony jest z powolności i pedanterii
posła. Ludzie utrudniają życie sobie i innym. - Jednak
- rzekł - trzeba się poddać, jak wędrowiec, który
ma przejść górę. Oczywiście, gdyby nie było góry, droga
byłaby #ygodniejsza i krótsza, ale góra jest i trzeba
ją przebyć.
Mój szef wywęszył naturalnie, że hrabia daje mi przed
nim pierwszeństwo, i to go złości, więc korzysta z każdej
sposobności, by obmawiać hrabiego przede mną; ja oczywiście
sprzeciwiam się i to tylko pogarsza sprawę. Wczoraj nawet
rozgniewał mnie, bo i mnie miał na myśli. - Do spraw
światowych - mówił - hrabia jest dobry, pracuje z wielką
łatwością, włada dobrze piórem, lecz brak mu gruntownej
nauki, jak wszystkim beletrystom. - Zrobił przy tym minę,
jakby chciał rzec: A co? Ukłułem cię? Ale nie dotknął mnie;
gardziłem człowiekiem, który mógł tak myśleć i tak
postgpować. Stawiałem mu czoło i walczyłem z całym
zapałem. Powiedziałem mu, że hrabia jest człowiekiem, dla
którego trzeba mieć szacunek, zarówno dla jego charakteru,
jak i dla jego wiedzy. - Nie znałem - rzekł - nikogo, kto
by tak umiejętnie umiał rozszerzyć swój umysł, ogarnąć nim
niezliczone zagadnienia, a jednak zachować żywe zaintere-
sowanie dla spraw codziennego życia. - To było dla niego
tureckie kazanie, więc pożegnałem się, by dhiżej nie wzburzać
w sobie żółci z powodu tych głupstw.
A temu winniście wy wszyscy, którzyście wpędzili mnie
w to jarzmo i tyle bajali o czynnym życiu. Czynne życie!
Jeżeli człowiek, co sadzi kartofle i wozi swoje zboże na
sprzedaż, nie robi więcej niż ja, zgodzę się jeszcze dziesięć lat
harować na ag l#e, do której teraz jestem przykuty.
I ta błyszcząca nędza, ta nuda wśród obrzydliwych ludzi,
którzy tutaj żyją ze sobą! Ta żądza pierwszeństwa u nich!
Jak uważają i czyhają, by wysunąć się jeden krok przed
innych; najnędzniejsze, najmizerniejsze namiętności, zgoła
bez przykrywki! Jest tu kobieta na przykład, która bawi
każdego swym szlachectwem i swoją ziemią, że każdy musi
myśleć: to głupia baba, wyobraża sobie cuda o odrobinie
swego szlachectwa i sławie swej ziemi. Ale jest gorzej
- kobieta ta jest z tej okolicy, to córka pisarczyka. Otóż nie
mogę pojąć ludzi, którzy mają tak mało rozumu, by się tak
hańbić.
Wprawdzie poznaję, mój drogi, co dzień lepiej, jak głupio
jest mierzyć innych wedle siebie. I ponieważ mam tyle
kłopotu z sobą samym, a to serce jest tak burzliwe, więc
pozwalam innym iść swoją drogą, byle mi tylko także
pozwolili iść moją.
Co mnie najbardziej drażni, to fatalne stosunki miesz-
czańskie. Wprawdzie wiem równie dobrze jak inni, jak
potrzebna jest różnica stanów, ile korzyści mnie samemu
ona przynosi; jednak niech mi nie staje ona w drodze
właśnie tam, gdzie mogę jeszcze zażyć trochę radości, złowić
jeden choćby promień szczęścia na tej ziemi!# Poznałem
niedawno na przechadzce pannę vo# n B., miłe śtworzenie,
które zachowało bardzo dużo naturalności wśród tego
sztywnego życia. Podobaliśmy się sobie w rozmowie i przy
pożegnaniu prosiłem ją o pozwolenie odwiedzenia jej.
Przystała na to z taką prostotą, że ledwo mogłem doczekać
się stosownej chwili, by pójść do niej. Nie jest tutejsza
i mieszka w domku ciotki. Fizjonomia tej starej nie podobała
mi się. Okazywałem jej wiele grzeczności, rozmowę zwracałem
przeważnie do niej i w przeciągu niespełna pół godziny
poznałem tyle, co mi panna później sama wyznała: że
drogiej cioci w jej wieku brak wszystkiego, że nie ma
przyzwoitego majątku ani rozumu i żadnego innego oparcia
66
prócz szeregu przodków, żadnej ochrony prócz swojej
klasy, w której się opalisadowała; i żadnej rozkoszy prócz
patrzenia ze swego piętra ponad mieszczańskie głowy.
W młodości była podobno piękna i przebaraszkowała życie;
naprzód uporem swym dręczyła niejednego biednego
młodzieńca, a w dojrzałych latach ugięła się przed pewnym
starym oficerem, który za cenę posłuchu i za znośne
utrzymanie przeżył z nią wiek spiżowy i umarł; i oto teraz,
w żelaznym, widzi się samotna i nie miałaby żadnego
poważania, gdyby siostrzenica jej nie była tak miła.
8 stycznia 1772
Cóż to za ludzie, którzy całą duszę wkładają w ceremoniał,
których myśli i dążenia przez lata całe kierują się ku temu,
jak posunąć się o krzesło wyżej przy stole! I nie dlatego, by
nie mieli nic do roboty: przeciwnie, mnóstwo prac zalega
właśnie dlatego, że drobne kwasy powstrzymują od załat-
wiania ważnych spraw. Zeszłego tygodnia wybuchły kłótnie
przy jeździe sankami i cała zabawa się popsuła.
Ghipcy, nie widzą, że właściwie nie chodzi o miejsce i że
ten, który zajmuje pierwsze, rzadko gra pierwszą rolę! Iluż
królami rządzi minister, iluż ministrami ich sekretarz! I kto
jest wówczas pierwszy? Ten, zdaje mi się, który widzi dalej
niż inni i ma tyle mocy lub chytrości, by ich siły i namiętności
zaprząc do wykonania swych planów.
20 stycznia
Piszę do Pani, droga Loto, w izbie małej chłopskiej
gospody, dokąd schroniłem się przed groźną burzą. Odkąd
żyję w smutnym gni#źd#e 17. wśród obcych, całkiem mojemu
sercu obcych ludzi, nie miałem chwili, ani jednej chwili,
w której by mi serce nie kazało pisać do Pani. A teraz, w tej
68
chacie, w tej samotności, w tym zamknięciu, gdy śnieg i grad
bije w me okienko, Pani była pierwszą mą myślą. Gdym tu
wszedł, nagle stanęła przede mną Pani postać, Pani
wspomnienie. O, Loto! Tak błogo, tak zacisznie! Mój Boże,
znów pierwsza szczęśliwa chwila!
Gdyby mnie Pani była widziała, o najdroższa, w wirze
zajęć! Jakże wysychają me zmysły! Ani jednego momentu
pełni serca, ani jednej błogiej godziny! Nic! Nic! Stoję jak
przed skrzynką osobliwościl, widzę małych ludków i koniki
przesuwające się przede mną i pytam się często, czy to nie
złudzenie wzrokowe. Gram z nimi razem, a raczej igrają
mną jak marionetką; ujmuję niekiedy mojego sąsiada za
drewnianą rękę i cofam się ze zgrozą. Wieczorem po-
stanawiam zobaczyć wschód słońca, a potem nie wstaję
z łóżka; w dzień przyrzekam sobie popatrzeć na księżyc i nie
wychodzę z pokoju. Nie wiem, po co wstaję, po co idę spać.
Zabrakło drożdży, które poruszały me życie; znikł czar,
który podtrzymywał mnie podczas głębokich nocy i rano
budził mnie ze snu.
Znalazłem tujedynie niewieście stworzenie: niejaką pannę
von B. Podobna jest do Pani, droga Loto, jeśli do Pani
podobną być można. Ej - powie Pani - ten człowiek sadzi
się na liche "komplementy"! Nie jest to całkiem nieprawdą.
Od niejakiego #czasu jestem bardzo grzeczny, bo przecież
innym być nie mogę; mam wiele dowci#u, a panie mówią, że
nikt nie umie subtelniej chwalić niż ja (i kłamać, doda Pani;
bo bez tego nic się nie uda, rozumie Pani?). Chciałem mówić
o pannie B.! Bogata dusza wyziera z jej niebieskich oczu. Jej
stanowisko społeczne jest dla niej ciężarem, który żadnego
z życzeń jej serca zadowolić nie może. Tęskni za tym, by
wyrwać się ze zgiełku i niejedną godzinę spędzamy marząc
o niezakłóconej szczęśliwości wśród wiejskiego krajobrazu,
1 Skrzynia osobliwości - mowa tu o skrzyneczce z dwoma otworami,
przez które można było oglądać figurki poruszające się przed widzem na
wstędze zwijanej i rozkręcanej korbką; jeden z prototypów filmu.
69
ach, i marząc o Pani! Jak często prosi Pani hołd składać.
Nie musi, czyni to dobrowolnie. Ona słucha tak chętnie
o Pani; ona Cię kocha.
O, gdybym siedział u stóp Pani w drogim, zacisznym
pokoiku, a nasze miłe dzieci tarzały się koło nas! Gdyby Ci
zbyt hałasowały, zgromadziłbym je przy sobie i uspokoił
opowiadaniem groźnej bajki.
Słońce zachodzi wspaniale nad lśniącą śniegiem okolicą,
burza przeminęła. A ja - muszę znowu zamknąć się w swej
klatce. Do widzenia! Czy Albert u Pani? I jak - ? Boże,
przebacz mi to pytanie!
8 lutego
# Od tygodnia mamy szkaradną pogodę, dla mnie dob-
roczynną. Bo odkąd tu jestem, nie znałem pięknego dnia,
którego by mi ktoś nie zepsuł czy nie obrzydził. Kiedy więc
jest deszcz, zadymka, chłód, odwilż, nie może być przecie
w domu gorzej niż na dworze, albo przeciwnie: i tak jest
dobrze. Kiedy wschodzi słońce i zapowiada ładny dzień, nie
mogę powstrzymać się, by nie zawołać: oto mają znowu
dobro niebiańskie, które mogą sobie zatruć nawzajem.
I zatruwają sobie wszystko drowie, dobre imię, radość,
odpoczynek! I to przewa nie z głupoty, z nierozumu,
z ciasnoty, a gdy się im przysłuchać, czynią to w najlepszej
myśli. Niekiedy chciałbym prosić ich na klęczkach, by nie
szarpali tak wściekle własnych wnętrzności.
17 lutego
Lękam się, że poseł i ja nie wytrzymamy już dłużej ze
sobą. T# człowiek zupełnie nieznośny. Sposób, w jaki
pracuje i załatwia sprawy, jest tak śmieszny, że nie mogę się
powstrzymać, by mu się nie sprzeciwiać, i często jakąś rzecz
robię wedle własnego rozumu i sposobu, co mu oczywiście
nigdy nie dogadza. Oskarżył mnie o to niedawno u dworu
i minister dał mi naganę, wprawdzie łagodną, ale była to
jednak nagana, i miałem już zażądać zwolnienia, gdy
otrzymałem odeń list prywatnyl, list, przed którym klęknąłem;
wielbiłem ten wzniosły, szlachetny rozum, z jakim wytykał
mi moją zbyt wielką wrażliwość; szanuje wprawdzie jako
młodzieńczy, dobry zapał moje przesadne pojęcie o działal-
ności, o wpływie na innych, o wnikaniu w sprawy, nie chce
ich wytępić, lecz złagodzić i skierować tam, gdzie mogą mieć
swobodne pole rozwoju i wywierać potężne skutki. Po-
krzepiłem się na tydzień i pojednałem ze sobą. Ach, wspaniałą
rzeczą jest spokój duszy i radość z siebie, drogi przyjacielu.
Gdyby jeno ta rzecz nie była właśnie tak krucha, jak jest
piękna i drogocenna!
20 lutego
Bóg was pobłogosław, moi drodzy, niech wam da wszystkie
dobre dni, które mnie odbiera.
Dziękuję ci, Albercie, żeś mnie oszukał: czekałem
wiadomości o dniu waszego ślubu i postanowiłem sobie
zdjąć tegoż dnia śylwetkę Loty ze ściany i pogrzebać ją
wśród innych papierów. Teraz jesteście małżeństwem, a jej
portret jeszcze tu wisi! Otóż niech tak zostanie! I czemuż by
nie? Wiem, że jestem też przecie przy was, jestem bez szkody
dla ciebie w sercu Loty. Mam, tak, mam drugie w nim
miejsce i chcę, i muszę je zachować. O, oszalałbym, gdyby
mogła zapomnieć - Albercie, w tej myśli jest piekło!
Albercie, bądź zdrów! Bądź zdrów, aniele niebiański, bądź
zdrowa, Loto!
1 Z czci dla tego znakomitego męża usunięto z tego zbioru pomieniony
list i drugi, o którym niżej jest wzmianka, w przekonaniu, że takiej
śmiałości nie usprawiedliwiałaby najgorętsza wdzięczność czytelników.
(Przyp. aut.)
7O 71
15 marca
Miałem przykrość, która mnie stąd wypędzi. Zgrzytam
zębami! Do diabła! Nie da się to naprawić, a wy sami
przecie jesteście winni, wy, którzyście mnie popędzali,
przynaglali i dręczyli, by zająć stanowisko, które nie było
po mojej myśli. Teraz mamy, ja i wy! A żebyś znów nie
powiedział, że moje przesadne wyobrażenia popsuły wszystko,
więc masz tu, drogi panie, opowieść krótką i zwięzłą, jakby
to opisał kronikarz.
# Hrabia von C. kocha mnie, wyróżnia mnie, to rzecz
znana; mówiłem ci już o tym sto razy. Otóż byłem wczoraj
u niego na obiedzie, właśnie w dzień, gdy zbiera s:ę u niego
wieczorem wytworne towarzystwo panów i pań, o którym
nigdy nie myślałem, ani mi do głowy nie przyszło, że my,
podwładni, do niego nie należymy. Dobrze. Wieczorem po
obiedzie u hrabiego przechadzamy się w wielkiej sali tam
i sam; rozmawiam z nim, z pułkownikiem B., który przyszedł,
i nadchodzi godzina zebrania. Nie myślę, Bóg świadkiem,
o niczym. Wtem wchodzi wielce dostojna pani von S. ze
swym panem małżonkiem i ze swą wysoko wylęgłą gęsią
córką o płaskiej piersi i w ładnym gorsecie, podnoszą en
passant swe dziedziczne wysoko urodzone oczy i dziurki od
nosa. Jako że mam serdeczny wstręt do tej nacji, chciałem
się właśnie pożegnać i czekałem tylko, aż hrabia uwolni się
od tych obmierzłych plotkarzy, gdy właśnie weszła moja
panna B. Ponieważ serce zawsze taje mi nieco, gdy ją widzę,
wi#c zostałem; stanąłem za jej krzesłem i spostrzegłem
dopiero po pewnym czasie, że mówi ze mną z mniejszą niż
zwykle otwartością, z niejakim zakłopotaniem. To mnie
uderzyło. "I ona jest taka jak cały ten thxm - pomyślałem
- bierz ją diabli!" Byłem dotknięty i chciałem iść: a jednak
zostałem; ponieważ chciałem znaleźć dla niej jakieś usprawied-
liwienie i nie wierzyłem sam sobie, i miałem nadzieję na
jakieś dobre słowo z jej strony, i - zresztą myśl, co chcesz.
Tymczasem towarzystwo napływa. Baron F. z całą garderobą
z czasów koronacyjnych Franciszka I, radca dworu p. R., tu
jednak in qualitatel zwany panem von R., ze swą głuchą
żoną, i tak dalej, nie pomijając źle wyposażonego J., który
luki swej starofrankońskiej garderoby łata nowomodnymi
# łachami: wszystko to wchodzi, a ja rozmawiam z kilku
znajomymi, ale wszyscy są bardzo lakoniczni. Myślałem
i zwracałem uwagę tylko na moją B. Nie spostrzegłem, że
kobiety na końcu sali szeptały sobie do ucha, że szept
przeszedł do mężczyzn, że pani von S. rozmawiała z hrabią
I (wszystko to opowiadała mi później panna B.), aż wreszcie
hrabia podszedł do mnie i podprowadził mnie do okna.
- Zna pan - rzekł - nasze przedziwne stosunki.
Towarzystwo jest niezadowolone, jak widzę, z pana obecności.
' Nie chciałbym za nic... - Ekscelencjo - przerwałem
- proszę tysiąckrotnie o przebaczenie; winien byłem pamiętać
o tym i wiem, że pan wybaczy mi tę niestosowność.
Chciałem już przedtem pożegnać się, mój zły duch mnie
; zatrzymał - dodałem z uśmiechem kłaniając się. Hrabia
uścisnął mi dłoń z uczuciem, które wszystko mówiło.
, Wycofałem się dyskretnie z dostojnego towarzystwa,
' poszedłem sobie, siadłem do kabrioletu i pojechałem do M
.,
by zobaczyć tam ze wzgórza zachód słońca i przeczytać przy
tym wspaniałą pieśń Homera, jak Ulissesa ugaszcza zacny
świniopas2. To było bardzo dobre.
Wieczorem wracam na wieczerzę. Było jeszcze kilka osób
w gospodzie; grano w kącie w kości, odrzuciwszy serwetę.
Wtem wchodzi poczciwy Adelin, zdejmuje kapelusz patrząc
na mnie, przystępuje do inme i mówi cicho: - Miałeś
przykrość? - Ja? - pytam. - Hrabia wyprosił cię
z towarzystwa. - Niech ich diabli - mówię. - Było mi
miło, żem się wydostał na świeże powietrze. - Dobrze
1 In qualitate (łac.) - zgodnie z pozycją spotecmą.
z Aluzja do sceny z Odysei; Odyseusz, powróciwszy po wielu przygodach
do Itaki, odwiedza w przebraniu swego starego świniopasa Eumajosa,
który go przyjmuje gościnnie i opowiada mu o rządach w jego pałacu.
72 73
- powiada on - że sobie nic z tego nie robisz. Tylko
przykro mi. Mówią już o tym wszędzie. - Wtedy dopiero
zaczęło mnie to nurtować. "Wszyscy, którzy przyszli na
wieczerzę i patrzą na ciebie - pomyślałem - patrzą na
ciebie z tego powodu". To zaczęło mi psuć krew.
A ponieważ dziś, gdziekolwiek przyjdę, żałują mnie,
ponieważ słyszę, że wszyscy zawistni mi triumfują i mówią:
"Patrzcie, jak się skończyło z pyszałkami, którzy chełpili się
swą odrobiną rozumu i myśleli, że mogą z tego powodu
lekceważyć wszelkie stosunki", i co tam jeszcze te psy
szczekają, człowiek by nożem się pchnął! Bo niech mówią,
co chcą, o niezależności od sądów ludzkich, pokażcie mi
tego, który by ścierpiał, by mówiły o nim szuje, gdy mają
nad nim przewagę! Jeśli gadanina ich pusta, ach, wtedy
można sobie z nich nic nie robić.
16 marca
Wszyscy szczują przeciwko mnie! Dzisiaj spotykam pannę
B. w alei. Nie mogłem się powstrzymać, by nie przemówić
do niej, i kiedyśmy oddalili się nieco od towarzystwa, nie
okazać, że odczułem jej niedawne zachowanie się. - O Wer-
terze - rzekła głosem pełnym serdeczności - czy mógł pan
tak tłumaczyć sobie moje pomieszanie znając moje serce?
Ileż wycierpiałam z powodu pana od chwili, gdy weszłam
do sali! Przewidziałam wszystko z góry; sto razy miałam na
końcu języka ostrzeżenie dla pana; wiedziałam, że panie
von S. i T. raczej wyjdą ze swymi mężami, niż zostaną
w pańskim towarzystwie; wiedziałam, że hrabia nie może
psuć sobie z nimi stosunków, a teraz ta cała gadanina!
- Co, pani - spytałem ukrywając swe przerażenie, bo
wszystko, co mi Adelin onegdaj powiedział, przebiegło mi
w tej chwili jak ukrop przez żyły. - Ile mnie to już
kosztowało! - rzekło słodkie stworzenie i łzy stanęły jej
w oczach. Nie byłem już panem siebie, chciałem rzucić jej się
do stóp. - Niech pani mówi jaśniej! - zawołałem. Łzy
spłynęły jej po policzkach, straciłem panowanie nad sobą.
Otarła je nie chcąc ich ukrywać. - Zna pan mą ciotkę
- zaczęła - była obecna i patrzyła na to; jakimi oczyma!
Werterze, wczoraj wieczór i dziś rano wysłuchałam kazania
co do mego stosunku do pana; musiałam słuchać, jak się
pana upokarza, poniża, a mogłam i śmiałam tylko na pół
pana bronić.
Każde słowo, które mówiła, wnikało jak miecz w moje
serce. Nie wiedziała, jakim by miłosierdziem było zamilczeć
przede mną to wszystko, dodawała nadto, co dalej o tym
gadać będą, jak to wszyscy hultaje będą z tego powodu
triumfować. Jak teraz będą wykrzykiwać, że moja pycha,
moje lekceważenie drugich, co mi już dawno zarzucano,
zostały ukarane, poniżone. Wilhelmie, słyszeć to wszystko
wypowiedziane głosem najprawdziwszego współc cia! Byłem
zmiażdżony i dotąd wściekły jestem w głębi serca ragnąłem,
by ktoś się ośmielił zarzucić mi to wprost, bym mógł go
przeszyć szpadą. Gdybym ujrzał krew, byłoby mi lepiej
Ach, tysiąc razy chwytałem nóż, by ulżyć temu uciśnionem
sercu. Opowiadają o pewnej szlachetnej rasie koni, że jeśli
są strasznie zgrzane i zgonione, nagryzają sobie same
z instynktu żyłę, by łatwiej móc chwycić oddech. Tak i ja
często chciałbym otworzyć sobie żyłę, by obdarzyła mnie
wolnością wieczną.
24 marca
Zażądałem dymisji u dworu i spodziewałem się ją otrzymać;
wybaczcie mi, że nie postarałem się wprzód o wasze na to
pozwolenie. Musiałem odejść, a wiem wszystko, co byście
mieli do powiedzenia, by mnie namówić do pozostania,
a więc... Donieś o tym mej matce w osłodzonej pigułce; nie
mogę sobie sam poradzić, więc niech się nie gniewa, jeśli i jej
nic pomóc nie mogę. Oczywiście musi ją to zaboleć. Widzieć,
74 75
jak wyścig, który syn jej zaczął, krojąc wprost na tajnego
radcę lub posła, urywa się nagle i oto wraca się z koni-
kiem do stajni! Róbcie z tego, co chcecie, i kombinujcie
wszystkie możliwe wypadki, w jakich mógłbym i powinie-
nem był zostać - mimo to - odchodzę. A jeśli chcecie
wiedzieć, dokąd idę: jest tu siążę***, który znajduje wiele
upodobania w mym towarzystwie i prosił mnie, słysząc
o moim zamiarze, bym pojechał z nim do jego dóbr
i spędził tam piękną wiosnę. Przyrzekł mi, że będę
pozostawiony zgoła sam sobie, a ponieważ rozumiemy się
ze sobą do pewnego stopnia, więc ważę się na los szczęścia
pojechać z nim.
19 kwietnia
Postscriptum
Dzięki ci za oba twe listy. Nie odpowiadałem, ponieważ
pozostawiłem ten list aż do otrzymania mego zwolnienia od
dworu, gdyż bałem się, że matka moja mogłaby zwrócić się
do ministra i utrudnić mi mój zamiar. Lecz stało się,
zwolnienie nadeszło. Nie mogę wam powiedzieć, jak
niechętnie mi go udzielono i co mi pisze minister; popad-
libyście w nowe lamenty. Książę następca przysłał mi na
pożegnanie dwadzieścia pięć dukatów ze słowami, które do
łez mnie wzruszyły. Więc matka nie potrzebuje przysyłać mi
pieniędzy, o które niedawno prosiłem.
5 maja
Jutro odjeżdżam, a ponieważ miejsce mego urodzenia
leży tylko o sześć mil stąd, więc chcę je odwiedzić,
przypomnieć sobie dawne, stare, prześnione dni. Chcę wejść
tą właśnie bramą, którą matka ze mną wyjechała, gdy po
śmierci mego ojca opuściła miłą, zaciszną miejscowość, by
zamknąć się w nieznośnym mieście. Bądź zdrów, Wilhelmie,
dam ci znać o mojej drodze.
9 maja
Odbyłem pielgrzymkę do mego ojczystego kąta z całą
pobożnością pątnika i doznałem kilku nieoczekiwanych
wrażeń. Pod starą lipą, znajdującą się o kwadrans drogi od
miasta w stronę S., kazałem przystanąć, wysiadłem i poleciłem
pocztylionowi pojechać dalej, by na piechotę cieszyć się do
woli, na nowo, żywo każdym wspomnieniem. Więc stałem
pod lipą, która niegdyś była dla mnie, chłopca, celem
i granicą przechadzek. Jakże wszystko się zmieniło! Dawniej
tęskniłem w szczęśliwej nieświadomości do nieznanego
świata, gdzie spodziewałem się znaleźć tak wiele pokarmu
dla mej duszy i wszelką rozkosz, która wypełniłaby
i zaspokoiła tęskniącą za nią moją istotę. Teraz wracałem
z dalekiego świata, o przyjacielu, z jakże zawiedzionymi
nadziejami, z jak zburzonymi planami! Widziałem leżące
przede mną góry, które tysiąckrotnie były przedmiotem
mych pragnień. Mogłem tu siedzieć godzinami i tęsknić,
tonąć całą duszą w tych lasach, w tych dolinach, które
przedstawiały się moim oczom w tak miłym zamgleniu
- i gdym potem wracał o oznaczonym czasie, z jakąż
niechęcią opuszczałem to drogie miejsce! Zbliżałem się do
miasta, pozdrawiałem wszystkie stare znajome domki
w ogródkach; nowe budziły we mnie wstręt, podobnie jak
wszystkie inne zmiany, które od tego czasu wprowadzono.
Wszedłem bramą i od razu odnalazłem siebie. Drogi! Nie
chcę wchodzić w szczegóły, bo byłoby to równie nużące dla
ciebie, jak dla mniejest czarujące. Postanowiłem zamieszkać
na rynku, tuż obok naszego dawnego domu. Po drodze
zauważyłem, że izba szkolna, gdzie poczciwa stara kobieta
trzymała w zamknięciu nasze dzieciństwo, została zmieniona
76
na kram. Przypomniałem sobie niepokój, łzy, odrętwienie
umysłu, lęk serdeczny, które przecierpiałem w tej dziurze.
Nie uczyniłem kroku, który by nie miał znaczenia. Pielgrzym
z Ziemi Świętej nie znajduje tak wielu pamiątek religijnych
i trudno duszy jego o tak święte wzruszenie. Jeszcze jedno
z tysiąca! Szedłem wzdłuż rzeki aż do pewnej zagrody, także
jedną z mych dróg, i do miejsc, gdzie jako chłopcy
puszczaliśmy kaczki na wodzie płaskimi kamykami i szliśmy
w zawody, czyj kamyk zrobi najwięcej skoków na fali.
Przypominam sobie żywo: gdy stałem nieraz i patrzyłem na
wodę, z jak przedziwnymi ścigałem ją przeczuciami, jak
fantastycznymi wyobrażałem sobie okolice, przez które ona
przepływa, i jak wnet znajdowałem granicę wyobraźni;
ajednak ona musiała płynąć dalej, wciąż dalej, aż zatracałem
się zupełnie w zapatrzeniu w niewidzialną dal. Widzisz, mój
drogi, jak ograniczeni i szczęśliwi byli wspaniali praojcowie,
jak dziecięce były ich uczucia, ich wyobraźnia! Gdy Ulisses
mówi o niezmierzonym morzu i o nieskończonej ziemi, jest
to tak prawdziwe, ludzkie, serdeczne, ścisłe i tajemnicze.
I cóż, że teraz z każdym uczniakiem mogę powtarzać, że
ziemia jest okrągła? Człowiekowi potrzeba tylko kilku skib,
by na nich żyć, jeszcze mniej, by pod nimi spoczywać.
`## Obecnie bawię się na książęcym zamku myśliwskim.
Wcale dobrze współżyje się z tym panem, jest naturalny
i pełen prostoty. Otaczają go dziwni ludzie, których zgoła
nie pojmuję. Nie wydają się hultajami, nie robią też jednak
wrażenia ludzi uczciwych. Czasem uważam ich za uczciwych,
ale nie mogę im ufać. Co mi jest czasem przykre, to to, że
książę mówi niekiedy o rzeczach, o których słyszał tylko lub
czytał, i to właśnie z takiego punktu widzenia, z jakiego mu
je ktoś inny przedstawił!
Ceni też mój rozum i talenty bardziej niż to serce, które
jest przecie mą jedyną dumą, które jedynie jest źródłem
wszystkiego, wszelkiej siły, wszelkiej szczęśliwości i wszelkiej
niedoli. Ach, to, co ja wiem, może każdy wiedzieć. Moje
serce mam ja tylko.
78
25 maja
Miałem pewien zamysł, o którym nie chciałem wam
mówić, aż się spełni; teraz, gdy nic z tego nie będzie, dobrze,
że się tak stało. Chciałem iść na wolnę. Długo ciążyło mi to
na sercu. Właśnie dlatego przyjechałem tu z księciem, który
jest generałem w służbie *-kiej. Na jednej z przechadzek
odkryłem mu swój zamiar; on odradzał mi i byłaby to
u mnie raczej namiętność niż kaprys, gdybym nie chciał jego
argumentom dać posłuchu.
I I czerwca
Mów, co chcesz, nie mogę tu pozostać dł_użej. Cóż mam
tu robić? Czas mi się wlecze. Książę fraktuje mnie jak
równego sobie, ja jednak nie czuję się na swoim miejscu.
A poza tym nie mamy w gruncie rzeczy nic z sobą
wspólnego. #est on człowiekiem rozumu, lecz rozumu zgoła
pospolitego, towarzystwo jego nie bawi mnie więcej niż
czytanie dobrze napisanej książki. Zostanę jeszcze
tydzień, a potem wyruszam znów błądzić. Najlepsze, co
tu robiłem, to rysunki, a książę odczuwa sztukę i odczu-
wałby jeszcze bardziej, gdyby nie zacieśniał swych horyzon-
tów brzydką uczonością i utartą terminologią. Niekiedy
zgrzytam zębami, gdy pełen gorącej wyobraźni oprowadzam
go wśród natury i sztuki, a on myśli, że dokazał nie wiem
czego, gdy nagle wyjedzie z jakimś oklepanym terminem
technicznym.
I6 czerwca
Tak, jestem tylko wędrowcem, pielgrzymem na ziemi
A wy - czyż jesteście czymś więcej?
79
!8 czerwca
Dokąd się udam? Zwierzę ci to w zaufaniu. Dwa tygodnie
muszę jednak jeszcze tu pozostać: a potem, jak to sam
w siebie wmówiłem, chcę zwiedzić kopalnie Qod*, w gruncie
rzeczy jednak nie o to chodzi#Zhcę tylko być bliżej Loty,
oto wszystko. I śmieję się z własnego serca, i czynię mu zadość.
29 lipca
Nie, tak jest dobrze! Wszystko dobrze. Ja jej mężem!
O Boże, któryś mnie stworzył, gdybyś mi był zgot#wał tę
szczęśliwość, całe me życie byłoby ciągłą modlitwą! Nie chcę
się prawować! Wybacz mi te łzy, wybacz mi moje daremne
pragnienia! Ona mą żoną! Gdybym najdroższe pod słońcem
stworzenie zamknął w mych ramionach... Dreszcz przebiega
me ciało, Wilhelmie, gdy Albert obejmuje jej smukłą kibić.
I czyż wolno mi to powiedzieć? Czemuż nie, Wilhelmie?
Ze mną byłaby szczęśliwsza niż z nim. O, on nie jest
człowiekiem, który by spełnił wszystkie życzenia tego serca.
Pewien brak tkliwości, rozumiej to, jak chcesz: że serce jego
nie bije syrnpatią dla - och! - dla ustępu drogiej książki,
gdzie serca moje i Loty w jeden rytm biją. I tak w stu innych
wypadkach, gdy przemawia współczucie nasze dla czynu
kogoś trzeciego. Drogi Wilhelmie!. . . Wprawdzie on kocha
ją z całej duszy, a na cóż nie zasługuje taka miłość!...
Przerwał mi nieznośny człowiek. Osuszyłem łzy. Jestem
roztargniony. Bądź zdrów, drogi!
4 sierpnia
Nie mnie jednemu tak się dzieje. Wszyscy ludzie hzdzą się
w swych nadziejach, zawodzą w oczekiwaniach Qdwied#iłem
mą dobrą kobietę spod lipy. Najstarszy chłopak wybiegł na
me spotkanie; jego radosny krzyk zwabił matkę, która
wyglądała bardzo przybita. Jej pierwszym słowem było:
- Dobry panie! Ach, mój Janek umarł. - Było to
najmłodsze z jej dzieci. Milczałem. - A miój mąż - rzekła
- powrócił ze Szwajcarii i nic nie przywiózł, a bez dobrych
ludzi musiałby wrócić o żebranym chlebie. Po drodze dostał
gorączki. - Nie mogłem jej nic rzec. Dałem coś małemu;
prosiła mnie, bym przyjął kilka jabłek, co uczyniłem,
i opuściłem miejsce smutnego wspomnienia.
21 sierpnia
'; Ani się obejrzeć, a już wszystko zmieniło się we mnie.
; Nieraz radosny błysk życia już, już znów świta, ach, tylko
; na chwilę! Gdy tonę w łzach, nie mogę obronić się myśli:
A gdyby Albert umarł? Ty byłbyś. . . tak, ona byłaby. . .
# Ścigam majak, póki nie zawiedzie mnie nad przepaść, przed
którą cofam się z drżeniem.
Gdy wychodzę bramą, drogą, którą jechałem po raz
pierwszy, by zabrać Lotę na tańce, jakże tu wszystko
ů zmienione! Wszystkó, wszystko minęło! Ani znaku dawnego
świata, ani tętna mego ówczesnego uczucia. Czuję to, co
musi czuć duch świetnego księcia wracający w zgorzały,
zburzony zamek, który niegdyś zbudował i wyposażył
z całym przepychem, a umierając, pełen nadziei, pozostawił
ukochanemu synowi.
3 września
, # Nie pojmuję czasem, jak ktoś inny m o ż e ją kochać, śmie
ją kochać, gdy ja kocham ją tak wyłącznie, tak gorąco, tak
pełnym uczuciem; nic innego nie znam ani wiem, ani mam
- prócz niej.,
80 81
4 września
ś Tak, tak jest. Gdy przyroda skłania się ku jesieni, jesień
nastaje i we mnie, i dokoła mnie. Moje liście żółkną, a liście
sąsiednich drzew już nawet opadły. Pisałem ci chyba zaraz
po przyjeździe o pewnym tutejszym parobku? Dowiadywałem
się znowu o niego w Wahlheim. Powiedziano mi, że został
wyrzucony ze służby, i od nikogo nie mogłem wydobyć
więcej o nim wiadomości. Spotkałem go wczoraj przypadkiem,
gdy szedł do innej wsi. Zaczepiłem go i usłyszałem jego
historię, która mnie do głębi wzruszyła, co łatwo zrozumiesz,
gdy ci ją powtórzę. Ale po co to wszystko? Dlaczego nie
chowam dla siebie spraw, które mnie smucą i gnębią?
Dlaczego martwię jeszcze i ciebie? Dlaczego daję ci raz po
raz sposobność do wyrażania mi współczucia i nagany?
Trudno, widocznie tego chce moje przeznaczenie!
Najprzód odpowiadał tylko na moje pytania, z cichym
smutkiem, który zdawał się świadczyć o nieśmiałym
usposobieniu; wkrótce jednak stał się bardziej otwarty, jak
gdyby nagle rozpoznał siebie i mnie. Opowiedział mi, co
zawinił, i gorzko uskarżał się na swój los. Ach, gdybym
mógł, drogi przyjacielu, powtórzyć każde jego słowo, abyś
go osądził! Wyznał mi, z pewnym upodobaniem i rozrzew-
nieniem odświeżając wspomnienia, że kochał swoją gos-
podynię miłością rosnącą z każdym dniem; że w końcu nie
był już świadom swych czynów, i, jak się wyraził, nie
wiedział, gdzie się podziać. Nie mógł jeść ani pić, ani spać,
dławiło go w gardle. Robił to, czego nie powinien był robić,
zapominał o wydanych mu poleceniach, jakby opanowany
przez złego ducha. Aż wreszcie pewnego dnia wiedząc, że
gospodyni jest w izbie na piętrze, poszedł do niej, a raczej
coś go tam zaciągnęło, i gdy nie chciała wysłuchać jego
próśb, usiłował wziąć ją siłą. Sam nie wiedział, jak się to
stało; brał Boga na świadka, że zawsze miał wobec niej
uczciwe zamiary, że jedynym jego pragnieniem było, by
wyszła za niego za mąż i żyła z nim do śmierci. Mówił już
# dość długo i nagle zaczął się zacinać jak człowiek, który ma
jeszcze coś wyznać, ale brak mu odwagi. Wreszcie prze-
zwyciężył się i opowiedział nieśmiałym głosem, na jakie
drobne poufałości pozwalała mu gospodyni i jak zażyłe
łączyły ich stosunki. Przerwał to wyznanie dwa albo trzy
razy, zastrzegając się z ożywieniem, że nie mówi o tych
rzeczach, aby ją oczernić, gdyż ją kocha i szanuje jak
dawniej; że nigdy nic takiego nie przeszło mu przez usta
- chce mnie tylko przekonać, że nie jest złym człowiekiem
' ani obranym z rozumu. I tu, mój kochany, zaczynam znowu
i moją starą piosenkę, do której zawsze będę wracał: o,
# gdybym mógł pokazać ci tego człowieka, jak stał przede
I mną i jak wciąż jeszcze przed mymi oczyma stoi! Gdybym
mógł ci wszystko opowiedzieć, abyś czuł, jak się przejmuję,
# jak muszę się przejmować jego losem! Ale dosyć już - znasz
'# i mój los, znasz mnie, wiesz więc aż nazbyt dobrze, co mnie
; ciągnie do wszystkich ludzi nieszczęśliwych, a zwłaszcza do
tego człowieka.
# Przeglądam mój list i widzę, że zapomniałem opowiedzieć
# historię do końca, którego zresztą łatwo się domyślić.
Gospodyni broniła się, wówczas nadszedł jej brat, który od
# dawna go nienawidził i chciał usunąć z domu, gdyż obawiał
się, że przez nowe małżeństwo siostry dzieci jego stracą
# pokaźny spadek, na który dotąd mogą liczyć, ponieważ
' gospodyni jest bezdzietna; wyrzucił natychmiast parobka
i nadał eałej sprawie taki rozgłos, że siostra, nawet gdyby
' chciała, nie mogłaby go przyjąć z powrotem. Teraz ma
# nowego parobka i powiadają, że i o niego zaczęły się
nieporozumienia z bratem. Wszyscy twierdzą, że tym razem
# dojdzie na pewno do małżeństwa, on jednak postanowił, że
ů nie przeżyje tego.
i Nic nie przesadziłem w tej relacji, nie przesubtelniłem
- mogę nawet ręczyć, że moje opowiadanie jest bardzo
blade i że zagubiłem całą jego pierwotną delikatność,
i używając tradycyjnych określeń dotyczących spraw duszy.
; Taka miłość, wierność i namiętność nie jest więc bynajmniej
82 83
poetyckim wymysłem - żyje w najczystszej postaci wśród kla-
sy ludzi, którą my nazywamy niewykształconą i prostacką.
My, wykształceni - do cna spaczeni przez wykształcenie!
Proszę cię, czytaj tę historię z nabożeństwem. Dzisiaj, kiedy
to piszę, jestem spokojny; widzisz, że nie bazgrzę jak
zwykle. Czytając pomyśl, mój drogi, że jest to także historia
twego przyjaciela. Tak, tak było ze mną, tak będzie ze mną,
a nawet w połowie nie jestem tak dzielny, tak zdecydowany
jak ten biedny nieszczęśnik, z którym prawie nie śmiem się
porównywać.
5 września
Napisała karteczkę do męża, który dla interesów pojechał
na wieś. Pierwsze słowa brzmiały: "Najdroższy mój, namilszy,
wracaj, jak tylko będziesz mógł. Czekam na ciebie z radością
i tęsknotą..." Jakiś ich znajomy przyszedł z wiadomością, że
Albert z pewnych powodów tak prędko nie wróci. Porzucony
bilecik wpadł mi wieczorem w ręce. Przeczytałem go
i uśmiechnąłem się. Ona zapytała mnie o powód tego
uśmiechu. - O, jak boskim darem jest wyobraźnia!
- zawołałem. - Mogłem przez chwilę mieć złudzenie, że to
było pisane do mnie. - Przerwała rozmowę i wydawała się
niezadowolona, a ja zamilkłem.
6 września
#Dużo mnie to kosztowało, zanim się zdecydowałem zrzu-
cić swój niebieski prosty frak, w którym po raz pierwszy tań-
czyłem z Lotą, lecz ostatecznie byłjuż niemożliwy. Kazałem
też sobie zrobić inny, zupełnie jak poprzedni, z kołnierzykiem
i wyłogami i również żółtą kamizelkę i spodnief
Ale to już niezupełnie to samo. Nie wiem - sądzę, że
z czasem i ten stanie mi się milszy.
84
12 września
Parę dni była poza domem, pojechała po Alberta. Gdy ją
dziś odwiedziłem, wyszła ku mnie na próg swego pokoju,
a ja z wielką radością ucałowałem jej rękę.
Kanarek siedzący na zwierciadle sfrunął na jej ramię.
- Mój nowy przyjaciel - rzekła i podsunęła mu dłoń
- trzymam go dla moich dzieci. Taki jest miły! Proszę
popatrzeć! Kiedy mu daję chleba, trzepocze skrzydłami
i tak ślicznie dziobie. Czasem też całuje mnie, niech pan
spojrzy. - Gdy podała mu usta, ptaszek przywarł do jej
słodkich warg, jakby świadomy szczęścia, którego mu
udzielała.
- Niech pana też pocałuje - rzekła i podała mi go.
Mały dziobek przeniósł się z jej ust na moje i kłujące jego
dotknięcie było jak tchnienie, jak przeczucie najwyższej
rozkoszy.
- Jego pocałunek nie jest wolny od pożądania - rzekłem.
- Ptaszek szukajedzenia i pusta pieszczota nie zadowala go.
- On je mi z ust - r#ekła. Podała mu kilka okruszynek
na wargach, uśmiechających się radością niewinnej, lecz
świadomej miłości.
Odwróciłem głowę. Nie powinna tego robić. Nie powinna
podniecać mej wyobraźni tymi obrazami niebiańskiej
niewinności i szczęścia, nie powinna budzić mego serca, gdy
je na chwilę uśpiła obojętność życia. Ale właściwie - dla-
czego? Tyle ma do mnie zaufania! Wie, jak ja ją kocham!
15 września
Człowiek by się oddał diabłu, Wilhelmie, z powodu tych
wszystkich ludzi, których Bóg znosi na ziemi, ludzi bez
zmysłu i poczucia dla tych niewielu rzeczy, które tu jeszcze
coś warte. Znasz te orzech#, pod którymi siedziałem z Lotą
u zacnego proboszcza w St., wspaniałe orzechy, które, Bóg
85
świadkiem, zawsze największą radością napełniały mi duszę!
Jakże przytulnym czyniły probostwo! Jaki chłód dawały i jakie
wspaniałe miały gałęzie! I to cofanie się wspomnieniami aż do
tych poczciwych proboszczów, którzyje przed tylu laty sadzili!
Nauczyciel wymieniał nam często jedno nazwisko, które
słyszał od swego dziadka; miał to być dzielny człowiek,
a pamięć o nim była mi zawsze droga pod tymi drzewami.
Mówię ci, nauczycielowi łzy stały w oczach, gdyśmy wczoraj
mówili o tym, że zostały ścięte. Ścięte! Mógłbym się wściec,
mógłbym zamordować tego psa, który zadał pierwszy cios!
Ja, który zamartwiłbym się, gdyby kilka takich drzew stało
na mym podwórzu i jedno z nich obumarło ze starości, muszę
na to patrzeć. Drogi skarbie, jedna w tym tylko pociecha!
Czym jest uczucie ludzkie! Cała wieś szemrze i mam nadzieję,
że pani pastorowa na maśle i jajach, i innych dowodach
zaufania poczuje, jaką ranę swej wsi zadała. Bo to ona-
żona nowego proboszcza (nasz stary już umarł), chuderlawe,
chorowite stworzenie, które nie ma powodu okazywać światu
współczucia, bo i jemu nikt nie współczuje! Głupia,
a podaje się za uczoną, miesza się do badania kanonówl,
bardzo wiele pracuje nad nowomodną, moralną, krytyczną
reformą chrześcijaństwa, wzrusza ramionami nad marzenia-
mi Lavatera, ma całkiem poszarpane zdrowie i żadnej przeto
radości na tej bożej ziemi. Tylko taka kreatura mogła wpaść
na pomysł ścięcia moich orzechów. Widzisz, nie mogę się
uspokoić! Wyobraź sobie, opadające liście zanieczyszcza-
ją jej podwórze i zatruwają powietrze! Drzewa odbierają
jej światło dzienne. Gdy orzechy dojrzeją, chłopcy rzu-
cają w nie kamieniami, a to jej działa na nerwy i mąci
jej głębokie rozmyślania, gdy porównuje Kennikotaz,
Semleral i Michaelisa2. Gdym widział ludzi na wsi, szczególnie
starych, niezadowolonych z tego, zapytywałem: - Czemuście
to ścierpieli? - Jeśli sołtys chce, tu na wsi - powiedzieli
- cóż począć? - Lecz jedno dobrze się stało: sołtys
i proboszcz, który przecież z grymasów swej żony, za-
truwających mu życie, chciał też mieć jakąś korzyść, umyślili
podzielić się dochodem; wtedy dowiedział się o tym urząd
skarbowy, który miał zadawnione pretensje do tej części
plebanii, gdzie rosły orzechy, powiedział: prosimy do nas!
- i sprzedał drzewa najwięcej dającemu. Leżą! O, gdybym
był księciem! Zaraz bym proboszczów, sołtysów i urząd
skarbowy... Księciem! Ba, gdybym był księciem, cóż by
mnie obchodziły drzewa w moim kraju!
10 października
Gdy tylko widzę jej czarne oczy, już mi jest dobrze! Patrz,
, co mnie smuci, to to, że Albert nie zdaje się być tak
szczęśliwy, jak... się spodziewał... jak ja... spodziewałbym
się być... gdyby... Niechętnie kładę domyślniki, lecz tu nie
mogę się inaczej wypowiedzieć, a zdaje mi się dość wyraźnie.
12 października
# Oslan wyparł z mego serca Homera. Co za świat, w który
prów#zi mnie ten wspaniały poeta! Wędrować przez
wrzosowiska, owiany wichurą, która wśród dymiących
mgieł wiedzie duchy ojców w bladym świetle księżyca! Od
strony gór szum strumienia leśnego, na pół stłumiony jęk
1 Kanon - księgi Pisma Świętego w odróżnieniu od tekstów nieauten-
tycznych - apokryfów. Badanie kanonów to krytyczne badanie auten-
tyczności poszczególnych ksiąg Biblii. '
z Beniamin Kennikot (1718-1783) -angielski teolog-hebraista, znany
szczególnie z krytycznych badań nad tekstem Starego Testamentu. !
1 Johann Salomon Semler (1725-1791) - teolog z Jeny; głosił zasadę
wolności badań nad tekstem Pisma Świętego.
z Jan Dawid Michaelis (1717-1791) - teolog i orientalista z Getyngi.
Był w Niemczech pionierem badań nad Pismem Świętym.
86
duchów w jaskiniach i skargi bolesne rozpaczającej dziew-
czyny, przy czterech omszałych, trawą porosłych kamieniach
na grobie wojownika -jej kochanka. Kiedy go znajduję, tego
błędnego starego barda, który na szerokim stepie szuka
śladów stóp swych ojców i - ach! znajduje tylko ich kamienie
grobowe, a potem z jękiem spogląda ku miłej gwieździe
wieczornej, kryjącej się w falującym morzu, i w duszy bohatera
ożywają czasy minione, kiedy jeszcze przyjazny promień
przyświecał niebezpiecznym wyprawom dzielnych wojowni-
ków, a księżyc oblewał blaskiem ich strojny w wieńce,
zwycięsko wracający korab; kiedy spostrzegam głęboką troskę
na jego czole, gdy widzę, jak ostatni z wspaniałych, opuszczo-
nych, kroczy chwiejnie w straszliwym zmęczeniu do grobu, jak
w bezsilnej obecności cieniów swych zmarłych wchłania wciąż
nowe, bolesne płomienie radości i spogląda na zimną ziemię,
na wysoką, chwiejącą się na wietrze trawę i woła: - "Przy-
jdzie, przyjdzie wędrowiec, który znał mnie w dniach mojej
piękności", i spyta: "Kędy jest śpiewak, znamienity syn
Fingala? Krok jego stąpa po moim grobie i próżno pyta on
o mnie na ziemi" - o przyjacielu, wyrwałbym natychmiast
jakiemuś szlachetnie urodzonemu wojownikowi miecz i uwol-
niłbym od razu mego księcia od przedśmiertelnej męki
gasnącego powoli życia i w ślad wolnego już herosa posłałbym
moją duszę.
19 października
Ach, ta pustka! Ta przeraźliwa pustka, którą tu czuję
w mej piersi! Myślę często: gdybyś ją raz tylko, choć raz
przycisnąć mógł do serca, cała ta pustka zapełniłaby się.
26 października
Tak, staje się to dla mnie pewne, drogi! pewne i coraz
pewniejsze, że istnienie jakiegoś stworzenia mało jest ważne,
88
# m mało. Do Lot rz szła rz #aciółka# wszedłem
całkie y p y p y) ,
do przyległego pokoju po książkę; nie mogłem czytać;
potem wziąłem pióro, by pisać. Słyszałem, jak cicho
rozmawiały. Opowiadały sobie nic nie znaczące rzeczy,
nowości miejskie: że ta wychodzi za mąż, tamta jest chora,
bardzo chora, ma suchy kaszel, kości trzeszczą jej w twarzy,
dostaje mdłości. - Nie dam grosza za jej życie - powiada
' jedna. - NN. ma się też niedobrze - mówi Lota. - Już
I opuchł - rzecze tamta. - I moja żywa wyobraźnia
postawiła mnie przy łożu tych nieszczęśliwy;ch, widziałem
ich, z jaką odrazą odwracali się od życia, jak - Wilhelmie!
y A moje kobietki mówiły o tym, ot, jak się mówi, że ktoś
obcy umiera. I gdy się oglądam, i przypatruję temu pokojowi,
i widzę wkoło suknie Loty, rękopisy Alberta i te meble,
i z którymi się tak zaprzyjaźniłem (nawet z tym kałamarzem),
# myślę: Patrz, czym jesteś dla tego domu! W sumie! Przyjaciele
twoi poważają cię. Często jesteś ich radością i serce twoje
, czuje, że nie mogliby obejść się bez ciebie, a jednak
, - gdybyś teraz odszedł, gdybyś pożegnał to koło? Jak
długo czuliby pustkę w swym życiu po twej stracie? Jak
długo? O, tak znikomy jest człowiek, że nawet tam, gdzie
ma prawdziwą pewność swego istnienia, tam, gdzie jego
obecność oddziaływa niezaprzeczalnie i wyciska pieczęć
w pamięci, w duszy jego ukochanych, że i tam zgasnąć,
# zniknąć musi, i to tak prędko!
27 października
Rozdarłbym sobie czasem piersi i roztrzaskał mózg, że
tak mało można dla siebie znaczyć! Ach, jeśli sam nie
wniosę miłości, radości, ciepła i rozkoszy, to nie da mi ich
drugi, a całym sercem pełnym szczęśliwości nie uszczęśliwię
drugiego, który stoi przede mną zimny i bezsilny.
89
Wieczorem
Mam tak wiele, a uczucie dla niej pochłania wszystko;
mam tak wiele, a bez niej wszystko staje się niczym.
30 października
Chyba ze sto razy już miałem rzucić się jej na szyję! Bóg
wielki wie, co człowiek czuje widząc przed sobą ustawicznie
tyle wdzięku i nie mogąc po niego sięgnąć. A przecież chęć
brania jest najnaturalniejszym popędem człowieka! Czyż
dzieci nie sięgają po wszystko, co im w oko wpadnie? A ja?
3 listopada
Bóg świadkiem, kładę się często do łóżka z życzeniem, ba,
czasem z nadzieją niezbudzenia się więcej: rano otwieram
oczy, widzę znów słońce i czuję się nieszczęśliwy. O, gdybym
mógł być kapryśny, zepchnąć winę na pogodę, na kogoś
trzeciego, na chybione przedsięwzięcie, wtedy straszny ciężar
rniechęcenia tylko w połowie spoczywałby na mnie. Niestety!
czuję zbyt wyraźnie, że wina leży we mnie samym... Nie
wina! Dość, że we mnie kryje się źródło wszelkiej niedoli,
jak niegdyś źródło wszelkiej szczęśliwości. Czyż nie jestem
już tym człowiekiem, który niegdyś żył całą pełnią uczucia,
który chodził po ziemi jak po raju, który miał serce, by
ogarniać nim miłośnie świat cały. Ale serce to teraz zamarło,
nie płyną już z niego żadne zachwyty; oczy moje są suche,
a myśli moje, nie obmywane już orzeźwiającymi łzami,
marszczą niespokojnie me czoło. #ierpię wiele, bo straciłem
to, co było życia mego jedyną rozkoszą, świętą, ożywczą
siłą, którą zawsze tworzyłem wkoło siebie. Znikła! Gdy
patrzę oknem na dalekie wzgórze i widzę, jak słońce
poranne przebija nad nim mgły i oświeca cichą łąkę,
90
a łagodna rzeka wśród bezlistnych wierzb wije się ku mnie,
o, gdy ta wspaniała natura tak drętwa leży przede mną jak
polakierowany obrazek, cała ta rozkosz nie może z serca
mego przelać ani kropli szczęścia do mego mózgu. Ja,
nędzarz, stoję zaś przed obliczem Boga jak wyschła studnia,
jak cieknące wiadro; rzucam się często na ziemię i błagam
Boga o łzy jak rolnik o deszcz, gdy niebo nad nim spiżowe,
a ziemia wkoło spragniona.
Jednak, ach! czuję, Bóg zsyła deszcze i słońce nie na nasze
żarliwe prośby; owe czasy, których wspomnienie mnie
dręczy, dlatego tak były szczęśliwe, żem cierpliwie oczekiwał
Jego ducha, a szczęśliwość, którą na mnie zlewał, przyj-
mowałem całym głęboko wdzięcznym sercem!
8 listopada
Wyrzucała mi moje wybryki! Ach, z taką czułością! Moje
wybryki, że czasem pozwalam się skusić szklance wina do
wypicia całej butelki. - Nie rób pan tego! - rzekła.
I - Pamiętaj o Locie! - Pamiętać - rzekłem - czy trzeba
mi to nakazywać? Pamiętam o pani, nie pamiętam! Pani jest
I zawsze w mej duszy. Dziś siedziałem w miejscu, gdzie pani
kiedyś wysiadła z karety... - Mówiła o czymś innym, by nie
pozwolić mi zapuszczać się w to głębiej. Najdroższy, zginąłem!
Ona może czynić ze mną, co chce.
15 listopada
Dzięki ci, Wilhelmie, za twój serdeczny współudział, za
twą życzliwą radę i proszę cię, bądź spokojny. Pozwól mi
wycierpieć wszystko; mam, przy całym swym znużeniu,
dość siły, aby to znieść. Czczę religię, wiesz o tym, czuję, że
jest ona niejednemu strudzonemu podporą, niejednemu
spragnionemu orzeźwieniem. Jedno - czy może ona, czy
91
musi być tym dla każdego? Gdy patrzysz na wielki świat,
widzisz tysiące, dla których ona tym nie była, tysiące, dla
których ona tym nie będzie, bez względu na to, czy im ją
głoszono czy nie; i czyż musi być ona tym dla mnie? Czyliż
sam Syn Boży nie powiada, że wkoło Niego będą ci, których
Mu Ojciec dał? A #eś # M# nie jest dany? Jeśli mnie Ojciec
zachować chciał dla siebie, jak mówi mi serce moje? Proszę
cię, nie tłumacz tego fałszywie, nie podejrzewaj szyderstwa
w tych niewinnych słowach; odkrywam tu całą swą duszę.
Inaczej wolałbym był milczeć, przecież nierad tracę słowa
na coś, o czym każdy wie tyleż co ja. Wszakże jest losem
ludzkim wycierpieć swą miarę, wypić swój puchar. A jeśli
puchar był pełen goryczy dla człowieczych warg Boga
zesłanego z nieba, czemuż ja mam udawać i kłamać, że jest
mi słodki? I czemuż miałbym się wstydzić w tej strasznej
chwili, gdy cała ma istota drży między bytem i niebytem,
gdy przeszłość jak błyskawica świeci nad ciemną przepaścią
przyszłości i wszystko zapada się wkoło mnie, i świat ze mną
ginie? Czy nie woła we mnie głos istoty zdanej na samą
siebie, zatracającej się, spadającej niepowstrzymanie w prze-
paść, istota, która daremnie czyni wysiłki, aby wydźwignąć
się z głębi, i woła: "Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?"
I miałżebym wstydzić się iego wyrazu, miałżebym bać się tej
chwili, skoro nie uszedł jej Ten, który zwija niebiosa jak
chustę?
21 listopada
Ona nie widzi, nie czuje, że przygotowuje truciznę, która
zniszczy mnie i ją; a ja z całą rozkoszą wysączam puchar, który
podaje mi na mą zgubę. Cóż znaczy to dobrotliwe spojrzenie,
którym tak często - często? - nie, nie często, ale niekiedy
patrzy na mnie, ta uprzejmość, zjaką przyjmuje odruchowe
wyznanie mego uczucia, ta litość dla mego cierpienia malująca
się na jej czole?
92
Wczoraj, gdym odchodził, podała mi rękę i rzekła:
- Żegnaj, drogi Werterze! - Drogi Werterze! Po raz
pierwszy nazwała mnie drogim i dreszcz mnie przejął do
szpiku kości. Sto razy powtarzałem to sobie i wczoraj, gdym
się kładł spać i sam ze sobą gwarzył o tym i owym,
powiedziałem nagle: - Dobranoc, drogi Werterze! - A po-
tem musiałem śmiać się z samego siebie!
22 listopada
Nie mogę się modlić: - Pozostaw mi ją! - A jednak
często wydaje mi się, że jest moja. Nie mogę się modlić:
- Daj mi ją! - bo należy do innego. Dworuję sobie
z moich cierpień; gdybym sobie pofolgował, powstałaby
cała litania antytez.
24 listopada
Ona czuje, co cierpię. Dziś spojrzenie jej przeszyło do
głębi moje serce. Zastałem ją samą. Nie rzekłem nic, a ona
spojrzała na mnie. I nie widziałem w niej już jedynie
wdzięcznej urody ani blasku doskonałego ducha; wszystko
to znikło sprzed mych oczu. Daleko wspanialsze padło na
mnie spojrzenie: pełne wyrazu najgłębszego współczucia,
najsłodszej litości. Czemuż nie mogłem rzucić się jej do
stóp? Czemuż nie śmiałem na jej szyi wycisnąć tysiąca
pocahznków? Szukała ucieczki w grze na fortepianie i wplotła
słodkim, cichym głosem harmonijne dźwięki do swej muzyki.
Nigdy jej wargi nie były tak urocze; rzekłbyś, że otwierały
się pragnąc pić owe słodkie tony wypływające z instrumentu
i jeno tajemnicze echo odpowiadało z czystych ust. Ba,
gdybym ci mógł to opowiedzieć! Nie opierałem się dłużej,
schyliłem się i przysiągłem: nigdy nie poważę się wycisnąć
na was pocałunku, wargi, na których unoszą się duchy
93
niebiańskie... A jednak - chcę. Ha, widzisz, niby zapora
stoi przed duszą moją... ta szczęśliwość... A potem zginąć,
by odkupić ten grzech. Grzech?
26 listopada
Niekiedy mówię sobie: Twój los jest wyjątkowy; sław
innych jako szczęśliwych - tak jeszcze nikt się nie męczył.
Potem czytam starego poetęl i zdaje mi się, jakbym patrzył
we własne serce. Muszę tak bardzo cierpieć. Ach, czyż już
przede mną ludzie byli tak nieszczęśliwi?
30 listopada
Nie chcę, nie chcę oprzytomnieć! Gdzie stąpię, spotyka
mnie zjawa, która mnie wyprowadza z równowagi. Dziś!
O losie! O ludzkości!
Szedłem nad wodą w południe; nie miałem ochoty jeść.
Wszędzie było pusto, nabrzmiały wilgocią zimny wiatr
zachodni dął od gór i szare chmury deszczowe ciągnęły
w dolinę. Z daleka zobaczyłem człowieka w zielonej
zniszczonej kurcie, który błądził wśród skał i zdawał się
szukać ziół. Gdym podszedł doń bliżej, a on obejrzał się na
szelest, ujrzałem zajmującą twarz - cechą, która w niej
uderzała, był cichy smutek, twarz ta jednak wyrażała
jedynie prostoduszność; jego czarne włosy spięte były
szpilkami w dwa wałki, a reszta, spleciona w gruby harcap,
spadała na plecy. Ponieważ odzież jego zdawała mi się
wskazywać człowieka niższej klasy, sądziłem, że nie weźmie
mi za złe, jeśli zwrócę uwagę na jego zajęcie, i zapytałem go,
czego szuka. - Szukam - odpowiedział z głębokim
westchnieniem - kwiatów i nie znajduję ich. - Toż to nie
1 Werter ma tu na myśli Osjana (por. przypis do str. 38).
94
pora roku - rzekłem z uśmiechem. - Jest tyle kwiatów
- rzekł schodząc ku mnie. - W moim ogrodzie są róże
i żywiczki dwojakiego rodzaju; jedne darował mi ojciec;
rosną jak chwasty; szukam ich już dwa dni i nie mogę
znaleźć. Są tu też zawsze kwiaty żółte i niebieskie, i czerwone,
a goryczka ma też piękne kwiatki. Nie mogę żadnego
znaleźć. - Spostrzegłem w tym coś niesamowitego i dlatego
zapytałem wymijająco, po co mu te kwiaty. Dziwny kurczowy
uśmiech ściągnął jego twarz. - Jeśli mnie pan nie zdradzi
- rzekł kładąc palec na ustach - obiecałem bukiet mej
bogdance. - To dobrze - mówię. - O - rzekł - ona ma
dużo innych rzeczy, jest bogata. - A jednak rada waszemu
bukietowi - dodałem. - O - ciągnął dalej - ona ma
klejnoty i koronę. - Jakże się zowie? Gdyby mi Stany
Generalnel chciały zapłacić - dodał - byłbym innym
człowiekiem. Tak, był niegdyś czas, byłem szczęśliwy. Teraz
koniec ze mną, jestem... - Wilgotne spojrzenie ku niebu
wyrażało wszystko. - Byliście więc szczęśliwi? - zapytałem.
- Ach, chciałbym znów być tak szczęśliwy! - rzekł.
- Było mi tak dobrze, tak wesoło, tak lekko jak rybie
w wodzie! - Henryku! - zawołała stara kobieta nad-
chodząca drogą. - Henryku, gdzie jesteś? Szukaliśmy cię
wszędzie. Chodź jeść. - Czy to wasz syn? - spytałem
przystępując do niej. - Tak, mój biedny syn - odparła.
- Bóg dał mi ciężki krzyż. - Odkąd jest w takim stanie?
- spytałem. - Tak spokojny jest od pół roku. Bogu dzięki,
że tylko tyle! Przedtem cały rok szalał, siedział na łańcuchu
w domu wariatów. Teraz nie robi nic nikomu, tylko
przestaje z królami i cesarzami. Był tak dobrym i cichym
człowiekiem, pomagał wyżywić rodzinę, miał piękny charakter
pisma; i nagle popadł w melancholię, dostał gorączki,
potem ataku szału, a teraz jest taki, jakim go pan widzi.
Gdybym wam opowiadać miała, panie... - Przerwałem
potok jej opowieści pytaniem, co to były za czasy, które tak
1 Stany Generalne - tu: siedem prowincji holenderskich
95
chwali, że był taki szczęśliwy, czuł się tak dobrze. - Ten
biedny głuptas - zawołała z uśmiechem pełnym politowania
- myśli o czasach, gdy był nieprzytomny; chwali je zawsze!
To czasy, gdy był w domu wariatów, kiedy nie wiedział, co
się z nim dzieje. - To uderzyło we mnie jak grom:
wsunąłem jej pieniądz w rękę i opuściłem ją pośpiesznie.
- Gdyś był szczęśliwy - zawołałem śpiesząc ku miastu.
- Gdy ci dobrze było jak rybie w wodzie! Boże w niebie!
Czyś takim uczynił los ludzi, że są szczęśliwi, zanim dojdą
do rozumu i kiedy go znów stracą? - Nieszczęśniku! Jakże
też zazdroszczę ci twej melancholii, pomieszania zmysłów,
w którym więdniesz! Wychodzisz bez nadziei rwać kwiaty
dla swej królowej - w zimie - i smucisz się, gdy ich nie
znajdujesz, i nie rozumiesz, czemu ich znaleźć nie możesz.
I ja, i ja wychodzę bez nadziei, bez celu i wracam znów tak,
jak wyszedłem. Roisz, jakim byłbyś człowiekiem, gdyby
Stany Generalne ci zapłaciły. Szczęśliwe stworzenie, które
brak swej szczęśliwości przypisać może ziemskiej przeszkodzie.
Nie czujesz! Nie czujesz, że przyczyna twego nieszczęścia
tkwi w twym złamanym sercu i w skołatanym mózgu, na co
żaden król ziemi ci nie pomoże.
Niech zginie bez pociechy, kto szydzi z chorego, po-
dróżującego do najdalszego źródła, które zwiększy jego
chorobę i uczyni konanie jego boleśniejszym; kto wywyższa
się ponad uciśnione serce, które, by uwolnić się od wyrzutów
sumienia i pozbyć się cierpień swej duszy, pielgrzymuje do
Grobu Świętego! Każdy krok, który stopa jego stawia na
nie udeptanej drodze, jest kroplą przynoszącą ulgę strwożonej
duszy i z każdym przetrwanym dniem podróży układa się
do snu z sercem lżejszym o wiele udręki. I macie odwagę to
zwać obłędem, wy, kramarze słów, wylegujący się na
poduszkach? Obłędem! O Boże! Ty widzisz me łzy! Ty,
któryś stworzył człowieka biednym, po coś mu jeszcze
przydał braci, którzy go ograbili z tej odrobiny ubóstwa,
z tej odrobiny zaufania, jakie w Tobie pokłada, o Boże
miłości! Czymże jest bowiem wiara w jakiś uzdrawiający
96
korzonek czy łzy winorośli, jeśli nie wiarą w Ciebie, któryś
we wszystko, co nas otacza, wlał siłę uzdrawiającą i kojącą,
tak bardzo człowiekowi potrzebną! 'Ojcze, którego nie
znam! Ojcze, któryś dawniej przepełniał całe me serce,
a teraz odwróciłeś ode mnie swe oblicze!#Wezwij mnie do
siebie. Nie milcz dłużej. Milczenie Twe nie powstrzyma tej
spragnionej duszy. I czyliż mógłby gniewać się człowiek,
ojciec, któremu niespodziewanie powracający syn rzuciłby
się na szyję i zawołał: "Powracam, ojcze! Nie gniewaj się, że
przerywam podróż, w której wedle twej woli miałem wytrwać
dłużej. Świat jest wszędzie jednaki dla trudu i pracy,
nagrody i radości. Ale cóż mi to! Mnie jest tam tylko
dobrze, gdzie ty jesteś. I przed twym obliczem chcę cierpieć
i radować się". A Ty, drogi Ojcze Niebieski, miałbyś
odtrącić go od siebie?
I grudnia
Wilhelmie! Człowiek, o którym ci pisałem, szczęśliwy
nieszczęśliwiec, #b#ł pisarzem u ojca_Lo_ty i namiętność do
niej, którą żywił, #krył, wyznał i źa którą żostał wydalony ze
służby, uczyniła go szaleńcem. Staraj się odczuć z tych
suchych słów, jak niesłychanie przejęła mnie ta historia, gdy
mi ją Albert opowiadał tak spokojnie, jak ty ją może czytasz.
4 grudnia
Proszę cię! Widzisz, koniec ze mną, nie zniosę tego dłużej!
Dziś siedziałem przy niej - siedziałem, ona grała na
fortepianie różne melodie, z takim wyrazem! Cóż mam ci
jeszcze powiedzieć? Siostrzyczka jej stroiła lalkę na mych
kolanach. Łzy stanęły mi w oczach, schyliłem się i wzrok
mój padł na jej obrączkę - łzy moje płynęły. I nagle wpadła
w dawną, niebiańsko słodką melodię, tak nagle... i poczułem
97
się pocieszony na duchu, a potem opadło mnie wspomnienie
wszystkiego, co przeszło, chwil, gdym słuchał jej pieśni,
wszystkich ponurych okresów zmartwień, zawiedzionych
nadziei i wtedy... Chodziłem po izbie tam i sam, serce me
dławiło się tym wszystkim. - Na miłość boską - rzekłem
rzucając się ku niej z gwałtownym wybuchem - na miłość
boską, przestań, pani! - Przerwała i patrzyła na mnie
nieruchomo. - Werterze - rzekła z uśmiechem, który
przeszył mi duszę - Werterze, pan jest bardzo chory,
pańskie ulubione potrawy zbrzydły panu! Niech pan odejdzie,
proszę, i niech się pan uspokoi! - Wyrwałem się od niej
i - Boże, Ty widzisz mą nędzę i położysz jej kres!
6 grudnia
Jak mnie prześladuje ta postać! Na jawie i we śnie
wypełnia całą mą duszę. Gdy zamknę oczy, tu, pod mym
czołem, gdzie skupia się wewnętrzna siła widzenia, tkwią jej
czarne oczy. Tu! Nie mogę ci tego wyrazić. Gdy zamknę
oczy, są pod moją czaszką; spoczywają we mnie jak morze,
jak przepaść, wypełniają myśli mego czoła.
Czym jest człowiek, ten wysławiony półbóg? Czyż nie
brak mu sił właśnie tam, gdzie mu ich najbardziej potrzeba?
I kiedy wzlatuje w radości lub tonie w cierpieniu, czyż w obu
wypadkach nie wtedy właśnie zatrzymać się musi, nie wtedy
powrócić do tępej, zimnej świadomości, gdy pragnął zatracić
się w pełni nieskończoności?
WYDAWCA DO CZYTELNIKA
Jak bardzo pragnąłbym mieć tyle własnoręcznych świa-
dectw o ostatnich przedziwnych dniach naszego przyjaciela,
żebym nie musiał kolejności pozostałych po nim listów
# przerywać opowiadaniem.
Starałem się zebrać dokładnie wiadomości z ust tych,
którzy mogli dobrze znać jego dzieje; są one proste i wszystkie
I opowiadania, poza kilkoma drobiazgami, zgadzają się z sobą;
I tylko co do poglądów osób działających zdania się różnią
# i opinia jest podzielona.
l Pozostaje nam tylko opowiedzieć sumiennie to, czego
; dowiedzieliśmy się po mozolnych zabiegach, dołączyć listy
; pozostałe po zmarłym i nie zlekceważyć najmniejszej
odnalezionej kartki, zwłaszcza że tak trudno jest odkryć
najistotniejsze, prawdziwe sprężyny czynu, jeśli popełnia go
jednostka niepospolita.
Smutek i zniechęcenie zapuszczały coraz głębiej korzenie
w duszę Wertera, splatały się coraz silniej z sobą, aż
owładnęły całą jego istotą. Równowaga jego ducha była
zupełnie zniweczona, wewnętrzny żar i namiętność, które
przeorały całą jego naturę, miały bardzo przykre następstwa
i doprowadziły go do st_anu wyc_ zerpania, z którego podrywał
się jeszcze niespokojniej, niż dotąd walczył z wszystkimi
utrapieniami. Niepokój serca trawił resztę sił jego ducha,
jego żywość, jego bystrość; stał się smutnym towarzyszem
zabaw, tym nieszczęśliwszym i niesprawiedliwie osądzającym
drugich, im bardziej był przybity. Tak przynajmniej mówią
przyjaciele Alberta i twierdzą, że Werter nie umiał docenić
czystego, spokojnego człowieka, który wreszcie posiadł
długo upragnione szczęście, i jego starań, aby to szczęście
zachować również w przyszłości, on, który co dzień zużywał
całe swe mienie, aby wieczorem cierpieć i głodować. Mówią,
że Albert nie zmienił się w tak krótkim czasie, był zawsze
taki sam, jakim go Werter od początku znał, cenił i szanował.
99
Kochał Lotę nade wszystko, był z niej dumny i pragnął, aby
wszyscy inni także uznawali ją za najpiękniejszą istotę. Czyż
można mu przeto mieć za złe, jeśli pragnął usunąć każdy cień
podejrzenia; jeśli w tej chwili nie chciał nawet w najniewinniej-
szy sposób dzielić tego drogiego skarbu? Przyznają, że Albert
często wychodził z pokoju żony, gdy Werter był u niej, ale nie
z nienawiści ani z niechęci do przyjaciela, lecz dlatego, iż czuł,
że Wertera przygnębia jego obecność.
O#cie#1,oIy zachorował i nie mógł wychodzić z domu;
posłał po nią swój powóz, którym jeździła. Był piękny dzień
zimowy, spadł pierwszy duży śnieg i pokrył okolicę.
Werter udał się tam następnego rana, aby, jeśli Albert nie
wybierze się po nią, towarzyszyć jej do domu.
Piękna pogoda nie oddziałała na jego posępny humor,
duszę jego przytłaczał straszny ciężar, gnębiły go ponure
obrazy i jedna smutna myśl łączyła się w jego duszy z drugą.
Ponieważ żył w wiecznej niezgodzie z sobą samym, więc
i stan duszy innych wydawał mu się bardziej ponury
i skłócony, sądził, że zmącił piękny stosunek Alberta i Loty,
i robił sobie wyrzuty, z którymi mieszała się skryta niechęć
do małżonka.
Myśli jego zatrzymywały się też mimochodem przy tym
temacie. "Tak, tak - mówił do siebie z tajemnym zgrzytaniem
zębów - to ufne, przyjazne, łagodne pożycie, gdzie każda
strona bierze żywy udział w myślach drugiej, oto spokojna,
trwała wierność! Nie! #To sytość i obojętność! Czyż byle
interes nie pociąga go bardziej niż droga, rozkoszna żona?
Czy docenia on swoje szczęście? Czy poważa ją tak, jak ona
na to zasługuje? Posiada ją, no, dobrze, posiada jąf Wiem
o tym, jak wiem i o czymś innym, przywykłem, sądzę, do tej
myśli, doprowadzi mnie ona do szału, zabije mnie jeszcze.
I czy przyjaźń przetrwała? Czyż nie widzi on w mym
przywiązaniu do Loty wtargnięcia w jego prawa, w mym
poważaniu wobec niej cichego wyrzutu? Wiem o tym, czuję,
że widzi mnie niechętnie, życzy sobie, bym się oddalił,
obecność moja ciąży mu".
100
Często powściągał szybki krok, przystawał i chciał, zda
się, zawrócić, jednakże szedł ciągle naprzód i tak rozmyślając
i mówiąc do siebie doszedł wreszcie, niejako wbrew woli, do
leśniczówki.
Wszedł, spytał o starego i Lotę, zastał dom w pewnym
poruśźeńiu. Najstarszy chłopak powiedział mu, że nie
opodal w Wahlheim zdarzyło się nieszczęście, zabito chłopa!
Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wszedł do pokoju
i zastał Lotę zajętą przekonywaniem ojca, który mimo swej
choroby chciał natychmiast pójść i zbadać sprawę na
miejscu. Sprawca był jeszcze nie znany, zabitego znaleziono
rankiem przed drzwiami domu; istniały niejakie poszlaki:
nieboszczyk był#>arobkiem pewnej wdowy, miała przedtem
innego na służbie, który odszedł skłócony.
Werter usłyszawszy to zerwał się gwałtownie. - Czyż to
możliwe! - zawołał. - Muszę tam pójść, nie spocznę ani
chwili. - Pospieszył do Wahlheim, odżyły w nim wszelkie
wspomnienia i nie miał ani przez chwilę wątpliwości, że
czynu tego dopuścił się człowiek, z którym nieraz rozmawiał,
który stał mu się tak drogi.
Musiał minąć lipy, aby dojść do szynkowni, gdzie złożono
ciało; to niegdyś ulubione miejsce przejęło go lękiem. Ów
próg, na którym dzieci sąsiadów bawiły się tak często,
skalany był krwią. Miłość i wierność, najpiękniejsze uczucia
ludzkie, zmieniły się w gwałt i mord. Potężne drzewa stały
bezlistne, okryte szronem, piękne żywopłoty, które sklepiły
się nad niskim murem cmentarźa, były nagie, a przez szpary
w gałęziach widać było obsypane śniegiem nagrobki.
Gdy zbliżał się do szynkowni, przed którą zgromadziła
się cała wieś, rozległy się nagle krzyki. Ujrzano z daleka
oddział zbrojnych ludzi i wszyscy wołali, że prowadzą
sprawcę. Werter spojrzał i niedługo trwał w niepewności.
Tak! Był to parobek, który tak bardzo kochał ową wdowę
i którego niedawno spotkał snującego się w cichym gniewie,
w tajemnej rozpaczy.
- Cóżeś popełnił, nieszczęsny! - zawołał Werter
101
podchodząc ku więźniowi. Ten patrzył nań cicho, milczał
i rzekł wreszcie zupełnie spokojnie: - "Żaden mieć jej nie
będzie i ona nie będzie miała żadnego". - Wprowadzonó
więźnia do szynkowni i Werter odszedł śpiesznie.
Straszliwy, potężny wstrząs poruszył całą jego istotę.
Został na chwilę wyrwany ze swego smutku, ze swego
zniechęcenia, z obojętnej apatu; owładnęło nim przemożne
współczucie i przejęła go niewymowna żądza uratowania
człowieka. Uczuł, że jest on tak nieszczęśliwy, uczuł, że
nawetjako zbrodniarzjest tak niewinny, wszedł tak głęboko
w jego położenie, że wierzył niezachwianie, iż przekona
o tym innych. Już pragnął przemówić za nim, już najwyższa
obrona cisnęła się na jego wargi, śpieszył do leśniczówki
i nie mógł się w drodze powstrzymać, by półgłosem nie
wypowiadać tego, co miał przedstawić komisarzowi.
Gdy wszedł do izby, zastał tam Alberta; to zbiło go na
chwilę z tropu, lecz wnet opanował się i z zapałem wygłosił
przed komisarzem swoje przekonanie. Ten kiwnął kilka
razy głową i choć Werter z największą żywością, namiętnością
i prawdą wytaczał wszystko, co człowiek może powiedzieć
dla uniewinnienia drugiego człowieka, jednak, jak łatwo się
domyślić, komisarz nie wzruszył się tym. Co więcej, nie
pozwolił naszemu przyjacielowi dokończyć, zaoponował
mu żywo i zganił go, że bierze w obronę skrytobójcę.
Wykazał mu, że w ten sposób obala się każde prawo,
niweczy każde bezpieczeństwo państwa, i dodał, że w takiej
sprawie nic uczynić nie może, nie biorąc na siebie największej
odpowiedzialności; wszystko musi dziać się według ustalonego
porządku, w przepisanym trybie.
Werter nie poddawał się jeszcze, prosił tylko, aby komisarz
patrzył przez palce, gdyby temu człowiekowi umożliwiono
ucieczkę. I tego też odmówił komisarz. Albert, który wreszcie
wmieszał się do rozmowy, stanął po stronie starego komisarza;
Werter został przegłosowany i ze straszliwym bólem w sercu
wybrał się w drogę, gdy urzędnik rzekł mu kilkakrotnie:
- "Nie, nic go nie uratuje!"
102
Jak bardzo musiały uderzyć go te słowa, widać z pewnej
karteczki znalezionej wśród jego papierów i zapewne
napisanej tegoż dnia.
"Nic cię nie uratuje, nieszczęśliwcze! Widzę, że nic nas nie
uratuje!"
. To, co Albert powiedział na końcu do komisarza
w sprawie więźnia, napełniło Wertera głębokim wstrętem:
zdawało mu się, że widzi w tym pewne przytyki do
siebie i choć jego bystry umysł musiał po dłuższej roz-
wadze uznać, że obaj panowie mogą mieć słuszność
miał jednak wrażenie, że zaparłby się swej najwewn
trzniejszej istoty, gdyby przyznał się do tego, gdyby
na to przystał.
Wśród jego papierów znajdujemy karteczkę, która od-
nosi się do tego, i być może wyraża cały jego stosunek do
Alberta.
"Cóż pomoże, iż mówię i powtarzam sobie, że jest zacny
i dobry, kiedy szarpie 'mi to wnętrzności; nie umiem być
sprawiedliwy".
Ponieważ był łagodny wieczór i miało się na odwilż, Lota
z Albertem wracała pieszo. Po drodze rozglądała się tu
i ówdzie, jakby brak jej było towarzystwa Wertera. Albert
zaczął mówić o nim, ganił go, oddając mu jednak sprawied-
liwość. Wspomniał też o jego nieszczęsnej namiętności
i wyraził życzenie, by można było go jakoś oddalić. - Pragnę
tego także ze względu na nas - ciągnął. - Staraj się jego
stosunkowi do ciebie nadać zwrot inny, ograniczyć jego
częste odwiedziny. Ludzie zwracają na to uwagę i wiem, że
tu i ówdzie mówiono o tym. - Lota milczała i Alberta, zda
się, dotknęło jej milczenie; przynajmniej od tej chwili nie
wspominał o Werterze wobec niej, a gdy ona o nim
wspomniała, urywał rozmowę i zwracał ją na inny temat.
103
Daremna próba, którą Werter podjął, aby ocalić nie-
szczęśliwego, była ostatnim błyskiem płomienia gasnącej
świecy, pogrążał się teraz coraz głębiej w bólu i bezczynności;
szczególnie wściekał się słysząc, że można by go nawet
wezwać na świadka przeciwko człowiekowi, który zaczął się
teraz wszystkiego wypierać.
Wszystkie nieprzyjemności, które kiedykolwiek spotkały
go w jego czynnym życiu, przykrość podczas pracy
w poselstwie, wszystko, co mu się poza tym nie powiodło,
co go kiedyś martwiło, nurtowało jego duszę. Zdawał się
przez to wszystko jakby uprawniony do bezczynności; czuł
się odcięty od wszelkich perspektyw, niezdolny znaleźćjakiś
sposób ujmowania spraw codziennego życia; i tak oddany
zupełnie swym uczuciom, myślom i bezgranicznej namiętności
w wiecznej monotonii swego smutnego obcowania z miłą
i ukochaną istotą, której spokój mącił, targając swe siły,
niszcząc je bez celu i widoku, zbliżał się coraz bardziej do
swego smutnego końca.
O jego skłóceniu się z sobą samym i namiętności, o jego
nieustannym szamotaniu się, o jego znużeniu życiowym
świadczy najlepiej kilka pozostawionych listów, które tu
przytaczamy.
12 grudnia
Drogi Wilhelmie, jestem w stanie, w którym musieli się
znajdować owi nieszczęśliwi, o których sądzono, że są
opętani przez złego ducha. Czasem chwyta mnie coś - nie
jest to niepokój ani żądza - jest to jakaś wewnętrzna,
nieznana burza, która grozi rozsadzeniem piersi, dławi
gardło! Biada! Biada! I potem błądzę wśród strasznych,
nocnych obrazów tej wrogiej ludziom pory roku.
Wczoraj wieczorem musiałem wyjść. Nastała nagle odwilż,
słyszałem, że rzeka wezbrała, potoki wystąpiły z brzegów,
i cała moja droga dolina była od Wahlheim zalana. W nocy
104
po jedenastej wybiegłem. Było to straszne widowisko
- patrzeć w świetle księżyca na fale walące ze skały na pola
i łąki, i żywopłoty, i wszystko, a szeroka dolina jak okiem
sięgnąć zmieniła się w wielkie wzburzone jezioro smagane
wichrem! Gdy potem znów wyjrzał księżyc spoza czarnych
chmur, a przede mną powódź w straszliwie wspaniałej
poświacie toczyła się i szumiała, wtedy opadła mnie groza
i znowu tęsknota! Ach! Z otwartymi ramionami stałem nad
przepaścią i słałem westchnienie tam, w otchłań! w dół
- i zatraciłem się w rozkoszy, by wszystkie moje męczarnie,
całe moje cierpienie tam rzucić i pędzić jak fale! A przecież
nie mogłem nogi oderwać od ziemi, by skończyć wszystkie
udręki! Godzina moja jeszcze nie wybiła, czuję to! O Wilhel-
# mie! Jak chętnie byłbym oddał swe ludzkie istnienie, by móc
# z ową wichurą rozedrzeć chmury, objąć fale! Ha! może ta
# rozkosz będzie kiedyś udziałem uwięzionego?
I kiedym smętnie spoglądał na placyk, na którym kiedyś
, spoczywaliśmy z Lotą pod wierzbą podczas upalnej
przechadzki, zobaczyłem, że i on jest zalany, ledwo poznałem
i wierzbę! Wilhelmie! Jej łąki, pomyślałem, i cała okolica jej
leśniczówki, i nasza altana, jakże to wszystko teraz zniszczone
przez rwący prąd! I błysnął słoneczny promień przeszłości,
tak jak więźniowi marzy się o trzodach, łąkach i zaszczytach!
Stałem! Nie ganię się, bo mam odwagę umrzeć. Miałbym.
- Teraz siedzę tu jak stara baba, która zbiera drzewo
; u płotów i chleb u drzwi, by swoje konające, bezradosne
istnienie o chwilę jedną przedłużyć i uczynić Iżejszym.
14 grudnia
Cóż to, mój drogi? Boję się siebie samego! Nie jestże
miłość moja do niej najświętszą, najczystszą, bratnią miłością
Czym kiedykolwiek czuł karygodne pragnienie w mej duszy?
Nie chcę przysięgać. A teraz, sny! O, jaką rację mieli ludzie,
; którzy tak sprzeczne objawy przypisywali obcym siłom! Ta
105
noc! Drżę mówiąc to: trzymałem ją w ramionach, przycis-
kałem mocno do piersi i pokrywałem jej miłośnie szepczące
usta niezliczonymi pocałunkami! Oczy moje tonęły w jej
pehiych upojenia oczach! Boże! Czyżem godzien kary, że
i teraz jeszcze czuję błogość wywołując z całą czułością te
płomienne rozkosze? Loto! Loto! Już koniec ze mną!
Zmysły me mącą się. Od tygodnia jestem bez przytomności.
Oczy moje są pełne łez. Nigdzie nie jest mi dobrze i wszędzie
mi dobrze. Nie pragnę niczego, nie żądam niczego. Lepiej
dla mnie, bym odszedł.
Postanowienie op,#szczeni# tego świata utwierdzało się
w tym czasie i w tych okolicznościach coraz bardziej
w duszy Wertera. Od powrotu do Loty była to zawsze jego
ostatnia myśl i nadzieja; jednak powiedział sobie, że nie ma
to być czyn nierozważny i zbyt prędki, chciał on krok ten
uczynić z całym przekonaniem, ze spokojną stanowczością.
Jego wątpliwości, jego walka z samym sobą widoczne są
wyraźnie z karteczki, która prawdopodobnie jest zaczętym
listem do Wilhelma, bez daty, i znaleziona została wśród
jego papierów.
"Jej obecność, jej los, jej współczucie z moim losem
wyciskają jeszcze ostatnie łzy z mego przepalonego móz-
gu.
Podnieść zasłonę i wejść poza nią, oto wszystko! Czemuż
wzdragać się, ociągać? Dlatego, że nikt nie wie, jak tam
wygląda, i że nikt stamtąd nie wraca? A może dlatego, że
właściwością naszego ducha jest przeczuwać zamęt i ciemność
w tym, o czym nic pewnego nie wiemy?
"
Wreszcie coraz bardziej przywykł do tej smutnej myśli
i pogodził się z nią; postanowienie jego stało się silne
i nieodwołalne, o czym świadczy następujący dwuznaczny
list, który napisał do przyjaciela.
20 grudnia
Dziękuję ci, Wilhelmie, za twą przyjaźń i żeś tak to słowo
zrozumiał. Tak, masz słuszność, byłoby dla mnie lepiej,
bym odszedł. Propozycja powrotu do was, którą mi czynisz,
niezupełnie mi odpowiada; przynajmniej rad bym jeszcze
zrobić drogę okrężną, zwłaszcza że możemy się spodziewać
trwałego mrozu i dobrej drogi. Również miło mi bardzo, że
chcesz przyjechać po mnie; wstrzymaj się jeszcze jednak
przez dwa tygodnie i czekaj listu ode mnie z bliższymi
szczegółami. Nie trzeba niczego zrywać, pokąd nie dojrzeje.
A dwa tygodnie więcej lub mniej znaczą wiele. Matce mej
powiedz, by modliła się za swego syna i że proszę ją
o przebaczenie za wszystkie zmartwienia, jakiem jej sprawił.
Taki był mój los, smucić tę, której winien byłem radość.
Bądź zdrów, mój najdroższy! Niech wszelkie błogosławieństwa
niebios spłyną na ciebie! Bądź zdrów!
Co się w tym czasie działo w duszy Loty, jakie były jej
uczucia wobec męża i wobec jej nieszczęśliwego przyjaciela,
tego nie śmiemy wyrazić słowami, choć znając jej charakter,
możemy sobie wytworzyć o tym pojęcie, a piękna kobieca
dusza może się wmyślić w jej duszę i współczuć z nią.
To pew#zze, że była mocno zdecydowana uczynić wszystko,
by oddalić Wertera, a jeśli zwlekała, była to serdeczna,
, przyjacielska delikatność, gdyż wiedziała, ile to będzie go
# kosztować, a może nawet będzie to dla niego prawie
niemożliwe. Lecz w tym czasie musiała brać sprawę coraz
poważniej; mąż nie mówił nic o tym stosunku, tak jak i ona
zawsze zachowywała milczenie w tej sprawie, lecz tym
; bardziej zależało jej na tym, aby dowieść mu czynem, iż jej
uczucia godne są jego uczuć.
'Właśnie tego dnia, gdy Werter napisał załączony list do
przyjaciela, a była to niedziela przed Bożym Narodzeniem,
! przyszedł wieczorem do Loty i zastał ją samą. Zajęta była
106 107
__
wykańczaniem kilku zabawek, które zrobiła dla swego
małego rodzeństwa na Gwiazdkę. Mówiła o radości, którą
dzieci będą miały, i o czasach, gdy nieoczekiwane otwarcie
drzwi i ukazanie się strojnego drzewka z woskowymi
świeczkami, cukierkami i jabłkami wprawiało je w rajski
zachwyt. - I pan dostanie podarek - rzekła Lota skrywając
zakłopotanie pod miłym uśmiechem. - Jeśli pan będzie
grzeczny, dostanie pan stoczek woskowy i coś jeszcze. - Co
pani nazywa grzecznym? - zawołał. - Jaki mam być, jaki
mogę być, najdroższa Loto? - We czwartek wieczór
- odrzekła - jest Wigilia, wtedy przyjdą dzieci i mój
ojciec, każdy dostanie swoje, więc niech i pan przyjdzie, ale
nie prędzej. - Werter stropił się. - Proszę pana - ciągnęła
- tak być musi, proszę pana dla mojego spokoju, tak dalej
trwać nie może! - Odwrócił od niej oczy, zaczął chodzić po
pokoju tam i z powrotem i mruczał przez zęby: - Tak
trwać dalej nie może! - Lota, która czuła straszliwy stan,
w jaki wprawiły go te słowa, starała się różnymi pytaniami
odwrócić jego myśli, ale daremnie. - Nie, Loto - zawołał
- nie zobaczę już pani! - Czemu to? - odparła.
- Werterze, pan może, pan musi nas znowu odwiedzić.
Jeno miarkuj się pan. O! Czyż musiał się pan urodzić z tą
porywczością, z tą niepohamowaną, uporczywą namiętnością
do wszystkiego, czego pan dotknie! Proszę pana - dodała
biorąc go za rękę - miarkuj się pan! Pański umysł, pańska
wiedza, pańskie talenty - ileż gotują panu przeróżnych
radości! Bądź pan mężny, nie trwaj w swej smutnej skłonności
do osoby, która nic innego uczynić nie może, jak tylko boleć
nad pana losem. - Zgrzytnął zębami i spojrzał na nią
ponuro. Trzymała jego rękę i mówiła: - Tylko chwilę
spokoju, Werterze - rzekła. - Czy nie czuje pan, że się pan
łudzi, dobrowolnie się gubi? Czemuż mnie, Werterze! Właśnie
mnie, własność innego? Właśnie to! Boję się, boję się, że
tylko niemożliwość posiadania mnie czyni mnie w twych
oczach tak bardzo pożądaną. - Wysunął dłoń z jej dłoni,
patrząc na nią nieruchomym, niechętnym spojrzeniem.
108
- Mądrze! - zawołał - bardzo mądrze! Czy może Albert
uczynił tę uwagę? Politycznie! Bardzo politycznie! - Każdy
może ją zrobić - odpowiedziała. - I czyż na całym świecie
nie ma dziewczyny, która by zaspokoiła potrzebę pańskiego
serca? Zdobądź się pan na to, staraj się o to, a przysięgam,
że ją pan znajdzie. Bo już od dawna martwię się za pana i za
nas z powodu ograniczenia, na które się pan w tym czasie
skazał. Przemóż się pan! Podróż rozerwie, musi rozerwać
pana. Niech pan szuka, a z pewnością znajdzie pan godny
przedmiot swej miłości, wróci pan i pozwoli nam pan razem
używać szczęścia prawdziwej przyjaźni!
- To można by - rzekł z zimnym uśmiechem - kazać
', wydrukować i polecić wszystkim ochmistrzom. Droga Loto,
# daj mi jeszcze trochę czasu, a wszystko się ułoży!
- Tylko, Werterze, niech pan nie przychodzi przed
Wigilią!
Chciał odpowiedzieć, gdy Albert wszedł do izby. Powiedzieli
sobie chłodno "dobry wieczór" i chodzili zakłopotani po
pokoju obok siebie tam i z powrotem. Werter zaczął jakąś
nic nie znaczącą rozmowę, która się wnet urwała; podobnie
Albert zapytał swą żonę o kilka sprawunków i gdy usłyszał,
że nie są jeszcze załatwione, powiedział jej kilka słów, które
Werter uważał za zbyt zimne i ostre. Werter chciał iść, nie
mógł i zwlekał do ósmej, przy wzrastającej ciągle niechęci
i urazie wzajemnej, aż nakryto do stohz; wtedy wziął
kapelusz i laskę. Albert prosił go, by został, on jednak,
uważając to za nic nie znaczącą grzecznostkę, podziękował
chłodno i wyszedł.
Wrócił do domu, odebrał służącemu, który mu chciał
poświecić, świecę z ręki i wszedł sam do swego pokoju. Płakał
głośno, mówił wzburzony sam do siebie, chodził gwałtownie
po izbie i rzucił się w końcu w ubraniu na łóżko; tam zastał go
służący, który odważył się wejść o jedenastej, by spytać, czy
może panu zdjąć buty. Werter zezwolił i zakazał słudze
wchodzić nazajutrz do pokoju, póki go nie zawoła.
W poniedziałek rano, dwudziestego pierwszego grudnia,
109
napisał do Loty następujący list, który zapieczętowany
znaleziono po jego śmierci na biurku i jej wręczono. Włączam
go tu fragmentami, którymi, jak wyjaśniają okoliczności, był
pisany.
"Postanowiłem, Loto, umrzeć i piszę Ci to bez romantycz-
nej przesady, spokojny, w ranek dnia, w którym zobaczg Cię
po raz ostatni. Gdy czytać to będziesz, najdroższa, grób zimny
kryć już będzie zdrętwiałe szczątki niespokojnego nieszczęśliw-
ca, który w ostatnich chwilach swego życia nie zna większej
rozkoszy nad rozmowę z Tobą. Miałem noc straszną i ach!
noc dobroczynną; ona to umocniła we mnie i ustaliła mój
zamiar: umrę! Gdym się wczoraj wyrwał od Ciebie w straszli-
wym wzburzeniu zmysłów, wszystko, wszystko to cisnęło mi
się do serca, a świadomość, jak beznadziejne i bezradosne jest
moje istnienie przy Tobie, owiała mnie straszliwym chłodem;
ledwom doszedł do swego pokoju, rzuciłem się nieprzytomny
na kolana i, o Boże! użyczyłeś mi ostatniego pokrzepienia
w gorzkich łzach. Tysiąc projektów i tysiąc zamysłów
przeleciało jak wicher przez moją duszę, aż wreszcie wyłoniła
się i utwierdziła ostatnia, jedyna myśl: umrę! Położyłem się
i rankiem, kiedy mnie wypełnił spokój przebudzenia, myśl ta
tkwiła jeszcze silna i zdecydowana w mym sercu: umrę! To nie
rozpacz, to pewność, żem doniósł brzemię do końca i że się
poświęcam dla Ciebie. Tak, Loto, dlaczego miałbym to
przemilczeć? Jedno z nas trojga musi odejść i tym chcę byćja!
O najdroższa, w to rozdarte serce wkradała się często szalona
myśl: zamordować Twego męża! - Ciebie! - siebie! Więc
niech się stanie! Kiedy w piękny wieczór letni wejdziesz na
górę, przypomnij sobie wtedy, jak często wspinałem się na nią
z doliny, potem spojrzyj w stronę cmentarza ku memu
grobowi, gdzie wiatr kołysze wysoką trawę w blasku zacho-
dzącego słońca. Byłem spokojny, gdym zaczął pisać, a teraz
płaczę jak dziecko, gdy to wszystko tak żywo staje wkoło
mnie".
110
Około godziny dziesiątej Werter zawołał służącego i rzekł
mu ubierając się, że za dni kilka wyjedzie, niech więc
=' wydobędzie ubrania i wszystko przygotuje do spakowania;
kazał mu też zażądać wszędzie rachunków, odebrać kilka
wypożyczonych książek i kilku biednym, którym zwykł
dawać coś tygodniowo, wypłacić ich części za dwa miesiące
z góry.
Kazał sobie przynieść jedzenie do pokoju, a po posiłku
wyjechał do komisarza, którego nie zastał w domu.
Chodził w zadumie po ogrodzie i zdało się, że chce jeszcze
#po raz ostatni oddać się całkowicie melancholii wspo-
mnień.
Dzieci nie zostawiły go długo w spokoju, czepiały się go,
skakały wkoło niego i opowiadały, że kiedy minie jutro
i jeszcze jutro, i jeszcze jeden dzień, pójdą do Loty po
prezenty gwiazdkowe, i opowiadały cuda, które rozsnuwała
przed nim ich dziecięca wyobraźnia. - Jutro! - zawołał
- i jeszcze jutro, i jeszcze jeden dzień! - Ucałował
wszystkie serdecznie i chciał je opuścić, ale mały miał mu
jeszcze coś do powiedzenia na ucho.
Zdradził mu, że starsi bracia napisali piękne życzenia
noworoczne, takie duże! Jedno dla papy, jedno dla Alberta
i Loty, a jedno także dla pana Wertera. Zaniosą je w Nowy
Rok rano.
To go do głębi poruszyło; dał coś każdemu, wskoczył na
konia, poprosił, by pożegnały starego, i odjechał ze łzami
w oczach.
Około piątej wrócił do domu; kazał służącej doglądać
ognia i utrzymywać go aż do nocy. Służącemu polecił
pakować książki i bieliznę do kufrów i zaszyć ubrania
w pokrowce. Potem napisał prawdopodobnie następujący
ustęp swego ostatniego listu do Loty:
"Nie oczekujesz mnie! Sądzisz, że posłucham i zobaczę
Cię dopiero w Wigilię. O Loto! Dziś lub nigdy! W Wigilię
111
trzymać będziesz ten papier w ręce, drżeć i oblewać go
Twyzni drogimi łzami. Chcę, muszę! O, jak mi dobrze, żem
się zdecydował!"
Lota tymczasem popadła w dziwny stan. Po ostatniej
rozmowie z Werterem uczuła, jak ciężko jej będzie rozłączyć
się z nim, jak on cierpieć będzie, że się z nią rozstaje.
Jakby mimochodem rzekła w obecności Alberta, że
Werter nie przyjdzie przed Wigilią, i Albert pojechał
w sąsiedztwo do pewnego urzędnika, z którymi miał załatwić
interesy i gdzie miał pozostać na noc.
Lota siedziała samotna, nie było przy niej nikogo
z rodzeństwa; oddała się swym myślom, które spokojnie
błądziły wokół jej spraw. Widziała się oto związaną na
zawsze z mężczyzną, którego miłość i wierność znała,
któremu była serdecznie oddana, którego spokój i stanow-
czość zdawały się zesłane przez niebo, by dzielna kobieta
mogła budować na nich szczęście swego życia; czuła, czym
on na zawsze będzie dla niej i dla jej dzieci. Z drugiej strony
Werter stał się jej tak drogi, już od pierwszej chwili
poznania tak jasno ujawniło się ich podobieństwo duchowe,
długotrwała znajomość z nim, niektóre przeżyte chwile
wywarły w jej sercu tak niezatarte wrażenie! Dzieliła się
z nim każdą ciekawszą myślą czy wrażeniem i czuła, że
z chwilą rozłąki powstanie w duszy jej próżnia, której nic
nie zdoła wypełnić. O, gdybyż mogła w tej chwili zmienić go
w brata! Jakżeby była szczęśliwa! Gdybyż mogła ożenić go
z którąś ze swych przyjaciółek, mogłaby ufać, że naprawi
zupełnie swój stosunek do Alberta.
Zrobiła w myśli przegląd swych przyjaciółek i każdej
miała coś do zarzucenia, a nie znalazła żadnej, której by go
chciała oddać.
Po tych rozważaniach dopiero odczuła głęboko, nie
uświadamiając sobie tego wyraźnie, że jej serdecznym,
tajemnym życzeniem jest zatrzymać go dla siebie, a jedno-
cześnie mówiła sobie, że nie może, nie wolno jej zatrzymać
Wertera. Jej czysta, piękna dusza, zwykle tak beztroska
i łatwo znajdująca wyjście z trudności, czuła ciężar smutku,
droga do szczęścia była zamknięta. Serce jej ściskało się,
ciemna chmura legła na jej czole.
# Było wpół do siódmej, gdy usłyszała na schodach kroki
# Wertera i poznała jego głos, kiedy pytał o nią. Jakże biło jej
# serce, po raz pierwszy możemy tu wyznać, na jego przyjście.
' Chętnie kazałaby oznajmić, że jej nie ma w domu, a kiedy
" wszedł, zawołała z przejęciem i zmieszaniem: - Nie dotrzymał
E pan słowa! - Nie obiecywałem niczego - odpowiedział.
- Więc powinien pan był przynajmniej uczynić zadość mej
prośbie - rzekła. - Była to prośba dla spokoju nas obojga.
Nie wiedziała dobrze, co mówi ani co robi, gdy posłała po
kilka przyjaciółek, aby nie być z Werterem sam na sam. On
oddał jej kilka książek, które przyniósł, prosił o inne, ona
zaś chwilami pragnęła, by przyjaciółki przyszły, chwilami
, zaś, by się nie zjawiły. Służąca wróciła z wiadomością, że
obie kazały przeprosić...
Chciała, by służąca usiadła z robótką w sąsiednim pokoju;
, potem zmieniła zamiar. Werter chodził po pokoju tam
i z powrotem, ona usiadła przy fortepianie i zaczęła grać
menueta; nie szło jej. Opanowała się i siadła spokojnie przy
Werterze, który zajął swe zwykłe miejsce na kanapie.
- Nie ma pan nic do czytania? - rzekła. Nie miał nic.
- Tu w szufladzie - zaczęła - leży pański przekład kilku
pieśni Osjana; nie czytałam ich jeszcze, bo spodziewałam się
zawsze usłyszeć je z ust pana; ale od tego czasu nie składało
się jakoś. Uśmiechnął się, poszedł po pieśni; dreszcz go
przebiegł, gdy wziął je do ręki; oczy napełniły się łzami, gdy
spojrzał na tekstl, usiadł i czytał:
"
Gwiazdo nadchodzącej nocy, pięknie błyszczysz na
zachodzie. Wznosisz promienną głowę z chmury. Wędrujesz
1 To, co następuje, jest prawie dosłownym tłumaczeniem pieśni Selmy
Osjana - Jamesa Macphersona (por. przypis do str. 38).
112 113
z wolna ku swemu wzgórzu. Czemu spoglądasz na step?
Burzliwe wiatry ucichły. Z daleka słychać wodospad.
Szumiące fale igrają w dali u skały. Brzęczenie wieczornych
owadów unosi się ponad polem. Ku czemu patrzysz, piękne
światło? Lecz ty uśmiechasz się i idziesz, radośnie otaczają
cię fale i kąpią wdzięczny twój włos. Żegnaj, gwiazdo
spokojna. Pojaw się, światło wspaniałe duszy Osjana.
Objawia się ono w całej swej sile. Widzę mych zmarłych
przyjaciół: gromadzą się na Lorze jak w owych dniach,
które minęły. Przychodzi Fingal. niby wilgotny słup mgły;
otaczają go bohaterowie. I spójrz na bardów śpiewy! Siwy
Ullinie! Dostojny Ryno! Alpinie, śpiewaku wdzięczny! I ty,
skarżąca się miękko Minono! Jak zmienieni jesteście,
druhowie, od dni świątecznych na Selmie, gdyśmy współ-
zawodniczyli o chwałę śpiewu; jak wiewy wiosny przelatujące
po wzgórzach schylają cicho szumiącą trawę.
Wtedy wystąpiła Minona w całej swej piękności, ze
spuszczonym wzrokiem i pełnymi łez oczyma. Włosy jej
ciężko spływały, poruszane niestałym wiatrem dmącym od
wzgórza. Sposępniały dusze bohaterów, gdy głos swój miły
podnosiła, gdyż często widzieli grób Salgara, często mroczne
mieszkanie białej Kolmy. Kolma opuszczona na wzgórzu
śpiewa głosem pełnym harmonii. Salgar przyjść obiecał; lecz
wkoło rozpostarła się noc. Słuchajcie głosu Kolmy, gdy
samotna siedziała na wzgórzu.
Kolma
Noc! jestem sama, zgubiona na burzliwym wzgórzu.
Wicher wyje wśród gór, strumień gna z rykiem ze skały.
Żadna mnie chata od deszczu nie chroni, porzuconej na
burzliwym wzgórzu.
Ukaż się zza chmur, o księżycu; błyśnijcie gwiazdy nocy!
Niech promień mnie jaki zawiedzie na miejsce, kędy mój
miły spoczywa po trudach łowów, z łukiem spuszczonym
przy boku, otoczon zziajaną psiarnią! Ale ja siedzieć tu
114
muszę samotna na skałach zarosłego zielskiem strumienia.
Strumień i burza huczą, nie słyszę głosu mojego kochanka.
Czemuż zwleka mój Salgar? Czyliż zapomniał o swym
słowie? Oto jest skała i drzewo, a tutaj strumień szumiący.
Przyrzekłeś tu być z zapadającą nocą. Ach, gdzie zabłądził
mój Salgar? Z tobą pragnęłam ujść, opuścić ojca i brata!
tych dumnych! Z dawna rody nasze są sobie wrogie, lecz my
nie jesteśmy wrogami, Salgarze!
Zmilknij na chwilę, o wietrze! Ucichnij na chwilę,
strumieniu! Niech nad doliną zadźwięczy mój głos, niech
mój wędrowiec mnie usłyszy. Salgarze, jam jest, która
wołam. Tutaj drzewo i skała. Salgarze, mój drogi,jam tutaj.
Dlaczego zwlekasz z swym przyjściem?
Patrz, księżyc wschodzi. Lśni fala w dolinie. Szare skały
piętrzą się na wzgórzu. Lecz jego nie widzę na szczycie. Psy
nie obwieszczająjego przybycia. Siedzieć tu muszę samotna.
Lecz któż są ci, którzy leżą tam w dole na wrzosach? Mój
kochanek? Mój brat? O, mówcie, moi przyjaciele! Nie
odpowiadają. Jak trwożna jest moja dusza! Ach, oni nie
żyją! Ich miecze czerwQne od walki.
O bracie mój, bracie, dlaczegoś zabił mojego Salgara?
O mój Salgarze, dlaczegoś zabił brata mojego? Obaj byliście
mi tak drodzy. O, ty byłeś piękny na wzgórzu pośród
tysięcy! On był straszliwy w bitwie. Odpowiedzcież mi!
Słuchajcie głosu mego, moi kochani! Ach, lecz oni są niemi!
Niemi na zawsze! Zimne jak ziemia ich piersi!
O, ze skały pagórka, z wierzchołka góry burzliwej mówcie,
duchy umarłych! Mówcie, nie zdejmie mnie groza! Kędyście
poszli na spoczynek? W jakim grobowcu gór mi was
znaleźć? Nie słyszę żadnego słabego głosu w wietrze ni
odpowiedzi wiejącej wśród burzy pagórka.
Siedzę pogrążona w mojej niedoli i czekam ranka we
łzach. Grzebcie grób, przyjaciele umarłych, lecz go nie
zamykajcie, póki ja nie przyjdę. Życie me niknie jak sen;
jakże bym miała pozostać? Tu chcę mieszkać z przyjaciółmi
mymi ponad strumieniem u dźwięcznej skały. Gdy noc
115
zapadnie na wzgórzu i wiatr wiać będzie nad wrzosowiskiem,
niechaj duch mój stoi na wichrze i płacze śmierci mych
przyjaciół. Strzelec słyszy mnie z swojej kryjówki, lęka się
mego głosu i kocha go; bo słodki będzie mój głos, płaczący
moich przyjaciół; obaj mi byli tak drodzy!
To był twój śpiew, o Minono, łagodnie rumieniąca się
córo Termana. Łzy nasze płynęły dla Kolmy, a dusze nasze
były posępne.
Ullin wystąpił z harfą i podał nam pieśń Alpina. Alpina
głos był przyjazny, dusza Ryna promieniem ognistym. Lecz
spoczyv<ů#ali już w ciasnym domu, a głos ich przebrzmiał był
w Selmie. Raz Ullin z łowów powrócił, nim jeszcze padli
bohaterowie, słyszał ich współzawodniczący śpiew na
wzgórzu. Ich pieśń była łagodna, lecz smutna. Opłakiwali
upadek Morara, pierwszego z bohaterów. Jego dusza była
jak dusza Fingala, jego miecz jak miecz Oskara. Lecz padł
i ojciec jego biadał, i oczy si6stry jego były.pełne łez. Oczy
Minony, siostry wspaniałego Morara, łez były pełne. Cofnęła
się przed śpiewem Ullina, jak księżyc na zachodzie, który
przewiduje burzliwą ulewę i w chmurę kryje piękną swą
głowę. Uderzyłem w harfę z Ullinem do pieśni biadania.
Ryno
Przeszedł wiatr i deszcz, południe jest tak pogodne,
chmury się rozstępują. Przelotnie oświeca wzgórze niestałe
słońce. W dolinie błyska różowo strumień płynący z góry.
Słodki jest szept twój, strumieniu, lecz słodszy jest głos,
który słyszę. To głos Alpina, który biada po zmarłym. Jego
głowa schylona od wieku, a oczy zaczerwienione od łez.
Alpinie, śpiewaku prześwietny, dlaczegoś samotny na wzgórzu
milczącym? Dlaczego jęczysz jak wiatru wiew w lesie albo
fala na brzegu dalekim?
116
Alpin
Łzy moje, Ryno, są dla zmarłego, głos mój dla mieszkańców
grobu. Smukły jesteś na wzgórzu, piękny wśród synów
stepu. Lecz padniesz jak Morar i płaczka usiądzie na twoim
grobie. Zapomną o tobie wzgórza, łuk będzie leżał w przed-
sionku nie naciągnięty.
Byłeś rączy, o Morarze, jako jelonek na wzgórzu, straszny
jak nocny pożar na niebie; twój gniew był burzą. Miecz twój
w walce jak błyskawica nad stepem. Głos twój podobny był
szumowi strumienia w lecie po deszczu, grzmotowi na
wzgórzach dalekich. Wielu padło od twego ramienia, pożarła
ich gniewu twego błyskawica. Lecz kiedyś powracał z wojny,
jak było spokojne twe czoło! Twarz twa była jak słońce po
burzy,jak księżyc wśród nocy milczącej. Spokojna pierś twa
jako jezioro, gdy wiatru szum się uciszył.
Ciasne jest dziś twe mieszkanie, mroczna twoja sadyba.
Trzema krokami przemierzam twój grób, o ty, coś był
niegdyś tak wielki. Cztery kamienie o głowach omszałych są
dzisiaj twoim wspomnieniem. Drzewo bezlistne, trawa
wysoka, która szemrze na wietrze, wskazuje oku myśliwca
grób potężnego Morara. Nie masz matki, by ciebie płakała,
ani dziewczyny ze łzami miłości. Umarła ta, co cię zrodziła,
padła córka Morglana.
Któż to na kiju się wspiera? Czyjaż to głowa jest biała od
starości, a oczy czerwone od łez? To ojciec twój, o Morarze!
Ojciec, który nie miał syna prócz ciebie! Słyszał o twojej
sławie wojennej i słyszał o twoich rozproszonych wrogach.
Słyszał o sławie Morara! Lecz nic o jego ranie? Płacz, ojcze
Morara!
Płacz! Ale syn twój ciebie nie słyszy. Głęboki jest sen
zmarłych, niskie ich wezgłowie z prochu. Nigdy nie będziemy
czujni na głos, nie zbudzi go twoje wołanie. O, kiedyż
nastanie w grobie poranek, by dać rozkaz śpiącemu: Wstań!
Najszlachetniejszy z ludzi, bądź zdrów, zdobywco na
polu walki! Lecz nigdy nie ujrzy cię pole, nigdy blask twojej
117
stali nie rozświeci posępnego lasu. Nie zostawiłeś syna, lecz
niech śpiew zachowa twe imię. Niech przyszłe czasy słyszą,
niech słyszą o padłym Morarze.
Głośny był żal bohatera, najgłośniejsze Armina roz-
dzierające westchnienie. Wspomniał śmierć syna, który
poległ w dniach swej młodości. Karmor, książę hucznego
Galmalu, siedział blisko bohatera. - Czemuż łka wes-
tchnienie Armina? - rzekł - po co tu płakać? Czyż nie
brzmi pieśń i śpiew, aby duszę rozczulać i cieszyć? Są one
jak łagodna mgła, która powstając z jeziora zrasza dolinę
i kwitnące kwiaty napełnia wilgocią; lecz słońce znowu
powstaje w swej sile i mgły już nie ma. Czemuś tak
żałośliwy, Arminie, panie Gormy oblanej jeziorem?
- Żałośliwy jestem, bo i niemała mojej boleści przyczyna.
- Karmorze, tyś syna nie stracił aniś córki nie stracił
rozkwitłej! Kolgar waleczny żyje i Annira z dziew najpięk-
niejsza. Gałęzie domu twego kwitną, o Karmorze, lecz
Armin ostatnim jest ze swego rodu. Ciemne jest łoże twoje,
o Dauro! Głuchy jest sen twój w grobowcu. - Kiedy
obudzisz się ze swymi pieśniami, ze śpiewnym swym głosem?
Wstańcie, wichry jesieni, powstańcie! Szalejcie nad stepem!
Huczcie, leśne strumienie! Wyjcie, burze, w dębów wierz-
chołkach! Wędruj przez strzępiaste chmury, księżycu, pokaż
zmienne swe, blade oblicze! Przypomnij mi straszną noc,
gdy dzieci moje zginęły, gdy padł potężny Arindal i Daura
luba skonała.
Dauro, córo ma, byłaś mi piękna! Piękna jak księżyc nad
wzgórzami Fury, biała jak śnieg świeżo spadły, słodka jak
tchnące powietrze! Arindalu, łuk twój był silny, twa włócznia
szybka na polu, twe spojrzenie jak mgła na fali, twa tarcza
jak chmura ognista wśród burzy!
Armar wsławiony w wojnie przyszedł i starał się o miłość
Daury; nie sprzeciwiała się długo. Piękne były nadzieje ich
przyjaciół.
Erat, syn Odgala, żywił w sercu gniew, bowiem brat jego
padł zabity przez Armara. Przybył w przebraniu żeglarza;
piękny był korab jego na fali; włos jego przedwcześnie
posiwiały, spokojne, poważne oblicze. - Z dziew najpięk-
niejsza - rzekł - przemiła córo Armina. Tam na morskiej
skale, niedaleko brzegu, gdzie na drzewie lśni owoc czerwony,
Armar czeka na Daurę. Przybywam, aby przewieźć jego
miłość przez falujące morze.
Poszła za nim, wołając Armara. Nie odpowiedział nikt
prócz głosu skały. - Armarze drogi, mój drogi, czemu mnie
trwożysz tak? Słysz, synu Arnartha, słysz. To Daura tutaj
cię woła!
Erat, zdrajca, uciekał ze śmiechem ku lądowi. Podniosła
głos, wołała ojca i brata: - Arindalu! Arminie! Czy żaden
z was nie ocali swej Daury?
Głos jej doszedł przez morze. Arindal, syn mój, schodził
ze wzgórza, surowy, z łupem łowieckiem. Strzały chrzęściły
# u jego boku. Łuk swój niósł w ręce. Pięć czarnoszarych
dogów miał wkoło siebie. Ujrzał śmiałego Erata na brzegu,
ujął go i przywiązał do dębu. Silnie oplótł jego biodra; ów
jękiem wiatry napełniał.
, Arindal wypłynął łodzią na głębie, by przewieźć Daurę na
brzeg. Armar przybył w swym gniewie, spuścił strzałę
szaropierzastą; brzękła, utkwiła w twym sercu, o Arindalu,
mój synu! Zamiast Erata, zdrajcy, tyś zginął! Łódź przybiła
do skały, on padł w niej i skonał. Jakiż był lament twój,
Dauro, kiedy u stóp twoich płynęła krew brata!
Fale strzaskały łódź. Armar rzuca się w morze, by ocalić
swą Daurę lub umrzeć. Jak szybki cios, runął ze wzgórza
w fale, zanurzył się i nie wypłynął.
Sam na morzem oblanej skale słyszałem skargę mej córy.
Głośne i częste były jej wołania; lecz ojciec nie mógł jej
; ocalić. Całą noc stałem na brzegu, widziałem ją w słabym
; świetle księżyca, noc całą słyszałem jej krzyki. Wiatr huczał
i deszcz siekł ostro po zboczu góry. Głos jej osłabł, nim
nadszedł ranek; umarła jak powiew wieczorny wśród trawy
skał. Obarczona bólem umarła i zostawiła Armina samego!
Znikła ma siła w boju! Padła ma duma wśród dziew!
118 ' 119
Gdy burze górskie nadchodzą, gdy północny wiatr wysoko
podnosi fale, siedzę na rozbrzmiewającym echem brzegu
i patrzę ku straszliwej skale. Często, gdy księżyc zachodzi,
widzę duchy mych dzieci: półmajaczące błądzą społem
w smutnej harmonii".
Strumień łez, który trysnął z oczu Loty i ulżył jej
ściśnionemu sercu, przerwał śpiew Wertera. Odrzucił papier,
ujął jej rękę i płakał gorzkimi łzami. Lota, wsparta na
drugiej ręce, kryła oczy chustką; wzruszenie obojga było
straszliwe. Czuli swą własną niedolę w losie szlachetnych,
czuli ją społem i łzy ich jednoczyły. Wargi i oczy Wertera
płonęły przy jej ramieniu; dreszcz ją przejął, chciała się
oddalić, lecz ogrom boleści i współczucia ległjak ołów najej
sercu ogłuszając ją. Odetchnęła, by ochłonąć, i prosiła go
łkając, by odjechał, błagała niebiańskim głosem. Werter
drżał, serce niemal mu nie pękło, podniósł kartkę i czytał na
pół złamanym głosem:
"Czemu mnie budzisz, wiosenny powiewie. Przymilasz
się i mówisz: Zraszam kroplami niebios! Lecz czas uwiądu
mego bliski, bliska burza, która zerwie me liście! Jutro
przyjdzie wędrowiec, przyjdzie ten, który mnie widział
w mojej piękności, oko jego szukać mnie będzie wkoło na
polu i nie znajdzie mnie".
Cała potęga tych słów owładnęła nieszczęśliwym; upadł
przed Lotą w całkowitej rozpaczy, chwycił jej ręce, cisnął je
do oczu, do czoła, a jej jakieś przeczucie jego strasznego
zamysłu przemknęło przez duszę. Zmysły jej zmąciły się,
ściskała jego ręce, tuliła je do piersi, pochyliła się bolesnym
ruchem ku niemu i ich płonące policzki zetknęły się. Świat
zginął dla nich. Otoczył ją ramionami, przycisnął do piersi
i pokrywał jej drżące wargi szalonymi pocałunkami.
- Werterze! - wołała zdławionym głosem, odwracając się
- Werterze! - i, odpychała słabą dłonią pierś jego od
swojej. - Werterze! - zawołała stanowczym głosem,
pełnym najszlachetniejszego uczucia. Nie opierał się, wypuścił
ją ze swych ramion i bezprzytomnie padł przed nią. Porwała
się i w trwożnym pomieszaniu, drżąc między miłością
i gniewem, rzekła: - To po raz ostatni. Werterze! Już mnie
pan nie zobaczy! - i rzucając najgłębsze spojrzenie miłości
na nieszczęśliwca pośpieszyła do przyległego pokoju zamy-
kając drzwi za sobą. Werter wyciągnął za nią ramiona, nie
ważył się jej zatrzymywać. Leżał na ziemi, z głową na
kanapie, i w położeniu tym trwał przeszło pół godziny, aż
szelest jakiś przywołała go do przytomności. Była to
dziewczyna, która chciała nakryć do stołu. Chodził po
pokoju, a gdy znów został sam, podszedł do drzwi gabinetu
i zawołał cichym głosem: "Loto! Loto! jeszcze tylko słowo,
jedno <<bądź zdrowa!>> - Milczała. On czekał i prosił,
i czekał; potem porwał się i zawołał: - Żegnaj Loto! Żegnaj
na wieki!"
Przybył do bramy miejskiej. Strażnicy, którzy go już
znali, wypuścili go bez słowa; padał deszcz ze śniegiem;
dopiero około jedenastej zastukał do swego mieszkania.
;: Śłużący jego spostrzegł, gdy Werter wrócił do domu, że pan
jego nie miał kapelusza. Nie śmiał nic rzec, rozebrał go,
wszystko było mokre. Znaleziono pó iej kapelusz na
skale, która z urwiska patrzy w dolinę #est rzeczą nie do
pojęcia, jak wśród ciemnej, wilgotnej ziocy mógł wejść na
nią i nie runąć.
Położył się do łóżka i spał długo. Gdy służący następnego
dnia przyniósł mu najego wołanie kawę, zastał go piszącego.
Pisał, co następuje, w liście do Loty:
"Ostatni tedy raz, ostatni raz otwieram oczy! Ach, nie
ujrzą one już słońca, zakrył je mętny, chmurny dzień. Więc
smuć się, naturo - twój syn, twój przyjaciel, twój kochanek
zbliża się do grobu. Loto, uczucie to nieporównane z niczym,
a jednak najbliższe majaczącemu snowi, rzec sobie: to
ostatni ranek. Ostatni! Loto, nie mogę pojąć tego słowa,
<<ostatni>>! Nie stojęż tu w pełni swej siły? A jutro leżeć będę
wyciągnięty i bezwładny na ziemi. Umrzeć! Co to znaczy?
My śnimy mówiąc o śmierci. Widziałem niejednego konają-
cego, ale taka jest ludzkość, że nie ma zmysłu dla początku
121
120
i końca swego istnienia. Teraz jeszcze swój, twój! Twój!
O najdroższa! Po chwili - rozdzieleni - rozłączeni - może
na wieki? Nie, Loto, nie! Jak mogę zniknąć? Jak Ty możesz
zniknąć? J e s t e ś m y przecie! Zniknąć! Co to znaczy? To
znowu słowo! Pusty dźwięk bez treści uczuciowej dla mego
serca! Umarły, Loto! Zagrzebany w zimnej ziemi... tak
ciasno, tak ciemno! - Miałem przyjaciółkę, która była mi
wszystkim w mej bezradnej młodości; umarła. Szedłem za
jej zwłokami i stałem nad jej grobem, gdy spuścili trumnę
i wyciągali spod niej z chrzęstem sznury, potem rzucili w dół
pierwszą łopatę ziemi, a trwożne wieko odebrzmiało głucho
i głuszej, i coraz głuszej, aż wreszcie zostało przykryte!
Runąłem koło grobu. Przejęte, wstrząśnięte, strwożone,
rozdarte było me wnętrze, lecz nie wiedziałem, co się ze mną
działo, co ze mną dziać się będzie. Umrzeć! Grób! Ja nie
rozumiem tych słów.
O, przebacz mi! Przebacz mi! Wczoraj! Powinien to być
ostatni dzień mego życia. O Ty, aniele! Po raz pierwszy, po
raz pierwszy bez wszelkiej wątpliwości zapłonęło w najtaj-
niejszej mej głębi uczucie rozkoszy: ona mnie kocha! Ona
mnie kocha! Jeszcze pali się na mych wargach święty ogień,
który płonął z twoich; nowa, ciepła rozkosz jest w moim
sercu. Przebacz mi! Przebacz mi!
Ach, wiedziałem, że mnie kochasz, wiedziałem z pierwszych
spojrzeń, w których odbijała się dusza, z pierwszego uścisku
ręki; a jednak, gdym znowu odszedł, gdym widział Alberta
u Twego boku, rozpaczałem znów w gorączkowym zwąt-
pieniu.
Czy pamiętasz kwiaty, któreś mi przysłała, gdy w owym
fatalnym towarzystwie nie mogłaś powiedzieć mi słowa,
uścisnąć ręki? O, pół nocy klęczałem przed nimi i one
potwierdziły mi Twą miłość. Lecz, ach! te wrażenia przeszły,
jak stopniowo znika z duszy wierzącego uczucie łaski
boskiej, która w całej pełni niebieskiej podana mu została
w świętym, widzialnym symbolu.
Wszystko to jest przemijające, ale wieczność nie zniszczy
płomiennego życia, które piłem wczoraj z Twych ust, które
czuję w sobie! Ona mnie kocha! To ramię ją otaczało, te
wargi drżały na jej wargach, te usta szeptały na jej ustach.
Ona jest moja! Ty jesteś moja! Tak, Loto, na wieki!
I cóż z tego, że Albert jest Twym mężem? Mężem! Toż to
jest dla tego świata - i dla tego świata grzechem jest, że ja
Cię kocham, że chciałbym Cię porwać z jego ramion
w moje. Grzechem? Dobrze! i karzę się za to. Zakosztowałem
tego grzechu w jego całej niebiańskiej rozkoszy, napoiłem
swe serce balsamem życia i siłą; od tej chwili jesteś moja!
Moja, o Loto! Idę pierwszy! Idę do mego Ojca, do Twego
Ojca. Jemu się chcę poskarżyć i On mnie pocieszy, dopóki
Ty nie przyjdziesz, dopóki nie polecę na Twe spotkanie i nie
pochwycę Cię, i nie zostanę przy Tobie przed obliczem
Nieskończonego w wiecznym uścisku.
Ja nie śnię, nie roję! Nad grobem rozjaśniło mi się.
Będziemy istnieć! Ujrzymy się znowu! Zobaczyć Twoją
matkę! Zobaczę ją, znajdę ją, ach! i przed nią otworzę swe
serce. Twoja matka, Twój wizerunek".
Około jedenastej zapytał Werter służącego, czy Albert
powrócił. Służący rzekł, że widział, jak prowadzono jego
konia. Na to pan dał mu otwartą kartkę tej treści:
"Czy nie zechciałby mi Pan do zamierzonej podróży
pożyczyć swych pistoletów? Pozdrawiam".
Lota mało spała ostatniej nocy; to, czego się lękała, stało
się i stało się w sposób, jakiego ani przeczuć, ani lękać się nie
mogła; jej czysta i spokojnie płynąca krew była teraz
gorączkowo wzburzona, a tysiące różnorodnych wrażeń
poruszało to piękne serce. Czy czuła głęboko w swej piersi
ogień uścisków Wertera? Czy był to gniew z powodu jego
zuchwalstwa, czy surowe porównanie jej obecnego stanu
z owymi dniami naiwnej, prostej niewinności i beztroskiego
zaufania do siebie samej? Jak miała spotkać się z mężem,
jak wyznać mu scenę, którą winna była wyjawić, a której
122 123
wyjawić się bała? Tak długo nie rozmawiali z sobą i miałaż
ona pierwsza przerwać milczenie i właśnie w tak nieod-
powiednim czasie odkryć małżonkowi rzecz tak niespodzie-
waną? Bała się już, że sama wiadomość o odwiedzinach
Wertera zrobi na nim niemiłe wrażenie, a dopieroż ta
nieoczekiwana katastrofa! Czyż mogła się spodziewać, że
mąż będzie to chciał widzieć w prawdziwym świetle, że
wysłucha wszystkiego bez uprzedzenia? I czy mogła życzyć
sobie, aby czytał w jej duszy? I znowuż, czy mogła ukrywać
się przed człowiekiem, któremu jak puchar kryształowy
ukazywała się zawsze otwarta i jasna i przed którym nigdy
nie taiła swóich uczuć i taić nie mogła? Jedno i drugie
trapiło ją i wprawiało w zakłopotanie; myśli jej wracały
ciągle do Wertera, który był dla niej stracony, którego nie
mogła się wyrzec, którego, niestety, musiała pozostawić
samemu sobie i któremu, jeśli ją straci, już nic nie zostanie.
Jak ciążyła jej teraz, choć sobie w tej chwili nie zdawała
z tego jasno sprawy, ta obcość, która wytworzyła się między
nią i mężem! Tak rozsądni, tak dobrzy ludzie przestali
wskutek pewnych cichych nieporozumień rozmawiać z sobą,
każde rozmyślało o swojej racji i niesłusznym stanowisku
drugiego i stosunki zawikłały się i zaogniły do tego stopnia,
że nie można było rozwiązać węzła właśnie w tej krytycznej
chwili, od której wszystko zawisło. Gdyby szczęśliwe zaufanie
zbliżyło ich przedtem znowu, gdyby miłość i wzajemna
pobłażliwość ożyły między nimi i otworzyły ich serca, może
dałoby się jeszcze uratować naszego przyjaciela.
Dołączyła się do tego jeszcze jedna osobliwa okoliczność.
Werter, jak wiemy z jego listów, nie taił nigdy, że pragnie
opuścić ten świat. Albert spierał się z nim często i nieraz
rozmawiał o tym z Lotą. Albert, który żywił stanowczą
odrazę do tego czynu, dawał bardzo często do poznania
z pewną, obcą zresztą jego charakterowi drażliwością, że
ma dane, aby wątpić o powadze takiego zamiaru; pozwalał
sobie nawet z tego żartować i niewiarą swą dzielił się z Lotą.
Wprawdzie z jednej strony uspokajało ją to, gdy myśli
czasem nasuwały jej ten smutny obraz, lecz z drugiej strony
przeszkadzało jej w powierzaniu mężowi trosk, które ją
w tej chwili dręczyły.
Albert wrócił i Lota przywitała go z pełną zakłopotania
skwapliwością; nie był wesół, nie załatwił interesu, w urzęd-
niku znalazł nieugiętego, małostkowegó człowieka. Zła
droga też nie usposobiła go dobrze.
Spytał, czy nic nie zaszło, na co ona odpowiedziała
skwapliwie: - Werter był wczoraj wieczorem. - Spytał,
czy nadeszły listy, i dowiedział się, że list i paczka leżą
w jego pokoju. Poszedł do siebie i Lota została sama.
Obecność tego, którego kochała i szanowała, wywarła w jej
sercu nowe wrażenie. Przypomniała sobie całą jego szlachet-
ność, miłość i dobroć i uspokoiła się; uczuła tajemniczy
pociąg, aby pójść za nim. Wzięła robótkę i udała się do jego
pokoju, jak to nieraz zwykła była czynić. Zastała go
zajętego, otwierał paczki i czytał. Niektóre wiadomości
zdawały się być nie najlepsze. Zadała mu kilka pytań, na
które odpowiedział krótko i stanął przy pulpicie do pisania.
W ten sposób spędzili z sobą godzinę i w duszy Loty było
coraz ciemniej. Czuła, jak trudno jej będzie odkryć mężowi,
choćby był w najlepszym humorze, to, co jej leżało na sercu;
popadła w smutek, który stawał się tym cięższy, im bardziej
chciała go ukryć i przełknąć łzy.
Pojawienie się sługi Wertera wprawiło ją w tym większe
zakłopotanie; podał on Albertowi kartkę; Albert spokojnie
zwrócił się do żony i rzekł: "Daj mu pistolety. Życzę mu
szczęśliwej podróży" - rzekł do chłopca. - To uderzyło
w nią jak grom. Zachwiała się wstając. Nie wiedziała, co się
z nią dzieje. Z wolna podeszła do ściany, drżąc zdjęła
pistolety, otarła kurz i zwlekała; i byłaby się ociągała dłużej,
gdyby Albert nie był jej przynaglił pytającym spojrzeniem.
Dała nieszczęsną broń chłopcu, nie mogąc wydobyć słowa,
a gdy ten ruszył do domu, zwinęła robótkę i poszła do
swego pokoju w stanie niewymownej niepewności. Serce
wróżyło jej wszystkie okropności. Chciała rzucić się mężowi
124 125
do nóg, wyznać mu wszystko; historię wczorajszego wieczora,
swą winę i swe przeczucia. Potem znów nie widziała, by
krok ten wywołał pożądany skutek, a najmniej mogła się
spodziewać, że skłoni męża, by poszedł do Wertera. Stół był
nakryty; pewna bliska znajoma, która przyszła tylko o coś
zapytać i chciała zaraz odejść - została i uczyniła rozmowę
przy stole znośną; zmuszano się, rozmawiano, opowiadano,
zapomniano o sobie.
Chłopak przyszedł z pistoletami do Wertera, który odebrał
je od niego z zachwytem, usłyszawszy, że dała mu je Lota.
Polecił przynieść sobie chleba i wina, kazał chłopcu iść na
obiad i zasiadł do pisania.
"Przeszły przez Twoje ręce, Tyś je otarła z kurzu; całuję je
tysiąckrotnie; Tyś ich dotknęła; i Ty, duchu niebios, wspierasz
mój zamiar! I Ty, Loto, podajesz mi narzędzie, Ty, z której
rąk pragnąłem przyjąć śmierć, i ach, teraz przyjmuję! O,
wypytałem mego chłopca. Drżałaś, gdyś mu je podawała,
nie powiedziałaś: żegnaj! Biada! Biada! Bez pożegnania!
Czyżbyś zamknęła dla mnie serce gwoli chwili, która mnie
na wieki do Ciebie przykuła? Loto, żadne tysiąclecia nie
zdołają zatrzeć tego wrażenia! I czuję, że nie możesz
nienawidzić tego, który tak płonie dla Ciebie".
Po wieczerzy kazał chłopcu całkowicie wszystko spakować,
podarł wiele papierów, wyszedł i wyrównał jeszcze kilka
dhzgów. Wrócił znowu do domu, znowu wyszedł przed
bramę, nie zważając na deszcz, do ogrodu hrabiego; snuł się
dalej po okolicy, wrócił z nadejściem nocy i pisał:
"Wilhelmie, widziałem po raz ostatni pole i las, i niebo!
Żegnaj i Ty! Droga Matko, przebacz! Pocieszją, Wilhelmie!
Niech Was Bóg błogosławi! Wszystkie moje sprawy są
uporządkowane. Żegnajcie! Zobaczymy się znów i szczęśli-
wsi".
126
"Źle Ci się odpłaciłem, Albercie, i Ty mi przebaczysz.
Zburzyłem spokój Twego domu, wniosłem nieufność
pomiędzy Was. Żegnaj! Chcę to skończyć. Obyście byli
szczęśliwi przez mą śmierć! Albercie! Albercie! Uczyń tego
anioła szczęśliwym! I niech błogosławieństwo boże mieszka
z Wami!"
Wieczorem grzebał się jeszcze długo w swych papierach,
podarł ich wiele i rzucił do pieca. Zapieczętował kilka
pakunków z adresami do Wilhelma. Zawierały one krótkie
rozprawy, oderwane myśli, z których niektóre widziałem;
i około dziesiątej godziny, kazawszy dołożyć do pieca
i podać sobie butelkę wina, wysłał spać służącego, którego
pokój, jak i sypialnie domowników, leżał daleko z tyłu
i który położył się w ubraniu, aby wcześnie być na zawołanie,
bo pan jego powiedział, że konie pocztowe zajadą około
szóstej przed dom.
Po jedenastej
"Wszystko tak ciche wkoło i tak spokojna ma dusza.
Dzięki ci, Boże, któryś tym ostatnim chwilom użyczył tego
ciepła, tej siły.
Podchodzę do okna, najdroższa moja, i patrzę, i widzę
jeszcze przez burzliwe, przeciągające chmury kilka gwiazd
wiecznego nieba! Nie, nie spadniecie! Wieczysty trzyma na
swym sercu Was i mnie. Widziałem gwiazdy dyszla Wozu,
najmniejszej ze wszystkich konstelacji. Gdym w nocy wracał
od Ciebie, gdym wychodził z Twej bramy, stał nade mn
ą!
Z jakimż upojeniem patrzyłem nań często! Często z pod-
niesionymi rękoma czyniłem go znakiem świętym, pomnikiem
mego obecnego szczęścia, i jeszcze - o Loto, cóż nie
przypomina mi Ciebie! Czyż nie otaczasz mnie zewsząd
k# h
i czyż jak dziecko nie porywałem nienasycenie wszyst ic
drobnostek, których Ty, święta, dotknęłaś?
Droga sylwetka! Przekazuję Ci ją z powrotem, Loto,
127
i proszę, byś ją szanowała. Tysiące, tysiące pocałunków
wycisnąłem na niej, tysiące pozdrowień jej posyłałem, gdym
wychodził lub wracał do domu.
Prosiłem Twego ojca w kartce, by otoczył opieką me
zwłoki. Na cmentarzu są dwie lipy, w kącie blisko pola; tam
pragnę spocząć. On może, on uczyni to dla swego przyjaciela.
Proś go i Ty także. Nie chcę wymagać od bogobojnych
chrześcijan, by składali swe ciała obok biednego nieszczęś-
liwca. Ach, chciałbym, byście mnie pochowali przy drodze
lub w samotnej dolinie, by kapłan i lewita przechodzili,
żegnając się mimo oznaczonego kamienia, a Samarytanin
łzę wylałl.
Jestem gotów, Loto! Nie wzdragam się ująć zimnego,
strasznego kielicha, z którego mam wypić odurzenie śmierci!
Tyś mi go podała; nie waham się! Wszystko, wszystko!
Tak wypełniły się wszystkie życzenia i nadzieje mego
życia! Tak chłodno i obojętnie pukam w spiżowe drzwi
śmierci!
Gdybym mógł dostąpić szczęścia i umrzeć za Ciebie,
Loto, poświgcić się za Ciebie! Umarłbym ochoczo, radośnie,
gdybym Ci mógł przywrócić spokój, rozkosz Twego życia.
Lecz, ach, jeno nielicznym szlachetnym było dane przelać
swą krew za swoich i przez swą śmierć przyjaciołom swym
rozniecić stokrotnie życie!
W tych szatach, Loto, chcę być pogrzebany. Tyś ich
dotknęła, uświęciła je. Prosiłem też o to Twego ojca. Moja
dusza unosić się będzie nad trumną. Niech nie przeszukują
mych kieszeni. Tę różową wstęgę nosiłaś na piersiach, gdym
Cię widział po raz pierwszy pośród Twych dzieci. O, ucałuj
je tysiąckrotnie i opowiedz im o losie ich nieszczęśliwego
przyjaciela. O kochane! Krążą wkoło mnie. Ach, jakżem
przylgnął do Ciebie! Od pierwszej chwili nie mogłem się
obyć bez Ciebie! Ta wstęga niech będzie pogrzebana ze
mną. Darowałaś mi ją w dzień moich urodzin. Jakżem to
1 Aluzja do Biblii (Ewangelia św. Łukasza, rozdz. 10, w. 31-33).
128
wszystko poplątał. Nie myślałem, że moja droga tu
zaprowadzi. Bądź spokojna, proszę Cię, bądź spokojna!
Są nabite. - Bije dwunasta! - Niech się stanie! Loto!
Loto, bądź zdrowa! Żegnaj!"
Sąsiad zobaczył błysk prochu i usłyszał padający strzał;
ponieważ jednak wszystko pozostało w spokoju, nie zwrócił
na to większej uwagi.
Rano o szóstej wchodzi służący ze świecą. Znajduje
swego pana na ziemi, pistolet i krew. Woła, dotyka go;
żadnej odpowiedzi; charczał tylko jeszcze. Biegnie po lekarzy,
po Alberta. Lota usłyszała dzwonek, drżenie przejęło
wszystkie jej członki. Budzi męża, wstają; służący wyjąc
i bełkocząc przynosi wiadomość. Lota pada zemdlona
przed Albertem.
Gdy lekarz przybył do nieszczęśliwego, znalazł go na
ziemi bez ratunku; puls bił, wszystkie członki były obez-
władnione. Przestrzelił sobie głowę nad prawym okiem.
Mózg wystąpił. Otwarto mu żyłę na ramieniu; krew płynęła,
dyszał jeszcze.
Po krwi na poręczy krzesła można było wnosić, że
dokonał czynu siedząc przy biurku#., #otem osunął się, tarzał
się konwulsyjnie wokół krzesła.#Leżał na wprost okna
bezsilny, na plecach, całkowicie ubrany i obuty, w niebieskim
fraku i żółtej kamizelce.,#
Dom, sąsiedztwo, miasto było poruszone. Albert wszedł.
Wertera położono na łóżku, z obwiązaną skronią; twarz
jego była już martwa; nie poruszał już żadnym członkiem.
Płuca charczały jeszcze straszliwie, to słabiej, to mocniej;
oczekiwano końca.
Wina wypił tylko kieliszek. Na biurku leżała otwarta
Emilia Galottil.
O przerażeniu Alberta, a żałości Loty pozwólcie mi nie
mówić.
1 Emilia Galotti - tragedia niemieekiego dramaturga G. E. Lessinga
(1729-1781).
129
1
Stary komisarz przygalopował na wieść o tym; całował
umierającego wśród najgorętszych łez. Jego najstarsi synowie
przyszli wnet po nim; uklękli przy łóżku z wyrazem
nieutulonego bólu, całowali mu rgce i usta; najstarszy, który
go zawsze najbardziej lubił, trwał u warg jego, dopóki życie
na nich nie zgasło; trzeba było chłopca przemocą oderwać.
O dwunastej w południe umarł. Obecność komisarza i jego
zarządzenia zapobiegły zbiegowisku. Nocą, koło jedenastej,
kazał go pogrzebać na miejscu, które on sobie sam wybrał.
Stary razem z synami szedł za trumną. Albert nie mógł.
Obawiano się o życie Loty. Nieśli go rzemieślnicy. Nie
towarzyszył mu żaden duch.
Posłowie
Niewiele jest w dziejach literatury europejskiej powieści,
których błyskotliwa kariera równać by się mogła z sukcesem,
jaki odniosła niewielka rozmiarami księga Johanna Wolf
ganga Goethego pt. "Cierpienia młodego Wertera". Samo
ukazanie się tej powieści stało się, jak mówią historycy
literatury, wydarzeniem, które pchnęło rozwój powieści
niemieckiej na nowe tory. Nim jednak rozważać zaczniemy
wpływy "Cierpień młodego Wertera" na literaturę europejską,
warto by się zastanowić raz jeszcze nad genezą tego
niebywałego zjawiska. Kiedy w roku 1774 ukazała się
pierwsza, wówczas jeszcze dwutomowa wersja zapisków
rzekomego samobójcy Wertera, w literaturze niemieckiej
rozpoczynał się właśnie okres twórczego wrzenia, który
przeszedł do historii pod nazwą epoki "burzy i naporu".
Ideologia epoki "burzy i naporu" wyrosła z buntu
z niezgody młodych mieszczańskich marzycieli na skostniały
feudalny porządek rzeczy w rozbitej na niezliczone państewka
Rzeszy Niemieckiej. Młodzi twórcy, jak Johann Wolfgang
Goethe (1749-1832), Reinhold Lenz (1751-1792), Leopold
Wagner (1747-1779), Maximilian Klinger (1752-1831),
a również Fryderyk Schiller (1759-1805), inspirowani
przez niewiele starszego od nich pisarza i myśliciela Johanna
Gottfrieda Herdera (1744-1803), postanowili w literackiej
formie zaprotestować przeciwko tyranii społecznej i duchowej.
Wydawało im się, że geniusz ludzki siłą uczuć przełamie
i zniweczy znienawidzony ustrój. Z tego wewnętrznego
protestu zrodziły się tak wielkie dzieła dramatyczne, jak
131
"GÓtz z Berlichingen" (1773) Goethego, "Zbójcy" (1782)
Schillera czy też sztuka "Burza i napór" (1776) Klingera,
która dała nazwę całej epoce. Jednym ze sztandarowych
utworów prozatorskich tej epoki była powieść w listach
Goethego "Cierpienia młodego Wertera". Sam gatunek
powieści epistolarnej nie był oczywiście wymysłem Goethego,
w tym samym czasie powstawały znane powieści w listach
Samuela Richardsona (1689-1761), Jeana Jacquesa Rous-
seau (1712-1778) czy Pierre'a Choderoles de Laclos
(1741-1803), żadna jednak nie odbiła się tak szerokim
echem jak "Cierpienia młodego Wertera". Uczyniła ona
mało jeszcze wówczas znanego, 25-letniego Johanna Wolf
ganga Goethego z Frankfurtu nad Menem pisarzem
niezwykle popularnym. W duchu tamtej epoki leżało
czerpanie materii literackiej z własnych przeżyć; stąd też
rodziła się bogata w odcienie liryczne Goethowska "Erleb-
nistyrik", częściowo autentyczne podłoże mają też "Cierpienia
młodego Wertera". Nie one oczywiście decydują o walorach
tej książeczki, niemniej jednak doszukiwanie się elementów
autobiograficznych przez lata pasjonowało czytelników
i historyków literatury. Sam Goethe ubolewał nad tym
zresztą jeszcze w trzynastej księdze swej zbeletryzowanej
biografii "Zmyślenie i prawda" (1811-1814), twierdząc, iż
plotka przysłania rzeczywiste wartości tego utworu. Znajo-
mość pewnych faktów z życia poety pozwala jednak bez
wątpienia i dziś głębiej i lepiej zrozumieć jego pierwszą
powieść.
Otóż latem 1772 roku młody adept sztuk prawnych
Johann Wolfgang Goethe udał się do Wetzlaru, niewielkiego,
wolnego miasta, by tam w sądzie najwyższym Rzeszy
wpisać się na listę referendarzy. W czasie balu w położonym
nie opodal Volpertshausen poznaje Goethe Charlottę Buff
i jej narzeczonego Johanna Christiana Kestnera, naonczas
sekretarza poselstwa hanowerskiego. Młody poeta nader
usilnie zabiega o względy urodziwej Loty, lecz ta stara się
trzymać go na dystans. We wrześniu tegoż roku, nie
132
pożegnawszy się z Lotą, wraca Goethe do Frankfurtu,
zatrzymując się po drodze u znanej pisarki Zofii von La
Roche, gdzie zapałał gorącym uczuciem do szesnastoletniej
córki pisarki, Maksymiliany. Tej samej jesieni dochodzi
poetę wiadomość o samobójczej śmierci Carla Wilhelma
Jerusalema, dyplomaty i przyjaciela z Wetzlaru, który
zastrzelił się pistoletami pożyczonymi od Kestnera. Z listu
Kestnera dowiedział się pisarz, iż przyczyną tego dramatycz-
nego gestu była nieszczęśliwa miłość do zamężnej niewiasty.
Dodatkowym impulsem do napisania powieści były zapewne
konflikty Goethego z leciwym kupcem frankfurckim Peterem
Brentano, który właśnie pojął za żonę uwielbianą przez
poetę Maksymilianę La Roche. W powstałej - w ciągu
niespełna dwóch miesięcy: luty, marzec 1774 - powieści
o Werterze Lota będzie miała "czarne oczy" Maksymiliany
a jej narzeczony Albert zostanie wyposażony w niektóre
cechy kupca Brentano.
Tyle o genezie "Cierpień młodego Wertera" mówią fakty;
wprawdzie w następnym wydaniu, z roku 1776, doda
Goethe jeszcze autentyczny epizod o zabójstwie dokonanym
z miłości przez wiejskiego parobka, sprawa ta jednak
w niczym nie odmieni wymowy utworu.
Powieść Goethego jest zapewne bogatym i wieloaspek-
towym zapisem zmagań wewnętrznych poety miotanego
namiętnością; bezpośrednie artystyczne oddanie tych uczuć
to niewątpliwie największy walor książki. Ale na tym jej
zalety się nie kończą, jest ona bowiem również wiernym
odbiciem ducha tamtej wstrząsanej wewnętrznymi sprzecz-
nościami epoki, która w końcu poprzedziła wybuch rewolucji
francuskiej. Status społeczny młodego, wrażliwego i in-
teligentnego bohatera dosyć często stawia go w sytuacji,
w której odczuwa on dotkliwie niesprawiedliwość wynikającą
z przestarzałych form ustrojowych. Werter buntuje się
wewnętrznie, poprzez odejście ze służby społecznej wyraża
swój protest, nie zdobywa się jednak, i obiektywnie nie
może, na aktywną działalność. Owo zatrzymanie się jakby
133
w pół drogi cechuje zresztą całe tragiczne skądinąd pokolenie
doby "burzy i napona", większość owych młodych zapaleńców
umiera młodo, a ci, którzy pozostali, łącznie z Goethem,
porzucają swe młodzieńcze ideały. Obok społecznej niezgody
w "Cierpieniach młodego Wertera" odnaleźć możemy również
inne idee tamtej burzliwej epoki; należy do nich niewątpliwie
panteistyczne uwielbienie przyrody ukazanej w nieroze-
rwalnym splocie z losami ludzkimi. Pobrzmiewają tu zapewne
popularne wówczas w kręgach skupionych wokół Herdera
założenia filozoficzne Barucha Spinozy (1632-1671), dalekim
echem odbija się wreszcie Herderowska idea szukania
autentycznych wzruszeń artystycznych w poezji ludowej.
Wszystko to razem wzięte powoduje, iż w przypadku
"Cierpień młodego Wertera" mamy do czynienia z utworem
nieprzeciętnym, powieścią tłumaczącą się przez epokę
i zarazem daleko wykraczającą, dzięki talentowi pisarza,
poza jej opłotki.
W kilka lat po opublikowaniu "Cierpienia młodego
Wertera" stały się jedną z najbardziej wpływowych książek
w Europie. Czytano ją powszechnie, tłumaczono na obce
języki, pisano na jej wzór nowe utwory, m. in. Lord George
Byron (1788-1824) w Anglu, a w Polsce Feliks Bernatowicz
(1786-1836). Co ważniejsze jednak, powieść Goethego
dokonała pierwszej przemiany w świadomości całego
ówczesnego pokolenia, na Wertera zapanowała moda,
werterowski strój, składający się z niebieskiego fraka i żółtej
kamizelki, zaczął obowiązywać młodych marzycieli, natomiast
samobójstwa z miłości przybrały rozmiary plagi. Mało kto
zdawał sobie jednak wówczas sprawę, iż fakty te mają
o wiele głębsze uzasadnienie niż kaprys mody. Książka
Goethego, na której okładce jego przyjaciel, lipski malarz
Adam Friedrich Oeser ( 1717-1799) umieścił małą świecę
przed lustrem, miała wzniecić płomień, przed którym zadrżały
trony. W końcu nie przypadkiem "Cierpienia młodego
Wertera" były również ulubioną lekturą młodego Napoleona.
Po wydaniu "Wertera" Goethe miał napisać jeszcze wiele
wybitnych dzieł, jak dramaty "Ifigenia w Taurydzie" (1787)
i "Egmont" (1788), epos "Herman i Dorota" (1797),
wreszcie cykl powieści o przypadkach Wilhelma Meistra
(1797-1829), jednak żaden z jego utworów nie zyskał
rozgłosu "Cierpień młodego Wertera". Przewyższyć go
miała dopiero pisana przez całe życie tragedia "Faust
(1806-1831). Ale to już zupełnie inna sprawa.
Stefan H. Kaszyński