Bradbury Ray Ostatnia posługa


Autor: RAY BRADBURY

Tytul: OSTATNIA POSŁUGA

(Last Rites)

Z "NF" 11/95

Harrison Cooper nie był jeszcze taki stary - miał zaledwie

trzydzieści dziewięć lat i przekroczywszy już chłodną granicę

trzydziestki, zbliżał się do ciepłej krainy czterdziestolatków, a

to ogromna różnica nie tylko w temperaturze, ale i punkcie

widzenia. Był także nieżonatym, nie związanym z nikim,

bezdzietnym (o ile się orientował), błyskotliwym geniuszem i

nie miał nic specjalnego do roboty. Pewnego letniego ranka 1999

roku obudził się płacząc.

- Dlaczego?

Wyskoczywszy z łóżka, stanął przed lustrem, aby przyjrzeć

się łzom, zbadać boleść, prześledzić szlak żalu. Niczym dziecko,

ciekawe bez względu na okoliczności, nakreślił swą własną mapę,

nie odkrył jednak żadnej stolicy rozpaczy, a jedynie rozległe

pustkowie smutku, ogolił się zatem.

Niewiele to jednak pomogło, bowiem Harrison Cooper

natrafił przypadkiem na ukryte źródło melancholii i nawet

podczas golenia zawartość owego źródła spływała wąskimi

strumyczkami po jego namydlonych policzkach.

- Wielki Boże! - wykrzyknął. - Jestem jak pogrzeb. Ale kto

nie żyje?

Zjadł swą codzienną grzankę, nieco wilgotniejszą niż

zwykle, po czym popędził do laboratorium sprawdzić, czy

zerknięcie na Wehikuł Czasu rozwiąże tajemnicę oczu, które

roniły deszcz łez, podczas gdy reszta ciała kąpała się w

słońcu.

Wehikuł Czasu? O tak.

Gdyż Harrison Cooper poświęcił większą część czwartej

dekady swego życia na łączenie obwodów niemożliwych przeszłości

i dotąd nietkniętych przyszłości. Zazwyczaj ludzie filozofują

siedząc w samochodach piękniejszych niż dziewczyny. Harrison

Cooper wybrał marzenia i z czystego powietrza oraz

wyładowań elektrycznych stworzył coś, co nazwał Machiną

Mobiusową.

Jak wyjaśniał swym przyjaciołom z zaprawioną winem

nonszalancją, brał pasmo przeszłości i pasmo przyszłości,

a następnie przekręcał je w punkcie TERAZ tak, aby zapętliły

się w jedną płaszczyznę, jak owe przypominające ósemkę

wstęgi, wycinane i klejone przez kochanego starego A. F.

Mobiusa, dziewiętnastowiecznego matematyka.

- A, tak, Mobius - mamrotali zazwyczaj przyjaciele.

W rzeczywistości znaczyło to: "Ach, nie. Dobranoc".

Harrison Cooper nie był szalonym naukowcem, był natomiast

niewiarygodnie nudny. Wiedząc o tym, wycofał się z życia

towarzyskiego, aby skończyć Machinę Mobiusową. Teraz zaś, owego

dziwnego ranka, skąpany w padającym z oczu zimnym deszczu, stał

wpatrując się w swój przeklęty wynalazek, zdumiony, że nie

tańczy wokół niego w radości prawdziwego Stwórcy.

Kontemplację przerwał mu brzęk dzwonka laboratoryjnego.

Otworzywszy drzwi, ujrzał jednego z owych rzadko spotykanych

ludzi: prawdziwego posłańca z Western Union na prawdziwym

rowerze. Harrison Cooper podpisał dowód przyjęcia telegramu

i już miał zamknąć drzwi, gdy zauważył, że chłopak wpatruje

się intensywnie w Machinę Mobiusową.

- Co to ma być? - wykrzyknął chłopak.

Harrison Cooper odsunął się i pozwolił mu obejść szerokim

łukiem Machinę. Oczy chłopca tańczyły, mierząc wzrokiem ogromną

ósemkę z błyszczącej miedzi, mosiądzu i srebra.

- Jasne! - zawołał w końcu, szeroko uśmiechnęty. - Maszyna

czasu!

- Strzał w dziesiątkę!

- Kiedy pan wyrusza? - spytał chłopak. - Gdzie się pan uda,

z kim się spotka i kiedy? Z Aleksandrem? Cezarem? Napoleonem!

Hitlerem?!

- Nie, nie!

Chłopiec rozszerzył swą listę.

- Lincolnem...

- To już bardziej prawdopodobne.

- Generałem Grantem! Rooseveltem! Benjaminem Franklinem!

- Franklinem, tak!

- Czyż nie szczęściarz z pana?

- Szczęściarz? - Harrison Cooper, oszołomiony, odkrył, że

potakuje. - Tak, na Boga... i nagle.

Nagle już wiedział, dlaczego o świcie płakał.

Potrząsnął dłonią chłopaka.

- Wielkie dzięki. Jesteś katalizatorem...

- Kata...?

- Moim testem Rorschacha. Sprawiłeś, że sporządziłem

własną listę, a teraz, szybko, nie obraź się, ale - uciekaj!

Drzwi zatrzasnęły się. Cooper pobiegł do telefonu w

bibliotece, wystukał numer i czekał, prześlizgując się wzrokiem

po tysiącach książek na półkach.

- Tak, tak - mruczał, muskając spojrzeniem wspaniałe,

wyzłocone słońcem tytuły. - Niektórzy z was. Dwaj, trzej, może

czterej. Halo? Sam? Samuel? Czy możesz zjawić się tu w ciągu

pięciu minut albo jeszcze lepiej trzech? Nagły wypadek.

Przychodź!

Gwałtownie cisnął słuchawkę i odwrócił się, wyciągając

rękę.

- Szekspir - szepnął. - Willy, Williamie, czy będziesz to

ty?

Drzwi laboratorium otwarły się. Sam/Samuel wsunął do

środka głowę i zamarł.

Bowiem tam, szedzący w centrum swej wielkiej,

Mobiusowskiej ósemki, odziany w skórzaną kurtkę i wysokie,

błyszczące buty, zaopatrzony w kanapki na drogę, tkwił

Harrison Cooper. Jego ramiona poruszyły się, łokcie

sterczały po bokach, palce unosiły czujnie nad klawiaturą

komputera.

- Gdzie twoja czapka-pilotka i gogle? - spytał Samuel.

Harrison Cooper wygrzebał je z kieszeni i założył,

uśmiechając się krzywo.

- Podnieście Titanica, a potem go zatopcie! - Samuel

podszedł do cudownej maszyny i spojrzał wprost na jej

niesamowitego pasażera. - I co, Cooper, co zamierzasz? -

zawołał.

- Dziś rano obudziłem się we łzach.

- Jasne. Wczoraj wieczór przeczytałem ci na głos książkę

telefoniczną. To na pewno dlatego.

- Nie. Czytałeś mi to!

Cooper podał mu książki.

- Oczywiście! Kłapaliśmy do trzeciej, pijąc za zdrowie

literatury angielskiej!

- I uzyskałem odpowiedź - łzy!

- Na co?

- Na to, co stracili. Na fakt, że umarli nieznani,

niedostrzeżeni. Na ponurą prawdę, że doceniono ich i

pokochano dopiero w latach dwudziestych!

- Przestań gadać i przejdź do rzeczy - rzucił Samuel. -

Wezwałeś mnie, aby wygłaszać kazania, czy może chcesz prosić o

radę?

Harrison Cooper wyskoczył z machiny i pchnął przyjaciela w

stronę biblioteki.

- Musisz sporządzić dla mnie mapę wyprawy!

- Wyprawy?

- Wyruszam w podróż, w drogę, Szlakiem Wielkiej Literatury.

Jako jednoosobowa Armia Zbawienia!

- Chcesz ratować życia?

- Nie, dusze. Co komu po życiu, jeśli dusza jest martwa?

Siadaj! Przypomnij mi wszystkich pisarzy, którymi zachwycaliśmy

się w nocy, przywodząc mnie do porannych łez. Masz tu brandy. Pij.

Pamiętasz?

- Pamiętam!

- Wymień ich zatem. Pierwszy - melancholik z Nowej Anglii.

Smutny pustelnik, który wyrzekł się świata. Powinien był

utonąć w morzu, zagubiona, sześćdziesięcioletnia dusza! A teraz,

o jakich innych smutnych geniuszach rozmawialiśmy?

- Boże! - wykrzyknął Samuel. - Zamierzasz ich odwiedzić?

Och, Harrisonie, Harry, uwielbiam cię!

- Zamknij się! Pamiętasz, jak należy pisać dowcipy?

Najpierw się śmiejesz, a potem cofasz myślą. Płaczmy zatem i

cofnijmy się kanalikami łzowymi aż do źródła. Płaczmy nad

Wielorybem, by odnaleźć płotki!

- Zdaje się, że wczoraj cytowałem...

- Tak?

- A potem rozmawialiśmy...

- Mów dalej...

- Cóż.

Samuel przełknął brandy. Ogień oparzył mu oczy.

- Zapisz to!

Zanotowali i rzucili się biegiem.

- Co zrobisz, kiedy już tam dotrzesz,

doktorze-bibliotekarzu?

Harrison Cooper, siedzący z powrotem w cieniu górującej nad

nim wstęgi Mobiusa, roześmiał się i pokiwał głową.

- Tak! Harrison Cooper, dr n. m. - doktor nauk

międzyliterackich. Uzdrowiciel pięknych, starych,

wygłodniałych lwów, rozpaczliwie spragnionych czułej miłości,

choćby niewielkiego aplauzu, słodkiego wina słów,

przepełniającego moje serce, moje usta. Powiedz "aaa". Na mnie

już czas. Do zobaczenia!

- Niech cię Bóg błogosławi!

Cooper nacisnął dźwignię, przekręcił gałkę i w wirze

metalu, w błysku motylej wstęgi, machina po prostu zniknęła.

W chwilę później Machina Mobiusowa skręciła swe atomy - i

powróciła.

- Voila! - krzyknął Harrison Cooper. Policzki miał

zaróżowione, jego oczy błyszczały. - Gotowe!

- Tak szybko? - zdumiał się jego przyjaciel Samuel.

- Minuta tutaj oznacza godziny w drodze.

- Udało ci się?

- Spójrz! Oto dowód.

Z jego podbródka kapały łzy.

- Co się zdarzyło? Mów!

Żyroskop zawirował, świąteczna wstęga zakręciła się wokół

siebie, bez końca. W powietrzu pojawiła się widmowa zasłona,

która po sekundzie rozpłynęła się bez śladu.

Książki przybyły pierwsze zupełnie jakby wypadły z

taśmociągu, niemal wyprzedzając kroki. W ślad za nimi

zjawiły się na wpół widoczne stopy, spowite w mgłę nogi i

ciało i wreszcie głowa mężczyzny, który - podczas gdy wstęga

z powrotem kreśliła spiralę w nicość - przycupnął nad

książkami jak gość grzejący się przy kominku.

Dotknął palcami tomów, wsłuchany w mroczny

korytarz, niosące z dołu stłumione głosy biesiadników. Tuż przy

jego łokciu ział otwór drzwi, z którego napływała falami

delikatna woń choroby, pojawiająca się i znikająca wraz ze

słabym oddechem tkwiącego w środku pacjenta. Z rozciągającego

się na parterze świata wieczoru i dobrego zdrowia

dobiegały brzęki talerzy i sztućców. Korytarz i pokój chorego

były na razie puste. Za chwilę ktoś może wspiąć się po schodach,

niosąc tacę dla półsennego człowieka.

Harrison Cooper podniósł się cicho, sprawdził schody i

dźwigając słodkie naręcze książek wkroczył do sypialni. Po obu

stronach łoża płonęły świece, pośrodku zaś leżał na wznak

umierający mężczyzna. Jego dłonie spoczywały nieruchomo, głowa

całym ciężarem wspierała się o poduszkę, oczy zaciskały się

mocno, usta wykrzywiał grymas - jakby chory wzywały sufit czy może

samą śmierć, aby opadła na niego i dokończyła dzieła.

Powieki starca zatrzepotały, wyschnięte usta rozsunęły

się, z nozdrzy ze świstem uleciało powietrze.

- Kto to? - szepnął. - Która godzina?

- "Gdy tylko stwierdzę, że usta wykrzywiają mi się ponuro,

gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad, wtedy

uznaję, że już wielki czas udać się na morze jak najrychlej"* -

odparł cicho stojący u stóp łoża podróżny.

- Co, co takiego? - wyszeptał stary człowiek.

- "Taki mam właśnie sposób odpędzania splinu i regulowania

krwiobiegu" - zacytował gość, który tymczasem zdążył już wsunąć

po książce pod dłonie umierającego. Drżące palce mężczyzny

drapały okładki, po czym cofnęły się, by ponownie dotknąć

sztywnych opraw, niczym dłonie czytające alfabet Braille'a.

Jedną po drugiej wędrowiec unosił książki, demonstrując

okładki, pokazując kolejne strony tytułowe. Na każdej z nich

data wydania powieści unosiła się na falach, by spocząć gdzieś

na brzegach nieznanej przyszłości.

Oczy chorego badały okładki, tytuły, daty, aż wreszcie

skupiły się na jasnej twarzy gościa. Starzec westchnął,

zdumiony.

- Mój Boże, wyglądasz na podróżnika. Skąd przybywasz?

- Czy widać po mnie lata? - Harrison Cooper pochylił się

naprzód. - Przynoszę ci zatem Zwiastowanie.

- Takie rzeczy przytrafiają się jedynie dziewicom. Lecz pod

tym stosem nie czytanych książek nie pogrzebano dziewicy.

- Przybywam, aby cię uwolnić. Przynoszę wieści z daleka.

Oczy starca powędrowały ku tomom, złożonym pod jego

drżącymi dłońmi.

- Moje? - wyszeptał.

Wędrowiec z powagą skinął głową, kiedy jednak na policzki

chorego wypłynął lekki rumieniec, a oczy i usta nabrały

radosnego wyrazu, uśmiechnął się.

- A zatem jest nadzieja?

- Tak!

- Wierzę ci - starzec odetchnął, po czym zapytał: -

Dlaczego?

- Ponieważ - odparł nieznajomy, stojący u stóp łoża - cię

kocham.

- Ja pana nie znam!

- Ale ja ciebie znam - od dziobu po rufę, od burty do

burty, od czubka masztu po reling, każdy dzień twego długiego

życia, aż do dzisiaj.

- O, słodkie dźwięki! - wykrzyknął starzec. - Każde

wypowiadane przez ciebie słowo, każdy błysk twoich oczu jest

prawdziwy niczym podstawy świata. Jak to możliwe? - Na jego

powiekach zalśniły łzy. - Dlaczego?

- Bowiem ja jestem prawdą - powiedział wędrowiec. -

Przebyłem długą drogę, żeby cię odnaleźć i rzec: nie zginąłeś.

Twoja wielka Bestia jedynie na krótko zatonęła. W latach, które

nadejdą, zagubionych w przyszłości, wielkich i wspaniałych,

prości ludzie zbiorą się przy twoim grobie i zakrzykną: "Wznosi

się, opada, wznosi się, opada, wznosi się!", i biały ogrom

popłynie ku powierzchni, złowieszczy olbrzym, tańczący pośród

fal i ogni Świętego Elma, a ty wraz z nim, obaj nieodłącznie

związani, i nie da się orzec, gdzie on się kończy, a ty

zaczynasz, czy też gdzie ty stajesz, a on rusza dookoła świata,

pociągając za sobą i tobą flotę bibliotek, przez nieskończone

wody, z załogą młodszych bibliotekarzy i czytelników,

tłoczących się na pokładzie, aby sporządzić mapę waszych

wypraw, czujnie nasłuchujących waszych zagubionych w dali

krzyków o trzeciej godzinie poranka.

- Na rany Chrystusa! - jęknął mężczyzna, spowity w całun

pościeli. - Do rzeczy, człowieku, do rzeczy! Czy mówisz prawdę?

- Masz na to moją rękę. Zaklinam się na mą duszę i krew

serdeczną. - Gość podszedł, wcielając słowa w czyn, i ich ręce

uścisnęły się, tworząc jedność. - Zabierz ze sobą do grobu te

dary. W swych ostatnich godzinach licz kartki niczym paciorki

różańca. Nie mów nikomu, skąd się wzięły. Szydercy wytrąciliby

ci z rąk owe rytualne paciorki. Odmawiaj zatem swój różaniec w

mroku przed świtem, a brzmi on: będziesz żył wiecznie. Jesteś

nieśmiertelny.

- Dość już, proszę! Milcz!

- Nie mogę. Wysłuchaj mnie. Gdziekolwiek przeszedłeś,

zapłonie cudowny ognisty szlak: w Zatoce Bengalskiej, na

Oceanie Indyjskim, Przylądku Dobrej Nadziei, wokół Hornu, aż

po krawędź piekieł, tak daleko, jak sięga ludzkie oko.

Jeszcze mocniej ścisnął dłoń starca.

- Przysięgam. W latach, które nadejdą, miliony milionów

zgromadzą się u twego grobu, aby życzyć ci spokojnego snu i

ogrzać kości. Słyszysz?

- Wielki Boże, właściwy z ciebie kapłan do oddania mi

ostatniej posługi. A czy spodoba mi się własny pogrzeb? Owszem.

Jego uwolnione ręce powróciły do leżących u boków książek,

podczas gdy żarliwy gość unosił kolejne tomy i intonował daty:

- 1922... 1930... 1935... 1940... 1955... 1970. Czy możesz

odczytać i pojąć, co to oznacza?

Podsunął ostatnią książkę tuż przed twarz starca. Płonące

oczy poruszyły się. Wargi drgnęły.

- 1990?

- Tak. Sto lat od dzisiaj.

- Dobry Boże!

- Muszę już iść, ale najpierw chcę usłyszeć. Rozdział

pierwszy. Mów.

Wzrok starca umknął w bok, jego oczy zapiekły nagle.

Oblizał wargi, szukając właściwych słów, aż wreszcie wyszeptał,

płacząc:

- Imię moje: Izmael.

Padał śnieg i znów śnieg, i jeszcze więcej śniegu. W

zawierusze bieli błysnęła srebrna wstęga, aby z donośnym szeptem

wypuścić z siebie w obłoku Czasu wędrownego bibliotekarza i jego

wór książek. Zupełnie jak nóż przecinający oprószony śniegiem

chleb, wstęga, unosząc materializującego się wędrowca,

przeniknęła wraz z nim przez mur szpitala, do pokoju białego

niczym grudzień. Tam, opuszczony, leżał mężczyzna, blady niczym

śnieg i wiatr. Jeszcze młody, spał, z wąsami przylepionymi

gorączką do ust. Zdawał się nie dostrzegać posłańca, który

nawiedził przestrzeń obok jego łóżka, ani nie interesować się

jego obecnością. Jego oczy pozostały zamknięte, wargi nie

rozchyliły się, aby wpuścić większy haust powietrza. Leżące po

bokach ręce nie otwarły się na przyjęcie darów. Wyglądał jak

ktoś już złożony do grobu i dopiero dźwięk głosu gościa

sprawił, że jego oczy zadrżały pod spuszczonymi powiekami.

- Czy jesteś zapomniany? - spytał głos.

- Nigdy nie narodzony - odparł blady mężczyzna.

- Nikt cię nie pamięta?

- Tylko. Tylko we Francji.

- Niczego nie napisałeś?

- Nic godnego uwagi.

- Poczuj wagę tego, co kładę na twoim łóżku. Nie, nie

patrz. Czuj.

- Ciążą niczym nagrobki.

- Są na nich napisy, ale to nie nagrobki. To nie marmur,

tylko papier. Daty, owszem, ale daty jutra, pojutrza, i

następnych dziesięciu tysięcy dni. A obok każdej twoje nazwisko.

- To niemożliwe.

- Już się stało. Pozwól, że odczytam niektóre. Słuchaj!

Maska?

- Śmierci szkarłatnej.

- Upadek...?

- Domu Usherów!

- Studnia?

- Wahadło!

- Serce?

- Oskarżycielem! Moje serce! Serce!

- Powtórz: Na miłość boską, Montresorze.

- To głupota.

- Powtórz: Montresorze, na miłość boską.

- Na miłość boską, Montresorze!

- Czy widzisz ten napis?

- Widzę!

- Przeczytaj datę.

- 1994. Nie ma takiego roku.

- Jeszcze raz, i nazwę wina.

- 1994. Amontillado. I moje nazwisko.

- Tak! A teraz potrząśnij głową. Niechaj zadźwięczą

dzwoneczki błazna. Oto zaprawa do ostatniej cegły. Szybko!

Jestem tu, aby pogrzebać cię żywcem pod książkami. Kiedy

przybędzie śmierć, jak ją powitasz? Okrzykiem i...?

- Requiescat in pace?

- Jeszce raz.

- Requiescat in pace!

Ryknął Wicher Czasu i pokój opustoszał. Zwabione

śmiechem pielęgniarki wbiegły do środka, próbując pochwycić

książki, które przygniatały go radosnym ciężarem.

- Co on mówi? - zawołała jedna z nich.

W Paryżu, godzinę, dzień, rok, minutę później, na

iglicy kościoła zabłysły ognie Świętego Elma. Błękitny blask

rozjaśnił mroczną alejkę, na rogu zabrzmiał miękki tupot

nóg, wiatr zawirował nagle niczym niewidzialna karuzela i

wreszcie czyjeś kroki zadźwięczały na stopniu prowadzącym do

drzwi. Za owymi drzwiami leżała sypialnia, której okno

otwierało się na dalekie, wypełnione muzyką i ludźmi

kafejki. W łóżku obok okna leżał wysoki mężczyzna, jego

blada twarz trwała nieruchomo aż do chwili, gdy usłyszał w

swym pokoju obcy oddech.

Nagle dojrzał przed sobą mroczną postać. Przybysz

pochylił się i padające zza okna światło ukazało jego twarz

i usta, które odetchnęły i przemówiły, wypowiadając jedno,

jedyne słowo:

- Oscar?

Przełożyła Paulina Braiter

* Przełożył Stanisław Wyrzykowski

RAY BRADBURY

Amerykanin urodzony w 1920 r., należący do czołówki

twórców gatunku. W 1937 r. odkrył fandom i spotkał Forresta

Ackermana i Henry'ego Kuttnera; wspólnie zaczęli wydawać

fanzin "Futura Fantastica". Na początku lat czterdziestych

Bradbury miał już swój określony styl pisarski: poetycki,

symboliczny, nostalgiczny, ze skrzywieniem w stronę horroru.

Charakterystyczne opowiadanie dla tego okresu - "Mały

morderca" - znajduje się w autorskiej antologii "Rakietowe

dzieci". Większość opowiadań Bradbury'ego, nie zawsze

udanych, trafiała do "Weird Tales" i tego typu pism.

Pierwsze opowiadanie z serii marsjańskiej ukazało się w

1946 r., była to "Wycieczka ma milion lat". W 1950 r.

pojawił się pełny tom "Kronik marsjańskich". W rok później

powstał następny zbiór pt. "Człowiek ilustrowany" (zbiór ten,

którego fragmenty drukował przed laty "Przekrój", dotąd nie

ukazał się w Polsce, ale przygotowujemy go do naszej

książkowej serii).

Bradbury szybko wyszedł z "getta SF" i zajął się lepiej

płatną twórczością. Pisał scenariusze do takich filmów jak

"It Came from Outher Space", "The Beast from 20 000

Fathoms" czy "Moby Dicka".

Powieść "451ř Fahrenheita" została sfilmowana przez

Francoisa Truffauta (1966). Dwa lata później na ekrany

trafił "The Illustrated Man".

Jak pisał nieco złośliwie James Gunn, Bradbury jest

przedstawicielem tej dość licznej w science fiction grupy

twórców, jaką są autorzy opowiadań; należy jednak również do

bardziej ekskluzywnego grona, obejmującego m.in. również

Harlana Ellisona: są to autorzy opowiadań, którym się

powiodło, choć nigdy nie napisali prawdziwej powieści. "451ř

Fahrenheita" jest wydłużoną nowelą, "Słoneczne wino" to

zbiór opowiadań z jednym bohaterem, a "Something Wicked This

Way Comes" powstało z rozwinięcia opowiadania. (Tę ostatnią

powieść niedługo zaproponujemy Państwu na łamach "NF"). Za

to Brian Aldiss powiedział o Bradburym tak: Jeden z naszych

najwybitniejszych marzycieli był pierwszym, który wziął

wszystkie akcesoria SF i wykorzystał je jako wyjątkowo

osobiste środki wyrazu dla swego cokolwiek baśniowego

poglądu na Wszechświat.

D.M.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bradbury Ray Ostatnia posluga
Bradbury Ray Ostatnia posługa (poprawiony)
Bradbury Ray Dynks
bradbury ray lets all kill constance
Bradbury Ray K jak Kosmos
Bradbury Ray 451 Fahrenheita
Bradbury Ray Jaki potwor tu nadchodzi
Bradbury Ray Poczwarka i inne
Bradbury, Ray A Scent of Sarsaparilla
Pilipiuk Andrzej Ostatnia posługa
Bradbury, Ray The Dragon
Bradbury, Ray Fenix brillante
Bradbury Ray 451 Fahrenheita
Bradbury, Ray Short Stories
Bradbury, Ray Unterderseaboat Doktor
Bradbury Ray Kalejdoskop i inne
Bradbury Ray Mały morderca
Bradbury, Ray A Story of Love
Bradbury, Ray In a Season of Calm Weather

więcej podobnych podstron