Białe dłonie
I
Bezszelestnie zapada zmrok; rozbudzone cienie splatają się w czarną sieć, a demony wypełzają ukradkiem ze swych kryjówek, by dręczyć śpiących. Zmrocza - duch o tysiącu oblicz, ta, która daje czarodziejom moc - najpotężniejsza jest po zachodzie słońca.
Barwy Zmroczy są dwie. I dwie są odmiany magii.
Srebro i czerń.
Mówiono na niego "Krzyczący w Ciemności". Sam sobie wybrał to przezwisko. Jego prawdziwe imię brzmiało inaczej i znali je tylko nieliczni.
Posługiwał się magią czarną, a był niepospolicie utalentowany. Zdaniem niektórych, osiągnął poziom umiejętności wystarczający, by zostać Mistrzem. Ale w żadnej z Siedmiu Krain nie nadaje się tytułów mistrzowskich tym, którzy posługują się magią czarną, określaną również mianem Zakazanej Sztuki. Czerń jest barwą tych magów, którzy posiadają dar niedoskonały - w jakiś sposób upośledzony, zatruty. Mówi się, że ludzie ci są przeklęci, gdyż Zmrocza wymierza im karę za grzechy popełnione w którymś z poprzednich wcieleń. Na ich zaklęciach ciąży skaza, ich umysły stale są na krawędzi szaleństwa. Wykorzystując swój talent, we wszystkich Siedmiu Krainach działają wbrew prawu i są zwalczani jak przestępcy. Stanowią zagrożenie dla równowagi świata - tak zapisano przed wiekami w Świętej Księdze i jest to prawda.
Kogoś posługującego się Zakazaną Sztuką określa się mianem ka-ira. Żmij.
Krzyczący w Ciemności bardzo długo był jednym spośród ka-ira. Przez wiele lat pozostawał nieuchwytny dla tych, którzy go tropili - żołnierzy, magów srebrnych, inkwizytorów, Egzorcystów. Krążą o nim opowieści, z których każda kolejna jest dziwniejsza od poprzedniej. Większość z nich plotkarze zmyślili od początku do końca - ale nie wszystkie, o nie.
Jednak historii o Lorraine, dziewczynie z Białymi Dłońmi, nie usłyszycie w żadnej tawernie Shan Vaola. Nie zna jej ani jeden z tamtejszych bardów. Krzyczący w Ciemności nigdy nikomu jej nie opowiedział, on w ogóle rzadko i niechętnie opowiadał o sobie. A Lorraine Alexia Nevers zniknęła; najprawdopodobniej wyjechała gdzieś w dalekie strony. W każdym razie nikt nigdy już nie spotkał w Shan Vaola dziewczyny o tym imieniu.
Czy historia ta jest prawdziwa? Nie wiem. Może tak, może nie. Może jest prawdziwa tylko w części. Zresztą, jakie to ma znaczenie...
Nie będę opowiadać długo.
Wszystko zaczęło się i skończyło w ciągu kilku godzin - pewnej niezwykłej nocy na początku jesiennego miesiąca sethe.
II
Szła nie patrząc, dokąd idzie.
Chór głosów wciąż krzyczał w jej głowie, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Głosy bezustannie zmieniały ton i natężenie - rozkazywały, groziły, nawoływały, pocieszały - ale nie słuchała ich już. Nie miało to najmniejszego sensu.
Szła, obojętna na wszystko i nie zaczepiana przez nikogo, przez tłum i pustkę, przez mgłę. W końcu usiadła w bramie jakiegoś domu. Patrzyła na przechodzących ludzi. Wszyscy bez wyjątku spieszyli się dokądś, a ich twarze wydawały się identyczne - wszystkie jednakowo szare i pozbawione wyrazu. Głosy przycichły, lecz ona nie zwróciła na to uwagi.
Tłum przechodniów przerzedzał się stopniowo. Wreszcie ulica opustoszała.
Dziewczyna została sama. To też nie miało dla niej znaczenia.
Mżył deszcz. Drżała z chłodu. Bandaże na dłoniach zamokły, boleśnie ocierały i drażniły skórę. Zamknęła oczy i starała się je ignorować. Zapomnieć o bólu, zapomnieć o...
Zapomnieć.
Dla niego wszystko zaczęło się w tawernie znanej jako Salon Scaraveshii. Zaczęło się od przepowiedni Cagliostra Zanurzonego W Słoju.
Salon Scaraveshii mieści się na jednym z niższych poziomów Podziemi. Jego wnętrze przypomina grobowiec - mroczny i wilgotny, o ścianach pokrytych wykwitami pleśni. Grobowiec pogrążony w ciszy. Klienci Scaraveshii rzadko kiedy rozmawiają między sobą.
Klienci Scaraveshii mają posępne oczy o pustych źrenicach. Unikają blasku słońca, przesypiają więc dni i budzą się o zmroku; wychodzą na powierzchnię wtedy, gdy miasto śpi. Na swój sposób stanowią interesujący tłum. Nekromanci, wiedźmy i złodzieje twarzy; członkowie bractwa katowskiego; żmije i ich żyły.
Półlegendarna Scaraveshia Płosząca Ptaki to produkt nieudanego eksperymentu jakiegoś maga srebrnego. Hybryda o twarzy kobiety, skrzydłach nietoperza i powykrzywianym, kalekim małpim ciele. Tamtego wieczoru w Salonie Scaraveshii było niemal pusto. Krzyczący w Ciemności był w nieszczególnym nastroju. Tracił czas, czekając na kogoś, kto zadeklarował, że przyjdzie, lecz nie przyszedł - stchórzywszy w ostatniej chwili, zapewne. Dla zabicia czasu gawędził z Cagliostrem, którego słój stał na stoliku zaraz obok wejścia. Młodszy brat Scaraveshii lubił spędzać całe godziny na obserwowaniu przychodzących, z którymi prowadził następnie ciągnące się bez końca dysputy. Jako że nie posiadał ust ani krtani, posługiwał się telepatią i poprzez lata ćwiczeń rozwinął ową zdolność w iście zadziwiającym stopniu.
W pewnej chwili leniwa konwersacja o niczym została brutalnie przerwana. Cagliostro bez widocznego powodu opadł na dno słoja i wydał z siebie przeraźliwy telepatyczny skowyt. Jego nakrapiana skóra pobladła.
Krzyczący w Ciemności spojrzał z nagłym zainteresowaniem.
- Hej, Cagliostro! Co się dzieje?
Bulgot. Potem niesamowity myślowy krzyk, zgiełk kilkunastu przedrzeźniających się wzajemnie głosów-niegłosów... Szum. Nagle Cagliostro na powrót rozwinął macki i przemówił. Nieswoim, metalicznym tonem.
- Zginiesz jeszcze dziś.
- Co takiego?
- Zginiesz. Wiemy to prawie-na-pewno.
Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się, dopiero teraz wyczuwając gęstniejącą w powietrzu magię, od której puls przyspieszał, a skóra mrowiała i ziębła... Więc to tak! Aż dziwne, że wcześniej nie zorientował się, jaki fenomen ma właśnie miejsce. Wszyscy znali wszak słabość Cagliostra - ułomnego wróżbity. Duchy i demony przemawiały do niego w najbardziej niespodziewanych momentach, ukazując jego ślepym oczom rozmaite wersje przeszłych i przyszłych wydarzeń. A on bezmyślnie powtarzał ich słowa, nie wnikając w treść ani sens.
Stare blizny na policzku niespodziewanie zakłuły bólem. Żmij drgnął.
- Zginiesz - rozbrzmiało raz jeszcze w jego umyśle. - Tak sądzimy. Szkoda... Ale ciężko jest wymazać wyrok zapisany w gwiazdach.
Krzyczący w Ciemności pochylił się, kilkakrotnie zastukał w szklaną ściankę.
- Cagliostro! O czym mówisz? Co widzisz?
Mętny, zielonawy płyn wypełniający wnętrze słoja zafalował.
- Błąd! Wzywasz imię tego, kogo odesłaliśmy, póki znów nie będzie potrzebny. Nie ma tu Cagliostra. Jesteśmy tylko my. Wielość.
Żmij poczuł, że ogarnia go zaciekawienie.
- Kim jesteście?
- To nieistotne, człowieku. Istotne jest tylko jedno. Na tyle, na ile możemy ocenić, dzisiejszej nocy czeka cię śmierć.
- W porządku, tyle zrozumiałem za pierwszym razem. W jaki sposób umrę?
- Nie widzimy... - niegłos zająknął się. - Nie wszystko zostaje nam ukazane. I nie wszystko wolno nam powiedzieć. Coś jednak ci zdradzimy. Kilka kawałków w układance, zapamiętaj je dobrze!
- Zamieniam się w słuch.
-Trzy boginie. Ołtarz u ich stóp. Dziewczyna w czarnym welonie. Kamień, kamienienie, skamielina... Coraz mniej dróg ucieczki dla tego, którego tropią wszystkie siły.
Ciekawość narastała.
- Kto tropi?
- Oczy. Oczy! Patrzą i szukają. Jednoocy. Krąg zaciska się, pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona. A przejście nad otchłanią cienkie jak włos. Najprawdopodobniej zginiesz. Smutne, lecz prawdziwe. Żmij potarł policzek.
- Widzisz... Widzicie coś jeszcze?
- Głęboko pod ziemią. Trzy boginie, trzy źrenice. Białe dłonie. Serce, co kamienieje... Ale ty nie wierzysz nam, prawda?
- Może wierzę. A może nie. Zgadnijcie, skoro tak lubicie zagadki!
Telepatyczne westchnienie.
- Czy ty wierzysz w cokolwiek, żmiju?
- Nie wiem. Powiedzcie coś jeszcze. Mówicie interesujące rzeczy.
- Żartowniś! - gniewny syk-niesyk. - Porzuć krotochwile! Powiedzieliśmy ci prawdę. Mamy swoje powody. Chcesz umrzeć, czy wolisz żyć?
- Zastanowię się. A wy... Kim jesteście? Powiedzcie!
Delikatny kobiecy śmiech.
- Nie znasz nas? Naprawdę? Zamieszkujemy odmienny świat, lecz bliski twojemu; zawsze jesteśmy w pobliżu, by patrzeć i obserwować. Możesz nas kiedyś odwiedzić, jeśli będziesz chciał. To nic trudnego, wystarczy opuścić swe ciało i poszybować w górę, przez wielką szarość...
- Chcecie mi pomóc? O to wam chodzi?
Niegłos przycichał, jakby jego źródło oddalało się stopniowo.
- Tego nie musisz wiedzieć. Pamiętaj, to dziwna noc. Tropią. Nienawiść zżera. Sieć spleciona, wszystko zapisane w gwiazdach... A może coś się uda zmienić?
- Jak?
Słowa stawały się niewyraźne, żmij miał problemy z ich rozróżnieniem.
- Nie szukaj pomocy u przyjaciół, to nic nie da. Nie ufaj nikomu. Działaj sam. Dziewczyna w czarnym welonie! Jej poszukaj.
- Ona mi pomoże? To macie na myśli?
- Nie! Tak! Nienawiść... - znienacka przez korpus wróżbity przebiegło konwulsyjne drżenie, kikuty przednich łapek wykonały kilka nieskoordynowanych ruchów i znieruchomiały. Przez krótką chwilę niegłos znów pobrzmiewał głośno i wyraźnie. - Dość! Powiedzieliśmy, co należało. Sieć spleciona. Teraz kolej na ciebie. Sam, z dala od ludzi, działaj. Próbuj. Poszukaj dziewczyny w czarnym welonie... Kamienica Narrathów! Kamienica Narrathów!
Macki zadygotały, zielony płyn zapienił się; niegłos przeszedł w chrapliwy, zamazany bełkot, który zdawał się trwać i trwać, bez końca...
Wtedy pojawiła się Scaraveshia. Podbiegła do słoja, strąciła pokrywkę i zaczęła pieszczotliwie gładzić łysą głowę Cagliostra. Dotyk jej dłoni sprawił, że wróżbita uspokoił się i umilkł. Jego wytrzeszczone oczy zamknęły się, a macki rozluźniły. Spał.
- Co się stało? - spytała Scaraveshia, wyjmując rękę ze słoja. Podejrzliwie zerknęła na żmija. - Ty go tak zdenerwowałeś?
- Nie sądzę. Po prostu jego duchy przemówiły dziś głośniej, niż zwykle.
- Ta-ak! - żółte ślepia Scaraveshii błysnęły, choć twarz pozostała nieruchoma. - I co, mówiły ciekawie? Wywieszczyły ci coś?
- I owszem - warknął. Scaraveshia wyraźnie oczekiwała, że powie coś więcej; powtórzył jej więc wszystko, co usłyszał od głosów.
Zachichotała.
- Lepiej uważaj! Płosząca Ptaki nie chce niczego sugerować, ale to brzmi jak przepowiednia, w którą należy uwierzyć...
- Nie mów.
- Przemyśl to sobie jeszcze. Ale Płosząca Ptaki sądzi, że usłyszałeś słowa prawdy, żmiju. Niestety.
Podziemia Shan Vaola są naprawdę wiekowe. Kto wie, czy nie starsze, niźli samo miasto. Mają swoje sekrety i zazdrośnie strzegą ich przed przybyszami.
Tylko nieliczni wiedzą, dla przykładu, o istnieniu na najniższym poziomie Podziemi tajnych koszar, stanowiących własność Elity.
Tamtej nocy w owych koszarach, w kwaterze golemów odbyła się niecodzienna rozmowa.
- Trójoki Reohanie ar Vithanare, podejdź, by wysłuchać rozkazów.
Dryfowała nad posadzką, nie dotykając jej stopami. Czarodziejka, jedna z Dowódców. Jej głowę otaczała błękitna aureola, chłodne światło sączyło się z powłóczystych szat.
Wezwany opadł na jedno kolano, skłonił się, pobrzękując zbroją.
- Pani.
- Jesteś najlepszym żołnierzem spośród mych podwładnych, Reohanie. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
Skłonił się ponownie.
- Dowódcy mają dziś dla ciebie specjalne zadanie.
- Stworzono mnie, bym był posłuszny woli Dowódców, o pani.
- Posłuchaj mnie uważnie. Ta noc jest szczególną nocą, astrolodzy są co do tego zgodni. Zmrocza sprzyja dziś tym, których barwą jest srebro.
Czarodziejka zniżyła głos, uśmiechając się zagadkowo.
- Zmrocza sprawiła, że przed godziną doznałam wizji. Moje oczy ujrzały przyszłość, a serce uradowało się na ten widok. Tej nocy jeden z przeklętych zostanie pokonany swą własną bronią. Moce, którym służył, odwróciły się od niego i przyrzekły wskazać nam, gdzie się ukrywa. Postanowiłam, że tobie powierzę pojmanie go. Ty, Reohanie, uczynisz moją wizję rzeczywistością. - Będzie to dla mnie zaszczytem, o...
- Sza! - czarodziejka uniosła dłoń. Golem drgnął, w trzech czerwonych źrenicach błysnął strach. - Jeszcze nie skończyłam. Moja wizja przedstawiała jeden z wariantów przyszłości. Prawdopodobny, lecz nie jedyny. Nawet przy tak korzystnym układzie gwiazd zbyt wiele zależy od przypadku... Nie chcę, by ktokolwiek z moich podwładnych narażał się bez potrzeby. A zwłaszcza ty.
Reohan pochylił nisko głowę.
- Co mam czynić?
- Moim życzeniem jest, abyś rozesłał po mieście swoich słabszych braci. Głosy z zaświatów obiecały naprowadzić ich na właściwy trop. Niech to oni osaczą przeklętego, zmuszą go do ucieczki w jakąś ciemną szczelinę, skąd wyjście jest tylko jedno. Niech go zmęczą. Dopiero wówczas wkroczysz do akcji ty. Pamiętaj - nie musimy mieć go żywego... Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, o pani. Nie zawiodę zaufania Dowódców.
- Ufam, że tak będzie. A teraz powstań i spójrz na mnie, najlepszy z moich żołnierzy.
Usłuchał.
Czarodziejka wyciągniętym palcem dotknęła jego trzeciego, pozbawionego powiek oka. Reohan zobaczył srebrzysty rozbłysk, poczuł przeszywający ból.
Jej błogosławieństwo.
- Idź, Reohanie. Oby potęga prawdziwej magii wspierała cię, gdziekolwiek pójdziesz. I niech dokona się to, co ma się dokonać.
Krzyczący w Ciemności bez celu błąkał się po mieście, omijając rzęsiście oświetlone główne arterie i place, a wybierając opustoszałe boczne uliczki. Szedł donikąd i starał się nie myśleć o niczym. Wmawiał sam sobie, że nie przejmuje się usłyszaną przepowiednią, a tym bardziej słowami Scaraveshii.
Wmawiał sam sobie, że w ogóle nie czuje niepokoju. Że mętne, nieokreślone przeczucia, zaczynające budzić się i mnożyć gdzieś w zakamarkach świadomości, są tak naprawdę omyłką, błędem, ułudą, produktem ubocznym zmęczenia i irytacji.
Bo przecież ta noc niczym nie różniła się od tysięcy innych jesiennych nocy. Na pewno.
Potem zorientował się, że jego śladem podążają dwaj Jednoocy.
Wyłonili się znienacka zza zakrętu - krępe, białoskóre sylwetki o nieproporcjonalnie małych głowach, z jednym krwawym okiem pośrodku czoła. Nieśli zapalone pochodnie. Na nagich torsach widniały wytatuowane pentagramy. Symbol magii srebrnej. Symbol Elity.
Musieli śledzić go już od jakiegoś czasu, choć nie miał pojęcia, jak im się to udało. Wycofał się w cień jakiejś bramy, zanim zdążyli go dostrzec - tak przynajmniej sądził. Uważał, że w labiryncie, jaki tworzyły bezimienne zaułki starszych dzielnic, nie natrafią ponownie na jego ślad. Mylił się.
Za każdym razem, gdy zdawało mu się, ze ich zgubił, pojawiali się ponownie. W końcu poczuł gniew. Dlaczego właściwie uciekał? Czego chciał uniknąć?
Jego oczy zalśniły paskudnie.
- Chcecie zabawy, będziecie ją mieli...
Zamiast iść dalej, przyczaił się w załomie muru. Czekał.
Niedługo.
Usłyszał przybliżające się kroki. I wydawane przez Jednookich dźwięki, przywodzące na myśl piskliwy świergot świerszczy.
Mógł zabić ich czarami, ale nie zrobił tego. Coś podpowiadało mu, żeby oszczędzał siły, zachował zaklęcia na później... Było inne wyjście.
Dłoń sama poszukała rękojeści noża, palce zacisnęły się mocno.
Dali się zaskoczyć.
Miała dreszcze. Zimno nie pochodziło z zewnątrz. Jego źródło leżało głęboko w niej samej. Zimno, pochłaniające ją powoli.
Żeby to się już skończyło, myślała. Przecież wiem, że niczego nie da się zmienić. Przecież pogodziłam się z tą myślą...
Żeby się już skończyło.
Mijają minuty. Oddech za oddechem. Tętno zwalnia, wspomnienie krótkiego starcia zaciera się, niknie. Na rękach nie ma krwi. Golemy nie krwawią.
Budzący się lęk, przenikający umysł niczym fala. Lęk nie przed Jednookimi, tymi żałosnymi tworami, które dopiero w grupie stawały się niebezpieczne. Przed czymś innym, nieznanym. Nagła myśl kazała żmijowi przystanąć i wyjąć z kieszeni talię kart. Od lat korzystał z nich, gdy nie był czegoś pewien i potrzebował porady. Nauczył się polegać na wskazówkach, jakie dawały. Nie okłamały go jeszcze nigdy.
Przetasował je trzykrotnie, odwrócił pierwszą z brzegu. Przez chwilę wpatrywał się w czarne linie drzeworytu, jakby nie wierząc, że naprawdę widzi to, co widzi. Leżącą pośrodku pustkowia trupią głowę i kruka, wydziobującego jej oczy.
- Ach, tak? - szepnął wreszcie, lekko zmienionym głosem.
Schował karty, ruszył w kierunku nowszej części miasta. Choć bardzo pragnął, żeby było inaczej, przeczucia zaczynały zmieniać się w pewność. Jednak aby uwierzyć, musiał odwiedzić jeszcze jedno miejsce.
Uśpione znajomoobce zaułki, placyki, podwórka - jak zapomniany ogród o tysiącu ścieżek prowadzących donikąd. Wątpliwości. Nie wiedząc. Nie wierząc. Wierząc?
Na ulicy Zegarmistrzów panowała głucha cisza. Drzwi i okna zaryglowane, ani jednego przechodnia. Żmij przyspieszył kroku. Miał wielką nadzieję, że pod rezydencją bogatego kupca Ingo Narratha nie będzie nikogo.
Ktoś jednak tam był. Ktoś siedział w bramie, w cieniu ozdobnych arkad. Krzyczący w Ciemności poczuł, że ogarnia go chłód.
Dziewczyna w czarnym welonie i czarnym żałobnym stroju.
Była sama. Siedziała skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Podszedłszy bliżej zauważył, że jej oczy są zamknięte, a dłonie spowija gruba warstwa bandaży.
Wiedział już, że Scaraveshia miała rację. Głosy nie kłamały.
III
Nie zareagowała na słowa powitania. W ogóle ich nie usłyszała.
Wyobrażała sobie, że znowu jest w domu. Że siedzi w swojej sypialni, wpatrując się w trzaskający na kominku ogień.
Potrząśnięcie za ramię wyrwało ją z odrętwienia. Ktoś pochylał się nad nią, mówił do niej. Mówił już od dłuższej chwili. Miał zachrypnięty, nieprzyjemny głos.
Nagle przypomniała sobie wszystko. Zdrętwiała. Obcy - kimkolwiek był - nic nie wiedział o...
- Nie dotykaj mnie! - krzyknęła.
Drgnął, cofnął rękę.
- Nie zrobię ci krzywdy - zapewnił, ale ze sposobu, w jaki to powiedział, nie dało się wywnioskować, czy mówi szczerze. W mroku nie widziała twarzy, jedynie niewyraźne zarysy sylwetki. Kim był ten człowiek, czego chciał? Nie interesowało jej to.
- Odejdź - syknęła. - Zostaw mnie i odejdź, natychmiast!
Zaśmiał się. Nie był to wesoły śmiech.
- A jeśli nie zechcę? Co wtedy?
- Mogę cię zabić koniuszkiem małego palca - wyszeptała, ale zbyt cicho, by mógł usłyszeć.
Wtedy nieznajomy zrobił coś zaskakującego. Usiadł obok niej, wprost na bruku. Nie odsunęła się, nie próbowała odejść. Po co? Niczego nie musiała się obawiać. Już nie.
- Co tu robisz? - spytał.
- Nie widzisz? Siedzę i czekam.
Zaśmiał się znowu.
- Sama jedna, po zmierzchu, w tym mieście? Słuchaj, dziecino, albo jesteś szalona, albo bardzo, bardzo niemądra. Trzeciej możliwości nie ma.
Popatrzyła na niego chłodno i z niewiadomego powodu zdecydowała się powiedzieć prawdę.
- Umrę za kilka godzin. Tak powiedział mi medyk. Dziwi cię, że wszystko to - zabandażowana dłoń zatoczyła krąg - nie ma dla mnie żadnego znaczenia?
- Jak to?
- Jeszcze nie zrozumiałeś? O wschodzie słońca zakończę życie. Na to właśnie czekam. - Odchyliła głowę w tył i przymknęła oczy, dając do zrozumienia, że męczy ją ta rozmowa. - Czy teraz wreszcie odejdziesz?
- Nie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że nie. I już.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli.
- Lepiej jednak odejdź - powiedziała w końcu dziewczyna. - Nie chcę, żeby komukolwiek stała się przeze mnie krzywda...
- Mówisz poważnie?
- Jak najbardziej. Chcesz wiedzieć, co mi jest?
- Wolałbym wpierw dowiedzieć się, jak masz na imię.
Wcale nie zamierzała odpowiadać. Odpowiedziała jednak.
- Lorraine. Nazywam się Lorraine Alexia Nevers...
Po policzkach popłynęły jej łzy.
- Miałeś rację. Niemądra jestem - stwierdziła ze złością. Uniosła welon, żeby otrzeć oczy.
Krzyczący w Ciemności nie bez zdziwienia skonstatował, że Lorraine Alexia Nevers ma około szesnastu lat.- Obiecywałam sobie, że nie będę już płakać. To strata czasu.
- Naprawdę masz go aż tak mało?
- Dlaczego miałabym kłamać? Chcesz, to powiem ci, co się stało.
- Mów.
- Poraził mnie zły czar. Teraz zżera moje ciało, zaczynając od dłoni, i nie ma na niego antidotum. Moja matka... - dziewczyna zawahała się, jej drobna buzia wykrzywiła się na moment. - Ona powiedziała, że to bogowie ukarali mnie za jakiś straszliwy grzech. Kazała mi pójść do świątyni, pokutować, złożyć przebłagalne ofiary. Ale ja nie chciałam. Uciekłam. Nie wierzę w bogów. I nie chcę, żeby ktokolwiek przyglądał się, jak...
- Mogę obejrzeć te dłonie? - przerwał, zaintrygowany.
- Po co? Czyżbyś był czarodziejem?
- Może i jestem, dziecino.
- I tak nic nie zobaczysz, jest za ciemno.
- Zaraz temu zaradzimy.
Pstryknął palcami w powietrzu i nad głową Lorraine zatańczył blady płomyczek. Jarmarczna sztuczka, ale dziewczyna westchnęła głośno z zaskoczenia i podziwu.
- Ty chyba naprawdę...
Niezdarnie zaczęła odwijać bandaże. Krzyczący w Ciemności wyciągnął rękę, chcąc jej pomóc. Lorraine syknęła ostrzegawczo.
- Odsuń się! Chcesz się zarazić?
- Żartujesz?
- Akurat! Medyk twierdził, że mogę skazić każdego, kogo dotknę. Jak ospą albo trądem. Kazał spalić wszystko, czego dotykałam...
- Bez obaw - uspokoił ją. - Mnie czary nie wyrządzą krzywdy.
- Lepiej, żebyś miał rację - stwierdziła ponuro. - Popatrz.
Dłonie były białe.
Skóra, nienaturalnie sucha, pękała i łuszczyła się całymi płatami. Choć niektóre pęknięcia sprawiały wrażenie głębokich, nie było śladu zaczerwienienia, nie mówiąc o krwi. Najdziwniej jednak wyglądały koniuszki palców - stwardniałe i gładkie niczym marmur.
- Teraz widzisz? Rozumiesz? ROZUMIESZ?!
- Kiedy to się zaczęło?
- Niedawno! Zmroczo, jak niedawno... Z godzinę przed zachodem słońca. Zauważyłam takie małe, białe plamki na opuszkach palców. Kiedy ich dotykałam, swędziały. I rozszerzały się szybko, dosłownie w oczach. To bolało - głos Lorraine zadrżał nagle. - Nie wiedziałam, co się dzieje. I bałam się, tak bardzo się bałam... Ale strach już minął - dorzuciła po chwili, ciszej i jakby do siebie. - Teraz nie muszę się bać. Wszystko już wiem. Wraz z zapadnięciem zmroku to ustało. Rozpocznie się ponownie o świcie. A z chwilą, gdy wzejdzie słońce, cała zmienię się w marmurową bryłę. Nieznajomy w zadumie potarł policzek, przecięty, jak zauważyła teraz dziewczyna, przez trzy ukośne linie starych szram. Lorraine przez chwilę zastanawiała się, jaka przygoda pozostawiła takie ślady; potem porzuciła tę myśl.
- Nie ma antidotum - powtórzyła na głos, opierając głowę o kolana.
- Tak sądzisz?
Pytanie rozzłościło ją.
- Ja nic nie sądzę, taka jest po prostu prawda!
- Skąd wiesz?
- Tak twierdził medyk. Wierzę mu, to mądry i doświadczony człowiek. Dlaczego zadajesz bezsensowne pytania? Skoro nie możesz mi pomóc, po prostu odejdź! Chcę być sama...
Szelmowski uśmieszek na twarzy nieznajomego sprawił, że urwała w pół słowa.
- A gdybym powiedział ci, że medyk się mylił?
Twarz dziewczyny, już wcześniej blada, teraz przybrała barwę kredy.
- Nie - powiedziała głucho Lorraine. - Nie, nie... To nie może być prawda... Powtórz jeszcze raz! - krzyknęła nagle. - Powtórz, co mówiłeś!
- Ciszej. Zbudzisz całą ulicę. Nie, nie przesłyszałaś się. Wiem, jak można ci pomóc. Chcesz, żebym spróbował?
- Oszukujesz mnie - stwierdziła dziewczyna po chwili milczenia. - Zwyczajnie kłamiesz... Jak możesz?
- Nie zwykłem kłamać, Lorraine.
Jej wzrok stał się nagle lodowaty. Głos podobnie.
- Myślisz, że jestem dzieckiem? Nie pomaga się komuś obcemu ot tak, bez powodu! Kim ty właściwie jesteś? Jaki masz cel? Co?
Wyjaśnił. Na to ona parsknęła śmiechem.
- Drwisz sobie!
- Nie.
- Ciekawe! Przepowiednia, wspominająca o mnie... Spodziewasz się, że uwierzę w taką śliczną bajkę? - Nie spodziewam się niczego - Krzyczący w Ciemności wstał. - W porządku, nie będę już zabierał ci twego cennego czasu. Żegnaj, Lorraine.
Tak jak przewidywał, dziewczyna dogoniła go, zanim zdążył odejść na dziesięć kroków.
- Zaczekaj - rzuciła. - Powiedz, co twoim zdaniem mi jest. Chcę wiedzieć.
- A jak sądzisz?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Ale nie sądzę, by to była kara zesłana przez bogów. Bogowie nie istnieją. A nawet jeśli... nie zrobiłam przecież nic, za co mogliby mnie ukarać.
- Masz słuszność. To ludzie cię skrzywdzili, nie bogowie.
Spojrzała pytająco.
- Rzucono na ciebie klątwę. Niezbyt skomplikowany czar, wystarczy zaledwie odrobina umiejętności. I nienawiść... Czy ktoś ma powody, by aż tak cię nienawidzić?
- Jak śmiesz! - uniosła się nagle. - Jak śmiesz pytać mnie o coś takiego...
Zająknęła się, umilkła. Po chwili wahania potrząsnęła głową.
- Nie... Nie wiem!
- Nieważne. Klątwa równie dobrze mogła być przeznaczona dla kogoś innego, wystarczy, że przypadkiem dotknęłaś czegoś, co było nią obłożone...
Lorraine przerwała mu niecierpliwie.
- Zostawmy szczegóły! Twierdzisz, że jesteś w stanie zdjąć ze mnie czary?
- Wiem, w jaki sposób możesz uniknąć śmierci dziś o świcie. Przeżyć bezpiecznie jeszcze wiele dni. Czy to ci wystarczy?
Dziewczyna zacisnęła wargi.
- Coś kręcisz... Powiedz, jaki to sposób!
- Nie! Nie teraz. I nie tu.
- A gdzie? I kiedy? Przestań bawić się ze mną! To okrutne, wiesz?
- Przepraszam. Nie złość się - powiedział pojednawczo, wyciągając rękę. - Chodź.
- Dokąd?
- W bezpieczne miejsce. Bezpieczniejsze, niż ta ulica. Chodź, mówię ci. I tak za długo już tu stoimy...
Lorraine milczała. Wahała się długo.
- Nadal myślę, że mnie okłamałeś - powiedziała wreszcie. - Nie, nic nie mów. I tak mnie nie przekonasz. Wiem, że popełniam błąd, idąc z tobą gdziekolwiek. Ale... i tak pójdę. Wiesz, dlaczego? Nie odpowiedział.
Dziewczyna przygarbiła się nagle, z powrotem przesłoniła twarz czarnym welonem. - Po prostu nie mam nic do stracenia.
IV
Cisza wypełniała starożytne korytarze, kręte niczym jelita.
Krzyczący w Ciemności postanowił być ostrożny. Umyślnie kluczył, wybierając te przejścia, z których bywalcy Podziemi - zarówno ci stali, jak ci okazjonalni - korzystali najrzadziej. Trasa z konieczności była długa i skomplikowana, żmij jednak szedł pewnie, nie obawiał się zabłądzenia. Zbyt dobrze znał te lochy. I wiedział doskonale, dokąd chce dotrzeć.
Miał za to inne obawy. Jak dotąd - bezpodstawne. Nikt nie śledził jego i Lorraine, nie próbował zatrzymać ich ani atakować z zasadzki. Dwa czy trzy razy spotykali zakapturzone postacie, podążające gdzieś w sobie tylko wiadomych sprawach, ale Krzyczący w Ciemności znał tych ludzi, a oni znali jego; mijali się bez zbędnych słów, pozdrawiając się jedynie skinieniem dłoni. Nie, nie takich spotkań się lękał.
Wciąż wydawało mu się, że jest obserwowany. Bez ustanku czuł na sobie bystre, taksujące spojrzenia wielu par oczu.
Nie powiedział o tym dziewczynie. Nie było potrzeby, bo Lorraine o nic nie pytała. Szła w milczeniu, zupełnie nie interesując się otoczeniem.
Naprawdę jest jej wszystko jedno, myślał żmij z rosnącym zdumieniem. Nie obchodzi ją, gdzie jest i dokąd zmierza. Ta obojętność... Kamień. Tak. Nie kłamała. Ona rzeczywiście pomału staje się kamieniem...
Zaniepokojony, próbował jakoś ożywić Lorraine, skłonić ją do rozmowy. I przeżył niespodziankę.
- Chciałaś wiedzieć, kim jestem. Powiem ci.
- Nie trzeba. Domyśliłam się już.
- Czyżby?
- To nie było zbyt trudne - uśmiechnęła się nieoczekiwanie. - Sposób, w jaki poruszasz się i mówisz... Blizny na twojej twarzy... A twoje oczy mają pionowe źrenice. Nie myśl, że nie zauważyłam. Założę się, że widzisz w mroku jak kot, a światło wyczarowałeś tylko ze względu na mnie. To miło z twojej strony... Krzyczący w Ciemności.
Usiłował ukryć zaskoczenie, ale niezupełnie mu się to udało.
- Chylę czoła przed twą przenikliwością, Lorraine.
- Nie ma przed czym. Słyszałam już kiedyś o tobie.
- Doprawdy?
- Tak. - uśmiech znikł z jej twarzy. - I między innymi dlatego ci nie ufam.
- Rozumiem.
- Zły czarownik, ka-ira, istota przeklęta, twierdzi, że chce ocalić mi życie - ciągnęła. - Mnie, drugiej istocie przeklętej... Interesujące, nieprawdaż? Zabawny splot wydarzeń...
- Nie myśl, że działam bezinteresownie - przerwał. - Tłumaczyłem ci to już. Przepowiedziano mi, że zanim nadejdzie świt, to ty uratujesz mnie.
- Ha! Ciekawe tylko, w jaki sposób?
- Sam chciałbym wiedzieć, Lorraine.
Znowu szli w milczeniu.
Wrażenie, że jest obserwowany, towarzyszyło mu przez cały czas. Oczy, przypomniał sobie nagle. Oczy patrzą i szukają. Pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona...
Niech to szlag. Coś ty mi powiedział, Cagliostro? Kto przez ciebie przemawiał?
Żmij zwolnił kroku, rozejrzał się uważnie, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Szeroki korytarz o gładkich ceglanych ścianach łagodnie opadał w dół.
Było cicho. Za cicho... Krzyczący w Ciemności zmarszczył brwi. Instynkt ostrzegał go przed czymś, co czaiło się tam, w mroku, poza zasięgiem czarodziejskiego płomyczka, a żmij nie zwykł lekceważyć takich ostrzeżeń. Zatrzymał się, gestem nakazując Lorraine, by postąpiła tak samo. Ruchem dłoni zgasił zaklęte światełko. Nasłuchiwał, wstrzymując oddech, i znienacka poczuł dreszcz. Usłyszał.
Stłumiony chrobot. I jednostajne, świergoczące cykanie.
Blisko, za blisko! - pomyślał w oszołomieniu. - To niemożliwe, przecież korytarz jest pusty... - I nagle zrozumiał.
- Ściana, Lorraine! - syknął, chwytając ją za rękę. - Na popioły Piekła, odsuń się od ściany! Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Co się...
Wśród ogłuszającego turkotu i zgrzytu wielki kawał muru odsunął się powoli. Wewnątrz powstałego otworu czerwono zamigotały pochodnie. Jak mrówki wyroiły się stamtąd krępe, białe postacie, każda z jednym okiem pośrodku czoła.
Nadzy i topornie zbudowani, przypominali prymitywne rzeźby z gliny - tyle zdążyła zauważyć.
Krzyczący w Ciemności mocno ścisnął jej rękę.
- Wycofujemy się - szepnął. - Z powrotem w górę tunelu, powoli i ostrożnie...
Zaledwie po kilku krokach miarowe cykanie za ich plecami przerodziło się w przeraźliwy, zgrzytliwy zgiełk. Żmij zaklął.
- Dostrzegli nas! Biegnij!
Usłuchała bez zastanowienia. Kątem oka zobaczyła, jak w mroku rozkwita nagle oślepiający grot zielonego światła, usłyszała mrożący krew w żyłach syk. I jęki, zaskakująco ludzkie.
Skręciła w pierwszy boczny korytarz, zatrzymała się, oddychając ciężko. Żmij dogonił ją niemal natychmiast.
- Powstrzymałem ich na jakiś czas - mruknął, pocierając okaleczony policzek. - Ale pewnie nie na długo... Nie przystawaj, idź! Nie tamtędy. Tędy!
W dół, w dół; prowadził ją przez jakieś wąskie przejścia, na wpół zablokowane zwałami gruzu i błota. Potykała się, raz omal nie upadła; żmij podtrzymał ją w porę.
Schody, kręte schody. W dół, w dół, w dół.
W ogóle się nie boję, uświadomiła sobie nagle Lorraine. Ani trochę. Nie ma już we mnie miejsca na strach.
Przystanęli, nasłuchując. Cykanie towarzyszyło im nadal, dolatywało gdzieś z oddali, z góry. Potem ucichło. Podjęli marsz.
Ze stropu miarowo kapała woda, błoto pod nogami stało się bardziej grząskie. Nagle Krzyczący w Ciemności zatrzymał się.
- Są przed nami - szepnął. - Nie ruszaj się. Może odejdą...
Czerwony ognik rozbłysł wśród czerni. Przez chwilę trwał bez ruchu, potem powiększył się nieco i znów się zatrzymał. W końcu zgasł. Żmij odetchnął słyszalnie, ale nie poruszył się.
- Wolę zaczekać jeszcze trochę. Nie podoba mi się, że tak łatwo mnie odnajdują. Albo wyczuły moją aurę, albo ktoś stale informuje ich, gdzie mnie szukać... Szlag, nie podoba mi się to..
. - Kim oni są? - nie wytrzymała Lorraine.
- Golemy. Wyhodowani przez magów srebrnych sztuczni ludzie. Polują na takich jak ja.
- Są niebezpieczni?
- To zależy. Ci tutaj, Jednoocy, tylko w większej liczbie. W pojedynku z Trójokim człowiek ma marne szanse... - przerwał, zawahał się. - Dla ciebie jednak... Dla takich jak ty ani jedni, ani drudzy nie stanowią zagrożenia.
Na moment straciła dech.
- Ejże?!
- Nie przesłyszałaś się. Zwykli ludzie z reguły nie interesują ich mocodawców.
- A więc...
- Nawet o tym nie myśl - przerwał jej gwałtownie, mocniej ściskając jej dłoń. - Sama nigdy nie wydostałabyś się z Podziemi. Idziesz tam gdzie ja, dziecino. Teraz nie masz już wyboru... Sza! Zawrócili...
Czerwony ognik zapłonął ponownie, znacznie bliżej. Rósł. Podzielił się na dwa, cztery, pięć światełek. Pięcioro oczu.
- Nie niosą łuczyw - w głosie żmija zadźwięczał sarkazm.- I milczą. No, no. Czyżby w końcu zaczęli uczyć się na błędach?
- Co zrobisz?
- Zobaczysz. Teraz ani słowa!
Zamilkła posłusznie.
Golemy były coraz bliżej. Nie zawahały się ani razu, świetnie wiedziały, dokąd się kierować. Trzydzieści kroków... Dwadzieścia... Piętnaście...
Krzyczący w Ciemności skoncentrował się, wyszeptał zaklęcie. Z jego dłoni wystrzeliła sycząca kula sinego ognia i runęła na zaskoczonych Jednookich. Wrzaski. Fioletowe odblaski zatańczyły na ścianach tunelu.
Smród spalonego mięsa.
- Zabiłeś ich! - szepnęła Lorraine, czując mdłości. - Jednym jedynym czarem...
Wzruszył ramionami.
- Byli blisko. A ja miałem szczęście. Gdybym się spóźnił choć trochę, schwytaliby nas. - Wziął Lorraine za rękę. Nie zareagowała. - Chodź. Nie możemy tu stać i czekać, aż pojawi się następna grupa...
Posłusznie ruszyła za nim. Poszli w dół tunelu, wymijając poskręcane ciała. Jeden z golemów poruszył się, jęknął słabo, znieruchomiał na powrót.
Szli długo. Zbyt długo. Krzyczący w Ciemności zaczynał już zastanawiać się, czy nie zmylił drogi. Potem zobaczył blokadę. Spiętrzone wysoko kamienie, deski, gruz i ziemia całkowicie zagradzały tunel, wznosząc się aż pod sklepienie.
Rozejrzał się podejrzliwie, ale w pobliżu nie było ani śladu Jednookich. - Zawracamy, Lorraine.
Jeszcze kilkakrotnie napotykali takie blokady, najwyraźniej wzniesione niedawno i w pośpiechu. Chcą wciągnąć mnie w pułapkę, pomyślał nagle żmij. Przegradzają wszystkie przejścia, którymi mógłbym się wymknąć...
Krąg zaciska się, pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona.
Niech to szlag.
Teraz nie miał już pojęcia, dokąd idzie. Szedł na oślep, dziwiąc się otaczającej go ciszy, w każdej chwili spodziewając się, że w mroku błysną znienacka szkarłatne ślepia i rozlegnie się złowróżbny, miarowy, cichy dźwięk...
Doczekał się.
- Tym razem im nie uciekniesz - powiedziała spokojnie Lorraine, patrząc na zbliżające się łuczywa.
- Nadchodzą z dwóch stron... Szkoda.
- Jeszcze zobaczymy - warknął żmij. Wyprostował się, wyciągnął przed siebie obie ręce, rozpościerając szeroko palce. Jego twarz wykrzywił skurcz, jakby grymas bólu.
- No, chodźcie! - zawołał głośno. - Czekam na was!
Tamci zawahali się.
Lorraine zobaczyła nagle, jak mrok pod sklepieniem pulsuje i tężeje, przybierając fantastyczne kształty - ośmiornic, bazyliszków, ludzi z psimi głowami, monstrów nie mających nazw w żadnym ludzkim języku. W jej skroniach zatętniła krew, zimny pot wystąpił na skórę. W zabandażowanych dłoniach zbudził się ból.
A potem wszystko pochłonął chaos.
Pojawiające się znikąd czarne kłęby momentalnie oblepiły skórę, wdzierały się do nosa, do ust, oślepiając i dławiąc. Być może krzyczała; być może próbowała biec. Upadła. Strach, potworny strach spadł na nią falą, sparaliżował, ścisnął zimnymi szponami gardło, lepkim kłębem zatkał krtań. Z bezkształtnej masy mroku uformowały się sylwetki, już nie ulotne jak zjawy, lecz ucieleśnione; czuła tuż obok siebie szorstkość ich łusek, twardość szponów, lepkość warg. Krzyczały do niej - sępi półkrzyk, półskwir świdrował uszy, przenikał każdą cząstkę ciała... Uciekać! Uciekać! Uciekaj, Lorraine!
- Lorraine!
Powoli odzyskiwała przytomność. Leżała na ziemi, ktoś szarpał ją za ramię, próbował podnieść. Mówił do niej. Rozpoznała ten głos.
- Już wszystko w porządku - powtarzał Krzyczący w Ciemności. - Uspokój się... To były tylko czary, Lorraine, tylko złudzenia. Już w porządku. Przepraszam, że cię nie uprzedziłem... Nie sądziłem, że zaklęcie podziała też na ciebie... Nic ci nie jest?
- Nnnie...
Zamrugała oczami, odzyskując wzrok. Pod ścianą dopalały się porzucone pochodnie; w ich świetle ujrzała pochyloną nad sobą twarz, poszarzałą i ściągniętą.
- Krwawisz - wykrztusiła. - Krew... z nosa...
- Wiem. To nic. Wstań, szybko. Droga wolna.
- Gdzie... gdzie są...
- Uciekli - uprzedził jej pytanie. - Użyłem magii sprowadzającej przerażenie. Nie starczyło mi sił na nic innego. Zabawa z ogniem... męczy...
Niespodziewanie zachwiał się, oparł o ścianę. Wyjął z rękawa chustkę, przyłożył do nosa, odjął po chwili. Krew nie przestawała płynąć. Żmij zaklął.
- Przesadziłem nieco - mruknął. - Trochę potrwa, zanim odbuduję w sobie rezerwy... Szkoda, że nie jesteś żyłą, dziecino... Nie jesteś, prawda?
Lorraine potrząsnęła przecząco głowa.
- Nie wiem nawet, o czym mówisz.
- Mniejsza z tym. Idziemy. Musimy się stąd oddalić...
Tunelem w dół, w dół, przez niekończące się spiralne zejścia; przez cuchnące królestwo szczurów i kalekich płaskorzeźb na pięćsetletnich ścianach. Narastające zmęczenie.
- Dokąd?
Krzyczący w Ciemności zaśmiał się gorzko.
- W miejsce, o którym mówiła wróżba. Nie, na początku nie zamierzałem prowadzić cię tam... I to był mój błąd. Powinienem był przewidzieć, że i ta część wróżby się sprawdzi...
- O czym ty mówisz?
- Świątynia trzech bogiń, Lorraine. To miejsce czeka na nas. Było przpowiedziane, że trafimy tam przed świtem. I tak się stanie.
W koszarach Reohan ar Vithanare beznamiętnie wysłuchał kolejnego raportu.
- Świątynia trzech bogiń - powtórzył wolno, gdy cykanie Jednookich wreszcie ucichło. - A więc tam poszukał schronienia... Doskonale.
Podjął decyzję. Rozkazał, by przyniesiono jego hełm i broń. A także powłóczysty biały płaszcz z wyhaftowanym srebrną nicią pentagramem.
V
- To tu?
- Tu. Podziemne, sekretne sanktuarium. Przed laty w tym miejscu modlono się, składano ofiary...
Teraz nikt już nie odwiedza tej komnaty, chyba że szczury. Nikt nie wierzy już w moc tych trzech posągów...
- Ty też nie, prawda?
- Tego nie powiedziałem.
Krzyczący w Ciemności zatknął przyniesioną pochodnię w zardzewiały uchwyt na jednej ze ścian. Następnie usiadł na najniższym ze stopni prowadzących do ołtarza. Po chwili wahania Lorraine poszła w jego ślady. Trzy marmurowe kobiety patrzyły na nich z wysoka, ich twarze były gładkie i nieprzeniknione.
- Jesteśmy w pułapce - powiedział cicho żmij. - Chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Golemy odnajdą nas tu prędzej czy później. Nie mogąc czarować, nie będę w stanie obronić się przed nimi... - Nie mogąc czarować, nie możesz też mnie uzdrowić - przerwała rzeczowo Lorraine. - Mam rację? Westchnął. Zbliżała się trudna chwila.
- Wcześniej też nie twierdziłem, że jestem w stanie to zrobić.
Wbrew jego przewidywaniom dziewczyna nie wybuchnęła gniewem.
- Więc jednak - powiedziała bezbarwnym tonem. - Od samego początku to wiedziałam. Jesteś oszustem. Nie wiem tylko, jaki miałeś cel, oszukując mnie. Ale to już i tak bez znaczenia...
- Nie słuchałaś uważnie. Nigdy nie powiedziałem, że mogę zdjąć z ciebie klątwę. Tylko ten, kto wypowiedział formułę, może cofnąć jej słowa, tak głosi prawo magów. Nie w tym rzecz. Obiecałem, że zdradzę ci, w jaki sposób możesz przeżyć dzisiejszy świt. A to bardzo proste. Nie wymaga żadnych czarów.
Spojrzenie zielonych oczu było zimne jak kamień.
- Mów.
- Słońce uaktywnia klątwę. Musisz kryć się przed jego blaskiem, wówczas zmiany na dłoniach nie będą rozszerzały się na resztę ciała. To wszystko.
Zaniemówiła na chwilę.
- Dlatego właśnie przyprowadziłem cię tu, do Podziemi - kontynuował żmij. - W tych lochach można mieszkać, można żyć. Mam tu przyjaciół. Zamierzałem zaprowadzić cię do nich. Mogłabyś tu zostać... - Jako jeszcze jedna przeklęta wśród przeklętych?
- Jeśli tak chcesz to określić, owszem.
- Zaiste, urocza perspektywa - wycedziła Lorraine. - Piękny, śmiały plan! A zastanowiłeś się choć przez chwilę, czy mnie uszczęśliwiłoby takie wyjście? Czy ty sam, gdybyś mógł wybierać, zdecydowałbyś się tak powoli gnić gdzieś pod...
- Nie wiem - przerwał jej, nadspodziewanie szorstkim tonem. - Jeśli mam być szczery, nawet przez chwilę nie zastanawiałem się, którą możliwość wybierzesz. Pamiętaj, mnie zależy tylko na jednym: aby jakoś przeżyć tę noc... A według przepowiedni ty jesteś ratunkiem. Kluczem do zagadki. To się nie zmieniło, bo do świtu jeszcze daleko... Jak sądzisz, dlaczego to mówię?
- Nie wiem, doprawdy - wzruszyła ramionami.
- Zagadka wciąż czeka na to, by ją rozwiązać - ciemne oczy żmija błysnęły. - Sieć spleciona, myśliwi czają się gdzieś tam, w mroku... A ja nie poddaję się łatwo, Lorraine.
- Masz jakiś plan?
- Owszem. Chcę poszukać odpowiedzi na dręczące nas pytania. Dotrzeć, że się tak wyrażę, do źródła przepowiedni. Miejsce, w którym się znajdujemy, ten ołtarz prastarych sił, bardzo ułatwi sprawę... - Możesz wyrażać się jaśniej?
- Mogę. Wpierw jednak muszę uprzedzić cię o czymś. To, co zamierzam zrobić, niesie z sobą ryzyko. Jeśli mi się nie uda...- zawahał się. - Gdy Jednoocy tu przyjdą, prawdopodobnie zginę. Ty nie. Na ciebie nie powinni nawet zwrócić uwagi. Pamiętaj, ukrywając się przed słońcem, przeżyjesz. A w każdym razie masz szansę...
Lorraine zacięła usta.
- Przestań! Nie mów już o tym. Ja podjęłam decyzję. I nie zmienię jej, niezależnie od tego, co powiesz.
Żmij patrzył na nią długo, bez słowa. Nie spuściła wzroku.
Westchnął ponownie.
- Postąpisz, jak będziesz uważała za stosowne. Zresztą, zobaczymy jeszcze, jak potoczą się wydarzenia...
- Co zamierzasz?
Potarł policzek, krzywiąc się nieznacznie.
- Złożyć wizytę w krainie duchów. Nawiązać kontakt z tymi, którzy wyrzekli słowa przepowiedni. Oni znają odpowiedzi. Jestem tego pewien.
- Jak?
- Trans, Lorraine. Rodzaj transu, nie wymagający recytowania formuł, wydatkowania mocy ani łamania praw. Wystarczy opuścić swe ciało i poszybować... Zresztą - uśmiechnął się chłodno - sama przekonasz się, jak to wygląda. Nawiążemy kontakt wspólnie. Zaraz. Bez obawy! To nie boli... Zanim zdążyła zaprotestować, żmij zamknął oczy, przycisnął obie dłonie do skroni. Płomień łuczywa zachybotał się, cienie zadrgały. Lorraine poczuła zawrót głowy. Gorąca i ciężka zasłona opadła jej na oczy, a ręce i nogi nagle stały się bezwładne.
Znikam, zdążyła pomyśleć. Przestaję być...
A potem ta myśl również zgasła niczym nakryta kloszem świeca.
(pustka)
Unosił się. Szybował. Ciało pozostało gdzieś w dole, w mrocznej komnacie przy zrujnowanym ołtarzu, podczas gdy uwolniony duch wzbijał się wyżej i wyżej, przez nicość, przez bezświetlną otchłań pełną szelestów i westchnień.
(w górę, przez wielką szarość)
Był sam. Nigdzie w pobliżu nie wyczuwał obecności Lorraine, nie miał jednak czasu zastanawiać się, dlaczego tak jest.
Usłyszał głosy. Głuche mamrotanie gdzieś na skraju słyszalności, szybko zwiększające natężenie.
- A więc przybyłeś, ułomny magu.
- Przybyłem - potwierdził. - Nie spodziewaliście się tego, prawda?
- Wręcz przeciwnie - śmiech. - Czekaliśmy na ciebie. Witaj w naszym królestwie!
- Gdzie dziewczyna? Powinna być tu ze mną...
- Nie ma jej. Odesłaliśmy ją tam, skąd przybyła. Chcemy rozmawiać z tobą i z nikim więcej.
- Kim jesteście?
- Nie wiesz? Nie domyślasz się jeszcze?
- Domyślam się. I ciekaw jestem, czy domysły są słuszne.
- Żartowniś - wysoki kobiecy głos. - Ochota do żartów nie opuściła cię, jak widać... Intrygujące! Czy ten, kto w nic nie wierzy, nie lęka się niczego?
- Nie odpowiecie mi?
- Skoro tak bardzo tego pragniesz...
Głosy przybrały na sile, dolatywały ze wszystkich stron.
- Ludzie różnie nas nazywają; imieniem naszym jest wielość. Z magii wzięliśmy początek, w pustce mamy swój dom. Jesteśmy Zmroczą. A Zmrocza jest nami. Nicość to nasz żywioł.
- Jesteście bogami? Demonami?
- Jesteśmy umarłymi - szept suchy jak piach. - A ty, ułomny magu, należysz do nas.
- Tak sądzicie?
Znowu śmiech, cichy i drwiący.
- My nic nie sądzimy, taka jest po prostu prawda... Wy wszyscy tam, w dole należycie do nas.
- Dzisiejszej nocy odbywa się spektakl w wielkim teatrze, wiesz o tym, żmiju? A ty grasz w nim jedną z głównych ról. Ty, śliczna mała marionetka tańcząca na sznureczkach!
- A wam wydaje się, że to wy pociągacie za sznureczki?
- Taka właśnie jest prawda, ułomny magu.
Otaczali go ciasnym kręgiem - pozbawione twarzy czarne kształty, ruchliwe jak dym. Czuł na sobie spojrzenia ich niewidzialnych oczu. I powoli zaczynał domyślać się wszystkiego.
- To my zaaranżowaliśmy spektakl - zamruczał aksamitny kontralt. - Rozpisaliśmy role, rozstawiliśmy kukiełki i dekoracje, a później pilnowaliśmy, żeby wszystko szło jak należy. Ach, jakże nas to bawiło!
- Przemówiliśmy do zaślinionego stworzenia w słoju - dodał nosowy baryton. - Przemówiliśmy do pewnej srebrnej czarodziejki. Wywabiliśmy z domu to dziecko z białymi dłońmi i nakłoniliśmy ją, by skierowała się tam, gdzie łatwo mogłeś ją znaleźć...
- Wy rzuciliście klątwę na Lorraine?
- Nie. Chcesz wiedzieć, kto to zrobił? Aż tak interesuje cię ta mała?
- Powiedzmy, że jestem ciekaw, ileż to wiecie o swoich marionetkach.
Czarne sylwetki zafalowały, zirytowane.
- My wiemy o was wszystko, pajacyku - zasyczały chórem. - Wszystko!
- Wiemy wszystko również o Lorraine Alexii Nevers - podjął kontralt. - Zapewne wiemy o niej więcej, niż ona sama... Ale historia jej klątwy nie jest szczególnie interesująca. Dziecko po prostu przez pomyłkę podniosło ze stołu list zaadresowany do kogoś innego. Ot, nieszczęśliwy wypadek... To się zdarza! Jeśli chcesz, możemy zdradzić ci inny sekret.
- To cię naprawdę zaskoczy - miękki szept tuż przy jego uchu. - Twoja Lorraine to arystokratka. Wysoko urodzona, która całe dotychczasowe życie spędziła za murami Szmaragdowej Dzielnicy... Wręcz nie sposób w to uwierzyć, prawda?
- Prawda - potwierdził machinalnie. Tej wiadomości istotnie się nie spodziewał.
- Trudno się dziwić, że niczego nie podejrzewałeś, żmiju. Dziewczyna nie zachowuje się jak ktoś, w czyich żyłach płynie szlachetna krew. Jest nieładna. I taka ekscentryczna... Nie zdziwił cię jej strój? Uwierzyłbyś, że ona od siódmego roku życia bez przerwy chodzi w żałobie, ot tak, dla kaprysu?
- Możesz łatwo przekonać się, że nie kłamiemy - wtrącił baryton. - Dziecko z białymi dłońmi nosi na szyi miniaturę oprawioną w złoto. Swój portret, namalowany akwarelą na smoczej kości. Na odwrotnej stronie medalionu wygrawerowany jest herb i tytuły. Jeśli chcesz, sprawdź, kim ona jest i z jakiego rodu się wywodzi. Zdziwisz się, ręczymy!
- Nie interesuje mnie jej pochodzenie.
- Rzeczywiście. Jak mogliśmy o tym zapomnieć? Ciebie interesuje coś innego. Odpowiedź... Szukasz odpowiedzi na jedno jedyne pytanie!
- Udzielicie mi jej?
Chichotali; dźwięk płynął wśród nicości jak kołysane wiatrem strzępy babiego lata. - Ależ skąd! Naprawdę wierzyłeś, że to zrobimy? Ze przedwcześnie zepsujemy sobie zabawę? - Umarli też potrzebują rozrywek, ułomny magu - zamruczał kontralt. - A ciebie ciekawie się obserwuje. Wiesz, dlaczego? W przeciwieństwie do sztucznych ludzi działasz spontanicznie. Jesteś pomysłowy. I za wszelką cenę chcesz uratować życie. W przeciwieństwie do małej Lorraine, którą przestało już obchodzić, czy będzie żyła, czy umrze... O, my lubimy patrzeć, jak ktoś walczy o życie, a ty robisz to wspaniale!
Pozostali przytaknęli z entuzjazmem.
- Tak usilnie starałeś się oswobodzić dziś z sieci, jaką pod naszym kierunkiem omotały cię golemy... Gdybyś tylko wiedział, jak niewiele brakowało, byś wymknął się im całkowicie! Ale na to nie mogliśmy pozwolić, niestety. Wielki finał naszego spektaklu dopiero się odbędzie. Nie możemy z niego rezygnować.
- Pętla zadzierzgnięta! - zapiszczał znienacka dziecinny falsecik. - Sieć spleciona! Wpadłeś w nią i zaplątałeś się doszczętnie, a teraz pająk zbliża się do ciebie!
Już wiem, pomyślał żmij. Wiem wszystko. Podejrzewałem, że tak się to skończy...
Trzy źrenice.
Trójoki.
- Domyślny jesteś - zachrypiał baryton. - Trójoki, pupilek swoich Dowódców, na ich rozkaz najdalej za godzinę skrzyżuje z tobą miecze. Zanosi się na niezwykle emocjonujący pojedynek. W tej chwili twój przeciwnik przewyższa cię pod każdym względem, ale są wśród nas tacy, którzy mimo wszystko stawiają na ciebie. Wierzą się, że nie poddasz się do samego końca. Nie zrób im zawodu. Nie trać ducha, pajacyku. Walcz. Nas interesuje walka. Nie jej wynik.
- Nie sądź, że jesteś zupełnie bez szans - odezwał się nagle melodyjny sopran. - Nadal możesz pokonać Trójokiego. Nie zdradzimy ci, jak; sam musisz do tego dojść. W ostatnim akcie musi być miejsce na niepewność, inaczej spektakl staje się nudny...
- Dość, dość już tej rozmowy - zaszeptały pozostałe głosy. - Musisz wracać, tam w dole czas mija, antrakt dobiega końca. Wykorzystaj dobrze te chwile, które ci zostały! Myśl! Próbuj! Dostarczaj nam rozrywki! Gdyby zaś przez przypadek udało ci się wygrać, nie zapomnij, by zatrzeć ślady... - A kiedy wszystko już się skończy? Co wówczas zrobicie?
Czarne postacie zamazywały się, rozpływały. Głosy cichły.
- Poszukamy sobie innych marionetek. I będziemy bawić się dalej. Zawsze, zawsze jest się kim bawić... Do zobaczenia, ułomny magu. Niech dokona się to, co ma się dokonać.
Głosy umilkły.
Został sam.
Czuł wściekłość. Bezsilną.
Oni lubią przyglądać się, jak walczysz o życie. Wykorzystaj dobrze tych kilka chwil... Myśl, pajacyku. Wysilaj umysł.
Uwięziona w sieci mucha, do której zbliża się pająk... Nie pokonasz Trójokiego bez magii, tego nikt nie dokona! A wszystkie siły zużyłeś w walce z jego podwładnymi.
Myśl, marionetko.
Zagadka. Lorraine jest kluczem.
Dziewczyna w czarnym welonie. Zło, które w nią wsączono. Nienawiść. Klątwa, zżerająca ją od środka...
Myśl.
Jestem ułomnym magiem, magiem czarnym. Nie uzdrawiam. Zadaję ból. Nie mogę nikomu ofiarować życia. Potrafię jedynie odbierać...
Odbierać.
Zrozumiał.
- Zmroczo - szepnął. - Jakież to proste...
Pozwolił swemu duchowi spłynąć z powrotem w dół, do komnaty trzech bogiń.
Ciemność. Wszędzie. Dookoła... i wewnątrz.
Zimna kamienna urna
(to ty)
a w niej trucizna.
(zatruto)
(zatruto cię)
Obecność. Ktoś obcy, tuż obok.
- Odejdź!
- Nie bój się. Chcę ci pomóc.
- Zostaw mnie! Mnie nie można pomóc. Zostaw mnie w spokoju...
Ciemność
(wewnątrz)
gęstnieje, faluje; i nagle gdzieś na dnie serca budzi się ból...
- Nie. Ciąży na tobie klątwa. Zatruto cię. Nie zaznasz spokoju...
Ból narasta, przerażenie dławi; zimna skorupa krępuje ciało, nie pozwala się ruszyć, nie pozwala uciec...
- ...chyba że przekażesz klątwę komuś innemu, Lorraine.
- Nie! Nie mogę! Nie wolno mi...
Czerń
(wewnątrz)
rośnie, potężnieje, przesłania...
- Ja karmię się złem; z niego czerpię siłę. Pozwól mi zabrać zło, które cię zżera.
- Nie! Zosta-aw...
Szpony! Pojawiają się znikąd; szarpią, rozrywają skorupę i skorupa pęka,
(zdarte strupy, rozdrapane rany)
pęka na całej długości. Coś pije gorącą krew; coś wysysa jad. Wśród wycia wichru potężny wir rośnie w siłę, wsysając czerń i ból...
- Bądź oczyszczona!
Wyrywa. Wydziera. Nie pozostawia
(nieeeee)
nic.
- Bądź oczyszczona!
Pusta skorupa ciśnięta precz, upada na piach, roztrzaskuje się...
Wiatr cichnie. Milknie krzyk.
Nie ma już czerni, nie ma bólu. Jest pustka i
szarość, chłodna szarość przedświtu.
I spokój.
Lorraine powoli otworzyła oczy. Nie od razu odważyła się spojrzeć w dół.
Zobaczyła rozrzucone po posadzce pomięte i brudne strzępy bandaży.
Popatrzyła na swoje dłonie. Przez dłuższą chwilę nie odrywała od nich oczu.
- Udało się - szepnęła. - Udało się! - powtórzyła głośniej. - Słyszysz? Zdjąłeś klątwę! Nie mam pojęcia, jak... ale ZDJĄŁEŚ JĄ...
Urwała.
Ten, do którego mówiła, uniósł głowę, odgarnął w tył zmierzwione włosy. Na widok wykrzywionej upiornie twarzy Lorraine stłumiła jęk.
- Nie ZDJĄŁEM, dziecino - powiedział chrapliwie żmij. - PRZY-JĄ-ŁEM... Przyjąłem twoją klątwę na siebie.
Minęła chwila, zanim dotarło do niej, co znaczą usłyszane słowa.
- Nie - powiedziała głucho. - Więc... więc ty...
(nie wierzę! nie!)
Śmiech, cichy i paskudny,
- Ależ skąd! Mówiłem ci już... Mnie taki czar nie był w stanie wyrządzić krzywdy. Najmniejszej. Za to nic nie stało na przeszkodzie, żebym JA wykorzystał moc czaru... Pojmujesz, Lorraine? Nosząc klątwę, nosiłaś w sobie najczystszą esencję magii czarnej. Przejąłem ją. Odzyskałem siły dzięki tobie. Wypełnia się przepowiednia!
Patrzyła, nic nie rozumiejąc - i nagle szeroko otwarła oczy. Pojęła.
Żmij spoważniał raptownie.
- Żegnaj, Lorraine.
- Co? - zmarszczyła brwi.
- To, co słyszałaś. Twoja rola skończona. Musisz stąd odejść. Zaraz.
Chciała zapytać o coś; powstrzymał ją ruchem ręki.
- Nic nie mów! Słuchaj uważnie. Mamy niewiele czasu... Zbliża się tu jeszcze jeden myśliwy Elity. To Trójoki, ich atutowa karta. Jest już na tyle blisko, że wyczuwam jego obecność, a on wyczuwa moją. Nie cofnie się, a ja nie zamierzam uciekać; zostanę tu i zaczekam na niego. Niech przybywa. Tobie jednak nie wolno zostać, bo to już nie twoja walka, Lorraine, nie twoja sprawa... Mówić jaśniej? Nie chcę, żeby stało ci się coś złego.
- Pomogłeś mi - powiedziała z wahaniem dziewczyna. - Kimkolwiek i czymkolwiek jesteś.. pomogłeś mi. Nie jestem z tych, którzy odchodzą!
- Mimo to odejdziesz. Wierz mi, tak musi być. Słuchaj! Opuścisz Podziemia. A potem... Potem wrócisz do domu. Do swoich bliskich, kimkolwiek są.
- Nie mogę wrócić! - zaprotestowała. - Oni myślą, że bogowie ukarali mnie za jakąś popełnioną zbrodnię... Będą się bali choćby ze mną rozmawiać! Widziałam to już!
- Nie! Wrócisz do nich tak, jakby nic się nie stało. Przyjmą cię, zobaczysz. Uznają twoje wyzdrowienie za dowód, że gniew bogów został ułagodzony. A ty nie będziesz wyprowadzała ich z błędu. Nigdy nikomu nie zdradzisz, co naprawdę miało miejsce. Nigdy, rozumiesz? Zapomnisz o wszystkim, co się wydarzyło. Tak będzie dla ciebie lepiej, wierz mi... Zapomnisz o wszystkim. O mnie też.
Patrzył jej prosto w oczy. Lorraine poczuła nagle, że kręci jej się w głowie. W cichym głosie żmija zabrzmiała dziwna nuta. Rozkaz, którego nie sposób było nie usłuchać.
- Zapomnisz - powtórzył raz jeszcze Krzyczący w Ciemności. Dziewczyna skinęła głową.
Żmij uśmiechnął się lekko.
- Nie chcę, żebyś zgubiła się gdzieś w tych mrokach - powiedział przyjaźniej. - Chodź. Niedaleko stąd są schody wiodące wprost na powierzchnię. Zaprowadzę cię tam.
Szła potulnie, z wzrokiem utkwionym w ziemię. Był pewien, że nie usłyszy już od niej nawet słowa. Mylił się.
Zatrzymała się nagle, w miejscu, z którego widać już było najniższe stopnie schodów i sączącą się z góry smugę dziennego światła.
Zdarła z głowy czarny welon i cisnęła go na ziemię.
- Niepotrzebny mi już - powiedziała spokojnie. - Dzięki tobie - dodała, odwracając się. Zielone oczy zalśniły. - Nie zapomnę, zobaczysz. Ja nie zapominam tak łatwo.
Patrzył pytająco.
- Chcę ci coś ofiarować. Na pamiątkę. Pewnego dnia... może...
Nie dokończyła. Zdjęła coś z szyi i rzuciła w jego stronę. Złapał odruchowo. Poczuł chłód metalu i pojął, co trzyma.
Medalion ze złota i smoczej kości.
Zanim zdążył zareagować, powiedzieć coś, cokolwiek - jej już nie było.
VI
Reohan ar Vithanare zignorował ludzką istotę zauważoną na schodach, którymi wspinała się w górę, w kierunku domów i ludzi. Bił od niej gryzący odór magii czarnej, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym; w normalnych okolicznościach Trójoki zatrzymałby ją bez wahania, żeby sprawdzić, jakie też sekrety skrywa ten oszołomiony, na wpół otępiały umysł... Teraz jednak nie było czasu na bawienie się drobiazgami. Ta istota nie była ka-ira, lecz pionkiem, pyłkiem; nie mogła zagrozić niczemu i nikomu. Niech ucieka, jeśli chce. Homunkulusy gończe z łatwością odnajdą jej ślad, jeśli zajdzie taka potrzeba. Później. W tej chwili Reohan miał na oku dużo cenniejszy łup.
Schodził niżej i niżej, podzwaniając rynsztunkiem, a jego oczy płonęły czerwono w otworach hełmu. Nie próbuj tylko uciekać, szczurze, myślał. Nie próbuj. Dopadnę cię i tak.
U wejścia do świątyni przystanął na chwilę. Po raz ostatni sprawdził, czy miecz łatwo wychodzi z pochwy, czy wszystkie noże są na swoich miejscach, czy ukryta pod płaszczem cienka lecz mocna jedwabna sieć łatwo się rozwija. Potem skoncentrował się, oczyszczając umysł z niepotrzebnych myśli i obrazów. Opuszczając wewnętrzne bariery, pozwolił, by siła Zmroczy wezbrała w nim i rozjarzyła się
(srebro, płynne srebro)
przyćmiewając wszystko inne.
Zanurzył się w mrocznym wnętrzu - olbrzym zakuty w stal. Dudnienie jego kroków budziło echo wśród połamanych kolumn.
Wróg czekał na niego u stóp ołtarza.
Stał nieruchomo. Jego sylwetkę od stóp do głów spowijały cienie. W prawym ręku błyszczał nóż, skierowany ostrzem w dół.
- Czekałem na ciebie - powiedział żmij i Reohan drgnął. Głos był znajomy. - Jednoocy naprowadzili cię na mój trop, prawda? A może nie? Przeznaczenie lubi kręte ścieżki. Szkoda, że przyszedłeś sam, należało przyprowadzić towarzyszy...
Pod osłoną zakrywającej całą twarz przyłbicy Trójoki uśmiechnął się. Zdobycz była lepsza, niż oczekiwał - prawdziwie łakomy kąsek. Ten młody renegat był kimś wyjątkowym. Jego pojmanie uraduje Dowódców...
Dobył miecza. Wypełniające umysł srebrne płomienie błyszczały coraz jaśniej.
- Ja, Reohan ar Vithanare, rycerz Zmroczy i sługa Elity, aresztuję cię, ka-ira, pod zarzutem służenia mocom ciemności i odprawiania obrzędów Zakazanej Sztuki. Nie mam rozkazu pojmania cię żywcem i w razie oporu zginiesz. Jednak jeśli poddasz się dobrowolnie, daruję ci życie. Wybieraj! I niech dokona się to, co ma się dokonać!
Wróg patrzył na niego obojętnie. Otaczające go cienie gęstniały z każdą chwilą.
- Kończmy tę farsę, golemie - stwierdził nagle. Nóż w jego ręku zamigotał i wydłużył się, przemieniając się w lekki, jednoręczny miecz. - Broń się!
Lewa ręka Reohana niepostrzeżenie zanurkowała pod płaszcz, wynurzyła się na powrót. Sieć świsnęła w powietrzu, opadła. Renegat umknął jej bez trudu. Błysk klingi; pocięte jedwabne sznurki spłynęły na posadzkę. Potem - już tylko zimne szczęknięcia stali o stal.
Trójoki sparował kilka ciosów i zdziwił się. Wkrótce jego zdziwienie jeszcze się wzmogło. Przeciwnik był świetnym szermierzem. Zwinny jak kot, bez trudu wykonywał uniki i zwody; cofał się, a potem atakował, szybko i zdradziecko. Silniejszy, niż powinien być... Srebrnym płomieniom nie podobało się to. Reohan postanowił użyć innej taktyki. Wykorzystując moc wypełniającą jego wnętrze, odrzucił miecz i przemienił się.
W miejscu stalowej przyłbicy znienacka zakłapały potężne szczęki, miejsce munduru zajęła kudłata sierść. Olbrzymi biały wilk zawarczał i skoczył renegatowi do gardła, przewracając go.
Wróg znał tę sztuczkę. Upadając, przemienił się również. Rozległ się syk, śliskie cielsko wielkiego węża w okamgnieniu oplotło się wokół wilka i zaczęło go dusić. Wilk przeistoczył się w jeżozwierza, wąż w twardoskórego górskiego trolla; jeżozwierz w jadowitą jaszczurkę naskalną, troll w jastrzębia-gadożera... Obaj walczący zaczynali już odczuwać zmęczenie, powietrze wokół nich zgęstniało od kurzu i magicznych wyładowań, a kolejne przemiany nie przynosiły rozstrzygnięcia. Trójoki poczuł wzbierający gniew. Znudziła mu się ta gra.
Blask srebrnych płomieni osiągnął apogeum; cały świat na sekundę zastygł, zatrzymał się w pół ruchu. Reohan błyskawicznie powrócił do swej prawdziwej postaci. I użył najsilniejszego ze wszystkich czarów, jakich nauczyli go jego mistrzowie, przed laty w jednym z tajnych laboratoriów Elity na górzystym półwyspie Vithanare.
Oślepiające światło zalało komnatę trzech bogiń. Rozległ się grzmot, wprawiający mury w drżenie. W powietrzu zmaterializował się spieniony wir, huczące tsunami; nie woda, lecz srebrna magia w najczystszej postaci, skłębiona, wielokształtna i drapieżna. Wir runął na renegata, zatapiając go. Świetliste jęzory otoczyły ka-ira ze wszystkich stron, skrępowały ręce i nogi, zamknęły ciało w szczelnym kokonie. Szamotał się, próbując odzyskać wolność, lecz tylko zapadał się coraz głębiej w opalizujące czarodziejskie fale, z każdą chwilą bliższy wchłonięcia i unicestwienia przez wrogą sobie siłę. Reohan śmiał się, obserwując wysiłki przeciwnika, coraz bardziej niezdarne i nieporadne.
Nagle śmiech zamarł mu na ustach, Coś było nie tak... Jego czar słabł! Srebro traciło swą moc, czerniało... Ciemność jak rak pożerała od środka świetlny kokon i wkrótce światło zagasło. Żmij wyprostował się! Odrzucił miecz! Wyciągnął ręce!
Bezgłośne uderzenie czarnego huraganu
(kontrzaklęcie)
zwaliło Reohana z nóg i porwało z sobą, w dół, w dół
(wirowanie)
(wirowanie wirowanie)
Nawet nie poczuł, że upada.
Nie stracił przytomności. Szarpnięciem podniesiono mu głowę. Przyłbica spadła z brzękiem. Zmasakrowane, bezużyteczne trzecie oko sklejał lepki płyn, mleczna maź płynęła z nosa, sączyła się spomiędzy rozbitych warg. Trójoki krztusił się i jęczał.
Żmij szepnął coś i otaczające go cienie rozwiały się. Reohan nagle popatrzył wprost w naznaczoną bliznami twarz wroga. Zajrzał głęboko w ciemne oczy tamtego - i już wiedział. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, jak zakończy się to spotkanie.
- Koniec drogi - syknął renegat, unosząc dłoń. Reohan wrzasnął, czując, jak fala bólu przeżera wnętrzności. Coś ciepłego spłynęło mu po nogach. - Sieć rozerwana, światła gasną! Zmów modlitwę, jeśli potrafisz...
Zaklęcie - trzy
(czerń)
krótkie słowa.
(zapach siarki)
A potem otchłań, otchłań pełna ognia, kipiąca lawą; otwiera się w dole, w górze, wszędzie
(koniec drogi)
naokoło. Rozżarzona i bezlitosna przybliża się, bulgocząc, pożera, pochłania wszystko...
Krzyczący w Ciemności zmusił się, żeby oddychać wolno i miarowo. Uspokajał się powoli, wywołana walką euforia przycichała.
Stał i obserwował, co dzieje się ze zwłokami Trójokiego. Widział to już kilkakrotnie, ale przebieg zmian za każdym razem był tak samo interesujący.
W miarę, jak zanikało zaklęcie wiążące je do tej pory, rozpadały się mięśnie, ścięgna i kości - proces rozkładu przyspieszony dwudziestokrotnie, stukrotnie... Trup w błyskawicznym tempie czerniał, kurczył się i zsychał, zmieniając się w mumię, w szkielet, potem w pokraczny ochłap, pomarszczony strzęp, nie przypominający już niczego. Metalowy hełm, pancerz i broń rozkruszyły się również, przeżarte na wylot rozkwitłą nagle rdzą; biały płaszcz pożarła kłaczkowata pleśń. W końcu został jedynie szarawy miał, niczym nie różniący się od kurzu pokrywającego posadzkę świątyni. (z prochu w proch)
Oczy marmurowych bogiń były wypukłe i zimne. Boginie beznamiętnie spoglądały z wysokiego ołtarza. Dokonało się to, co miało się dokonać.
VII
Pewnych rzeczy trzeba było się pozbyć. Zatrzeć ślady.
Rozpalił ognisko w zaroślach nad brzegiem kanału, kilkadziesiąt kroków za zewnętrznym pierścieniem miejskich murów. Kiedy płomienie strzeliły wysoko, nakarmił je - jedwabną siecią, nie tkniętą przez magiczny rozkład, czarnym woalem Lorraine oraz bandażami, które opadły z jej dłoni. Potem długo stał bez ruchu, nie zwracając uwagi na rozpełzające się kłęby dymu i patrzył, jak ogień (zatrzeć ślady)
trawi ofiarowane dary.
Zamierzał już odejść, gdy nagle przypomniał sobie o czymś.
Medalion - wciąż jeszcze w kieszeni. Medalion Lorraine.
Dziewczyna przez długi czas nosiła go przy sobie, jej aura nałożyła się na złoto i smoczą kość, przylgnęła do nich zbyt silnie, by dało się ją usunąć zaklęciami. A na portrecie widniała jej twarz.
Medalion stwarzał zagrożenie. Gdyby dostał się w ręce jakiegoś innego maga, mógłby posłużyć do ustalenia, gdzie przebywa Lorraine, do śledzenia jej z oddali. Albo do zadania jej czarami bólu, niczym te laleczki, które lepi się z wosku, dodając kosmyk włosów czy skrawek paznokcia ofiary, a następnie przebija szpilkami lub spala. Co więcej - teraz stanowił dowód na kontakt Lorraine z ka-ira, wystarczający by postawić ją przed sądem.
Żmij wyjął go i popatrzył na miniaturę, czując lekki smutek. Portrecista doskonale wywiązał się z zadania - drobniutkie krople farby tworzyły subtelną fakturę, barwy były jasne i żywe. W złotej ramce kolorowa i piękna Lorraine uśmiechała się
(dziewczyna z innego świata)
mrużąc zielone oczy, uśmiechała się figlarnie i ciepło.
Niemądrze, pomyślał Krzyczący w Ciemności. Nie daje się pochopnie takich podarunków, dziecino. Cóż, pewne błędy można naprawić szybko i w prosty sposób.
Po raz ostatni spojrzał na miniaturę. Potrząsnął głową. Potem zamachnął się i
(zatrzeć ślady)
rzucił medalion wraz z łańcuszkiem do wody. Plusnęło. Rozszerzające się kręgi dotknęły brzegu i zniknęły.
Odchodząc nie obejrzał się ani razu.
Agnieszka Hałas (Ignite)
Lublin, lipiec - sierpień 1998