Kiedy zapytasz człowieka, co woli - życie, czy śmierć, prawdopodobnie większa liczba osobników odpowie, że życie. A co ma odpowiedzieć osoba, która umarła za życia? Lub żyje, na nieokreślonej przez nikogo granicy życia i śmierci?
Co ma odpowiedzieć wampir?
Zawsze mnie to zastanawia.
~~***~~
Po nagłej serii morderstw, wszystko ucichło. Od czasu do czasu pojawiały się pojedyncze ofiary w jakiś brudnych dzielnicach, jednak nikt się tym za bardzo nie przejął. Rok po przemianie Nuri w wampira zmarła jej matka, pół roku później ojciec. O dziwo, nie przejęła się tym. Niegdyś, przed staniem się wampirem nie wyobrażała sobie bez nich życia. Teraz, było jej to zupełnie obojętne, a nawet na rękę. Nieraz musiała się tłumaczyć, wymyślać jakieś głupie wymówki, dlaczego wychodzi po nocach i wraca nad ranem cała brudna. Nie miała pojęcia, czy w to wierzyli, ale póki się nie odzywali i nie wygłaszali głośno swoich podejrzeń było ok. A kiedy któraś ze służących zaczęła coś podejrzewać widząc jej zakrwawione rzeczy, następnego dnia już jej nie było w domu, i wszyscy dla uciszenia skandalu mówili, że wyjechała. Jednak tak na prawdę przez godzinę umierała w strasznych cierpieniach, kiedy brunetka wkuta w jej szyję, wysysała słodką, szkarłatną ciecz. Potem jej ciało lądowało w ciemnej piwnicy lub zakopane na tyłach pola sąsiada. Teraz, kiedy zmarli jej rodzice służba nie była potrzebna. Zwolniła wszystkich od razu po pogrzebie.
~~***~~
26 czerwca 2002 rok, setna rocznica przemiany Nuri w wampira.
Sama nie wiedziała nawet, dlaczego, co rok, w swoje urodziny chodziła do parku siadać na tej pamiętnej ławce, na której początek miał swój koniec, i koniec początek. Gdzie wszystko się skończyło, i zaczęło. Umarło i narodziło na nowo. Zapadł już zmierzch. W domu przy Lower East Side numer 14 panowała grobowa cisza - zresztą, już od 98 lat. Wszyscy uważali dom za opuszczony. Wielu chciało go kupić, jednak krążyły plotki, że domostwo jest nawiedzone, czy też opętane przez demony. Nikt przecież nigdy się nie dowiedział, co stało się z 19 letnią córką państwa Monphort. Od pogrzebu ostatniego z rodziców nikt jej nie widział. A na pochówku też unikała jakiegokolwiek kontaktu z kimś obcym. Była z dala od służby i innych mieszkańców domu. Nie dała się zbliżyć do siebie nawet rodzinie. Stała tam blada, dumna, o krwistoczerwonych ustach i jakby szkarłatnych oczach. Ubrana w długą czarną sukienkę, z siatką i kapeluszem na głowie. Większość stwierdziła, że zwariowała po stracie rodziców, jednak prawda była zupełnie odwrotna. Ona czuła obrzydzenie do tego wszystkiego. Ludzkie życie było tak kruche, beznadziejne i krótkie. A ona mogła żyć wiecznie. Wiecznie młoda, wiecznie piękna, o ironio. Oni umierali jeden po drugim, a ona sama żyła sobie beztrosko, przypatrując się pogrzebom swoich najbliższych przyjaciół zupełnie nie wzruszona. I chodź by znaczyli dla niej bardzo wiele, nie potrafiła uronić nawet jednej łzy. Czasami całe noce przesiadywała na ich grobach wsłuchując się jak wiatr porusza liśćmi. Wtedy zaczynała wspominać swoje ludzkie życie i dopiero zdawała sobie sprawę, jak tęskni. Lecz potem przychodził dzień i powracała nienawiść. Teraz, jak co roku szła jakby na swój grób, gdzie zazwyczaj znajdowała odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania. Jednak jedno pozostawało bez odpowiedzi. Dlaczego? Dlaczego akurat ją musiał spotkać taki los? Miała już 117 lat. Wolałaby umrzeć jak wszyscy. Nie widzieć, jak ludzie sami siebie niszczą. Rozejrzała się po domu. Pełno w nim było wspomnień. Kamienne schody pokryte już były mchem. Żyrandol zwisał nisko, a jego lampki przykrywała gruba warstwa kurzu. Zielony kolor ścian pokryty był jakimiś smugami, a tam gdzie zachował się bez zanieczyszczeń, wyblakł ze starości. Dziewczyna zarzuciła na ramiona czarną pelerynę i zaciągnęła głęboki kaptur na głowę tak, że było widać tylko spływające po ramionach czekoladowo-brązowe włosy i błyszczące, szkarłatne oczy. Ubrana była w czarne jeansy i długie, skórzane buty, których obcasy stukały po posadzce. Nuria już miała wytrenowane chodzenie w nich tak, by nie wydawały żadnego dźwięku. Zeszła dwa stopnie w dół, kiedy jednak się rozmyśliła i szybkim ruchem przeskoczyła przez barierkę i wylądowała zgrabnie na parterze obnażając przy tym zęby, a jej oczy zalśniły szkarłatem. Podniosła się i otrzepała kurz z peleryny. Przeskakując ponad wszelkimi przeszkodami dotarła do drzwi i już była na dworze. Paryż nocą. Wielu chciałoby zobaczyć to miasto, gdy zapadnie już zmierzch, rozbłysną latarnie a wszystko stanie się takie tajemnicze i mroczne. W wielu sklepach już gasły światła, jednak puby i kluby dopiero zaczynały swoją działalność. Monphort idąc ulicą słyszała ich śmiechy. Nie wiedziała, dlaczego, ale to tylko nasilało w niej nienawiść do wszystkiego, co żyje i się rusza. Do tego była głodna. Czuła, jak w gardle jej zasycha a w głowie odzywają się tysiące głosów. Powoli ogarniała ją furia. Przypomniał jej się dzień wybudzenia, kiedy to głód doprowadzał ją wprost do szaleństwa. Jak użyła wszystkich swoich kusicielskich cech, by zwabić ta małą blondynkę do siebie, a potem wyssać z niej całą krew. Od tamtej pory nauczyła się już panować nad sobą. Wiedziała, że jeśli rzuci się na kogoś w środku miasta będzie to miało fatalne konsekwencje. Wszystkie latarnie już rozbłysły, cyganie wyszli na ulicy i tańczyli, grali i śpiewali. `Plugawe przybłędy` - warknęła pod nosem, kiedy jakiś cygan śmierdzący niemiłosiernie przeszedł obok niej i niby to `przypadkiem` wpadł na nią przeszukując jej kieszenie. Ale ona była szybsza. Złapała go za rękę i wymierzyła siarczysty policzek. W tym napadzie gniewu nawet nie zauważyła, że spadł jej kaptur.
-Oj mała, nie bądź taka ostra - powiedział mężczyzna pocierając sobie dłonią zaczerwieniony policzek.
-Jeśli jeszcze raz się do mnie odezwiesz ty plugawy... - warknęła, jednak nie zdążyła dokończyć, gdyż obeszło ich stado Romów, zataczając koło i przyglądając się wymianie zdań.
-Taka śliczna, a tak bezczelna - powiedział jakiś grubas, dotykając grubymi paluchami jej lodowatego policzka. Wzbudzali w niej obrzydzenie. Odtrąciła rękę cygana i przebijając się przez otaczający ją tłumek pobiegła w stronę parku.
`Obrzydliwi, plugawi, śmierdzący...` - obrzucała tamtych epitetami kręcąc lekko głową. Przeszła przez ulice i jakby instynktownie doszła do swojej ławki. A tam, spotkał ją szok. Ktoś wyraźnie na nią czekał. Na spróchniałym ze starości drewnie przysiadł jakiś dobrze zbudowany mężczyzna. Palił papierosa, a jego piwne oczy jakby przysłane mgłą, były zupełnie nieobecne. Kiedy podeszła bliżej, wyrwał się z transu i uniósł lekko głowę.
-Już myślałem, że nie przyjdziesz - powiedział aksamitnie czystym głosem. Zdziwiła się. Czyżby on do niej mówił? Od bardzo wielu lat z nikim się nie spotykała, nikt o niej nie wiedział. Ona po prostu nie istniała na tym świecie - ale tylko formalnie.
-Że niby kim Ty jesteś i czego ode mnie chcesz? - zapytała głosem chłodnym i opanowany, jakiego była zwykle używać w stosunku do wszystkich, kiedy dowiedziała się, kim tak na prawdę jest.
Roześmiał się. Nie potrafiła dostrzec rysów jego twarzy. Poza tym, zasłaniał ją dodatkowo dym tytoniu. Jakby odczytując jej myśli, albo wnioskując z mimiki twarzy, zdjął kaptur. Miał gęste, lśniące, upięte w kucyk włosy i tylko kilka kosmyków spadało mu na twarz, która była biała, niczym mleko, lub ściana. Ładny, zgrabny nos i bladoróżowe usta. Ostro zakończony podbródek. `Kimkolwiek jest, wygląda świetnie` - pomyślała, a na jej twarz wpełzł figlarny uśmieszek. Po chwili jednak przypomniała sobie, gdzie i z kim jest. a najważniejsze - po co. Wtedy on się uśmiechnął. Ale jakby tak sztywno, zimno, i z drwiną.
-Tamtego dnia byłaś tak rozmarzona... - powiedział teatralnym głosem. - Tak niewinna, czysta... A Twoja krew tak dobrze smakowała.
Wtedy go poznała. Miała ochotę urwać mu łeb, skręcić kark, zrobić cokolwiek, by sprać ten jego uśmiech z twarzy. Znów obudził się w niej gniew i chęć zrobienia apokalipsy.
-A więc to Ty! - wskazała go oskarżycielsko palcem. - Przez Ciebie teraz pałętam się tutaj zamiast przewracać w grobie, bo jakieś dziecko wlazło na mój nagrobek! To Twoja wina, że jestem sama, muszę się ukrywać przed światem i nie mogę normalnie żyć!
O dziwo, wszystkie te oskarżenia przyjął z tym samym drwiącym uśmieszkiem na twarzy. Dziewczynę wkurzyło to jeszcze bardziej.
-To przez Ciebie nie mogę już jeść budyniu! - wrzasnęła rozpaczliwym głosem i opadła obok niego na ławkę. Po ostatnim zdaniu roześmiał się. A śmiał się tak długo, że Nuria myślała już, że zwariował, albo stało się z nim coś jeszcze gorszego. Kiedy wreszcie się uspokoił, spojrzał a nią twarzą kompletnie pozbawioną wyrazu.
-Dałem Ci nieśmiertelność, piękność, młodość a Ty mi tutaj wypominasz fakt, ze nie możesz jeść budyniu? - pokręcił głową z dezaprobatą. - Ah, Nuria, Nuria. Jesteś taka dziecinna. A teraz wysłuchaj mnie, bo przybyłem tu tylko po to, żeby Cię ostrzec.
Wampirzycy coraz mniej się to podobało. Znów zaczęły odzywać się głosy w jej głowie, a każdy mówił, co innego przez co, robił się straszliwy zgiełk, który pulsował i narastał w jej mózgu. Całą siłą woli zmusiła się, by nie myśleć o niczym, by wszystko ucichło. Kiedy skończyła kilku sekundową walkę z sobą, spojrzała na niego lekko otumaniona.
-Ostrzec? Niby przed czym! Nic mi nie zagraża.
Blondyn znowu pokręcił głową.
-W mieście pojawił się łowca.
Spojrzała na niego z mało inteligentnym wyrazem twarzy.
-Że kto?
Załamał ręce w teatralnym geście.
-Łowca. Łowca wampirów. Nie wiem jakim sposobem się o nas dowiedział. wiem tylko jedno - trzeba uciekać.
Znów coś zaczęło szumieć w jej głowie, myśli wibrowały szybko. Łowca? To nie możliwe.
-Po co uciekać? Niby jakim sposobem wpadnie na mój trop? Nie wychodzę z domu, chyba że w jakiś skrajnych przypadkach. Poza tym, jestem wampirem - co mi może zrobić jakiś głupi człowiek?
Nie przerywał jej. W milczeniu słuchał jej argumentów, jednak nie czuł się przekonany. Sam nie wiedział, dlaczego tak się o nią troszczy. Była taka głupia, młoda i naiwna. Jednak to on ją przemienił i w jakiś sposób był za nią odpowiedzialny. Intensywnie myślał. Przecież ona nie mogła tu zostać... Raz miał styczność z łowcą i ledwo z tego wyszedł. Bardzo dobrze pamiętał, co mu wtedy powiedział. Jakby zapominając, że dziewczyna czeka na jego odpowiedź, wygrzebał z wielu wspomnień to jedno poszukiwane.
~~***~~
Biegł błotnistą drogą swojej rodzinnej wsi, nieopodal Virginii. Padał deszcz, szalała burza. Wszyscy mieszkańcy siedzieli w swoich domach - naokoło nie było nikogo, tylko on, jego przeznaczenie i ciągle podążający jego śladem łowca. Słyszał jego kroki. Wiedział, że idzie za nim. Ta zabawa w kotka i myszkę trwała już drugi dzień. Jego ubrania były poszarpane, po gonitwie w lesie. Nogi miał poranione, ale przecież nie czuł bólu. Był głodny. Strasznie głodny. Jego gardło ścisnęło się już do granic wytrzymałości. Dobrze wiedział, że nie może uciekać przez wieki. Jednak bał się przeznaczenia. To życie za bardzo mu się podobało. Poczuł, jak z głodu słabnie. Jeśli zaraz nie napije się krwi, będzie musiał się podać na tacy. ale teraz, miał jeszcze siły, by walczyć. Zatrzymał się. Jego mokre blond włosy przylepiły mu się do twarzy. Odwrócił się szybko. Od razu ujrzał swojego prześladowcę. Stał jakieś 500m od niego. Napiął wszystkie mięśnie - jakby szykował się do skoku.
-Oh, Leslie Craustfix, zawsze będziesz idiotą - powiedział i zaczął się szyderczo śmiać. - Tylko odwlekałeś swoją śmierć i nie potrzebnie się męczyłeś. Jesteś słaby.
Ostatnie zdanie powiedział z taką wzgardą, że w blondynie obudziła się chęć uduszenia go gołymi rękoma.
-nie poddam się. I nie jestem słaby! - warknął i obnażył kły.
jednak tamten stał niewzruszony.
-Craustfix, Craustfix... - westchnął teatralnie i jakby pchnięty jakąś siłą, natychmiast znalazł się przy nim i przestrzelił mu ramię. Kiedy tamten stał oszołomiony, rzucił się na niego i już miał mu skręcić kark, kiedy ujrzał coś przed sobą i natychmiast się zerwał do ucieczki. Na odchodnym jeszcze krzyknął. `Pamiętaj Leslie, kiedyś się jeszcze spotkamy, a wtedy wybiję całą Twoją rasę, z Tobą na czele!` i zniknął w kurtynie deszczu.
Od tamtej pory, jego słowa towarzyszyły mu przez każdy wampirzy dzień. Codziennie powtarzał je sobie, bał się, że się sprawdzą.
~~**~~
Nuria patrzyła się na niego z lekką irytacją. Od dość długiego czasu zapadła cisza, a jej pytanie wisiało w powietrzu. Zauważyła jednak, że musi się nad czymś zastanawiać, bo jego oczy znowu zasnuła jakby mgła. Potem zaczął powtarzać `...a wtedy wybiję całą Twoją rasę`. wampirzyca nic z tego nie rozumiała.
Po chwili się odezwał, a ją przeszył dreszcz, na dźwięk jego głosu.
-Nie możesz tu zostać. On Cię znajdzie i zabije.
-Ale ja tutaj zostanę - odpowiedziała bez zastanowienia.
Jego twarz wykrzywiła się w jakimś dziwnym grymasie.
-Czy jesteś tak głupia? To nie jest jakiś tam człowiek! On jest... Jakby demonem. A Ty jesteś za słaba. Słuchaj - spojrzał jej w oczy i złapał ją za rękę. - Nie masz z nim najmniejszych szans. Musisz wyjechać.
W jego glosie dało się wyczuć jakąś władczą nutę. On jej kazał. Nie mogła mu się sprzeciwić. Ale ona nie chciała opuszczać Paryża - to był jej dom.
-Ani mi sie śni! - warknęła i wyrwała rękę z jego uścisku, jednocześnie podnosząc się z ławki.
-W Ameryce jest świetne miasto, w którym nie musiałabyś się ukrywać. Tam nigdy nie świeci słońce. Mogłabyś chodzić do szkoły, żyć jak normalny człowiek! Jeśli się zdecydujesz, pytaj o Forks - krzyknął za nią i sam odszedł w bliżej nieokreślonym kierunku.
Panna Nikt