BARTOSZEWSKI I PRASA NIEMIECKA
Paweł Paliwoda "Gazeta Polska", 20-09-2008 22:38
POWRÓT
fot. mkidn.gov.pl
Media o ogromnym kapitale niemieckim w Polsce i media w RFN mają obecnie w naszym kraju niekwestionowanego pupila. Jest nim Władysław Bartoszewski, który podczas ostatniej kampanii wyborczej stał się ikoną i dumą Platformy Obywatelskiej.
Powszechnie zaś krytykowany i wyszydzany jest w wielu niemieckich mediach prezydent Lech Kaczyński, który prowadzi wobec Niemiec politykę wolną od lizusowstwa i serwilizmu.
Według raportu Europejskiej Federacji Dziennikarzy obcy kapitał - w trzech czwartych niemiecki - opanował 85 proc. rynku mediów w Europie Środkowej, w tym ponad 50 procent rynku prasowego (raport z 2003 roku nie uwzględnia powstałych w Polsce później „Dziennika” i „Polski” będących własnością Axel Springer oraz Bauer Media). Raport zawiera opinię, iż niemieccy właściciele potężnych mediów mieszczących się poza RFN wywierają na redakcje niektórych gazet wpływ, który nie zawsze odpowiada interesom tych krajów. Tymczasem w RFN nie istnieje żadne liczące się medium o polskim kapitale. Niemcy nie lubią, gdy obcy kapitał wtyka nos w kształtowanie niemieckiej opinii publicznej. I nie lubią twardych polskich polityków.
Niemieckie imperium w Polsce
W raporcie EFD czytamy o „ogromnej skali zdominowania sektora medialnego przez zagraniczne grupy medialne”. I dalej: „To wielkie zagrożenie dla niezależnego dziennikarstwa i wolności myśli. Stary monopol państwa totalitarnego został w Europie Środkowej zamieniony na monopol obcego kapitału". W innym sprawozdaniu EFD napisano: „polskie prawo własności mediów drukowanych jest bardzo permisywne wobec zachodnich inwestorów”; „napływ inwestycji zagranicznych do polskich mediów spowodował pogorszenie się jakości oraz upadek ich bezstronności”.
Obecna sytuacja jest w dużej mierze skutkiem sposobu likwidowania Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej "Prasa-Książka-Ruch" oraz nowelizacji prawa prasowego z czerwca 1989 r., umożliwiającej wydawcom zagranicznym tworzenie gazet i czasopism. W skład siedmiosobowej Komisji Likwidacyjnej - działającej w latach 1990-1992 - wchodził także Donald Tusk.
Koncesje dla nowych wydawców przyznawano wówczas chaotycznie, bez żadnych limitów dla kapitału obcego. Tymczasem znakomita większość krajów demokratycznych zazdrośnie dba o swój rynek medialny. Na przykład w Kanadzie udział w nim kapitału obcego jest zerowy, w Portugalii może sięgać 10 procent, we Francji 20 procent, a na Węgrzech 40.
Sytuacja Polski jest ewenementem na skalę światową. Jedynym polskim dziennikiem ogólnokrajowym, który jest w 100 procentach własnością polską, jest „Nasz Dziennik”. Pozostałe dzienniki ogólnopolskie oraz kluczowe dzienniki regionalne znajdują się głównie w rękach kapitału niemieckiego (częściowo lub w całości). Należy do nich „Fakt”, dziennik o największym nakładzie w kraju, oraz - wymieniam tylko media najbardziej opiniotwórcze - m.in. „Dziennik. Polska, Europa, Świat”, „Polska” , „Dziennik Bałtycki" (który wchłonął "Wieczór Wybrzeża"), "Dziennik Łódzki - Wiadomości Dnia", "Gazeta Krakowska”, „Gazeta Poznańska", "Głos Wielkopolski","Słowo Polskie - Gazeta Wrocławska", "Trybuna Śląska", "Dziennik Zachodni", "Gazeta Olsztyńska”.
„Bardzo niebezpieczne jest urabianie opinii publicznej przez zagraniczne media o monopolistycznej pozycji, zwłaszcza w środowiskach lokalnych. Może to zagrozić obiegowi informacji w naszym kraju, spowodować, że w dyskusji o ważnych dla Polaków sprawach moderatorem będą tylko zagraniczne podmioty" - twierdzi Stefan Bratkowski (za „Wprost24”).
Gdy brytyjski Mecom przejął gazetę „Berliner Zeitung”, w tamtejszych mediach - w których kapitał obcy ma śladowy udział - rozpętała się prawdziwa histeria. Tymczasem podejmowanie tematu zdominowania polskiego rynku mediów przez kapitał niemiecki jest w Polsce obłożone anatemą. Sytuację tę podsumował na łamach „Rzeczpospolitej” profesor Zdzisław Krasnodębski:
„Jeśli w Polsce już w ogóle nie można podejmować tego rodzaju problemów, nie narażając się na nagonkę, to należy poważnie obawiać się o wolność Polaków. (...) Jestem krytykiem uprawianej obecnie w Niemczech polityki pamięci, nie mam dobrego zdania o niemieckiej polityce wobec Polski i Rosji. Nie akceptowałem ataków prasy niemieckiej na prezydenta RP i poprzedniego premiera, niepokoi mnie postępujący brak autokrytycyzmu elity niemieckiej i energiczne dążenie do powiększania wpływów w Europie. Sądzę, że są to tendencje niedobre nie tylko dla Polski i Europy, ale i dla samych Niemiec”.
Slang Bartoszewskiego
W latach 2005-2006 roku w Bonn i Berlinie prezentowana była głośna wystawa „Ucieczka, wypędzenie, integracja”. W materiałach wystawowych wspomniana została także osoba Władysława Bartoszewskiego. Polski polityk został w nich przedstawiony jako przeciwnik wystawy, pojednania polsko-niemieckiego i ogólnie jako postać negatywna, choć Bartoszewski i wcześniej, i później często występował w niemieckich kanałach telewizyjnych i był tam traktowany z szacunkiem.
Podczas ostatniej kampanii wyborczej, podczas której Bartoszewski stał się krzykliwym eksponentem Platformy Obywatelskiej, rozdając bez opamiętania razy politykom PiS, wiele niemieckich mediów zaczęło manifestować wręcz uwielbienie dla jego osoby. A Bartoszewski nie przebierał i nie przebiera w słowach. Głównym obiektem jego ataków stał się do niedawna rządzący PiS oraz osoba prezydenta. Zresztą obydwu braciom Kaczyńskim oberwało się od Bartoszewskiego niejednokrotnie.
A nie wolno zapominać, że to właśnie ci politycy stanowili od początku piastowania najwyższych urzędów w państwie obiekt złośliwych ataków i drwin wielu mediów niemieckich. Gdy w Niemczech podniosły się głosy żądające odszkodowań od Polski za ziemie i majątek przejęte przez Polskę po II wojnie światowej, reakcją premiera Kaczyńskiego było m.in. wezwanie do oszacowania materialnych strat poniesionych w tym okresie przez Polskę (aby ewentualnie wystąpić z kontrroszczeniami).
Obydwaj politycy bardzo krytycznie reagowali na niemieckie pomysły w stylu utworzenia muzeum „Centrum przeciw Wypędzeniom” w Berlinie czy inne wypowiedzi i działania Eriki Steinbach (której obecna kanclerz Niemiec miała ostatnio obiecać wysokie stanowisko w tej instytucji). Mówiąc krótko, jak żaden inny premier, jak żaden inny prezydent bracia Kaczyńscy prowadzą politykę stanowczą i wolną od serwilizmu wobec Niemiec i Rosji. To się Niemcom i Rosjanom bardzo nie podoba. A pamiętajmy, że kumoterstwo Niemców i Rosjan - ponad głowami Polaków - ma swoje wielowiekowe tradycje.
Podoba się natomiast miękka i nijaka polityka Platformy Obywatelskiej, a zwłaszcza akcje pana Bartoszewskiego. „Dyplomatołki”, „bydło”, „polska ciemnota”, „wyjce”, „paranoicy”, „nierządnicy” - ten język, mający opisywać politycznych przeciwników niezdarnie próbującej rządzić Platformy Obywatelskiej, nie budzi oburzenia niemieckich mediów. Wymierzony jest bowiem często w ludzi, którzy nie są skłonni kłaniać się Niemcom w pas.
Władysław Bartoszewski: „Mamy do czynienia z bolszewizacją myślenia. Jedna partia, jeden przywódca, jedna dyrektywa, jedna myśl. Podnieś rękę, a ja wyję. A o co wyjesz, wyjcu?" - powiedział polityk na Westerplatte w obecności dziennikarzy podczas obchodów wybuchu II wojny światowej. Wypowiedź ta dotyczyła wydarzeń z obchodów rocznicy Porozumień Sierpniowych.
Podczas ceremonii buczeniem i gwizdami publiczność kwitowała pojawiające się nazwisko Bogdana Borusewicza. Podobna sytuacja miała miejsce podczas ostatnich obchodów rocznicy powstania warszawskiego, gdy tłum buczał podczas wyczytywania nazwiska Bartoszewskiego. „Tam również przywiezione autobusami grupy zachowywały się karygodnie” - komentował on niedawno, nawiązując do teorii spiskowej.
Bogdan Borusewicz ma niepodważalne zasługi w tworzeniu w czasach PRL wolnych związków zawodowych i w powstaniu „Solidarności”. Działalność polityczną Bartoszewskiego po 1989 roku oceniam raczej negatywnie - m.in. listek figowy dla rządów SLD - ale nie wolno nie doceniać godnej szacunku wojennej przeszłości Władysława Bartoszewskiego. Nie popieram też gwizdów i zakłócania ceremonii, które odbywają się ku czci i pamięci bohaterskich ludzi i ważnych faktów historycznych. Moją uwagę zwraca co innego.
Oto pan Bartoszewski mówi nam o „bolszewizacji” i wyjcach, gdy sam dopuszcza się nagminnie bolszewizacji języka, myślenia i argumentacji polityczej.
Tego nie chce dostrzec publicysta „Dziennika” Cezary Michalski (Axel Springer Polska), który ostatnio w tekście „Bartoszewski i wyjcy” opisuje ostatnie wydarzenie, nie wspominając słowem o wybrykach Bartoszewskiego, o chwiejnej postawie marszałka Senatu przy wyborze listy wyborczej, z której miał startować (ostatecznie został członkiem PO), o fochach Lecha Wałęsy (który odmówił udziału w gdańskiej uroczystości z racji udziału w niej prezydenta i prezesa IPN), o ostatniej książce Gontarczyka i Cenckiewicza.
O tym, jak środowisko autorytetów, do których zaliczają się od dawna Mazowiecki czy Wałęsa - a ostatnio na dobre doszlusował do nich Bartoszewski - potraktowało Annę Walentynowicz czy małżeństwo Gwiazdów. Tekst Michalskiego jest pompatyczny, patetyczny i oderwany od bieżących realiów polskiej sceny publicznej. Autor pisze:
„Kombatanci polskich wojen na górze wygwizdują kombatantów wojen prawdziwych. Ludzie, którym wydaje się, że cierpieli z rąk siepaczy Wałęsy, Mazowieckiego czy Tuska dają sobie prawo gwizdania na Bartoszewskiego, który w młodości trafił w ręce prawdziwych siepaczy, tych z gestapo, a potem tych z UB. (...) Parę lat temu, po aferze Rywina, liderzy polskiej prawicy obiecali nam odrodzenie polskiej polityki, odrodzenie ducha republikańskiego Polaków, odrodzenie patriotyzmu. Dzisiaj ten republikanizm został zredukowany do gwizdów tłumu, a patriotyzm do nazywania oponentów zdrajcami”.
Co ma znaczyć owo „nazywanie oponentów zdrajcami”? Najpewniej działalność IPN, który ujawnia byłych agentów SB głównie w środowiskach, które nagle tak bliskie stały się ostatnio Michalskiemu i jego gazecie. Odrodzenie ducha republikanizmu? Autorstwa Wałęsy, Mazowieckiego, Bartoszewskiego i Tuska? Uśmiać się można do rozpuku. A co do tych, którzy ucierpieli z rąk wspomnianych "siepaczy", to sam Michalski ma tu dużo do powiedzenia. Ten bowiem kryptopostmodernista byłby dzisiaj gwiazdą „Gazety Wyborczej”, gdyby nie to, że na początku III RP znielubił się ze środowiskiem Mazowieckiego, Bartoszewskiego i Michnika.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nie ulega wątpliwości, że dla polskich mediów i polskiej opinii publicznej lepiej by było, gdyby polscy publicyści siedzieli na stołkach wyprodukowanych za polskie pieniądze. Zwłaszcza wtedy, gdy są to stołki wysokie.