Gdy tylko jestem w stanie cokolwiek sobie pomyśleć następnego ranka - co nie następuje tak od razu, ponieważ na początku zdolna jestem jedynie do odczuwania nudności - moje myśli są następujące:
Pierwszą jest naturalnie to, że beznadziejnie się czuję, boli mnie zwłaszcza szczęka i zatoki, i że jestem już na to za stara. Moja druga, bardziej niepokojąca myśl jest taka, że nie nadaję się na rodzica. Moja trzecia myśl - myśl, z powodu której siadam wyprostowana, po czym ponownie opadam na poduszki, kiedy uświadamiam sobie jej pełne konsekwencje - dotyczy tego, czy Louisa jest tutaj. Czy Louisa tu spała. Z Frankiem. W łóżku. Czy było rżnięcie. Posuwanie. Bara, bara. O Boże.
To zabawne, że jest możliwe, by umysł był tak jasny i przytomny, podczas gdy głowa i ciało są w tak nędznej, beznadziejnej formie. I właśnie teraz coś takiego przeżywam: wiem z krystaliczną jasnością, że nie chcę, by Louisa przespała się z Frankiem. Nie, nie, nie, nie chcę tego i już.
Wydaje z siebie jęk i wsuwam się z powrotem pod kołdrę, by pomyśleć. Dziesięć minut później nie jestem ani odrobinę mniej zatroskana, ale przynajmniej wiem, co muszę zrobić. Czas wstać.
Nie pamiętam dokładnie, jak zakończyła się poprzednia noc. Przypominam sobie jedynie, że przewróciłam się w drzwiach, a potem Frank pół niósł, pół ciągnął mnie po schodach na górę. Zdaje się, że kładł mnie potem do łóżka; przynajmniej pamiętam, że przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie. Czy mnie rozebrał? Ktoś to w końcu zrobił: może Louisa? Mam na sobie T-shirt, a nie małą czarną. Nie przypominam sobie już niczego, co się działo później: choć raz nie zasnęłam, słuchając uprawiającego seks Franka.
Ale to wcale nie oznacza, że go nie uprawiał. Uprawiał? Muszę wiedzieć. I to pilnie.
Spuszczam z łóżka moje trzęsące się nogi i siadam, czując jednocześnie mdłości. Na małym stoliku nocnym stoi butelka wody Evian, wypijam więc duszkiem pół litra. Która godzina? Gdzie Honey i Mary? Czy Frank dał się przelecieć? A Lou?
Może poszła do domu. Kiedy tańczyliśmy, wyglądała na nieźle wkurzoną. Może wróciła z nami tutaj, rozebrała mnie, po czym poszła do siebie. Musiała przecież pójść do domu, bo co z opiekunką do dziecka? A może jej opiekunka została na noc, tak jak Mary?
Udaje mi się stanąć prosto bez przewracania się, znaleźć i wciągnąć spodnie od czerwonej, flanelowej piżamy oraz czysty T-shirt i udać się chwiejnym krokiem do łazienki, by umyć zęby. W kibelku nie pływa żaden cholerny kondom, co jest dobrym znakiem. Uświadamiam sobie, że T-shirt, w którym spałam, należy do Franka - co to oznacza? Czy zdjął go tam wtedy z czystej uprzejmości, czy też on i Louisa byli na siebie tak napaleni, że zaczęli zrzucać z siebie ubrania w chwili, gdy dotarliśmy do domu? Czy pieścili się i stękali, podczas gdy ja leżałam jak otępiała kłoda? Nie, żebym to pamiętała, pewnie, ale tego ranka nieszczególnie ufam swojej pamięci: znajdują się w niej spore luki, jak na przykład podróż do domu.
Dwukrotnie wydmuchuję nos, lecz nie czuję się ani odrobinę lepiej. W domu panuje całkowita cisza. Spryskuję twarz zimną wodą i schodzę na dół. Cisza. Ani śladu Honey ani Mary, ani nikogo.
- Dzień dobry - odzywa się Frank. Siedzi przy stole w kuchni i je tost, a na sobie ma czysty szary T-shirt z rękawkami, na to zaś założył jeszcze jeden T-shirt, purpurowy. Rozglądam się w poszukiwaniu Louisy - zaglądam wszędzie, nawet do schowka na szczotki - a kiedy jej nie znajduję, przez drzwi balkonowe przeczesuję wzrokiem ogród.
- Zgubiłaś coś? - pyta Frank. - I chcesz może trochę herbaty?
- Gdzie Lou? - chrypię.
- Lou? A skąd mam wiedzieć. Pewnie w domu.
Och, dzięki ci, Boże. Och, dzięki ci, Maryjo i Józefie, i wszyscy święci, i tobie, słodki Jezusku. Dzięki. Dzięki.
- A Honey?
- Na Wrzosach z Mary. Zjedzą lunch w Kenwood House, po czym Mary zabiera ją na kinderbal do jakiegoś dzieciaka ze świetlicy. Chyba Perdity.
- Która godzina?
- Parę minut po dwunastej.
- Moja głowa. Długo tu siedzisz?
- Trochę. Ciężka noc, co?
Kiwam głową i podchodzę powoli do lodówki po mleko.
- Zawsze uważałem cię za osobę wyrafinowaną - oświadcza Frank.
- Są we mnie ukryte głębie. A właściwie płycizny.
- Byłaś świetna - śmieje się. - Sam się tym świetnie bawiłem. Och, i przykro mi, że ci nie wyszło z tym didżejem.
- Niepotrzebnie. - Upijam łyk herbaty; boli mnie gardło, kiedy połykam. - Naprawdę jest ci przykro? - pytam.
- Taa, pewnie.
Odstawiam szklankę, rozlewając wokół earl grey
- Naprawdę, Frank? Naprawdę? Dlaczego?
- Co?
- Dlaczego jest ci tak bardzo, bardzo przykro?
- Nie jest mi znowu aż tak bardzo, bardzo przykro - uśmiecha się. - A jeśli go lubiłaś, w takim razie jest mi przykro, no wiesz, że nic z tego nie wyszło.
- Frankie - zaczynam. - Musimy porozmawiać.
- Wal.
Czas wydaje się tu kwestią priorytetową. Naprawdę nie mam go dużo, muszę więc mówić bez ogródek, poza tym mój kac oznacza, że nie jestem w stanie wymyślić delikatnego sposobu na wyrzucenie z siebie tego, co mam do powiedzenia.
- Myślę - wyznaję, trzymając głowę w dłoniach - że mi się podobasz.
Frank krztusi się i pluje herbatą.
- Co takiego? - pyta, patrząc na mnie twardo. - Co ty powiedziałaś?
- Powiedziałam, iż myślę, że mi się podobasz. Zaskakujące, ale prawdziwe. Weź mnie, Frankie.
- Przestań pieprzyć głupoty - odpowiada z irytacją. - Na miłość boską, Stell.
- Nie pieprzę głupot - protestuję. - To prawda. Podobasz mi się. Nie wiem dlaczego. Więc weź mnie.
- Skończ z tym powtarzaniem „weź mnie”, dobrze? - żąda Frank.
- Wszystko jest nie tak - mówię nieco obrażona i rozdrażniona. - Powinieneś przechylić się ponad stołem i rzucić się na mnie z wywieszonym językiem.
- Stella! Przestaniesz pajacować, ty wstrętna krowo?
- Słuchaj, nie jestem może tego ranka zbyt elokwentna. Ale to wzbierało we mnie już od jakiegoś czasu. Niczego wcześniej nie zauważyłam, dla mnie to też jest zaskoczeniem. Jednak naprawdę, naprawdę mi się podobasz. Świetnie mi się spędza z tobą czas. Potrafisz mnie rozśmieszyć. I nie obchodzi mnie reszta. Nie mówię, byśmy się pobrali, Frank. Ale mówię, byśmy poszli do łóżka.
- Co to znaczy: nie obchodzi mnie reszta?
- Sądzę, że oboje wiemy, co mam na myśli. I widzisz, muszę cię naprawdę cię naprawdę bardzo lubić, ponieważ dla mnie tego typu kwestie są normalnie nie do obejścia.
- Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz, Stello - odpowiada Frank, wyglądając przy tym na oszołomionego. - W ogóle. Nie rozumiem z tego ani słowa.
- Zapomnij o tym. Sądzisz, że moglibyśmy gdzieś razem wyjść? Iść na porządną randkę, a potem, no wiesz, do łóżka? Może dziś wieczorem? Albo, hm, teraz?
Frank wzdycha i przeczesuje palcami włosy.
- Nie. - Ma naprawdę piękne oczy i wpatruje się nimi we mnie łagodnie i ze smutkiem. - Stell, czy to jeden z tych twoich żartów? Powiedz mi.
- Jestem najzupełniej poważna.
- W takim razie pochlebia mi to, ale odpowiedź brzmi: nie.
- Nie?
- Nie. Nie mogę. - Wyciąga rękę i dotyka przelotnie kciukiem mojej twarzy.
- Myślałam, że może ja tobie też się trochę podobam. - Próbuje swobodnie się roześmiać. - Choćby dlatego, że mam waginę. I drugorzędne cechy płciowe.
- Ja… - mówi Frank zdławionym głosem.
- Ale nieważne - kłamię na potęgę. - Chyba pójdę teraz i się wykąpię. A potem może zadzwonię do Lou. Umówię się z nią na lunch. Czy coś takiego. - Głos mnie zwodzi. Muszę natychmiast wyjść z kuchni, ponieważ zaraz się rozpłaczę.
- Stella - prosi Frank. - Nie odchodź.
- Czuję się taka brudna - mówię. - Potrzebuję kąpieli. - Chrząkam. - Sorki za wszystko. Pewnie opacznie coś zrozumiałam. Przepraszam, Frankie. Nie chciałam wprawiać cię w zakłopotanie.
- Lou tutaj przyjedzie.
- Och. Kiedy?
- Właśnie poszła do domu, by się przebrać. Powiedziałem, że ją zabiorę na lunch. - Patrzy teraz prosto na mnie, a jego twarz jest biała. Bezradnie wzruszam ramionami.
Miękną mi kolana, niczym w jakimś starym filmie. Czuję się, jakbym zaraz miała zemdleć.
- Wy… wy ze sobą spaliście?
- Tak - odpowiada Frank.
- Była sprośną laską? - Moje oczy robią się okrągłe jak u dziecka. Muszę zaraz stąd wyjść.
- Przestań, Stella. - Wyciąga rękę, by dotknąć mojego ramienia. - Chodź tutaj.
- Nie dotykaj mnie! - wrzeszczę jak jakaś wariatka. I biegnę na górę.
Cóż, doskonale to wszystko przeprowadziłam, nieprawdaż? Świetna robota, Stello. Brawo. A teraz co? O Boże, jakie to krępujące. Jakie koszmarne. Jakie rozpaczliwe.
Cholerna Louisa. Wiem, że Frank jest tak słaby, iż nie potrafi odmówić (z wyjątkiem, jak się okazuje, mnie), ale ona powinna wiedzieć lepiej. Jest moją przyjaciółką. Tak naprawdę to jedyną przyjaciółką. Jak może tak po prostu wziąć i narazić na szwank coś takiego, jak nasza świeża, urocza, szczęśliwa przyjaźń, w zamian za cholerne bzykanie z cholernym Frankiem, który jest cholernie ryży i ma cholerną rodzinę ukrytą gdzieś tam, i pieprzy wszystko, co się rusza, wyłączając z tego mnie? A przecież ją ostrzegałam.
Oczywiście, Lou kilka razy zapytała mnie, czy nie mam nic przeciwko temu… Cóż, powinna była sama wiedzieć. Jeśli jest moją przyjaciółką, to powinna była wiedzieć, że przecież się nie odwrócę i nie powiem : „Tak się akurat składa, że mam coś przeciwko”. Oczywiście, że się mówi, że się nie ma nic przeciwko, tak jak w Anglii mówi się: „Nie, nie powinnam” przed nałożeniem sobie trzeciej porcji deseru. Co wcale nie znaczy, że jest to prawda. Porządna przyjaciółka wyczułaby to. Co z kolei oznacza, że Louisa nie jest porządną przyjaciółką. A to znaczy, że nie mam przyjaciół i jestem sama, samiutka jak palec. Gdyby ta wanna była morzem, odpłynęłabym z Honey na plecach daleko od tego wszystkiego niczym krowa morska albo brzegowiec. Popłynęłabym do innych, przyjaźniejszych brzegów. Psiakrew. I co teraz będzie?
Słyszę trzask drzwi. Nie mogę się tutaj czaić, ukrywać w moim własnym domu. Wychodzę niechętnie z wanny i ponownie narzucam na siebie ciuchy. Muszę iść i zmierzyć się teraz z nimi, w przeciwnym razie równie dobrze mogę się tu zaszyć na zawsze.
Jednak potrzebuję do tego całej mojej odwagi. Frank i Louisa stoją pośrodku pokoju, obok żółtej sofy. Ona wygląda na bezgranicznie, szaleńczo szczęśliwą i uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie potrafię się na nią gniewać; on przygląda się jej w sposób wyrażający lekkie zdziwienie, jakby tak do końca nie wierzył, że ona istnieje.
- Stella! - Lou uśmiecha się promiennie. - Już się wyspałaś?
Mamroczę słowa powitania i kiwam głową.
- Co za noc! Co za noc! Wychodzimy właśnie na lunch.
Ponownie coś mruczę i schylam się, by podnieść z podłogi fragmenty serwisu kawowego, którym bawi się Honey.
- Gdy wychodziłam od siebie, to spotkałam Adriana. Nie wyglądał na zbyt szczęśliwego.
- Ja mieć go dosyć - mówię. - Ja nie chcieć być jego suka.
To wywołuje na twarzy Franka blady uśmiech, co stanowi miłą odmianę, jako że od chwili, kiedy zeszłam na dół, przygląda mi się z zaintrygowaniem, tak jakbym była chora, a to stawało mi kością w gardle i doprowadza do szału.
- Przyłączysz się do nas? - pyta Louisa. - Idziemy na koniec ulicy, do pubu. Frank mówi, że mają tam dość dobre jedzenie. Książę czegoś tam.
- Cambridge - uzupełnia Frank. - Stell?
- Nie, dzięki - odpowiadam. - Chyba nie jestem w stanie.
- Cóż, wiesz, gdzie jesteśmy, gdybyś zmieniła zdanie - mówi Louisa, która podskakuje wokół pokoju niczym Tigger, tak szczęśliwa, że wydaje się, iż nie dostrzega mojego bądź co bądź gburowatego i bezceremonialnego zachowania. Frank wychodzi na korytarz, by poszukać kurtki, ona zaś nagle rzuca się w moją stronę i tuż przed moją twarzą podnosi w górę obydwa kciuki.
- Co, Lou? Zadowolona?
- No cóż, tak - szepcze. - Mówiłaś, że nie mam co liczyć na drugą randkę, a proszę, oto jestem.
- Cieszę się razem z tobą.
- Nie tak bardzo jak ja, Stell. Zeszła noc była… cóż, była po prostu fantastyczna. On…
- Oszczędź mi szczegółów, Lou.
- Ale był po prostu zadziwiający. On…
- Lepszy niż Thomas Czołg?
- Taaa - uśmiecha się szeroko. - Można to tak ująć.
- Prawdopodobnie bardziej doświadczony - przytakuję. - Chociaż kto może widzieć?
- Chodź - mówi Frank. - Idziemy. Na razie, Stell. Dasz sobie radę?
- A dlaczego miałoby być inaczej? Nie jestem chora, Frank. Po prostu trochę kiepsko się czuję. Przejdzie mi.
- Tak - odpowiada Frank. - Przejdzie. Na razie.
Na resztę popołudnia wracam do łóżka i wygrzebuję się z niego w porze podwieczorku, czując się znacznie lepiej. Obsypuję Honey, której nie widziałam od zeszłego wieczoru, łaskoczącymi całusami, kąpię ją, bawię się w przyjęcie herbatkowe, na dobranoc czytam jej wyjątkowo długą bajkę o niebieskim kangurze, a o siódmej otulam ją kołderką. Moje dziecko. Kocham je ponad wszystko.
- Fłankie? - mówi, wiercąc się. Obiecuję, że przyjdzie i ją pocałuje.
Fłankie pojawia się jakąś godzinę później, sam. Ja w tym czasie jak zwykle jem - w tym przypadku małą, samotną miseczkę makaronu - on zaś wchodzi do kuchni w chwili, gdy wciągam wyjątkowo długą nitkę. Po brodzie spływa mi bulion.
- Masz ochotę na drinka? - pyta Frank, który sam nie wygląda na zupełnie trzeźwego. - Musisz wypić klina. Pomoże ci. Mnie pomaga. Proszę, masz tu serwetkę. - Rzuca w moim kierunku kawałek kuchennego ręcznika.
Wizja drinka sprawia, że się bez mała krztuszę, ale uważam, że to wcale nie taki głupi pomysł. Mogłabym się zalać, niczym tragicznie porzucona gospodyni domowa, bo przecież nią jestem, po czym walnąć się na łóżko i zapaść w sen, w którym nie byłoby ani Franka ani niczego innego. Wycieram brodę.
- Czemu nie? Może kieliszek czerwonego wina. Gdzie byłeś?
- W pubie.
- Ze swoją dziewczyną.
Frank się nie uśmiecha, jego podbródek wyraźnie sztywnieje.
- Powiedzmy - mówi. - Coś w tym stylu.
- Z twoją ukochaną dziewczyną - uzupełniam ze smutkiem, tyle że nie brzmi to zbyt poważnie.
Frank wzdycha, ponownie robi to coś z brodą i przeszywa mnie wzrokiem.
- Nie patrz tak na mnie, proszę. Wyglądasz jak facet, który bije żonę. - I pewnie nim jesteś, dodaję w myślach. - Tak jakbyś mógł podnieść na mnie rękę.
- Masz swoje wino.
- Wypiję je sobie na sofie. Idziesz? - Jak wcześniej Louisa powiedziała do Frankiego.
- Idę - odpowiada Frank, pozwalając sobie na krótki uśmiech, w którym nie ma rozbawienia.
Kulę się na sofie, przykrywam polarem i układam poduszki tak, że tworzą przytulne gniazdko. To jest jedna z tych wyjątkowo dużych sof, więc mimo że siada na niej Frank, w ogóle się nie dotykamy: między nami jest dobre jest dobre pół metra wolnej przestrzeni. Na oparciu sofy Frank ustawia dużą szklankę whisky i sięga po pilota.
- No więc gdzie jest Louisa? - pytam niczym zdarta płyta. Nie mogę się powstrzymać.
- W domu z Alexandrem. Co masz ochotę obejrzeć? Film?
- Coś spokojnego. Dlaczego nie jesteś tam razem z nią?
- Ponieważ jestem tutaj z tobą. Czy mogłabyś się już przymknąć, Stello?
- Raczej nie - odpowiadam, mając nadzieję, że doceni moją szczerość. Jednak wnioskując z jego zachmurzonej twarzy, małe są na to szanse: wygląda wręcz przerażająco. Pociągam łyk wina, on potężny łyk szkockiej i przeskakuje z kanału na kanał, wyraźnie zagniewany. - Muszę wiedzieć, Frank. Muszę poczynić plany.
- Dlaczego?
- Po prostu muszę. Muszę się przygotować psychicznie. Czy będzie tutaj przebywać przez cały czas?
Frank pociera twarz.
- Nie wiem. Skąd, kurwa, mam to wiedzieć? Cholera jasna - mówi. - Spójrz na to.
- Co takiego? - Patrzę na ekran: Cartoon Network. - To tylko Betty Boop.
- Nie zdążyłaś przeczytać tytułu. Zgadnij, jak brzmi?
- Nie mam pojęcia.
- Leniwy bandyta. Czy to się liczy?
- No, no, Frankie. Tego nie znałam. Bardzo dobrze.
Frank śmieje się i wciska na pilocie przycisk „I”, by pojawiła się informacja o filmie.
- 1931 - odczytuje. - Jest o napadzie na pociąg.
- Ten tytuł wskakuje od razu do pierwszej dziesiątki, mimo że nadal uważam, iż pierwsza lokata należy się Obsesji namiętności, a ty?
- Według mnie Ciemne przejście.
- A jeśli już o nim mowa…
- Daj spokój.
- A jeśli już o nim mowa…
- Powiedziałem, daj spokój.
- Nie proszę cię o dmuchanko, Frank. Muszę po prostu wiedzieć, czy… czy twoje zamiary są przyzwoite.
- Kim ty teraz jesteś? Ojcem panny młodej i jednocześnie swatką? - Pociąga kolejny wielki łyk whisky.
- O co ci chodzi z tą panną młodą? Czy, czy, czy ty planujesz się z nią ożenić? - Czuję się tak, jakbym otrzymała kopniaka w brzuch.
- Nie przesadzaj, Stell. Żartowałem.
- Czy nadal tu będziesz mieszkał? - Czuję taką ulgę, że nie będzie żadnego ślubu, iż kończę wino i nieco się wyciągam. - Masz coś przeciwko, jeśli położę ci na kolanach moje stopy?
- Mieszkał tutaj? Taa. Chyba, że ty nie będziesz tego chciała - mówi Frank, co w moich uszach brzmi nieco melodramatycznie.
- Słuchaj, niedawno zaproponowałam ci bzykanko. Ty mnie spławiłeś. W porządku. Nie było to mądre z mojej strony, ale OK. Nie oznacza to, że wzdycham do ciebie i będę chodzić z kąta w kąt i chlipać. - Nie pozwolę, by Frank paradował sobie bez płaszcza na tych swoich długich nogach i wprawiał mnie w przygnębienie. - Mieszkanie tutaj jest więc raczej bezpieczne - dodaje sarkastycznie. - Będę w stanie się kontrolować. I tyle.
- Wiem - mówi Frank.
- Nie miałam zamiaru ci się oświadczać.
- Wiem - powtarza Frank.
- Ani mieć z tobą rudych dzieci.
- Łapię, o co ci chodzi. - Frank podnosi dłoń.
- Zastanawiałam się jedynie, jak by to było, gdybyśmy się ze sobą przespali.
- W porządku - mówi z naciskiem Frank. - Daj już temu spokój. Rozumiem.
Przez pięć minut siedzimy w ciszy: czy to tylko moja wyobraźnia, czy też powietrze zrobiło się gęstsze?
- Dlaczego tak naprawdę chciałaś, bym cię zerżnął? - pyta Frank.
- Słucham?
- Dlaczego chciałaś ode mnie rżnięcia? - Ma bardziej północny akcent niż przed pięcioma minutami i nie tyle powietrze zgęstniało, ale jego głos także się zmienił.
- A dlaczego nie? - odpowiadam pogodnie. - Wszyscy to już z tobą robili. Czuję się nieco wyrzucona poza nawias.
Frank wydaje z siebie pełne irytacji cmokanie.
- Cóż, to prawda - kłamię.
- Nie rozumiesz - mówi Frank - że by to wszystko zniszczyło.
- Tak właściwie to nie - odpowiadam, wciąż starając się, by mój głos brzmiał pogodnie i beztrosko. - Jak już mówiłam, nie miałam zamiaru wychodzić za ciebie za mąż.
Frank siedzi zwrócony do mnie twarzą, wciąga policzki i wygląda jeszcze bardziej niewzruszenie niż zazwyczaj. Przez sekundę patrzę mu prosto w oczy, po czym ponownie spuszczam wzrok, ponieważ - wybaczcie, jeśli zabrzmi to prostacko - ich wyraz niemal doprowadza mnie do orgazmu. Frank opróżnia szklankę i wierzchem dłoni ociera usta.
- W takim razie dobrze - mówi.
- Co dobrze?
- Chodźmy.
- Dokąd?
- Na górę - odpowiada i wstaje. - Pieprzyć się.
- Nie, dzięki - mówię z niesamowitą powściągliwością. - Nie chcę pieprzenia ze współczucia.
- To nie jest pieprzenie ze współczucia. No chodź.
- Cóż, jeśli nie jest to pieprzenie ze współczucia, to sądząc z wyrazu twojej twarzy, pieprzenie z nienawiści. Więc dzięki, ale, wiesz, nie.
- Co to jest, kurwa, pieprznie z nienawiści?
- Kiedy nienawidzisz kogoś tak bardzo, że musisz się z nim przespać. Kompletnie do chrzanu. Kiedyś na uniwerku zdarzało mi się to dość często.
- Och, tak, ja też to przeżyłem - mówi Frank. - Straszne. Jednak w trakcie często nawet miłe. Mam na myśli seks.
- Właśnie. Jednak niezręcznie jest dzielić dom z kimś, kto cię pieprzy z nienawiści, więc, jak już mówiłam, dzięki, ale nie.
- Zawsze mi się podobałaś - oświadcza Frank. - Od dnia, w którym cię poznałam. W Paryżu. To nie byłoby pieprzenie z nienawiści. No chodź.
- Nie.
- Ani trochę ci, kurwa, nie wierzę. Kim ty jesteś, jakimś popieprzonym schizo?
- A co z Lou?
Frank wzdycha.
- Co z nią, Stell?
- Nie spodobałoby jej się to.
- Nie oczekuję, by było inaczej. Ty jej to powiesz czy ja?
- Frank, jesteś świńskim draniem.
- Nie jestem świńskim draniem - odpowiada. - Proponuję ci jedynie bzykanko, którego, jak twierdzisz, pragniesz.
- Biedna Louisa. Chodzi ze świńskim draniem. - Naprawdę podoba mi się nazywanie Franka świńskim draniem.
- My nie „chodzimy” ze sobą. Ona się na mnie rzuciła. A ty stałaś tam i w zasadzie wepchnęłaś ją do mojego łóżka. Czego się spodziewałaś?
- Że ją przelecisz. - Wzruszam ramionami.
- Właśnie. I to zrobiłem. A potem zawracała mi głowę, bym ją zabrał na lunch, więc zrobiłem także i to. Ponieważ jest twoją kumpelką. Więc przestań mi tu pieprzyć morały. To nie ja flirtowałem ze mną przez całą zeszłą noc, by wnerwić moją przyjaciółkę.
Jest sens, w tym co mówi, mimo że wnerwianie mojej przyjaciółki było tylko częściowe. Właściwie w tej sytuacji mogę powiedzieć tylko jedno:
- W porządku. - Opróżniam szklankę. - Wygrałeś. Chodźmy.