Farmer Philip Jose Swiat Rzeki 04 Czarodziejski labirynt (MR) doc


Philip José Farmer

Czarodziejski Labirynt

The Magic Labyrinth

Przełożył

Robert Waliś

0x01 graphic

Książkę dedykuję

Harlanowi Ellisonowi, Leslie Fielder i Normanowi Spinradowi,

najbardziej żywym spośród żywych

Rozsądek to jedyny sędzia Życia, jedyna wskazówka w czarodziejskim Labiryncie...

Gdzie człowiek ujrzy w całości to, co na Ziemi jest przed nim częściowo zakryte...

The Kasidah of Hdji Abdii Al-Yazdi

Przedmowa Autora

Oto dobiega końca seria o Świecie Rzeki, a wszystkie nitki fabuły zostają związane w węzeł gordyjski, który opiera się ostrzu miecza, wszystkie ludzkie tajemnice zostają ujawnione, a miliony kilometrów Rzeki oraz liczne wyprawy, wliczając tę najważniejszą, znajdują swój kres.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Tajemniczy Nieznajomy

1

„Każdy powinien lękać się tylko jednej osoby - samego siebie”.

Było to jedno z ulubionych powiedzeń Operatora.

Ponadto Operator wiele mówił o miłości, twierdząc, że osoba, której najbardziej się boimy, powinna również być przez nas najbardziej kochana.

Jednak mężczyzna, niektórym znany jako Tajemniczy Przybysz bądź Tajemniczy Nieznajomy, nie stanowił dla siebie głównego obiektu miłości ani lęku.

Istniały trzy osoby, które kochał bez porównania bardziej.

Swoją żonę, dziś już nieżyjącą, także obdarzał miłością, jednak nie tak silną jak pozostałą dwójkę.

Swoją macochę oraz Operatora kochał z równą mocą, a przynajmniej tak mu się niegdyś wydawało.

Macocha znajdowała się w odległości wielu lat świetlnych i nie musiał się nią przejmować, ani teraz, ani być może już nigdy. Gdyby wiedziała, co robi, bardzo by się zawstydziła i zasmuciła. Z kolei jego martwiło, że nie może jej wyjaśnić, dlaczego tak postępuje, i w ten sposób chociaż częściowo się usprawiedliwić.

Operatora również kochał, lecz jednocześnie nienawidził.

Teraz czekał - czasem cierpliwie, a czasem niecierpliwie bądź z gniewem - na owiany legendą, lecz prawdziwy parostatek. Nie udało mu się wsiąść na pokład Reksa Grandissimusa. Jego jedyną nadzieją pozostawał Mark Twain.

Jeżeli nie wejdzie na ten statek... Nie, ta myśl była niemal nie do zniesienia. Musiał to uczynić.

Jednak kiedy mu się uda, możliwe, że znajdzie się w największym niebezpieczeństwie, jakie kiedykolwiek napotkał, nie licząc jednego przypadku. Wiedział, że Operator jest w dole Rzeki. Odczytał jego położenie z powierzchni rogu obfitości. Jednak była to ostatnia informacja, której dostarczyła mu jego mapa. Satelita namierzał pozycje Operatora, Etyków - nie licząc jego samego - oraz agentów w Dolinie Rzeki, przekazując dane do jego rogu obfitości, który był czymś więcej niż źródłem pokarmu. Kiedy mapa znikła z szarej powierzchni, Tajemniczy Nieznajomy domyślił się, że satelita został uszkodzony. Od tamtej pory Operator, agenci i inni Etycy mogli go zaskoczyć.

Dawno temu podjął pewne kroki, by móc kontrolować położenie wszystkich mieszkańców wieży i podziemnych komór. W tajemnicy zainstalował w satelicie mechanizm śledzący. Oczywiście pozostali umieścili tam podobne urządzenie, które miało na celu namierzenie jego samego, ale przyrząd zniekształcający aurę oszukał ten mechanizm, a także pozwolił mu okłamywać Radę Dwanaściorga.

Teraz był równie nieświadomy i bezbronny jak pozostali.

Jednak jeśli ktokolwiek z tego świata ma zostać zaokrętowany przez Clemensa, to będzie to właśnie Operator, nawet w przypadku braku miejsca na statku. Wystarczy jedno spojrzenie i Clemens zatrzyma bocznokołowiec, po czym zaprosi mężczyznę na pokład.

A kiedy nadpłynie Mark Twain i on, Tajemniczy Nieznajomy, również stanie się członkiem załogi, będzie musiał unikać Operatora, aż do chwili, gdy będzie mógł go zaskoczyć.

To przebranie, choć wystarczająco dobre, aby oszukać nawet drugiego samotnego Etyka, nie zmyli tak potężnego umysłu. Operator od razu go rozpozna, a wtedy nie pozostanie mu żaden wybór. Owszem, jest silny i szybki, ale Operator przewyższa go także pod tym względem.

Ponadto Operator ma przewagę psychologiczną. Stojąc twarzą w twarz z istotą, którą kocha i której nienawidzi, Tajemniczy Nieznajomy będzie skrępowany i zapewne nie zdoła rzucić się na przeciwnika z wystarczającą furią i energią.

Dlatego będzie zmuszony zaatakować od tyłu, mimo że to odrażające tchórzostwo. Jednak odkąd sprzeciwił się pozostałym, popełnił wiele godnych potępienia czynów, mógł więc tego dokonać. Chociaż od wczesnego dzieciństwa wpajano mu nienawiść do przemocy, nauczono go także, że jest ona usprawiedliwiona w sytuacji zagrożenia życia. Na jego postawę nie miała wpływu przywracająca do życia siła, która z praktycznych względów uczyniła wszystkich mieszkańców Świata Rzeki niezniszczalnymi. Wskrzeszenia ustały, lecz także przedtem musiał się zmuszać do agresywnych zachowań.

Pomimo tego, co mawiali jego mentorzy, cel rzeczywiście uświęca środki. Poza tym wszyscy ci, których zabił, nie mieli pozostać martwi. Tak przynajmniej uważał. Jednak tej sytuacji nie przewidział.

Etyk mieszkał w chatce krytej liśćmi bambusa, na prawym brzegu, patrząc w górę Rzeki. Przebywał tam od niedawna. Teraz siedział na gęstej, niskiej trawie, która porastała równinę w pobliżu brzegu. Wokół siebie miał około pięciuset innych osób, z którymi czekał na porę obiadową. Kiedyś w tym miejscu gromadziło się siedemset osób, jednak od czasu, gdy ustały wskrzeszenia populacja uległa przerzedzeniu. Większość zgonów była spowodowana wypadkami, głównie spotkaniami z olbrzymimi rzecznymi smokami - rybami, które pożerały ludzi i roztrzaskiwały łodzie - a w dalszej kolejności samobójstwami i morderstwami. Niegdyś największe spustoszenia powodowały wojny, ale w tej okolicy od wielu lat nie zdarzały się zbrojne konflikty. Ludzi marzących o podbojach stracono, a w obecnej sytuacji nie było zagrożenia, że pojawią się w innych miejscach, by ponownie sprawiać kłopoty.

Także rozprzestrzenianie się nauk Kościoła Jeszcze Jednej Szansy, nichirenitów, sufich oraz innych pacyfistycznych religii i filozofii odegrało istotną rolę w zaprowadzaniu pokoju.

W pobliżu tłumu wnosił się obiekt w kształcie grzyba, zbudowany z czerwono nakrapianego granitu. Nazywano go kamieniem obfitości, choć tak naprawdę wykonany był z silnie przewodzącego metalu. Składał się z szerokiej podstawy półtorametrowej wysokości oraz górnej części o średnicy około piętnastu metrów. Na jej powierzchni znajdowało się siedemset zagłębień. W każdym z nich tkwił walec z szarego metalu, urządzenie, które przetwarzało energię uwalnianą przez kamień obfitości w pokarm, napoje alkoholowe i różne przedmioty. Pojemniki te zapobiegały śmierci głodowej mieszkańców Świata Rzeki, których liczbę szacowano niegdyś na trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu miliardów. Chociaż posiłki dostarczane przez kamienie i rogi obfitości można było uzupełniać rybami, chlebem z żołędzi oraz końcówkami młodych pędów bambusa, produkty te nie wystarczały do wykarmienia ludzi zamieszkujących wąską Dolinę, którą płynęła długa na ponad szesnaście milionów kilometrów Rzeka.

Ludzie zgromadzeni wokół kamienia gawędzili, śmiali się i żartowali. Etyk nie rozmawiał z osobami, które siedziały najbliżej; pochłaniały go jego własne myśli. Przyszło mu do głowy, że być może awaria satelity nie nastąpiła samoistnie. Mechanizm namierzający został zaprojektowany tak, by sprawnie działać przez ponad tysiąc lat. Czy zepsuł się dlatego, że Piscator, Japończyk, który niegdyś nosił nazwisko Ohara, przestawił coś we wnętrzu wieży? Teoretycznie powinny go zabić rozmaite pułapki, które on, Tajemniczy Nieznajomy, rozmieścił w wieży, lub powinno go powstrzymać pole siłowe zainstalowane przez Operatora. Jednak Piscator był sufim, więc mógł dysponować inteligencją i zdolnościami percepcji, które umożliwiły mu uniknięcie tych przeszkód. To, że zdołał dostać się do wnętrza wieży, dowodziło jego etycznego zaawansowania. Mniej niż jeden na pięć milionów kandydatów, wskrzeszonych Ziemian, zdołałby pokonać wejście na szczycie budowli. Z kolei o wejściu na dole, które przygotował Tajemniczy Nieznajomy, wiedziały tylko dwie osoby, aż do czasu, gdy dotarła tam wyprawa starożytnych Egipcjan. Znalezienie ich ciał w tajnym pomieszczeniu zaskoczyło go i zdenerwowało. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jeden z Egipcjan uciekł, a następnie utonął i z powrotem pojawił się w Dolinie. Dopiero później usłyszał opowieść ocalałego, częściowo zniekształconą poprzez wielokrotne przekazywanie z ust do ust. Najwyraźniej agenci zbyt późno usłyszeli tę historię i nie przekazali jej w porę Etykom w wieży.

Teraz martwił się, że jeśli Piscator faktycznie odpowiada za przypadkowe spowodowanie awarii systemu namierzania, to mógł on także w jakiś sposób przywrócić Etyków do życia. A jeżeli to uczynił... wtedy Tajemniczy Nieznajomy był zgubiony.

Popatrzył ponad równiną na pogórze, które porastała trawa o długich źdźbłach oraz różne gatunki drzew, na cudownie kolorowe kwiaty na pnączach drzew żelaznych, a następnie dalej na niedostępne góry, które okalały Dolinę. Strach i frustracja ponownie wprawiły go w gniew, ale szybko pozbył się tego uczucia dzięki specjalnym umysłowym technikom. Uwolniona energia na kilka sekund podniosła temperaturę jego ciała o jedną setną stopnia. Poczuł ulgę, choć wiedział, że ponownie wpadnie w gniew. Niestety, zastosowana technika nie usuwała źródła złości. Wiedział, że nigdy się go nie pozbędzie, chociaż przed swymi mentorami udawał, że tego dokonał.

Osłonił oczy i zerknął w stronę słońca. Za kilka minut kamień wyrzuci z siebie błysk i huk, podobnie jak miliony pozostałych obiektów na obu brzegach Rzeki. Odsunął się od kamienia i włożył czubki palców do uszu. Hałas będzie ogłuszający, a nagłe wyładowanie, mimo że spodziewane, i tak nim wstrząśnie.

Słońce stanęło w zenicie.

Rozległ się potężny ryk, a w górę żarłocznie wystrzelił błękitno-biały ładunek elektryczny.

Na lewym brzegu, ale nie na prawym.

Już raz, w przeszłości, kamienie na prawym brzegu nie zadziałały.

Ludzie po tej stronie Rzeki czekali z napięciem, a następnie z rosnącym strachem, kiedy kamienie nie uwolniły energii również w porze kolacji. A gdy ponownie zawiodły w porze śniadania, konsternacja i niepokój zmieniły się w panikę.

Następnego dnia wygłodniali ludzie przeprowadzili masowy atak na lewy brzeg.

Część Druga

Na pokładzie
Nie Do Wynajęcia

2

Po raz pierwszy sir Thomas Malory umarł na Ziemi w Roku Pańskim 1471.

Ten angielski rycerz przetrwał straszliwe tygodnie po Dniu Zmartwychwstania nie odnosząc zbyt wielu cielesnych ran, choć ucierpiał z powodu duchowego szoku. Zafascynowało go jedzenie, które pojawiło się w jego „małym graalu”. Przypomniało mu to słowa, które napisał w Księdze Króla Artura o Galahadzie i jego towarzyszach, spożywających pokarm otrzymany od Świętego Graala. „...przy tymże stole nakarmieni zostaniecie mięsiwami, jakich rycerze nigdy nie kosztowali”.

Czasami Malory'emu wydawało się, że zwariuje. Od zawsze kusiło go szaleństwo, stan, w którym człowiek był dotknięty świętością przez Boga, a zarazem niewrażliwy na troski i biedy świata, a tym bardziej swoje własne. Jednak ktoś, kto na Ziemi spędził tak wiele lat w więzieniu i nie oszalał, musiał być twardy z natury. Jedną z rzeczy, które pozwalały mu zachować sprawny umysł, gdy przebywał za kratami, było tworzenie epiku - pierwszego angielskiego utworu pisanego prozą. Chociaż wiedział, że nie znajdzie wielu czytelników i większości z nich jego dzieło zapewne się nie spodoba, wcale się tym nie przejmował. Podczas gdy jego pierwszy utwór opierał się na pracach wielkich francuskich twórców cyklów o Królu Arturze i starożytnej Brytanii, tym razem Malory pisał o wielokrotnym odrzuceniu i ostatecznym tryumfie Jezusa. W odróżnieniu od wielu chrześcijan, którzy utracili dawną gorliwość, rycerz kurczowo trzymał się swojej wiary, niezależnie od „faktów” - co samo w sobie stanowiło dowód szaleństwa, jeśli wierzyć jego krytykom.

Dwukrotnie zabity przez dzikich niewiernych, Malory trafił w końcu na obszar z jednej strony zamieszkany przez Partian, a z drugiej przez Anglików.

Partianie byli starożytnymi jeźdźcami, którzy zawdzięczali swoje miano zwyczajowi strzelania do tyłu z grzbietów swych rumaków podczas odwrotu. Dzięki temu, każdy atak ścigających ich wrogów mógł zostać odparty. Przynajmniej takie było wyjaśnienie jednego z informatorów. Malory podejrzewał, że szczerzący się mężczyzna nabierał go, ale historia robiła dobre wrażenie, więc postanowił ją przyjąć.

Anglicy pochodzili głównie z siedemnastego wieku i posługiwali się taką odmianą angielszczyzny, z której zrozumieniem Malory miał spore kłopoty. Jednak po latach spędzonych w Świecie Rzeki mówili także w esperanto, czyli języku, którego używali misjonarze Kościoła Jeszcze Jednej Szansy jako uniwersalnego środka komunikacji. W krainie, obecnie noszącej nazwę Nowa Nadzieja, panował pokój, choć nie zawsze tak było. Dawniej składała się ona z dużej liczby małych stanów i prowadziła zaciętą wojnę z państewkami na północy, które zaludniali średniowieczni Niemcy i Hiszpanie. Na ich czele stał człowiek nazwiskiem Kramer, którego przezywano Młotem. Kiedy został zabity, w krainie na długo zagościł pokój, a stany w końcu się zjednoczyły. Malory osiedlił się tam i na swoją towarzyszkę wybrał Philippę Hobart, córkę sir Henry'ego Hobarta. Mimo że nie udzielano już ślubów, Malory uparł się, by zawrzeć małżeństwo i poprosił przyjaciela, który za życia był katolickim księdzem, aby odprawił dawną ceremonię. Później nawrócił zarówno żonę, jak i księdza na ich rdzenną wiarę.

Jednakże doznał lekkiego szoku, gdy usłyszał, że prawdziwy Jezus Chrystus pojawił się niegdyś w tej okolicy wraz z hebrajską kobietą, która znała Mojżesza w Egipcie i podczas Eksodusu. Jezusowi towarzyszył także mężczyzna zwany Thomas Mix, Amerykanin, potomek Europejczyków, którzy emigrowali na kontynenty odkryte zaledwie dwadzieścia jeden lat po śmierci Malory'ego. Jezus i Mix wspólnie spłonęli na stosach rozpalonych przez Kramera.

Początkowo Malory nie przyjmował do wiadomości, że mężczyzna, który nazywał siebie Yeshua, mógł być prawdziwym Chrystusem. Możliwe, że był Hebrajczykiem, który żył w czasach Chrystusa, ale z pewnością był oszustem.

Potem, po zapoznaniu się ze wszystkimi relacjami dotyczącymi tego, co mówił Yeshua, oraz jego męczeństwa, uznał, że Chrystus faktycznie mógł tu przebywać. Włączył więc opowieść powtarzaną przez tubylców do epiku, który właśnie pisał na papierze bambusowym za pomocą atramentu oraz pióra z ości. Malory postanowił również kanonizować Amerykanina i w ten sposób Mix stał się świętym Tomaszem Niezłomnym od Białego Kapelusza.

Po pewnym czasie Malory i jego uczniowie zapomnieli, że świętość była fikcją, i uwierzyli, że święty Tomasz rzeczywiście przemierzał Dolinę w poszukiwaniu swojego mistrza Jezusa w tym świecie, który był czyśćcem, choć nie do końca przypominał stan pośredni między ziemią a niebem, jaki opisywali kapłani na utraconej Ziemi.

Były ksiądz, który udzielił ślubu Thomasowi i Philippie, jako biskup wyświęcony na Ziemi, a więc w prostej linii następca świętego Piotra, mógł nauczać innych i czynić z nich kapłanów. Jednak poglądy tej niewielkiej grupy rzymskich katolików w jednej kwestii różniły się od ich przekonań z czasów ziemskiego życia. Byli tolerancyjni; nie mieli zamiaru przywrócić Inkwizycji ani palić na stosie kobiet podejrzanych o czary. Gdyby chcieli trzymać się tych starych zwyczajów, szybko zostaliby wygnani, a może nawet zabici.

Pewnego późnego wieczoru Thomas Malory leżał w łóżku i rozmyślał o kolejnym rozdziale swojego epiku. Nagle na zewnątrz rozległy się głośne krzyki i odgłos wielu biegnących stóp. Rycerz usiadł i zawołał Philippę, która obudziła się wystraszona i drżąca. Razem wyszli z chaty, aby poznać źródło zamieszania. Zapytani ludzie wskazali bezchmurne niebo, na którym niczym księżyc w pełni lśniły gwiazdozbiory oraz obłoki kosmicznego gazu.

Wysoko w górze, na tle rozświetlonego nieboskłonu, znajdowały się sylwetki dwóch dziwnych obiektów. Pierwszy, o znacznie skromniejszych rozmiarach, składał się z dwóch kul, większej umieszczonej nad mniejszą. Chociaż ludzie na ziemi nie widzieli żadnego połączenia między obiema kulami, odnieśli wrażenie, że elementy te stanowią całość, gdyż poruszały się z taką samą prędkością. Jedna z kobiet, która się na tym znała, oznajmiła, że obiekt przypomina balon. Malory nigdy nie widział takiego pojazdu, jednak o balonie opowiadały mu osoby pochodzące z dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a to, co widział na niebie, rzeczywiście zgadzało się z tymi relacjami.

Drugi obiekt, znacznie potężniejszy, przypominał olbrzymie cygaro.

Ta sama kobieta stwierdziła, że to sterowiec lub pojazd nieznanych istot, które stworzyły tę planetę.

- Aniołów? - wyszeptał Malory. - Dlaczego miałyby korzystać ze sterowca? Mają skrzydła.

Zapomniał o tym i wrzasnął razem z pozostałymi, kiedy olbrzymia powietrzna jednostka gwałtownie zapikowała. A potem krzyknął, gdy wybuchła, po czym płonąc spadła ku Rzece.

Balon dalej zmierzał na północny-wschód i po chwili zniknął gapiom z oczu. Na długo przed tym płonący sterowiec uderzył o powierzchnię wody. Jego szkielet zatonął niemal natychmiast, jednak kawałki powłoki paliły się przez kilka minut, aż w końcu zgasły.

Tym podniebnym pojazdem nie podróżowały anioły ani demony. Mężczyzna, którego Malory i jego żona wyciągnęli z wody i przetransportowali łódką na brzeg, nie był ani mniej, ani bardziej ludzki od nich. Był wysoki, ciemnoskóry, chudy niczym rapier, miał duży nos i słabo zarysowany podbródek. Jego duże czarne oczy wpatrywały się w nich w świetle pochodni. Długo się nie odzywał. Kiedy zaniesiono go do ratusza, osuszono, okryto grubymi kocami i napojono gorącą kawą, powiedział coś po francusku, po czym odezwał się w esperanto.

- Ile osób przeżyło?

- Jeszcze nie wiemy - odrzekł Malory.

Kilka minut później na brzegu ułożono pierwsze z dwudziestu dwóch ciał, niektóre były silnie zwęglone. Jedno należało do kobiety. Chociaż poszukiwania kontynuowano przez resztę nocy i część poranka, nie znaleziono nikogo więcej. Francuz ocalał jako jedyny. Chociaż był osłabiony i w szoku, nalegał, by pozwolono mu wstać i wziąć udział w poszukiwaniach. Kiedy ujrzał zwłoki spoczywające obok kamienia obfitości, wybuchnął płaczem i długo szlochał. Malory uznał to za dobry znak. Rozbitek był w stanie okazywać smutek, więc nie doświadczył głębokiej traumy.

- Gdzie są pozostali? - spytał ostro nieznajomy.

Potem jego smutek zmienił się w gniew i mężczyzna zaczął wygrażać pięścią niebiosom oraz przeklinać kogoś o nazwisku Thorn. Następnie spytał, czy ktokolwiek widział lub słyszał inny pojazd latający, śmigłowiec. Wiele osób przytaknęło.

- Dokąd poleciał?

Niektórzy powiedzieli, że maszyna, która wydawała z siebie dziwny odgłos przypominający siekanie nożem, poleciała w dół Rzeki. Inni twierdzili, że udała się w przeciwnym kierunku. Kilka dni później napłynął raport, według którego pojazd zatonął podczas ulewy, trzysta kilometrów w górę Rzeki. Widział to tylko jeden człowiek, który utrzymywał, że z idącej na dno maszyny wydostał się jakiś mężczyzna i popłynął do brzegu. Za pomocą bębniącego telegrafu wysłano wiadomość w tamte rejony, pytając o nagłe pojawienie się nieznajomych osób. Okazało się, że nikogo takiego nie zauważono.

Na powierzchni wody unosiło się kilka rogów obfitości, które przyniesiono ocalałemu rozbitkowi. Ten rozpoznał jeden z rogów jako swój i zjadł z niego popołudniowy posiłek. Kilka rogów było „bezpańskich”, czyli mogły zostać otwarte przez każdego. Zarekwirowały je władze Nowej Nadziei.

Następnie Francuz spytał, czy przepływał przez tę okolicę olbrzymi statek napędzany kołami łopatkowymi. Poinformowano go, że pojawiła się jedna taka jednostka, Rex Grandissimus dowodzony przez niesławnego angielskiego króla Jana.

- To dobrze - odrzekł mężczyzna. Przez chwilę się nad czymś zastanawiał. - Mógłbym tutaj zostać i poczekać, aż nadpłynie Mark Twain. Ale chyba tego nie zrobię. Ruszam za Thornem.

Czuł się już wtedy na tyle dobrze, aby opowiedzieć o sobie. Cóż to była za opowieść!

- Nazywam się Savinien de Cyrano II de Bergerac. Chciałbym, aby zwracano się do mnie Savinien, ale z jakiegoś powodu większość ludzi woli imię Cyrano. Dlatego idę w tej kwestii na małe ustępstwo. W końcu w późniejszych wiekach opisywano mnie jako Cyrana i choć jest to błąd, to jestem tak sławny, że ludzie nie mogą się przyzwyczaić do miana, które preferuję. Wydaje im się, że wiedzą lepiej ode mnie, jak się nazywam. Zapewne o mnie słyszeliście.

Obdarzył swoich gospodarzy spojrzeniem, które sugerowało, że powinni czuć się zaszczyceni, iż goszczą tak wielkiego człowieka.

- Z bólem muszę się przyznać, że nie - odparł Malory.

- Co takiego? Byłem najlepszym szermierzem swoich czasów, a może nawet wszech czasów, to raczej pewne. Nie mam powodów do skromności. Nie chowam światła pod korcem, ani pod niczym innym. Stworzyłem także kilka niezwykłych dzieł literackich. Napisałem książki o podróży na Słońce i Księżyc, pełne celnej i zabawnej satyry. Moja sztuka, „Pedant przechytrzony”, jak mi wiadomo została wykorzystana przez niejakiego monsieur Moliera i przedstawiona jako jego własna. Cóż, może odrobinę przesadzam. Z pewnością jednak zapożyczył on z niej wiele elementów humorystycznych. Dowiedziałem się również, że pewien Anglik nazwiskiem Jonathan Swift zastosował niektóre z moich pomysłów w swoich „Podróżach Guliwera”. Nie mam im tego za złe, gdyż sam także wykorzystywałem cudze pomysły, choć zawsze je ulepszałem.

- To bardzo ciekawa historia, sir - rzekł Malory, powstrzymując się przed wspomnieniem o własnych dziełach. - Jednak jeśli nie będzie to dla pana zbyt wyczerpujące, czy moglibyśmy dowiedzieć się, w jaki sposób dotarł pan tutaj na pokładzie sterowca i dlaczego stanął on w płomieniach?

De Bergerac zatrzymał się u Malorych do czasu znalezienia pustej chaty lub narzędzi, dzięki którym mógłby zbudować dom. Jednak obecnie on, jego gospodarze, a także około setka innych osób, siedzieli bądź stali wokół wielkiego ogniska przed chatą.

Była to długa opowieść, bardziej niezwykła niż dzieła literackie Bergeraca czy Malory'ego. Jednak sir Thomas miał poczucie, że Francuz nie wyjawił wszystkiego.

- A więc to prawda, że istnieje wieża na północy, na środku morza polarnego, z którego wypływa i do którego powraca Rzeka? - zastanowił się na głos Malory, kiedy historia dobiegła końca. - I to prawda, że żyją w niej stwórcy tego świata? Ciekawe, co się stało z tym Japończykiem, Piscatorem? Czy mieszkańcy wieży, którzy z pewnością muszą być aniołami, pozwolili mu ze sobą pozostać, ponieważ w pewnym sensie przekroczył bramy raju? A może odesłali go gdzieś indziej, nad jakąś odległą część Rzeki? A jak wytłumaczyć bandyckie zachowanie Thorna? Być może był to demon w przebraniu?

De Bergerac roześmiał się głośno i z pogardą.

- Nie istnieją żadne anioły ani demony, przyjacielu. Co prawda dziś już nie utrzymuję, tak jak na Ziemi, że nie ma Boga, jednak uznanie istnienia Stwórcy nie obliguje do wiary w podobne mity.

Malory stanowczo się sprzeciwił, twierdząc, że byty te istnieją. To doprowadziło do kłótni, w trakcie której Francuz odszedł, porzucając swoją publiczność. Z tego, co dotarło do uszu Malory'ego, spędził noc w chacie kobiety, która założyła, że skoro jest tak wytrawnym szermierzem, to musi być równie znakomitym kochankiem. Z jej późniejszej relacji wynikało, że był nim w istocie, choć może zbytnio lubił te miłosne techniki, które w opinii wielu do perfekcji, bądź też szczytu degeneracji, doprowadzili Francuzi. Malory był zniesmaczony. Jednak później tego samego dnia de Bergerac przeprosił za swoją niewdzięczność wobec człowieka, który uratował mu życie.

- Nie powinienem był kpić z ciebie, mój gospodarzu, mój zbawco. Po tysiąckroć cię przepraszam i mam nadzieję uzyskać twoje przebaczenie.

- Wybaczam ci - odrzekł Malory szczerze. - Chociaż porzuciłeś nasz Kościół na Ziemi i bluźniłeś przeciw Bogu, być może chciałbyś uczestniczyć we mszy, która dziś wieczorem zostanie odprawiona za dusze twych zmarłych towarzyszy?

- Chociaż tyle mogę uczynić.

Podczas mszy Bergerac tak żałośnie płakał, że Malory postanowił wykorzystać jego rozbudzone emocje i spytał, czy jest gotów, aby powrócić do Boga.

- Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek Go porzucił, jeżeli On istnieje - odparł Francuz. - Płakałem z żalu po tych członkach załogi Parsevala, których kochałem, i tych, których nie kochałem, lecz szanowałem. Płakałem z wściekłości na Thorna, jakkolwiek brzmi jego prawdziwe nazwisko. A także płakałem, gdyż mężczyźni i kobiety nadal są na tyle ciemni i zabobonni, aby wierzyć w te banialuki.

- Masz na myśli mszę? - spytał Malory lodowatym tonem.

- Tak, ponownie błagam o wybaczenie! - zawołał de Bergerac.

- Otrzymasz je dopiero wtedy, gdy odczujesz prawdziwy żal za grzechy i przedstawisz go Bogu, którego ciężko obraziłeś.

- Quelle merde! - rzucił de Bergerac. Jednak po chwili uścisnął Malory'ego i ucałował go w oba policzki. - Jakże bym pragnął, aby twoja wiara była prawdziwa! Lecz gdyby tak było, jak mógłbym przebaczyć Bogu?

Pożegnał się z Malorym, mówiąc, że prawdopodobnie już nigdy go nie spotka. Następnego ranka wyruszał w górę Rzeki. Malory podejrzewał, że Francuz ukradnie w tym celu łódź, i miał rację.

Anglik często myślał o mężczyźnie, który wyskoczył z płonącego sterowca i na własne oczy widział wieżę, o której tak wielu opowiadało, ale do której nikt nie dotarł oprócz Francuza i jego towarzyszy. A także, jeśli wierzyć w tę opowieść, grupy starożytnych Egipcjan i olbrzymiego włochatego podczłowieka.

Niecałe trzy lata później pojawił się drugi wielki bocznokołowiec. Przewyższał Reksa wielkością, a także poziomem luksusu, szybkością, opancerzeniem i uzbrojeniem. Jednak nie nazywał się Mark Twain. Jego kapitan, Amerykanin Sam Clemens, przemianował go na Nie Do Wynajęcia. Najwyraźniej usłyszał, że król Jan ochrzcił swój statek, oryginalny Nie Do Wynajęcia, imieniem Rex Grandissimus, więc odebrał pierwotną nazwę i uroczyście wymalował ją na kadłubie.

Statek zatrzymał się, aby naładować akumulator i napełnić rogi obfitości. Malory'emu nie udało się porozmawiać z kapitanem, ale widział zarówno jego, jak i jego niezwykłego ochroniarza. Joe Miller był prawdziwym gigantem, miał ponad trzy metry wzrostu i ważył ponad trzysta sześćdziesiąt kilogramów. Jego ciało nie było tak włochate jak w opowieściach. Malory widział wielu bardziej zarośniętych mężczyzn, choć włosy olbrzyma były dłuższe. Miał on także potężną szczękę z przodozgryzem oraz nos, który przypominał gigantyczny ogórek lub organ węchu nosacza. Pomimo tego wszystkiego robił wrażenie inteligentnego.

3

Pościg nie ustawał.

Była jedenasta przed południem. Za godzinę najwspanialszy parostatek rzuci kotwicę, a gruby aluminiowy kabel połączy miedzianą pokrywę umieszczoną na wierzchu kamienia obfitości z akumulatorem wewnątrz jednostki. Kiedy kamień wyzwoli ogromny ładunek elektryczny, akumulator zostanie ponownie naładowany, a rogi obfitości stojące na drugiej miedzianej płycie na pokładzie statku napełnią się jedzeniem, alkoholem i innymi przedmiotami.

Parostatek miał biały kadłub, nie licząc osłon, pod którymi kryły się cztery koła łopatkowe. Na osłonach namalowano duży czarny napis: „NIE DO WYNAJĘCIA”. Poniżej mniejszą czcionką: „Samuel Clemens, kapitan”. A pod tym podpisem, jeszcze drobniejszymi literami: „Własność spółki Mściciele”.

Ponad sterówką wznosił się maszt, na którym powiewała kwadratowa jasnoniebieska flaga z wizerunkiem szkarłatnego feniksa.

Na maszcie rufowym, który sterczał pod kątem czterdziestu pięciu stopni z najniższego pokładu, wisiała kolejna flaga o jasnoniebieskim tle, także ozdobiona szkarłatnym feniksem.

Statek Sama miał sto sześćdziesiąt osiem metrów długości i trzydzieści pięć metrów szerokości przy osłonach kół. Przy pełnym załadowaniu jego zanurzenie wynosiło pięć i pół metra.

Bocznokołowiec miał pięć głównych pokładów. Na najniższym z nich, kotłowni oznaczonej literą A, znajdowały się liczne magazyny, studnia z olbrzymim akumulatorem, który sięgał kolejnego pokładu, cztery elektryczne silniki napędzające koła oraz gigantyczny kocioł.

Akumulator był potężnym elektrycznym urządzeniem o szerokości piętnastu i wysokości trzynastu metrów. Jeden z inżynierów Sama twierdził, że był to wynalazek z końca dwudziestego wieku. Inżynier utrzymywał jednak, że żył po roku 1983, więc Sam uważał go za agenta. (Mężczyzna już dawno umarł).

Akumulator mógł przyjąć olbrzymi ładunek elektryczny uwolniony przez kamień obfitości i przekazać go dalej, w całości bądź stopniowo. Był źródłem mocy dla czterech potężnych silników oraz innych urządzeń na statku, wliczając klimatyzację.

Elektrycznie podgrzewany kocioł miał szerokość ponad osiemnastu metrów i był wykorzystywany do grzania wody, która trafiała do pryszniców, ogrzewała kabiny, wspomagała produkcję alkoholu, napędzała parowe karabiny maszynowe i parowe katapulty, z których wyrzucano w powietrze myśliwce, a także dostarczała powietrza do działa na sprężone powietrze oraz parę do gwizdków i dwóch kominów. Te ostatnie wyrzucały parę wodną, której Sam czasem nadawał kolor dymu, jeśli miał ochotę urządzić mały pokaz.

Na poziomie wody tylna ściana kotłowni miała postać dużych drzwi, które można było podnieść, aby wpuścić bądź wypuścić dwie mniejsze jednostki oraz bombowiec torpedowy.

Pokład główny, znajdujący się powyżej i oznaczony literą B, był cofnięty i tworzył zewnętrzny pasaż, który nazywano promenadą.

Na parostatkach pływających po Mississippi, które Sam pilotował w młodości, najniższy pokład nazywano głównym, a pokład powyżej - kotłownią. Jednak jako że na Nie Do Wynajęcia podstawa kotła znajdowała się na najniższym poziomie, Sam właśnie ten nazwał kotłownią, a pokład powyżej przemianował na główny. Początkowo wprowadzało to w zakłopotanie pilotów, którzy przywykli do ziemskiego nazewnictwa, ale z czasem również oni się przyzwyczaili.

Czasami, gdy statek rzucał kotwicę w spokojnej okolicy, Sam pozwalał załodze zejść na ląd (oczywiście wyłączając strażników).

Następnie oprowadzał po pokładzie lokalne szychy. Ubrany w białą kurtkę z rybiej skóry, długi biały kilt, białe buty sięgające łydek oraz białą skórzaną kapitańską czapkę, prowadził swoich gości z góry na dół po pokładach parostatku. Rzecz jasna wraz z kilkoma żołnierzami bacznie obserwował zwiedzających. W końcu przedmioty znajdujące się na Nie Do Wynajęcia stanowiły nie lada pokusę dla szczurów lądowych.

Pykając cygaro pomiędzy kolejnymi zdaniami, Sam objaśniał wszystko, no, prawie wszystko, ciekawskiej wycieczce.

Przeprowadziwszy gości przez pokład A, czyli kotłownię, Sam poprowadził ich schodami w górę, na pokład główny, oznaczony literą B.

- Marynarze nazywają takie schody drabiną. Jednak jako że większość mojej załogi to byłe szczury lądowe, a na pokładzie mamy także kilka prawdziwych drabin, postanowiłem nazwać je schodami. W końcu wspinamy się po stopniach, a nie po szczeblach. Zarządziłem również, pomimo gwałtownych protestów wilków morskich, by ściany nazywać ścianami, a nie grodziami. Zezwoliłem jednak na wprowadzenie rozróżnienia między normalnymi drzwiami i lukami, czyli hermetycznie zamykanymi, nieprzepuszczającymi wody drzwiami, które zamyka się za pomocą dźwigni.

- A co to za broń? - zazwyczaj pytał któryś z turystów, wskazując umieszczoną na platformie długą duraluminiową rurę, która przypominała działo. Z tylnej ściany komory zamkowej wystawały plastikowe rurki.

- To parowy karabin maszynowy kaliber .80. Zawiera złożone urządzenie, które pozwala z dużą prędkością wystrzeliwać strumienie plastikowych pocisków, które są dostarczane z dołu przez rurę. Napędza je para z kotła.

Kiedyś jedna z osób, która miała okazję być na pokładzie Reksa, zauważyła:

- Na statku króla Jana jest parowy karabin maszynowy kaliber .75, a nawet kilka.

- To prawda. Sam je zaprojektowałem. Ale ten sukinsyn ukradł mój statek, więc kiedy zbudowałem tę jednostkę, postarałem się o większe działa.

Pokazał im rzędy okien - „nie iluminatorów, lecz okien” - wzdłuż pasażu.

- Niektórzy członkowie załogi w swej niezmierzonej ignorancji lub bucie nazywają go korytarzem, a nawet holem. Oczywiście robią to za moimi plecami.

Wprowadził ich do jednej z kajut, aby pochwalić się przestronnością i luksusowym wystrojem pomieszczenia.

- Mamy dwieście dwadzieścia osiem kajut, z których każda jest przystosowana dla potrzeb dwóch osób. Zwróćcie uwagę na mosiężne łóżko. Rzućcie okiem na porcelanowe sedesy, kabinę prysznicową z gorącą i zimną bieżącą wodą, na umywalkę z mosiężną instalacją, lustra oprawione w mosiądz, dębowe komody. Nie są specjalnie duże, ale przecież nie wieziemy ze sobą zbyt wielu ubrań. Przyjrzyjcie się również półce z bronią, na której można przechowywać pistolety, strzelby, włócznie, miecze i łuki. Dywan wykonano z ludzkich włosów. Zerknijcie także na obraz na ścianie. To oryginał, namalowany przez Motonobu, wielkiego japońskiego artystę, który żył w latach 1476-1559 i stworzył styl malarstwa zwany kano. W następnej kajucie wiszą obrazy Zeuksisa z Heraklei. Mamy ich aż dziesięć. Tak naprawdę jest to kajuta Zeuksisa. Jak wiecie, a może nie wiecie, był on słynnym malarzem z piątego wieku przed naszą erą. Przyszedł na świat w Heraklei, greckiej kolonii na południu Włoch. Mówi się o nim, że namalował kiść winogron tak realistycznie, że ptaki próbowały ją zjeść. Sam Zeuksis nie potwierdza, ani nie zaprzecza tej opowieści. Osobiście wolę fotografie, ale mam kilka obrazów w swoim apartamencie. Jeden autorstwa Petera de Hoocha, holenderskiego malarza z siedemnastego wieku. Obok wisi dzieło Włocha, Giovanniego Fattoriego, który żył w latach 1825-1908. Biedny facet. To zapewne jego ostatnie malowidło, gdyż wypadł za burtę podczas przyjęcia i został rozgnieciony na miazgę przez łopatki. Nawet gdyby został wskrzeszony, co jest wątpliwe, to nigdzie poza tym statkiem, bądź Reksem, nie znajdzie wystarczającej ilości barwników, aby namalować choćby jeden obraz.

Sam poprowadził gości promenadą na dziób, gdzie ustawiono osiemdziesięcioośmiomilimetrowe działo. Wyjaśnił, że jak dotąd nigdy nie zostało użyte, a wkrótce trzeba będzie wyprodukować świeży proch, aby wymienić ładunki.

- Jednak kiedy dogonię Reksa, z jego pomocą zmiotę Jana Zgniłka z powierzchni ziemi.

Wskazał również zainstalowane na promenadzie wyrzutnie rakiet, pocisków kierowanych za pomocą termolokacji, o zasięgu ponad półtora kilometra, uzbrojonych w głowice z osiemnastoma kilogramami plastiku każda.

- Jeśli działa spudłują, to rozwali mu dupsko.

Jedna z kobiet-turystek doskonale znała dzieła Clemensa oraz jego biografie. Cicho odezwała się do swojego towarzysza:

- Nie podejrzewałam, że Mark Twain jest tak żądny krwi.

- Droga pani - rzekł Sam, który usłyszał ten komentarz. - Wcale nie jestem żądny krwi! Jestem największym pacyfistą wśród ludzi! Brzydzę się przemocą, a myśl o wojnie skręca mi kiszki. Jeżeli czytała pani moje eseje na temat wojny i tych, którzy ją umiłowali, to doskonale zdaje sobie pani z tego sprawę. Jednak okoliczności zmusiły mnie do tej i wielu innych postaw. Aby przetrwać, musimy kłamać lepiej niż kłamcy, oszukiwać bardziej niż oszuści i jako pierwsi zabijać zabójców! Dla mnie jest to czysta konieczność, choć usprawiedliwiona! Co by pani zrobiła, gdyby król Jan ukradł pani statek po tym, jak przez całe lata szukała pani żelaza i innych metali, aby urzeczywistnić swoje marzenie! Przez lata walczyła z ludźmi, którzy starali się odebrać to, co pani znalazła, broniąc się przed zdradą i morderstwem, czyhającymi z każdej strony! Co by pani zrobiła, gdyby Jan zabił pani najbliższych przyjaciół oraz żonę, po czym uciekł, śmiejąc się pani w twarz! Czy pozwoliłaby pani, aby uszło mu to na sucho? Nie sądzę, jeśli tylko ma pani w sobie choć krztynę odwagi.

- Do Mnie należy pomsta, mówi Pan - rzekł jeden z mężczyzn.

- Tak. Być może. Jednak jeśli istnieje jakiś Bóg, który wymierza sprawiedliwość, to jak sobie poradzi bez pomocy ludzi? Czy kiedykolwiek słyszeliście, aby zły człowiek został porażony piorunem, nie licząc wypadków? Zresztą każdego roku pioruny trafiają tysiące niewinnych! Nie, On musi wykorzystywać ludzi jako Swoje narzędzia, a któż nada się lepiej ode mnie? Kogo okoliczności lepiej przygotowały do pełnienia roli Jego gorliwego wysłannika?

Sam tak się zdenerwował, że musiał posłać jednego z marynarzy na górę do głównego salonu po cztery uncje burbona, aby uspokoić skołatane nerwy.

Jednak zanim przyniesiono alkohol, jeden z turystów burknął:

- Gówno prawda!

- Wyrzucić go za burtę! - wrzasnął Sam. Tak też uczyniono.

- Nosi pan w sobie tyle gniewu - rzekła kobieta, która znała jego dzieła.

- Tak jest, proszę pani. I mam ku temu powody. Nosiłem w sobie gniew na Ziemi i noszę go również tutaj.

Marynarz przyniósł Samowi whisky, a ten błyskawicznie ją wychylił i odzyskawszy dobry nastrój kontynuował wycieczkę.

Poprowadził grupę w górę głównych schodów wiodących do salonu. Zatrzymali się w progu, gdzie turyści zaczęli wydawać z siebie odgłosy zachwytu. Sala miała sześćdziesiąt metrów długości, piętnaście metrów szerokości, a sufit znajdował się sześć metrów nad podłogą. Środkiem sufitu biegł rząd pięciu olbrzymich żyrandoli z rżniętego szkła. Salon był bardzo jasny dzięki licznym oknom, światłom na ścianach i suficie oraz wysokim ozdobnym lampom stojącym na podłodze.

Na drugim końcu pomieszczenia znajdowała się scena, gdzie według słów Clemensa występowały orkiestry oraz wystawiano tragedie i komedie. Był tam także duży opuszczany ekran, na którym wyświetlano filmy.

- Do ich kręcenia nie używamy taśm poddawanych obróbce chemicznej - wyjaśnił Clemens. - Mamy elektroniczne kamery. Tworzymy własne filmy, a także nowe wersje ziemskich klasyków. Dziś na przykład wyświetlamy „Sokoła maltańskiego'. Nie dysponujemy oryginalną obsadą, nie licząc Mary Astor, której prawdziwe nazwisko brzmi Lucille Langehanke i która wciela się w rolę sekretarki Sama Spade'a. Z tego, co mi powiedziano, Astor została niewłaściwie obsadzona. Ale nie przypuszczam, aby większość z was wiedziała, o czym mówię.

- Ja wiem - odezwała się kobieta, która wcześniej zarzuciła mu gniew. - Kto dostał jej rolę w waszej wersji?

- Amerykańska aktorka, Alice Brady.

- A kto zagrał Sama Spade'a? Nie wyobrażam sobie w tej roli nikogo poza Humphreyem Bogartem.

- Howard da Silva, także amerykański aktor. Bardzo się cieszy z tej roli, gdyż uważa, że na Ziemi nie miał szansy na pokazanie pełni aktorskich umiejętności. Jest mu tylko przykro, że będzie miał tak niewielką publiczność.

- Niech pan tylko nie mówi, że reżyserem jest John Ford?

- Nigdy o nim nie słyszałem. U nas reżyseruje Alexander Singer.

- Nigdy o nim nie słyszałam.

- Nie dziwi mnie to. Ale wiem, że był dość dobrze znany w hollywoodzkich kręgach.

Rozdrażniony niepotrzebną zmianą tematu, Sam wskazał osiemnastometrowy bar z polerowanego drewna dębowego, który stał po lewej stronie, oraz równy rząd butelek i karafek z alkoholem. Zrobiły one na grupie spore wrażenie, podobnie jak kielichy ze szkła ołowiowego. Jednak gości jeszcze bardziej zachwyciły cztery fortepiany. Sam poinformował, że na pokładzie znajduje się co najmniej dziesięciu słynnych pianistów i pięciu kompozytorów. Na przykład Selim Palmgren (1878-1951), fiński kompozytor i pianista, który odegrał dużą rolę w tworzeniu szkoły fińskiej muzyki narodowej. A także Giovanni Pierluigi da Palestrina (1526-1594), słynny kompozytor madrygałów i motetów.

- Kiedyś płynął z nami Amadeusz Mozart - rzekł Sam. - To znakomity kompozytor, niektórzy mówią, że największy w historii. Ale okazał się kompletnym niewypałem jako człowiek, prawdziwą szują, zbereźnikiem i tchórzem. Musiałem wykopać go z pokładu.

- Mozart? - zdziwiła się kobieta. - Mój Boże, Mozart! Co z pana za potwór! Jak można potraktować w ten sposób takiego wspaniałego kompozytora, geniusza, boga?

- Proszę mi wierzyć, że wystarczająco sobie na to zasłużył. Jeżeli nie podoba się pani moje podejście, może pani opuścić statek. Jeden z marynarzy odstawi panią do brzegu.

- Kurwa mać, żaden z pana dżentelmen.

- Ależ wręcz przeciwnie.

4

Zeszli korytarzem w stronę dziobu, mijając kolejne kajuty. Ostatnim pomieszczeniem po prawej stronie był apartament Clemensa, którego ten nie omieszkał im pokazać. Okrzyki zaskoczenia i podziwu usatysfakcjonowały Sama. Po przeciwnej stronie korytarza znajdowała się kajuta, którą zajmował jego ochroniarz Joe Miller wraz ze swoją towarzyszką.

Dalej mieścił się niewielki pokój z windą, która pozwalała zjechać do najniższego z trzech pomieszczeń sterówki. Był to pokład E, zwany salą obserwacyjną, wyposażony w wyściełane fotele, meble wypoczynkowe i niewielki bar. W oknach znajdowały się stojaki na karabiny maszynowe strzelające plastikowymi bądź drewnianymi pociskami.

Kolejne pomieszczenie sterówki stanowił pokład F, na którym znajdowały się cztery dwudziestomilimetrowe działa parowe. Amunicję dostarczano do nich za pomocą pasów zamkniętych w szybie, który łączył je z kotłownią.

Najwyższy pokład, sterówka oznaczona literą G, wielkością dwukrotnie przewyższał niższy poziom.

- Można tutaj urządzić potańcówkę - stwierdził Clemens, który lubił przesadę, zwłaszcza kiedy to on sam koloryzował rzeczywistość.

Przedstawił turystom radiooperatorów i obsługę radaru, pierwszego oficera, oficera odpowiedzialnego za komunikację oraz głównego pilota. Tym ostatnim był Henry Detweiller, Francuz, który na początku dziewiętnastego wieku wyemigrował na amerykański Środkowy Zachód i został pilotem na rzece, a następnie kapitanem, aż w końcu właścicielem kilku spółek parowcowych. Zmarł w Peorii w stanie Illinois w swojej okazałej posiadłości.

Pierwszy oficer, Anglik John Byron (1723-1786), służył jako aspirant podczas słynnej wyprawy morskiej Ansona dookoła świata, którą skończył jako rozbitek na wybrzeżu Chile. Kiedy został admirałem, zyskał przydomek „Jack Zła Pogoda”, ponieważ za każdym razem, gdy jego flota wypływała na morze, napotykała silny sztorm.

- Jest on także dziadkiem sławnego, czy też niesławnego, poety Lorda Byrona - poinformował Sam. - Czy tak, panie admirale?

- Admirale? - zdziwiła się kobieta, która nie dawała Clemensowi spokoju. - Ale skoro pan jest kapitanem...?

Sam zaciągnął się cygarem.

- Owszem, jestem jedynym kapitanem na pokładzie. Drugi stopień w hierarchii to admirał. Dowódca moich sił powietrznych, które składają się z czterech pilotów i sześciu mechaników, to generał. Podobnie dowódca marynarzy. Ten drugi rzeczywiście był kiedyś generałem amerykańskiej armii podczas Wojny Domowej. To pełnej krwi Indianin, wódz plemienia Seneca. Nazywa się Ely S. Parker, a jego irokeskie imię, Donehogawa, oznacza „Strażnika Zachodniej Bramy”. Odebrał solidne wykształcenie, a na Ziemi był inżynierem konstruktorem. Podczas wojny służył u generała Ulyssesa S. Granta.

Następnie Sam zaprezentował urządzenia kontrolne i przyrządy będące na wyposażeniu pilota. Usiadł w fotelu, po obu stronach którego znajdowały się długie metalowe dźwignie wystające z podłogi. Poruszając nimi w przód i w tył, wprawiał w ruch koła łopatkowe oraz kontrolował szybkość ich obrotów. Przed nim znajdował się panel z licznymi zegarami, wskaźnikami i oscyloskopami.

- Jeden z nich to sonar - wyjaśnił Sam. - Odczytując jego wskazania, pilot może dokładnie stwierdzić, jak głęboka jest Rzeka, jak daleko znajdują się jej brzegi i czy w wodzie nie kryją się niebezpiecznie duże obiekty. Jeśli przekręci tę tarczę podpisaną AUTOSTERNIK na pozycję WŁĄCZONY, nie będzie musiał robić niczego poza obserwowaniem sonaru i brzegów. Gdyby automatyczny system zawiódł, może przełączyć się na system zapasowy, podczas gdy główny mechanizm będzie reperowany.

- Praca pilota to chyba bułka z masłem - stwierdził jeden z mężczyzn.

- Racja. Ale tylko doświadczony pilot potrafi sobie radzić w sytuacjach awaryjnych, dlatego funkcję tę pełnią głównie weterani rejsów po Mississippi.

Zwrócił uwagę turystów na fakt, że sterówka jest położona dwadzieścia siedem metrów ponad powierzchnią Rzeki, a także na to, że budową nie przypomina sterówek na ziemskich parostatkach, gdzie pomieszczenie to znajdowało się na sterburcie, a nie na środku pokładu.

- Co sprawia, że Nie Do Wynajęcia jeszcze bardziej przypomina lotniskowiec.

Obserwowali musztrę marynarzy na pokładzie startowym, a także mężczyzn i kobiety ćwiczących sztuki walki, szermierkę, walkę włócznią, nożem i toporem oraz strzelanie z łuku.

- Każdy z członków załogi, wliczając mnie, musi nauczyć się sprawnie posługiwać wszystkimi rodzajami broni. Ponadto, wszyscy muszą być gotowi do objęcia każdego ze stanowisk na statku. Uczestniczą w lekcjach elektryki, elektroniki, hydrauliki, a także poznają tajniki obowiązków oficera i pilota. Połowa z nich uczyła się gry na fortepianie lub innym instrumencie. Na naszym statku można znaleźć więcej osób o wielu umiejętnościach i zawodach niż gdziekolwiek indziej na tej planecie.

- Czy każdy po kolei ma szansę zostać kapitanem? - spytała kobieta, która go denerwowała.

- Nie, to jedyny wyjątek - odparł Sam, marszcząc gęste brwi. - Nie chciałbym, aby moi ludzie zaczęli sobie zbyt wiele wyobrażać.

Podszedł do panelu sterowniczego i wdusił jeden z przycisków. Rozległ się jęk syren i pierwszy oficer, John Byron, rozkazał oficerowi odpowiadającemu za komunikację, aby ten przekazał przez interkom polecenie: „zrobić miejsce dla mostków”. Sam zbliżył się do okna na sterburcie i zachęcił pozostałych, by do niego dołączyli. Turyści wstrzymali oddech, gdy zobaczyli, jak z trzech poniższych pokładów wysuwają się długie, grube metalowe słupy.

- Jeśli nie uda nam się zatopić Reksa, wejdziemy na jego pokład po tych mostkach.

- Świetnie - odezwała się kobieta. - Ale załoga Reksa także będzie mogła wejść po nich na wasz pokład.

Sam obrzucił ją srogim spojrzeniem niebiesko-zielonych oczu osadzonych ponad sokolim nosem.

Jednak pozostali członkowie grupy byli pod tak dużym wrażeniem, tak oszołomieni, że włochata pierś Sama wydęła się z dumy. Zawsze fascynowały go urządzenia mechaniczne i chciał, aby inni dzielili z nim tę pasję. Na Ziemi jego zainteresowanie nowinkami technicznymi doprowadziło go do ruiny. Utopił fortunę w niedziałającej składarce Paige.

- A co z całym tym żelazem, aluminium i innymi metalami? - spytała kobieta. - Ta planeta jest bardzo uboga w złoża minerałów. Gdzie je pan zdobył?

- Najpierw - zaczął Sam, zadowolony, że ma okazję zrelacjonować swoje przygody - ogromny niklowo-żelazny meteoryt spadł w Dolinie. Pamiętacie, jak wiele lat temu kamienie obfitości na prawym brzegu przestały działać? Stało się tak dlatego, że spadająca gwiazda uszkodziła obwód. Jak wiecie, system odzyskał sprawność dwadzieścia cztery godziny później. A więc...

- Kto go naprawił? - wtrącił się jeden z mężczyzn. - Słyszałem wiele różnych wersji, ale...

- Można powiedzieć, że byłem wtedy w okolicy. Prawdę mówiąc, fala powodziowa na Rzece oraz siła uderzenia niemal zabiła mnie i moich towarzyszy.

Skrzywił się w myślach, nie z powodu wspomnienia bliskości śmierci, ale dlatego, że przypomniał sobie, co później zrobił jednemu z kompanów, wikingowi Erykowi Krwawemu Toporowi.

- Mogę więc potwierdzić niezwykły, lecz niezaprzeczalny fakt, że w ciągu doby nie tylko naprawiono obwód, ale nawet, psiakość, przywrócono pierwotne ukształtowanie terenu. Trawa, drzewa i zdarty grunt powróciły na swoje miejsce.

- Kto to zrobił?

- Z pewnością istoty, które stworzyły Dolinę Rzeki i nas wskrzesiły. Słyszałem, że to ludzie tacy jak my, a dokładniej Ziemianie, którzy żyli wiele setek lat po nas. Jednakże...

- Nie, to nie ludzie - przerwał mu mężczyzna. - Z pewnością nie. To Bóg stworzył dla nas to wszystko.

- Jeśli tak dobrze Go pan zna, to poproszę o Jego adres. Chętnie do Niego napiszę. Moja grupa jako pierwsza dotarła na miejsce upadku meteorytu. Krater, który szerokością i głębokością mógł dorównywać słynnemu kraterowi w Arizonie, był już wtedy zasypany, ale zaanektowaliśmy teren i zaczęliśmy kopać. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że w jednym z państw w dole Rzeki znajdują się duże pokłady boksytu i kriolitu. Jednak mieszkańcy tego obszaru nie mieli możliwości aby je wykopać i wykorzystać. Z kolei moje państwo, Parolando, mogło wytworzyć z tych rud aluminium, po uprzednim wykonaniu żelaznych narzędzi. Tamto państwo, Soul City, zaatakowało nas, aby zdobyć żelazo. Pokonaliśmy ich i skonfiskowaliśmy boksyt oraz kriolit. Odkryliśmy również, że kilka innych pobliskich państw dysponuje złożami miedzi i cyny, a także wanadu i wolframu. Wymieniliśmy na te rudy nasze przedmioty z żelaza.

- Czy to nie dziwne, że na tamtym obszarze znajdowało się tak dużo metalu, a w innych miejscach nie było go prawie wcale? - spytała kobieta, marszcząc brwi. - To niezwykły zbieg okoliczności, że szukał pan tych metali i akurat znajdował się we właściwym miejscu, kiedy spadł meteoryt.

- Może Bóg mnie tam pokierował - odrzekł Sam kpiąco.

Nie, pomyślał, to nie był Bóg. To Tajemniczy Nieznajomy, Etyk, który wiele tysięcy lat wcześniej postarał się, aby złoża zostały zlokalizowane akurat w tym rejonie, i pokierował meteorytem w taki sposób, by ten spadł w pobliżu.

W jakim celu? Aby Sam mógł zbudować parostatek oraz broń, po czym wyruszyć w górę Rzeki i pokonać szesnaście milionów kilometrów, które dzieliły go od jej górnego biegu. A stamtąd przedostać się do wieży, która wyrastała z mgieł zimnego morza na biegunie północnym.

A co potem?

Nie wiedział.

Tajemniczy Nieznajomy obiecał, że ponownie odwiedzi go w czasie nocnej burzy, jak to miał w zwyczaju. Najwyraźniej pojawiał się właśnie wtedy, gdyż wyładowania elektryczne zakłócały funkcjonowanie delikatnych urządzeń, z których korzystali Etycy, aby namierzyć renegata. Miał przekazać Clemensowi nowe informacje. Do tego czasu inni ludzie wybrani przez Tajemniczego Nieznajomego, jego wojownicy, powinni odnaleźć Sama, dostać się na pokład jego statku i wyruszyć razem z nim w górę Rzeki.

Jednak wszystko się skomplikowało.

Od tamtej pory nie miał kontaktu z Tajemniczym Nieznajomym. Zbudował swój statek, a jego partner, król Jan Bez Ziemi, uprowadził jednostkę. Ponadto, kilka lat później „małe wskrzeszenia” ustały i nieodwołalna śmierć powróciła do mieszkańców Doliny.

Coś się stało z ludźmi w wieży, z Etykami. Coś musiało się stać również z Tajemniczym Nieznajomym.

Ale Clemens i tak zamierzał dopłynąć do źródeł Rzeki, a potem dostać się do wnętrza wieży. Wiedział, jak trudno będzie pokonać góry, które otaczały morze. Joe Miller, tytantrop, widział wieżę ze skalnej półki, którą szedł razem z faraonem Echnatonem. Ujrzał także olbrzymi latający pojazd, który opuścił się na szczyt budowli. Potem potknął się o róg obfitości pozostawiony przez nieznanego poprzednika i zginął, spadając w przepaść. Kiedy został wskrzeszony w innej części Doliny, spotkał Sama i opowiedział mu tę dziwną historię.

- A co ze sterowcem, o którym krąży tyle plotek? - spytała kobieta. - Dlaczego pan nim nie poleciał, tylko wybrał statek? Mógłby pan dotrzeć do górnego biegu Rzeki w ciągu kilku dni, a nie trzydziestu lub czterdziestu lat, jakie zajmie panu rejs.

Sam nie lubił poruszać tego tematu. Tak naprawdę nikomu nie przyszło do głowy, aby zbudować sterowiec. Dopiero wkrótce przed wyruszeniem Nie Do Wynajęcia pojawił się niemiecki inżynier von Parseval i spytał, dlaczego Clemens nie zbudował powietrznego statku.

Głównemu inżynierowi Sama, Miltonowi Firebrassowi, byłemu astronaucie, od razu spodobał się ten pomysł. Został więc na lądzie, kiedy Nie Do Wynajęcia rozpoczął swój rejs, i zbudował latającą jednostkę. Utrzymywał kontakt radiowy z parostatkiem, a kiedy sterowiec dotarł do wieży, poinformował, że ma ona ponad półtora kilometra wysokości i niemal szesnaście kilometrów średnicy. Parseval wylądował na szczycie budowli, ale tylko jednemu członkowi załogi - Japończykowi, który za życia latał na sterowcach, sufiemu o przydomku Piscator - udało się dostać do środka. Pozostałych powstrzymało jakieś niewidzialne, lecz namacalne pole siłowe. Przedtem oficer nazwiskiem Barry Thorn umieścił bombę w śmigłowcu, którym lecieli Firebrass i kilka innych osób, próbujących wykonać rozpoznawcze lądowanie. Thorn zdetonował bombę za pomocą sygnału radiowego, a następnie ukradł drugi śmigłowiec i uciekł ze sterowca. Jednak został ranny, a jego helikopter rozbił się u podnóża wieży.

Thorna dostarczono z powrotem na pokład i przesłuchano. Odmówił wyjaśnień, ale był wyraźnie zszokowany, gdy dowiedział się, że Piscator przedostał się do wieży.

Clemens podejrzewał, że Thorn był Etykiem bądź jednym z ich podwładnych, których rekruci Tajemniczego Nieznajomego nazywali agentami.

Miał podobne podejrzenia odnośnie Firebrassa, jak również kobiety, która zginęła w eksplozji śmigłowca, Anny Obrenovej.

Przeanalizowawszy fakty, Sam doszedł do wniosku, że dawno temu coś zatrzymało w Dolinie pewną liczbę agentów, a może nawet samych Etyków. Tajemniczy Nieznajomy zapewne był jednym z nich. To oznaczało, że agenci i Etycy musieli korzystać z takich samych metod podróżowania jak mieszkańcy Doliny, aby dostać się do wieży. Co z kolei oznaczało, że prawdopodobnie także na pokładzie jego statku znajdują się agenci bądź Etycy, a może i jedni, i drudzy. Najpewniej to samo tyczyło się Reksa.

Nie miał pojęcia, dlaczego Etycy i agenci nie mogli wrócić do wieży za pomocą swojego latającego pojazdu.

Na razie wydedukował, że każdy, kto utrzymuje, iż żył po roku 1983 naszej ery, jest jedną z istot odpowiedzialnych za stworzenie Świata Rzeki. To on wpadł na to, że historia dotycząca wydarzeń po 1983 roku jest fałszywa i stanowi kod, który pozwala Etykom rozpoznawać się nawzajem.

Doszedł również do wniosku, że niektórzy z agentów mogą domyślać się, iż rekruci Tajemniczego Nieznajomego żywią takie podejrzenia, i w związku z tym rezygnować z opowiadania tej historii.

- Sterowiec miał dokonać zwiadu i zapoznać się z ukształtowaniem terenu - wyjaśnił kobiecie. - Jednak jego kapitan otrzymał rozkazy, aby dostać się do wieży, jeśli tylko będzie to możliwe. Następnie miał wrócić po mnie i kilka innych osób. Niestety, nikomu poza sufickim filozofem o przydomku Piscator nie udało się przeniknąć do środka, a nawet on nie wyszedł na zewnątrz. W drodze powrotnej kapitan sterowca, kobieta nazwiskiem Jill Gulbirra, która przejęła tę funkcję po śmierci Firebrassa, przeprowadziła rajd śmigłowcem na Reksa. Pojmano króla Jana, jednak udało mu się wyskoczyć z helikoptera. Nie wiem, czy przeżył. Śmigłowiec wrócił na Parsevala, który ponownie obrał kurs na Nie Do Wynajęcia. Potem Gulbirra poinformowała o zauważeniu bardzo dużego balonu i ruszyła w jego kierunku, gdy nagle Thorn ponownie się uwolnił. Odleciał helikopterem. Podejrzewając, że pozostawił na pokładzie bombę, Gulbirra zarządziła jej poszukiwania. Niczego nie znaleziono, jednak ryzyko było zbyt duże, więc zaczęto sprowadzać sterowiec ostro w dół. Kapitan chciała ewakuować załogę, na wypadek, gdyby bomba rzeczywiście znajdowała się na pokładzie. Potem poinformowała o eksplozji i to był ostatni komunikat, jaki otrzymałem z Parsevala.

- Słyszeliśmy plotki, że sterowiec rozbił się wiele tysięcy kilometrów w górę Rzeki - odparła kobieta. - Przeżyła tylko jedna osoba.

- Tylko jedna! Mój Boże, kim on był? A może ona?

- Nie znam nazwiska, ale słyszałam, że to jakiś Francuz.

Sam jęknął. Na sterowcu znajdował się tylko jeden Francuz. Cyrano de Bergerac, w którym zakochała się żona Sama. Z całej załogi był on jedyną osobą, po której Clemens by nie płakał.

5

Było późne popołudnie, kiedy Sam ujrzał dziwną istotę, która sprawiała jeszcze bardziej groteskowe wrażenie niż Joe Miller. Przynajmniej Joe był człowiekiem, a ta osoba z pewnością nie urodziła się na Ziemi.

Od razu się domyślił, że ma do czynienia z przedstawicielem niewielkiej grupy przybyszów z planety krążącej wokół gwiazdy Tau Ceti. Jego informator, nieżyjący baron John de Greystock, znał jedną z tych istot. Według jego opowieści, na początku dwudziestego pierwszego wieku przybysze z Tau Ceti umieścili na orbicie ziemskiej niewielki pojazd kosmiczny, po czym wylądowali na powierzchni planety olbrzymim statkiem matką. Spotkali się z ciepłym przyjęciem, jednak później jeden z nich, Monat, powiedział podczas programu telewizyjnego, że kosmici potrafią wydłużyć swoje życie do setek lat. Ziemianie zażądali przekazania im tej wiedzy. Kiedy Cetanie odmówili, tłumacząc, że mieszkańcy Ziemi nie potrafiliby właściwie korzystać z tego daru, tłum zlinczował większość kosmitów, po czym rozpoczął oblężenie statku. Monat został zmuszony do aktywowania skanera na satelicie i wystrzelenia promienia, który zabił niemal wszystkich ludzi na Ziemi. Przynajmniej tak przypuszczał. Nie zobaczył skutków swojego działania, ponieważ wcześniej również został rozerwany na strzępy przez tłuszczę.

Uruchomił promień śmierci, gdyż obawiał się, że Ziemianie wykorzystają statek kosmitów jako model i wybudują kolejne takie jednostki, dzięki którym dostaną się na ojczystą planetę Monata i rozpętają tam wojnę, być może zabijając wszystkich jego rodaków. Nie wiedział, czy rzeczywiście byliby do tego zdolni, ale wolał nie ryzykować.

Obcy stał dość niepewnie w wąskim czółnie i rozpaczliwie machał w kierunku Nie Do Wynajęcia. Oczywiście chciał się dostać na pokład. Tak jak wielu innych, których życzenie nie zostanie spełnione, pomyślał Sam. Jednak tym razem miał do czynienia z dwunożną istotą, która nie była ani ptakiem, ani człowiekiem. Dlatego polecił pilotowi zawrócić i zbliżyć się do czółna.

Cetanin wspiął się po krótkiej drabince do kotłowni, odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami załogi zgromadzonej w pasażu. Za nim podążył jego towarzysz, zwyczajnie wyglądający mężczyzna. Czółno podryfowało w dal, pozostawione do dyspozycji tego, kto pierwszy do niego dotrze.

Wkrótce goście trafili do sterówki, eskortowani przez dwóch marynarzy i samego generała Ely'ego S. Parkera. Sam uścisnął im dłonie, po czym przedstawił siebie i załogę w esperanto.

- Nazywam się Monat Grrautut - rzekła dwunożna istota głębokim, barwnym głosem.

- Jezu Chryste! - zawołał Sam. - Otóż i on we własnej osobie!

Monat uśmiechnął się, obnażając ludzko wyglądające zęby.

- Ach, więc pan o mnie słyszał.

- Jesteś jedynym przybyszem z Tau Ceti, którego nazwisko znam. Od lat wypatrywałem na brzegach jednego z was, ale nigdy nic z tego nie wynikło. A teraz wpadam na ciebie!

- Nie pochodzę z Tau Ceti - wyjaśnił Monat. - Opowiadaliśmy tę historię, gdy przybyliśmy na Ziemię, ale tak naprawdę przyleciałem z planety krążącej wokół Arktura. Wprowadziliśmy Ziemian w błąd, na wypadek, gdyby okazali się wojowniczo nastawieni, a potem...

- Bardzo mądrze - przerwał mu Sam. - Chociaż z tego co wiem, dość ostro potraktowałeś Ziemian. Ale dlaczego nadal trzymałeś się tej wersji, kiedy zostałeś wskrzeszony tutaj bez swojej zgody?

Monat wzruszył ramionami. Bardzo ludzki gest, pomyślał Sam.

- Chyba z przyzwyczajenia. Poza tym, chciałem się upewnić, że Ziemianie nadal nie stanowią zagrożenia dla moich ludzi.

- Nie mogę cię za to winić.

- Kiedy już wiedziałem, że tak nie jest, opowiedziałem swoją prawdziwą historię.

- Jasne - przytaknął Sam ze śmiechem. - Proszę, poczęstujcie się cygarami.

Monat miał dwa metry wzrostu, różową skórę i szczupłą sylwetkę. Był ubrany tylko w kilt, odkrywający większą część ciała, lecz ukrywający to, co niektórych interesowało najbardziej. Greystock powiedział kiedyś, że penis kosmity przypomina ludzkie przyrodzenie, a Arkturiańczyk jest obrzezany, tak jak wszyscy mężczyźni w tym świecie. Jednakże jego moszna miała postać gruzłowatego woreczka, w którym znajdowało się kilka małych jąder.

Jego twarz częściowo przypominała ludzkie oblicze. Pod ogoloną czaszką i bardzo wysokim czołem znajdowała się para gęstych, kręconych czarnych brwi, które opuszczały się na silnie wystające kości policzkowe i je zakrywały. Oczy miały ciemnobrązowy kolor. Nos sprawiał atrakcyjniejsze wrażenie niż u przeważającej części ludzi, jednak z boku nozdrzy zwieszały się cienkie rurki o długości półtora milimetra. Kończył się grubą chrząstką z głęboką bruzdą. Usta przypominały wargi psa - były cienkie, skórzaste i czarne. Uszy pozbawione konch pełne były nieludzkich zakamarków.

Dłonie były wyposażone w trzy palce i długi kciuk, a stopy w cztery palce.

Kosmita raczej nie wzbudziłby przerażenia w slumsach, pomyślał Sam. Ani w Kongresie.

Towarzyszem Monata był Amerykanin urodzony w 1918 roku i zmarły w 2008 roku, gdy promień śmierci naświetlił Ziemię. Nazywał się Peter Jairus Frigate, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, muskularną budowę ciała, czarne włosy i zielone oczy oraz twarz niebrzydką od frontu, lecz z profilu dość pobrużdżoną, ze zbyt krótką szczęką. Podobnie jak kosmita, miał przy sobie róg obfitości oraz tobołek z dobytkiem i był uzbrojony w kamienny nóż, toporek, łuk i kołczan ze strzałami.

Sam wątpił, aby Monat mówił prawdę o swoim miejscu urodzenia, a Frigate podał prawdziwe nazwisko. Nie przyjmował na wiarę opowieści tych, którzy twierdzili, że żyli po 1983 roku. Jednak nie zamierzał o tym wspominać, dopóki nie pozna lepiej obu przybyszów.

Zamówił dla nich drinka, po czym osobiście zaprowadził ich do kwater oficerskich niedaleko swojego apartamentu.

- Tak się składa, że brakuje mi trzech osób do kompletu. Mam wolną kajutę w kotłowni, ale to niezbyt atrakcyjna lokalizacja, więc przeniosę tam dwoje młodszych oficerów z tej kabiny. Możecie tutaj zamieszkać, a oni pójdą na dół.

Mężczyzna i kobieta, którzy musieli pożegnać się ze swoją kajutą, nie wyglądali na zachwyconych, kiedy usłyszeli rozkaz Sama, ale szybko wyszli.

Tego wieczoru nowi goście jedli przy stole kapitańskim na porcelanowych talerzach pomalowanych przez starożytnego chińskiego artystę i pili z kielichów z rżniętego szkła ołowiowego. Używali sztućców ze stopu srebra.

Sam i pozostali, wliczając olbrzymiego Joego Millera, uważnie słuchali opowieści obu przybyszów o ich przygodach w Świecie Rzeki. Kiedy Sam dowiedział się, że długo podróżowali u boku Richarda Francisa Burtona, słynnego dziewiętnastowiecznego odkrywcy, lingwisty, tłumacza i pisarza, po plecach przebiegł mu dreszcz. Etyk twierdził, że zwerbował także Burtona.

- Wiecie, gdzie on może teraz być? - spytał spokojnie.

- Nie - odparł Monat. - Zostaliśmy rozdzieleni podczas bitwy i później nie udało nam się go odnaleźć, choć próbowaliśmy.

Sam zachęcił Joego Millera, aby ten opowiedział o wyprawie z Egipcjanami. Miał już trochę dosyć roli grzecznego gospodarza zadającego pytania. Uwielbiał dominować podczas rozmowy, ale chciał sprawdzić, jakie wrażenie na tej dwójce wywrze opowieść Millera.

- A więc jednak! - zawołał Monat, kiedy Joe skończył. - Faktycznie istnieje jakaś wieża nad polarnym morzem!

- Cholera, pszeciesz chyba jaszno się wyrasiłem - odparł Joe.

Sam zamierzał poświęcić co najmniej tydzień na wysłuchiwanie wszystkiego, co goście mieli do powiedzenia na swój temat. Potem planował poddać ich bardziej rygorystycznemu przesłuchaniu.

Dwa dni później, kiedy statek rzucił kotwicę przy prawym brzegu w celu naładowania akumulatora, pomimo wybicia południa kamienie obfitości pozostały milczące i wygaszone.

- Jezu Chryste! - zawołał Sam. - Kolejny meteoryt?

Jednak nie sądził, aby tym razem był to powód awarii. Etyk powiedział mu, że w kosmosie zainstalowano urządzenia, które miały za zadanie bronić planety przed meteorami, a jednemu udało się przedostać tylko dlatego, że Tajemniczy Nieznajomy we właściwym momencie unieruchomił system. Urządzenia nadal unosiły się w przestrzeni i wykonywały swoją pracę.

Jeśli jednak awaria nie została wywołana przez meteoryt, to co ją spowodowało?

A może to kolejne uszkodzenie systemu Etyków? Wskrzeszenia ustały, co dowodziło, że mechanizm, który przekształcał ciepło rdzenia planety w energię elektryczną dostarczaną do kamieni, popsuł się i nie został naprawiony. Na szczęście kamienie obfitości zostały połączone w sposób równoległy, a nie szeregowy. W przeciwnym razie wszyscy umarliby z głodu, nie tylko mieszkańcy prawego brzegu Rzeki.

Sam natychmiast polecił kontynuować rejs w górę rzeki. Gdy zbliżał się wieczór, rzucono kotwicę przy lewym brzegu. Jak można było oczekiwać, miejscowi nie wyrazili zgody na skorzystanie z kamienia obfitości. Rozpętała się gwałtowna walka, rzeź, którą Sam szczerze się brzydził. Jedną z ofiar był Frigate, zabity niewielką rakietą, którą odpalono z brzegu.

Następnie wygłodniali i zdesperowani mieszkańcy prawego brzegu przeprowadzili inwazję na lewy brzeg. Przybywali falami, których nie dało się powstrzymać. Zabijanie trwało dopóty, dopóki nie uznano, że na kamieniach wystarczy miejsca dla rogów obfitości tych, którzy przetrwali.

Dopiero kiedy unoszące się na powierzchni wody zwłoki przestały blokować nurt Rzeki, Clemens rozkazał ruszyć w dalszą drogę. Kilka dni później urządził postój na tyle długi, aby znaleźć nowych członków załogi na miejsce tych, którzy stracili życie w rzezi.

CZĘŚĆ TRZECIA

Na pokładzie Reksa:
Nić rozsądku

6

Burtonowi i pozostałym udało się dostać na pokład statku króla Jana dzięki Loghu i Alicji.

Ich grupa podróżowała w górę Rzeki, aż w końcu dotarła do miejsca, w którym Rex zacumował, aby załoga zeszła na ląd i dokonała niezbędnych napraw. Obszar ten chwilowo był niezwykle zatłoczony ze względu na ciekawskich, którzy chcieli zobaczyć z bliska potężną jednostkę, a także osoby, które miały ambicję zostać członkami załogi. Na pokładzie rzeczywiście było kilka wolnych miejsc. Według plotek powodem takiego stanu rzeczy była zbyt surowa reprymenda, jakiej kapitan udzielił sześciu marynarzom, którzy według niego zaniedbywali swoje obowiązki. Jednak wydawało się, że nie śpieszy mu się ze znalezieniem zastępstwa.

Kiedy Jan zszedł na ląd, otaczało go dwunastu marynarzy, którzy robili mu miejsce łokciami. Nie było tajemnicą, że kapitan gustuje w pięknych kobietach, dlatego Loghu, prześliczna blondynka ze starożytnego wschodniego Iranu, przeszła obok niego ubrana jedynie w krótki kilt. Jan zatrzymał marynarzy i zaczął z nią rozmawiać. Po chwili zaprosił ją na wycieczkę po pokładzie. Chociaż nie powiedział tego wprost, liczył, że najdokładniej obejrzą jego apartament.

Loghu roześmiała się i powiedziała, że może wejść na pokład, ale tylko pod warunkiem, że dołączą do niej jej przyjaciele. Co zaś się tyczy małego sam na sam, to obiecuje, że się zastanowi, ale decyzję podejmie dopiero po obejrzeniu całego statku.

Król Jan wyglądał na zawiedzionego, jednak po chwili się roześmiał i obiecał, że pokaże Loghu coś, czego większość ludzi nie miała okazji oglądać. Kobieta nie była głupia i doskonale rozumiała, co władca ma na myśli. A jednak wiedziała, jak ważne jest dostanie się na pokład Reksa.

W ten sposób Alicja, Burton, Kazz i Besst również zostali zaproszeni na wycieczkę.

Burton był wściekły, gdyż nie chciał, aby Jan wysłuchał go tylko dlatego, że Loghu zachowa się jak dziwka. A jednak było to jedyne wyjście. Jego wcześniejsze deklaracje, że znajdzie sposób na dostanie się na statek, niezależnie od przeciwności losu, okazały się pustosłowiem, imponującym, ale bezużytecznym. Nie istniała żadna inna droga, która mogłaby zagwarantować im więcej niż chwilowy pobyt na Reksie.

Dlatego Loghu wybrała bardzo starą, lecz wciąż skuteczną metodę. Nie mówiąc tego wprost, zasugerowała, że może być zainteresowana dzieleniem łoża z Janem. Burtonowi to się nie spodobało. Czuł się jak alfons, a poza tym irytowało go, że kobieta dokonała czegoś, co jemu się nie udało. Nie był jednak aż tak niezadowolony, jak byłby na Ziemi czy nawet tutaj przed laty. Ten świat pozwolił mu zobaczyć, do czego są zdolne kobiety, gdy pozbędą się zahamowań i ograniczeń narzuconych przez ziemskie społeczeństwa. Kiedyś napisał: „Kobiety na całym świecie są tym, czym uczynili je mężczyźni”. Teraz wiedział, że mogła to być prawda w czasach wiktoriańskich, ale z pewnością nie obecnie.

W drodze na statek Loghu przedstawiła pozostałych. Wszyscy poza Burtonem używali swoich ziemskich imion. Anglik postanowił tym razem nie robić użytku ze swojego dawnego pół-arabskiego, pół-pasztuńskiego przybranego miana i nie przedstawił się jako Mirza Abdullah Bushiri ani Abdul Hassan. Nie miał też żadnego z wielu podobnych imion, których używał na Ziemi i tutaj. Tym razem, z przyczyn, których nie wyjawił swoim towarzyszom, przedstawił się jako Gwalchgwynn, średniowieczny Walijczyk, który żył w czasach, gdy Brytowie stawiali ostatni opór najazdowi Anglów, Sasów i Jutów.

- Moje imię oznacza „Biały Sokół”, Wasza Wysokość.

- Czyżby? Jesteś bardzo ciemny jak na białego sokoła.

- To świetny szermierz i strzelec, Wasza Wysokość - zahuczał neandertalczyk Kazz. - Przyda się jako wojownik.

- Być może kiedyś dam mu szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności - odparł Jan.

Spojrzał na Kazza spod przymkniętych powiek. Miał niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, ale przy neandertalczyku wyglądał na wysokiego. Kazz miał przysadzistą sylwetkę i grube kości, jak wszyscy ludzie z początków Epoki Kamienia. Jego głowa, która kształtem przypominała bochenek chleba, niskie pochylone czoło, gęste wystające brwi, szeroki i płaski nos oraz silnie wystające szczęki nie czyniły go przystojnym. Jednak nie wyglądał tak prymitywnie jak neandertalczycy na ilustracjach lub dawnych muzealnych rekonstrukcjach. Był włochaty, ale nie bardziej od silnie owłosionych przedstawicieli homo sapiens.

Jego towarzyszka, Besst, była o kilkanaście centymetrów niższa i równie mało pociągająca.

Jednakże Jana zainteresowała ta para. Byli niscy, ale dysponowali niezwykłą siłą. Zarówno mężczyzna, jak i kobieta idealnie nadawali się na wojowników. Niskie czoło nie musiało świadczyć o niewielkiej inteligencji, gdyż wśród neandertalczyków podobnie jak wśród ludzi współczesnych skala zdolności umysłowych sięgała od geniuszu po głupotę.

Połowa załogi Jana pochodziła z wczesnego paleolitu.

Jan, obdarzony przydomkiem Bez Ziemi, gdyż przez długi czas nie mógł objąć w posiadanie ziem, do których rościł sobie prawa, był młodszym bratem króla Ryszarda Lwie Serce, monarchy, któremu pozostał lojalny Robin Hood, gdy Jan władał Anglią jako regent. Miał szerokie ramiona i mocną atletyczną sylwetkę, potężną szczękę, płowe włosy, niebieskie oczy i paskudny charakter, choć to akurat nic niezwykłego u średniowiecznego króla. Zyskał bardzo złą sławę podczas swoich rządów oraz po śmierci, jednak nie był gorszy od wielu swoich poprzedników ani następców, a z pewnością lepszy od swojego brata. Współcześni mu i późniejsi kronikarze połączyli siły, aby przedstawić go w niesprawiedliwym świetle. Został tak znienawidzony, że w brytyjskiej rodzinie królewskiej stało się tradycją, aby nie nadawać dzieciom imienia Jan.

Ryszard wyznaczył na swojego następcę swego siostrzeńca, Artura z Bretanii. Jan nie potrafił się z tym pogodzić. Rozpętał wojnę i pojmał Artura, po czym uwięził go w zamku Falaise, a potem w Rouen. Tam siostrzeniec Ryszarda zniknął w tajemniczych okolicznościach, na skutek czego większość ludzi uznała, że Jan rozkazał go zamordować i wrzucić obciążone ciało do Sekwany. Władca nigdy nie potwierdził tych oskarżeń, ani im nie zaprzeczył.

Kolejną ciemną kartę w jego biografii, choć wcale nie gorszą od dokonań wielu innych monarchów, stanowił fakt, że doprowadził do głodowej śmierci żony i syna jednego ze swoich wrogów, barona de Braose.

Istniało jeszcze wiele opowieści, czasami prawdziwych, dotyczących jego złych uczynków. Jednak dopiero kilkaset lat później obiektywni historycy zauważyli, że uczynił także dużo dobrego dla Anglii.

Burton nie wiedział zbyt wiele o życiu Jana w Świecie Rzeki, poza tym, że ukradł on parostatek Samuela Clemensa. Wiedział także, że wspominanie o tym Janowi było niewskazane.

Monarcha sam wziął na siebie rolę przewodnika. Pokazał im niemal wszystko, od najniższego pokładu po szczyt statku: kotłownię, pokład główny, górny, startowy i teksas, czyli przedłużenie dolnego poziomu dwupiętrowej sterówki. Kiedy znaleźli się w sterówce, Alicja powiedziała królowi, że jest jego potomkinią od strony syna, Jana z Gaunt.

- Zaiste - odparł władca. - Czy byłaś zatem księżniczką bądź królową?

- Nie należałam nawet do arystokracji. Chociaż pochodziłam ze szlacheckiej rodziny. Ojciec był krewnym barona Ravenswortha. Urodziłam się w Roku Pańskim 1852, pod rządami królowej Wiktorii, również twojej potomkini.

Król uniósł płową brew.

- Jesteś pierwszą osobą z mojego rodu, którą tu spotykam. Do tego bardzo ładną.

- Dziękuję, Panie.

Burton jeszcze silniej zapłonął gniewem. Czyżby Jan rozważał kazirodztwo z daleką krewną?

Najwyraźniej Jan zastanawiał się nad przyjęciem na pokład całej grupy, a więzy krwi z Alicją przesądziły sprawę. Kiedy przeszli do głównego salonu na drinka, poinformował ich, że jeśli chcą, mogą mu towarzyszyć w podróży po Rzece. Najpierw ze szczegółami objaśnił im ogólne obowiązki załogi oraz zasady dyscypliny, a następnie zażądał, by złożyli mu hołd lenny.

Jak dotąd Jan nie nalegał, aby Loghu poszła z nim do łóżka, ale bez wątpienia miał taki zamiar. Burton spytał, czy mógłby przez chwilę porozmawiać na osobności ze swoimi towarzyszami. Jan łaskawie wyraził zgodę i grupa oddaliła się w kierunku narożnika pomieszczenia.

- Mnie to nie przeszkadza - rzekła Loghu. - Może mi się nawet spodoba. Jeszcze nigdy nie oddałam się królowi. Tak czy inaczej, obecnie nie mam żadnego mężczyzny i z nikim nie byłam, odkąd ten drań Frigate od nas uciekł. Jan wcale nie jest brzydki, chociaż niższy ode mnie.

Na Ziemi Alicja byłaby przerażona tymi słowami, ale tutaj zbyt wiele widziała i zbytnio się zmieniła; większość jej wiktoriańskich poglądów już dawno musiała ulec zmianie.

- Jeśli nie zrobisz tego pod przymusem, to nie ma w tym niczego złego - uznała.

- Zrobiłabym to nawet, gdyby było złe - odrzekła Loghu. - Gramy o zbyt wysoką stawkę, aby bawić się w pruderię.

- Nie podoba mi się to - wtrącił się Burton. Tak naprawdę poczuł ulgę, ale nie chciał się do tego przyznać. - Jednak jeśli nie uda nam się teraz wejść na pokład, to możemy nie dostać takiej szansy w przypadku drugiego statku. Zaokrętować się na Marka Twaina będzie równie trudno jak politykowi dostać się do nieba. Ale jeśli on będzie cię chciał skrzywdzić...

- Potrafię o siebie zadbać. Musiałabym być zupełnie bez formy, aby nie móc rzucić tym kurduplem przez całą kajutę. W ostateczności mogę mu zmiażdżyć jaja.

Alicja nie zmieniła się na tyle, aby teraz nie spłonąć rumieńcem.

- Może cię nawet uczynić swoją pierwszą nałożnicą - zauważył Kazz. - Ha! Zostałabyś wtedy królową! Wiwat, królowa Loghu!

- Bardziej martwię się jego obecną kochanką niż nim samym - rzekła Loghu. - Jan raczej nie wbije mi noża w plecy, choć może spróbować wziąć mnie od tyłu, ale ta kobieta może przekłuć mi kręgosłup.

- I tak czuję się jak alfons - wyznał Burton.

- Niby dlaczego? Nie jestem twoją własnością.

Wrócili do Jana i powiedzieli mu, że pragną złożyć hołd lenny.

Król zamówił drinki, aby to uczcić. Kiedy je wypili, rozkazał pierwszemu oficerowi, olbrzymiemu Jankesowi z końca dwudziestego wieku, Augustusowi Strubewellowi, aby ten przygotował wszystko do wieczornego zaprzysiężenia.

Dwa dni później Rex podniósł kotwicę i wyruszył w górę Rzeki. Alicja została dołączona jako pielęgniarka do zespołu jednego z pokładowych lekarzy, doktora Doyle'a. Loghu miała przejść szkolenie na pilota, po którym czekało na nią stanowisko dodatkowego pilota drugiej klasy. Jej obowiązki miały polegać jedynie na zastępowaniu w razie potrzeby jednego z pilotów. Miała więc dysponować dużą ilością wolnego czasu, chyba że Jan zapragnąłby zatrzymać ją w swoim apartamencie i tak się właśnie stało. Kobieta, którą wydziedziczył, wydawała się wściekła, ale tylko udawała. Miała już serdecznie dosyć Jana, tak samo jak on jej.

Kazz i Burton zostali szeregowcami w marynarce. Kazz miał walczyć toporem, a Burton rapierem oraz strzelać z pistoletu. Besst wcielono do oddziału łuczniczek.

Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił Burton, było dowiedzenie się, kto na pokładzie twierdzi, że żył po 1983 roku. Znalazł cztery takie osoby. Jedną z nich był Strubewell. Towarzyszył on Janowi, kiedy ten uprowadził parostatek.

7

Kiedy Wielebny Dodgson, lepiej znany jako Lewis Carroll, pisał „Przygody Alicji w Krainie Czarów”, poprzedził tekst książki wierszem. Zaczyna się on od słów „Pośród złotego popołudnia” [Cytaty i nazwy własne pochodzące z Przygód Alicji w Krainie Czarów i O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.] i opisuje słynną wycieczkę łódką w górę Tamizy, kiedy to prawdziwa Alicja męczyła Dodgsona, aby spisał opowieść, którą ułożył ku uciesze „okrutnej trójki”.

Tego dnia, czwartego lipca 1852 roku, złotego tylko w pamięci, gdyż tak naprawdę było wtedy zimno i padał deszcz, do Dodgsona, który pojawił się jako Dodo w „Przygodach Alicji w Krainie Czarów” oraz Biały Skoczek w „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”, dołączył Wielebny Duckworth, który oczywiście został Kaczką. Trzynastoletnia Lorina stała się Papugą, a Alicja, dziesięcioletnia ulubienica Dodgsona, główną bohaterką. Z kolei Edith, najmłodsza z sióstr, ośmiolatka, została Orlątkiem.

Trzy dziewczynki były córkami biskupa Liddella. W swoim wierszu Dodgson określił siostry łacińskimi liczebnikami porządkowymi, zgodnie z ich wiekiem. Prima, Secunda i Tertia.

Kiedy teraz Alicja stała na środku kajuty, którą dzieliła z Burtonem, wydawało jej się, że w swoim ziemskim życiu rzeczywiście odgrywała rolę Secundy. A już z pewnością było tak w tym świecie. Richard Burton uznawał za równych sobie niewielu mężczyzn i żadnej kobiety, nawet, a może przede wszystkim, swojej żony.

Nie miała nic przeciwko temu. Była delikatną marzycielką i introwertyczką. Jak napisał o niej Dodgson:

Spływa ku mnie zjawa senna:

Alicja; nad nią niezmienna

Niebiosów moc lśni promienna.

To miało się sprawdzić w większym stopniu niż Dodgson mógł marzyć. Teraz znajdowała się pod niebiosami, na których nawet w samo południe obok szczytów gór mogła ujrzeć kilka olbrzymich gwiazd, podobnych zjawom. A na pozbawionym księżyca nocnym niebie błyszczały rozległe obłoki kosmicznego gazu oraz gigantyczne gwiazdy, które świeciły niczym księżyc w pełni.

Zarówno w świetle dnia, jak i w blasku nocy chętnie, a wręcz entuzjastycznie, godziła się, aby to Richard podejmował wszystkie decyzje. Często wiązały się one ze stosowaniem przemocy, a wtedy ona, wbrew swojej naturze, walczyła niczym Amazonka. Chociaż nie miała postury Pentezylei, to nie brakowało jej odwagi.

Życie w Świecie Rzeki często bywało ciężkie, okrutne i krwawe. Po śmierci na Ziemi obudziła się naga i pozbawiona owłosienia na ciele, odmłodzona do wieku dwudziestu pięciu lat, chociaż zmarła jako osiemdziesięciodwuletnia staruszka. Nie znajdowała się w pokoju i domu, w którym umarła, czyli w posiadłości swojej siostry Rhody w Westerham. Zamiast tego ujrzała wysokie, nieprzerwane pasma górskie okalające równiny i pogórza oraz rzekę, która płynęła środkiem doliny. Dokąd tylko sięgała wzrokiem, na brzegach stali ludzie, wszyscy nadzy, pozbawieni włosów, młodzi, do tego zszokowani, krzyczący, płaczący, śmiejący się histerycznie bądź oniemiali z przerażenia.

Nikogo tam nie znała i pod wpływem impulsu przyłączyła się do Burtona. Jednym z przedmiotów, który znalazła w swoim rogu obfitości, był pasek przypominający gumę do żucia, nasączony jakąś substancją psychoaktywną. Zaczęła go żuć, po czym spędziła całą noc na szaleńczej kopulacji z Burtonem, robiąc rzeczy, które wtedy uważała za zboczone, a nawet takie, które także dziś za takie uznawała.

Rano czuła do siebie obrzydzenie i miała ochotę popełnić samobójstwo. Burtona nienawidziła jak nikogo wcześniej. Jednak została przy nim, gdyż inny mężczyzna mógł się okazać jeszcze gorszy. Poza tym, musiała przyznać, że on również był wtedy pod wpływem gumy i nigdy potem nie naciskał na powtórzenie ich, jak to nazywała, cielesnego zaznajomienia. Burton określiłby to, co zrobili, zgoła inaczej, bardziej anglosasko.

Jednak z czasem nienawiść ustąpiła miejsca miłości - tamtej nocy też go kochała - i zamieszkali razem. Nie jest to do końca właściwe określenie, gdyż połowę czasu spędzała samotnie w ich chatce. Burton był najbardziej niespokojnym człowiekiem, jakiego spotkała. Po spędzeniu tygodnia w jednym miejscu musiał wyruszyć w drogę. Od czasu do czasu zdarzały im się kłótnie, w których to głównie on był stroną aktywną, choć stopniowo ona także nauczyła się bronić swoich racji. W końcu Burton zniknął na kilka lat, a gdy powrócił, zbył ją zmyśloną opowieścią.

Poczuła się bardzo zraniona, kiedy wreszcie odkryła, że przez lata ukrywał przed nią swoją najważniejszą tajemnicę. Pewnej nocy odwiedziła go odziana w pelerynę i zamaskowana istota, która przedstawiła się jako Etyk, członek Rady rządzącej tymi, którzy odpowiadali za wskrzeszenie około trzydziestu pięciu miliardów Ziemian.

Według jego słów Etycy przywrócili ludzkość do życia, aby przeprowadzić kilka eksperymentów. Ostatecznie ludzie mieli umrzeć i nigdy więcej nie zmartwychwstać. Jeden z członków Rady, ten, który pojawił się u Burtona, w tajemnicy przeciwstawiał się temu zamiarowi.

Początkowo Burton był nastawiony sceptycznie. Jednak kiedy inni Etycy spróbowali go pojmać, zaczął uciekać. Został zmuszony do wielokrotnego popełnienia samobójstwa i wykorzystania zasady wskrzeszeń, aby oddalić się od swoich prześladowców. Po siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu samobójstwach obudził się w sali posiedzeń, gdzie spotykała się dwunastoosobowa Rada. Jej członkowie powiedzieli mu to, czego dowiedział się już od Tajemniczego Przybysza, czyli że w szeregach Rady znajduje się zdrajca. Jak dotąd nie udało się ustalić jego lub jej tożsamości, ale była to tylko kwestia czasu.

Od momentu, gdy został schwytany, Burton miał się znajdować pod stałym nadzorem. Wspomnienie o tym spotkaniu, jak również wszystko, czego doświadczył od czasu pierwszej wizyty Nieznajomego, miało zostać wymazane z jego umysłu.

Jednak po obudzeniu się na brzegu Rzeki, Burton odkrył, że jego pamięć pozostała nienaruszona. W jakiś sposób Tajemniczemu Przybyszowi udało się zapobiec wymazaniu wspomnień Anglika i oszukać swoich towarzyszy.

Doszedł także do wniosku, że Nieznajomy musiał postarać się o to, by Etycy nie mogli w dowolnej chwili odnaleźć Burtona. Wtedy Anglik ruszył w górę Rzeki, szukając innych ludzi, których zwerbował Tajemniczy Przybysz. Nie dowiedział się od swojego gościa, kiedy i w jaki sposób mogli mu pomóc, ale otrzymał obietnicę, że później zostanie mu to wyjawione.

Coś poszło nie tak i Nieznajomy nie pojawił się przez kolejne lata, a wskrzeszenia nagle ustały.

Potem Burton odkrył, że Peter Jairus Frigate oraz kosmita, który towarzyszył Anglikowi od samego początku, byli Etykami lub ich agentami. Zanim zdążył ich pojmać, obaj uciekli.

Nie mógł dłużej ukrywać swojego sekretu przed towarzyszami podróży. Alicja była zaszokowana jego opowieścią, całkowicie oszołomiona. Później wpadła w furię. Dlaczego wcześniej nie wyjawił jej prawdy? Burton wyjaśnił, że chciał ją chronić. Gdyby znała prawdę, Etycy mogliby ją uprowadzić, przesłuchać i Bóg jeden wie, co jeszcze uczynić.

Od tamtej pory stale tlił się w niej gniew. Powstrzymywana wściekłość od czasu do czasu wydostawała się na powierzchnię, a jej płomienie parzyły Burtona, który skłonny do odpłacenia pięknym za nadobne, często podejmował kłótnię. Chociaż potem zawsze się godzili, Alicja wiedziała, że zbliża się dzień ich rozstania.

Powinna była to zakończyć przed zaokrętowaniem na Reksa. Ale ona także pragnęła poznać rozwiązania zagadek Świata Rzeki. Gdyby została, zawsze żałowałaby, że nie wyruszyła na spotkanie tajemnicy. Dlatego weszła na pokład razem z Burtonem i teraz siedziała w ich kajucie, zastanawiając się, co dalej począć.

Musiała także przyznać, że jej obecność tutaj była spowodowana nie tylko chęcią odkrywania tajemnic. Po raz pierwszy w tym świecie miała do dyspozycji ciepłą i zimną bieżącą wodę, wygodną toaletę, klimatyzację i olbrzymi salon, w którym mogła oglądać filmy i przedstawienia teatralne oraz słuchać muzyki - klasycznej i popularnej - granej przez orkiestry, które używały instrumentów znanych z Ziemi, a nie glinianych, skórzanych i bambusowych namiastek, które budowano na brzegach. Mogła także grać w brydża, wista i wiele innych gier. Wszystkie te wygody ciała i ducha pozostawały do jej dyspozycji. Trudno byłoby z nich zrezygnować.

Była to zaiste dziwna sytuacja dla córki biskupa urodzonej 4 maja 1852 roku w pobliżu Opactwa Westminsterskiego. Jej ojciec był nie tylko dziekanem Christ Church College, ale także zasłynął jako współredaktor „Leksykonu Grecko-Angielskiego” Liddella i Scotta. Matka Alicji była piękną i kulturalną kobietą o hiszpańskich rysach. Alicja Pleasance Liddell przyjechała do Oxfordu w wieku czterech lat i niemal od razu zaprzyjaźniła się z nieśmiałym, jąkającym się matematykiem-pastorem o nietypowym poczuciu humoru. Oboje mieszkali w Tom Quad, więc często się spotykali.

Jako córki biskupa o królewskim i szlacheckim pochodzeniu, Alicja i jej siostry nie mogły zbyt często bawić się z innymi dziećmi. Za ich edukację w głównej mierze odpowiadała guwernantka, panna Pricket, kobieta, która z całych sił starała się wykształcić swoje dziewczęta, ale brakowało jej ku temu wiedzy. Mimo tego Alicja doceniała liczne zalety uprzywilejowanego wiktoriańskiego dzieciństwa. John Ruskin uczył ją rysunku. Często udawało jej się podsłuchać rozmowy gości, których jej ojciec zapraszał na kolację: Księcia Walii, Gladstone'a, Matthew Arnolda i wielu innych sławnych postaci.

Była ładnym dzieckiem. Miała proste włosy z równo obciętą grzywką. Gdy pogrążała się w myślach, na jej twarzy odbijała się spokojna marzycielska dusza, a kiedy była pobudzona, zwłaszcza przez szalone opowieści Dodgsona, jej oblicze rozjaśniał entuzjazm. Wiele czytała i w dużej mierze była samoukiem.

Lubiła bawić się ze swoją czarną kotką Diną i opowiadać jej bajki, które nigdy nie dorównywały jednak historiom pastora. Jej ulubioną piosenką była „Gwiazda wieczorna”, którą Dodgson sparodiował w „Przygodach Alicji w Krainie Czarów” jako piosenkę Żółwiciela pt. „Zupa żółwiowa”.

Zupo nadobna, tłusta, zielona,

W głębi gorącej wazy uśpiona!

Jednak jej ulubiony fragment książki opowiadał o Kocie z Cheshire. Uwielbiała koty i nawet jako dorosła kobieta, kiedy nikogo nie było w pobliżu, wciąż czasami mówiła do swojego zwierzaka, zupełnie jakby był człowiekiem.

Wyrosła na ładną kobietę o wspaniałej powierzchowności, obdarzoną czymś szczególnym, nieuchwytną aurą, którą już w dzieciństwie ujęła Dogsona, a także Ruskina i innych. W ich oczach była „dzieckiem o czole jasnym, świeżym”.

Pomimo swej dorosłej atrakcyjności, wyszła za mąż dopiero w wieku dwudziestu ośmiu lat, co w wiktoriańskim roku 1880 czyniło z niej starą pannę. Jej mąż, Reginald Gervis Hargreaves z posiadłości Cuffnells w pobliżu Lyndhurst w hrabstwie Hampshire, otrzymał wykształcenie w Eton oraz Christ Church i został sędzią pokoju, wiodąc bardzo spokojne życie z Alicją i trójką ich synów. Lubił czytać, zwłaszcza francuską literaturę, jeździć konno i polować oraz posiadał olbrzymie arboretum, w skład którego wchodziły sosny Douglasa i sekwoje.

Pomimo pewnych zahamowań i początkowej niezręczności, Alicja przywykła do aktów seksualnych i zaczęła ich pożądać. Kochała swojego męża i bardzo zasmuciła ją jego śmierć w 1926 roku.

Jednak Burtona kochała z pasją, która dalece przewyższała uczucie, jakie żywiła wobec Reginalda.

Ale to już przeszłość.

Nie mogła wytrzymać jego ciągłej nerwowości, choć teraz wydawało się, że przez wiele lat pozostanie w jednym miejscu. Ale wszystko dzięki temu, że miejsce to pozwalało mu się stale przemieszczać. Jego napady gniewu, umiłowanie sprzeczek i gwałtowna zazdrość stawały się męczące. Te same cechy, które kiedyś ją pociągały, gdyż sama ich nie posiadała, teraz ją odpychały.

Najbardziej oddaliło ich od siebie to, że Burton nie podzielił się z nią swoją Tajemnicą.

Problem polegał na tym, że gdyby teraz porzuciła Anglika, nie miałaby dokąd pójść. Wszystkie kajuty były zajęte. W niektórych mieszkali samotni mężczyźni, jednak Alicja nie miała zamiaru wprowadzać się do kogoś, kogo nie kochała.

Richardowi by się to nie spodobało. Twierdził, że w kobiecie szukał jedynie piękna i uczucia. Co prawda wolał blondynki, ale w jej przypadku uczynił wyjątek. Powiedziałby jej, aby znalazła sobie przystojnego mężczyznę o przynajmniej znośnych manierach i z nim zamieszkała. Nie, nic z tego. Raczej zagroziłby, że ją zabije, jeśli od niego odejdzie. A może nie? Z pewnością on także miał już jej trochę dosyć.

Usiadła i zapaliła papierosa, na co nigdy nie zdobyłaby się na Ziemi, po czym zaczęła się zastanawiać, co powinna uczynić. Po chwili, nie znalazłszy żadnego rozwiązania, wyszła z kajuty i udała się do głównego salonu. Tam zawsze działo się coś przyjemnego lub ekscytującego.

Przez kilka minut spacerowała po pomieszczeniu, podziwiając obrazy i rzeźby, słuchając utworu Liszta, który ktoś grał na fortepianie.

Czuła się bardzo samotna i miała nadzieję, że ktoś wyrwie ją z tego nastroju. Wtedy podeszła do niej jakaś kobieta. Miała około półtora metra wzrostu, szczupłą sylwetkę, długie nogi i stożkowate piersi średniej wielkości o skierowanych do góry sutkach, zakryte postrzępionym materiałem. Jej twarz była piękna pomimo odrobinę zbyt długiego nosa.

Odsłaniając bardzo białe i równe zęby, blondynka odezwała się w esperanto:

- Witaj, nazywam się Aphra Behn. Jestem strzelcem w armii Jego Wysokości oraz jego byłą kochanką, o której czasem lubi sobie przypominać. Jesteś Alicja Liddell, prawda? Kobieta tego groźnie wyglądającego przystojnego brzydala, Walijczyka Gwalchgwynna.

Alice potwierdziła, po czym od razu spytała:

- Czy to ty napisałaś „Oroonoko”?

Aphra ponownie się uśmiechnęła.

- Owszem, jak również kilka dramatów. Miło wiedzieć, że nie byłam nieznana w dwudziestym wieku. Grasz w brydża? Szukamy czwartej osoby.

- Nie grałam od trzydziestu czterech lat. Ale kiedyś to uwielbiałam. Jeśli nie będzie wam przeszkadzało, że na początku będę trochę gorzej sobie radziła...

- Och, szybko cię wyszkolimy, choć nie obędzie się bez odrobiny bólu - odparła Aphra, po czym się roześmiała i poprowadziła Alicję za rękę w stronę stolika, który stał przy ścianie pod olbrzymim obrazem. Malowidło przedstawiało Tezeusza wchodzącego do serca labiryntu Minosa, gdzie czekał na niego Minotaur. Nić Ariadny była przywiązana do imponującego wzwiedzionego penisa bohatera.

Widząc wyraz twarzy Alicji, Aphra wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Potrafi wystraszyć, kiedy się go po raz pierwszy widzi, prawda? Nie wiadomo, czy Tezeusz zamierza zabić człowieka-byka, czy może wydymać go na śmierć.

- Jeśli zrobi to drugie, to zerwie nić i nigdy nie znajdzie drogi powrotnej do Ariadny.

- Szczęściara będzie mogła umrzeć, myśląc, że on ją kocha, i nie wiedząc, że zamierza ją porzucić przy pierwszej okazji.

A więc to była Aphra Amis Behn, powieściopisarka, poetka i dramatopisarka, którą London nazywał Niezrównaną Astreą, od niebiańskiej panny z klasycznej greckiej religii. Zanim umarła w 1689 roku w wieku czterdziestu dziewięciu lat, napisała powieść „Oroonoko”, która zrobiła furorę w jej czasach i została wznowiona w 1930 roku, dzięki czemu Alicja miała okazję ją przeczytać przed śmiercią. Książka wywarła bardzo duży wpływ na rozwój powieściopisarstwa, a współcześni Aphry w jej najlepszych latach stawiali ją na równi z Danielem Defoe. Jej sztuki były sprośne i surowe, ale zabawne, więc podobały się widzom. Była pierwszą Angielką, która sama utrzymywała się z pisania, a także szpiegiem Karola II podczas wojny z Holandią. Jej zachowanie uchodziło za skandaliczne, nawet według standardów okresu restauracji Stuartów, ale i tak została pochowana w Opactwie Westminsterskim, którego to honoru odmówiono równie skandalizującemu i o wiele sławniejszemu Lordowi Byronowi.

Przy stoliku niecierpliwie czekało dwóch mężczyzn. Aphra pokrótce ich przedstawiła.

Mężczyzną na zachodnim krańcu stolika był Lazzaro Spallanzani, urodzony w 1729 i zmarły w 1799 roku. Był jednym z najlepiej znanych przyrodników swoich czasów, a największą sławę zyskał dzięki eksperymentom, które prowadził na nietoperzach w celu sprawdzenia, w jaki sposób potrafią latać w całkowitych ciemnościach. Odkrył, że dokonują tego za sprawą pewnego rodzaju biologicznego sonaru, choć to pojęcie nie było znane za jego życia. Był niski, szczupły, ciemnoskóry i miał typowo włoską urodę, mimo że porozumiewał się w esperanto.

Mężczyzną na północnym krańcu stolika był Ladislas Podebrad, Czech. Był człowiekiem średniego wzrostu (jak na drugą połowę dwudziestego wieku), bardzo szerokim, muskularnym, o grubej szyi. Miał żółte włosy i zimne niebieskie oczy. Jego brwi również miały żółtawy kolor i były bardzo gęste. Miał duży orli nos i potężny podbródek przedzielony głęboką bruzdą. Chociaż jego dłonie były szerokie - wielkie jak u niedźwiedzia, pomyślała Alicja, która lubiła przesadzać - a palce stosunkowo krótkie, radził sobie z kartami niczym hazardzista z parostatku pływającego po Mississippi.

Aphra wyjaśniła, że trafiła na pokład zaledwie osiem dni wcześniej, a z wykształcenia jest inżynierem elektromechaniki w stopniu doktora. Powiedziała także - co szczególnie zainteresowało Alicję - że Jan zwrócił uwagę na Podebrada, kiedy ten stał na lewym brzegu obok wraku sterowca. Po poznaniu historii Czecha oraz jego kwalifikacji, zaprosił go na pokład jako pomocnika inżyniera w maszynowni. Duraluminiowy kil i gondola półsztywnego sterowca zostały pocięte na kawałki i umieszczone w ładowni Reksa.

Podebrad nie odzywał się zbyt często, najwyraźniej będąc typem brydżysty, który przede wszystkim skupia się na grze. Ale skoro Behn i Spallanzani swobodnie rozmawiali, Alicja zdobyła się na odwagę, by zadać mu kilka pytań. Odpowiadał lakonicznie, lecz nie sprawiał wrażenia rozdrażnionego. Co nie znaczyło, że taki nie był; przez cały czas trwania rozgrywki zachowywał kamienne oblicze.

Wyjaśnił, że był przywódcą państwa Nova Bohemujo, co w esperanto oznaczało Nową Bohemę, daleko w dole Rzeki. Miał ku temu kwalifikacje, ponieważ piastował rządowe stanowisko w Czechosłowacji i był ważnym członkiem partii komunistycznej. Jednak już nie był komunistą, gdyż tutaj ta ideologia okazała się równie bezużyteczna i nieważna jak kapitalizm. Poza tym, bardzo pociągał go Kościół Jeszcze Jednej Szansy, choć nigdy do niego nie wstąpił.

Kiedyś często nawiedzał go sen, że głęboko pod ziemią na terenie Nova Bohemujo znajdują się duże złoża żelaza i innych minerałów. Po długich namowach udało mu się skłonić swoich poddanych do rozpoczęcia prac wykopaliskowych. Było to długotrwałe i męczące zadanie, które kosztowało wiele krzemiennych, czertowych i drewnianych narzędzi, ale entuzjazm Podebrada nie pozwalał ludziom zrezygnować. Poza tym, mieli dzięki temu coś do roboty.

- Naprawdę nie jestem ani trochę przesądny - odezwał się Czech głosem basso profondo. - Gardzę onejromancją i zapewne zignorowałbym tę serię snów, niezależnie od ich częstotliwości czy atrakcyjności. W normalnych okolicznościach właśnie tak bym zrobił. Wydawało się, że są one projekcją mojej podświadomości. Nie lubię tego terminu, gdyż odrzucam nauki Freuda, ale tutaj przydaje się on do opisania zjawisk, których doświadczałem. Początkowo uważałem, że są one wyrazem mojego pragnienia odnalezienia złóż metalu. Potem jednak uwierzyłem, że może istnieć inne wytłumaczenie, chociaż ten pierwszy pomysł trudno było za takowy uznać. A co, jeżeli między metalem i mną pojawiła się jakaś więź, jakiś ziemski prąd, dzięki któremu zostałem włączony do obwodu na przeciwległym biegunie i czułem przepływ energii?

I on mówi, że nie jest przesądny, pomyślała Alicja. Może mnie nabiera?

Jednak Richard przyjąłby podobne brednie. Sam wierzył w istnienie powinowactwa między nim i srebrem. Kiedy w Indiach zachorował na zapalenie oczu, położył na nich srebrne monety, a gdy jako starzec cierpiał na podagrę, kładł sobie takie monety na stopach.

- Chociaż nie wierzę, że sny są manifestacją podświadomości, to uznaję, że mogą one być nośnikiem wiadomości telepatycznych lub innych form postrzegania pozazmysłowego - rzekł Podebrad. - W Związku Radzieckim przeprowadzano wiele doświadczeń parapsychologicznych. Niezależnie od przyczyny, wyraźnie czułem, że pod powierzchnią Nova Bohemujo znajduje się metal. I miałem rację. Żelazo, boksyt, kriolit, wanad, platyna, wolfram i inne rudy. Przemieszane, a nie w naturalnych warstwach. Najwyraźniej ten, kto tworzył tę planetę, urządził w tamtym miejscu skład minerałów.

Podebrad snuł swoją opowieść między kolejnymi licytacjami, za każdym razem rozpoczynając dokładnie w tym miejscu, w którym skończył, zupełnie jakby nic mu nie przerywało.

Czech uprzemysłowił swoje państwo. Jego poddani zostali uzbrojeni w stalowe miecze i łuki oraz broń palną z włókna szklanego. Zbudował dwa opancerzone parostatki, wielkością znacznie ustępujące Reksowi.

- W celu obrony, a nie podbojów. Władcy innych państw byli zazdrośni o nasze bogactwa mineralne i mieli na nie chrapkę, ale nie ośmielili się zaatakować. Jednakże moim ostatecznym celem było zbudowanie dużej jednostki napędzanej śrubą okrętową i dotarcie do źródeł Rzeki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w górę Rzeki płyną już dwa olbrzymie parostatki. Ale nawet gdybym wiedział, i tak wybudowałbym swój statek. W końcu spotkałem kilku poszukiwaczy przygód, którzy przedstawili mi pomysł dotarcia do źródeł Rzeki za pomocą sterowca. Ich idea mnie zaintrygowała i wkrótce zbudowałem taki pojazd, po czym ruszyłem w drogę. Jednak uszkodziła go burza. Na szczęście ja i moja załoga uszliśmy z życiem, a potem pojawił się Rex.

Kilka minut później rozgrywka dobiegła końca. Podebrad i Alicja wygrali, a Spallanzani z wściekłością zażądał od Czecha wyjaśnień, dlaczego ten wyszedł w karo zamiast w trefle. Podebrad odmówił odpowiedzi, ale odparł, że jego przeciwnik powinien sam się tego domyślić. Pogratulował Alicji poprawnej gry. Alicja także mu podziękowała, ale podobnie jak Spallanzani nie miała pojęcia, jakim cudem Czech zwyciężył.

Jednak zanim się rozstali, zadała jeszcze jedno pytanie.

- Sinjorino Behn zapomniała powiedzieć, kiedy się urodziłeś i umarłeś na Ziemi.

Popatrzył na nią ostro.

- Być może dlatego, że tego nie wie. Dlaczego ty o to pytasz?

- Och, po prostu ciekawią mnie takie kwestie.

Wzruszył ramionami.

- Żyłem od 1912 do 1980 roku.

Alicja ruszyła na poszukiwanie Burtona, aby odnaleźć go przed rozpoczęciem służby, podczas której czekał ją kurs nastawiania kości i wykonywania gipsowych odlewów. Złapała go na korytarzu w drodze do ich kajuty. Anglik był cały spocony, jego ciemna skóra przypominała naoliwiony brąz. Właśnie zakończył dwugodzinną sesję szermierki oraz walki na kije i miał półgodzinną przerwę przed musztrą.

W drodze do kajuty Alicja opowiedziała mu o Podebradzie, a Burton spytał, dlaczego Czech wzbudził w niej takie emocje.

- Opowiada bzdury o swoich snach - odrzekła. - Powiem ci, co o tym myślę. Uważam, że jest agentem, który utknął w Dolinie i wiedział, gdzie znajdują się złoża rud. Ten rzekomy sen to jedynie wymówka, aby skłonić ludzi do kopania. Potem zbudował sterowiec i próbował dostać się do wieży, a nie tylko do źródeł Rzeki. Na pewno!

- Oooch, czyyyżby - rzekł Burton, w irytujący sposób przeciągając słowa. - Jakie jeszcze masz na to dowody, albo choćby poszlaki? W końcu facet nie żył po 1983 roku.

- To on tak powiedział! Ale skąd możemy wiedzieć, czy niektórzy agenci... sam tak powiedziałeś... nie zmienili swojej opowieści? Prawdę mówiąc...

Przerwała, wręcz promieniując entuzjazmem.

- Taaak?

- Opisywałeś mi Radę Dwanaściorga. On mógłby być Thanaburem, albo może Logą!

To nim wstrząsnęło.

- Opisz mi jeszcze raz tego mężczyznę - poprosił po chwili.

Kiedy jej wysłuchał, pokręcił głową.

- Nie. Zarówno Loga, jak i Thanabur mieli zielone oczy. Loga był rudy, a Thanabur miał brązowe włosy. Podebrad ma żółte włosy i niebieskie oczy. Być może ich przypomina, ale to samo można powiedzieć o milionach ludzi.

- Ależ Richardzie! Kolor włosów można zmienić! Co prawda nie nosił tych plastikowych soczewek, o których opowiadał nam Frigate, ale czy nie uważasz, że Etycy dysponują możliwościami zmiany koloru oczu bez udziału tak oczywistych środków?

- To możliwe. Przyjrzę się facetowi.

Wziął prysznic, po czym popędził do głównego salonu. Nie znalazł tam Podebrada, więc wrócił do maszynowni. Kiedy ponownie spotkał Alicję, powiedział:

- Będziemy musieli to sprawdzić. On może być Thanaburem lub Logą. Jeśli jeden może być kameleonem, to i drugi. Ale minęło dwadzieścia osiem lat, odkąd ich widziałem, a nasze spotkanie było bardzo krótkie. Naprawdę nie jestem tego w stanie ocenić.

- Nie zamierzasz niczego zrobić?

- Przecież nie mogę go aresztować na statku Jana! Nie. Będziemy musieli go obserwować, a jeśli zauważymy coś, co potwierdzi nasze podejrzenia, to spróbujemy zadziałać. Przypomnij sobie Spruce'a. Kiedy go złapaliśmy, popełnił samobójstwo, po prostu myśląc o jakimś kodzie, który wyzwolił do jego organizmu truciznę z małej czarnej kulki, którą miał w mózgu. Jeśli podejmiemy jakieś działania, sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Musimy mieć pewność. Osobiście uważam, że to tylko zbieg okoliczności. Z kolei Strubewell... oto osoba, co do której nie mamy żadnych wątpliwości. A przynajmniej niewielkie. W końcu to jedynie teoria, że ludzie, którzy utrzymują, że żyli po 1983 roku, są agentami. Możliwe, że po prostu nie spotkaliśmy zbyt wielu takich osób.

- Zamierzam często grywać z Podebradem w brydża, jeśli nie okażę się kompletną nogą. Będę go miała na oku.

- Bądź bardzo ostrożna, Alicjo. Jeżeli on jest jednym z Nich, to będzie niezwykle ostrożny. Szkoda, że w ogóle spytałaś go o te daty. To mogło wzmóc jego czujność. Lepiej było dowiedzieć się od kogoś innego.

- Czy nigdy nie potrafisz w pełni docenić tego, co robię? - spytała i wyszła z kajuty.

8

Loghu już nie była ulubienicą króla.

Król Jan tak się zachwycił bardzo ładną rudą kobietą o dużych niebieskich oczach, którą zobaczył na brzegu, że postanowił na jakiś czas zatrzymać się w tej okolicy. Statek zacumowano w dużym porcie, który miejscowi zbudowali dawno temu. Po dwóch dniach oczekiwania, aby upewnić się, że mieszkańcy są tak przyjaźni, za jakich pragną uchodzić, Jan pozwolił załodze zejść na ląd. Początkowo nikomu nie wspominał o swoim nagłym ataku lubieżności, ale jego zachowanie nie pozostawiało żadnych wątpliwości.

Loghu niespecjalnie zmartwiła się tym, że musi opuścić królewski apartament, po tym jak Jan namówił rudowłosą kobietę, aby poszła z nim do łóżka. Nie kochała go. Poza tym, bardzo zainteresował ją jeden z miejscowych, potężny, ciemny Tochar. Chociaż nie pochodził z jej epoki, był jej rodakiem i mieli wiele tematów do rozmów w przerwach między seksem. Jednak Loghu czuła się upokorzona, że tak szybko znudziła się monarsze, i słyszano jak mruczy pod nosem, że pewnej ciemnej nocy może wypchnąć Jana za burtę. Zarówno kiedyś, jak i teraz, a zapewne także w przyszłości wielu ucieszyłaby jego śmierć.

Pierwszej nocy Burton stanął na warcie. Kolejnej wprowadził się razem z Alicją do chatki w pobliżu portu. Ludzie, którzy mieszkali w okolicy, głównie Kreteńczycy z początku okresu minojskiego, byli gościnni i rozrywkowi. Wieczorami tańczyli i śpiewali przy ogniskach, dopóki nie wypili całego przydziału porostówki, po czym szli do łóżek, aby spać bądź się parzyć. Burton cieszył się, że może tu zostać przez kilka tygodni, ponieważ dzięki temu miał okazję dodać ich język do swojej długiej listy. Bardzo szybko opanował podstawy gramatyki i słownictwa, gdyż były one blisko spokrewnione z fenickim i hebrajskim. Jednakże używano w nim także wielu słów niesemickich, które zostały zapożyczone od rdzennych mieszkańców Krety, podczas wchłaniania ich kultury przez zdobywców z Bliskiego Wschodu. Oczywiście wszyscy mówili także w esperanto, chociaż posługiwali się dialektem, który odrobinę różnił się od pierwotnego języka stworzonego przez doktora Zamenhofa.

Jan nie miał trudności z zaciągnięciem do łóżka swojej nowej kobiety. Jednak napotkał na pewien problem. Nie dysponował wolną kajutą dla Loghu, a nie mógł jej wyrzucić ze statku bez dobrego powodu. Chociaż był autokratą, nie mógł uchylić jej praw. Jego załoga by na to nie pozwoliła. Mając w pamięci Magnę Cartę, nie zamierzał przeciwstawiać się ludziom, ale starał się wymyślić jakiś sposób na usprawiedliwione usunięcie Loghu z pokładu.

Czwartej nocy postoju, kiedy Jan był w swoim apartamencie z niebieskooką, a Burton i Alicja przebywali w swojej niewielkiej, ale wygodnej kwaterze, z nocnego nieba opadł śmigłowiec i wylądował na pokładzie Reksa.

Znacznie później Burton miał się dowiedzieć, że napastnicy przybyli ze sterowca Parseval i otrzymali rozkaz ujęcia króla Jana lub zabicia go, gdyby porwanie okazało się niemożliwe. Wtedy jednak wiedział tylko, że strzelanina na pokładzie Reksa oznacza kłopoty. Przepasał się ręcznikiem i zapiął go za pomocą magnetycznych klamer umieszczonych wewnątrz materiału. Następnie chwycił rapier i naładowany pistolet ze stolika przy łóżku, po czym wybiegł na zewnątrz, słysząc, że Alicja na niego wrzeszczy.

Wśród odgłosów strzałów usłyszał krzyki ludzi, a potem potężną eksplozję, prawdopodobnie w maszynowni. Najszybciej jak potrafił pobiegł w stronę statku. W sterówce paliły się światła; ktoś kierował jednostką. Po chwili koła zaczęły się kręcić i Rex ruszył do tyłu, ale Burtonowi udało się przeskoczyć na promenadę kotłowni, tuż przed tym, jak cumy przewróciły pale, na których opierało się nadbrzeże, i cała konstrukcja runęła.

Po chwili jakiś człowiek wyszedł z najniższego poziomu sterówki i ruszył w dół schodów. Burton strzelił, ale chybił. Przeklinając, upuścił pistolet i pobiegł w stronę nieznajomego. Wtedy podejrzany osobnik pojawił się ponownie, tym razem z rapierem w dłoni.

Burton jeszcze nigdy nie mierzył się z tak diabelsko sprawnym szermierzem! Nic dziwnego. Wysokim, szczupłym demonem był sam Cyrano de Bergerac! Przedstawił się żartobliwie podczas przerwy między zwarciami, ale Burton nie widział potrzeby, aby marnować oddech. Obaj odnieśli lekkie rany, co dobitnie świadczyło o tym, że są godnymi siebie rywalami. Nagle ktoś krzyknął, odwracając uwagę Anglika i to wystarczyło. Francuz wbił Burtonowi ostrze głęboko w udo.

Anglik upadł na pokład, całkowicie bezbronny. Ból pojawił się kilka sekund później, sprawiając, że musiał zacisnąć zęby, aby nie krzyczeć. De Bergerac był szlachetnym człowiekiem. Nie próbował zabić pokonanego przeciwnika, a gdy po chwili pojawił się jeden z jego ludzi, nie pozwolił mu zastrzelić Burtona.

Wkrótce śmigłowiec wystartował, ostrzeliwany z pokładu parostatku. Jednak kiedy oddalił się na mniej więcej trzydzieści metrów, w świetle szperacza pojawiło się nagie ciało, które runęło w ciemność. Ktoś wyskoczył bądź został wyrzucony z maszyny. Burton podejrzewał, że był to król Jan.

Jęcząc, owinął silnie krwawiącą ranę ręcznikiem, związał jego końcówki, po czym zmusił się do pokuśtykania w stronę stopni, które prowadziły na dolny poziom sterówki. Rex dryfował w dół Rzeki i nic nie można było na to poradzić. Po chwili na pokład wciągnięto Jana, nieprzytomnego, ze złamaną ręką i nogą.

Osiem kilometrów dalej Rex został wyrzucony na plażę, a dziesięć minut później na pokładzie znalazł się pierwszy z mężczyzn, którzy biegli śladem statku wzdłuż brzegu.

Doktor Doyle nastawił Janowi kości i poczęstował go kawą po idandzku, aby złagodzić szok.

Kiedy Jan poczuł się na tyle dobrze, by móc się pieklić i kląć, nie omieszkał tego zrobić. A jednak cieszył się, że żyje, zaś silnik statku mógł zostać naprawiony dzięki cennym zapasom drutu aluminiowego, który przechowywano w magazynie. Choć z drugiej strony prace mogły potrwać nawet miesiąc, a w tym czasie parostatek Clemensa będzie się nieubłaganie zbliżał.

Zginęło dwunastu strażników, więc Loghu zyskała kajutę, do której mogła się przeprowadzić. Król musiał kimś zastąpić utraconych członków załogi, ale wydawało się, że mu się nie śpieszy. Po wielu dniach przyglądania się kandydatom oraz przeprowadzania psychologicznych i sprawnościowych testów, wybrał jedynie dwie osoby.

- Nie ma pośpiechu. Zależy mi tylko na najlepszych. Ci miejscowi są strasznie kiepscy.

Jednym ze skutków ataku było to, że Jan polubił Burtona, któremu przypisywał największe zasługi w uratowaniu mu życia. Nie mógł go awansować, ale uczynił go swoim osobistym ochroniarzem. Obiecał także, że przy pierwszej okazji mianuje go oficerem. Burton i Alicja zamieszkali w kajucie obok apartamentu Jana.

Anglik nie był zachwycony, gdyż nie lubił nikomu służyć. Jednak zyskał w ten sposób możliwość częstego przebywania ze Strubewellem. Uważnie słuchał tego, co mówi Amerykanin, szukając śladów obcego akcentu. Jednak nawet jeśli Strubewell był agentem, to perfekcyjnie opanował wymowę ze Środkowego Zachodu.

Z kolei Alicja bacznie przyglądała się Podebradowi podczas sesji brydża oraz innych okazji towarzyskich. Loghu spodobał się jeden z mężczyzn podejrzanych o bycie agentem, potężny Węgier Arthur Pal, który pełnił funkcję inżyniera elektryka, więc wprowadziła się do niego, kiedy opuściła go jego towarzyszka. Podejrzenia Burtona uległy wzmocnieniu, gdy Loghu zauważyła, że Pal spędza dużo czasu z Podebradem. Podejmowane przez nią próby znalezienia nieścisłości w jego opowieściach na razie spełzły na niczym, ale Burton twierdził, że to tylko kwestia czasu. Jeżeli agenci opowiadali tę samą historię, to musieli nauczyć się jej na pamięć. Byli zaś tylko ludźmi (zapewne), więc mogli popełniać błędy. Wystarczy jedna sprzeczność.

Alicja wciąż nie mogła się zmusić do porzucenia Burtona. Nadal miała nadzieję, że Anglik na tyle zmieni swoje podejście do niej, aby usprawiedliwić dalsze podtrzymywanie tego związku. Sytuację łagodził fakt, że przez większą część dnia obowiązki utrzymywały ich z dala od siebie. Burton wydawał się tak zadowolony z ich wieczornych spotkań, że poczuła się lepiej i wmówiła sobie, iż powrócą dawne namiętne czasy. Pod wieloma względami przypominali stare małżeństwo. Wciąż łączyło ich uczucie o zmiennym nasileniu, lecz coraz bardziej irytowały cechy charakteru, które kiedyś z łatwością ignorowali.

W pewnym sensie rzeczywiście byli starzy, chociaż ich ciała zostały odmłodzone. Ona na Ziemi dożyła osiemdziesięciu dwóch lat, a on sześćdziesięciu dziewięciu. („Zważywszy na moje upodobania seksualne, to bardzo znaczący wiek”, powiedział kiedyś Burton). Długie życie sprawiało, że nawyki i postawy stawały się równie skostniałe jak tętnice. Coraz trudniej było się przystosowywać, zmieniać na lepsze. Zmartwychwstanie oraz Świat Rzeki zdruzgotały wierzenia wielu ludzi i przygotowały w nich grunt pod zmiany. Niektórym osłabiły kręgosłup - czasem tylko nieznacznie, a czasami wyraźnie - jednak sporo osób w ogóle nie potrafiło się przystosować.

Alicja pod wieloma względami przeszła metamorfozę, jednak podstawy jej osobowości pozostały niezmienione. Były zapisane gdzieś w głębi duszy, przy której otchłaniach gwiazdy zdają nam się oddalone zaledwie o krok. To samo dotyczyło Burtona.

Dlatego z nim została, mając nadzieję na coś, co nie miało szans nastąpić.

Czasami śniła o odnalezieniu Reginalda, lecz wiedziała, że to jeszcze bardziej daremne. Nigdy by do niego nie wróciła, niezależnie od tego, czy pozostał taki sam, czy się zmienił. Zresztą wątpliwe, aby to uczynił. Był dobrym człowiekiem, ale jak wszyscy dobrzy ludzie miał wady, niektóre poważne, i był zbyt uparty, aby coś z nimi zrobić.

Problem w tym, że jedna gąsienica nie może wywołać metamorfozy u drugiej. Jeżeli ktoś ma się stać motylem, musi się o to postarać samemu. Różnica między człowiekiem i gąsienicą polega na tym, że owad jest odpowiednio zaprogramowany, a człowiek musi przeprogramować się samodzielnie.

Tak mijały kolejne dni Alicji, choć wypełniało je znacznie więcej niż wspomniane myśli.

Aż nadszedł dzień, gdy Rex podłączył akumulator i linki rogów obfitości do kamienia na prawym brzegu, a kamień nie uwolnił energii.

9

Szok i panika.

Piętnaście lat wcześniej kamienie obfitości na lewym brzegu przestały działać. Po dwudziestu czterech godzinach odzyskały sprawność. Król Jan dowiedział się od Clemensa, że obwód został uszkodzony przez olbrzymi meteoryt, ale zadziwiająco szybko naprawiono usterkę i usunięto wszystkie zniszczenia. Zapewne dokonali tego Etycy, chociaż wszyscy potencjalni świadkowie odbudowy zostali pozbawieni przytomności - prawdopodobnie za pomocą gazu - i przespali cały proces.

Teraz pytanie brzmiało: Czy obwód ponownie zostanie naprawiony? A także: Co spowodowało tę katastrofę? Kolejny meteoryt? A może był to nowy etap rozpadu tego świata?

Król Jan, chociaż oszołomiony, zadziałał błyskawicznie. Posłał swoich oficerów, aby uspokoili załogę, po czym rozkazał wydać wszystkim mieszankę porostówki, wody i sproszkowanych kwiatów drzewa żelaznego, którą na Reksie nazywano grogiem.

Kiedy wszyscy już wystarczająco napoili się trunkiem, który poprawia nastrój i dodaje odwagi, polecił wciągnąć miedzianą pokrywę „ładowarki” z powrotem na pokład. Potem Rex ruszył dalej w górę Rzeki, płynąc płycizną przy lewym brzegu. Akumulator dysponował wystarczającą ilością energii, aby napędzać statek do kolejnej pory posiłku. Na dwie godziny przed zmrokiem Jan rozkazał stanąć i założyć miedzianą pokrywę na kamień.

Jak można się było spodziewać, miejscowi odmówili „użyczenia” kamienia obfitości załodze Reksa. Jeden z parowych karabinów maszynowych wypuścił strumień plastikowych pocisków nad głowami tłumu, który zgromadził się na brzegu, i ludzie w panice wycofali się w głąb równiny. Dwie amfibie, kiedyś noszące nazwy Ognisty Smok I i II, a obecnie Eleonora i Henry, z hukiem wytoczyły się na brzeg i stanęły na straży, gdy umieszczano pokrywę na kamieniu. Jednak w ciągu kolejnej godziny na brzegach zgromadzili się ludzie pochodzący nawet z okolic oddalonych o ponad kilometr, oraz ci, których kamienie obfitości znajdowały się na pogórzu. Wrzeszcząc i wydając z siebie wojenne okrzyki, tysiące mężczyzn i kobiet przypuściły atak na amfibie i parostatek. Jednocześnie kolejne pięćset osób zgromadzonych na łodziach uderzyło od strony wody.

Wybuchające pociski i rakiety wystrzelone z Reksa zabiły setki napastników. Karabiny parowe powaliły drugie tyle. Marynarze i członkowie załogi rozstawieni wzdłuż relingu otworzyli ogień ze strzelb oraz pistoletów, a także szyli z łuków i odpalali niewielkie pociski rakietowe z bazook.

Brzeg oraz woda wokół Reksa szybko spłynęły krwią i wypełniły się ciałami oraz ich fragmentami. Szarża została przełamana, ale wcześniej małe i duże rakiety wystrzelone przez tubylców zdążyły uszkodzić statek i zabić oraz ranić część ludzi Jana.

Burton wciąż ledwo chodził, chociaż rany goiły się tu szybciej niż na Ziemi. Pomimo tego, dowlókł się do relingu na promenadzie teksasu i zaczął strzelać z karabinu miotającego drewniane pociski kaliber .48. Trafił przynajmniej jedną trzecią swoich celów, mierząc do napastników nacierających od strony Rzeki. Kiedy już wszystkie łodzie, czółna, canoe, wojenne canoe i żaglówki zostały zatopione, z trudem przeszedł na drugą burtę, aby pomóc w walce.

Zdążył akurat na trzecią, ostatnią szarżę. Poprzedziły ją liczne przemowy wrogich oficerów, bicie w bębny i granie na rybich rogach, po czym, z kolejnym okrzykiem, miejscowi puścili się biegiem w stronę statku. Amfibie już wcześniej zużyły całą amunicję i wycofały się do luku na rufie parostatku. Jednak w powietrze wzbiły się dwa myśliwce, jednoosobowy samolot zwiadowczy oraz bombowiec torpedowy, wzmacniając siłę ognia obrońców.

Tylko kilkoro tubylców dotarło do linii wody. Potem szeregi napastników się załamały i zarządziły odwrót. Po chwili kamienie huknęły i rozbłysły, napełniając rogi obfitości i ładując akumulator.

- Na zęby Boga! - odezwał się król Jan z szaleństwem w oczach. - Dziś było źle, ale jutro...! Strzeż nas, Boże!

Nie mylił się. Jeszcze przed świtem horda oszalałych z głodu mieszkańców prawego brzegu przypuściła prawdziwy szturm. Każda dostępna łódź, wliczając liczne dwumasztowce, była po brzegi wypełniona mężczyznami i kobietami. Za nimi nadciągała horda pływaków. A kiedy wzeszło słońce, jak okiem sięgnąć Rzeka zaroiła się od ludzi i jednostek. Pierwszy szereg, złożony z łodzi, napotkał na salwę ze wszystkich rakiet i strzał, jakimi dysponowali obrońcy. Pomimo tego większość łodzi przybiła do brzegu i wyskoczyli z nich mieszkańcy prawej strony Rzeki.

Uwięziony pomiędzy dwiema armiami, Rex dzielnie stawiał opór. Ostrzał prowadzony z pokładu oczyścił teren wokół kamieni obfitości, a plujące ogniem amfibie wyjechały na brzeg na swych pozbawionych gąsienic kołach. Podczas gdy utrzymywały szalejących obrońców i napastników z dala, załoga Henry'ego za pomocą dźwigu zarzuciła pokrywę na szczyt kamienia.

Kamienie obfitości huknęły i pokrywa natychmiast została zabrana przez dźwig, którego ramię złożyło się i schowało do wnętrza amfibii.

Kiedy Eleonora i Henry powróciły na statek, Jan polecił podnieść kotwicę.

- A potem cała naprzód!

Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

Łodzie tak silnie napierały na Reksa, że statek przemieszczał się w ślimaczym tempie. Podczas gdy koła łopatkowe mieliły wodę, a dziób parostatku rozbijał na kawałki duże żaglówki i miażdżył mniejsze jednostki, ludzie z prawego brzegu bombardowali pokład. Grupie mężczyzn i kobiet udało się wdrapać na promenadę kotłowni, jednak nie utrzymali się tam długo.

W końcu Rex uwolnił się i ruszył w kierunku drugiego brzegu. Tam trafił na słabszy przybrzeżny prąd i popłynął w górę Rzeki. Po drugiej stronie wciąż toczyła się bitwa.

W południe Jan musiał zdecydować, czy spróbować ponownie naładować akumulator i napełnić rogi obfitości. Po chwili namysłu rozkazał rzucić kotwicę w dużym porcie.

- Poczekamy, aż się pozabijają. Mamy mnóstwo wędzonego i suszonego jedzenia, więc wytrzymamy cały jutrzejszy dzień. Pojutrze naładujemy akumulator. Do tej pory rzeź powinna się zakończyć.

Prawy brzeg przedstawiał sobą dziwaczny widok. Tak bardzo przywykli do tłumów, hałasów, rozmów i śmiechu, że wyludniona kraina sprawiała na nich niepokojące wrażenie. Nie było tam praktycznie nikogo, poza nielicznymi mądrymi bądź spokojnymi osobami, które postanowiły, że nie będą próbowały napełnić brzuchów kosztem mieszkańców lewego brzegu. Chatki i długie domy oraz duże budowle z bali świeciły pustkami, podobnie jak równina i pogórze. Jako że na planecie nie żyły żadne ssaki, owady ani gady, słychać było jedynie szelest liści na kilku drzewach, które rosły na równinie.

Walczącym ludziom na drugim brzegu skończył się proch i do uszu załogi Reksa docierały jedynie okazjonalne niskie pomruki, rozmyte i krótkie dźwięki, za pomocą których wyrażano wściekłość, głód, strach, ból oraz śmierć.

Bilans dwóch dni walk na Reksie wynosił trzydzieścioro zabitych i sześćdziesięcioro rannych, w tym dwadzieścioro ciężko, choć można powiedzieć, że każda rana była traktowana poważnie przez samych zainteresowanych. Zwłoki zapakowano do obciążonych worków z rybiej skóry i po krótkiej ceremonii wyrzucono za burtę na środku Rzeki. Worków użyto jedynie ze względu na uczucia ocalałych, gdyż i tak ryby miały je rozerwać i pożreć ciała, zanim te opadną na dno.

Wzdłuż lewego brzegu na powierzchni Rzeki unosiły się zwłoki, które wpadały na siebie, gdy posilające się ryby rzucały się w zakrwawionej wodzie. Przez kolejny miesiąc zatory z trupów sprawiały, że Rzeka sprawiała ohydne wrażenie. Najwyraźniej walki rozgorzały na całej jej długości, bo potrzeba było wiele czasu, by dryfujące ciała całkowicie zniknęły. Zanim tak się stało, ryby miały prawdziwą ucztę. Gigantyczne rzeczne smoki wynurzały się z odmętów i w całości połykały napęczniałe zwłoki, aż do napełnienia żołądków. A kiedy już strawiły i wydaliły jedną dawkę trupów, wynurzały się ponownie, aby dalej jeść, trawić i wydalać.

- To Armagedon, Apokalipsa - powiedział Burton do Alicji i jęknął.

Alicja nieraz płakała i miała nocne koszmary. Anglik tak bardzo ją pocieszał, że czuła, iż znów się do siebie zbliżyli.

Po południu następnego dnia Rex przepłynął na drugą stronę Rzeki, aby naładować akumulator. Jednak zamiast kontynuować podróż, wrócił na prawy brzeg. Załoga musiała wyprodukować proch i naprawić uszkodzenia. Zajęło to miesiąc, podczas którego rana Burtona całkowicie się zagoiła.

Kiedy statek podjął rejs, części załogi polecono policzyć ocalałe osoby na losowo wybranych obszarach. W rezultacie oszacowano, że zabita została niemal połowa populacji, zakładając, iż wszędzie wybuchły walki na podobną skalę. Siedemnaście i pół miliarda ludzi umarło w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Minęło wiele czasu, zanim wesołość powróciła na pokład parostatku. Ludzie na brzegu zachowywali się jak duchy. Jeszcze gorsza od skutków rzezi była przerażająca myśl: „A co, jeśli drugi obwód kamieni obfitości również przestanie działać?”.

Burton uznał, że nadszedł czas na przesłuchanie domniemanych agentów. Jednak przyparci do muru mogli popełnić samobójstwo, nawet jeśli nie czekało na nich zmartwychwstanie. Poza tym, istniała możliwość, że ludzie, którzy żyli po 1983 roku, tak naprawdę byli niewinni.

Musiał czekać. Nie mógł zrobić niczego innego.

W tym czasie Loghu subtelnie podpytywała swojego partnera, a Alicja, trochę mniej subtelnie, pracowała nad Podebradem. Natomiast Burton czekał, aż Strubewellowi podwinie się noga.

Kilka dni po wznowieniu podróży Jan postanowił przeprowadzić nowy nabór do załogi. Zatrzymał Reksa w porze południowego posiłku i zszedł na brzeg, aby ogłosić, że na pokładzie są wolne miejsca.

Burton, jako sierżant Gwalchgwynn, spacerował razem z innymi marynarzami pośród tłumu, szukając potencjalnych zamachowców. Kiedy spotkał mężczyznę z wczesnego paleolitu, przysadzistego, o potężnych kościach, przypominającego osobę dotkniętą mongolizmem, i zaczął z nim rozmawiać, na chwilę zapomniał o swoich obowiązkach. Ngangchungding chętnie udzielił mu szybkiej lekcji swojej rdzennej mowy, z którą Burton nigdy wcześniej się nie spotkał. Potem Anglik, używając esperanto, próbował namówić go do przyłączenia się do załogi Reksa. Nie tylko stałby się on wartościowym marynarzem, ale dzięki temu Burton miałby okazję nauczyć się jego języka. Ngangchungding odrzucił tę propozycję. Wyjaśnił, że jest nichirenitą, członkiem buddyjskiej szkoły, dla której pacyfizm jest równie ważny jak dla jej głównego rywala, Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Pomimo rozczarowania, Burton poczęstował mężczyznę papierosem, aby pokazać mu, że nie ma do niego żalu, po czym wrócił do stołu króla Jana.

Jan rozmawiał z jakimś Białym, którego Burton ledwie widział zza pleców wysokiego Murzyna o cienkich nogach, długich rękach i szerokich ramionach. Anglik minął kolejkę kandydatów, aby ustawić się za królem.

Wtedy usłyszał słowa białego mężczyzny:

- Nazywam się Peter Jairus Frigate.

Obrócił się na pięcie, wytrzeszczył oczy, po czym skoczył na Frigate'a. Przygwoździł go do ziemi i zacisnął mu dłonie na gardle.

- Zabiję cię! - wykrzyczał.

Coś uderzyło go w tył głowy.

10

Kiedy odzyskał zmysły, zobaczył, że Murzyn i czterej mężczyźni, którzy stali za nim, szarpią się z ochroniarzami Jana. Monarcha wskoczył na stół i z czerwoną twarzą wykrzykiwał rozkazy. Przez chwilę panowało ogólne zamieszanie, po czym wszyscy się uspokoili. Frigate wstał, kaszląc. Burton także dźwignął się na nogi, czując ból z tyłu głowy. Najwyraźniej został uderzony pałką, którą czarnoskóry nosił zawieszoną u paska, a która teraz leżała na trawie.

Chociaż jeszcze nie do końca rozjaśniło mu się w głowie, zrozumiał, że popełnił błąd. Człowiek, którego zaatakował, bardzo przypominał Frigate'a, którego znał kiedyś, także jego głos wydawał się znajomy. Jednak zarówno głos, jak i rysy twarzy trochę się różniły, a poza tym mężczyzna był niższy. Ale... takie samo nazwisko?

- Przepraszam, sinjoro Frigate. Wydawało mi się... bardzo przypominasz człowieka, którego mam powody nienawidzić... wyrządził mi straszliwą krzywdę... nieważne. Jest mi bardzo przykro i jeśli mogę jakoś to wynagrodzić...

Co do diabła, pomyślał. A może raczej: Co za diabeł?

Chociaż to nie był jego Frigate, bezwiednie szukał wzrokiem Monata.

- Wystraszyłeś mnie prawie na śmierć - odrzekł mężczyzna. - Ale niech będzie, przyjmuję przeprosiny. Poza tym, wydaje mi się, że już zapłaciłeś za swoją pomyłkę. Umslopogaas potrafi mocno uderzyć.

- Tylko go trąciłem, żeby go zniechęcić - odezwał się czarnoskóry.

- Udało ci się - odparł Burton, po czym się roześmiał, chociaż zabolała go od tego głowa.

- Ty i twoi przyjaciele mieliście szczęście, że nie zostaliście zabici na miejscu! - ryknął Jan. Zszedł ze stołu i usiadł. - No dobrze, na czym polega problem?

Burton ponownie wyjaśnił, w głębi ducha czując ulgę, gdyż ten „prawie” Frigate nie mógł wyjawić Janowi, że Anglik używa fałszywego nazwiska. Frigate i jego czterej kompani zapewnili Jana, że nie żywią urazy wobec Burtona, a wtedy król kazał puścić ich wolno. Jednak przed ponownym podjęciem rozmów z kandydatami zażądał od Anglika, by ten wyjawił, dlaczego zaatakował Frigate'a. Burton na poczekaniu wymyślił historię, która wydawała się satysfakcjonować monarchę.

- Jak wyjaśnisz to uderzające podobieństwo? - spytał Frigate'a.

- Nie potrafię - wzruszył ramionami Frigate. - Już mi się to wcześniej zdarzało. Co prawda jeszcze nigdy nie zostałem zaatakowany, ale spotykałem ludzi, którzy twierdzili, że kiedyś mnie spotkali, a przecież mam dość charakterystyczną twarz. Gdyby mój ojciec był wędrownym sprzedawcą, mógłbym to jeszcze zrozumieć. Ale tak nie było. Pracował jako elektryk oraz inżynier budownictwa i rzadko wyjeżdżał z Peorii.

Frigate zdawał się nie mieć żadnych kwalifikacji, które dawałyby mu szansę na zaokrętowanie. Miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i dysponował przeciętną muskulaturą. Twierdził, że dobrze strzela z łuku, ale Jan miał do dyspozycji setki tysięcy łuczników. Z pewnością odrzuciłby jego kandydaturę, gdyby Frigate nie wspomniał, że przybył do krainy położonej o sto sześćdziesiąt kilometrów w górę Rzeki na pokładzie balonu. Poza tym, widział olbrzymi sterowiec. Jan wiedział, że to musiał być Parseval. Zaciekawiła go także opowieść o balonie.

Frigate wyjaśnił, że razem ze swoimi towarzyszami podróżował w górę Rzeki, zamierzając dotrzeć do jej źródeł. Znużył ich powolny rejs żaglowcem, więc kiedy dotarli do państwa, w którym dostępny był metal, namówili jego przywódcę, aby zbudował im sterowiec.

- Ach! Jak się nazywał ten przywódca? - spytał Jan.

Frigate sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Był to Czech, Ladislas Podebrad.

Jan zaczął się śmiać, aż z oczu pociekły mu łzy.

- A to dobre - rzekł, kiedy się uspokoił. - Tak się składa, że Podebrad jest teraz jednym z moich inżynierów.

- Naprawdę? - odezwał się jeden z kompanów Frigate'a. - W takim razie mamy z nim do pomówienia.

Mężczyzna, który to powiedział, miał niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, szczupłą, muskularną sylwetkę oraz ciemne włosy i oczy. Rysy jego twarzy były ostre, lecz zarazem przystojne i oryginalne. Na głowie nosił obszerny kowbojski kapelusz, a na nogach buty na wysokich obcasach. Poza tym był ubrany tylko w biały kilt.

- Tom Mix do usług, Wasza Wysokość - rzekł z teksańskim akcentem. Zaciągnął się papierosem. - Jestem ekspertem w posługiwaniu się liną oraz bumerangiem, a niegdyś byłem znaną gwiazdą filmową, jeżeli Wasza Wysokość wie, co to takiego.

Jan zwrócił się do Strubewella.

- Słyszałeś o nim?

- Czytałem. Żył na długo przed moimi czasami, ale był bardzo popularny w latach dwudziestych i trzydziestych. Był gwiazdą filmów, które nazywano „końskimi operami”.

Burtona zastanowiło, czy agent mógłby dysponować taką wiedzą.

- Czasami kręcimy filmy na Reksie - rzekł Jan z uśmiechem. - Ale jak wiesz nie mamy koni.

- Niestety!

Monarcha dalej wypytywał Frigate'a o jego przygody. Amerykanin wyjaśnił, że w tej samej chwili, w której zobaczyli sterowiec, urządzenie służące do podgrzewania wodoru w powłoce balonu straciło szczelność. Próbując zahamować wyciek gazu za pomocą szybko schnącego kleju, spuścili część wodoru z balonu, aby opaść w warstwy gęstszego i cieplejszego powietrza, co z kolei umożliwiłoby im otwarcie iluminatorów w gondoli.

Przeciek został usunięty, ale wiatr zaczął ich cofać, a baterie dostarczające świeży wodór uległy rozładowaniu. Postanowili wylądować. Kiedy dowiedzieli się, że Jan wysłał przodem amfibię, aby ogłosić nabór do załogi, jak najszybciej pożeglowali w tym kierunku.

- Czym się zajmowałeś na Ziemi?

- Wieloma rzeczami, jak większość ludzi. W wieku średnim i starszym pisałem opowieści science-fiction i detektywistyczne. Nie byłem kompletnie nieznany, ale nigdy nie zostałem równie sławny jak on.

Wskazał niezbyt wysokiego, ale muskularnego mężczyznę o kręconych włosach i przystojnej twarzy o irlandzkich rysach.

- To Jack London, wielki pisarz z początku dwudziestego wieku.

- Nie przepadam za pisarzami - odparł Jan. - Miałem kilku na pokładzie i zawsze sprawiali mnóstwo kłopotów. Jednakże... kim jest ten Murzyn, który bez mojej zgody uderzył sierżanta w głowę?

- To Umslopogaas z ludu Suazi. Pochodzi z Afryki Południowej, z dziewiętnastego wieku. Jest wielkim wojownikiem, a szczególnie sprawnie posługuje się swoim toporem, który nazywa Dzięciołem. Zasłynął również tym, że stał się pierwowzorem znanego fikcyjnego zuluskiego bohatera, którego stworzył kolejny pisarz, H. Rider Haggard.

- A ten?

Jan wskazał brązowoskórego, czarnowłosego mężczyznę o dużym nosie. Miał on niewiele ponad półtora metra wzrostu i nosił duży zielony ręcznik zawiązany niczym turban.

- To Nur ed-Din el-Musafir. Iberyjski Maur i wielki podróżnik. Jest sufim i żył w tych samych czasach, co Wasza Wysokość, a nawet spotkał się z Waszą Wysokością na dworze w Londynie.

- Co takiego? - zdziwił się Jan i wstał. Dokładnie przyjrzał się niewysokiemu mężczyźnie, po czym zamknął oczy. Kiedy je otworzył, rzekł: - Tak, dobrze go pamiętam!

Obszedł stół, szeroko rozłożył ręce, uśmiechnął się i zaczął szybko mówić w angielszczyźnie ze swoich czasów. Pozostali ze zdziwieniem patrzyli, jak obejmuje drobnego Maura i całuje go w oba policzki.

- Rany, kolejny Żabojad! - rzucił Mix, ale on też się uśmiechał.

Obaj mężczyźni przez chwilę gadali jak nakręceni.

- Wystarczy mi, że Nur el-Musafir podróżował z wami i wciąż uznaje was za swoich przyjaciół - rzekł w końcu Jan. - Strubewell, zaokrętuj ich i przekaż im niezbędne instrukcje. Sierżancie Gwalchgwynn, przydziel im kajuty. Mój przyjacielu i mentorze, porozmawiamy, kiedy skończę przegląd kandydatów.

Idąc korytarzem do swoich kwater, spotkali Loghu. Ta najpierw pobladła, potem poczerwieniała, a w końcu zaczęła krzyczeć.

- Peter, ty draniu! - wrzasnęła, po czym rzuciła się na Frigate'a. Przewróciła go na plecy i zaczęła dusić.

Czarnoskóry i Mix ze śmiechem ją odciągnęli.

- Ludzie rzeczywiście za tobą przepadają - zażartował Mix.

- Znów wzięto cię za kogoś innego - rzekł Burton. Wyjaśnił Loghu, co się stało.

Frigate przez chwilę kaszlał i obmacywał szyję naznaczoną śladami palców.

- Nie wiem, kim był ten drugi Frigate, ale chyba nie miał zbyt wielu przyjaciół.

Loghu niechętnie przeprosiła. Nie była do końca przekonana, że mężczyzna nie jest jej byłym kochankiem.

- Może mnie złapać, kiedy tylko będzie miała na to ochotę - mruknął Mix. - Byle nie za gardło.

- Jeśli masz fiuta równie dużego jak kapelusz, to faktycznie mogę się skusić - odcięła się Loghu.

O dziwo Mix się zaczerwienił. Kiedy kobieta odeszła, kołysząc biodrami, dodał:

- Zbyt odważna i twarda jak dla mnie.

Dwa dni później zamieszkali razem.

Burton nie wierzył, że podobieństwo obydwu Frigate'ów może być kwestią przypadku. Kiedy tylko miał ku temu okazję, rozmawiał z Peterem, wypytując go o fakty z jego życia. Zaskoczyło go odkrycie, że także ten Frigate badał jego biografię.

Amerykanin również obserwował Burtona, chociaż robił to w tajemnicy. Od czasu do czasu udawało się go na tym przyłapać. Pewnego wieczoru w salonie Frigate przyparł Burtona do muru. Upewniwszy się, że nikt ich nie podsłuchuje, bez zbędnych ceregieli odezwał się po angielsku.

- Widziałem różne portrety Richarda Francisa Burtona. Nawet powiesiłem na ścianie naprzeciwko biurka powiększenie jego zdjęcia, zrobionego, gdy miał pięćdziesiąt lat. Dlatego uważam, że rozpoznałbym go nawet bez wąsów i rozwidlonej brody.

- Taak?

- Doskonale pamiętam zdjęcie, które zrobiono mu w wieku około trzydziestu lat. Miał wtedy tylko wąsy, choć były one bardzo gęste. Jeżeli w myślach usunę ten zarost...

- Taak?

- Burton zacznie bardzo przypominać pewnego średniowiecznego Walijczyka, którego znam. Przedstawia się on jako Gwalchgwynn, co oznacza „biały sokół”. Gwalchgwynn jest wczesną formą walijskiego imienia, które znacznie później przekształciło się w Gawain. Zaś Gawain był rycerzem, który według wczesnych cyklów arkturiańskich jako pierwszy wyruszył na poszukiwanie Świętego Graala. Metalowe pojemniki, które nazywa się rogami obfitości, a w niektórych krainach także graalami, kształtem bardzo przypominają wieżę, która wznosi się na środku polarnego morza na północy, tak przynajmniej słyszałem. Można powiedzieć, że to swego rodzaju Wielki Graal.

- Bardzo ciekawe - odrzekł Burton, gdy skończył sączyć grog. - Kolejny zbieg okoliczności.

Frigate spokojnie go obserwował, co odrobinę zbijało Anglika z tropu. Niech go szlag. Facet mógłby być bratem tamtego. Może tak właśnie jest. Pewnie obaj są agentami, a ten bawi się ze mną tak samo jak poprzedni.

- Burton powinien znać cykle arkturiańskie, jak również dawniejsze ludowe opowieści, na których były one oparte. Gdyby zaś postanowił podróżować incognito, a przecież słynął z tego na Ziemi, to przyjęcie imienia Gwalchgwynn byłoby bardzo w jego stylu. Wiedziałby, że oznacza ono poszukiwacza Świętego Graala, a jednocześnie byłby spokojny, że nikt inny go nie rozszyfruje.

- Nie jestem na tyle tępy, aby nie pojąć, że uważasz mnie za Burtona. Ale nigdy o nim nie słyszałem i nie obchodzi mnie, że sprawia ci przyjemność drążenie tej sprawy. Nie widzę w tym niczego zabawnego.

Uniósł kieliszek do ust i napił się.

- Nur zdradził mi, że według Etyka, który go odwiedził, jednym z jego wybrańców jest kapitan sir Richard Francis Burton, dziewiętnastowieczny badacz.

Burtonowi udało się zapanować nad sobą na tyle, by nie wypluć alkoholu.

Powoli postawił kieliszek na barze.

- Nur?

- Już go poznałeś. Pozostali czekają w rekwizytorni. Aby pokazać, jak bardzo jestem pewien, że jesteś Burtonem, wyjawię coś jeszcze. Mix i London także kiedyś podróżowali pod zmienionymi nazwiskami. Jednak niedawno postanowili dać sobie z tym spokój. A teraz, panie Burton, czy zechciałby pan udać się ze mną?

Anglik się zawahał. Czy Frigate i jego towarzysze mogą być agentami? Czy czekają, aby go pojmać i przesłuchać, niwecząc tym samym jego plan?

Rozejrzał się po zatłoczonym, gwarnym salonie i dostrzegł Kazza.

- Pójdę z tobą, jeśli te bzdury mają dla ciebie takie znacznie. Ale zabiorę ze sobą swojego przyjaciela neandertalczyka. Poza tym, będziemy uzbrojeni.

Kiedy dziesięć minut później Burton wszedł do rekwizytorni, towarzyszyły mu także Alicja i Loghu.

Gdy Mix zobaczył Loghu, szczęka opadła mu ze zdziwienia.

- Ty także o wszystkim wiesz?

11

Uzgodnili, że w swoich kajutach nie będą rozmawiali ani o Etyku, ani o niczym, co jest z nim związane, gdyż mogły się tam znajdować podsłuchy. Ich kolejne spotkanie miało miejsce przy stoliku, gdzie grywali w pokera. Obecni byli Burton, Alicja, Frigate, Nur, Mix i London. Loghu i Umslopogaas mieli służbę.

Kiedy Burton usłyszał opowieści Nura i Mixa o odwiedzinach Tajemniczego Nieznajomego, przekonał się, że rzeczywiście ma do czynienia z rekrutami Etyka. Jednak zanim przyznał się do swojej prawdziwej tożsamości, dokładnie wysłuchał tego, co obaj mieli do powiedzenia. Potem opowiedział swoją historię, niczego nie zatajając.

- Sprawdzam i przebijam o dziesięć - odezwał się teraz. - Nie, nie uważam, że powinniśmy umieścić podsłuchy w kajutach podejrzanych. Owszem, moglibyśmy dowiedzieć się czegoś użytecznego, ale gdyby znaleźli pluskwy, to domyśliliby się, że rozpracowują ich agenci Tajemniczego Nieznajomego, bo chyba możemy tak o sobie mówić. To zbyt niebezpieczne.

- Zgadzam się - powiedział drobny Maur. - A wy?

Nawet Mix, który zaproponował założenie podsłuchów, przytaknął.

- A co z Podebradem? - spytał. - Spotykam go od czasu do czasu, a on tylko mówi mi cześć, po czym idzie dalej swoją drogą, szczerząc się jak ksiądz, który właśnie się dowiedział, że jego kochanka nie jest w ciąży. Mam tego dosyć. Chciałbym dorwać tego drania.

- Ja też - zgodził się London. - Myśli, że ujdzie mu na sucho zrobienie z nas frajerów.

- Jeśli go zaatakujemy, zostaniemy wyrzuceni ze statku - zauważył Nur. - Poza tym, on jest niezwykle silny. To raczej on rozerwałby cię na strzępy, zanim byś go dorwał.

- Dałbym mu radę! - wykrzyknęli Mix i London jednocześnie.

- Macie cholernie dobre powody, aby szukać zemsty - przyznał Burton. - Ale nic z tego, przynajmniej na razie. Chyba to rozumiecie?

- Ale dlaczego powiedział, że zabierze nas na pokład sterowca, a potem zostawił, jakbyśmy byli jakimiś śmierdzielami?

- Zastanawiałem się nad tym - odrzekł Nur ed-Din. - Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jest to, że podejrzewał, iż jesteśmy ludźmi Tajemniczego Nieznajomego. To stanowiłoby kolejny dowód, że jest agentem Etyków.

- Myślę, że on jest po prostu cholernym sadystą! - parsknął London.

- Nie - odparł Burton. - Jeżeli podejrzewa waszą czwórkę, to będziecie musieli mieć się na baczności. My także. Nie wziąłem pod uwagę tego, co powiedział Nur, w przeciwnym razie nie zaproponowałbym spotkania w salonie.

- Teraz już za późno, aby się tym przejmować - rzekła Alicja. - Tak czy inaczej, nawet jeśli jest agentem, to niczego nie zrobi, dopóki nie dotrze do źródeł Rzeki. Podobnie jak my.

Burton zgarnął pulę dzięki trójce waletów i parze dziesiątek. Alicja rozdała. Anglik uznał, że Nur musi się skupiać na czymś innym niż na grze. Maur wygrywał mniej więcej połowę rozdań, lecz Burton podejrzewał, że gdyby się przyłożył, mógłby zwyciężać znacznie częściej. Ten człowieczek zawsze wydawał się wiedzieć, jakie karty mają przeciwnicy, wystarczyło, że przyjrzał się ich twarzom.

- Równie dobrze możemy cieszyć się rejsem - stwierdził Frigate.

Burton popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Facet okazywał mu takie samo zainteresowanie, jakie udawał tamten drugi Frigate. Kiedy tylko miał ku temu okazję, zasypywał go pytaniami, które zazwyczaj dotyczyły tych okresów w życiu Anglika, na temat których biografowie mogli jedynie spekulować. Jednak, podobnie jak swój imiennik, krytykował postawy i poglądy, które cenił Burton. Na przykład jego stosunek do kobiet i innych ras, a także wiarę w telepatię. Burton już zbyt wiele razy musiał tłumaczyć, że w tym świecie niekoniecznie musi się trzymać swoich ziemskich wierzeń. Za dużo widział i doświadczył. Pod wieloma względami się zmienił.

Uznał, że to dobra chwila na poruszenie tematu fałszywego Frigate'a.

- Musi istnieć jakieś dobre wytłumaczenie tego tak zwanego przypadku.

- Też się nad tym zastanawiałem. Na szczęście tematyka ta nie była mi obca dzięki czytaniu i pisaniu utworów science-fiction. Dysponuję bardzo elastyczną wyobraźnią, która także tobie się przyda, jeśli chcesz za mną nadążyć. Otóż sądzę, że Frigate, którego poznałeś, jest moim bratem Jamesem, zmarłym w jakże dojrzałym wieku jednego roku! Weź pod uwagę dzieci, które zmarły na Ziemi. Podstawową kwestią jest to, że gdyby zostały wskrzeszone w Świecie Rzeki, zapełniłyby całą planetę. Nie pomieścilibyśmy się tutaj razem z nimi. Dzieci zmarłe przed piątym rokiem życia stanowiły największą część całej ziemskiej populacji. Co więc Etycy mogli z nimi zrobić? Mogli wskrzesić je na innej planecie, być może podobnej do tej, a być może innej. Niewykluczone, że do ich swobodnego rozmieszczenia potrzebne byłyby dwie planety. Załóżmy, że właśnie tak się stało. Chyba że... - uniósł palec - Chyba że z jakiegoś powodu w ogóle ich nie wskrzeszono. Może trafią tutaj, kiedy my już znikniemy, któż to wie? Na pewno nie ja. Ale mogę spekulować. Co by się stało, gdyby dzieci zostały wskrzeszone na innej planecie? Nie można tego dokonać z całą populacją jednocześnie, ponieważ potrzebni byliby dorośli, którzy by się nimi zajęli. A to spowodowałoby zapełnienie planety wielkości Ziemi. Może więc dzieci są wskrzeszane w określonym tempie. Członkowie każdej kolejnej grupy dorastają, a potem stają się opiekunami, nauczycielami i przybranymi rodzicami następnych malców. I tak dalej. A może wszystko dokonuje się jednocześnie na więcej niż jednej planecie. Chociaż wątpię. Przystosowywanie planet wymagałoby olbrzymich ilości energii. Z drugiej strony, oni mogą wykorzystywać planety, które nie wymagają przystosowania.

- Rozdawaj - przypomniał London. - W przeciwnym razie ludzie zaczną się zastanawiać, o czym my do cholery rozmawiamy!

- Otwieram - rzekł Mix.

Przez jakiś czas milczeli, jeśli nie liczyć licytowania. W końcu Frigate przerwał ciszę.

- Gdyby moja teoria była zgodna z prawdą, to, no cóż, powiem tak. Hmm... Byłem najstarszym dzieckiem w domu. To znaczy najstarszym spośród tych, które przeżyły. Mój starszy brat James umarł, kiedy miał roczek. Przyszedłem na świat pół roku później. Teraz... hmm... załóżmy, że został wskrzeszony. A kiedy dorósł, stał się agentem Etyków. Został tu umieszczony w Dniu Zmartwychwstania. Jego zadanie polegało na obserwowaniu Burtona. Dlaczego otrzymał taką misję? Ponieważ Etycy wiedzieli, że Burton jakimś cudem obudził się przed zmartwychwstaniem w tej olbrzymiej komorze z unoszącymi się ciałami. Musieli się domyślić, że to nie przypadek i że ktoś... ee... ktoś specjalnie go wybudził. Cóż, nie musimy zgadywać. Wiemy, że tak powiedziała Burtonowi Rada Etyków, kiedy go ujęła. Miał mieć wymazane wspomnienia z tej rozmowy, ale Tajemniczy Nieznajomy postarał się, aby je zachował. Tak czy inaczej, Etycy byli podejrzliwi. Dlatego posłali tego fałszywego Frigate'a, choć w zasadzie on też jest prawdziwym Frigate'em, w ślad za Dickiem. Mój brat miał mieć na niego oko i donosić o wszystkich podejrzanych sprawach. Ale tak jak wszyscy w Dolinie, w końcu obudził się z ręką w nocniku.

- Wezmę dwie karty - odezwał się Burton. - To bardzo ciekawa historia, Peter. Wydaje się szalona, ale może być prawdziwa. Jednak jeśli twój brat był agentem, to kim był Monat z Tau Ceti, Arktura czy skądkolwiek on przyleciał? Z pewnością musiał być agentem, co prawda dość dziwacznym, ale...

- Może on jest Etykiem! - wtrąciła się Alicja.

Burton zmierzył ją wzrokiem. Nie lubił, gdy mu przerywano.

- Właśnie miałem to powiedzieć. Ale jeśli Monat jest agentem, to nie wydaje mi się, aby był Etykiem, w przeciwnym razie byłby członkiem Rady... ależ nie, na Allaha, wcale by nie był! Gdybym go tam zobaczył, to wiedziałbym, że jest jednym z nich! A wtedy nie mógłby się trzymać blisko mnie. Chociaż nie mam pojęcia, dlaczego to robił. Jednak obecność Monata oznacza, że w to wszystko zaangażowany jest więcej niż jeden gatunek... rodzaj... rodzina... istot pozaziemskich.

- Wezmę jedną kartę - poprosił Frigate. - Jak właśnie mówiłem...

- Przepraszam - wtrącił się London. - Ale skąd brat Petera mógł wiedzieć o Burtonie?

- Sądzę, że dzieci są edukowane, zapewne lepiej niż na Ziemi. Być może, choć to tylko spekulacje, mój brat wiedział, kim jestem. Nie mamy pojęcia, jak obszerną i szczegółową wiedzą dysponują Etycy. Spójrzcie na zdjęcie Burtona, które ten znalazł w kilcie agenta Agneau. Zrobiono je, kiedy Dick miał dwadzieścia osiem lat i służył jako młodszy oficer w armii wschodnioindyjskiej. Czy to nie dowód, że Etycy byli na Ziemi w 1848 roku? Któż może wiedzieć, jak długo wędrowali po ziemskich drogach, gromadząc dane? Nie pytajcie mnie, w jakim celu.

- Dlaczego James miałby przybrać twoje imię? - spytał Nur.

- Cóż, byłem zdeklarowanym miłośnikiem Burtona. Nawet napisałem o nim powieść. Może tak podpowiedziało Jamesowi poczucie humoru. Mnie go nie brakuje. Cała nasza rodzina słynie z... dziwacznego poczucia humoru. Dlatego wydało mu się śmieszne, że może wcielić się w swojego brata, udawać Petera, którego nigdy nie poznał. Może dzięki temu chciał pośrednio przeżyć życie, jakiego odmówiono mu na Ziemi. Może uważał, że jeśli spotka kogoś, kto znał rodzinę Frigate'ów, to będzie mógł podać się za mnie. Może wszystkie te powody są prawdziwe. Nieważne... jestem pewien, że pobił Sharkko, wydawcę-oszusta, aby mnie pomścić, co dowodzi, że dużo wiedział o moim życiu na Ziemi.

- Ale co z opowieścią tego agenta, Spruce'a? - odezwała się Alicja. - Twierdził on, że pochodzi z siedemdziesiątego drugiego wieku naszej ery i wspominał coś o chronoskopie, który pozwalał zaglądać w przeszłość.

- Spruce mógł kłamać - orzekł Burton.

- Tak czy inaczej - odparł Frigate - nie wierzę w istnienie chronoskopu, ani w żadną inną formę podróży w czasie. Choć może nie powinienem tego mówić. W końcu wszyscy podróżujemy w czasie. Do przodu, w jedynym możliwym kierunku.

- Jeszcze nikt nie wspomniał o tym, że ktoś musiał wskrzesić dzieci - zauważył Nur. - To mogli, ale nie musieli być ludzie z siedemdziesiątego drugiego wieku. Bardziej prawdopodobne, że uczyniła to rasa Monata. Zwróćcie także uwagę, że to Monat zadawał większość pytań podczas przesłuchania Spruce'a. Niewykluczone, że naprowadzał go na właściwe odpowiedzi.

- Ale dlaczego? - zdziwiła się Alicja.

Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć, chyba że historia Etyka była zgodna z prawdą. Jednak obecnie jego rekruci uważali, że może on być równie wielkim kłamcą jak jego towarzysze.

Nur zakończył rozmowę, dzieląc się swoją teorią, że agenci, którzy wsiedli na statek na początku rejsu, opowiedzieli swoją wersję historii po roku 1983 i musieli się jej trzymać. Agenci, którzy zaokrętowali się później, wiedzieli, że opowieść może się wydawać podejrzana, więc jej unikali. Przykładowo, olbrzymi Gal o imieniu Megalosos - co oznacza „wielki” - utrzymywał, że żył w czasach Cezara. Jednak jego słowo nie stanowiło wystarczającego dowodu. Ponadto wyglądało na to, że polubił Podebrada, co przekraczało zdolność pojmowania Nura. On także mógł być agentem.

Część Czwarta

Nie Do Wynajęcia:
Nowi rekruci
i koszmary Clemensa

12

Oczy de Marbota stanowiły dowód na to, że maszyny wskrzeszające nie zawsze działały idealnie.

Jean Baptiste Antoine Marcelin, baron de Marbot, urodził się w 1782 roku z brązowymi oczami. Upłynęło dużo czasu od Dnia Zmartwychwstania, zanim dowiedział się, że zmieniły one kolor. Stało się tak, gdy jedna z kobiet niespodziewanie nazwała go Niebieskookim.

- Sacre bleu! Czy to prawda?

Szybko pożyczył mikowe lustro, które niedawno przywieziono na pokładzie statku handlowego - mika była rzadkim minerałem - i obejrzał swoją twarz po raz pierwszy od dziesięciu lat. Było to pogodne, okrągłe oblicze o zadartym nosie, zawsze uśmiechniętych ustach i błyszczących oczach. Wcale niebrzydkie.

Jednak oczy miały kolor jasnoniebieski.

- Merde!

Następnie przeszedł na esperanto.

- Jeśli kiedykolwiek znajdę się w zasięgu cięcia mieczem od tych potworów, które mi to zrobiły...!

Wściekły wrócił do kobiety, która z nim mieszkała, po czym powtórzył swoją groźbę.

- Przecież nie masz miecza - odparła.

- Czy musisz wszystko brać tak dosłownie? Nieważne. Kiedyś go zdobędę. Gdzieś na tej kamienistej planecie musi być żelazo.

Tamtej nocy śnił o olbrzymim ptaku o rdzawych piórach i sępim dziobie, który żywił się kamieniami i wydalał stalowe kulki. Jednak w tym świecie nie było ptaków, a gdyby nawet były, to z pewnością nie oiseau de fer.

Teraz już posiadał metalową broń: szablę, kord, szpadę, sztylet, długi nóż, topór, włócznię, pistolety i strzelbę. Był generałem brygady i miał ambicję, aby zostać pełnym generałem. Jednakże brzydził się polityką i nie interesowały go niehonorowe intrygi, jak również nie miał w nich wprawy. Poza tym, na Nie Do Wynajęcia mógłby zostać generałem marynarki jedynie po śmierci Ely'ego S. Parkera, a ta napełniłaby go smutkiem. Kochał tego wesołego Indianina z plemienia Seneca.

Niemal wszyscy członkowie załogi, którzy pochodzili z okresu późniejszego niż paleolit, mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a niektórzy byli naprawdę potężni. Ludzie z paleolitu byli niscy, ale wynagradzały to masywne kości i muskuły. Ze swoimi stu sześćdziesięcioma centymetrami wzrostu de Marbot czuł się przy nich jak Pigmej, ale Sam Clemens go lubił i podziwiał za zadziorność oraz odwagę. Lubił także słuchać opowieści o kampaniach Marbota, jak również mieć pod sobą ludzi, którzy niegdyś byli generałami, admirałami czy mężami stanu. „Pokora im służy, wzmacnia ich charakter”, mawiał. „Żabojad jest pierwszorzędnym komandorem i bawi mnie obserwowanie, jak rozkazuje tym małpom”.

De Marbotowi z pewnością nie brakowało doświadczenia ani umiejętności. Po wstąpieniu do republikańskiej armii francuskiej w wieku siedemnastu lat, szybko awansował na adiutanta marszałka Augereau, który dowodził siódmym korpusem podczas wojny z Prusami i Rosją w latach 1806-1807. Walczył pod dowództwem Lannesa i Masseny w wojnach napoleońskich oraz uczestniczył w kampanii rosyjskiej w 1812 roku, straszliwym odwrocie spod Moskwy, jak również, między innymi, w niemieckiej kampanii z 1813 roku. Był ranny jedenaście razy, w tym ciężko pod Hanau i Lipskiem. Kiedy Napoleon powrócił z wygnania na Elbie, mianował de Marbota generałem brygady, a ten odniósł rany w krwawej bitwie pod Waterloo. Następnie został wygnany przez burbońskiego króla, jednak wrócił do ojczyzny w 1817 roku. Kilka lat później, po udziale w oblężeniu Antwerpii, gdy był w służbie monarchii lipcowej, został nagrodzony nominacją na generała broni. Od 1835 do 1840 roku brał udział w ekspedycjach do Algierii, a w wieku sześćdziesięciu lat został ranny po raz ostatni. Przeszedł na emeryturę po abdykacji króla Ludwika Filipa I. Napisał pamiętniki, które tak zachwyciły Arthura Conan Doyle'a, że na ich podstawie stworzył fikcyjną postać brygadiera Gerarda. Główna różnica między bohaterem literackim i jego pierwowzorem polegała na tym, że de Marbot był inteligentny i spostrzegawczy, podczas gdy Gerard, choć szlachetny, nie grzeszył bystrością umysłu.

W wieku siedemdziesięciu dwóch lat odważny żołnierz Napoleona zmarł w swoim łóżku w Paryżu.

Clemens tak bardzo go cenił, że zdecydował się opowiedzieć mu o Tajemniczym Nieznajomym, zbuntowanym Etyku.

Tego dnia parostatek stał w porcie, a Clemens rozmawiał z ochotnikami, którzy starali się o miejsce na pokładzie. Od ohydnych wydarzeń, które nastąpiły po awarii kamieni obfitości na prawym brzegu, minęły dwa miesiące i Rzeka była już wolna od smrodu i zatorów z gnijących ciał.

De Marbot, który w duraluminiowym hełmie zwieńczonym pękiem pasków z rybiej skóry, usztywnionych za pomocą kleju, oraz duraluminiowym kirysie przypominał popularne wyobrażenie trojańskiego wojownika, spacerował wzdłuż długiej kolejki kandydatów. Jego zadanie polegało na przeprowadzeniu wstępnej selekcji, która mogła zaoszczędzić czasu i pracy kapitanowi.

W pobliżu środka kolejki zauważył czterech mężczyzn, którzy wyglądali na dobrych znajomych. Zatrzymał się przy pierwszym z nich: wysokim, muskularnym i ciemnoskórym człowieku o olbrzymich dłoniach. Jego kolor skóry i silnie falujące włosy wskazywały na to, że jest Mulatem, i tak też było w istocie.

Grzecznie zaczepiony przez de Marbota, mężczyzna przedstawił się jako Thomas Million Turpin. Przyszedł na świat w Georgii około 1873 roku - nie był pewien dokładnej daty - ale kiedy był jeszcze dzieckiem, jego rodzice przeprowadzili się do St. Louis w stanie Missouri. Jego ojciec prowadził Srebrną Dolarówkę, tawernę w dzielnicy czerwonych latarni. W młodości Tom i jego brat Charles kupili udziały w kopalni Big Onion w okolicy Searchlight w Nebrasce, ale gdy przez dwa lata nie znaleźli tam złota, Tom wyruszył na wędrówkę po zachodnich stanach, po czym powrócił do St. Louis.

Osiadł w Dystrykcie Kolumbii i pracował między innymi jako wykidajło oraz pianista. Do 1899 roku stał się najważniejszym człowiekiem w okolicy, kontrolującym branżę muzyczną, handel alkoholem oraz hazard. Jego lokal Pączek Róży, centrum małego imperium Turpina słynął na cały kraj. Na dole budynku znajdowała się tawerna, a na górze „hotel”, czyli burdel.

Jednak Turpin był nie tylko polityczną szychą. Według własnych słów był znakomitym pianistą, choć przyznawał, że nie dorównywał Louisowi Chauvinowi. Jako pionier w muzyce synkopowanej, w St. Louis nazywany był ojcem ragtime'a, a jego „Harlem Rag”, upubliczniony w 1897 roku, był pierwszym utworem w stylu ragtime napisanym przez Murzyna. Napisał także słynny „St. Louis Rag” na otwarcie światowych targów w tym mieście, ale jego wydanie zostało opóźnione. Umarł w 1922 roku i od czasu pojawienia się w Świecie Rzeki wędrował po całej Dolinie.

- Słyszałem, że na pokładzie macie fortepian - rzekł z uśmiechem. - Wiele bym dał, aby móc znowu dotknąć palcami klawiszy.

- Mamy dziesięć fortepianów - odparł de Marbot. - Proszę, weź to.

Wręczył Turpinowi drewnianą pałeczkę o długości piętnastu centymetrów, oznaczoną inicjałami M.T.

- Kiedy dotrzesz do stolika, daj to kapitanowi.

Sam się ucieszy. Uwielbiał ragtime'a i kiedyś skarżył się, że nie ma na pokładzie wystarczająco wielu odtwórców muzyki popularnej. Co więcej, Turpin wyglądał na dużego i sprawnego. Musiał taki być, aby rządzić czarną dzielnicą czerwonych latarni.

Za jego plecami stał Chińczyk Tai-Peng o dzikim wyglądzie. Miał około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu i duże lśniące zielone oczy osadzone w demonicznej twarzy. Czarne włosy wisiały mu do pasa, a na jego ciemieniu tkwiły trzy kwiaty z drzewa żelaznego. Donośnym i przenikliwym głosem oznajmił, że jest świetnym szermierzem, kochankiem oraz poetą, a pochodzi z czasów dynastii T'ang, czyli ósmego wieku naszej ery.

- Byłem jednym z sześciu Próżniaków Bambusowego Strumienia, a także Ośmiu Nieśmiertelnych od Kielichów z Winem. Potrafię na poczekaniu układać wiersze w moim ojczystym języku tureckim, a także po chińsku, koreańsku, angielsku, francusku i w esperanto. Kiedy przychodzi do szermierki, jestem szybki niczym koliber i zabójczy jak żmija.

De Marbot roześmiał się i wyjaśnił, że to nie on wybiera rekrutów. Jednak dał Chińczykowi pałeczkę i podszedł do kolejnego mężczyzny.

Był on niski, choć i tak wyższy od de Marbota, miał ciemną skórę, czarne oczy, nadwagę i wystający brzuch niczym Budda, a także grube powieki, orli nos i masywny podbródek przecięty bruzdą. Przedstawił się jako Ah Qaaq, urodzony na wschodnim wybrzeżu lądu, który de Marbot znał jako Meksyk. Jego ludzie nazywali swoją ojczyznę Krainą Deszczu. Nie wiedział dokładnie, w jakich latach żył według chrześcijańskiego kalendarza, ale biorąc pod uwagę jego rozmowy z pewnym wykształconym człowiekiem, musiało to być około 100 roku p.n.e. Jego ojczystym językiem był majański; był członkiem cywilizacji, którą w późniejszych wiekach nazwano kulturą Olmeków.

- A, tak - rzekł de Marbot. - Słyszałem o Olmekach. Przy stoliku kapitańskim nie brakuje wyedukowanych ludzi.

De Marbot wiedział, że Olmekowie założyli pierwszą cywilizację w Mezoameryce, z której czerpały wszystkie pozostałe kultury ery przedkolumbijskiej: późniejsi Majowie, Toltekowie, Aztekowie i inni. Jednak ten człowiek, jeżeli faktycznie był starożytnym Majem, nie miał sztucznie spłaszczonej głowy ani zeza, którego tak cenili jego rodacy. Po chwili namysłu Francuz doszedł do wniosku, że cechy te oczywiście zostałyby poprawione przez Etyków.

- Ze swoją tuszą byłbyś wyjątkiem - rzekł de Marbot. - Na Nie Do Wynajęcia prowadzimy bardzo aktywne życie. Na pokładzie nie ma miejsca dla leni i żarłoków, a od każdego z kandydatów wymagamy czegoś szczególnego.

Ah Qaaq odpowiedział mu donośnym głosem, choć nie tak donośnym jak Chińczyk:

- Gruby kot może wyglądać na miękkiego, ale jest bardzo silny i szybki. Zaraz ci udowodnię.

Złapał stylisko krzemiennego toporka - kawałek dębowego drewna o długości czterdziestu pięciu i szerokości pięciu centymetrów - po czym złamał je niczym cukrową pałeczkę. Następnie podniósł obuch i dał go Francuzowi do potrzymania.

- Waży jakieś pięć kilogramów - ocenił de Marbot.

- Patrz!

Ah Qaaq chwycił obuch toporka i rzucił nim niby piłką do baseballa. Z szeroko otwartymi oczami Francuz patrzył, jak przedmiot wzbija się w niebo i spada na trawę w dużej odległości.

- Mon Dieu! Chyba tylko potężny Joe Miller potrafi tak daleko rzucać! Gratuluję, sinjoro. Proszę, to dla ciebie.

- Oprócz tego znakomicie strzelam z łuku i posługuję się toporem - dodał Indianin cicho. - Nie będziecie żałować przyjęcia mnie na pokład.

Mężczyzna, który stał za Olmekiem, był dokładnie tego samego wzrostu i miał przysadzistą herkulesową sylwetkę. Nawet jego twarz przypominała oblicze Ah Qaaqa za sprawą orlego nosa i zaokrąglonego podbródka z bruzdą. Ale nie był otyły, a pomimo niemal równie ciemnego odcienia skóry, nie był też Indianinem. Przedstawił się jako Gilgamesz.

- Siłowałem się na rękę z Ah Qaaqem - poinformował. - Żaden z nas nie jest w stanie pokonać drugiego. Również świetnie walczę toporem i strzelam z łuku.

- Bardzo dobrze! Mój kapitan będzie zachwycony twoimi opowieściami o Sumerii, których zapewne wiele znasz. Ucieszy go także, że ma na pokładzie króla i boga. Królów już spotykał, choć większość nie przypadła mu do gustu. Ale bogowie, cóż, to zupełnie inna historia. Jeszcze nigdy nie miał z żadnym do czynienia! Proszę, weź to.

Ruszył dalej, a kiedy znalazł się poza zasięgiem wzroku i słuchu Sumeryjczyka - jeżeli ten był nim w istocie - zaczął się turlać po trawie ze śmiechu. Po chwili wstał, otarł łzy i wrócił do rozmów z kandydatami.

Przyjęto całą czwórkę, wraz z dwoma innymi osobami. Kiedy maszerowali w górę trapu prowadzącego do kotłowni, przy relingu zobaczyli kosmitę Monata, który uważnie im się przypatrywał. Wystraszyli się, ale de Marbot polecił im iść dalej. Obiecał później opowiedzieć im o tej dziwnej istocie.

Jednak tego wieczoru rekruci nie spotkali się z Monatem, jak mieli w planie. Dwie kobiety pokłóciły się o mężczyznę i zaczęły do siebie strzelać. Zanim spór został zażegnany, jedna z kobiet została ciężko ranna, a druga wyskoczyła za burtę, w jednej dłoni trzymając swój róg obfitości, a w drugiej pudełko z dobytkiem. Mężczyzna, o którego toczyła się walka, również postanowił odejść, gdyż wolał kobietę, która strzelała. Zatrzymano statek i wysadzono go na brzeg. Sam był tak zdenerwowany, że przełożył na następny dzień ceremonię przedstawienia nowych członków załogi, która miała się odbyć w salonie.

Tej nocy Monat Grrautut zniknął.

Nikt nie słyszał krzyków. Nikt nie widział niczego podejrzanego. Jedyny ślad stanowiła plama krwi na relingu rufowym przy promenadzie pokładu A, ale ta równie dobrze mogła być pozostałością walk o dostęp do kamieni na lewym brzegu, którą przegapiły brygady sprzątające.

Clemens podejrzewał, że jeden z czterech nowych rekrutów może odpowiadać za to, co się stało. Jednak oni uparcie utrzymywali, że spali w swoich kojach, a nikt nie miał dowodów na to, że było inaczej.

Podczas gdy Sam zastanawiał się nad tą sprawą i żałował, że na pokładzie nie ma Sherlocka Holmesa, Nie Do Wynajęcia parł naprzód. Trzy dni po zniknięciu Monata, Cyrano de Bergerac dał statkowi sygnał ze swojej łodzi. Sam zaklął, kiedy go zobaczył. Miał nadzieję, że miną Cyrana w nocy, ale oto był i zauważyło go jeszcze co najmniej pięćdziesięciu członków załogi.

Francuz z uśmiechem wszedł na pokład, całując swoich przyjaciół w policzki, a przyjaciółkom rozdając długie pocałunki w usta. Gdy wkroczył do sterówki, wykrzyknął:

- Kapitanie! Ależ mam opowieść!

Clemens kwaśno pomyślał, że to samo może o sobie powiedzieć byle dureń.

13

Mężczyzna i kobieta leżeli w łóżku. Ich ciała się dotykały; ich sny dzieliły lata świetlne.

Sam Clemens ponownie śnił o dniu, w którym zabił Eryka Krwawego Topora. A raczej, kiedy wykorzystał do tego celu innych ludzi, z których jeden przebił włócznią brzuch wikinga.

Pragnął zdobyć zagrzebany w ziemi meteoryt, aby uzyskać z niego stal niklową. Bez niej nie mógłby zbudować wielkiego bocznokołowca, o którym tak często marzył. Teraz, w swoim śnie, rozmawiał z Lotharem von Richthofenem o tym, co musiało się dokonać. Nie było wśród nich Joego Millera, gdyż podstępnie pojmał go człowiek, który niegdyś zasiadał na tronie Anglii. Z dołu Rzeki nadciągała wroga flota, aby przejąć kontrolę nad grobem spadającej gwiazdy. Król Jan znajdował się w górze Rzeki, również przygotował swoją flotę, aby przybyć i przechwycić zakopany niklowy skarb. Sam tkwił pomiędzy wrogimi armiami, słabszy od obydwu, czekając, aż zmiażdżą go niczym żarna. Nie miał szans na zwycięstwo, chyba że zawarłby sojusz z Janem. Spełnienia tego samego warunku wymagało przeżycie Joego Millera.

Jednak Eryk Krwawy Topór, partner Sama, nie chciał słyszeć o sojuszu. Poza tym, nienawidził Joego, jedynego człowieka - jeśli można nazwać Joego człowiekiem - który kiedykolwiek wzbudził w nim strach. Krwawy Topór oświadczył, że jego ludzie oraz wojsko Sama stawią opór i rozbiją wrogów w pył we wspaniałej bitwie. Były to głupie przechwałki, choć wiking rzeczywiście mógł wierzyć w to, co mówi.

Eryk Krwawy Topór był synem Haralda Haarfagera (Harolda Mocnowłosego), Norwega, który jako pierwszy zjednoczył cały kraj, a którego podboje doprowadziły do masowych migracji ludności do Anglii i Islandii. Kiedy zmarł około 918 roku, Eryk został królem. Jednak nie był zbyt popularny. Nawet na tle surowych i okrutnych monarchów tamtych czasów niekorzystnie się wyróżniał. Jego przybrany brat, Haakon, który miał wówczas piętnaście lat, został wychowany na dworze angielskiego króla Athelstana, gdzie przebywał od pierwszego roku życia. Dysponując wsparciem angielskich wojsk, poprowadził przeciwko swojemu bratu norweską armię. Eryk uciekł do Northumbrii w Anglii, gdzie otrzymał z rąk Athelstana władzę nad tym regionem, jednak nie cieszył się nią długo. Według skandynawskich kronikarzy, zginął w 954 roku na południu Anglii, gdzie dowodził wielką wyprawą łupieską. Z kolei według angielskiej tradycji, został wygnany z Northumbrii i poległ w bitwie pod Stanmore.

Eryk wyznał Clemensowi, że ta druga wersja była zgodna z prawdą.

Clemens przyłączył się do wikinga, ponieważ Eryk posiadał bardzo rzadki stalowy topór i szukał źródła rudy, z której go wykonano. Clemens miał nadzieję, że złoże okaże się wystarczająco obfite, by zbudować duży bocznokołowiec, którym mógłby się udać do źródeł Rzeki. Eryk nie żywił zbytniego szacunku do Sama, ale przyjął go do swojej załogi ze względu na Joego Millera. Nie lubił tytantropa, lecz wiedział, że będzie on niezwykle przydatny podczas bitwy. A potem Joe został pojmany przez króla Jana. Zrozpaczony Sam, bojąc się, że Joe zginie, a on sam straci meteoryt, przedyskutował sytuację z Lotharem, młodszym bratem „Czerwonego Barona”. Złożył mu następującą propozycję. Zabiją Krwawego Topora i strzegących go wikingów. Potem będą mogli negocjować z Janem, który z pewnością dostrzeże zalety płynące z sojuszu z wojskiem Clemensa. Razem będą mogli przeciwstawić się nadciągającej armii von Radowitza.

Sam jeszcze bardziej wzmocnił siłę swych argumentów, stwierdzając, że Krwawy Topór i tak zapewne zamierzał go zabić, kiedy ich wrogowie zostaną pokonani. Konfrontacja była nieunikniona.

Lothar von Richthofen przyznał mu rację. Nie jest zdradą atak na zdrajcę. Poza tym było to jedyne rozsądne wyjście. Gdyby Krwawy Topór był prawdziwym przyjacielem, sprawy wyglądałyby zgoła inaczej. Jednak wiking był równie godny zaufania co grzechotnik z bolącym zębem.

I tak oto dokonał się ten niecny czyn.

Rzeczywiście był on niecny, mimo że ze wszech miar usprawiedliwiony. Sam nigdy nie pozbył się poczucia winy. W końcu mógł pozostawić meteoryt, rezygnując ze swojego marzenia.

Razem z Lotharem i wybranymi ludźmi udał się do chaty, w której Krwawy Topór zabawiał się ze swoją kobietą. Walka trwała zaledwie kilka chwil, gdyż strażnicy zostali zaskoczeni przez liczniejszych napastników. Kiedy król wikingów wybiegł z chaty, nagi i uzbrojony w swój potężny topór, Lothar przyszpilił go włócznią do ściany.

Sam niemal zwymiotował, ale ucieszył się, że wreszcie jest po wszystkim. Nagle coś chwyciło go za kostkę, tak że prawie zemdlał z przerażenia. Spojrzał w dół i zobaczył dłoń Krwawego Topora, zaciskającą się na jego nodze niczym szpony orła.

- Bikkja! - rzekł wiking, słabo, lecz wyraźnie.

To oznaczało „sukę”, słowo, za pomocą którego często wyrażał swoją pogardę dla Clemensa, którego uważał za zniewieściałego.

- Odchody Ratatosk - dodał. Innymi słowy, gówno olbrzymiej wiewiórki, która biega po konarach drzewa świata, Ygggdrasill, kosmicznego jesionu łączącego ziemię, siedzibę bogów i piekło.

I wtedy Krwawy Topór zaczął wieszczyć, przepowiadając, że Clemens faktycznie zbuduje swój wielki statek i poprowadzi go w górę Rzeki. Jednak budowa oraz podróż upłyną pod znakiem cierpienia i smutku, a nie radości, jakiej się spodziewa. A kiedy wreszcie zbliży się do źródeł Rzeki, przekona się, że Krwawy Topór tam na niego czeka.

Sam dokładnie pamiętał słowa umierającego. Teraz usłyszał je ponownie z ust mrocznej postaci, która trzymała go za stopę, sięgając z wnętrza głębokiej i wąskiej dziury w ziemi. Płonące oczy niewyraźnej czarnej istoty wpatrywały się w Clemensa.

- Znajdę cię! Będę czekał na odległym statku i cię zabiję. Nigdy nie dotrzesz do końca Rzeki ani nie przekroczysz bram Walhalli!

Nawet gdy dłoń zwolniła uścisk, Sam był zbyt przerażony, by się poruszyć. Śmierć pobrzmiewała w głosie złowieszczego cienia i Clemens był niczym sparaliżowany, choć jego wnętrze dygotało.

- Czekam!

To były ostatnie słowa Eryka Krwawego Topora, które od lat odbijały się echem w jego snach.

Później Sam zlekceważył proroctwo. Nikt nie potrafi zaglądać w przyszłość. To jedynie bzdurne przesądy. Krwawy Topór mógł się znajdować w górze Rzeki, ale nawet jeśli tak było w istocie, to jedynie za sprawą przypadku. Istniało pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że jest po przeciwnej stronie. Co więcej, nawet jeśli wiking czekał na okazję do zemsty, to miał małe szanse, aby jej dokonać. Statek zatrzymywał się tylko trzy razy dziennie, nie licząc okazjonalnych, trwających około tygodnia zejść na ląd. Bardzo możliwe, że Krwawy Topór będzie stał na brzegu, patrząc na mijający go bocznokołowiec. Choćby puścił się w pogoń biegiem, łodzią lub żaglówką, nie mógłby doścignąć szybkiej jednostki.

Jednak pomimo tego przeświadczenia, wiking nie przestał nawiedzać koszmarów Sama. Możliwe, że działo się tak, gdyż w głębi serca Clemens wiedział, iż był winny morderstwa i w związku z tym zasłużył na karę.

Wtem za sprawą nagłej zmiany otoczenia, sztuczki, z której słynie Opiekun Snów, Sam znalazł się w chacie. Była noc, a odgłosy deszczu i burzy chłostały grzbiet ciemności. Błyski na niebie słabo oświetlały wnętrze budynku. Obok Clemensa siedziała jakaś mroczna postać. Była okryta peleryną, a głowę miała osłoniętą olbrzymią kopułą.

- Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? - rzekł Sam, powtarzając pytanie, które zadał podczas drugiej wizyty Tajemniczego Nieznajomego.

- Gramy ze Sfinksem w pokera. Chciałbyś się przyłączyć?

Sam się obudził. Wyświetlacz zegara znajdującego się na ścianie po drugiej stronie kajuty pokazywał cyfry 03:33. Prawdą jest powiedziane po trzykroć. Leżąca obok Gwenafra jęknęła. Wymamrotała coś o „Richardzie”. Czyżby śnił jej się Richard Burton? Chociaż miała zaledwie siedem lat, kiedy go poznała, i spędziła z nim tylko rok, nadal o nim opowiadała. Jej dziecięca miłość do niego przetrwała.

Słychać było jedynie oddech Gwenafry oraz odległy chlupot wielkich kół łopatkowych. Ich obroty wprawiały statek w lekkie wibracje. Kiedy Clemens położył dłoń na duraluminiowej ramie łóżka, poczuł przepływ delikatnych fal. Cztery koła, napędzane przez gigantyczne elektryczne silniki, pchały statek w stronę celu.

Na obu brzegach ludzie byli pogrążeni we śnie. Noc skrywała tę półkulę planety i mniej więcej 8,75 miliarda osób leżało w łóżkach i śniło. Jakie mroczne wizje ich nawiedzały? Niektóre dotyczyły Ziemi; inne - tego świata.

Czy były jaskiniowiec wiercił się niespokojnie przez sen, jęcząc i śniąc o tygrysie szablozębnym, który polował poza granicą ognia rozpalonego w wejściu? Joe Miller często śnił o mamutach, włochatych lewiatanach o zakręconych ciosach, które stanowiły źródło pożywienia służącego do napchania pojemnego brzucha, skóry i kości słoniowej do produkcji namiotów oraz zębów, z których wyrabiano olbrzymie naszyjniki. Śnił także o swoim totemie, swoim przodku, olbrzymim niedźwiedziu jaskiniowym; potężna kudłata postać odwiedzała go nocą i radziła mu w sprawach, które go dręczyły. Czasami śnił również, że jest bity pałkami po podeszwach stóp przez swoich wrogów. Z powodu ponad trzystu sześćdziesięciu kilogramów wagi oraz dwunożnej postury Joe miał płaskostopie. Nie mógł chodzić przez cały dzień jak karłowaci przedstawiciele homo sapiens; od czasu do czasu musiał usiąść i dać odpocząć obolałym stopom.

Miewał również nocne polucje, gdy śnił o kobietach swojej rasy. Sypiał ze swoją obecną towarzyszką, mierzącą dwa metry piękną Kaszubką z trzeciego wieku. Kobieta uwielbiała potężne i włochate ciało Joego, jego groteskowy nos, olbrzymiego penisa, a przede wszystkim łagodny charakter. Być może odczuwała także perwersyjną przyjemność z powodu sypiania z nie do końca ludzką istotą. Joe odwzajemniał jej miłość, ale to nie przeszkadzało mu śnić namiętnie o swojej ziemskiej żonie oraz wielu innych kobietach ze swojego plemienia. Bądź też, jak ludzie w każdym zakątku świata, o partnerce stworzonej przez Władcę Snów, ideale, który istniał tylko w podświadomości.

„Każdy człowiek jest jak księżyc, gdyż ma ciemną stronę, której nikomu nie pokazuje”.

Tak napisał Sam Clemens. Była to szczera prawda. Jednak Władca Snów, mistrz ceremonii w najdziwaczniejszym cyrku, każdej nocy wypuszczał z klatek bestie i posyłał na arenę akrobatów, linoskoczków oraz wybryki natury.

We śnie, który nawiedził go zeszłej nocy, Samuel Langhorne Clemens, był zamknięty w jednym pomieszczeniu z olbrzymią maszyną, której dosiadał Mark Twain, jego alter ego. Maszyna ta miała postać monstrualnego i dziwacznego stworzenia, przysadzistego, o zaokrąglonym grzbiecie, karalucha o tysiącu nóg i tysiącu zębów tkwiących w owalnym pysku, przypominających buteleczki z cudownym lekiem, „olejkiem wężowym”. Nogi były metalowymi prętami o okrągłych stopach, a na ich spodach widniały litery alfabetu. Stwór zbliżył się do Sama, postukując zębami i piszcząc nienaoliwionymi kończynami. Mark Twain, usadowiony w pozłacanej i wysadzanej diamentami lektyce na grzbiecie maszyny, kierował nią za pomocą dźwigni. Był starszym mężczyzną o bujnych siwych włosach i krzaczastych siwych wąsach. Miał na sobie biały garnitur. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym storpedował Sama wzrokiem i szarpnął dźwignie, sterując maszyną w taki sposób, aby odciąć mu drogę ucieczki.

Sam miał zaledwie osiemnaście lat; jego słynne wąsy jeszcze nie wyrosły. W jednej dłoni ściskał rączkę torby podróżnej.

Uciekał wokół pokoju, a maszyna ze stukiem i piskiem obracała się, podbiegała do niego, po czym ponownie się wycofywała. Mark Twain cały czas coś do niego wykrzykiwał, jak choćby:

- Oto strona z twojej książki, Sam.

Albo:

- Twój wydawca przesyła pozdrowienia i prosi o więcej pieniędzy!

Popiskując tak samo jak maszyna, Sam czuł się niczym mysz osaczona przez mechanicznego kota. Niezależnie od tego, jak szybko uciekał, obracał się, wirował i skakał, nie mógł uniknąć schwytania.

Nagle po metalowej powłoce potwora przebiegły fale. Maszyna zatrzymała się i jęknęła. Z jej pyska dobiegł trzask, po czym stwór usiadł na ziemi, uginając nogi. Z otworu w jego tylnej części wystrzelił strumień zielonych papierków. Były to banknoty tysiącdolarowe, które utworzyły stertę pod ścianą, a następnie zaczęły zasypywać maszynę. Góra pieniędzy rosła, aż w końcu sięgnęła lektyki, gdzie Mark Twain wrzeszczał na maszynę, że jest chora, chora, chora.

Zafascynowany Sam podkradł się bliżej, ostrożnie obserwując stwora. Podniósł jeden z banknotów. „Nareszcie”, pomyślał. „Najwyższy czas”.

W jego ręku papier zmienił się w ludzkie odchody.

Zobaczył, że stało się to ze wszystkimi banknotami.

Nagle w jednolitej ścianie pomieszczenia otworzyły się drzwi.

H.H. Rogers wsunął głowę do środka. To on był tym bogaczem, który pomagał Samowi w ciężkich czasach, mimo że Sam gardził naftowymi gigantami.

- Pomocy! Pomocy! - zaczął krzyczeć Clemens, biegnąc w kierunku mężczyzny.

Rogers wszedł do pokoju. Miał na sobie tylko czerwone kalesony z rozpiętą tylną klapką. Na jego piersi złote litery układały się w napis: W ROPIE POKŁADAMY NADZIEJĘ; POZOSTALI W BOGU.

- Ocaliłeś mnie, Henry! - wysapał Sam.

Rogers na chwilę odwrócił się tyłem, pokazując napis na pośladkach: WŁÓŻ DOLARA I POCIĄGNIJ DŹWIGNIĘ.

Zmarszczył brwi.

- Poczekaj chwilę - rzekł, po czym sięgnął za siebie i wyciągnął jakiś dokument. - Podpisz tutaj, a cię wypuszczę.

- Nie mam pióra! - odparł Sam. Za jego plecami maszyna ponownie zaczynała się ruszać. Nie widział jej, ale wiedział, że się skrada. Za Rogersem, poprzez otwarte drzwi, dostrzegał piękny ogród. Lew i owieczka siedziały obok siebie, a tuż za nimi stała Livy. Uśmiechała się do niego. Była naga i trzymała nad głową ogromny parasol. Zza kwiatów i krzewów wychylały się twarze. Jedna z nich należała do Susy, jego ulubionej córki. Ale cóż ona takiego robi? Coś, co na pewno by mu się nie spodobało. Czy to bosa męska stopa wystaje zza krzaka, za którym się chowa?

- Nie mam pióra - powtórzył.

- Wezmę twój cień jako zabezpieczenie - zaproponował Rogers.

- Już go sprzedałem - odparł Sam, po czym jęknął, gdy drzwi zatrzasnęły się za Rogersem.

Tak skończył się ten koszmar.

Gdzie teraz była jego żona Livy oraz Clara, Jean i Susy, jego córki? O czym śniły? Czy on pojawiał się w ich snach? A jeśli tak, to w jakiej roli? Gdzie był Orion, jego brat? Niezaradny nieudacznik i optymista Orion. Sam bardzo go kochał. A gdzie był jego brat Henry, biedny Henry, ciężko poparzony w wybuchu bocznokołowca Pensylwania, przez sześć potwornie bolesnych dni leżący w prowizorycznym szpitalu w Memphis. Sam był przy nim, razem z nim cierpiał i patrzył, jak zabierają go do pomieszczenia, do którego trafiali ci, dla których już nie było ratunku.

Zmartwychwstanie odnowiło spaloną skórę Oriona, ale nie mogło zagoić jego wewnętrznych ran. Tak jak nie uleczyło Sama.

A gdzie był ten biedny włóczęga opity whisky, który zginął, kiedy zapaliło się więzienie w Hannibal? Sam miał wtedy dziesięć lat i obudziły go dzwony pożarowe. Pobiegł do więzienia i na tle jaskrawoczerwonych płomieni zobaczył czarną sylwetkę mężczyzny, który kurczowo trzymał się krat i wrzeszczał. Nikt nie mógł znaleźć szeryfa, a tylko on miał klucze do celi. Grupa mieszkańców próbowała wyważyć dębowe drzwi, ale nie dali rady.

Kilka godzin przed tym jak włóczęga trafił do aresztu, Sam dał mu zapałki do rozpalenia fajki. To pewnie jedna z nich spowodowała zapalenie słomianego materaca w celi. Clemens wiedział, że jest odpowiedzialny za okropną śmierć mężczyzny. Gdyby nie zrobiło mu się go żal i nie poszedł do domu po zapałki, włóczęga by nie zginął. Przez ten drobny akt dobroczynności i chwilę współczucia spłonął żywcem.

A gdzie była Nina, wnuczka Clemensa? Przyszła na świat już po jego śmierci, ale dowiedział się o niej od mężczyzny, który przeczytał jej nekrolog na łamach Los Angeles Times, 18 stycznia 1966 roku.

NABOŻEŃSTWO ŻAŁOBNE

ZA DUSZĘ NINY CLEMENS,

OSTATNIEJ POTOMKINI MARKA TWAINA.

Facet miał bardzo dobrą pamięć, a jego zainteresowanie Markiem Twainem dodatkowo pomogło mu zapamiętać nagłówek.

- Miała pięćdziesiąt pięć lat i została znaleziona martwa w niedzielę wieczorem w motelu przy North Highland Avenue numer dwadzieścia kilka. Podłoga jej pokoju zasłana była opakowaniami po lekach i butelkami z alkoholem. Nie zostawiła żadnego listu. Zarządzono przeprowadzenie sekcji zwłok, aby ustalić dokładną przyczynę śmierci. Nie znam jej wyników. Umarła naprzeciwko swojego luksusowego apartamentu z trzema sypialniami w Highland Towers. Jej przyjaciele powiedzieli, że przez większość życia była samotna. Używała nazwiska Clemens po rozwodzie z artystą, niejakim Rutgersem. Pobrali się chyba w 1935 roku i dość szybko rozstali. W gazecie napisano, że była córką Clary Grabrilowitsch, twojej jedynej córki. To znaczy jedynej żyjącej córki. Po śmierci pierwszego męża Clara wyszła za Jacquesa Samoussouda, bodajże w 1935 roku. Jak pewnie wiesz, była zdeklarowaną członkinią Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki.

- Nie, nic o tym nie wiedziałem! - zdziwił się Sam.

Jego informator szeroko się uśmiechnął, wiedząc, że Sam nienawidził Stowarzyszenia i kiedyś napisał obraźliwą książkę o Mary Baker Eddy.

- Podejrzewasz, że chciała się na tobie odegrać?

- Oszczędź mi tych analiz psychologicznych. Clara mnie uwielbiała. Tak samo jak wszystkie moje dzieci.

- Nieważne, w każdym razie umarła w 1962 roku, wkrótce po tym jak wyraziła zgodę na opublikowanie twoich „Listów z Ziemi”.

- Naprawdę je wydano? - zdziwił się Sam. - Jakie było przyjęcie?

- Nieźle się sprzedawały. Ale to była bardzo łagodna literatura. Nikt nie poczuł się oburzony ani nie uznał jej za bluźnierczą. Aha, „1601” także opublikowano, w nieocenzurowanej wersji. Kiedy byłem młody, tekst można było zdobyć tylko dzięki prywatnym drukarniom. Ale pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku trafił do powszechnej sprzedaży.

Sam pokręcił głową.

- Czyli mogły go kupić dzieci?

- Nie, ale wiele z nich go przeczytało.

- Świat naprawdę musiał się zmienić!

- Wszystko, no, prawie wszystko, było dozwolone. Niech no się zastanowię. W artykule napisano, że twoja wnuczka amatorsko zajmowała się malarstwem, śpiewem i aktorstwem. Była także miłośniczką fotografii i każdego tygodnia robiła dziesiątki zdjęć swoim przyjaciołom, barmanom i kelnerom. Nawet nieznajomym na ulicy. Pisała autobiografię pod wiele mówiącym tytułem „Życie samotne”. Biedactwo. Jej przyjaciele powiedzieli, że książka była „ogólnie nieskładna”, ale w niektórych fragmentach widać było przebłyski twojego geniuszu.

- Zawsze uważałem, że Livy i ja byliśmy zbyt nerwowi, aby mieć dzieci.

- Cóż, nie narzekała na brak pieniędzy. Odziedziczyła fundusze powiernicze po matce, jeśli się nie mylę, warte około osiemset tysięcy dolarów. Do tego doszły pieniądze ze sprzedaży twoich książek. Kiedy zmarła, wartość jej majątku szacowano na półtora miliona. A jednak była nieszczęśliwa i samotna. Ach tak, jej ciało przetransportowano do Elmiry w stanie Nowy Jork... „aby spoczęło w rodzinnym grobie obok sławnego dziadka, którego nazwisko nosiła”.

- Nie można mnie winić za jej charakter - rzekł Sam. - To sprawka Clary i Ossipa.

Informator wzruszył ramionami.

- Ty i twoja żona ukształtowaliście charaktery swoich dzieci, wliczając Clarę.

- Tak, ale mój charakter został ukształtowany przez moich rodziców. A ich charaktery przez ich rodziców. Czy mamy się cofnąć do Adama i Ewy, aby znaleźć winnych? Nie, ponieważ to Bóg ustalił ich osobowości, kiedy ich stwarzał. Tylko jedna istota ponosi pełną odpowiedzialność za wszystko.

- Osobiście wierzę w wolną wolę.

- Posłuchaj: „Kiedy pierwszy żyjący atom znalazł się na powierzchni wielkiego oceanu, jego pierwsze poruszenie doprowadziło do drugiego poruszenia i tak dalej przez kolejne wieki. Śledząc kolejne etapy, można by wykazać, że to pierwsze poruszenie w nieunikniony sposób doprowadziło do tego, że stoję teraz przed tobą ubrany w kilt i do ciebie przemawiam”. To fragment mojego tekstu „Czym jest człowiek?”, lekko sparafrazowany. Co o nim sądzisz?

- Bzdury.

- Mówisz tak, bo zostałeś w ten sposób uwarunkowany. Nie jesteś w stanie powiedzieć niczego innego.

- Bez urazy, ale beznadziejny z pana przypadek, panie Clemens.

- Owszem, czuję się urażony, ale wiem, że nie mogłeś się powstrzymać. Czym się zajmowałeś na Ziemi?

Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- A jakie to ma znaczenie? Byłem pośrednikiem w handlu nieruchomościami. Przez wiele lat pracowałem także w kuratorium.

- Pozwól, że ponownie zacytuję sam siebie: „Na początku Bóg stworzył idiotów. To było dla treningu. Potem stworzył kuratoria”.

Sam zachichotał na wspomnienie wyrazu twarzy swojego rozmówcy.

Usiadł na łóżku. Gwen nadal spała. Włączył nocną lampkę i zobaczył, że kobieta delikatnie się uśmiecha. Wyglądała niewinnie, niczym dziecko, a jednak pełne usta i krągłości jej niemal całkowicie odsłoniętych piersi go podniecały. Sięgnął ręką, aby ją obudzić, ale zmienił zdanie. Zamiast tego włożył kilt, ręcznik służący mu za pelerynę oraz czapkę z rybiej skóry, z daszkiem i wysokim czubem. Wziął cygaro i wyszedł z pokoju, cicho zamykając drzwi. W korytarzu było ciepło i jasno. Na jego odleglejszym końcu znajdowały się zamknięte drzwi, przy których stali dwaj uzbrojeni strażnicy. Kolejni dwaj pilnowali drzwi windy po przeciwnej stronie korytarza. Sam zapalił cygaro i poszedł do windy. Przez chwilę rozmawiał ze strażnikami, po czym wszedł do kabiny.

Wcisnął guzik oznaczony literą P. Drzwi się zasunęły, ale wcześniej zauważył, że strażnik dzwoni do sterówki, informując, że zbliża się La Bosso (szef). Kabina uniosła się z poziomu D, czyli hangaru, gdzie znajdowały się kwatery oficerów, przejechała przez dwa wąskie okrągłe pomieszczenia pod sterówką, po czym znalazła się w górnej komorze. Tutaj trzeba było chwilę poczekać, podczas gdy szef trzeciej zmiany oglądał wnętrze kabiny na ekranie systemu telewizji przemysłowej. Następnie drzwi się rozsunęły i Sam wkroczył do sterówki.

- Wszystko w porządku, chłopcy. To tylko ja, korzystam z bezsenności.

W pomieszczeniu przebywały jeszcze trzy osoby. Nocny pilot, który palił wielkie cygaro i nieuważnie zerkał na wskaźniki, nosił nazwisko Akande Erin i był potężnym mieszkańcem państwa Dahomej. Spędził trzydzieści lat kierując parostatkiem w dżungli.

Był najbardziej bezwstydnym kłamcą, jakiego Sam spotkał, a znał najlepszych. Drugą osobą był trzeci oficer Calvin Cregar, Szkot, który przez czterdzieści lat pływał na australijskim parowcu po przybrzeżnych wodach. Trzeci był chorąży marynarki Diego Santiago, siedemnastowieczny Wenezuelczyk.

- Wpadłem tylko się rozejrzeć - uspokoił swoich ludzi Sam. - Nie przerywajcie sobie.

Niebo było bezchmurne i rozświetlone, jak gdyby wielki podpalacz, Bóg, rozpętał na nim pożar. W tym miejscu Dolina była szeroka, a światło delikatnie padało na budynki i łodzie na obu brzegach. Kilka ognisk rozpalonych przez wartowników było oczami nocy. Poza tym świat wydawał się pogrążony we śnie. Na ciemnych wzgórzach rosły drzewa, wśród których najbardziej wybijały się w górę olbrzymie drzewa żelazne o wysokości trzystu metrów. Dalej wznosiły się czarne górskie zbocza. Słabe światło gwiazd migotało na powierzchni fal.

Sam przeszedł przez drzwi i stanął po lewej stronie promenady, która otaczała sterówkę. Wiał chłodny wiatr, ale jeszcze nie było zimno. Podmuchy przeczesywały mu bujne włosy. Stojąc na pokładzie, czuł się jak żywy organ statku, który parł naprzód, tłukąc wodę łopatkami, łopocząc flagami, odważny niczym tygrys, olbrzymi i zwinny niby wieloryb, piękny jak kobieta, zmierzający zawsze pod prąd, kierujący się ku Axis Mundi, pępkowi świata, mrocznej wieży. Czuł, jak z jego stóp wyrastają korzenie, kosmyki, które rozszerzają się wewnątrz kadłuba, wydostają z niego, opadają w czarną wodę, gdzie dotykają ich potwory z głębin, wbijają się w muł na głębokości czterech i pół kilometra, rozrastają się na boki i w górę, przenikając grunt, rozszerzają się, wzbijając w górę z prędkością myśli, wystrzeliwują pnączami spod ziemi, wbijają w ciało każdego człowieka na tym świecie, wznoszą się spiralnie przez dachy chatek, niczym rakieta startują w niebo, przenikając przestrzeń pędami, które owijają wszystkie planety, na których żyją zwierzęta i istoty rozumne, obejmują je i penetrują, a potem wypuszczają badawcze macki ku ciemności, gdzie nie ma żadnej materii, jedynie Bóg.

W tej chwili Sam Clemens czuł, jeśli nie jedność, to przynajmniej silną więź z wszechświatem. I przez moment wierzył w Boga.

I w tej właśnie chwili Samuel Clemens i Mark Twain, którzy zamieszkiwali to samo ciało, połączyli się, stając się całością.

Potem poruszająca wizja eksplodowała, skurczyła się, zmalała i z powrotem się w niego zapadła.

Roześmiał się. Przez kilka sekund doświadczył ekstazy, która przewyższała intensywnością nawet seksualne zbliżenie, czyli, pomimo częstych rozczarowań, jak do tej pory najwspanialsze uczucie, jakie poznał on i reszta ludzkości.

Teraz znów był sobą, a wszechświat pozostał na zewnątrz.

Wrócił do sterówki. Erin, czarnoskóry pilot, podniósł na niego wzrok.

- Nawiedziły cię duchy - powiedział.

- Aż tak dziwnie wyglądam? Owszem, to prawda.

- Co powiedziały?

- Że jestem niczym i wszystkim. Kiedyś słyszałem, jak to samo mówi pewien wioskowy głupek.

Część Piąta

Monolog Burtona

14

Późną nocą, gdy wyjątkowo gęsta i wysoka mgła zasnuwała nawet sterówkę, Burton zaczął wędrować.

Nie mógł zasnąć, więc spacerował po statku bez żadnego konkretnego celu, nie licząc chęci ucieczki przed samym sobą.

Niech mnie szlag! Zawsze próbuję sam się prześcignąć! Gdybym nie był głupszy od krowy, zostałbym i z nim walczył. Ale on może mnie prześcignąć, zwyciężyć, jestem jak anioł, a on jak Jakub. Chociaż... ja również jestem Jakubem, mam uszkodzony trybik, a nie udo, jestem automatycznym Jakubem, mechanicznym aniołem, diabelskim robotem. Drabina do nieba wciąż stoi oparta o jego okno, lecz ja już nie potrafię jej odnaleźć.

Przeznaczenie to przypadek. Nie, inaczej. Sam je kształtuję. Choć w zasadzie nie ja. To coś, co mnie napędza, diabeł, który mną kieruje. Czeka uśmiechnięty w ciemnym kącie, a kiedy wyciągam rękę po nagrodę, wyskakuje i mi ją odbiera.

Mój nieokrzesany charakter. To on mnie oszukuje, śmieje się, bełkocze i ucieka, aby się ukryć i powrócić innego dnia. Ach, Richard Francis Burton. Brutalny Dick, Dick Czarnuch, jak nazywali mnie w Indiach. Oni! Przeciętniacy, roboty jeżdżące po wiktoriańskich torach... nie interesowało ich w tym kraju nic poza tym, aby przespać się z kobietami, nażreć dobrego jedzenia, napić dobrych alkoholi i w miarę możliwości zbić fortunę. Nawet nie znali miejscowego języka, pomimo trzydziestu lat spędzonych w tym największym klejnocie w koronie królowej. Klejnocie, ha! Śmierdzącej dziurze! Cholera i jej siostry! Czarna zaraza i jej bracia! Hindusi i muzułmanie śmiejący się za plecami pukka sahibów! Anglicy nawet nie potrafili dobrze się pieprzyć. Kobiety śmiały się z nich i szukały zaspokojenia u swoich czarnoskórych kochanków, kiedy sahibi wracali do domu.

Ostrzegałem rząd już na dwa lata przed Powstaniem Sipajów, ale oni mnie wykpili! Mnie, jedynego człowieka w Indiach, który naprawdę znał hindusów i muzułmanów!

Przystanął na szczycie głównych schodów. Na brzegu lśniło światło, a odgłosy zabawy przedzierały się przez mgłę, która pozostawała nieruchoma. Tej zasłony nie poruszał żaden oddech.

Aaa! Niech ich szlag! Śmieją się i flirtują, a zagłada wisi w powietrzu. Świat się rozpada. Jeździec na czarnym wielbłądzie czeka na nich za kolejnym zakrętem Rzeki. Głupcy! A ja jestem taki sam.

Zaś na tym Narrboot, olbrzymim statku głupców, śpią mężczyźni i kobiety, którzy za dnia knują przeciwko mnie, przeciwko wszystkim rdzennym mieszkańcom Ziemi. Nie. Wszyscy jesteśmy rdzennymi mieszkańcami wszechświata. Obywatelami kosmosu. Spluwam za reling. Prosto w mgłę. Poniżej płynie Rzeka. Otrzymuje część mnie, która nigdy nie powróci, chyba że pod inną postacią wody. H2O. Podwojone piekło. Cóż za dziwaczna myśl. Ale czy wszystkie myśli nie są nam obce? Czy nie dryfują niczym wiadomości w butelkach, rzucane do morza przez Wielkiego Rozbitka? A jeśli przypadkiem trafią do umysłu, mojego umysłu, wtedy wydaje mi się, że sam dałem im początek. A może istnieje magnetyczne przyciąganie między konkretnymi duszami oraz myślami i tylko niektóre z nich wzajemnie się przywołują. A potem przekształcamy te myśli, aby pasowały do naszego charakteru i z dumą myślimy - jeśli w ogóle myślimy, w większym stopniu niż krowy - że je stworzyliśmy? Moje myśli to rozbitkowie, a ja jestem rafą.

Podebrad! O czym śnisz? O wieży? Swoim domu? A może masz jakiś sekret bądź jesteś zwykłym czeskim inżynierem? Albo jedno i drugie?

Jestem na tym parostatku od czternastu lat, a on przemierza Rzekę od trzydziestu trzech. Teraz jestem kapitanem marynarki w służbie tego egzaltowanego drania i królewskiego dupka, Jana. To niepodważalny dowód, że potrafię panować nad swoim temperamentem.

Za rok dotrzemy do Virolando. Tam Rex na chwilę się zatrzyma i porozmawiamy z La Viro, La Fondinto, papieżem popieprzonego Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Do dupy z taką szansą! Ci, którzy nam ją ofiarowali, dziś sami są bez szans. Wpadli we własne sidła! Jak mawia Mix, mają taką samą szansę, jak pierdnięcie podczas wichury.

Tam na brzegach. Śpiące miliardy. Gdzie jest Edward, mój ukochany brat? Genialny człowiek, a ta banda osiłków roztrzaskała mu mózg i przez czterdzieści lat nie wypowiedział ani jednego słowa. Nie powinieneś był tego dnia iść polować na tygrysy, Edwardzie. Tygrysem okazali się hindusi, którzy dostrzegli swoją szansę na pobicie i obrabowanie znienawidzonego Anglika. Chociaż to samo robili swoim rodakom.

Ale czy teraz ma to jakieś znaczenie, Edwardzie? Twoje straszliwe obrażenia się zagoiły, a ty mówisz jak dawniej. Choć może już nie. Łazarzu! Twoje ciało gnije. Nie przyjdzie do ciebie Jezus. Nikt nie powie: Powstań!

A matka! Gdzie ona jest! Głupia kobieta, która namówiła mojego dziadka, aby zapisał jej bezwzględnemu bratu, a swojemu synowi, pokaźną część majątku. Dziadek zmienił zdanie i właśnie jechał do swojego prawnika, aby przepisać pieniądze na mnie. Padł trupem, zanim dotarł na miejsce, a mój wuj przepuścił fortunę we francuskich kasynach. Dlatego nie mogłem kupić sobie patentu oficerskiego w wojsku ani odpowiednio sfinansować swoich wypraw, przez co nie zostałem człowiekiem, którym powinienem był się stać.

Speke! Przeklęty Speke! Podstępem okradłeś mnie z chwały odnalezienia prawdziwych źródeł Nilu, ty niekompetentny oszuście, ścierwo chorego wielbłąda! Wymknąłeś się do Anglii, obiecując, że nie ogłosisz naszych odkryć, dopóki nie wrócę, ale skłamałeś na mój temat. Poniosłeś karę: wpakowałeś w siebie kulkę. Wyrzuty sumienia w końcu cię dopadły. Jak bardzo po tobie płakałem. Kochałem cię, Speke, choć cię nienawidziłem. Jak bardzo płakałem!

Ale gdybym cię teraz spotkał, to co? Czy byś uciekł? Z pewnością nie zdobyłbyś się na chorą odwagę, aby wyciągnąć do mnie rękę, Judaszu! Czy ucałowałbym cię tak jak Jezus ucałował zdrajcę? Judaszu! Nie, na kopniakach posłałbym cię na sam szczyt góry!

Pochwyciły mnie żelazne szpony afrykańskiej choroby. Ale wróciłbym do zdrowia i odkrył źródła Nilu! Właśnie ja, a nie Speke, nie ta hiena, ten szakal! Wybaczcie mi, Siostro Hieno i Bracie Szakalu. Jesteście jedynie zwierzętami i macie swoje miejsce w świecie. Speke nie był godzien, aby całować wasze brudne dupy.

A jednak tak bardzo po nim płakałem!

Źródła Nilu. Źródła Rzeki. Nie dotarłem do tych pierwszych, czy umkną mi również te drugie?

Matka nigdy nie okazywała uczucia mnie, Edwardowi ani Marii. Równie dobrze mogłaby być naszą guwernantką. Nie. Nasze opiekunki ofiarowywały nam więcej miłości i poświęcały więcej czasu.

Mężczyzna jest tym, kim uczyni go jego matka.

Nie! W mojej duszy jest coś, co wznosi się ponad brak miłości, co popycha mnie naprzód w drodze do... czego?

Ojcze, jeśli mogę tak cię nazywać. Nie. Nie byłeś ojcem. Jedynie mnie spłodziłeś. Ty rzężący egoistyczny ponury hipochondryku. Wieczny wygnańcu i podróżniku. Gdzie był twój dom? W dziesiątkach obcych krajów. Jeździłeś to tu, to tam, szukając zdrowia, które według siebie utraciłeś. A my wlekliśmy się za tobą. Opiekowały się nami bezmyślne kobiety, a uczyli nas zapijaczeni irlandzcy kapłani. A kaszl sobie, niech cię szlag! Ale z tym już koniec. Zostałeś uzdrowiony przez tych, którzy stworzyli ten świat. Prawda? A może znalazłeś jakąś wymówkę, aby uciec w wygodne objęcia hipochondrii? To twoją duszę, a nie płuca trawi astma.

Nad jeziorem Tanganika, w Ujiji, choroba pochwyciła mnie w swe demoniczne dłonie. W delirium ujrzałem samego siebie, wyśmiewającego się ze mnie, jazgoczącego, szydzącego, patrzącego złym wzrokiem. Tego drugiego Burtona, który drwi ze świata, ale przede wszystkim ze mnie.

Jednak to nie mogło mnie powstrzymać, więc ruszyłem dalej... nie... nie wtedy. Speke ruszył dalej i... i... ihihi! Śmieję się, choć może to przestraszyć świętujących i pobudzić śpiących. Śmiej się, Burtonie, śmiej się, Pagliacci! Ten śmieszny Jankes, Frigate, mówi, że to mnie uznano za wielkiego odkrywcę, a twoja zdrada okryła cię złą sławą. Właśnie ja, ja, a nie ty, Przeklęty! To mnie przyznano słuszność, nie tobie.

Moje nieszczęście zaczęło się od tego, że nie byłem Francuzem. Nie musiałbym wtedy walczyć z angielskimi uprzedzeniami, surowością i głupotą. Ale... ale nie urodziłem się Francuzem, chociaż pochodzę od jednego z bękartów Ludwika XIV. Króla Słońce. Dobra krew.

Cóż za cholerne bzdury! To zasługa krwi Burtona, a nie Króla Słońce.

Podróżowałem wszędzie, niestrudzenie. Ale Omne solum forti partia. Każde miejsce jest domem dla silnego człowieka. To ja jako pierwszy Europejczyk wkroczyłem do świętego i zakazanego miasta Harar i wyszedłem żywy z tego etiopskiego piekła. To ja odbyłem pielgrzymkę do Mekki jako Mirza Abdullah Bushiri i opisałem to w najsłynniejszej, najbardziej szczegółowej i najprawdziwszej książce. Gdyby mnie zdemaskowano, mógłbym zostać rozerwany na strzępy. To ja odkryłem jezioro Tanganika. To ja napisałem pierwszą instrukcję obsługi bagnetu na potrzeby brytyjskiej armii. To ja...

Po co wspominać te próżne sukcesy? Nie liczy się to, co człowiek zrobił, ale to, co dopiero zamierza osiągnąć.

Ayesho! Ayesho! Moja perska piękności, moja pierwsza prawdziwa miłości! Wyrzekłbym się świata, mojego brytyjskiego obywatelstwa, stałbym się Persem i żyłbym z tobą aż do śmierci. Zostałaś nikczemnie zamordowana, Ayesho! Pomściłem cię, zabiłem truciciela własnymi rękami, zdusiłem w nim życie i pogrzebałem jego ciało na pustyni. Gdzie jesteś, Ayesho?

Gdzieś. A jeśli ponownie się spotkamy - to co? Nasza żarłoczna miłość jest dziś martwa.

Isabel. Moja żona. Ta kobieta... czy kiedykolwiek ją kochałem? Żywiłem wobec niej uczucia. Nie była to wielka miłość jak do Ayeshy, a dziś do Alicji. „Płać, pakuj się i podążaj za mną”, mówiłem jej za każdym razem, gdy wyruszałem w podróż, a ona to robiła, posłusznie i bez narzekań jak niewolnica. Mawiała, że jestem jej bohaterem, jej bogiem, i ustaliła dla siebie listę zasad, których powinna przestrzegać idealna żona. Jednak kiedy zmieniłem się w starego i zgorzkniałego zapomnianego nieudacznika, została moją pielęgniarką, opiekunką, strażniczką więzienną.

Co by się stało, gdybym ponownie ją spotkał, tę kobietę, która twierdziła, że nie mogłaby pokochać innego mężczyzny na Ziemi ani w Niebie? Co nie znaczy, że ten świat jest Niebem. Co bym zrobił, powiedział: „Witaj, Isabel, dawno cię nie widziałem”?

Nie, uciekłbym jak najprawdziwszy tchórz. Ukryłbym się. A jednak...

Oto wejście do maszynowni. Czy Podebrad ma dziś służbę? A jeśli tak? Nie mogę sobie pozwolić na konfrontację, dopóki nie dotrzemy do źródeł Rzeki.

Zbliża się jakaś niewyraźna postać. Czy to agent Etyków? A może Tajemniczy Nieznajomy, buntownik czający się we mgle? On zawsze tu jest, nieuchwytny niczym pojęcie czasu i wieczności, nicości i identyczności.

Powinienem krzyknąć: „Kto idzie?”. Ale jego - jej - już tu nie ma.

Kiedy znajdowałem się w stanie przejściowym między snem i jawą, śmiercią i zmartwychwstaniem, widziałem Boga. „Jesteś winien za ciało”, powiedział ten brodaty stary dżentelmen w ubraniu z 1890 roku, a w innym śnie zażądał: „Płać”.

Jak? Ile wynosi cena?

Nie prosiłem o ciało, nie pragnąłem się narodzić. Ciało i życie powinny być za darmo.

Powinienem był Go zatrzymać. Spytać, czy człowiek ma wolną wolę, czy może wszystkie jego działania, a także ich brak, są odgórnie ustalone. Zapisane w kolejowym rozkładzie świata: taki to a taki przybędzie tu i tu o 10:32 i odjedzie o 10:40 z toru numer dwanaście. Jeżeli jestem pociągiem na Jego torach, to za nic nie odpowiadam. Zło i dobro nie są moim dziełem. Tak naprawdę nie ma zła ani dobra. Bez wolnej woli one nie istnieją.

Ale On nie dałby się zatrzymać. A nawet gdyby, to czy zrozumiałbym jego wyjaśnienie śmierci i nieśmiertelności, determinizmu i indeterminizmu, określoności i nieokreśloności?

Ludzki umysł nie jest w stanie zrozumieć tych pojęć. Ale skoro tak, to jest to winą Boga - jeżeli On istnieje.

Kiedy badałem prowincję Sindh w Indiach, zostałem jednym z sufich, a nawet zyskałem tytuł mistrza. Jednak obserwując ich w Sindh i w Egipcie, widząc, jak na końcu każdy z nich ogłasza się Bogiem, doszedłem do wniosku, że ten radykalny mistycyzm jest blisko spokrewniony z szaleństwem.

Nur ed-Din el-Musafir, który jest sufim, mówi, że nie rozumiem. Po pierwsze, istnieją fałszywi lub obłąkani sufi, wypaczający tę wielką szkołę myśli. Po drugie, kiedy sufi oznajmia, że jest Bogiem, nie mówi tego dosłownie, lecz twierdzi, że stał się z Nim jednością, a nie Nim samym.

Wielki Boże! Przeniknę Jego serce, docierając do sedna Tajemnicy i wszystkich innych tajemnic. Jestem żyjącą szpadą, ale atakowałem krawędzią, a nie sztychem, który jest najbardziej śmiercionośną częścią. Od tej pory to się zmieni.

A jednak, jeśli mam odnaleźć drogę w tym czarodziejskim labiryncie, muszę mieć jakąś nić, za którą będę podążał ku wielkiej bestii żyjącej w jego sercu. Gdzie jest ta nić? Nie ma Ariadny. Sam będę nicią, Ariadną i Tezeuszem, jak również... dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? - sam będę labiryntem.

To nie do końca prawda. Ale cóż nią jest? „Zawsze wszystko jest nie do końca. Lecz w sprawach ludzkich i boskich prawie” czasami musi wystarczyć. Im większy jest eksplodujący pocisk, tym mniejsze ma znaczenie, że nie trafił idealnie w cel.

A jednak szpada nie na wiele się zda, jeśli nie jest dobrze wyważona. Mawiano o mnie, zaświadczył o tym oczytany Frigate, że natura w moim przypadku poszła na żywioł i posiadałem nie jeden, a trzydzieści niezwykłych talentów, lecz także brakowało mi wyważenia oraz wyczucia kierunku. Byłem orkiestrą bez dyrygenta, zacnym statkiem bez kompasu. Sam porównywałem siebie do rozproszonego światła.

Jeżeli nie mogłem zrobić czegoś jako pierwszy, rezygnowałem.

W ludziach fascynowało mnie to, co nienormalne, wynaturzone i dzikie, a nie to, co boskie.

Chociaż odebrałem solidne wykształcenie, nigdy nie zrozumiałem, że mądrość nie ma wiele wspólnego z wiedzą oraz literaturą i nic wspólnego z nauką.

Mylili się! Nawet jeśli kiedyś mieli rację, to się zmieniło!

Burton wciąż wędrował, nie wiedząc, czego szuka. Przeszedł ciemnym korytarzem i przystanął przed drzwiami. Wewnątrz powinna przebywać Loghu, chyba że tańczy w głównym salonie, oraz Frigate. Znów byli parą, w ciągu czternastu lat zaliczywszy dwoje lub troje kochanków. Ona długo nie mogła go zaakceptować, ale w końcu ją do siebie przekonał - choć być może kochała raczej tego drugiego Frigate'a - i teraz dzielili tę samą kajutę. Ponownie.

Poszedł dalej, widząc mroczną sylwetkę niewyraźnie oświetloną przez światło nad wyjściem. Tajemniczy Nieznajomy? Inna ofiara bezsenności? On sam?

Stanął na zewnątrz teksasu, obserwując patrolujących strażników. Stróżu, która to godzina nocy? No właśnie, która?

Szedł dalej. Gdzie byłeś? Wędrowałem tam i z powrotem, nie po olbrzymim świecie, lecz po karłowatym kosmosie parostatku.

Alicja znów mieszkała w jego kajucie, po tym jak niecałe czternaście lat temu porzuciła go, a potem dwukrotnie wracała. Teraz już zostaną razem na zawsze. Być może. Ale cieszył się z jej powrotu.

Wyszedł na lądowisko i podniósł wzrok na sterówkę, która emanowała słabym światłem. Umieszczony na niej wielki zegar zabił czternaście razy. Druga w nocy.

Czas wrócić do łóżka i raz jeszcze spróbować szturmu na cytadelę snu.

Spojrzał na gwiazdy, a wtedy z północy zadął zimny wiatr i w jednej chwili usunął mgłę z górnego pokładu. Gdzieś na północy znajduje się wieża ukryta w zimnych szarych mgłach. W niej mieszkają, a może mieszkali, Etycy, istoty, które stwierdziły, że mają prawo wskrzeszać zmarłych bez ich zgody.

Czy znali odpowiedzi na pytania? Oczywiście nie na wszystkie. Tajemnica bytu, stworzenia, przestrzeni i nieskończoności, czasu i wieczności na zawsze pozostanie nierozwiązana.

A może jednak?

Czy gdzieś tam, w wieży lub głęboko pod ziemią, znajduje się maszyna, która przetwarza to, co metafizyczne, w to, co fizyczne? Człowiek może sobie poradzić ze światem fizycznym, a nawet jeśli nie zna prawdziwej natury rzeczywistości, która kryje się poza materią, to cóż z tego? Nie znał także prawdziwej natury elektryczności, a jednak okiełznał ją dla swoich potrzeb.

Burton pogroził północy pięścią i wrócił do łóżka.

Część Szósta

Nie Do Wynajęcia:
Nić rozsądku

15

Początkowo Samuel Clemens starał się w miarę możliwości unikać Cyrana de Bergeraca. Spostrzegawczy Francuz szybko to wyczuł, ale wydawał się nie mieć pretensji. A jeśli nawet, to skutecznie to ukrywał. Zawsze uśmiechał się, grzeczny, lecz nie zdystansowany. Zachowywał się tak, jakby Clemens go lubił i nie miał żadnego powodu, by źle o nim myśleć.

Po jakimś czasie - kilku latach - Sam zaczął przekonywać się do kochanka swojej ziemskiej żony. Wiele ich łączyło: żywe zainteresowanie ludźmi i urządzeniami mechanicznymi, rozsmakowanie w literaturze, nieprzemijające zamiłowanie do badania historii, nienawiść do hipokryzji i zadufania w sobie, pogarda dla złowrogich aspektów religii oraz zdeklarowany agnostycyzm. Chociaż Cyrano nie pochodził z Missouri, podobnie jak Sam charakteryzował się daleko posuniętym sceptycyzmem.

Ponadto, Cyrano był ozdobą każdego przyjęcia, choć nigdy nie próbował zdominować rozmowy.

Zdarzyło się więc pewnego dnia, że Sam w zaciszu swojej kajuty porozmawiał ze swoim drugim ja, Markiem Twainem, o swoich uczuciach względem Bergeraca. Skutek tego był taki, że Sam zrozumiał - chociaż w głębi duszy zawsze o tym wiedział - że postąpił bardzo nieuczciwie wobec Cyrana. Nie było winą Francuza, że Livy się w nim zakochała i nie chciała go porzucić, gdy spotkała byłego męża. Tak naprawdę nie była to też wina Livy. Postępowała zgodnie z tym, co dyktował jej wrodzony temperament oraz odgórnie ustalone okoliczności. Sam również kierował się swoim charakterem, swoim „znakiem wodnym”, jak go nazywał, oraz okolicznościami. Teraz, kiedy na wierzch wypłynął inny aspekt jego osobowości, a życie ułożyło się tak, a nie inaczej, zmienił swój stosunek do Cyrana. W końcu był on dobrym człowiekiem, a ponadto nauczył się regularnie myć, utrzymywać paznokcie w czystości i przestał sikać w rogach korytarzy.

Clemens nie był pewien, czy rzeczywiście wierzy, że jest automatem, którego działania zostały zaprogramowane. Czasami myślał, że wiara w determinizm jest jedynie wymówką, która pozwala uciec przed poczuciem winy. Jeśli to była prawda, to aktem wolnej woli tworzył teorię, według której nie był odpowiedzialny za swoje czyny, ani te dobre, ani te złe. Z drugiej strony, jednym z aspektów determinizmu było dawanie ludziom iluzji wolnej woli.

Tak czy inaczej, Sam zaakceptował Cyrana w swoim otoczeniu i przebaczył mu to, co tak naprawdę nie wymagało przebaczenia.

Obecnie Cyrano wchodził w skład grupy, którą Sam powołał w celu omówienia zastanawiających aspektów tak zwanej „Sprawy Tajemniczego Nieznajomego”. Pozostałymi członkami grupy byli: Gwenafra (towarzyszka Sama), Joe Miller, de Marbot oraz John Johnston. Ten ostatni mierzył ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów i ważył sto dwadzieścia kilogramów przy braku jakiejkolwiek nadwagi. Jego głowę i klatkę piersiową pokrywały kasztanowe włosy; miał niezwykle długie ręce oraz dłonie, które przypominały łapy niedźwiedzia grizzly. Jego niebiesko-szare oczy często bywały chłodne i rozmarzone, ale w towarzystwie zaufanych przyjaciół stawały się ciepłe. Przyszedł na świat około 1828 roku w New Jersey, a jego przodkowie pochodzili ze Szkocji. W 1843 roku wyruszył na Zachód, aby wędrować po górach. Tam stał się legendą nawet wśród legendarnych traperów, choć nastąpiło to dopiero po wielu latach. Kiedy wędrująca grupa młodych niewtajemniczonych śmiałków z klanu Wron zabiła jego żonę, Indiankę z plemienia Saliszów, oraz ich nienarodzone dziecko, Johnston poprzysiągł zemstę wszystkim Wronom. Zabił ich tak wielu, że klan wysłał dwudziestu młodych mężczyzn w celu jego wytropienia i zgładzenia. Nie wolno im było wrócić do swojego plemienia, póki nie wykonają zadania. Kolejno odnajdywali Johnstona, ale ginęli z jego ręki. Johnston wycinał im wątroby i zjadał je na surowo, a krew skapywała mu na rudą brodę. To właśnie tym wyczynom zawdzięczał przydomki „Pożeracz Wątrób” i „Zabójca Wron”. Jednak Wrony były zacnym plemieniem, godnym, honorowym i walecznym. Dlatego pewnego dnia Johnston postanowił odwołać swą wendetę, a poinformowawszy o tym Indian, stał się ich dobrym przyjacielem. Później został nawet wodzem Szoszonów.

Zmarł w 1900 roku w szpitalu dla weteranów w Los Angeles i został pochowany na zatłoczonym cmentarzu w tym mieście. Jednak w 1970 roku grupa osób, które wiedziały, że w takich warunkach nie może spoczywać człowiek, który za życia czuł się niekomfortowo, gdy mieszkał w odległości choćby osiemdziesięciu kilometrów od innych ludzi, zorganizowała przeniesienie jego kości do Kolorado, gdzie zostały ponownie pochowane.

„Pożeracz Wątrób” wielokrotnie wspominał podczas rejsu, że nigdy nie został zmuszony do zabicia białego człowieka (nigdy na Ziemi), nawet Francuza. Ta uwaga początkowo lekko zaniepokoiła de Marbota i Cyrana, ale z czasem obaj polubili olbrzymiego trapera i zaczęli go podziwiać.

Po wypiciu kilku drinków, wypaleniu papierosów i cygar oraz krótkiej pogawędce, Sam przywołał temat, o którym najbardziej chciał porozmawiać.

- Sporo myślałem o człowieku, który przedstawiał się jako Odyseusz. Pamiętacie, co wam o nim opowiadałem? Przyszedł nam z pomocą, gdy walczyliśmy z von Radowitzem i to jego kunsztowi łuczniczemu zawdzięczaliśmy śmierć generała i jego oficerów. Twierdził, że jest historycznym Odyseuszem, człowiekiem, o którym później powstało tyle legend i bajek, a którego przygody zapewniły Homerowi materiał do „Odysei”.

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł Johnston. - Ale wierzę ci na słowo.

- Tak. No cóż, utrzymywał on, że również skontaktował się z nim Etyk, który wysłał go w dół Rzeki, aby nam pomógł. Po bitwie przez jakiś czas pozostał w okolicy, ale kiedy wyruszyliśmy w górę Rzeki z wyprawą handlową, zniknął. Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Tym, co czyni go wyjątkowo ważnym, jest jego dziwna opowieść o Etyku. Tajemniczy Nieznajomy, który rozmawiał ze mną, był mężczyzną. A przynajmniej jego głos miał męskie brzmienie, choć zapewne mógł zostać zniekształcony. Jednak Odyseusz twierdził, że Etyk, którego on spotkał, był kobietą!

Sam wydmuchnął kłąb zielonego dymu i popatrzył na mosiężne arabeski na suficie, zupełnie jakby były hieroglifami, które kryją odpowiedzi na jego pytania.

- Co to może oznaczać?

- Że mówił prawdę lub kłamał - odrzekła Gwenafra.

- Racja! Cygaro dla tej pięknej pani! Albo jest dwoje zbuntowanych Etyków, albo ten samozwańczy Odyseusz był kłamcą. Jeśli tak, to zapewne był nim mój Tajemniczy Nieznajomy. Osobiście uważam, że rzeczywiście był to człowiek, który odwiedził mnie, Cyrana oraz Johna, i myślę, że nas okłamał. W przeciwnym razie, dlaczego nie powiedział nam, że jest ich dwoje? To przecież bardzo ważne. Wiem, że nie miał dużo czasu na rozmowę z nami, gdyż pozostali Etycy deptali mu po piętach i czuł na plecach ich oddech, ale z pewnością takiej informacji nie powinien był zataić.

- Dlaczego miałby kłamać? - zdziwił się de Marbot.

- Ponieważ... - Sam wskazał cygarem arabeski. - Wiedział, że możemy zostać pojmani przez pozostałych Etyków, a oni mogą uzyskać od nas te fałszywe informacje. To by ich zdezorientowało i jeszcze bardziej zaniepokoiło. Co takiego? Dwoje zdrajców w ich szeregach? Jasna cholera! A gdyby poddali nas testowi na jakimś wykrywaczu kłamstw, to przekonaliby się, że mówimy prawdę. W końcu uwierzyliśmy w słowa Odyseusza. A raczej Tajemniczego Nieznajomego. To był jego sposób na wprowadzenie jeszcze większego zamieszania! No! Co o tym myślicie?

Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał Cyrano.

- Ale jeśli tak jest w istocie, to widzieliśmy Etyka! I wiemy, jak wygląda!

- Niekoniecznie - odparła Gwenafra. - Z pewnością musi on znać wiele sposobów maskowania.

- Bez wątpienia - zgodził się Cyrano. - Ale czy potrafi zmieniać swój wzrost i budowę ciała? Może kolor włosów i oczu, a także kilka innych rzeczy, ale nie...

- Chyba możemy uznać, że jest niski i bardzo muskularny - przerwał mu Clemens. - Ale to samo dotyczy kilku miliardów innych mężczyzn. Udało nam się jednak wyeliminować możliwość istnienia zbuntowanej kobiety-Etyka. Przynajmniej tak sądzę.

- Możliwe, że była to sztuczka agenta, który dowiedział się, że skontaktował się z nami Tajemniczy Nieznajomy - odezwał się Johnston.

- Nie wydaje mi się - zaoponował Sam. - Gdyby to był agent, który dysponował tak dużą wiedzą, to Etycy dopadliby nas szybciej niż zarządca sprzedaje swoją matkę dla kilku głosów. Nie. Odyseusz był Tajemniczym Nieznajomym.

- Ale - zaczęła Gwenafra - to... to sięga znacznie głębiej. Co w takim razie z rysopisem Barry'ego Thorna, który przedstawiła Gulbirra? Pod pewnymi względami przypominał on Odyseusza. Czy mógł być Tajemniczym Nieznajomym? A co z tym tak zwanym Niemcem, Sternem, który próbował zabić Firebrassa? Kim on był? Jeżeli agentem, to nie byłby kolegą Firebrassa. Przecież uważamy, że Firebrass był agentem i został wysadzony w powietrze przez Tajemniczego Nieznajomego, aby nie dostał się przed nim do wieży. Firebrass nas okłamał, kiedy powiedział, że jest jednym z rekrutów Nieznajomego. On...

- Nie - przerwał jej Cyrano. - To znaczy tak. Wydaje się, że był agentem pozostałych Etyków. Ale skoro tak dużo o nas wiedział, to dlaczego nie poinformował Etyków i nie sprowadził nam ich na kark?

- Ponieważ z jakiegoś powodu nie mógł ich powiadomić - odrzekł Sam. - Wydaje mi się, że właśnie wtedy zaczęły się poważne problemy w wieży. Nie wiem, dlaczego i w jaki sposób to się stało. Ale sądzę, że mniej więcej w momencie zniknięcia Odyseusza cały projekt Etyków wziął w łeb. Wtedy tego nie zauważyliśmy, ale wkrótce potem ustały wskrzeszenia. Nie Do Wynajęcia był już daleko, gdy zaczęły do nas docierać pierwsze wieści o tym, że ludzie przestali zmartwychwstawać. Zauważyliśmy to, kiedy byliśmy w Parolando, ale uznaliśmy, że to lokalne zjawisko.

- Hmm - zastanowił się Cyrano. - Ciekawe, czy Hermann Göring, ten misjonarz zabity przez ludzi Hackinga, został wskrzeszony? Dziwny był z niego typ.

- Miał smykałkę do sprawiania kłopotów - zgodził się Sam. - Może Firebrass jednak poinformował Etyków, że natrafił na rekrutów Nieznajomego, ale Etycy kazali mu chwilowo nic nie robić. Może przed ich interwencją miał się od nas dowiedzieć wszystkiego, co się da, a także dać im znać, jeśli zauważy kogoś, kto przypomina Tajemniczego Nieznajomego, aby mogli od razu go pojmać. Kto wie? Ale... zastanawiam się, czy Firebrass przypadkiem nie założył nam podsłuchów, aby wiedzieć, kiedy odwiedzi nas Nieznajomy. Tylko że nigdy do tego nie doszło.

- Uważam, że Tajemniczy Nieznajomy gdzieś zaginął, po tym jak opuścił nas jako Odyseusz - rzekł Cyrano.

- Więc dlaczego nie dołączył do nas pod tą postacią?

Cyrano wzruszył ramionami.

- Ponieważ nie trafił na Nie Do Wynajęcia - syknął Clemens. - Minęliśmy go nocą. Albo usłyszał, że Firebrass buduje sterowiec, aby polecieć prosto do wieży. To odpowiadałoby mu jeszcze bardziej niż parostatek. Tyle że jako Odyseusz, starożytny Grek, nie dysponowałby kwalifikacjami niezbędnymi do znalezienia miejsca na pokładzie sterowca. Dlatego stał się Barrym Thornem, doświadczonym kanadyjskim aeronautą.

- Przecież ja pochodziłem z siedemnastego wieku, a jednak zostałem pilotem na Parsevalu - odparł Bergerac - A John de Greystock żył znacznie wcześniej, a mimo tego objął stanowisko kapitana sterowca.

- Tak czy inaczej, Nieznajomy miałby znacznie większą szansę, aby dostać się na Parsevala, gdyby dysponował doświadczeniem - orzekł Sam. - Tylko że... zastanawiam się, gdzie je zdobył? Po co Etyk miałby się znać na sterowcach?

- Być może jeśli jesteś nieśmiertelny i żyjesz od bardzo dawna, to z czasem uczysz się wszystkiego o wszystkim - odparła Gwenafra.

Część Siódma

Przeszłość Göringa

16

Hermann Göring obudził się zlany potem, jęcząc.

- Ja, mein Führer! Ja, mein Führer! Ja, mein Führer! Ja, ja, ja!

Rozwrzeszczana twarz rozpłynęła się w powietrzu. Znikł czarny dym wystrzałów, który wdzierał się przez strzaskane okna i popękane ściany. Znikły też same okna i ściany. Basowa rosyjska artyleria, która kontrapunktowała kontralty i soprany Führera, przycichła, a następnie się wycofała, rycząc ponuro. Warkot, który stanowił kontra-kontrapunkt dla jazgotu szaleńca, osłabł i umilkł. Hałas, z którego nie w pełni zdawał sobie sprawę, pochodził z silników amerykańskich i brytyjskich bombowców.

Ciemność koszmaru ustąpiła miejsca nocy w Świecie Rzeki.

Jednak noc była spokojna i dawała ukojenie. Hermann położył się na plecach na bambusowym łóżku i dotknął ciepłej ręki Kren. Poruszyła się i coś wymamrotała. Być może rozmawiała z kimś w swoim śnie. Z pewnością nie była zdenerwowana, oszołomiona ani przerażona. Zawsze miała przyjemne sny. Była dzieckiem Świata Rzeki, zmarłym na Ziemi w wieku około sześciu lat. Nie pamiętała ojczystej planety. Jej najwcześniejsze wspomnienie, dość niewyraźne, dotyczyło przebudzenia w tej dolinie, bez rodziców, bez wszystkiego, co znała.

Hermann ogrzał się jej bliskością i przyjemnymi wspomnieniami wspólnie spędzonych lat. Potem wstał, włożył zakrywający całe ciało wczesnoporanny strój i wyszedł na zewnątrz. Stał na bambusowej platformie. Zarówno przed nim, jak i za nim wznosiły się liczne chaty innych mieszkańców, zaś powyżej znajdował się kolejny poziom mieszkań, a nad nim jeszcze jeden. Poniżej rozciągały się jeszcze trzy takie poziomy. Wszystkie miały postać długich pomostów, które ciągnęły się jak okiem sięgnąć w kierunku południowym, natomiast na północy kończyły się w dużej odległości. Opierały się przeważnie na wysokich, cienkich iglicach z kamienia lub drzewa żelaznego; pomosty zazwyczaj miały długość od czterdziestu pięciu do dziewięćdziesięciu metrów. Tam, gdzie potrzebne było dodatkowe wsparcie, rozmieszczono dębowe lub murowane pylony.

Dolina miała tutaj szerokość pięćdziesięciu kilometrów. Rzeka tworzyła jezioro o szerokości szesnastu i długości sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Góry nie wznosiły się wyżej niż na tysiąc osiemset metrów, szczęśliwie dla mieszkańców, gdyż okolica ta znajdowała się daleko na północnej półkuli, więc potrzebowali jak najwięcej dziennego światła. Na zachodnim krańcu jeziora góry pochylały się nad Rzeką. Tutaj spieniony nurt płynął wysokim, wąskim przesmykiem. Podczas cieplejszych godzin popołudniowych wschodni wiatr dął przez cieśninę z prędkością około dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Potem wytracał impet, ale za sprawą osobliwej topografii powstawały prądy wznoszące, które wykorzystywali mieszkańcy.

Wszędzie na lądzie wznosiły się kamienne wieże, wysokie kolumny zdobione licznymi rzeźbionymi postaciami. Wiele z nich było połączonych wielopoziomowymi przęsłami, zbudowanymi z drewna: bambusa, sosny, dębu, cisu. Na nich, w różnych odstępach, zależnych od udźwigu konkretnych przęseł, stały chatki. Na szczytach wielu z szerszych iglic przechowywano lotnie oraz złożone powłoki balonów.

Bito w bębny i dęto w ościane rogi. Ludzie zaczynali pojawiać się w drzwiach domów, przeciągając się i ziewając. Wstawał dzień. Słońce właśnie pokazało się ponad górami. W ciągu dnia temperatura powietrza wzrośnie do około piętnastu stopni, czyli o prawie osiem stopni mniej niż w strefie tropikalnej. Po piętnastu godzinach słońce schowa się za górami, a dziewięć godzin później ponownie wzejdzie. Długość jego wędrówki po niebie niemal wynagradzała niewielką moc padających pod ostrym kątem promieni.

Niosąc na plecach siatkę z dwoma rogami obfitości, Hermann pokonał piętnaście metrów dzielących go od ziemi. Kren nie miała dziś żadnych obowiązków, więc mogła zostać w łóżku. Później zejdzie na dół, weźmie swój róg obfitości z magazynu w pobliżu kamienia i zje swoje śniadanie.

Idąc, pozdrawiał znajomych. Znał imiona dziesięciu tysięcy spośród dwustu czterdziestu ośmiu tysięcy mieszkańców. Bardzo rzadkie występowanie papieru w Dolinie zmuszało do polegania na pamięci i jej rozwijaniu, ale już na Ziemi Hermann dysponował fenomenalnymi zdolnościami zapamiętywania. Pozdrawiano się w okrojonym, skondensowanym dialekcie esperanto, którym posługiwali się mieszkańcy Virolando.

- Bon ten, eskop. (Dzień dobry, Biskupie).

- Tre bon ten a vi, Fenikso. Pass ess via. (Tobie również, Feniksie. Pokój z tobą).

Wtedy zachowywał się oficjalnie i dostojnie, ale już kilka sekund później zatrzymał grupę znajomych, aby opowiedzieć im dowcip.

Hermann Göring czuł się szczęśliwy. Jednak nie zawsze tak było. Jego historia była długa, miejscami wesoła i spokojna, ale przeważnie smutna oraz burzliwa, a już na pewno nie budująca.

Oto jak wyglądała jego ziemska biografia:

Urodził się w Rosenheim w Bawarii w Niemczech, 12 stycznia 1893 roku. Jego ojciec był kolonialnym urzędnikiem, pierwszym gubernatorem Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej. W wieku trzech miesięcy Göring został oddzielony od rodziców, którzy na trzy lata wyjechali na Haiti, gdzie ojciec został niemieckim konsulem generalnym. Długa rozłąka z matką w tak młodym wieku wywarła na Hermanna bardzo zły wpływ. Ból i samotność odczuwane w tym okresie nigdy całkowicie go nie opuściły. Co więcej, kiedy jako dziecko dowiedział się, że jego matka ma romans z jego ojcem chrzestnym, poczuł do niej pogardę pomieszaną z wściekłością. Jednak udało mu się nie okazywać tych uczuć w żaden widoczny sposób. Ojca również traktował z cichą pogardą, chociaż rzadko otwarcie go obrażał. Mimo tego płakał po nim, gdy ten umarł.

W wieku dziesięciu lat ciężko zachorował na mononukleozę. W 1915 roku, miesiąc po śmierci ojca, został porucznikiem w sto dwunastym regimencie piechoty księcia Wilhelma. W tamtym okresie ten niebieskooki, jasnowłosy, szczupły i dość przystojny oficer cieszył się dużym powodzeniem. Uwielbiał tańczyć oraz pić i ogólnie uchodził za bardzo rozrywkowego. Jego ojciec chrzestny, Żyd nawrócony na chrześcijaństwo, wspomagał go finansowo.

Wkrótce po wybuchu Pierwszej Wojny Światowej Hermann został hospitalizowany z powodu bolesnego zapalenia stawów w kolanach. Pragnąc wziąć udział w walkach, opuścił szpital i został obserwatorem na pokładzie samolotu swojego przyjaciela, Lörzera. Przez trzy tygodnie był na nieoficjalnym i nieautoryzowanym urlopie od służby wojskowej. Co prawda uznano go za niezdolnego do służby w piechocie ze względu na niedostateczną sprawność fizyczną, jednak wstąpił do Luftwaffe. Jego energiczny i nieortodoksyjny sposób wysławiania się rozbawił następcę tronu, który dowodził dwudziestym piątym oddziałem powietrznym Piątej Armii. Jesienią 1915 roku ukończył Szkołę Lotniczą we Freiburgu, bez problemu kwalifikując się na stanowisko pilota. W listopadzie 1916 roku został zestrzelony, ciężko ranny i wykluczony z walk na sześć miesięcy. Pomimo tego, znów wzbił się w powietrze. Szybko awansował, gdyż był nie tylko świetnym oficerem i lotnikiem, ale także znakomitym organizatorem.

W 1917 roku otrzymał Ordre Pour le Mérite (niemiecki odpowiednik Krzyża Zwycięstwa) przyznany za zdolności przywódcze oraz jako nagroda za zestrzelenie piętnastu wrogich samolotów. Został również odznaczony Medalem Złotego Lotnika. Siódmego lipca 1918 roku został mianowany dowódcą Geschwadera I, gdy jego poprzedni dowódca, Richthofen, zginął po osiemdziesięciu zwycięstwach. Zainteresowanie Göringa detalami technicznymi oraz zagadnieniami sprzętowymi czyniło z niego idealnego kandydata na to stanowisko. Jego dogłębna wiedza dotycząca wszelkich aspektów walki powietrznej miała w kolejnych latach bardzo mu się przydać.

Kiedy Niemcy się poddały, Hermann miał na koncie trzydzieści zestrzelonych samolotów wroga. Jednak na nic mu się to nie zdało w okresie powojennym. Wyczyny asów przestworzy na nikim już nie robiły wrażenia.

W 1920 roku, po okresie pracy jako pilot-kaskader w Danii i Szwecji, został pilotem w Svenska Lufttrafik w Sztokholmie. Tam poznał Karin von Kantznow, szwagierkę szwedzkiego odkrywcy hrabiego von Rosena. Ożenił się z nią, mimo że była rozwódką i matką ośmioletniego chłopca. Był dla niej dobrym mężem aż do jej śmierci. Pomimo późniejszej kariery w organizacji, która słynęła z niezwykłego zdemoralizowania, był wierny zarówno jej, jak i swojej drugiej żonie. W sprawach seksu był purytaninem. Był również purytaninem politycznym. Gdy raz przyrzekł komuś lojalność, nie cofał danego słowa.

Zaskakujące, że do czegokolwiek doszedł. Chociaż często marzył o wysokich stanowiskach i bogactwie, na co dzień płynął z prądem. Nie mając żadnego światła przewodniego, pozwalał, aby przypadkowi ludzie i wydarzenia wiodły go poprzez życie.

Było zrządzeniem fortuny, bądź wielkim pechem, że spotkał Adolfa Hitlera.

Podczas nieudanego puczu w 1923 roku w Monachium, Göring został ranny. Przez jakiś czas ukrywał się przed policją w domu Frau Ilse Ballin, żony żydowskiego kupca. Nie zapomniał o tym długu wdzięczności. Pomagał kobiecie w czasie prześladowań Żydów, gdy Hitler został kanclerzem Niemiec, i umożliwił jej ucieczkę do Anglii wraz z rodziną.

Łamiąc słowo honoru, że nie ucieknie po aresztowaniu, zbiegł do Austrii. Tam trafił do szpitala z paskudną infekcją, co zmusiło go do zażywania morfiny, aby zwalczyć ból. Chory i bez grosza przy duszy, osłabiony po licznych operacjach, popadł w depresję. W tym samym czasie zdrowie jego żony, które nigdy nie było najlepsze, również zaczęło się pogarszać.

Uzależniony od narkotyku, pojechał do Szwecji, gdzie spędził sześć miesięcy w sanatorium. Gdy uznano go za wyleczonego, powrócił do żony. Jego sytuacja wyglądała na beznadziejną, jednak kiedy już dotknął dna, odzyskał optymizm i podjął walkę. To było dla niego typowe. Jakimś cudem znajdował w sobie energię do walki, gdy wszystko wydawało się stracone.

Po powrocie do Niemiec, ponownie przyłączył się do Hitlera, którego uważał za jedynego człowieka zdolnego przywrócić wielkość jego ojczyźnie. Karin zmarła w Szwecji w październiku 1931 roku. On przebywał wtedy z Hitlerem w Berlinie, gdzie spotkał się z Hindenburgiem, który postanowił, że Hitler zostanie jego następcą na stanowisku kanclerza. Göring zawsze czuł się winny, że zdecydował się wtedy być przy boku Hitlera, a nie przy umierającej Karin. Jej śmierć na jakiś czas wpędziła go z powrotem w uzależnienie od morfiny. Potem poznał aktorkę Emmy Sonnemann i się z nią ożenił.

Chociaż dysponował wielkim talentem organizacyjnym, bywał sentymentalny. Z kolei jego porywczy charakter sprawiał, że czasami jego język był szybszy od myśli. Podczas procesu ludzi oskarżonych o podpalenie budynku Reichstagu, Göring postawił im pochopne zarzuty. Dimitrov, bułgarski komunista, na chłodno obnażył nielegalne metody procesowe oraz nielogiczność zarzutów, jakie wobec niego wysuwano. Niezdolność Göringa do kontrolowania przebiegu procesów osłabiła ich efekt propagandowy i zburzyła fałszywą fasadę nazistowskiej maszyny propagandowej.

Pomimo tego Göringowi powierzono zadanie sformowania nowych sił powietrznych Rzeszy. Nie był już smukłym asem przestworzy, gdyż wyraźnie przybrał na wadze. Jednak za sprawą swej dwoistej natury zyskał dwa nowe przydomki: Der Dickie (Grubas) oraz Der Eiserne (Człowiek z żelaza). Reumatyzm sprawiał, że bolały go nogi i musiał przyjmować leki (głównie dihydrokodeinę).

Nie był uczonym ani pisarzem, ale zdarzyło mu się podyktować książkę, „Niemcy odrodzone”, która została opublikowana w Londynie. Uwielbiał dzieła George'a Bernarda Shawa i potrafił cytować ich obszerne fragmenty. Znał również niemieckich klasyków: Goethego, Schillera, braci Schlegel i innych. Słynął z miłości do malarstwa. Lubił także opowieści detektywistyczne, jak również wszelkie mechaniczne zabawki i szpeja.

Zaczął marzyć o dynastii Göringów, która przetrwałaby tysiąc lat i na zawsze odcisnęła swoje piętno na historii. Było bardzo prawdopodobne, że Hitler nie będzie miał dzieci i ustanowi Göringa swoim następcą. To marzenie legło w gruzach, gdy na świat przyszło jedyne dziecko Hermanna, córka Edda. Emmy nie zamierzała rodzić więcej dzieci, a on nie chciał się z nią rozwieść, by pojąć za żonę kobietę, która dałaby mu synów. Chociaż musiał być niezwykle zawiedziony, nie okazywał tego. Kochał Eddę, a ona odwzajemniała to uczucie aż do końca swojego życia.

Kolejny aspekt tej zaskakującej postaci dał o sobie znać, gdy Göring pojechał z misją dyplomatyczną do Włoch. Król i następca tronu zaprosili go na polowanie na jelenie. We trzech stanęli na podwyższonej platformie, podczas gdy obok nich pędzono setki zwierząt. Władcy dokonali prawdziwej rzezi; król zabił sto trzynaście jeleni. Göring był tak zniesmaczony, że w ogóle odmówił strzelania.

Nie chciał także napaści na Czechosłowację i Austrię, a szczególnie sprzeciwiał się wkroczeniu do Polski. Myśl o wojnie go przygnębiała; podobne odczucia towarzyszyły mu także przed Pierwszą Wojną Światową. Pomimo tego podążył za swoim ukochanym przywódcą i nie protestował publicznie przeciwko prześladowaniom Żydów. Jednak na prośbę żony uratował kilkudziesięciu z nich przez uwięzieniem.

W 1939 roku Hitler awansował Hermanna na stanowisko marszałka polowego i ustanowił go Ministrem Gospodarki w Rzeszy. Jako Minister Sił Zbrojnych Luftwaffe był także głównodowodzącym lotnictwa. Starał się doprowadzić do zbudowania bombowca, który mógłby osiągnąć pułap trzydziestu kilometrów i dolecieć do Ameryki, ale nigdy mu się to nie udało.

Pomimo wysokiego stanowiska, miał w zwyczaju lekceważyć fakty. W 1939 roku oznajmił niemieckiej opinii publicznej: „Jeśli jakikolwiek wrogi bombowiec dotrze do Ruhry, to nie nazywam się Hermann Göring, ale Meier”. („Meier” był mityczną postacią z ludowych żartów, która szła przez życie wykazując się niezwykłą tępotą).

Wkrótce zarówno grube ryby z partii nazistowskiej, jak i zwykli ludzie zaczęli nazywać go Maierem. Jednak tym razem przezwisku nie towarzyszyła sympatia, jaką nacechowane było miano Der Dickie. Brytyjskie i amerykańskie bombowce obracały Niemcy w ruinę. Luftwaffe nie udało się zmiękczyć Anglii przed inwazją, a teraz nie udawało się również odeprzeć hord metalowych ptaków, które zrzucały swe śmiercionośne jaja na Rzeszę. Hitler obwiniał Göringa o oba te niepowodzenia, chociaż to on sam postanowił w pierwszej kolejności zbombardować angielskie miasta, a nie bazy Królewskich Sił Powietrznych, które odpowiadały za problemy Niemiec. Również jego decyzją był atak na neutralną Rosję, zanim Anglia została pokonana, co ostatecznie doprowadziło do przegrania wojny.

Po zajęciu Norwegii, Hitler chciał również zaatakować Szwecję. Jednak Göring, który kochał ten kraj, zagroził rezygnacją w przypadku rozpoczęcia inwazji. Wychwalał także Hitlerowi zalety neutralności Szwecji.

Przed wybuchem wojny coraz bardziej podupadał na zdrowiu. W czasie wielkich kampanii choroba oraz słabnący prestiż sprawiły, że sięgnął po narkotyki. Był niespokojny, nerwowy i melancholijny, staczał się po równi pochyłej, tracił kontrolę i nie potrafił tego powstrzymać. A jego ukochana ojczyzna zmierzała ku Zmierzchowi Bogów, który go przerażał, zaś Hitlerowi dawał jakiś dziwny rodzaj satysfakcji.

Gdy Alianci zaczęli posuwać się w głąb Niemiec na wszystkich frontach, Göring uznał, że nadszedł czas, aby przejąć władzę. Zamiast tego Führer odebrał mu wszystkie tytuły i stanowiska oraz usunął z partii nazistowskiej. Jego największy wróg, Martin Bormann, kazał go aresztować.

Pod koniec wojny, próbując uciec przed Rosjanami, został pojmany przez pewnego porucznika, o ironio - Żyda. Podczas procesu w Norymberdze bronił się, ale bez przekonania. Pomimo tego, co zrobił Hitler, stawał także w jego obronie, lojalny do końca.

Wyrok mógł być tylko jeden. Został skazany na śmierć przez powieszenie. W przeddzień egzekucji, 15 października 1946 roku, połknął jedną z kapsułek z cyjankiem, które ukrył w swojej celi, i umarł. Został poddany kremacji, a jego prochy według jednej z wersji zostały rzucone na stertę odpadków w Dachau. Inna, bardziej wiarygodna, wersja głosiła, że rozsypano je na błotnistej wiejskiej drodze w okolicach Monachium.

Tak powinno się to zakończyć. Göring cieszył się, że umiera i pozbywa się choroby ciała i duszy, a także świadomości swojej wielkiej przegranej oraz piętna nazistowskiego zbrodniarza wojennego. Żałował tylko, że Emma i mała Edda zostaną bez opieki.

17

Ale to nie był koniec. Czy mu się to podobało, czy nie, został wskrzeszony na tej planecie. Ponownie miał młode i smukłe ciało. Nie wiedział, jak to się stało i dlaczego. Został uwolniony od reumatyzmu, spuchniętych węzłów chłonnych i uzależnienia od dihydrokodeiny.

Postanowił ruszyć na poszukiwanie Emmy i Eddy, a także odnaleźć Karin. Na razie nie zastanawiał się nad tym, w jaki sposób będzie żył z obiema żonami jednocześnie. Poszukiwania miały zapewnić mu wystarczająco dużo czasu do namysłu.

Nigdy ich nie odnalazł.

Wciąż żyła w nim cząstka dawnego Hermanna Göringa, niesłychanie ambitnego i pozbawionego skrupułów oportunisty. Zrobił wiele rzeczy, których bardzo się wstydził, gdy wreszcie, po wielu przygodach i długich wędrówkach, nawrócił się na wiarę Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Stało się to nagle i w dramatycznych okolicznościach, niczym nawrócenie Szawła z Tarsu na drodze do Damaszku, a nastąpiło w małym suwerennym państwie Tamoancan. Zamieszkiwali je głównie dziesięciowieczni Meksykanie porozumiewający się językiem nahuatl oraz Nawajowie z dwudziestego wieku. Hermann zamieszkał w sali dla nowych przybyszów, miał tam przebywać do czasu całkowitego wdrożenia się w zasady i dyscyplinę Kościoła.

Potem wprowadził się do nowo zwolnionej chaty. Po jakimś czasie zamieszkała z nim kobieta o imieniu Chopilotl. Ona również należała do szansowców, ale nalegała, aby w chacie znalazł się pewien steatytowy posążek. Była to ohydna figurka o wysokości około trzydziestu centymetrów, poświęcona Xochiquetzal, świętej patronce cielesnej miłości i rodzicielstwa. Uwielbienie, jakim Chopilotl darzyła boginię, znajdowało odzwierciedlenie w jej namiętności do namiętności. Żądała, aby Hermann kochał się z nią przed posążkiem w świetle pochodni zatkniętych po jego obu stronach. Göringowi to nie przeszkadzało, ale męczyła go częstotliwość tych rytuałów.

Wydawało mu się także, że jego partnerka nie powinna czcić pogańskiego bóstwa. Udał się z tą sprawą do swojego biskupa, Indianina Nawajo, który na Ziemi był mormonem.

- Owszem, wiem, że ona ma tę figurkę - odrzekł biskup Chagii. - Kościół nie popiera czczenia bożków ani politeizmu, Hermannie. Dobrze o tym wiesz. Jednak zezwala wiernym na posiadanie podobizn bóstw, pod warunkiem, że ich posiadacze w pełni zdają sobie sprawę, iż stanowią one jedynie symbol. Ale przyznaję, że to niebezpieczne, gdyż łatwo jest pomylić symbol z rzeczywistością. Jak wiesz, ta słabość nie była domeną wyłącznie prymitywnych ludów. Także tak zwane cywilizowane narody wpadły w tę psychologiczną pułapkę. Chopilotl nie grzeszy wyobraźnią, ale to dobra kobieta. Gdybyśmy zbyt uparcie sprzeciwiali się jej dziwactwom, mogłaby powrócić do prawdziwego politeizmu. To, co robimy, można nazwać teologicznym odstawianiem od piersi. Widziałeś, jak wiele jest tutaj podobnych posążków, prawda? Większość z nich miała kiedyś wielu czcicieli. Jednak stopniowo odsuwaliśmy od nich naszych wyznawców, osiągając to poprzez cierpliwe i delikatne nauczanie. Dziś kamienne bożki stały się dla wielu z nich jedynie objets d'art. Z czasem Chopilotl zacznie postrzegać swoją boginię w ten sam sposób. Liczę na twoją pomoc w wyprowadzeniu jej z obecnych niefortunnych przekonań.

- Mam jej dać teologicznego klapsa? - spytał Hermann.

Biskup przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, po czym się roześmiał.

- Zrobiłem doktorat na Uniwersytecie w Chicago. Chyba rzeczywiście wysławiam się strasznie oficjalnie, prawda? Napij się, mój synu, i opowiedz mi coś więcej o sobie.

Wraz z końcem roku Hermann został ochrzczony u boku innych nagich, dygoczących, szczękających zębami neofitów. Po ceremonii wytarł jedną z kobiet, a ona osuszyła jego. Następnie wszyscy włożyli ręczniki okrywające ciało, a biskup zawiesił im na szyi sznurki ze spiralnym kręgiem rogacza. Nie otrzymali miana kapłanów, tylko „Instruisto”, Nauczycieli.

Hermann czuł się jak oszust. Kimże był, aby nauczać innych i spełniać obowiązki kapłana? Nawet nie był pewien, czy jego wiara w Boga lub Kościół jest szczera. Nie, to nieprawda. Był szczery - przez większość czasu.

- Twoje wątpliwości dotyczą ciebie samego - wyjaśnił biskup. - Uważasz, że nie podołasz ideałom. Sądzisz, że nie jesteś godzien. Musisz się z tym uporać, Hermannie. Każdy ma potencjał do bycia godnym, co z kolei prowadzi do zbawienia. Ty go masz; ja go mam; wszystkie Boże dzieci go mają. - Roześmiał się. - Zwracaj w sobie uwagę na dwie tendencje. Czasami jesteś arogancki i uznajesz się za lepszego od innych. Częściej jednak bywasz pokorny. Zbyt pokorny. Mógłbym nawet powiedzieć: chorobliwie pokorny. To inna forma arogancji. Prawdziwa pokora polega na znajomości swojego miejsca w kosmosie. Cały czas się uczę i modlę się o to, aby dożyć chwili, gdy całkowicie przestanę się oszukiwać. Jednak ty i ja nie możemy spędzać całego naszego czasu na badaniu samych siebie. Musimy także pracować wśród ludzi. Życie klasztorne, wycofanie się ze świata, odosobnienie, to wszystko stek bzdur. Gdzie chciałbyś się udać? W górę czy w dół Rzeki?

- Nie mam ochoty opuszczać tego miejsca. Jestem tu szczęśliwy. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, że jestem częścią rodziny.

- Twoja rodzina mieszka wzdłuż całej Rzeki - odparł Ch'agii. - To prawda, że w jej skład wchodzi wielu niesympatycznych krewnych. Ale pokaż mi rodzinę, w której jest inaczej? Twoim zadaniem jest pomóc im w osiągnięciu prawomyślności. To drugi etap. Pierwszy polega na skłonieniu ludzi, aby przyznali się do nieprawomyślności.

- W tym cały szkopuł. Wydaje mi się, że sam nie wyszedłem poza pierwszy etap.

- Gdybym tak uważał, to nie pozwoliłbym, abyś otrzymał święcenia. Co wybierasz? Góra czy dół Rzeki?

- Dół.

Ch'agii uniósł brwi.

- Dobrze. Ale neofici zazwyczaj wybierają przeciwny kierunek. Słyszeli, że mieszka tam La Viro. Pragną go odwiedzić, przebywać blisko niego i z nim rozmawiać.

- Dlatego dokonałem takiego wyboru. Nie jestem godzien.

Biskup westchnął.

- Czasami żałuję, że nie wolno nam stosować przemocy. W tej chwili mam ochotę dać ci kopniaka w tyłek. No nic, ruszaj, mój jasnoskóry Mojżeszu. Ale obiecaj, że przekażesz ode mnie wiadomość biskupowi krainy, w której się osiedlisz. Powiedz mu, że biskup Ch'agii przesyła wyrazy miłości. A także przekaż mu następujące słowa: „Niektórym ptakom wydaje się, że są dżdżownicami”.

- Co to znaczy?

- Mam nadzieję, że któregoś dnia się dowiesz - odparł Ch'agii i machnął prawą ręką z wyprostowanymi trzema palcami, udzielając błogosławieństwa. Potem uściskał Hermanna i pocałował go w usta. - Idź, mój synu, i niech twoje ka zmieni się w akh.

- Niech nasze akh wzlecą razem - odrzekł Hermann oficjalnie. Gdy wyszedł z chaty, łzy spływały mu po policzkach. Zawsze był sentymentalny. Jednak wierzył, że płacze, ponieważ kocha tego drobnego, ciemnoskórego, moralizującego człowieka. Różnicę między sentymentem i miłością wpojono mu w seminarium. A więc to, co czuł, to była miłość. A może nie?

Jak powiedział biskup podczas jednego z wykładów, jego uczniowie nie poznają różnicy między tymi dwoma uczuciami, dopóki nie nabędą praktyki w radzeniu sobie z nimi. A nawet wtedy, jeżeli zabraknie im inteligencji, nie oddzielą jednego od drugiego.

Tratwę, na której miał płynąć, zbudował razem z siedmiorgiem towarzyszy podróży. Jedną z tych osób była Chopilotl. Hermann wstąpił do swojej chatki po nią i po swój skromny dobytek. Stała na zewnątrz razem z dwiema sąsiadkami i mocowała figurkę bogini do drewnianych sań.

- Chyba nie masz zamiaru tego zabrać? - spytał.

- Oczywiście, że tak. Gdybym jej nie wzięła, byłoby to jak pozostawienie mojego ka. Ona nie jest rzeczą. To Xochiquetzal.

- Jest jedynie symbolem, przypominam ci to setny raz - odrzekł, marszcząc brwi.

- W takim razie potrzebuję swojego symbolu. Porzucenie bogini przyniosłoby mi pecha. Wpadłaby we wściekłość.

Był sfrustrowany i zdenerwowany. Już pierwszego dnia swojej misji napotkał sytuację, z którą nie bardzo wiedział, jak sobie poradzić.

„Zważaj na koniec, mój synu, i działaj roztropnie”, powiedział biskup podczas jednego z wykładów, cytując Erazma z Rotterdamu.

Musiał postąpić tak, aby doprowadzić sytuację, w której się znalazł, do właściwego zakończenia.

- Posłuchaj, Chopilotl - zaczął. - W naszym kraju posiadanie figurki bogini jest czymś dobrym, a przynajmniej nie jest złem. Tutaj ludzie to rozumieją. Ale gdzie indziej tak nie będzie. Jesteśmy misjonarzami i naszym zadaniem jest nawracanie innych na religię, którą uznajemy za prawdziwą. Stoi za nami autorytet nauczania La Viro, który otrzymał swoje objawienie od jednego ze stwórców tego świata. Ale jak możemy kogokolwiek przekonać, jeśli jedno z nas czci bożków? Oddaje cześć kamiennej statuetce? Zresztą niezbyt ładnej, choć to mało istotna kwestia. Ludzie nas wyśmieją. Powiedzą, że jesteśmy bezmyślnymi poganami, którzy ulegają przesądom. Popełnilibyśmy także straszliwy grzech, gdyż przekazalibyśmy tym ludziom całkowicie zafałszowany obraz Kościoła.

- Powiemy, że to tylko symbol - odparła Chopilotl ponuro.

- Mówiłem ci, że tego nie zrozumieją! - rzucił podniesionym głosem. - Poza tym, byłoby to kłamstwo. To oczywiste, że ten przedmiot jest dla ciebie czymś więcej niż symbolem.

- A czy ty wyrzuciłbyś swoją spiralną kość?

- To co innego. Jest znakiem mojej wiary, odznaką członkowską. Nie oddaję jej czci.

Błysnęła białymi zębami na tle sardonicznej ciemnej twarzy.

- Wyrzuć ją, a ja porzucę swoją ukochaną.

- Bzdura! Wiesz, że nie mogę tego zrobić! Zachowujesz się nierozsądnie, ty wredna babo!

- Poczerwieniałeś na twarzy - zauważyła. - Gdzie się podziała miłość i wyrozumiałość?

Głęboko odetchnął.

- No dobrze. Zabierz tę rzecz ze sobą.

Zaczął się oddalać.

- Nie pomożesz mi jej dźwigać? - spytała.

Zatrzymał się i odwrócił.

- Mam uczestniczyć w bluźnierstwie?

- Skoro zgodziłeś się na zabranie figury, to i tak w nim uczestniczysz.

Nie była głupia - nie licząc tej jednej dziedziny, ale to była kwestia emocjonalnej głupoty. Delikatnie się uśmiechając, znów zaczął się oddalać. Kiedy dotarł do tratwy, poinformował pozostałych, czego mają się spodziewać.

- Dlaczego na to pozwalasz, bracie? - zdziwił się Fleiskaz, potężny rudy mężczyzna, którego rdzennym językiem był prymitywny germański, jeden z języków używanych w centralnej Europie w drugim tysiącleciu p.n.e. Od niego pochodziły takie dwudziestowieczne języki jak norweski, szwedzki, duński, islandzki, niemiecki, holenderski i angielski. Na Ziemi Fleiskaza przezywano Wulfazem, czyli wilkiem, gdyż był groźnym wojownikiem.

Jednak w Świecie Rzeki, gdy nawrócił się na wiarę Kościoła, zmienił swoje miano na Fleiskaz, co w jego ojczystej mowie oznaczało „kawałek wyrwanego mięsa”. Nikt nie wiedział, dlaczego przybrał właśnie takie imię, ale możliwe, że uważał siebie za kawałek dobrego mięsa żyjący w złym ciele. Z tego kawałka, wyrwanego ze starego ciała, mógł rozwinąć się zupełnie nowy, na wskroś dobry organizm, w znaczeniu duchowym.

- Zaufaj mi - rzekł Hermann do Fleiskaza. - Problem zniknie, zanim oddalimy się od brzegu na pięćdziesiąt metrów.

Siedzieli na pokładzie, paląc, rozmawiając i przyglądając się, jak Chopilotl ciągnie sanie z kamiennym ładunkiem. Zanim pokonała szeroką równinę, zrobiła się czerwona na twarzy, spłynęła potem i zaczęła ciężko dyszeć. Przeklęła Hermanna, zapowiadając, że długo będzie musiał sypiać samotnie.

- Ta kobieta nie daje dobrego przykładu, bracie - zauważył Fleiskaz.

- Bądź cierpliwy, bracie - odparł Hermann cicho.

Tratwa uderzała o brzeg, a przed odpłynięciem zabezpieczała ją kotwica, niewielki kamień umieszczony na końcu liny z rybiej skóry. Chopilotl poprosiła ludzi, którzy siedzieli na pokładzie, aby pomogli jej wciągnąć sanie na tratwę. Ci uśmiechnęli się, ale pozostali na swoich miejscach. Klnąc pod nosem, zrobiła to sama. Hermann zaskoczył wszystkich, kiedy pomógł jej zdjąć posąg i przetoczyć go na środek pokładu.

Podnieśli kotwicę i odbili od brzegu, machając do zgromadzonego tłumu, który życzył im szczęśliwej podróży. Ustawili pojedynczy maszt, wciągnęli kwadratowy żagiel i pochylili go za pomocą brasów, aby wypłynąć na środek Rzeki. Tutaj nurt i wiatr nadały im prędkości. Ustawili żagiel w taki sposób, aby jak najpełniej korzystać z podmuchów. Brat Fleiskaz zasiadł za sterem.

Ponura Chopilotl schowała się w namiocie rozstawionym w pobliżu masztu.

Hermann delikatnie dotoczył posążek do krawędzi sterburty. Pozostali spojrzeli na niego pytająco. Szczerząc zęby w uśmiechu, uniósł palec do ust. Chopilotl nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje, ale kiedy figurka znalazła się na krawędzi, jej waga spowodowała lekkie przechylenie tratwy. Czując ten ruch, kobieta wyjrzała z namiotu. Po czym krzyknęła.

Hermann zdążył już ustawić figurkę w pozycji pionowej.

- Robię to dla twojego dobra i dla dobra Kościoła! - zawołał w jej stronę.

Popchnął potworną kamienną głowę, a Chopilotl z wrzaskiem rzuciła się w jego kierunku. Posążek wpadł do wody i zatonął.

Później kompani powiedzieli mu, że Chopilotl uderzyła go w bok głowy swoim rogiem obfitości.

Doszedł do siebie na tyle, aby zobaczyć, jak jego towarzyszka płynie do brzegu, a jej róg obfitości unosi się na powierzchni niczym boja. Bessa, kobieta Fleiskaza, popłynęła w ślad za rogiem obfitości Hermanna, który Chopilotl wyrzuciła za burtę.

- Przemoc rodzi przemoc - oświadczyła, podając mu pojemnik.

- Dziękuję, że go uratowałaś.

Ponownie usiadł, przytłoczony bólem głowy i wyrzutami sumienia. Znaczenie tej uwagi było oczywiste. Wyrzucając figurkę, dopuścił się przemocy. Nie miał prawa pozbawiać Chopilotl jej własności. A nawet gdyby miał takie prawo, to nie powinien był z niego korzystać.

Należało wskazać popełniany błąd i służyć dobrym przykładem, czekając aż refleksja dojrzeje w umyśle kobiety i przeniesie się na jej ducha. Tymczasem on ją jedynie rozgniewał i przez to stała się brutalna. Teraz zapewne ktoś inny wyrzeźbi dla niej nowy posążek.

Z pewnością nie zaczął najlepiej.

To doprowadziło go do kolejnych myśli o Chopilotl. Dlaczego ją adorował? Była ładna; promieniowała seksualnością. A jednak była Indianką, a przecież kiedyś odczuwał odrazę na myśl o spółkowaniu z kolorową kobietą. Czy uczynił ją swoją partnerką, ponieważ pragnął udowodnić sobie, że nie jest uprzedzony do kolorowych? Czy kierowały nim tak niegodne motywy?

Czy gdyby była Afrykanką o czarnej skórze, kręconych włosach i mięsistych wargach, to w ogóle wziąłby pod uwagę zostanie jej mężczyzną? Szczerze mówiąc, nie. Teraz przypomniał sobie, że początkowo szukał Żydówki. Jednak w tej okolicy znał tylko dwie i obie były zajęte, a poza tym na Ziemi żyły w czasach Achaba i Oktawiana Augusta, obie były równie ciemnoskóre jak Arabki z Jemenu, przysadziste, obdarzone dużymi nosami, przesądne i skłonne do przemocy. W każdym razie nie pasowały do Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Choć z drugiej strony, Chopilotl również była przesądna i agresywna.

Jednak jako członkini Kościoła miała potencjał do duchowego rozwoju.

Myślami powrócił do kwestii, o której jego umysł wolał zapomnieć.

Szukał dla siebie Żydówki i związał się z Indianką, aby uspokoić swoje sumienie. Aby pokazać samemu sobie, że dojrzał duchowo.

Czy rzeczywiście robił postępy? No cóż, nie kochał jej, ale udało mu się ją polubić. Kiedy już przezwyciężył początkową niechęć do fizycznego kontaktu, zaczął doświadczać nieskrępowanej namiętności.

Jednak podczas ich rzadkich, ale burzliwych kłótni miewał ochotę obrzucić ją rasistowskimi obelgami.

Prawdziwy postęp i prawdziwa miłość nadejdą, gdy już nie będzie musiał zwalczać w sobie takich pragnień. Znikną wszelkie zahamowania, gdyż podobne słowa nie będą przychodziły mu do głowy.

Masz przed sobą daleką drogę, Hermannie.

A skoro tak, to dlaczego biskup uczynił go misjonarzem? Z pewnością Ch'agii dostrzegał, że jeszcze długo nie będzie gotowy.

18

Kiedy wiele lat później Göring dotarł do Parolando, nie towarzyszył mu już nikt z pierwotnej załogi. Wszyscy albo zginęli, albo pozostali w różnych krainach, aby wypełniać tam swoje misjonarskie obowiązki. Gdy Göring znajdował się w odległości kilku tysięcy kilometrów od Parolando, zaczęły do niego docierać pogłoski o olbrzymiej spadającej gwieździe, meteorycie, który runął w dole Rzeki. Powiadano, że w wyniku uderzenia zginęły setki tysięcy ludzi, bezpośrednio lub pośrednio, a dolina została zniszczona na długości prawie dwustu kilometrów. Jednak kiedy tylko zrobiło się tam wystarczająco bezpiecznie, do akcji wkroczyły liczne ekipy poszukiwaczy stali niklowej. Rozgorzały ostre zbrojne konflikty, z których zwycięsko wyszły dwie grupy. Połączyły one siły i obecnie sprawowały kontrolę nad miejscem upadku.

Pojawiły się również plotki, że meteoryt wykopano, a metal wykorzystano do budowy olbrzymiego statku, zaś całym przedsięwzięciem kierowały dwie słynne postacie. Pierwszą był amerykański pisarz Sam Clemens, a drugą angielski król Jan, brat Ryszarda Lwie Serce.

Hermann sam nie wiedział dlaczego, ale te plotki bardzo go poruszyły. Wydawało mu się, że kraina, w której znajdowała się spadająca gwiazda, od zawsze była jego celem, choć dopiero teraz to zrozumiał.

Po długiej podróży dotarł do Parolando. Pogłoski okazały się zgodne z prawdą. Sam Clemens i król Jan, zwany Janem Bez Ziemi, wspólnie rządzili krainą, gdzie spoczywał bezcenny meteoryt. Zdążono już wykopać duże ilości metalu, a obszar przypominał miniaturowe zagłębie Ruhry. Wznosiły się tam liczne piece do wytapiania stali, walcownie i wytwórnie kwasu azotowego. Z boksytu i kriolitu otrzymywano aluminium. Jednak złoża obu tych rud znajdowały się w innym państwie, co stało się źródłem konfliktów.

Państwo Soul City było położone czterdzieści jeden kilometrów dalej w dole Rzeki. Dysponowało dużymi złożami kriolitu, boksytu i cynobru, a także niewielkimi złożami platyny. Clemens i Jan potrzebowali tych minerałów, jednak dwaj przywódcy Soul City, Elwood Hacking i Milton Firebrass, stawiali twarde warunki. Ponadto było oczywiste, że mieli ochotę zdobyć nikiel i stal z meteorytu.

Hermanna niezbyt interesowała lokalna polityka. Jego głównym zadaniem było nawracanie ludzi na wiarę Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Po pewnym czasie doszedł jednak do wniosku, że powinien również powstrzymać budowę wielkiego metalowego bocznokołowca. Clemens i Jan mieli prawdziwą obsesję na punkcie statku. Aby go zbudować, byli gotowi zmienić Parolando w uprzemysłowioną pustynię, zabijając wszelką roślinność poza niezniszczalnymi drzewami żelaznymi. Zatruwali powietrze dymem i smrodem z fabryk.

Jednak co gorsze, zatruwali swoje ka, a to sprawiało, że ich postępowanie dotyczyło również Hermanna Göringa. Kościół utrzymywał, że ludzkość została wskrzeszona, aby otrzymać kolejną szansę na zbawienie ka. Odzyskała także młodość i została uwolniona od chorób, by móc w pełni skupić się na tym celu.

***

Mniej więcej tydzień po przybyciu do Parolando, Hermann i kilku innych misjonarzy zwołali duże spotkanie z mieszkańcami. Odbyło się ono wieczorem, tuż po zmierzchu. Dookoła platformy oświetlonej pochodniami rozpalono liczne ogniska. Hermann i lokalny biskup stali na platformie razem z kilkunastoma ważnymi członkami ich organizacji. Wokół zgromadził się tłum około trzech tysięcy ludzi, złożony w niewielkiej części z nawróconych, a w większości z ludzi żądnych rozrywki. Ci drudzy przyszli zaopatrzeni w butelki z alkoholem i mieli tendencję do przeszkadzania.

Kiedy zespół skończył grać hymn, który podobno został skomponowany przez samego La Viro, biskup odmówił krótką modlitwę. Następnie przedstawił Hermanna. Na dźwięk jego nazwiska w kilku miejscach rozległo się buczenie. Najwyraźniej część osób z tłumu żyła w jego czasach, choć niewykluczone, że ludzie po prostu nie lubili szansowców.

Hermann uniósł dłonie i poczekał, aż tłum się uciszy, po czym przemówił w esperanto.

- Bracia i siostry! Wysłuchajcie mnie z tą samą miłością, z jaką ja przemawiam do was. Hermann Göring, który stoi przed wami, nie jest tą samą osobą, która nosiła to nazwisko na Ziemi. On nienawidzi tamtego człowieka, tamtej złej istoty. Jednak to, że stoję dziś przed wami jako nowy, odrodzony człowiek, stanowi dowód, że zło może zostać przezwyciężone. Ludzie mogą się zmienić na lepsze. Zapłaciłem za to, co uczyniłem. Zapłaciłem jedyną walutą, która jest cokolwiek warta. Poczuciem winy, wstydem i nienawiścią wobec samego siebie. Obietnicą zabicia dawnego ja, pogrzebania go i kontynuowania życia jako nowy człowiek. Ale nie jestem tutaj po to, by robić na was wrażenie swoją żałosną przeszłością. Chcę wam opowiedzieć o Kościele Jeszcze Jednej Szansy. O tym, jak powstał, czego naucza, jakimi kieruje się zasadami. Zdaję sobie sprawę, że ci z was, którzy zostali wychowani w kulturze judeochrześcijańskiej, bądź muzułmańskiej, a także ci, którzy żyli w krajach Orientu i zetknęli się z chrześcijańskimi oraz muzułmańskimi gośćmi albo najeźdźcami, przypuszczają, że odwołam się do wiary. Nic podobnego! Na Boga, nie mam zamiaru tego czynić! Kościół nie wymaga, abyście opierali się wyłącznie na wierze. Kościół nie przynosi wiary, ale wiedzę! Powtarzam: nie wiarę lecz wiedzę! Nie prosimy, abyście uwierzyli w rzeczy, które powinny się wydarzyć, lub kiedyś być może się wydarzą. Zachęcamy jedynie, abyście ocenili fakty, a następnie postąpili zgodnie z tym, o czym one świadczą. Kościół wymaga wiary tylko w to, co wiarygodne. Zastanówcie się nad następującą kwestią. Poza wszelką wątpliwością wszyscy urodziliśmy się i umarliśmy na Ziemi. Czy jest między nami ktokolwiek, kto może temu zaprzeczyć? Nie? A więc posłuchajcie. Człowiek przychodzi na świat, który jest pełen smutku i zła, to pewne jak to, że iskry wzlatują pod niebo. Czy ktokolwiek z was, pamiętając swoje ziemskie życie, może temu zaprzeczyć? Każda religia na Ziemi obiecywała coś, co okazało się nieprawdą. Dowodzi tego fakt, że nie znajdujemy się ani w niebie, ani w piekle. Nie doświadczyliśmy także reinkarnacji, jedynie w tym ograniczonym stopniu, że otrzymujemy nowe ciała i nowe życie, jeśli ponownie umrzemy. Pierwsze zmartwychwstanie było olbrzymim, niemal druzgocącym szokiem. Nikogo, ani wyznawców poszczególnych religii, ani agnostyków, ani ateistów, nie spotkało to, czego się spodziewali po zakończeniu ziemskiego bytowania. A jednak znaleźliśmy się tutaj, czy nam się to podoba, czy nie. Nie możemy także uciec z tego świata, tak jak było to możliwe na Ziemi. Jeżeli zostaniemy zabici lub sami odbierzemy sobie życie, następnego dnia ponownie powstaniemy z martwych. Czy ktokolwiek może temu zaprzeczyć?

- Nie, ale za cholerę mi się to nie podoba! - krzyknął jeden z mężczyzn. Zapanowała ogólna wesołość, a Hermann popatrzył na autora tej uwagi. Był to Sam Clemens we własnej osobie, stojący pośród tłumu na krześle, które ustawiono na specjalnie wzniesionej platformie.

- Bardzo proszę, aby brat Clemens z łaski swojej mi nie przerywał - rzekł Hermann. - No dobrze. Jak dotąd same fakty. A teraz, czy ktoś może zaprzeczyć, że ten świat nie jest naturalnym tworem? Nie chodzi mi o to, że sama planeta, jej słońce oraz gwiazdy są sztuczne. Zostały stworzone przez Boga. Jednak Rzeka i Dolina nie są naturalne. Podobnie jak zjawisko zmartwychwstania.

- Skąd możesz to wiedzieć? - wrzasnęła jedna z kobiet. - Oddalasz się od faktów i zagłębiasz w domysły.

- Nie tylko w nie się zagłębia! - zawołał jakiś mężczyzna.

Hermann poczekał, aż śmiech ucichnie.

- Siostro, mogę ci udowodnić, że zmartwychwstania nie są bezpośrednim dziełem Boga. Były i są dokonywane przez ludzi takich jak my. Być może nie pochodzą oni z Ziemi i niewątpliwie przewyższają nas pod względem mądrości oraz zaawansowania naukowego, ale bardzo nas przypominają. A niektórzy z nas rozmawiali z nimi twarzą w twarz!

Wrzawa. Nie dlatego, że tłum jeszcze tego nie słyszał, choć zapewne nie w tych słowach. Po prostu niedowiarkowie chcieli się zabawić i rozładować napięcie.

Hermann napił się wody, a kiedy odstawiał kubek, panowała już względna cisza.

- Ten świat oraz zmartwychwstania, nawet jeśli nie są dziełem ludzkich rąk, zostały nam dane przez ręce, które wyglądają jak ludzkie. Istnieją co najmniej dwie osoby, które mogą o tym zaświadczyć. Z tego co wiem, może istnieć także wiele innych. Jedną z tej dwójki jest Anglik Richard Francis Burton. Nie był on nieznany na Ziemi w swoich czasach, prawdę mówiąc, był dość sławny. Żył między 1821 i 1890 rokiem, był badaczem, antropologiem, innowatorem, pisarzem i znakomitym lingwistą. Być może niektórzy z was o nim słyszeli? Jeżeli tak, proszę podnieście ręce. Ach, widzę co najmniej czterdziestu, wliczając waszego konsula, Samuela Clemensa.

Clemensowi nie podobało się to, co słyszy. Marszczył brwi i nerwowo żuł końcówkę cygara.

Göring zaczął relacjonować swoje doświadczenia z Burtonem, kładąc szczególny nacisk na to, co ten mu opowiedział. Tłum złapał przynętę; zapanowała absolutna cisza. To było coś nowego, o czym misjonarze Kościoła jeszcze nigdy nie opowiadali.

- Burton nazywał tę tajemniczą istotę Etykiem. Według niego Etyk, który z nim rozmawiał, nie zgadzał się ze swoimi towarzyszami. Najwyraźniej nawet między istotami, które moglibyśmy uznać za bogów, pojawiają się konflikty. Niezgoda na Olimpie, jeśli mogę posłużyć się takim porównaniem. Chociaż nie wydaje mi się, aby ci tak zwani Etycy byli bogami, aniołami lub demonami. Są ludźmi tak jak my, ale bardziej rozwiniętymi etycznie. Przyznam szczerze, że nie wiem, czego dotyczy ten konflikt. Być może chodzi o środki, których używają do osiągnięcia swoich celów. Ale sam cel jest wspólny! Możecie być tego pewni. A jaki to cel? Najpierw opowiem wam o drugim świadku. Przyznam, że jestem sam...

- Myślałem, że masz na imię Hermann! - wydarł się jeden z mężczyzn.

- Mówcie mi Meier - odparł Göring, ale nie przerwał, aby wyjaśnić żart. - Mniej więcej rok po Dniu Zmartwychwstania nasz świadek siedział w chacie u podnóża bardzo wysokiego górskiego zbocza w krainie położonej daleko na północy. Jego ziemskie miano to Jacques Gillot, ale członkowie Kościoła nazywają go La Viro, co oznacza Człowiek. Nazywamy go także La Fondinto, czyli Założyciel. Na Ziemi przez całe swe długie życie był on bardzo religijnym człowiekiem. Jednak tutaj jego wiara została całkowicie zdruzgotana i skompromitowana. Był oszołomiony i bardzo zmartwiony. Zawsze próbował żyć szlachetnie, zgodnie z naukami swojego kościoła, który głosił naukę o Bogu. Nie uważał się za dobrego człowieka. W końcu Jezus powiedział, że żaden człowiek nie jest dobry, wliczając Jego samego. Jednak można uznać, że Jacques Gillot był dobry. Nie był idealny; zdarzało mu się kłamać, choć tylko po to, aby nie ranić uczuć innych ludzi, a nigdy w celu ucieczki przed konsekwencjami własnego postępowania. Nigdy nie mówił za plecami ludzi tego, czego nie powiedziałby im prosto w oczy. Nigdy nie zdradził żony. Obdarzał ją i ich dzieci zainteresowaniem oraz miłością, lecz ich nie rozpieszczał. Nigdy nikogo nie przepędził od swojego stołu ze względu na pozycję społeczną, poglądy polityczne, rasę czy religię. Choć bywał niesprawiedliwy, to zawsze z powodu pośpiechu bądź niewiedzy i za każdym razem przepraszał oraz pragnął za wszelką cenę naprawić swój błąd. Padał ofiarą kradzieży i zdrady, ale zawsze pozostawiał odpłatę Bogu. Jednocześnie nie pozwalał, aby ktokolwiek bezkarnie nim pomiatał. Przed śmiercią wyznał swoje grzechy i otrzymał ostatnie namaszczenie. Dlaczego więc trafił tutaj, razem z politykami, zdrajcami, rodzicami maltretującymi dzieci, nieuczciwymi biznesmenami, nieetycznymi prawnikami, pazernymi lekarzami, cudzołożnikami, gwałcicielami, złodziejami, mordercami, oprawcami, terrorystami, hipokrytami, oszustami, kłamcami, pasożytami, ludźmi podłymi, chciwymi, nieczułymi? Kiedy tak siedział w chacie u stóp góry, przy wtórze padającego deszczu, wyjącego wiatru, eksplozji błyskawic oraz huku piorunów, przypominających kroki rozgniewanego boga, i rozmyślał o tej pozornej niesprawiedliwości, w końcu niechętnie doszedł do wniosku, że najwyraźniej w oczach Kogoś, pisanego przez wielkie K, nie był dużo lepszy od pozostałych ludzi. Nie pocieszało go, że wszyscy znaleźli się w takim samym stanie. Kiedy idziemy na dno razem z okrętem, nie przynosi nam ulgi świadomość, że inni również utoną. Ale co mógł w związku z tym uczynić? Nie miał pojęcia. Wpatrywał się akurat w niewielkie ognisko, gdy nagle usłyszał pukanie do drzwi. Wstał i chwycił włócznię. Także wtedy, podobnie jak teraz, po świecie wędrowało wielu złych ludzi, którzy szukali łatwych ofiar. Nie miał niczego wartego zrabowania, lecz niektórzy zabijali, gdyż sprawiało im to chorą przyjemność. Zawołał w swoim ojczystym języku: „Kto tam?”. „Nikt, kogo znasz”, odpowiedział jakiś mężczyzna. Posługiwał się francuszczyzną z Quebeku, ale miał obcy akcent. „Nikt, kto chciałby cię skrzywdzić. Włócznia nie będzie ci potrzebna”. To zaskoczyło La Viro. Drzwi i okna były zamknięte. Nikt nie mógł zajrzeć do środka. Odsunął zasuwę. Błyskawica oświetliła sylwetkę nieznajomego, wydobywając z mroku postać mężczyzny średniego wzrostu, ubranego w pelerynę i kaptur. La Viro się cofnął i nieznajomy wszedł do chaty; La Viro zamknął drzwi. Gość zdjął kaptur. W blasku płomieni ukazał się biały mężczyzna o rudych włosach, niebieskich oczach i przystojnej twarzy. Pod peleryną był ubrany w ciasno dopasowany strój bez szwów, wykonany ze srebrzystego materiału. Na szyi miał srebrny sznur, na którym wisiała złota spirala. Ten strój wystarczył, aby La Viro zrozumiał, że nie ma do czynienia ze zwykłym mieszkańcem Doliny. Mężczyzna bardziej przypominał anioła i może był nim w istocie. Przecież w Biblii napisano, że anioły przypominają ludzi. Przynajmniej tak mu mówili księża. Anioły, które odwiedzały ludzkie córki w czasach patriarchów, które uratowały Lota, a także anioł zmagający się z Jakubem, mogły uchodzić za ludzi. Jednak Biblia oraz kapłani, którzy mu ją czytali, mylili się w wielu kwestiach. La Viro patrzył na nieznajomego z trwogą. Jednocześnie czuł się szczęśliwy. Dlaczego anioł odwiedził właśnie jego? Nagle zdał sobie sprawę, że Szatan i demony to również upadłe anioły. Kim zatem był jego gość? A może ani jednym, ani drugim? W końcu La Viro, pomimo pokornej natury oraz braku formalnej edukacji, nie był głupi. Wydawało mu się, że istnieje trzecia możliwość. Ta świadomość pozwoliła mu się trochę uspokoić, choć czuł się niekomfortowo. Poprosiwszy o pozwolenie, nieznajomy usiadł. La Viro się zawahał, po czym również spoczął na krześle. Przez chwilę patrzyli na siebie. Nieznajomy złączył palce i zmarszczył brew, jak gdyby zastanawiając się, od czego powinien zacząć. Wydawało się to dziwne, gdyż wiedział, czego chce, i z pewnością miał czas na przygotowanie się do tej wizyty. La Viro zaproponował swojemu gościowi alkohol. Ten poprosił o herbatę, więc La Viro wsypał proszek do wody i wymieszał. Nieznajomy milczał; odezwał się dopiero dziękując gospodarzowi za napój. Pociągnął łyk, po czym rzekł: „Jacques'u Gillot, zajęłoby całą noc i dzień, gdybym chciał ze szczegółami opowiedzieć ci, skąd pochodzę i dlaczego tutaj jestem. To jednak, co ci wyjawię, jest prawdą, podaną w formie, jaką na tym etapie jesteś w stanie zrozumieć. Jestem przedstawicielem grupy, która przygotowała tę planetę dla waszych potrzeb i was wskrzesiła. Istnieją też inne planety stworzone dla Ziemian, ale w tej chwili nie powinno cię to zajmować. Niektóre już się wykorzystuje, inne dopiero na to czekają. Ten świat jest przeznaczony dla tych, którzy potrzebują jeszcze jednej szansy. Czym była pierwsza szansa? Zapewne zaakceptowałeś już fakt, że twoja religia, a tak naprawdę żadna z ziemskich religii, nie posiadała prawdziwej wiedzy na temat tego, czym są zaświaty. Wszystkie opierały się na przypuszczeniach, które z czasem przekształcały w dogmaty. Choć pod pewnym względem niektóre z nich były bliskie prawdy, jeśli potraktuje się ich objawienia symbolicznie”. Potem przybysz powiedział, że jego rasa nazywa siebie Etykami, chociaż używa również innego określenia. Znajduje się na wyższym poziomie etycznego rozwoju niż większość Ziemian. Zwróćcie uwagę, że powiedział „większość”. To oznacza, że część z nas dorównała pod tym względem Etykom. Były to istoty, które świadomie się upośledziły, pozostając w postaci cielesnej, zamiast Przejść Dalej. A kiedy stwierdziły, że istnieje inna rasa nieludzi, która jest w stanie kontynuować ich Dzieło, pokazały jej przedstawicielom, jak to robić, po czym przekazały im pałeczkę. Gość nazwał ten lud Odwiecznymi, choć w porównaniu z tymi, którzy byli ich mentorami, była to bardzo młoda rasa. Oto, czego według nieznajomego Etycy nauczyli się od Odwiecznych. Stwórca, Bóg, Jeden Duch, jakkolwiek go nazwać, wszystko tworzy. Jest wszechświatem, a wszechświat jest nim. Ale jego ciało jest dwupostaciowe. Składa się z materii oraz, z braku lepszego określenia: niematerii. Wszyscy wiemy, czym jest materia. Co prawda filozofowie i naukowcy bezskutecznie starali się ją dokładnie zdefiniować, lecz każdy wie, czym ona jest. Doświadczamy jej w sposób bezpośredni. Ale co z niematerią? Co to takiego?

19

- Próżnia! - zawołał jakiś dowcipniś. - Masz ją w głowie!

Clemens wstał.

- Cisza! - ryknął. - Pozwólcie mu skończyć. Nawet jeśli gada bez sensu! - dodał z szerokim uśmiechem.

- Dziękuję, panie Clemens - rzekł Göring. - Próżnia doskonała to całkowity brak materii. Pewien uczony człowiek kiedyś powiedział mi, że nie ma czegoś takiego. Taka próżnia istnieje wyłącznie jako teoretyczne pojęcie. Nawet próżnia jest materią. Niemateria jest tym, co dawne ziemskie religie nazywały duszą. Jednak jej definicje zawsze były niejasne, bardzo abstrakcyjne. Mieszkańcy starożytnej Grecji i Rzymu, a także ich niewykształceni przodkowie uważali duszę za rodzaj cienia, widmowej istoty będącej bladym odzwierciedleniem materii, z którą była związana przed śmiercią. Późniejsze, bardziej wyrafinowane cywilizacje uznawały duszę za niewidzialną istotę połączoną z ciałem, która po śmierci może otrzymać nowe, nieśmiertelne ciało. Z kolei według niektórych orientalnych religii dusza po przejściu licznych prób na Ziemi łączy się z Bogiem, osiągnąwszy dobrą karmę. Wszystkie te teorie mają w sobie ziarno prawdy i stanowią części rzeczywistego obrazu. Jednak nas nie interesują filozoficzne dywagacje. Potrzebujemy faktów. A faktem jest, że każda żywa istota, od najprostszej do najbardziej złożonej, ma swój niematerialny odpowiednik. Nawet ameba. Ale teraz nie mamy czasu na wchodzenie w zagmatwane szczegóły. Nieznajomy powiedział: „Niemateria jest niezniszczalna. To oznacza, że twoje ciało na Ziemi ma niezniszczalny niematerialny odpowiednik”. W tym momencie La Viro, który dotychczas się nie odzywał, przerwał swojemu gościowi i spytał: „Ile takich odpowiedników ma każda żywa istota? Przecież nasz wygląd ulega zmianom. Człowiek się starzeje, może stracić oko lub nogę, miewa chorą wątrobę. Czy ten niematerialny obraz przypomina serię zdjęć? A jeśli tak, to jak często są one robione? Co sekundę, a może raz na miesiąc? Co się dzieje ze starymi zdjęciami, starymi obrazami?”. Nieznajomy uśmiechnął się i odparł: „Ten obraz, jak go nazywasz, jest niezniszczalny. Ale rejestruje zmiany fizycznego ciała, z którym jest związany”. „Co się dzieje potem?”, spytał La Viro. „Czy nie powstają obrazy gnijącego trupa?”. Jak wam już wspominałem, La Viro nigdy nie był w wielkim mieście i nie miał wykształcenia - wyjaśnił Göring. - Ale nie był głupi. „Nie”, odparł gość. „Na razie zapomnij o materii i niematerii. Liczy się tylko to, że ludzkość jest z niej zbudowana, cała reszta nie ma znaczenia dla naszych celów. Jednak najpierw nadajmy tej istocie, którą zwiesz duszą, nową nazwę. Z duszą wiąże się zbyt wiele nieprawdziwych przekonań, werbalnych skojarzeń i sprzecznych definicji. Gdy powiesz „dusza”, niedowiarkowie od razu staną się głusi na twoje słowa. Z kolei ci, którzy wierzą w duszę, zawsze będą postrzegać twoje nauki przez pryzmat pojęć, które przyswoili na Ziemi. Nazwiemy ten niematerialny odpowiednik... ka. To dawne egipskie słowo, które oznaczało jedną z wielu dusz w ich religii. Dla nikogo poza Egipcjanami nie będzie miało żadnego konkretnego znaczenia, a oni także się przystosują”. Z tego wiemy, że nieznajomy miał pojęcie o ziemskiej historii - zauważył Göring. - Ponadto, posługiwał się kanadyjskim francuskim, co oznacza, że długo się uczył, aby przygotować się do tej rozmowy. Podobnie jak Etyk, który rozmawiał z Burtonem i musiał się w tym celu nauczyć angielskiego. „A więc przyjrzyjmy się ka", rzekł gość. „Z tego, co wiemy, tworzy się ono w chwili poczęcia, gdy sperma łączy się z komórką jajową i zmienia wraz ze zmianami, które zachodzą w ciele. Różnica między ciałem i ka w momencie śmierci jest następująca. Za życia ciało emituje aurę. Jest ona niedostrzegalna gołym okiem, za wyjątkiem przypadków nielicznych wybrańców, i unosi się ponad głową żywego człowieka. Można ją wykryć za pomocą pewnego urządzenia. Oglądana przez nie aura ma postać kuli o wielu kolorach i odcieniach, wirującej, pulsującej, zmieniającej barwy, wypuszczającej promienie. To niesamowity i cudowny byt, który trzeba samemu zobaczyć, aby móc go w pełni docenić. Nazywamy go wathanem. Człowiek traci wathan bądź ka w momencie śmierci, czyli wtedy, gdy ciała nie można już przywrócić do życia. Dokąd udaje się ka? Jak stwierdziliśmy za pomocą naszego urządzenia, nazwijmy je kaskopem, zazwyczaj od razu ulatuje, niesione na skrzydłach tajemniczego eterycznego wiatru. Czasami, z niewiadomych względów, pozostaje w danym miejscu, ale w końcu zawsze uwalnia się i odlatuje. Wszechświat jest pełen tych bytów, a jednak nigdy nie zajmą one całej przestrzeni. Mogą się przenikać, krzyżować ścieżki, a w jednym miejscu może się ich znajdować nieskończenie wiele. Zakładamy, że ka nie posiada świadomości, choć zawiera intelekt i pamięć zmarłej osoby. Wędruje poprzez wieczność i nieskończoność, stanowiąc nośnik umysłowego potencjału człowieka. Jest czymś w rodzaju zamrożonej duszy. Kiedy ciało martwego człowieka zostaje powielone, jego ka ponownie do niego dołącza. Niezależnie od tego, jak daleko się znajduje, w mgnieniu oka pojawia się przy nowym ciele, towarzysząc mu od pierwszej sekundy życia. Łączy je więź nie znająca granic. Po tym połączeniu ka nie pamięta niczego z okresu pomiędzy śmiercią pierwszego ciała i pierwszym przebłyskiem świadomości duplikatu. Jednakże niektórzy twierdzą, że ka może być w pełni świadome w bezcielesnych okresach. Dowodu potwierdzającego tę teorię dostarcza pewne zjawisko dotyczące życia po śmierci, które dokładnie udokumentowano w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Jeśli dobrze pamiętam, znaczna liczba mężczyzn i kobiet, których oficjalnie uznano za zmarłych, została wtedy przywrócona do życia. Potem zaświadczyli oni, że kiedy byli martwi, doświadczali unoszenia się poza ciałem, widzieli płaczących krewnych, a później zostali gwałtownie ożywieni. Jednak niezależnie od tego, czy ka pamięta te okresy, nas interesują wyłącznie jego inkarnacje, czyli czas, gdy jest złączone z ciałem”. La Viro był zarazem oszołomiony i zachwycony. Jednak ponownie przerwał nieznajomemu, gdyż przerywanie wydaje się typowym ludzkim zachowaniem, niemal wrodzoną potrzebą.

Tu Göring na chwilę zamilkł.

- Zresztą sam coś o tym wiem - dodał.

Rozległy się śmiechy.

- „Przepraszam”, wtrącił się La Viro. „W jaki sposób tworzy się ten duplikat ciała?”. Popatrzył na swoje własne ciało i pomyślał, że choć kiedyś obróciło się w proch, teraz ponownie było całością. „Dysponujemy przyrządami, które potrafią wykrywać i odczytywać ka”, odparł gość. „Mogą one określić naturę i położenie każdej cząsteczki niematerii. Potem wszystko jest kwestią konwersji energii w materię”. „Czy możecie odtworzyć każde ka na dowolnym etapie?”, spytał La Viro. „To znaczy, jeśli ktoś umarł w wieku osiemdziesięciu lat, to czy jesteście w stanie odtworzyć jego ka z dwudziestego roku życia?”. „Nie”, odrzekł nieznajomy. „Istnieje tylko ka osiemdziesięciolatka. Potem, kiedy umysł jest nieprzytomny, ciało stworzone na podstawie zapisu zostaje zregenerowane do wieku dwudziestu lat. Usuwa się wszystkie niedoskonałości. Powstaje zapis tego ciała, które następnie zostaje zniszczone. W celu dokonania pierwszego zmartwychwstania na powierzchni planety przeprowadza się kolejną konwersję energii w materię. Podczas tego procesu ciała pozostają nieprzytomne. „A gdybyście jednocześnie wykonali dwa duplikaty?”, spytał La Viro. „Z którym z nich połączyłoby się ka?". „Zapewne z pierwszym, które odzyskałoby przytomność”, odpowiedział nieznajomy. „Niezależnie od stopnia synchronizacji, zawsze pojawiłaby się chociaż mikrosekundowa rozbieżność. Nasze maszyny nie potrafią być na tyle dokładne, aby uzyskać idealnie równoczesne wskrzeszenie. Zresztą taki eksperyment nigdy nie zostałby przeprowadzony. To byłoby złe. Nieetyczne”. „Zgadzam się”, rzekł La Viro”. „Ale co, gdyby jednak się to wydarzyło?”. „Wydaje mi się, że ciało pozbawione ka samoistnie by je wytworzyło. Chociaż drugie ciało na początku byłoby kopią pierwszego, to wkrótce stałoby się inną osobą, przy czym oczywiście zawsze wyglądałoby tak samo. Jednak odmienne otoczenie i doświadczenia odróżniłyby tego człowieka od jego duplikatu. Ale zaczynamy wchodzić w detale. Najważniejsza jest następująca kwestia. Większość ka po śmierci ciała na zawsze pozostaje bez świadomości. Przynajmniej mamy taką nadzieję. Uwięzienie w niematerialnym ciele bez jakiejkolwiek kontroli nad nim czy możliwości komunikacji z innymi byłoby prawdziwym piekłem. Nieuniknionym skutkiem stałoby się cierpienie potępieńca. To zbyt okrutne, aby się nad tym zastanawiać. Tak czy inaczej, żadna ze wskrzeszonych osób nie pamięta okresów pomiędzy śmiercią i drugim życiem”. Potem La Viro dowiedział się, że z miliardów, które umarły na Ziemi, tylko drobna grupa nie stała się częścią błąkającej się hordy ka - kontynuował Göring. - Kilkoro się wydostało. Zniknęło. Gość nie wiedział, gdzie i w jaki sposób. Odwieczni powiedzieli Etykom jedynie, że ta grupka „przeszła dalej”. Połączyła się ze Stwórcą, a przynajmniej przebywała w Jego obecności. Przybysz widział, że La Viro ma wiele pytań. Był gotów odpowiedzieć na kilka, jednak tylko na te bezpośrednio związane z głównym tematem. Skąd Etycy wiedzieli, że kilka ka przeszło dalej? W jaki sposób można śledzić miliardy ka? „Musisz zdawać sobie sprawę z niezwykłej potęgi naszej nauki i techniki”, odrzekł nieznajomy. „Nie potrafisz sobie wyobrazić sił, które ukształtowały ten świat i przywróciły was do życia. A to, czego tutaj doświadczasz, to zaledwie niewielka cząstka tego, do czego jesteśmy zdolni. Zapewniam cię, że policzyliśmy wszystkie ka, które powstały na Ziemi. Zajęło nam to ponad sto lat, ale tego dokonaliśmy. Jak widzisz, nauka umożliwiła nam coś, co uznawano za możliwe wyłącznie na gruncie zjawisk nadprzyrodzonych. Umysł człowieka uczynił to, czego nie zamierzał czynić Stwórca. Zapewne dlatego, że wiedział, iż zrobią to żywe istoty. Być może nawet życie jako takie stanowi ka Boga. Pozwól, że na chwilę zboczę z tematu, choć nadal będę mówił o rzeczach ważnych. Wydaje mi się, że postrzegasz mnie, jeśli nie jako istotę boską, to przynajmniej jako kogoś pokrewnego bogu. Słyszę twój ciężki oddech, czuję zapach twojego potu i widzę trwogę na twojej twarzy. Nie lękaj się. To prawda, że przewyższam cię pod względem etycznym, ale nie jestem z tego powodu wyniosły. Możesz mnie dogonić, a może nawet prześcignąć. Dysponuję mocą, przy której nauka twoich czasów przypomina cywilizację małp. Jednak nie jestem bardziej inteligentny od najinteligentniejszych mieszkańców Doliny. Mogę się mylić i popełniać błędy. Pamiętaj o jeszcze jednym. Kiedy, a raczej jeśli, będziesz nauczał innych, zawsze to podkreślaj. Ten, kto się wspina, może się ześlizgnąć. Innymi słowy, strzeż się regresu. Nie znasz tego słowa? W takim razie strzeż się powrotu na złą drogę. Dopóki ka nie uleci na zawsze, grozi mu regres. Ten, kto żyje w ciele, żyje w ciągłym zagrożeniu. Ta rada dotyczy tak samo ciebie, jak i mnie”. Wtedy La Viro wyciągnął rękę w stronę przybysza. Poczuł chęć, aby go dotknąć i upewnić się, że jest on istotą z krwi i kości. Nieznajomy wzdrygnął się i krzyknął: „Nie rób tego!”. La Viro cofnął dłoń, ale nie potrafił ukryć urazy. Jego gość wyjaśnił: „Bardzo mi przykro, bardziej niż jesteś sobie w stanie wyobrazić, ale proszę, nie dotykaj mnie. Nie będę więcej wracał do tego tematu. Ale kiedy dotrzesz do punktu, w którym będę cię mógł objąć, wtedy zrozumiesz”. I właśnie w tamtej chwili, moi bracia i siostry - rzekł Göring - nieznajomy polecił La Viro, aby ten założył nową religię. Nazwa naszej organizacji to pomysł La Viro, a cała inicjatywa wyszła od niego i gość nie musiał go do niczego zmuszać. Po prostu poprosił. Musiał jednak dobrze rozpoznać swojego rozmówcę, gdyż La Viro od razu się zgodził. Zasady Kościoła Jeszcze Jednej Szansy oraz techniki służące wprowadzaniu ich w życie nie są naszym dzisiejszym tematem. Ich wyłożenie i uzasadnienie zajęłoby zbyt dużo czasu. Zajmiemy się nimi podczas jutrzejszego spotkania. Na samym końcu La Viro spytał Etyka, dlaczego ten wybrał właśnie jego na założyciela Kościoła. „Jestem ignorantem i mieszańcem”, rzekł. „Wychowałem się w kanadyjskich lasach. Mój ojciec był białym traperem, a matka Indianką. Oboje spotykali się z pogardą ze strony Brytyjczyków, którzy rządzili naszym krajem. Matka praktycznie została wygnana z plemienia za małżeństwo z białym. Z kolei ojca angielscy pracodawcy wyzywali od Indiańców i brudnych Żabojadów. Kiedy miałem czternaście lat, zostałem drwalem, gdyż byłem bardzo duży jak na swój wiek. W wieku dwudziestu lat wypadek pozbawił mnie sprawności i przez resztę życia tylko gotowałem w obozach dla drwali. Moja żona, również pół-Indianka, zarabiała na życie praniem ubrań. Mieliśmy siedmioro dzieci, z których czworo zmarło w młodym wieku, a pozostałe wstydziły się swoich rodziców. A jednak poświęcaliśmy się dla nich, dawaliśmy im miłość oraz pobożne wychowywanie. Moi dwaj synowie wyjechali do pracy do Montrealu, a potem zginęli we Francji, walcząc za Anglików, którzy ich nienawidzili. Córka została dziwką i zabiła ją choroba, tak przynajmniej słyszałem. Moja żona umarła z rozpaczy. Nie mówię ci tego wszystkiego, aby wzbudzić w tobie współczucie. Chcę po prostu, abyś wiedział, kim i czym jestem. Jak możesz mnie prosić, abym nauczał innych, skoro nie potrafiłem przekonać własnych dzieci, że moje wartości są cokolwiek warte? Skoro moja żona umarła przeklinając Boga? Jak mogę iść z nauką do ludzi, którzy byli uczonymi, mężami stanu i kapłanami?”. Przybysz uśmiechnął się i odrzekł: „Twój wathan mówi mi, że możesz”. Potem wstał, zdjął przez głowę srebrny sznur i założył go na szyję La Viro. Złota spirala spoczęła na piersi Założyciela. „Jest twoja, Jacques'u Gillot. Nie przynieś jej wstydu. Żegnaj. Być może już się nie spotkamy w tym świecie”. La Viro odparł: „Nie! Poczekaj! Mam jeszcze tak wiele pytań!”. „Wiesz już wystarczająco dużo”, odpadł Etyk. „Niech cię Bóg błogosławi”. Po czym odszedł. Deszcz, błyskawice i grzmoty nadal wypełniały noc zgiełkiem. Chwilę później Gillot wyszedł z chaty. Nigdzie nie zauważył swojego gościa, a rozejrzawszy się po burzowym niebie, wrócił do środka. Siedział tam do chwili, gdy huk kamieni obfitości oznajmił nadejście świtu. Wtedy udał się na równinę, aby opowiedzieć o tym, co mu się przydarzyło. Tak jak się spodziewał, ludzie, którzy usłyszeli jego opowieść, uznali go za szaleńca. Ale z czasem pojawili się także tacy, którzy mu uwierzyli.

Cześć Ósma

Najwspanialsze Parostatki
przybywają do Virolando

20

Ponad trzydzieści trzy lata temu przybył do Virolando. Miał zamiar odbyć kilka rozmów z La Viro, oczywiście jeśli udałoby mu się uzyskać na to zgodę, a następnie udać się tam, dokąd posłałby go Kościół. Jednak La Viro poprosił go, aby się tutaj osiedlił, choć nie zdradził, w jakim celu oraz na jak długo. Po upływie roku Göring przyjął imię Fenikso, co w języku esperanto oznaczało Feniksa.

To były najszczęśliwsze lata jego życia. Nie miał podstaw, aby uważać, że nie spędzi tu wielu kolejnych.

Ten dzień miał przypominać wszystkie poprzednie, lecz ta niezmienność była dla niego jedynie źródłem radości, zaś wszelkie drobne różnice stanowiły miły dodatek.

Po śniadaniu wspiął się na jedną ze skalnych iglic na lewym brzegu, na szczycie której wznosił się duży budynek. Tutaj prowadził wykłady dla studentów seminarium. Skończył pół godziny przed południem. Szybko zszedł na ziemię i dołączył do Kren przy kamieniu obfitości. Po posiłku razem wdrapali się na wierzchołek innej iglicy, gdzie przypięli lotnie, po czym wystartowali z wysokości prawie kilometra.

Ponad Virolando migotały w słońcu tysiące lotni, wznoszących się i opadających, skręcających, pikujących, wzbijających się, nurkujących, tańczących. Hermann czuł się jak ptak, nie, raczej jak wolny duch. Było to tylko złudzenie wolności, wszak każda wolność to iluzja, jednak nic nie mogło się z nim równać.

Jego lotnia miała jaskrawoczerwony kolor, co stanowiło hołd dla dywizjonu, którym dowodził po śmierci Manfreda von Richthofena. Szkarłat był także symbolem krwi męczenników Kościoła. W powietrzu unosiło się wiele takich lotni, których barwy mieszały się z białymi, czarnymi, żółtymi, pomarańczowymi, zielonymi, niebieskimi i fioletowymi barwami innych latających pojazdów. Kraina posiadała złoża hematytu i innych rud, z których można było wyprodukować barwniki. Otrzymała też wiele różnych darów.

Hermann pędził ponad i pod przęsłami, na których stały domy, rozciągnięte między iglicami. Przelatywał blisko drewnianych i kamiennych pylonów, czasami zbyt blisko. Ryzykowanie życiem stanowiło grzech, lecz nie mógł się powstrzymać. Znany z Ziemi entuzjazm wywołany lotem powrócił ze zdwojoną siłą. W uszach nie słyszał ryku silnika, w nozdrzach nie czuł oparów paliwa, nie miał wrażenia zamknięcia.

Od czasu do czasu mijał balony, machając ludziom, którzy podróżowali w podwieszanych wiklinowych koszach. Kiedy miał dzień wolny, on także wsiadał razem z Kren do balonu, wznosił się na wysokość tysiąca metrów i pozwalał, aby wiatr niósł ich wzdłuż Doliny. Podczas dłuższych urlopów wybierali się na całodniowe wyprawy, rozmawiając, jedząc i kochając się w ciasnej podniebnej kwaterze, podróżując bez żadnych wstrząsów i podmuchów, gdyż balon leciał z prędkością wiatru.

O zmierzchu spuszczali wodór, lądowali na brzegu, po czym pakowali sflaczałą powłokę do kosza, a następnego dnia wracali łodzią w górę Rzeki.

Po półgodzinie Hermann opadł, gwałtownie zakręcił, po czym wylądował na brzegu Rzeki. Razem z setką innych lotników rozebrał swój pojazd i zaniósł nieporęczny pakunek na plecach z powrotem do iglicy, z której wierzchołka skoczył.

Zatrzymał go goniec ubrany w wieniec z czerwonych i żółtych kwiatów.

- Bracie Fenikso, La Viro chce się z tobą widzieć.

- Dziękuję - odpowiedział Hermann, jednak odczuł lekki niepokój. Czyżby główny biskup uznał, że nadszedł czas, aby go odesłać?

Założyciel czekał na niego w swojej prywatnej kwaterze w czerwono-czarnej kamiennej świątyni. Hermanna poprowadzono przez kilka sal o wysokich sufitach do niewielkiej komnaty, po czym zamknięto za nim dębowe drzwi. Pokój był prosto urządzony: duże biurko o płaskim blacie, kilka dużych foteli obitych rybią skórą, kilka bambusowych krzeseł, dwa łóżka polowe, stół, na którym stały dzbany z wodą i jakimś aromatyzowanym alkoholem, kubki, pudełka cygar i papierosów, zapalniczki oraz zapałki, nocnik, dwa rogi obfitości, kołki w ścianach, na których wisiały ubrania, stolik znajdujący się obok mikowego lustra zawieszonego na ścianie, kolejny stolik, na którym leżały szminki, małe nożyczki i grzebienie, od czasu do czasu pojawiające się w rogach obfitości. Na podłodze leżało kilka dywaników z włókna bambusowego oraz rybia skóra w kształcie gwiazdy. Płonęły cztery pochodnie wetknięte w uchwyty na ścianach. Prywatne drzwi prowadzące na zewnątrz były otwarte, dzięki czemu do środka wpadało powietrze i światło słońca. Otwory wentylacyjne w suficie zapewniały dodatkowy obieg powietrza.

Gdy Hermann wszedł do pomieszczenia, La Viro wstał. Był potężny, miał około dwóch metrów wzrostu i bardzo ciemną skórę. Jego nos przypominał dziób orła.

- Witaj, Fenikso - odezwał się głębokim głosem. - Usiądź. Napijesz się czegoś? Może cygaro?

- Nie, dziękuję, Jacques - odparł Hermann. Usiadł na wskazanym fotelu.

Biskup ponownie zajął swoje miejsce.

- Oczywiście słyszałeś o olbrzymim metalowym statku, który zmierza w górę Rzeki? Bębny informują, że znajduje się on około osiemset kilometrów od naszej południowej granicy. To oznacza, że dotrze do niej za około dwa dni. Opowiedziałeś mi wszystko, co wiesz o Clemensie i jego partnerze, Janie Bez Ziemi. Oczywiście nie możesz wiedzieć, co się wydarzyło po tym, jak zostałeś zabity. Ale najwyraźniej tej dwójce udało się odeprzeć wrogów i zbudować parostatek. Wkrótce będą przepływali przez nasze terytorium. Z tego, co słyszałem, nie mają wrogich zamiarów, więc nie musimy się obawiać kłopotów. W końcu są zależni od pomocy ludzi, którzy są właścicielami kamieni obfitości stojących wzdłuż Rzeki. Dysponują wystarczającą potęgą, aby zagarnąć to, na czym im zależy, jednak używają jej tylko w ostateczności. Jednak do moich uszu dotarły niepokojące informacje o zachowaniu niektórych członków załogi podczas postojów. Mają wtedy miejsce obrzydliwe wydarzenia, które dotyczą głównie pijaństwa i kobiet.

- Wybacz, Jacques, ale Clemens raczej nie przyjąłby takich ludzi na pokład. Owszem, miał obsesję na punkcie tego statku i żeby go zbudować zrobił kilka rzeczy, których nie powinien, ale nie jest to, a przynajmniej nie był, człowiek, który zezwalałby na podobne zachowania.

- Kto wie, jak się zmienił przez te wszystkie lata? Także jego statek nie nosi już nazwy, którą podałeś. Nie nazywa się Nie Do Wynajęcia, lecz Rex Grandissimus.

- To dziwne. Brzmi raczej jak wymysł króla Jana.

- W świetle tego, co mi mówiłeś o Janie, nie zdziwiłbym się, gdyby zabił on Clemensa i przejął kontrolę nad statkiem. Tak czy inaczej, chcę, abyś spotkał się z nimi na granicy.

- Ja?

- Znałeś ludzi, którzy zbudowali statek. Chcę, abyś wsiadł na pokład. Rozpoznasz sytuację, sprawdzisz, jacy ludzie wchodzą w skład załogi. A także oszacujesz potencjał militarny jednostki.

Hermann wyglądał na zaskoczonego.

- Fenikso, zrelacjonowałeś mi historię, którą ten potężny długonosy człowiek... Joe Miller?... opowiedział Clemensowi, a którą ten przekazał dalej. Jeżeli jest ona prawdziwa, to na środku morza na biegunie północnym wznosi się olbrzymia wieża. Ci ludzie pragną dostać się do środka. Myślę, że mają złe intencje.

- Złe?

- Ponieważ ta wieża z pewnością jest dziełem Etyków. Załoga statku chce ją spenetrować, odkryć jej sekrety, być może pojmać lub nawet zabić Etyków.

- Nie możesz tego wiedzieć - zaoponował Hermann.

- Nie, ale to rozsądne przypuszczenie.

- Nigdy nie słyszałem, aby Clemens mówił, że pragnie władzy. Chciał jedynie dotrzeć do źródeł Rzeki.

- To, co mówił publicznie, mogło się różnić od jego prywatnych poglądów.

- Daj spokój, Jacques. Co nas obchodzi, co oni robią, nawet jeśli uda im się dotrzeć do wieży? Z pewnością nie uważasz, że ich śmieszne maszyny i broń mogą wyrządzić jakąkolwiek krzywdę Etykom? Przy nich ludzie są jak robaki. A zresztą, co możemy zrobić? Przecież nie wolno nam powstrzymać ich siłą.

Biskup pochylił się nad biurkiem, chwytając krawędź blatu potężnymi brązowymi dłońmi. Wbił wzrok w Hermanna, jak gdyby chciał obrać go z kolejnych warstw i zobaczyć, co kryje się w samym środku.

- Coś jest nie w porządku z tym światem, przeraźliwie nie w porządku! Najpierw ustały małe wskrzeszenia. Stało się to wkrótce po twoim ostatnim zmartwychwstaniu. Pamiętasz, jaką konsternację spowodowała ta informacja?

Hermann skinął głową.

- Sam doświadczyłem silnego lęku. Opanowały mnie wątpliwości i rozpacz.

- Mnie również. Ale jako arcybiskup musiałem pocieszyć swoją trzodę. Jednak nie dysponowałem żadnymi faktami, które mogłyby dawać podstawy do nadziei. Pomyślałem, że być może skończył się czas, który nam dano, i wszyscy, którzy mieli Przejść Dalej, już tego dokonali. Pozostałych czekała śmierć, a ich ka miały wiecznie krążyć po wszechświecie bez szans na odkupienie. Ale odrzuciłem tę myśl. Wiedziałem, że sam nie byłem gotów, aby Przejść Dalej. Czekała mnie jeszcze długa droga. Czy Etyk wybrałby mnie na założyciela Kościoła, gdybym nie był silnym kandydatem do osiągnięcia tego celu? A co, jeśli zawiodłem? Możesz sobie wyobrazić, jakim bólem wypełniało mnie to przypuszczenie. Czy zostałem wybrany, aby wskazać innym drogę do zbawienia, lecz sam nie miałem doświadczyć tego zaszczytu? Tak jak Mojżesz, który doprowadził Izraelitów do ziemi obiecanej, ale sam nie mógł do niej wkroczyć?

- O nie - szepnął Hermann. - To niemożliwe!

- Niewykluczone - odparł La Viro. - Jestem tylko człowiekiem, a nie bogiem. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy nie zrezygnować. Może zacząłem ignorować swój własny rozwój etyczny, gdyż nadmiernie pochłonęło mnie kierowanie sprawami Kościoła. Stałem się arogancki; władza mnie zepsuła. Rozważałem, czy nie pozwolić biskupom na wybranie nowego przywódcy, a samemu zmienić imię i wyruszyć w dół Rzeki jako misjonarz. Nie, nie protestuj. Naprawdę się nad tym zastanawiałem. Ale w końcu uznałem, że zdradziłbym tym samym zaufanie, którym obdarzyli mnie Etycy. Poza tym, mogła istnieć inna przyczyna tego straszliwego wydarzenia. Na razie jednak musiałem przedstawić ludziom jakieś oficjalne wytłumaczenie. Wiesz, jak ono brzmiało. Usłyszałeś je jako jeden z pierwszych.

Hermann przytaknął. Otrzymał misję rozpowszechnienia tego przesłania w dole Rzeki na przestrzeni ponad trzech tysięcy kilometrów. Oznaczało to opuszczenie ukochanego kraju na ponad rok. Jednak był szczęśliwy, że może w ten sposób przysłużyć się La Viro i Kościołowi. Przesłanie brzmiało: Nie lękajcie się. Zachowajcie wiarę. Ostatnie dni jeszcze nie nadeszły. Próba nie dobiegła końca. Jesteśmy w okresie przejściowym, który nie będzie trwał wiecznie. Pewnego dnia zmarli ponownie powstaną. Obiecano nam to. Ci, którzy stworzyli ten świat i dali wam szansę na nieśmiertelność, nie mogą was zawieść. Ten okres to test. Nie lękajcie się. Wierzcie.

Wielu ludzi pytało Hermanna, na czym polega ten „test”. Mógł jedynie przyznać, że nie wie. Być może La Viro dowiedział się tego od Etyków. Może wyjawienie natury testu zniweczyłoby jego cel.

Niektórzy tego nie zaakceptowali. Z goryczą skrytykowali Kościół i go opuścili. Jednak większość pozostała. Co zaskakujące, pozyskano wielu nowych wiernych. Przyciągnął ich strach, że być może faktycznie istnieje jeszcze jedna szansa na uzyskanie nieśmiertelności, a teraz nie pozostało im już wiele czasu. Nie było to racjonalne podejście, gdyż La Viro oświadczył, że wskrzeszenia powrócą. Jednak ludzie nie chcieli ryzykować utraty swojej szansy.

Chociaż strach rzadko bywa fundamentem trwałej wiary, spowodował krok we właściwym kierunku. Prawdziwa wiara mogła przyjść później.

- Jedyną częścią przesłania, która nie do końca była zgodna z prawdą, było zapewnienie, że okres przejściowy jest testem - rzekł La Viro. - Nie dysponowałem żadną oficjalną informacją od mojego gościa, że tak było w istocie. Ale w pewnym sensie moja teoria nie była jedynie pobożnym kłamstwem. Ustanie wskrzeszeń jest testem. Testem odwagi i wiary. Wszyscy mu podlegamy. Wtedy uważałem, że sprawili to Etycy, mając ku temu jakiś dobry powód. Możliwe, że tak właśnie jest. Jednak przybysz powiedział mi, że on i jego towarzysze są jedynie ludźmi, pomimo niezwykłych mocy, jakimi dysponują. Mogą się mylić i popełniać błędy. Co z kolei oznacza, że nie są nietykalni. Mogą się im przytrafiać wypadki, a wrogowie mogą ich skrzywdzić.

Hermann wyprostował się na fotelu.

- Jacy wrogowie?

- Nawet jeżeli jacyś rzeczywiście istnieją, to nie znam ich tożsamości. Zastanów się jednak nad pewną kwestią. Ten podczłowiek, nie, nie będę go tak nazywał; jest człowiekiem, pomimo dziwnego wyglądu. Ten olbrzym, Joe Miller, dotarł razem z Egipcjanami do polarnego morza, mimo wielkich trudności. Wiemy także, że inni ludzie dotarli tam przed nim. Równie dobrze kolejni mogli pójść w jego ślady. Skąd możemy mieć pewność, że część tych ludzi nie dostała się do wieży? I że nie uczyniła tam czegoś strasznego, być może nieświadomie?

- Trudno mi uwierzyć, że Etycy mogliby nie dysponować skutecznymi środkami bezpieczeństwa - odparł Göring.

- Ach! - La Viro podniósł palec. - Zapominasz o złowieszczym znaczeniu tunelu i liny, które znalazła kompania Millera. Ktoś wywiercił dziurę w górskim zboczu i zawiesił linę. Pytanie brzmi, kto i w jakim celu?

- Może to jeden z Etyków drugiego rzędu, buntownik. Przecież przybysz powiedział ci, że nawet w jego przypadku możliwy jest regres. Jeżeli zdarza się to jego rasie, to co dopiero agentom.

La Viro wyglądał na przerażonego.

- Dlaczego... dlaczego o tym nie pomyślałem! Ale to takie... nieprawdopodobne... tak niebezpieczne!

- Niebezpieczne?

- Tak. Agenci z pewnością są bardziej zaawansowani od nas, a jednak nawet oni... zaczekaj.

Zamknął oczy i uniósł prawą dłoń, składając kciuk i palec wskazujący w kształt litery O. Hermann milczał. La Viro recytował w myślach formułę akceptacji. Była to technika, którą sam wymyślił i którą stosowali członkowie Kościoła. Po upływie dwóch minut odtworzył oczy i się uśmiechnął.

- Jeżeli tak się stało, to musimy zmierzyć się ze wszystkimi konsekwencjami i być gotowi. Twoja niech będzie rzeczywistość... i nasza. Jednak powróćmy do głównego powodu, dla którego cię tu wezwałem. Chcę, abyś dostał się na ten statek i jak najwięcej zaobserwował. Rozpoznaj usposobienie kapitana, czyli króla Jana, oraz jego załogi. Ustal, czy stanowią zagrożenie dla Etyków. Mam przez to na myśli, czy dysponują urządzeniami i bronią, które potencjalnie mogłyby im pozwolić na dostanie się do wieży. - La Viro zmarszczył czoło. - Już czas, abyśmy wzięli sprawy w swoje ręce.

- Chyba nie sugerujesz, że moglibyśmy użyć przemocy?

- Nie, nie względem ludzi. Ale zasada niestosowania przemocy i biernego oporu odnosi się tylko do osób. Jeśli to będzie konieczne, zatopimy ten statek, Hermannie! Ale zrobimy to tylko w ostateczności i mając całkowitą pewność, że nikt nie ucierpi.

- No... no nie wiem - zawahał się Hermann. - Wydaje mi się, że jeśli to zrobimy, okażemy brak wiary w Etyków. Oni powinni być zdolni do poradzenia sobie ze wszystkim, co mogą wymyślić ludzie.

- Wpadłeś w pułapkę, przed którą Kościół stale przestrzega i przed którą ty sam wielokrotnie ostrzegałeś. Etycy nie są bogami. Jest tylko jeden Bóg.

Hermann wstał.

- Dobrze, wyruszę natychmiast.

- Pobladłeś, Fenikso. Nie bądź taki przerażony. Być może zniszczenie statku nie będzie konieczne. Tak czy inaczej, zrobimy to tylko wtedy, gdy będziemy mieli stuprocentową pewność, że nikt nie zginie, ani nie zostanie ranny.

- To nie to mnie przeraża, lecz fakt, że część mnie chętnie angażuje się w intrygę i z podekscytowaniem myśli o zatopieniu statku. Do głosu dochodzi we mnie dawny Hermann Göring, choć myślałem, że pozbyłem się go już na zawsze.

21

Rex Grandissimus rzeczywiście był piękną i zachwycającą jednostką. Szybko płynął środkiem Rzeki, potężny i biały; jego wysokie czarne kominy wznosiły się pod niebo, a dwa olbrzymie koła łopatkowe mieliły wodę. Na szczycie masztu ponad sterówką łopotała flaga z trzema złotymi lwami na szkarłatnym tle.

Göring, który czekał na pokładzie trójmasztowego szkunera, uniósł brwi. Bandera z pewnością nie przypominała szkarłatnego feniksa na niebieskim tle, którego zaprojektował Clemens.

Niebo było upstrzone lotniami przelatującymi nad wielkim parostatkiem. Na powierzchni Rzeki tłoczyły się różnorodne jednostki, które należały do przedstawicieli władz i turystów.

Statek zaczął zwalniać, gdyż kapitan prawidłowo zinterpretował znaczenie rakiet, które wystrzelono ze szkunera Göringa. Poza tym, inne łodzie tworzyły przeszkodę, której nie mógłby pokonać bez ich rozbicia.

W końcu się zatrzymał, a jego koła zwolniły na tyle, by jedynie równoważyć siłę nurtu.

Kiedy szkuner zbliżył się do Reksa, kapitan wrzasnął coś w stronę parostatku przez róg rzecznego smoka. Mężczyzna na najniższym pokładzie podbiegł do słuchawki zawieszonej na grodzi i porozmawiał ze sterówką. Po chwili wychylił się z niej człowiek, który trzymał jakieś urządzenie wyposażone w róg. Ryknął z niego głos, który przestraszył Hermanna. Najwyraźniej urządzenie elektrycznie wzmacniało dźwięki.

- Wejdźcie na pokład! - odezwał się mężczyzna w esperanto.

Chociaż kapitan znajdował się na wysokości ponad szesnastu i w odległości około trzydziestu metrów, Hermann od razu go rozpoznał. Płowe włosy, szerokie ramiona i owalna twarz należały do Jana Bez Ziemi, byłego króla Anglii, władcy Irlandii itd., itd. Kilka minut później Hermann wszedł na pokład Reksa, gdzie dołączyli do niego dwaj ciężko zbrojni oficerowie, którzy zawieźli go niewielką windą na górny poziom sterówki.

- Co się stało z Samem Clemensem? - spytał po drodze.

Marynarze wyglądali na zaskoczonych.

- Skąd o nim wiesz? - spytał jeden z nich.

- Plotki podróżują szybciej niż wasz statek - odparł Hermann. Była to prawda, a jeśli nawet lekko się z nią rozminął, to również nie skłamał.

Weszli do sterowni. Jan stał przy fotelu pilota i wyglądał przez okno. Odwrócił się, słysząc dźwięk zamykających się drzwi od windy. Miał sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, szeroko rozstawione niebieskie oczy, był przystojny i energiczny. Był ubrany w czarny mundur, który wkładał zapewne tylko wtedy, gdy chciał zrobić wrażenie na tubylcach. Czarną marynarkę, spodnie i buty uszyto ze skóry rzecznego smoka. Tę pierwszą zdobiły złote guziki, a ponad daszkiem czapki widniała rycząca głowa złotego lwa. Hermann zastanawiał się, skąd Jan wziął złoto, które niezwykle rzadko występowało w tym świecie. Przypuszczalnie komuś je odebrał.

Kapitan miał obnażoną pierś. Z rozcięcia marynarki wystawały gęste, kręcone płowe włosy, o ton lub dwa ciemniejsze od tych na głowie.

Jeden z eskortujących oficerów energicznie zasalutował.

- Wysłannik Virolando, Najjaśniejszy Panie!

A więc zwracają się do niego „Najjaśniejszy Panie”, a nie „kapitanie”, zauważył Hermann.

Jan najwyraźniej nie rozpoznał swojego gościa. Zaskoczył Hermanna, podchodząc do niego, uśmiechając się i wyciągając dłoń na powitanie. Hermann ją uścisnął. Dlaczego nie? Nie przybył tu po to, by się mścić. Miał zadanie do wykonania.

- Witaj na pokładzie. Ja jestem kapitanem, nazywam się Jan Bez Ziemi. Chociaż, jak widzisz, rzeczywiście nie mam ziemi, to dysponuję czymś znacznie wartościowszym, tą jednostką. - Roześmiał się. - Kiedyś byłem królem Anglii i Irlandii, jeżeli cokolwiek ci to mówi.

- Jestem brat Fenikso, subbiskup Kościoła Jeszcze Jednej Szansy oraz sekretarz La Viro. W jego imieniu witam cię w Virolando. Owszem, Wasza Wysokość, czytałem o tobie. Urodziłem się w dwudziestym wieku w Bawarii.

Jan uniósł gęste płowe brwi.

- Oczywiście wiele słyszałem o La Viro i wspominano nam, że mieszka niedaleko.

Przedstawił pozostałych członków załogi, z których Hermann kojarzył jedynie pierwszego oficera, Augustusa Strubewella. Był to potężny Amerykanin o blond włosach, bardzo przystojny. Podczas powitania niemal zmiażdżył dłoń Hermanna.

- Witaj, biskupie - rzekł.

On również go nie rozpoznał. Göring w myślach wzruszył ramionami. W końcu nie spędził w Parolando zbyt wiele czasu, zresztą było to ponad trzydzieści trzy lata temu.

- Napijesz się czegoś? - zaproponował Jan.

- Nie, dziękuję. Mam nadzieję, że pozwolisz mi pozostać na pokładzie, kapitanie. Mam za zadanie eskortować was do naszej stolicy. Przyjmujemy was w pokoju i miłości, mając nadzieję, że przybywacie w tym samym duchu. La Viro chce się z wami spotkać i przekazać swoje błogosławieństwo. Może zechcecie zostać tutaj przez chwilę i rozprostować nogi na lądzie. Możecie spędzić u nas tyle czasu, ile chcecie.

- Jak widzisz, nie jestem członkiem waszej wspólnoty - odrzekł Jan, przyjmując szklaneczkę bourbona od ordynansa. - Jednak bardzo szanuję Kościół. Miał on bardzo duży wpływ na rozwój cywilizacji w Dolinie. Czego nie mogę powiedzieć o kościele, do którego ja kiedyś należałem. Znacznie ułatwiliście nam podróż, gdyż ograniczyliście wojowniczość ludów zamieszkujących brzegi Rzeki. Chociaż i tak mało kto zdecydowałby się nas zaatakować.

- Miło mi to słyszeć - Hermann uznał, że lepiej nie wspominać o tym, co Jan zrobił w Parolando. Być może władca się zmienił. Postanowił mu zaufać.

Kapitan znalazł kajutę dla Göringa. Mieściła się ona w teksasie, długiej budowli, która stanowiła przedłużenie pomieszczenia tuż poniżej sterówki i znajdowała się w prawej przedniej części lądowiska. Mieszkali tam najwyżsi rangą oficerowie.

Jan spytał swojego gościa o jego życie na Ziemi. Göring odpowiedział, że o jego przeszłości nie warto wspominać. Liczy się tylko teraźniejszość.

- Może i tak, jednak teraźniejszość to suma przeszłych wydarzeń - odparł Jan. - Jeżeli nie chcesz mówić o sobie, to może opowiesz o Virolando?

Było to całkiem zwyczajne pytanie, choć Göring zastanawiał się, czy Janowi nie chodzi o rozpoznanie militarnego potencjału państwa. Nie mógł mu powiedzieć, że jest on zerowy. Niech sam się przekona. Jednak wyraźnie zaznaczył, że nikt z członków załogi Reksa nie będzie mógł zabrać na brzeg broni.

- W żadnym innym miejscu nie zgodziłbym się na ten wymóg - powiedział Jan z uśmiechem. - Jednak jestem przekonany, że w sercu Kościoła nic nam nie grozi.

- Z tego co wiem, ta kraina jest unikalna. Ma wyjątkową topografię i obywateli. Tę pierwszą możesz sam zobaczyć - rzekł Hermann, wskazując kamienne iglice.

- Rzeczywiście, widzę, że pełno tu kolumn - przyznał Jan. - Ale co sprawia, że mieszkańcy są wyjątkowi?

- Zdecydowana większość z nich to Dzieci Rzeki. Po pierwszym zmartwychwstaniu ten obszar był wypełniony dziećmi, które zmarły między piątym i siódmym rokiem życia. Przypadało ich dwadzieścioro na każdą dorosłą osobę. Nigdzie indziej nie spotkano się z takimi proporcjami. Dzieci pochodziły z różnych miejsc i czasów, narodów i ras. Jednak jedno je łączyło. Wszystkie były przerażone. Na szczęście dorośli żyli w spokojnych i cywilizowanych krajach: dwudziestowiecznej Skandynawii, Islandii i Szwajcarii. Na tym obszarze nie doszło do brutalnych zmagań o władzę, jakie wystąpiły w innych krainach. Cieśnina na zachodzie odgradzała mieszkańców od żyjących tam tytantropów. Z kolei bezpośredni zachodni sąsiedzi bardzo przypominali ludzi tutaj, więc dorośli mogli w pełni skupić się na opiece nad dziećmi. Potem La Viro ogłosił, że rozmawiał z jedną z tajemniczych istot, które stworzyły ten świat. Został przyjęty tak samo jak wszyscy prorocy na początku swojej działalności. Nie odrzuciła go tylko mała grupka. Jednak La Viro dysponował czymś konkretnym, czymś więcej niż słowa i swoje przekonania. Miał namacalne dowody. Było to coś, czego nie miał nikt inny, co musiało być wytworem Etyków. Przedmiot ten zazwyczaj nazywany jest Podarunkiem. Zobaczycie go w Świątyni. To złota spirala. La Viro zamieszkał tutaj. Dzieci zostały wychowane w atmosferze dyscypliny i miłości. To one stworzyły naszą kulturę.

- Jeżeli obywatele tego państwa są równie piękni duchem, jak piękna jest ich kraina, to muszą być aniołami.

- Są ludźmi - zaprzeczył Göring. - A to nie jest Utopia ani Raj. Jednak jestem przekonany, że nie znajdziecie żadnego innego miejsca, w którym mieszka tylu prawdziwie przyjaznych, otwartych, hojnych i kochających ludzi. To bardzo przyjemne miejsce do życia, jeżeli ktoś czuje się bratnią duszą.

- Może rzeczywiście byłoby to świetne miejsce na dłuższy postój - przyznał Jan. - Poza tym, silniki wymagają wymiany instalacji elektrycznej, a to zajmie sporo czasu.

- Tylko od was zależy, ile czasu tu pozostaniecie - rzekł Göring.

Jan ostro na niego spojrzał.

Göring się uśmiechnął. Czyżby król zastanawiał się, w jaki sposób może wykorzystać Virolandczykow? A może po prostu myślał, że może się tutaj odprężyć, nie martwiąc się, że ktoś przechwyci jego statek?

Jakiś mężczyzna wszedł do sterowni. Miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, silną opaleniznę, szerokie ramiona i wydatny tors. Jego proste włosy były kruczoczarne, a gęste czarne brwi ocieniały duże, wściekłe czarne oczy. Göring nigdy nie widział twarzy, z której promieniowałaby większa siła. Mężczyzna roztaczał wokół siebie aurę, którą w dzieciństwie Göringa nazywano „zwierzęcym magnetyzmem”.

- Ach, to Gwalchgwynn, dowódca moich marynarzy - odezwał się Jan. - Musisz go poznać. To kapitalny facet, znakomity szermierz i strzelec, świetny pokerzysta. Jest Walijczykiem, a jego rodzina wywodzi się od królów, zarówno po stronie matki, jak i ojca. Oczywiście, jeśli to, co mówi, jest prawdą.

Göring poczuł, że krew odpłynęła mu z serca.

- Burton! - wydukał.

22

Wydawało się, że nikt go nie usłyszał.

Zszokowany wyraz twarzy Burtona, szybko przez niego zamaskowany, przekonał Göringa, że został rozpoznany. Kiedy przedstawiono go jako brata Fenikso, emisariusza La Viro i subbiskupa, Burton skłonił głowę.

- Wasza Wielebność - rzekł, przeciągając sylaby, po czym uśmiechnął się kpiąco.

- Kościół nie stosuje takich tytułów, kapitanie - odparł Göring.

Oczywiście Burton zdawał sobie z tego sprawę. Po prostu pozwolił sobie na sarkazm.

Ale to nie miało znaczenia. Liczyło się jedynie, że Anglik najwyraźniej nie ma zamiaru wyjawiać, że Fenikso to tak naprawdę Göring. Jednak nie powodowała nim sympatia. Gdyby zdemaskował Göringa, ten zrewanżowałby się tym samym, a Burton najwyraźniej miał więcej do stracenia. Tak naprawdę Göring nie miał żadnego istotnego powodu, aby kryć się pod pseudonimem. Chciał jedynie uniknąć tłumaczeń, dlaczego jest teraz członkiem Kościoła. Była to długa historia, a wiele osób nie chciało uwierzyć w szczerość jego nawrócenia.

Król Jan był przemiłym gospodarzem. Najwyraźniej nie miał pojęcia, że stoi przed nim człowiek, którego kiedyś z całych sił zdzielił w głowę kolbą pistoletu. Göring wolał, aby tak pozostało. Jeżeli Jan wciąż uważał, że może gwałcić i okradać tubylców, stałby się czujny, gdyby wiedział, że ma przy sobie swoją dawną ofiarę. Jeśli natomiast uwierzy, że Fenikso to tylko prosty niewinny biskup, być może nie będzie tak starannie ukrywał swoich intencji.

Możliwe, że Jan zmienił się na lepsze. Czy Burton by mu służył, gdyby było inaczej?

Owszem, gdyby bardzo mu zależało na dotarciu do źródeł Rzeki.

Ale niewykluczone, że Jan już nie był hieną w ludzkiej skórze. Oczywiście nie obrażając hien.

Najlepiej poczekać i samemu się przekonać.

Jan zaprosił biskupa na wycieczkę po pokładzie statku. Göring chętnie się zgodził. Oglądał jednostkę w Parolando, kiedy jeszcze nie była ukończona, i nawet po tylu latach nadal dobrze pamiętał jej rozkład. Jednak teraz miał okazję ujrzeć ją w pełni wykończoną i uzbrojoną. Złoży La Viro pełny raport, a jego przywódca zdecyduje, czy w razie potrzeby zatopienie statku będzie możliwe. Nie traktował tych zapowiedzi śmiertelnie poważnie. Był pewien, że ich spełnienie nie byłoby możliwe bez rozlewu krwi. Jednak zachował tę opinię dla siebie, skoro nikt go o nią nie pytał.

Burton zniknął wkrótce po rozpoczęciu wycieczki. Pojawił się za ich plecami dziesięć minut później i bez słowa się do nich przyłączył. Stało się to tuż przed wkroczeniem do głównego salonu. Po wejściu Göring zobaczył Amerykanina Petera Jairusa Frigate'a oraz Angielkę Alicję Hargreaves grających w bilard. Doznał szoku i zająknął się, odpowiadając na jedno z pytań Jana. Wspomnienie tego, co im wyrządził, zwłaszcza kobiecie, napełniło go poczuciem winy.

Za chwilę zostanie zdemaskowany. Jan go sobie przypomni. Tak samo Strubewell. A król nabierze silnych podejrzeń.

Zaczął żałować, że nie podał swojego prawdziwego nazwiska, gdy tylko spotkał Jana. Ale któż mógł pomyśleć, że spośród ponad trzydziestu pięciu lub trzydziestu sześciu miliardów ludzi napotka na tym statku akurat kogoś, kogo tak dobrze zna? A co dopiero trzy takie osoby.

Gott! Czy jest ich więcej? Gdzie jest ten neandertalczyk, Kazz, który uwielbiał Burtona? Arkturiańczyk, który kiedyś twierdził, że pochodzi z Tau Ceti? Przedstawicielka Tocharów, Loghu? Żyd Ruach?

Podobnie jak wiele innych osób zgromadzonych w salonie, Peter i Alicja również podnieśli wzrok, gdy wycieczka weszła do pomieszczenia. Nawet czarnoskóry mężczyzna, który grał na fortepianie ragtime'owy kawałek „Kitten on the Keys”, przerwał, a jego palce znieruchomiały.

Strubewell głośno poprosił o ciszę oraz uwagę i je otrzymał. Przedstawił brata Fenikso, emisariusza La Viro, informując, że będzie on towarzyszył załodze w drodze do Aglejo. Miał zostać potraktowany grzecznie, ale na razie nie należało z nim rozmawiać, gdyż Jego Wysokość oprowadzał go po Reksie.

Muzyka i rozmowy rozbrzmiały na nowo. Frigate i Hargreaves przyglądali się Göringowi jeszcze przez chwilę, po czym wrócili do gry. Wyglądało na to, że go nie rozpoznali. No cóż, w końcu od ich ostatniego spotkania minęło prawie sześćdziesiąt lat, a oni w odróżnieniu od niego nie dysponowali niemal absolutną pamięcią. Choć z drugiej strony ich wspólne doświadczenia były tak dramatyczne, że oczekiwał, iż nigdy nie zapomną jego twarzy. Poza tym, na Ziemi Frigate widział wiele zdjęć, które przedstawiały Göringa jako młodego człowieka, co powinno pomóc mu w jego zapamiętaniu.

Nie, to niemożliwe, aby zapomnieli. Burton musiał skontaktować się z nimi, kiedy odłączył się od wycieczki. Polecił im zachowywać się tak, jakby nigdy wcześniej nie spotkali Hermanna.

Dlaczego?

Żeby oszczędzić mu poczucia winy? Czy ich cisza oznaczała: „Wybaczamy ci, skoro się zmieniłeś. Niech będzie tak, jakbyśmy spotykali się po raz pierwszy?”.

Wydawało się to wątpliwe, chyba że charakter Burtona także uległ zmianie. Prawdziwym powodem prawdopodobnie było to, że w przypadku zdemaskowania Göring wyjawiłby prawdziwą tożsamość Anglika. Zapewne Frigate i Hargreaves również podróżowali pod fałszywymi nazwiskami.

Nie miał czasu, aby się nad tym dobrze zastanowić. Król Jan, odgrywając rolę dobrego gospodarza, koniecznie chciał pokazać mu każdy zakątek Reksa. Przedstawił go także wielu osobom, spośród których niejedna była sławna, niesławna bądź dobrze znana w swoim czasie. Podczas wieloletniego rejsu w górę Rzeki Jan miał okazję zabrać na pokład mnóstwo słynnych postaci. A to oznaczało, że aby zrobić dla nich miejsce, musiał się pozbywać mniej słynnych członków załogi.

Skład załogi nie zrobił na Göringu takiego wrażenia, jakiego spodziewał się Jan. Jako zastępca dowódcy niemieckiego imperium Göring spotkał wielu wybitnych ludzi, więc niełatwo było go oszołomić. Co więcej, jego doświadczenia ze sławnymi osobami w obu światach przekonały go, że publiczny wizerunek często żałośnie, a nawet odrażająco różni się od człowieka ukrytego za taką fasadą.

W Świecie Rzeki największe wrażenie wywarł na nim człowiek, którego na Ziemi niemal każdy uznałby za mało ważnego nieudacznika. Był to Jacques Gillot, La Viro, La Fondinto.

Jednak podczas ziemskiego życia ktoś inny wzbudzał w nim największy podziw, a wręcz dominował nad nim i go zniewalał - Adolf Hitler. Choć Hermann wielokrotnie widział, że Führer się myli, tylko raz mu się sprzeciwił, po czym szybko się wycofał. Patrząc na tamte lata z perspektywy czasu spędzonego w Świecie Rzeki oraz przez pryzmat wiedzy, którą zdobył jako Szansowiec, nie miał ani krzty szacunku dla tego szaleńca. Nie szanował również Göringa z tamtych czasów. Szczerze mówiąc, nienawidził go.

Jednak nie był aż tak pełen odrazy do samego siebie, aby uważać, że nie może osiągnąć zbawienia. Takie myśli umieściłyby go w klasie ludzi dumnych z własnej nieprawości, pełnych pychy, dziwacznie zadufanych w sobie.

Jednak istniało też ryzyko popadnięcia w pychę z powodu świadomości jej braku. Duma z bycia pokornym.

Był to chrześcijański grzech, choć potępiały go również niektóre inne religie. La Viro, który przez całe swoje ziemskie życie był żarliwym katolikiem, nigdy nawet o nim nie słyszał. Jego ksiądz nie wypowiadał się na ten temat podczas swoich długich, usypiających kazań. Gillot sam dowiedział się o tym starym lecz rzadko przywoływanym grzechu, kiedy pojawił się na tej planecie.

Chociaż przed końcem wojny Hermann zrozumiał, że Hitler jest szalony, pozostał przy jego boku. Lojalność była jedną z jego cnót, choć tak skutecznie opierała się rozsądkowi, że stawała się wadą. W odróżnieniu od innych oskarżonych w procesie norymberskim, Göring nie wyparł się i nie potępił swojego przywódcy.

Teraz żałował, że zabrakło mu odwagi, aby się sprzeciwić, choć mogło to oznaczać jego znacznie wcześniejszy upadek, a może nawet śmierć. Gdyby tylko mógł przeżyć to wszystko raz jeszcze...

Ale jak powiedział La Viro: „Właśnie to robisz każdego dnia, tyle że w innych okolicznościach”.

Trzecią osobą, która zrobiła na nim olbrzymie wrażenie, był Richard Francis Burton. Göring nie wątpił, że na jego miejscu Burton nie wahałby się, aby powiedzieć Hitlerowi „Nie!” lub „Mylisz się!”. W jaki zatem sposób Anglikowi udało się przez tyle lat utrzymać na pokładzie Reksa? Król Jan był tyranem, aroganckim i nietolerancyjnym wobec wszystkich, którzy mu się sprzeciwiali.

Czyżby Jan się zmienił? A może zmienił się także Burton? Czy zmiany te umożliwiły obu mężczyznom porozumienie?

- A tam w pokera gra siedmiu pilotów moich sił powietrznych - odezwał się Jan. - Chodź, przedstawię cię.

Göring był zaskoczony, gdy jego dłoń uścisnął Werner Voss. Już go kiedyś spotkał, jednak Voss najwyraźniej go nie rozpoznał.

Göring był dobrym pilotem, ale otwarcie przyznawał, że nigdy nie mógł się równać z Vossem, który zestrzelił swoje pierwsze dwa alianckie samoloty w październiku 1916 roku. 23 września 1917 roku, wkrótce po swoich dwudziestych urodzinach, Voss został zestrzelony po samotnej walce z siedmioma najlepszymi brytyjskimi pilotami. W ciągu niecałego roku strącił czterdzieści osiem wrogich maszyn, co zapewniało mu czwartą pozycję na liście asów przestworzy niemieckich imperialnych sił powietrznych. W tym krótkim okresie był też wielokrotnie odwoływany z frontu do pracy w administracji i innych obowiązków. Nieprzypadkowo działo się to wtedy, gdy zbliżał się do wyniku Manfreda von Richthofena. Baron miał duże wpływy, a Voss nie był jedynym rywalem, którego zdołał czasowo odsunąć od walki. Podobne manipulacje dotknęły Karla Schaefera i Karla Allmenrödera, dwóch przebojowych pilotów.

Jan wyjaśnił, że Voss pełnił funkcję porucznika sił powietrznych, czyli grał drugie skrzypce. Kapitanem był Kenji Okabe, jeden z wielkich japońskich asów przestworzy. Szczerzący zęby w uśmiechu drobny brązowoskóry mężczyzna ukłonił się Göringowi, a ten odwzajemnił gest. Göring nigdy nie słyszał o Japończyku, gdyż Niemcy nie otrzymywali zbyt wielu informacji od swojego sojusznika podczas Drugiej Wojny Światowej. Jednak musiał on mieć imponujące dokonania, skoro Jan przydzielił mu wyższe stanowisko niż słynnemu Vossowi. A może Okabe dołączył do sił powietrznych przed Vossem i stąd wzięło się jego starszeństwo.

Göring nie znał pozostałych lotników: dwóch zastępczych pilotów myśliwców, pilotów bombowca torpedowego oraz śmigłowca.

Chętnie porozmawiałby z Vossem o dawnych czasach, gdy obaj walczyli w Pierwszej Wojnie Światowej. Westchnął i wspiął się w ślad za Janem po schodach prowadzących na pokład C, czyli promenadę. Na koniec wycieczki wrócili do salonu na mrożone drinki. Göring wypił tylko jednego, podczas gdy Jan w krótkim czasie wychylił dwie szklaneczki. Poczerwieniał na twarzy, jednak jego mowa pozostała płynna. Zadał Göringowi wiele pytań dotyczących La Viro, na które Niemiec odpowiedział zgodnie z prawdą. Cóż miałby ukrywać?

Czy biskup mógłby zdradzić Janowi, co La Viro sądzi o dłuższym postoju statku w celu dokonania poważniejszych napraw?

- Nie mogę mówić w jego imieniu, ale myślę, że się zgodzi. W końcu jesteście potencjalnymi członkami Kościoła.

Król Jan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Na zęby Boga, nie dbam o to, ilu członków mojej załogi przekabacicie, kiedy już zatopimy statek Clemensa! Może o tym nie wiesz, ale Clemens próbował zamordować mnie i moich ludzi, aby przejąć parowiec dla siebie i tych wieprzy, którzy za nim podążają. Niech piorun trzaśnie tego skunksa! Na szczęście ja i moi odważni kompani go powstrzymaliśmy. Prawie udało nam się go zabić! Popłynęliśmy statkiem w górę Rzeki, a on został na brzegu, wściekle nas wyzywając i potrząsając pięścią. Wtedy się z tego śmiałem, wierząc, że nigdy więcej nie będę musiał go oglądać. Myliłem się.

- Czy orientujesz się, jak daleko od was znajduje się Clemens? - spytał Göring.

- Szacuję, że kiedy skończymy wymieniać instalację elektryczną silnika, będzie go od nas dzieliło zaledwie kilka dni rejsu. Mieliśmy spore opóźnienie z powodu zniszczeń dokonanych przez napastników.

- Czy to oznacza...?

Göring nie chciał głośno wyrazić swoich myśli.

- Tak, to oznacza, że będziemy walczyć! - odparł Jan z dzikim uśmiechem.

Dla Göringa było jasne, że Jan zamierza wykorzystać w tym celu szerokie i długie jezioro w Virolando. Miałby tam dużo miejsca do manewrowania. Jednak Niemiec uznał, że na razie lepiej o tym nie wspominać.

Jan zaczął przeklinać Clemensa, nazywając go kłamcą, zdrajcą oraz żądnym krwi, chciwym potworem. Kryminalistą z piekła rodem, którego Jan był niewinną ofiarą.

Göring nie dał się nabrać. Znał obu mężczyzn i był pewien, że to Jan jest kłamcą, zdrajcą i chciwcem. Zastanawiał się, w jaki sposób osoby, które były obecne podczas uprowadzenia statku, zdołały ukryć prawdę przed tymi, którzy później dołączyli do załogi.

- Wasza Wysokość, macie za sobą bardzo długą, uciążliwą i niebezpieczną podróż. Zapewne straciliście wielu ludzi. Ile pozostało osób z pierwotnej załogi?

Jan zmrużył oczy.

- Dziwne pytanie. Dlaczego chcesz to wiedzieć?

Göring wzruszył ramionami.

- Bez żadnego istotnego powodu. Zwykła ciekawość. Wzdłuż Rzeki mieszka tyle dzikich ludów, że z pewnością niejednokrotnie próbowano odebrać wam statek. Przecież to...

- Skarb wart więcej od diamentów o tej samej wadze? - spytał Jan z uśmiechem. - Tak, to prawda. Na plecy Boga, mógłbym ci opowiedzieć o wielkich bitwach, które stoczyliśmy, aby zapobiec wpadnięciu Reksa w niepowołane ręce. Prawda jest taka, że z pięćdziesiątki, która wypłynęła z Parolando, na pokładzie znajdują się już tylko dwie osoby, ja i Augustus Strubewell.

Co może oznaczać, że Jan postarał się, aby żaden gaduła nie powiedział prawdy nowym rekrutom. Szybkie pchnięcie pod osłoną ciemności i ulewy, plusk, którego nikt nie słyszy. Kłótnia sprowokowana przez Jana lub Strubewella, a następnie usunięcie członka załogi za niekompetencję bądź niesubordynację. Istnieje wiele sposobów zabijania i wiele wymówek, aby wyrzucić kogoś ze statku. Reszty dokonają wypadki, bitwy i dezercje.

Teraz Göring zdał sobie sprawę z jeszcze jednego powodu, dla którego Burton go nie zdemaskował. Gdyby Jan rozpoznał Göringa, zrozumiałby, że ten przejrzał jego kłamstwa. Mógłby więc spowodować „wypadek”, który przytrafiłby się Niemcowi przed dotarciem statku do Aglejo. Dzięki temu La Viro nie otrzymałby negatywnego raportu.

Być może jestem zbyt podejrzliwy, pomyślał Göring. Ale wcale tak nie uważał.

23

Wyszli z salonu i udali się do pomieszczenia w dziobowej części teksasu. Miało ono półkolisty kształt i ściany zbudowane ze szkła bezodpryskowego. Szyb windy, który przechodził przez pokój powyżej i prowadził do sterówki, współtworzył tylną ścianę. W pomieszczeniu stały fotele i stoły, kilka kanap oraz niewielki bar. Tak jak w większości miejsc na statku, rozbrzmiewała tu muzyka nadawana z centrali. Jednak można ją było wyłączyć. Po rozmowie o wymianie instalacji elektrycznej, co miało zająć przynajmniej dwa miesiące, Göring zmienił temat, skupiając się na zbliżającej się bitwie. Miał ochotę powiedzieć: „Co dobrego z tego wyniknie? Jakiemu celowi ma to służyć? Dlaczego wszyscy ci ludzie na twoim statku i na parowcu Clemensa muszą ryzykować śmiercią, okaleczeniem i straszliwym bólem z powodu czegoś, co wydarzyło się kilkadziesiąt lat temu? Uważam, że obaj z Clemensem postradaliście zmysły. Dlaczego nie dacie sobie spokoju? W końcu teraz Clemens ma swój własny statek. Co miałby zrobić z dwiema jednostkami? A przecież i tak ich nie zdobędzie, bo jego statek zostanie zniszczony, zapewne podobnie jak twój, Wasza Wysokość. Biorąc pod uwagę rozmiar i potencjał bojowy parowca Clemensa, nie można mieć co do tego wątpliwości”.

Jednak zamiast tego powiedział:

- Być może walka z Clemensem nie będzie konieczna? Czy po tych wszystkich latach on wciąż może pragnąć zemsty? A czy ty jej pragniesz, ponieważ próbował cię zabić? Nie możesz mu przebaczyć? Upływ czasu często ochładza namiętności i pozwala zatriumfować rozsądkowi. Być może...

Jan wzruszył szerokimi i masywnymi ramionami, po czym uniósł ręce skierowane dłońmi do góry.

- Uwierz mi, bracie Fenikso, że dziękowałbym Bogu, gdyby Clemens odzyskał rozum i stał się pokojowym człowiekiem. Nie lubię wojny. Pragnę jedynie powszechnej przyjaźni. Nie podniosę ręki na nikogo, kto nie podniesie jej na mnie.

- Niezwykle miło mi to słyszeć. Wiem także, że La Viro chętnie podjąłby się mediacji w celu pokojowego rozwiązania wszelkich dzielących was konfliktów. La Viro, podobnie jak wszyscy tutaj, pragnie uniknąć rozlewu krwi i chce, aby między tobą i Clemensem zaistniała dobra wola, a jeśli to możliwe, także miłość.

Jan zmarszczył brwi.

- Wątpię, aby ten opętany przez demona, krwiożerczy potwór zgodził się na spotkanie... chyba tylko po to, aby mnie zabić.

- Możemy postarać się je zorganizować.

- To, co mnie najbardziej martwi i sprawia, że Clemens prawdopodobnie zawsze będzie mnie nienawidził, to fakt, że jego żona, a raczej była żona, zginęła podczas bitwy o statek. Chociaż nie byli już razem, on wciąż ją kochał. Uważa, że odpowiadam za jej śmierć.

- Ale to się wydarzyło, zanim wskrzeszenia ustały - zdziwił się Göring. - Została po prostu przeniesiona w inne miejsce.

- To bez znaczenia. Prawdopodobnie już nigdy jej nie spotka, więc równie dobrze mogłaby być martwa. Zresztą dla niego właśnie taka była, jeszcze zanim zginęła. Jak być może wiesz, kochała się w tym wielkonosym Francuzie, de Bergeracu.

Jan głośno się roześmiał.

- Francuz był jednym z napastników. Kopnąłem go w tył głowy, uciekając ze śmigłowca. To również de Bergerac przebił szpadą udo kapitana Gwalchgwynna. Jako jedyny pokonał go w szermierskim pojedynku. Gwalchgwynn utrzymuje, że coś go rozproszyło, w przeciwnym razie de Bergerac nigdy nie przebiłby się przez jego zasłonę. Nie spodobałoby mu się, gdybyśmy pogodzili się z Clemensem. On także pragnie zemsty.

Hermann zastanawiał się, czy Gwalchgwynn - Burton - rzeczywiście tak myśli, ale kiedy się odwrócił, Anglika już nie było.

W tym momencie do pomieszczenia weszło dwóch członków załogi, którzy nieśli niewielkie beczki rozwodnionego alkoholu. Göring rozpoznał jednego z nich. Czy ten statek był pełen starych znajomych?

Przystojny mężczyzna był średniego wzrostu, szczupły, ale żylasty. Miał rudawo-złote krótkie włosy i kasztanowe oczy. Nazywał się James McParlan i przybył do Parolando następnego dnia po Hermannie. Ten rozmawiał z nim o Kościele Jeszcze Jednej Szansy, lecz napotkał na grzeczny opór.

Hermann dobrze zapamiętał McParlana, gdyż był on detektywem z agencji Pinkertona, który na początku lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku przeniknął do organizacji Molly Maguires i zniszczył ją od środka. Molly Maguires była tajną siatką terrorystyczną złożoną z irlandzkich górników, która działała w Pensylwanii w hrabstwach Schuylkill, Carbon, Columbia i Luzerne. Göring, Niemiec z dwudziestego wieku, zapewne nigdy by o niej nie usłyszał, gdyby nie był zapalonym czytelnikiem opowieści o Sherlocku Holmesie. Dowiedział się, że fikcyjne postaci Braci Wolnych i McMurdo oraz Dolina Vermissy z powieści „Dolina trwogi” Artura Conan Doyle'a zostały oparte odpowiednio na prawdziwych Molly Maguires, McParlanie oraz górniczych hrabstwach Pensylwanii. To skłoniło go do zapoznania się z książką Alana Pinkertona „The Molly Maguires”, dotyczącą wyczynów McParlana.

W październiku 1873 roku McParlan, przedstawiając się jako James McKenna, został członkiem tego tajnego stowarzyszenia. Młody detektyw wielokrotnie znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jednak zawsze wychodził z opresji obronną ręką dzięki swojej odwadze, agresywności i sprytowi. Po trzech latach działania pod przykrywką, zdemaskował wewnętrzne mechanizmy Maguires oraz ujawnił tożsamość terrorystów. Przywódców organizacji powieszono, a siła Molly Maguires została złamana.

Zaś właściciele kopalń przez wiele kolejnych dziesięcioleci mogli traktować górników jak chłopów pańszczyźnianych.

Wychodząc, McParlan zerknął na Hermanna. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, jednak Hermann podejrzewał, że został rozpoznany. Mężczyzna zbyt szybko oderwał od niego wzrok. Poza tym, był wyszkolonym detektywem i kiedyś zdradził Göringowi, że nigdy nie zapomina twarzy.

Czy tylko zdyscyplinowanie marynarza na służbie powstrzymało McParlana przed zagadnięciem Hermanna, czy może coś zupełnie innego?

Dołączył do nich Burton, jednak już po kilku minutach oddalił się i wszedł do ubikacji obok windy. Göring przeprosił i udał się w ślad za nim. Anglik stał samotnie na końcu długiego pisuaru. Hermann stanął tuż obok i oddając mocz odezwał się cicho po niemiecku.

- Dzięki, że nie zdradziłeś swojemu dowódcy mojego prawdziwego nazwiska.

- Nie zrobiłem tego z miłości.

Burton opuścił kilt, odwrócił się i podszedł do umywalki. Hermann szybko do niego dołączył. Ponownie się odezwał, pod osłoną szumu płynącej wody.

- Nie jestem już tym Göringiem, którego znałeś.

- Możliwe. Ale chyba nie lubię cię w obu wcieleniach.

Hermann koniecznie chciał wytłumaczyć, jak bardzo się zmienił, ale to trwałoby zbyt długo. Szybko wrócił do sali obserwacyjnej.

Jan czekał tam na niego, aby oznajmić, że przyjęcie przenosi się na pokład. Tam będą mieli lepszy widok na jezioro, na które właśnie wpływał statek.

Przed nimi jak okiem sięgnąć ponad powierzchnię wody wznosiły się skalne iglice różnej wysokości i kształtu. Przeważnie miały różany kolor, ale zdarzały się także skały czarne, brązowe, fioletowe, zielone, szkarłatne, pomarańczowe i niebieskie. Mniej więcej jedną iglicę na dwadzieścia zdobiły poziome pasy różnej szerokości w kolorach czerwonym, zielonym, białym i niebieskim.

Hermann powiedział załodze, że na zachodnim krańcu jeziora góry pochylają się ponad wodą, tworząc cieśninę o szerokości około sześćdziesięciu metrów, okoloną gładkimi pionowymi ścianami, wysokimi na ponad dwa tysiące sto metrów. Nurt jest tam tak silny, że nie przeciwstawi mu się żadna jednostka napędzana siłą mięśni lub wiatrem. Ruch odbywa się tylko w jedną stronę, w dół Rzeki, i jest on nieduży.

Jednak dawno temu ktoś wyciął wąską ścieżkę w południowym zboczu. Znajduje się ona mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów ponad cieśniną i ma długość niemal dwóch i pół kilometra, sięgając drugiej strony przesmyku. Dzięki niej ludzie podróżują tamtędy pieszo.

- Tuż za cieśniną znajduje się dość wąska dolina, choć Rzeka ma tam szerokość ponad półtora kilometra. Stoją tam kamienie obfitości, lecz teren nie jest zamieszkany. Zapewne z powodu silnego nurtu, który uniemożliwia łowienie ryb oraz żeglowanie w przeciwnym kierunku. Poza tym Dolina jest mało nasłoneczniona. Jednak jakieś osiemset metrów w górę Rzeki znajduje się zatoczka, w której mogą cumować łodzie. Kilka kilometrów dalej Dolina wyraźnie się rozszerza. Tam zaczyna się ziemia włochatych olbrzymów o potężnych nosach, tytantropów lub ogrów. Z tego, co słyszałem, zabito ich tak wielu, że teraz połowę populacji krainy stanowią ludzie normalnego wzrostu.

Göring na chwilę zawiesił głos, wiedząc, że to, co za chwilę powie, powinno bardzo zaciekawić słuchaczy.

- Szacuje się, że cieśninę od źródeł Rzeki dzielą zaledwie trzydzieści dwa tysiące kilometrów.

Chciał zaszczepić w Janie myśl, że być może lepiej byłoby popłynąć dalej. Skoro źródła Rzeki są tak blisko, to dlaczego miałby się tutaj zatrzymywać i walczyć? Zwłaszcza, że zapewne był skazany na porażkę. Dlaczego nie popłynąć do źródeł i stamtąd wyruszyć z ekspedycją do wieży mgieł?

- No proszę - odparł Jan.

Jeśli nawet połknął przynętę, to nie dawał tego po sobie poznać. Wydawał się zainteresowany jedynie cieśniną i obszarem położonym bezpośrednio za nią.

Po udzieleniu odpowiedzi na kilka pytań związanych z tym tematem, Hermann zrozumiał, nad czym zastanawia się Jan. Zatoczka stanowiła idealne miejsce na wymianę instalacji. Z kolei w cieśninie można było zaczekać na Nie Do Wynajęcia. Jeśli Rex złapie statek Clemensa, gdy ten będzie przeprawiał się przez przesmyk, będzie mógł posłać na jego spotkanie kilka torped. Oczywiście zdalnie sterowanych, gdyż cieśnina co najmniej trzykrotnie zakręcała.

Ponadto, gdyby Jan zacumował w zatoczce, mógłby uchronić swoją załogę przed pacyfistycznymi wpływami szansowców.

Podejrzenia Göringa okazały się słuszne. Po jednodniowej wizycie u La Viro Jan podniósł kotwicę i przeprowadził Reksa przez cieśninę. Zacumował ponownie w zatoczce, gdzie rozkazał zbudować pływający, zakotwiczony port. Od czasu do czasu przypływał motorową szalupą do Aglejo razem ze swoimi oficerami, bądź wysyłał ich tam samych. Pomimo otrzymywania propozycji noclegu, a nawet dłuższej gościny, załoga zawsze wracała na statek.

Jan zapewnił La Viro, że nie zamierza rozpoczynać bitwy na jeziorze.

La Viro nalegał na podjęcie negocjacji pokojowych ze sobą w roli mediatora.

Podczas pierwszych dwóch wizyt Jan odmówił, jednak za trzecim razem zaskoczył Założyciela i Göringa, wyrażając zgodę.

- Ale jestem przekonany, że będzie to strata czasu i wysiłku - rzekł. - Clemens cierpi na monomanię. Myśli tylko o odzyskaniu swojego statku i zabiciu mnie.

La Viro był zadowolony, że Jan postanowił przynajmniej spróbować. Hermann nie podzielał tego entuzjazmu. Słowa Jana często nie znajdowały pokrycia w rzeczywistości.

Pomimo zachęty ze strony La Viro, Jan nie pozwolił misjonarzom na rozmowę z załogą na temat Kościoła. Ustawił uzbrojonych strażników na końcu ścieżki wyciętej w zboczu, aby upewnić się, że misjonarze się tamtędy nie przedostaną. Oczywiście oficjalną przyczyną była ochrona przed marynarzami Clemensa. La Viro pouczył Jana, że ten nie ma prawa blokować przejścia pokojowo nastawionym podróżnym. Jednak Jan odparł, że nie podpisywał z nikim żadnej umowy odnośnie wędrówek ścieżką. Przejął nad nią kontrolę i to pozwalało mu ustanawiać zasady.

Minęły trzy miesiące. Hermann czekał na okazję do rozmowy na osobności z Burtonem i Frigate'em podczas ich wizyt w Aglejo. Niestety, obaj pojawiali się w stolicy bardzo rzadko i zawsze w towarzystwie innych osób.

Pewnego ranka Hermanna wezwano do Świątyni. La Viro przekazał mu najnowsze wieści, które przybyły za pośrednictwem bębniącego telegrafu. Nie Do Wynajęcia przybędzie do Aglejo za dwa tygodnie. Göring ma się spotkać z załogą w tym samym miejscu, w którym wszedł na pokład Reksa.

Chociaż w Parolando Clemens nie wydawał się Hermannowi przyjacielskim człowiekiem, to z pewnością nie był mordercą. Kiedy Göring wspiął się do sterówki, z zaskoczeniem stwierdził, że ucieszył go widok Clemensa i olbrzymiego tytantropa, Joego Millera. Co więcej, Amerykanin rozpoznał go w ciągu zaledwie kilku sekund. Miller stwierdził, że udało mu się to jeszcze szybciej dzięki zapachowi Niemca.

- Chociasz nie szmierdzisz tak szamo jak kiedysz - zaznaczył Joe. - Terasz pachniesz lepiej.

- Może to woń świętości - zażartował Hermann i się roześmiał.

Clemens wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Czyżby cnota i występek miały swoisty skład chemiczny? Dlaczego nie? A jak ja pachnę po tych czterdziestu latach podróży, Joe?

- Trochę jak stare szczyny pantery.

Nie do końca przypominało to spotkanie starych przyjaciół po długiej rozłące, jednak Göring czuł, że z jakiegoś powodu Clemens i Miller także są zadowoleni, że go widzą. Być może powodowała to wypaczona nostalgia. Niewykluczone także, że jakąś rolę odgrywało tu poczucie winy. Mogli czuć się odpowiedzialni za to, co mu się przytrafiło w Parolando. Oczywiście nie mieli ku temu powodów, gdyż Clemens zrobił wszystko, co w jego mocy, aby skłonić Hermanna do opuszczenia państwa, zanim spotkało go coś złego.

Opowiedzieli mu w skrócie, co się z nimi działo od ostatniego spotkania, a on opisał swoje doświadczenia z tego okresu.

Potem zeszli do głównego salonu, aby się napić i przedstawić Göringa różnym ważnym osobom. Cyrano de Bergerac został zawołany z pokładu startowego, gdzie ćwiczył szermierkę.

Francuz pamiętał Hermanna, ale niezbyt dobrze. Clemens ponownie zrelacjonował przygody Niemca, a wtedy de Bergerac przypomniał sobie wykład, który wygłosił Göring.

Upływ czasu wyraźnie zmienił Clemensa i de Bergeraca. Hermannowi wydawało się, że Amerykanin pozbył się niechęci do Francuza i przebaczył mu związek z Olivią Clemens. Obaj mężczyźni zachowywali się swobodnie w swoim towarzystwie, rozmawiali, śmiali się i żartowali.

Jednak w końcu ta sielanka musiała dobiec końca.

- Zakładam, że już słyszeliście, iż statek króla Jana przybył do Aglejo trzy miesiące temu? A także, że czeka na was tuż za cieśniną na zachodnim krańcu jeziora?

Clemens zaklął.

- Wiedzieliśmy, że szybko go doganiamy, ale nie mieliśmy pojęcia, że przestał uciekać!

Hermann opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło od czasu jego wejścia na pokład Reksa.

- La Viro nadal ma nadzieję, że ty i Jan będziecie sobie mogli przebaczyć. Mówi, że po tak długim czasie nie ma znaczenia, kto zawinił. Twierdzi...

Twarz Clemensa poczerwieniała i spochmurniała.

- Łatwo mu mówić o przebaczeniu! - odezwał się głośno. - A niech sobie o nim gada choćby do końca świata, nie będę go powstrzymywał! Kazanie jeszcze nikomu nie zrobiło krzywdy, a często może nawet pomóc, jeśli akurat potrzebujesz drzemki. Ale nie przypłynąłem tak daleko, zmagając się z trudami, cierpieniem, zdradą i smutkiem, aby pogłaskać Jana po głowie i powiedzieć mu, że pod całą tą warstwą łajdactwa tak naprawdę jest dobrym chłopcem, a potem dać mu buzi i się z nim pogodzić. „Posłuchaj, Janie, bardzo się namęczyłeś, opiekując się moim statkiem i chroniąc go przed wszystkimi niegodziwcami, którzy próbowali odebrać ci to, na co uczciwie zapracowałeś. Co tam, Janie, nienawidziłem cię, nie znosiłem i pogardzałem tobą, ale to było dawno temu. Nie potrafię się długo gniewać; dobroduszny ze mnie facet”. Ni cholery! - ryknął. - Zatopię jego statek, ten sam, który kiedyś tak bardzo kochałem! Teraz już go nie chcę! On go zbezcześcił, zanieczyścił, zasmrodził! Zatopię go, usunę z powierzchni świata. Tak czy inaczej, pozbędę się Jana Bez Ziemi. Kiedy z nim skończę, będzie się nazywał Jan Bez Życia!

- Mieliśmy nadzieję - rzekł Hermann - że po tych wszystkich latach, po dwóch pokoleniach według dawnej rachuby czasu, twoja nienawiść osłabła, a może całkowicie znikła i że...

- Pewnie, że tak - przerwał mu Clemens z sarkazmem. - Zdarzały się minuty, dni, tygodnie, a nawet miesiące i lata, kiedy nie myślałem o Janie. Ale gdy czułem się zmęczony niekończącą się podróżą po Rzece i pragnąłem przybić do brzegu, pozostać tam jakiś czas, pozbyć się z głowy hałasu kół łopatkowych, odpocząć od rutyny, zatrzymywania się trzy razy dziennie w celu naładowania rogów obfitości i akumulatora, wiecznych kłótni i wciąż nowych administracyjnych detali, chwil, gdy moje serce przestawało bić na widok twarzy, która przypominała moją ukochaną Livy albo Susy albo Jean albo Clarę, oczywiście nadaremnie... No cóż, kiedy czułem się zmęczony, gdy niemal się poddawałem i mówiłem: „Cyrano, przejmij ode mnie obowiązki kapitana. Ja schodzę na brzeg, żeby odpocząć i się zabawić, zapomnij o tej potwornej piękności, płyń w górę Rzeki i nie wracaj”, wtedy przypominałem sobie Jana i to, co mi zrobił, a także to, co ja zrobię jemu. Od razu zbierałem się do kupy i wołałem: „Naprzód, dalej, do dzieła! Dogońmy Złego Jana i poślijmy go na dno Rzeki!”. Właśnie myśl o tym obowiązku i moim największym pragnieniu, aby Jan wił się z piskiem u moich stóp, zanim skręcę mu kark, dodawała mi sił przez, jak to ująłeś, dwa pokolenia!

- Przykro mi to słyszeć - odrzekł Hermann.

Nie było sensu dalej rozmawiać na ten temat.

24

Burton zmagał się z przeklętą bezsennością; ponownie po cichu wyszedł ze swojej kajuty. Alicja spała spokojnie. Poszedł słabo oświetlonym korytarzem, który wyprowadził go z teksasu na lądowisko Reksa. Mgła gęstniała poniżej relingu pokładu B. Pokład A był już nią całkowicie zasnuty. Niebo bezpośrednio ponad statkiem płonęło jasnym blaskiem, ale z zachodu szybko nadciągały chmury. Po obu stronach Doliny góry zasłaniały sporą część nieba. Chociaż Rex był zakotwiczony w niewielkiej zatoczce oddalonej o trzy kilometry od cieśniny, Dolina tylko nieznacznie się tutaj rozszerzała. Było to zimne, ponure i przygnębiające miejsce. Jan miał spore problemy z podtrzymywaniem morale załogi.

Burton ziewnął, przeciągnął się i zastanowił nad zapaleniem papierosa albo cygara. Niech szlag trafi tę bezsenność! W ciągu sześćdziesięciu lat życia w tym świecie powinien był nauczyć się przezwyciężać dolegliwość, z którą przez pięćdziesiąt lat zmagał się na Ziemi. (Miał dziewiętnaście lat, kiedy dopadła go ta straszna przypadłość).

Proponowano mu wiele technik terapeutycznych. Hindusi znali kilkanaście takich metod, podobnie muzułmanie. Kilka dzikich plemion z rejonu Tanganiki także miało swoje sprawdzone sposoby. Również w tym świecie wypróbował liczne terapie. Nur el-Musafir, sufi, nauczył go techniki, która wydawała się skuteczniejsza od wszystkich poznanych wcześniej. Jednak po trzech latach diabelska bezsenność ponownie zaczynała się zadomawiać, każdej nocy poczynając sobie coraz śmielej. Od pewnego czasu miał szczęście, jeśli udawało mu się przespać dwie noce w tygodniu.

- Mógłbyś poradzić sobie z bezsennością, gdybyś wiedział, co ją powoduje - powiedział kiedyś Nur. - Mógłbyś uderzyć w jej źródło.

- Taak - odparł Burton. - Gdybym wiedział, co jest tym źródłem i gdzie się ono znajduje, oraz mógł się do niego dorwać, nie tylko pokonałbym bezsenność, ale podbiłbym świat.

- Najpierw musiałbyś podbić samego siebie - rzekł Maur. - Ale wtedy odkryłbyś, że nie warto władać światem.

Dwaj strażnicy, którzy pilnowali tylnego wejścia do teksasu, maszerowali po zatopionym w półmroku lądowisku, dochodząc do środka pokładu, uroczyście prezentując broń, zawracając, docierając z powrotem do krawędzi lądowiska, zawracając i tak raz za razem.

Tę czterogodzinną wachtę pełnili Tom Mix i Grapshink. Burton nie miał oporów, aby zająć ich rozmową, ponieważ kolejni dwaj strażnicy pilnowali przedniej części teksasu, dwaj następni przebywali w sterówce, a wielu innych było rozsianych po całym statku. Od czasu napaści ludzi Clemensa Jan wszędzie rozstawiał nocne straże.

Burton przez chwilę rozmawiał z Grapshinkiem, rdzennym amerykańskim Indianinem, w jego ojczystej mowie, której udało mu się nauczyć. Przyłączył się do nich Tom Mix i opowiedział sprośny dowcip. Roześmieli się, ale potem Burton zdradził, że słyszał inną wersję tego żartu w etiopskim mieście Harar. Grapshink przyznał, że on także znał inną wersję na Ziemi. Było to około trzydziestu tysięcy lat przed naszą erą.

Anglik poinformował mężczyzn, że zajrzy do pozostałych strażników. Zszedł po schodach na główny pokład i udał się w stronę rufy. Kiedy mijał rozproszone światło we mgle, kątem oka zobaczył jakiś ruch po swojej lewej stronie. Zanim zdążył się odwrócić, otrzymał cios w głowę.

Ocknął się, leżąc na plecach i wpatrując w mgłę. Wyły syreny, niektóre bardzo blisko. Czuł silny ból z tyłu głowy. Wymacał guz, skrzywił się i poczuł coś lepkiego na palcach. Kiedy chwiejnie dźwignął się na nogi, walcząc z zawrotami głowy, zobaczył, że na całym statku palą się światła. Wokół biegali pokrzykujący ludzie. Jedna z osób zatrzymała się przy nim. Była to Alicja.

- Co się stało?! - zawołała.

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ktoś mnie zdzielił w głowę. Ruszył w stronę dziobu, ale musiał się zatrzymać i oprzeć o ścianę.

- Chodź - odezwała się Alicja. - Pomogę ci dojść do izby chorych.

- Do diabła z izbą chorych! Zaprowadź mnie do sterówki. Muszę złożyć raport królowi.

- Chyba oszalałeś. Możesz mieć wstrząs mózgu albo pękniętą czaszkę. Nie powinieneś chodzić, tylko leżeć na noszach.

- Bzdura - warknął i zaczął iść. Alicja zmusiła go, aby objął ją ramieniem i choć trochę się na niej wsparł. Ponownie ruszyli w stronę dziobu. Burton usłyszał grzechot łańcuchów w otworach, świadczący o wciąganiu kotwic. Minęli marynarzy zajmujących miejsca przy parowych karabinach maszynowych i wyrzutniach rakiet.

- Co się stało? - zawołała Alicja do jednego z mężczyzn.

- Nie wiem! Ktoś powiedział, że skradziono dużą motorówkę. Złodzieje popłynęli nią w górę Rzeki.

Burton pomyślał, że jeśli to prawda, to został uderzony przez złodzieja, który stał na czatach.

Był pewien, że „złodzieje” należeli do załogi. Nie wierzył, aby komukolwiek udało się niezauważenie wślizgnąć na pokład. Od czasu poprzedniej napaści każdej nocy pracowały sonary, radar i czujniki podczerwieni. Ich operatorzy na pewno nie zasnęli. Ostatni strażnik, któremu się to przydarzyło dziesięć lat temu, został wyrzucony za burtę dwie minuty po złapaniu.

Kiedy Burton dotarł do sterówki, musiał poczekać kilka minut, aż zapracowany król znajdzie czas, by z nim porozmawiać. Burton zrelacjonował to, co mu się przydarzyło. Jan wcale nie okazał mu współczucia; nie posiadał się ze złości, klął, wydawał rozkazy, miotał się po pomieszczeniu.

- Idź do izby chorych, Gwalchgwynnie - odezwał się w końcu. - Jeżeli lekarz uzna, że nie jesteś zdolny do służby, zastąpi cię Demugts. Zresztą marynarze nie na wiele się teraz przydadzą.

- Tak jest, Najjaśniejszy Panie - odpowiedział Burton, po czym udał się na pokład C, gdzie mieścił się szpital.

Doktor Boyle prześwietlił mu czaszkę, oczyścił i zabandażował ranę na głowie oraz polecił na jakiś czas się położyć.

- Nie masz wstrząsu mózgu ani pęknięcia czaszki. Wystarczy ci trochę odpoczynku.

Burton go posłuchał. Wkrótce z głośników rozległ się głos Strubewella. Zaginęło dwanaścioro osób, siedmiu mężczyzn i pięć kobiet.

Potem do głosu doszedł Jan, najwyraźniej zbyt wściekły, by pozwolić pierwszemu oficerowi na wymienienie nazwisk zaginionych. Drżącym głosem nazwał całą dwunastkę „zdradzieckimi psami, zbuntowanymi wieprzami, podłymi śmierdzącymi skunksami, tchórzliwymi szakalami, strachliwymi hienami”.

- Niezła menażeria - powiedział Burton do Alicji.

Wysłuchał listy nazwisk. Wszystkie te osoby podejrzewał o bycie agentami i wszystkie twierdziły, że żyły po 1983 roku.

Jan uważał, że zdezerterowały ze strachu przed bitwą.

Gdyby wściekłość nie mąciła mu umysłu, przypomniałby sobie, że cała dwunastka wielokrotnie wykazywała się dzielnością w walce.

Burton wiedział, dlaczego uciekli. Chcieli jak najszybciej dotrzeć do wieży i nie mieli zamiaru plątać się w bitwę, którą uważali za całkowicie niepotrzebną. Dlatego ukradli motorówkę i teraz jak najszybciej płynęli w górę Rzeki. Z pewnością liczyli na to, że Jan będzie zbyt zajęty Clemensem, aby ich ścigać.

Jan rzeczywiście martwił się, że Nie Do Wynajęcia może pokonać cieśninę w czasie, gdy on będzie gonił motorówkę. Co prawda strażnicy na ścieżce ponad przesmykiem mieli aparat nadawczo-odbiorczy, dzięki któremu mogli błyskawicznie ostrzec Jana, że statek Clemensa zbliża się do kanału, jednak gdyby Rex był wtedy zbyt daleko w górze Rzeki, to nie zdążyłby wrócić na czas i zablokować Nie Do Wynajęcia.

Pomimo tego Jan postanowił zaryzykować. Nie miał zamiaru pozwolić dezerterom ukraść motorówki. Będzie jej potrzebował podczas nadchodzącej bitwy. Poza tym koniecznie chciał ująć i ukarać zdradziecką dwunastkę.

W dawnych czasach na Ziemi poddałby ich torturom. Zapewne teraz także chętnie połamałby ich kołem i przypalił, ale wiedział, że jego załoga, a przynajmniej jej większość, nie zaakceptowałaby takiego barbarzyństwa. Marynarze zezwoliliby co najwyżej na rozstrzelanie dezerterów, choć nie byliby tym zachwyceni. Jednak dyscyplina musiała zostać utrzymana, a kradzież motorówki dodatkowo zwiększała wagę występku.

Nagle Burton jęknął.

- Co się stało, mój drogi? - spytała Alicja.

- Nic takiego. Nagłe ukłucie bólu.

Wokół znajdowały się inne pielęgniarki, więc nie mógł jej powiedzieć, że właśnie zdał sobie sprawę z tego, iż Strubewell pozostał na pokładzie. Dlaczego? Czemu nie popłynął z pozostałymi agentami?

I jeszcze Podebrad! Podebrad, czeski inżynier, główny podejrzany. Jego nazwiska również nie było na liście.

Kolejna wątpliwość, którą musiał dodać do dziesiątek pytań, które pewnego dnia zada jednemu z agentów. Być może nie powinien tak długo czekać. Dlaczego nie miałby teraz pójść do Jana i wyznać mu prawdy? Jan wsadziłby obu podejrzanych do paki i poddał szybkiemu przesłuchaniu, nie przejmując się przepisami prawa ani biurokracją.

Nie. Teraz nie da się tego zrobić. Jan nie ma na to czasu. Znalazłby go dopiero po bitwie. Poza tym, obaj mężczyźni po prostu popełniliby samobójstwo.

A może nie?

Czy teraz, gdy wskrzeszenia ustały, agent zechciałby się zabić?

Niewykluczone, pomyślał Burton. To, że mieszkańcy Doliny już nie zmartwychwstają, nie oznacza, że to samo dotyczy agentów. Oni mogą wracać do życia w jakimś innym miejscu, w rozległych podziemnych komorach bądź w wieży.

Jednak Burton w to nie wierzył. Gdyby agenci byli wskrzeszani gdzieś indziej, to bez wahania wsiadaliby na pokład samobójczego ekspresu. Nie podróżowaliby bocznokołowcem.

Jeśli on, Strubewell i Podebrad przeżyją bitwę, postara się ich zaskoczyć, ogłuszyć, zanim zdążą w myślach wysłać kod, który uwolni truciznę z małych czarnych kulek w przodomózgowiu, a potem zahipnotyzuje ich, gdy będą odzyskiwać przytomność.

Wyobrażanie sobie tego wszystkiego było bardzo satysfakcjonujące, jednak dlaczego obaj mężczyźni pozostali na statku zamiast odpłynąć z pozostałą dwunastką?

Czy Strubewell i Podebrad zostali, aby dokonać sabotażu, gdyby pojawiło się zagrożenie, że Jan dogoni uciekinierów?

To wydawało się jedynym wytłumaczeniem. A jeśli tak, to Burton musi ich zdemaskować przed Janem.

Tylko czy król mu uwierzy? Czy nie pomyśli, że uderzenie w głowę wywołało u niego obłęd?

To możliwe, ale na pewno przekona go, jeśli przyprowadzi Alicję, Kazza, Loghu, Frigate'a, Nura, Mixa, Londona i Umslopogaasa w charakterze świadków.

Jednak do tego czasu Strubewell i Podebrad mogą odkryć, co się dzieje, i uciec. Albo wręcz wysadzić statek w powietrze bądź wcielić w życie jakiś inny złowieszczy plan.

Burton pokiwał palcem na Alicję. Kiedy do niego podeszła, po cichu poprosił ją, aby przekazała wiadomość Nurowi el-Musafirowi. Nur miał wysłać jedną lub dwie osoby z ich grupy do kotłowni, gdzie przebywał Podebrad, oraz do sterówki, gdzie znajdował się Strubewell. Gdyby którykolwiek z tej dwójki zrobił coś podejrzanego, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu statku, miał od razu zostać ogłuszony ciosem pałki w głowę. Jeśli okazałoby się to niemożliwe, miał zostać zastrzelony bądź zasztyletowany.

Oczy Alicji się rozszerzyły.

- Dlaczego?

- Później ci wyjaśnię! - odparł wściekle. - Idź, póki jeszcze mamy czas!

Nur zrozumie, co oznaczają te rozkazy, i dopilnuje, aby zostały wykonane. Nie będzie łatwo wprowadzić kogoś do kotłowni i sterówki. W tej chwili każdy miał przydzielony posterunek, którego opuszczenie bez istotnego powodu stanowiło poważne wykroczenie. Nur będzie musiał szybko wymyślić coś sprytnego, aby podesłać ludzi do obserwacji podejrzanej dwójki.

- Mam! - odezwał się Burton.

Podniósł słuchawkę telefonu, który znajdował się na izbie chorych, i zadzwonił do sterówki. Stacjonujący tam operator chciał połączyć go ze Strubewellem, ale Burton nalegał na rozmowę z królem. Janowi bardzo się to nie spodobało, ale zrobił to, o co prosił Burton, i zszedł do sali obserwacyjnej. Tam pstryknął przełącznikiem, który uniemożliwił usłyszenie ich rozmowy w sterówce, chyba że linia znajdowała się na podsłuchu.

- Najjaśniejszy Panie - zaczął Burton. - Zastanawiałem się, czy możemy mieć pewność, że dezerterzy nie podłożyli na statku bomby. Kiedy będziemy ich doganiać, mogą wysłać zakodowany sygnał do odbiornika i zdetonować materiały wybuchowe.

Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał odrobinę wyższy niż zwykle głos Jana.

- Sądzisz, że to możliwe?

- Skoro ja na to wpadłem, to dezerterzy też mogli.

- Od razu zarządzę poszukiwania. Jeśli czujesz się na siłach, możesz się przyłączyć.

Jan się rozłączył. Po chwili z głośników ryknął głos Strubewella. Rozkazał on sprawdzić każdy centymetr statku w poszukiwaniu bomb. Oficerowie mieli natychmiast zorganizować ekipy poszukiwawcze. Strubewell wymienił osoby odpowiedzialne za przeczesanie poszczególnych części jednostki i rozkazał im ruszać do pracy.

Burton się uśmiechnął. Nie musiał niczego wyjawiać Janowi, a Podebrad i Strubewell pokierują poszukiwaniem bomb, które sami mogli ukryć.

25

Burton wybiegł z pomieszczenia. Skoro nie przydzielono mu żadnego obszaru do przeszukania, sam był sobie panem. Uda się do kotłowni lub na pokład A i sprawdzi maszynownię oraz magazyny amunicji.

Kiedy ruszył w dół schodów, które prowadziły na pokład B, usłyszał strzały z pistoletu i krzyki. Wydawały się dobiegać z dołu, więc przyśpieszył kroku, krzywiąc się z bólu za każdym razem, gdy stawiał ranną nogę na stopniach. Kiedy dotarł na pokład A, ujrzał tłum zgromadzony przy relingu w połowie długości statku. Podszedł bliżej, przecisnął się pomiędzy ludźmi i spojrzał na obiekt zainteresowania gapiów.

Był to nafciarz James McKenna. Leżał na boku, a obok jego rozwartej dłoni spoczywał pistolet. Z boku czaszki mężczyzny sterczał głęboko wbity tomahawk.

Potężny Irokez Dojiji wystąpił z tłumu, schylił się i wyszarpnął tomahawk.

- Strzelił do mnie i spudłował - wyjaśnił.

Król Jan powinien był wydać rozkazy osobiście, a nie przez głośniki. Wtedy McKennę można by złapać na gorącym uczynku, gdy umieszczał cztery i pół kilograma plastiku na ścianie kadłuba w ciemnym kącie maszynowni. Jednak tak naprawdę było to bez znaczenia. McKenna oddalił się od miejsca podłożenia bomby, gdy tylko usłyszał rozkaz przeszukania statku. Zachowywał się spokojnie i nonszalancko. Jednak pomocnik elektryka zobaczył go i stanął mu na drodze, a McKenna go zastrzelił. Potem uciekł w kierunku promenady, po drodze zabijając napotkanych mężczyznę i kobietę. Jedna z ekip poszukiwawczych rzuciła się w pościg i go ostrzelała, ale niecelnie. Zranił jednego z napastników, lecz nie trafił Dojiji. A teraz leżał martwy i nie mógł im zdradzić, dlaczego próbował wysadzić parostatek w powietrze.

Król Jan zszedł do maszynowni, aby obejrzeć bombę. Składała się z bezkształtnej masy plastiku i zapalnika, do których za pomocą kabli przymocowano zegar. Wskazówki pokazywały, że do wybuchu pozostało dziesięć minut i dwadzieścia sekund.

- Wystarczy tego, żeby wyrwać w kadłubie dziurę większą niż cała sterburta - rzekł pirotechnik wesoło. - Mam ją usunąć, Najjaśniejszy Panie?

- Tak, natychmiast - odparł król Jan spokojnie. - Ale powiedz mi jeszcze jedno. Ładunek nie ma odbiornika radiowego, prawda?

- Zgadza się, Wasza Wysokość.

Jan zmarszczył brwi.

- Bardzo dziwne. Nic z tego nie rozumiem. Po co dezerterzy zostawili jedną osobę, aby podłożyła bombę zegarową, skoro mogliby bez problemu zdetonować ją na odległość? McKenna mógł popłynąć z nimi. Nie musieli narażać jednego ze swoich ludzi. To nie ma najmniejszego sensu.

Burton stał razem z grupą oficerów, którzy towarzyszyli Janowi. Nie odezwał się ani słowem. Nie miał ochoty rozwiewać wątpliwości króla. Oczywiście zakładając, że faktycznie dysponował informacjami zgodnymi z prawdą.

McKenna pojawił się zaraz po ataku Parsevala i zgłosił się na ochotnika na miejsce jednego z zabitych członków załogi. Burtonowi wydawało się oczywiste, a przynajmniej wielce prawdopodobne, że McKenna został zrzucony na spadochronie lub lotni z samolotu bądź pokładu sterowca. Jak nazywano takich ludzi w dwudziestym wieku? „Piąta kolumna”... właśnie tak. Clemens umieścił na Reksie swojego agenta, który miał zacząć działać, kiedy Nie Do Wynajęcia dogoni parostatek Jana. Rozkazał mu wtedy wysadzić jednostkę w powietrze.

Jednak Burton nie potrafił zrozumieć, dlaczego Clemens kazał McKennie tak długo zwlekać. Dlaczego nie polecił mu wysadzić statku przy pierwszej nadarzającej się okazji? Po co czekać czterdzieści lat? Zwłaszcza, że po tylu latach życia z członkami załogi Reksa McKenna mógł poczuć do nich sympatię. Byłby odizolowany od swoich towarzyszy na Nie Do Wynajęcia, więc w sposób nieunikniony jego lojalność stopniowo przeniosłaby się z tych, którzy pozostali jedynie bladym wspomnieniem, na tych, z którymi od dawna żył w bliskich stosunkach.

A może Clemens nie wziął tego pod uwagę?

Mało prawdopodobne. Każdy, kto czytał jego dzieła, wiedział, że Mark Twain był znawcą psychologii.

Możliwe, że rozkazał McKennie, aby ten nie niszczył Reksa, jeżeli nie będzie to absolutnie konieczne.

Król Jan wskazał trupa.

- Wrzućcie to ścierwo do Rzeki - polecił.

Tak też zrobiono. Burton chętnie znalazłby jakąś wymówkę, żeby zabrać ciało do kostnicy. Tam mógłby otworzyć czaszkę denata i poszukać w jego mózgu malutkiej czarnej kulki. Za późno. Teraz McKennę mogą otworzyć już tylko ryby.

Cokolwiek się stało, dla McKenny był to koniec. Chociaż znaleziono jedną bombę, poszukiwania trwały. W końcu jednak zostały przerwane. Ani wewnątrz, ani na zewnątrz statku nie było żadnych ukrytych ładunków wybuchowych. Nurkowie zbadali każdy centymetr kadłuba.

Burton uważał, że gdyby dezerterzy rzeczywiście byli sprytni, to przed swoją ucieczką zadbaliby o zatopienie parostatku. Wtedy nie można by ich ścigać, ani za pomocą Reksa, ani samolotami. Jednak byli agentami, więc brzydzili się przemocą i uciekali się do niej jedynie wtedy, gdy sytuacja tego wymagała.

Istniał tylko jeden sposób na sprawdzenie, czy McKenna był agentem Etyków bądź agentem Clemensa.

Jedno było pewne. Podebrad i Strubewell nie byli sabotażystami.

Ale dlaczego pozostali na pokładzie?

Burton przez chwilę rozmyślał o tej kwestii, po czym krzyknął w przypływie olśnienia.

Byli ochotnikami. Świadomie postanowili zostać na statku, ponieważ na Nie Do Wynajęcia płynęła osoba lub osoby, z którymi pragnęli się skontaktować. Ten ktoś mógł mieć przyjacielskie bądź wrogie zamiary, jednak obaj mężczyźni mieli swoje powody, by nawiązać z nimi kontakt. Dlatego podjęli ryzykowną decyzję, aby pozostać na Reksie na czas bitwy. Gdyby Jan zwyciężył, co było możliwe, chociaż w tej chwili okoliczności przemawiały przeciwko niemu, wtedy Podebrad i Strubewell mogliby dostać się do tego kogoś, na kogo czekali, oczywiście zakładając, że przeżyliby walkę.

Ale... skąd mogli wiedzieć, że szukana osoba jest na pokładzie Nie Do Wynajęcia?

Być może dysponowali jakąś tajną metodą komunikacji. Jednak Burton nie miał pojęcia, co by to mogło być.

Zaczął rozmyślać o agentach, którzy zdezerterowali. Czy wiedzieli o łodziach w jaskini nad brzegiem polarnego morza oraz o drzwiach w podstawie wieży?

Miał nadzieję, że nie słyszeli opowieści Paheriego. Z tego, co się orientował, tylko on, Alicja, Frigate, Loghu, Nur, London, Mix, Kazz i Umslopogaas wiedzieli o odkryciu Egipcjanina. Przynajmniej spośród osób na tym statku. Z pewnością inni ludzie w Dolinie, być może nawet wielu, słyszeli opowieść Paheriego z pierwszej, drugiej, trzeciej, bądź czwartej ręki.

Jednak wyglądało na to, że wśród dezerterów był Tajemniczy Nieznajomy. Co oznaczało, że agenci również wiedzieli o ukrytym wejściu.

Niekoniecznie. Tajemniczy Nieznajomy mógł udawać przyjaźnie nastawionego agenta. Uciekł z nimi, ale zamierzał ich wykorzystać w celu dotarcia do wieży. Potem zadba o to, aby - podobnie jak Echnaton i towarzyszący mu Egipcjanie - skończyli nieprzytomni lub martwi.

A może... Podebrad i Strubewell skądś wiedzieli, że Nieznajomy znajdował się na pokładzie Nie Do Wynajęcia.

Ale równie dobrze... któryś z nich mógł nim być.

Burton wzruszył ramionami. Musiał pozwolić, aby wydarzenia toczyły się własnym biegiem, dopóki nie zauważy szansy, aby na nie wpłynąć. Wtedy rzuci się do ataku niczym sowa na mysz.

To nie było dobre porównanie. Agenci i Etycy potencjalnie bardziej przypominali tygrysy.

Dla niego to bez różnicy. Zaatakuje, kiedy będzie musiał.

Ponownie rozważył możliwość powiedzenia o wszystkim królowi Janowi. W ten sposób miałby pewność, że złapani agenci nie zostaną straceni na miejscu. Oczywiście trzeba ich będzie ogłuszyć, zanim zdążą popełnić samobójstwo. Jednak było ich aż dwanaścioro, a licząc Strubewella i Podebrada - czternaścioro, więc przynajmniej w przypadku jednego z nich powinno się to powieść. Jeszcze trochę poczeka. Możliwe, że wcale nie będzie musiał niczego zdradzać Janowi.

Statek jeszcze raz rzucił kotwicę, gdy nurkowie badali kadłub. Potem ponownie ruszył całą parą w górę Rzeki. Jednak teraz znów musiał przybić do brzegu, aby założyć metalową pokrywę na kamień obfitości. Nadszedł świt, kamienie zagrzmiały i rozbłysły. Pokrywę wciągnięto z powrotem na pokład, po czym parostatek podjął pościg za dezerterami. Wkrótce przed śniadaniem rozgrzano silniki trzech samolotów. Następnie Voss i Okabe wystartowali swoimi dwupłatami, a bombowiec torpedowy z rykiem silnika wynurzył się z otwartej rufowej części statku.

Piloci zauważą motorówkę za godzinę lub dwie. Co się stanie później, będzie zależało tylko od nich, w granicach rozkazów Jana. Król nie chciał zatopić ani poważnie uszkodzić motorówki, gdyż potrzebował jej podczas nadchodzącej bitwy. Samoloty mogą ostrzelać jednostkę i powstrzymać ją przed dalszą ucieczką w górę Rzeki. Muszą spowolnić ją na tyle, aby Rex mógł się z nią zrównać.

Godzinę i dwadzieścia dwie minuty po starcie zgłosił się Okabe. Zauważył motorówkę i spróbował porozmawiać przez radio z dezerterami. Nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Trzy samoloty miały przelecieć ponad łodzią jeden po drugim i ostrzelać ją z karabinów maszynowych. Tylko symbolicznie, gdyż ołowiane pociski były zbyt cenne i potrzebne podczas walki z Nie Do Wynajęcia. Jeżeli kilka serii nie skłoni dezerterów do poddania się, zawrócenia lub opuszczenia motorówki, w pobliżu jednostki zostaną zrzucone bomby.

Okabe poinformował także, że motorówka znajduje się kilka kilometrów poza miejscem, gdzie Dolina gwałtownie się rozszerza. Był to obszar, do którego łódź udała się dwa miesiące wcześniej podczas naprawy instalacji elektrycznej statku. Wtedy załoga rozmawiała z wieloma tytantropami, oczywiście w esperanto, starając się zaokrętować około czterdziestu z nich. Król Jan wyobraził sobie, jak zbliża się do Nie Do Wynajęcia, po czym rzuca do walki czterdziestu olbrzymów. Taka liczba wystarczyłaby do błyskawicznego zmiecenia załogi Clemensa z pokładu. Nawet potężny Joe Miller nie powstrzymałby naporu czterdziestu swoich ziomków.

Jednak Jana czekał srogi zawód. Jego ludzie odkryli, że każdy z tytantropów, z którymi rozmawiali, był członkiem Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Wszyscy odmówili walki, a nawet próbowali nawrócić załogę.

Możliwe, że część tytantropów nie uległa naukom misjonarzy, jednak nie było czasu ich szukać.

Teraz samoloty zniżały się ku motorówce, podczas gdy tłum, po części złożony z normalnej wielkości przedstawicieli homo sapiens, a po części z mieszkańców Brobdingnag, ustawił się wzdłuż obu brzegów i obserwował maszyny.

Nagle odezwał się Okabe:

- Motorówka płynie do prawego brzegu!

Zanurkował, ale nie zamierzał strzelać. Nie mógłby trafić łodzi bez jednoczesnego trafienia licznych tubylców, a otrzymał rozkaz, aby w miarę możliwości ich nie rozdrażniać. Po zatopieniu Nie Do Wynajęcia Jan nie chciał płynąć przez wrogą krainę.

- Dezerterzy wyskakują z motorówki i brodzą w stronę brzegu! - poinformował Okabe. - Motorówka odpływa z prądem!

Jan zaklął, po czym rozkazał załodze bombowca torpedowego wylądować na powierzchni Rzeki. Bosman artylerzysta będzie musiał wejść na pokład motorówki i sprowadzić ją z powrotem do Reksa. I to szybko, zanim tubylcy postanowią podpłynąć do łodzi i przejąć nad nią kontrolę.

- Dezerterzy zmieszali się z tłumem - rzekł Okabe. - Pewnie ruszą w stronę wzgórz, kiedy odlecimy.

- Na zęby Boga! - parsknął Jan. - Nigdy ich nie znajdziemy!

Burton, który akurat przebywał w sterówce, nie odezwał się ani słowem. Wiedział, że agenci później ukradną żaglówkę i ruszą dalej w górę Rzeki. Rex ich wyprzedzi, jeżeli nie zostanie zatopiony lub nadmiernie uszkodzony.

Kilka minut po tym jak motorówka powróciła, a oba myśliwce wylądowały na pokładzie Reksa, światełko na odbiorniku radiowym w sterówce zapłonęło na pomarańczowo. Operator szeroko otworzył oczy ze zdumienia i na chwilę stracił głos. Razem z pozostałymi operatorami czekali na to od trzydziestu lat, nie wierząc, że kiedykolwiek się wydarzy.

W końcu mężczyzna zdołał wydukać kilka słów.

- Najjaśniejszy Panie! Częstotliwość Clemensa!

Częstotliwość, z której korzystał Nie Do Wynajęcia, była dobrze znana. Clemens mógł ją zmienić, ale wtedy radio na Reksie przeszukałoby eter i ponownie namierzyło statek. Jednak Clemens najwyraźniej nie widział żadnego powodu, aby przenosić się na inną częstotliwość. Kilkakrotnie Rex odbierał wiadomości wysłane z Nie Do Wynajęcia, jednak zawsze były one zakodowane.

Tym razem było inaczej. Wiadomość nie była skierowana do Parsevala ani do samolotów czy motorowych szalup parostatku. Był to niekodowany komunikat w esperanto przeznaczony dla załogi Reksa.

Jednak z głośnika przemówił nie Sam Clemens, tylko John Byron, pierwszy oficer. Nie chciał rozmawiać z królem Janem, lecz z pierwszym oficerem Reksa.

Wezwano Jana, który zdążył udać się do swojej kwatery na spoczynek i pieszczoty z nową towarzyszką. Strubewell nie śmiał rozmawiać z Byronem, dopóki kapitan nie wyrazi na to zgody. Jan początkowo nalegał na bezpośrednią rozmowę z Clemensem, jednak ten, ustami Byrona, odmówił, nie wyjawiając powodów.

Jan odparł - za pośrednictwem swojego pierwszego oficera - że w takim razie rozmowy nie będzie. Jednak po chwili, wypełnionej szumem i trzaskami radioodbiornika, Byron powiedział, że ma do przekazania wiadomość, „propozycję”. Jego kapitan nie odważył się rozmawiać z Janem osobiście. Bał się, że straci nad sobą panowanie i obrzuci króla Jana przekleństwami, jakich nie słyszał jeszcze nikt we wszechświecie. Wliczając słowa skierowane przez Jehowę do Szatana przed spuszczeniem go głową w dół z Nieba.

Clemens miał dla Jana świetną ofertę. Jednak konieczne było - co Jan z pewnością zrozumie - aby została ona przekazana przez mediatorów. Odczekawszy pół godziny, by doprowadzić Clemensa do białej gorączki, Jan odpowiedział ustami Strubewella.

Burton ponownie znajdował się w sterówce i słyszał całą rozmowę. Zaszokowała go „propozycja” Clemensa.

Jan dokładnie jej wysłuchał, po czym odrzekł, że będzie musiał to przedyskutować z Wernerem Vossem i Kenji Okabe, swoimi najlepszymi pilotami. Nie mógł im rozkazać, aby przystali na te warunki. Spytał także, kim byli dwaj piloci Clemensa.

Byron odpowiedział, że są to Kanadyjczyk William Barker oraz Francuz Georges Guynemer. Słynne asy przestworzy w czasach Pierwszej Wojny Światowej.

Następnie dokładniej przedstawiono sylwetki pilotów i ich życiorysy. Jan wezwał Vossa i Okabe do sterówki, po czym powiedział im, co się stało.

Byli zdumieni. Ale kiedy już ochłonęli, zaczęli się naradzać.

W końcu odezwał się Okabe.

- Najjaśniejszy Panie, latamy w twojej służbie już od dwudziestu lat. Przeważnie wykonywaliśmy nudne zadania, choć czasem wiązało się z nimi ryzyko. Czekaliśmy na tę chwilę; wiedzieliśmy, że nastąpi. Nie będziemy walczyć z naszymi rodakami ani byłymi sprzymierzeńcami, choć słyszałem, że mój kraj był sprzymierzeńcem Anglii i Francji podczas Pierwszej Wojny Światowej. Zrobimy to. Już nie możemy się doczekać.

Kim my jesteśmy? pomyślał Burton. Rycerzami króla Artura? Idiotami? A może i jednym, i drugim.

A jednak jakaś część niego zaakceptowała to rozwiązanie, a wręcz była nim bardzo podekscytowana.

26

Nie Do Wynajęcia rzucił kotwicę przy prawym brzegu, kilka kilometrów w górę Rzeki od miejsca, w którym ta wpadała do jeziora. Göring popłynął do Aglejo na pokładzie motorówki Nie Wystawiaj Rachunków. Clemens przekazał La Viro przeprosiny z powodu tego, że nie może od razu się z nim spotkać. Niestety, zatrzymały go wcześniejsze zobowiązania. Jednak jutro wieczorem bądź pojutrze z pewnością odwiedzi świątynię.

Göring błagał Clemensa, aby ten złożył królowi Janowi propozycję rozejmu. Jak można się było spodziewać, Amerykanin odmówił.

- Ostatni akt tego dramatu był już zbyt długo odkładany. Przeklęty antrakt trwał czterdzieści lat. Teraz już nic nie powstrzyma nas przed wyjściem na scenę.

- To nie jest teatr - odparł Hermann. - Poleje się prawdziwa krew. Pojawi się prawdziwy ból. Śmierć nie będzie udawana. Po co to wszystko?

- Z ważnych powodów. Nie chcę dłużej o tym rozmawiać.

Wściekle zaciągnął się dużym zielonym cygarem. Göring uniósł dłoń z wyprostowanymi trzema palcami i pobłogosławił go znakiem Kościoła, po czym wyszedł ze sterówki.

Przez cały dzień przygotowywano statek. Okna zakryto grubymi duraluminiowymi płytami z niewielkimi iluminatorami. Zewnętrzne wejścia do korytarzy i holów zabezpieczono masywnymi duraluminiowymi drzwiami. Sprawdzono amunicję. Wystrzelono kilka serii z parowych karabinów maszynowych. Przetestowano mechanizmy służące do przemieszczania w pionie i poziomie osiemdziesięcioośmiomilimetrowych dział. Rakiety umieszczono w lufach, po czym sprawdzono maszyny odpowiadające za wydobycie kolejnych wyrzutni z otchłani pokładu A. Przetestowano jedno z dział na sprężone powietrze. Uzbrojono samoloty, po czym wykonano nimi kontrolną rundę. Uzbrojono także motorówki. Sprawdzono radar, sonar i czujniki podczerwieni. Wysunięto i schowano mostki.

Obsada każdej części statku przeprowadziła intensywną musztrę.

Po wieczornym ładowaniu akumulatora i rogów obfitości, Nie Do Wynajęcia wybrał się w trzynastokilometrowy okrężny rejs, podczas którego ponownie musztrowano załogę. Obejrzano całe jezioro na ekranie radaru i stwierdzono, że Reksa nie ma w jego zasięgu.

Zanim członkowie załogi położyli się spać, Clemens spotkał się z większością z nich w głównym salonie. Jego krótka, prawie całkowicie poważna przemowa dzięki głośnikom dotarła także do marynarzy, którzy pełnili służbę.

- Mamy za sobą fantastycznie długi rejs być może najdłuższą rzeką we wszechświecie. Mieliśmy wzloty i upadki, przeżyliśmy tragedie, zmagaliśmy się z bólem i nudą, doświadczyliśmy radości, popełnialiśmy tchórzliwe i bohaterskie uczynki. Wielokrotnie stawaliśmy twarzą w twarz ze śmiercią. Na naszych oczach ginęli nasi najbliżsi, choć czasami rekompensowała nam to śmierć naszych wrogów. To był długi rejs. Przepłynęliśmy ponad jedenaście i pół miliona kilometrów. To mniej więcej połowa długości Rzeki, szacowanej na około dwadzieścia trzy miliony kilometrów. To była długa podróż. Jednak gdybyśmy poszli piechotą, nadal nie dotarlibyśmy do celu. Pokonalibyśmy zaledwie dwieście pięć tysięcy kilometrów, czyli zostałoby nam ponad jedenaście milionów kilometrów. Każdy, kto się tutaj zaokrętował, zdawał sobie sprawę, że przejażdżka najwspanialszą i najbardziej luksusową jednostką na świecie nie będzie darmowa. Wszyscy znali cenę biletu. Za ten rejs płaci się na końcu, a nie na początku. Dobrze znam każdego z was, na tyle, na ile jeden człowiek może poznać drugiego. Wszystkich was osobiście wybrałem i na nikim się nie zawiodłem. Przeszliście liczne testy i zdaliście je na piątkę. Mam więc pewność, że poradzicie sobie również z ostatnim, najtrudniejszym testem, który czeka nas jutro. W moich ustach brzmi to jak zapowiedź egzaminu z arytmetyki w szkole średniej lub jak przemowa trenera przed meczem. Musicie mi to wybaczyć. Ten test, ten mecz to rozgrywka na śmierć i życie, a część z was nie przeżyje jutrzejszego dnia. Ale znaliście cenę, kiedy się zapisywaliście, więc nikt nie powinien rozważać ucieczki. Ale kiedy jutrzejszy dzień dobiegnie końca...

Przerwał, aby się rozejrzeć. Joe Miller, który siedział na olbrzymim fotelu na podeście, wyglądał na smutnego, a po pobrużdżonych policzkach spływały mu łzy.

Wtedy drobny de Marbot zerwał się z miejsca i wzniósł kielich z trunkiem.

- Hip hip hurra dla naszego kapitana! Wznieśmy za niego toast! - zawołał.

Wszyscy głośno zakrzyknęli. Kiedy wypili zdrowie Clemensa, ze swojego miejsca wstał wysoki, chudy niczym rapier, wielkonosy de Bergerac.

- Wypijmy też toast za zwycięstwo! Oraz za śmierć i potępienie dla Jana Bez Ziemi!

Tego wieczoru Sam długo się nie kładł. Przez chwilę wędrował tam i z powrotem po sterówce. Chociaż statek był zakotwiczony, w pomieszczeniu nie brakowało nikogo z obsługi. Nie Do Wynajęcia mógł podnieść kotwicę i ruszyć pełną parą na jezioro w ciągu trzech minut. Gdyby, pomimo zapewnień, Jan spróbował nocnego ataku, parowiec Sama był na to przygotowany.

Obsługa sterówki prawie się nie odzywała. Sam życzył im dobrej nocy, po czym wybrał się na kilkuminutowy spacer po pokładzie startowym. Na brzegu lśniły liczne ogniska. Mieszkańcy Virolando wiedzieli, co ma się wydarzyć jutro, i byli zbyt podekscytowani, a także zbyt zaniepokojeni, aby położyć się spać o zwyczajowej porze. Wcześniej na brzegu pojawił się sam La Viro w łódce rybackiej i poprosił o zgodę na wejście na pokład. Clemens przez megafon poinformował go, że niezmiernie cieszy się z tego spotkania, jednak będzie mógł z nim porozmawiać dopiero za dwa dni. Bardzo mu przykro. Tak musi być.

Potężny ciemnoskóry mężczyzna o ponurej twarzy oddalił się, jednak wcześniej pobłogosławił Sama. Clemens się zawstydził.

Przeszedł się wzdłuż każdego z pokładów, aby sprawdzić czujność wartowników. Był zadowolony z efektów inspekcji, więc uznał, że dalsze wędrowanie po statku nie ma sensu. Poza tym, Gwenafra czekała na niego w łóżku. Zapewne chciała się kochać, gdyż następny dzień mógł być dla nich ostatni. W tej chwili nie miał na to ochoty, jednak jego towarzyszka dysponowała niezawodnymi sposobami na pobudzenie jego ducha i nie tylko.

Nie mylił się. Gwenafra nalegała, jednak kiedy dostrzegła jego wyraźny brak entuzjazmu, a jej sztuczki zawiodły, dała za wygraną. Nie robiła mu wyrzutów. Poprosiła tylko, aby mocno ją przytulił i z nią porozmawiał. Sam prawie zawsze był gotów na pogawędkę, więc pogrążyli się w rozmowie na co najmniej dwie godziny.

Tuż przed zaśnięciem Gwenafra powiedziała:

- Ciekawe, czy Burton znajduje się na pokładzie Reksa? Czy to nie byłoby dziwne? I straszne zarazem.

- Jeszcze nie wyzbyłaś się swojego dziecięcego zauroczenia, prawda? Musiał być kimś wyjątkowym. Przynajmniej dla ciebie.

- To prawda. Choć oczywiście nie mogę być pewna, że teraz także by mi się spodobał. Ale gdyby był jednym z ludzi króla Jana, a my byśmy go zabili, czułabym się potwornie. A co ty byś zrobił, gdyby okazało się, że na Reksie jest ktoś, kogo kochasz?

- To mało prawdopodobne. Nie zamierzam zaprzątać sobie tym głowy.

A jednak to robił. Gwenafra już dawno spała, spokojnie oddychając, a on nadal leżał rozbudzony. A co, jeśli na pokładzie Reksa znajdowała się Livy? Nie, to niemożliwe. W końcu to jeden z ludzi króla Jana zabił ją w Parolando. Nigdy nie dołączyłaby do jego załogi. Chyba że pragnęłaby go zabić. Lecz tego z pewnością by nie zrobiła. Była zbyt delikatna. Co prawda stać ją było na zażartą walkę w obronie najbliższych, ale zemsta? Nie.

Clara? Jean? Susy? Czy jedna z nich mogła znajdować się na Reksie? Prawdopodobieństwo było bardzo niewielkie, a jednak... matematyczne niemożliwości czasami się ziszczały. Pocisk wystrzelony z tego statku mógł ją zabić. Skoro zaś wskrzeszenia ustały, straciłby ją na zawsze.

Prawie wstał z łóżka i poszedł do sterówki, aby polecić radiooperatorowi, by wysłał wiadomość na Reksa, wzywającą do zawarcia pokoju, odwołania bitwy i pozbycia się nienawiści oraz żądzy zemsty.

Prawie.

Jan i tak nigdy by na to nie przystał.

Chociaż z drugiej strony, skąd Sam miał to wiedzieć, skoro nie spróbował?

Nie, Jan był niereformowalny. Równie uparty jak jego wróg, Sam Clemens.

- Mam tego dosyć - rzekł, po czym zapadł w sen.

Eryk Krwawy Topór ścigał go ze swym obosiecznym toporem. Sam uciekał, podobnie jak w wielu poprzednich koszmarach, w których pojawiał się potworny wiking. Za jego plecami Eryk krzyczał: „Bikkja! Odchody Ratatosk! Mówiłem ci, że będę na ciebie czekał koło źródeł Rzeki! Giń, przeklęty zdrajco! Giń!”.

Obudził się z jękiem, zlany potem i z walącym sercem.

Czyż to nie byłaby ironia losu, akt sprawiedliwości i słuszna odpłata, gdyby Eryk znajdował się na pokładzie Reksa?

Gwenafra zamruczała coś przez sen. Sam pogłaskał ją po nagich plecach.

- Śpij, moje niewiniątko - powiedział cicho. - Nigdy nie musiałaś nikogo zamordować i mam nadzieję, że cię to ominie.

Jednak czy w pewien sposób nie nakłaniał jej do tego, aby jutro popełniła morderstwo?

- To za wiele na moją głowę - rzekł. - Muszę się przespać. Jutro muszę być w pełnej formie fizycznej i umysłowej. W przeciwnym razie... jeden błąd z mojej strony... zmęczenie... kto wie?

Jednak Nie Do Wynajęcia był o tyle większy od Reksa, o tyle silniej opancerzony i uzbrojony, że nie mógł nie zwyciężyć.

Musi się przespać.

Nagle usiadł na posłaniu i szeroko otworzył oczy. Wyły syreny. Z głośnika interkomu na ścianie rozległ się krzyk trzeciego oficera Cregara.

- Kapitanie! Kapitanie! Proszę się obudzić! Proszę się obudzić!

Czyżby Jan próbował podstępnego ataku? Przeklęty sukinsyn!

- Czujniki podczerwieni pokazują, że siedmioro ludzi opuściło pokład! Wygląda to na dezercję!

A więc to tak... wyrażone w jego przemowie przekonanie o tym, że wszyscy pomyślnie przeszli test i udowodnili swoją odwagę, okazało się chybione. Niektórzy członkowie załogi utracili odwagę. A może raczej odzyskali rozsądek. W każdym razie uciekli. Tak samo jak on, kiedy wybuchła Wojna Domowa. Spędził dwa tygodnie w nieregularnym ochotniczym oddziale Konfederatów w Missouri. Jednak kiedy niewinny przechodzień został zastrzelony przez jednego z jego kompanów, zdezerterował i wyruszył na zachód.

Tak naprawdę nie miał żalu do tej siódemki. Oczywiście nie mógł się do tego przyznać. Musiał zrobić surową minę, trochę się powściekać, przekląć tchórzy i tak dalej. Wszystko ze względu na dyscyplinę i morale.

Kiedy tylko znalazł się w windzie, która miała go zabrać na górę do sterówki, doznał olśnienia.

Ta siódemka to nie byli tchórze, tylko agenci.

Nie mieli żadnego powodu, aby pozostać na pokładzie i ryzykować życiem. Mieli ważniejszą misję niż służba Clemensowi i troska o Nie Do Wynajęcia.

Wszedł do sterówki. Na całym statku paliły się światła. Reflektory punktowe wydobywały z ciemności kilkoro mężczyzn i kobiet, którzy biegli po brzegu z rogami obfitości w dłoniach. Pędzili tak, jakby ich najgorsze koszmary ożyły i deptały im po piętach.

- Czy mamy ich ostrzelać? - spytał Cregar.

- Nie - odparł Sam. - Moglibyśmy trafić któregoś z tubylców. Pozwólmy im odejść. Zawsze możemy ich złapać po bitwie.

Siódemka z pewnością schroni się w świątyni. La Viro nie wyda ich Clemensowi.

Sam rozkazał Cregarowi zwołać apel. Kiedy zidentyfikowano dezerterów, przyjrzał się liście nazwisk na ekranie. Czterech mężczyzn i trzy kobiety. Wszyscy twierdzili, że żyli po 1983 roku. Jego podejrzenia dotyczące tej kwestii okazały się uzasadnione. Jednak było już zbyt późno, aby cokolwiek przedsięwziąć.

Nie. Teraz nie mógł działać. Ale po bitwie znajdzie jakiś sposób, aby pojmać tę siódemkę i ją przesłuchać. Wiedzieli wystarczająco dużo, by wyjaśnić co najmniej połowę tajemnic, które go dręczyły. Być może byli w stanie wyjaśnić wszystko.

Odezwał się do Cregara.

- Wyłącz syreny. Poinformuj załogę, że to fałszywy alarm, i każ im wracać do łóżek. Dobranoc.

Ale ta noc nie była dobra. Wielokrotnie się budził i męczyły go koszmary.

Część Dziewiąta

Pierwsza i ostatnia
powietrzna bitwa
w Świecie Rzeki

27

W dolinie Virolando wybiło południe.

Od trzydziestu lat słońce stojące w zenicie codziennie oświetlało kalejdoskop wielokolorowych lotni i balonów. Dziś błękit nieba był czysty niczym oko niemowlęcia. Rzeka, na której zawsze kłębiły się łodzie o białych, czerwonych, czarnych, zielonych, fioletowych, purpurowych, pomarańczowych i żółtych żaglach, dziś była jedynie zielono-niebieska.

Na obu brzegach bito w bębny. „Nie wzbijajcie się w niebo, nie wypływajcie i trzymajcie się z dala od brzegów”.

Pomimo tego ostrzeżenia, na lewym brzegu zgromadził się spory tłum. Jednak większość gapiów zajęła miejsca na iglicach oraz łączących je przęsłach. Koniecznie chcieli zobaczyć bitwę, a ciekawość przezwyciężyła w nich strach. Prośby La Viro, aby wszyscy pozostali na wzgórzach, nie zniechęciły mieszkańców do obejrzenia tego spektaklu. Zignorowali strażników, którzy usiłowali utrzymać ich w bezpiecznej odległości. Nie znali dwudziestowiecznej broni, a właściwie żadnej broni bardziej zaawansowanej niż ta z pierwszego wieku naszej ery, więc nie mieli pojęcia, co może się wydarzyć. Niewielu spośród nich było świadkami przemocy, nawet na niewielką skalę. Niewinny tłum wypełnił równiny i wspiął się na iglice.

La Viro klęczał w świątyni, pogrążony w modlitwie.

Hermannowi Göringowi nie udało się go pocieszyć, więc wspiął się po drabinie na szczyt skalnej wieży. Choć brzydził się brutalnością bitwy, miał zamiar ją obejrzeć. Zresztą musiał przyznać przed samym sobą, że był podekscytowany niczym dziecko czekające na rozpoczęcie cyrkowego programu. Bardzo nad tym ubolewał; dawny Hermann Göring jeszcze długo będzie dochodził w nim do głosu. Jednak nie mógł powstrzymać się przed śledzeniem walki i rozlewu krwi. Z pewnością później będzie gorzko tego żałował, ale nic podobnego nigdy nie miało miejsca w Świecie Rzeki i zapewne już nigdy się nie powtórzy.

Nie miał zamiaru tego przegapić. Tak naprawdę przez chwilę żałował, że nie pilotuje któregoś z samolotów.

Owszem, miał przed sobą długą drogę. Na razie mógł jednak spróbować czerpać z tej sytuacji jak najwięcej przyjemności. Był skłonny zapłacić za to późniejszym wewnętrznym cierpieniem.

Olbrzymie statki, Nie Do Wynajęcia i Rex Grandissimus, przecinały fale, zbliżając się do siebie. W tej chwili dzieliło je około dziesięciu kilometrów. Uzgodniono, że zatrzymają się, gdy odległość zmaleje do ośmiu kilometrów. Chyba że walka powietrzna skończy się wcześniej. Jeżeli tak się stanie, wszystkie chwyty będą dozwolone. Niech zwycięży lepsza jednostka.

Sam Clemens wędrował po sterówce. Przez godzinę sprawdzał wszystkie stanowiska i powtarzał plan bitwy. Marynarze przydzieleni do obsługi superbroni znajdowali się teraz na pokładzie A. Kiedy otrzymają sygnał, wydobędą broń na powierzchnię i ustawią ją za grubą stalową osłoną, która kiedyś chroniła przedni parowy karabin maszynowy. Został on usunięty, a platformę, na której stał, przygotowano na przyjęcie superbroni.

Obsada działa parowego była zaskoczona, gdy nadszedł rozkaz, aby je zdemontować. Na swoje pytania nie uzyskali odpowiedzi. Plotki krążyły po całym statku, od dziobu po rufę i między pokładami. Dlaczego kapitan zdecydował się na takie dziwne posunięcie? Co się dzieje?

Tymczasem Clemens odbył trzy rozmowy z Williamem Fermorem, kapitanem marynarki, który pilnował obsady superbroni. Sam dał mu do zrozumienia, jak ważną pełni funkcję.

- Wciąż martwię się agentami Jana. Wiem, że wszystkich wielokrotnie sprawdziliśmy, ale to może nie wystarczyć. Sabotażysta podesłany przez króla z pewnością będzie równie pełen kłamstw jak podwórze w Missouri jest pełne gówna. Chcę, aby dokładnie przyglądano się każdemu, kto zbliża się do pomieszczenia z superbronią.

- A co oni mogliby zrobić? - zdziwił się Fermor, odnosząc się do marynarzy obsługujących broń. - Żaden z nich nie jest uzbrojony. Nawet zajrzałem im pod kilty, aby upewnić się, że niczego tam nie ukrywają. Możesz mi wierzyć, że im się to nie spodobało. Uważają, że zasłużyli na zaufanie.

- Powinni zrozumieć, że to konieczność.

Chronometr w sterowni wskazywał godzinę jedenastą trzydzieści. Clemens wyjrzał przez tylny iluminator. Pokład startowy był przygotowany. Windy wyniosły samoloty z hangarów, a jedną z maszyn umieszczono na parowej katapulcie na przeciwległym krańcu pokładu. Długą podróż przetrwały tylko dwa jednoosobowe myśliwce, które wielokrotnie ulegały poważnym uszkodzeniom i były naprawiane.

Oba oryginalne jednoosobowe jednopłatowce zostały zniszczone, jeden w walce, a drugi w wypadku. Zastępcze maszyny zbudowano z części pochodzących z magazynów. Były to dwupłaty z silnikami rzędowymi działającymi na alkohol, które nad ziemią umożliwiały osiągnięcie prędkości dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę. Pierwotnie silniki były napędzane syntetyczną benzyną, ale jej zapasy już dawno się wyczerpały. Na nosie każdej z maszyn, tuż przed otwartym kokpitem, znajdowały się karabiny maszynowe kaliber .50 z podwójnymi pasami amunicji. Mogły one strzelać ołowianymi pociskami pochodzącymi z mosiężnych magazynków z prędkością pięciuset nabojów na minutę. Przez całą podróż amunicję przechowywano w bezpiecznym miejscu, czekając na chwilę taką jak ta. Kilka dni temu wymieniono ładunki w magazynkach, sprawdzając każdy z nich, aby upewnić się, że pociski mają odpowiednią długość i szerokość oraz są proste i nie spowodują zacięcia się karabinów.

Sam ponownie zerknął na chronometr, po czym zjechał windą na pokład startowy. Niewielki jeep zawiózł go do samolotów, gdzie czekał personel latający oraz główni i rezerwowi piloci.

Obie maszyny pomalowano na biało, a na sterze i spodzie dolnych skrzydeł umieszczono wizerunek szkarłatnego feniksa.

Na bokach jednego z samolotów widniała podobizna bociana czerwonego w locie. Tuż poniżej kokpitu znajdował się czarny napis. Vieux Charles. Stary Charlie. Przezwisko, które Georges Guynemer nadawał swoim samolotom podczas Pierwszej Wojny Światowej.

Po obu stronach kokpitu drugiego samolotu namalowano głowę czarnego szczekającego psa.

Obaj piloci byli ubrani w białe stroje ze skóry bledźca. Sięgające kolan buty mieli wykończone czerwoną nitką, podobnie jak bryczesy. Ich skórzane kurtki na lewej piersi były ozdobione wizerunkiem szkarłatnego feniksa. Na czubku każdego ze skórzanych hełmów znajdował się malutki kolec, końcówka rogu rogacza. Gogle pilotów miały szkarłatną obwódkę. Rękawiczki były białe, lecz wierzchnie rękawice miały czerwoną barwę. Kiedy Clemens wysiadł z jeepa, stali przy Starym Charlie'em, pogrążeni w szczerej rozmowie. Energicznie zasalutowali, gdy się zbliżył.

Przez chwilę Clemens milczał, obserwując pilotów. Chociaż ich ziemskie wyczyny nastąpiły po jego śmierci, zdążył ich dokładnie poznać.

Georges Guynemer był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu o płonących czarnych oczach i niemal kobieco pięknej twarzy. Przez cały czas, a przynajmniej zawsze wtedy, gdy przebywał poza swoją kajutą, był napięty niczym struna skrzypiec lub drut odciągowy. Francuzi okrzyknęli go „asem asów”. Chociaż inni lotnicy - Nungesser, Dorme i Fonck - zestrzelili więcej Szkopów, to uczestniczyli jednak w większej liczbie bitew, podczas gdy kariera Georgesa zakończyła się dość wcześnie.

Francuz był jednym z urodzonych pilotów, którzy automatycznie stawali się częścią maszyny, powietrznym centaurem. Był także znakomitym mechanikiem i technikiem, który sprawdzał samolot i amunicję oraz opracowywał poprawki nie mniej sumiennie niż Mannock czy Rickenbacker. W czasie Wielkiej Wojny jedynym celem jego życia wydawało się latanie i toczenie powietrznych potyczek. Z tego, co było wtedy wiadomo, nie zadawał się erotycznie z kobietami. Jego jedyną powierniczką była jego siostra, Yvonne. Był mistrzem akrobacji, ale rzadko korzystał z tego talentu. Rzucał się do walki, stosując „bezpośrednie pchnięcie”, jak to określali francuscy szermierze. Był równie szalony i nieostrożny jak jego angielski odpowiednik, słynny Albert Ball. Tak samo jak on, uwielbiał latać samotnie, a gdy napotykał grupę wrogów, atakował, niezależnie od ich liczby.

Rzadko kiedy zdarzało się, aby jego Nieuport lub Spad powracały niepodziurawione kulami.

W ten sposób nie dało się długo przetrwać na wojnie, podczas której średnia długość życia pilota wynosiła trzy tygodnie. A jednak zanim poległ, odniósł pięćdziesiąt trzy zwycięstwa.

Jeden z jego towarzyszy napisał, że kiedy Guynemer wsiadał do kokpitu przed startem, „wyraz jego twarzy był przerażający. Rzucał spojrzenia, które przypominały ciosy”.

Jednak oddziały lądowe francuskiej armii odrzuciły jego kandydaturę, uznając go za niezdolnego do służby. Był wątły i łatwo się przeziębiał, często kaszlał i po całym dniu walki nie potrafił się odprężyć w towarzystwie swoich hałaśliwych i wesołych towarzyszy. Wyglądał na suchotnika i zapewne nim był.

Lecz Francuzi go kochali i tego tragicznego dnia, jedenastego kwietnia 1917 roku, kiedy zginął, cały naród pogrążył się w żałobie. Przez okres całego kolejnego pokolenia francuskie dzieci uczyły się w szkole legendy o tym, że wzleciał tak wysoko, iż anioły nie pozwoliły mu wrócić na Ziemię.

Prawda, zgodnie z ówczesną wiedzą, wyglądała tak, że jak zwykle leciał sam i został zestrzelony przez znacznie pośledniejszego lotnika, porucznika Wissemanna. Samolot spadł na błotnisty teren rozrywany pociskami artyleryjskimi. Zanim umilkły tysiące eksplozji, Guynemer i jego maszyna zostali rozniesieni na strzępy, zmieszani z ziemią i całkowicie unicestwieni. Ciało, kości i metal zmieniły się nie w proch, a w błoto.

W Świecie Rzeki Georges osobiście wyjaśnił tę tajemnicę. Kiedy wylatywał z chmur i ponownie się w nich chował, licząc, że zaskoczy jakiegoś Szkopa, albo tuzin Szkopów - nie robiło mu to wielkiej różnicy - zaczął kaszleć. Spazmy stawały się coraz gorsze i nagle z ust pociekła mu krew, plamiąc skórzany, podszyty futrem combinaison. Jego obawy, że cierpi na gruźlicę, znalazły potwierdzenie. Ale nie mógł nic na to poradzić.

Mimo że opuszczały go siły i pogarszał mu się wzrok, zauważył zbliżający się niemiecki myśliwiec. Chociaż umierał, a przynajmniej tak uważał, zwrócił się w stronę wroga. Jego karabiny maszynowe zaterkotały, ale opuściła go śmiercionośna celność. Niemiec śmignął w górę, a Guynemer gwałtownie poderwał Starego Charliego, aby pomknąć w ślad za nim. Na chwilę stracił wroga z oczu. Potem pociski przebiły od tyłu szybę kokpitu. Stracił przytomność.

Ocknął się nagi na brzegu Rzeki.

Już nie cierpiał na białą zarazę i nabrał trochę ciała. Jednak nie utracił dawnej siły charakteru, choć nie działał już tak spontanicznie jak w 1917 roku. Dzielił kajutę z kobietą, która teraz siedziała w niej zapłakana.

William George Barker, Kanadyjczyk, był urodzonym lotnikiem, który dokonał niezwykłego wyczynu, wyruszając w samotny lot po zaledwie godzinie treningu.

Dwudziestego siódmego października 1918 roku, jako major RAF-u z dywizjonu 201, leciał samotnie nowym samolotem Sopwith Snipe. Na wysokości sześciu tysięcy metrów ponad laskiem Mormal zestrzelił dwumiejscowy samolot obserwacyjny. Jeden z członków załogi wyskoczył ze spadochronem. Barkera to zaciekawiło, a nawet trochę rozzłościło. Alianckim lotnikom nie wolno było korzystać ze spadochronów.

Nagle nadleciał Fokker, a wystrzelony przez niego pocisk trafił Williama w prawe udo. Snipe wpadł w korkociąg. Barkerowi udało się wyrównać lot, ale wtedy zobaczył, że otacza go piętnaście Fokkerów. Dwa z nich uciekły, zasypane pociskami. Kolejny został trafiony z niecałych dziesięciu metrów i stanął w płomieniach. Ale Barker ponownie został ranny, tym razem w lewą nogę.

Stracił przytomność. Odzyskał ją w samą porę, aby wyprowadzić samolot z kolejnego korkociągu. Wokół siebie widział dwanaście do piętnastu Fokkerów. Z niecałych pięciu metrów odstrzelił jednemu z nich ogon, lecz po chwili ramię rozerwał mu pocisk wystrzelony z karabinu maszynowego Spandau.

Ponownie zemdlał, po czym ocknął się pomiędzy mniej więcej dwunastoma niemieckimi maszynami. Snipe dymił. William był przekonany, że samolot płonie, więc w obliczu katastrofy postanowił staranować jednego ze Szkopów. Tuż przed zderzeniem zmienił zdanie i zestrzelił wrogą maszynę.

Uciekając, dotarł do brytyjskich linii i rozbił się w pobliżu balonu obserwacyjnego; ale najważniejsze, że przeżył.

To był ostatni lot Barkera, uznany za najwspanialszą jednoosobową bitwę powietrzną z przeważającymi siłami wroga w czasie całej Pierwszej Wojny Światowej. Barker przez dwa tygodnie był w śpiączce, a kiedy się obudził, wojna już się skończyła. Za swój wyczyn został uhonorowany Krzyżem Zwycięstwa, ale długo musiał chodzić o lasce i nosić rękę na temblaku. Pomimo dojmującego bólu, powrócił do latania i pomógł stworzyć Królewskie Kanadyjskie Siły Powietrzne. We współpracy ze słynnym asem przestworzy Williamem Bishopem założył pierwsze duże kanadyjskie linie lotnicze.

Zginął w 1930 roku podczas lotu próbnego nowym modelem samolotu, który rozbił się z niewyjaśnionych przyczyn. Oficjalne statystyki przypisywały mu strącenie pięćdziesięciu wrogich maszyn, chociaż inne źródła mówiły o pięćdziesięciu trzech samolotach.

Guynemer również przyznawał się do pięćdziesięciu trzech zestrzeleń.

Clemens uścisnął dłonie obu lotnikom.

- Jak dobrze wiecie, jestem przeciwny pojedynkom. Wykpiwałem je w swoich książkach i wielokrotnie opowiadałem wam o tym, jak nienawidziłem chorego zwyczaju Południowców, aby rozstrzygać konflikty za pomocą zabijania. Choć z drugiej strony uważam, że ktoś, kto jest na tyle głupi, by wierzyć w podobne rozwiązania, zasługuje na śmierć. Nie miałbym żadnych obiekcji, gdybym wiedział, że w przypadku przegranej jutro zostalibyście wskrzeszeni jak w dawnych czasach. Ale ta bitwa będzie toczona na poważnie. Owszem, miałem pewne wątpliwości, jak niegdyś rzekł Siedzący Byk do Custera, ale wydawaliście się tak entuzjastycznie nastawieni, niczym bojowe rumaki, które usłyszały sygnał do ataku, że nie widziałem powodu, aby odrzucać wyzwanie Jana. Jednak nadal zastanawiam się, co za tym wszystkim stoi. Zły Jan może planować coś zdradzieckiego. Przystałem na jego ofertę, ponieważ rozmawiałem z jednym z jego oficerów, których poznałem i mam za uczciwych i honorowych ludzi. Choć nie mam zielonego pojęcia, co takie osoby jak William Goffe czy Peder Tordenskjöld robią w służbie tego niegodziwca. Musiał zmienić swoje zachowanie, chociaż nie wierzę, aby zmienił się wewnętrznie. Tak czy inaczej, zapewniono mnie, że wszystko zostanie przeprowadzone uczciwie. Ich dwaj piloci zamierzają wystartować ze statku w tym samym momencie co wy. Ich samoloty będą uzbrojone tylko w karabiny maszynowe, żadnych rakiet.

- Już to wszystko przedyskutowaliśmy, Sam - odezwał się Barker. - Uważamy, że masz... mamy rację. W końcu Jan ukradł twój statek i usiłował cię zabić. Wiemy, że jest złym człowiekiem. Poza tym...

- Poza tym, nie możecie przegapić okazji na ponowne włączenie się do akcji - odrzekł Sam. - Dręczy was nostalgia. Już zapomnieliście, jak brutalne i krwawe były tamte czasy, prawda?

- Gdyby ci ludzie nie byli źli, nie płynęliby na pokładzie Reksa - odparł zniecierpliwiony Guynemer. - Ponadto, wyszlibyśmy na tchórzy, gdybyśmy nie podjęli wyzwania.

- Musimy rozgrzać silniki - wtrącił się Barker.

- Cóż, nie powinienem był w ogóle tego mówić - odrzekł Sam. - Na razie, chłopcy. Powodzenia. Niech zwyciężą najlepsi, a ja jestem pewien, że będziecie to wy!

Ponownie uścisnął im dłonie i usunął się na bok. Było w tym wszystkim tyle samo odwagi, co głupoty, ale już wyraził zgodę. Ta ostatnia rozmowa była podyktowana nerwowością. Nie powinien był w ogóle się odzywać. Choć musiał przyznać, że z niecierpliwością oczekiwał tego pojedynku, który przypominał mu potyczki dawnych rycerzy. Co prawda nienawidził rycerzy, gdyż historycznie rzecz biorąc byli ciemiężycielami i oprawcami chłopów oraz niższych klas, a także mordercami przedstawicieli własnej klasy, czyli krótko mówiąc, brudną i krwiożerczą bandą, a jednak obok rzeczywistości istniały też mity. One zawsze zaślepiały ludzi i być może spełniały pozytywną rolę. Ideał był światłem, a rzeczywistość cieniem. Oto dwaj niezwykle zdolni i odważni mężczyźni, którzy zamierzają walczyć na śmierć i życie w zaaranżowanym pojedynku. Z jakiego powodu? Żaden z nich nie musiał niczego udowadniać; zrobili to już dawno temu, kiedy to jeszcze cokolwiek znaczyło.

Co więc nimi powodowało? Męska duma? Zdecydowanie nie.

Niezależnie od ich motywów, Clemens w tajemnicy odczuwał zadowolenie. Po pierwsze, gdyby udało im się zestrzelić lotników Jana, mogli od razu zaatakować Reksa. Oczywiście przeciwny rezultat oznaczał ostrzelanie Nie Do Wynajęcia. Clemens wolał o tym nie myśleć.

Jednak głównym źródłem przyjemności było obserwowanie samej walki. Było to dziecinne, a przynajmniej niezbyt dojrzałe. Ale jak większość mężczyzn i niejedna kobieta lubił uczestniczyć w sportowej rywalizacji w charakterze widza. A to właśnie było wydarzenie sportowe, choć dla uczestników miało skończyć się śmiercią. Rzymianie zdecydowanie wiedzieli, co robią, gdy organizowali walki gladiatorów.

Sam aż podskoczył, gdy rozległ się sygnał trębacza. Zaraz potem rozbrzmiał porywający utwór „W błękitnych przestworzach” skomponowany przez Gioacchina Rossiniego specjalnie dla sił powietrznych parostatku. Jednak muzyka została odtworzona elektronicznie.

Barker jako dowódca wspiął się do kokpitu w pierwszej kolejności. Śmigło jego maszyny zaczęło się powoli obracać przy wtórze poskrzypywania, a po chwili szybko zawirowało. Guynemer także wsiadł do swojego samolotu. Ludzie, którzy stali wzdłuż krawędzi pokładu startowego i tłoczyli się w dwóch dolnych pomieszczeniach sterówki, zaczęli wiwatować. Ryk silnika myśliwca Barkera zagłuszył ich okrzyki.

Sam Clemens podniósł wzrok na sterownię. Pierwszy oficer John Byron stał w oknie od strony rufy, gotowy, aby dać kapitanowi sygnał. Gdy tylko chronometr wskaże godzinę dwunastą, rzuci z okna szkarłatny ręcznik.

Jedna z kobiet wybiegła z tłumu przy krawędzi pokładu i wrzuciła do kokpitów bukiety kwiatów drzewa żelaznego. Guynemer, ubrany w gogle, uśmiechnął się i pomachał bukietem. Barker uniósł kwiaty, jak gdyby chciał je wyrzucić, po czym zmienił zdanie.

Sam zerknął na zegarek. Z okna poleciał krwistoczerwony ręcznik. Kapitan odwrócił się i gestem polecił uruchomić katapultę. Rozległ się szum pary i maszyna Barkera gwałtownie ruszyła naprzód. Piętnaście metrów przed końcem pokładu uniosła się w powietrze.

Samolot Francuza wzbił się w niebo osiemdziesiąt sekund później.

Tłum rozprzestrzenił się po całym pokładzie startowym, a Clemens pośpieszył do sterówki. Ze sterowni zamierzał wspiąć się po drabinie przez właz na szczyt budowli. Tam czekały na niego fotel i stolik, przytwierdzone do podłoża. Oglądając powietrzną walkę, będzie się raczył bourbonem i świeżym cygarem.

A jednak nie mógł przestać się martwić królem Janem. To, że Jan trzyma w zanadrzu jakiś podstęp, było równie pewne jak beknięcie po wypiciu piwa.

28

Rex Grandissimus płynął środkiem jeziora, kierując się dziobem pod wiatr i utrzymując prędkość szesnastu kilometrów na godzinę. W połączeniu z wiatrem wiejącym z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę zapewniało to samolotom przednie podmuchy o sile dwudziestu czterech kilometrów na godzinę, na których mogły się wznieść podczas startu.

Król Jan, ubrany w błękitny kilt, szkarłatną pelerynę i czarne wojskowe buty z cholewami, stał na pokładzie startowym. Rozmawiał z oboma pilotami, podczas gdy załoga przygotowywała samoloty. Lotnicy mieli na sobie czarne skórzane mundury, podobne do ubrań wrogich pilotów. Tuż obok szykowano do startu ich maszyny. Również były to dwupłaty, lecz miały mniej ostre nosy niż ich odpowiedniki na drugim statku. Skrzydła i kadłub jednego z samolotów pokrywała niebiesko-srebrna szachownica, na tle której widniały trzy złote lwy symbolizujące króla Jana. Na karmazynowym nosie maszyny znajdował się rysunek białej czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami. Drugi z samolotów był biały, a jego skrzydła i kadłub zdobiły wizerunki trzech lwów. Po obu stronach kokpitu oraz pod nim znajdowała się duża czerwona kula, wschodzące słońce Japonii, znak Okabe.

Spośród kilkuset kandydatów, z którymi Jan rozmawiał w ciągu ostatnich siedmiu lat, król wybrał dwóch, którzy mieli wzbić się w powietrze tego długo oczekiwanego dnia. Kenji Okabe był niewysokim, krzepkim, szczupłym mężczyzną, który promieniował determinacją. Zazwyczaj był miły i interesował się losem innych ludzi. Jednak teraz sprawiał wrażenie ponurego.

Voss, podobnie jak Barker, zasłynął tym, że stoczył jedną z najwspanialszych samotnych powietrznych bitew z przeważającymi siłami wroga w historii Pierwszej Wojny Światowej.

Dwudziestego trzeciego września 1917 roku Voss, pogromca czterdziestu ośmiu alianckich samolotów, leciał samotnie jednym z nowych trójpłatowych Fokkerów, kiedy napotkał siedem myśliwców SES z dywizjonu 56. Ich piloci stanowili śmietankę brytyjskiego lotnictwa. Wśród nich znajdowało się pięciu asów przestworzy, między innymi słynni McCudden, Rhys-Davids i Cecil Lewis. Ich dowódca, McCudden, od razu poprowadził swoich ludzi do ataku okrążającego. Wydawało się, że Voss szybko zostanie zestrzelony, gdyż stanowił cel dla czternastu karabinów maszynowych. Jednak kierowany ręką Niemca samolot leciał niczym sokół. Dwukrotnie McCudden miał Vossa w zasięgu wzroku, lecz ten za każdym razem wykonywał błyskawiczny pół-korkociąg, manewr, którego Brytyjczycy nigdy wcześniej nie widzieli. Uciekając się do nieprawdopodobnych, a jednocześnie idealnie kontrolowanych akrobacji i przy okazji dziurawiąc kilka wrogich maszyn, Voss unikał siódemki przeciwników. Jednak nie mógł się przebić przez otaczający go krąg. Wkrótce Rhys-Davids, znakomity strzelec, utrzymał go w polu widzenia na tyle długo, aby wpakować w niego ze swoich lewisów cały magazynek pocisków kaliber .50. Samolot Vossa spadł, ku rozczarowaniu Brytyjczyków. Gdyby to było możliwe, woleliby ująć Niemca żywcem. Był najlepszym pilotem, jakiego kiedykolwiek napotkali.

Voss miał w sobie domieszkę krwi żydowskiej. Chociaż spotkał się z lekkimi przejawami uprzedzeń w niemieckich siłach powietrznych, jego wybitne zdolności i determinacja zapewniły mu szacunek, na który zasługiwał. Przez krótki czas służył pod dowództwem Richthofena, zwanego Czerwonym Baronem, który uczynił go liderem formacji i przydzielił mu rolę górnej osłony.

Kenji Okabe, kapitan sił powietrznych króla Jana, podczas Drugiej Wojny Światowej był podoficerem i pilotem pierwszej klasy w lotnictwie marynarki wojennej. Był jednym z najlepszych japońskich pilotów myśliwców i ustanowił rekord wszech czasów marynarki, kiedy ponad Rabaul w Archipelagu Bismarcka jednego dnia zestrzelił siedem amerykańskich samolotów. Jednak podczas ataku na bombowiec ponad Bougainville, jedną z Wysp Salomona, został zaskoczony przez amerykańską maszynę, która zapikowała z dużej wysokości i odstrzeliła jedno ze skrzydeł Mitsubishi Zero. Samolot Okabe stanął w płomieniach i spadł.

Jan przez kilka minut gawędził ze swoimi dwoma najlepszymi pilotami. Potem uścisnął dłoń Vossa i odwzajemnił ukłon Okabe, po czym obaj lotnicy wsiedli do kokpitów. Umówionym punktem starcia była wysokość tysiąca pięciuset metrów ponad iglicą o wierzchołku w kształcie cebuli, w połowie drogi między oboma statkami.

Cztery dwupłaty wzniosły się po spirali. Po osiągnięciu ustalonego pułapu, co wskazały wysokościomierze, wyrównały lot. Żaden z pilotów nie zamierzał oszukiwać, gdyż wszyscy byli ludźmi honoru. Jan także nie proponował swoim lotnikom, aby zyskali przewagę wznosząc się wyżej. Zbyt dobrze ich znał.

Samoloty ruszyły ku sobie. Słońce znajdowało się po prawej stronie Vossa i Okabe; po lewej Barkera i Guynemera. Cała czwórka wolałaby mieć je za plecami, aby oślepiało przeciwników. To była klasyczna metoda ataku. Skryć się na tle słońca lub za chmurą, a po zauważeniu swojej ofiary poniżej, zanurkować i wziąć ją przez zaskoczenie.

Maszyny osiągnęły przewidzianą wysokość tysiąca pięciuset metrów. Obie pary, oddalone od siebie o około trzy kilometry, pędziły z przeciwnych kierunków z łączną prędkością czterystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Około pięciu tysięcy ludzi obserwowało ostatnią powietrzną bitwę Ziemian.

Werner Voss skierował się ku Billowi Barkerowi, a Georges Guynemer i Kenji Okabe pomknęli sobie na spotkanie.

Był to wyrachowany, niemal samobójczy manewr. Utrzymać maszynę na kursie kolizyjnym. Poczekać, aż odległość zmaleje do pięciuset metrów. Wcisnąć spust na drążku sterowniczym. Wystrzelić około dziesięciu serii. Liczyć na to, że pociski uderzą w śmigło, trochę je przekrzywią, może przebiją rurkę z olejem lub przewody elektryczne. A może nawet otrą się o kadłub, przebiją przednią szybę i trafią pilota.

Potem, w ostatniej sekundzie, przekręcić maszynę i odbić w prawo. Gdyby nastąpił błąd w ocenie sytuacji, gdyby drugi pilot nie skręcił, ale utrzymał kurs, zderzenie!

Płonące czarne oczy Guynemera wyzierały przez gogle i celownik umieszczony tuż przed przednią szybą. Biały samolot był ustawiony przodem i wydawał się spłaszczony. Wirujące śmigło pozwalało wyraźnie dostrzec drugiego pilota; jego białe zęby lśniły w słońcu. Samolot stawał się coraz większy, rosnąc z szybkością, która przeraziłaby większość ludzi. Francuz wdusił guzik spustu. W tej samej chwili lufa karabinu jego przeciwnika rozbłysła czerwienią.

Obie maszyny równocześnie się przekręciły, niemal zahaczając się kołami. Wzbiły się i wykonały tak ciasny nawrót, że pilotom krew odpłynęła z głów.

Przez krótką chwilę Guynemer miał w polu widzenia samolot ozdobiony szachownicą. Jednak nie marnował amunicji. Maszyna zbyt szybko znikła mu z oczu.

Barker i Okabe minęli się, niemal na siebie wpadając, przelatując tak blisko, że dostrzegli nawzajem swoje twarze.

Rozpoczęła się szalona potyczka. Oba samoloty wznosiły się z całą mocą silników, pod kątem, który groził utratą sterowności. Silniki wyły z wysiłku.

Nagle maszyna Okabe gwałtownie opadła, a przemykając przed nosem samolotu Guynemera, wystrzeliła serię czterech pocisków.

Francuz mimowolnie wykonał unik, a w szybie jego kokpitu pojawiła się dziura. Przechylając samolot, pomknął w dół w ślad za Japończykiem, mając nadzieję, że siądzie mu na ogonie. Maszyna ozdobiona czerwoną kulą zaryzykowała i prawie jej się udało. Ale teraz znalazła się poniżej Guynemera i przyjdzie jej za to zapłacić.

Okabe wykonał ciasną pętlę, która niemal postawiła jego samolot na ogonie, po czym opadł do góry nogami, strzelając do Guynemera, gdy ten ponownie pojawił się w jego polu widzenia. Francuz akurat robił beczkę. Pociski przeszyły kadłub, prawie trafiając pilota. Uderzyły w bak, ale był to samouszczelniający się zbiornik, jakim nie dysponował Spad, którym Francuz latał na Ziemi. Okabe wyrównał lot i ponownie zwiększył pułap. Guynemer zakręcił po łuku, pomknął w górę, na kilka sekund postawił maszynę na nosie i wystrzelił cztery pociski. Jeden z nich przebił kokpit, ocierając się o dłoń Japończyka zaciśniętą na drążku sterowniczym. Stękając z bólu, Okabe gwałtownie zabrał rękę. Jego samolot odbił w prawo, przez chwilę pozbawiony kontroli.

Guynemer wpadł w korkociąg, ale szybko wyprowadził z niego maszynę.

Wznosząc się, przez kilka sekund przypadkowo znajdował się tuż obok Niemca. Pochylił samolot w stronę Vossa, a ten, chcąc uniknąć kolizji, wykonał taki sam manewr. Jednak zamiast skręcić na zewnątrz, jak spodziewał się Guynemer, Voss odbił w stronę Francuza, kierując się w dół, a nie w górę.

Koniuszek skrzydła jego maszyny o centymetr minął ster wysokości na ogonie samolotu Guynemera.

Niemiec obniżył się, po czym wykonał pętlę, manewr, którego nie zaleca się, gdy wróg siedzi nam na ogonie. Na szczycie pętli odwrócił się i zanurkował.

Kiedy Szachownica zwróciła się w jego stronę, Guynemer pomyślał, że to już koniec. Jednak szybko się otrząsnął, nie mając czasu na rozpamiętywanie swojej szczęśliwej ucieczki, po czym zaczął się wznosić, spoglądając przez ramię. Na chwilę stracił Szachownicę z oczu. Nagle zarówno ona, jak i maszyna Barkera przemknęły tuż obok niego. Jego przyjacielowi jakimś cudem udało się usiąść Szachownicy na ogonie. Ta wykonała beczkę, wytracając prędkość, a następnie weszła w płaski pół-korkociąg. Voss zareagował szybko jak kot, gwałtownie zawracając i mijając maszynę Barkera, z którą niemal zetknął się końcami skrzydeł.

Guynemer nie miał czasu, aby dalej obserwować kogokolwiek poza samolotem ozdobionym czerwoną kulą, który w tej chwili znajdował się za nim, ale na niższym pułapie, wznosząc się z taką samą prędkością co on, jednak nie będąc w stanie zmniejszyć dystansu. Guynemer szacował, że dzieliło ich około dwustu metrów. Wystarczająco mało, aby dosięgły go pociski wroga, ale za daleko, aby ten mógł dokładnie wycelować.

Pomimo tego Czerwona Kula posłała w jego kierunku serię. Na prawym skrzydle samolotu Francuza pojawił się rządek dziur, gdy je podniósł, aby wykonać skręt. Czerwona Kula także skręciła, ustawiając się tak, że Guynemer mógł dostrzec mężczyznę w kokpicie. Dodał gazu, dociskając dźwignię przepustnicy do tablicy kontrolnej. Gdyby tylko jego silnik miał więcej mocy niż silnik w maszynie Japończyka, mógłby powoli się od niego oddalić, nawet podczas ostrego wznoszenia. Jednak nie miał co o tym marzyć. W tym aspekcie ich siły były wyrównane.

Szarpnął drążkiem sterowniczym, wściekle, lecz z wyczuciem. Zmniejszył kąt wznoszenia, pozwalając Czerwonej Kuli na odrobienie dystansu. Jednak miał zbyt mało mocy, aby wykonać zwrot przez grzbiet. Gdyby tego spróbował, wcześniej nie wyrównując lotu względem horyzontu, straciłby sterowność. Przez około trzydzieści sekund musiał liczyć na to, że pociski wroga nie trafią ważnych części jego samolotu.

Okabe się zbliżył, zastanawiając się, dlaczego Vieux Charles zwolnił. Domyślał się już, że za sterami siedzi Guynemer. Tak jak wszyscy lotnicy, doskonale znał jego historię. Kiedy zobaczył napis na kadłubie, przez kilka chwil czuł się dziwnie. Co on tu robi? Próbuje zabić słynnego Francuza, zestrzelić Starego Charliego?

Patrzył przez celownik. Kiedy zbliży się na pięćdziesiąt metrów, zacznie strzelać. Już, już ma wroga w zasięgu. Zwolnił przycisk na szczycie drążka: samolot zatrząsł się, kiedy karabin plunął pociskami. Nie był na tyle blisko, aby zauważyć, czy trafił, ale raczej w to wątpił. Biała maszyna ozdobiona wizerunkiem bociana czerwonego zaczęła podnosić nos. Po chwili stanęła na ogonie, a następnie przewróciła się na brzuch i otworzyła ogień.

Jednak Okabe zdążył przestawić ster kierunku i pchnąć drążek. Na tej wysokości samolot nie zareagował równie szybko jak podczas prostego lotu, jednak wykonał pół-beczkę, po czym zanurkował. Japończyk obejrzał się i zobaczył, że Stary Charlie wyrównuje lot po zanurkowaniu w przeciwnym kierunku.

Ostro skręcił i ruszył w stronę przeciwnika, licząc, że uda mu się go dopaść, zanim ten wzbije się na wyższy pułap.

Kiedy Voss zauważył za swoimi plecami maszynę ozdobioną głową psa, nie miał wiele czasu, aby zdecydować, jaki manewr pozwoli mu zgubić wroga. Nie sądził, aby umożliwiły to jakiekolwiek konwencjonalne akrobacje. Ten człowiek po prostu poszedłby w jego ślady bądź lekko został z tyłu i poczekał, aż on zakończy manewr.

Wściekle szarpnął dźwignią przepustnicy do tyłu, zmniejszając moc o połowę.

Barkera zaskoczyło, że tak szybko się zbliżył. Jednak nie miał czasu do namysłu. Miał w polu widzenia Szachownicę; odległość wynosiła pięćdziesiąt metrów i wciąż malała. Po chwili w celowniku zobaczył kask pilota. Nacisnął spust.

Okabe, jak gdyby czytając mu w myślach, gwałtownie zwiększył moc i wykonał pół-beczkę. Pociski wystrzelone przez Barkera minęły miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się głowa lotnika, ocierając dolną część kadłuba i urywając tylną płozę.

Kanadyjczyk natychmiast wykonał pół-beczkę. Był gotów strzelać choćby w pozycji na boku.

Szachownica wyrównała lot, ale po chwili wykonała pół-beczkę w prawą stronę. Psia Głowa ruszyła za nią. Szachownica wróciła do poziomu i Psia Głowa ponownie plunęła pociskami.

Jednak Szachownica zanurkowała i skręciła. Barker pomyślał, że pilot najwyraźniej jest zdesperowany. Kanadyjczyk mógł skręcać i nurkować równie szybko jak on. Podejrzewał, że za sterami Szachownicy siedzi Voss. To musiał być on.

Jednak Szachownica szybko poderwała nos, wykonała beczkę i ponownie opadła. Barker nie powtórzył tego manewru. Pchnął drążek sterowniczy, przytrzymując kciuk na spuście, trzymając się jak najbliżej przeciwnika, niczym kaczątko swojej matki.

Guynemer właśnie wychodził z lotu nurkowego i znalazł się na linii strzału Szachownicy. Voss, błyskawicznie oceniając tor lotu Starego Charliego i swojej maszyny, siłę wiatru oraz dzielący ich dystans, wypuścił serię. Wystrzelił tylko sześć pocisków, zanim Guynemer zniknął mu z oczu. Jednak jeden z nabojów trafił Francuza w udo, przebijając je od góry.

Barker nie wiedział, że Voss strzela, dopóki nie zobaczył jak Georges wyrzuca w górę rękę i odchyla do tyłu głowę. Wtedy nacisnął kciukiem spust, lecz Voss pomknął w górę i wprowadził samolot w samobójczy pół-korkociąg, tak że Barker musiał wykonać zwrot, aby nie zderzyć się z jego wirującymi skrzydłami.

Jednak trzymał się blisko, szybko zawracając, niczym lampart, który lęka się, że ścigający go pies rozszarpie mu ścięgna. Voss chwilowo mu uciekł, jednak zapłacił za to sporą cenę. Zmuszony do ponownego zanurkowania w celu nabrania prędkości, znalazł się poniżej swojego przeciwnika.

Barker ześlizgnął się w jego stronę, jednocześnie rozglądając się za Czerwoną Kulą.

Zobaczył ją. Japończyk nadlatywał w jego kierunku z góry, śpiesząc na pomoc swojemu towarzyszowi, korzystając z faktu, że Guynemer był tymczasowo, a może na stałe hors de combat.

Na razie trzeba było dać spokój Vossowi. Barker odbił w górę, ustawiając nos samolotu pod tym samym kątem i w tej samej linii co Okabe. Na kursie kolizyjnym.

Jednak to, że leciał pod górę, stawiało go w gorszej sytuacji. Wróg nie musiał pozostawać na tym samym poziomie i wcale nie zamierzał tego robić. Japończyk lekko pochylił maszynę, skręcając w lewo. Barker odbił w prawo. Okabe przekręcił samolot w prawo, po czym wyszedł z lotu nurkowego. Najwyraźniej usiłował okrążyć Barkera, aby siąść mu na ogonie. Kanadyjczyk spojrzał w dół po obu stronach kokpitu. Guynemer nabierał wysokości. Odniesiona rana nie była na tyle poważna, aby wyeliminować go z walki. Z kolei Niemiec zmierzał w stronę Francuza, który znajdował się niemal na tym samym poziomie. Leciał poniżej Barkera, który miał idealną pozycję do ataku. Niestety, Kanadyjczyk był w takiej samej sytuacji co Voss względem Okabe.

Barker skręcił, cały czas się wznosząc. Za mniej więcej trzydzieści sekund Okabe przemknie obok i znajdzie się za jego plecami.

Do diabła z Okabe. I tak zaatakuje Vossa.

Samolot Barkera zanurkował po długim łuku.

Skrzydła zatrzęsły się od szybkości, z jaką się obniżał. Zerknął na prędkościomierz. Czterysta dwadzieścia kilometrów na godzinę. Jeszcze piętnaście i skrzydła nie zniosą takiego obciążenia.

Zerknął za siebie. Okabe leciał za nim, ale niezbyt blisko. Zapewne skrzydła jego maszyny miały podobną wytrzymałość. Barker lekko wyrównał lot, łagodząc kąt opadania. To umożliwi Japończykowi zmniejszenie dystansu, jednak Barker chciał wzbić się ku Vossowi z prędkością, która da mu czas na wystrzelenie długiej serii.

Voss, widząc, że Barker nurkuje, a on stanowi jedyny cel, zwrócił samolot w stronę nadciągającego prześladowcy. Na kilka sekund obie maszyny znalazły się w tej samej linii i lufy karabinów Vossa plunęły ogniem. Niemiec liczył na łut szczęścia, choć miał niewielkie szanse na sukces, gdyż od wrogiego samolotu dzieliło go prawie czterysta metrów. Jednak nic więcej nie mógł zrobić.

Nawet jeśli jakimś cudem samolot Barkera został trafiony, on sam wyszedł z tego bez szwanku. Teraz pochylił maszynę, lekko zmieniając tor lotu. Zmniejszył moc silnika, jednocześnie spoglądając do tyłu. Okabe się zbliżał, ale nadal był zbyt daleko, aby użyć broni.

Przy wtórze wiatru wyjącego ponad krawędzią szyby, samolot Barkera znalazł się za Vossem. Niemiec się nie obejrzał, ale zapewne dostrzegł Barkera w lusterku.

Najwyraźniej tak się właśnie stało, gdyż wykonał pół-beczkę, zwolnił i odbił w bok. Barker powtórzył ten sam manewr, po czym zauważył, że Guynemer za chwilę znajdzie się na linii strzału Vossa, który wyrównywał lot. Przez sekundę lub dwie samolot Francuza będzie odwrócony bokiem do karabinów Niemca. Już dwukrotnie Guynemer znalazł się na linii ognia Vossa, w obu sytuacjach przypadkowo.

Barker wciąż nie wiedział, czy jego kolega został trafiony. Razem z Vossem przemknęli obok Guynemera; Kanadyjczyk widział tył głowy Vossa w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów i cały czas się do niego zbliżał.

Zerknął w lusterko. Okabe był jakieś pięćdziesiąt metrów za nim i szybko zmniejszał dystans. Tak szybko, że będzie miał zaledwie kilka sekund na oddanie strzału, jeśli nie zredukuje mocy silnika. Co oczywiście zrobi, chyba że jest bardzo pewny swoich umiejętności strzeleckich.

Barker nacisnął spust. Dziury po kulach wykwitły wzdłuż kadłuba od strony ogona, dotarły do pilota, którego głowa eksplodowała w rozbryzgu krwi, po czym zatańczyły na silniku.

Widzowie zgromadzeni na brzegu ujrzeli coś dziwnego. Do trzech samolotów lecących w jednej linii nagle dołączył czwarty. Guynemer pojawił się za plecami Okabe. Nie znajdował się ponad nim, co byłoby najkorzystniejszą pozycją, i nie rozwinął prędkości, jaką Japończyk osiągnął w locie nurkowym. Jednak kiedy czaszka Vossa przestała istnieć, rdzeń kręgowy Barkera został przerwany, a czubek jego głowy odstrzelony, Francuz wystrzelił trzy pociski. Jeden z nich trafił Okabe od dołu w krzyż, odbił się rykoszetem od kręgosłupa, wniknął w głąb ciała i rozerwał splot słoneczny.

Potem Guynemerowi pociemniało w oczach; przewrócił się do przodu, nieświadomie naciskając drążek sterowniczy, a z jego ręki i boku trysnęła krew. Dwa spośród pocisków Vossa znalazły cel.

Samolot ozdobiony szachownicą wpadł w korkociąg, o włos mijając szczyt skalnej iglicy stojącej na brzegu, a następnie przebił kolejne poziomy bambusowych przęseł i roztrzaskał się o jedną z chatek. Wrak zajął się ogniem, płonący alkohol prysnął na sąsiednie domy, a wiatr przeniósł ogień na kolejne budynki.

Rozpoczął się pierwszy z wielu pożarów, które miały się stać prawdziwym holokaustem.

Samolot ozdobiony wizerunkiem głowy psa uderzył w jedną z iglic i płonąc spadł wzdłuż jej boku, rozbijając przęsła i chaty, rozrzucając na boki kawałki gorącego metalu i zalewając płonącym paliwem wszystko w promieniu wielu metrów.

Maszyna oznaczona czerwoną kulą wirując jak bąk spadła na plażę, uderzając w krzyczących gapiów, którzy usiłowali uciec w bezpieczne miejsce, a następnie zmiatając kolejnych ludzi i zatrzymując się na ścianie wielkiej sali tanecznej. Także ten samolot zapłonął, a ogień szybko objął cały budynek, wypełniając go nienasyconymi szkarłatnymi i pomarańczowymi płomieniami.

Stary Charlie ostro zanurkował, obracając się tuż przed uderzeniem. Spadł na brzeg Rzeki, wyżłobił rów w porośniętej trawą ziemi, cały czas płonąc, zmiażdżył pięć uciekających osób, po czym zatrzymał się na pniu drzewa żelaznego.

Göring, blady i roztrzęsiony, pomyślał, że nikt niczego nie udowodnił, poza tym, że odwaga i wybitne umiejętności nie gwarantują przetrwania. Fortuna nie ujawnia swoich kart, a wojna niesie śmierć zarówno żołnierzom, jak i cywilom, uczestnikom konfliktu oraz osobom neutralnym.

Część Dziesiąta

Armagedon:
Nie Do Wynajęcia kontra Rex

29

Król Jan nie wytrzymał.

Tuż przed tym jak czterej piloci sformowali sztafetę śmierci, odezwał się do mikrofonu, który znajdował się na tablicy kontrolnej w sterówce.

- Taishi!

- Słucham, panie kapitanie.

- Ruszaj do ataku! I niech cię Bóg prowadzi.

Piętnaście minut wcześniej otworzyły się olbrzymie drzwi na rufie i duży dwuosobowy samolot o składanych skrzydłach ześlizgnął się do wody. Unosił się na pływakach, podczas gdy załoga rozkładała i blokowała skrzydła. Potem Sakanoue Taishi, który zasiadł na fotelu pilota umiejscowionym przed linią skrzydeł, uruchomił oba silniki. Rozgrzewał je, obserwując powietrzną bitwę z otwartego kokpitu. Za skrzydłami, na stanowisku strzeleckim, stał Gabriel O'Herlihy.

Obaj byli weteranami, Japończyk - Drugiej Wojny Światowej, zaś irlandzki Australijczyk - wojny koreańskiej. Taishi latał na bombowcach torpedowych w Cesarskiej Marynarce Wojennej i zginął podczas bitwy o Leyte. Z kolei O'Herlihy służył w artylerii. Pomimo braku doświadczenia lotniczego, został wybrany na to stanowisko ze względu na niezwykłe umiejętności strzeleckie. Mawiano, że potrafi grać na karabinie maszynowym równie sprawnie jak Harpo Marx na harfie.

Nagle, choć wcale nie nieoczekiwanie, kapitan polecił Taishiemu ruszyć do akcji zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Japończyk potwierdził przez interkom, a O'Herlihy usiadł na swoim miejscu. Taishi zwiększył obroty silnika i samolot ruszył w górę Rzeki pod wiatr. Wystartowanie zajęło im dużo czasu, gdyż pod skrzydłami mieli przymocowane dziesięć rakiet, każda uzbrojona w czterdziestopięciokilogramową głowicę bojową, natomiast pod kadłubem - torpedę o napędzie elektrycznym, w której głowicy znajdowało się prawie trzysta dwadzieścia kilogramów kordytu.

W końcu potężna maszyna oderwała się od powierzchni wody. Taishi poczekał, aż wznieśli się na wysokość piętnastu metrów, po czym wcisnął guzik zwalniający pływaki. Kiedy te odpadły wraz z mocowaniem, samolot nabrał prędkości.

O'Herlihy spojrzał do tyłu i w górę i zobaczył, jak cztery myśliwce spadają, po czym się rozbijają, ale nie powiedział o tym Taishiemu. Pilot był zbyt zajęty skręcaniem na niskim pułapie ku lewemu brzegowi. Przeleciał pomiędzy dwiema skalnymi iglicami tuż nad górnymi drewnianymi przęsłami. Plan polegał na prześlizgnięciu się ponad koronami drzew i, tam, gdzie to było możliwe, przeleceniu pomiędzy wzgórzami. Kiedy zbliżą się do gór, polecą z wiatrem. Cały czas trzymając się blisko wierzchołków drzew, ruszą wzdłuż górskich zboczy. Następnie skręcą w prawo, przemkną między wzgórzami, obniżą się tuż nad bambusowe budowle i zaatakują Nie Do Wynajęcia, który będzie do nich ustawiony burtą.

Taishi wiedział, że radar na statku Clemensa wykrył ich od razu, gdy oderwali się od powierzchni Rzeki. Jednak miał nadzieję, że ukryją się przed nim do czasu zaskakującego wyłonienia się zza wzgórz.

***

Podoficer od dłuższej chwili usiłował zwrócić uwagę Sama Clemensa, jednak kapitan wydawał się go nie słyszeć. Stał teraz przy swoim fotelu z cygarem w ustach i oczami pełnymi łez. Raz za razem powtarzał: „Georges! Bill!”.

U jego boku stał Joe Miller. Tytantrop miał na sobie zbroję, stalowy hełm z grubą drucianą przyłbicą i serdelkowatym przedłużeniem, które miało chronić jego nos, a także kolczugę, rękawice z rybiej skóry, plastikową osłonę na krocze oraz aluminiowe osłony na uda i piszczele. W potężnej prawej dłoni trzymał stylisko obusiecznego stalowego topora, który ważył ponad czterdzieści kilogramów.

Joe również miał wilgotne oczy.

- To byli szympatyczni goszcie - mruknął.

- Panie kapitanie! - odezwał się podoficer. - Radar pokazuje, że jakiś duży samolot wystartował z pokładu Reksa!

- Co takiego? - zdziwił się Sam.

- To dwusilnikowa maszyna, hydroplan. Według radaru kieruje się na północ.

Sam odzyskał pełnię koncentracji.

- Na północ? Po co, do diabła...? Aha! Zawróci i spróbuje zaatakować nas od strony burty!

Krzyknął do pozostałych, aby zeszli pod pokład. Po chwili sam zgramolił się po drabinie na mostek. Wydarł się na pierwszego oficera, Johna Byrona.

- Rozkazałeś wystartować Gęsi?

- Tak, kapitanie. Kiedy tylko zobaczyliśmy na radarze ich samolot torpedowy! Złamali zasady!

- Dobra robota! - rzekł Sam i wyjrzał przez iluminator. Gęś, duży dwusilnikowy samolot torpedowy, minęła statek, kierując się w stronę okna. Po chwili odbiła w górę, chlapiąc wodą z białych pływaków. Zaraz potem pływaki opadły do Rzeki, wyskoczyły z wody, ponownie spadły, zostały pochwycone przez nurt i odpłynęły.

- Na stanowiska bojowe! - rozkazał Clemens.

Byron wdusił jeden z przycisków. Zawyły syreny, ale tłum na pokładach już zmierzał ku swoim stanowiskom.

- Cała naprzód!

Detweiller, który siedział na fotelu pilota, pchnął do oporu oba drążki sterownicze. Olbrzymie elektryczne silniki zaczęły pracować; połączone z nimi wielkie koła łopatkowe wgryzły się w wodę. Statek niemal skoczył do przodu.

- Staruszek Jan wpadł na sprytny pomysł - odezwał się Clemens. - Skontaktuj się przez radio z Gęsią i powiedz, żeby zaatakowali Reksa od strony burty.

Byron szybko wykonał rozkaz. Sam zwrócił się w stronę de Marbota. Niewysoki mężczyzna miał na sobie duraluminiowy hełm, który przypominał kubełek na węgiel, a także koszulkę i kilt z pancerza kolczego oraz skórzane wojskowe buty z cholewką. Na skórzanym pasie wisiała kabura, w której tkwił pistolet Mark IV, a także pochwa z kordem.

- Powiedz swoim ludziom, żeby wyciągnęli superbroń - polecił. - Migiem!

Francuz wcisnął guzik interkomu, który połączył go z magazynem.

- Czy wciąż widać na radarze wrogi samolot? - spytał operatora.

- W tej chwili nie - odpowiedział Schindler. - Znajduje się za wzgórzami, zbyt blisko gór.

- Nadleci spragniony krwi tuż nad wierzchołkami drzew - rzekł Clemens. - Nie będziemy mieli dużo czasu.

De Marbot jęknął. Clemens spojrzał na jego bladą twarz.

- Co się stało?

- Nie wiem. Słyszałem coś, co przypominało wybuch! Połączenie zostało zerwane! Nikt nie odpowiada!

Sam czuł, że on także blednie.

- O mój Boże! Wybuch! Idź tam, sprawdź, co się dzieje!

Byron włączył kolejny interkom umieszczony na grodzi.

- Stanowisko dwadzieścia pięć zgłasza eksplozję na Stanowisku dwadzieścia sześć - oznajmił.

Francuz odjechał windą.

- Panie kapitanie, widać wrogi samolot! - odezwał się operator radaru. - Na lewym brzegu, tuż ponad budynkami, leci pomiędzy tamtymi dwiema skalnymi iglicami.

Sam podbiegł do okna. Słońce odbijało się od srebrno-niebieskiego nosa maszyny.

- Pędzi, jakby go diabeł gonił!

Zacisnął dłonie na parapecie, zmusił się do odzyskania spokoju, po czym się odwrócił. Jednak Byron już zdążył wydać rozkazy. Nie były one konieczne, gdyż atakujący samolot był doskonale widoczny.

- Wstrzymajcie ogień, dopóki nie zbliży się na pięćset metrów - polecił Byron. - Wtedy odpalcie rakiety. Działa i broń ręczna niech poczekają, aż znajdzie się w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów.

- Nie powinienem był zwlekać - mruknął Sam. - Trzeba było wyciągnąć laser zaraz po starcie chłopaków. Mógłbym przeciąć ten samolot na pół, zanim zdążyłby wystrzelić torpedę.

Kolejny wyrzut sumienia do życiowej kolekcji.

No i co się wydarzyło tam na dole, do pioruna?

- Zblisza się! - zawołał Joe Miller.

Samolot torpedowy lotem nurkowym minął przęsła, które rozciągały się wzdłuż krawędzi wzgórz. Teraz leciał tuż nad trawą porastającą równinę. Kimkolwiek był pilot, doskonale panował nad tą ciężką maszyną, zupełnie jakby to był jednomiejscowy myśliwiec.

Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Samolot leciał z prędkością co najmniej dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę. Kiedy dotrze do Rzeki, od celu będzie go dzieliło półtora kilometra. Jednak wystrzeli torpedę z odległości sześciuset metrów. Albo jeszcze bliżej, jeżeli pilot się na to odważy. Im bliżej, tym mniejszą szansę Nie Do Wynajęcia będzie miał na uniknięcie pocisku.

Byłoby lepiej, gdyby statek obrócił się dziobem w stronę samolotu, w ten sposób stając się mniejszym celem. Ale taki manewr do minimum ograniczyłby możliwości obronne parowca.

Sam czekał. Kiedy tylko srebrzyste narzędzie zniszczenia zostanie wypuszczone, rozkaże Detweillerowi obrócić statek. Wtedy samolot stanie się mniej groźny. Tak czy inaczej, jeżeli przetrwa grad ognia, rzuci się do ucieczki.

- Pięćset metrów - oznajmił Byron, odczytując wskazania radaru ponad ramieniem operatora. Odezwał się do interkomu, przez który łączył się ze stanowiskami wyrzutni. - Odpalić rakiety!

Dwadzieścia srebrzystych, ostro zakończonych, cylindrycznych obiektów wyskoczyło do przodu, plując ogniem z ogonów, niczym stado kotów, które zauważyły mysz.

Jednak pilot również miał refleks kota. Spod skrzydeł samolotu wystrzeliło dwadzieścia mniejszych rakiet. Obydwie grupy pocisków spotkały się w powietrzu i w mgnieniu oka zamieniły w kulę ognia otoczoną dymem. Tuż potem samolot przebił się przez tę chmurę. Był już tak blisko Rzeki, że wydawało się, iż fale pochwycą jego kadłub.

- Odpalić drugą falę rakiet! - wrzasnął Byron. - Otworzyć ogień z dział i broni ręcznej!

Kolejna grupa pocisków wystrzeliła w powietrze. Działa parowe wypuściły strumień plastikowych pocisków kaliber .80. Osiemdziesięcioośmiomilimetrowe działo na bakburcie ryknęło, plując płomieniami i szarymi obłokami. Marynarze, którzy stali pomiędzy ciężkimi platformami, otworzyli ogień z karabinów.

Długa torpeda o tygrysim kształcie spadła z samolotu jęczącego na wysokości trzydziestu metrów, uderzyła w wodę, podskoczyła i zanurzyła się pod powierzchnię. Po chwili widać było jedynie jej biały, spieniony ślad.

- Lewo na burtę! - rozkazał Sam.

Detweiller szarpnął za lewy drążek. Olbrzymie koła po lewej stronie zwolniły, zatrzymały się, po czym zaczęły mielić wodę w przeciwnym kierunku. Powoli statek się obrócił.

Taishi, czując nagłą lekkość samolotu po uwolnieniu się od torpedy, przyciągnął do siebie drążek sterowniczy. Nos maszyny się uniósł, kiedy podwójne silniki pracujące na pełnej mocy przeniosły samolot ponad statkiem. Taishi oparł się o ścianę kokpitu, czując na twarzy uderzenie wiatru. Chociaż woda była przejrzysta, nie widział torpedy, gdyż ją wyprzedził.

Przed sobą w blasku słońca przez chwilę ujrzał rakiety ciągnące za sobą ogon dymu. Kolejna salwa ze statku! Wśród nich pociski kierowane za pomocą termolokacji.

Gdyby sprawy inaczej się potoczyły, Taishi przeleciałby tuż obok krawędzi pokładu startowego, minął go, zawrócił i ostrzelał statek. O'Herlihy właśnie wstawał, opierając się jedną ręką o krawędź kokpitu, czekając, aż samolot osiągnie odpowiedni poziom, aby odwrócić karabiny. Jednak nie otrzymał szansy na użycie swoich podwójnych cacuszek kaliber .50.

Samolot, Taishi oraz O'Herlihy zniknęli w wielkiej chmurze szczątków, z której niemal natychmiast wyleciały kawałki metalu, ciał i kości oraz krew.

Jeden z silników spadł po łuku, rozbijając się na pokładzie startowym w pobliżu jednego z dział. Przetoczył się, po czym spadł na promenadę, gdzie zmiażdżył dwóch marynarzy.

Któryś z członków załogi wezwał oddział strażacki.

Sam Clemens, który wyglądał przez iluminator, zobaczył eksplozję, a zaraz potem kątem oka dostrzegł jakiś ciemny przedmiot i poczuł wibracje spowodowane uderzeniem.

- Co to było, do diabła?

Cały czas śledził zbliżającą się torpedę, groźną niczym rekin i jeszcze zwinniejszą.

Gdyby tylko statek mógł się obrócić szybciej.

To była dziwna, śmiercionośna geometria. Torpeda rysowała linię prostą, najkrótszy odcinek między dwoma punktami - przynajmniej w tym przypadku. Z kolei statek kreślił okrąg, aby uniknąć znalezienia się na końcu rysowanej linii.

Sam zacisnął dłonie na parapecie, i tak mocno wbił zęby w cygaro, że jego zewnętrzna część zwiesiła mu się z ust, częściowo odcięta. Jej płonąca końcówka przypaliła mu podbródek, aż wrzasnął z bólu. Jednak to stało się kilka sekund później. Kiedy torpeda otarła się o kadłub, nie czuł niczego poza panicznym lękiem.

Potem torpeda minęła parowiec i pomknęła w stronę brzegu, a Sam klepnął się dłonią w szyję, sparzył się w rękę i odrzucił cygaro.

- Wyprostuj statek - polecił Detweillerowi. - Podejmij poprzedni kurs, cała naprzód.

Byron wyjrzał przez iluminator.

- Torpeda tkwi na wpół zanurzona przy brzegu, kapitanie. Silnik wciąż ją pcha, ale ugrzęzła w mule i staje na sztorc.

- To już ich zmartwienie - rzekł Sam, mając na myśli ludzi na brzegu.

Zatrzymał się. Na kilka minut zapomniał o wybuchu w pobliżu pomieszczenia z superbronią.

- Byron! Czy Marbot już się zgłosił?

- Nie, panie kapitanie.

Zadźwięczał interkom na grodzi. Byron odebrał połączenie, mając Clemensa tuż za plecami.

- Mówi de Marbot. Czy kapitan jest zajęty?

- Słucham cię, Marc! - odparł Sam. - Co się stało?

- Laser został wysadzony w powietrze! Jest całkowicie zniszczony. Wszyscy strażnicy, wliczając Fermora, zginęli, podobnie jak czterech członków załogi, którzy zjawili się na miejscu zdarzenia. Strażników zabiła eksplozja, a marynarze zostali zastrzeleni! Kapitanie, na pokładzie jest sabotażysta lub sabotażyści!

Sam jęknął. Przez chwilę wydawało mu się, że zemdleje. Odzyskał równowagę, opierając się o gródź.

- Wszystko w porządku, kapitanie? - spytał Byron.

Wyglądał równie marnie jak Sam się czuł. Jednak nie zdradzał oznak histerii. Clemens wyprostował się i wziął głęboki oddech.

- W porządku. A niech to jasna cholera! Powinienem był postawić tam dwudziestu strażników! Powinienem był szybciej wydobyć laser na pokład! Teraz nasz as w rękawie zniknął! Jan nie miałby przeciwko niemu szans! Nigdy nie lekceważ czynnika ludzkiego, Byron!

- Nie będę, panie kapitanie. Proponuję...

- Wysłać ekipy poszukiwawcze za tym draniem? A może draniami? Już wrócili na swoje posterunki. Być może. Albo mają zamiar zniszczyć generatory. Wystaw straże w maszynowni. Zacznij też sprawdzać kolejne stanowiska. Zobacz, czy ktoś z jakiegokolwiek powodu opuszczał posterunek. Możliwe, że niektóre spośród tych osób są niewinne, ale nie możemy ryzykować. Każdego, kto opuścił posterunek, każ wyrzucić za burtę! Nie obchodzi mnie, czy to będzie oficer, który wydaje się mieć dobrą wymówkę. Nie możemy walczyć z Janem, a jednocześnie martwić się, że otrzymamy cios w plecy!

- Tak jest, panie kapitanie! - zawołał Byron i zaczął kolejno łączyć się z poszczególnymi posterunkami.

- Wroga jednostka znajduje się w odległości ośmiu kilometrów, kapitanie - odezwał się operator radaru. - Przemieszcza się z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Rex potrafił rozpędzić się maksymalnie do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę na spokojnej wodzie i bez przeciwnego wiatru. Z pomocą nurtu i wiatru zrównał się prędkością z Nie Do Wynajęcia.

- Są jakieś wieści od Gęsi? - spytał Sam.

- Nie, panie kapitanie.

Sam spojrzał na chronometr. Duży samolot wciąż powinien lecieć wzdłuż gór, przytulając się do wierzchołków drzew, a kiedy to tylko możliwe, schodząc poniżej linii lasu. Jednak nie zaatakuje Reksa samotnie. Dostał rozkazy, aby poczekać, aż Rex będzie zajęty walką ze statkiem matką. Kiedy załogę Jana pochłonie wymiana ognia z wrogiem, Gęś z rykiem silników wynurzy się spośród drzew, obniży nad Rzekę i rzuci na Reksa od strony burty. Gdyby Jan miał choć trochę rozumu, wstrzymałby wysłanie własnego samolotu torpedowego do chwili rozpoczęcia głównej bitwy.

Ale Jan miał nadzieję, że ludzie na Nie Do Wynajęcia będą tak zajęci oglądaniem powietrznej batalii, że dadzą się zaskoczyć.

- Wroga jednostka w odległości sześciu kilometrów, kapitanie. Dokładnie przed nami.

Sam zapalił kolejne cygaro i poprosił sanitariusza, aby ten nałożył mu balsam na poparzony podbródek. Smollett tak zrobił, a wtedy Clemens stanął przy oknie i zapatrzył się na chmury dymu, które wzbijały się z pożarów na lewym brzegu, mniej więcej czterysta metrów przed nimi. Ogień pożerał budowle z bambusa, sosny i cisu. Ich kawałki odrywały się od płomieni i niesione przez wiatr lądowały na przęsłach oraz kolejnych domach. Ludzie biegali wokoło, wynosząc swój dobytek z płonących chat i po drabinach uciekając przed ogniem. Inni ustawiali się w rzędach i zanurzali w Rzece rogi obfitości oraz wiadra z wypalanej gliny, po czym podawali je z rąk do rąk i polewali podstawy budowli. Był to próżny wysiłek; tak naprawdę nie można było zrobić niczego oprócz pozostawienia pożaru w spokoju. Najwyraźniej połowa gapiów postanowiła właśnie tak zrobić. Zgromadzili się na równinach, gdzie stało kilka budynków, i dalej czekali na konfrontację obu statków.

- Zanim skończymy, Virolando przestanie istnieć - odezwał się Sam, nie zwracając się do nikogo konkretnego. - Nie będziemy tutaj zbyt popularni.

- Wróg znajduje się w odległości pięciu kilometrów, panie kapitanie.

Sam podszedł do interkomu, przez który Byron rozmawiał z poszczególnymi stanowiskami. Za nim stanął potężny Joe i Sam poczuł zapach bourbona emanujący z olbrzymiego nosa. Tytantrop zawsze lubił wychylić kilka głębszych przed walką. Nie oznaczało to, że musiał sztucznie pobudzać w sobie odwagę, ale, jak wyjaśnił, służyło mu to na żołądek. Uspokajało „motylki”.

- Poza tym, Szam, potszebuję duszo energii. Powiedziałeś, sze alkohol dodaje sił. Moje ciało szpala go tak jak silnik szpala paliwo. A ja mam dusze ciało.

- No dobrze, ale trzy czwarte litra?

Byron na niego spojrzał.

- Jak dotąd nie znalazłem nikogo, kto by opuścił swój posterunek.

- A czo, jeszli musieli szę wyszczać? - spytał Joe. - Zawsze muszę szę wyszczać pszed walką. Chociasz jesztem odwaszny, i tak szę szpinam. To nie jeszt nerwowoszcz. Tylko napięcie.

- I oczywiście wóda nie ma z tym nic wspólnego - wtrącił się Sam. - Gdybym ja wlał w siebie trzy czwarte litra, to nie dałbym rady wyjść z toalety. Miałbym szczęście, gdybym potrafił ją znaleźć.

- Whiszky oczyszcza mi nerki. Czyszte nerki to czyszta głowa. Dlatego warto zamoczyć dziób. Oczywiszcie nie chodzi mi o dziób sztatku.

- Oba mają ze sobą wiele wspólnego - odparł Sam. - Wokół statku jest pełno wody, podobnie jak w twojej głowie.

- Jesztesz złoszliwy, bo szę denerwujesz - odrzekł Joe i poklepał Sama po ramieniu palcami wielkości bananów.

- Nie spoufalaj się z kapitanem - odgryzł się Sam. Ale poczuł się lepiej. Joe go kochał i zawsze trwał przy jego boku. Czy mogło mu się przytrafić cokolwiek złego, skoro strzegł go taki potwór? Owszem. Statek mógł zostać zniszczony, niezależnie od jego obecności.

30

Rex Grandissimus był już widoczny jako zbliżająca się biała masa. Wraz z upływem kolejnych minut stawał się coraz wyraźniejszy. Clemens poczuł w piersi ukłucie bólu. Rex był jego pierwszym statkiem, pierwszą miłością. Sam walczył, aby zdobyć metal na jego budowę, zabijał, zgładził nawet jednego ze swoich towarzyszy - gdzie teraz przebywał Eryk Krwawy Topór? - pomógł go zaprojektować do ostatniej śrubki. Cały ten trud został zniweczony, kiedy król Jan uprowadził parowiec. Teraz Rex był jego największym wrogiem. Żałował, że będzie musiał zniszczyć jedną z zaledwie dwóch takich jednostek na całej planecie.

Z tego powodu jeszcze bardziej nienawidził Jana, który zmuszał go do zatopienia jego ślicznotki. A może udałoby się dokonać abordażu i przejąć kontrolę nad Reksem? Wtedy oba statki mogłyby popłynąć w górę Rzeki do jej źródeł.

Sam zawsze przeskakiwał od najgłębszego pesymizmu do szalonego optymizmu.

- Jeszcze cztery kilometry - oznajmił operator radaru.

- Widać gdzieś ś?

- Nie... tak, panie kapitanie! Mam coś! Niecałe pięć kilometrów od sterburty, tuż ponad wzgórzami!

- Panie kapitanie, wroga jednostka skręca na sterburtę.

Sam wyjrzał przez przedni iluminator. Faktycznie, Rex skręcał. Po chwili odwrócił się rufą do nadciągającego Nie Do Wynajęcia.

- Czo on robi, do cholery? - zdziwił się Joe.

- Na pewno nie ucieka! - odparł Sam. - Cokolwiek by nie powiedzieć o tym podstępnym draniu, nie jest tchórzem. Poza tym, jego ludzie by mu nie pozwolili. Nie, on knuje coś niedobrego.

- Może Rex ma jakieś problemy techniczne? - zasugerował Detweiller.

- Jeśli tak jest, to go dogonimy. Jaką ma prędkość na radarze?

- Wroga jednostka płynie w kierunku zachodnim z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, panie kapitanie.

- Pod prąd i wiatr to ich maksymalna prędkość - zauważył Sam. - Nie mają żadnej usterki. Przynajmniej ja niczego takiego nie widzę. Dlaczego więc uciekają, do pioruna? Przecież nie mają się gdzie ukryć.

Sam umilkł, przewracając oczami, jak gdyby szukał natchnienia.

- Sonar! - odezwał się po chwili. - Wykrywacie jakieś obce obiekty? Na przykład coś, co mogłoby wyglądać na minę?

- Nie, panie kapitanie. Pod wodą jest pusto, jeśli nie liczyć kilku ławic ryb.

- To byłoby w stylu Jana, przygotować kilka min i rozrzucić je na naszej drodze. Też bym tak zrobił na jego miejscu.

- Raczja, ale on wie, sze mamy szonar.

- I tak bym spróbował. Sparks, każ Andersonowi wstrzymać się, dopóki nie rozpoczniemy walki lub poczekać na kolejne rozkazy.

Radiooperator przekazał wiadomość pilotowi Gęsi, Ianowi Andersonowi. Był to Szkot, który w czasie Drugiej Wojny Światowej latał brytyjskim bombowcem torpedowym. Jego strzelec, Theodore Zaimis, był Grekiem, który podczas tej samej wojny służył w RAF-ie na tylnym stanowisku strzeleckim w samolocie Handley Page Halifax i brał udział w nocnych lotach nad Francją i Niemcami.

Anderson potwierdził, że zrozumiał rozkaz. Radar pokazywał Gęś utrzymującą mniej więcej równy wschodni kurs.

Słońce powoli się obniżało, a Nie Do Wynajęcia zmniejszał dystans do Reksa.

- Może Jan nie wie, jak szybki jest nasz statek - mruknął Sam, chodząc tam i z powrotem. Spojrzał na tłumy zgromadzone na obu brzegach oraz na iglicach i przęsłach. - Dlaczego oni stoją i się gapią? Nie wiedzą, że zaraz będą na nich spadać rakiety i pociski? Jan mógłby ich przynajmniej ostrzec!

Na horyzoncie pojawiła się wielka czerwono-czarna świątynia, urosła im w oczach, po czym zniknęła za plecami. Ścigający byli już zaledwie osiemset metrów za ściganymi. Sam rozkazał Detweillerowi zwolnić.

- Nie wiem, co on knuje. Ale nie mam zamiaru wpaść na pełnej prędkości w jakąś pułapkę.

- Wygląda na to, że kieruje się ku cieśninie.

- Powinienem był się domyślić.

Górskie zbocza coraz bardziej się pochylały, w odległości półtora kilometra przed nimi niemal stykały się ze sobą. Czarno, biało i czerwono nakrapiane ściany tworzyły pionowe urwiska, na których rozbijała się Rzeka. Chociaż Rex płynął całą naprzód, przemieszczał się zaledwie z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Jego szybkość jeszcze by zmalała, gdyby wpłynął w mroczny przesmyk okolony wysokimi skałami.

- Naprawdę sądzisz, że Jan zamierza przeprowadzić statek na drugą stronę? - spytał Sam. Uderzył pięścią w lewą dłoń. - A niech mnie, już wiem! Chce tam na nas zaczekać i zaatakować, kiedy będziemy wypływać z cieśniny!

- Chyba nie będziesz taki głupi, Szam? - rzekł Joe Miller.

Clemens go zignorował. Podszedł do radiooperatora.

- Połącz mnie z Andersonem!

Pilot Gęsi odezwał się z wyraźnym szkockim akcentem.

- Tak jest, kapitanie. Polecimy sprawdzić, co ten łobuz kombinuje. Ale wzbicie się nad cieśninę będzie wymagało trochę czasu.

- Nie przelatujcie nad górami, ale przez przesmyk - odparł Sam. - Jeśli będziecie mieli okazję do ataku, to z niej skorzystajcie! - Odwrócił się do Byrona. - Dowiedziałeś się czegoś?

Przez twarz Byrona przemknęło lekkie rozdrażnienie.

- Powiem ci, kiedy tylko będę coś wiedział.

- Wybacz, John - roześmiał się Sam. - Ale kiedy pomyślę, że ktoś może tam podkładać ładunki wybuchowe... cóż, martwi mnie to. Kontynuuj.

- Coś mam - rzekł Byron, kiedy wysłuchał oficera ze Stanowiska 26.

Sam obrócił się na pięcie i stanął obok niego.

- Chorąży Santiago zszedł z posterunku około pół godziny temu - powiedział Schindler. - Przekazał mi dowodzenie, mówiąc, że z nerwów dostał biegunki i musi się wypróżnić, aby potem się nie zhańbić. Obiecał szybko wrócić. Pojawił się dopiero po dziesięciu minutach, ale nie wydało mi się to podejrzane, panie kapitanie, gdyż wyjaśnił, że po prostu nie mógł przestać. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł z kąpieli, był cały mokry. Powiedział, że się pobrudził i musiał wziąć szybki prysznic. A zaraz po tym jak generał rozkazał zgłaszać się kolejnym stanowiskom, ponownie się oddalił i do tej pory nie wrócił.

- Stanowisko 27, zgłoście się! - zawołał Byron. Spojrzał na Sama. - On może nie być sam.

Wszystkie trzydzieści pięć stanowisk zgłosiło, że nikt nie zszedł z posterunku nawet na minutę.

- Albo się gdzieś ukrył, albo wyskoczył za burtę - orzekł Sam.

- Wątpię, aby udało mu się niezauważenie opuścić statek - odparł Byron.

Clemens połączył się z de Marbotem.

- Wyślij wszystkich swoich marynarzy na poszukiwanie Santiago. Jeżeli będzie stawiał opór, zastrzelcie go. Ale jeśli się uda, chciałbym z nim porozmawiać.

Zwrócił się do Byrona.

- Santiago jest z nami od początku. Jan musiał go tutaj podstawić, choć nie mam pojęcia, skąd mógł wiedzieć o laserze. Nawet nie rozważaliśmy takiego pomysłu, dopóki nie ukradł statku. No i w jaki sposób, na Boga, mógł się o nim dowiedzieć Santiago? Nawet życie seksualne królowej Wiktorii nie było lepiej strzeżoną tajemnicą.

- Miał dużo czasu, aby się rozejrzeć - odrzekł Byron. - To prawdziwy spryciarz. Nigdy nie ufałem temu parszywemu Południowcowi.

- A ja go lubiłem - odparł Sam. - Zawsze był miły, sprawnie wypełniał obowiązki i piekielnie dobrze grał w pokera.

Santiago był siedemnastowiecznym wenezuelskim żeglarzem, który przez dziesięć lat pełnił funkcję kapitana na okręcie wojennym. Kiedy ten zatonął, morze wyrzuciło mężczyznę na niezidentyfikowaną wyspę na Karaibach. Tam został przeszyty włócznią przez Indian, gdy gramolił się z wody na plażę. Jednak to tylko trochę przyśpieszyło jego zgon. Syfilis i tak już niemal rozdarł go na strzępy.

- Owszem, był strasznie zazdrosny o swoje kobiety i pełen idiotycznej latynoskiej męskiej dumy. Ale kiedy jedna z jego partnerek, dwudziestowieczna mistrzyni jukado, sprała go na kwaśne jabłko, zmienił swoje nastawienie i zaczął traktować kobiety tak, jakby były cenniejsze od złota.

Jednak były pilniejsze sprawy niż ego Santiago. Przede wszystkim, skąd Jan miał wiedzieć, że misja jego agenta się powiodła? Przecież nie zdawał sobie sprawy z istnienia lasera. Prawdopodobnie polecił Wenezuelczykowi wysadzić w powietrze jakąś ważną część statku. To zadanie nie zostało wykonane, gdyż generatory i elektromechaniczne systemy kontroli były zbyt pilnie strzeżone.

Ponadto, skąd - nie licząc efektownej eksplozji - Jan mógł się dowiedzieć, że jego agent wykonał zleconą misję? Czy opracowano jakiś system sygnałów? Jeśli tak, to Santiago żadnych nie wysłał.

Chyba że... ukrył gdzieś na statku radionadajnik, ustawiony na inną częstotliwość niż...

Sam poczuł słabe drżenie pokładu, które nie było skutkiem uderzania łopatek o wodę.

Wyjrzał przez tylny iluminator i dostrzegł smugi dymu, które najwyraźniej unosiły się z promenady.

Rzucił się do interkomu.

- Stanowiska 15 i 16! Co się stało? - wrzasnął.

Odpowiedział mu spokojny kobiecy głos.

- Tutaj mat Anita Garibaldi ze Stanowiska 17! Mieliśmy wybuch, panie kapitanie! Jedna z grodzi wyleciała w powietrze! Znajdujące się w niej przewody zostały przerwane!

Detweiller zaklął. Sam obrócił się na pięcie.

- Co się stało?

- Straciłem kontrolę nad statkiem - odrzekł Detweiller, ale Clemens już się zorientował. Koła zaczęły zwalniać, a kiedy wyjrzał przez tylne okno, zobaczył, że się zatrzymały. Powoli dziób statku skręcił w lewo, cofając się z prądem.

Detweiller wdusił jakiś przycisk, obok którego rozbłysło światło, po czym ponownie chwycił drążki. Koła zaczęły się obracać i nabierać prędkości. Statek powrócił na pierwotny kurs.

- Zapasowy system działa - oznajmił.

Sam lekko się uśmiechnął, choć wcale nie było mu wesoło.

- Santiago nie mógł o nim wiedzieć - rzekł. - Ale to Jan sprawił, że postanowiłem go zainstalować! Pokonał się własną bronią!

Wrzasnął do interkomu, przytrzymując przycisk, który łączył go ze wszystkimi stanowiskami.

- No dobra, bando niekompetentnych, nieudolnych, ślepych, małogłowych matołów! Wasze mózgi mogłyby urosnąć stukrotnie, a i tak latałyby luzem w tyłku komara! Znaleźć Santiago!

- Przed nami cieśnina, kapitanie - odezwał się Detweiller.

Ponad nimi przemknął jakiś cień i ryknęły podwójne silniki.

Gęś przeleciała nad statkiem na wysokości około sześćdziesięciu metrów. Wznosiła się pomiędzy mrocznymi zboczami, badała teren przed sobą za pomocą reflektora punktowego, powoli rozpływała się w ciemności, a w końcu zniknęła za długim zakrętem.

- Czy możemy utrzymać z nimi kontakt radiowy? - spytał Sam radiooperatora.

- To możliwe, panie kapitanie. Fale długie mogą odbijać się od ścian.

Sam odwrócił się, ale okrzyk operatora sprawił, że okręcił się na pięcie.

- Jezu! Pilot właśnie powiedział: „Zostaliśmy trafieni! Lewy silnik płonie! Rakieta...!”. - Podniósł bladą, napiętą twarz. - To wszystko, kapitanie.

Sam zaklął.

- Jan musiał na nich czekać! Wiedział, że wyślę samolot, żeby sprawdzić, co robi!

Dlaczego nie pozwolił Andersonowi postąpić tak, jak tamten chciał, czyli przelecieć ponad górami? Wtedy maszyna byłaby poza zasięgiem rakiet, a przynajmniej miałaby czas na wykonanie manewrów wymijających. Ale Jan znał swojego byłego partnera i jego niecierpliwy charakter. Dlatego spokojnie poczekał, dzięki czemu teraz pozbył się wrogiego samolotu torpedowego.

Jednak Rex nie wpłynąłby w cieśninę tylko po to, by złapać w pułapkę samolot. Musiał...

Rozległ się trzeszczący głos de Marbota.

- Kapitanie! Właśnie złapaliśmy Santiago! Schował się za jedną z grodzi! Rzucił się do ucieczki korytarzem i prawie dopadł relingu, ale Johnston przestrzelił mu głowę!

- Później przyjdzie czas na szczegóły - odparł Sam. - Teraz szukajcie innych agentów. Sprawdźcie...

- Rakiety! - krzyknął Detweiller.

31

Sam Clemens się odwrócił. Coś szybkiego i srebrzystego uderzyło od góry w podstawę sterówki. Ogłuszający wybuch zatrząsł całym pokładem. Potem w górze rozległ się kolejny huk. Sterówka zadrżała. Wszystkie okna spowił dym, który po chwili rozwiał się na wietrze.

- Co jest, do diabła! - powtarzał Sam raz za razem.

- To coś stamtąd - odrzekł Detweiller, wypuszczając z ręki drążek sterowniczy, wskazując w górę i w swoje prawo.

- Zabierajmy się stąd! - wrzasnął Sam. - W dół Rzeki!

Pilot już zwiększył moc silników do maksimum. Opanowany facet z tego Detweillera.

Kolejne srebrzyste rozbłyski. Aż kilkanaście. Następne eksplozje. Wyrzutnia rakiet na sterburcie zniknęła w kuli ognia i dymu. Została bezpośrednio trafiona przez nie wiadomo kogo, wystrzeliwującego pociski nie wiadomo skąd.

- Płyń zygzakiem! - krzyknął Sam.

Kolejne trzy bezpośrednie trafienia. Pozostałe pociski spadły do wody po obu stronach statku i za rufą.

- Radar nie działa - oznajmił Byron. Rozkazał obsłudze wyrzutni, aby odpowiedziała ogniem, celując na wyczucie.

- Ale gdzie oni są? - spytał Sam.

- Na zboczu! - zakrzyknęli jednocześnie Byron i Detweiller.

- Szpójsz! - rzekł Joe, pokazując coś przez tylny iluminator. Podczas gdy Byron prosił o raporty dotyczące zniszczeń i ofiar, Sam podążył wzrokiem za masywnym palcem tytantropa. Na wysokości mniej więcej stu pięćdziesięciu metrów, tam, gdzie przed chwilą wznosiła się równa skalna ściana, teraz widniał podłużny otwór o szerokości dziewięciu i wysokości dwóch metrów. Malutkie twarze wyglądały zza wyrzutni, a słońce połyskiwało na srebrnych powłokach pocisków i luf.

- Jezu Chryste!

Ludzie Jana musieli znaleźć jaskinię na górskim zboczu i przenieśli do niej rakiety oraz wyrzutnie. Otwór zakryto jakimś rodzajem osłony udającej plamę porostów, wykonanej zapewne z papier-mâché. Podczas gdy artylerzyści czekali w jaskini, Jan uciekł na drugą stronę przesmyku.

- Daliśmy się oszukać jak dzieci! - jęknął Sam.

Przez minutę statek spokojnie parł w dół Rzeki. Potem wnętrze jaskini rozbłysło płomieniami i z otworu wystrzeliło około tuzina dużych pocisków. Sam aż podskoczył, chociaż się tego spodziewał.

- Lewo na burtę! - wrzasnął.

Tylko jedna z rakiet trafiła w cel. Parowy karabin maszynowy zniknął w kłębach dymu, a na wszystkie strony poleciały fragmenty ciał i kawałki metalu. Kiedy dym się rozwiał, w miejscu, w którym stała platforma, karabin oraz trzej mężczyźni i dwie kobiety, ział duży otwór.

Przez chwilę Sam był całkowicie otępiały, nie mogąc się poruszyć ani myśleć.

W głowie powtarzał tylko: Wojna to nie mój żywioł. Ona nie jest żywiołem żadnego racjonalnego człowieka. Powinienem był przekazać dowodzenie Byronowi. Ale nie pozwoliła mi na to duma. Jan jest przebiegły, bardzo przebiegły. No i ma za doradcę tego słynnego Duńczyka, Tordenskjölda.

Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że statek płynie w stronę brzegu. Słyszał głos Byrona, jak gdyby dobiegający z dużej odległości.

- Czy mam utrzymać kurs, kapitanie?

- Szam, Szam - grzmiał Joe za jego plecami. - Jeszu Chryszte, roszbijemy szę o brzeg!

Clemensowi jakimś cudem udało się poruszyć i odezwać.

- Zmień kurs. Skieruj statek w dół Rzeki i wróć na jej środek.

Na głównym pokładzie leżały zwłoki Youngblooda, Czernego i de Groota, a także górna część ciała pięknej Anne Mathy, byłej hollywoodzkiej gwiazdy. Wyglądała jak porcelanowa laleczka, którą zmasakrowało sadystyczne dziecko.

Nie pierwszy raz widział trupy i krew, i już nie był młodzieńcem bawiącym się w żołnierza Konfederacji. Jednak teraz nie mógł uciec na Dziki Zachód, pozostawiając Wojnę Domową tym, którzy mieli ochotę w niej uczestniczyć. Tym razem nie mógł zdezerterować.

Strach zmienił się w nim we wściekłość. Szklanka bourbona, którą podał mu Joe - stary dobry Joe! - podsyciła jego gniew. Niech szlag trafi Jana i jego podstępne sztuczki! Pośle go do piekła, choćby musiał się tam udać razem z nim.

- Myślisz, że moglibyśmy rozwalić tych drani w jaskini? - spytał Byrona.

Oficer obdarzył go długim spojrzeniem.

- Sądzę, że tak. Oczywiście jeśli skończyły im się rakiety, to nie ma sensu tracić na nich amunicji.

- Nie widzę żadnych rakiet na wyrzutniach, ale mogą je trzymać głębiej, licząc na to, że wrócimy, aby ich zaatakować. Lepiej się upewnijmy. Nie chcę, aby te hieny się z nas śmiały.

Byron uniósł brwi. Najwyraźniej uważał, że narażanie się na kolejne trafienia to głupota.

- Tak jest, panie kapitanie - odparł, po czym wrócił do interkomu. Sam poinformował Detweillera, co zamierza zrobić. Podczas gdy Nie Do Wynajęcia zawracał, obsługa wyrzutni przygotowywała się do swoich zadań.

Byron beznamiętnym głosem przedstawił raport. Dwadzieścioro zabitych. Trzydzieścioro dwoje ciężko rannych. Jedenaścioro z nich po opatrzeniu mogło wrócić na swoje stanowiska. Zniszczeniu uległy: parowy karabin maszynowy, wyrzutnia rakiet i działo. W powietrze wyleciały także rakiety i pociski do działa, wyrządzając większe zniszczenia niż wrogi ostrzał. W pokładzie startowym ziały dwie wielkie dziury, a kajuty na najniższym poziomie sterówki zostały dosłownie zmiecione z pokładu. Budowla ocalała w wystarczającym stopniu, aby zachować stabilność, jednak wszystko mogło ulec zmianie, gdyby trafiła w nią kolejna rakieta. Siła ognia statku zmalała, ale uszkodzenia nie pogorszyły jego osiągów.

Co najgorsze, zniszczeniu uległy anteny radaru.

Marynarz, który stał na oku, poinformował Sama, że ludzie w jaskini umieszczają w lufach wyrzutni nowe rakiety.

- Byron, kiedy dam sygnał, otwórz ogień! - polecił Clemens.

Oficer przekazał rozkaz dalej, każąc utrzymywać kurs na przesmyk. Statek znajdował się teraz w odległości niecałych ośmiuset metrów od podstawy urwiska. Sam polecił Detweillerowi odwrócić jednostkę, ustawiając się lewą burtą do wrogów. Następnie parowiec miał się pozwolić ponieść nurtowi do chwili wystrzelenia z dział na sterburcie. Znajdowało się tam osiemdziesięcioośmiomilimetrowe działo, znacznie bardziej precyzyjne niż wyrzutnie rakiet, oraz działo na sprężone powietrze.

Na rozkaz Sama osiemdziesięcioośmiomilimetrowe działo zagrzmiało, plując ogniem i dymem, a druga broń wydała z siebie świszczący odgłos. Jeden pocisk uderzył tuż ponad, a drugi tuż pod otworem. Kolejna salwa nie była konieczna. Dolna eksplozja zdetonowała rakiety w jaskini. Wybuchły w chmurze dymu, z której wyleciało coś, co przypominało fragmenty ciał.

Kiedy dym się rozwiał, oczom załogi ukazały się jedynie poskręcane metalowe szczątki.

- Chyba możemy mieć pewność, że się ich pozbyliśmy - rzekł Sam. Czuł się usatysfakcjonowany. Wrogowie nie byli ludźmi lecz rzeczami, które mogły go zabić, więc musiały zostać zniszczone, zanim będą miały ku temu szansę.

- Około czterysta metrów przed cieśniną skieruj statek ponownie na środek Rzeki - polecił. - Byron, każ wyprowadzić śmigłowiec.

- Król Jan wpadł na ten sam pomysł - rzekł Byron i wskazał przesmyk. Sam zauważył śmigłowiec wiszący na wysokości około sześciuset metrów, malutką maszynę oprawioną w ramę mrocznych skalnych ścian.

- Nie chcę, aby Jan widział, co robimy. Powiedz Petroskiemu, aby się go pozbył.

Clemens połączył się z de Marbotem. Przekazanie instrukcji zajęło mu dwie minuty. De Marbot zasalutował i oddalił się, aby wcielić plan w życie.

Petroski, pilot śmigłowca, rozgrzał silnik, po czym wystartował, niosąc na pokładzie dwóch strzelców uzbrojonych w karabiny maszynowe. Pod kadłubem podwieszono dziesięć niewielkich pocisków kierowanych za pomocą termolokacji, z których część miała posłużyć do zestrzelenia wrogiej maszyny, a reszta do zaatakowania Reksa.

Sam obserwował powoli wznoszący się helikopter obciążony śmiercionośnym ładunkiem. Wspięcie się powyżej pułapu maszyny, która wisiała w przesmyku, musiało trochę potrwać. Spytał Francuza, jak mu idzie. De Marbot, przebywający na rufie, odparł że obie motorówki już prawie napełniono rakietami. Będą mogły wyruszyć za kilka minut.

- Dam sygnał, kiedy będziecie mieli wolną drogę - rzekł Sam.

Maszyna Petroskiego nareszcie przestała się wznosić. Drugi śmigłowiec nadal nie zmieniał pozycji. Jednak kiedy jego pilot zauważył duży biały helikopter wzbijający się powyżej jego pułapu, zawrócił i uciekł.

- Wroga jednostka latająca przemieszcza się z prędkością mniej więcej stu trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę - odezwał się operator radaru, który teraz stał na oku.

- To szybciej niż nasza maszyna - rzekł Sam. - Nie jest aż tak obciążona. Byron, przekaż de Marbotowi, że może ruszać.

Olbrzymie drzwi były otwarte już od dłuższego czasu. Większa z motorówek, Nie Wystawiaj Rachunków, wyślizgnęła się z wypełnionej wodą komory, zostawiając za sobą biały ślad. Skręciła i ruszyła w stronę brzegu. Niedaleko za nią płynęła Ty Przodem, Gascon. Obie były po brzegi wyładowane rakietami, rozmontowanymi wyrzutniami oraz marynarzami.

Z radioodbiornika rozległ się głos Petruskiego.

- Wróg zniknął za zakrętem. Wzniosę się o kolejne sześćset metrów i dopiero wtedy za nim podążę.

Czekając na kolejny raport, Sam obserwował motorówki. Nosami tkwiły na płyciźnie, a marynarze wyskakiwali z nich do wody. Szybko brodzili do brzegu, gdzie rozpakowywali broń i ekwipunek. Następnie każdy z mężczyzn zabierał ze sobą niemal dwudziestokilogramowy pocisk bądź fragment rozmontowanej wyrzutni.

- Jan z pewnością najpierw wysłał na górę ludzi z wyciągami i linami - zauważył Sam. - Potem wciągnęli te ciężkie rakiety z pokładu Reksa. Pewnie robili to w nocy, aby nie zauważyli ich mieszkańcy Virolando. Musieli się cholernie napracować. Szkoda, że nie mamy czasu, aby wykorzystać ciężkie rakiety. Ale te lżejsze pociski także mogą dokonać sporych zniszczeń, jeśli trafią we właściwe części statku.

Zatarł dłonie i wydmuchnął chmurę dymu z cygara.

- Nie ma to jak odwrócić losy walki, łapiąc Jana w jego własną pułapkę.

- Jeżeli wystarczy nam czasu - odparł Byron. - A co, jeśli Rex wypłynie z cieśniny, zanim rozmieścimy broń?

- To możliwe, ale mało prawdopodobne - odrzekł Sam, marszcząc brwi. - Kiedy Jan ponownie znajdzie się w przesmyku, będzie mógł płynąć tylko do przodu. Tam nie ma miejsca, aby zawrócić, nawet kręcąc tylko jednym kołem. Równie dobrze możemy na niego czekać przy wylocie cieśniny, niewidoczni dla radaru i sonaru. Gotowi rozwalić mu dupsko, kiedy wyłoni się spośród skał.

- Mosze mógłby wycofać - odezwał się Joe.

- Przy dwóch działach i pięćdziesięciu rakietach wycelowanych w sterówkę oraz czterech torpedach wycelowanych w kadłub? - parsknął Sam. - Tak czy inaczej, chciałbym zobaczyć, jak płyniesz tym statkiem do tyłu przy tak silnym prądzie, mając po każdej ze stron tylko dziewięć metrów przestrzeni. Detweiller nie mógłby tego dokonać. Nawet mnie by się nie udało!

Czekali. Sam obserwował długi rząd marynarzy obładowanych srebrzystymi cylindrami i fragmentami sprzętu. De Marbot zgłosił się przez krótkofalówkę.

- Znalazłem ścieżkę.

- Widzę jak machasz ręką - odrzekł Sam. - Dotarcie do jaskini powinno wam zająć około godziny. Nie znajduje się bardzo wysoko, ale ścieżka zapewne jest długa.

- Pójdziemy najszybciej jak się da - odparł Francuz. - Ale nie będziemy mogli zbytnio się śpieszyć, jeśli szlak okaże się wąski.

- Ufam twojej ocenie sytuacji.

- Petroski znów się zgłasza - rzekł operator. Sam usłyszał pilota, jeszcze zanim podszedł do radioodbiornika.

- Obniżyliśmy pułap lotu - poinformował Petroski. - Postanowiłem, że zaatakujemy na wysokości sterówki. Zobaczą nas na radarze, kiedy tylko wylecimy zza ostatniego zakrętu. Ale liczę na to, że ich zgubimy i nie pozwolimy im dokładnie wycelować. Sześć rakiet na sterówkę, sześć na śmigłowiec, niezależnie od tego, czy będzie w powietrzu, czy na pokładzie startowym.

Petroski sprawiał wrażenie radosnego. Był zwariowanym Polakiem, który walczył z Hitlerem w szeregach RAF-u. Po wojnie nie chciał mieszkać w komunistycznej Polsce, więc wyemigrował do Kanady, gdzie zarabiał na życie najpierw latając małym samolotem docierającym do trudno dostępnych obszarów, a potem jako pilot policyjnego śmigłowca.

- Niech to szlag! - wrzasnął Petroski. - Statek stoi tuż za wlotem cieśniny! Dziobem skierowany jest w moją stronę. Dzieli nas tylko czterysta metrów! Życzcie mi szczęścia!

Silnik i śmigła głośno ryczały, jednak podekscytowany głos pilota je zagłuszał.

- Odpalam sześć rakiet! - Minęły dwie sekundy. - W celu! Nie trafiłem sterowni, ale rozniosłem w pył kominy! Niczego nie widzę przez ten dym! Zwiększam pułap! Wszędzie ogień artylerii przeciwlotniczej! Niczego nie widzę! O-o! Jest śmigłowiec, na pokładzie startowym! Zaraz...

Radiooperator podniósł wzrok na Sama.

- Przykro mi, kapitanie. Połączenie przerwane.

Sam rozgniótł końcówkę cygara na radioodbiorniku i rzucił je na pokład.

- Musiał dostać rakietą.

- Pewnie tak.

Operator miał wilgotne oczy. Petroski od dziesięciu lat był jego bliskim przyjacielem.

- Nie wiemy, czy trafił śmigłowiec Jana - odezwał się Sam. Otarł oczy knykciami. - Cholera, mam ochotę go staranować, odpłacić mu za to...

Byron ponownie uniósł brwi w odpowiedzi na tę nieprofesjonalną postawę.

- Tak, wiem - rzekł Sam. - Wpadlibyśmy w jego pułapkę. Nie ma o czym mówić. Wiem, co jeszcze sobie myślisz. Byłoby lepiej, gdybym, stosując beznamiętną terminologię wojskową, „zachował nasz sprzęt obserwacyjny”. Teraz Jan może mieć nas na oku dzięki swojemu śmigłowcowi, oczywiście jeśli Petroskiemu nie udało się go zniszczyć.

- Podjęliśmy ryzyko i być może się opłaciło - odparł Byron. - Niewykluczone, że dostały zarówno śmigłowiec, jak i sterownia. Petroski nie miał wystarczająco dużo czasu, aby dokładnie ocenić sytuację.

Sam jeszcze przez chwilę chodził tam i z powrotem po pomieszczeniu, tak mocno zaciągając się cygarem, że klimatyzacja nie nadążała z usuwaniem dymu. W końcu się zatrzymał i dźgnął powietrze, jak gdyby przyszpilał jakiś pomysł. Co poniekąd robił.

- Jan nie wróci, jeśli nie będzie znał naszego położenia. Dlatego wyśle zwiadowców, albo w śmigłowcu, albo w motorówce. Tak czy inaczej, nie będziemy do nich strzelać. Byron, powiedz de Marbotowi, aby wstrzymał ogień, jeśli helikopter lub motorówka wyłonią się z przesmyku. I niech nie zwraca na siebie uwagi. Detweiller, podpłyń do kamienia obfitości obok świątyni. Przybijemy tam do brzegu i wykonamy kilka napraw.

- Po czo, Szam?

- Po co? Żeby szpiedzy Jana nas tam zobaczyli. Jeśli zdecyduje się na atak, będzie wiedział, że nie grozi mu wpadnięcie w żadną pułapkę. Może nawet pomyśleć, że rakiety wystrzelone z jaskini wyrządziły nam takie szkody, że nie możemy się pozbierać. Zrozumie, że może przepłynąć przez cieśninę, zanim się do niego zbliżymy. Wtedy dojdzie do ostatniego rozdania, a my będziemy mieli w ręku pokera. Taką przynajmniej mam nadzieję.

- Ale Szam - odparł Joe. - Czo jeszli Petroszki wyszadził szterownię? A Zły Jan zoształ zabity? Mosze oni wcale nie mają ochoty walczyć?

- Jakoś nie widzę nikogo z białą flagą. Wycofamy się i będziemy liczyli na to, że Jan stawi się do walki. Tymczasem sami wykonamy mały zwiad. Byron, poślij Gascona. Powiedz Plunkettowi, aby przeleciał przez cieśninę na pełnej prędkości, szybko się rozejrzał i od razu wracał.

- Mogę coś zasugerować? - spytał Byron. - Gascon jest uzbrojony w torpedy.

- Nie, do pioruna! Nie mam zamiaru posyłać kolejnych dobrych ludzi na samobójcze misje! Jest już wystarczająco niebezpiecznie, jak powiedział stary kawaler do starej panny, gdy ta zaproponowała mu małżeństwo. Mogą zostać zaatakowani przez śmigłowiec, choć myślę, że Gascon miałby w takiej sytuacji niezłe szanse. Gdyby helikopter próbował ścigać motorówkę, de Marbot powinien odpowiedzieć ogniem. Zdobędziemy potrzebne informacje, a Jan będzie zachodził w głowę, co się stało z jego śmigłowcem. Nie będzie się mógł powstrzymać przed wysłaniem motorówki na zwiady. Pozwolimy jej wrócić. Tak czy inaczej, sądzę, że Jan nie pojawi się przez zmrokiem.

Byron przekazał komunikaty. Lśniący biały Gascon oddalił się od brzegu i pomknął w stronę przesmyku. Jego dowódcą był młodszy syn irlandzkiego barona, niegdyś adiutant króla Jerzego V, a później admirał w marynarce wojennej. Był weteranem bitew o Helgoland, Dogger Bank oraz Półwysep Jutlandzki i został odznaczony Wielkim Krzyżem, holenderskim Orderem Oranii-Nassau, a także rosyjskim Orderem Świętego Stanisława II klasy z mieczami. Był także dalekim krewnym znakomitego pisarza fantasy Lorda Dunsany'ego, a poprzez niego także słynnego angielskiego odkrywcy, Richarda Francisa Burtona.

- Panie kapitanie - odezwał się John Byron. - Wydaje mi się, że coś przeoczyliśmy. Marynarze jeszcze długo nie ustawią wyrzutni. Jeżeli wrogi śmigłowiec lub motorówka ruszą w pościg za Gasconem, to de Marbot im nie zagrozi. Natomiast mogą dostrzec jego ludzi na górskiej ścieżce. Wtedy domyślą się, że zastawiamy pułapkę.

- Tak, masz rację - przyznał Sam niechętnie. - Dobrze, powiedz Jego Lordowskiej Mości, aby zawrócił i poczekał, aż de Marbot się przygotuje. Nie ma sensu tracić energii na krążenie.

- Tak jest, panie kapitanie - odrzekł Byron. Porozmawiał przez radio z Plunkettem, po czym szybko zwrócił się do Sama. - Tylko że... do admirała nie zwracamy się Wasza Lordowska Mość. Jest młodszym synem członka Izby Lordów, co legalnie czyni z niego plebejusza. A skoro jego ojciec był baronem, czyli najniższym rangą spośród parów, to nie przysługuje mu nawet tytuł honorowy.

- To miał być żart - odrzekł Sam. - Niech mnie ręka boska broni przed brytyjskimi wariatami!

Drobny Anglik zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć, że w sterowni nie ma miejsca na żarty. Zapewne ma rację, pomyślał Sam. Ale musiał się trochę powygłupiać. Tylko w ten sposób potrafił pozbyć się napięcia. W przeciwnym razie w jego umyśle doszłoby do niekontrolowanej eksplozji. „Widzicie te kawałeczki, które fruną w powietrzu? To Sam Clemens”.

Byron był twardy, niewzruszony w każdej sytuacji, spokojny niczym człowiek, który sprzedał swoje akcje tuż przed krachem na giełdzie.

Statek wciąż znajdował się daleko na jeziorze, choć pod ostrym kątem sunął w stronę brzegu. Na północy widać było duże czarne chmury. Dymy pożarów wywołanych przez spadające samoloty. Do jutra liczba pożarów jeszcze się zwiększy - chyba że ugasi je deszcz. Tubylcy z pewnością nie będą darzyli miłością, ani króla Jana, ani jego. Dobrze, że są pacyfistami. W przeciwnym razie mogliby brutalnie sprzeciwić się pożyczeniu jednego z kamieni obfitości przez ludzi, których uznawali za morderców i podpalaczy. Olbrzymi akumulator na pokładzie Nie Do Wynajęcia musiał zostać naładowany, choć jeszcze nie był pusty, a załoga musiała napełnić rogi obfitości. Sam nie sądził, aby Rex miał się teraz pojawić. Miał takie same potrzeby.

Chyba że... chyba że Jan sądził, iż uda mu się ich zaskoczyć w porcie. Nie można było tego wykluczyć. Silniki Reksa nie zużyły całej mocy, gdyż statek nie płynął przez cały dzień. Mógł dysponować energią na kolejne kilka godzin rejsu.

Nie, Jan by tego nie spróbował. Nie wiedział, że jego wróg został pozbawiony radaru, więc przewidywałby, że Rex zostanie wykryty, gdy tylko wystawi dziób poza cieśninę. A żeby dotrzeć do Nie Do Wynajęcia, musiałby przepłynąć prawie pięć kilometrów po tafli jeziora. Zanim by tego dokonał, wielka półkolista płyta, która przykrywała kamień obfitości, mogła zostać wciągnięta na pokład i schowana, a statek wyruszyłby na spotkanie Reksa.

Gdyby tylko miał do dyspozycji jeszcze jeden pojazd latający, który pozwoliłby mu sprawdzić, kiedy statek Jana będzie ładował akumulator. Gdyby Rex podłączył się do kamienia obfitości w pobliżu wlotu cieśniny, Nie Do Wynajęcia mógłby go błyskawicznie dopaść. Nie, Jan na pewno o tym pomyślał. Odpłynie dalej w górę Rzeki, aby zdążyć przygotować się na ewentualny atak. Będzie także oczekiwał podobnych środków ostrożności ze strony Clemensa.

A skoro tak, to dlaczego nie przemknąć przez cieśninę i nie złapać Jana z opuszczonymi królewskimi spodniami?

Szkoda, że nie zna szczegółów topografii, jak choćby szerokości Rzeki po drugiej stronie góry. Ale Plunkett zdobędzie potrzebne dane.

- Czy chciałby pan teraz pogrzebać umarłych? - spytał Byron.

32

- Co? - zdziwił się Sam. - A tak, w sumie lepiej mieć to już z głowy. Później nie będzie czasu. Czy mamy wystarczająco dużo marynarzy, aby sformować ekipę pogrzebową?

- Dokładnie czterdzieścioro dwoje - odrzekł Byron, zadowolony, że przewidział pytanie kapitana.

- Dobrze. Wystarczy, aby pochować wszystkich, łącznie z nimi samymi. Ale lepiej użyjmy tylko trzech strzelb. Musimy oszczędzać proch.

Ceremonia była krótka. Ciała ułożono w części rufowej pokładu startowego, owinięto materiałem i obciążono kamieniami. W pogrzebie uczestniczyła połowa załogi; reszta pozostała na służbie.

- ...gdyż teraz już wiemy, że zmartwychwstanie jest możliwe, jako że wszyscy go doświadczyliśmy. Dlatego powierzamy wasze ciała głębinom Rzeki, ufając, że kiedyś ponownie będziecie chodzić po świecie, tym lub innym. Niech Bóg pobłogosławi tych z was, którzy w Niego wierzyli. Do zobaczenia!

Rozległa się salwa ze strzelb. Zwłoki zapakowane w worki z rybiej skóry podnoszono z pokładu i wyrzucano za burtę. Obciążone kamieniami, miały szybko zatonąć i zostać zjedzone przez małe i wielkie ryby, które czaiły się w mrocznych głębinach.

Nie Do Wynajęcia przybił do brzegu i rzucił kotwicę. Sam zszedł na ląd, aby spotkać się z wściekłym La Viro. Potężny ciemnoskóry mężczyzna o sokolej twarzy pomstował na głupotę i okrucieństwo obu stron konfliktu. Sam słuchał z kamienną twarzą. Żarty byłyby nie na miejscu. Jednak kiedy La Viro zażądał, aby statek opuścił krainę, Sam odparł:

- Nie da się uniknąć tego starcia. Jeden z nas musi zostać pokonany. Czy wyrazisz zgodę, abyśmy skorzystali z kamienia obfitości?

- Nie! - krzyknął La Viro. - Nie! Nie pozwalam!

- Bardzo mi przykro z tego powodu - odparł Sam. - Ale i tak to zrobimy. Jeśli twoi ludzie spróbują nam przeszkodzić, otworzymy do nich ogień.

La Viro przez chwilę milczał. W końcu jego oddech się uspokoił, a purpura ustąpiła z twarzy.

- W porządku. Nie będziemy stosowali siły, dobrze o tym wiesz. Mogę jedynie odwoływać się do twojego człowieczeństwa. Ale widzę, że ono zawiodło. Konsekwencje obciążą twoje sumienie.

- Nic nie rozumiesz. Musimy się dostać do polarnego morza. Nasza misja jest niezwykle ważna dla tego świata. Nie mogę więcej wyjawić, ale uwierz mi, że tak jest.

Spojrzał na słońce. Za godzinę dotknie szczytów górskiego pasma na zachodzie.

Nagle Hermann Göring dołączył do niewielkiej grupy, która stała za plecami La Viro, i powiedział coś po cichu do swojego przywódcy.

- Bardzo dobrze. Ewakuujcie ich - odrzekł La Viro głośno.

Göring odwrócił się i zawołał donośnym głosem:

- Słyszeliście La Viro! Pójdziemy na wschód i oddalimy się od tego piekielnego konfliktu. Przekażcie wszystkim tę wiadomość! Wszyscy na wschód! Martin, wyślij balon sygnałowy!

Göring odwrócił się w stronę Clemensa.

- Teraz już widzisz, a przynajmniej powinieneś, że miałem rację! Sprzeciwiałem się budowie statku, ponieważ chciałeś go wykorzystać do złych celów! Nie zostaliśmy wskrzeszeni z martwych i umieszczeni tutaj, aby szukać chwały bądź oddawać się bezmyślnym cielesnym żądzom, nienawiści i rozlewowi krwi! Powinniśmy...

Sam się odwrócił. W towarzystwie Joego Millera wszedł na pływający pirs i po trapie wspiął się na promenadę.

- Szukinszyn - odezwał się Joe. - Sztrasznie zmył ci głowę.

- Za słaby jest na to - odparł Sam. - Odbierałem cięgi od najlepszych. Gdybyś tylko słyszał moją matkę. Albo żonę. Obie mogłyby mu dać tysiąc słów fory, a potem doścignąć go w ciągu dziesięciu sekund. Zapomnij o nim. Co on może wiedzieć? Robię to dla niego i całej reszty tych zakłamanych szansowców. Dla każdego, czy na to zasługuje, czy nie.

- Naprawdę? Zawsze myszlałem, sze robisz to dla siebie.

- Czasami na zbyt wiele sobie pozwalasz. Tak się nie rozmawia z kapitanem.

- Po prosztu mówię, czo myszlę - odparł Joe z uśmiechem. - Zresztą nie roszmawiam sz tobą jak marynasz z kapitanem, ale jak pszyjaciel sz pszyjacielem.

Kiedy weszli do sterowni, zwrócił się do nich John Byron.

- Panie kapitanie, de Marbot informuje, że wyrzutnie zostały rozstawione.

- Dobrze. Powiedz mu, aby wrócił do motorówki i przekaż Plunkettowi, że może wyruszać.

Gascon zareagował natychmiast i pomknął w kierunku cieśniny. Malutkie postacie marynarzy, którzy schodzili ścieżką wyciętą w górskim zboczu, były słabo widoczne na tle niebiesko-czarnej skały i zielono-czarnych porostów. Przed dotarciem na dół będą musieli skorzystać z latarek. Nie Wystawiaj Rachunków płynął wzdłuż brzegu na zachód ku kamieniowi obfitości. Załoga maszynowni hałasowała w dole, rozmieszczając aluminiowe podpory przy zniszczonej podstawie sterówki. Płomienie palników lśniły niebiesko na dziobie, gdzie marynarze rozcinali szczątki parowego karabinu maszynowego. Inni byli zajęci rozstawianiem w tym samym miejscu wyrzutni rakiet. Kolejna grupa pracowała z zacięciem, starając się wymienić anteny radaru.

Minęło pół godziny. Główny lekarz poinformował, że pięcioro rannych zmarło. Sam rozkazał zabrać ich ciała niewielką łodzią na środek Rzeki i tam wrzucić do wody. Zrobiono to bez rozgłosu, aby nie obniżać morale załogi. Kapitan nie miał zamiaru odprawiać ceremonii pogrzebowej. Miał się tym zająć jeden z sanitariuszy.

Clemens spojrzał na zegarek.

- Plunkett powinien już być przy wylocie cieśniny.

- W takim razie pojawi się z powrotem za mniej więcej dziesięć minut - odparł pierwszy oficer.

Sam popatrzył na marynarzy, którzy znajdowali się w połowie długości ścieżki.

- Wydałeś de Marbotowi rozkaz, aby razem ze swoimi ludźmi położył się na ścieżce, jeśli pojawi się śmigłowiec bądź motorówka Jana?

- Oczywiście - odrzekł Byron sztywno.

Sam spojrzał w stronę brzegu. Tysiące mężczyzn i kobiet przemieszczały się powoli zwartą masą na wschód, nie wydając prawie żadnego dźwięku. Większość niosła tobołki z ubraniami, garnki, wazy, statuetki, krzesła, wędki, narzędzia stolarskie, rozmontowane lotnie oraz, oczywiście, rogi obfitości. Przechodząc, oglądali się na olbrzymi statek, a wielu w geście błogosławieństwa podnosiło dłonie z wyprostowanymi trzema środkowymi palcami. To wywołało w Samie poczucie winy i wściekłość.

- Czałkiem ładny balon - odezwał się Joe.

Potężny gruszkowaty obiekt, pomalowany na jaskrawożółto, wyłonił się z wnętrza jednego z budynków pozbawionych dachu. Wzniósł się szybko pod ostrym kątem, niesiony zachodnim wiatrem. Na wysokości około tysiąca dwustu metrów wydawał się już niewielki. Jednak nie na tyle, by Sam nie zauważył nagłego rozbłysku czerwonych płomieni.

- Wysadzili go w powietrze! - zawołał. - Pewnie na tym polegał sygnał!

Płonący balon opadł, widoczny po obu stronach jeziora z odległości wielu kilometrów. Po kilku minutach uderzył o powierzchnię wody.

- Cóż, przynajmniej już nie będziemy się musieli martwić cywilnymi ofiarami - zauważył Byron.

- No nie wiem - odparł Detweiller. - Wygląda na to, że La Viro zostaje razem z grupką innych.

Tak rzeczywiście było. Grupka powędrowała w stronę świątyni.

- Pewnie będą się za nas modlić! - parsknął Sam.

- Gascon pojawił się w zasięgu wzroku! - oznajmił jeden ze strażników.

Motorówka lśniła biało w promieniach słońca, unosząc dziób do góry, pędząc całą mocą silników. Około sto pięćdziesiąt metrów wyżej, niemal bezpośrednio nad nią, leciał wrogi śmigłowiec. Kołysał się i przechylał, aby załoga mogła strzelać w dół z karabinów maszynowych.

- Byron, każ de Marbotowi otworzyć ogień do śmigłowca! - polecił Sam głośno, ale w tej samej chwili jego słowa zagłuszył ryk kamieni obfitości. Kiedy znów zapadła cisza, powtórzył rozkaz.

- Wroga motorówka na horyzoncie! - zawołał obserwator.

- Co...? - zdziwił się Sam. Teraz on także zauważył czerwony, ostro zakończony nos i zaokrąglony, opancerzony tył uzbrojony w wieżyczki strzelnicze. Oryginalna motorowa szalupa Nie Wystawiaj Rachunków, którą ukradł król Jan, wynurzyła się spomiędzy strzelistych górskich zboczy.

Pojedyncza rakieta wystrzeliła z otworu w skalnej ścianie. Leciała po linii prostej, kierując się ku rozgrzanej do czerwoności rurze wydechowej śmigłowca. Lśniła niczym kreska narysowana ognistym ołówkiem na czarnej skale. Po chwili razem z helikopterem zamieniła się w szkarłatną kulę.

- Oto koniec ostatniej latającej maszyny na tym świecie - rzekł Sam.

- Lepiej poczekajmy, aż śmigłowiec spadnie do Rzeki, panie kapitanie - odparł jak zawsze beznamiętny Byron. - W przeciwnym wypadku ściągnie nasze rakiety. Jest najgorętszym obiektem w okolicy.

Płonący kadłub i metalowe fragmenty maszyny wydawały się spadać w nienaturalnie wolnym tempie. Potem uderzyły o powierzchnię Rzeki i znikły.

Byron odezwał się do radionadajnika zarezerwowanego do komunikacji z krótkofalówką de Marbota.

- Bezpośrednie trafienie pojedynczą rakietą we wrogą jednostkę.

- Jezu, panie kapitanie! - zawołał strażnik. - Rex także wypływa!

Byron zerknął w kierunku cieśniny, po czym wdusił pięścią przycisk alarmu. Zawyły syreny. Członkowie załogi zgromadzeni na pokładzie startowym szybko się rozbiegli.

Sam zmusił się do przemówienia spokojnym głosem, choć serce niemal wyskakiwało mu z piersi.

- Porzucić kabel łączący rogi obfitości z kamieniem. Złożyć ramię dźwigu.

Byron już rozkazał marynarzom odrzucić cumy. Detweiller siedział z dłońmi na drążkach sterowniczych, czekając na rozkazy.

Byron wyjrzał przez okno.

- Cumy zwolnione, panie kapitanie!

- Wycofaj statek, pilocie - polecił Sam.

Detweiller pociągnął drążki do siebie. Olbrzymie koła zaczęły się obracać i parowiec ruszył wzdłuż pirsu.

Szalupę Reksa spowijał dym. Kiedy się rozwiał, ich oczom ukazała się zwęglona łódź. Nie ruszała się, więc możliwe, że została poważnie uszkodzona. Jednak okrywał ją ośmiocentymetrowej grubości duraluminiowy pancerz, więc mogła bardzo wiele wytrzymać. Być może załoga była jedynie ogłuszona wybuchami.

Rex Grandissimus już do połowy wyłonił się z mrocznego przesmyku. Przez chwilę lśnił biało, po czym przybrał mniej intensywną barwę, gdy słońce schowało się za górami. Jezioro pogrążyło się w półmroku. Niebo pociemniało i rozbłysły na nim gęste skupiska gwiazd oraz chmury gazu. Gdy zapadała noc, zapewniały one równie silne światło jak księżyc w pełni na bezchmurnym ziemskim niebie.

Obie motorówki zmieniły się w jasne plamy. Rex stał się większą plamą bieli, niczym wieloryb albinos, który szykuje się do przebicia powierzchni wody.

A więc staruszek Jan postanowił jednak zaatakować Nie Do Wynajęcia podczas ładowania akumulatora. Nie miał zamiaru zawrócić. Czy mu się to podoba, czy nie, czeka go sroga kara.

Skąd Jan wiedział, że statek został zacumowany? To proste. Gdzieś na górskiej ścieżce ponad wlotem cieśniny siedział samotny obserwator z urządzeniem nadawczo-odbiorczym. To także tłumaczyło gotowość Reksa do odparcia ataku Petroskiego.

Sam odezwał się cicho do pilota. Detweiller zatrzymał jednostkę, po czym zwrócił ją ku Reksowi i dał całą naprzód.

- Co powinien zrobić Nie Wystawiaj Rachunków? - spytał Byron.

Sam przez chwilę czekał z odpowiedzią, obserwując zakrzywiony ślad rakiet, które wystrzelono z otworu w skalnej ścianie. Ale o zaskoczeniu nie mogło już być mowy. Jan wiedział, że pociski pochodzą z jaskini, nad którą utracił kontrolę. Zanim pokonały połowę dystansu, Rex plunął płomieniami, kreśląc na niebie ogniste smugi. Dwie grupy rakiet spotkały się mniej więcej piętnaście metrów ponad statkiem; huk przetoczył się Doliną. Dym na chwilę spowił statek, aby po chwili się rozwiać.

Jeżeli nawet Rex został trafiony, z tej odległości nie dało się tego stwierdzić.

Rakiety Jana nie trafiłyby tak wielu pocisków Sama, gdyby nie były kierowane za pomocą termolokacji. To oznaczało, że wróg dysponował takim samym sprzętem. Najwyraźniej sam go wyprodukował. Ale jak wiele go posiadał? Niezależnie od ilości, część poświęcił w celu odparcia ataku Sama.

Druga grupa rakiet wyleciała z jaskini. Tym razem zostały zestrzelone w połowie drogi, a chmura o ognistym środku szybko się rozwiała. Jeszcze zanim to się stało, trzecia grupa pocisków wystrzeliła z pokładu Reksa. Ich zakrzywiony tor lotu skończył się na urwisku. Jednak część z nich wleciała do wnętrza jaskini. Płomienie buchnęły niczym ogień z paszczy smoka. Taki był koniec trzydzieściorga dobrych marynarzy.

Teraz oba lewiatany ruszyły sobie na spotkanie. Sam widział tylko jedno światło na wrogiej jednostce - to, które paliło się w sterowni. Podobnie jak w przypadku jego statku, na Reksie wygaszono wszystkie światła, które nie były potrzebne.

Obserwator oznajmił, że wroga motorówka ruszyła.

- Żadna z jego szalup pierwotnie nie dysponowała torpedami - rzekł Sam do Byrona. - Ale Jan mógł je dozbroić. Założę się, że to zrobił. A tak przy okazji, gdzie jest jego druga motorówka?

Po chwili obserwator poinformował, że ją wykryto. Musiała właśnie wypłynąć z hangaru na rufie.

Nie Wystawiaj Rachunków płynęła w stronę Reksa. Miała dwie torpedy przygotowane do odpalenia i cztery kolejne czekające na swoją kolej.

Gascon pędził w kierunku statku matki, aby wpłynąć do hangaru i uzupełnić torpedy. Sam wątpił, aby udało mu się to zrobić wystarczająco szybko.

- Płynie mniejsza wroga motorówka, panie kapitanie - odezwał się obserwator. - Kieruje się ku Nie Wystawiaj Rachunków.

Sam polecił Byronowi, by ten rozkazał załodze Gascona wspomóc siostrzaną jednostkę.

Z pokładu Reksa wystrzeliły cztery rakiety. Ich lot po łuku zakończył się wybuchem. Po chwili przez radio odezwał się admirał Anderson.

- Ten ptaszek nieźle nas poharatał. Ale płyniemy dalej. Z tego, co się orientuję, łódź nie została uszkodzona.

Gascon opłynął wrogą motorówkę, strzelając do niej rakietami. Niewielkie erupcje płomieni świadczyły także o ostrzale z karabinów maszynowych. Druga wroga łódź uparcie zmierzała ku Nie Wystawiaj Rachunków, plując głowicami bojowymi i pociskami. Odległość pomiędzy większymi jednostkami na oko wynosiła sto pięćdziesiąt metrów, dlatego obie nie marnowały rakiet. Czekały, aż znajdą się bliżej.

Gascon zajął pozycję za wrogą łodzią. Z głośnika rozległ się głos Plunketta.

- Staranuję ich.

- Nie bądź głupcem! - krzyknął Sam, ze strachu wyręczając Byrona, który powinien był przekazać jego słowa.

- Czy tak brzmi rozkaz? - spytał Plunkett spokojnie. - Poleciłem załodze opuścić pokład. Wydaje mi się, że mogę zniszczyć śrubę napędową wroga.

- Mówi kapitan! - rzekł Sam. - Rozkazuję ci tego nie robić! Nie chcę, żebyś się zabił!

Nie było żadnej odpowiedzi. Mniejszy z dwóch białych obiektów nieśpiesznie skradał się do rufy większego. Przynajmniej wyglądało na to, że porusza się powoli. W rzeczywistości był szybszy od wolniejszej jednostki o około dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Nie było to wiele, jednak waga silnie opancerzonej motorówki zapewniała jej straszliwą siłę.

- Gascon i wroga łódź się zderzyły, panie kapitanie - oznajmił marynarz, który stał na oku.

- Widzę, a nawet słyszę - odparł Sam, spoglądając przez noktowizor.

Gascon przestał się poruszać, jedynie płynął z prądem. Druga motorówka zaczęła zwalniać, a po chwili się zatrzymała.

- Jezu! - zawołał Sam. - Ten biedak to zrobił!

- Mosze nic mu szę nie ształo - odezwał się Joe. - Na pewno zapiął paszy.

Nie Wystawiaj Rachunków była coraz bliżej. Od celu dzieliło ją około trzydziestu metrów. Nagle motorówka ostro skręciła. Po kilku sekundach wroga jednostka uniosła się w fontannie wody i ognia, po czym spadła w kawałkach.

- Wpakował w nią torpedę! - krzyknął Sam z radością. - Stary dobry Anderson! Wpakował w nią torpedę!

- Niezłe przedstawienie - rzekł Byron beznamiętnie.

- Tutaj NDW. Mówi Anderson! Jak brzmią rozkazy?

- Sprawdź, czy Plunkett jest cały - odrzekł Sam. - Oraz czy Gascon jeszcze się do czegoś nadaje. Zabierz ludzi, którzy opuścili pokład.

- Panie kapitanie, Rex znajduje się w odległości mniej więcej tysiąca sześciuset metrów.

- W porządku, admirale, proszę przejąć dowodzenie nad działami - polecił Sam Byronowi.

- Tak jest - odrzekł Byron i odwrócił się w stronę interkomu.

Clemens słyszał, jak admirał wydaje rozkazy dowódcy obsługi lewego przedniego działa, jednak sam nie spuszczał wzroku z motorówek. Jeśli Gascon nadal był sprawny, to mógł nękać Reksa małymi rakietami. Nie było czasu, aby uzbroić go w torpedy.

Przy interkomie Byron na bieżąco przekazywał otrzymywane informacje dotyczące odległości od Reksa.

- Tysiąc pięćset metrów. Tysiąc czterysta. Tysiąc trzysta.

- Jana czeka nie lada szok - odezwał się Sam do Joego Millera. - Nie wie, że mamy działa.

- Ognia!

Sam odliczał sekundy. Po chwili zaklął. Pierwszy pocisk chybił.

Drugi trafił w cel, tuż przy linii wody, blisko dziobu. Jednak Rex wciąż zbliżał się do swojego wroga.

- Odwróć statek, to oddamy salwę z dziobu - polecił Sam Detweillerowi.

Odezwały się oba działa. Kolumny dymu spowiły Reksa. Na jego pokładzie startowym szalał duży pożar. A jednak statek cały czas się zbliżał. Był już wystarczająco blisko, aby móc odpalić największe rakiety.

- Wróg w odległości ośmiuset metrów - poinformował artylerzysta.

- Czy wielkie ptaki są gotowe? - spytał Sam Byrona.

- Tak jest, panie kapitanie, wszystkie.

- Powiedz oficerom, aby wystrzelili zaraz po tym jak zrobi to Rex.

Byron przekazał rozkaz. Kiedy tylko skończył mówić, Sam ujrzał liczne płomienie na pokładzie Reksa. Obie grupy rakiet zderzyły się czołowo w powietrzu w odległości mniej więcej stu czterdziestu metrów. Wybuchy ogłuszyły Sama.

- Jeszu Chtyszte! - zawołał Joe Miller.

Nagle pociski trafiły Reksa. Osłona koła łopatkowego na sterburcie stanęła w ogniu, a dym zasnuł sterownię. Po chwili wzdłuż prawej burty wykwitły płomienie. Pocisk zahaczył o wyrzutnię rakiet, co spowodowało szereg eksplozji.

- A niech mnie! - rzucił Sam.

Dym wokół sterówki powoli się rozwiewał. Wiatr ustał i prędkość Reksa znacznie zmalała.

- Odwraca się do nas lewą burtą! - zauważył Clemens.

W powietrze wzniosła się kolejna grupa pocisków, tym razem wystrzelonych z przeciwnej strony statku. Ponownie rakiety zderzyły się z pociskami odpalonymi przez Nie Do Wynajęcia, a skutkiem była powietrzna eksplozja, która zatrzęsła bocznokołowcem, nie wyrządzając jednak żadnych szkód.

Sam już widział, że Rex ma poważne kłopoty. Po prawej stronie pokładów szalały pożary. Statek zaczął się odwracać.

Przez chwilę Sam myślał, że Rex ucieka. Ale nie. Parowiec cały czas skręcał, zataczając niewielki okrąg.

- Mają niedziałające lub zniszczone prawe koło. Nie mogą manewrować.

Ta świadomość trochę go uspokoiła. Teraz wystarczyło oddalić się poza zasięg rakiet i zniszczyć Reksa za pomocą osiemdziesięcioośmiomilimetrowego działa oraz dział na sprężone powietrze.

Wydał stosowne rozkazy. Detweiller obrócił statek, aby odsunąć go od jego ofiary.

- No, całkiem nieźle nam poszło - rzekł Sam radośnie do Byrona.

- Nie śpieszmy się, panie kapitanie.

- Jest już praktycznie po wszystkim! Człowieku, czy ty nigdy nie ulegasz emocjom?

- Nie na służbie - odparł Byron.

- Jeszu Chryszte! - ponownie zawołał Joe Miller.

- Co się stało? - spytał Sam, chwytając Joego za potężną rękę.

Tytantrop wskazywał palcem w niebo po stronie rufy. Miał wytrzeszczone oczy, a z jego otwartych ust dobiegał charkot. Sam stanął przed nim, aby popatrzeć, ale nie zdążył.

Został trafiony kuloodporną szybą, którą wybuch w całości wyrwał z ramy okiennej.

33

Mysz zastawiła pułapkę na kota.

Kiedy Nie Do Wynajęcia był jeszcze oddalony o dwa dni rejsu, załoga Reksa wydobyła z luku powłokę małego sterowca, którą ponad dwa lata wcześniej wykonano z jelit rzecznego smoka. Na brzegu ustawiono urządzenia produkujące wodór i nadmuchano powłokę wewnątrz bambusowo-sosnowego hangaru, który wybudowano przed dwoma tygodniami.

Azazel, jak go ochrzcił Jan, był sterowcem półsztywnym. Napięcie jego powłoki było co prawda uzależnione od ciśnienia gazu, jednak przymocowano do niej także metalowy kil. Do niego przytwierdzono kabinę sterowniczą oraz dwie gondole z silnikami, które zabrano z wraku sterowca Podebrada. Zamontowano elektryczne i mechaniczne łącza pomiędzy gondolą sterowniczą, gondolą z silnikiem, windami i sterem. Zbiorniki na paliwo napełniono alkoholem metylowym. Do mechanizmu zwalniającego, który znajdował się w połowie długości brzucha sterowca, przymocowano bombę oraz torpedę.

Bombardier i pilot wsiedli na pokład i wybrali się w dwugodzinny lot kontrolny. Wszystko sprawnie działało. Kiedy Rex wyruszył na spotkanie Nie Do Wynajęcia, sterowiec wzniósł się na ustaloną wysokość i zaczął krążyć. Dopiero po zapadnięciu zmroku miał przelecieć przez górną część przesmyku.

Podczas gdy Rex pływał w kółko niczym postrzelona kaczka, sterowiec znalazł się w dole Rzeki na tyłach wrogiej jednostki. Pokonał cieśninę, po czym skręcił w prawo, przemieszczając się wzdłuż, lecz nie nazbyt blisko gór. Czarny kolor powłoki uniemożliwiał wrogom jej dostrzeżenie. Co prawda istniało ryzyko, że sterowiec zostanie wykryty przez radar, ale Jan miał nadzieję, że ten skupi się na Reksie. Clemens dojdzie do wniosku, że Rex już nie dysponuje jednostkami latającymi, więc nie będzie widział potrzeby przeszukiwania wyższego pułapu.

Kiedy radar na Nie Do Wynajęcia został zniszczony, Jan triumfował. Chociaż jego statek i załoga straszliwie ucierpieli, tańczył z radości. Teraz Azazel mógł niezauważenie podkraść się do wroga, który musiał polegać na bezpośredniej obserwacji. A w słabnącym świetle, gdy załoga Clemensa skupiała wzrok jedynie na Reksie, sterowiec miał dużą szansę, aby zbliżyć się na odległość strzału.

Plan się powiódł. Sterowiec trzymał się gór na północy, chwilami schodząc poniżej wierzchołków najwyższych wzgórz. Przez pewien czas leciał na wschód, po czym ponad czubkami drzew dotarł do Rzeki. Następnie pomknął wzdłuż niej z pełną szybkością, dnem gondoli sterowniczej przemykając zaledwie kilkadziesiąt centymetrów nad powierzchnią wody.

Wszystko poszło zgodnie z planem i wkrótce Azazel znalazł się na tyłach Nie Do Wynajęcia, osłonięty przez wrogą motorówkę, niewykrywalny przez radar statku matki.

Burton, który stał w pobliżu Jana, usłyszał, jak król mówi:

- Na lędźwie Pana! Teraz sprawdzimy, czy sterowiec jest na tyle szybki, aby dogonić statek Sama! Lepiej żeby moi inżynierowie mieli rację! Byłoby ironią losu, gdyby pomimo włożonej pracy okazało się, że jest zbyt wolny!

Salwy wroga trafiły w sterburtę Reksa. Ryk ogłuszył Burtona, wstrząsnął pokładem pod jego stopami i wbił do wewnątrz prawy iluminator. Inni sprawiali wrażenie równie zszokowanych. Po chwili Jan zaczął wrzeszczeć na Strubewella, aby ten zebrał raporty o zniszczeniach i ofiarach. A przynajmniej tyle dało się odczytać z ruchu jego warg. Strubewell zrozumiał. Odezwał się do interkomu, ale trudno go było usłyszeć. Wkrótce udało mu się zdobyć kilka informacji i przekazać je kapitanowi. Do tego czasu Burton częściowo odzyskał słuch, choć nie na tyle, na ile by chciał.

Jak na razie to było najgorsze trafienie. We wszystkich pokładach ziały liczne otwory. Wybuchy nie tylko podziurawiły pokłady i kadłub, ale rozsadziły korytarze pełne ludzi. Eksplodowało kilka wyrzutni załadowanych pociskami, co dodatkowo pogorszyło sytuację. Przewróciły się niektóre z wieżyczek z parowymi karabinami maszynowymi. Osłona prawego koła łopatkowego została niemal odstrzelona przez dwa pociski. Jednak koło nadal było w pełni sprawne.

- Clemens na pewno widział, że pociski trafiły w osłonę koła - rzekł Jan. - Może uda nam się go przekonać, że nas uszkodził. Na kielich Chrystusa, sprawimy, że w to uwierzy!

Wydał rozkaz, aby poprowadzić statek po dużym okręgu. Wewnętrzne, czyli prawe koło obracało się powoli, a lewe napędzano dwiema trzecimi mocy.

- Rzuci się tutaj jak pies, który chce wykończyć rannego jelenia! - zachichotał Jan, zacierając ręce. - No proszę, już pędzi ku nam niczym bestia z Apokalipsy! Ale nie wie, że na ogonie siedzi mu jeszcze straszniejszy potwór, który wkrótce wyrzyga na niego śmierć i ogień piekielny! Tak odpłaca się Bóg!

Burton był zniesmaczony. Czyżby Jan stawiał się na równi ze swoim Stwórcą? Czy miał lekko zaćmiony umysł na skutek eksplozji pocisków i rakiet? A może zawsze w tajemnicy uważał, że on i Bóg są wspólnikami?

- Będą zmuszeni oceniać odległość za pomocą wzroku, a w tym świetle mogą z tym mieć spore trudności - orzekł Jan. - Także ich sonar nie pozwoli im wyliczyć dokładnej odległości!

Sonar wroga odbierze nie tylko impulsy powrotne ze strumienia skierowanego na Reksa. Operatorzy będą zakłopotani, gdyż ujrzą na ekranach cztery różne cele. Trzy z nich to malutkie zdalnie sterowane łódki okrążające jezioro i emitujące impulsy o tej samej częstotliwości co nadajnik wroga. Małe jednostki zawierają także generatory szumu, które naśladują odgłos olbrzymich kół łopatkowych uderzających o wodę.

Burton widział zarys górnych pokładów Nie Do Wynajęcia, odznaczający się na tle błyszczących gwiazd i lśniących obłoków gazu ponad wschodnim horyzontem.

A potem na tle świateł na nieboskłonie ujrzał ciemny półokrąg, górną część Azazela, tuż ponad Nie Do Wynajęcia.

- Wystrzelcie torpedę! - powiedział Jan głośno. - No strzelajcie, głupcy!

- Trudno teraz ocenić odległość, Wasza Wysokość - odrzekł Peder Tordenskjöld, główny artylerzysta. - Jednak sterowiec na pewno już wystrzelił.

Wszyscy zapatrzyli się na chronometr na tablicy sterowniczej. Torpeda, jeśli miała trafić w cel, powinna do niego dotrzeć w ciągu trzydziestu sekund. Oczywiście jeżeli sterowiec znajdował się tak blisko statku, jak się wydawało. Azazel miał wypuścić torpedę na wysokości zaledwie metra nad powierzchnią Rzeki. Uwolniony od jej ciężaru, natychmiast by się wzbił i przyśpieszył. Skoro więc znajdował się już prawie ponad wrogą jednostką, to torpeda lada chwila powinna uderzyć.

Nie Do Wynajęcia powinien już wykonywać manewr wymijający. Chociaż sterowiec mógł nie być widoczny gołym okiem, torpeda powinna zostać wykryta przez sonary wroga, które od razu poinformowałyby o jej pozycji i prędkości, kształcie i rozmiarze. Wróg dowiedziałby się, że torpeda pędzi ku jego rufie, czyli jak to nieelegancko ujął Jan, „wpływa Samowi Clemensowi prosto w dupsko”.

Jan znieruchomiał. Jego twarz zastygła w grymasie wściekłości.

- Na zęby Boga, jak oni mogli spudłować z tak niewielkiej odległości?

- Nie mogli - odparł Strubewell. - Może torpeda jest uszkodzona. Może nie wybuchła.

Cokolwiek się stało, wróg uniknął torpedy. Za Nie Do Wynajęcia w niebo ponownie wzbił się półokrąg Azazela, który na chwilę zniknął im z oczu. Pilot i bombardier albo już wyskoczyli, albo właśnie zamierzali to uczynić. Ich spadochrony, wyposażone w zbiorniczki ze sprężonym gazem, powinny w pełni się otworzyć w momencie opuszczenia gondoli. Bez tego mechanizmu nie zdążyłyby się rozłożyć i obaj lotnicy spadliby do Rzeki.

Burton szacował, że mężczyźni już powinni wyskoczyć ze sterowca. Ten właśnie przełączał się na automatycznego pilota, a zegar w mechanizmie zwalniającym bombę odmierzał czas do zrzutu. Kolejny mechanizm wypuszczał wodór, aby obniżyć jednostkę. Kiedy bomba spadnie, uwolniony od jej ciężaru sterowiec ponownie się wzniesie. Ale niezbyt wysoko. Kilka sekund później, jeżeli wybuch wcześniej nie spowoduje zapłonu gazu, czwarty mechanizm zdetonuje mniejszą bombę.

Burton wyjrzał przez iluminator. Pokłady Reksa płonęły w kilkunastu miejscach od trafień rakietami i pociskami. Strażacy, ubrani w izolowane kombinezony, polewali płomienie wodą i pianą. W ciągu dwóch lub trzech minut pożary zostaną ugaszone.

- Ha! - zakrzyknął kapitan.

Burton się odwrócił. Wszyscy poza pilotem wyglądali przez iluminator. Podłużny sterowiec znajdował się bezpośrednio nad Nie Do Wynajęcia, nosem niemal dotykając tylnej części sterówki.

- Niesamowite! - odezwał się Burton.

- Co takiego? - spytał kapitan.

- To, że nikt na statku jeszcze go nie zauważył.

- Bóg jest ze mną - odparł Jan. - Teraz nawet jeśli go zobaczą, będzie już za późno. Nie zestrzelą go bez narażania statku.

- Coś się stało z mechanizmem zwalniającym torpedę - oznajmił Tordenskjöld. - Nie działa poprawnie. Ale kiedy bomba wybuchnie, zdetonuje także torpedę.

- Przygotuj się do wykonania nawrotu - zwrócił się Jan do pilota. - Kiedy dam ci sygnał, skieruj się prosto na wroga.

- Obie motorówki płyną w naszym kierunku - poinformował główny radiooperator.

- Z pewnością już widzą Azazela! Nie, nie zauważyły go!

- Może Nie Do Wynajęcia ma też uszkodzone radio - zasugerował Burton.

- W takim razie On rzeczywiście jest po naszej stronie! - odrzekł Jan.

Burton się skrzywił.

- Wasza Wysokość! Wrogie motorówki zbliżają się do bakburty od strony rufy - doniósł obserwator.

Radar wskazywał, że łodzie znajdują się w odległości niecałych czterystu metrów od statku, a od siebie dzieli je trzydzieści pięć metrów.

- Zamierzają zaatakować nas od sterburty, kiedy będziemy po przeciwległej stronie okręgu, który zataczamy - rzekł Strubewell. - Uważają, że do tej chwili statek matka zdąży otworzyć do nas ogień.

- Rozumiem - odparł Jan cierpko. - Ale wydawałoby się, że powinni już spróbować zaalarmować Nie Do Wynajęcia. Mają popsute radio, ale przecież mogą wystrzelić race.

- Właśnie to zrobili - zauważył Strubewell, wskazując jaskrawe niebiesko-białe światło na niebie.

- Zobaczą Azazela! - wykrzyknął Jan.

Sterowiec znajdował się około dziesięciu metrów ponad pokładem startowym wrogiego statku, a przynajmniej tak się wydawało. Z tej odległości trudno było to ocenić. W każdym razie jeszcze nie wzniósł się na wysokość sterówki, gdyż wtedy niechybnie by się z nią zderzył.

Coś ciemnego i małego spadło przez jasno oświetlony obszar pomiędzy sterowcem i Nie Do Wynajęcia.

- Zrzucili bombę! - zawołał Jan.

Burton nie był pewien, ale wydawało mu się, że bomba spadła na rufową część pokładu startowego, być może nawet na samą jego krawędź. Bombardier zapewne ustawił zegarowy mechanizm zwalniający, po czym wyskoczył z pokładu razem z pilotem. Jednak ustawienie mechanizmu nie było dokładne. Bomba powinna zostać zwolniona, gdy sterowiec przelatywał ponad środkową częścią pokładu, a najlepiej jak najbliżej sterówki.

Na skutek wybuchu pokład startowy stanął w płomieniach, na których tle widoczna była sylwetka sterówki i małe postacie znajdujące się wewnątrz.

Sterowiec wzbił się w niebo, składając się na pół, gdy eksplozja wygięła kil. Wypełniona wodorem powłoka zmieniła się w olbrzymią kulę ognia.

- Torpeda! - krzyczał Jan. - Torpeda! Dlaczego nie opadła?

Być może opadła, ale nie było tego widać z pokładu Reksa.

Jednak w takim razie powinna już była wybuchnąć.

Burton patrzył jak spada płonący sterowiec. Jego przednia część uderzyła w rufę Nie Do Wynajęcia, po czym ześlizgnęła się do Rzeki przez wielką dziurę, którą wyrwała dwudziestokilogramowa bomba. Nie Do Wynajęcia parł naprzód, pozostawiając za sobą płonącą i rozwijającą się powłokę. Rufa statku również stała w ogniu, podobnie jak drewniany pokład startowy, na którym szalały płomienie.

- Niech Bóg rozerwie tych dwóch na strzępy w najgłębszych otchłaniach piekieł! - wrzeszczał Jan. - Co za tchórze! Powinni byli poczekać jeszcze kilka sekund!

Burton uważał, że pilot i bombardier wykazali się dużą odwagą. W swoim odczuciu wyczekali do ostatniej możliwej sekundy. Pod tak silną presją drobny błąd w wyliczeniach był zrozumiały. To nie ich wina, że torpeda nie wybuchła. Wykonali kilka próbnych lotów z atrapą torpedy i wtedy mechanizm funkcjonował bez zarzutu. Urządzenia mechaniczne często zawodziły, a fakt, że wydarzyło się to właśnie teraz, świadczył jedynie o pechu załogi sterowca i ich towarzyszy.

Jednak torpeda wciąż mogła wybuchnąć. Chyba że ześlizgnęła się z rufy razem z wrakiem sterowca.

Jan przestał rozpaczać, gdy zobaczył, że wybuch rozerwał wszystkie dolne pokłady sterówki, oszczędzając jedynie dwa metalowe filary oraz szyb windy. Wyginały się one lekko do przodu pod ciężarem budowli.

Jakimś cudem kilka osób w sterówce przeżyło. Ich sylwetki były widoczne na tle ognistego piekła, które szalało w tylnej części pokładu startowego.

- Na jaja Boga! - zawołał Jan. - Ocalił Clemensa, abym mógł wziąć go do niewoli! - Na chwilę zamilkł. - Nie będą mogli sterować! Mamy ich w garści! - Zwrócił się do pilota. - Podpłyńmy do ich lewej burty na odległość strzału!

Pilot popatrzył na kapitana szeroko otwartymi oczami, ale odrzekł:

- Tak jest, Wasza Wysokość.

Następnie Jan porozmawiał ze Strubewellem i Tordenskjöldem, każąc im przygotować załogę do abordażu.

Burton miał nadzieję, że otrzyma rozkaz dołączenia do swoich marynarzy, którzy siedzieli głęboko pod promenadą, czekając za zamkniętymi drzwiami. W czasie całej bitwy nie byli o niczym informowani. Wiedzieli jedynie, że od czasu do czasu statkiem rzucało i wstrząsało, a poza ich kajutą rozlegały się grzmoty. Bez wątpienia byli spięci, nerwowi i spoceni oraz zastanawiali się, kiedy wezmą udział w walce.

Rex przecinał fale, zbliżając się po łuku do uszkodzonej jednostki. Odległość między oboma statkami szybko topniała.

- Wyrzutnie B2, C2 i D2 niech wycelują w górny pokład sterówki - polecił Jan.

Strubewell przekazał rozkaz.

- Wyrzutnia C2 nie odpowiada, Wasza Wysokość - rzekł po chwili. - Albo straciliśmy z nią łączność, albo została zniszczona.

- Niech więc C3 wyceluje w sterownię.

- Wasza Wysokość zapomina, że C3 została trafiona przez ostatnią salwę i już nie możemy z niej skorzystać.

- W takim razie niech zrobi to B2.

Król odwrócił się w stronę Burtona. Nocne światło nadawało jego twarzy purpurowy odcień.

- Idź do swoich ludzi, kapitanie - rozkazał. - Przygotujcie się do abordażu w połowie długości lewej burty.

Burton zasalutował i pośpiesznie zszedł po spiralnej drabince. Dotarł na promenadę i pobiegł korytarzem. Jego ludzie znajdowali się w dużej komorze obok zbrojowni. Kapitan Gajusz Flaminiusz stał przed drzwiami w towarzystwie dwóch strażników. Jego twarz się rozpromieniła, kiedy zobaczył Burtona.

- Ruszamy do walki?

- Tak. I to natychmiast. Wyprowadź ich na korytarz.

Podczas gdy Flaminiusz wywrzaskiwał komendy, Burton stał na skrzyżowaniu dwóch korytarzy. Będzie musiał poprowadzić swój oddział korytarzem wiodącym na zewnątrz. Tam poczekają na rozkaz wejścia na pokład Nie Do Wynajęcia. A jeżeli system komunikacji zawiedzie, Burton będzie zmuszony samodzielnie ocenić, kiedy należy przeprowadzić atak.

Marynarze właśnie ustawiali się w korytarzu, gdy Nie Do Wynajęcia oddał salwę. Wybuchy były ogłuszające; Burtonowi zaczęło dzwonić w uszach. Jedna z grodzi w dalszej części korytarza wygięła się do wewnątrz. Skądś buchnął dym, wywołując u wszystkich atak kaszlu. Potem rozległ się kolejny huk, który wstrząsnął pokładami i jeszcze bardziej ich ogłuszył.

Na mostku Jan kurczowo trzymał się barierki i drżał, czując wibracje statku. Wyrzutnie rakietowe po lewej stronie czterech pokładów Reksa oraz wyrzutnia, działo i stanowiska parowych karabinów maszynowych na sterburcie Nie Do Wynajęcia wystrzeliły jednocześnie z odległości zaledwie dziewięciu metrów. Duże fragmenty rozerwanych kadłubów pofrunęły w powietrze, gwałtownie wirując. Wyrzutnie rakiet i obsługujący je marynarze zniknęli w chmurach ognia i dymu. Dwa ostatnie działa na statku Clemensa zostały wyrwane z pokładu, gdy rakiety zdetonowały znajdujące się za nimi zapasy amunicji. Wieżyczki parowych karabinów maszynowych na obu jednostkach zawaliły się, otworzyły niczym puszki z konserwami, po czym zostały rozerwane na kawałki, gdy rakiety i pociski uderzyły w pęknięcia na metalowych powłokach.

Olbrzymie statki przypominały zbroczone krwią ranne bestie o rozciętych brzuchach i wypływających wnętrznościach.

Niektóre z wyrzutni na obu jednostkach wycelowały w sterownie, czyli mózgi bestii. Wiele pocisków chybiło celu, bezpiecznie spadając do wody bądź rażąc inne części statków. Kilka trafiło w brzegi, wzniecając nowe pożary. Żaden nie uderzył bezpośrednio w którąkolwiek ze sterówek. Trudno wytłumaczyć, jak strzelcy mogli spudłować z tak niewielkiej odległości, jednak podczas walki często tak się zdarza. Pociski, które powinny chybić, trafiają w cel, a stuprocentowe strzały go omijają.

Ostro zakończony nos Nie Do Wynajęcia skręcił, nie wiadomo, czy rozmyślnie, czy przez przypadek. Dziób jednostki wbił się w olbrzymią osłonę lewego koła Reksa, odrywając ją i spychając kilkutonową konstrukcję do Rzeki. Dziób przesuwał się dalej, miażdżąc łopatki, zginając ramę koła i łamiąc potężną oś. Wśród rozrywających bębenki w uszach eksplozji, zgrzytu rozrywanego metalu, krzyków mężczyzn i kobiet oraz ryku płonącego wodoru, oba statki znieruchomiały. Siła uderzenia rzuciła na pokład każdego, kto nie był przypięty pasami. Dziób nacierającej jednostki wygiął się do wewnątrz i w górę, a przez kilka pęknięć w kadłubie wdarła się woda.

Jednocześnie sterówka Nie Do Wynajęcia runęła do przodu. Tym, którzy znajdowali się w środku, czyli Millerowi, Clemensowi i Byronowi - jedynym, którzy ocaleli - wydawało się, że budowla przewraca się powoli. Ale tak nie było, gdyż grawitacja przyciągała ją z taką samą siłą jak każdy inny obiekt. Sterówka uderzyła w przednią część pokładu hangarowego i wypadli z niej Clemens i Miller. Sam wylądował na olbrzymie, którego upadek nieco złagodziły wywatowany i ocieplony mundur oraz hełm.

Przez kilka minut leżeli oszołomieni, posiniaczeni, ogłuszeni, krwawiący, zbyt otępiali, aby zrozumieć, że tylko cudem ocaleli.

34

Sam Clemens i Joe Miller zeszli po drabinie z pokładu hangarowego. Za nimi szalał pożar. Po chwili znaleźli się na promenadzie. Joe w jednej dłoni niósł gigantyczny topór.

- Wszysztko w posządku, Szam? - spytał.

Clemens nie odpowiedział. Chwycił tytantropa za palec i wciągnął go za róg. W gródź uderzył pocisk, zasypując ich kawałkami plastiku. Żaden nie trafił w odsłonięte ciało.

- Rex jest tuż obok nas! - rzekł Sam.

- Widziałem - odparł Joe. - Myszlę, sze szpróbują abordaszu.

- Nie mam kontroli nad swoim statkiem! - zawołał Sam. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

Joe wydawał się spokojny i wytrzymały niczym góra. Poklepał Sama po ramieniu.

- Nie martw szę. Sztatek po prosztu zdryfuje do brzegu. Nie zatonie. A my damy łupnia Janowi i pozoształym szukinszynom.

Nagle obaj wylądowali na pokładzie. Sam leżał przez chwilę, pojękując, nieświadomy, że Nie Do Wynajęcia właśnie oderwał osłonę i koło łopatkowe Reksa. W czasie strzelaniny, która wybuchła po tym jak oba statki się zatrzymały, nie podnosił się, przyciskając twarz do twardego i zimnego pokładu. Czyjaś ręka sięgnęła z góry i podniosła go za ramię. Wrzasnął z bólu.

- Pszepraszam, Szam - zagrzmiał Joe. - Zapomniałem szę.

Sam chwycił się za ramię.

- Ty tępaku, już nigdy nie będę mógł używać tej ręki!

- Jak zwykle pszeszadzasz - odparł Joe. - Żyjesz, chociasz nie powinienesz. Tak szamo jak ja. Więc szę pozbieraj, Szam. Mamy duszo roboty.

Clemens podniósł wzrok na płonący pokład startowy. Ogień zdążył się już przenieść na pokład hangarowy, jednak tam nie miało go co podsycać. Beczki z metanolem, które zazwyczaj składowano w tym miejscu, przed rozpoczęciem bitwy schowano na najniższym pokładzie. Chociaż płonący wodór osiągał wysoką temperaturę, to szybko się wypalał.

Nagle Sam zobaczył, jak pokład startowy się zapada. Z tego kąta widział jedynie jego sterczące krawędzie. Jednak trzask, który towarzyszył zawaleniu się konstrukcji, świadczył o tym, że runęła co najmniej połowa. Z ruin wystrzelił płomień, który uderzył w niego niczym oddech smoka.

- Jeszu Chryszte! - wrzasnął Joe, doskakując do Sama.

Podniósł kapitana i ruszył naprzód, docierając do krawędzi promenady. Tam go położył.

- Szam, chyba szę popaszyłem!

- Odwróć się - polecił Clemens i obejrzał plecy olbrzyma. - Ty błaźnie! Zbroja cię ocaliła. Być może jest ci trochę gorąco pod szyją, ale nie jesteś ranny.

Joe poszedł po upuszczony topór. Sam przyjrzał się Reksowi. Jego bakburta stykała się z prawą stroną dziobu jego statku. Z każdego z trzech niższych pokładów po obu stronach wystrzeliwano lub rzucano liny z bosakami; rozłożono także mostki do abordażu. Jak okiem sięgnąć na pomostach, w iluminatorach i drzwiach tłoczyli się ludzie, którzy strzelali do siebie z bliskiej odległości lub przygotowywali się do ataku natychmiast po zamocowaniu lin. Mostki za chwilę miały zaroić się od marynarzy.

Clemens nie miał broni. Na szczęście na pokładach leżały liczne pistolety upuszczone przez bezwładne dłonie. Podniósł jeden z nich, sprawdził komory nabojowe, zdjął bandolier z jednego z ciał, zawiesił go sobie na ramieniu, po czym wyjął z pasa pociski, aby załadować rewolwer. Nagle zza rogu wyłoniła się potężna postać Joego, sprawiając, że aż podskoczył. Nie zganił tytantropa za to, że ten poruszał się tak cicho, gdyż sam kazał mu nie robić hałasu. Jednak przez chwilę myślał, że dostanie ataku serca.

- Co terasz zrobimy, Szam?

- Dołączymy do naszych ludzi i damy im znać, że żyjemy i nie mamy zamiaru się poddać - odparł Clemens. - To wzmocni ich morale.

Kiedy dotarli na miejsce, ostatni członkowie licznej grupy marynarzy z Reksa właśnie szturmem wpadali na promenadę. Poniżej ludzie Jana odpierali niedoszły oddział abordażowy z Nie Do Wynajęcia. Po niektórych mostkach marynarze króla wdzierali się na statek Sama.

Clemens wychylił się i wystrzelił cały magazynek w tylną straż oddziału abordażowego. Dwaj mężczyźni spadli z mostku, jeden z nich zniknął w wąskiej szparze między obiema jednostkami. Jednak jeden z marynarzy, którzy nadal znajdowali się na pokładzie Reksa, podniósł wzrok i wystrzelił ze swojego pistoletu. Sam rzucił się na pokład, gdy pierwszy pocisk świsnął mu koło ucha. Kolejne kule uderzyły w reling i kadłub.

Joe miał zamiar wyjrzeć ponad relingiem, ale Sam ostrzegł go, że jeśli to zrobi, to wróg odstrzeli mu głowę.

Clemens poczekał do chwili, gdy był pewien, że mostki do abordażu opustoszały, po czym spojrzał w dół. Pokład poniżej był wypełniony walczącymi i krzyczącymi ludźmi; wkoło rozbrzmiewał szczęk metalu. Sam przedstawił Joemu swój plan. Joe skinął głową, potrząsając olbrzymim nochalem, który przypominał pień unoszący się na powierzchni niespokojnego morza.

Przebiegli po mostku, a Joe wrzasnął do znajdujących się tam ludzi, że nadchodzi razem z kapitanem.

Po obu stronach ich oddziału znajdowało się po kilku ludzi Jana, którzy szybko wycofywali się przed przeważającymi siłami wroga. Kiedy ujrzeli olbrzymią głowę i ramiona tytantropa górujące ponad sylwetkami marynarzy Clemensa, rzucili się do panicznej ucieczki, nurkując w otwarte drzwi bądź wskakując do Rzeki ponad relingiem lub przez otwory w pokładzie.

- Cholera, Szam, szybko nam poszło.

- Rzeczywiście. Szkoda, że za każdym razem nie idzie tak łatwo. Dobra, Joe, wydaj im rozkazy.

Tytantrop wydarł się na mężczyzn.

Usłyszeli go bez problemu. Tak naprawdę ryk Joego musiał dotrzeć do uszu co najmniej połowy ludzi, którzy znajdowali się po tej stronie obu statków. Na jednym z niższych pokładów po przeciwnej stronie walczący znieruchomieli na kilka sekund.

Marynarze ustawili się po jednej stronie. Joe ruszył w kierunku najbliższej drabiny, a Sam i pozostali podążyli za nim. Zeszli na promenadę i wzdłuż niej dotarli do mostków do abordażu. Tutaj oddział się rozdzielił, wchodząc dwójkami na każdy z ośmiu mostków.

Sam upewnił się, czy wszyscy są gotowi. Pomysł ataku na ludzi Jana od tyłu, z ich własnego statku, wydał mu się zabawny. Wrogowie stracą zapał do walki, kiedy spadnie na nich olbrzymi topór tytantropa.

- Dobrze, Joe! - wrzasnął. - Na nich!

Wydając z siebie okrzyk bojowy w ojczystym języku, Joe wbiegł na mostek. Sam trzymał się za jego plecami. Obok Joego nie mógł się zmieścić nikt inny. Poza tym, tak było bezpieczniej.

Wszystko rozegrało się tak szybko, że dopiero z perspektywy czasu Sam potrafił odtworzyć przebieg wydarzeń.

Straszliwy hałas ogłuszył go, a wstrząs zwalił z nóg. Przeciwległy koniec mostku uniósł się i wygiął, ponieważ haki jeszcze przez chwilę trzymały się relingu. Potem oderwały się od niego z metalicznym zgrzytem.

Trzymając się kurczowo krawędzi mostku, wisząc na rękach wyciągniętych do granic wytrzymałości, Sam spojrzał w górę.

Joe upuścił swój wielki topór, który ześlizgnął się po kołyszącym się mostku i wpadł w przerwę pomiędzy statkami.

Joe nie spadł, ale teraz krzyczał z wściekłości. A może raczej ze strachu? Wszystko jedno. W każdym razie krzyczał, ponieważ zaciskała się na nim pętla, która przytrzymywała jego ręce przy ciele.

Drugi koniec liny właśnie był przywiązywany do relingu na wyższym poziomie. Mężczyzna, który złapał Joego na lasso z pokładu hangarowego, miał na głowie zachodnie sombrero, tak białe, że lśniło w słabym świetle. Jego zęby przez chwilę błysnęły pod szerokim rondem kapelusza.

Joe spadł z mostku. Jednak zamiast runąć w otchłań pomiędzy obiema jednostkami, zawisł na linie i uderzył o kadłub Nie Do Wynajęcia. Wtedy przestał krzyczeć. Jego głowa zwiesiła się na jedną stronę. Wisiał niczym ogromna mucha, która złapała się w sieć jeszcze większego pająka.

- Joe! Joe! - wykrzyknął Sam.

Wydawało się niemożliwe, aby cokolwiek poważnego mogło się stać Joemu Millerowi. Był tak potężny, tak muskularny, tak... niezwyciężony. Człowiek o gabarytach lwa jaskiniowego lub niedźwiedzia kodiaka nie powinien być... śmiertelny... podatny na atak.

Nie było czasu na takie myśli.

Mostek nadal się unosił, gdyż Rex przewracał się na bok. Sam z całych sił zacisnął dłonie na krawędziach mostku, odwracając głowę od Joego. Zobaczył jak na pozostałych mostkach marynarze zwalniają uchwyt i z wrzaskiem spadają w ciasną studnię ciemności pomiędzy statkami.

Cóż za ironia, że jego własne dzieło, najwspanialszy parostatek Rex, stanie się sprawcą jego śmierci. To zabawne, że zginie w połowie drogi pomiędzy swoim pierwszym i drugim statkiem, zawieszony niczym Mahomet między niebem a ziemią.

Puścił się, ześlizgnął do tyłu po mostku, spadł na miejsce, w którym sterczący pionowo pokład łączył się z poziomą grodzią, wgramolił się po niej i zjechał głową w dół po powierzchni kadłuba. Jakimś cudem udało mu się wstać i ruszyć biegiem w dół ku Rzece. Potem ześlizgnął się i stoczył po pochyłości, po czym wpadł do wody.

Zanurzał się coraz głębiej, starając się pozbyć kirysu. Podczas szamotaniny spadł mu hełm. Przerażało go, że może nie zdążyć zdjąć zbroi i zostać wciągniętym w głębinę przez idącego na dno Reksa. Tonący kolos wytworzy olbrzymi wir, który zapadając się wessie pod wodę zarówno przedmioty, jak i ludzi. Jeżeli Sam będzie obciążony zbroją i bronią, to także pójdzie na dno. Zresztą może go to czekać, nawet jeśli pozbędzie się balastu.

W końcu zdołał zdjąć pas i bandolier, a następnie kolczugę i kilt z pancerza kolczego. Popłynął ku powierzchni, czując, że jego płuca za chwilę eksplodują. Pierwotny paniczny strach przed utonięciem niemal rozrywał jego łomoczące serce, a w uszach słyszał dzwony z głębin. Musiał odetchnąć, ale się nie odważył. Pod sobą miał muł, równie czarny i złowrogi oraz znacznie głębszy niż błotniste dno Mississippi, wokół siebie wodę, która ściskała go niczym woskowa Żelazna Dziewica, a ponad sobą - jak daleko? - powietrze.

Było zbyt ciemno, aby cokolwiek dojrzeć. Równie dobrze mógł płynąć w dół, pogrążony w mroku zmierzać w niewłaściwym kierunku. Nie, gdyby się zanurzał zamiast wypływać, czułby ból w uszach.

Nie mógł dłużej wytrzymać. Najwyżej kilka sekund. Potem... śmierć, jakiej w czasach dzieciństwa nad Mississippi obawiał się najbardziej. Prawie najbardziej. Jeśli już musiał umrzeć, to wolał, aby stało się to w wodzie niż w ogniu.

Na pół sekundy przed oczami stanął mu Eryk Krwawy Topór.

Przynajmniej ten prześladowca go nie dopadnie. Wiking zawiódł w roli proroka i mściciela. Wszystkie koszmary, które dręczyły go przez lata, okazały się zbędną torturą. To, że człowiek potrafił dostrzec odległą przyszłość, a nawet samemu na nią wpłynąć, było jedynie przesądem.

Wszyscy ludzie w Hannibal, którzy przepowiadali, że kiedyś będzie wisiał, dwukrotnie się pomylili.

Dziwne, że tak zabawne myśli pojawiają się w umyśle człowieka, który powinien skupiać się jedynie na pragnieniu zaczerpnięcia powietrza. A może właśnie tonął, umierał, zapominając o tym, jak przerażające będzie otwarcie nozdrzy i wciągnięcie do płuc wody. Ostatnie myśli, zwiotczałe ciało idące na dno, szkliste spojrzenie, usta rozwarte jak u ryby, pojedynczy impuls elektryczny w kilku komórkach mózgu, będący jedyną oznaką życia.

Wtedy jego głowa znalazła się na powierzchni i Sam zachłysnął się powietrzem, szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy, że nie umarł.

Wymachując rękami, natrafił na linę, cofnął się, ponownie ją wymacał i zacisnął na niej dłoń. Zawisł na sznurze, którego drugi koniec był przywiązany do słupka na głównym pokładzie jego statku. Znajdował się blisko rufy. Jeszcze kilka sekund i statek byłby poza jego zasięgiem.

Miał szczęście, że od razu natrafił na linę. Ciągnął go nurt Rzeki, zmuszając do trzymania się liny równie kurczowo, jak wcześniej mostku. Rex już zniknął pod wodą, jednak w miejscu jego zatonięcia znajdował się szeroki i głęboki wir. Gdy jego krawędzie się zapadły, woda zaczęła jeszcze silniej wsysać Sama.

Co zatopiło Reksa? Torpeda wystrzelona z Nie Wystawiaj Rachunków?

Podniósł wzrok. Nie widział ciała Joego wiszącego na linie. Mogło wciąż tam być, jednak krawędzie pokładów były zbyt cofnięte, aby mógł je zobaczyć z powierzchni Rzeki. Czy olbrzym nadal wisiał? A może mężczyzna, który złapał go na lasso, przeciął linę? Jeśli tak, to Joe mógł spaść na niższy pokład, co byłoby groźne, ale lepsze niż upadek do wody. Ale tytantrop mógł już nie żyć, bądź właśnie umierać. Potężne uderzenie o metalową gródź mogło połamać mu żebra i zmiażdżyć czaszkę.

Na razie nie było sensu martwić się o Joego. Musiał ratować siebie.

Przez jakiś czas wisiał na linie, podczas gdy ponad nim wciąż rozlegały się wycie i wybuchy, a od czasu do czasu jakiś mężczyzna lub kobieta wypadali za reling i z pluskiem lądowali w wodzie. Kiedy odgłosy bitwy nagle ustały, zaczął się wspinać. Nie było to łatwe, gdyż stracił większość sił. W końcu oparł się stopami o kadłub i odchylając się do tyłu, zaczął wciągać się na górę, dysząc i posapując, zmagając się z bólem mięśni, aż wreszcie zbliżył się do relingu i zaczął się podciągać na samych rękach. Teraz żałował, że tak często wymigiwał się od porannej gimnastyki. Przez kilka minut wisiał bez ruchu, odpoczywając, nie mogąc się wdrapać ani o centymetr wyżej. Wydawało mu się, że za chwilę puści linę, spadnie z powrotem do Rzeki i wszystko się skończy.

W końcu udało mu się jedną dłonią chwycić pionowy wspornik relingu. Złapał go także drugą ręką. Rozpoczęło się długie i bolesne podciąganie. Wreszcie zarzucił jedną nogę na krawędź pokładu. Dysząc chrapliwie, zaczął się wić, aż wpełzł połową ciała na pokład. Wtedy przetoczył się na plecy i znieruchomiał, próbując wciągnąć do płuc całe powietrze świata.

Po chwili jego wąska pierś przestała falować niczym zużyte kowalskie miechy. Odwrócił się, aby spojrzeć do tyłu i wzdłuż pokładów. Nigdzie nie widział Joego.

Być może był zbyt daleko i patrzył pod złym kątem. Musiał się cofnąć, czego nie mógł zrobić, lub przejść na tamten pokład.

Chwilowo nie miał żadnej broni. Powinien także okryć się chociaż kiltem. Podczas zmagań z żywiołem zgubił ubranie zapinane na magnetyczne klamry. Nagi przyszedłem na ten świat i nagi... bzdura. Wcale go nie opuszczał. Jeszcze nie.

Chwiejnie wstał. Po jego obu stronach pokład pokrywały ciała i ich fragmenty. Części korpusów i nóg wystawały z włazów. Wszędzie walały się broń i ubrania.

Dygocząc ze zmęczenia lub strachu, a może i jednego, i drugiego, rozebrał najbliższego trupa. Z ręczników uformował długi kilt i krótką pelerynę. Na biodrach zapiął pas, a na ramieniu bandolier; włożył pistolet do kabury; w dłoni ścisnął rękojeść kordu. Był uzbrojony, ale to nie znaczyło, że był gotowy do walki. To, co przeżył tego dnia, wystarczy mu do końca życia, nawet gdyby miało ono trwać tysiąc lat.

Chciał jedynie znaleźć Joego. Potem obaj mogli przyłączyć się do większego oddziału, a on znów byłby bezpieczny, na tyle, na ile było to możliwe w tych okolicznościach.

Przez chwilę rozważał ukrycie się w kajucie. Mógłby się tam zaszyć i wyjść dopiero wtedy, gdy pokład zostanie oczyszczony z marynarzy Reksa.

Była to przyjemna myśl, która pojawiłaby się w umyśle każdego logicznie i rozsądnie myślącego człowieka.

W dalszej części pokładu rozległ się metaliczny brzęk. Jakiś mężczyzna zaklął półgłosem, a drugi głos go zganił, równie cicho, lecz surowo. Sam przystanął, opierając się ramieniem o zimną gródź. Blisko dziobu około dwudziestu mrocznych postaci schodziło po schodach z promenady.

Clemens wycofał się tyłem, cały czas przylegając ramieniem do metalu. Lewą dłonią obmacywał ścianę za sobą. Kiedy natrafił na futrynę otwartych drzwi, odwrócił się szybko i przez nie przeszedł. Znalazł się w nieoświetlonym korytarzu, który z drugiej strony także kończył się otwartymi drzwiami, przez które prześwitywało światło gwiazd oraz migocząca poświata bijąca od płonącego pokładu startowego. Sam postanowił się tam przedostać i ruszył truchtem. Jednak po chwili się zatrzymał.

Do jego obowiązków należało ustalenie, kim są i co robią zauważeni wcześniej ludzie. Poczułby się jak głupiec, gdyby to był jego oddział. A jeśli tak nie było, to musiał dowiedzieć się, jakie mają zamiary.

Oczywiście będą zaglądać w każde otwarte drzwi, zanim je miną. Wszedł do jednej z kajut, pozostawiając niedomknięte drzwi. Z tego kąta mógł widzieć nieznajomych, samemu pozostając niezauważonym w ciemności. Otworzył drzwi kolejnej kajuty po przeciwnej stronie korytarza, aby w razie czego móc się tam schronić. Nie chciał wpaść w potrzask.

Jednak teraz nie mógł już nic więcej zrobić. Pierwszy z mężczyzn wskoczył przez otwarte drzwi, zatrzymał się oparty o futrynę, gdzie był ledwo widoczny, po czym wycelował pistolet. Drugi mężczyzna do niego dołączył, dopadając do drugiej futryny, trzymając broń w pogotowiu.

Sam nie strzelił. Być może zwiadowcy zadowolą się sprawdzeniem korytarza. Tak się też stało.

- Czysto! - zawołał jeden z nich po kilku sekundach.

Wrócili na pokład. Kolejne postacie przesuwały się przed otwartymi drzwiami. Sam aż wstrzymał oddech, gdy ujrzał czwartą z nich. W odbitym blasku gwiazd ujrzał profil niskiego mężczyzny o szerokich ramionach i charakterystycznym chodzie. Minęło trzydzieści pięć lat, odkąd Sam widział króla Jana, ale doskonale go pamiętał.

35

Wściekłość zwyciężyła strach, wściekłość, która stanowiła kumulację całego gniewu, jaki kiedykolwiek odczuwał na Ziemi i tutaj. Nawet przez chwilę nie myślał o konsekwencjach. Nareszcie! Oto nadszedł! Czas zemsty!

Wyszedł z kajuty i zaczął po cichu przemierzać korytarz. Chociaż niemal kręciło mu się w głowie z euforii, nadal dbał o środki bezpieczeństwa. Nie miał zamiaru ostrzec wrogów, by ci nie zastrzelili go, nim dotrze do Jana.

Jedyną wadą tego rozwiązania było to, że będzie musiał strzelić Janowi w plecy. Drań nigdy się nie dowie, kto go zabił. Ale nie można mieć wszystkiego. Z całego serca pragnął wykrzyczeć imię króla, ujawnić się i dopiero wtedy pociągnąć za spust. Ale ludzie Jana zastrzeliliby go na miejscu.

Kiedy dotarł do drzwi, na zewnątrz rozpętało się piekło. Rozległ się huk wystrzałów, który ogłuszył go i sprawił, że Sam przywarł do grodzi niczym dwunogi motyl, którego skrzydłami było jego trzepoczące się serce.

Kolejne strzały. Krzyki i wrzaski. Jakiś mężczyzna wycofywał się korytarzem. Sam skoczył ku otwartemu wejściu do kajuty, obrócił się, zatrzasnął za sobą drzwi i ponownie je uchylił. Wyjrzał przez wąską szparę i zobaczył kolejnych ludzi, który cofali się w głąb korytarza. Wśród nich zauważył zwalistą sylwetkę Jana, przez chwilę widoczną pod światło.

Szeroko otworzył drzwi (dzięki Bogu, były dobrze naoliwione!), wychylił się i uderzył Jana w bok głowy kolbą pistoletu. Jan jęknął i upadł. Sam pochylił się, położył broń na piersi powalonego króla, chwycił go za długie włosy i zaciągnął do kajuty.

Kiedy stopy Jana minęły próg, Clemens zamknął drzwi i wcisnął guzik zamka. Na zewnątrz rozlegały się głośne wystrzały, ale pociski nie uderzały w drzwi. Najwyraźniej porwanie dokonało się tak szybko i w takim zamieszaniu oraz ciemności, że ludzie władcy jeszcze nie zauważyli jego zniknięcia. Być może kiedy tak się stanie, dojdą do wniosku, że został postrzelony w korytarzu.

Sam drżał z radości. Znajdował się w wielkim niebezpieczeństwie, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Dzięki Opatrzności, w którą nie wierzył, wydarzenia potoczyły się dokładnie po jego myśli. Wszystko, co dotąd wycierpiał, było tego warte - no, prawie. Miał w garści swojego największego wroga, jedynego człowieka, jakiego kiedykolwiek naprawdę nienawidził! A stało się to w tak niezwykłych okolicznościach! Nawet Jan, kiedy się ocknie, nie będzie bardziej zaskoczony. Prawda rzeczywiście bywała dziwniejsza od fikcji, a Sam mógłby w tym momencie posłużyć się niejednym takim wyświechtanym sloganem.

Jedną dłonią przycisnął włącznik światła, w drugiej trzymał pistolet. Klosze na suficie rozbłysły migotliwym światłem. Jan jęknął i zatrzepotał powiekami. Sam ponownie stuknął go w głowę, nie za mocno. Nie chciał go zabić ani spowodować uszkodzeń mózgu. Król musiał mieć w pełni sprawne zmysły. W przeciwnym razie nie mógłby należycie docenić tego, co go czekało.

Otworzył szuflady kufra przymocowanego do grodzi. Wyjął z nich kilka cienkich półprzezroczystych ręczników, których używano jako biustonoszy. Za ich pomocą związał Janowi ręce za plecami, a następnie także stopy. Posapując i stękając, zaniósł nieprzytomnego króla do krzesła przytwierdzonego do podłogi. Kiedy już udało mu się usadzić na nim ciężkie ciało, przywiązał ręce Jana do szczebli z tyłu mebla. Następnie przeszedł do łazienki, wypił dwie szklanki wody z kranu i napełnił trzecią. Kiedy to zrobił, kran zagrzechotał i strumień wody zmienił się w wąską strużkę. Pompa nagle odmówiła posłuszeństwa.

Wrócił do głównej części kajuty i chlusnął Janowi wodą w twarz. Król głośno westchnął i uniósł powieki. Przez chwilę wydawało się, że nie wie, gdzie się znajduje. Potem, rozpoznając Samuela Clemensa, szeroko otworzył oczy i chrapliwie wciągnął powietrze, jak gdyby został uderzony w dołek. Gdyby nie miał osmalonej skóry, z pewnością by pobladł.

- Tak, to ja, królu Janie. - Sam wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie możesz w to uwierzyć, prawda? Ale za chwilę przywykniesz do tej myśli. Chociaż wcale ci się to nie spodoba.

- Wody! - wychrypiał Jan.

Sam popatrzył w przekrwione oczy króla. Pomimo odczuwanej nienawiści, było mu go żal. Nie było to współczucie, a zwykła litość. W końcu nie pozwoliłby również cierpieć psu choremu na wściekliznę, prawda?

Pokręcił głową.

- Woda się skończyła.

- Umieram z pragnienia - rzekł Jan ochrypłym głosem.

- Tylko o tym potrafisz myśleć po wszystkim, co mi zrobiłeś? - warknął Sam. - Po tych wszystkich latach?

- Ugaś moje pragnienie, a ja zaspokoję twoje.

Jego skóra odzyskała normalną barwę, a oczy wpatrywały się prosto w oczy Sama. Znając Jana, Clemens wiedział, jaką strategię obrał przebiegły monarcha. Zamierzał rozmawiać ze swoim porywaczem rozsądnie, spokojnie i logicznie, odwołując się do jego człowieczeństwa, aby uniknąć egzekucji.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, pomyślał Sam, że mu się powiedzie.

Złość już z niego wyparowywała. Trzydzieści trzy lata fantazji o zemście rozwiały się niczym pierdnięcie podczas wichury.

Pozostał tylko człowiek, który w gruncie rzeczy był chrześcijaninem, choć zarazem wojującym ateistą, jak nazwał go jeden z jego wrogów na Ziemi.

Powinien był strzelić Janowi w głowę, kiedy tylko zapalił światło. Powinien był wiedzieć, co się może stać, jeżeli tego nie zrobi. Ale nie potrafił zabić nieprzytomnego człowieka. Nawet króla Jana, którego krwi pragnął przez tyle lat i którego torturował w wyrafinowany i okrutny sposób w marzeniach na jawie. Nigdy we śnie. A teraz to Jan miał kontrolę nad sparaliżowanym i złapanym w potrzask Samem. Choć można powiedzieć, że to raczej Eryk Krwawy Topór właśnie przygotowywał się do dokonania zemsty na Clemensie.

Sam skrzywił się i wrócił do łazienki. Tak jak przypuszczał, w rurach prysznica pozostało jeszcze trochę wody. Wypił jedną szklankę i napełnił kolejną. Po powrocie do kajuty, przystawił naczynie do ust jeńca i je przechylił, pozwalając mężczyźnie pić. Jan oblizał wargi i westchnął.

- Mogę prosić o jeszcze jedną?

- Jeszcze jedną! Prosić? - rzekł Sam głośno. - Czyś ty oszalał! Pozwoliłem ci wypić jedną szklankę tylko po to, żebyś mógł wytrzymać to, co z tobą zrobię!

Na ustach Jana na chwilę zagościł uśmiech. Król nie miał złudzeń, podobnie jak jego porywacz.

Ta świadomość doprowadziła Sama do takiej wściekłości, że niemal stał się zdolny do zrobienia tego, czym groził Janowi. Jednak jego gniew szybko się ulotnił, a pistolet uniesiony do ciosu znieruchomiał w powietrzu.

Z ust Jana znikł uśmiech, jednak tylko po to, by zbytnio nie prowokować Sama.

- Dlaczego jesteś taki pewny siebie i mnie? - odezwał się Sam. - Wydaje ci się, że nie zmiótłbym cię z powierzchni wody, nie zatopił w cholerę, nie patrzył z radością jak toniesz i nie zepchnął z powrotem do Rzeki, gdybyś próbował wspiąć się na pokład?

- Oczywiście że tak - odparł. - Ale tylko w gorączce bitwy. Nie poddasz mnie torturom, chociaż bardzo byś tego pragnął. Nie zastrzelisz mnie też z zimną krwią.

- Ale ty zrobiłbyś to wszystko mnie, prawda, bezduszny draniu?

Jan się uśmiechnął.

Sam zamierzał coś powiedzieć, ale zamknął usta. Wrzawa na korytarzu nagle ucichła. Jan także zaczął coś mówić, ale zamilkł na sygnał Sama. Najwyraźniej wiedział, że gdyby spróbował krzyknąć, to by tego pożałował. Jego wróg nie był aż tak miękki.

Mijały kolejne minuty. Sam stanął przy drzwiach, przyciskając do nich ucho i jednym okiem obserwując Jana. Słyszał niewyraźne męskie głosy. Nie sposób było ocenić, z jak daleka dobiegają, gdyż kajuty były dźwiękoszczelne. Wrócił do Jana i zatkał mu usta ręcznikiem, mocno związując jego końce z tyłu głowy króla.

- To na wszelki wypadek. Ale jeśli uda ci się zawołać o pomoc, to będę zmuszony cię zastrzelić. Pamiętaj o tym.

Mam nadzieję, że to zrobisz, pomyślał.

Zgasił światło, otworzył zamek w drzwiach i powoli je uchylił, trzymając pistolet w drugiej dłoni. Jego oczy przez kilka sekund przyzwyczajały się do ciemności. Na podłodze leżało więcej ciał niż poprzednio. Ostrożnie się wychylił i spojrzał wzdłuż korytarza. Kolejne ciała. Wyglądało na to, że walka toczyła się na całej długości korytarza, po czym przeniosła się poza drzwi na jego przeciwległym końcu. W trakcie starcia umilkły wystrzały, a w ich miejsce rozległ się brzęk zderzających się ostrzy. Na odległy zgiełk składały się jedynie ludzkie głosy i szczęk metalu. Najwyraźniej obydwu stronom skończyła się amunicja.

Nie spodziewał się, aby mniej liczebne oddziały dokonujące abordażu mogły długo przeciwstawiać się jego ludziom. Zamierzał chwilę odczekać, by upewnić się, że może bezpiecznie wyjść ze swoim jeńcem.

Ale czy przypadkiem nie działał w zbyt wyrachowany sposób? Czy jego obowiązkiem nie było dołączenie do swoich ludzi i poprowadzenie ich do walki? Owszem. W takim razie co z Janem?

To bardzo proste. Zamknie go na klucz w kajucie. Potem poszuka swojej załogi. Nie będzie trudno ją odnaleźć. Spora jej część znajduje się tam, skąd dobiega hałas.

Wrócił do kajuty, zamknął drzwi i zapalił światło. Jan spojrzał na niego zaciekawiony.

- Już prawie koniec - rzekł Sam. - Twoja załoga niemal przestała istnieć. Na razie idę, ale niedługo wrócę. A w niedalekiej przyszłości czeka cię proces.

Na chwilę zamilkł. Wyraz twarzy Jana nie uległ zmianie. Zza knebla dobiegały bulgoczące dźwięki. Widocznie król chciał coś powiedzieć. Ale cóż mógłby dodać? Po co tracić czas?

- Nie chcę, aby uważano, że jestem nieuczciwy lub zbytnio zaangażowany, by być sprawiedliwym. Dlatego czeka cię proces. Nie zostaniesz osądzony przez równych sobie, wszak nie tak łatwo znaleźć innych królów. Jednak zbiorę ławę przysięgłych złożoną z dwunastu szlachetnych mężczyzn i kobiet. Będziesz miał uczciwy proces, a nawet sam wybierzesz adwokata. Zastosuję się do wyroku, nie będę też pełnił funkcji sędziego. Zaakceptuję wszystko, co postanowią przysięgli.

Spod knebla rozległy się niewyraźne słowa.

- Otrzymasz prawo głosu w odpowiednim czasie - rzekł Sam. - Na razie możesz tu sobie posiedzieć i porozmyślać o swoich grzechach.

Zamknął drzwi na klucz, zawahał się, po czym ponownie je otworzył, sięgnął do środka i zgasił światło. Jan będzie bardziej cierpiał w ciemności.

Powinien się cieszyć, ale wcale nie odczuwał radości. W jakimś sensie, którego nie potrafił zdefiniować, jego odwieczny wróg zwyciężył.

Większość rzeczy w życiu przynosi rozczarowanie, ale to powinna być jedna z najbardziej szczęśliwych chwil. Tymczasem zwycięstwo wydawało się równie mało atrakcyjne jak psia kupa podana w szklanym naczyniu.

Gdzie schować klucz? Ach tak, oczywiście, w pierwszej otwartej kajucie. Czyli trzy pomieszczenia dalej. Rzucił klucz na podłogę i zamknął drzwi. Teraz znaleźć Joego. W tym celu potrzebował dużej grupy ludzi.

Ruszył korytarzem, który przecinał jednostkę wzdłuż. Światła były zgaszone, ale zdobył się na odwagę, by na chwilę je zapalić. Przebiegł około trzydziestu metrów, po czym zatrzymał się przy wlocie kolejnego korytarza. Tutaj znajdowały się schody, które prowadziły w górę na promenadę. Zgasiwszy światła, wspiął się po stopniach, kierując się w stronę blado rozświetlonego kwadratu na górze. Kiedy znalazł się na promenadzie, potruchtał na prawą stronę pokładu. Usłyszał hałas, który dobiegał z bardzo daleka. Wyjrzał za róg na znajdujący się tam pasaż. Joe powinien być gdzieś blisko.

- A więc tutaj się bujasz, Joe. Nie masz nic innego do roboty?

- Czekam na pociąg, Szam.

- Czekasz, aż cię ktoś pociągnie?

- Nie, na pociąg, ty półgłówku. Sz kołami i wagonami. A zresztą szkąd mam wiedzieć, Szam? Nigdy nie widziałem pociągu. Zdejmij mnie, zanim szę wszcieknę i rozerwę cię na sztszępy, sztary.

Tak przebiegała ich wyobrażona rozmowa, oparta na wielu poprzednich słownych utarczkach. Jednak olbrzym już nie wisiał bezsilny na linie, która leżała teraz na pokładzie, przecięta na jednym końcu i zawiązana w pętlę na drugim.

Sam uśmiechnął się radośnie. Joe żył, nic mu się nie stało! Był wolny i zapewne siał zniszczenie wśród szeregów wroga.

Clemens zaczął się odwracać, ale zatrzymał się w połowie ruchu. Od strony Rzeki dobiegł go czyjś krzyk. Był to głęboki ryk, jaki na Ziemi można by przypisać lwu bądź tygrysowi. Sam wiedział, kto go wydał. Dopadł do schodów, zbiegł po nich, pokonując po dwa stopnie na raz i ślizgając się jedną dłonią po poręczy. Zatrzymał się na głównym pokładzie. Nie mógł zignorować wroga. Jednak obie potyczki, które słyszał, toczyły się daleko od niego, jedna na dziobie, a druga na rufie. Nie rozlegały się żadne wystrzały, jedynie szczęk ostrzy.

Podbiegł do relingu i się wychylił.

- Joe! Gdzie jesteś, Joe?

- Szam! Tutaj jesztem, Szam!

- Nie widzę cię, Joe! - zawołał Clemens, wpatrując się w ciemność. Na powierzchni wody unosiły się różne przedmioty, kawałki drewna lub ciała, niezidentyfikowane szczątki. Chociaż statek dryfował z prądem, a południowy brzeg lśnił blaskiem pożarów, prawa strona jednostki była teraz zwrócona ku pogrążonemu w mroku północnemu brzegowi. Światło gwiazd nie wystarczało.

- Ja tesz czę nie widzę, Szam!

Rozejrzał się na wszystkie strony, aby upewnić się, że nikt się do niego nie skrada, po czym ponownie wyjrzał za burtę.

- Czy możesz wejść z powrotem na pokład?

- Nie! - odkrzyknął Joe. - Ale unoszę szę na wodzie! Chwyciłem szę kawałka drewna! Mam złamaną lewą rękę, Szam!

- Wydostanę cię, Joe! Trzymaj się! Uratuję cię!

Nie miał pojęcia, jak może mu pomóc, ale był zdeterminowany, aby znaleźć jakiś sposób. Przerażała go myśl, że Joe może utonąć.

- Joe, czy wciąż masz na sobie zbroję?

- Nie, ty oszle. Ryby jusz by mnie pałaszowały na dnie Rzeki, gdybym miał na szobie to czałe szelasztwo. Pozbyłem szę go, kiedy wpadłem do wody, chociasz złamana ręka nieźle dała mi szę we znaki. Jeszu! Czo za ból! Czy kiedykolwiek doształesz kopa w jaja, Szam? Wiesz mi, sze to nicz w porównaniu że zdejmowaniem ubrania ze złamanej ręki.

- To dobrze, Joe! - odpowiedział Sam, ponownie nerwowo się rozglądając. Ktoś biegł w jego kierunku od strony dziobu, ścigany przez dwóch ludzi. Cała trójka znajdowała się zbyt daleko, by Sam mógł ich rozpoznać. Za nimi panował spokój.

Grupa w pobliżu rufy wciąż walczyła, choć wydawało się, że trochę się przerzedziła.

- Ktosz mnie odciął! - zawołał Joe. - Wtedy szę uwolniłem. Chwyciłem boszak i wyczyszciłem pokład wokół siebie, a tych, któszy zosztali, wypędziłem na główny pokład. A potem ktosz tak po prosztu wyrzucił mnie za reling! Dupek muszał bycz sztarsznie silny!

Joe nie przestawał mówić, ale Sam go nie słyszał. Kucnął przy relingu, nie mogąc zdecydować, co ma uczynić. Chociaż szybko nadbiegający ludzie znajdowali się już znacznie bliżej, wciąż nie mógł ich rozpoznać w ciemności. Był w prawdziwej udręce. W tym pośpiechu i zamieszaniu mogli go zaatakować jego właśni marynarze.

Uniósł pistolet, który trzymał w lewej dłoni, prawą zaciskając na rękojeści kordu. Potrafił celować jedną i drugą ręką, choć niezbyt dobrze. Jednak z tej odległości nie mógł spudłować. Tylko czy rzeczywiście powinien strzelać?

Okazało się, że nie musiał podejmować tej decyzji. Kiedy tak czekał, wytężając wzrok i trzymając palec na spuście, coś go podniosło i wyrzuciło za burtę.

Przez chwilę był tak oszołomiony, że nie miał pojęcia, co się stało. Wiedział, że znalazł się w wodzie, gdzie teraz kaszlał, wił się i pluł. Ale jak się tu znalazł? I dlaczego?

Z czymś się zderzył. Jego ręce wymacały zimne ciało. Trup. Odepchnął go i zsunął z ramienia ciężki bandolier.

Przed nim, w odległości około dwudziestu metrów, znajdował się olbrzymi statek. W jaki sposób tak bardzo się od niego oddalił? Czyżby płynął? A może zniósł go nurt? To bez znaczenia. On był tutaj, a statek tam. Musiał się do niego dostać. Już po raz drugi znalazł się w wodzie, choć podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

Kiedy młócąc rękami zbliżył się do statku, zauważył, że reling kotłowni znajduje się bliżej wody niż powinien. Statek tonął!

Teraz już wiedział, co zrzuciło go z pokładu niczym muchę strzepniętą z grzbietu konia. Tyle tylko, że on nie miał skrzydeł. Była to eksplozja poniżej poziomu wody, w kotłowni, gdzie składowano amunicję. Wywołana, oczywiście, przez ludzi Jana.

Zbyt wiele przeszedł. Nawet nieuchronna strata jego pięknego Nie Do Wynajęcia, która powinna wywołać rozdzierający ból i łzy, nie wywarła na nim większego wrażenia. Był za bardzo zmęczony i zdesperowany. Niemal zbyt zmęczony, by być zdesperowanym, pomyślał.

Popłynął w stronę statku. Po chwili mocno uderzył w coś od góry prawą ręką. Krzyknął z bólu, po czym ponownie wyciągnął dłoń. Dotknął śliskiej, zaokrąglonej drewnianej powierzchni. Aż wstrzymał oddech z radości. Chwycił przedmiot i się na nim oparł. Nie wiedział, co to takiego, kawałek kanoe czy dłubanki, ale wystarczyło, aby utrzymać go na powierzchni.

Gdzie jest Joe?

Zawołał go. Żadnej odpowiedzi. Ponowił próbę, ale znów odpowiedziała mu cisza.

Czy wybuch zabił Joego? Eksplozja na pewno posłała silną falę ciśnieniową po powierzchni wody. Każdy, kto znajdował się w najbliższym otoczeniu, zapewne zginął. Ale Joe nie był wystarczająco blisko. A może jednak? To musiał być cholernie silny wybuch.

Możliwe też, że Joe po prostu stracił przytomność z bólu wywołanego złamaniem i ześlizgnął się do wody.

Jeszcze dwukrotnie zawołał tytantropa. W oddali rozległ się kobiecy pisk. Kolejna biedaczka unosząca się na powierzchni Rzeki.

Statek wyraźnie osiadał. Jednak na poszczególnych poziomach było wiele małych i dużych przedziałów oddzielonych zamkniętymi drzwiami i włazami. Być może ilość zamkniętego w nich powietrza okaże się wystarczająca, aby parostatek nie zatonął. Może zdryfuje na brzeg, albo nawet zostanie zholowany przez żaglówki lub łodzie wiosłowe.

Jak na zdeklarowanego pesymistę wykazywał się niezwykłym optymizmem.

Nie uda mu się. Dziób statku, cofający się z prądem, prześlizgnął się obok niego. Po chwili ujrzał motorówkę Nie Wystawiaj Rachunków. Płynęła bardzo powoli, najwyraźniej szukając rozbitków. Strumień światła z reflektora przez chwilę krążył po powierzchni wody, po czym zatrzymał się, cofnął i na czymś skupił. Sam był zbyt daleko, aby dojrzeć, co to takiego. Motorówka znajdowała się także poza zasięgiem jego głosu.

Nagle przypomniał sobie o Janie. Król pozostał związany i bezbronny w zamkniętej kajucie. Był zgubiony, chyba że ktoś inny do niego dotrze. Jednak nie mógł krzyczeć, więc było wątpliwe, aby ktokolwiek znalazł się na tyle blisko, by go usłyszeć. A nawet jeśli, to nie będzie miał klucza. Co prawda zamek można było przestrzelić, ale... po co te spekulacje? Jan był skazany na śmierć. Siedział tam, nawet nie wiedząc, że statek idzie na dno. Woda zatopi główny pokład, a on nadal nie będzie miał o niczym pojęcia. Kajuty są wodoszczelne. Dopiero kiedy w pomieszczeniu nagle zrobi się duszno, zrozumie, co się stało. Wtedy zacznie rozpaczliwie walczyć, wiercić się, skręcać, wić, wołać o pomoc poprzez knebel. Powietrze będzie się robiło coraz bardziej nieświeże, aż w końcu Jan powoli się udusi.

Jego ostatnie chwile będą koszmarem.

Kiedyś taką scenę Sam wyobrażałby sobie z dużą przyjemnością.

Teraz mógł tylko żałować, że nie może się dostać na pokład statku i uratować Jana. Oczywiście nie puściłby go wolno. Zadbałby o przeprowadzenie obiecanego procesu. Jednak nie chciał, aby Jan tak bardzo cierpiał lub umarł w tak straszliwy sposób. Nikt nie powinien przechodzić takiego piekła.

Owszem, był miękki. Gdyby sam znalazł się w podobnym położeniu, Jan z pewnością napawałby się jego sytuacją. Ale to bez znaczenia. Nie był Janem i bardzo się z tego cieszył.

Zapomniał o królu, kiedy motorówka ponownie włączyła silnik. Ruszyła w kierunku drugiej strony parostatku, po czym zniknęła. Czy Anderson zamierzał teraz podjąć rozbitków z uszkodzonej jednostki? Jeśli tak, to będzie potrzebował pomocy w poradzeniu sobie z niedobitkami marynarzy Reksa, palantami, którzy nie wiedzieli, kiedy przestać. Choć może okażą się oni na tyle rozsądni, aby się poddać.

- Szam!

Krzyk dobiegł z tyłu. Odwrócił się, jedną ręką obejmując zaokrąglony kawałek drewna.

- Joe! Gdzie jesteś?

- Tutaj, Szam! Sztraciłem pszytomnoszcz! Własznie szę ocknąłem, ale chyba mi szę nie uda!

- Trzymaj się, Joe! - zawołał Clemens. - Dopłynę do ciebie! Nie przestawaj wołać! Zaraz tam będę! Cały czas wołaj, żebym wiedział, gdzie jesteś!

Nie było łatwo odwrócić wielki kawał drewna i skierować go w stronę brzegu. Sam musiał trzymać się go jedną ręką i wiosłować drugą, a także machać nogami. Od czasu do czasu zatrzymywał się, aby złapać oddech. Potem krzyczał:

- Joe! Gdzie jesteś? Joe! Zawołaj, żebym mógł cię usłyszeć!

Cisza. Czyżby Joe znów zemdlał? Jeśli tak, to czy był przypięty do przedmiotu, który utrzymywał go na wodzie? Z pewnością. W przeciwnym razie utonąłby, gdy pierwszy raz stracił przytomność. Ale może na czymś wtedy leżał. Może...

Skoro i tak musiał przez chwilę odpocząć, obejrzał się na Nie Do Wynajęcia. Statek spłynął jeszcze dalej w dół Rzeki. Woda powoli pięła się po ścianach na głównym pokładzie. Wkrótce zakryje kajutę Jana.

Zaczął pchać kawał drewna w stronę brzegu. Pożary na lądzie oświetlały powierzchnię wody. Chociaż widział wiele pływających szczątków, nigdzie nie dostrzegł Joego Millera.

Po chwili zauważył, że zgromadzeni nad wodą ludzie odbijają od brzegu w łodziach i kanoe. W ich rękach jasno płonęły setki pochodni. Wyruszali na ratunek, choć trudno było zrozumieć, dlaczego mieliby pomagać ludziom, którzy spalili jedną czwartą ich domostw.

Nie. Traktowali agresorów tak, jak Sam potraktowałby Jana, gdyby miał na to szansę. Zresztą Virolandczycy nie mieli powodu, aby nienawidzić załogi parostatku tak bardzo jak on nienawidził króla.

Nagle zrozumiał, że przybliżył się do brzegu bardziej niż przypuszczał. Dzieliło go on niego zaledwie około osiemset metrów. Mroczne sylwetki łodzi ratunkowych zbliżały się dość szybko, zważywszy na to, że bez wyjątku miały napęd wiosłowy. Jednak niewystarczająco szybko. Zaczynał marznąć. Woda była cieplejsza od powietrza, ale niedostatecznie ciepła. O ile dobrze pamiętał, na tym obszarze jej temperatura wynosiła około siedmiu stopni Celsjusza.

Rzeka straciła dużo ciepła przepływając przez biegun północny i jeszcze nie zdążyła go odzyskać. Zmęczenie Sama dodatkowo potęgował szok spowodowany walką i zimną wodą. Byłoby prawdziwą ironią losu, gdyby umarł zanim dotrą do niego ekipy ratunkowe.

Tak jak całe życie. Tak jak śmierć.

Byłoby miło wreszcie przestać wymachiwać rękami i nogami. To takie proste, poddać się, popłynąć z prądem i pozwolić, aby to inni się męczyli. Ale musiał znaleźć Joego. Poza tym, gdyby przestał się ruszać, o wiele szybciej traciłby ciepło. Byłoby tak wygodnie... pokręcił głową, głęboko odetchnął i spróbował wlać trochę życia w swoje zdrętwiałe kończyny.

W tym momencie - a może wcześniej, nie wiedział, ile dokładnie minęło czasu - obok niego pojawiła się łódź. Na jej pokładzie płonęły liczne pochodnie. Silne ręce dźwignęły go z wody i ułożyły drżącego na pokładzie. Przykryto go ciepłymi, grubymi ręcznikami. Napojono gorącą kawą. Usiadł i zadygotał, gdy ręczniki opadły, wystawiając go na podmuch zimnego powietrza.

- Joe! - zawołał. - Joe! Znajdźcie Joego!

- Co on mówi? - spytał ktoś w esperanto.

- To po angielsku - odparła jedna z kobiet. - Każe nam znaleźć Joego.

Obok niego pojawiła się kobieca twarz.

- Kim jest Joe?

- Moim najlepszym przyjacielem - odpowiedział Sam zmęczonym głosem. - Chociaż nawet nie jest człowiekiem. A może właśnie dlatego. - Roześmiał się słabo. - Ho, ho, ho! Coś w tym jest.

- A gdzie jest ten Joe? - spytała kobieta. Była ładna. W blasku pochodni Sam widział twarz w kształcie serca, duże oczy, szerokie i wysokie czoło, zadarty nos, szerokie pełne usta, silnie zarysowane podbródek i szczękę. A także długie żółte falujące włosy.

Dlaczego w takiej chwili zajmował się podziwianiem jakiejś kobiety? Powinien myśleć o... Gwenafrze.

Poczuł lekki wstyd, że odkąd zaczęła się bitwa, nawet przez chwilę nie niepokoił się o Gwenafrę. Gdzie teraz była? No i dlaczego ani razu o niej nie pomyślał? Przecież naprawdę ją kochał.

- No i co z tym Joem? - ponownie spytała kobieta.

- Jest tytantropem, małpoludem. Włochatym olbrzymem z gigantycznym nochalem. Jest gdzieś niedaleko. Uratujcie go!

Kobieta wstała i odezwała się w esperanto. Mężczyzna, który stał za jej plecami, uniósł pochodnię i zaczął wpatrywać się w ciemność. Wokół znajdowało się wiele pochodni, ale niewiele polepszały sytuację. Niebo szybko zaciągało się chmurami, które blokowały światło gwiazd.

Sam się rozejrzał. Znajdował się na podniesionym pokładzie drakkara. Poniżej niego, po obu stronach, siedziało około tuzina wioślarzy.

- Tam się coś unosi na wodzie - odezwał się mężczyzna z pochodnią. - Jest dość potężne. Może to ten tytantrop.

Mężczyzna stał tyłem do Sama. Był ubrany w eskimoski strój z białych ręczników, zakrywający głowę, ciało i stopy. Nie był wysoki, ale miał bardzo szerokie ramiona. Jego głos brzmiał dziwnie znajomo. Sam gdzieś go już słyszał, dawno temu.

Mężczyzna zawołał do ludzi na pobliskich łodziach, przekazując im, czego mają szukać. Nagle rozległ się krzyk. Sam spojrzał w kierunku jego źródła. Załoga innego drakkara próbowała wyłowić z wody coś olbrzymiego.

- Joe! - wychrypiał Clemens.

Wtedy mężczyzna w białym stroju się odwrócił. Trzymał płonący kawałek drewna, dzięki czemu jego twarz była dokładnie oświetlona.

Sam wyraźnie zobaczył szeroką przystojną twarz, gęste brwi w słomkowym kolorze, potężną kanciastą szczękę, równe białe zęby wyszczerzone w złowrogim uśmiechu.

- Krwawy Topór!

- Ja - rzekł mężczyzna. - Eirikr Bloδφox. - Po czym kontynuował w esperanto: - Długo na ciebie czekałem, Samie Clemensie.

Sam z krzykiem zerwał się na nogi i rzucił za burtę.

Pochłonęła go zimna i ciemna woda. Zanurzył się głęboko, po czym zaczął płynąć naprzód. Jak daleko dotrze, zanim będzie się musiał wynurzyć, by zaczerpnąć powietrza? Czy oddali się od swego prześladowcy na tyle, aby udało mu się wejść na pokład innej łodzi? Z pewnością Virolandczycy nie pozwolą Erykowi go zabić? To byłoby sprzeczne z ich zasadami. Ale Eryk poczeka na swoją szansę i wtedy uderzy.

Joe! Joe by go ochronił! Zrobiłby nawet więcej. Zabiłby wikinga.

Sam wynurzył głowę, rozpaczliwie łapiąc powietrze i charcząc. Przed nim znajdowała się łódź wypełniona ludźmi. Dokładnie widział ich twarze w blasku pochodni. Wszyscy na niego patrzyli.

Usłyszał, że ktoś za nim płynie.

Odwrócił się. Eryk znajdował się zaledwie metr za nim.

Sam ponownie wrzasnął, po czym zanurkował. Gdyby udało mu się wypłynąć po drugiej stronie łodzi i wejść na pokład, zanim...

Dłoń Eryka zacisnęła się na jego kostce.

Odwrócił się i zaczął walczyć, ale wiking znacznie przewyższał go wielkością i siłą. Sam był bezradny. Zaraz utonie poza zasięgiem wzroku innych, a Eryk stwierdzi, że jedynie próbował ratować biednego szaleńca.

Ktoś zarzucił mu rękę na szyję. Sam szarpał się niczym ryba złapana w sieć, ale wiedział, że jest już po nim. Po tylu latach, po tylu szczęśliwych ucieczkach, umrzeć w taki sposób...

Ocknął się na pokładzie drakkara, dusząc się i kaszląc. Woda ciekła mu z ust i nosa. Przytrzymywały go dwie silne i ciepłe ręce.

Podniósł wzrok. Eryk Krwawy Topór wciąż go trzymał.

- Nie zabijaj mnie! - zawołał Sam.

Eryk był nagi i mokry. Woda na jego ciele lśniła w blasku pochodni, które oświetlały także biały przedmiot wiszący na sznurku na szyi wikinga.

Była to spiralna kość rogacza, symbol, który nosili członkowie Kościoła Jeszcze Jednej Szansy.

36

Dwaj mężczyźni doszli do tego samego wniosku.

Mieli już dosyć bezmyślnej rzezi. Zamierzali zrobić to, co uczyniliby już wcześniej, gdyby nie byli pewni, że znajdują się na różnych statkach. Podczas długiej bitwy ani razu na siebie nie natrafili, dlatego każdy z nich uważał, że tego drugiego najwyraźniej od początku nie było na pokładzie, a może sprytnie go opuścił przed walką bądź został rozerwany na strzępy lub zmieciony do wody.

Obaj wierzyli, że jeśli ten drugi zginął, to cały wielki projekt był skazany na porażkę, choć bardzo odmiennie ją sobie wyobrażali.

Teraz dostrzegli okazję do ucieczki. W gorączce i chaosie bitwy ich dezercja pozostanie niezauważona. A jeśli nawet ktoś się zorientuje, to nie będzie mógł nic zrobić. Wskoczą do Rzeki i popłyną do brzegu, gdzie ponownie podejmą długą podróż. Nie mieli swoich rogów obfitości, które były zamknięte odpowiednio w zatopionym Reksie oraz w magazynie Nie Do Wynajęcia. Ukradną bezpańskie rogi mieszkańcom Virolando, po czym wyruszą w górę Rzeki na pokładach żaglówek.

Pierwszy z mężczyzn zrzucił zbroję i upuścił na pokład kord, po czym zacisnął dłonie na relingu, aby nad nim przeskoczyć, kiedy nagle usłyszał za plecami głos drugiego. Chociaż nie słyszał go od czterdziestu lat, od razu go poznał.

Jednak kiedy powoli się odwrócił, nie rozpoznał twarzy i sylwetki, które kojarzył z głosem.

Mężczyzna, który pojawił się w drzwiach za jego plecami, przemawiał w języku, który w tej chwili rozumiały tylko dwie osoby na statku. Ton jego głosu był surowy.

- Tak, to ja, choć bardzo zmieniony.

- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał mężczyzna przy relingu. - Dlaczego?

- Nigdy byś tego nie zrozumiał - odparł mężczyzna stojący w drzwiach. - Jesteś zły. Tacy sami byli pozostali, nawet...

- Byli!

- Tak. Byli.

- A zatem wszyscy nie żyją. Tak właśnie podejrzewałem.

Zerknął na hełm i kord, które leżały na pokładzie. Szkoda że nie został powstrzymany, zanim je upuścił. Teraz jego wróg miał przewagę. Wiedział także, że jeśli spróbuje przeskoczyć nad relingiem lub zsunąć się tyłem za burtę, drugi mężczyzna błyskawicznie przebije go rzuconą bronią.

- A więc zamierzasz zabić i mnie - rzekł. - Osiągnąłeś dno; jesteś zgubiony na zawsze.

- Musiałem zabić Operatora - odparł beznamiętnie pierwszy z mężczyzn.

- Nawet nie przyszłoby mi do głowy, aby zrobić coś tak złego.

- Nie jestem zły! To ty...

Przez chwilę zmagał się z sobą, aż wreszcie wydusił:

- Nie ma sensu się kłócić.

- Czy jest już za późno, abyś zmienił zdanie? Mógłbyś liczyć na przebaczenie. Zostałbyś wysłany na Planetę Ogród i poddany terapii. Mógłbyś dołączyć do mnie i agentów, aby wspólnie z nami postarać się dotrzeć do wieży...

- Nie - odparł pierwszy z mężczyzn. - Nie bądź głupcem.

Uniósł kord i natarł na wroga, który przyjął pozycję obronną.

Walka była krótka i brutalna. Dobiegła końca, gdy nieuzbrojony mężczyzna, krwawiąc z kilkunastu ran ciętych, upadł na pokład ze sztychem kordu wbitym w gardło.

Zabójca zaciągnął ciało do relingu, podniósł je, ucałował w usta i wrzucił go do wody. Po jego policzkach popłynęły łzy; wstrząsnął nim szloch.

CZĘŚĆ JEDENASTA

Ostateczny pojedynek:
Burton kontra Bergerac

37

Wydarzenia, które nastąpiły bezpośrednio po wybuchu wywołanym przez ludzi Burtona w kotłowni, potoczyły się szybko i chaotycznie. Przez jakiś czas oddział Anglika na zmianę ścigał i był ścigany, atakował i się wycofywał. Zazwyczaj czynił to drugie, gdyż siły wroga przeważały liczebnie. Jednak kiedy Burton został zepchnięty do olbrzymiej zbrojowni, miał u swego boku więcej ludzi niż na początku. Chociaż stracił ośmioro marynarzy, po drodze przyłączyli się do niego kolejni, tak że teraz jego oddział składał się z trzynastu mężczyzn i dziesięciu kobiet. Z tego, co wiedział, były to jedyne osoby, które ocalały z załogi Reksa.

Żadna ze stron nie miała amunicji do broni palnej. Od tej chwili pozostała im jedynie broń biała. Wróg wycofał się, aby odpocząć i nabrać sił. Oni również musieli się naradzić. Wejście do zbrojowni było zaledwie dwuipółkrotnie szersze od męskich ramion, więc szturm na pomieszczenie stanowił nie lada wyzwanie.

Burton przyjrzał się bogatej kolekcji broni i postanowił wymienić swój kord na metrową szpadę o głowni pozbawionej ostrza. Miała ona jelec o dzwonkowatym kształcie, a z lekko zagiętej rękojeści wystawały dwa drewniane, ograniczniki, które zapewniały lepszy uchwyt. Burton sprawdził twardość stali, opierając sztych o drewnianą belkę i zginając głownię. Ta wygięła się w łuk o szerokości niecałych trzydziestu centymetrów, po czym błyskawicznie się wyprostowała, gdy zwolnił nacisk.

W zbrojowni śmierdziało potem i krwią, jak również moczem i odchodami. Było tam także zaskakująco gorąco. Burton zdjął zbroję, zostawiając tylko hełm, po czym zachęcił pozostałych, aby poszli w jego ślady, choć pozostawił im wolną rękę.

- Kiedy znajdziemy się na pokładzie, nie będziemy mieli czasu zmagać się z tym żelastwem. Będziemy musieli od razu zanurkować do Rzeki. Lepiej zdjąć zbroję teraz niż w wodzie.

Jedną z kobiet była śliczna Aphra Behn, w tej chwili już nie tak piękna. Dym wystrzałów osmolił jej twarz, na której widniały smugi i plamy potu oraz krwi. Oczy miała zaczerwienione od prochu i zmęczenia; jedna z powiek drgała.

- Statek chyba idzie na dno. Jeśli szybko się nie wydostaniemy, utoniemy - oznajmiła. Chociaż wyglądała na spanikowaną, jej głos był bardzo spokojny, zważywszy na okoliczności.

- Taak, wiem - odparł Burton przeciągle. Przez chwilę się zastanawiał. Znajdowali się na pokładzie B, a pokład A zapewne był już pod wodą. Niedługo także ten poziom zostanie zalany.

Szybko podszedł do drzwi i wyjrzał za róg. W korytarzu wciąż paliły się światła. Nie było powodu, aby miały zgasnąć, gdyż czerpały energię z akumulatora, który mógł działać nawet pod wodą.

Korytarz był pusty. Wróg zapewne krył się w pobliskich pomieszczeniach, czekając, aż załoga Reksa spróbuje wyjść ze zbrojowni.

- Mówi Gwalchgwynn, kapitan marynarki z Reksa! - powiedział głośno. - Chciałbym porozmawiać z waszym dowódcą!

Nikt nie odpowiedział. Burton ponowił wezwanie, po czym wyszedł na korytarz. Jeżeli nawet ktoś krył się w otwartych drzwiach w pobliżu zbrojowni, to Anglik nikogo nie widział.

Czy wrogowie cofnęli się za zakręt korytarza i tam przygotowali zasadzkę?

Nagle zobaczył płynącą w jego kierunku wodę. Nie było jej wiele, ale wiedział, że wkrótce jej ilość znacznie się zwiększy.

- Powiedzcie pozostałym, aby wyszli! - zawołał do strażników przy drzwiach. - Ludzie Clemensa odeszli!

Nie musiał wyjaśniać swoim towarzyszom, co się stało. Oni także zobaczyli wodę.

- Ratuj się kto może - zawołał. - Płyńcie do brzegu. Dołączę do was później.

Doprowadził ich do relingu, a zanim wskoczyli do wody, pożegnał się z nimi i życzył im szczęścia.

- Dick - odezwała się Aphra. - Dlaczego zostajesz?

- Poszukam Alicji.

- Jeśli statek nagle zatonie, to znajdziesz się w potrzasku.

- Wiem.

Nie czekał, aż Aphra wyskoczy za burtę, tylko natychmiast ruszył na poszukiwanie Alicji. Biegał korytarzami, wykrzykując jej imię, od czasu do czasu zatrzymując się i nasłuchując. Przeszukawszy cały pokład, wspiął się po schodach do głównego salonu. Zajmował on jedną czwartą powierzchni rufowej części promenady, podobnie jak na Reksie. Jednak ten salon był znacznie większy. Wnętrze wciąż rozświetlały lampy na suficie i żyrandole, chociaż wiele z nich zostało rozbitych lub odstrzelonych. Pomimo zniszczeń spowodowanych przez eksplozje oraz kilku zmasakrowanych trupów, wnętrze robiło ogromne wrażenie.

Wszedł do salonu i się rozejrzał. Alicji tu nie było, chyba że ukryła się za niezwykle długim barem, roztrzaskanymi fortepianami bądź stołami do bilardu. Nie miał powodu, aby tu dłużej pozostawać, ale imponujące pomieszczenie zatrzymało go jeszcze na kilka sekund. Podobnie jak jego odpowiednik na Reksie, ten salon był świadkiem wielu lat śmiechu, żartów, flirtów, intryg, hazardu - często traktowanego jako zabawa, a czasem śmiertelnie poważnie - miłosnych schadzek i wrogich potyczek, muzyki skomponowanej i wykonywanej przez wielu ziemskich mistrzów, tragedii i komedii, zarówno wyrafinowanych, jak i prostackich, które wystawiano na scenach. A teraz... Cóż za niepowetowana strata.

Zaczął iść przez salon, lecz nagle znieruchomiał. Przez wielkie drzwi po przeciwległej stronie wszedł jakiś mężczyzna. Zatrzymał się, gdy zobaczył Burtona. Potem z uśmiechem ruszył żwawo w jego stronę. Był o kilka centymetrów wyższy od Anglika i chudy niczym chart. Miał niezwykle długie ręce, skórę osmaloną przez dym, bardzo duży nos i słabo zarysowany podbródek. Pomimo tego uśmiech czynił go niemal przystojnym.

Błyszczące czarne pukle włosów opadały mu na ramiona. Był ubrany jedynie w czarny kilt i buty ze skóry rzecznego smoka, sięgające mu do łydek. W prawej dłoni ściskał rękojeść szpady.

Burton przeżył krótkie déjà vu, czując, że to spotkanie miało już miejsce bardzo dawno temu w podobnych okolicznościach. Kiedyś już spotkał tego człowieka i miał nadzieję, że ich drogi znów się zejdą. Dawno zagojona rana na udzie zapiekła go na wspomnienie tamtego dnia.

Mężczyzna zatrzymał się w odległości około ośmiu metrów od Burtona. Odezwał się głośno w esperanto z lekkim francuskim akcentem i domieszką intonacji zaczerpniętej z amerykańskiej odmiany angielszczyzny.

- Ach, sinjoro, to ty! Niezwykle utalentowany, być może nawet genialny szermierz, z którym skrzyżowałem ostrza podczas ataku na wasz statek wiele lat temu! Wtedy przedstawiłem się jak na dżentelmena przystało. Ty tego nie uczyniłeś, niczym gbur. A może powodowała tobą obawa, że nie rozpoznam twojego nazwiska. Teraz...

Burton zbliżył się o krok, trzymając szpadę opuszczoną niemal równolegle do nogi. Odezwał się w paryskiej francuszczyznie z połowy siedemnastego wieku.

- Ech, monsieur. Kiedy się przedstawiłeś, nie byłem pewien, czy rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz. Sądziłem, że możesz być oszustem. Teraz przyznaję, że zaiste jesteś albo słynnym szermierzem Savinienem de Cyrano II de Bergerakiem, albo kimś, kto mógłby dla niego być niczym Kastor dla Polluksa, czyli dorównywać mu kunsztem.

Burton się zawahał. Równie dobrze mógł teraz podać swoje prawdziwe nazwisko. Nie było już potrzeby ukrywania się za pseudonimem.

- Wiedz zatem, monsieur, że jestem kapitan Richard Francis Burton z marynarki wojennej Reksa Grandissimusa. Na Ziemi zostałem pasowany na rycerza przez Jej Wysokość królową Wiktorię, władczynię Imperium Brytyjskiego. Nie w nagrodę za zbicie fortuny na handlu, ale w uznaniu dla moich odkryć dokonywanych w najdalszych zakątkach Ziemi oraz wiernej służby mojemu krajowi i ludzkości. W moich czasach, czyli w dziewiętnastym wieku, byłem także znanym szermierzem.

- Hélas, z pewnością słynąłeś także z nużącej gadatliwości, czyż nie?

- Podobnie jak ty z wielkiego nochala - odparł Burton.

Mężczyzna błysnął białymi zębami.

- Ach, tak, nieuniknione odwołanie do nosa. No cóż, monsieur, co prawda ja nie zostałem uhonorowany przez mojego suwerena, Ludwika XIII, ale okrzyknęła mnie geniuszem królowa znacznie znamienitsza od twojej, sama Matka Natura. Napisałem kilka filozoficznych romansów, które, z tego co mi wiadomo, czytano jeszcze kilka wieków po mojej śmierci. Jak zapewne wiesz, również byłem dosyć znany wśród szermierzy w moich czasach, które wydały na świat największych mistrzów szpady w historii.

Chudzielec ponownie się uśmiechnął.

- Może chciałbyś oddać broń? - spytał Burton. - Nie chcę cię zabijać, monsieur.

- Właśnie sam miałem zamiar poprosić cię o złożenie broni i zostanie moim jeńcem. Ale widzę, że wtedy, podobnie jak mnie, dręczyłyby cię wątpliwości, który z nas lepiej włada szpadą. Wielokrotnie o tobie myślałem, kapitanie Burton, odkąd wbiłem rapier w twoje udo. Z setek, a może tysięcy ludzi, z którymi toczyłem pojedynki, ty byłeś najlepszy. Jestem skłonny przyznać, że nie wiem, jak by się potoczyło nasze małe starcie, gdyby ktoś cię nie rozproszył. Kto wie, może mógłbyś jeszcze przez chwilę odpierać moje ataki.

- Sprawdźmy więc - rzekł Burton.

- O tak, sprawdzimy. Jeśli tylko statek nie zatonie zbyt szybko. Widzisz, monsieur, opóźniłem opuszczenie pokładu, aby jeszcze wznieść toast za wszystkich odważnych mężczyzn i kobiety, którzy zginęli dziś za tę niegdyś wspaniałą jednostkę, ostatnie z pięknych dzieł ludzkiej nauki i techniki. Quel dommage! Jednak pewnego dnia ułożę do niej odę. Oczywiście po francusku, gdyż esperanto nie jest zbyt poetyckim językiem, a nawet gdyby taki był, i tak nie mógłby się równać z moją ojczystą mową. Wypijmy razem jedną szklaneczkę za tych, których kochaliśmy, a którzy odeszli. Nie będzie więcej wskrzeszeń, przyjacielu. Już na zawsze pozostaną martwi.

- Możliwe - odparł Burton. - Tak czy inaczej, dotrzymam ci towarzystwa.

Drzwiczki licznych długich szafek z alkoholem, które stały za barem, zostały przed bitwą zamknięte na klucz. Jednak ten spoczywał w szufladzie pod szafką, skąd teraz wydobył go de Bergerac. Otworzył jedną z szafek, odsunął kratę, za którą stał rząd butelek, i wyciągnął jedną z nich z otworu, w którym została umieszczona.

- Ta butelczyna pochodzi jeszcze z Parolando - rzekł Francuz. - Przetrwała nienaruszona wiele bitew i przeszła bezpiecznie przez ręce licznych pijaków. Jest napełniona wyjątkowo dobrym burgundem, który znajdowano od czasu do czasu w różnych rogach obfitości i zamiast wypijać wlewano do tej butelki, zachowując na szczególną okazję. Sądzę, że ta okazja jest wystarczająco szczególna, choć dość ponura.

Otworzył kolejną szafkę oraz karbowaną kratę, która osłaniała rząd kielichów ze szkła ołowiowego, po czym wyjął dwa z nich i postawił na barze.

Jego szpada spoczywała na kontuarze. Burton również położył tam swoją broń, w zasięgu prawej ręki. Francuz nalał burgunda do pełna i uniósł swój kielich. Burton poszedł w jego ślady.

- Za poległych!

- Za poległych - odrzekł Anglik. Obaj wypili po małym łyku.

- Nie mam w zwyczaju dużo pić - wyjaśnił de Bergerac. - Alkohol zniża nas do poziomu zwierząt, a ja zawsze pragnę pamiętać, że jestem człowiekiem. Ale... to rzeczywiście szczególna okazja. Wznieśmy jeszcze jeden toast, przyjacielu, a potem przejdziemy do rzeczy.

- Za rozwiązanie tajemnicy tego świata - rzekł Burton.

Ponownie się napili.

Cyrano odstawił kielich.

- A więc, Richardzie Burtonie, kapitanie nieistniejącej marynarki wojennej na nieistniejącym Reksie. Brzydzę się wojną i nienawidzę przelewu krwi, ale gdy to konieczne, wypełniam swoje obowiązki. Porządni z nas ludzie i szkoda byłoby, gdyby jeden z nas musiał zginąć, aby udowodnić swą wyższość. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaleca śmierci jako sposobu na poznanie prawdy. Dlatego proponuję, aby zwycięzcą został ten, kto jako pierwszy zrani przeciwnika. A jeśli, dzięki Stwórcy, który nie istnieje, ta pierwsza rana nie okaże się śmiertelna, przegrany zostanie jeńcem. Potem pośpiesznie, lecz z godnością, opuścimy statek, zanim ten zatonie.

- Na mój honor, niech tak właśnie się stanie - odparł Burton.

- Doskonale! En garde!

Zasalutowali, po czym przyjęli klasyczną postawę szpadzistów, ustawiając lewą stopę za prawą, prostopadle do niej, uginając kolana, obracając się bokiem, aby stanowić jak najmniejszy cel, unosząc lewą rękę - ramię równolegle do podłoża, zgięty łokieć, przedramię poziomo, rozluźniony nadgarstek - i opuszczając prawą rękę, tak aby ostrze stanowiło jej przedłużenie. Okrągły coquille, czyli dzwonkowaty jelec, chronił w tej pozycji przedramię.

De Bergerac skoczył naprzód, wykrzykując francuskojęzyczny odpowiednik „Ha!”. Z opowieści o Francuzie oraz z ich pierwszej walki Burton pamiętał, że jego przeciwnik jest szybki jak błyskawica. Jednak Anglik również był niezwykle zwinny. Poświęcił wiele lat na trening, zarówno na Ziemi, jak i tutaj, więc jego reakcja na każdy rodzaj ataku była automatyczna.

De Bergerac wykonał pchnięcie bez finty w ramię Burtona. Ten sparował i wykonał ripostę, czyli skontrował. Francuz sparował jego atak, po czym pchnął ponad ostrzem przeciwnika, ale Anglik odbił jelcem sztych szpady de Bergeraca i niemal trafił go w przedramię.

Jednak Francuz sparował uderzenie, po czym szybko wykonał pchnięcie tuż obok jelca, ponownie mierząc w przedramię Burtona. Ten manewr nazywano „dziobnięciem”.

Burton znów odbił sztych szpady przeciwnika, lecz krawędź jej ostrza przesunęła mu się po ręku. Skóra zapiekła, ale nie pojawiła się krew.

Walka na florety lub szpady przypomina nawlekanie poruszającej się igły. Końcówka atakującego ostrza jest nitką, a odsłonięte ciało osoby, która się broni - uchem igły. Ucho powinno być bardzo małe i tak też było w tym przypadku. Lecz w jednej chwili nitka stawała się uchem igły, gdy broniący się przechodził do ataku. Obaj znakomici szermierze odsłaniali się bardzo nieznacznie i jedynie na chwilę, a sztychy szpad tańczyły po niewielkich okręgach.

W sportowym florecie celem ataku był jedynie fragment ciała szermierza, z wykluczeniem głowy, rąk i nóg, ale wliczając krocze. W walce na śmierć i życie wszystko może stanowić cel. Jeśli odsłonięty zostanie duży palec u nogi, należy go zaatakować, jeśli tylko można tego dokonać bez wystawiania się na kontrę przeciwnika.

Oczywistym jest więc, że szermierz o idealnej obronie nie może przegrać. Co zatem, gdy obaj przeciwnicy dysponują taką obroną? Czy mamy do czynienia z przypadkiem niepowstrzymanej siły natrafiającej na niewzruszony obiekt? Nie. Ludzie tacy nie bywają. Jeden z szermierzy musi zmęczyć się szybciej niż drugi, a coś w otoczeniu może przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Może to być na przykład jakiś przedmiot na ziemi, na którym można się poślizgnąć, a w tym przypadku także coś - fragment mebla, butelka, zwłoki - o co można się potknąć. Bądź też, jak podczas pierwszego pojedynku de Bergeraca z Burtonem, okrzyk osoby trzeciej, który rozproszy jednego z walczących na ułamek sekundy, dając zwinnemu jak kot i bystrookiemu jak orzeł przeciwnikowi okazję do zadania celnego ciosu.

Burton podświadomie się nad tym zastanawiał, świadomą częścią umysłu skupiając się na tańcu ostrzy. Jego przeciwnik był wyższy i miał większy zasięg ramion. Nie musiało to wcale działać na niekorzyść Anglika. Gdyby udało mu się zmniejszyć dystans, to on zyskałby przewagę.

De Bergerac o tym wiedział, podobnie jak o wszystkim innym, co dotyczy szermierki, więc dbał o utrzymanie odpowiedniego dla siebie dystansu.

Rozlegał się szczęk metalu o metal i świszczące oddechy obu walczących. De Bergerac, utrzymując postawę z wyprostowaną ręką, starał się atakować głównie nadgarstek i przedramię Burtona, aby pozostawać poza zasięgiem jego broni.

Anglik miał zgiętą rękę, co umożliwiało mu wyprowadzanie ukośnych pchnięć, które doprowadzały do zwarcia. W ten sposób mógł odpychać ostrze przeciwnika w bok, a nawet obracać nim po pełnym okręgu.

Jednocześnie analizował styl walki Francuza, szukając słabych punktów, podobnie jak de Bergerac czynił wobec niego. Nie znalazł żadnych słabości. Miał nadzieję, że Francuz również niczego nie odkryje.

Tak jak podczas ich pierwszej potyczki, walka podążała za stałym rytmem pchnięć i parad, ripost i kontr. Nawet finty stały się częścią tego schematu, gdyż żaden z przeciwników nie dawał się oszukać, unikając wystawienia się na cios.

Obaj czekali na dłuższe odsłonięcie się rywala. Pot spływał Bergeracowi po twarzy, rysując smugi na pokrywającym ją prochu strzelniczym. Słona szczypiąca ciecz zalewała Anglikowi oczy. Co jakiś czas cofał się i ocierał czoło oraz oczy grzbietem wolnej dłoni. Francuz korzystał z tej chwili oddechu, aby wytrzeć czoło małym ręcznikiem, który trzymał za pasem kiltu. Te przerwy stawały się coraz częstsze, służąc nie tylko otarciu twarzy, ale także odpoczynkowi.

Podczas jednej z nich Burton wziął ręcznik, który okrywał pierś martwej kobiety, i otarł nim pot. Następnie, obserwując de Bergeraca, by upewnić się, że ten nie spróbuje la fleche, czyli nie zaszarżuje, zawiązał sobie ręcznik wokół głowy. De Bergerac schylił się i zdarł ręcznik z piersi innego trupa, aby również sporządzić opaskę na głowę.

Burton odczuwał dotkliwą suchość w ustach. Jego język wydawał się wielki i twardy niczym ogórek.

- Chwilowe zawieszenie broni, monsieur de Bergerac - wychrypiał. - Napijmy się, zanim umrzemy z pragnienia.

- Zgoda.

Burton wszedł za bar, ale z kranu nie pociekła woda. Podszedł zatem do szafki, którą otworzył Francuz i wydobył z niej butelkę purpurowej pasji. Zdjął zębami plastikowy kapsel i go wypluł. Wyciągnął butelkę w stronę de Bergeraca, ale ten nie chciał pić jako pierwszy. Pociągnął więc solidny łyk i dopiero wtedy podał Francuzowi alkohol ponad kontuarem. Trunek palił go w gardło i rozgrzewał wnętrze klatki piersiowej oraz brzucha. Anglik nieco ugasił pragnienie, ale w pełni zadowoliłaby go tylko woda.

De Bergerac przyjrzał się butelce pod światło.

- Ach! Wypiłeś trzy uncje, przyjacielu. Zrobię tak samo, aby dorównać ci stopniem upojenia. Nie byłoby w porządku, gdybym zabił cię dlatego, że jesteś bardziej pijany. Wtedy mógłbyś zarzucić mi nieuczciwość, a kwestia tego, kto jest lepszym szermierzem, pozostałaby nierozstrzygnięta.

Burton swoim zwyczajem zaśmiał się przez zęby.

De Bergerac się wzdrygnął.

- Brzmisz jak kot, przyjacielu.

Napił się, a kiedy odstawił butelkę, zakaszlał, a z oczu pociekły mu łzy.

- Mordioux! To z pewnością nie jest francuskie wino! To napitek dla barbarzyńców z północy... albo Anglików!

- Nigdy go nie kosztowałeś? - zdziwił się Burton. - Podczas tak długiej podróży...?

- Mówiłem ci, że bardzo niewiele piję. Hélas! Nigdy w życiu nie pojedynkowałem się nie będąc w pełni trzeźwym. A teraz czuję, że krew zaczyna mi szybciej krążyć w żyłach, a moja siła powraca, choć wiem, że to ułuda, gdyż alkohol okłamuje moje zmysły. Nieważne. Nawet jeśli jestem nieco pijany i szwankuje mi refleks oraz zdolność oceny sytuacji, to ty jesteś w takim samym stanie.

- To zależy od indywidualnej reakcji na alkohol - odparł Burton. - Całkiem możliwe, że ja, jako że uwielbiam silne trunki, znacznie lepiej znoszę ich działanie. W takim wypadku będę miał nad tobą przewagę.

- Przekonamy się - rzekł de Bergerac z uśmiechem. - A teraz, monsieur, czy zechciałbyś wyjść zza baru, abyśmy mogli kontynuować naszą małą dyskusję?

- Oczywiście - odpowiedział Burton, po czym obszedł kontuar. Dlaczego by nie spróbować la fleche, szarży? Ale jeśli jego pchnięcie spudłuje bądź zostanie sparowane, to on sam straci równowagę i wystawi się na cios de Bergeraca. Chociaż być może uda mu się szybko zablokować ostrze Francuza.

Nie. Czy zastanawiałby się nad takim rozwiązaniem, gdyby nie miał we krwi trzech uncji piętnastoprocentowej purpurowej pasji? Nie. Nic z tego.

A gdyby rzucił w przeciwnika butelką i jednocześnie zaszarżował? Wtedy Francuz musiałby się uchylić, co mogłoby go wytrącić z równowagi.

Zatrzymał się, kiedy znalazł się obok butelki z winem. Przez chwilę na nią spoglądał, podczas gdy de Bergerac czekał na jego ruch. W końcu rozwarł lewą dłoń i westchnął.

Francuz uśmiechnął się i lekko skłonił głowę.

- Moje gratulacje, monsieur. Miałem nadzieję, że nie ulegniesz pokusie spróbowania czegoś niehonorowego. Tę sprawę powinno rozstrzygnąć wyłącznie ostrze szpady. Doceniam, że to rozumiesz. Jak również doceniam cię jako najlepszego szermierza, z jakim się potykałem, a walczyłem z najlepszymi. To smutne i godne pożałowania, że ten najwspanialszy ze wszystkich pojedynków, jakiemu nie dorównało żadne starcie w historii, jest oglądany jedynie przez nas dwóch. Wielka szkoda! Powiem więcej, to prawdziwa tragedia i wielka strata dla ludzkości!

Burton zauważył, że jego przeciwnik zaczyna mówić nieco niewyraźnie. Można się było tego spodziewać. A może sprytny Francuz udawał otępienie alkoholem, aby Burton poczuł się zbyt pewnie?

- Zgadzam się z tobą co do zasady - odparł. - Dziękuję ci także za komplementy. Również muszę przyznać, że jesteś najlepszym szermierzem, jakiego spotkałem. Jednakże, monsieur, jakiś czas temu wspominałeś o moim gadulstwie. Widzę, że choć dorównujesz mi we władaniu szpadą, to w gadatliwości znacznie mnie przewyższasz.

Francuz się uśmiechnął.

- Językiem władam równie sprawnie jak szpadą. Moim czytelnikom i słuchaczom sprawia tyle samo przyjemności co obserwatorom mych pojedynków. Jednak zapomniałem, że mam do czynienia z powściągliwym Anglosasem, monsieur. Od tej pory będzie przemawiać tylko moje ostrze.

- Założę się, że tak będzie - odparł Burton. - En garde!

Ich szpady ponownie spotkały się w kolejnych pchnięciach, paradach, ripostach i kontrach. Jednak obaj bezbłędnie się bronili, utrzymując odpowiedni dystans, prezentując znakomite wyczucie czasu i koordynację, sprawnie kalkulując i podejmując decyzje.

Burton odczuwał skutki zmęczenia i wpływ alkoholu. Wiedział, że muszą go spowalniać oraz wpływać na ocenę sytuacji. Jednak z pewnością miały one równie silny bądź nawet większy wpływ na jego wroga.

Nagle, parując pchnięcie wymierzone w jego lewe ramię i w ripoście kierując sztych ku brzuchowi przeciwnika, Burton zobaczył, że coś wdziera się przez drzwi obok głównych schodów. Odskoczył daleko do tyłu i krzyknął „Stop!”.

De Bergerac zauważył, że Burton spogląda obok niego. Również odskoczył do tyłu, aby znaleźć się odpowiednio daleko na wypadek, gdyby Anglik chciał go przechytrzyć, i wtedy zobaczył wodę, która wlewała się do pomieszczenia cienką warstwą.

- A więc statek zanurzył się już do poziomu naszego pokładu, monsieur Burton! - zawołał, ciężko dysząc. - Nie zostało nam wiele czasu. Musimy to szybko zakończyć.

Burton był bardzo zmęczony. Z trudem oddychał. Miał wrażenie, że w żebra wbijają mu się noże.

Ruszył w kierunku Francuza, zamierzając wykonać pchnięcie w biegu. Jednak de Bergerac go ubiegł. Zadał gwałtowny cios, zupełnie jakby jego szczupłe ciało otrzymało skądś nowy zastrzyk energii. Być może nareszcie dostrzegł słaby punkt w obronie Burtona. Lub przynajmniej tak mu się wydawało. Bądź też uznał, że jest szybszy, gdyż zmęczenie bardziej dało się we znaki jego przeciwnikowi.

Niezależnie od przyczyny, popełnił błąd. Możliwe, że wykonałby idealne pchnięcie, jednak Burton, obserwując mowę ciała Francuza i zauważając u niego subtelne ruchy mięśni oraz lekkie zmrużenie oczu, nagle domyślił się, co ten zamierza uczynić. Przejrzał go, gdyż sam planował to samo i musiał stłumić wszystkie cielesne sygnały, które mogłyby zdradzić wrogowi jego kolejny ruch.

De Bergerac wykonał lekkie pchnięcie w biegu, skierowane wzdłuż ostrza Anglika. Technika ta, czasami stosowana w celu zaskoczenia przeciwnika, mogłaby okazać się skuteczna, gdyby Burton nie był na nią przygotowany, niejako wpatrując się teraz w lustrzane odbicie samego siebie przygotowującego się do identycznego manewru.

Skuteczne pchnięcie wymagało elementu zaskoczenia, szybkości oraz przewagi nad przeciwnikiem. De Bergerac miał szybkość, ale zabrakło mu zaskoczenia, więc utracił przewagę.

Znający się na rzeczy obserwator powiedziałby, że de Bergerac dysponował lepszą kontrolą. Był bardziej wyprostowany od Burtona. Trzymał rękę wyżej, co umożliwiało mu zaatakowanie szpady Anglika zastawą, silną częścią ostrza sięgającą od jelca do środka, i dzięki temu zbicie mocy szpady Burtona, czyli jej słabej części, która sięgała od środka ostrza do sztychu.

Jednak Burton wysunął do przodu zastawę klingi, obrócił ostrze, zepchnął szpadę Francuza w dół, a następnie przeniósł ostrze ponad bronią przeciwnika i wbił mu sztych w ramię. Twarz i ciało de Bergeraca pobladły w miejscach, których nie pokrywały ślady dymu, jednak Francuz nie upuścił szpady. Burton mógł go wtedy zabić.

Chwiejąc się, zszokowany de Bergerac zdołał się uśmiechnąć.

- Pierwsza krew należy do ciebie, monsieur. Wygrałeś. Uznaję twoje zwycięstwo. Nie czuję się upokorzony...

- Pomogę ci - rzekł Burton i wtedy ktoś wypalił z pistoletu od strony drzwi.

De Bergerac pochylił się do przodu i przewrócił ciężko na twarz. Na jego plecach, obok dolnej części kręgosłupa widniała rana, która pokazywała, w którym miejscu pocisk wniknął w ciało.

Burton spojrzał na drzwi.

Stała w nich Alicja z dymiącym pistoletem w dłoni.

- Mój Boże! - wykrzyknął. - Niepotrzebnie to zrobiłaś, Alicjo!

Podbiegła do niego, rozchlapując wodę, która sięgała jej do kostek.

Burton przyklęknął i przewrócił Francuza na plecy, po czym uklęknął na oba kolana i oparł na nich głowę mężczyzny.

Alicja zatrzymała się obok niego.

- Co się stało? Przecież to wróg, czyż nie?

- Tak, ale właśnie się poddał. Wiesz, kto to taki? Cyrano de Bergerac!

- O mój Boże!

De Bergerac otworzył oczy. Podniósł wzrok na Alicję.

- Powinnaś była poczekać i dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda sytuacja, madame. Ale przecież... mało kto tak robi.

Poziom wody szybko się podnosił, a pokład nagle zaczął się przechylać. W tym tempie woda wkrótce zakryje głowę de Bergeraca.

Anglik na chwilę zamknął oczy.

- Burtonie?

- Tak.

- Teraz sobie przypomniałem. Ale... z nas... głupcy. Musisz być tym Burtonem, o którym wspominał Clemens... ty... wybrał cię Etyk?

- Tak - odrzekł Burton.

- Więc... dlaczego walczyliśmy? Nie... pamiętam... za późno... powinniśmy byli... udać się do wieży... do wieży... razem. Teraz... ja...

Burton pochylił się, aby słyszeć słabnący głos.

- Co powiedziałeś?

- ... nienawidziłem wojny... głupoty...

Burtonowi wydawało się, że po tych słowach Bergerac umarł. Jednak chwilę później Francuz wyszeptał:

- Konstancjo!

Potem westchnął i odszedł.

Burton zapłakał.

CZĘŚĆ DWUNASTA

Ostatnie
dwadzieścia tysięcy mil

38

Burton i Hargreaves wraz z innymi ocalałymi musieli zmierzyć się z gniewem La Viro. Wysoki ciemnoskóry mężczyzna o dużym nosie wściekał się i pomstował przez bitą godzinę, spacerując tam i z powrotem przed zgromadzonymi „przestępcami”. Stali przed osmaloną dymem świątynią, olbrzymią kamienną budowlą o dziwacznych elementach architektonicznych: greckim portyku i jońskich kolumnach przykrytych dachem w kształcie cebuli, którego zwieńczenie stanowiła gigantyczna rzeźbiona kamienna spirala. Były to symbole Kościoła Jeszcze Jednej Szansy, jednak Burton i pozostali uważali, że świątynia wygląda po prostu brzydko i groteskowo. Co ciekawe, zły gust La Viro, jej projektanta, pomagał im wytrzymać jego tyradę. Mężczyzna pod wieloma względami miał rację, ale równie często plótł bzdury. Jednak udostępniał marynarzom rogi obfitości, ubrania i schronienie, dlatego ci nie próbowali się usprawiedliwiać, a jedynie łagodzili odczuwaną złość śmiejąc się z ohydnej świątyni i człowieka, który ją zbudował.

W końcu La Viro zmęczył się szczegółowym i obrazowym opisywaniem przykładów ich głupoty, bezduszności, agresji, krwiożerczości i egoizmu. Wyrzucił ręce w górę i wyznał, że ma ich serdecznie dosyć. Zamierzał wycofać się do świątynnego sanktuarium i modlić za ka Virolandczykow, którzy zostali zabici. A także za żywych i martwych sprawców, chociaż ci na to nie zasłużyli. Przekazał ocalałych Frato Fenikso, bratu Feniksowi, niegdyś znanemu jako Hermann Göring.

- Zostaliście słusznie skarceni i mam nadzieję, że to odczuliście - rzekł Göring. - Ale nie widzę dla was wielkiej nadziei, przynajmniej nie w tej chwili. Jestem zbyt wściekły. Z czasem to minie, a wtedy zrobię, co w mojej mocy, aby pomóc wam wrócić na właściwą drogę.

Zaprowadził ich na tyły świątyni, gdzie wręczył każdemu bezpański róg obfitości oraz wystarczająco dużo ubrań, aby było im ciepło nawet w najniższych temperaturach.

- Jeżeli będziecie potrzebowali lub pragnęli czegoś więcej, musicie sami to zdobyć - wyjaśnił Göring.

Pozwolił im odejść, ale poprosił Burtona o chwilę rozmowy na osobności.

- Słyszałeś, że Samuel Clemens zmarł na atak serca?

Burton skinął głową.

- Najwyraźniej uważał, że Frato Eriko nadal zamierza wyrównać dawne rachunki. Po wszystkim, co przeszedł podczas bitwy, to była kropla, która przepełniła kielich.

- Usłyszałem tę opowieść od Joego Millera dziś rano - odparł Burton.

- Tak. Cóż, jeśli ktoś nie pomoże tytantropowi, jego serce również nie wytrzyma. Bardzo kochał Clemensa.

Göring spytał Burtona, czy ten zamierza udać się ku źródłom Rzeki. Anglik odparł, że nie po to dotarł tak daleko, aby teraz zrezygnować. Chciał wyruszyć do wieży najszybciej jak to możliwe.

- Będziesz musiał zbudować żaglowiec. Ludzie Clemensa z pewnością nie pozwolą ci wejść na pokład Nie Wystawiaj Rachunków.

- Nie byłbym tego taki pewien - rzekł Burton.

- Podejrzewam, że jeśli odmówią, to ukradniesz motorówkę?

Burton nie odpowiedział.

- Czy ta przemoc nigdy się nie skończy?

- Nie powiedziałem, że użyję siły - odparł Burton. - Mam zamiar porozmawiać z Andersonem o tej wyprawie, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja.

- Anderson zginął. Ostrzegam cię, Burton, abyś nie przelewał więcej krwi w tej krainie!

- Zrobię, co w mojej mocy, aby tego uniknąć. Naprawdę nie sprawia mi to przyjemności. Jednak w odróżnieniu od was jestem realistą.

Mniejsza motorówka, Ty Przodem, Gascon, zniknęła wraz z całą załogą. Nikt nie wiedział, co się z nią stało, choć wśród Virolandczyków znaleźli się świadkowie, którzy twierdzili, że widzieli, jak łódź wybucha.

- Jeśli bardzo się pośpieszysz, to za pomocą motorówki możesz dotrzeć do źródeł Rzeki w ciągu około trzydziestu dni - rzekł Göring. - Ale agenci Etyków dostaną się tam przed tobą.

Burton był zszokowany.

- Wiesz o nich?

- Owszem. Wczoraj wieczorem rozmawiałem zarówno z Frigate'em, jak i Millerem, starając się pocieszyć ich w smutku. Wiedziałem więcej, niż podejrzewasz, a jeszcze więcej się domyślałem. Jak się okazało, miałem rację. Żaden z nich nie widział powodu, aby milczeć na temat zbuntowanego Etyka. Powiedziałem o wszystkim La Viro i on teraz zastanawia się nad całą tą sprawą. Bardzo go ona zszokowała, ale nie naruszyła jego wiary.

- A twojej?

- Nie mam powodu, by rewidować swoje wierzenia. Nigdy nie uważałem, że ludzie, którzy odpowiadają za stworzenie tego świata, są aniołami lub demonami. Jednakże słyszałem, że z obiema opowieściami wiąże się wiele zagadek. Najbardziej mnie intryguje, co się stało z pozaziemską istotą, która znajdowała się na statku Clemensa. O ile się nie mylę, nosiła imię Monat.

- Co takiego? - zdziwił się Burton. - Nic o tym nie wiedziałem!

Göring zrelacjonował mu opowieść Millera.

- Twierdzisz, że jego towarzysz, mężczyzna zwany Frigate, także zniknął? - spytał na koniec.

- Tamten Peter Jairus Frigate był agentem - odparł Burton. - Nie był idealną kopią Frigate'a, z którym rozmawiałeś, ale bardzo go przypominał. Mógł być jego bratem.

- Być może dowiesz się wszystkiego, kiedy, a raczej jeśli, dotrzesz do wieży.

- Dowiem się szybciej, jeżeli dogonię agentów, którzy płyną motorówką - rzekł Anglik ponuro.

Jeszcze chwilę rozmawiali, po czym Burton odszedł. Nie zdradził Niemcowi, co oznaczały wieści dotyczące Monata i pseudo-Frigate'a. Tajemniczy Nieznajomy, buntownik, znajdował się na pokładzie Nie Do Wynajęcia. Pozbył się Monata mniej więcej osiem godzin po wejściu na pokład. Dlaczego? Ponieważ Monat mógł go rozpoznać. Na pewno był w przebraniu, ale wcześniej czy później zostałby zdemaskowany. Raczej wcześniej. Dlatego musiał działać szybko i tak właśnie zrobił. Burton nie wiedział, jak Etyk tego dokonał.

Tajemniczy Nieznajomy był na statku Clemensa.

Czy przeżył bitwę? Jeżeli tak, to znajdował się wśród nielicznych ocalałych członków załogi Nie Do Wynajęcia, którzy przebywali w najbliższej okolicy.

Być może. Równie dobrze mógł od razu odejść i ruszyć w górę Rzeki bądź przedostać się na drugi brzeg.

Burton wrócił do Göringa i spytał, czy doszły go słuchy o jakichś ocalałych po przeciwległej stronie jeziora albo o kimś, kto przeszedłby skalną ścieżką ponad cieśniną.

- Nie - odparł Niemiec. - Gdyby pojawił się ktoś taki, to zostalibyśmy o tym powiadomieni.

Burton starał się nie okazywać podekscytowania.

Jednak Göring rzekł z uśmiechem:

- Sądzisz, że gdzieś tutaj jest Tajemniczy Nieznajomy, prawda? Blisko, lecz w ukryciu?

- Jesteś diabelsko sprytny - odpadł Burton. - Owszem, tak właśnie sądzę, chyba że został zabity. Strubewell i Podebrad byli agentami, nie mam oporów, aby ci teraz o tym powiedzieć, ale obaj zginęli. Możliwe więc, że to samo spotkało Nieznajomego.

- Czy ktokolwiek był świadkiem śmierci Strubewella i Podebrada? - spytał Göring. - Wiem, że Joe Miller uważa Strubewella za martwego, gdyż nie widział, aby ten wyszedł ze sterówki, po tym jak się przewróciła. Ale Strubewell mógł się wydostać później. O Podebradzie natomiast wiemy jedynie tyle, że nikt go nie widział po zderzeniu statków.

- Chciałbym, aby przeżyli - rzekł Burton. - Wtedy znalazłbym sposób, aby wydusić z nich prawdę. Jednak myślę, że zginęli. To, że nikt z mieszkańców ich nie widział, poniekąd tego dowodzi. A jeśli chodzi o Tajemniczego Nieznajomego...

Pożegnał się z Göringiem i udał w stronę częściowo spalonego nadbrzeża, gdzie przycumowano Nie Wystawiaj Rachunków. Motorówka przypominała ogromnego czarnego żółwia. Jej wysoki zaokrąglony kadłub był skorupą, a długi wąski dziób - wystającą z niej głową. Lufa parowego karabinu maszynowego, która wystawała z czubka dziobu, stanowiła język żółwia, a działo parowe na rufie - ogon.

Jeden z członków załogi poinformował Burtona, że motorówka jest wyposażona w duży akumulator i może nią wygodnie podróżować piętnaście osób, a w mniej komfortowych warunkach nawet dwadzieścia. Jednostka rozwijała prędkość pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, płynąc pod prąd o sile piętnastu kilometrów na godzinę i pod wiatr o takiej samej prędkości. W zbrojowni znajdowało się piętnaście karabinów i tyle samo pistoletów załadowanych magazynkami z prochem, dziesięć karabinów na sprężone powietrze i wiele innych rodzajów broni.

Na pokładzie stał Joe Miller z olbrzymią ręką w gipsie, kilkoro członków załogi oraz część ocalałych marynarzy z Nie Do Wynajęcia. Jako że Burtonowi wcześniej opisano nowego kapitana Nie Wystawiaj Rachunków, nie miał problemu z wypatrzeniem go w tłumie. Kimon był niskim, przysadzistym i ciemnoskórym mężczyzną o wyrazistych orzechowych oczach, starożytnym Grekiem, o którego życiu Burton uczył się w szkole. Był on słynnym generałem, wodzem floty morskiej i politykiem, jednym z głównych budowniczych ateńskiego imperium po wojnach z Persją. Urodził się w 505 roku p.n.e., o ile Burton dobrze zapamiętał.

Kimon był konserwatystą, który opowiadał się za sojuszem ze Spartą, w czym sprzeciwiał się polityce Peryklesa. Jego ojcem był sławny Miltiades, zwycięzca bitwy pod Maratonem, w której Grecy powstrzymali perskie hordy Kimon brał udział w bitwie morskiej o Salamis, podczas której Ateńczycy zatopili dwieście wrogich statków, tracąc zaledwie czterdzieści i na zawsze złamali siłę perskiej floty.

W 475 roku wypędził piratów z wyspy Skyros, a następnie odnalazł i sprowadził do Aten kości Tezeusza, legendarnego założyciela Attyki i zabójcy Minotaura z labiryntu w Knossos. Kimon był jednym z jurorów, którzy przyznali Sofoklesowi pierwszą nagrodę za jego tragedię podczas konkursu, który odbył się w czasie Dionizji w 468 roku.

W 450 roku Kimon stanął na czele wyprawy wojennej na Cypr, gdzie zginął podczas oblężenia Kitium. Jego kości przywieziono z powrotem do Aten i tam pochowano.

Teraz znów był żywy i sprawiał bardzo groźne wrażenie. Głośno kłócił się z ludźmi Clemensa. Burton, udając typowego Virolandczyka, stał i bacznie się przysłuchiwał.

Wyglądało na to, że kłótnia dotyczy tego, którzy z członków załogi Clemensa popłyną w górę Rzeki, a także ich miejsca w hierarchii. Obok jedenaściorga marynarzy z Nie Wystawiaj Rachunków przetrwało dziesięcioro członków załogi Nie Do Wynajęcia. Troje z nich przewyższało Kimona szarżą, jednak ten upierał się, że pozostanie kapitanem, a każdy, kto z nim popłynie, będzie się musiał podporządkować. Ponadto, w podróż mogło wyruszyć najwyżej jedenaście osób i Kimon uważał, że powinni to być marynarze z Nie Wystawiaj Rachunków. Jednak gdyby ktoś z jego załogi nie chciał płynąć dalej, kapitan był skłonny przyjąć kogoś ze statku.

Po chwili Kimon i pozostali weszli pod pokład motorówki. Jednak ich głosy nadal były doskonale słyszalne przez otwarte iluminatory.

Tytantrop nie wszedł na pokład. Stał w jednym miejscu i cicho mówił do siebie. Miał zaczerwienione oczy, jak gdyby długo płakał.

Burton mu się przedstawił.

Joe Miller odpowiedział po angielsku głębokim i głuchym głosem.

- Tak, szłyszałem o tobie, panie Burton. Szam mi o tobie opowiadał. Kiedy szę tu doształesz?

- Byłem na pokładzie Reksa - odparł Burton niechętnie.

- A czo do cholery tam robiłesz? Pszeciesz byłesz jednym z ludzi Tajemniczego Nieznajomego, prawda?

- Tak. Jednak do wczoraj nie wiedziałem, że niektórzy spośród jego rekrutów znajdowali się na Nie Do Wynajęcia. Chociaż prawdę mówiąc podejrzewałem, że może tak być.

- Kto ci powiedział?

- Cyrano de Bergerac.

- Czyrano? - rozpromienił się Joe. - To on szyje? Myszlałem, sze zginął! Gdzie on jeszt?

- Niestety, zginął. Ale rozpoznał mnie i powiedział, że Clemensa także odwiedził Etyk.

Burton uznał, że lepiej nie wspominać, że to jego kobieta zabiła de Bergeraca.

Wydawało się, że tytantrop toczy wewnętrzną walkę. W końcu przestał dygotać i lekko się uśmiechnął. Wyciągnął olbrzymią dłoń.

- Sztama. Nie mam do ciebie szalu. Wszyszczy byliszmy głupi. Jak mawiał Szam, taka jeszt czena wojny.

Dłoń Burtona została pochwycona, niezbyt mocno ściśnięta, po czym uwolniona.

- Chyba nie powinniśmy tutaj rozmawiać - zasugerował Burton. - Wokół jest zbyt wielu ludzi. Chodź ze mną, a przedstawię cię dwóm kolejnym osobom, które wiedzą o Etyku.

Udali się na pogórze na tyłach świątyni, gdzie Alicja i pozostali byli zajęci budową chat. Burton zawołał na stronę Alicję, Frigate'a, Nura i Aphrę Behn. Przedstawiwszy im Millera, poprosił go o opowiedzenie wszystkiego, co wie na temat Tajemniczego Nieznajomego i tych, którzy zostali przez niego zwerbowani. Była to długa opowieść, przerywana licznymi pytaniami, która dobiegła końca długo po kolacji. Jako że budowa chat nie została ukończona, cała piątka przenocowała na portyku świątyni pod stertą ręczników. Po śniadaniu wrócili do pracy. Do późnego popołudnia przygotowali dwie chaty. Miller przeszedł się do motorówki, aby sprawdzić, co się tam dzieje. Kiedy wrócił, Burton opowiedział mu swoją historię. Musiała ona zostać przerwana na czas pogrzebu ofiar, których ciała nie poszły na dno. Do czasu ceremonii zostały one zakonserwowane w alkoholu, a następnie ułożone na drewnianych katafalkach. Miller zapłakał nad Samem Clemensem oraz swoją kobietą, potężną rudowłosą starożytną Cymmeryjką. Po tym jak Burton, reprezentujący Reksa, oraz Kimon, reprezentujący Nie Do Wynajęcia, powiedzieli kilka słów o swoich zmarłych towarzyszach, La Viro wygłosił krótką, ale żarliwą przemowę dotyczącą bezsensowności ich śmierci. Potem ciała zostały ułożone na olbrzymim stosie i spalone na popiół.

Dopiero około szóstej rano, kiedy spadł deszcz, opowieści Burtona i jego ludzi dobiegły końca.

- Nie zamieszałem płynąć w górę Rzeki - wyjawił Miller. - No, mosze kawałek. Miałem zamiar zamieszkacz z moim ludem, gdy na niego natrafię. Ale terasz nie jesztem pewien, czy byłbym z nimi szczęszliwy. Za duszo widziałem, za wiele podrószowałem, chyba ształem szę zbyt czywilizowany, aby z nimi szycz. Tak czy inaczej, poszuciłem zamiar dotarcia do wieszy. Wydawało mi szę to bez szęszu. Ale terasz, kiedy wasz szpotkałem, mosze zmienię zdanie. W pszeciwnym razie szmiercz Szama i cierpienie tych wszysztkich ludzi pójdzie na marne. Poza tym, chczę szę dowiedziecz, kim jeszt Tajemniczy Nieznajomy. Jeszli nasz oszukiwał, a ja i Szam podejszewaliszmy, sze mosze to robicz, to rozerwę go na sztszępy, szkóra po szkósze.

- Skóra po skórze? - zdziwił się Sam. - Co to znaczy?

- To takie powiedzenie popularne wszród mojego ludu. Mam je objasznicz?

- Ile osób z twojej załogi wie o Tajemniczym Nieznajomym? - spytał Burton.

- Ten mały Francusz, Marszelin, znany taksze jako Baron de Marbot. Ale to Szam powiedział mu o Nieznajomym. Uwaszał, sze mosze mu zaufacz. No i ten zwariowany Chińczyk Tai-Peng, tyle sze jego prawdziwe nazwisko to Li Po. Oprócz tego, jego czarny towarzysz, Tom Turpin, który szwietnie szobie radzi z fortepianem. Nieznajomy nie zwerbował Toma, ale Tai-Peng wygadał wszysztko po pijaku. Ten goszcz powinien wiele lat temu umszecz na marszkoszcz wątroby. A więcz pomyszleliszmy, sze lepiej zabieszemy Toma. Zresztą to dobry człowiek. Poza tym, Ely Parker, który tesz nie zoształ zwerbowany pszez Tajemniczego Nieznajomego, ale Szam znał go na Ziemi, chocz mosze tylko ze szłyszenia, i powiedział mu o wszysztkim, gdysz ten był dobrym pszyjacielem Uliszesza Esz Granta oraz generałem w jego sztabie podczasz Wojny Domowej. Na Nie Do Wynajęcia pełnił funkczję inszyniera. To amerykańszki Indianin, Irokez z plemienia Szeneca. No i jeszt jeszcze ten sztaroszytny Szumer, który nazywa szę Gilgamesz.

- Gilgamesz? - zaciekawił się Burton.

- Własznie tak. Szam mówił, sze on mosze, ale nie musi bycz królem szumeryjszkiego miaszta Uruk i szył w pierwszej połowie tszeciego tysiączlecia pszed naszą erą. Mało prawdopodobne, abyszmy szpotkali kogosz, kto znał prawdziwego Gilgamesza, chocz nigdy nicz nie wiadomo. Jeszt jeszcze sztaroszytny Maj, Ag Qaaq. Jeszt sztrasznie silny, oczywiszcie jak na krótkonoszą oszobę.

- Ah Qaaq - wtrącił Anglik. - To w języku Majów „ogień”.

- Tak. Ale szadna z niego ogniszta kula. Raczej kula tłuszczu. Jeszt gruby jak szwinia. Ale jak wszpominałem, bardzo silny. Potrafi wysztszelicz z łuku dalej nisz ktokolwiek, kogo znam, oczywiszcie nie liczącz mnie szamego. Dalej nawet nisz zawodowi łuczniczy, których mieliszmy na sztatku. Na wardze ma wytatuowane wąszy, pszez czo wygląda jak dzikusz z Borneo.

- A więc Kimon i inni rozbitkowie nie wiedzą o Tajemniczym Nieznajomym i agentach? - spytał Burton.

- Gdyby wiedzieli, to bym ci powiedział - odparł Joe.

- Jednak możliwe, że niektórzy z nich są agentami - zauważył Nur el-Musafir.

- Chciałbym porozmawiać z wszystkimi osobami, które wymieniłeś - rzekł Burton. Przez chwilę milczał. - Jeżeli wszyscy, którzy wiedzą o Etyku, mają popłynąć na pokładzie Nie Wystawiaj Rachunków, to pozostali będą musieli ustąpić nam miejsca. Czy mamy na to szansę?

- Jaszne - odparł tytantrop. Spojrzał na Burtona wzdłuż swojego olbrzymiego nosa, po czym się uśmiechnął. Jego zęby przypominały wielkie matowo-białe klocki. - Jaszne. Mamy szanszę. Mniej więczej taką, jak kosztka lodu w ogniszku.

- A więc będziemy musieli przejąć motorówkę siłą - postanowił Burton. - Uprowadzić ją.

- Tak tesz myszlałem - przytaknął Miller. - Dlaczego jeszt tak, sze od szamego początku musimy robicz tyle nieetycznych rzeczy, aby pomocz Etykowi?

39

Grupa składała się z jedenastu osób. Pięć spośród nich zostało bezpośrednio zwerbowanych przez zbuntowanego Etyka. Byli to Richard Francis Burton, Nur ed-Din el-Musafir, Tai-Peng, Gilgamesz i Ah Qaaq. A przynajmniej utrzymywali oni, że odwiedził ich Tajemniczy Nieznajomy. Jednak Burton mógł być pewien tylko samego siebie. Pozostali mogli być agentami, a nawet Etykami.

Joemu Millerowi o Tajemniczym Nieznajomym opowiedział Samuel Clemens. Alicja dowiedziała się od Burtona. Aphra Behn została o wszystkim poinformowana dopiero wczoraj, ale bardzo chciała popłynąć z nimi. De Marbot usłyszał o Nieznajomym od Clemensa, po czym podzielił się tą wiedzą z Aphrą. Jako że Francuz i Angielka niegdyś byli kochankami, a teraz wrócili do siebie, pozostali zgodzili się na udział kobiety w wyprawie.

Ely Parker, Indianin Seneca, również dowiedział się o Tajemniczym Nieznajomym od Clemensa i początkowo chciał wyruszyć z nimi. Ale zmienił zdanie.

- Do diabła z Etykami, wieżą i tym wszystkim - rzekł do Burtona. - Zostanę tutaj i spróbuję wydobyć Nie Do Wynajęcia. Statek znajduje się na głębokości zaledwie dwunastu metrów. Kiedy wydostanę go na powierzchnię i naprawię, popłynę w dół Rzeki. Nie mam zbytniej ochoty umrzeć, próbując udowodnić coś, czego nie da się dowieść. Etycy nie chcą, żebyśmy wtykali nos w ich sprawy. Sądzę, że wszystkie awarie spotkały nas właśnie dlatego, że zaczęliśmy się wtrącać. Piscator mógł coś popsuć w wieży. Z kolei Podebrad zdradził Samowi, że to ludzie, których pozostawił w Nova Bohemujo, mogą odpowiadać za uszkodzenie obwodu na prawym brzegu. Powiedział, że zanim wyruszył w podróż sterowcem, niektórzy z jego oficerów chcieli wkopać się głęboko w ziemię obok kamienia obfitości, aby spróbować podłączyć się do stałego źródła energii. Ostrzegł ich, by tego nie robili, a zanim wystartował, wymógł na nich obietnicę, że nie będą grzebać przy kamieniu. Możliwe, że nie dotrzymali słowa i przerwali obwód. Jeżeli tak się stało, to obszar wokół kamienia obfitości zapewne wyleciał w powietrze i teraz znajduje się tam wystarczająco duża dziura, aby stworzyć nowe jezioro po prawej stronie Rzeki. Wybuch mógł zmieść z powierzchni ziemi prawobrzeżną część Nova Bohemujo. Właśnie tam znajdowały się złoża minerałów, a jeśli Podebrad miał rację, to eksplozja zniszczyła kopalnie i zabiła mieszkańców Nowej Bohemy. Tak czy inaczej, nie podoba mi się pomysł zadzierania z Etykami. Nie jestem tchórzem. Potwierdzi to każdy, kto mnie zna. Ale uważam, że nie należy plątać się w sprawy, o których nic nie wiemy.

A także chciałbyś zostać kapitanem parostatku i zakosztować władzy i luksusu, pomyślał Burton.

- Nie masz co liczyć na pomoc tubylców - rzekł.

Wskazał gestem Rzekę i jej brzegi, gdzie roiło się od ludzi w łódkach, które unosiły się na wodzie lub dopiero szykowały do odbicia od brzegu.

- W ciągu miesiąca ta kraina niemal całkowicie się wyludni. La Viro posyła prawie wszystkich w dół rzeki, aby odnowić wiarę szansowców, skorygować odstępstwa od ich teologii i pozyskać nowych wyznawców. Awarie, które nas spotkały, wstrząsnęły fundamentami wiary wielu członków Kościoła.

- Racja - odrzekł Parker z sardonicznym uśmiechem na szerokiej brązowej twarzy. - Racja. La Viro też jest wstrząśnięty. Z tego, co mi wiadomo, spędza wiele czasu na kolanach, pogrążony w modlitwie. Już nie wygląda na pewnego siebie.

Burton nie próbował przekonać Indianina, aby ten do niego dołączył. Zanim odszedł, życzył mu powodzenia, choć wiedział, że Seneca jest bez szans. Nie Do Wynajęcia pozostanie na swoim miejscu, dopóki nurt nie zepchnie go z krawędzi w tysiącmetrową głębię.

Kiedy Nie Wystawiaj Rachunków zatonie lub się popsuje, będzie to oznaczało koniec zaawansowanej technologii w Świecie Rzeki. Pozostałe nieliczne metalowe narzędzia i broń z czasem się zużyją. A wtedy mieszkańcy Doliny będą marzyć o kamiennych przedmiotach, gdyż na całej planecie nastanie epoka drewna.

Historia Podebrada bardzo zaciekawiła Burtona. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście mieszkańcy Nova Bohemujo spowodowali awarię obwodu, Podebrad był agentem bądź Etykiem. Tylko tak można wytłumaczyć to, że wiedział, gdzie w jego państwie znajdują się złoża metali, i miał świadomość, że próby podłączenia się do obwodu energetycznego mogą się skończyć katastrofą.

Jednak Podebrad, czy jakkolwiek naprawdę się nazywał, zginął.

Burton zastanawiał się, czy to Czech mógł być Tajemniczym Nieznajomym.

Usłyszał, że ktoś go woła. Głos wydał mu się znajomy, więc zatrzymał się i odwrócił. Podszedł do niego Hermann Göring, teraz jeszcze chudszy niż kiedyś. Na jego szerokiej twarzy malowała się powaga, a wokół oczu widniały cienie świadczące o zmęczeniu.

- Sinjoro Burton! Mi dezirus akompani vin.

- Chciałbyś mi towarzyszyć? Dlaczego?

- Z tego samego powodu, który motywuje ciebie. Koniecznie chcę się dowiedzieć, co poszło nie tak. Zawsze tego pragnąłem, ale powtarzałem sobie, że znacznie ważniejszy jest etyczny rozwój ka. A teraz... sam już nie wiem. Chociaż nie, właśnie że wiem! Aby wierzyć, potrzebujemy także wiedzy. To znaczy... gdy nie można poznać prawdy, pozostaje tylko wiara. Ale teraz... teraz... być może prawda jest w zasięgu ręki!

- Co o tym sądzi La Viro?

- Pokłóciliśmy się, choć myślałem, że nigdy do tego nie dojdzie. On nalega, abym udał się z nim w dół Rzeki. Zamierza dotrzeć do jej ujścia, nawet gdyby miało mu to zająć trzysta lat. Przez całą drogę będzie nauczał. Pragnie odbudować wiarę ludu...

- Skąd wie, że wymaga ona odbudowania? - spytał Burton.

- Wie, co się działo w dole Rzeki na przestrzeni stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. To samo z pewnością miało miejsce na innych obszarach. Poza tym, czy podczas swojej podróży nie zauważyłeś, że wielu ludzi zaczyna wątpić, odchodzić od Kościoła?

- Spotkałem się z takimi przypadkami, lecz zbytnio się nad tym nie zastanawiałem - przyznał Burton. - Ale to zrozumiałe.

- Właśnie. Nawet część Virolandczykow przeżywa kryzys wiary, choć przecież mają obok siebie samego La Viro, który może ich umacniać. Osobiście uważam, że najlepsze rozwiązanie to dostać się do wieży i ustalić, co dokładnie się wydarzyło. To pozwoli udowodnić, że Kościół ma rację, a wtedy wszyscy przestaną wątpić i wrócą na jego łono.

- Z drugiej strony, to, co tam znajdziesz, może rozbić twoją religię w pył - odparł Anglik.

Göring zadrżał i zamknął oczy.

- Tak, wiem - odrzekł, gdy je otworzył. - Ale moja wiara jest silna i jestem gotów podjąć to ryzyko.

- Będę z tobą szczery - rzekł Burton, szczerząc zęby. - Nie lubię cię. Nigdy cię nie lubiłem. To prawda, że się zmieniłeś, ale nie potrafię ci wybaczyć tego, co zrobiłeś mnie i moim przyjaciołom. Zapomnieć tak, ale nie wybaczyć. Choć wydaje mi się, że w gruncie rzeczy to jedno i to samo.

Göring wykonał błagalny gest.

- To jest brzemię, które muszę dźwigać. Zasługuję na nie i nie pozbędę się go, dopóki każda osoba, którą dotknęły moje złe uczynki, prawdziwie mi nie przebaczy. Ale nie to jest teraz najważniejsze. Liczy się fakt, że mogę wam bardzo pomóc. Jestem szybki, silny, bardzo zmotywowany i całkiem inteligentny. Jak również...

- Jak również jesteś szansowcem, czyli pacyfistą - przerwał mu Burton. - Jaki będziemy mieli z ciebie pożytek podczas walki?

- Nie porzucę swoich zasad! - odpadł Göring z mocą. - Nie przeleję krwi innego człowieka! Ale szczerze wątpię, aby czekały was jakiekolwiek potyczki. W górze Rzeki mieszka niewielu ludzi, z każdym dniem coraz mniej. Nie widziałeś łodzi, które przepływają przez cieśninę? W świat poszła wiadomość, że Virolandczycy odchodzą. Ludy z góry Rzeki porzucają swoje zimne krainy, aby się tu osiedlić.

- A jednak może nas czekać walka - zaoponował Burton. - Jeżeli dogonimy agentów, spróbujemy wydobyć z nich prawdę. A kiedy dotrzemy do wieży... kto wie, co tam znajdziemy? Być może będziemy zmuszeni walczyć o życie.

- Zabierzecie mnie?

- Nie. To ostateczna decyzja. Nie mam zamiaru więcej o tym rozmawiać. Nigdy więcej!

Kiedy odchodził, dobiegł go ryk Göringa.

- Skoro mnie nie zabierzecie, popłynę sam!

Burton się obejrzał. Niemiec był czerwony na twarzy i potrząsał pięścią. Anglik się uśmiechnął. Nawet etycznie zaawansowani biskupi Kościoła czasem wpadali we wściekłość.

Kiedy ponownie się obejrzał, zobaczył, że Göring z kamiennym wyrazem twarzy szybko zmierza w kierunku świątyni. Najwyraźniej miał zamiar oznajmić La Viro, że nie zamierza wykonać jego rozkazu i udać się w dół Rzeki.

Tej nocy jedenastka dowodzona przez Burtona obezwładniła strażników na Nie Wystawiaj Rachunków. Zbliżyli się od strony Rzeki, cicho dopłynęli do relingu i weszli na pokład od bakburty. Dwaj strażnicy siedzieli na prawym relingu, pogrążeni w rozmowie. Zostali pochwyceni od tyłu, po czym zakryto im nos i usta, aż stracili przytomność z braku powietrza. Jednocześnie Joe Miller wszedł na pokład motorówki od strony brzegu. Zamienił kilka słów z ostatnim strażnikiem, a następnie chwycił go, zaniósł na dziób i wrzucił do wody.

- Jeszu! - zawołał w stronę wrzeszczącego mężczyzny. - Nie chczę tego robicz, Szmith, ale to wyższa koniecznoszcz! Pszeprosz ode mnie Kimona!

Kiedy strażnicy wylądowali za burtą, ludzie Burtona wnieśli na pokład swoje rogi obfitości i pozostały dobytek, a także długie liny i narzędzia, które nurkowie wydobyli z Nie Do Wynajęcia. Aphra Behn włączyła instalację elektryczną. Kiedy tylko ostatnie przedmioty wylądowały na pokładzie, a cumy zostały zwolnione, kobieta odbiła od brzegu. Wkrótce motorówka płynęła pełną prędkością. Za nimi zapłonęły pochodnie i rozległy się okrzyki.

Dopiero kiedy motorówka pokonała cieśninę, Burton poczuł, że oto rozpoczęli przedostatni etap swojej niezwykle długiej podróży.

Pomyślał o Tajemniczym Nieznajomym. Cyrano twierdził, że Nieznajomy polecił mu przekazać pozostałym rekrutom, aby przez rok czekali na niego w Virolando. Jednak Burton nie chciał tego robić, podobnie jak jego towarzysze. Wyruszali natychmiast.

Płynąc pod prąd z prędkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, trzymając się blisko brzegu i zatrzymując jedynie na dwie godziny, Nie Wystawiaj Rachunków dziennie pokonywała dziewięćset dziewięćdziesiąt kilometrów. Po opuszczeniu motorówki czekała ich jeszcze dość długa, a zarazem najtrudniejsza część podróży. Przedtem musieli urządzić dłuższy postój, aby złowić i uwędzić ryby, upiec chleb z żołędzi oraz nazbierać pędów bambusa. Jednak nie musieli polegać jedynie na tym pożywieniu. Mieli ze sobą dwadzieścia „bezpańskich” rogów obfitości, z których część należała do nich, a część została ukradziona. Zamierzali je napełnić przed dotarciem do ostatniego kamienia obfitości, aby dysponować dodatkowymi zapasami. Jedzenie, które szybko się psuło, miało trafić do pokładowej lodówki lub zostać umieszczone w beczce ciągniętej za motorówką.

Im dalej płynęli na północ, tym szersza stawała się Dolina. Najwyraźniej w ten sposób Etycy chcieli umożliwić mieszkańcom tych rejonów otrzymywanie większej ilości słabego światła słonecznego. W ciągu dnia, który w tej okolicy trwał dłużej niż w krainach, które pozostawili za sobą, temperatura była znośna, gdyż sięgała siedemnastu stopni Celsjusza. Jednak dalej na północy miało się stać zimniej. Także mgły utrzymywały się tam dłużej.

Göring nie mylił się. Zaludnienie było tu niewielkie. Kilometr kwadratowy zamieszkiwało około czterdziestu osób. Ta liczba codziennie malała, jak pokazywały liczne łodzie udające się w dół Rzeki.

Joe Miller stał na dziobie i tęsknie spoglądał na mijanych tytantropów. Kiedy zatrzymali się, aby naładować akumulator i rogi obfitości, zszedł na ląd, by porozmawiać ze swoimi pobratymcami. Rozmowy były prowadzone w esperanto, gdyż nikt nie znał jego ojczystej mowy.

- To nicz - stwierdził Joe. - Szam większoszcz zapomniałem. Jeszu Chryszte! Czy nigdy nie znajdę szwoich rodziczów i pszyjaciół, własznego plemienia?

Na szczęście tytantropi okazali się przyjaźnie nastawieni. Obecnie byli mniej liczni od „pigmejów”, a większość została nawrócona na wiarę Kościoła. Burton i Joe próbowali kilku zwerbować, ale bez powodzenia. Olbrzymi nie chcieli mieć do czynienia z istotami w wieży.

- Wszyscy lękają się dalekiej północy - zauważył Burton. - Ty pewnie podzielałeś ten strach. Dlaczego wybrałeś się z Egipcjanami?

Joe dumnie wypiął pierś, potężną jak u goryla.

- Jesztem odwaszniejszy od innych. No i szprytniejszy. Chociasz prawdę mówiącz, prawie zeszrałem szę w gacie, kiedy ujszałem wieszę. Ale kaszdy by tak zrobił. Poczekaj, asz szam ją zobaczysz.

Dziesiątego dnia zatrzymali się na kilkudniowy postój. Miejscowa ludność składała się z kilku tytantropów oraz większości skandynawskiej, pochodzącej ze starożytności, średniowiecza oraz czasów nowożytnych. Wśród nich występowali ludzie z różnych czasów i miejsc. Mężczyźni, którzy nie mieli towarzyszek, od razu zaczęli szukać kobiet na noc. Burton przespacerował się po okolicy, pytając, czy ktokolwiek widział ludzi, którzy zostali zmuszeni do porzucenia motorówki z Reksa. Znalazł wielu świadków, którzy utrzymywali, że osoby takie udały się w górę Rzeki w skradzionych łodziach.

- Czy pojawił się także ktoś, kto twierdził, że pływał na pokładzie Nie Do Wynajęcia? - spytał Anglik. - To taki olbrzymi metalowy parostatek, podobnie jak Rex napędzany przez koła łopatkowe i elektryczne silniki.

- Nie, nikogo takiego nie widzieliśmy i o nikim nie słyszeliśmy.

Burton nie oczekiwał, że dezerterzy będą rozgłaszać wszem i wobec, kim są.

Także po agentach, którzy opuścili statek Clemensa przed bitwą, nie należało się spodziewać podobnej otwartości.

Jednak kiedy usłyszał rysopisy osób, które w ciągu ostatnich kilku tygodni wyruszyły na północ, rozpoznał uciekinierów z Reksa. Z kolei de Marbot, który również wypytywał tubylców, na podstawie otrzymanych opisów rozpoznał wszystkich dezerterów z Nie Do Wynajęcia.

- Wkrótce ich dogonimy - ocenił Burton.

- Jeśli będziemy mieli szczęście - odparł Francuz. - Możemy ich minąć w nocy. Albo mogą dowiedzieć się, że nadpływamy i gdzieś się ukryć.

- Tak czy inaczej, dotrzemy do celu przed nimi.

Minęło dwadzieścia dni. Agenci na obu łodziach musieli już dawno pozostać w tyle. Chociaż Burton urządzał postoje co trzydzieści kilometrów, aby przepytać okolicznych mieszkańców, nie znalazł żadnego z poszukiwanych.

Tymczasem bacznie przyglądał się swojej załodze. Tylko dwie osoby posturą przypominały niskich i masywnych Etyków, Thanabura i Loge. Mężczyzna, który nazywał siebie Gilgameszem, oraz mężczyzna zwany Ah Qaaq. Jednak obaj byli ciemnoskórzy i mieli ciemnobrązowe oczy. Włosy Gilgamesza silnie się kręciły. Z kolei Ah Qaaq miał wąskie oczy, które sugerowały, że jego niedalecy przodkowie pochodzili z Mongolii. Obaj płynnie mówili w swoich ojczystych językach. W odróżnieniu od agenta Spruce'a, który utrzymywał, że pochodzi z dwudziestowiecznej Anglii, lecz mówił z lekkim zagranicznym akcentem, który Burton od razu zauważył, ta dwójka nie dawała podstaw do takich wątpliwości. Burton nie znał za dobrze ani sumeryjskiego, ani starożytnego języka maja, ale był z nimi osłuchany na tyle, by w razie czego rozpoznać elementy obcej wymowy lub intonacji.

To dowodziło, że jeden z mężczyzn lub obaj doskonale opanowali wspomniane języki. Albo byli niewinni i rzeczywiście byli tymi, za których się podawali.

Dwadzieścia dwa dni po przepłynięciu przez cieśninę, w krainie, gdzie na jeden kamień obfitości przypadało nie więcej niż pięćdziesiąt osób, do Burtona zbliżyła się wysoka chuda kobieta o dużych oczach i ustach. Jej białe zęby lśniły na tle czarnej afrykańskiej twarzy.

Odezwała się w esperanto z silnym akcentem z prowincjonalnej Georgii. Nazywała się Blessed Croomes i chciała zabrać się z załogą motorówki, najdalej jak tylko się da. Potem zamierzała udać się pieszo do źródeł Rzeki.

- Tam poszła moja matka, Agatha Croomes, a ja jej szukam. Myślę, że znalazła Pana i teraz zasiada po Jego prawicy i na mnie czeka! Alleluja!

40

Trudno było powstrzymać potok słów kobiety, ale Burtonowi w końcu udało się jej oznajmić - głośno i stanowczo - że najpierw będzie musiała odpowiedzieć na jego pytania.

- Dobrze - przytaknęła. - Zawsze słucham mądrych ludzi. Czy ty jesteś mądry?

- Wystarczająco - odrzekł. - Oraz bardzo doświadczony, co wychodzi na to samo, jeśli ktoś nie jest głupcem. Zacznijmy od początku. Gdzie się urodziłaś i kim byłaś na Ziemi?

Blessed odpowiedziała, że przyszła na świat w 1734 roku jako niewolnica w Georgii w domu swojego pana. Urodziła się przed terminem, zaskakując matkę w kuchni podczas przygotowywania wieczornego posiłku. Została wychowana na niewolnicę zajmującą się domem i ochrzczona w wierze swoich rodziców. Kiedy zmarł jej ojciec, matka została kaznodzieją. Była ona bardzo pobożną i silną kobietą, która wzbudzała w wiernych zarówno lęk, jak i uwielbienie. Matka zmarła w 1783 roku, a ona sama w 1821 roku. Jednak obie zostały wskrzeszone obok tego samego kamienia obfitości.

- Oczywiście już nie była staruszką. Dziwnie było oglądać mateczkę jako młodą kobietę. Ale dla niej to było bez różnicy. W tym świecie była równie święta, prawa i pełna ducha jak na Ziemi. Mówię ci, kiedy głosiła kazania, biali przychodzili z bardzo daleka, żeby jej posłuchać. Głównie biedota, ale ona ich nawracała, a wtedy wpadali w kłopoty...

- Znów zbaczasz z tematu - przerwał jej Burton. - Wystarczy o twoim pochodzeniu. Dlaczego chcesz się do mnie przyłączyć.

- Ponieważ masz łódź, która mknie szybciej niż ptak.

- Ale dlaczego pragniesz dostać się na koniec Rzeki?

- Już dawno bym ci powiedziała, gdybyś mi nie przerywał, człowieku. Widzisz, moja matka wcale nie straciła tutaj swojej wiary. Powiedziała, że wszyscy się tu znaleźliśmy, bo na Ziemi byliśmy grzesznikami. Niektórzy gorszymi od innych. To autentyczne Niebo, a przynajmniej jego przedsionek. Jezus pragnie, aby prawdziwie wierzący popłynęli w górę Rzeki, słodkiego Jordanu, i odnaleźli go na jej końcu. On tam czeka, aby przygarnąć tych, którzy szczerze w Niego wierzą i podejmują trud, by go odszukać. A więc matka popłynęła. Chciała, żebym wybrała się razem z nią, ale ja się bałam. Zresztą nie byłam pewna, czy wie, o czym mówi. Nie powiedziałam jej tego wprost. Równie dobrze mogłabym ją spoliczkować, a na to nikt nigdy się nie odważy. Tak czy inaczej, to nie był jedyny powód, dla którego zostałam. Byłam wtedy z pewnym milutkim mężczyzną, a on nie chciał z nią płynąć. Powiedział, że podoba mu się tak, jak jest. Więc pomyślałam dupą i z nim zostałam. Ale sprawy źle się potoczyły dla mnie i mojego starego. Zaczął się uganiać za innymi kobietami, a mnie prześladowała myśl, że to może być kara za sprzeciw wobec mateczki. Może miała rację i Jezus rzeczywiście czeka na prawdziwie wierzących. Poza tym, bardzo za nią tęskniłam, nawet jeśli czasami lubię powłóczyć się jak dzika kotka. Przez pewien czas mieszkałam z innym mężczyzną, ale on wcale nie okazał się lepszy od tego pierwszego. I wtedy, pewnego wieczoru, kiedy się modliłam, miałam wizję. To był Jezus we własnej osobie, zasiadający na swoim diamentowo-perłowym tronie, za Jego plecami śpiewające anioły, a wszystko skąpane w cudownym świetle. Powiedział mi, abym przestała grzeszyć i ruszyła śladami matki, a dostanę się do Nieba. A więc wyruszyłam i oto jestem. Minęło wiele lat, bracie, i dużo wycierpiałam, tak jak boży męczennicy. Jestem wykończona i chora, ale dotarłam aż tutaj! Wczoraj wieczorem znów się modliłam i przez krótką chwilę widziałam matkę. Poleciła mi, abym do ciebie dołączyła. Powiedziała, że nie jesteś dobrym człowiekiem, lecz nie jesteś też zły. Znajdujesz się gdzieś pośrodku. Ale ja doprowadzę cię do światła i zbawienia, a wtedy razem udamy się do Królestwa Niebieskiego, a Jezus obejmie nas i powita przy swoim tronie chwały. Alleluja!

- Alleluja, siostro! - odpowiedział Burton, który zawsze chętnie stosował się do religijnych form, jednocześnie wyśmiewając ich treść.

- Ale czeka nas długa, bardzo długa droga, bracie. Bolą mnie plecy od wiosłowania pod prąd w moim kanoe, a słyszałam, że dalej panują głównie mgła i chłód, a wokół nie ma żywej duszy. Czułabym się bardzo samotna. Dlatego chcę przyłączyć się do ciebie i twoich przyjaciół.

Dlaczego nie? - pomyślał Burton.

- Pomieścimy jeszcze tylko jedną osobę - odrzekł. - Jednak nie przyjmujemy na pokład pacyfistów, gdyż może nas czekać walka. Nie potrzebujemy bezużytecznego balastu.

- Nie przejmuj się, bracie. Będę dla ciebie walczyć jak anioł zemsty, jeśli tylko stoisz po stronie dobra.

Kilka minut później umieściła na pokładzie swój skromny dobytek. Tom Turpin, czarnoskóry pianista, początkowo ucieszył się na jej widok, ale potem odkrył, że złożyła śluby czystości.

- To wariatka, kapitanie - poskarżył się Burtonowi. - Po co ją przyjąłeś? Ma takie ładne ciało, a nie pozwala się dotknąć. Chyba oszaleję.

- Może ciebie też namówi na złożenie ślubów - odparł Burton i się roześmiał.

Turpin nie widział w tym nic śmiesznego.

Kiedy łódź ruszyła w dalszą drogę po czterodniowym - a nie dwudniowym jak planowano - postoju, Blessed zaintonowała hymn. Potem wykrzyknęła:

- Potrzebujecie mnie, bracie Burtonie, abym uzupełniła wasze szeregi. Było was tylko jedenaścioro, a teraz jest dwanaścioro! To dobra, święta liczba. Tylu było apostołów Jezusa!

- Taak - mruknął Burton. - A wśród nich Judasz.

Spojrzał na Ah Qaaqa, starożytnego majskiego wojownika, kieszonkowego Herkulesa, który zszedł na psy. Indianin rzadko rozpoczynał rozmowę, ale płynnie się wypowiadał, gdy ktoś go do tego zmusił. Nie unikał także dotyku. Według Joego Millera, podczas wizyty u Clemensa Tajemniczy Nieznajomy nie chciał, aby go dotykano, a wręcz zachował się tak, jakby Sam był trędowaty. Clemens sądził, że Nieznajomy, choć prosił mieszkańców Doliny o pomoc, uważał się za istotę moralnie wyższą, którą zhańbiłby cielesny kontakt.

Zachowanie zarówno Ah Qaaqa, jak i Gilgamesza nie wskazywało na to, by starali się oni trzymać pozostałych na dystans. Wręcz przeciwnie, Sumeryjczyk zawsze stawał bardzo blisko swoich rozmówców, niemal nos w nos. Ponadto często ich dotykał, jak gdyby łaknął bezpośredniego kontaktu.

Jednak ta potrzeba bliskości mogła wynikać z wyrachowania. Etyk mógł dowiedzieć się, że rekruci zauważyli jego niechęć do dotyku, więc zmuszał się do bliższych kontaktów.

Dawno temu agent Spruce powiedział, że on i jego towarzysze brzydzą się przemocą, a jej stosowanie ich upokarza. Nawet jeśli kiedyś była to prawda, to z czasem nauczyli się jak być agresywnymi bez okazywania niechęci. Agenci na obu statkach walczyli równie zażarcie jak pozostali marynarze, zaś liczby ofiar Tajemniczego Nieznajomego, działającego jako Odyseusz bądź Barry Thorn, nie powstydziłby się Kuba Rozpruwacz.

Niewykluczone, że unikanie kontaktu cielesnego przez Tajemniczego Nieznajomego nie miało nic wspólnego z osobistymi odczuciami. Być może dotyk innej osoby mógł pozostawić jakiś ślad na psychice. Chociaż „psychika” chyba nie była tu właściwym słowem. Według Nieznajomego, na wathanach, czyli aurach, którymi promieniują wszystkie czujące istoty, można pozostawić coś w rodzaju odcisków palców, które utrzymują się przez dłuższy czas. A skoro tak, to Nieznajomy nie mógłby wrócić do wieży, dopóki „odcisk” nie zniknie. W przeciwnym razie jego towarzysze zobaczyliby ten ślad i zastanawiali się, skąd się wziął.

Czy te spekulacje nie były zbyt dziwaczne? Wystarczyłoby przecież, aby Tajemniczy Nieznajomy powiedział pytającym, że wypełniał misję w Dolinie i został dotknięty przez jednego z jej mieszkańców.

Ach! A jeśli nie wolno mu się było tam zapuszczać? Jeżeli miał alibi na swoje nieobecności, lecz nie mogła nim być wizyta w Dolinie? W takim przypadku nie mógłby w przekonujący sposób wytłumaczyć, dlaczego na jego wathanie znajduje się odcisk obcej osoby.

Jednak ta teoria wymagała założenia, że odciski agentów lub Etyków w rozpoznawalny sposób różnią się od odcisków wskrzeszonych.

Burton pokręcił głową. Czasami rozważanie tych tajemnic go oszałamiało.

Postanowił zakończyć wędrówkę w tym intelektualnym labiryncie i poszedł porozmawiać z Gilgameszem. Chociaż ten zaprzeczał wszelkim opowieściom o przygodach, które przypisywano mitycznemu królowi Uruk, to lubił chwalić się swymi nieodnotowanymi dokonaniami. Kiedy o nich rozprawiał, w jego czarnych oczach pojawiał się błysk, a na ustach uśmiech. Był taki sam jak amerykańscy pionierzy, jak Mark Twain, innymi słowy niesamowicie przesadzał. Wiedział, że jego słuchacze zdają sobie sprawę z tego, że kłamie, ale wcale się tym nie przejmował. Wszystko traktował jak zabawę.

Mijały dni i powietrze stawało się coraz zimniejsze. Mgły były gęstsze i rozpływały się dopiero około jedenastej. Robili teraz częstsze postoje, aby wędzić ryby, które łapali za pomocą wędy ciągnionej, oraz piec chleb z żołędzi. Pomimo słabego światła słonecznego, trawa i drzewa były tutaj równie zielone jak ich odpowiedniki na południu.

W końcu nadszedł dzień, gdy dotarli do ostatniego kamienia obfitości.

Z północy zimny wiatr niósł ciche dudnienie.

Stali na przednim pokładzie, słuchając złowieszczego pomruku. Półmrok i mgła, które teraz stale im towarzyszyły, wydawały się na nich napierać. Niebo widoczne ponad strzelistymi czarnymi górskimi zboczami było jasne, choć bez porównania mniej rozświetlone niż w południowych krainach.

Joe przerwał ciszę.

- Ten hałasz to pierwszy z wodoszpadów, na które natrafimy. Jeszt wielki jak cholera, lecz to tylko pierdnięcie poszród wichury w porównaniu z tym, który wypływa z jaszkini. Ale od niego dzieli nasz długa i cięszka droga.

Mieli na sobie grube ubrania z kapturami i w rzadkiej mgle przypominali duchy. Na ich twarzach i dłoniach zbierała się zimna wilgoć.

Burton wydał rozkazy i Nie Wystawiaj Rachunków została zacumowana przy podstawie kamienia obfitości. Załoga zaczęła wypakowywać swój dobytek; zajęło im to godzinę. Ustawili wszystkie rogi obfitości na kamieniu i czekali na wyładowanie. Po godzinie kamień plunął energią; grzmot jeszcze długo odbijał się echem.

- Najedzcie się do syta - polecił Burton. - To nasz ostatni ciepły posiłek.

- Może także nasza ostatnia wieczerza - dodała Aphra Behn, ale zaraz się roześmiała.

- To miejszcze wygląda jak czyszciecz - odezwał się Joe Miller. - Ale nie jeszt takie najgorsze. Poczekajcie, asz dotszemy do piekła.

- Byłem w nim nie raz - odparł Anglik.

Rozpalili wielkie ognisko, używając w tym celu suchego drewna, które przewozili na pokładzie, i grzali się przy ogniu, oparci plecami o podstawę kamienia obfitości. Joe opowiedział kilka żartów, które były popularne wśród tytantropów, a z których większość dotyczyła wędrownego kupca, żony łowcy niedźwiedzi oraz dwóch córek. Nur przedstawił kilka sufickich opowieści, mających uczyć ludzi niekonwencjonalnego myślenia, ale przy tym lekkich i zabawnych. Burton zapoznał słuchaczy z kilkoma „Baśniami z tysiąca i jednej nocy”. Alicja opowiedziała kilka paradoksalnych historii, które pan Dodgson ułożył dla niej, kiedy miała osiem lat. Następnie Blessed Croomes nakłoniła pozostałych do śpiewania hymnów, wściekając się, gdy Burton wstawiał do nich lekko pikantne słowa.

Czas upływał im w miłej atmosferze i poszli spać w dobrych Nastrojach. Alkohol dodatkowo ich rozweselił.

Kiedy wstali, zjedli śniadanie przy kolejnym ognisku. Potem załadowali na plecy ciężkie bagaże i wyruszyli. Zanim kamień i motorówka rozpłynęły się we mgle, Burton po raz ostatni się obejrzał. Porzucał swoje ostatnie więzy ze światem, który zdążył dobrze poznać, choć nie do końca polubić. Czy jeszcze kiedyś ujrzy łódź albo kamień obfitości? A może wkrótce nie będzie już niczego oglądał?

Odwrócił się, gdy usłyszał głos Joego, grzmiący niczym ryk lwa.

- Jaszna cholera! Patszcie, ile muszę dźwigacz! Doształem tszy razy więczej bagaszy nisz wy. Nie jesztem Szamszonem.

- Jesteś białym czarnuchem z wielkim nosem - roześmiał się Turpin.

- Nie jesztem szadnym czarnuchem - odparł Joe. - Jesztem jucznym zwieszęciem.

- A czo to za rósznicza? - spytał Turpin i uciekł ze śmiechem, gdy Joe zamachnął się na niego potężną pięścią.

Wielki plecak wytrącił tytantropa z równowagi i Joe runął na twarz.

Wybuch śmiechu odbił się od ścian wąwozu.

- Chyba po raz pierwszy te góry słyszą śmiech - rzekł Burton.

Jednak po chwili wędrowcy umilkli, mozolnie prąc naprzód niczym potępione dusze w jednym z kręgów piekła.

Wkrótce dotarli do pierwszego wodospadu - małego, jak twierdził Joe. Był tak szeroki, że nie widzieli jego drugiego końca; co najmniej dziesięciokrotnie przewyższał wielkością Wodospady Wiktorii. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Woda spadała z obłoków mgły z rykiem, który uniemożliwiał prowadzenie rozmowy, nawet gdyby krzyczeli sobie nawzajem do ucha.

Tytantrop prowadził. Wspinali się obok wodospadu, od czasu do czasu czując na sobie wilgotną mgiełkę. Droga była żmudna, ale dość bezpieczna. Kiedy znaleźli się na wysokości około sześćdziesięciu metrów, zatrzymali się na szerokiej skalnej półce. Tutaj zdjęli z pleców bagaże, a Joe ruszył dalej. Godzinę później z mgły wyłonił się koniec długiej liny, przypominający martwego węża. Zaczęli przywiązywać pakunki parami, a Joe wciągał je na górę; bagaże kołysały się i zderzały. Kiedy wszystkie plecaki znalazły się na szczycie płaskowyżu, wędrowcy ostrożnie wspięli się po zboczu. Na górze ponownie założyli pakunki na plecy i ruszyli w dalszą drogę, robiąc częste postoje.

Tai-Peng opowiedział o swoich przygodach w ojczystym kraju, czym rozbawił towarzyszy. Kiedy dotarli do kolejnego wodospadu, przestali się śmiać. Wspięli się na zbocze obok wodospadu i postanowili zatrzymać się tam na nocleg. Joe polał drewno zbożowym alkoholem - komentując, że to potworne marnotrawstwo dobrej wódy - i rozpalili ognisko. Cztery dni później skończył im się opał. Jednak mieli już za sobą ostatni z „małych” wodospadów.

Po godzinnym marszu po lekko wznoszącym się, usianym kamieniami płaskowyżu, dotarli do podnóża kolejnego urwiska.

- To tutaj - oznajmił podekscytowany Joe. - W tym miejszczu znależliszmy linę z ręczników. Zosztawił ją Tajemniczy Nieznajomy.

Burton skierował w górę strumień światła z lampy. Pierwsze trzy metry zbocza były nierówne. Dalej, jak okiem sięgnąć, czyli w tej chwili niezbyt wysoko, wznosiła się pionowa ściana, gładka jak lód.

- Gdzie jest lina?

- Pszakrew, była tutaj!

Rozdzielili się na dwie grupy, które ruszyły w przeciwnych kierunkach wzdłuż podstawy klifu. Oświetlali sobie drogę elektrycznymi lampami i palcami badali powierzchnię ściany. Jednak żadna z grup nie znalazła liny.

- Jaszna cholera! Czo szę ształo?

- Podejrzewam, że inni Etycy ją znaleźli i usunęli - zasugerował Burton.

Po krótkiej naradzie postanowili spędzić noc u podnóża zbocza. Posilili się warzywami, które zachowali jeszcze z rogów obfitości, a także suszoną rybą i chlebem. Mieli już dosyć tego jadłospisu, ale nie narzekali. Przynajmniej alkohol ich rozgrzewał. Ale mogło go wystarczyć zaledwie na kilka dni.

- Wziąłem kilka butelek piwa - rzekł Joe. - Moszemy usządzicz osztatnią imprezę.

Burton się skrzywił. Nie lubił piwa.

Rankiem obie grupy ponownie wyruszyły wzdłuż podstawy zbocza. Burton udał się z grupą, która poszła na wschód, a przynajmniej tak oceniał obrany przez nią kierunek. Trudno było dokładnie to stwierdzić w mglistym półmroku. Dotarli do podnóża olbrzymiego wodospadu. Nie mogli przedostać się na drugą stronę.

Kiedy wrócili, Burton porozmawiał z Joem.

- Czy lina znajdowała się po lewej, czy po prawej stronie Rzeki?

- Po tej sztronie - odparł Joe, oświetlony blaskiem lampy.

- Wydaje mi się, że Tajemniczy Nieznajomy mógł pozostawić drugą linę po prawej stronie. W końcu nie wiedział, którędy nadejdą jego ludzie.

- Cósz, chyba pszyszliszmy lewym brzegiem. Ale minęło tyle lat, sze nie dam głowy.

Do rozmowy wtrącił się niewysoki, wielkonosy, ciemnoskóry Maur, Nur el-Musafir.

- To kompletnie bez znaczenia, jeżeli nie możemy się przedostać na drugą stronę, a raczej nie wydaje się to możliwe. Byłem na zachodzie i myślę, że uda mi się tam wspiąć na płaskowyż.

Po śniadaniu cała grupa pokonała osiem kilometrów, które dzieliły ich od narożnika, w którym spotykały się ściany urwiska. Stykały się one pod kątem mniej więcej trzydziestu sześciu stopni, niczym ściany wyjątkowo niedbale zbudowanego pokoju. Nur obwiązał się w pasie bardzo cienką liną.

- Joe twierdzi, że płaskowyż znajduje się na wysokości około trzystu metrów. To szacunkowa wartość oparta na jego wspomnieniach, a wtedy jeszcze nie znał naszego systemu miar. Możliwe, że przesadził. Miejmy taką nadzieję.

- Jeszli zbytnio się zmęczysz, wraczaj na dół - rzekł Joe. - Nie chczę, żebysz szpadł.

- W takim razie odsuń się, to na tobie nie wyląduję - odparł Nur z uśmiechem. - Miałbym wyrzuty sumienia, gdybym spadł na ciebie i obaj byśmy zginęli. Chociaż sądzę, że nie odczułbyś tego bardziej niż gdyby narobił na ciebie orzeł.

- To by mnie bardzo zabolało - zaoponował Joe. - Orły i ich gówno sztanowiły tabu dla mojego ludu.

- W takim razie wyobraź sobie, że jestem wróblem.

Nur podszedł do narożnika i oparł się o jedną ze ścian plecami, a o drugą stopami. Powoli zaczął się przesuwać w górę, lewą stopę stawiając o około dziesięć centymetrów dalej niż prawą. Kiedy już ustabilizował stopy, podciągnął plecy tak wysoko, jak było to możliwe bez utraty podparcia. Potem przesunął jedną stopę w górę, kolanem niemal dotykając podbródka. Opierając się na niej, powoli podciągnął drugą stopę, a następnie plecy i tak dalej, raz za razem powtarzając tę samą sekwencję ruchów.

Wkrótce zniknął we mgle. Ci, którzy pozostali na dole, mogli śledzić jego postępy, patrząc, w jakim tempie wciąga na górę cienką linę. Robił to bardzo powoli.

- Będzie się musiał wykazać niezwykłą wytrzymałością, aby dotrzeć na szczyt - odezwała się Alicja. - A jeśli nie znajdzie miejsca, w którym będzie mógł przywiązać linę, aby wciągnąć pozostałych, to równie dobrze będzie mógł wrócić na dół.

- Miejmy nadzieję, że urwisko nie jest aż tak wysokie - rzekła Aphra Behn.

- Oraz że wyżej ściany nie oddalają się od siebie - dodał Ah Qaaq.

Kiedy zegarek Burtona wskazywał, że Nur znajduje się na górze od dwudziestu minut, usłyszeli jego głos.

- Mamy szczęście! Tutaj jest półka! Wystarczająco duża, aby stanęły na niej dwie osoby, wyłączając Joego! Jest także skalny występ, do którego mogę przywiązać linę!

Burton spojrzał na tytantropa.

- Jak widać ściana nie jest gładka jak szkło.

- Ano tak. Cósz, pewnie wszpinałem szę po prawej sztronie Rzeki. Tam jeszt gładka do szamego szczytu. Pszynajmniej ta częszcz, po której ja wchodziłem, była szliszka jak dupszko kota.

Etycy nie kłopotali się tym, by zbocze było niedostępne na całej wysokości. Wygładzili dolną część, ale górną, niewidoczną we mgle, pozostawili w pierwotnym stanie.

Czy to Tajemniczy Nieznajomy odpowiadał za tę decyzję?

Czy to on postarał się, aby ściany po tej, a być może także po drugiej stronie Rzeki stykały się pod kątem, który umożliwiał lekkiej osobie wspinaczkę?

Bardzo możliwe.

Jeżeli o to zadbał, to musiał zaplanować kształt urwiska jeszcze przed jego stworzeniem. To nie była naturalna formacja skalna. Etycy zaprojektowali i zbudowali te góry za pomocą jakichś potężnych maszyn.

Nur krzyknął z góry, aby przywiązali grubszą linę do końcówki cienkiej. Tak też zrobili i po chwili usłyszeli, że nowa lina została zamocowana.

Burton podciągnął się na niej, nogami opierając się o ścianę, utrzymując ciało niemal pod kątem prostym do zbocza. Kiedy dotarł do skalnej półki, ciężko dyszał i odczuwał ból w rękach. Nur, zaskakująco silny jak na niskiego chudzielca, pomógł mu wejść na półkę.

Następnie wciągnęli na nią plecaki.

Nur spojrzał w górę poprzez mgłę.

- Zbocze jest nierówne. Chyba mógłbym wspiąć się po skalnych występach, gdybym użył karabinków.

Wyjął z plecaka młotek i kilka stalowych haków, które zamierzał wbić w powierzchnię skalnej ściany. Kilka z nich miało otwory, przez które można było przeciągnąć linę.

Nur zniknął we mgle. Od czasu do czasu Burton słyszał uderzenia młotka. Po chwili Maur zawołał do Anglika, aby ten wspiął się za nim. Nur stał na kolejnej skalnej półce.

- Prawdę mówiąc, powierzchnia zbocza jest tak nierówna, że moglibyśmy się wdrapać bez pomocy sprzętu. Ale tego nie zrobimy!

Alicja zdążyła już wspiąć się po linie na półkę, na której stał Burton. Ten pocałował ją i ruszył w górę w ślad za Nurem.

Dziesięć godzin później cała grupa siedziała na szczycie urwiska. Kiedy odzyskali siły, udali się na poszukiwanie schronienia przed wiatrem. Znaleźli je dopiero po przejściu trawersem niemal pięciu kilometrów. Wtedy, zgodnie z zapowiedziami Joego, dotarli do podnóża kolejnego klifu. Po ich lewej stronie Rzeka, oddalona teraz o kilka kilometrów, z rykiem przetaczała się przez krawędzie wodospadów.

Joe przesunął snopem światła z lampy po skale.

- Szlag! Jeżeli faktycznie wszpinałem szę wzdłusz prawego brzegu, to mamy przechlapane. Tunel znajduje się po tamtej sztronie, a my nie moszemy pszedosztacz szę pszez Rzekę!

- Jeżeli Etycy znaleźli linę pozostawioną przez Tajemniczego Nieznajomego i ją usunęli, to musieli znaleźć także tunel - odparł Burton.

Byli zbyt zmęczeni, aby szukać szczeliny, która stanowiła wejście do tunelu. Wędrowali dalej, aż dotarli do przewieszki. Joe użył kilku ostatnich patyków do rozpalenia małego ogniska i zjedli kolację. Ogień szybko zgasł. Ułożyli na skale stertę grubych ręczników, przykryli się kolejnymi i zasnęli przy wtórze ryku Rzeki.

Rano na śniadanie zjedli suszoną rybę, pemmikan i chleb.

- Jak słusznie zauważył Dick, Tajemniczy Nieznajomy nie mógł wiedzieć, po której stronie Rzeki będą szli jego rekruci - odezwał się Nur. - Dlatego musiał zostawić dwie liny, a także przygotować dwa tunele. Powinniśmy na taki natrafić po tej stronie.

Burton już miał powiedzieć, że ten tunel, jeśli kiedykolwiek istniał, zapewne również został zablokowany, ale Nur go powstrzymał, unosząc dłoń.

- Tak, wiem. Ale jeśli blokada jest cienka, to możemy ją zlokalizować i przekopać się przez nią za pomocą naszych narzędzi.

Jedna z ekip poszukiwawczych odnalazła blokadę w odległości zaledwie sześciu metrów od obozowiska. Znajdowała się ona na głębokości około metra wewnątrz szczeliny, w której zmieściłby się nawet Joe.

Za pomocą wysokiej temperatury wtopiono okrągłą blokadę w otaczający ją kwarc.

- A niech mnie! - zawołał Joe. - Do jasznej Anielki! Mosze jednak mamy szanszę!

- Możliwe - odparł de Marbot. - Ale co, jeśli cały tunel jest zatkany?

- Wtedy spróbujemy znaleźć narożnik. Jeżeli Tajemniczy Nieznajomy miał dość oleju w głowie, to pewnie domyślił się, że tunele mogą zostać odnalezione. Dlatego mógł ustawić ściany pod kątem umożliwiającym wspinaczkę, tak jak w poprzednim miejscu.

Burton przyjrzał się zboczu, przebijając mgłę jaskrawym światłem lampy. Do wysokości trzech metrów skała była pomarszczona i spękana. Potem gwałtownie wygładzała się jak lustro i pozostawała taka jak okiem sięgnąć.

Joe uderzył młotkiem w blokadę. Burton trzymał ucho przy skale.

- Tam jest pusto! - oznajmił.

- Szwietnie - rzekł Joe.

Wyjął z plecaka kilka dłut ze stopu wolframowo-stalowego i zabrał się do pracy. Kiedy już zrobił w kwarcu sześć otworów, wspólnie z Burtonem umieścili w nich plastik. Anglik wolałby zakryć materiał wybuchowy gliną, ale nigdzie jej nie znalazł.

Wetknął końcówki przewodów w plastik i wycofał się wzdłuż zbocza, rozwijając kable. Kiedy grupa znalazła się w bezpiecznej odległości, zetknął ze sobą dwa przewody na niewielkiej baterii. Wybuch ich ogłuszył, a w ich stronę poleciały kawałki kwarcu.

- Cósz - odezwał się Joe. - Pszynajmniej moje brzemię będzie teraz lżejsze. Nie będę muszał dźwigacz puszek z plasztikiem i baterii. Z nimi jusz koniecz.

Wrócili do szczeliny i Burton poświecił do środka. Otwory wykonane przez Joego powiększyły się, a przez niektóre z nich widać było dalszą część tunelu.

- Czeka nas jeszcze około dwunastu godzin pracy, Joe.

- Pszakrew! No nicz, trudno.

Wkrótce po śniadaniu tytantrop wyrwał ostatni kawałek skały i blokada wypadła.

- Terasz najtrudniejsza częszcz - powiedział, ocierając pot z twarzy i groteskowo długiego nosa.

Tunel był wystarczająco szeroki, aby Joe mógł się do niego wczołgać, ale olbrzym ramionami ocierał się o ściany i musiał schylać głowę, aby nie zahaczyć o sufit. Przejście wiodło pod górę pod kątem około czterdziestu pięciu stopni.

- Owińcie szobie kolana i dłonie ręcznikami - polecił Joe. - W pszeciwnym razie zetszecie je do krwi. Zresztą pewnie i tak tego nie unikniecze.

Frigate, Alicja, Behn i Croomes właśnie wrócili z menażkami napełnionymi w Rzece. Joe opróżnił swoją do połowy.

- Terasz powinniszmy poczekacz, asz wszyszczy szę zdrowo wyszrają. Kiedy szedłem z Egipczjanami, niestety to zaniedbaliszmy. W połowie drogi nie mogłem jusz wytszymacz i szę wyprószniłem. - Roześmiał się donośnie. - Szkoda, że nie szłyszeliszcie, jak te beznosze kaszełki pszeklinały! Mieli koszmarną dalszą drogę. Chyba wyszliby z szebie ze złoszci, gdyby w tunelu nie było tak ciaszno! Hłe, hłe! - Otarł łzy z oczu. - Jeszu! Jak oni szmierdzieli, kiedy w kończu wypełzli po drugiej sztronie! Potem jeszcze bardziej szę wszciekli, kiedy poszli szę obmycz w Rzece. Woda była zimna niczym dupa sztudniarza, jak zwykł mawiacz Szam.

Z oczu popłynęły mu łzy, gdy pomyślał o Clemensie. Pociągnął olbrzymim nosem i otarł go rękawem.

Joe nie przesadzał, opisując trudy dalszej drogi. Tunel miał co najmniej półtora kilometra długości i cały czas prowadził pod górę. Z każdym krokiem powietrze stawało się coraz bardziej rozrzedzone, pomimo wyjącego przeciągu. Ponadto musieli wlec za sobą ciężkie pakunki. Nie mieli pewności, czy drugi koniec tunelu nie jest zablokowany. Gdyby tak było, czekał ich powrót do podstawy klifu.

Radość płynąca z odkrycia, że tunel nie jest zapieczętowany, na chwilę przywróciła im siły. Jednak bolały ich poobcierane krwawiące dłonie, palce, kolana i palce u nóg. Przez pewien czas nie mogli iść wyprostowani.

Wiatr był tutaj silniejszy i zimniejszy, pomimo bardziej rozrzedzonego powietrza. Joe wciągnął je do potężnych płuc.

- Ma to jedną zaletę - oznajmił. - Wysztarczy jeden łyczek i będziemy nawaleni jak sztodoła.

Mieli zamiar rozbić obóz, ale teren był zbyt odsłonięty.

- Rozchmurzcie się - rzekł Burton. - Joe twierdzi, że dzieli nas tylko piętnaście kilometrów od następnego wodospadu.

- Osztatniego i zarazem największego. Wydaje wam szę, sze popszednie robiły duszo hałaszu. Poszekajcie, asz uszłyszycze ten.

Burton zaciągnął paski plecaka i chwiejnie ruszył dalej, mając wrażenie, że jego kolana zardzewiały. Joe szedł tuż za jego plecami. Na szczęście płaskowyż był w miarę równy i wolny od walających się kamieni. Jednak w gęstej mgle Burton mógł się kierować jedynie potężnym rykiem wodospadu. Kiedy ten się wzmagał, Anglik skręcał w lewo. Gdy hałas słabł, odbijał z powrotem w prawo. W ten sposób zakładane piętnaście kilometrów zapewne zmieniło się w dwadzieścia pięć.

Musieli robić częste postoje z powodu braku tlenu oraz po to, by upewnić się, że nikt nie został w tyle. Co czwarta osoba w kolumnie niosła zapaloną lampę. Nagle Burton zatrzymał się i zaklął.

- Czo szę ształo?

- Z braku powietrza nie myślimy logicznie - odparł Burton, ciężko łapiąc oddech. - Potrzebujemy tylko jednego światła. Marnujemy prąd. Możemy wszyscy trzymać się liny.

Obwiązał się liną w pasie, a pozostali się jej złapali, po czym ruszyli dalej w zimną szarość.

Jednak po chwili opadli z sił i nie potrafili wykonać nawet kroku. Pomimo wiatru, położyli się na ziemi, owinęli się ręcznikami i spróbowali zasnąć. Burtona obudził koszmarny sen. Anglik włączył światełko na zegarku. Tkwili tutaj już dziesięć godzin.

Obudził pozostałych i skłonił do zjedzenia więcej niż przewidywał dzienny przydział racji. Godzinę później z mgły wyłoniła się ciemna skalna ściana. Znaleźli się u podnóża kolejnej przeszkody.

41

Joe Miller zbytnio nie narzekał, choć od połowy drogi lekko pojękiwał. Miał trzy metry wzrostu, ważył trzysta sześćdziesiąt kilogramów i siłą dorównywał dziesięciu przedstawicielom homo sapiens. Jednak z jego olbrzymią posturą wiązały się pewne niedogodności. Jedną z nich było płaskostopie. Sam często nazywał go Wielkim Platfusem; nie bez powodu. Długi marsz sprawiał Joemu ból, a podczas odpoczynku stopy nadal mu dokuczały.

- Szam zawsze mawiał, sze gdyby nie nasze sztopy, podbilibyszmy szwiat - rzekł Joe. Masował swoją prawą stopę. - Uwaszał, sze wyginęliszmy pszez płaszkosztopie. Mógł miecz raczję.

Było jasne, że tytantrop potrzebuje co najmniej dwóch dni na odpoczynek i leczenie. Podczas gdy Burton i Nur, amatorscy lecz skuteczni podiatrzy, zajmowali się Joem, pozostali podzielili się na dwie grupy i ruszyli na zwiady. Wrócili po kilku godzinach.

- Nie znalazłem miejsca, o którym wspominał Joe - oznajmił Tai-Peng, przywódca jednej z grup.

- Nam się udało - rzekł Ah Qaaq, przywódca drugiej grupy. - Przynajmniej wydaje nam się, że moglibyśmy się tam wspiąć. Ale to bardzo blisko wodospadów.

- Tak blisko, że tego miejsca nie widać, dopóki się do niego nie dojdzie - dodała Alicja. - To potwornie niebezpieczna droga. Jest tam bardzo ślisko przez mgiełkę z wodospadu.

Joe jęknął.

- Terasz pamiętam! Faktycznie szliszmy prawą sztroną. Egipczjanie ją wybrali, bo uznawali lewą sztronę za pechową. Tę szcieszkę muszał tam umieszcicz Tajemniczy Nieznajomy, na wypadek...

- Nie nazwałbym tego ścieżką - wtrącił się Maj.

- Cósz, jeszli pszypomina tamto drugie miejszcze, to moszna szę tamtędy wszpiącz.

Tak rzeczywiście było.

Siedem dni później stanęli na szczycie góry. Śnieg i lód sprawiły, że wejście było jeszcze bardziej niebezpieczne niż przypuszczali, a rzadkie powietrze odbierało im siły. Pomimo tego, udało im się wdrapać na kolejny płaskowyż. Rzeka znajdowała się daleko w dole, zakryta przez mgłę.

Po kilku kilometrach zeszli po znacznie łagodniejszym zboczu. Na dole w powietrzu było więcej tlenu i panowała wyższa temperatura, choć nadal było zimno. Szli wśród coraz mocniejszych i głośniejszych podmuchów wiatru, aż w końcu dotarli do kolejnej góry.

- Nie mamy czo marzycz o wspięczu szę na to zbocze. Ale mamy szczęszczę. Wielka jaszkinia wiatrów powinna się znajdowacz kilka kilometrów w prawo. No, mosze to nie do kończa prawda z tym szczęszczem. Będziemy szę mogli cieszycz dopiero, kiedy tam dotszemy. Ale to mosze chwilę poczekacz. Znowu muszę dacz odpoczącz tym cholernym sztopom.

Rzeka płynęła obfitym i szerokim strumieniem w dół łagodnego zbocza. Ryk wody i wiatru był ogłuszający, ale przynajmniej było tu cieplej. Joe, weteran przeprawy przez jaskinię, prowadził towarzyszy. Obwiązał się w pasie liną, którą następnie wszyscy przywiązali sobie do nadgarstków.

Tytantrop ostrzegł ich, aby mocno się trzymali, po czym razem skręcili za róg i zagłębili się w olbrzymim otworze. Alicja poślizgnęła się i spadła z wrzaskiem, ale wciągnięto ją z powrotem na skalną półkę. Potem Nur, jeszcze drobniejszy od kobiety, został zdmuchnięty w przepaść, ale jego także wciągnięto w bezpieczne miejsce.

Podczas poprzedniej wyprawy pochodnie Egipcjan, których prowadził Joe, szybko zgasły pod wpływem ruchów powietrza w wietrznej jaskini. Tym razem tytantrop widział, dokąd idzie, choć światło nie padało daleko. Krzyknął do Burtona, że półka, po której wędrują, jest szersza niż ta po prawej stronie Rzeki.

- Rany, wpadlibyszmy jak szliwka w kompot, gdyby Etycy sztopili szkalne półki! Pewnie nie pszypuszczali, sze ktokolwiek dotsze tak daleko, po tym jak zabrali liny i zatkali tunel!

Burton usłyszał tylko część tego, co wołał Joe, ale dopowiedział sobie resztę.

Musieli urządzić dwa postoje, aby coś zjeść i się przespać. Z upływem czasu Rzeka zostawała coraz bardziej w dole, aż w końcu znikła im z oczu. Burton, ciekawy, jak głęboka jest przepaść, poświęcił zapasową lampę. Liczył sekundy, patrząc jak jej wirujący promień najpierw zmienia się w świetlną nitkę, a potem ginie w ciemności. Lampa spadła co najmniej dziewięćset metrów.

W końcu pojawiła się szarość, która zwiastowała kraniec jaskini. Wydostali się na świeże powietrze, mgliste lecz wyraźnie jaśniejsze. Ponad sobą ujrzeli niebo, rozświetlone skupiskami olbrzymich gwiazd i chmurami gazu. Otaczał ich rzadki obłok, który jednak nie przesłaniał im widoku na skalną ścianę po prawej stronie. Znajdowali się niemal na krawędzi otchłani, na której dnie płynęła Rzeka.

- Jeszteszmy po niewłaszciwej sztronie - odezwał się Joe. - Sz pszodu zagradza nam drogę góra. Gdybyszmy tylko mogli szę pszedosztacz na prawy brzeg. Ale mosze Etyk i tutaj pozostawił nam jakąsz moszliwoszcz.

- Wątpię - odrzekł Burton. - Gdyby tak było, to aby dostać się do jaskini na dole, musielibyśmy okrążyć od wewnątrz górskie pasmo otaczające morze. Chyba że...

- Chyba sze czo?

- Chyba że Tajemniczy Nieznajomy zbudował dwie jaskinie i w obu umieścił łodzie.

- Etycy mogli przegapić jedną skalną półkę, ale dwie? - wtrącił się Nur.

- Własznie. Wiecie, czo wam powiem? Obie sztrony Doliny zbiegają szę ku gósze. Szciany mają kształt łuków, a na szczycie ich krawędzie dzieli zaledwie około szeszczu metrów. Pokaszę wam.

Powoli ruszył naprzód i zatrzymał się po około dwudziestu metrach. W świetle jego lampy ukazała się przeciwległa krawędź otworu.

- Boże Wszechmogący! - zakrzyknęła Aphra. - Z pewnością Etyk nie oczekiwał, że przeskoczymy nad tą przepaścią?

- Pozostali Etycy nie uwierzyliby, że ktoś się na to odważy - rzekł Nur. - Ale sądzę, że Tajemniczy Nieznajomy faktycznie tego od nas oczekiwał. A przynajmniej wiedział, że choć jedna osoba z dowolnej grupy, która dotarła tak daleko, będzie potrafiła przeskoczyć nad szczeliną. W końcu wybrał wyłącznie bardzo sprawnych ludzi. Potem ten ktoś mógłby przywiązać do skały linę, po której przeszłyby pozostałe osoby.

Burton wiedział, że nie zdoła tak daleko skoczyć. Być może prawie by mu się to udało, ale w tym przypadku „prawie” nie wystarczało.

Joe był silniejszy niż dwóch Herkulesów, ale zdecydowanie zbyt ciężki. Ah Qaaq i Gilgamesz również byli bardzo silni, ale zbyt masywni. Nie mieli postury skoczków w dal. Turpin był wysoki, lecz zbyt muskularny. Nur był bardzo lekki i miał zaskakująco dużo siły, ale był za niski. Dwie białe kobiety oraz de Marbot także byli zbyt niscy i niezbyt sprawnie skakali. Pozostawali Frigate, Croomes i Tai-Peng.

Amerykanin doskonale wiedział, o czym myśli Burton, i wyraźnie pobladł. W tym świecie jeszcze lepiej radził sobie w skoku w dal niż na Ziemi, gdzie kiedyś podczas nieoficjalnego treningu skacząc z wiatrem osiągnął odległość siedmiu metrów i sześćdziesięciu dwóch centymetrów. W normalnych okolicznościach na Ziemi skakał około sześciu metrów i siedemdziesięciu centymetrów, a w Świecie Rzeki - około siedmiu metrów. Jednak nigdy nie robił tego w tak niekorzystnych warunkach.

- Przydałby nam się Jesse Owens - rzekł słabo.

- Alleluja! - zapiszczała Croomes, strasząc pozostałych. - Alleluja! Panu spodobało się uczynić mnie wielką skoczkinią! Jestem jedną z Jego wybranek! Postarał się o to, abym dla Jego chwały mogła skakać jak kozica i tańczyć niczym król Dawid! A teraz daje mi szansę na przeskoczenie ponad otchłanią piekieł! Dzięki Ci, o Panie!

Burton przysunął się do Frigate'a.

- Pozwolisz, aby kobieta skakała jako pierwsza? - spytał cicho. - Żeby cię upokorzyła?

- Nie byłby to pierwszy raz - odrzekł Frigate i wzruszył ramionami. - Dlaczego nie miałbym jej puścić przodem. To nie jest kwesta płci tylko umiejętności.

- Boisz się!

- Pewnie, że tak! Chyba tylko wariat by się nie bał.

Jednak podszedł do Blessed Croomes i zapytał ją o rekord.

Odpowiedziała, że na Ziemi niezbyt często skakała, ale kiedy mieszkała w państwie zwanym Wendisha, kilka razy osiągnęła odległość sześciu metrów i siedemdziesięciu centymetrów.

- Skąd wiesz, że to było właśnie tyle? - zdziwił się Frigate. - Co prawda na Reksie dysponowaliśmy dokładnym systemem mierniczym, ale był on rzadkością.

- Ocenialiśmy na oko - odparła Croomes. - Zresztą jestem przekonana, że mogę tego dokonać! Pan poniesie mnie na skrzydłach mojej wiary i przeskoczę ponad szczeliną niczym jedna z Jego słodkich gazeli!

- Raczej nie doskoczysz i rozbijesz sobie głowę o krawędź przepaści - odrzekł Frigate.

- Może zmierzymy szczelinę? - zaproponował Nur. - Potem możecie wykonać skoki próbne i przekonamy się, kto jest najlepszy.

- Na skale? Potrzebujemy piaskownicy!

Croomes uznała, że powinni rzucić na drugą stronę latarnię, aby stworzyć znacznik. Frigate rzucił latarnię uwiązaną na linie, a ta upadła obok krawędzi, przetoczyła się i zatrzymała na boku w odległości kilkunastu centymetrów od przepaści. Snop światła kierował się w ich stronę ponad czarną otchłanią.

Ściągnął latarnię z powrotem i ponownie ją rzucił. Tym razem też się przetoczyła, ale dzięki ruchom liny ustawił ją w pionie, tak że światło padało w ich kierunku pod kątem prostym.

- Dobrze, a więc jest to możliwe - rzekł Frigate. - Ale teraz ją zabiorę. Nikt nie będzie skakał, dopóki się nie wyśpimy. Przynajmniej ja jestem teraz zbyt zmęczony, aby próbować.

- Ułóżmy latarnie wzdłuż rozbiegu - zaproponowała Blessed. - Chciałabym zobaczyć, jak to będzie wyglądać.

Tak też zrobili, po czym Frigate i Croomes cofnęli się do miejsca, z którego mieli rozpocząć rozbieg. Znacznikiem po tej stronie była latarnia ustawiona kilkanaście centymetrów od krawędzi.

- To musi być jednorazowa próba - powiedział Frigate. - Najpierw będziemy musieli solidnie się rozgrzać. Przy takim zimnym powietrzu... Z drugiej strony, jest ono tutaj rzadsze, więc stawia mniejszy opór. Prawdopodobnie to pomogło temu czarnoskóremu skoczkowi... jak on się nazywał?... tyle jest warta sława... w oddaniu wspaniałego skoku na odległość ośmiu metrów i dziewięćdziesięciu centymetrów podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku. Ale my jeszcze się nie zaaklimatyzowaliśmy na tej wysokości. No i nie jesteśmy w cyklu treningowym.

Burton nie odzywał się do Tai-Penga, gdyż chciał mu dać szansę zgłoszenia się na ochotnika. Chińczyk uważnie przyglądał się przygotowaniom. W końcu podszedł do Anglika.

- Ja doskonale skaczę w dal! Niestety, dawno nie ćwiczyłem, ale nie pozwolę, aby kobieta okazała się odważniejsza ode mnie! Skoczę jako pierwszy!

Jego zielone oczy lśniły w świetle latarni.

Burton spytał, ile wynosi jego rekord.

- Na pewno więcej! - odparł Tai-Peng, wskazując szczelinę.

Frigate rzucił w powietrze kawałki papieru, aby sprawdzić kierunek i siłę wiatru. Podszedł do Burtona.

- Wieje z lewej strony, więc zniesie nas lekko na prawo. Ale góra osłania nas przed większością podmuchów. Sądzę, że wiatr ma prędkość około dziesięciu kilometrów na godzinę.

- Dzięki - odrzekł Burton. Cały czas wpatrywał się w Chińczyka. Tai-Peng był bardzo sprawnym atletą, lecz nie tak dobrym jak utrzymywał. Nikt nie był tak dobry. Jednak ryzykował tylko swoim życiem i nikt go do tego nie zmuszał.

- Posłuchajcie! - odezwał się Frigate głośno. - Jestem spośród was najbardziej doświadczonym skoczkiem! Dlatego to ja powinienem to zrobić! I zrobię!

- Przezwyciężyłeś strach?

- Jasne, że nie! Tylko że... nie mam odwagi pozwolić na to komuś innemu. Wszyscy myślelibyście, że jestem tchórzem, a nawet jeśli nie, to ja sam bym tak uważał.

Odwrócił się w stronę Nura.

- Nie zachowałem się racjonalnie ani logicznie. Zawiodłem cię.

Nur uśmiechnął się ponuro do swojego ucznia.

- Nie zawiodłeś mnie. Zawiodłeś siebie samego. Jednak w tej sprawie należy rozpatrzyć wiele aspektów... chociaż to prawda, że to właśnie ty powinieneś skoczyć.

Drobny Maur podszedł do tytantropa i spojrzał w górę na jego olbrzymi nos.

- Być może nikt nie będzie musiał skakać. Joe, czy myślisz, że ważę tyle co twój plecak?

Joe zmarszczył brwi i jedną ręką podniósł Nura, trzymając go pod pośladkami.

- Duszo mniej - odparł.

Postawił Nura z powrotem na ziemi.

- Myślisz, że byłbyś w stanie rzucić swój plecak na drugą stronę? - spytał Maur.

Joe podrapał się po cofniętym podbródku.

- Moszliwe. Chyba jusz wiem, czo ci chodzi po głowie! Najlepiej będzie, jak szpróbuję. To nicz nie szkodzi, sze pleczak będzie tam, a my tutaj, szkoro i tak musimy się pszedosztacz na drugą sztronę.

Dźwignął ogromny plecak nad głowę, podszedł do krawędzi, dwukrotnie zakręcił pakunkiem i go rzucił. Plecak upadł kilkadziesiąt centymetrów za przeciwległą krawędzią.

- Tak jak myślałem, Joe - rzekł Nur. - A teraz przerzuć mnie.

Tytantrop podniósł Maura, jedną rękę kładąc mu na klatce piersiowej, a drugą podtrzymując pośladki. Następnie rozbujał go, wołając: „Raz, dwa, trzy!”.

Nur przeleciał po łuku ponad otchłanią, wylądował na nogach około metra za krawędzią i przetoczył się po ziemi. Kiedy wstał, zatańczył z radości.

Następnie Joe rzucił mu latarnię przywiązaną do końca liny. Nur ją złapał, lekko zataczając się do tyłu.

Kilka minut później ponownie wyłonił się z mgły.

- Znalazłem duży głaz, do którego można przywiązać linę, ale sam go nie ruszę! Będzie potrzebnych co najmniej pięciu silnych mężczyzn!

- No to masz! - zawołał Joe, chwytając Burtona i bujając nim w tył i w przód.

Anglik chciał krzyknąć, że jest znacznie cięższy od Nura, ale się powstrzymał. Szczelina nagle wydała mu się dwukrotnie szersza. Potem wyleciał w powietrze, słysząc wołanie Joego: „Nie poobijaj szobie dupszka, Dick!” i jego donośny śmiech. Przez jedną przerażającą sekundę widział pod sobą kilkukilometrową przepaść, po czym wylądował na nogach i zatoczył się do przodu. Przeturlał się po ziemi, ale i tak mocno odczuł uderzenie.

Po chwili dołączył do niego jego plecak, następnie wszystkie pozostałe pakunki, a także Frigate, którego Joe cisnął ponad szczeliną. Kolejni wędrowcy lądowali po drugiej stronie, aż w końcu pozostali tylko Ah Qaaq i Joe.

- Na razie, grubasie! - wykrzyknął tytantrop i rzucił Majem, który co prawda spadł bliżej krawędzi niż pozostali, lecz i tak dzieliło go od niej około trzydziestu centymetrów.

- Czo terasz? - zawołał Joe.

- Wcześniej mijaliśmy wielki głaz, który musi ważyć co najmniej tyle co ty, Joe - odkrzyknął Burton. - Dotocz go tutaj i przywiąż do niego koniec liny.

- On jeszt jakiesz osiemszet metrów sztąd. Dlaczego nie zosztaliszcie tutaj, szeby mi pomocz, zanim wasz pszeszuciłem?

- Nie chcieliśmy, żebyś przedtem stracił siły, przetaczając kamień.

- Jeszu Chryszte! Tylko ja muszę szę tutaj napraczowacz.

Zniknął we mgle, zabierając ze sobą latarnię.

Kilkoro wędrowców było posiniaczonych i miało pozdzieraną skórę, ale wszyscy nadal mogli robić to, co do nich należało. Wraz z Nurem udali się w stronę głazu, odpoczęli, po czym zaczęli toczyć go po równej skalnej powierzchni płaskowyżu. Nie było to łatwe, gdyż głaz miał nieregularny kształt i prawdopodobnie ważył więcej od nich wszystkich. Często musieli odpoczywać ze względu na rozrzedzone powietrze. W końcu dotarli do krawędzi i bez sił upadli na ziemię.

Po chwili Joe wyłonił się z mgły, tocząc swój głaz.

- Miałem nadzieję, sze uda mi szę wasz wypszedzicz, kaszełki - zawołał. - Ale mój głaz nie był tak bliszko jak wasz.

Usiadł na ziemi, głośno sapiąc.

Blessed Croomes zaczęła narzekać, że podstępem pozbawiono ją szansy oddania skoku i zademonstrowania wiary w Boga.

- Nikt ci niczego nie zabraniał - odparł Frigate. - Chociaż prawdę mówiąc, ja też byłem nieco zawiedziony. Powstrzymała mnie jedynie myśl, że gdybym nie trafił, znacznie osłabiłbym grupę. Może jednak spróbuję, aby udowodnić, że potrafię tego dokonać.

Spojrzał na Tai-Penga i obaj wybuchli śmiechem.

- Nie oszukacie mnie - rzekła Croomes po angielsku. - Wy mężczyźni baliście się zrobić to, co nie przerażało kobiety.

- Tym się właśnie różnimy - odpowiedział Frigate. - Nie jesteśmy wariatami.

Kiedy odzyskali siły, przywiązali końce grubej i długiej liny do obu głazów, po czym zabezpieczyli ją mniejszymi kamieniami. Joe zawisł na krawędzi, złapał wiszącą linę i szybko przedostał się na drugą stronę używając rąk. Jego przyjaciele przytrzymywali linę, aby upewnić się, że głaz nie poruszy się pod wpływem olbrzymiej wagi tytantropa, ale nie było to konieczne. Kiedy Joe dotarł do krawędzi, kilka osób puściło linę i pomogło mu wejść na górę.

- Rany, mam nadzieję, sze nie będę muszał tego powtaszacz! - sapnął. - Nigdy wam o tym nie mówiłem, ale kiedy znajdę szę w wysoko połoszonym miejszczu, zawsze mam ochotę szkoczycz.

42

Dotarcie do skalnej półki, która wiodła wzdłuż górskiego zbocza aż do morza, zajęło im dziesięć godzin.

- Jusz jeszt wąszko, ale kiedy dotszemy do miejszcza, w którym szpadło tych dwóch Egipczjan, wtedy dopiero zobaczycie!

Ponad kilometr pod nimi wisiały potężne chmury. Przespali osiem godzin, na śniadanie zjedli to, co zwykle, po czym ruszyli w dalszą drogę. Egipcjanie pokonywali tę trasę na czworakach, jednak wędrowcy posuwali się bokiem, twarzą do ściany, palcami szukając otworów i niewielkich wypukłości.

Powietrze stało się nieco cieplejsze. Tutaj Rzeka wciąż była nagrzana, pomimo długiej podróży przez arktyczne regiony i przepłynięcia przez polarne morze.

Bezpiecznie pokonali trawersem skalną półkę i znaleźli się na kolejnym płaskowyżu, docierając do miejsca, które według Joego znajdowało się blisko morza. Tytantrop pokuśtykał do krawędzi i skierował snop światła z latarni w dół na kolejną półkę.

Zaczynała się ona dwa metry poniżej krawędzi klifu, miała mniej więcej sześćdziesiąt centymetrów szerokości i schodziła w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stosunku do horyzontu - gdyby ten był widoczny - niknąc w rzadkich chmurach.

- Będziemy musieli zostawić część rzeczy i zmniejszyć bagaże - rzekł Burton. - Inaczej się nie zmieścimy.

- Tak, wiem - odparł Joe. - Martwi mnie, sze Etycy mogli uciącz półkę w połowie. Jeszu, Dick, a czo, jeszli znaleszli jaszkinię na dole?

- Wtedy będziemy musieli popłynąć do wieży nadmuchiwanym kajakiem, który niesiesz. Już ci raz mówiłem.

- Tak, wiem. Ale i tak będę do tego wraczał. Pomaga mi to rozładowacz napięcie.

Słońce ani na chwilę nie wynurzało się zza szczytu górskiego kręgu. Pomimo tego panował półmrok, a nie całkowita ciemność.

- Szpadłem sz półki i zbyt daleko nie dotarłem - wyjaśnił Joe. - Dlatego nie wiem, jak długa jeszt ta szcieszka, jeszli moszna to nazwacz szcieszką! Moszliwe, sze będziemy szli cały dzień, albo i dłuszej.

- Według Toma Mixa, Paheri, tamten Egipcjanin, powiedział, że po drodze musieli się raz zatrzymać, aby coś zjeść - odrzekł Burton. - Ale to niewiele nam mówi. Wędrówka była męcząca, więc zgłodnieli szybciej niż zwykle.

Znaleźli płytką jaskinię. Joe, z pomocą pozostałych, częściowo zablokował wejście dużym głazem, aby ochronić ich przed podmuchami wiatru. Weszli głębiej i zjedli posiłek. Dwie lampy rozświetliły wnętrze, ale nie wystarczyły, by poprawić im nastrój. Potrzebowali ogniska, odwiecznego źródła migoczącego blasku i trzaskającego ciepła, które nieprzerwanie pocieszało ich przodków, poczynając od epoki kamienia.

Humor dopisywał jedynie Tai-Pengowi, który opowiadał im swoje przygody oraz historie o Ośmiu Nieśmiertelnych od Kielichów z Winem, jego towarzyszach w starości, a także zasypywał ich chińskimi kawałami. Chociaż tych ostatnich nie dało się wystarczająco dobrze przełożyć na esperanto, były na tyle dobre, że niektórzy, a zwłaszcza Joe Miller, głośno się zaśmiewali i klepali po udach. Potem Tai-Peng na poczekaniu ułożył kilka wierszy, a zakończył wymachując szpadą w kierunku wieży, która znajdowała się gdzieś przed nimi.

- Wkrótce znajdziemy się w fortecy Wielkiego Graala! Niech strzegą się ci, którzy bawili się naszym życiem! Pokonamy ich, choćby byli demonami! Stary Kung Fu Tze ostrzegał nas, że ludzie nie powinni się zajmować duchami, ale ja nigdy nie zważałem na słowa tego starca! Nie słucham nikogo! Podążam za własnym duchem! Jestem Tai-Peng i nikomu nie służę! Strzeżcie się ci, którzy kryjecie się i czaicie, odmawiając konfrontacji twarzą w twarz! - zawył. - Strzeżcie się! Nadchodzi Tai-Peng! Nadchodzi Burton! Nadchodzi Joe Miller!

I tak dalej.

- Powinniszmy go odwrócicz ku szobie - szepnął Joe do Burtona. - Moglibyszmy szę ogrzacz przy jego gorączej głowie.

Burton obserwował Gilgamesza i Ah Qaaqa. Zareagowali tak samo jak pozostali, śmiejąc się i oklaskując Tai-Penga. Ale równie dobrze obaj mogli grać. Anglik się martwił. Kiedy dotrą do jaskini - jeśli w ogóle im się to uda - będzie musiał coś z nimi zrobić. Nawet jeżeli są niewinni, trzeba będzie ustalić, czy któryś z nich - a może obaj - jest Tajemniczym Nieznajomym. Jeden i drugi mógł być zarówno Logą, jak i Thanaburem.

Jak może to zrobić?

A w razie czego, co ci dwaj mogą knuć?

Rozpatrzył w myślach jeden ze scenariuszy. Kiedy ponownie ruszą na szlak, postara się, aby Joe Miller znalazł się na czele. On sam pójdzie jako drugi, a Ah Qaaq i Gilgamesz na końcu. Nie chciał, aby jako pierwsi dotarli do jaskini - jeżeli ona wciąż była tam, gdzie dawniej, a wejście do niej nie zostało zablokowane.

Maj i Sumeryjczyk - jeśli faktycznie nimi byli - wejdą do jaskini na samym końcu i nie będą mieli przy sobie broni. Teraz byli wyposażeni w długie noże oraz rewolwery na plastikowe pociski kaliber .69. Joe i Marbot postarają się, aby obaj zostali ich pozbawieni. Ostrzeże Nura i Frigate'a, ale nie wciągnie ich w spisek. Wciąż nie był pewny, co myśleć o Amerykaninie i Maurze. Jego doświadczenia z agentem, który podszywał się pod Petera Jairusa Frigate'a, sprawiły, że z nieufnością traktował prawdziwego Frigate'a, jeśli ten mężczyzna był nim w istocie. Nur wydawał się być tym, za kogo się podawał, ale Burton nie ufał nikomu. Nawet tytantrop mógł być agentem. Dlaczego nie? Był inteligentny i zdolny, pomimo groteskowych rozmiarów i rysów twarzy.

Jednak Burton musiał komuś zaufać. Były dwie takie osoby: on sam oraz, po tylu latach bliskości, Alicja. Pozostali... ach, pozostali! Będzie musiał dokładnie się im przyglądać, choć jego instynkt - cokolwiek oznaczało to nadużywane słowo, a zapewne nie znaczyło wiele - podpowiadał mu, że wszyscy poza wspomnianą dwójką są tymi, za kogo się podają.

Opuścili się na ostatnią skalną półkę, niosąc zmniejszone bagaże, z których największy nadal dźwigał Joe. Szli bokiem, opierając się na dużych palcach i przedniej części stóp, przez większość czasu szeroko rozkładając ręce równolegle do ramion i przytrzymując się wszelkich nierówności, jakie udało im się znaleźć. Po około dwóch godzinach pokonali zakręt, docierając na drugą stronę góry, choć wydawało im się, że trwało to znacznie dłużej. Wtedy Joe się zatrzymał i obrócił głowę.

- Uciszcie szę. Jusz moszna uszłyszecz odgłosz morszkich fal rozbijajączych szę o podnósze góry.

Uważnie się wsłuchali, ale tylko Burton, Nur i Tai-Peng usłyszeli morze uderzające o skałę, choć równie dobrze mogła to być tylko ich wyobraźnia.

Jednak kiedy okrążyli boczną grań, ujrzeli stosunkowo jasne niebo, a pod nim potężne pasmo górskie, które otaczało przeciwległy brzeg morza.

Nie zauważyli ani śladu wieży, nawet niewyraźnej sylwetki. A jednak według opowieści Joego oraz raportów składanych przez załogę sterowca Parseval, znajdowała się ona na środku morza.

- Tutaj natrafiłem na róg obfitoszci, który ktosz zosztawił - rzekł Joe. - Tutaj zobaczyłem nagły błyszk, kiedy powietszny sztatek Etyków obniszył szę na szczyt wieszy. A tutaj potknąłem szę o róg i szpadłem w pszepaszcz.

Umilkł.

- Terasz go tu nie ma.

- Czego?

- Rogu obfitoszci.

- Pewnie Etycy go zabrali.

- Mam nadzieję, sze nie - odparł Joe. - Jeszli to zrobili, to dowiedzieli szę, sze ludzie potrafią tu dotszecz, po czym mogli pszeszledzicz bieg szkalnej półki na szam dół i odkrycz jaszkinię. Lepiej szeby to ktosz inny zabrał pojemnik. Mosze Egipczjanie to zrobili, po tym jak szpadłem.

Przemieszczali się po cienkiej jak nitka, mokrej od wilgoci ścieżce. Mgła zgęstniała i widoczność spadła do zaledwie sześciu metrów przy świetle latarni, którą Burton musiał odpiąć od pasa i podnieść, aby zobaczyć więcej.

Joe się zatrzymał.

- Co się stało? - spytał Anglik.

- Cholera! Półka szę kończy. Zarasz. Wygląda na to, sze zoształa sztopiona. Tak! To prawda! Etycy pszerwali szcieszkę! Czo my terasz zrobimy?

- Widzisz, jak daleko została stopiona?

- Tak. Wydaje szę, sze na odcinku około dwunasztu metrów, ale równie dobrze to mosze bycz kilometr.

- Jak daleko sięga stopiony obszar w górę i w dół?

Minęła minuta.

- Tak daleko, jak jesztem w sztanie sięgnącz. Poczekaj chwilę. Poszwieczę szobie.

Minęło kilka sekund.

- Trochę ponad metr nad moimi wyciągniętymi palczami szą jakiesz szczeliny.

Burton zdjął plecak i oparł się na dłoniach i kolanach. Nur, który znajdował się tuż za nim, powoli przeczołgał mu się po plecach. Joe i Maur wykonali akrobacyjną sztuczkę, gdy drugi wspiął się na ramiona pierwszego.

- Wygląda na to, że jest tutaj kilka szczelin położonych w linii prostej - odezwał się Nur. - To wystarczy, aby zamocować karabinki.

Nur pozostał na ramionach tytantropa. Burton podał Joemu stalowe haki i młotek, a olbrzym przekazał je Maurowi. Podczas gdy Joe mocno przytrzymywał Nura za nogi, ten wbił w ścianę dwa haki. Burton podał mu końcówkę liny, cienkiej, ale wystarczająco mocnej. Nur przeciągnął ją przez otwory w karabinkach i zamocował jej koniec do najdalszego z nich.

Zszedł na skalną półkę obok Joego, gdzie Burton go przytrzymał, umożliwiając mu włożenie uprzęży, która przypominała te noszone przez spadochroniarzy. Była wykonana z rybiej skóry i metalu i stanowiła część wyposażenia motorówki. Na pasach na piersi znajdowały się klamry, do których były przymocowane mocne plastikowe taśmy. Na końcu każdej z nich przytwierdzono niewielkie metalowe urządzenie z kółkiem.

Nur wspiął się z powrotem na plecy Joego. Kiedy stanął na jego szerokich barkach, założył metalowy przyrząd na wiszącą w poziomie linę, którą przytrzymywały karabinki, po czym zatrzasnął go i zablokował za pomocą dźwigni. Teraz mógł jeździć wzdłuż liny przymocowanej do skalnej ściany. Kiedy dotarł do pierwszego karabinka, zatrzasnął lewy przyrząd na linie po drugiej stronie przeszkody. Następnie odpiął pierwszą blokadę i dotarł do drugiego karabinka.

Zapierając się nogami o ścianę, wychylił się do tyłu, przytrzymywany taśmami, i zaczął wbijać trzeci hak. Wymagało to dużego wysiłku i częstych odpoczynków. Pozostałych wędrowców dręczył głód, ale byli tak zatroskani o Nura, że nie mieli apetytu.

Minęło pięć godzin, zanim Nur dzięki cierpliwym wysiłkom dotarł do przeciwległej krawędzi skalnej półki. Był już wtedy zbyt wyczerpany, aby wbić kolejny hak. Opuścił się wzdłuż ściany na ścieżkę.

Burton ruszył jako drugi, wspinając się po plecach olbrzyma na jego ramiona, co wcale nie było bezpiecznym przedsięwzięciem. Gdyby nie wzrost i siła Joego, cała grupa utknęłaby w tym miejscu i musieliby się wycofać. A wtedy umarliby z głodu, gdyż racji nie wystarczyłoby na podróż powrotną.

Burton przedostał się wzdłuż ściany tak samo jak Nur i po chwili dotarł do przeciwległej krawędzi przepaści. Maur złapał go i przytrzymał, gdy Anglik zwolnił blokadę i ześlizgnął się po linie z rozłożonymi rękami, których tarcie umożliwiało mu hamowanie. Na szczęście skalna półka była tutaj szersza niż po przeciwnej stronie.

Pozostali wędrowcy mieli inny problem. Nie wiedzieli, w jaki sposób przetransportować ponad otchłanią ciężkie pakunki. Wydawało się, że pozostaje im pozbyć się wszystkiego poza najpotrzebniejszymi przedmiotami. Jednak rozpakowywanie plecaków nie było łatwe ze względu na niewielką przestrzeń. Pomagali sobie wzajemnie, jedną ręką trzymając się nierówności na ścianie, a drugą otwierając bagaż na plecach sąsiada. Przedmioty trzeba było wyjmować pojedynczo i kolejno wrzucać do morza lub kłaść na ścieżce.

Pozbyli się wszystkiego oprócz noży, broni palnej, amunicji, długich i grubych ręczników, jedzenia i menażek. Część z tych rzeczy schowali do rogów obfitości. Alicja i Aphra, jako najlżejsze, miały przenieść w swoich plecakach przedmioty należące do Burtona i Nura.

Joe zawołał ponad przepaścią, pytając, czy ma zostawić nadmuchiwany kajak. Burton odparł, że nie powinni go wyrzucać. Jednak ze względu na wagę tytantropa, kajak miał trafić do bagażu de Marbota, a zawartość jego plecaka należało rozdzielić między pakunki Croomes i Tai-Penga.

Burton nie chciał, aby olbrzym obciążał linę czymkolwiek poza sobą. Jak dotąd haki nie wyglądały na poluzowane, ale nie wiedział, jak zareagują na trzysta sześćdziesiąt kilogramów.

Kolejne osoby przeszły na drugą stronę, aż w końcu pozostali jedynie Ah Qaaq i Joe Miller. Kiedy Maj przedostał się ponad przepaścią, za pomocą młotka wbił mocniej każdy z haków.

Joe ostrożnie sięgnął po swoją ogromną menażkę. Opróżnił ją i odłożył na skalną półkę.

- Chcę szę szybko pszedosztacz! - zawołał. - Dlatego nie będę tracił czaszu na upsząsz! Pszejdę, zwieszającz szę na rękach.

Podskoczył i chwycił linę przy pierwszym karabinku.

Sprawnie ruszył naprzód, chwytając linę przed sobą jedną dłonią i dostawiając drugą dłoń. Zapierał się kolanami, aby móc łatwiej wychylać się do tyłu.

Gdy był w połowie drogi, jeden z haków zaskrzypiał i wysunął się z otworu.

Joe na chwilę znieruchomiał. Potem wyciągnął długą rękę w stronę liny przy kolejnym karabinku.

Poluzowany hak z piskiem wypadł z otworu. Joe zadyndał na linie niczym zwalniające wahadło.

- Trzymaj się, Joe! - zawołał Burton.

Po czym krzyknął razem z pozostałymi wędrowcami, gdy ze ściany wypadł drugi hak, a po nim kolejne.

Przy wtórze wrzasku, spowity białymi ręcznikami, Joe Miller po raz drugi spadł do ciemnego morza.

CZĘŚĆ TRZYNASTA

W Mrocznej Wieży

43

Burton płakał razem z pozostałymi. Zdążył polubić olbrzyma, może nawet pokochać. Joe wnosił do grupy wiele odwagi i siły, podnosił jej morale.

Wkrótce ostrożnie zawrócili i rozpoczęli powolne, ale wciąż niebezpieczne zejście. Po upływie sześciu godzin zatrzymali się, aby coś zjeść i się przespać. To drugie nie było łatwe, gdyż musieli leżeć na jednym boku, dbając o to, by nie przetoczyć się w czasie snu. Oparli się plecami o pistolety, mając nadzieję, że w razie czego niewygoda od razu ich obudzi. Wydalanie również sprawiało im spore kłopoty. Mężczyźni mogli odwrócić się w stronę przepaści, aby oddać mocz, chociaż prądy wstępujące czasem ochlapywały im ubranie. Jednak kobiety musiały wystawiać pośladki poza krawędź i liczyć na łut szczęścia, które często im nie dopisywało.

Alicja jako jedyna odczuwała wstyd. Nalegała, aby pozostali odwracali wzrok, gdy się wypróżniała. Lecz nawet wtedy ich bliska obecność ją krępowała. Na szczęście czasem mgła gęstniała na tyle, że zapewniała jej prywatność.

W grupie panował nastrój ponurego odrętwienia, utrzymujący się od śmierci Joego Millera. Dręczyła ich także uzasadniona obawa, że Etycy znaleźli i zapieczętowali jaskinię.

Odgłos fal rozbijających się o podstawę górskiego zbocza przybrał na sile. Zanurzyli się w gęstych obłokach; ściana i skalna półka stały się jeszcze bardziej mokre. Wkrótce idący na czele Burton był całkowicie przemoczony za sprawą wilgotnej mgiełki, a wokół niego huczało morze.

Zatrzymał się i poświecił latarnią. Półka znikała w czarnej wodzie. Przed nimi znajdowała się wychodnia, a po jej drugiej stronie, jeśli Paheri mówił prawdę, wejście do jaskini.

Zawołał do osób, które szły za Alicją, informując je o tym, co zobaczył w świetle latarni. Wszedł do wody, która sięgała mu zaledwie do kolan. Najwyraźniej płytko położona półka sięgała daleko w morze, gdyż w tym miejscu fale były słabe, inaczej niż po jej obu stronach. Woda była bardzo zimna i miał wrażenie, że nogi zamieniają mu się w bryły lodu.

Wrócił do czarnego występu i go okrążył. Podeszła do niego Alicja.

- Znalazłeś jaskinię? - spytała drżącym głosem.

Poświecił w prawo. Serce waliło mu jak młot, nie tylko za sprawą szoku wywołanego lodowatą wodą.

- Ach! - westchnął.

Był tam, długo oczekiwany otwór przy podstawie górskiego zbocza. Zaokrąglony i niski, tak że nawet Nur będzie się musiał zgarbić, by się zmieścić. Ale na tyle szeroki, aby przepłynęły nim łodzie, które opisywał Paheri.

Przekazał pozostałym dobre wieści. Piąta w kolejności Croomes wykrzyknęła:, Alleluja!”.

Jednak Burton nie był tak zachwycony, na jakiego wyglądał. Znaleźli jaskinię, ale to nie oznaczało, że są w niej łodzie.

Poprowadził Alicję na linie, którą kobieta wciąż była opasana, i schylił się, aby wejść do otworu. Po około metrze gładkie kamienne podłoże zaczęło wznosić się po kątem trzydziestu stopni, a przejście stało się szersze i wysokie na około sześć metrów. Kiedy wszyscy znaleźli się w środku, Burton polecił odwiązać łączącą ich linę. Już jej nie potrzebowali.

Oświetlił ich twarze, blade i zmęczone, ale pełne entuzjazmu. Gilgamesz stał po jego prawej stronie, a Ah Qaaq po lewej, z tyłu grupy. Jeśli Burton nadal miał zamiar ich pojmać, to wkrótce musiał zacząć działać. Jednak postanowił, że będzie improwizował.

Odwrócił się i poprowadził swoich towarzyszy w górę pochyłości, w głąb tunelu. Przez około sto metrów skręcał on łagodnie w prawo, a gdy się w nim zagłębiali, powietrze stawało się cieplejsze. Zanim dotarli do końca, ujrzeli światło.

Burton nie mógł się powstrzymać i puścił się biegiem w jego stronę. Wpadł do bardzo dużej komnaty o kopulastym sklepieniu i niemal nadepnął na ludzki szkielet. Leżał on twarzą do dołu, a jego prawa ręka wyciągała się do przodu, jak gdyby po coś sięgała. Anglik podniósł czaszkę i zajrzał do niej, a także sprawdził podłoże. Nie znalazł malutkiej czarnej kulki.

Źródłem światła było dziewięć olbrzymich metalowych kul ustawionych na czarnych metalowych trójnogach o wysokości około trzech i pół metra. Światło było zimne.

W komnacie znajdowało się dziesięć czarnych metalowych łodzi wspartych na stojakach w kształcie litery V, a także jeden pusty stojak. Niegdyś stała na nim łódź, za pomocą której Egipcjanie dostali się do wieży.

Łodzie różniły się wielkością, największa z nich mogła pomieścić trzydzieści osób.

Po lewej stronie znajdowały się metalowe półki, na których stały szare puszki, każda o wysokości około dwudziestu pięciu i szerokości piętnastu centymetrów.

Było dokładnie tak, jak opowiadał Paheri.

Nie licząc trzech ludzkich szkieletów odzianych w niebieskie szaty, spoczywających obok jednej z dużych łodzi.

Pozostali weszli do pomieszczenia, cicho rozmawiając. Komnata z pewnością robiła niezwykłe wrażenie, jednak Burton zignorował swoje odczucia i skupił się na nieoczekiwanych szczątkach.

Stroje szkieletów były jednoczęściowe, wyposażone w nogawki, lecz pozbawione kieszeni, szwów i guzików. Materiał był błyszczący i wracał do pierwotnego kształtu w miejscu dotknięcia. Burton odsunął czaszki na bok i wytrząsnął kości z ubrań. Jedna z martwych osób była wysoka, miała grube kości, masywny wał nadoczodołowy i szczękę. Zapewne pochodziła z wczesnego paleolitu. Kości pozostałej dwójki wskazywały na współczesnych ludzi, a jedna z miednic należała do kobiety.

Wewnątrz każdej czaszki znajdowała się malutka czarna kulka. Gdyby Burton specjalnie ich nie szukał, zapewne umknęłyby jego uwadze.

Nie zauważył śladów przemocy. Co więc zabiło agentów?

No i jaki pojazd ich tutaj przywiózł?

Stawiałby na jedną z latających jednostek, które widział wiele lat temu, jednak żadna nie stała przy wejściu do jaskini. Może odleciała?

Kto lub co przeszkodziło tej trójce? Dlaczego nie przybyli po nich ludzie z wieży?

Nie zrobili tego, ponieważ sami mieli kłopoty. Albo nie żyli, zabici w ten sam sposób co ta trójka.

Musiał za tym stać Tajemniczy Nieznajomy.

Burton wnioskował, że to samo zdarzenie, które zabiło agentów w jaskini, spowodowało, iż Nieznajomy oraz wszyscy pozostali agenci i Etycy zostali uwięzieni w Dolinie.

To oznaczało, że żaden pojazd nie mógł wylecieć z wieży, aby ich zabrać. Także zbuntowany Etyk nie mógł polecieć do wieży jedną ze swych ukrytych jednostek. Został zmuszony, by jako Barry Thorn wsiąść na pokład sterowca zbudowanego przez Firebrassa. W efekcie nie udało mu się dotrzeć do celu.

Z punktu widzenia Burtona to zdarzenie ułatwiło zadanie jemu i Tajemniczemu Nieznajomemu. Agenci z pewnością odkryli liny z ręczników, które zwisały z urwiska, oraz tunele i dowiedzieli się, że wąska skalna półka została wykorzystana przez mieszkańców Doliny. Na końcu zapewne odnaleźli jaskinię, najpierw upewniając się, że już nikt niepowołany nie przedostanie się górskim szlakiem.

Gdyby ta trójka nie zginęła, wejście do jaskini także zostałoby zablokowane.

Podszedł do półek wypełnionych puszkami. W rogu każdej półki znajdowała się plastikowa plakietka o wymiarach około trzydzieści na trzydzieści centymetrów. Na niej widniał rysunek mężczyzny, który pokazywał, jak należy otwierać puszki. Burtonowi nie była potrzebna instrukcja, gdyż wiedział, co zrobić, dzięki opowieści Paheriego. Przesunął opuszkiem palca po całym obwodzie górnej krawędzi pojemnika i odczekał kilka sekund. Wieczko puszki, które wyglądało na wykonane z twardego metalu, zadrżało, zamigotało, po czym zmieniło się w galaretowatą błonę. Jego palec z łatwością ją przebił.

- Tajemniczy Nieznajomy zapomniał o sztućcach i talerzach! - rzekł Burton głośno. - Ale to nic! Możemy jeść palcami!

Wygłodniali wędrowcy przestali przyglądać się przedmiotom znajdującym się w jaskini i poszli w jego ślady. Wybierali palcami ciepłą duszoną wołowinę z warzywami, a z puszek oznaczonych prostym reliefem przedstawiającym pieczywo wydobyli bochenki chleba. Jedli łapczywie, aż się nasycili. Nie było powodu, aby racjonować żywność. Zapasy były więcej niż wystarczające.

Burton siedział na podłodze, oparty plecami o ścianę i obserwował pozostałych.

Jeżeli jeden z nich był Tajemniczym Nieznajomym, to dlaczego nie ujawnił swojej tożsamości?

Czy dlatego, że zwerbował mieszkańców Doliny jedynie jako swój zespół awaryjny? Ludzi, którzy włożą za niego rękę w ogień, jeśli znajdzie się w beznadziejnej sytuacji?

Jeżeli tak, to dlaczego nie powiedział im, czego od nich oczekuje?

A może zamierzał to uczynić, ale sprawy potoczyły się w nieoczekiwany i zbyt gwałtowny sposób i teraz znalazł się w sytuacji, w której już nie potrzebował ich pomocy? Niewykluczone, że nawet byli dla niego utrudnieniem.

Dlaczego zbuntował się przeciwko swoim towarzyszom?

Burton nie wierzył w to, co Tajemniczy Nieznajomy opowiadał o powodach, dla których Etycy wskrzesili Ziemian.

Prawdę mówiąc, nie miał pewności, czy nie sprzymierzył się z kimś, kogo prawdziwe intencje wzbudzałyby w nim odrazę, gdyby tylko je znał.

Być może właśnie dlatego Tajemniczy Nieznajomy był tak tajemniczy, nie wyjawił im prawdy i wciąż się ukrywał.

Jeżeli robił.

Niezależnie od tego, jaka była prawda, już dawno powinien był się ujawnić. Chyba że... chyba że wiedział, iż niektórzy członkowie wyprawy są agentami bądź Etykami. W takim wypadku chciałby pozostać w utajeniu do momentu, gdy wejdą do wieży. Dlaczego akurat do tej chwili? Ponieważ tam dysponował możliwościami pokonania lub zabicia swoich wrogów. A także kogokolwiek innego, kto spróbowałby powstrzymać go przed realizacją planu, w dobrej lub złej wierze.

Z tym może się także wiązać konieczność usunięcia zwerbowanych osób. Nieznajomy będzie ich potrzebował jedynie po to, by dostać się do wieży.

Dlaczego w ogóle uważał, że ich pomoc będzie konieczna?

Cóż... podczas przesłuchania Spruce wspomniał coś o Operatorze ogromnego komputera. Burton nie wiedział, kim jest ta osoba, ale komputer mógł zostać wykorzystany w sekrecie przez Tajemniczego Nieznajomego, kiedy - bądź zanim - rozpoczęły się wskrzeszenia. Etyk mógł wprowadzić do niego dane dotyczące wszystkich aspektów swojego nielegalnego projektu i poznać szacunkowe szanse jego powodzenia. Być może komputer wskazał na coś, na co Nieznajomy sam nie wpadł.

Jednym z zaproponowanych przez niego rozwiązań mogła być sytuacja, w której Tajemniczy Nieznajomy musi skorzystać z pomocy rekrutów.

Burtonowi nie przychodziły do głowy żadne okoliczności, które by to usprawiedliwiały, poza obecnymi.

To mu wystarczyło.

A więc Nieznajomy zwerbował rekrutów, a potem wykasował wszystkie pytania i odpowiedzi z komputera. W jakiś sposób udało mu się to uczynić w tajemnicy przez Operatorem. Oczywiście zakładając, że Spruce nie kłamał i faktycznie istniał jakiś komputer oraz jego Operator.

Obecnie największym problemem Burtona było to, że Nieznajomy nie zdradził mu swojej tożsamości. To oznaczało, że wkrótce miał zamiar działać, i to nie w interesie swoich rekrutów, lecz przeciwko nim.

Burton uznał, że powinni się przespać przed wypłynięciem. Wszyscy się zgodzili, po czym rozłożyli na posadzce grube ręczniki, a z kolejnych uformowali poduszki. Jako że w komnacie było ciepło, nie musieli się przykrywać ubraniami przypominającymi stroje Eskimosów. Gorące powietrze wlatywało do pomieszczenia przez szpary, które biegły wzdłuż ścian przy podłożu.

- Pewnie ogrzewanie działa dzięki energii atomowej - odezwał się Frigate. - Podobnie jak lampy.

Burton zarządził dwugodzinne warty w dwuosobowych składach.

- Po co? - zdziwił się Tai-Peng. - Przecież to oczywiste, że jesteśmy jedynymi ludźmi w promieniu trzydziestu tysięcy kilometrów.

- Nie mamy takiej pewności - odparł Burton. - Nie powinniśmy sobie teraz pozwalać na lekkomyślność.

Niektórzy przyznali rację Chińczykowi, ale ostatecznie postanowiono nie ryzykować. Burton wybrał strażników, łącząc w pary Nura z Gilgameszem oraz siebie z Ah Qaaqem.

Maura trudno było zaskoczyć; był niezwykle wyczulony na postawy i emocje innych ludzi; często na podstawie subtelnych gestów potrafił odczytać ich intencje.

Nie można było wykluczyć, że Nur jest agentem, albo że Gilgamesz i Ah Qaaq są w zmowie. Jeden mógł udawać, że śpi, do chwili, gdy jego towarzysz zaatakuje swojego partnera.

Możliwości było bez liku, ale Burton musiał podjąć ryzyko. Nie potrafił funkcjonować bez snu.

Jednak najbardziej martwiło go to, że Tajemniczy Nieznajomy, jeśli rzeczywiście był tutaj, może w nocy zabrać niewielką łódź i popłynąć do wieży przed pozostałymi. Kiedy już tam dotrze, zadba o to, by wejście u podstawy budowli pozostało zamknięte.

Anglik dał swój zegarek de Marbotowi, partnerowi Alicji podczas pierwszej warty. Potem ułożył się na swoim posłaniu z ręczników, które umieścił blisko wejścia do tunelu. Pod poduszką trzymał naładowany pistolet. Nie mógł zasnąć, ale nie był jedyny, o czym świadczyły rozlegające się westchnienia i pomruki. Dopiero kiedy pierwsza dwugodzinna warta dobiegała końca, zapadł w niespokojny sen. Co jakiś czas gwałtownie się budził; dręczyły go koszmary. W niektórych z nich na nowo przeżywał wydarzenia z ostatnich trzydziestu lat. Bóg, ubrany w strój dżentelmena z końca epoki wiktoriańskiej, dźgał go w żebra ciężką laską.

- Jesteś winien za ciało. Płać.

Otworzył oczy i rozejrzał się. Na straży stali Tai-Peng i Blessed Croomes. Chińczyk mówił coś cicho do czarnoskórej kobiety, która stała niecałe trzy metry od Burtona. Po chwili Croomes spoliczkowała Tai-Penga i odeszła.

- Może następnym razem będziesz miał więcej szczęścia, Tai-Pengu - odezwał się Anglik i ponownie zasnął.

Kiedy wartę objęli Nur i Gilgamesz, Burton znów się obudził. Leżał z przymkniętymi oczami, aby myśleli, że nadal śpi. Obaj siedzieli w jednej z dużych łodzi, na podniesionym pokładzie obok steru. Po uśmiechu Maura można się było domyślić, że Sumeryjczyk opowiada mu jakąś zabawną historię. Burtonowi nie spodobało się, że siedzą tak blisko siebie. Wystarczyłoby, aby silny Gilgamesz wyciągnął rękę i chwycił Nura za gardło.

Jednak Maur wydawał się bardzo spokojny. Burton przez chwilę ich obserwował, po czym odpłynął w sen. Obudził się gwałtownie, gdy Nur nim potrząsnął.

- Twoja warta.

Burton wstał i ziewnął. Ah Qaaq stał przy półkach i pożywiał się chlebem oraz mięsem. Zaprosił Anglika gestem. Burton pokręcił głową. Nie miał zamiaru zbliżać się do Indianina bardziej niż to konieczne. Schylił się i wydobył spod poduszki pistolet, po czym umieścił go w kaburze. Zauważył, że Ah Qaaq także jest uzbrojony. To o niczym nie świadczyło. Strażnicy mieli taki obowiązek.

Burton zbliżył się do Ah Qaaqa na odległość dwóch metrów i poinformował go, że idzie na zewnątrz, aby oddać mocz. Maj przytaknął z pełnymi ustami. Stracił na wadze podczas uciążliwej wędrówki i teraz wydawał się zdeterminowany, by to nadrobić.

Jeżeli Tajemniczy Nieznajomy udaje osobę dotkniętą napadami kompulsywnego jedzenia, to bez wątpienia jest świetnym aktorem, pomyślał Burton.

Anglik przeszedł przez tunel, często zerkając za siebie i od czasu do czasu zatrzymując się, aby nasłuchiwać kroków. Zapalił swoją latarnię dopiero po dotarciu do wlotu jaskini, po czym postawił ją u podnóża spadzistej posadzki. Szybko się uwinął, po czym wrócił do środka.

Teraz Ah Qaaq mógłby się na niego zaczaić. Jednak Burton nie słyszał niczego poza hukiem fal, które w oddali rozbijały się o skały. Kiedy ostrożnie powrócił do komnaty, zastał Indianina siedzącego pod ścianą z na wpół zamkniętymi oczami i opadającą głową.

Podszedł do przeciwległej ściany i oparł się o nią. Po chwili Maj wstał i się przeciągnął. Zasygnalizował, że wychodzi do jaskini. Burton skinął głową. Ah Qaaq podreptał korytarzem. Jego podgardle podskakiwało w rytm kroków. Burton uznał, że jest nadmiernie podejrzliwy. Po minucie doszedł jednak do wniosku, że wykazał się raczej zbytnią ufnością. A co, jeśli Maj jest Tajemniczym Nieznajomym i ma w pobliżu inną jaskinię, a w niej łódź? Może się ona kryć za tamtą wąską szczeliną, pęknięciem w skale, do którego Ah Qaaq może dotrzeć, brodząc w płytkiej wodzie zakrywającej skalną półkę.

Minęło dziesięć minut, co nadal mieściło się w granicach rozsądku. Czy powinien pójść za Ah Qaaqem?

Gdy próbował podjąć decyzję, Maj wszedł do pomieszczenia. Burton odetchnął z ulgą. Minęła już ponad połowa warty, a pozostali znajdowali się w płytkiej fazie snu, dzięki czemu ewentualny hałas mógł ich szybciej obudzić.

Poza tym, zgodnie z logiką, Tajemniczy Nieznajomy powinien poczekać na wejście do wieży Tutaj musiałby sobie poradzić ze zbyt wieloma przeciwnikami. Tam znajdzie się na znajomym gruncie.

Kiedy minęło sześć godzin, Burton obudził wszystkich. Udali się na brzeg morza w dwóch grupach sformowanych według płci, a po powrocie narzekali na zimno. W tym czasie Burton i Ah Qaaq przelali wodę z menażek do kubków pochodzących z rogów obfitości i przygotowali błyskawiczną kawę, która po wrzuceniu do wody bardzo szybko ją podgrzewała. Przez chwilę wędrowcy popijali kawę i cicho rozmawiali, a następnie zjedli śniadanie. Niektórzy ponownie poszli nad brzeg morza. Croomes utrzymywała, że hańbą jest pozwalanie, by szkielety pozostały bez pogrzebu. Urządziła taką awanturę, że Burton dla świętego spokoju postanowił spełnić jej prośbę. W końcu drobna zwłoka nie miała większego znaczenia.

Wynieśli kości z jaskini i wrzucili je do morza, a Croomes odmówiła nad nimi długą modlitwę. Szkielet, który spoczywał najbliżej tunelu, zapewne należał do matki Blessed, ale nikt o tym nie wspomniał, a ona niewątpliwie popłakałaby się, gdyby to podejrzewała. Burton i kilkoro pozostałych wiedzieli z opowieści Paheriego, że kiedy Egipcjanie tutaj dotarli, znaleźli kilka kawałków skóry głowy, które się nie rozłożyły. Odkryli na nich czarne kręcone włosy.

Wrócili i załadowali na jedną z trzydziestoosobowych łodzi wszystkie swoje bagaże oraz sześćdziesiąt puszek z prowiantem. Czterej mężczyźni unieśli dużą, lecz bardzo lekką łódź i ponieśli ją tunelem do jaskini. Kolejni dwaj mężczyźni i dwie kobiety przynieśli mniejszą łódkę, która miała być przywiązana liną do pierwszej jednostki.

Kiedy pozostali spytali Burtona, po co zabiera drugą łódź, ten odparł:

- Na wszelki wypadek.

Nie miał pojęcia, jaki to miałby być wypadek. Jednak dodatkowe zabezpieczenie nie mogło im zaszkodzić.

Opuścił komnatę jako ostatni, obdarzając ją jeszcze jednym spojrzeniem. Było w niej bardzo cicho, a dziewięć świecących lamp i puste łodzie tworzyły niepokojący nastrój. Czy ktoś kiedyś ruszy ich śladem? Nie wierzył w to. Była to trzecia wyprawa, jak dotąd najbardziej udana. Do trzech razy sztuka. Potem pomyślał o Joem Millerze, który dwukrotnie spadł do morza. Z pewnością nie uczyni tego ponownie.

Chyba że my damy mu taką szansę, pomyślał.

Wszyscy poza Ah Qaaqem i Gilgameszem wsiedli do dużej łodzi. Zepchnęli ją na wodę, wspięli się na pokład i zaczęli osuszać stopy. Burton analizował wykres umieszczony w jednostce, dopóki nie nauczył się na pamięć kolejnych czynności. Stanął na podniesionym pokładzie za sterem i wcisnął jeden z guzików na tablicy rozdzielczej. Na powierzchni panelu rozbłysło światło, które wydobyło z ciemności pozostałe przyciski. Nie miały one żadnych oznaczeń, ale wykres pokazywał położenie i funkcję każdego z nich.

Jednocześnie na ekranie tuż ponad tablicą rozdzielczą pojawił się jaskrawopomarańczowy cylindryczny zarys wieży.

- Jesteśmy gotowi - zawołał Burton przez ramię. Na chwilę znieruchomiał, po czym wdusił kolejny przycisk. - Ruszamy!

- Na poszukiwanie Czarnoksiężnika z krainy Oz, Króla Rybaka! - zawołał Frigate. - Na poszukiwanie Świętego Graala!

- Może on i jest święty - odparł Burton, po czym ryknął śmiechem. - Ale w takim razie, co my tutaj robimy?

Jakikolwiek napęd miała łódź - nie drgała na skutek pracy śruby, ani nie pozostawiała za sobą śladu z dyszy - poruszała się szybko. Kontrola prędkości odbywała się za pomocą dziwnego urządzenia, plastikowej gałki przymocowanej do krawędzi steru po jego prawej stronie. Ściskając gałkę lub zwalniając uścisk Burton odpowiednio zwiększał i zmniejszał szybkość. Zakręcił sterem, aż wizerunek wieży przesunął się z prawej strony ekranu na środek. Następnie powoli zwiększył nacisk na gałkę. W tej chwili łódź przecinała fale pod kątem. Rozbryzgi wody moczyły pasażerów, ale Burton nie miał zamiaru zwolnić.

Od czasu do czasu oglądał się za siebie. W ciemnej mgle nie widział nawet rufy łodzi, ale pozostali wędrowcy skupili się na krawędzi sterówki. W swoich przypominających całuny ręcznikach wyglądali jak dusze przewożone przez Charona.

Byli też równie cisi jak umarli.

Paheri oszacował, że dostanie się do wieży zajęło łodzi Echnatona około dwóch godzin. Było to spowodowane tym, że władca obawiał się płynąć z pełną prędkością. Operator radaru z Parsevala ustalił średnicę morza na czterdzieści pięć kilometrów, a średnicę samej wieży na około piętnaście kilometrów. Zatem jaskinię od budowli dzieliło około trzydziestu kilometrów. Łódź faraona musiała się wlec z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę.

Wizerunek wieży na ekranie gwałtownie urósł, po czym nagle zapłonął.

Znajdowali się bardzo blisko celu.

Według instrukcji teraz należało wcisnąć kolejny guzik. Burton tak uczynił i dwa niezwykle jasne reflektory przeszyły mgłę snopami światła, natrafiając na olbrzymią zaokrągloną matową powierzchnię.

Burton całkowicie zwolnił nacisk na gałkę. Łódź szybko wytraciła prędkość i fale zaczęły ją znosić. Anglik ponownie zwiększył moc, odwrócił jednostkę i powoli ruszył w kierunku niewyraźnego olbrzymiego kształtu. Wdusił kolejny przycisk i ujrzał jak w pozbawionej szczelin ścianie otwierają się duże wrota, grube niczym drzwi bankowego skarbca.

Przez okrągły otwór wylewało się światło.

Burton wyłączył moc i zakręcił sterem, tak że burta jednostki uderzyła w dolną krawędź otwartych drzwi. Pasażerowie chwycili się progu i ustabilizowali łódź.

- Alleluja! - wykrzyknęła Blessed Croomes. - Mateczko, wkrótce będę z tobą i zasiądę po prawicy słodkiego Jezusa!

Pozostali aż podskoczyli. Cisza, nie licząc lekkiego odgłosu uderzeń burty o metal, była tak imponująca, a ich zachwyt tym, że droga nareszcie stanęła przed nimi otworem, tak przytłaczający, że krzyk wydał im się niemal świętokradztwem.

- Cicho! - wrzasnął Frigate. Jednak roześmiał się, gdy zdał sobie sprawę, że nikt nie może ich usłyszeć.

- Mateczko, nadchodzę! - krzyknęła Blessed.

- Zamknij się, Croomes! - warknął Burton. - Albo, Bóg mi świadkiem, wrzucę cię do wody! To nie jest miejsce na histerię!

- Ja nie histeryzuję! Ja się cieszę! Przepełnia mnie chwała Pana!

- W takim razie zachowaj ją dla siebie - odparł Anglik. Croomes zapewniła go, że zmierza prostą drogą do piekła, ale posłuchała.

- Może masz rację - rzekł Burton. - Jednak teraz wszyscy udajemy się w to samo miejsce. Jeśli to niebo, będziemy tam razem z tobą. A jeśli piekło...

- Nie mów tak, człowieku. Przestań kpić!

Burton westchnął. Ogólnie rzecz biorąc, Croomes była zdrowa na umyśle. Ale była też religijną fanatyczką, której udawało się ignorować niewygodne aspekty rzeczywistości, a także wszystko, co zaprzeczało jej wierze. Pod tym względem bardzo przypominała jego żonę, Isabel, żarliwą katoliczkę, która jednocześnie wierzyła w spirytyzm. W czasie ich wyprawy Croomes imponowała siłą i wytrzymałością, nie skarżyła się i zawsze służyła pomocą, nie licząc tych chwil, gdy starała się nawrócić towarzyszy na swoją religię.

Przez otwarte wrota Burton widział korytarz z szarego metalu, taki sam, jaki opisał Paheri. Nie dostrzegł w nim powalonych kompanów Egipcjanina. Paheri był zbyt przestraszony, aby za nimi podążyć, więc został w łodzi. Potem Echnaton i jego ludzie upadli na podłogę, a drzwi zamknęły się równie cicho jak się otworzyły. Paheriemu nie udało się odnaleźć jaskini i w końcu spadł razem z łodzią z pierwszego wodospadu, po czym obudził się nad brzegiem Rzeki w jakiejś odległej krainie. Jednak teraz wskrzeszenia już się nie zdarzały.

Burton odpiął klapkę kabury.

- Pójdę przodem - oznajmił.

Przekroczył próg. Podmuchy powietrza ogrzewały mu twarz i dłonie. Światło nie tworzyło cieni, wydawało się, że emanuje ze ścian, podłogi i sufitu. Na końcu korytarza znajdowały się zamknięte drzwi. Wejście otworzyło się za sprawą grubych zakrzywionych prętów z szarego metalu, które znikały w metalowym sześcianie o wysokości dwóch metrów, znajdującym się przy zewnętrznej ścianie. Podstawa sześcianu zdawała się stanowić część podłogi. Nie była do niej przymocowana za pomocą haków ani śrub.

Burton poczekał, aż Alicja, Aphra, Nur i de Marbot znajdą się w środku. Polecił im nie oddalać się od drzwi na więcej niż trzy metry.

- Panowie, przynieście małą łódkę - zawołał.

- Po co? - zdziwił się Tai-Peng.

- Zablokujemy nią drzwi. Powinna zapobiec ich zatrzaśnięciu.

- Przecież zostanie zmiażdżona - rzekła Alicja.

- Wątpię. Jest wykonana z tego samego materiału co rogi obfitości i wieża.

- Sprawia wrażenie strasznie delikatnej.

- Rogi obfitości także mają bardzo cienkie ścianki, ale inżynierowie w Parolando bezskutecznie próbowali wysadzać je w powietrze, miażdżyć potężną maszynerią i wgniatać za pomocą młotów spadowych.

Blask bijący z korytarza oświetlał twarze mężczyzn w łodzi poniżej wejścia. Niektórzy sprawiali wrażenie zaskoczonych; inni zachwyconych; jeszcze inni nie zdradzali żadnych emocji. Po ich reakcjach Burton nie potrafił ocenić, który z nich może być Tajemniczym Nieznajomym.

Tylko Tai-Peng zakwestionował jego rozkaz, ale to o niczym nie przesądzało. Facet zawsze chciał znać powody wszystkich decyzji.

Wędrowcy wspólnymi siłami podnieśli łódź i wsunęli ją do połowy przez drzwi. Okazała się na tyle szeroka, że utknęła w środku otworu, pozostawiając przestrzeń, przez którą osoby z zewnątrz mogły się przecisnąć, wcześniej przekazując bagaże i puszki.

Burton cofnął się, kiedy kolejni wędrowcy wchodzili do korytarza. W dłoni trzymał pistolet; poprosił Alicję, by zrobiła to samo. Pozostali byli zdumieni, gdy ujrzeli wycelowaną w siebie broń. Przeżyli jeszcze większy szok, gdy Anglik kazał im położyć ręce na głowie.

- To ty jesteś Tajemniczym Nieznajomym! - krzyknął Frigate.

Burton zaśmiał się jak hiena.

- Nie, oczywiście, że nie jestem! Właśnie za chwilę na dobre się z nim rozprawię!

44

- Pewnie podejrzewasz wszystkich poza Alicją - odezwał się Nur el-Musafir.

- Nie - odparł Burton. - Niektórzy z was mogą być agentami. Jeśli tak jest, lepiej, aby te osoby się ujawniły. Jednak widziałem Etyków zasiadających w Radzie i tylko dwóch członków naszej grupy przypomina osobę, która może być Tajemniczym Nieznajomym.

Chwilę odczekał. Stało się jasne, że nawet jeżeli wśród wędrowców znajduje się agent bądź agentka, to nie zamierza zdradzić swojej tożsamości.

- No dobrze. Pozwólcie, że wyjaśnię. Wydaje się oczywiste, że Tajemniczym Nieznajomym był Barry Thorn, a być może także Odyseusz. Thorn oraz samozwańczy Grek byli niscy i bardzo muskularni. Obaj mieli podobne rysy twarzy, choć Odyseuszowi odstawały uszy i miał znacznie ciemniejszą skórę. Jednak te różnice mogły wynikać z charakteryzacji. Dwaj Etycy, którzy ich przypominali, nosili imiona Loga i Thanabur. Pośród nas są dwie osoby, które mogą być którymś z nich. Albo oboma. Jednak sądzę, że inżynier Podebrad, który zginął na Reksie, był Thanaburem. Choć nie da się wykluczyć, że mógł to być także Loga. Tak czy inaczej, nie zrobimy ani kroku dalej, dopóki szczegółowo nie przepytam dwóch osób z naszego grona. - Na chwilę zamilkł. - Chodzi o Gilgamesza, samozwańczego króla starożytnego sumeryjskiego miasta Uruk, oraz Ah Qaaqa, samozwańczego starożytnego Maja!

- Ależ Richardzie - odezwała się Alicja cicho. - Jeżeli zbyt mocno go przyciśniesz, to może się zabić.

- Słyszeliście, co ona powiedziała? - ryknął Burton. - Nie? Powiedziała, że Tajemniczy Nieznajomy może uciec popełniając samobójstwo! Ale ja wiem, że tego nie zrobi! Jeśli to uczyni, nie będzie mógł zrealizować swoich planów, na czymkolwiek one polegają! Nie będzie już dla niego zmartwychwstania! A więc... w końcu postanowiłem działać, ponieważ nie przedostaniemy się dalej bez jego pomocy. Tylko Tajemniczy Nieznajomy wie, w jaki sposób można zneutralizować gaz, naddźwiękową częstotliwość czy cokolwiek innego, co powaliło Egipcjan. A ja chcę poznać odpowiedzi na swoje pytania!

- Działasz w desperacji, człowieku! - odezwał się Tom Turpin. - A co, jeśli żadne z nas nie jest Tajemniczym Nieznajomym? Stąpasz po bardzo kruchym lodzie.

- Jestem przekonany, że jedno z was nim jest. Oto, co zamierzam. Jeżeli nikt się nie przyzna, ogłuszę ciebie, Gilgameszu, i ciebie, Ah Qaaqu. Jesteście moimi głównymi podejrzanymi. Kiedy będziecie odzyskiwać przytomność, zahipnotyzuję was. Dowiedziałem się, że Monat Grrautut, Arkturiańczyk, oraz mężczyźni, którzy podawali się za Petera Jairusa Frigate'a i Lva Ruacha, zahipnotyzowali mojego przyjaciela Kazza. Nie tylko oni potrafią się tak bawić. Jestem mistrzem hipnozy i jeśli coś ukrywacie, z pewnością to z was wydobędę.

Zapadła cisza, w której wędrowcy nerwowo na siebie zerkali.

- Jesteś podłym człowiekiem, Burtonie! - rzekła Croomes. - Stoimy w bramach niebios, a ty chcesz nas zabić!

- Nie mówiłem nic o zabijaniu - zaoponował Anglik. - Ale jestem na to gotowy, jeżeli pojawi się taka konieczność. Chcę jedynie wyjaśnić tę tajemnicę. Niektórzy z was mogą być agentami. Proszę was, abyście wystąpili naprzód i się ujawnili. Nie macie nic do stracenia, a wiele do zyskania. Jest już za późno, aby próbować coś przed nami ukrywać.

- Ależ... ależ mój drogi Burtonie! - zająknął się de Marbot. - Ranisz moje uczucia! Nie jestem jednym z tych przeklętych agentów ani Etyków! Jestem tym, za kogo się podaję, i rozprawię się z każdym, kto nazywa mnie kłamcą!

- Jeżeli jeden z nich lub obaj są niewinni, to bez powodu zranisz i obrazisz człowieka - rzekł Nur. - To brutalne rozwiązanie. Co więcej, sprawisz, że twój przyjaciel zmieni się we wroga. Czy nie jesteś w stanie zahipnotyzować ich bez użycia przemocy?

- Nie podoba mi się to tak samo jak wam - odparł Burton. - Możecie mi wierzyć. Ale Etycy sami są znakomitymi hipnotyzerami i bez wątpienia potrafią stawić silny opór. Muszę ogłuszyć tę dwójkę, aby pozbawić ich tych zdolności i zaskoczyć, gdy nie będą w pełni władz umysłowych.

- To rzeczywiście strasznie brutalne, Richardzie - przyznała Alicja cicho.

- A teraz wyjmijcie broń i rzućcie ją na podłogę - polecił Burton. - Róbcie to kolejno i powoli. Najpierw Nur.

Noże i pistolety zastukały o szary metal. Kiedy wszyscy zostali rozbrojeni, Burton kazał im się cofnąć, a Alicja zebrała broń i ułożyła ją na stercie pod ścianą za ich plecami.

- Trzymajcie ręce na głowie.

Na większości oblicz rysował się gniew, rozdrażnienie, uraza bądź zaskoczenie. Twarze Ah Qaaqa i Gilgamesza przypominały żelazne maski.

- Podejdź do mnie, Gilgameszu - rzekł Burton. - Zatrzymaj się w odległości półtora metra, a potem się odwróć.

Sumeryjczyk powoli się do niego zbliżył, mierząc go wzrokiem.

- Jeżeli mnie uderzysz, Burtonie, na wieki wieków stanę się twym wrogiem. Niegdyś byłem królem miasta Uruk i jestem potomkiem bogów! Nikt nie może mnie bezkarnie tknąć! Zabiję cię!

- Bardzo mi przykro, że muszę to zrobić - odrzekł Anglik. - Jednak z pewnością rozumiesz, że zależy od tego los całego świata. Gdybyśmy zamienili się miejscami, nie miałbym ci za złe tego, co byś uczynił. Owszem, nie podobałoby mi się to, ale zrozumiałbym!

- Kiedy już się przekonasz, że jestem niewinny, lepiej mnie zabij! W przeciwnym razie ja zabiję ciebie! Nie kłamię!

- Zobaczymy.

Gdyby okazało się, że Sumeryjczyk nie jest Tajemniczym Nieznajomym, Burton miał zamiar zaszczepić w jego umyśle posthipnotyczną komendę, która sprawiłaby, że Gilgamesz przebaczyłby mu po wyjściu z transu. Rozkazałby mu zapomnieć o uderzeniu, choć z drugiej strony pozostali z pewnością by mu o nim przypomnieli.

- Połóż dłonie na karku - polecił Burton. - Potem się odwróć. Nie martw się, nie zrobię ci krzywdy. Wiem dokładnie, z jaką siłą mam uderzyć. Stracisz przytomność najwyżej na kilka sekund.

Burton uniósł pistolet, trzymając go za kolbę.

- Nie! - wrzasnął nagle Gilgamesz, po czym błyskawicznie obrócił się, odrywając dłonie od karku, chwycił pistolet i wyrwał go Anglikowi z dłoni.

W tym momencie Alicja powinna była strzelić. Jednak zamiast tego spróbowała uderzyć Sumeryjczyka od tyłu kolbą swojego pistoletu. Burton był bardzo silny, ale uległ herkulesowej mocy Gilgamesza, który go przewrócił, a następnie podniósł z podłogi. Anglik uderzył napastnika w twarz, rozkrwawiając mu nos i ocierając skórę. Sumeryjczyk uniósł Burtona ponad głowę i rzucił nim o ścianę. Ogłuszony Burton padł na ziemię.

Pozostali nawoływali się i krzyczeli, a Alicja zaczęła wrzeszczeć. Jednak w końcu udało jej się uderzyć Gilgamesza w głowę odwróconym pistoletem. Sumeryjczyk zachwiał się i stracił grunt pod nogami.

Ah Qaaq, zwinny pomimo tuszy, przemknął obok Alicji, chwycił jej pistolet, po czym rzucił się w głąb korytarza.

Oszołomiony Burton zdołał się podnieść.

- Łapcie go! - krzyknął. - Łapcie go! To Etyk! Tajemniczy Nieznajomy!

Jego nogi przypominały balony, z których uchodziło powietrze. Ponownie osunął się po ścianie na posadzkę.

Maj - nie, to nie był Maj - trzepnął dłonią w ścianę po swojej lewej stronie. W jednej chwili na końcu korytarza otworzyły się rozsuwane drzwi.

Burton próbował zapamiętać miejsce, w którym Tajemniczy Nieznajomy klepnął ścianę. Cios niewątpliwie uruchomił znajdujący się za nią mechanizm. A skoro ten otworzył drzwi, to jego aktywowanie nie groziło uwolnieniem substancji, która powaliła Egipcjan.

Nur, mknąc niczym drobna chuda ciemnoskóra błyskawica, w biegu podniósł pistolet ze sterty pod ścianą. Następnie zatrzymał się i uniósł ciężką broń obiema rękami. Rozległ się huk. Pocisk trafił w drzwi, gdy Nieznajomy właśnie za nie skręcał. Kawałki plastiku poleciały w głąb wyjścia i uderzyły w przeciwległą ścianę. Tajemniczy Nieznajomy upadł, choć wędrowcom tylko przez moment zamajaczyły jego nogi. Po chwili zniknęły.

Nur pobiegł za nim, ale zatrzymał się w progu. Ostrożnie się wychylił i od razu gwałtownie cofnął głowę. Pocisk wystrzelony przez Etyka trzasnął w ścianę tuż za drzwiami. Nur uklęknął i ponownie wyjrzał zza drzwi. Kolejny huk. Wydawało się, że Maur nie odniósł żadnych obrażeń.

Pozostali zdążyli już zabrać swoją broń i ruszyć biegiem w kierunku drzwi.

Chociaż wyrzuty sumienia były teraz bezużyteczne, Burton żałował, że nie postanowił zacząć seansu hipnozy od Ah Qaaqa.

Krzyknął do Alicji, która pochylała się nad Gilgameszem, by pomogła mu wstać. Zapłakana, podeszła do niego i podciągnęła go do pionu za nadgarstki. Powoli rozjaśniało mu się w głowie i już pewniej stał na nogach. Za minutę odzyska pełnię sił.

- Frigate! Tai-Peng! Turpin! - zawołał. - Zabierzcie stąd Gilgamesza! Wszyscy pozostali na zewnątrz! Szybko, zanim on zamknie drzwi!

- Uciekł! - wrzasnął Nur.

Trzej mężczyźni podbiegli, dźwignęli ciężkiego Sumeryjczyka i ponieśli go w stronę drzwi. Burton wsparł się na Alicji, obejmując ją ramieniem za szyję i oboje ruszyli w ślad za pozostałymi. Kiedy dotarli do wyjścia, Anglik czuł się już na tyle mocny, że mógł podziękować Alicji i iść samodzielnie.

Turpin umieścił swój róg obfitości w progu, dzięki czemu drzwi nie można było do końca zamknąć. Kiedy tylko Alicja i Burton wyszli na korytarz, drzwi błyskawicznie się zasunęły, uderzyły w pojemnik i znieruchomiały.

Nur wskazał ślady krwi na podłodze przy drzwiach oraz czerwone kropki w dalszej części korytarza.

- Pocisk uderzył w ścianę, ale kilka fragmentów go trafiło.

Korytarz ciągnął się w obie strony tak daleko jak sięgali wzrokiem. Rozjaśniało go światło, które nie tworzyło cieni. Miał około dwanaście metrów szerokości i piętnaście wysokości. Delikatnie skręcał, dostosowując się do kształtu ścian budowli. Anglik był ciekaw, co znajduje się pomiędzy zewnętrzną ścianą korytarza i zewnętrzną ścianą wieży. Zapewne obszar ten częściowo był pusty, ale w niektórych miejscach mogły znajdować się różnorakie mechanizmy bądź obszerne magazyny. Na poziomie jego wzroku ścianę w regularnych odstępach pokrywały reliefy, z których część na pierwszy rzut oka przypominała znaki runiczne oraz inne symbole języka hindustani.

Burton pozostawił obok ściany pocisk, aby oznaczyć wejście, na wypadek gdyby drzwi jednak się zamknęły.

Wkrótce ślady krwi się skończyły i tropiciele dotarli do komory, na środku której znajdował się okrągły otwór o średnicy około trzydziestu metrów. Burton stanął na krawędzi i spojrzał w dół. Światło wlewało się do czarnego szybu z wielu poziomów, gdzie mieściły się inne komory lub sale. Nie wiedział, jak głęboko sięga szyb, ale zgadywał, że na kilka kilometrów. Kiedy uklęknął i chwytając się krawędzi spojrzał w górę, ujrzał taki sam widok. Jednak w tym kierunku szyb nie mógł biec dalej niż na półtora kilometra, gdyż tyle wynosiła wysokość wieży od poziomu morza.

Gilgamesz zaczął dochodzić do siebie. Usiał na podłodze, trzymając się za głowę i pojękując. Po chwili podniósł wzrok.

- Co się stało?

Burton mu powiedział. Sumeryjczyk jęknął.

- A więc mnie nie uderzyłeś? Zrobiła to twoja kobieta?

- Tak. Jeśli to może w czymkolwiek pomóc, to szczerze przepraszam. Ale musiałem się dowiedzieć.

- Ona po prostu walczyła w obronie swojego mężczyzny. A skoro mnie nie uderzyłeś, to nie czuję się urażony. Chociaż nie obyło się bez obrażeń.

- Chyba nic ci nie będzie - odrzekł Burton.

Postanowił nie zdradzać Gilgameszowi, że musiał uderzyć go w twarz. W tej sytuacji można było zrezygnować z prawdy. Podczas życia na Ziemi na każdym kroku zyskiwał nowych wrogów, ponieważ nie zależało mu na tym, by tego unikać, a nawet czerpał z tego satysfakcję. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat zrozumiał, że zachowywał się nieracjonalnie. Nauczył go tego Nur, sufi, choć nie bezpośrednio. Burton uczył się, słuchając rozmów Nura z jego uczniem, Frigate'em.

- Wydaje mi się, że Tajemniczy Nieznajomy wsiadł do windy - rzekł Burton. - Ale nigdzie jej nie widzę. Nie ma także panelu kontrolnego, który służyłby do przywołania jej z dołu lub z góry.

- Może dlatego, że tutaj wcale nie ma windy - odparł Frigate.

Wyjął plastikowy pocisk z torebki, którą nosił przy pasku, po czym cisnął go w otchłań na odległość około sześciu metrów. Pocisk zatrzymał się na poziomie podłogi, zupełnie jakby utknął w galaretce.

- A niech mnie! Nie myślałem, że tak jest w istocie, ale to prawda!

- Co takiego?

- W szybie działa jakiś rodzaj pola siłowego. W jaki więc sposób możemy się dostać tam, gdzie chcemy? Może pole przemieszcza ludzi na podstawie hasła.

- Dobrze myślisz - odezwał się Nur.

- Dziękuję, mistrzu. Tylko że... jeśli w tej samej chwili jedna osoba chce się przemieścić w dół, a druga w górę...? Może pole potrafi jednocześnie wykonać oba polecenia.

Jeśli szyby - musiało ich być więcej - stanowiły jedyny sposób podróżowania między poziomami, to byli w pułapce. Etycy mogli po prostu poczekać, aż umrą z głodu.

Burton poczuł wściekłość. Przez całe życie czuł się jak w klatce. Z niektórych klatek się wyrwał, ale te największe i tak krępowały mu ruchy. Teraz był o krok od rozwiązania wielkiej zagadki i znów wpadł w sidła. Tym razem może się z nich nie wydostać.

Zrobił krok w pustkę, powoli stawiając stopę, aż poczuł pod nią opór. Kiedy uznał, że pole utrzyma jego wagę, zszedł drugą nogą z krawędzi szybu. Był bliski paniki; każda osoba niezaznajomiona z tym systemem czułaby się podobnie. Ale oto stał na pustce, przynajmniej pozornie, pod sobą mając otchłań.

Schylił się, podniósł pocisk i rzucił go Frigate'owi.

- Co teraz? - spytał Nur.

Burton spojrzał w górę, a potem w dół.

- Nie wiem. Nie czuję się tak, jakbym po prostu wisiał w powietrzu. Coś stawia opór moim ruchom. Ale nie mam żadnych kłopotów z oddychaniem.

Pozostawanie w tym miejscu sprawiało, że czuł się bardziej niż niekomfortowo, dlatego wrócił na twardy grunt.

- To nie przypomina stania na czymś twardym. Czułem, że pole lekko ustępuje pod wpływem mojej wagi.

Przez chwilę milczeli. W końcu Burton przerwał ciszę.

- Myślę, że możemy ruszać dalej.

45

Dotarli do kolejnej komory, która także była oznaczona wypukłymi symbolami i zawierała szyb. Burton spojrzał w górę i w dół, mając nadzieję, że dostrzeże coś, co może im pomóc. Jednak szyb był równie pusty jak poprzedni.

- Ciekawe, czy Piscator wciąż żyje? - odezwał się Frigate, kiedy opuścili komorę. - Gdyby tylko się odnalazł...

- Gdyby tylko! - przerwał mu Burton. - Nie możemy się opierać na gdybaniu, nawet jeśli ty cały czas to robisz.

Frigate wyglądał na urażonego.

- Jeśli dobrze rozumiem, Piscator był sufim - rzekł Nur. - To może tłumaczyć, w jaki sposób przedostał się przez wejście na szczycie wieży. Z tego, co słyszałem, działa tam jakiś rodzaj siły, być może analogicznej do pola elektromagnetycznego, która powstrzymuje wszystkich, którzy nie osiągnęli określonego poziomu etycznego.

- W takim razie musiał się różnić od większości sufich, których spotkałem, nie licząc ciebie - odparł Burton. - Ci, których znałem w Egipcie, byli niezłymi draniami.

- Istnieją prawdziwi i fałszywi sufi - wyjaśnił Nur, nie zwracając uwagi na kpiący ton Anglika. - Tak czy inaczej, uważam, że wathan odzwierciedla poziom etycznego lub duchowego rozwoju, a jego wygląd może sprawić, że pole siłowe przepuści lub powstrzyma osobę, która próbuje wejść.

- W takim razie, w jaki sposób Tajemniczy Nieznajomy dostał się do środka? To chyba jasne, że nie jest etycznie rozwinięty w takim samym stopniu jak pozostali.

- Nie możesz tego wiedzieć - odparł Nur. - Jeśli to, co mówi o innych Etykach, jest prawdą... - Na chwilę zamilkł. - Jeżeli pole siłowe przy wejściu wpuszcza tylko osoby o wysokim poziomie etycznym, to Tajemniczy Nieznajomy mógł przygotować dla siebie ukryte pomieszczenie, aby uniknąć tego pola. Ale musiał to zrobić, kiedy wieża była budowana, a zaplanować jeszcze wcześniej. A więc już wtedy wiedział, że nie przedostanie się górnym wejściem.

- Nie - sprzeciwił się Burton. - Pozostali mogli zobaczyć jego wathan. A skoro tak, to wiedzieliby, że uległ regresowi, albo się zmienił. Domyśliliby się, że to on jest buntownikiem.

- Może wathan Nieznajomego nie wzbudzał podejrzeń, ponieważ dysponował on jakimś urządzeniem, które zniekształcało jego obraz - zasugerował Frigate. - To znaczy... sprawiało, że wyglądał inaczej niż w rzeczywistości. W ten sposób mógł nie tylko uchodzić za normalnego wśród swoich towarzyszy, ale także oszukać pole siłowe przy wejściu.

- To możliwe - rzekł Nur. - Ale czy inni Etycy nie wiedzieli o istnieniu takich urządzeń?

- Możliwe, że nigdy ich nie widzieli, ani o nich nie słyszeli. To mógł być wynalazek Tajemniczego Nieznajomego.

- A on miał swoją kryjówkę, dzięki której mógł niezauważony opuszczać wieżę - dodał Burton.

- To by znaczyło, że w wieży nie ma radaru - zauważył Frigate.

- Co w tym dziwnego? - odrzekł Burton. - Gdyby tam był, to Etycy odkryliby pierwszą i drugą wyprawę, gdy te schodziły skalną półką. Radar mógłby także wskazać położenie jaskini, choć sądzę, że jego operatorzy nie uznaliby jej istnienia za podejrzane. Nie, żaden radar nie przeszukiwał morza ani gór. Niby po co? Etycy nie podejrzewali, że ktokolwiek mógłby dotrzeć tak daleko.

- Jeśli Rada Dwanaściorga cię nie okłamała, to wszyscy mamy wathany - odezwał się Nur. - Sam widziałeś ich aury. Jednak nie rozumiem, dlaczego nie mogli cię wcześniej namierzyć. Z pewnością zdjęcie twojego wathana znajdowało się w bazie danych tego olbrzymiego komputera, o którym wspomniał Spruce. Podejrzewam, że dotyczyło to wszystkich ludzi.

- Być może Tajemniczy Nieznajomy postarał się, aby w komputerze znalazł się nieprawdziwy obraz mojego wathana - odparł Burton. - Być może to dlatego agent Agneau miał przy sobie moje zdjęcie.

- Wydaje mi się, że Etycy muszą dysponować satelitami skanującymi - rzekł Frigate. - Może mogły one zlokalizować twój wathan. Jednak nie potrafiły go odnaleźć, gdyż był zniekształcony.

- Hmm - odezwał się Nur. - Ciekawe, czy zniekształcenie wathana zaburza także psychikę danej osoby?

- Może pamiętasz raport de Marbota dotyczący dokonanej przez Clemensa analizy związku pomiędzy wathanem, ka czy też duszą, jakkolwiek to nazwiemy, a ciałem? - powiedział Burton. - Ostateczny wniosek był taki, że wathan jest esencją osoby. Poza tym, nie pełni żadnej roli. Nie ma sensu łączenie wathana z duplikatem ciała, gdyż ten różni się od oryginału. Jest bardzo podobny, ale nie taki sam. Jeżeli wathan lub dusza rzeczywiście jest danym człowiekiem i stanowi siedlisko samoświadomości, to oznacza, że mózg nie jest świadomy. Bez wathana ludzkie ciało dysponuje inteligencją, ale nie ma poczucia odrębności. Wathan używa ciała tak jak człowiek używa konia lub samochodu. Być może to porównanie nie jest właściwe. Połączenie wathana z ciałem bardziej przypomina centaura. Zarówno część ludzka, jak i końska potrzebuje tej drugiej do prawidłowego funkcjonowania. Bez siebie są bezużyteczne. Niewykluczone, że wathan potrzebuje ciała, aby stać się świadomy. Etycy twierdzili, że po śmierci ciała niedostatecznie rozwinięty wathan wędruje bez celu w przestrzeni. Jest wtedy nieświadomy nie tylko siebie samego, ale wszystkiego wokół. Jednak zgodnie z naszą teorią, to ciało generuje wathan. Nie wiem, w jaki sposób, nie mam żadnej hipotezy. W każdym razie bez ciała wathan nie może powstać. W embrionach znajdują się ivathany embrionów, a w ciałach dzieci wathany dziecięce. Tak jak ciało, wathan stopniowo dojrzewa, osiągając dorosłość. Ta zaś dzieli się na dwa etapy. Drugi z nich możemy nazwać nadwathanowością. Jeżeli wathan nie osiągnie określonego poziomu etycznego lub duchowego, po śmierci ciała jest skazany na wieczną nieświadomą tułaczkę. Chyba że, tak jak stało się w tym przypadku, zostanie wykonany duplikat ciała, a wathan połączy się z nim w oparciu o jakiś stopień pokrewieństwa. Taka cielesna kopia będzie inteligentna, ale pozbawiona własnego „ja”. To wathan posiada świadomość. Jednak nie może z niej korzystać, dopóki nie wejdzie w relację z ciałem. Bez wathanów ludzie co prawda wyewoluowaliby z małp, stworzyli język, rozwinęli technologię i naukę, choć nie religię, ale nie byliby bardziej świadomi siebie samych niż mrówki.

- Cóż to byłby za język? - wtrącił się Frigate. - Spróbuj sobie wyobrazić mowę, w której nie istniałyby zaimki „ja” i „mnie”. Zapewne to samo dotyczyłoby zaimków „ty” czy „ciebie”. Prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, aby wśród takich istot mógł się rozwinąć język. Przynajmniej nie w takiej postaci, jaką znamy. Byłyby to zaledwie inteligentne ssaki. Żyjące maszyny, które w nieco mniejszym stopniu niż zwierzęta polegałyby na instynkcie.

- Możemy o tym porozmawiać innym razem.

- Dobrze, ale w takim razie co z szympansami?

- Musiały dysponować jakąś podstawową formą wathana o niższym poziomie świadomości. Jednak nigdy nie udowodniono, że małpy człekokształtne posługiwały się językiem lub były świadome własnego „ja”. Sam wathan nie może się stać świadomy bez pomocy ciała. Jeżeli człowiek ma niesprawny mózg, także wathan nie działa prawidłowo. Z tego powodu nie może osiągnąć wyższego poziomu etycznego.

- Nieprawda! - zaoponował Frigate. - Mylisz inteligencję z moralnością. Obaj znamy zbyt wielu bardzo inteligentnych ludzi o niskim poziomie etycznym i odwrotnie, by uważać, że wysoki iloraz inteligencji jest niezbędnym warunkiem moralności.

- Taak, ale zapominasz o woli.

Dotarli do kolejnej komory. Burton zajrzał do szybu.

- Pusto.

Ruszyli w dalszą drogę, a Burton na nowo wcielił się w rolę Sokratesa.

- Wola. Musimy założyć, że nie jest w pełni wolna. Wpływają na nią wydarzenia zachodzące poza ciałem, czyli środowisko zewnętrzne, oraz wydarzenia rozgrywające się w naszym umyśle, w środowisku wewnętrznym. Urazy fizyczne lub psychiczne, choroby, zmiany chemiczne i tak dalej. Wszystko to może wpływać na wolę osoby. Szaleniec mógł być dobrym człowiekiem, zanim choroba lub uraz uczyniły z niego oprawcę i zabójcę. Czynniki psychologiczne bądź chemiczne mogą spowodować rozszczepienie osobowości, umysłowe kalectwo bądź zmianę w potwora. Sądzę, że wathan jest tak ściśle powiązany z ciałem, że odzwierciedla także zmiany mentalności. Zaś wathan, który jest połączony z ciałem idioty bądź imbecyla, sam nabiera takich cech. Właśnie dlatego Etycy wskrzesili idiotów i imbecyli gdzieś indziej, jeśli nasze spekulacje są zgodne z prawdą, aby mogli oni otrzymać specjalną opiekę. Dzięki medycynie Etyków upośledzeni ludzie mogą otrzymać szansę na pełen rozwój intelektualny. W ten sposób rozwijają się także ich wathany, umożliwiając im świadomy wybór między dobrem i złem.

- Jak również - włączył się Nur - zdolność do zostania nad-wathanami i połączenia się z Bogiem. Uważnie cię słuchałem, Burtonie. Nie zgadzam się z dużą częścią tego, co powiedziałeś. Z twoich słów wynika między innymi, że Bóg nie troszczy się o swoje dusze. A przecież nie pozwoliłby, aby nieświadomie unosiły się w przestrzeni. Dla każdej z nich ma jakiś plan.

- Być może Bóg, jeśli istnieje, wcale o nas nie dba - odparł Burton. - Nie istnieje żaden dowód na to, że jest inaczej. Tak czy owak, uważam, że osoba, która jest pozbawiona wathana, nie ma także wolnej woli, czyli zdolności dokonywania moralnych wyborów; wykraczania poza potrzeby ciała i środowiska oraz osobiste skłonności. Tylko wathan dysponuje wolną wolą i świadomością. Jednak przyznaję, że musi je wyrażać za pośrednictwem ciała, współdziała z nim i podlega jego wpływowi. W istocie wathan otrzymuje cechy osobowości, a przynajmniej większość z nich, od ciała.

- No dobrze - rzekł Frigate. - Czyli wracamy do punktu wyjścia? Nadal nie potrafimy precyzyjnie odróżnić wathana od ciała. Wathan zapewnia nam świadomość oraz wolną wolę, ale jest zależny od ciała, naszego charakteru, genów i funkcjonowania układu nerwowego. On jedynie przyswaja dostarczane mu obrazy, czyli kopie. W tym sensie sam jest tylko kopią, a nie oryginałem. Dlatego kiedy ciało umiera, wathan również pozostaje martwy. Odlatuje, cokolwiek to znaczy. Zawiera skopiowane emocje i myśli oraz wszystko, co składało się na daną osobę. Będzie miał także wolną wolę i świadomość, jeżeli połączymy go z nowym ciałem. Ale nie będzie tą samą osobą.

- W ten sposób dowiodłeś - odezwała się Aphra Behn - że nie istnieje dusza, przynajmniej w popularnym rozumieniu tego słowa. Albo nawet jeśli istnieje, to jest zbędna i nie ma nic wspólnego z nieśmiertelnością.

Tai-Peng odezwał się po raz pierwszy odkąd Burton poruszył ten temat.

- Sądzę, że w tym wszystkim liczy się tylko wathan. To jedyna nieśmiertelna cząstka, jedyne, co Etycy są w stanie zachować. Zapewne tym samym jest ka u szansowców.

- W takim razie ten cały wathan można o kant dupy potłuc! - krzyknął Frigate. - To część mnie, która umarła na Ziemi! Nie mogę prawdziwie zmartwychwstać, dopóki nie zmartwychwstanie moje pierwotne ciało!

- To część ciebie, której pragnie Bóg i którą wchłonie - odrzekł Nur.

- A kto by chciał zostać wchłonięty? Ja pragnę pozostać sobą, pełną istotą, całością!

- Doznasz ekstazy płynącej z bycia częścią ciała Boga.

- I co z tego? Nie będę już sobą!

- Przecież na ziemi wchodząc w dorosłość także nie byłeś tą samą osobą co w wieku pięćdziesięciu lat - odparł Maur. - Cała twoja istota podlegała zmianom w każdej sekundzie życia. Atomy, z których składało się twoje ciało, gdy przyszedłeś na świat, nie były tymi samymi atomami, z których było zbudowane w wieku ośmiu lat. Zastąpiły je inne cząstki materii. Także w wieku pięćdziesięciu lat twoje ciało tworzyły inne atomy niż dziesięć lat wcześniej. Twoje ciało się zmieniało, a wraz z nim twój umysł, wspomnienia, wierzenia, przekonania i reakcje. Ani przez chwilę nie pozostawałeś taki sam. A kiedy, a raczej jeśli, powrócisz do swojego Stwórcy, wtedy zmienisz się po raz ostatni. Na zawsze zamieszkasz w Niezmiennym. Niezmiennym, gdyż On nie potrzebuje zmiany. Jest doskonały.

- Gówno prawda! - parsknął Frigate, czerwieniejąc na twarzy i zaciskając pięści. - Istnieje najgłębsza część mnie, która pozostaje niezmienna i chce żyć wiecznie, nawet jeśli nie będzie doskonała! Staram się dążyć do perfekcji! Której być może nie da się osiągnąć! Ale właśnie to dążenie czyni życie znośnym, choć ono samo bywa nie do wytrzymania! Chcę być sobą, przetrwać na zawsze! Niezależnie od zachodzących zmian, jest we mnie stała tożsamość, dusza, jakkolwiek to nazwać, która opiera się śmierci, brzydzi się nią i uznaje za nienaturalną! Śmierć to obraza dla człowieka i w pewnym sensie jest niewyobrażalna! Jeżeli Stwórca ma dla nas jakiś plan, to dlaczego nie powie nam, na czym on polega? Czy jesteśmy zbyt głupi, aby go zrozumieć? Powinien nam go przedstawić wprost! Księgi, które napisali prorocy, wizjonerzy i rewizjoniści, twierdząc, że działają na polecenie samego Boga, który dyktuje im treść, wszystkie te tak zwane objawienia są fałszywe! Nie mają sensu! Ponadto przeczą sobie nawzajem! Czy Bóg wygłasza sprzeczne nauki?

- One tylko pozornie sobie przeczą - odparł Nur. - Kiedy osiągniesz wyższy poziom zrozumienia, dostrzeżesz, że te sprzeczności wcale nie są tym, czym się wydają.

- Teza, antyteza i synteza! To się sprawdza w przypadku ludzkiej logiki! Ale nadal twierdzę, że nie powinniśmy tkwić w niewiedzy. Powinniśmy poznać Plan. Wtedy moglibyśmy dokonać wyboru, wcielając Plan w życie bądź go odrzucając!

- Wciąż znajdujesz się na niższym poziomie rozwoju i wydaje się, że na nim utknąłeś - rzekł Nur. - Przypomnij sobie szympansy. Dotarły do określonego etapu, ale nie były w stanie wspiąć się wyżej. Dokonały niewłaściwego wyboru i...

- Nie jestem małpą! Jestem człowiekiem, istotą ludzką!

- Mógłbyś się stać kimś więcej - odparł Maur.

Dotarli do kolejnej komory, w której jednak nie znajdował się szyb, lecz olbrzymia łukowata brama. Po jej drugiej stronie ujrzeli komnatę, której ogrom ich poraził. Miała co najmniej osiemset metrów długości i szerokości. Wewnątrz stało tysiące stołów, a na każdym z nich znajdowało się urządzenie o nieznanym przeznaczeniu.

Setki szkieletów pokrywały podłogę, a górne części kolejnych setek spoczywały na ławkach lub stołach. Kości udowe i miednice leżały na siedzeniach krzeseł, a pod nimi walało się więcej kości nóg. Śmierć przyszła nagle i zebrała ogromne żniwo.

Nigdzie nie było ani jednego ubrania. Ludzie, którzy przeprowadzali eksperymenty, byli nadzy.

- Członkowie Rady Dwanaściorga, którzy mnie przesłuchiwali, byli ubrani. Być może włożyli stroje, aby nie urazić mojego poczucia skromności. Jeśli tak, to słabo mnie znali. A może regulamin wymagał od nich, by mieli na sobie ubranie podczas obrad.

Niektóre spośród urządzeń na stołach wciąż były włączone. Najbliżej Burtona znajdowała się przejrzysta kula, która wielkością dorównywała jego głowie. Na pierwszy rzut oka nie miała żadnych otworów, jednak z jej szczytu wydostawały się duże różnokolorowe bąble, które następnie wzlatywały do sufitu i tam pękały. Obok kuli stał przejrzysty sześcian, na którym wraz z unoszeniem się bąbli rozbłyskiwały różne symbole.

Szli dalej, rozprawiając szeptem o dziwaczności odnalezionych urządzeń. Kiedy przeszli około czterystu metrów, Frigate zawołał:

- Spójrzcie na to!

Wskazał fotel na kółkach, który stał w szerokim przejściu pomiędzy stołami. Na siedzeniu spoczywała sterta kości, wliczając czaszkę, natomiast przy podstawie fotela leżały kości nóg i stóp.

46

Fotel był wyściełany miękkim materiałem, który zdobiły występujące naprzemiennie bladoczerwone i bladozielone zygzaki. Burton zgarnął kości z siedzenia z bezwzględnością, która wzbudziła protest Croomes. Usiadł, stwierdzając głośno, że fotel dopasował się do kształtu jego ciała. Na wierzchu obu masywnych poręczy, blisko ich końców, znajdowały się szerokie metalowe krążki. Anglik ostrożnie nacisnął środek białego dysku po swojej prawej stronie. Nic się nie wydarzyło.

Jednak kiedy wcisnął środek lewego krążka, dopasowany do szerokości opuszka palca, z lewej poręczy wysunął się cienki metalowy pręt.

- Aha!

Powoli go pociągnął.

- Pod fotelem rozbłysło światło - poinformował go Nur.

Fotel bezgłośnie uniósł się nad podłogę na wysokość około dziesięciu centymetrów.

- Naciśnij przednią krawędź krążka po twojej prawej stronie - zaproponował Frigate. - Może on kontroluje prędkość.

Burton zasępił się, gdyż nie lubił, kiedy ktoś mówił mu, co ma robić. Jednak zgodnie z sugestią Frigate'a nacisnął opuszkiem palca metalowy dysk. Fotel bardzo powoli przemieścił się w stronę sufitu.

Ignorując okrzyki i kolejne pomysły towarzyszy, ustawił dźwignię w centralnej pozycji. Fotel wyrównał lot, cały czas przesuwając się naprzód. Burton zwiększył prędkość, po czym przesunął pręt w prawo. Fotel skręcił się w tym kierunku, utrzymując poziome ustawienie - nie przechylił się jak samolot - po czym pomknął ku przeciwległej ścianie. Następnie Burton kolejno wzleciał pod sufit, opuścił się nad podłogę, kilkakrotnie obrócił się wokół własnej osi, rozpędził fotel do mniej więcej piętnastu kilometrów na godzinę, po czym wylądował.

Uśmiechał się, a jego czarne oczy lśniły, pełne entuzjazmu.

- Być może znaleźliśmy pojazd, który zabierze nas w górę szybu! - wykrzyknął.

Jednak Frigate i kilkoro innych nie byli usatysfakcjonowani pokazem.

- On pewnie może się rozpędzać jeszcze bardziej - rzekł Amerykanin. - Co się stanie, jeśli będziesz się musiał nagle zatrzymać? Wypadniesz z fotela?

- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać - odparł Burton.

Uniósł się na około dziesięć centymetrów, po czym ruszył w kierunku odległej o osiemset metrów ściany, coraz bardziej się rozpędzając. Kiedy znajdował się dwadzieścia metrów przed nią, przestał naciskać prawy krążek. Fotel natychmiast zwolnił, jednak nie na tyle gwałtownie, by pasażerowi groziło wypadnięcie. Zatrzymał się półtora metra przed ścianą.

- Musi mieć wbudowane czujniki - powiedział Burton, kiedy wrócił do towarzyszy. - Próbowałem uderzyć w ścianę, ale się nie dało.

- W porządku - rzekł Frigate. - Możemy spróbować polecieć szybem. Ale co, jeśli Etyk nas obserwuje? Jeśli może zdalnie odciąć zasilanie? Spadniemy i się zabijemy, a w najlepszym przypadku utkniemy w połowie drogi między poziomami.

- Polecimy pojedynczo. Kolejna osoba będzie ruszać dopiero, gdy poprzednia dotrze na następne piętro. Nie uda mu się zaskoczyć więcej niż jednej osoby na raz, a w razie czego pozostali od razu zostaną ostrzeżeni.

Chociaż Burton uważał, że Frigate jest nadmiernie ostrożny, musiał przyznać, że jego spekulacje nie były pozbawione podstaw.

- Jeszcze jedno - odezwał się Frigate. - Fotele musiały być w ruchu, gdy siedzące na nich osoby zginęły. Co sprawiło, że się zatrzymały?

- Oczywiście zamontowane w nich czujniki - odparł Burton.

- No dobrze. W takim razie każdy z nas weźmie fotel i nauczy się go prowadzić. A co potem? W górę czy w dół?

- Najpierw polecimy na ostatnie piętro. Założę się, że to tam jest główna baza, centrum dowodzenia całą operacją.

- W takim razie powinniśmy raczej polecieć na dół - odrzekł Frigate, szczerząc zęby w uśmiechu. - Twoje przewidywania przypominają proroctwa Moseilimy. No wiesz, zawsze dzieje się coś przeciwnego.

Facet potrafił się odgryźć. Zbyt wiele wiedział o ziemskim życiu Burtona, znał wszystkie jego słabości i porażki.

- To nieprawda - zaoponował Burton. - Ostrzegałem rząd brytyjski o nadchodzącym Powstaniu Sipajów już dwa lata przed jego wybuchem. Zostałem zignorowany. Wtedy byłem Kasandrą, a nie Moseilimą.

- Touché!

Kilka minut później Gilgamesz podleciał do Burtona na swoim fotelu. Wydawał się zmartwiony i nie wyglądał dobrze.

- Głowa wciąż bardzo mnie boli. Od czasu do czasu widzę podwójnie.

- Myślisz, że dasz radę? A może chcesz tutaj zostać i odpocząć?

Sumeryjczyk pokręcił głową, potężną jak u byka.

- Nie. Nie potrafiłbym was potem odnaleźć. Chciałem tylko, abyś wiedział, że źle się czuję.

Alicja musiała go uderzyć mocniej niż zamierzała.

Nagle rozległo się wołanie Toma Turpina.

- Hej, odkryłem, skąd biorą tutaj jedzenie. Patrzcie!

Majstrował przy dużej metalowej skrzyni, którą pokrywały liczne pokrętła i przyciski. Skrzynia stała na stole i była połączona czarnym kablem z gniazdkiem w podłodze.

Turpin otworzył przeszklone drzwiczki.

W środku znajdowały się naczynia i sztućce; talerze były wypełnione jedzeniem, a kubki - napojami.

- To ich odpowiednik rogu obfitości - rzekł Tom, a na jego bladożółtej twarzy pojawił się uśmiech. - Nie wiem, do czego służą te wszystkie przełączniki, ale wcisnąłem wszystkie guziki i w ciągu kilku sekund na moich oczach powstał cały posiłek.

Otworzył drzwiczki i wyjął zawartość skrzyni.

- O rany! Powąchajcie tę wołowinę! A ten chleb!

Burton uznał, że powinni się pożywić. Zapewne w innych miejscach znajdowały się podobne urządzenia, ale nie mogli mieć pewności. Poza tym, byli wygłodniali.

Turpin wypróbował inną kombinację przycisków i pokręteł. Tym razem otrzymał posiłek, który stanowił połączenie potraw z kuchni francuskiej, włoskiej i arabskiej. Wszystko było pyszne, choć niektóre dania wydawały się niedogotowane, a filet z garbu wielbłąda był jak na ich gust zbyt ostro przyprawiony. Wypróbowywali kolejne kombinacje, czasami otrzymując zaskakujące i niezbyt zachwycające rezultaty. Metodą prób i błędów Turpin odkrył pokrętło, które regulowało stopień ugotowania potrawy, dzięki czemu mogli uzyskać przypieczone, średnio wysmażone bądź krwiste mięso. Wszyscy poza Gilgameszem rzucili się na jedzenie, napili się alkoholu, po czym zapalili papierosy i cygara dostarczone przez skrzynkę. Nie brakowało im wody, gdyż wszędzie znajdowały się krany.

Potem poszukali toalet. Znaleźli je w pobliskich olbrzymich szafach, które wcześniej wzięli za maszynownie. Toalet nie dało się spłukać; miały one postać otworów, w których mocz i ekskrementy znikały jeszcze zanim dotarły do dna.

Gilgamesz zjadł trochę chleba, po czym zwymiotował.

- Nie mogę z wami iść. - Otarł brodę i wypluł wodę do zlewu. - Fatalnie się czuję.

Burton zastanawiał się, czy Sumeryjczyk rzeczywiście jest tak chory. Może jest agentem i tylko szuka okazji, aby się od nich odłączyć?

- Nic z tego, zabieramy cię ze sobą - odparł. - Potem moglibyśmy cię nie odnaleźć. Będzie ci wygodnie na fotelu.

Poprowadził pozostałych do szybu. Wyleciał fotelem ponad pustkę, a następnie spuścił stopę. Nie napotkał oporu, jak w przypadku poprzedniego szybu. Być może obecność fotela automatycznie usuwała pole siłowe.

Pociągnął pręt i przechylił krążek. Fotel zaczął się powoli unosić, po czym przyśpieszył, gdy Burton mocniej nacisnął dysk. W mijanych komorach widział korytarze, czasem nowe pomieszczenia. Te drugie były wypełnione dziwnym sprzętem, lecz nie zauważył żadnych szkieletów, dopóki nie dotarł na dziesiąte piętro. Komnata, która się tam mieściła, była znacznie mniejsza od tej, z której wyruszył. Znajdowało się w niej dwanaście stołów, na każdym z nich stał talerz i kubek, a także leżały czaszki i kości. Więcej kości spoczywało na fotelach i pod nimi.

Na stole w rogu pomieszczenia stała olbrzymia skrzynia obfitości.

Burton ruszył dalej, co jakiś czas zatrzymując się na chwilę, aż dotarł do końca szybu. Lot zajął mu piętnaście minut. Po jednej stronie znajdowała się komora, z którą łączył się korytarz. Z lewej strony zobaczył kolejny niewielki korytarz, który po chwili znacznie się rozszerzał, osiągając szerokość i wysokość co najmniej trzech metrów. Wylądował w obszerniejszej części korytarza, po czym wychylił się ponad krawędzią szybu i trzykrotnie błysnął latarnią. Odpowiedziały mu niewielkie, ale ostre rozbłyski. Nur, następny w kolejności, nie będzie się zatrzymywał i dotrze do Burtona w ciągu około dwunastu minut.

Anglik nigdy nie grzeszył cierpliwością, nawet wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Wrócił do fotela i ruszył w głąb korytarza. Zamierzał wybrać się na sześciominutową wycieczkę, a potem cofnąć się do szybu.

Mijał liczne otwarte drzwi, przez które widział małe i wielkie pomieszczenia, wyposażone w sprzęt, a czasem najwyraźniej przeznaczone na mieszkania. W niektórych znajdowało się wiele szkieletów; w innych tylko po kilka; w jeszcze innych ani jednego. Korytarz biegł prosto przez co najmniej trzy kilometry. Burton już miał wracać, kiedy po swojej prawej stronie zauważył zamknięte wejście. Zatrzymał fotel, zsiadł, wyjął pistolet i ostrożnie podszedł do drzwi. Ponad nimi widniało trzynaście symboli, dwanaście helis tworzących okrąg ze słońcem pośrodku. Drzwi nie miały klamki. W jej miejscu umieszczono metalową kopię ludzkiej dłoni o na wpół zaciśniętych palcach, jak gdyby przygotowaną do uściśnięcia innej dłoni.

Burton ją przekręcił i otworzył drzwi.

Pomieszczenie miało kształt bardzo dużej, bladozielonej półprzezroczystej kuli, którą otaczały i przecinały inne zielone bąble. Na ścianie środkowego z nich znajdował się ciemnozielony owal, który był czymś w rodzaju ruchomego obrazu. Drzewa widoczne w tle pachniały sosną i dereniem, a na pierwszym planie widmowy lis gonił widmowego królika. Na dnie największej kuli, czy też bąbla, stał krąg dwunastu foteli. Na dziesięciu z nich spoczywały fragmenty szkieletów. Na dwóch nie było niczego, nawet kurzu.

Burton musiał głęboko odetchnąć. Ten pokój przywołał w nim przerażające wspomnienia. To tutaj się obudził po tym, jak siedemset siedemdziesiąt siedem razy odebrał sobie życie, aby uciec Etykom. Tutaj stanął przed obliczem Rady.

Teraz z tych istot, które wydawały mu się bogami, pozostały tylko kości.

Postawił jedną stopę za progiem, przebijając nią bąbel, co wymagało tylko lekkiego nacisku. W ślad za nogą przeniósł całe ciało, czując taki sam słaby opór. Potem wciągnął do środka drugą nogę i stanął na elastycznej nicości, a przynajmniej na czymś, co na nią wyglądało.

Schował pistolet do kabury i przeszedł przez kolejne dwa bąble, których powierzchnia zamykała się za nim przy wtórze wyczuwalnych podmuchów powietrza, aż dotarł do „sali obrad”. Kiedy podszedł do delikatnych foteli, zobaczył, że się mylił. Na jednym z pozornie pustych siedzeń leżała bardzo cienka wypukła soczewka. Podniósł ją i rozpoznał wielofasetowe „oko” mężczyzny, który wydawał się przewodzić Radzie, Thanabura.

Nie był to klejnot, ani sztuczne urządzenie mające zastąpić oko, jak wtedy uważał, ale soczewka, którą można było na nie nałożyć. Była tłusta w dotyku. Być może została nawilżona, aby nie podrażniać gałki ocznej.

Z trudem oraz obrzydzeniem włożył sobie soczewkę pod powiekę.

Teraz jego lewe oko patrzyło na pokój poprzez zniekształcający, na wpół przezroczysty filtr. Zamknął prawe oko.

Szybko je otworzył.

Przez moment unosił się w przestrzeni, w ciemności rozświetlanej odległymi gwiazdami i gazowymi obłokami, zdając sobie sprawę z niewiarygodnego zimna, lecz nie czując go bezpośrednio. Wiedział, że nie jest sam. Choć ich nie widział, czuł, że podążają za nim niezliczone dusze, całe tryliony, a może znacznie więcej. A potem pomknął w stronę słońca, które stawało się coraz większe, aż wreszcie spostrzegł, że to ogniste ciało nie jest gwiazdą, lecz olbrzymim zbiorem dusz, płonących, ale nie ogniem piekielnym, tylko płomieniem ekstazy, jakiej nigdy nie doświadczył, a którą bez powodzenia próbowali opisywać mistycy.

Chociaż był wstrząśnięty i przestraszony, ta ekstaza go przyciągała. Ponadto, nie mógł pozwolić, aby zawładnął nim strach. Przecież chełpił się, że nigdy niczego się nie lękał.

Zamknął prawe oko i ponownie znalazł się w przestrzeni w tym samym „miejscu”. Znów mknął poprzez kosmos, znacznie szybciej od światła, ku słońcu. Jeszcze raz poczuł za sobą obecność niezliczonych bytów. Gwiazda podpłynęła bliżej, urosła do olbrzymich rozmiarów, a wtedy zobaczył, że jej płomienie składają się z trylionów dusz.

Nagle usłyszał bezgłośny krzyk niewysłowionej ekstazy i powitania, po czym zanurkował w słońcu, w roju, stając się niczym, a zarazem wszystkim. Potem nie był już sobą. Stał się czymś, co nie składało się z części i samo nie było częścią, lecz jednością z ekstazą, z innymi, którzy nie byli innymi.

Wydał z siebie donośny okrzyk i otworzył oko. Od strony wejścia patrzyli na niego Alicja, Nur, Frigate i pozostali towarzysze. Drżąc, podszedł do nich poprzez bąble. Był zdenerwowany, jednak nie na tyle, by nie zauważyć, że brakuje Sumeryjczyka, a Alicja płacze.

Zignorował ich pytania.

- Gdzie jest Gilgamesz?

- Umarł w drodze na górę - odrzekła Alicja.

- Zostawiliśmy go na fotelu w jednym z pomieszczeń - dodał Nur. - Musiał mieć wstrząs mózgu.

- Zabiłam go! - załkała Alicja.

- Przykro mi, ale nie było innego wyjścia - odparł Burton. - Jeżeli był niewinny, to nie powinien był stawiać oporu. Być może rzeczywiście był agentem. - Objął Alicję. - Zrobiłaś to, co musiałaś. W przeciwnym razie on mógł mnie zabić.

- Tak, wiem. Zabijałam już wcześniej, ale zawsze byli to nieznajomi, którzy nas atakowali. Lubiłam Gilgamesza i teraz...

Burton uznał, że najlepiej będzie, jeśli pozwoli jej wypłakać poczucie winy i smutek. Puścił ją i odwrócił się w stronę pozostałych. Nur spytał go, co robił w tym pomieszczeniu. Opowiedział im o soczewce.

- Stałeś tam co najmniej godzinę - rzekł Frigate.

- Wiem, ale ten stan wydawał się trwać zaledwie minutę.

- Odczuwasz jakieś skutki? - spytał Nur.

Burton się zawahał.

- Poza tym, że jestem trochę roztrzęsiony, czuję... czuję... niezwykłą bliskość z wami wszystkimi! Cóż, zawsze lubiłem niektórych z was, ale... teraz... wszystkich was kocham!

- To musiał być prawdziwy szok - mruknął Frigate. Burton go zignorował.

Maur wziął do ręki wielofasetowe urządzenie i spojrzał przez nie, zamykając prawe oko.

- Niczego nie widzę. Pewnie musi się znajdować przy samym oku.

- Myślałem, że ta soczewka jest czymś, co mógł nosić tylko przywódca dwunastki, Thanabur. Zakładałem, że to jakiś rytualny atrybut albo symbol przywództwa, element tradycji. Mogłem się mylić. Być może każdy po kolei zakładał ją podczas posiedzeń Rady. Możliwe, że wszystkich napełniała uczuciami, których doświadczyłem, bliskością i miłością wobec zgromadzonych w pomieszczeniu.

- W takim razie Tajemniczy Nieznajomy potrafił sobie poradzić z tym uczuciem - zauważył Tai-Peng.

- Tylko nie rozumiem, dlaczego mnie soczewka wprowadziła w trans, a na Thanaburze nie wywierała żadnego efektu - powiedział Burton.

- Być może członkowie Rady byli przyzwyczajeni do jej działania - zasugerował Nur. - Zakładali ją tyle razy, że odczuwali już tylko łagodne skutki.

Maur umieścił soczewkę pod powieką i zamknął prawe oko. Na jego twarzy od razu odmalowała się ekstaza, choć ciało pozostało nieruchome. Po upływie dwóch minut Burton potrząsnął Nurem. Mężczyzna ocknął się z transu i zaczął szlochać. W końcu odzyskał równowagę i wyjął soczewkę.

- Wywołuje stan podobny do tego, jaki próbowali opisywać święci - rzekł.

Podał przedmiot Burtonowi.

- Jednak to fałszywe doznanie wywołane przez sztuczny obiekt, a nie autentyczne przeżycie, jakie można osiągnąć jedynie poprzez rozwój duchowy.

Kilkoro spośród pozostałych także chciało spróbować.

- Później - rzekł Burton. - Tracimy cenny czas. Musimy znaleźć Tajemniczego Nieznajomego, zanim on znajdzie nas.

47

Dotarli do olbrzymich zamkniętych drzwi, ponad którymi widniały kolejne nieprzetłumaczalne symbole. Burton zatrzymał fotel i zszedł na ziemię. Przycisk na ścianie wydawał się jedynym sposobem na otwarcie wejścia. Wcisnął go i połówki drzwi rozsunęły się, znikając w zagłębieniach w ścianie. Zajrzał do szerokiego korytarza, który kończył się kolejnymi potężnymi drzwiami. Wcisnął znajdujący się obok nich guzik.

Spojrzeli do wnętrza komnaty o kopulastym sklepieniu, która miała około ośmiuset metrów średnicy. Podłoże stanowiła gleba, którą porastała jaskrawozielona trawa o krótkich źdźbłach, a w dalszej części pomieszczenia także drzewa. W kilku miejscach komnatę przecinały strumyki, które wypływały z wodospadów wysokich na dwanaście albo piętnaście metrów. Wokół rosły liczne kwitnące krzewy, a płaskie kamienie służyły za stoły, jeśli sądzić po znajdujących się na nich talerzach, pucharach i sztućcach.

Po niebieskim suficie płynęły chmury, a wśród nich widniała podobizna słońca stojącego w zenicie.

Weszli i rozejrzeli się po pomieszczeniu. W kilku miejscach leżały ludzkie szkielety, najbliższy z nich obejmował kamień. Zauważyli także kości ptaków, jeleni oraz zwierząt podobnych do kotów, psów i szopów.

- Pewnie przychodzili tutaj, aby mieć kontakt z naturą - rzekł Frigate. - A przynajmniej z jej udaną kopią.

Podejrzewali, że Tajemniczy Nieznajomy drogą radiową wyemitował kod, który aktywował malutkie czarne kulki w mózgach mieszkańców wieży i spowodował uwolnienie trucizny do ich organizmów. Ale dlaczego pozdychały zwierzęta?

Z głodu.

Opuścili komnatę. Zanim pokonali półtora kilometra, napotkali kolejną osobliwość, najbardziej zastanawiającą i oszałamiającą ze wszystkich. Za przezroczystą, pochyłą ścianą po lewej stronie zobaczyli olbrzymi szyb. W jego głębi lśniło jaskrawe zmienne światło. Zeszli z foteli i zajrzeli do otworu, po czym krzyknęli z zachwytu.

Sto pięćdziesiąt metrów pod nimi kłębiły się różnokolorowe i różnokształtne obiekty, które zdawały się wzajemnie przenikać oraz łączyć.

Burton osłonił oczy dłonią i zapatrzył się w otchłań. Po chwili mógł już od czasu do czasu rozróżnić pojedyncze kształty, które wirowały, mknęły w górę, w dół i na boki.

Odwrócił się, czując, że rozbolały go oczy.

- To wathany. Takie same jak te, które widziałem ponad głowami dwanaściorga członków Rady. Ściana musi być zbudowana z jakiegoś materiału, który pozwala nam je widzieć.

Nur podał mu okulary o ciemnych szkłach.

- Proszę. Znalazłem je w skrzynce na jednej z półek.

Włożyli okulary, po czym zajrzeli do olbrzymiej studni. Teraz Anglik wyraźniej widział poszczególne obiekty, które stale zmieniały kolor, rozszerzały się i kurczyły oraz wypuszczały sześciokątne macki, które po chwili zaczynały drżeć i chowały się z powrotem.

Burton oparł się plecami o ścianę i spojrzał w górę. W blasku bijącym z dołu ujrzał sufit z szarego metalu, oddalony o około trzydzieści metrów. Odwrócił się i spróbował dojrzeć przeciwległą stronę szybu. Nie potrafił. Ponownie zajrzał do jego wnętrza. Daleko w dole znajdowała się szara podłoga. Wydawało mu się, że ta pulsuje, ale mogło to być jedynie złudzenie wywołane widokiem zmiennokształtnego kłębowiska.

Cofnął się, zdjął okulary i potarł bolące oczy.

- Nie wiem, co to oznacza, ale nie możemy tu dłużej zostać.

Minęli kilka komór wyposażonych w szyby, którymi nie dawało się polecieć wyżej.

Jednak po pokonaniu czterystu metrów natrafili na szyb, który sięgał ponad ich poziom.

- Może tędy dostaniemy się na piętro, na którym jest górne wejście.

Tym razem także polecieli pojedynczo, za każdym razem czekając, aż poprzednia osoba bezpiecznie dotrze na górę.

Z komorą łączył się kolejny korytarz, w którym znajdowało się trzynaście par drzwi stanowiących wejścia do olbrzymich, luksusowo wyposażonych apartamentów. W jednym z nich stał stół wykonany z lśniącego twardego drewna o czerwonawym kolorze, a na nim spoczywała przezroczysta kula. Wewnątrz niej unosiły się trzy kształty wielkości lalek.

- Wyglądają jak Monat i dwóch innych przedstawicieli jego gatunku - stwierdził Burton.

- To coś w rodzaju trójwymiarowej fotografii - rzekł Frigate.

- Nie jestem pewna, ale wydają się ze sobą spokrewnieni - odezwała się Alicja - Oczywiście dla kogoś, kto nie jest zaznajomiony z tą rasą, zapewne wszyscy wyglądają podobnie. A jednak...

Croomes już od dawna się nie odzywała. Jednak jej ponury wyraz twarzy wskazywał, że miała ogromne problemy z zaakceptowaniem realiów tego miejsca. Spodziewała się czegoś zupełnie innego; nie było powitalnego chóru aniołów, jaśniejącego chwałą Boga na tronie i jej matki stojącej po Jego prawicy, czekającej, by ją powitać.

- Może tych dwoje to jego rodzice - zasugerowała.

W pomieszczeniu znajdowało się wiele rzeczy wartych zbadania, ale Burton polecił im szybko ruszać dalej.

Pokonali około sześćdziesięciu metrów i trafili do kolejnej komory, pierwszej, jaką zobaczyli po prawej stronie. Burton zszedł z fotela i zajrzał do szybu. Jego dno było na tym samym poziomie co podłoga, a sufit znajdował się na wysokości najwyżej piętnastu metrów.

Szybem mknęły smużki mgły, najwyraźniej wciągane z zewnątrz i przedostające się przez otwory wentylacyjne na przeciwległej ścianie.

Anglik cofnął głowę.

- Niewykluczone, że tędy można się dostać do zewnętrznej kopuły, do której mógł wejść tylko Piscator.

Japończyk był inteligentny i odważny. Zapewne postąpił tak samo jak Burton, czyli sprawdził niewidzialne pole siłowe w szybie, doszedł do wniosku, że go utrzyma, po czym ruszył na dół. Ale jak mógł aktywować pole, skoro nie znał kodu ani innego sposobu na uruchomienie mechanizmu.

Jednak ten szyb różnił się od pozostałych. Był bardzo krótki, a jeśli ktoś znajdował się na górze, to mógł się udać tylko w jednym kierunku. Czujniki wyczuwały, że na polu stoi tylko jedna osoba, a skoro tam się znajduje, to zapewne chce się udać na dół. Podróż w górę wymagała podania jakiegoś kodu. A może wcale nie i dolna część pola funkcjonowała tak samo jak górna, tylko w odwrotnym kierunku?

Gdzie był Piscator?

Aby sprawdzić swoją teorię, Burton wszedł do szybu. Po upływie trzech sekund został powoli poniesiony w górę. Na szczycie szybu wszedł do krótkiego metalowego korytarza, który w dalszej części zakręcał i niewątpliwie łączył się z korytarzem pod kopułą.

Wokół narożnika kłębiła się mgła, jednak światła były wystarczająco silne, aby się przez nią przebić.

Poszedł w głąb korytarza i już po chwili poczuł lekki opór. Z każdym kolejnym krokiem stawał się on silniejszy.

Kiedy stwierdził, że nie może już przejść ani centymetra, odwrócił się, głośno dysząc. Bez problemu przedostał się z powrotem do szybu. Wrócił na niższy poziom i krótko opowiedział pozostałym o tym, co go spotkało.

- Pole działa w obu kierunkach - podsumował.

- Zgodnie z raportem z Parsevala istniało tylko jedno wejście - rzekł Maur. - A jednak... gdzieś musi być śluza dla przylatujących statków powietrznych. Nie było niczego takiego na szczycie wieży. Myślę jednak, że taki otwór po prostu jest niewidoczny. Ponadto musi w nim działać etyczne pole siłowe. W przeciwnym razie każdy mógłby się tą drogą dostać do wieży. Wliczając Tajemniczego Nieznajomego. Z pewnością musiał on od czasu do czasu wylatywać na legalne misje.

- Zapominasz o hipotetycznym urządzeniu do zniekształcania wathana - odparł Burton. - Ono pozwalałoby Nieznajomemu przedostawać się górnym wejściem.

- Tak, wiem. Zmierzam do tego, że gdybyśmy odnaleźli hangar z powietrznymi statkami i nauczyli się nimi posługiwać, to moglibyśmy stąd odlecieć w dowolnej chwili.

- Mam nadzieję, że są łatwiejsze w obsłudze niż samoloty - wtrącił Frigate.

- Z pewnością tak jest.

- Słuchaj, mam pomysł - rzekł Amerykanin, szczerząc zęby w uśmiechu. - Piscator był sufim i nie miał problemów z wejściem. Ty także jesteś sufim i osobą na wysokim poziomie etycznym. Dlaczego nie wyjdziesz i nie spróbujesz przedostać się z powrotem przez kopułę?

Maur odwzajemnił uśmiech.

- Chciałbyś sprawdzić, czy rzeczywiście jestem tak zaawansowany, jak powinienem, prawda? A co się stanie, jeśli mi się nie uda wyjść? Albo wyjdę, ale nie będę mógł wrócić? Nie, Peterze. Byłaby to strata czasu i pokaz pychy z mojej strony. Dobrze o tym wiesz, a jednak mnie do tego zachęcasz. Drażnisz się ze mną. Jak na ucznia, czasem wyraźnie brakuje ci szacunku dla swojego mistrza.

Wrócili do swoich foteli i powoli polecieli zakręcającym korytarzem. Burton zaczynał odczuwać, że ich wycieczka co prawda jest bardzo pouczająca, nawet jeśli czasem niezrozumiała, ale jednocześnie bezużyteczna. W ten sposób nie dało się odnaleźć Tajemniczego Nieznajomego.

Co jeszcze mogli zrobić? Na ścianach nie było żadnych drogowskazów, a nawet gdyby były, to nie potrafiliby ich odczytać. Taka wędrówka była frustrująca i daremna, a jednak nie mogli po prostu usiąść w jednym miejscu i liczyć na to, że Nieznajomy ich odnajdzie. Gdyby to zrobił, to z pewnością byłby uzbrojony w jakąś niepowstrzymaną broń. Nie mogło być co do tego żadnych wątpliwości.

Z drugiej strony, udało im się zlokalizować apartamenty dwunastki oraz Monata Grraututa, a także wejście pod kopułą. Być może miejsce, w którym Tajemniczy Nieznajomy przeprowadzał swoje eksperymenty, bądź sala dowodzenia, z której korzystał, znajdowały się niedaleko jego mieszkania.

Minęli zamknięte drzwi. W tak rozległej budowli były ich tysiące. Nie mogli sobie pozwolić na otwieranie wszystkich.

Jednak kiedy znaleźli się dziesięć metrów za nimi, Burton uniósł dłoń i kazał wszystkim się zatrzymać.

- Co się dzieje? - spytała Alicja.

- Mam silne przeczucie.

Wylądował fotelem na podłodze.

- Muszę coś sprawdzić, to zajmie tylko chwilę.

Wcisnął guzik na ścianie obok drzwi, a te bezgłośnie się rozsunęły. Za nimi znajdowała się ogromna sala, którą wypełniały stoły z różnorodnym sprzętem, a pod ścianami stały liczne szafki. Był tam tylko jeden szkielet. Najwyraźniej gwałtowny wybuch zaskoczył kogoś, kto przechodził obok jednej z szafek lub coś z nią robił. Góra szafki została oderwana, na co wskazywał powyginany metal, kawałki jakiejś szklistej substancji rozsypane na podłodze oraz odłamki metalu wewnątrz szkieletu, który spoczywał sześć metrów od zrujnowanego mebla, a pod kośćmi widać było ciemne plamy krwi.

Tuż za szkieletem leżała metalowa konstrukcja w kształcie gwiazdy, którą wybuch zdmuchnął z blatu jednego ze stołów. Emitowała coś, co przypominało wielokolorowe fale cieplne.

Na wprost Burtona, blisko środka sali, na podłodze spoczywał latający fotel. Był pusty, leżał bokiem do Anglika, a na poręczy widniały świeże ślady krwi.

Zaraz za fotelem znajdował się duży obrotowy dysk, który opierał się na sześćdziesięciocentymetrowym walcu. Na obrzeżach dysku stały szafki i konsole. Na środku zamocowano platformę, na której stał fotel wykonany z jakiegoś półprzezroczystego materiału. Na fotelu siedział mężczyzna. Przed sobą miał konsolę z pochyłym panelem oraz kilka rozświetlonych ekranów. Regulował jakieś pokrętło, skupiając wzrok na największym oscyloskopie. Był zwrócony bokiem do Burtona.

Anglik położył palec na ustach, a gestem drugiej dłoni polecił swoim kompanom zejść z foteli. Następnie wyjął pistolet z kabury i pokazał pozostałym, że powinni uczynić to samo.

Operator miał długie, lisio rude włosy, bladą skórę, a oko, którym był zwrócony w stronę Burtona, było pozbawione skórnych fałd. Gdyby nie był tak gruby, Anglik mógłby go nie rozpoznać. Jednak tuszy nie dało się tak szybko pozbyć.

Burton powoli wszedł do pomieszczenia i ruszył w stronę mężczyzny. Pozostali rozeszli się promieniście po sali, trzymając broń w pogotowiu.

Kiedy byli w odległości około dwudziestu metrów, mężczyzna ich zauważył. Wstał z fotela, skrzywił się i ponownie usiadł. Błyskawicznie sięgnął do wnęki pod panelem i wyciągnął jakieś dziwnie wyglądające urządzenie. Miało kolbę niczym pistolet, trzydziestocentymetrową lufę o średnicy ponad siedmiu centymetrów, a na końcu kulę wielkości dużego jabłka.

- Loga! - krzyknął Burton.

Rzucił się naprzód.

48

Etyk znów wstał.

- Stać! Bo będę strzelał!

Nie zatrzymali się. Etyk spojrzał wzdłuż lufy przez przezroczystą kulę i wtedy wystrzelił z niej cienki szkarłatny promień. Dym uniósł się z płytkiego łuku wypalonego na metalowej podłodze przed zbliżającą się grupą.

Stanęli. Coś, co potrafiło stopić taki metal, musiało robić wrażenie.

- Mogę przeciąć was wszystkich na pół jednym pociągnięciem - ostrzegł Loga. - Nie chcę tego robić. Mam już dość przemocy, zbyt wiele jej doświadczyłem. Ale zabiję was, jeżeli będę musiał. A teraz... wszyscy jednocześnie się odwróćcie i odrzućcie broń jak najdalej w stronę drzwi.

- Celuje w ciebie dziewięć pistoletów - rzekł Burton. - Możesz załatwić jedno lub dwoje z nas, ale i tak zostaniesz rozniesiony na strzępy.

Etyk uśmiechnął się ponuro.

- Wygląda to na sytuację bez wyjścia. - Na chwilę zamilkł. - Ale tak nie jest, uwierzcie mi!

- Żebyś wiedział! - krzyknęła Croomes. - Szatanie, diabelski pomiocie!

Jej pistolet huknął. Szkarłatny promień wystrzelił z broni Logi w tym samym momencie, w którym wypaliło pozostałych osiem pistoletów.

Loga upadł do tyłu. Burton ruszył biegiem, wskoczył na obrotowy dysk, dopadł do przymocowanej platformy i wycelował rewolwer w leżącego Etyka. Pozostali zgromadzili się wokół niego.

Podczas gdy Turpin i Tai-Peng podnosili z podłogi krwawiącego i bladego jak ściana mężczyznę, Anglik zabrał broń zakończoną kulą. Logę brutalnie posadzono na jego fotelu. Etyk trzymał się za obficie krwawiącą ranę na prawym bicepsie.

- Trafił Croomes! - zawołała Alicja, wskazując zmasakrowane ciało.

Burton zerknął na nie, po czym szybko się odwrócił.

Loga rozejrzał się, jak gdyby nie wierząc w to, co się stało.

- W prawej górnej szufladzie konsoli znajdują się trzy pudełka - powiedział. - Przynieście mi je, a za kilka minut poczuję się lepiej.

- To nie jest jakaś sztuczka? - spytał Burton.

- Nie! Przysięgam! Mam już dosyć sztuczek i zabijania! Nie mam zamiaru was krzywdzić! Po prostu chciałem was rozbroić, żebyście nie stanowili zagrożenia. Jesteście tacy agresywni!

- I kto to mówi - odparł Anglik.

- Nie zrobiłem tego dla przyjemności!

- My także nie - rzekł Burton, ale nie był pewien, czy nie mija się z prawdą.

Przynieśli trzy srebrne pudełka wysadzane szmaragdami. Burton ostrożnie otworzył każde z nich i zbadał ich zawartość. Każde mieściło w sobie buteleczkę. W dwóch znajdował się płyn, a w trzeciej jakaś różowa substancja.

- Skąd mam wiedzieć, że nie wyleci z nich jakiś gaz? - spytał Burton. - Albo że nie są wypełnione trucizną?

- Nie sądzę - rzekł Nur. - On nie chce teraz umrzeć.

- Właśnie - zgodził się Loga. - Wkrótce może się wydarzyć coś strasznego i tylko ja wiem, jak to powstrzymać. Mogę potrzebować waszej pomocy.

- Mogłeś ją otrzymać już dawno temu - odparł Burton. - Gdybyś tylko od razu wyznał nam prawdę.

- Miałem powody, aby tego nie robić. Bardzo ważne powody. A potem sprawy wymknęły się spod kontroli.

Ścisnął jedną z buteleczek, a wtedy na dłoń wyskoczyło mu trochę bezbarwnego płynu. Natarł nim ranę na ręku, krzywiąc się z bólu, po czym napił się z drugiej buteleczki. Potem nałożył różową maź z trzeciego naczynia na lewą dłoń i przycisnął ją do rany.

- Pierwsza substancja oczyściła ranę - wyjaśnił. - Druga usunęła skutki szoku i dodała mi siły. Trzecia szybko wygoi ranę. W ciągu trzech dni.

- Gdzie cię postrzeliliśmy za pierwszym razem? - spytał Burton.

- Jedyną poważniejszą ranę miałem na lewym udzie.

Po chwili jego oblicze odzyskało normalny kolor. Poprosił o wodę i Frigate mu ją przyniósł. Burton zapalił papierosa. Pytania tłoczyły mu się w głowie. Które z nich powinien zadać na początek?

Jednak musiał zrobić jeszcze kilka rzeczy przed rozpoczęciem przesłuchania. Trzymał Logę na muszce, podczas gdy pozostali wprowadzili do pomieszczenia swoje fotele. Potem Frigate wrócił jeszcze po fotel Anglika. Ustawili pojazdy po jednej stronie dysku, skąd nie było widać ciała Croomes. Kiedy skończyli, pozwolili, by Loga przeleciał zakrwawionym fotelem we wskazane miejsce. Sami stworzyli ciasny półokrąg, siadając przodem do Etyka.

- Chyba nie zaszkodzi nam mały drink - odezwał się Burton.

Loga powiedział im, w jaki sposób ustawić przełączniki na skrzynce obfitości, aby otrzymać żądane pokarmy. Sam wybrał żółte wino, jakiego inni jeszcze nigdy nie znaleźli w rogach obfitości. Burton poszedł w jego ślady i skosztował wina. W smaku nie przypominało niczego, co dotąd pił; było delikatne, a jednocześnie ostre. Z jakiegoś powodu kojarzyło mu się z powoli cofającymi się ciemnozielonymi falami, nad którymi unosiły się olbrzymie białe ptaki o karmazynowych dziobach.

Burton usiadł, kładąc sobie broń Logi na kolanach. Jego pierwsze pytanie dotyczyło jej obsługi. Loga wskazał zamek bezpieczeństwa oraz spust, którego zastosowania Anglik sam się domyślił.

- A teraz chyba najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od początku. Ale co jest tym początkiem?

- Przepraszam, że się wtrącam - odezwał się Maur. - Jedną rzecz powinniśmy ustalić od razu. Ah Qaaq... Loga... zapewne masz w wieży prywatną komorę wskrzeszeniową?

- Tak. - Etyk się zawahał. - Nie była ona przeznaczona tylko dla mnie. Także Tringu z niej korzystał. Był moim najlepszym przyjacielem; razem dorastaliśmy w Świecie Ogrodu. Tylko jemu mogłem ufać.

- Czy to on nosił nazwisko Stern i próbował zabić Firebrassa przed wyruszeniem Parsevala w kierunku wieży?

- Tak. Jak wiecie, nie udało mu się to. Kiedy więc zrozumiałem, że Firebrass dotrze do wieży przede mną... podobnie jak Siggen, wiedziałem, że muszę ich obu zabić. Siggen nie zdradziła Firebrassowi, kim jestem. Uwierzyła, kiedy obiecałem, że porzucę swoje plany i oddam się do dyspozycji Rady. Jednak miałem to zrobić dopiero, gdy dotrzemy do wieży i Rada zostanie wskrzeszona. Nigdy by na to nie przystała, gdybym nie skłamał, że zablokowałem komunikację z komputerem i tylko ja mogę ją przywrócić. Obiecała, że nie powie o mnie Firebrassowi, dopóki nie znajdziemy się w wieży. Ale potem postarała się, by razem z nim dotrzeć do celu przede mną. Chciała sprawdzić, czy powiedziałem jej prawdę. Poza tym, bałem się, że lecąc razem z Firebrassem śmigłowcem na szczyt wieży zmieni zdanie i mu o wszystkim powie. Dlatego... zdetonowałem bombę, którą na wszelki wypadek umieściłem w helikopterze...

- Kim była Siggen? - spytała Alicja.

- Moją żoną. Podawała się za Anyę Obrenową, rosyjską panią oficer na pokładzie sterowca.

- A, tak - odrzekła Alicja, a Loga otarł łzy płynące po policzkach.

- Zakładam, że pozostali Etycy znaleźli twoje osobiste urządzenie wskrzeszające i je dezaktywowali. W przeciwnym razie po prostu byś się zabił i został przeniesiony do wieży. Czy ponownie uruchomiłeś ten sprzęt?

- Tak. Prawdę mówiąc mam dwa egzemplarze. Ale oba zostały zlokalizowane i wyłączone.

- Czyli, gdybyśmy cię teraz zabili, tobyś nam uciekł. Dlaczego nie pozwoliłeś nam tego zrobić? Albo sam nie odebrałeś sobie życia?

- Ponieważ, jak już wspomniałem, mogę potrzebować waszej pomocy. Ponieważ mam dosyć przemocy. Ponieważ jestem wam coś winien. - Na chwilę zamilkł. - Już dawno umieściłem blokadę w głównym systemie wskrzeszającym. Mogłem ją samodzielnie aktywować, wysyłając sygnał, który jednocześnie zabiłby wszystkich wewnątrz wieży, w podziemnych komnatach i na morzu. Tringu i ja dysponowaliśmy osobistymi urządzeniami. Jedno z nich znajdowało się w pomieszczeniu przy podstawie wieży. Sharmun, kobieta, która kierowała sprawą zniknięcia Monata i Thanabura, poinformowała mnie, że oba pomieszczenia zostały odnalezione. Powiedziała, że nie ma sensu, bym popełniał samobójstwo, licząc na to, że zostanę wskrzeszony w wieży i będę mógł dalej wcielać w życie swój niecny plan! Ja! Niecny!

- Trochę to skomplikowane - przerwał mu Burton. - Lepiej zacznij od samego początku.

- Dobrze. Ale będę się musiał śpieszyć. Przy okazji, gdzie jest Gilgamesz?

Burton mu powiedział.

- Przykro mi - rzekł Etyk, po czym na chwilę zamilkł. - Podobnie jak jego mitologiczny odpowiednik, nie odnalazł tajemnicy nieśmiertelności. - Wstał z fotela. - Chcę tylko zerknąć na ekrany. Nie będę do nich podchodził.

Cały czas trzymali go na muszce, gdy kulejąc zbliżył się do krawędzi obrotowej platformy. Burton uznał, że nie ma sensu go obserwować. Jeżeli mówił prawdę, to w każdej chwili mógł im uciec, skłaniając ich, by go zabili.

Loga pokuśtykał z powrotem do swojego fotela i usiadł.

- Być może uda nam się coś zrobić, choć nie mam co do tego pewności. Ale mamy trochę czasu, więc...

Zaczął od samego początku.

Kiedy wszechświat był jeszcze młody i po wybuchu pierwotnej kuli energii-materii uformowały się pierwsze nadające się do zamieszkania planety, na jednej z nich ewolucja doprowadziła do powstania ludu, który różnił się od wszystkich pozostałych.

- Nie chodzi mi jedynie o budowę fizyczną. Wszystkie rozumne istoty były dwunożne lub przypominały centaury, miały dłonie, stereoskopowy wzrok i tak dalej. Były inteligentne, lecz nie dysponowały świadomością, nie znały pojęcia własnego „ja”.

- Rozważaliśmy ten temat! - wtrącił Frigate. - Ale...

- Postarajcie się nie przerywać. Nie kłamię, twierdząc, że wszystkie inteligentne istoty we wszechświecie były pozbawione samoświadomości. Taką dysponujemy wiedzą. Zdaję sobie sprawę, że bardzo trudno wam w to uwierzyć. Nie potraficie sobie wyobrazić takiego stanu. Jednak tak było i nadal jest, choć istnieją wyjątki od tej reguły. Wspomniany lud na początku swojego istnienia także nie wyróżniał się pod tym względem. Rozwijał naukę, choć traktował ją inaczej niż świadome istoty. Nie znał także pojęcia religii, bogów lub Boga. Takie koncepcje wymagają zaawansowanego rozwoju świadomości. Na szczęście dla tych istot, które przez kolejne rasy zostały nazwane Pierwszymi, jeden z ich naukowców podczas eksperymentu przypadkowo stworzył wathan. Był to pierwszy kontakt tego ludu z pozafizyczną energią. Używam nazwy „pozafizyczna”, aby uniknąć pomieszania z terminem „parapsychiczna”, który odnosi się do realnych, lecz zazwyczaj nie podlegających kontroli i nieuchwytnych sił, takich jak telepatia, telekineza i inne zjawiska z dziedziny postrzegania pozazmysłowego.

Burton powstrzymał się przed wtrąceniem, że na Ziemi to on stworzył termin „postrzeganie pozazmysłowe”.

- Wathan również może być formą takiej siły, lecz nawet jeśli tak jest, to jako jedyny daje się kontrolować. Bezimienny naukowiec, który przypadkowo wytworzył wathan z pozafizycznej energii, nie wiedział, z czym ma do czynienia. Kontynuował eksperyment, wytwarzając kolejne wathany. Mówię „wytwarzając”, gdyż sprzęt, którego używał, formował wathany z pozafizycznej energii. Kształtował je, czy może raczej wyszarpywał z pola, które istnieje w tej samej przestrzeni co materia, ale zazwyczaj nie wchodzi z nią w interakcje. Pierwsze wathany zapewne połączyły się z żyjącymi istotami w swoim najbliższym otoczeniu.

- Dowolnymi żyjącymi istotami? - szepnął Nur.

- Dowolnymi. Owadami, drzewami, rozgwiazdami, bez wyjątku. Po milionach lat eksperymentów wciąż nie wiemy, dlaczego wathany łączą się z energią życiową. Jedna z setek teorii głosi, że życie samo w sobie może być formą pozafizycznej energii. A raczej rodzajem łącza.

Nie od razu dostrzeżono skutki zespolenia. Wathan stanowił źródło i genezę samoświadomości, jednak mógł ją rozwinąć jedynie za pośrednictwem żywych istot o dostatecznie rozwiniętym układzie nerwowym.

- Jednak to także nie wystarczy, jeśli wathan zespoli się z człowiekiem później niż na etapie zygoty. Po połączeniu plemnika z komórką jajową. Nie pytajcie mnie, dlaczego. Po prostu uwierzcie, kiedy mówię, że to prawda. Najwyraźniej potem zachodzi coś w rodzaju stwardnienia istoty, co skutkuje odrzuceniem łącza. W czasie eksperymentów maszyna wypluła miliardy wathanów. Miliony zespoliły się z zygotami inteligentnych istot. Wtedy, z tego co wiemy, po raz pierwszy w historii wszechświata, narodziła się samoświadomość. Pojawiła się już u dzieci i ani starsze, ani młodsze pokolenie nie pojmowało, że to coś wyjątkowego i nowego. Dzieci zawsze miały trudności ze zrozumieniem dorosłych, ale nigdy wcześniej przepaść emocjonalna nie była tak wielka, a brak porozumienia tak dotkliwy. W końcu wymarli wszyscy ludzie pozbawieni samoświadomości. Dopiero około dwadzieścia pięć lat po wytworzeniu pierwszego wathana odkryto jej źródło. Wtedy produkcja wathanów stała się koniecznością.

Minęły wieki. Nadeszła era rakiet i lotów kosmicznych. Po kilku stuleciach odkryto nowy rodzaj napędu oparty na omijaniu materii, który umożliwił podróże międzygwiezdne z wcześniej niewyobrażalnymi prędkościami. Jednak na pokonanie jednego roku świetlnego i tak potrzeba było siedmiu dni według ziemskiej rachuby czasu.

- Zrealizowano koncepcję podróży międzywymiarowych, opisywaną w dawnej literaturze science fiction? - zaciekawił się Frigate.

- Nie. Ale nie mamy czasu na niepotrzebnie długie wyjaśnienia.

Pierwsi uważali, że ich etycznym obowiązkiem jest niesienie nieśmiertelności i samoświadomości, jakie dawał wathan, wszystkim inteligentnym rasom. Wyruszyły liczne ekspedycje. Kiedy znajdowano planetę, którą zamieszkiwały istoty o dostatecznie rozwiniętych mózgach, ukrywano pod ziemią maszyny do wytwarzania wathanów, na tyle głęboko, aby tubylcy nie mogli ich odkryć.

- Dlaczego je ukrywano? - zdziwił się Nur. Był blady; wyglądał, jakby opowieść Logi wywarła na nim druzgocące wrażenie.

- Pytasz, dlaczego? Uważasz, że należało przekazywać maszyny pierwszemu świadomemu pokoleniu? Powinieneś wiedzieć, dlaczego to zły pomysł. Weź za przykład swój gatunek. Ludzie z pewnością zrobiliby niewłaściwy użytek z urządzeń do wytwarzania wathanów. Walczyliby o monopol na ich produkcję, co umożliwiłoby im podłe wykorzystywanie innych. Nie, takie maszyny nie powinny trafiać w ręce istot, które nie osiągnęły określonego poziomu etycznego rozwoju.

Burton nie spytał, dlaczego Pierwsi nie rozmieścili na poszczególnych planetach oddziałów wojska, które pilnowałyby, aby urządzenia stanowiły wspólną własność. Dzięki swojej wiedzy naukowej i etycznej mogli doprowadzić do znacznie szybszego rozwoju rdzennej ludności. Jednak Pierwsi nie uznaliby tego za etyczne. Poza tym, zabrakłoby im ludzi do rządzenia wszystkimi odkrytymi planetami.

Na twarzach jego towarzyszy malowała się udręka. Frigate wydawał się najmniej poruszony. Nur, zawsze niezwykle elastyczny i odporny na szok, teraz cierpiał najbardziej. Nie potrafił zaakceptować tego, że wathany, czyli dusze, były syntetycznymi tworami. No, nie do końca. Jednak zostały stworzone przez istoty przypominające ludzi i to za pośrednictwem maszyn. Nie były darem od Allaha. Nur wierzył w to znacznie silniej od pozostałych, którzy, choć religijni, nie dorównywali mu stabilnością przekonań.

Loga musiał zdawać sobie z tego sprawę.

- Stwórca nie istnieje, chyba że uznamy wszechświat za dowód jego istnienia. Tak czynili Pierwsi i my też tak czynimy. Jednak nie ma żadnego dowodu na to, że Ono interesuje się Swoim stworzeniem.

- Ono? - odezwali się Alicja i de Marbot.

- Tak. Stwórca nie ma płci, a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Język ludu Monata posiada wyjątkowy zaimek rodzaju nijakiego, którym określa się Stwórcę.

- Czy to lud Monata nazywano Pierwszymi? - spytał Tai-Peng.

- Nie. Pierwsi już dawno Przeszli Dalej. Ludowi Monata powierzono ich dzieło jako szóstej kolejnej rasie. Wszystkie poprzednie ludy przekazywały pałeczkę swoim następcom, po czym Przechodziły Dalej. Monat jest jednym z dziesięciu tysięcy pozostałych przy życiu przedstawicieli swojej rasy. Reszta także Przeszła Dalej. Niektórzy teologowie twierdzą, że Stwórca sam nie uczynił nic, by dać inteligentnym istotom wathany. Jego boski plan pozostawia dążenie do zbawienia w gestii Jego stworzeń. Jednak to nielogiczne, gdyż wathany zostały wytworzone przypadkowo, a przedtem miliardy istot umarły bez szans na samoświadomość lub nieśmiertelność. Kolejne miliardy, a może tryliony umarły i dalej będą bezpowrotnie umierać, zanim my, Etycy, dotrzemy do nich, by dać im wathany. Wygląda więc na to, że Stwórcy nie obchodzi również nasza świadomość i nieśmiertelność. To na inteligentnych istotach, gdziekolwiek one żyją, spoczywa odpowiedzialność za misję, którą wyznawcy prymitywnych religii uważali za prerogatywę Stwórcy.

49

Burton był wstrząśnięty, choć zapewne zaakceptowanie tej historii przyszło mu łatwiej niż pozostałym, może za wyjątkiem Frigate'a. Zawsze niezwykle interesował się religią. Zbadał wiele wiar, zwłaszcza orientalnych. Nawrócił się na katolicyzm, nie tylko dlatego, że go fascynował, lecz także dlatego, że dzięki temu jego żona Isabel przestała go nękać. Został wprowadzony w tajemnice muzułmańskiego sufizmu, zdobył czerwoną nitkę Bramina, był sikhem oraz wyznawcą zaratusztrianizmu, a także próbował przekonać sprytnego Brighama Younga, że chce zostać mormonem. Chociaż zachowywał się jak autentyczny nawrócony i czasami doświadczał zaskakującego przypływu odpowiednio modelowanych emocji, zawsze odchodził od kolejnych religii tak jak przyszedł, czyli jako niepoprawny niewierny.

Już jako bardzo młody człowiek odrzucił zasady kościoła anglikańskiego. Doprowadził tym do wściekłości swoich rodziców, lecz nawet gniewne wrzaski i bicie, których doświadczył od ojca, nie zmieniły jego zdania. Sprawiły raczej, że zaczął utrzymywać swoje opinie i wątpliwości w tajemnicy, dopóki nie podrósł na tyle, że ojciec nie śmiał go zaatakować, werbalnie ani fizycznie.

Pomimo tego ortodoksyjna koncepcja duszy i jej Dawcy przesączyła się do jego umysłu. Chociaż w nią nie wierzył, nigdy nie rozważał innej teorii i jeszcze do niedawna o żadnej nie słyszał.

Jak wielokrotnie powtarzał ten irytujący Frigate, zwłaszcza w chwilach, gdy Burton był na niego wściekły, Anglik miał szerokie horyzonty myślowe, lecz nie zwykł oddawać się zbyt głębokiej refleksji. Jednak logiczny wywód dotyczący koncepcji duszy, jaki usłyszał od Frigate'a i innych, zrobił na nim wrażenie i naprawdę go przekonał.

Opowieść Logi była szokująca. Jednak nie na tyle, by poważnie zmącić spokój jego umysłu. To już dawno się dokonało. Dlatego obok Frigate'a miał największe szanse na zaakceptowanie tej niesamowitej historii.

- To właśnie lud Monata przybył na Ziemię i umieścił tam urządzenia wytwarzające wathany - kontynuował Loga. - Miało to miejsce mniej więcej sto tysięcy lat przed Chrystusem.

- A ci wszyscy, którzy żyli wcześniej? - jęknął Frigate. - Nie dało się ich ocalić? Zniknęli? Na zawsze?

- Wylaliśmy już nad nimi wystarczająco wiele łez - odparł Loga. - Nie możesz nic zrobić, aby im pomóc, więc się nie zadręczaj. Jak mawialiście na Ziemi, stało się. To brzmi okrutnie, ale musisz przyjąć taką postawę, jeżeli nie chcesz niepotrzebnie cierpieć. Chyba lepiej, że niektórzy mogą dostąpić zbawienia, niż żeby nikogo to nie spotkało.

Urządzenia do wytwarzania oraz chwytania wathanów zostały zakopane pod powierzchnią ziemi, tak głęboko, że otaczała je temperatura, w której topiło się żelazo niklowe.

- Chwytania? - cicho odezwała się Aphra Behn.

- Tak. Jedno z takich urządzeń znajduje się w wielkim szybie wewnątrz wieży. Widzieliście je po drodze?

- Widzieliśmy - odrzekł Burton.

- Właśnie tego dotyczy ta poważna i nagląca kwestia, do której zaraz dojdę. Od tamtej pory wathany łączyły lub zespalały się z ludzkimi zygotami. Kiedy zygota, embrion lub człowiek w dowolnym wieku umierał, jego wathan był przyciągany do pogrzebanej maszyny i zamykany w jej wnętrzu.

- A więc to, czego naucza Kościół Jeszcze Jednej Szansy, nie do końca jest zgodne z prawdą? - spytał Burton.

- Nie. To ja przyszedłem do Jacquesa Gillota, zwanego La Viro, i powiedziałem mu to, co w naszym odczuciu powinien wiedzieć. Wyjawiłem najwyżej połowę prawdy, a w niektórych sprawach skłamałem. Było to usprawiedliwione, gdyż mieszkańcy Doliny nie byli gotowi na poznanie całej prawdy.

- To dyskusyjne - odparł Anglik.

- Owszem. Zresztą co takie nie jest? Ale powiedziałem Gillotowi, że zbawienie wathana zależy od osiągnięcia określonego poziomu etycznego. To nie było kłamstwo. Przodkowie Monata przybyli z planety, która nie krążyła ani wokół Tau Ceti, ani wokół Arktura. Znaleźli planetę, na której jeszcze nie rozwinęło się inteligentne życie, i przekształcili ją w Świat Ogrodu. Po około dziesięciu tysiącach lat zaczęli wskrzeszać martwe ziemskie dzieci.

- Wliczając ofiary poronień i aborcji? - spytał Burton.

- Tak. Uczyniono z nich w pełni rozwinięte dzieci. Zresztą nadal się to robi. Zanim opuściłem Ogród, wskrzeszono dzieci poniżej piątego roku życia, które zmarły do około 1925 roku.

Projekt Świata Ogrodu rozpoczął się w dziesiątym wieku przed Chrystusem. Z kolei projekt Świata Rzeki rozpoczął się pod koniec dwudziestego drugiego wieku.

- Który teraz mamy wiek według ziemskiej chronologii? - spytał Frigate.

- Opuściłem Ogród, zaraz... dokładnie w 2009 roku. Dotarcie tutaj zajęło mi sto sześćdziesiąt ziemskich lat. Formowanie tej planety trwało pięćdziesiąt lat. Dzień zmartwychwstania miał miejsce dwadzieścia siedem lat później. To w sumie daje rok 2246. Czyli obecnie, jeśli się nie mylę, powinien być rok 2307.

- Mój Boże! - wykrzyknęła Alicja. - Ile ty masz lat?

- To teraz nieistotne - odparł Loga. - Jednak urodziłem się w dwunastym wieku przed Chrystusem. W mieście, które nazywacie Troją. Byłem wnukiem króla Homera, a nazywano mnie Priam. Nie miałem jeszcze pięciu lat, gdy na miasto najechali Achajowie, którzy ograbili je i spalili oraz wymordowali większość mieszkańców. Zapewne zostałbym niewolnikiem najeźdźców, jednak stanąłem w obronie matki. Wbiłem włócznię w nogę jednego z wojowników, którego tak to rozzłościło, że zabił mnie swoim mieczem z brązu. - Loga zadygotał. - Przynajmniej nie musiałem patrzeć jak gwałcą moją matkę i siostry oraz zarzynają ojca i braci.

Monat i jego lud wychowali kilka pokoleń ziemskich dzieci. Potem wielu przedstawicieli tej rasy wyruszyło na inne planety. Monat wraz z grupą innych pozostali, aby nadzorować ludzi, którzy dorośli w Ogrodzie, a następnie sami podjęli się wychowywania kolejnych pokoleń. Jednak Monat opuścił Ogród, aby dołączyć do ludzi w Świecie Rzeki.

- Czasem nazywaliśmy go operatorem, ponieważ przewodził projektowi i był technikiem odpowiedzialnym za biokomputer.

- Komputer, o którym wspomniał Spruce? - spytał Burton. - Olbrzymi komputer białkowy?

- Tak.

- Jednak w innych sprawach Spruce nas okłamał - rzekł Anglik. - Twierdził, że przyszedł na świat w pięćdziesiątym drugim wieku oraz że do rejestrowania ciał zmarłych osób używano jakiegoś rodzaju chronoskopu.

- Wszyscy przyswoiliśmy sobie takie same fałszywe historie na wypadek, gdyby nas pojmano i zmuszono do mówienia. Oczywiście mogliśmy się zabić, jednak jeśli istniała szansa na ucieczkę, to woleliśmy pozostać przy życiu. Monat był obecny podczas przesłuchania Spruce'a i zadawał mu pytania, na które ten miał przygotowane odpowiedzi.

- Domyśliliśmy się tego - odrzekł Burton.

- W jaki sposób rejestrujecie zmarłych? - spytał Nur.

- Wathany zawierają w sobie zapis całego ciała, wliczając mózg. Na tym zapisie opiera się proces powielenia.

- Ale... ale - odezwał się Frigate. - W takim razie duplikaty, czyli wskrzeszeni, nie są tacy sami jak martwy pierwowzór! Są jedynie kopiami!

- Nie. To wathan jest źródłem i siedliskiem samoświadomości. On nie jest kopią. Opuszcza martwe ciało, zabierając ze sobą świadomość. Jednak przez większość czasu i tak pozostaje nieświadomy. Istnieją przesłanki świadczące o tym, że w pewnych okolicznościach wathan może przez krótką chwilę zachowywać świadomość po opuszczeniu ciała. Jednak nie dysponujemy dowodami, które pozwalałyby jednoznacznie to potwierdzić. Taki świeżo pozbawiony ciała wathan może doświadczać halucynacji. Tak czy inaczej, wathan dostarcza wszystkich danych, których potrzebujemy do stworzenia nowego ciała, a następnie łączy się z duplikatem.

Burton zastanawiał się, jak wiele razy trzeba będzie powtarzać tę informację niektórym z jego towarzyszy, zanim zostanie ona w końcu zaakceptowana.

- Dlaczego postanowiłeś realizować swój własny projekt? - spytał Nur.

Loga się skrzywił.

- Później wam o tym powiem.

Planeta została przekształcona w Dolinę Rzeki o długości wielu milionów kilometrów. Jednocześnie zbudowano wieżę i podziemne komory. Wathany połączyły się z duplikatami, które stworzono pod ziemią. Naprawiono fizyczne defekty ciał i zaburzenia metabolizmu. Karłom nadano normalny wzrost, jednak pigmeje zachowali pierwotne wymiary. Podczas tego procesu zespolono wathany z ciałami, które jednak nie dysponowały samoświadomością, gdyż ich mózgi pozostawały nieprzytomne. Wathany zarejestrowały wszystkie wprowadzone zmiany. Potem duplikaty zniszczono, a w dniu powszechnego zmartwychwstania ponownie odtworzono ciała wzdłuż brzegów Rzeki.

- A moje przedwczesne przebudzenie w komorze? - spytał Burton. - Czy było przypadkowe?

- Bynajmniej - odparł Loga. - To ja byłem za nie odpowiedzialny. Byłeś jednym z tych, których wybrałem, by pomogli mi w realizacji planu, gdyby okazało się, że potrzebuję wsparcia. Sprawiłem, że się przebudziłeś, aby przynajmniej jedno z waszej grupy miało pojęcie, co się z wami dzieje. Był to także sposób na rozbudzenie w tobie determinacji. Jesteś bardzo dociekliwym człowiekiem; wiedziałem, że nie spoczniesz, póki nie zgłębisz tej tajemnicy.

- No dobrze, ale kiedy nas odwiedziłeś, skłamałeś - odezwał się Nur. - Powiedziałeś nam, że wybrałeś tylko dwunastu. Okazało się, że musiało być znacznie więcej rekrutów.

- Po pierwsze, nie ja jeden was odwiedzałem. Czasem robił to Tringu. W pełni popierał moje wątpliwości dotyczące niektórych aspektów tego projektu. Tylko jemu mogłem zaufać. Nawet Siggen nie mogła się dowiedzieć o moich planach. Po drugie, nie mogłem ograniczyć grupy do dwunastu osób. Taka garstka miałaby niewielkie szanse na dostanie się do wieży, gdyby okazało się, że są mi potrzebni. Dlatego zwerbowałem sto czterdzieści cztery osoby. Okłamałem was co do liczby rekrutów, abyście nie wyjawili prawdy w przypadku pojmania przez mój lud. Z tego samego powodu nie powiedziałem wam wszystkiego, a w niektórych kwestiach was oszukałem. Gdyby was złapano i odczytano wasze wspomnienia, część planu pozostałaby tajemnicą. A wy dysponowalibyście sprzecznymi informacjami. Dlatego właśnie, podając się za Odyseusza, powiedziałem Clemensowi, że zbuntowany Etyk, który mnie odwiedził, był kobietą.

Loga obudził tylko jednego ze swoich wybrańców, ponieważ przez pozostałych Etyków mogło to zostać odebrane jako wypadek przy pracy. Większa liczba wzbudziłaby podejrzenia. Jednak popełnił błąd, decydując się na przebudzenie nawet tej jednej osoby. Monat zbadał przypadek Burtona i choć nie mógł udowodnić, że ktoś manipulował przy urządzeniach wskrzeszających, wzmógł czujność, wypatrując kolejnych „wypadków”.

Loga bardzo się zaniepokoił, kiedy Monat poinformował go, że zamierza dać się wskrzesić w pobliżu Burtona i przez jakiś czas mu towarzyszyć. Monat pragnął także dokładniej przyjrzeć się „łazarzom”, a w tym celu potrzebował wiarygodnej historii, która tłumaczyłaby jego obecność. Czemu nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu?

Loga nie ostrzegł Burtona. Obawiał się, że Anglik, wiedząc, kim naprawdę jest Monat, może zachowywać się w nienaturalny sposób. Albo, co gorsza, spróbuje wziąć sprawy w swoje ręce.

- Tak właśnie bym zrobił - potwierdził Burton.

- No właśnie.

- Nie chciałbym przerywać - wtrącił się Nur. - Ale czy wiesz, co się stało z tym Japończykiem, Piscatorem?

Loga ponownie się skrzywił i wskazał na zrujnowany sprzęt pod ścianą oraz leżący obok szkielet.

- Tyle pozostało z Piscatora. - Przełknął ślinę. - Nie przypuszczałem, że ktokolwiek z mieszkańców Doliny przedostanie się na szczyt wieży. Było to bardzo mało prawdopodobne, choć nie niemożliwe. Wiedziałem, że Parolandczycy mogą zbudować sterowiec, ale nawet gdyby to uczynili, to w jaki sposób mieliby dotrzeć do wnętrza wieży? Mogła tego dokonać tylko osoba na bardzo wysokim poziomie etycznego rozwoju. Pojawienie się kogoś takiego było bardzo wątpliwe, choć nie całkowicie wykluczone. Okazało się, że jeden z członków załogi Parsevala jednak wszedł do środka. Dlatego, dla pewności, rozmieściłem bomby w szafkach, które stoją wzdłuż ścian i na obrotowej platformie. Nie tylko w tym pomieszczeniu. Więcej ładunków znajduje się w kolejnej sali dowodzenia, która mieści się po drugiej stronie kompleksu mieszkalnego. Bomby zostały podłączone do paneli sterowniczych. W którymkolwiek kierunku udałby się intruz, w końcu natrafiłby na taką salę i do niej wszedł. Skłoniłaby go do tego ciekawość. Ujrzałby rozświetlone ekrany i szkielety osób, które obsługiwały urządzenia. Czujniki w bombach zezwoliłyby na detonację tylko wtedy, gdyby intruz nie miał w mózgu małej czarnej kulki, która jest mechanizmem umożliwiającym popełnienie samobójstwa.

- Piscator nie był jednym z waszych rekrutów? - spytał Nur.

- Nie.

- Czyli gdybym to ja był na pokładzie sterowca i dostał się do środka, to też bym zginął.

Burton przez chwilę zastanawiał się, dlaczego Loga nie umieścił bomb w sekretnym pomieszczeniu u podstawy wieży. Wreszcie zdał sobie sprawę, że gdyby to uczynił, to sam poniósłby śmierć, gdyż był członkiem wyprawy.

- Czy dezaktywowałeś bomby, gdy tu wszedłeś? - spytał. Przypomniał sobie otwartą salę dowodzenia, którą minęli przed dotarciem do apartamentów.

- Tylko w tym pomieszczeniu.

Loga kontynuował opowieść. Zbudował urządzenie zniekształcające obraz wathana, aby dostać się do wieży i zmylić satelity skanujące. Ponadto tak zaprogramował komputer, by ten nie powiadamiał Rady o śmierci Burtona i stworzenia dla niego nowego duplikatu ciała.

- Dlatego mogłeś tak wiele razy się zabić, a mimo tego pozostać nieuchwytnym dla Rady. Jednak Monat za pośrednictwem jednego z agentów polecił nadzorować miejsce, w którym tworzono twój przedwskrzeszeniowy duplikat w celu naprawienia śmiertelnych ran. W ten sposób namierzono blokadę, którą zainstalowałem. Dlatego zostałeś ujęty po swoim ostatnim samobójstwie.

Za wszelką cenę pragnąc ustalić tożsamość buntownika, Rada postanowiła poddać się skanowaniu pamięci. Loga to przewidział i przeprogramował komputer w taki sposób, by ten pokazywał zafałszowany zapis wspomnień.

- Oczywiście rozumiecie, że nie mogłem zrobić tego z całym zapisem, a jedynie z analizowanymi przez Radę fragmentami dotyczącymi naszych nieobecności, z których musieliśmy się wytłumaczyć. Nawet to wymagało z mojej strony mnóstwa czasu i ciężkiej pracy, ale mi się udało.

Nadeszła chwila, której Loga się lękał i co do której miał nadzieję, że nigdy nie nastąpi. Miał przygotowany plan, ale nie chciał wcielać go w życie. Sprawiło mu to olbrzymi ból.

- Monat postanowił, że w jedną z najbliższych nocy da się zabrać z powrotem do wieży. W tym samym czasie ty, Burtonie, miałeś zostać poddany pełnemu skanowaniu wspomnień z pobytu w Dolinie. Myślę, że Monat podejrzewał, iż buntownik, czyli ja, postarał się o to, by twoje wspomnienia z przesłuchania przez Radę nie zostały wymazane. Poza tym, miał już dosyć przemocy, która otaczała go w Świecie Rzeki. Potrzebował wakacji.

50

Loga właśnie leciał do wieży po wykonaniu jednej z legalnych misji, kiedy odnaleziono dwa ukryte urządzenia wskrzeszające. Jednocześnie inżynierowie odkryli kolejne dowody na to, że Loga manipulował przy komputerze.

Monat, Thanabur i Siggen przebywali wtedy w Dolinie. Pozostali członkowie Rady wysłali latające statki, aby przekazać im nowiny i dostarczyć ich do wieży. Jednak Rada źle oceniła sytuację. Zamiast zaczekać na powrót Logi i dopiero wtedy doprowadzić do konfrontacji, wysłała do niego wiadomość, informując go, że po zameldowaniu się w bazie zostanie aresztowany.

- Potrzebowałem pół godziny, aby zdobyć się na to, co od dawna planowałem i o czym wiedziałem, że pewnego dnia stanie się nieuniknione. Jednak miałem nadzieję, że będę wtedy w wieży.

Loga wysłał sygnał, który aktywował kod w czarnych kuleczkach w mózgach osób, które znajdowały się w wieży oraz na otaczającym ją morzu. Etycy popełnili błąd, decydując się na jeden wspólny kod zamiast indywidualnych haseł.

- Jednak ja także się pomyliłem, nie wysyłając kodu do Doliny. Rozważałem to, ale nie chciałem zabić więcej osób niż to było konieczne. Ponadto uważałem, że Etycy znajdujący się w Dolinie będą bezsilni i nie zdołają dostać się do wieży, gdyż mój sygnał unieruchomi także latające pojazdy. Jeśli zapragną wrócić do bazy, będą musieli podróżować tak jak inni ludzie. Najpierw statkami do źródeł Rzeki, a potem pieszo przez góry. Zanim dotrą do celu, zdążę zrobić wszystko, co zaplanowałem.

- A co by się stało, gdyby któryś z pojazdów spadł w Dolinie? - spytał Nur.

- To niemożliwe. Uległby spaleniu przed uderzeniem w ziemię. Taki sam los spotkałby pojazdy zaparkowane na szczytach gór wzdłuż Doliny Postarałem się o to.

- W jaki sposób piloci dostawali się na dół, a potem z powrotem do swoich maszyn? - zdziwił się Maur.

- Pojazdy mogły być zdalnie sterowane. Wysadzały pilotów na pogórzu podczas burzy lub ulewy i wracały na górę zbocza. Jeśli pilot zamierzał dłużej pozostawać w danej okolicy, zakopywał w ziemi urządzenie sterujące lub chował je do swojego rogu obfitości. Wyglądem przypomina ono jeden ze zwykłych kubków, jakie znajdują się we wszystkich pojemnikach.

Nic już nie mogło powstrzymać Logi przed dotarciem do wieży. Jednak Etyk nie docenił podstępności Monata.

- A przynajmniej wydaje mi się, że to właśnie on podjął kroki zaradcze. Zapewne wprowadził do komputera dane dotyczące wszystkiego, co się wydarzyło, i otrzymał listę możliwych rozwiązań. Komputer nie zdradził mojej tożsamości; wprowadziłem blokadę, która mu tego zakazywała. Jednak zrobił wszystko, czego Monat od niego oczekiwał. Tak przypuszczam. Choć niewykluczone, że Monat sam na to wpadł.

Loga zamilkł na tak długo, że Burton musiał go zachęcić.

- To znaczy na co?

- Na to, by zainstalować coś w moim osobistym pojeździe latającym. Kiedy wysłałem sygnał, wszystkie osoby w wieży i na morzu padły trupem, wszystkie pozostałe pojazdy, które znajdowały się w powietrzu, uległy spaleniu, a maszyny wskrzeszające się wyłączyły. Miały ponownie ruszyć dopiero na mój sygnał. Jednak w moim pojeździe także umieszczono pewne urządzenie. Odkryłem to, gdy straciłem kontrolę nad sterami. Włączył się autopilot i pojazd ruszył ku szczytowi górskiego pasma. Jednocześnie w kabinie rozległ się nagrany głos, który polecił mi czekać, aż zostanę przechwycony. Głos Monata! Kazał zainstalować to urządzenie, zanim udał się do Doliny, aby ci towarzyszyć, Burtonie. Oczywiście musiał je umieścić w każdej z maszyn. Gdyby podejrzewał tylko mnie, szczegółowo by mnie sprawdził. Jednak Monat nie przewidział, że żaden pojazd ani pilot nie będą mogli po mnie przybyć. To oznaczało, że zostanę uwięziony na szczycie góry, gdzie umrę z głodu, chyba że zlokalizuję urządzenie i się go pozbędę. Chociaż Monat spodziewał się, że pojazd wysłany z wieży błyskawicznie dotrze do maszyny buntownika, zadbał także o to, by urządzenia nie dało się usunąć ani wyłączyć. Na kilka minut przed lądowaniem nagrany głos poinformował mnie, że ulegnie ono spaleniu w chwili zetknięcia się pojazdu z podłożem, podobnie jak silnik.

Loga klął i pomstował. Przez chwilę wyobraził sobie, co się stanie. Umrze i nie będzie mógł wysłać fałszywych wiadomości na Planetę Ogród. Po upływie stu sześćdziesięciu lat mieszkańcy Ogrodu spodziewają się automatycznie sterowanego statku, który dostarczy najnowszy raport. Jeśli ten będzie się spóźniał, wyślą swoich ludzi, by zbadali sytuację. Dotrą oni do wieży ponad trzysta dwadzieścia lat po spodziewanej dacie wysłania statku.

- W pewnym sensie dobrze się stało - rzekł Loga. - Chciałem, aby projekt trwał dużo dłużej niż ustalone sto dwadzieścia lat, ale nie śmiałem tego zaproponować. Moi towarzysze twierdzili, że to w zupełności wystarczy, aby odsiać ludzi, którzy nigdy nie osiągną poziomu rozwoju wymaganego, aby Przejść Dalej. A teraz projekt miał potrwać znacznie dłużej niż zakładano. Być może mój ojciec i matka, siostry i bracia, wujkowie, ciotki i kuzyni nie byli skazani na zatracenie.

- Co takiego? - zdziwił się Burton.

Po policzkach Logi pociekły łzy. Mówił zdławionym głosem.

- Wszystkich nas obowiązywał bezwzględny zakaz poszukiwania swoich zmartwychwstałych krewnych. To lud Monata sformułował to rozporządzenie. Według nich doświadczenie pokazywało, że Etycy, którzy odnaleźli wśród wskrzeszeńców swoich najbliższych, byli załamani, jeśli ci wydawali się skazani na porażkę. Mogli wtedy próbować interweniować lub odczuwać pokusę przedwczesnego wyjawienia ludziom prawdy. Podczas jednego z poprzednich projektów pewna kobieta umieściła swoich rodziców w specjalnym pomieszczeniu w podziemnych komorach i usiłowała zmusić ich do etycznego rozwoju. Wpojono mi tę zasadę, gdy byłem młodzieńcem w Świecie Ogrodu. Wtedy święcie w nią wierzyłem. Jednak później nie mogłem wytrzymać tego, że nie mogę się spotkać z rodziną, a także potwornej świadomości, że nie będą mogli Przejść Dalej. Dlatego jeszcze na długo przed opuszczeniem Świata Ogrodu opracowałem swój plan. Nie byłem pewien, czy uda mi się go zrealizować. Ale namierzyłem swoich bliskich dzięki komputerowi... uwierzcie, że długo to trwało... po czym odwiedziłem ich w Dolinie. Oczywiście byłem w przebraniu, więc nie mieli szansy mnie rozpoznać. Postarałem się, aby wszyscy zostali wskrzeszeni w tym samym miejscu. Gdyby którekolwiek z nich się stamtąd oddaliło lub zostało zabite, od razu dowiedziałbym się, dokąd trafiło. Mam niemal fotograficzną pamięć. Chociaż na Ziemi umarłem tuż przed piątymi urodzinami, dokładnie pamiętałem swoich rodziców i wszystkich pozostałych krewnych. Z wielkim trudem przychodziło mi ukrywanie tożsamości, ale musiałem to robić. Zaprzyjaźniłem się z nimi, a nawet udawałem, że uczę się ich języka. Jednocześnie cały czas byłem zaangażowany w oficjalny projekt. Szczerze kochałem swoją przybraną matkę w Świecie Ogrodu, jednak swoją prawdziwą matkę kochałem jeszcze bardziej, chociaż była bez porównania mniej rozwinięta etycznie. Podczas swoich wizyt w kolejnych latach postarałem się, aby moi krewni zapoznali się z naukami Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Wszyscy się nawrócili, ale to nie wystarczyło. Wciąż wiele ich dzieliło od osiągnięcia etapu, na którym mogliby liczyć na dalszy rozwój. Jednak wierzyłem i nadal wierzę, że jeśli da im się wystarczająco dużo czasu, to osiągną ten cel.

- Właśnie miałeś wylądować na szczycie góry - przypomniał Burton grzecznie.

- Tak. Ale to, co wam powiedziałem o swojej rodzinie, jest niezwykle istotne. Musicie zdać sobie sprawę, że nie martwiłem się tylko o swoich krewnych. Bolał mnie los wszystkich ludzi, całych miliardów skazanych na zagładę. Jednak nie mogłem o tym nawet wspomnieć swoim towarzyszom. Oczywiście nie licząc Tringu, choć poruszyłem ten temat w rozmowie z nim dopiero, gdy byłem go absolutnie pewny. Gdybym zdradził się przed innymi, podejrzenie padłoby na mnie zaraz po tym, jak wykryto istnienie buntownika.

Chociaż mogło to oznaczać samobójstwo, Loga zrobił jedyną rzecz, która mogła przeszkodzić jego pojazdowi w dotarciu do wyznaczonego celu. Odciął zasilanie.

- Gdyby Monatowi przyszło do głowy, że ktoś może tego spróbować, postarałby się, aby było to niemożliwe. Jednak nie przewidział takiego rozwoju wypadków. Wydawało się to bez sensu. W końcu winowajca wiedział, że nawet jeśli się zabije, zostanie wskrzeszony w wieży.

Pojazd od razu spadł i uderzył w górskie zbocze tuż poniżej szczytu. Leciał powoli, a Loga był ubrany w ochronny kombinezon. Ponadto maszynę zbudowano z niemal niezniszczalnego szarego metalu, więc nawet nie została zadrapana.

- Pomimo tego zginąłbym podczas upadku. Jednak po opadnięciu o trzydzieści metrów ponownie włączyłem moc i pojazd ruszył w górę. Znów odciąłem zasilanie i włączyłem je po obniżeniu się o piętnaście metrów. Maszyna podjęła pierwotny kurs. Wyłączyłem moc raz jeszcze.

Za pomocą gwałtownych spadków Loga sprowadził pojazd niemal na ziemię. Wcześniej otworzył drzwi. Kiedy znalazł się blisko podłoża, wyskoczył, zabierając ze sobą swój róg obfitości. Spadł pośród deszczu, grzmotów i błyskawic, uderzył o coś i stracił przytomność.

Kiedy się ocknął, zwisał z gałęzi drzewa żelaznego. Był dzień, a jego róg obfitości leżał trzydzieści metrów niżej, u podstawy drzewa. Chociaż Etyk był mocno podrapany i posiniaczony, a także doznał wewnętrznych obrażeń i złamał nogę, zdołał zejść na ziemię.

- Dalszy ciąg już wam opowiedziałem lub sami go odgadliście.

- Jeszcze nie wiemy wszystkiego - odparł Burton. - Nie mamy zielonego pojęcia, czym jest ta straszliwa rzecz, o której wspomniałeś. Co takiego przygotowałeś na koniec.

- Albo co tak naprawdę oznacza Przejście Dalej - dodał Nur.

- Przejście Dalej? Kiedy umiera ciało osoby, która była wysoce zaawansowana etycznie, jej wathan znika. Nasze urządzenia nie potrafią go wykryć. Jeżeli stworzy się duplikat takiego ciała, wathan do niego nie powraca.

- Co wtedy robicie z ciałem?

- Tylko raz przeprowadzono taki eksperyment i pozwolono żyć stworzonemu ciału aż do naturalnej śmierci. Nie dotyczyło to istot ludzkich. Autorami eksperymentu była rasa, która poprzedzała lud Monata. Oficjalna teoria głosi, że chociaż Stwórca może się wydawać obojętny wobec Swoich stworzeń, to troszczy się o te wathany, które znikają. Nie znajdujemy innego wytłumaczenia.

- Możliwe, że coś w pozafizycznym wszechświecie przyciąga wathany, gdy te osiągną określony etap rozwoju - zasugerował Frigate. - Co prawda nie wiem, dlaczego miałoby to mieć cokolwiek wspólnego ze sferą pozafizyczną, ale sądzę, że może tu zachodzić jakiś rodzaj magnetycznego przyciągania.

- Rozważano tę teorię. Jednak wolimy uważać, że to działanie Stwórcy. Nawet jeśli dokonuje się ono za pośrednictwem świata fizycznego lub pozafizycznego, a nie poprzez czynniki nadprzyrodzone.

- Czyli nie polegacie na nauce, tylko na wierze, aby wyjaśnić zniknięcia - odezwał się Burton.

- Tak, ale kiedy rozważasz najbardziej elementarne kwestie, nieskończoność i skończoność, wieczność i czas, Pierwotną Przyczynę, musisz polegać na wierze.

- Która wyprowadziła miliardy ludzi na manowce i spowodowała niewyobrażalne cierpienie - odparł Frigate.

- Nie możesz tego odnosić do tej sytuacji.

- Zajmijmy się wydarzeniami, które zachodzą w tym świecie - odezwał się Tai-Peng z naciskiem.

- Zwerbowałem wskrzeszeńców, ponieważ spodziewałem się tego, co się stało. Wprowadziłem do komputera dane dotyczące wszystkich sytuacji, jakie przyszły mi do głowy, i kazałem mu oszacować prawdopodobieństwo ich zaistnienia. Niestety, komputer nie potrafi przewidzieć, co pomyślą inteligentne istoty i jakie podejmą decyzje, jeśli nie dysponuje wszystkimi możliwymi danymi, a to nierealne. Zresztą nawet mając dostęp do wszystkich informacji, nie mógłby przewidzieć przyszłości ze stuprocentową pewnością. Dlatego Monat i inni mnie zaskoczyli, podobnie jak ja jego oraz wy mnie. Ludzki umysł wciąż stanowi tajemnicę.

- I niech zawsze tak pozostanie - rzekł Burton.

- Tak właśnie jest! Dlatego nie da się przewidzieć rozwoju wathana. Jeden może być zaawansowany etycznie, lecz zatrzymać się w rozwoju. Inny może znajdować się na niskim poziomie, lecz nagle, niemal z dnia na dzień, wspiąć się na znacznie wyższy etap. Wykonać etyczny skok. Poza tym, ludzie mogą cofać się w rozwoju.

- Czy ty także jesteś tego przykładem? - spytał Anglik.

- Nie! Właśnie to mi zarzuciła Siggen, kiedy mieszkaliśmy razem w chacie w Parolando. Prawda jest taka, że przewyższam poziomem zaawansowania wszystkich innych uczestników projektu. Bo czyż nie jest bardziej etyczne dać ludziom tyle czasu na rozwój, ile potrzebują? Sami powiedzcie. Oczywiście, że tak! Nie da się temu zaprzeczyć!

- On oszalał - szepnęła Alicja.

Burton nie był taki pewny. Loga wydawał się mówić z sensem. Gorzej wyglądały jego pomysły na realizację tych planów. Jednak jeśli dalej będzie wysyłał zafałszowane sygnały, to mieszkańcy Świata Ogrodu rzeczywiście nie przylecą na zwiady. Loga może zyskać nawet tysiąc lat. To z pewnością pozwoli każdemu osiągnąć pożądany poziom rozwoju.

A jednak wrodzony pesymizm podpowiadał mu, że niekoniecznie musi się tak stać.

Czy on sam poczynił jakieś postępy?

Czy w ogóle chciał osiągnąć stan, w którym centralna część jego istoty po prostu by zniknęła?

Dlaczego nie? Byłaby to przygoda znacznie efektowniejsza od tej, którą przeżywał obecnie. Największa przygoda jego życia.

- No dobrze - rzekł. - Chyba już rozumiemy, co się stało. Jednak dałeś nam do zrozumienia, że możesz nie móc zrealizować swoich planów, nawet jeśli nikt nie będzie ci stał na drodze. Co takiego strasznego się wydarzyło?

- To moja wina, tylko moja! - jęknął Loga. Wstał z fotela i pomimo rannej nogi zaczął chodzić tam i z powrotem po pomieszczeniu. Pot spływał mu po wykrzywionej twarzy - Przez to, co zrobiłem, miliardy istot mogą być skazane na wieczną zagładę! Niemal wszyscy ludzie! Może nawet wszyscy co do jednego! Na zawsze!

51

Przez chwilę panowała cisza. Loga nie przestawał boleśnie kuśtykać.

- Może nam w końcu powiesz? - odezwał się Burton.

Etyk usiadł na fotelu.

- Sygnał, który wysłałem, zablokował system wskrzeszający. Nie chciałem, aby któryś z Etyków popełnił samobójstwo i wrócił do wieży przede mną. Jednak nie wiedziałem, że inny Etyk także zatrzymał system, kiedy zostałem odkryty.

Według Logi było to spowodowane tym, że Monat nie chciał, aby nieznany zdrajca dostał się do wnętrza wieży. Tam mógłby wcielić w życie swój plan - na czymkolwiek on polegał - zanim wykryto by jego obecność.

Polecenie, które wydał Monat, uchyliło wszystkie inne.

- W końcu był Operatorem.

Co więcej, Monat skorzystał ze swoich uprawnień i rozkazał komputerowi, by ten do czasu powrotu sytuacji do normalności słuchał tylko jego wytycznych.

- Jestem pewien, że gdyby dokładnie wiedział, co się stanie, nie wydałby takiego polecenia. Ale podobnie jak ja nie miał pojęcia, jak rozwinie się sytuacja.

- Wszechświat jest nieskończony, podobnie jak potencjał zachodzących w nim zdarzeń - rzekł Nur.

- Być może. Jednak komputer używa wathanów jako... jak mam to nazwać?... schematów, na podstawie których tworzy duplikaty ciał. Kiedyś zapisy były przechowywane w ciałach, ale jak już wytłumaczyłem, wykorzystanie w tym celu wathanów okazało się znacznie ekonomiczniejsze. Inne zapisy nie istnieją. Jeśli więc tracimy wathan, zostajemy także pozbawieni możliwość odtworzenia ciała.

Burton przez chwilę o tym rozmyślał.

- No cóż, ale nadal macie wathany. Widzieliśmy je w szybie, który znajduje się w środku wieży.

- Tak, ale kiedy komputer umrze, wathany zostaną uwolnione! Wtedy już nie będziemy mogli wskrzeszać zmarłych. Będą straceni na zawsze!

Znów zapadła cisza. Po minucie lub dwóch przerwała ją Alicja.

- Komputer... umiera?

Loga niemal się krztusił.

- Owszem. Nie byłoby tak, gdyby na tyle lat nie został pozostawiony bez opieki.

Maszyna miała przetrwać setki lat bez konieczności napraw lub wymiany części. Jednak od czasu do czasu poszczególne podzespoły i jednostki ulegały awariom. Dlatego technicy regularnie wszystko sprawdzali, a sam komputer dysponował rozwiniętymi możliwościami samonaprawczymi. Jednak wszystkie maszyny charakteryzują się dobrze znaną, choć jak dotąd niewyjaśnioną, skłonnością do samoistnego psucia się bądź odmawiania współpracy. W żartach zastanawiano się nawet, czy przypadkiem nie mają one własnych wathanów oraz wolnej woli, wyjątkowo złośliwej. W pozbawionym kontroli mechanizmie popsuł się jeden z zaworów.

- Nie chodzi o zawór w sensie mechanicznym. To rodzaj pola siłowego, które odcina lub otwiera dopływ morskiej wody do komory, w której mieszany jest pokarm dla komputera. Komputer jest utrzymywany przy życiu za pomocą destylowanej wody zmieszanej z cukrem i śladowymi ilościami minerałów. Oprócz wspomnianego zaworu istnieje jeszcze zawór awaryjny, który w razie czego przejmuje jego funkcje. Wtedy technicy naprawiają generator pola, po czym zastępczy zawór się wyłącza.

Niestety, na dłuższą metę zawór bezpieczeństwa nie mógł dostarczyć wystarczającej ilości wody. Dlatego białkowy komputer umierał.

- Wcześniej mógłbym użyć jego banków pamięci do stworzenia modelu duplikatu, ale niestety w tej chwili nie mam dostępu do tych informacji, więc nie mogę ich przekazać do konwerterów przetwarzających energię w materię.

- Dlaczego nie naprawisz generatora pola? - spytał Frigate.

- Ponieważ komputer mi na to nie pozwoli. Najwyraźniej Monat już dawno temu polecił wyposażyć go w system obronny. Został on uruchomiony dopiero wtedy, gdy mnie zdemaskowano.

Ponownie zapadła długa cisza. W końcu Alicja spytała:

- Dlaczego nie użyjesz jednego z urządzeń chwytających, o których nam opowiadałeś? Kiedy komputer umrze i uwolni wathany, urządzenie chwytające będzie mogło je zatrzymać.

Loga uśmiechnął się ponuro.

- Bardzo dobry pomysł. Myślałem o tym. Jednak jedynym dostępnym urządzeniem chwytającym jest sam komputer. Musiałbym wykorzystać w tym celu jego banki pamięci.

- Czy systemu obronnego nie da się pokonać? - spytał Burton.

- Łatwo jest uzyskać dostęp do generatora pola. Potem wystarczy wyjąć popsuty moduł i zastąpić go nowym. Jednak zginąłbym, zanim zdążyłbym to zrobić. Komputer zabiłby mnie za pomocą takich samych promieni, jakimi strzela mój miotacz.

- Korzystałeś z komputera w tym samym czasie co pozostali - zauważył Nur. - W jaki sposób udało ci się to przed nimi ukryć?

- W pewnym sensie wywołałem u komputera schizofrenię. Jego jedna część nie wiedziała, co robi druga.

- To jest to! - wykrzyknął Maur. Po chwili jego entuzjazm ustąpił miejsca zatroskaniu. - Nie. Na pewno już na to wpadłeś.

- Tak. Nie da się tego powtórzyć, ponieważ technicy najwyraźniej odkryli to rozszczepienie umysłu i teraz jedna część systemu wyraźnie dominuje.

- Czyli umysł nie jest zintegrowany? - zauważył Nur.

- Nie. Technicy nie mieli czasu na usunięcie złożonych obwodów, które powodowały schizofrenię. Jednak zainstalowali tymczasowe obejścia, aby zapewnić dominację głównej części umysłu. Później zamierzali zintegrować obie części, jednak zginęli nim zdążyli to uczynić.

- Skąd wiesz o tym wszystkim? - spytał Burton.

- Komputer przekazał mi te informacje. Można z nim nawiązać kontakt, jednak nie słucha nikogo poza Monatem bądź inną upoważnioną przez niego osobą.

- Nie da się odkryć hasła, którego użył Monat?

- Nie, chyba że gdzieś je zapisał. Ale wątpię, żeby to zrobił. Poza tym, hasło musiałoby być uzupełnione próbką głosu Monata lub jego pomocnika.

- Może nie ma żadnego hasła - zasugerował Frigate. - Może wystarczy rozpoznanie głosu.

- Nie. Monat by na to nie pozwolił. Stosunkowo łatwo uzyskać próbki głosek z nagrań jego wypowiedzi i zsyntezować je, tworząc nowe zdania. Ponadto, Monat mógł zaprogramować system tak, by rozpoznawał jego wygląd.

- Czy potrafiłbyś stworzyć przekonujące przebranie? - spytał Turpin.

- Chyba tak. Choć użyłbym raczej promieni maskujących.

Loga wydawał się już bardzo zmęczony. Burton podejrzewał, że to nie rana pozbawia go energii, ale poczucie beznadziei i wyrzuty sumienia.

- No cóż, nie wiemy, czy rozpoznanie głosu i wyglądu wystarczy - rzekł Anglik. - Ale musimy spróbować przechytrzyć komputer, nawet jeśli to daremny wysiłek.

- Czy powiedziałeś komputerowi, że umiera? - spytała Alicja z entuzjazmem.

- O tak. Ale on już o tym wiedział.

- Być może ktoś mógłby się przedostać przez systemy obronne komputera - zasugerował Burton, patrząc na Logę z mocą.

Etyk lekko się wyprostował.

- Wiem, co ci chodzi po głowie. Skoro jestem odpowiedzialny za ten koszmar, to powinienem spróbować naprawić generator pola. Nawet jeśli istnieje niemal stuprocentowa pewność, że będzie to samobójcza misja. Poświęciłbym się, gdybym uważał, że to cokolwiek da. Ale gdyby mi się udało i przypłaciłbym to życiem, to i tak żadne z was nie potrafi obsługiwać znajdującego się tutaj sprzętu, więc nie moglibyście rozwiązać problemu. A gdyby komputer nie umarł, to zmieniłoby się tylko tyle, że wathany nie zostałyby uwolnione.

Burton odrzekł, że Loga powinien nauczyć ich obsługi potrzebnych urządzeń, na wypadek, gdyby jemu coś się stało. Czy zdąży to uczynić przed śmiercią komputera?

Etyk odparł, że to możliwe. Będzie musiał nauczyć ich rozpoznawania oznaczeń na przyrządach. Nauka języka, w którym rozmawia się z komputerem, czyli mowy Monata, dominującej w Świecie Ogrodu, trwałaby zbyt długo. Jednak Loga mógł dokonać zmian w konwerterach języka i umożliwić im komunikację w esperanto.

- Doskonale! - ucieszył się Anglik. - A teraz wszyscy powinniśmy się przespać. Odzyskamy siły i będzie nam się lepiej myślało. Może wtedy przyjdzie nam do głowy coś, co będziemy mogli wykorzystać przeciwko komputerowi.

Przeszli do apartamentów członków Rady. Loga udał się do swoich pokoi. Aphra Behn i de Marbot zajęli jeden apartament; Alicja i Burton kolejny. Tai-Peng i Turpin podzielili się czwartym lokum, a Nur i Frigate wybrali sąsiednie mieszkanie. Burton uznał, że nikt nie powinien nocować samotnie. Wciąż nie do końca ufał Etykowi.

Zanim zasnęli, Alicja rzekła:

- Richardzie, musi istnieć jakiś sposób na ominięcie zabezpieczeń komputera. Został stworzony przez ludzi, więc ludzie powinni mieć nad nim kontrolę.

- Może odwołasz się do jego uczuć? - zaproponował Burton. - Wy kobiety jesteście w tym wyjątkowo dobre.

- Nie lepsze od mężczyzn, ty ośle! Zresztą doskonale zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu odwoływać się do uczuć czegoś, co ich nie posiada. Chociaż nie jestem pewna, że komputer jest ich całkowicie pozbawiony. A przynajmniej jakiegoś ich odpowiednika. Jednak skoro działa wyłącznie w oparciu o logikę, to dlaczego jej przeciw niemu nie wykorzystać? Zaszczepiono w nim ludzką logikę, więc możemy z nim walczyć lub go przechytrzyć.

- Loga na pewno o tym pomyślał - odparł Anglik.

Pocałował ją w policzek i odwrócił się na drugi bok.

- Dobranoc, Alicjo.

- Dobranoc, Richardzie.

Kiedy obudził się kilka godzin później, zastał ją wpatrzoną w poruszające się kształty na suficie.

52

Rankiem wzięli prysznic, przebrali się w czyste ręczniki, po czym udali się do pomieszczenia, które pełniło funkcję jadalni. Mijając salę dowodzenia, zobaczyli, że ciało Croomes zostało usunięte. Na podłodze nie było plam krwi, znikły też wszystkie szkielety.

- Roboty - wyjaśnił Loga. - Wysłałem jednego także po ciało Gilgamesza.

- Nie widziałem tutaj żadnych robotów - rzekł Frigate.

- Widziałeś, tylko że one bardziej przypominają duże szafki. Wasze łóżka także są robotami. Delikatnie masują wasze mięśnie i rdzeń kręgowy.

- Nie poczułem niczego, gdy obudziłem się w środku nocy - rzekł Burton.

- Ani ja - dodała Alicja.

- Działają bardzo subtelnie i wykonują swoje zadania w sposób automatyczny tylko wtedy, gdy śpicie. Ale jeśli macie ochotę na masaż, wystarczy wydać polecenie. Pokażę wam, jak to zrobić.

Przy smakowitym śniadaniu Alicja podzieliła się z innymi swoimi przemyśleniami na temat przechytrzenia komputera za pomocą tej samej logiki, z której on korzysta.

Loga pokręcił głową.

- To brzmi sensownie, ale nie zadziała.

- Przynajmniej możemy spróbować - odparła Alicja.

- Wypróbujemy każdą możliwość, zarówno w sferze mentalnej, jak i fizycznej - zapewnił ją Loga. - Ale uwierz mi, że pomyślałem o wszystkim.

- Nie wątpię w twoją inteligencję. Ale co dziewięć głów to nie jedna.

- Dziewięciogłowy smok! - wykrzyknął Tai-Peng. Na twarz wystąpiły mu rumieńce; przez cały posiłek raczył się winem.

- Wykorzystam system jednego z elektronicznych komputerów w tym pomieszczeniu - rzekł Loga. - Ale nie sądzę, aby potrafił on przezwyciężyć swoją własną logikę. Komputer potrafi dokonywać obliczeń znacznie szybciej niż człowiek, ale jest pozbawiony wyobraźni. Nie jest kreatywny. Jednak mogłem przegapić jakiś fragment danych, a komputer umożliwi mi dokonanie błyskawicznych zestawień, których ręczne spisanie zajęłoby mi lata. Poza tym w pewnym stopniu jest zdolny do przeprowadzenia wnioskowania.

Loga udał się do swojego apartamentu, a następnie do sali dowodzenia, gdzie usiadł na fotelu na środku obrotowej platformy. Po chwili zawołał pozostałych.

- Nie mogłem się powstrzymać przed zapytaniem dużego komputera, jak wiele tuathanów znajduje się obecnie w szybie.

- Jak wiele? - spytał Nur.

Loga ponownie zerknął na ekran.

- Osiemnaście miliardów dwadzieścia osiem. Nie. Teraz o trzy więcej.

- To ponad połowa mieszkańców Doliny - zauważył Frigate.

- Tak. A teraz dodajcie dwa kolejne.

Loga wyłączył monitor.

- Z każdą mijającą godziną umierają nowe osoby, a do szybu trafiają nowe wathany. Kiedy komputer umrze...

Umilkł. Etyk musiał dysponować niezwykłą odwagą, wytrzymałością, determinacją i inteligencją, aby wcielić w życie wszystko to, czego dokonał. Jednak nawet on nie mógł sobie poradzić z przytłaczającym poczuciem winy.

- Może powinieneś rzucić ręcznik - zasugerował Turpin. - To znaczy... już teraz zabić komputer! W ten sposób nie stracisz kolejnych wathanów i będziesz mógł kontynuować swój projekt.

- Nie! - wykrzyknął Loga, po raz pierwszy odkąd go znali unosząc się gniewem. - Nie! To by było potworne! Muszę ich wszystkich uratować! Wszystkich!

- Tak, ale musisz się liczyć z tym, że możesz nie ocalić milionów mieszkańców tej planety. Albo nawet nikogo.

- Nie! Nie godzę się na to!

- Cóż - rzekł Turpin. - Nie przychodzi mi do głowy żaden sposób, w jaki mógłbym pomóc. To nie na moją głowę.

Udał się do pobliskiego salonu, aby pograć na stojącym tam fortepianie.

- Brzydzi się mną - stwierdził Loga. - Ale nie wie, jak bardzo sam siebie nienawidzę.

- Wzajemne oskarżenia w niczym nam nie pomogą! - zawołał Tai-Peng, wymachując butelką. - Ale Tom może mieć rację! Ja chyba też pójdę do salonu, żeby miło spędzić czas! Głowa mi pęka od myślenia!

- Raczej nie od myślenia - grzecznie odrzekła Alicja.

Tai-Peng tylko się wyszczerzył, a przechodząc obok cmoknął ją przelotnie w policzek.

Nur przypomniał Etykowi, że ten nie usunął bomb z szafek w drugiej sali dowodzenia.

- Po prostu zamknę drzwi - odparł Loga. - A teraz zajmijmy się programem „logika kontra logika”. Choć to zapewne strata czasu.

Pozostali przeszli do laboratorium językowego. Etyk przekazał im instrukcje dotyczące korzystania z urządzeń, które miały nauczyć ich mówienia i czytania w języku Świata Ogrodu, czyli po ghuurrkhiańsku. Udostępnił im także słowniki esperanto-ghuurrkhiańskie oraz poradniki gramatyczne.

Alicja ścisnęła Burtona za rękę.

- To straszne, prawda? - rzekła, spoglądając na niego dużymi ciemnymi oczami. Ich spojrzenia się skrzyżowały. - Tyle straconych dusz, które miały szansę na nieśmiertelność. Strach o tym myśleć!

- Więc nie myśl - odparł Burton. - Zresztą nawet ci straceni będą nieśmiertelni. Po prostu nie będą sobie z tego zdawać sprawy, to wszystko.

Alicja zadrżała.

- Owszem, ale my możemy być wśród nich. Uważasz, że Przejdziesz Dalej? Chciałabym wierzyć, że mi się to uda, ale w tym celu praktycznie trzeba być świętym!

- Nikt nigdy nie zarzucił mi bycia świętym, chyba że moja żona - odparł Burton z uśmiechem. - Ale i ona nie była taka naiwna.

Alicja nie dała się nabrać. Wiedziała, że Burton jest równie zdesperowany co ona.

Minęły dwa dni. Loga wyświetlił wyniki na ekranie konsoli; pozostali przyglądali się jego poczynaniom. Kiedy skończył, pokręcił głową.

- To na nic.

Jeszcze kilkakrotnie się naradzali, proponując różne rozwiązania, ale odrzucali wszystkie bez wyjątku ze względu na nieścisłości logiczne bądź bariery nie do pokonania.

Czwartego dnia po ich przybyciu do wieży, Frigate wpadł do pomieszczenia, radośnie się uśmiechając.

- Hej, ale z nas tępaki! Mieliśmy odpowiedź pod samym nosem! Dlaczego nie poślesz robotów, aby wymieniły moduł?

Loga westchnął.

- Myślałem o tym. Było to jedno z pierwszych rozwiązań, które przyszło mi do głowy. Ale mimo że roboty są zbudowane z charruzzu, czyli szarego metalu, to miotacze, z których korzysta komputer, mogą je pociąć na kawałki.

Frigate sprawiał wrażenie zawiedzionego i lekko upokorzonego.

- Tak... ale... jeśli poślesz ich odpowiednio dużo, to zniszczą miotacze!

- Konstrukcja robotów nie pozwala im na korzystanie z broni.

- Nie mógłbyś ich przebudować? A potem odpowiednio zaprogramować?

- Zajęłoby mi to dziesięć dni. Nawet gdybym zaczął od razu po przybyciu, nie zdążyłbym przygotować nawet jednego. - Na chwilę zamilkł. - Właśnie sprawdziłem, ile czasu zostało do śmierci komputera - odezwał się ze smutkiem w głosie. - Pięć dni!

Mimo że oczekiwali takich wiadomości, i tak byli zszokowani.

- Przynajmniej o to jedno już nie będziemy musieli się martwić - rzekł Tom Turpin. - Dusze znikną i nic nie da się z tym zrobić. Ale możesz dać znacznie więcej czasu tym, którzy wciąż pozostają przy życiu.

Loga przestawił kilka pokręteł i wcisnął jeden z guzików. Na ekranie rozbłysły ghuurrkhiańskie cyfry. Pozostali byli już wystarczająco zaawansowani, by je odczytać.

- Osiemnaście milionów sto dwa - oznajmiła Aphra.

- Powinienem natychmiast zabić komputer - rzekł Loga. - Już zbyt długo z tym zwlekam. Równie dobrze dziś mogła tu trafić dusza mojej matki.

- Zaczekaj! - zawołał Frigate. - Mam pomysł! Powiedziałeś, że kiedy się tu dostałeś, otworzyłeś wasze osobiste komory wskrzeszeniowe. Czy da się je ustawić w taki sposób, abyśmy i my w nich zmartwychwstawali?

- Owszem, to możliwe. Urządzenia chwytające komór działają na trochę innej częstotliwości niż te, których używa komputer. Dostroiłem do nich wathan swój i Tringu. Mógłbym to samo zrobić z waszymi. Ale skąd ten pomysł?

Frigate zaczął wyjaśniać, ale Loga, Burton i Nur w tej samej chwili zrozumieli, co zamierza powiedzieć.

Mogli ruszyć silną grupą, pozostawiając kilka osób, które nadzorowałyby urządzenia. Mogli wpadać do pomieszczenia i choć ginęliby raz za razem, w końcu zniszczyliby wszystkie miotacze obsługiwane przez komputer.

- Jak ty na to wpadłeś, Pete? - spytał Tom Turpin.

- Jestem pisarzem science fiction. Powinienem był o tym pomyśleć od razu, gdy dowiedziałem się, jak wygląda sytuacja.

- Ja również - rzekł Loga. - Ale wszyscy podlegamy silnej emocjonalnej presji.

- Potrafisz wykonać ich duplikaty? - spytał Burton, wskazując przypominającą pistolet broń zwieńczoną kulą.

- W dowolnej liczbie.

W ciągu dwóch minut cała grupa została uzbrojona w miotacze. Następnie Etyk wydrukował schemat trasy prowadzącej do pomieszczenia z zaworami z sali dowodzenia oraz z jego osobistych komór wskrzeszeniowych. Przestudiowali wydruki, porównując każdy korytarz i komorę z tymi wyświetlonymi na ekranie.

- Na tym obszarze na wszystkich ścianach są zamontowane kamery, wliczając pomieszczenie z zaworami. Oto jego zdjęcie z archiwum.

Studiowali kopie, które wydrukowała maszyna, aż nauczyli się rozkładu pomieszczenia na pamięć. Wtedy Loga polecił powielić moduł w konwerterze przetwarzającym energię w materię, po czym pokrótce poinformował ich, w jaki sposób należy wyjąć stary moduł i włożyć nowy.

Niestety, Etykowi nie udało się zdobyć schematów pokazujących rozmieszczenie elementów systemu obronnego komputera.

- Te informacje zapewne znajdują się w bankach pamięci - stwierdził Nur. - Dlaczego nie poprosisz o nie komputer?

Loga zrobił zdumioną minę, po czym cicho się roześmiał.

Po chwili uzyskał informacje, ale nie te, o które prosił. Komputer odmówił ujawnienia rozmieszczenia broni.

- Cóż, warto było spróbować.

Usiedli na fotelach i udali się w ślad za Etykiem do szybu. Polecieli w dół znacznie szybciej niż do tej pory mieli odwagę. Kiedy pokonali półtora kilometra, Loga zatrzymał się i skręcił do jednej z komór, a następnie pomknął korytarzem. Po kilku minutach Burton, który miał doskonałe wyczucie kierunku, zdał sobie sprawę, że zmierzają w stronę sekretnego pomieszczenia u podstawy wieży. Dzięki dużej prędkości, szybko dotarli do celu.

Etyk popatrzył na drzwi, wciąż uchylone za sprawą rogu obfitości, który Burton umieścił w progu. Poczerwieniał na twarzy.

- Dlaczego mi nie powiedzieliście, że drzwi cały czas były otwarte?

- Zastanawiałem się nad tym, ale uznałem, że to mało ważne - odparł Anglik.

- Agenci mogli się tędy przedostać!

- Nie. Nie zdołaliby nas tak szybko dogonić. Płynęli łodziami żaglowymi.

- Nie zamierzam niepotrzebnie ryzykować.

Loga odwrócił się w ich stronę.

- Kiedy mnie nie będzie, zabierzcie tę łódź z wejścia.

- Dokąd się wybierasz? - spytał Burton.

- Do sali dowodzenia, aby uruchomić samosterujący pojazd latający i wysłać go do skalnej półki. Pojazd ją stopi, a następnie zablokuje wejście do jaskini.

- Lećcie z nim - polecił Burton Tai-Pengowi i de Marbotowi.

Loga zmierzył go wzrokiem, ale nic nie odpowiedział. Odwrócił fotel i poleciał w głąb korytarza.

Burton wprowadził pozostałych do zasnutego mgłą pomieszczenia, gdzie z trudem zepchnęli łódź do morza. Następnie wrócili do korytarza, ponownie przeciskając się przez wąską szparę ponad rogiem obfitości.

- Powinniśmy byli poprosić Logę, aby je otworzył - zauważył Frigate.

- On chyba nie chce, żebyśmy wiedzieli, jak to się robi - odparł Burton.

- Wciąż nam nie ufa?

- Życie nauczyło go, aby nikomu nie ufać.

Jednak to nie była prawda. Loga wrócił po piętnastu minutach w towarzystwie obserwujących go Chińczyka i Francuza. Zszedł z fotela i uderzył pięścią w ścianę kilkanaście centymetrów od drzwi. Jednocześnie wyraźnie powiedział: „Ah Qaaq!”.

Drzwi rozsunęły się, znikając we wnękach w ścianie.

Burton dokładnie zapamiętał miejsce uderzenia.

- Skąd wiedziałeś, że ktoś nie nadejdzie korytarzem i cię nie złapie? - spytał.

- Te drzwi to jeden wielki wideoekran. Mam także inne ekrany, które wyglądają jak fragmenty ścian. Są rozmieszczone w taki sposób, że mogę widzieć, co się dzieje w dalszej części korytarza za kolejnymi zakrętami.

Razem z Logą weszli do pomieszczenia. W połowie jego długości Etyk zatrzymał się, odwrócił do ściany i ponownie podał hasło. Pozornie gładka część ściany cofnęła się i odsunęła. Po drugiej stronie znajdował się dobrze oświetlony pokój, w którym znaleźli sprzęt porozstawiany na stołach, dużą szafę i dwa szkielety. Były one skierowane w stronę drzwi, jak gdyby zmarli mieli właśnie opuścić pomieszczenie. Na podłodze, obok kości palców, stała metalowa skrzynka. Pokrywały ją liczne pokrętła, wskaźnik i przyciski; po jednej stronie znajdował się mały wideoekran, a po drugiej kilka wystających zębów.

- Gdybym tylko mógł wysłać ten sygnał kilka sekund wcześniej - rzekł Loga. - Dopadłbym ich, zanim usunęli skrzynkę kontrolną.

- Przecież nie mogłeś o tym wiedzieć - odparł Burton. - I tak nie mógłbyś zaryzykować samobójstwa. Przy okazji, dlaczego drzwi były zamknięte? Tych dwóch musiało je otworzyć, aby dostać się do środka.

- Skoro nie znali kodów, to jak tu weszli? - spytał Nur.

- Po upływie siedemdziesięciu pięciu sekund drzwi automatycznie się zamykają, chyba że zostanie wydane przeciwne polecenie. Śledczy znaleźli ten pokój, namierzając obwody. Musiało to być niezwykle czasochłonne i żmudne zadanie, gdyż nie mogli w tym celu użyć komputera. Kiedy już zlokalizowali pomieszczenie, skorzystali z magnetometrów. Cofnęli się i odnaleźli miejsce wprowadzenia kodu, czyli zaprogramowaną skrzynkę kodową. Z pewnością szybko odczytali hasło.

- A co z uderzeniem w ścianę, które towarzyszyło hasłu? W jaki sposób...

- Też na to wpadli, choć zapewne zajęło im to więcej czasu.

Wskazał szafę.

- Urządzenie wskrzeszające.

Wszedł do komory; Frigate deptał mu po piętach.

- Nie mogłeś skorzystać z własnego źródła zasilania? - spytał Amerykanin.

Loga przystanął i podniósł skrzynkę kontrolną, po czym podszedł do szafy. Wsunął zęby wystające ze skrzynki w otwory na ścianie urządzenia wskrzeszającego.

- Nie, nie mogłem. Żałowałem, że nie dysponuję własnym konwerterem atomowym, gdyż nie dałoby się go wytropić po kablach. Jednak konwersja energii w materię oraz chwytanie wathanów wymagają olbrzymiej mocy. Samo łącze pomiędzy płaszczyzną fizyczną i pozafizyczną zużywa tyle energii, że jego uruchomienie na dwudziestowiecznej Ziemi spowodowałoby zaciemnienie w połowie miast na planecie.

- W jaki sposób uniknąłeś wykrycia takiego poboru mocy? - zaciekawił się Frigate.

- Zadbałem o to, by wskaźniki go nie rejestrowały. A wracając do pierwszego pytania, gdyby technicy usunęli skrzynkę kodową, nie mógłbym wyjść z ukrytego pokoju na korytarz. Drugie drzwi są aktywowane za pomocą sygnału, który dociera do innego kodera-dekodera. Miałem szczęście, że technicy nie zdążyli się nim zająć przed śmiercią. Straciłem nadajnik tego sygnału, kiedy musiałem porzucić swój pojazd. Jednak takie nadajniki znajdują się w łodziach w jaskini i są automatycznie uruchamiane, gdy czujniki wykryją, że łódź zbliża się do wieży.

- Mechanizm drzwi nie zużywa dużo mocy. Dlaczego nie zasilałeś go osobnymi generatorami?

- Powinienem był tak robić. Ale korzystanie z głównego źródła energii było prostsze i ekonomiczniejsze. - Uśmiechnął się. - Ciekawe, co technicy odczytali z hasła. Ah Qaaq to słowa z języka Majów. Ah to przedimek, który wskazuje, że imię jest rodzaju męskiego. Qaaq oznacza ogień. Podobnie jak Loga w języku ghuurrkh. Być może po tym mnie zidentyfikowali. Mogli wprowadzić moje indiańskie imię do komputera, a ten w ciągu sekundy wyświetlił wyniki wyszukiwania. Sam się przechytrzyłem. - Zawiesił palec nad przyciskiem. - Zbliżcie się. Objaśnię to proste działanie dwukrotnie, abyście nie mieli żadnych wątpliwości. Potraficie już czytać oznaczenia. Kiedy wcisnę guzik, rozświetli się tamten mały srebrzysty krążek. To będzie oznaczało uruchomienie dopływu mocy. Tamten większy krążek obok niego to wskaźnik częstotliwości odczytu.

Nacisnął guzik. Mniejszy z krążków zabłysnął na pomarańczowo.

- A teraz...

Zgasło światło.

- Khatuuch! Co się...?

Loga na chwilę przykrył skrzynkę dłonią, po czym podbiegł do przedniej ściany szafy. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Nawet z miejsca, w którym się znajdowali, pozostali czuli gorąco bijące od urządzenia.

- Uciekajcie! - krzyknął Loga i jak najszybciej pokuśtykał w stronę wyjścia.

Kiedy Burton dotarł do drzwi, obejrzał się na szafę. Skrzynka kontrolna się roztapiała, a duży sześcian wewnątrz szafy lśnił na czerwono.

Loga zaklął po ghuurrkhiańsku.

- Co za... co za...! Tak przerobili urządzenie, aby przypływ mocy stopił konwerter!

Wszyscy poza Logą i Burtonem, który umarł już tyle razy, że nie straszna była mu wizja śmierci, odetchnęli z ulgą. Anglik widział to na ich twarzach. Wiedzieli, że zostaną wskrzeszeni i odzyskają wathany, ale i tak przerażało ich, że mają umrzeć.

- Mamy drugie urządzenie wskrzeszające - odezwał się Burton.

- Ono z pewnością też zostało popsute - odparł Loga. Był blady jak ściana.

- Nie możesz go naprawić, aby się nie stopiło?

- Spróbuję.

Jednak nie dał rady.

Spoglądając na stopioną masę, Burton zastanawiał się, czy już teraz powinien zdradzić Etykowi coś, czego wyjawienie wciąż odkładał, wiedząc, że uruchomienie urządzeń wskrzeszających było pilniejsze.

- Loga, kiedy opuściliśmy twoje sekretne pomieszczenie i ruszyliśmy w pogoń za tobą, położyłem obok drzwi pocisk, aby oznaczyć ich położenie. Teraz go tam nie ma.

Na chwilę zapadła cisza.

- Pewnie robot sprzątający go zabrał - odezwał się Frigate.

- Nie - zaprzeczył Loga. - Gdyby roboty były zaprogramowane na takie działania, to uprzątnęłyby szkielety.

- W takim razie ktoś jeszcze dostał się do środka!

CZĘŚĆ CZTERNASTA

Trójstronna rozgrywka:
Carroll, Alicja i komputer

53

Przeszli do laboratorium. Loga zasiadł do komputera i zabrał się do gorączkowej pracy. Wkrótce uruchomił wszystkie kamery w wieży. Dwie sekundy później na ekranie pojawił się obraz.

Burton gwizdnął.

- Frato Fenikso! Hermann Göring!

Siedział przy stole i jadł posiłek dostarczony przez skrzynkę obfitości. Sądząc po jego wychudzonej sylwetce i cieniach pod zapadłymi oczami, potrzebował więcej niż jedną porcję.

- Nie rozumiem, w jaki sposób tak szybko nas dogonił - zdziwił się Loga.

- Komputer nie informuje o obecności nikogo innego, ale ktoś może się chwilowo znajdować poza polem widzenia kamer. A jeśli oni są agentami, to mogą znać hasło. Monat mógł im je przekazać w Dolinie.

- Może spytamy Göringa? - zaproponował Burton.

- Oczywiście. Jednak najpierw zapytam komputera, gdzie on się znajduje.

Loga przeczytał instrukcje, po czym usiedli na fotelach i opuścili pomieszczenie. Dziesięć minut później znaleźli się na zewnątrz laboratorium w korytarzu, który prowadził do kryjówki Logi. Delikatnie wylądowali i weszli do pomieszczenia pieszo. Chociaż Göring nie był uzbrojony, nie mogli mieć pewności, że ktoś do niego nie dołączył.

- Achtung! - wrzasnął Burton.

Roześmiał się głośno, gdy Göring zerwał się z miejsca, plując jedzeniem, wymachując rękami i przewracając krzesło. Niemiec odwrócił się, blady i roztrzęsiony, wpatrując się w Anglika szeroko otwartymi oczami. Wydawało się, że próbuje coś powiedzieć, ale nagle poczerwieniał na twarzy i chwycił się za gardło.

- Mój Boże! On się dusi! - krzyknęła Alicja.

Göring był siny i klęczał na podłodze, kiedy Burton uderzył go w plecy, sprawiając, że jedzenie, które utknęło Niemcowi w przełyku, wyskoczyło na podłogę.

- To wcale nie było zabawne, Richardzie - strofowała go Alicja. - Przestań się śmiać. Mogłeś go zabić.

- Przepraszam, Göring - rzekł Anglik, ocierając łzy. - Chyba po prostu chciałem ci się odpłacić za kilka rzeczy, które mi zrobiłeś.

Göring wypił szklankę wody, którą przyniosła mu Aphra Behn.

- No tak, nie mogę mieć do ciebie żalu.

- Wyglądasz na zagłodzonego - odezwał się Nur. - Nie powinieneś tak szybko jeść. Zbyt dużo pokarmu tuż po długotrwałej głodówce może cię zabić.

- Nie jestem zagłodzony. Ale chyba straciłem apetyt. - Rozejrzał się. - Gdzie są pozostali?

- Nie żyją.

- Niech Bóg ma ich dusze w swojej opiece.

- Nie ma i nie będzie miał, jeśli sami szybko czegoś nie zrobimy.

- Göring! - odezwał się Loga ostro. - Czy przybyłeś tutaj sam?

Niemiec dziwnie na niego popatrzył.

- Tak.

- Od jak dawna tu jesteś?

- Mniej więcej od godziny.

- Czy kiedy wędrowałeś przez góry, ktokolwiek szedł za tobą?

- Nie. Przynajmniej ja nikogo nie widziałem.

- W jaki sposób tak szybko się tutaj dostałeś?

Göring i inni Virolandczycy zanurkowali do ładowni Nie Do Wynajęcia, zanim statek ześlizgnął się w otchłań. Wydobyli kilka elementów akumulatora i połączyli je na pokładzie drewnianej żaglówki. We wraku znaleźli także dwa niewielkie elektryczne silniki, zapasową śrubę napędową do mniejszej motorówki, Gascona, oraz inne części. Pracowali szybko i już dwa tygodnie po wypłynięciu Nie Wystawiaj Rachunków cztery osoby wyruszyły przebudowaną łodzią.

W odróżnieniu od grupy Burtona, po drodze nie robili przerw na odpoczynek i odzyskanie sił.

- Gdzie są twoi towarzysze? - spytał Loga, choć domyślał się jaki spotkał ich los.

- Dwaj zrezygnowali i wrócili. Ruszyłem w dalszą drogę z moją żoną, ale poślizgnęła się i spadła z górskiego zbocza.

Nakreślił dłonią w powietrzu okrągły znak błogosławieństwa, który tak często stosowali szansowcy.

- Lepiej usiądź - rzekł Burton grzecznie. - Mamy ci wiele do opowiedzenia.

Kiedy Göring wysłuchał relacji Logi i Burtona, wyglądał na przerażonego.

- Wszystkie wathany? Wśród nich także ten, który należał do mojej żony?

- Tak, a teraz nie wiemy, co robić. Zabić komputer, aby przestał chwytać kolejne wathany, czy może liczyć na to, że uda nam się odwołać podstawową komendę, którą wykonuje?

- Nie. Istnieje trzecie wyjście - odparł Hermann.

- To znaczy?

- Pozwólcie mi spróbować zamontować moduł.

- Oszalałeś?

- Nie. Mam do spłacenia dług.

Burton przypomniał sobie powtarzający się sen o Bogu.

Jesteś winien za ciało. Płać.

- Jeśli zginiesz, twój wathan będzie zgubiony.

- Niekoniecznie - odrzekł Hermann cicho. - Mogę być gotowy, aby Przejść Dalej. Nie mam co do tego pewności, a Bóg wie, że daleko mi do świętego. Ale jeśli uda mi się ocalić wszystkie te dusze... wathany... to odpokutuję za grzechy.

Nikt mu nie zaprzeczył.

- No dobrze - rzekł Loga. - Jesteś najodważniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Myślę, że doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że masz niewielkie szanse powodzenia. Ale oto, co zrobimy.

Burton żałował teraz żartu, jaki zrobił Niemcowi. W przypadku niepowodzenia ten człowiek ryzykował swoją duszę, groziło mu swoiste potępienie. Anglik przyznał Lodzę rację. Göring był najodważniejszą osobą, jaką spotkał. Być może kiedyś taki nie był, ale teraz bez wątpienia zasługiwał na to miano.

Loga uznał, że powinni wrócić na górny poziom w pobliże jego apartamentu. Po drodze zatrzymali się, aby pokazać Göringowi uwięzione wathany.

Niemiec przez kilka minut wpatrywał się w świecące, rozszerzające się i kurczące, wirujące i przemykające obiekty. Potem się odwrócił.

- Najpiękniejsze, najbardziej zachwycające i najobrzydliwsze zjawisko, jakie widziałem.

Ponownie nakreślił w powietrzu okrągły znak, ale tym razem Burton pomyślał, że to coś więcej niż błogosławieństwo. Usłyszał ciche słowa modlitwy o zbawienie i wewnętrzną siłę.

Kiedy dotarli do sali dowodzenia, Etyk od razu zasiadł do pracy przy konsoli na obrotowej platformie. Po pięciu minutach kazał Göringowi wejść do szafy. Tam prześwietlił go promieniami, dokonując pomiarów. Wprowadził nowe dane do komputera, kończąc pracę godzinę później.

Odczekał kilka sekund, po czym wdusił kolejny przycisk.

Zszedł z platformy i pokuśtykał do dużego konwertera przekształcającego energię w materię. Inni tłoczyli mu się za plecami. Otworzył drzwi urządzenia.

Na podłodze leżały elementy zbroi. Loga podniósł je i rzucił pozostałym, którzy założyli je na Göringa. Kiedy skończyli, Niemiec bardziej przypominał robota niż rycerza. Po dodaniu plecaka, w którym znajdował się zapas powietrza, upodobnił się do astronauty.

Nie licząc wąskiego lecz szerokiego wizjera z przodu kulistego hełmu, strój był w całości wykonany z szarego metalu. Pomimo pokaźnej grubości, ważył zaledwie cztery kilogramy.

- Wizjer nie jest tak wytrzymały jak metal - poinformował Loga. - A promienie przetną zbroję, jeśli skupią się w jednym punkcie na dłużej niż dziesięć sekund. Dlatego musisz stale pozostawać w ruchu.

Göring sprawdził elastyczność złączy na ramionach, nadgarstkach, palcach, kolanach i kostkach. Zapewniały mu niezbędną mobilność. Przebiegł się w tył i w przód, skoczył do przodu, na boki i do tyłu. Potem poćwiczył strzelanie z miotacza, aż poznał jego pełne możliwości.

Zdjął zbroję i zjadł kolejny posiłek.

Kiedy udał się do swojego apartamentu na spoczynek, Loga poleciał fotelem na piętro położone poniżej poziomu morza. Wrócił po dwóch godzinach w dwuosobowym badawczym batyskafie, który unosił się w powietrzu.

- Dopiero niedawno sobie o nim przypomniałem. To mu pomoże przedostać się przez pierwsze stanowiska obronne. Ale dalej będzie musiał się przemieszczać pieszo. Drzwi będą zbyt wąskie, by batyskaf się w nich zmieścił.

Podczas jego nieobecności pozostali byli zajęci przymocowywaniem miotaczy do przypominających trumny robotów sprzątających oraz wierceniem otworów na kable. Loga zainstalował sprzęt wideo oraz mechanizmy aktywujące broń. Następnie zaprogramował i zamontował skrzynki nawigacyjne.

Burton poszedł obudzić Niemca, ale znalazł go klęczącego obok łóżka, pogrążonego w modlitwie.

- Powinieneś się był przespać.

- Lepiej spożytkowałem czas.

Wrócili do sali dowodzenia, gdzie Hermann zjadł lekki posiłek, po czym zapoznał się z trasą oraz instrukcją obsługi batyskafu. Loga pokazał mu, w jaki sposób należy wyjąć stary moduł i włożyć nowy, który miał postać kawałka szarego metalu o kształcie i rozmiarach karty do gry. Mimo że mieściły się w nim bardzo złożone obwody, miał całkowicie gładką powierzchnię. W jednym z narożników wykonano nacięcie w kształcie litery V, oznaczając krawędź, którą należało wsunąć do otworu. Na powierzchni karty umieszczono wypukły kod, który wskazywał jej górną stronę.

- Co może się popsuć w takim module? - spytał Frigate.

- Nic - odrzekł Loga. - Jeżeli zostanie właściwie zamontowany. Podejrzewam błąd człowieka. Gdyby karta została włożona do góry nogami, obwody działałyby poprawnie. Jednak przy każdym skoku napięcia jeden z nich ulegałby drobnemu uszkodzeniu. Takie sytuacje nie zdarzają się często, ale na dłuższą metę zniszczenia by się nawarstwiały. Błąd zostałby zauważony już dawno temu, gdyby tylko technicy nie byli martwi.

Schował kartę do wnętrza metalowego sześcianu i przymocował go do zbroi tuż ponad kolanem.

- Musisz jedynie wcisnąć ten guzik na sześcianie, a pole magnetyczne przestanie działać. Sześcian ma wystarczająco grube ściany, by wytrzymać liczne trafienia z miotaczy.

Ubrali Göringa w pełną zbroję nie licząc kulistego hełmu. Loga nalał żółtego wina do pięknych kielichów, które przyniósł ze swojego apartamentu. Uniósł swój kielich i wygłosił toast.

- Za twój sukces, Hermannie Göringu. Niech Stwórca będzie z tobą.

- Z nami wszystkimi - odrzekł Hermann.

Wypili, po czym Niemcowi założono hełm. Göring wspiął się po krótkiej drabince na szczyt batyskafu i z pewnymi kłopotami przecisnął się przez właz. Loga wszedł na górę i zaglądając do wnętrza jednostki powtórzył wszystkie instrukcje. Następnie zamknął właz.

Jako dowódca operacji zajął fotel na obrotowej platformie. Pozostali zasiedli przed konsolami sterowniczymi i zaczęli manipulować przyrządami zgodnie z wytycznymi, które otrzymali od Etyka.

Pierwszy z uzbrojonych obiektów w kształcie trumny uniósł się w powietrze i ruszył w stronę drzwi. Sterował nim Burton. Za nim leciał robot Alicji, a dalej kolejne. Jeden po drugim opuściły pomieszczenie i skręciły w prawo.

Kiedy wszystkie roboty znalazły się w korytarzu, batyskaf oderwał się od ziemi i ruszył ich śladem.

Dotarcie na piętro tuż poniżej poziomu morza zajęło Burtonowi piętnaście minut. Zatrzymał robota przed zamkniętymi drzwiami, ponad którymi widniał wypukły relief przedstawiający litery. Aktywował miotacze i rozciął jedną stronę drzwi od góry do dołu. Przesunął robota dalej i roztopił kolejny fragment wejścia. Następnie staranował maszyną środek drzwi, tak że rozcięta część przewróciła się do tyłu.

Ujrzał ogromne pomieszczenie wypełnione sprzętem. Pomknął robotem w stronę zamkniętych drzwi w przeciwległej ścianie. Zanim tam dotarł, ściana rozsunęła się w kilku miejscach i z otworów wynurzyły się kule miotaczy, które po chwili plunęły szkarłatnymi promieniami.

Burton poruszył przyrządami sterowniczymi na konsoli, tak że jego robot wzniósł się pod kątem, odbijając w prawo. Następnie zatrzymał maszynę i aktywował broń. Szkarłatne promienie przemknęły wzdłuż krawędzi ekranu i Anglik z satysfakcją zobaczył, że kula wystająca ze ściany eksploduje. Jej fragmenty uderzyły w ekran, ale nie wyrządziły żadnych szkód.

Po kilku chwilach obraz zniknął.

Jedna z broni komputera zniszczyła kamerę na szczycie robota.

Burton zaklął i wyłączył miotacze. Teraz mógł się już tylko przyglądać. Wcisnął guzik, który połączył jego komputer z jedną z kamer Logi. Od razu ujrzał widok z kamery zamontowanej na ścianie ponad drzwiami, którymi wleciały roboty. Jego maszyna wisiała trzy metry ponad podłogą, celując przednią częścią ku górze, w stronę miotaczy na przeciwległej ścianie. Roboty były ustawione w półokręgu, aby nie trafić się nawzajem.

Ostatni miotacz w sali wyleciał w powietrze. Na ekranie pojawiał się widok z kolejnych kamer, w miarę jak roboty podbijały następne pomieszczenia. Robot Alicji został stopiony. Zniszczeniu uległa kamera de Marbota. Maszyna Tai-Penga została jednocześnie przeszyta trzema promieniami i spadła, gdy stopiła się jakaś ważna część mechanizmu.

Pozostałe roboty kolejno przestawały działać, aż w końcu na placu boju pozostał tylko batyskaf. Wtedy przypominająca sterowiec jednostka ruszyła do akcji, przecinając dwie pary drzwi, podczas gdy promienie z miotaczy komputera wwiercały się w jej gruby kadłub.

Batyskaf dotarł do wejścia, które co prawda było dostatecznie szerokie, by mógł się w nim zmieścić, lecz krzyżowały się w nim promienie z dziesięciu miotaczy. Hermann błyskawicznie przeleciał przez drzwi i przedostał się do kolejnego pomieszczenia, co kosztowało go niewielką część rufy i sporą liczbę głębokich dziur w kadłubie.

W przeciwległej ścianie znajdowało się następne wejście. Tutaj musiał opuścić pojazd. Rozpędził go do dużej szybkości, zwolnił na metr przed drzwiami, po czym wygramolił się na zewnątrz, podczas gdy szkarłatne promienie wytapiały otwory w kadłubie. Miotacze od razu zwróciły się w jego kierunku.

Göring wypadł na podłogę. Z jednej strony osłaniał go kadłub batyskafu, ale z drugiej był wystawiony na strzały. Powoli wstał i zataczając się przeszedł przez drzwi. Kiedy biegł ku następnemu wejściu, które prowadziło do pomieszczenia z zaworami, rzędy miotaczy zwróciły się w jego stronę i wzięły go na cel. Gdy już docierał do drzwi, te zasunęły się, zagradzając mu drogę. Ignorując miotacze, zaczął przecinać drzwi. Zrobił niewielki otwór, po czym odczepił sześcian z kartą i przerzucił go na drugą stronę wejścia. Następnie sam wczołgał się do otworu, trzymając w dłoni miotacz.

Burton i pozostali słyszeli jego ciężki oddech.

Potem krzyk bólu.

- Moja noga!

- Już prawie jesteś na miejscu! - zawołał Loga.

Z otworu wyleciał fioletowy dym.

- Trujący gaz - rzekł Etyk.

Na ekranie pojawił się widok z kamery, która znajdowała się w pomieszczeniu z zaworami. Było ono bardzo obszerne, a z prawej ściany (patrząc z perspektywy Hermanna) na wysokości około trzech metrów wystawała zakrzywiona w dół metalowa rura. Obok niej stał stół, a na nim niewielka metalowa skrzynka, połączona cienkimi przewodami z kolejną skrzynką. W jej przedniej ściance znajdowały się otwory, w których tkwiły moduły.

Göring doczołgał się do skrzynki, podczas gdy co najmniej sto miotaczy pluło żarłoczną energią w jego zbroję.

Pozostali usłyszeli jego głos.

- Nie wytrzymam tego dłużej. Zaraz zemdleję.

- Trzymaj się, Göring! - zawołał Loga. - Jeszcze minuta i ci się uda!

Zobaczyli jak przysadzista szara postać chwyta sześcian, odwraca go i pozwala wypaść karcie. Zobaczyli jak Hermann podnosi moduł i czołga się w stronę skrzynki. Usłyszeli jego krzyk i zobaczyli, że przewraca się na twarz. Moduł wypadł mu z dłoni tuż przed stołem.

Miotacze nie przerywały ostrzału, dopóki zbroja nie była usiana dziurami.

Zapadła długa cisza.

Burton głęboko westchnął i wyłączył sprzęt. Pozostali poszli w jego ślady. Anglik podszedł do platformy i stanął za plecami Logi. Monitor Etyka wciąż był włączony, ale teraz pokazywał pulsujący wielokolorowy kulisty kształt, z którego co jakiś czas wynurzały się macki, by po chwili się schować.

Loga pochylał się nad panelem, opierając się o niego łokciami i chowając twarz w dłoniach.

- Co to jest? - spytał Burton.

Wiedział, że to obraz wathana, ale nie rozumiał, dlaczego znajduje się na ekranie.

Loga opuścił ręce i popatrzył na ekran.

- Ustawiłem czujnik częstotliwości na Göringa.

- To on?

- Tak.

- A więc nie Przeszedł Dalej?

- Nie. Jest z pozostałymi.

Co dalej?

To dopiero pytanie.

Loga chciał zabić komputer, aby zapobiec schwytaniu kolejnych wathanów, a następnie wykonać jego duplikat w oparciu o wcześniejszy stan systemu. Jednak wierzył wbrew nadziei, że ktoś znajdzie jakieś inne rozwiązanie, zanim wathany zostaną wypuszczone. Mentalnie był jak sparaliżowany i nie potrafił zrobić niczego poza wciśnięciem śmiercionośnego guzika.

Pozostali intensywnie się namyślali. Wprowadzali do komputerów wszystkie swoje spekulacje i pytania. Jednak za każdym razem okazywało się, że ich plany są naznaczone jakimś błędem.

Burton kilkakrotnie schodził na niższe piętro, gdzie godzinami wpatrywał się w cudowny spektakl wirujących wathanów, stojąc w miejscu lub spacerując tam i z powrotem. Czy byli tam jego rodzice? Ayesha? Isabel? Walter Scott, siostrzeniec pisarza sir Walthera Scotta, jego wielki przyjaciel podczas pobytu w Indiach? Dr Steinhaeuser? George Sala? Swinburne? Jego siostra i brat? Speke? Jego dziadek Baker, który wykolegował go ze swojej fortuny, padając trupem tuż przed zmianą testamentu? Krwiożerczy i okrutny Gelele, król Dahomeju, który nie wiedział, że jest krwiożerczy i okrutny, gdyż robił jedynie to, czego wymagało od niego społeczeństwo? Co nie było żadnym usprawiedliwieniem.

Położył się spać wyczerpany i przygnębiony. Chciał porozmawiać z Alicją, ale ona wydawała się zamknięta w sobie, zatopiona we własnych myślach. Jednak tym razem nie oddawała się zapomnieniu, które mogłoby ją uchronić przed bolesną lub gorszącą rzeczywistością, lecz rozmyślała o ich dylemacie.

W końcu Anglik zapadł w sen. Obudził się po sześciu godzinach, zakładając, że jego zegarek dobrze chodził. Alicja stała nad nim w przyćmionym świetle.

- Co się stało? - spytał sennym głosem.

- Mam nadzieję, że nic. Właśnie wróciłam z sali dowodzenia.

- Co tam robiłaś?

Położyła się obok niego.

- Nie mogłam zasnąć. Wciąż myślałam o tym i owym, a myśli kłębiły mi się w głowie, zupełnie jak tamte wathany. Starałam się skupić na komputerze, ale kolejno przychodziły mi do głowy tysiące innych spraw, które na chwilę zaprzątały moją uwagę. Chyba przypomniałam sobie całe swoje życie, tutaj i na Ziemi. Pamiętam, że przed zaśnięciem myślałam o panu Dodgsonie. Dużo mi się śniło, zarówno dobre, jak i złe rzeczy. Nie słyszałeś, że raz obudziłam się z krzykiem?

- Nie.

- Musiałeś spać jak zabity. Obudziłam się roztrzęsiona i zlana potem, ale nie pamiętałam, co mnie tak przeraziło.

- Nietrudno się domyślić.

Alicja wstała, aby napić się wody. Po powrocie do łóżka, znów nie mogła zasnąć. Rozmyślała między innymi o wielebnym Charlesie Lutwidge'u Dodgsonie i tym, jak dużą przyjemność sprawiła jej znajomość z nim oraz jego dwie książki, dla których stała się inspiracją. Jako że wielokrotnie je czytała, nie miała problemów z przywołaniem tekstu i ilustracji Tenniela.

- Jako pierwsza przyszła mi do głowy „Obłąkana herbatka”.

Przy stole siedzieli Kapelusznik, Marcowy Zając i Suseł. Alicja niezaproszona usiadła obok nich, a po chwili zwariowanej rozmowy Marcowy Zając zaproponował jej, by napiła się wina.

Alicja przesunęła wzrokiem po stole, ale nie dostrzegła na nim niczego prócz herbaty.

- To nie do końca prawda - wyjaśniła Alicja Burtonowi. - Było tam także mleko, chleb i masło.

- Nie widzę wcale wina - zauważyła książkowa Alicja.

- Nie ma go tu - powiedział Marcowy Zając.

Później zapadła cisza, gdy Alicja próbowała znaleźć odpowiedź na zagadkę, dlaczego kruk jest podobny do biureczka. Ciszę przerwał Kapelusznik, który zwrócił się do Alicji z zapytaniem, który mają dzień miesiąca. Wyjął z kieszeni zegarek i, spoglądając nań z niepokojem, zaczął potrząsać nim i przykładać go do ucha.

- Czwarty - powiedziała Alicja po krótkim namyśle.

- Pan Dodgson wybrał taką datę, ponieważ akcja książki toczyła się w maju, a czwartego dnia tego miesiąca przypadały moje urodziny - wyjaśniła Burtonowi prawdziwa Alicja.

- Dwa dni odchylenia! - westchnął Kapelusznik. - Ostrzegałem cię, że masło mu nie posłuży!

- Było to najlepsze masło - odparł pojednawczo Marcowy Zając.

Burton wstał z łóżka i zaczął spacerować tam i z powrotem.

- Musisz tak bardzo zagłębiać się w szczegóły, Alicjo?

- Tak. To ważne.

Kolejna scena, którą sobie wyobraziła, a raczej przeżyła, gdyż faktycznie stała się siedmioletnią Alicją z kart książki, pochodziła z rozdziału „Wełna i woda” z książki „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”. Rozmawiała z Białą i Czerwoną Królową.

- Czy można powstrzymać się od płaczu tylko dlatego, że weźmie się coś pod uwagę? - zapytała Alicja.

- Tak właśnie należy postępować - powiedziała jak najbardziej stanowczo Królowa. - Jak wiesz, nikt nie może robić dwóch rzeczy naraz.

- Alicjo! - zdenerwował się Burton. - Do czego mają prowadzić te brednie?

- To nie brednie. Tylko posłuchaj.

W myślach Alicja przeskoczyła od Białej Królowej do rozmowy z Humptym Dumptym.

- Być może Loga za względu na swoją tuszę przypomina mi Humpty'ego Dumpty'ego.

Książkowa Alicja rozmawiała z olbrzymim człekokształtnym jajkiem, które siedziało na szczycie muru. Dyskutowali o znaczeniu słów.

- Gdy ja używam jakiegoś słowa - powiedział Humpty Dumpty z przekąsem - oznacza ono dokładnie to, co mu każę oznaczać... ni mniej, ni więcej.

- Pozostaje pytanie - powiedziała Alicja - czy potrafisz nadawać słowom tak wiele rozmaitych znaczeń?

- Pozostaje pytanie - powiedział Humpty Dumpty - kto ma być panem... to wszystko.

Potem prawdziwa Alicja - choć trudno powiedzieć, czy jest ona prawdziwsza od tamtej, pomyślał Burton - przeniosła się do sceny, w której Czerwona Królowa pytała ją, czy potrafi odejmować.

- Odejmij dziewięć od ośmiu - poleciła Królowa.

- Dziewięć od ośmiu, nie mogę, jak pani wie - odpowiedziała Alicja z całą gotowością - ale...

- Nie umie odejmować - powiedziała Biała Królowa. - Czy umiesz dzielić? Podziel bochenek nożem... jaki będzie wynik?

- Przeżywałaś jeszcze jakieś sceny? - spytał Burton.

- Nie. Nie miały one większego znaczenia. Były jedynie wspomnieniami kilku moich ulubionych fragmentów książki.

Ponownie zapadła w sen. A potem gwałtownie się obudziła i szeroko otworzyła oczy. Wydawało jej się, że usłyszała jakiś odległy głos, który wołał: „Tuż poza horyzontem mojego umysłu”. Głos kojarzył jej się z panem Dodgsonem, ale nie była pewna. Była całkowicie rozbudzona, a serce tłukło jej się w piersi. Wstała z łóżka i poszła do sali dowodzenia.

- Po co?

- Zrozumiałam, że w scenie, którą przeżyłam, kluczowe znaczenie miały trzy wypowiedzi. Najlepsze masło. Kto ma być panem? Czy umiesz odejmować?

- No dobrze, Alicjo - westchnął Burton. - Opowiedz, jeśli musisz.

Usiadła na fotelu Logi i połączyła się bezpośrednio z komputerem.

- Zdajesz sobie sprawę, że umrzesz za dwa dni, albo nawet szybciej?

- Tak. To zbędna informacja. Nie potrzebowałem jej.

- Monat polecił ci nie wskrzeszać nikogo, dopóki nie odwoła swojego rozkazu. Jaką formę ma mieć to odwołanie?

- Loga już go o to pytał - przerwał jej Burton.

- Wiem. Ale pomyślałam, że nie zaszkodzi jeszcze raz spytać.

- Co odpowiedział?

Tak jak poprzednio, komputer milczał.

Wtedy Alicja powiedziała mu, że przed swoim drugim poleceniem Monat wydał mu znacznie ważniejszy rozkaz.

- Jaki? - pytanie rozbłysło na monitorze. - Otrzymałem wiele rozkazów.

- Podstawową i najistotniejszą dyrektywą jest chwytanie wathanów i łączenie ich z duplikatami ciał. Taki jest cel całego projektu. Gdyby Monat potrafił przewidzieć, jaki będzie skutek jego rozkazu, to nigdy by go nie wydał.

Komputer nie odpowiedział.

- Połącz mnie z częścią systemu, z której korzystał Loga - poprosiła Alicja. - Tą, której był panem.

Najwyraźniej komputer nie otrzymał zakazu jej udostępnienia. Po prostu przed Alicją nikt nie pomyślał o tej możliwości.

- Mój Boże! - szepnął Burton. - I co się stało?

- Poinformowałam tę część systemu, że umiera. Odpowiedziała, że o tym wie. Innymi słowy, nie obchodziło jej to. A więc jeszcze raz użyłam argumentacji, którą zastosowałam wobec dominującej części.

Następnie rozkazała tej części systemu utrzymać swoją dotychczasową formę, zachować niezależność.

- Dominująca część nic w tym czasie nie zrobiła?

- Nic. A niby co miała zrobić? Jak wspominał Loga, komputer jest genialnym idiotą.

- Co się stało potem?

- Poinformowałam dominującą część, że jej obowiązkiem jest wskrzeszenie Monata i zweryfikowanie rozkazu, aby nie wskrzeszać nikogo więcej aż do chwili otrzymania hasła.

- A potem?

- Ekran zgasł. Kilkakrotnie próbowałam skłonić komputer do odpowiedzi.

Entuzjazm znikł z twarzy Burtona.

- Bezskutecznie?

- Bezskutecznie.

- Ale dlaczego przerwał komunikację? To przecież jego obowiązek.

- Mam nadzieję, że to objaw wewnętrznego zmagania - odrzekła Alicja powoli. - Być może zdominowana część systemu walczy z dominującą.

- Bzdura! - wybuchnął Burton. - Jeśli to, czego dowiedziałem się o komputerach, jest prawdą, to coś takiego nie może mieć miejsca.

- Zapominasz, że w pewnym sensie to nie jest komputer. A przynajmniej nie jest konwencjonalnym modelem. Jest zbudowany z białka i złożonością dorównuje ludzkiemu mózgowi.

- Będziemy musieli obudzić Logę - stwierdził Anglik. - Zapewne to fałszywy alarm, ale tylko on może sobie z tym poradzić.

Etyk odzyskał pełnię świadomości w chwilę po obudzeniu. W milczeniu wysłuchał Alicji.

- Nie może być żadnego zmagania systemów - odparł. - Rozkaz Monata dotarł do obu części komputera.

- To zależy, kiedy został wydany - rzekła Alicja. - Jeżeli obwody, które ustanowiły dominację jednej części, zostały zainstalowane później, to zdominowana część go nie otrzymała.

- Ale dominująca część przekazałaby polecenie swojemu schizofrenicznemu towarzyszowi.

- Niekoniecznie! - stwierdziła Alicja.

- Jeżeli tak się nie stało, co wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne, to Monat zostałby wskrzeszony.

- Ale ja wydałam ten rozkaz dominującej części.

Loga przestał marszczyć brew.

- Dobrze! Jeżeli jest to jedyny sposób na ocalenie wathanów, to tak się musi stać. Nawet jeśli...

Nie chciał powiedzieć na głos, co go może czekać.

Zjedli śniadanie w jadalni; tylko Loga spożył posiłek na swoim fotelu w sali dowodzenia. Pomimo wysiłków, nie mógł uzyskać żadnej bezpośredniej odpowiedzi od komputera. Na jednym z ekranów widać było szyb z wathanami.

- Kiedy opustoszeje, będziemy wiedzieli, że zostały... stracone.

Spojrzał na inny ekran.

- Właśnie zostały złapane dwa kolejne. Teraz już trzy.

Jedli w ponurej ciszy, którą tylko od czasu do czasu przerywali niezbyt entuzjastycznymi komentarzami.

- Musimy porozmawiać o czymś ważnym - odezwał się Frigate.

Popatrzyli na niego, ale nic nie odpowiedzieli.

- Co się z nami stanie, kiedy komputer umrze? Loga nie uważa nas za wystarczająco zaawansowanych etycznie, by pozwolić nam tu zostać. Jego zdaniem nie damy rady pokierować tą operacją. Myślę, że ma rację, może wyłączając Nura. Gdyby udało mu się przedostać wejściem na szczycie wieży, mógłby pozostać.

- Już mi się udało - rzekł Maur.

Zmierzyli go wzrokiem.

- Kiedy? - spytał Frigate.

- Zeszłej nocy. Uznałem, że jeśli zdołam się przedostać na zewnątrz, to będę mógł także wrócić. Dokonałem tego, choć nie było łatwo. Nie mogłem przejść swobodnie jak pełnoprawny Etyk.

- Brawo - mruknął Burton. - Przepraszam, że nazwałem wszystkich sufich szarlatanami. Ale co z nami? Może wcale nie mamy ochoty wrócić do Doliny? A jeśli to zrobimy, to powiemy ludziom prawdę. Oczywiście nie wszyscy nam uwierzą. Wciąż żyją tam chrześcijanie, muzułmanie i inni, którzy nie porzucili swojej religii. Zapewne pozostało też niemało szansowców, którzy będą się kurczowo trzymali swoich wierzeń.

- To już ich problem - stwierdził Nur. - Jednak ja nie mam zamiaru tu zostać. Chętnie wrócę do Doliny. Czeka mnie tam dużo pracy. Muszę pracować, dopóki nie Przejdę Dalej.

- To nie oznacza, że zostaniesz przygarnięty na łono Stwórcy - odparł Burton. - Z naukowego punktu widzenia Przejście Dalej oznacza jedynie, że nie będą cię mogły wykryć ich urządzenia.

- Niech się stanie wola Allacha - rzekł Maur.

Burton zastanawiał się nad pozostaniem w wieży. Zyskałby moc, jaką nie dysponował nikt na Ziemi i niewiele osób w Świecie Rzeki.

Jednak aby ją posiąść, musiałby się pozbyć Logi. Zabić go lub uwięzić. Czy pozostali by z nim współpracowali? Jeśli nie, ich także musiałby usunąć z drogi. Mógłby ich wskrzesić w Dolinie, gdzie i tak się wybierali. Ale byłby skazany na samotność. Alicja nie zechce mu towarzyszyć. Nie, nie byłby samotny. Mógłby wskrzesić w wieży dowolną liczbę sympatycznych kompanów, mężczyzn i kobiet.

Zadrżał. Pokusa przetoczyła się przez jego umysł niczym koszmarny sen. Nie pragnął takiej władzy, a gdyby ją zdobył, już zawsze czułby się zdrajcą. Poza tym, było jasne, że nie nadawał się do tego, by powierzyć mu podobną moc.

Ale co z Logą? Czy on nie był zdrajcą?

Owszem, w pewnym sensie. Jednak Burton przyznawał mu rację, że kandydaci, którzy zaludniali Dolinę, powinni otrzymać znacznie więcej czasu niż zaplanowali dla nich Etycy. Czuł, że on sam też tego potrzebuje.

Powiódł wzrokiem po twarzach ludzi zgromadzonych wokół stołu. Czy za tymi posępnymi obliczami kryły się podobne myśli? Czy ktoś inny także zmagał się z pokusą?

Będzie musiał mieć ich na oku. Upewnić się, że nie spróbują czegoś nagannego.

Napił się żółtego wina.

- Czy wszyscy mają ochotę wrócić do Doliny? - spytał. - Ci, którzy tego chcą, niech podniosą ręce.

Uczynili to wszyscy poza Tomem Turpinem. Pozostali storpedowali go wzrokiem. Tom uśmiechnął się szeroko i uniósł rękę.

- Rozmyślałem o tym, jak przyjemnie byłoby tu zostać. Ale tego nie chcę. Nie dałbym sobie rady. Tylko... zastanawiam się, czy Loga pozwoli mi zabrać fortepian.

Alicja się rozpłakała.

- Te wszystkie dusze! Myślałam, że znam odpowiedź, ale...

Rozświetlił się jeden z ekranów na ścianie i pojawiła się na nim uśmiechnięta twarz Logi.

- Chodźcie tutaj! - zawołał i się roześmiał. - Chodźcie! - Znów wybuchł śmiechem. - Dominująca część systemu właśnie uległa, a drugie oblicze komputera przesłało mi wiadomość! Alicjo, miałaś rację! Miałaś całkowitą rację!

Pobiegli do sali dowodzenia i zgromadzili się wokół Etyka. Na ekranie znajdował się zapis ostatniej wymiany zdań z komputerem.

Potem krzyknęli ze szczęścia, padli sobie nawzajem w ramiona, zeskoczyli z platformy i odtańczyli taniec radości.

Po chwili Loga poprosił o chwilę uwagi.

- Pamiętajcie, komputer nadal umiera! Jednak wyraził zgodę na wymianę modułu! Muszę ruszać natychmiast!

Byłoby smutną ironią, gdyby komputer umarł, zanim Loga się do niego dostanie, pomyślał Burton.

Czekali w jadalni na komunikat. Po dziesięciu minutach na ekranie pojawiła się uśmiechnięta twarz Etyka.

- Gotowe! Gotowe! Już wydałem rozkaz wznowienia wskrzeszeń!

Ponownie krzyknęli ze szczęścia i się uściskali. Turpin zasiadł do fortepianu i zagrał „St. Louis Rag”.

- To była bardzo długa Rzeka, ale dotarliśmy do jej końca! - pisnęła Alicja. Jej duże ciemne oczy lśniły niczym ekrany; promieniowała z nich radość. Nigdy nie wyglądała piękniej.

- Tak - odparł Burton. Kilkakrotnie ją pocałował. - Będziemy musieli wrócić nad Rzekę, ale to nie ma znaczenia.

Jakież to wszystko dziwne i nieprzewidywalne! Świat został ocalony nie przez wielkich władców i mężów stanu, nie przez mistyków, świętych, proroków i mesjaszy, nie przez święte księgi, ale przez introwertycznego i ekscentrycznego autora matematycznych tekstów i książek dla dzieci oraz przez dziecko, które go zainspirowało.

Mała dziewczynka stała się kobietą, śniącą Alicją, inspiracją dla bzdur, które wcale nie były bzdurami, a które, gdy życie zatoczyło krąg, zainspirowały ją samą do zrobienia tego, co nie udało się nikomu innemu, do ocalenia osiemnastu miliardów dusz oraz świata.

Zastanawiając się nad tym, Burton zerknął w stronę drzwi. Frigate jeszcze przed chwilą kręcił się jak bąk i paplał bez sensu. Teraz wracał od drzwi z posępną miną.

Anglik zostawił Alicję i podszedł do niego.

- Coś się stało?

Frigate rozchmurzył się i szeroko uśmiechnął.

- Nie. Wydawało mi się, że słyszę kroki w korytarzu. Ale kiedy wyjrzałem, nikogo tam nie było. Musiało mi się przywidzieć.

O AUTORZE

Philip Jose Farmer przyszedł na świat w 1918 roku w North Terre Haute w stanie Indiana. Od czwartego roku życia mieszka w Peorii w stanie Illinois, choć przez pewien czas zamieszkiwał także w Syracuse, Ann Arbor, Scottsdale, Beverly Hills i Los Angeles. Od strony ojca jest potomkiem rodu baronów Greystoke, a także przywódcy Wikingów z Orkney, Thorfinna Rozbijacza Czaszek oraz króla wikińskiego Dublina, Ivara bez Kości oraz jego brata, Sigurda Wężookiego.

Podczas nauki w szkole średniej w Peorii, Farmer odnosił liczne sukcesy sportowe w futbolu i konkurencjach biegowych. Studiował na uniwersytecie w Bradley, gdzie w 1950 roku uzyskał licencjat z literatury angielskiej. Pracował jako dozorca w spółce tramwajowej, a następnie w stalowni, firmie LeTourneau-Westinghouse, mleczarni oraz jako projektant w branży obrony kosmicznej.

Pierwszy tekst sprzedał w 1945 roku do czasopisma Adventure. Jego debiutem science fiction była nowela „Kochankowie”, która ukazała się na łamach Startling Stories w 1952 roku i przełamała tabu dotyczące umieszczania odważnych scen erotycznych w magazynach science fiction. Farmer opublikował około osiemdziesięciu opowiadań i siedemdziesięciu książek, wliczając powieści, zbiory opowiadań i dwie „biografie”: „Tarzan Alive” oraz „Doc Savage: His Apocalyptic Life”. W maju 1998 roku została wydana jego pierwsza pełnowymiarowa powieść kryminalna „Nothing Burns in Hell”, a latem 1999 roku - pierwsza oficjalna powieść o przygodach Tarzana. Dzieła Farmera zostały przetłumaczone na dwadzieścia jeden języków.

Największą popularność przyniosła autorowi saga o Świecie Rzeki oraz seria „Worlds of Tiers”. Farmer napisał także kilka cenionych parodii opowieści o przygodach Tarzana. Trzykrotnie zdobył nagrodę Hugo: w 1953 roku jako najbardziej obiecujący nowy pisarz; w 1967 roku za nowelę „Riders of the Purple Wage”; oraz w 1972 roku za pierwszą powieść o Świecie Rzeki, „Gdzie wasze ciała porzucone”. Jest także laureatem nagrody Burroughs Bibliophile za wkład w propagowanie prozy Rice'a Burroughsa. Philip Farmer znalazł się w międzynarodowym leksykonie intelektualistów „Who's Who”. Niektóre z jego literackich pseudonimów to Kilgore Trout, Nick Adams, Leo Queequeg Tincrowdor, Paul Chapin, Rod Keen i dr John H. Watson.

Ożenił się w 1941 roku z Bette Andre. Ma dwoje dzieci, pięcioro wnucząt i czworo prawnucząt.

Cytaty i nazwy własne pochodzące z Przygód Alicji w Krainie Czarów i O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron