W (bez)ruchu
aeslinn
Roztańczeni i ogłupiali ze szczęścia, ruszają przed siebie w kolejną podróż poprzez czas i przestrzeń. Rose i Doktor, Doktor i Rose, dwoje podróżników, po trosze straceńców, rozbłyski światła, gdziekolwiek zaniesie ich los.
Kiedyś.
Doktor sączy czarną, gorzką herbatę ze stoickim spokojem, chłonąc całym sobą muzykę wszechświata: szalone galopady rosnące do ogłuszającego crescendo, płynnie przechodzące w diminuendo, zmieniające się w z nagła w ciszę. Doktor podnosi lekko głowę w wyrazie zaintrygowania, ale bezgłos trwa zbyt krótko — orgia dźwięków rozpoczyna się na nowo, zaskakując go najśmielszymi aranżacjami, lekkością i zarazem nasyceniem, całą gamą wrażeń nie posiadających nazw nawet w jego ojczystym języku. Odstawia ostrożnie filiżankę, skupiony na każdym przeskoku tempa, drgnieniu niewidzialnych strun, aksamitnym szepcie, bo wie, że gdzieś pomiędzy nutami, niczym zagubione dzieci, czają się nieznane historie. Czasami Gallifrejczyk próbuje uchwycić ich fragmenty, drobiny starego ładu rozproszone w melodii, przepełniające go melancholią, jak galaretka wiśniowa, blond włosy, czułe uściski i wszystkie czerwone kapturki skazane na złe wilki. Teraz patrzy na ten złoty pył osiadający na konsoli, fotelu, poręczach, ubraniu, włosach i nosie, i pragnie tylko strzepnąć go z siebie. A chwilę później wziąć płaszcz i wyjść, choćby w jakąś kosmiczną pustkę, gdzie oczy poniosą, zostawiając za sobą cały bałagan, muzykę, wszystkie opowieści — ukończone oraz ledwie rozpoczęte. Czasami krok naprzód wydaje się najlepszym rozwiązaniem, albo chociaż najbardziej życiowym, trochę asekuracyjnym, jednak nic w tym złego, prawda?
Ale zmartwienia zaraz znikną; rozpocznie się kolejna przygoda, jeszcze tylko sekundy, kilka niepewnych wdechów i wydechów. Och, Doktor już czuje jak nadchodzi! Doskakuje do monitora; znaki pędzą, zwalniają, myśli Doktora tuż za nimi — w improwizowanym wyścigu.
Londyn, XXI wiek, dziura, rzeczywistość; więcej nie czyta, po prostu szarpie za odpowiednią dźwignię.
Byleby do przodu.
Więc biegnie.
Zaś Rose, wręcz przeciwnie — coraz bardziej zwalnia i zwalnia, chociaż może to nie ona, tylko planeta, ociężała i znużona miliardem lat obrotów wokół słońca. Rose nie czuje pod stopami żadnego ruchu, ani w drodze do pracy na przystanku przy Crowford Street, ani podczas ostatniego spotkania w zatoce. Może zbyt długo zastanawia się dlaczego, albo zbyt mocno próbuje znaleźć rozwiązanie? Potem dokuczają jej bezsenne noce i bladoszare, jakby zasnute mgłą poranki, gdy Jackie prawi jej kazania, na zmianę prosząc i krzycząc. Rose rozumie, ale wszystko zdaje się zbyt świeże; niebieski sweter wraz z czarnymi spodniami, nieuprane, ukryte na dnie szafy wciąż pachną tamtym światem, tamtym życiem, toteż próbuje tłumaczyć mamie, tacie i Mickey'owi, mimo iż po dwóch zdaniach braknie jej odpowiednich słów. Państwo Tyler patrzą na nią zaniepokojeni, żadne nie ma pojęcia, co zrobić, by naprawić Rose.
Niekiedy świat wydaje się przyspieszać, okruchy dawnego życia spotykają ją na ulicy albo sklepie, uśmiechają się uprzejmie i pędzą dalej. Wtedy Rose po powrocie do domu zamyka się w swoim pokoju, kładzie się na łóżku i wciska twarz w poduszkę. Nie płacze, tylko zamyka oczy, próbując w czarnej, dusznej ciemności, pełnej hipnotycznych, migotliwych kształtów, znaleźć lekarstwo, swojego doktora. Zamiast odpowiedzi, otrzymuje same pytania, co przygnębia ją jeszcze bardziej. Pragnie, oczywiście cichutko, pozbyć się z ramion balastu, w końcu zapomnieć, jednak tym razem brak w pobliżu machiny czasu, ożywionych manekinów i odpowiedniego mężczyzny. To już zupełnie inna bajka.
Aż pewnego dnia, gdy Rose jest już niemal przekonana, że tak było od zawsze, zjawia się Torchwood, a wraz z nimi — sekrety, plany, zapowiedź walki. Dziewczyna przez skórę czuje nadchodzące trudności, ale, och, ekscytacja zabija wszelkie wątpliwości. Krok naprzód oznacza zbliżenie się do celu, zdanie innych jej nie obchodzi, przecież nie może wiecznie tkwić w martwym punkcie, żywiąc się wspomnieniami, czy własnym rozgoryczeniem.
Ściskając dłoń Pete'a, Rose robi pierwszy nieśmiały krok.
Tory losu krzyżują się i zapętlają, nic nie jest przypadkiem, najdziwniejsze zdarzenia mają miejsce. Rose i Doktor spotykają się ponownie, ale ogień wypalił się gdzieś po drodze. Jeszcze tli się iskierka, pomiędzy śmiechem a płaczem, ale Doktor zdusza ją jednym czynem.
Tak miało być, powtarzają w duchu obydwoje.
Tym razem Rose wie co musi zrobić. Odwraca się na pięcie, wciąż trzymając swojego Doktora za rękę i rusza przed siebie, pewnym, spokojnym krokiem.
A Doktor?
Wciąż biegnie.