Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk
Dom
Opowieść filmowa
Część trzecia
Kto dziś tak umie kochać Jedenaste: nie wychylaj się... Talarowej nie było już piąty dzień. Andrzej i Leszek, każdy na własną rękę, co dzień objeżdżali szpitale i komisariaty. Bez skutku. Gienek Popiołek bezradnie rozkładał ręce; nie chciał pozbawiać ich złudzeń, lecz wiedział ze swego doświadczenia, że takie długie i tajemnicze zniknięcia rzadko kończą się happy endem. Ewa goniła resztkami sił. Czy naprawdę teraz miałby nadejść kres jej małżeństwa? Jeszcze w to nie wierzyła, ale uświadamiała sobie coraz wyraźniej, że jeśli przeciągać się będzie nieobecność teściowej, Andrzej gotów spełnić swą groźbę. Wciąż miała w uszach jego słowa, kiedy błagała go, by nie odchodził: "... jeśli znajdzie się matka". Nie odzywał się do niej w ogóle, traktował jak powietrze... Co robić, co robić? Tuż przed mikołajkami, późnym wieczorem, kiedy leżał już w łóżku w dawnym pokoju Lawinów, uchyliła drzwi. - Czego chcesz? - burknął. - Andrzej - zaczęła łagodnie, udając że nie dotarł do niej jego obraźliwy ton - nie pomyślałeś o prezentach dla chłopców? - Jakich prezentach? - Przecież... święty Mikołaj... Nie chcesz chyba, żeby twój syn był jedynym dzieckiem, które nie będzie się cieszyć? Zauważyła nie bez satysfakcji, że zasępiła go ta uwaga. Nie wstając z łóżka sięgnął dłonią pod poduszkę, gdzie zwyczajem starego Talara upychał z wieczora portfel, i wyjąwszy pięćdziesięciozłotowy banknot położył go na kołdrze. - Weź i kup im, co potrzeba. Postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - Tylko ja? A ty? To rodzinne święto. Popatrzył na nią wzrokiem człowieka, do którego przemówiono nagle w niezrozumiałym języku. - Rodzina? A gdzie ona tu jest, ta rodzina? Zamordowałaś ją własnymi rękami. Wyjdź teraz, bo spać mi się chce. Wycofała się do jadalni. Cicho zamknęła za sobą drzwi, a potem podparłszy je plecami ledwie zdołała zapanować nad łkaniem. Andrzej zaś pomyślał z goryczą, że oto przed chwilą na Ewę przerzucił wyrok, jaki wydał na niego kilka dni temu Leszek. To właśnie jemu ten najmłodszy i najbardziej zbuntowany z Talarów wykrzyknął w uniesieniu: "Ty morderco Talarów! Rozejrzyj się, coś narobił. Przez ciebie zabił się Niutek. Przez ciebie ojciec zagryzł się na śmierć. Teraz przez ciebie straciliśmy matkę. Kto ci jeszcze został do wykończenia, ja?" Andrzej opuścił gmach radia na Myśliwieckiej. Niczego nie załatwił; tutaj mieściły się tylko redakcja muzyczna i literacka. Skierowano go na Malczewskiego. Po powrocie do domu, ledwie przywitawszy się z Kajtkiem i w milczeniu wyminąwszy Ewę, od razu zaszedł do pokoju Langa. Karola zastał nad otwartą walizką: w podnieceniu szykował się na pięciodniową wyprawę do Londynu, dokąd zabierał go ze sobą profesor. Jechali na sympozjum traumatologiczne; Karol miał obsługiwać rzutnik ilustrujący operacyjne dokonania profesora, lecz przejęty był tak, jakby sam miał być autorem uzdrawiającego zabiegu. Po jego wyjściu Andrzej nastawił radio. Nagle dłoń Ewy spadła na gałkę aparatu. Strącił ją brutalnie. - Tak dłużej już trwać nie może... - powiedziała stanąwszy przed odbiornikiem. Ponownie usunął ją, jakby była przedmiotem, i uruchomił radio, sprawdzając czas na zegarku. - Dla mnie możesz nie mieć litości, ale chodzi o dzieci! Aleksander to wszystko widzi i nie rozumie. - On jest Kajtek. - Wszystko jedno! Patrzy i widzi! Spiker w radio zapowiedział, że przed dziennikiem odczytane będą komunikaty. Andrzej pokręcił potencjometrem, wzmacniając głos lektora. - Wyszła z domu - usłyszała Ewa - i dotąd nie powróciła Maria Talar, ubrana w płaszcz koloru granatowego, w chustce na głowie... Ewa dotknęła dłoni męża. To był szal, Andrzej. Kaszmirowy, niebieski szal. Dlaczego nie naradziłeś się ze mną układając ten komunikat? W drzwiach pojawił się Kajtek. Ze zdumieniem patrzył na głośnik. - To o babci? - upewniał się. - O babci. Malec rozpłakał się głośno. Ewa zawtórowała, a Andrzej, nie mogąc znieść tego duetu, wybiegł z pokoju trzasnąwszy drzwiami. Karol Lang powrócił ze swej pierwszej zagranicznej podróży radośnie podniecony. Na pytanie Ewy, co sobie kupił w Londynie i czy to prawda, że tam teraz do dobrego tonu należy tańczenie "kazaczoka" spojrzał na nią wzrokiem pilota, którego pytają o wrażenia z jazdy windą. Od momentu, gdy wylądował na lotnisku w Heathrow, resztę czasu spędził w instytucie w odległej dzielnicy Shepherds Bush, dzięki uprzejmości chirurgów Anglików uczestniczył w dziewięciu operacjach i dwóch zamkniętych seminariach naukowych poświęconych nabytym zmianom stawu kolanowego. Drugi asystent profesora zdołał w tym samym czasie przegrać trzy funty na wyścigach chartów, być w gabinecie figur woskowych madame Tissaut i obejrzeć lwy i małpy chodzące luzem po parku Safari. Lang przywiózł walizkę kolorowych magazynów ortopedycznych, broszury z wykładami brytyjskich ortopedów, a za zaoszczędzone diety epidiaskop "Thompsona" do wyświetlania przezroczy. Popiołek, który pomagał Karolowi wnieść na piętro walizy, spytał, kiedy wobec tego będą mogli z Józią obejrzeć te przezrocza, osobiście bowiem jest zainteresowany widokiem Big-Bena, którego zna dotąd tylko ze słuchu. - I to jeszcze - dodał - jak go nie zagłusza radiostacja imienia Buczka. Niestety - uśmiechnął się pobłażliwie Lang - nie mam takiego zdjęcia. - Mówi się trudno. A generała Andersa pan widział? Faktycznie ma białego konia, którym do nas przytupta, czy to tylko wyłącznie przenośnia, czyli fata mrugana? - Jeszcze głośniej, mów jeszcze głośniej - strofowała męża Józefina - żeby Jasiński cię usłyszał i nadał, gdzie trzeba. - Obywatel Jasiński to się musi wpierw dobrze rozpędzić, żeby mnie wskoczyć tam, gdzie ja na niego czekam - oświadczył pogardliwie Popiołek. - Na jakim ty jesteś etapie, kobieto? Teraz już wolno, wszyscy jesteśmy braćmi, nie słyszysz, że rozgłaśnia "Kraj" wzywa wszystkich do powrotu? Nadszedł Wrotek, również ciekawy wrażeń Langa z podróży i wciąż liczący, że może usłyszy o jakiejś sprawie, która okaże się tematem jego życia. - Czy to prawda - spytał - co odkryli angielscy uczeni, że biegun północny przesuwa się z szybkością piętnastu centymetrów na rok w kierunku Grenlandii? To pytanie, również jak i poprzednie, było całkowicie obce Langowi. Po wyjściu Popiołków wepchnął w ręce Wrotka ebonitowe pudło epidiaskopu. - Szukałeś tematu, to go masz... - Co to jest? - Zobaczysz. Gaś światło? Rajmund przekręcił kontakt Prawie jednocześnie rozległ się suchy trzask aparatu do przezroczy. Na ścianie pomiędzy ładowskim regałem pełnym książek a cepeliowskim kilimkiem w krokusy pojawił się jakiś dziwny metalowy przedmiot - ni to stół, ni to łóżko, uzbrojony w dźwignie, tuleje lśniące chromem, korby. Aparat szczęknął ponownie i tym razem Wrotek zobaczył ten sam stół, lecz już z leżącym na nim człowiekiem. Zanim Lang zdołał wygłosić objaśniający komentarz, do pokoju wraz ze strugą światła wśliznął się Andrzej, który od Popiołka dowiedział się o powrocie przyjaciela. Przez chwilę mrużył oczy nieprzywykłe do ciemności. Aparat zatrzeszczał po raz trzeci i teraz zobaczyli na ścianie, jak lekarz naciskając stopą pedał, zdołał ustawić stół z przytroczonym pacjentem w pozycji idealnie pionowej. - Co to jest? - spytał Andrzej. - To stół pionizacyjny - usłyszał przejęty głos Karola. - Widziałem to tam. Ale z tym trzeba ruszyć i u nas. - Z techniką to do Andrzeja - powiedział Wrotek. - Mylisz się - podniecając się coraz bardziej, perorował Lang. - To właśnie temat dla ciebie. Pokaż na ekranie ludzi, którzy na to czekają. Leżą i będą leżeć do końca życia, dopóki im tego nie damy. To ja im właśnie powiem: wstań i idź. - Ty chcesz być Chrystusem - zażartował Wrotek - a wstań i idź, to ja mówię po każdym riki-tiki, tak... - Z ciebie jednak nieuleczalny przypadek - westchnął Karol. - Mylisz się. Oddam sto narzeczonych za jeden temat. Ale prawdziwy, aż do kości! Dobiegł ich dźwięk dzwonka w przedpokoju, a po chwili w szparze uchylonych drzwi pojawiła się zmierzwiona czupryna Kajtka. - Tatusiu, gość! - Co za gość? Szerzej rozchyliły się drzwi: stał w nich Wiktor w kraciastej kurcie, ubłoconych butach z cholewami i z czapką w ręku. Andrzej rzucił się w jego kierunku i chwycił za klapy kurtki. - Przywiozłeś matkę?! Z Sierpuchowa? - O czyjej ty matce? - był wyraźnie zaskoczony. Patrzył spode łba, ponuro i podejrzliwie. Andrzej zorientował się natychmiast, że jego były dowódca, zanim się tu zjawił, odwiedził któryś ze śródmiejskich barów. Weszli do pokoju. Wiktor, ledwo usiadł, wyjawił cel swej wizyty: - Byłeś w tym samym oddziale, to teraz główkuj. Opowiadał, że zrobił tak, jak chciał Andrzej. Odszukał miejsca spoczynku byłych podwładnych; już ich wszystkich przeniesiono na jedno miejsce pod płaczącą wierzbę na sierpuchowskim cmentarzu. Odszukał bliższe i dalsze rodziny Babutów, Śnieżnych i Pilarskich z dawnego plutonu "Konara". Poszperali, ten w pończosze, tamten w bieliźniarce, i uzbierali w końcu tyle złotówek, że starczy na wystawienie pomnika. Nawet sołtysa Strzębasza mają za sobą, bo Strzębasz okazał się chrzestnym małego Babuta, najmłodszego w plutonie, który był łącznikiem i pierwszy poległ, gdy niemiecka żandarmeria otoczyła ich miejsce koncentracji. Teraz już więc tylko chodzi o spiż, z którego można by odlać tablicę, a w niej wyryć nazwiska wszystkich sierpuchowskich chłopaków. - Ale skąd to wziąć? Skąd wziąć? Potrzeba tego pół tony. Najmarniej pół tony - patrzył na Andrzeja. - Wy tu w Warszawie bliżej ołtarza. No, Andrzej, rusz się, potrząśnij czaszką. Czy przydział, czy jakieś dojście. Bo pieniądze rodziny dadzą. - Człowieku! Zginęła mi matka! Gdzie ja mam teraz głowę do tego... Nagle Wrotek jak wygłodniały, którego nozdrzy doleciał daleki zapach pieczeni, chwycił Wiktora za ramię. - Powtórz pan wszystko jeszcze raz - poprosił. - Ale jak w pacierzu. Raz koło razu. Zaczyna mi to pachnieć... Wiktor obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Ten przystojniaczek i jego słownictwo nie wydawało mu się stosowne do wagi sprawy, z jaką jechał tu jako emisariusz. Toteż nie spełniając prośby Wrotka, znów zwrócił się do Andrzeja: - Sam mi nadałeś tę sprawę, a teraz co? Chowasz się? Andrzej nawet nie starał się odeprzeć zarzutu. - Człowieku - powiedział łagodnie - mnie zginęła matka... Teraz z kolei Wiktor nie zrozumiał. - Jaka matka? Pani Talarowa? - upewniał się bezsensownym pytaniem, jakby Andrzej mógł mieć dwie na raz matki. - Jak to zginęła? Teraz już nie te czasy, żeby ginąć bez wieści... - mówiąc to miał na myśli lata, które spędził za kratkami. Wciąż do nich wracał i wciąż odwoływał się do nabytych tam doświadczeń. Patrząc na zatroskaną twarz Andrzeja, pojął, że nie wybrał dla swojej misji ani najwłaściwszego momentu, ani najwłaściwszego orędownika. - Szkoda - powiedział nie kryjąc goryczy - bo kiedyś to byli nasi wspólni koledzy. No, ale my już od dawna nic wspólnego nie mamy - spojrzał na czapkę, którą z chłopska miął w dłoniach; pora się żegnać, wszystko już zostało powiedziane. Wtedy przyszedł w sukurs Wrotek. - Robiłem kiedyś temat o śmietniskach - powiedział nieoczekiwanie. - Spiż to coś takiego, z czego leje się dzwony, tak? - a kiedy nie rozumiejąc, po co ich o to pyta, przytaknęli milcząco głowami, uzupełnił: - W takim razie mam coś dla pana - chwycił Wiktora za guzik. - I żeby sprawa była jasna: nie robię tego dla pana. Robię to wyłącznie dla siebie. - Dlaczego? - spytał Wiktor. - Bo to jest właśnie coś, czego szukałem. Nazajutrz operatorskim wozem Kroniki Filmowej zawiózł Wiktora i Andrzeja na usypisko śmieci, daleko poza granicami Woli. Andrzej w czasie kolejnej bezsennej nocy postanowił, że nie wolno mu pozostawić Wiktora samego w walce o pomnik sierpuchowskiego oddziału. Stali w trójkę na obrzeżu tego niesamowitego zbiorowiska okaleczonych garnków, pordzewiałych nocników, zaśniedziałych rur, żelaznych piecyków, podziurawionych kadzi, porozgniatanych karoserii i rozprutych materaców. Stali dłuższą chwilę, jakby bali się wejść do tego morza rdzy. Wrotek ruszył wreszcie pierwszy. Po jego śmiałym kroku poznali, że musiał tu być niedawno, bo brnąc przez ten cmentarz aut, palenisk, sedesów i żyrandoli, co chwila uprzedzał ich, co jeszcze zobaczą. Nagle zatrzymał się, obrzucił Wiktora i Andrzeja szybkim spojrzeniem i powiedział w natchnieniu: - Tego mi właśnie było potrzeba! Po raz ostatni wasz pluton wstaje z ziemi. Powtórzy mi to pan słowo w słowo jak wczoraj - zwrócił się do Wiktora. Cofnął się kilka kroków, sformował z palców obu dłoni oko obiektywu i patrząc przez nie ciągnął swoją improwizację: - Apel! Wy dwaj... Już mam was w kadrze... A potem las. Tam, gdzieście ich zagrzebali po bitwie. To pierwszy apel... - W czterdziestym piątym - przerwał mu Wiktor - przeniosłem ich nocami na cmentarz w Sierpuchowie. - Nocami! - ucieszył się Wrotek. - A więc znów w konspiracji! Drugi apel - apel cieni! - podniecał się coraz bardziej wizją przyszłego dzieła. Wiktor ponownie chciał wtrącić rzeczową informację, lecz powstrzymał go zniecierpliwionym gestem dłoni. - Ani słowa! Kim tam byli? Sublokatorami cudzych grobów - zachwycił się sformułowaniem. - A może to jest właśnie tytuł? - zastanawiał się głośno. - Leżeć pod obcymi nazwiskami! Nowe pseudonimy, dalszy ciąg podziemia. Wciąż wierni przysiędze - podniecony podbiegł do Wiktora i zaczął potrząsać jego ramieniem. - Rozumiesz, co to będzie, kochany? - Niekoniecznie. Ja się tylko na jednym znałem - uformował palce prawej dłoni w kształt pistoletu i udał, że strzela. - Nie szkodzi - powiedział Wrotek. - Ten świat tak już jest urządzony, że musiał się w nim urodzić Szekspir, ale musiał się urodzić i windziarz. Ty się znasz, jak się robi pif-paf, a ja się znam na sztuce. Obwiódł ich obu ramionami i poprowadził przez pagóry miednic i garnków, spoza których dobiegał głuchy łoskot pracującej koparki. Potykając się o porozginane wanny, zwoje kabli i żelazka do prasowania, doszli do miejsca, gdzie potężna ładowarka usiłowała poczynić jaki taki ład na tym pobojowisku. Ogromna łyżka chrzęszcząc i podzwaniając zagłębiała się raz po raz w żelastwie. Wrotek rozejrzał się. Spomiędzy zwałów pordzewiałych kaloryferów widać było prawie sine od śniedzi ogromne ucho dzwonu. Rajmund rzucił się w kierunku ładowarki. Wymachując rękami krzyczał coś do operatora, czego tamten nie mógł usłyszeć. Dopiero po chwili wyłączył silniki. Nieforemne, szmaciane rękawice pozatykał na rękojeściach przekładni i sięgnął po podanego mu przez Wrotka papierosa. W skupieniu wysłuchał dziwnego żądania przybyłych. - Jak to zabrać? Dzwon chcecie zabrać? - lustrował całą trójkę podejrzliwym spojrzeniem. - A po cholerę? - Lubimy sobie podzwonić - powiedział Wrotek, a wskazując na Wiktora dodał: - Ten pan jest - zegarmistrzem, potrzebny mu do budzika. Ładowacz, nie przekonany żartem, powiedział: - Z tym to nie do mnie, panowie. Jest kierownik składnicy. Wrotek zatkał uszy dłońmi. - Nie słyszę - powiedział. - Kierownik to podanie, podanie to załącznik, załącznik to podpis. Spieszy nam się, kolego. A jeśli o podanie się rozchodzi, to lepszego jak ma ten pan, nigdzie pan nie znajdzie... Pokaż mu to podanie z podpisem Trąmpczyńskiego - zwrócił się do Wiktora. Ten sięgnął w zanadrze wydobywając portfel. - Potrzeba nam dla poważnej sprawy - powiedział wyszukując właściwy banknot. - A na co to niby ma być? - spytał operator. - Na pomnik - po raz pierwszy odezwał się Andrzej. - Pomnik? Nie, nie! Cały złom do huty ma iść. Cały. Andrzej poderwał z ziemi ułamany kinkiet i uderzył w cielsko dzwonu. - To jest spiż, nie widzi pan? Spiż do huty?! - Nie żal tego zamienić na nocnik? - poparł go Wrotek. Operator dopalał już papierosa. Odrzucił peta daleko między stertę garnków i powiedział sentencjonalnie: - Nieraz nocnik lepszy jak pomnik jakiegoś następnego ważnego. Małośmy ich przerabiali? I co? - Myli się pan - powiedział Andrzej. - To na pomnik chłopców z lasu. - Z którego lasu? - Z tego, co trzeba - wyjaśnił Wrotek. Andrzej wypchnął do przodu Wiktora. - On dowodził tym plutonem - powiedział. - To był oddział AK - uzupełnił Wiktor. Ładowacz przesadził nogę obutą w gumiak przez burtę kabiny. Długo szukał oparcia na zębach gąsienicy, która spinała osie ładowarki. Potem odsunął dłoń Wiktora z pięćsetzłotowym banknotem i brnąc w kierunku dzwonu, powiedział: - To trzeba było tak od razu mówić... - rozejrzał się jeszcze raz po śmietnisku. - Tylko raz, raz, panowie, póki kierownik z odprawy nie wróci. Na rozmowę w telewizyjnej redakcji filmowej Wrotek udał się w eskorcie Andrzeja i Wiktora. Początkowo zamierzał przedstawić projekt filmu we własnej wytwórni na Chełmskiej. Ale po namyśle zamiar zmienił. W Wytwórni Filmów Dokumentalnych był na etacie operatora; jeśli mu nawet i pozwolono na nakręcenie samodzielnego temaciku (tego o Domu Matysiaków), to uczyniono to bardziej dla świętego spokoju i z koleżeńskiej wyrozumiałości niż z wiary w talent Rajmunda. W telewizji występował już w innej roli. Wprawdzie również petenta, lecz jednocześnie jakby i sprzymierzeńca-spiskowca, który nie zawaha się zdradzić własnych szeregów dla sprawy nadrzędnej, jaką jest dobro sztuki. Wrotek zdołał już ostatecznie uwierzyć, że "Apel cieni" (bo taki właśnie zdecydował się dać tytuł) będzie tą właśnie dźwignią, która wyniesie go wysoko na orbitę. - Poczekajcie na mnie w holu - powiedział - i splunąwszy trzykrotnie przez lewe ramię, wszedł do gabinetu redaktora Smulskiego. Rogowe okulary Smulskiego połyskiwały raz po raz znad kartek konspektu i Wrotek starał się bezskutecznie odgadnąć wyraz oczu czytającego. Kręcił się niecierpliwie na krześle jak student, usiłujący z gestów profesora odgadnąć stopień, który za chwilę wpisany ma być do indeksu. Smulski wydawał się być świadom wrażenia, jakie wywiera na petencie. Był na tyle jeszcze młody i próżny, by nie odmówić sobie przyjemności znęcania się nad jego nerwami. Toteż, mimo że lekturę zakończył, przedłużał w nieskończoność moment ogłoszenia wyroku. Naprzód zdjął okulary i długo je przecierał irchową szmatką, później starannie zajął się nabijaniem fajki tytoniem, wreszcie uniósł się zza biurka, stanął przy oknie i zapatrzył się w potok aut sunących Świętokrzyską. - No, konspekt owszem... - odezwał się wreszcie łaskawie nie odwracając się od okna. - Ciekawy. Potrójne zmartwychwstanie... Owszem, owszem, jakiś myślowy skrót naszej historii najnowszej... To ma być pański debiut, prawda? - Tak. - A mogę wiedzieć dlaczego u nas? - Dlatego, że macie milionową widownię. Redaktor uśmiechnął się kwaśno. - Utrafił pan w sedno. Milionowa widownia. Właśnie. A nie sądzi pan, że niekoniecznie o wszystkich zdarzeniach z ewangelii trzeba opowiadać z ambony? - Nie wiem. Ostatni raz byłem w kościele na własnym chrzcie. Wszystko, co tu napisane, jest od początku do końca prawdą. - Ale są prawdy, które wymagają teologicznego przygotowania. Podaje się je nie tłumom, lecz wąskiemu gremium. - W porządku - Wrotek wstał i skierował się ku drzwiom. - Pan wychodzi? - Jeszcze nie. Ale w holu zostawiłem dwóch facetów, którzy dziwnym trafem żyją i uniknęli tego apelu cieni. Chciałbym, żeby im pan to wytłumaczył. - Niech pan wróci. A nie było tam chociaż jednego innego ugrupowania? Wrotek bezradnym gestem rozłożył ramiona. - Mnie pan nie musi przekonywać - powiedział Smulski. - Gorzej, że to ja będę musiał przekonywać innych - westchnął. - Kanciasty temat wybrał pan sobie na debiut. No nic, ja też byłem kiedyś debiutantem. Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma do powiedzenia... Niech pan to kręci, później będziemy się martwić. Rajmund osłupiał. Konkluzja rozmowy była tak nieoczekiwana, że jeszcze przez dobrą chwilę tkwił nieruchomo na krześle, jakby go doń przyklejono. A kiedy się wreszcie oderwał, rzucił się ku drzwiom, by swoją radość obwieścić Andrzejowi. Po okrągłym holu jak po cyrkowej arenie krążył Wiktor. - Nareszcie - powiedział i wymownym gestem wskazał na ścienny zegar. - Gdzie Andrzej?! Wiktor wzruszył ramionami. - Matkę znalazł. Wyleciał jak oparzony. - Jak to znalazł? Czyją matkę? Jaką matkę? Przecież jego matka... Gdzie ją znalazł? Tutaj? - Tutaj. - W telewizji?! Starą Talarową?! - Tam ją zobaczył - Wiktor wskazał głową uchylone drzwi reżyserki. Na sześciu zespolonych monitorach widać było, jak kamera panoramuje po wieżowcu na Okopowej, który właśnie zdobył tytuł "Mister Warszawa 60". Reporter podtykał mikrofon lokatorom bloku. Grupka gapiów otaczała wóz transmisyjny. Okazało się, że właśnie w tej gromadzie Andrzej dojrzał matkę. Usłyszał nawet jej głos. Dopadł drzwi reżyserki. Matka, odpędzając dłonią mikrofon, który jej podsuwał reporter wraz z pytaniem, co sądzi o wieżowcu na Okopowej, wymawiała się z widocznym zażenowaniem: - Ja nie wiem... ja nie stąd, ja nie z Warszawy... Andrzej omal nie przewrócił się zbiegając po żelaznych schodkach do studia. - Skąd wy to nadajecie?! - wpił palce w gruby sweter realizatora siedzącego przy konsolecie. - To idzie na żywo. Puść pan, do cholery! - Skąd?! - Z Okopowej... W ułamku sekundy był już na schodach. Wiktor nie zdążył mu nawet zadać pytania, czy tu ma na niego czekać, czy na Złotej. Postój taksówek mieścił się tuż przy wyjściu z gmachu. Andrzej, nie zważając na długą kolejkę oczekujących, dopadł drzwi pierwszej warszawy, która nadjechała na postój. - Na Okopową! Ale już! Kierowca spojrzał spode łba. Lecz widać musiało być coś tak desperackiego w zachowaniu pasażera, że bez słowa skręcił w Świętokrzyską. - Okopowa, który? - spytał, kiedy wyjeżdżali z Wolskiej. - Jedź pan, jedź pan! - przynaglał Andrzej. Na skwerku przed utytułowanym blokiem, o czym świadczył transparent rozpięty między oknami pierwszego piętra, pozostała już tylko gromadka chłopców. Pomagali elektrykom ekipy telewizyjnej zwijać kable rozciągnięte między blokiem a wozem transmisyjnym. Robotnicy dźwigali statywy reflektorów. Andrzej rozglądał się bezradnie. Uczestnicy ceremonii już dawno rozeszli się do domów. Przeskakując przez kable wbiegł do klatki schodowej. Zapalając raz po raz łamiące się zapałki, starał się w nikłym blasku płomyczka odcyfrować nazwiska na liście lokatorów. W pewnej chwili, kiedy już czwarta z kolei zapałka zgasła mu w rozdygotanych palcach, zdał sobie sprawę z bezsensowności tego, co robi. Wyszedł przed dom. Zadzierając głowę w górę, lustrował po kolei każde okno i wszystkie drzwi loggi. Ale spoza zielonych skrzynek na kwiaty, spoza firanek i kolorowych zasłon nie patrzyły na niego szare, wiecznie zatroskane oczy matki. Wsparty plecami o kiosk "Ruchu" wodził wzrokiem po okolicznych domach. Bał się postąpić choćby krok dalej, by nie przeoczyć przechodzącej tędy matki. Kiedy zapaliły się pierwsze latarnie uliczne, zdecydował się wreszcie na opuszczenie swego posterunku. W domu Ewa przywitała go promiennym uśmiechem. Wiedziała już wszystko od Wiktora. Odsunął ją zniecierpliwionym gestem. - Przecież już jest! - zawołała urażona - Znalazła się! Powiedziałeś, że byleby się znalazła. - A gdzie ona jest? Gdzie? Znajdź ją. - Znajdę! - wykrzyknęła. - Andrzej, przecież najważniejsze, że żyje! Wicher poruszał nagimi koronami drzew na sierpuchowskim cmentarzu. Pod rozłożystymi ramionami wierzby dwóch wyrostków wyrzucało łopatami grudy twardej ziemi. Andrzej, stojąc od godziny między murarzami, zacierał zziębnięte dłonie. Widać stąd było, jak u końca głównej alejki Wrotek wraz z kierowcą kroniki ciągnęli kable i przestawiali z miejsca na miejsce statyw pod kamerę. Dwa dni temu wyjechali z Warszawy. Andrzej wystąpił w FSO o bezpłatny tygodniowy urlop, gdy tylko nadszedł od Wiktora list, że ceremonię postawienia pomnika wyznaczyli na pierwszy tydzień marca. Od tego dnia kiedy Wiktor odwiedził ich w Warszawie, upłynęły prawie cztery miesiące. Wrotek napisał scenariusz i przeprowadził potrzebną dokumentację, Wiktor zdołał spiżowy dzwon przelać w płaskorzeźbę, mającą wieńczyć mogiłę plutonu majora "Konara", tylko w kłopotach Andrzeja czas nie dokonał zmian. Cud z matką nie powtórzył się już więcej. Wraz z Leszkiem przeczesywali codziennie uliczki Koła, zaglądali w bramy i zakamarki domów, nie ominęli żadnego sklepu i żadnego warsztatu. Na Złotej przez całą zimę panował stan milczącego zawieszenia broni. Ewa po dawnemu na każdy dźwięk dzwonka reagowała gwałtownym skurczem serca. Biegła do drzwi z nadzieją, że za progiem zobaczy wreszcie matkę. Lecz choć cud nie chciał się wydarzyć, Ewa z mniejszym lękiem spoglądała w przyszłość. Już wiedziała, że Andrzej nie spełni swych pogróżek i nie zostawi ani jej, ani chłopców. Rodzina była dla niego pojęciem świętym i nietykalnym jak religia, a zasady rodzinnego współżycia katechizmem tej wiary. Andrzej tak samo myślał o sobie, kiedy zajechał do miasteczka z ekipą Wrotka. W hotelowym pokoiku, którego ściany łuszczyły się od obłażących tapet, rzucił na łóżko walizkę nawet jej nie otwierając i natychmiast wyszedł. Łażąc wieczorem po opustoszałych uliczkach miasta, przypominał sobie, jak przemierzał te ulice po raz pierwszy z Ewą. Stał teraz trzymając w dłoni listę, którą poprzedniego wieczora ułożyli z Wiktorem. Otwierał ją ich dowódca major "Konar". A potem szli już w alfabetycznym porządku jego dawni koledzy, chłopcy z Sierpuchowa, którym los zezwolił korzystać z życia tylko przez lat osiemnaście. Ich nazwiska kamieniarz Mądry miał przenieść z papieru na granitową płytę. Drewniana skrzynia wsparta była jeszcze o żelazne taczki, na których ją tu przywieziono. Wiktor łyżką do podważania opon oderwał od niej wierzchnie deski, pod którymi kłębiły się zwoje stolarskich strużyn, w które opatulona była spiżowa płyta. Widać było na niej płasko wyrzeźbione profile młodych ludzi z opaskami bandaży na głowach. Niektórzy trzymali w dłoniach pistolety, a dwóch uzbrojonych było w butelki. Całą tę gromadę spinał ornament wyobrażający kotwicę - znak Polski Walczącej. Mądry oglądał pod słońce ostrza dłut i rylców. Nachylił się nad obrotowym kamieniem szlifierki, którym obracał pomocnik. Z blaszanego garnuszka lała się wąskim strumyczkiem woda, gasząc skry wypryskujące spod ostrza dłuta. Przyklęknął nad marmurową płytą wspartą o wywrócony do góry dnem szaflik, przetarł gładką powierzchnię tablicy brzegiem rękawa kurtki. - "Konar" musi być na samej górze - Andrzej wręczył mu listę z nazwiskami. - To był dowódca zgrupowania - dodał wyjaśniająco. - Cichociemny. Zrzutek z Londynu. Kamieniarz przerwał ostrzenie. - Pan mnie tłumaczy, co to był za człowiek? Mój ojciec za jego ojcem flintę nosił i w nagonce chodził - przyjrzał się krytycznie Andrzejowi i dodał: - Młody pan jest, to co pan może wiedzieć. Andrzej poczuł się dotknięty: - Walczyłem pod nim - powiedział i wskazując palcem wykaz, uzupełnił: - Byłem w tym samym plutonie. - Chyba że tak - przystał kompromisowo kamieniarz. - Pseudonim "Maczuga" coś panu mówi? - Zdzisiek Paluch. Jest na tej liście. - Mój chrześniak - wyznał Mądry. Andrzej pomyślał nie bez zawstydzenia, że nie znalazł dotąd dość czasu, by odwiedzić ojca i Niutka. Poszedł w tamtą stronę. Żelazny, na czarno wymalowany krzyż z dwoma owalnymi tabliczkami był już z dala widoczny. Przyklęknął na jedno kolano. Już wznosił dłoń do czoła, by się przeżegnać, kiedy dojrzał pomiędzy zeschłymi liśćmi, zaściełającymi mogiłę, wiązankę kwiatów. Wydała mu się stosunkowo mało zwiędnięta i sięgnął po nią. Jednocześnie poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił się. Za nim stała Jadźka. - Kto u nich był'? - spytał potrząsając wiązanką. - Jadźka, powiedz. Matka, tak? - Nie - pokręciła głową. - Nie ona. Leszek tu był. Też jej szukał. - Leszek... Andrzej schylił się, żeby otrzepać kolana, lecz jeszcze bardziej po to, żeby ukryć zawstydzenie, które ciepłą falą oblało mu policzki. Pośpiesznie upchnął obie dłonie w kieszenie kurtki; przykro mu było, że nie trzyma w nich świeżej wiązanki. Uciekał wzrokiem od spojrzenia Jadźki. Zobaczył, że Wrotek, ustawiwszy księdza Malińskiego na tle marmurowej tablicy, przymierza się już kamerą. - Już zaczął zdjęcia - ujął Jadźkę pod ramię. - Nie chcesz posłuchać? Kiedy podeszli, okazało się, że była to dopiero próba sceny, którą Wrotek obmyślił. Ustawiał teraz właśnie Wiktora na tle tablicy, księdzu Malińskiemu zaś kazał przechadzać się wzdłuż pryzmy cegieł aż do świeżo wykopanego dołu pod wierzbą. Ksiądz poprawił koloratkę, odchrząknął i nie bez przejęcia, choć gestem wyuczonym przez Wrotka, zatoczył ramieniem koło, jakby nim obrysowywał świeżo wykopaną mogiłę. - To miejsce trzymaliśmy dla nich piętnaście lat... Teraz już na zawsze będą oddani tej ziemi... W tym momencie rozległ się klekot zaworków mocno zużytego silnika i wszyscy dostrzegli gazik, z którego gramolili się dwaj mężczyźni. Obaj w kapeluszach, z teczkami, z daleka już zaświadczali wyglądem, że są urzędnikami powiatowego szczebla. Niższy, pękaty brunecik w kraciastej, trochę przykrótkiej kurtce, zatrzymał się przy samochodzie Kroniki Filmowej i starannie wpisywał do notesu numer rejestracyjny auta. - Teraz się zacznie - mruknęła stojąca obok Andrzeja Jadźka. - Znasz ich? - Z powiatu... Starszy wiekiem zbliżył się do miejsca, w którym pracował Mądry z pomocnikami. Kamieniarze przerwali robotę. Z niepokojem patrzyli, jak urzędnik zerwał brezent przykrywający cegły i worki z cementem. Pozdrowił obecnych milczącym przyłożeniem dwóch palców do ronda kapelusza, a potem wskazując na odrzuconą płachtę brezentu, spytał: - Czyje to cegły? Wiktor wysunął się do przodu. - Nasze - odpowiedział spokojnie. Wrotek przylgnął policzkiem do kamery. Nacisnął spust. Usłyszeli terkot przesuwającej się taśmy. Brunecik w kraciastej koszuli zdążył już powpisywać do notesu skrupulatnie przeliczone worki cementu. - Skąd macie te cegły? - indagował dalej starszy. - Nie kradzione! - zawołała Jadźka. - To najgłówniejsze. Wiktor uspokoił siostrę gestem ręki i podchodząc do cegieł, ułożonych w nierównych pryzmach, zaczął wyliczać: - Sześćset sztuk dał Kiełpiński, czterysta Komosa. Reszta jest - Z przydziału? - spytał urzędnik. - Tak. Na oborę. - I to ma być obora? - zaśmiał się kpiąco, trącając butem marmurową płytę, wciąż jeszcze opartą o drewnianą skrzynię. Teraz dopiero spostrzegł, że coś żółtego wyłania się spomiędzy skudłaconych wiórów. Teczkę położył na cegłach i obydwoma rękami wydobył dziwny przedmiot ukryty w skrzyni. Aż stęknął z wysiłku. - O, mosiądz! - zawołał z satysfakcją łowcy, któremu udało się wykryć zatajoną kryjówkę. - To deficytowy surowiec. A skąd to u was, jeśli nie tajemnica? Andrzej zerknął na Wiktora i powiedział spokojnie: - Klamki przetopiliśmy. - A ja dorzuciłem parę moździerzy po rodzinie - uzupełnił Wrotek. Ten drugi, w kraciastej koszuli i z notesem, przejechał palcem po nierównościach płaskorzeźby. - A kto to odlał? - spytał. - Cyganie - wypaliła bez namysłu Jadźka. - Cyganie? Jacy Cyganie? - Co to, nie pamięta pan, jak tu jesienią obozem stali? - bez pośpiechu wyjaśnił Wiktor i wyjmując paczkę "Radomskich" częstował nimi urzędników. Odmówili, a starszy, chwiejąc głową, podawał w wątpliwość tę wersję o Cyganach. - Tu u nas? Cyganie? - Tak jest - zapewnił milczący dotąd kamieniarz Mądry - za rzeką stali. - A gdzie oni teraz są? Wiktor zrobił zatroskaną minę i bezradnie rozłożył ramiona. - Władza lepiej powinna wiedzieć. - Cyganie jak Cyganie - dorzucił Mądry - dzisiaj tu, jutro tam... Kraciasty ponownie przejechał palcem po wypukłościach płaskorzeźby i długo przyglądał się potem opuszkowi własnego palca. - A projekty kto zrobił? - spytał. - Ja sam - odparł Andrzej. - Pan chyba nietutejszy? - zainteresował się starszy. - Pańskie nazwisko? - A pańskie? Rozmawiamy już dłuższy czas, a wcale się pan nie przedstawił. - Ja? - urzędnik uśmiechnął się z politowaniem, lecz mimo wszystko wydobył z zanadrza oprawną w brązowe płótno legitymację. - Ci obywatele mnie znają. - Ja nie - stwierdził Andrzej. Mignęła mu przed oczami okładka legitymacji. - Powiatowa rada. Wystarczy? Obu stronom jakoś zabrakło dalszego konceptu do słownego pojedynku. W ciszy, która zaległa, słychać było monotonny terkot przesuwającej się w kamerze taśmy. Teraz dopiero starszy spostrzegł, że byli filmowani. Zerwanym z głowy kapeluszem począł wymachiwać w stronę kamery. - Kto wam pozwolił?! Kategorycznie zabraniam! Widząc, że Wrotek, niezbyt przejęty poleceniem, kręci nadal, a lufę obiektywu wycelował wprost na twarz kraciastego robiąc zbliżenie, starszy desperackim ruchem zasadził kapelusz na obiektyw. - Wszystko to jest nielegalne! - zawołał. - Ani uzgodnienia, ani pozwolenia! Do jutra żeby mi z tego śladu nie było! Wyciągniętym palcem wskazywał kolejno worki z cementem, cegły i skrzynie z płytą. Potem porwawszy teczkę oddalił się powiewając połami jesionki. Za nim kroczył Kraciasty, zdjąwszy przedtem z kamery obiektywu kapelusz kolegi. Kiedy klekot gazika zamilkł za czerwonym murem cmentarza, Jadźkę pierwszą dopadły wątpliwości. - Co będzie? - spytała. - Nic - odpowiedział Wiktor. - Jak to nic? - zaniepokoił się Wrotek. - To odpuszczacie? - Przeciwnie - oświadczył stanowczym tonem Wiktor. - Postawimy to wszystko przez noc. Da pan radę? - zwrócił się do Mądrego. Kamieniarz niepewnie obracał w dłoni trzonkiem ogromnego młota. - Liter będzie tak na oko dwieście pięćdziesiąt, trzysta. Żebym każdą jedną pół godziny rył, to sam pan oblicz... - A od czego ich pan ma? - Wiktor wskazał obu pomocników. - Oni młotkiem orzechy tylko tłuką? - Miało być dopiero w niedzielę otwarcie. - A będzie jutro! - Nie, Wiktor, nie - odezwał się Andrzej pewny, że "na udry" nic nie zwojują, a przeciwnie, tylko mogą zaszkodzić sprawie. - Trzeba spróbować załatwić oficjalnie. Zakaz to zakaz. - Partyzantka też była zakazana! - wybuchnął Wiktor. Ksiądz z nadzieją patrzył na Andrzeja. - Jestem pańskiego zdania - powiedział. - Ale pomocy trzeba szukać gdzieś wyżej. Ma pan kogoś takiego? Andrzej niepewnie wzruszył ramionami. - A twój Poznański? - spytała Jadźka. Nie było potrzeby przypominać mu tego akurat nazwiska. Już od dłuższej chwili myślał o pułkowniku. Poznański z pewnością mógłby być orędownikiem ich sprawy, choćby przez wzgląd na swoje okupacyjne dzieje. Sam pochodził wprawdzie nie z tych stron, ale po likwidacji getta w Lublinie w tej właśnie okolicy się ukrywał. Z drugiej strony Andrzej zdawał sobie sprawę, że Poznański nie jest już tym samym Poznańskim sprzed lat piętnastu, który jednym telefonem był zdolny rozstrzygać najbardziej zawiłe kwestie. Kiedy go widział ostatnio, nie nosił już munduru; po październiku przeniesiono go do zupełnie innej pracy - było to jakieś poważne wydawnictwo, ale Andrzej nie bardzo pamiętał jakie, wiedział tylko, że Poznański pełni tam kierowniczą funkcję. Rozmyślał o tym wszystkim, kiedy wozem kroniki tłukli się do miasteczka. Tak czy owak, z szansami czy bez, musiał jeszcze tego samego wieczoru zamówić rozmowę z Poznańskim. Innych protektorów nie miał. Ledwo weszli do hotelu, zamówił błyskawiczną. Wyjątkowo krótko czekał na połączenie. - Czy to mieszkanie państwa Poznańskich? - spytał. Z trudem rozpoznał głos pani Poznańskiej. Bardziej też domyślił się, niż usłyszał, że zastał męża w domu i że za chwilę podejdzie do aparatu. Po paru minutach nie bez satysfakcji zakomunikował Wrotkowi: - Zachwycony nie był, ale powiedział, że zadzwoni, gdzie trzeba. - No to do roboty! - zawyrokował Rajmund. Po kwadransie auto kroniki znajdowało się znów na gościńcu prowadzącym do Sierpuchowa. Wiktora i jego ludzi zastali pracujących na cmentarzu. Wiktor zdołał już przekonać wszystkich, że tylko fakty dokonane się liczą; aż do wsi niosły się spoza muru cmentarza odgłosy postukiwania młotków i rzężenia piły. Kiedy nadjechał Wrotek z Andrzejem, cokół przyszłego pomnika sięgał już połowy wzrostu człowieka. Wrotek obrzucił plac budowy spojrzeniem generała rozpoznającego teren przed rozpoczęciem bitwy. - Reflektory na pomnik! Szczeniaki jeden na tę gałąź, drugi na alejkę! Stamtąd nadejdzie ten facet... jakże on się nazywa?... - Trzonek - podpowiedział Wiktor. - ...a z tej ksiądz Maliński. Minęła druga po północy, a wciąż jeszcze nie był przekonany, czy właściwie zorganizował plan zdjęć. Wdrapywał się to na jedno, to na drugie drzewo próbując kamerą "na sucho" przymierzyć się do właściwego ujęcia. Każda kolejna zmiana planu pociągała za sobą przestawienie reflektorów i zawieszanie szczeniaków na coraz to innych gałęziach. I wreszcie ruszyły zdjęcia. Około ósmej nastąpiła śniadaniowa przerwa. I dla ekipy Wrotka, i Mądrego. Tylko ksiądz Maliński nic nie jadł. Poszedł do kościoła, by na czas zdążyć do konfesjonału. Zaczynał się okres przedwielkanocnych spowiedzi. Wtedy właśnie usłyszeli znajomy klekot gazika. Przyjechali w tym samym dwuosobowym składzie. Tylko starszy stanowiskiem nie miał już ze sobą teczki, lecz gruby zeszyt w miękkich i pozaginanych okładkach, do którego co chwila zaglądał, jakby coś w nim sprawdzając. Kraciasty, gdy zobaczył traktor, który tu nocą służył za elektrownię, natychmiast wciągnął jego numer do swojego notesu. Ale obaj nie sprawiali wrażenia zaskoczonych faktem, że nikt tu jakoś nie wziął sobie do serca ich surowych rozporządzeń. Starszy dość obojętnie obrzucił wzrokiem szalunki na cokole, którego tu jeszcze wczoraj nie było, i tablicę z wyrytymi nazwiskami. Zajrzał do wnętrza kociołka z bulgocącym asfaltem, którym zalane miały być wyżłobione przez Mądrego litery. Przyjrzał się posilającym się ludziom łagodnym wzrokiem cierpliwego wychowawcy, któremu krnąbrna klasa urządziła mimo przestróg kolejny kawał. W jego głosie, kiedy się odezwał, nie wyczuwało się złości, a raczej jakiś żal i zawód. - Macie czas do jutra - powiedział. - Albo to rozbierzecie... - okrągłym ruchem ramienia objął cokół i wspartą o taczki marmurową tablicę - albo trzeba będzie inaczej rozmawiać. Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, podszedł do Wiktora i patrząc mu prosto w oczy spytał: - No to jak? Rozbierzecie? Wiktor wzruszył ramionami i wskazał na wciąż jeszcze posilających się ludzi. - Im pan to powiedz. - Mówię temu, kto naruszył przepisy - urzędnik zajrzał do swego zeszytu. - Tu są różne paragrafy spisane, ale po co sobie głowę obciążać... Uprzedzę tylko, że możemy spotkać się nie tylko na kolegium. Trochę wyżej też. Wiktor już zamierzał coś odpowiedzieć, kiedy ich uszu dobiegł pomruk samochodowego silnika. Po chwili zobaczyli przez uchylone skrzydło cmentarnej bramy, że obok gazika zaparkowała czarna, połyskująca w porannym słońcu wołga. Wysiadł z niej tęgi mężczyzna i niespiesznym krokiem zaczął iść w ich kierunku. Był w szarym dwurzędowym garniturze widocznym spod rozpiętego skórzanego płaszcza, którego długie poły falowały za nim jak skrzydła. Kraciasty na jego widok uśmiechnął się domyślnie do szefa. Reszta patrzyła z niepokojem. - Teraz już wszystko przepadło - szepnęła do Andrzeja Jadźka. Kraciasty ze swym zwierzchnikiem z minami pełnymi uległości podskoczyli naprzeciw. Im mężczyzna był bliżej, tym coraz bardziej przypominał kwadratową bryłę. Wydawało się, że idzie niechętnie, jakby się zapierał i był przez kogoś popychany. Pozdrowił zebranych nieokreślonym ruchem dłoni, odsunął od siebie tłumaczącego mu coś wytrwale urzędnika, a potem nachylił się nad płaskorzeźbą i długo się jej przyglądał. - Czyja to robota? - spytał. Wiktor wysunął się do przodu. - Cały komitet za to odpowiada. - Ale ja o artystę pytam - Kwadratowy cofnął się o kilka kroków i teraz już z dalszej perspektywy fachowo oceniał dzieło. - Udane, bardzo udane - zawyrokował. - No cóż, naród walczył i, powiedzmy szczerze, w tej walce był zjednoczony. Wszyscy spoglądali nieufnie, a dwaj urzędnicy wymienili niespokojne spojrzenia, trochę jakby zaskoczeni tą konkluzją. On zaś zatrzymał wzrok na Andrzeju i spytał: - Który z obywateli dzwonił do Warszawy? - Ja - odpowiedział Andrzej. Usiłował zgadnąć, czy w oczach tamtego odczyta naganę czy pochwałę. Jednocześnie z satysfakcją stwierdził, że i tym razem Poznański go nie zawiódł. Kwadratowy pochylił się nad tabliczką z nazwiskami, przez chwilę czytał tekst poprzedzający kolumienkę nazwisk. Potem ponownie odszukał wzrokiem Andrzeja. - Zaproszenie do komitetu chyba przyślecie...? - uśmiechnął się wyrozumiale nad ich opieszałością, która do tej pory nie pozwoliła im wykonać tego oczywistego obowiązku. - Myśmy byli w tej walce, chcemy w niej być i teraz... Na twarzy Kraciastego odmalowało się osłupienie. Wiktor z trudem powściągając uśmiech, ukradkiem ścisnął dłoń Andrzeja. Ale Kwadratowy jeszcze nie zakończył swojej misji. Znowu pochylił się nad tablicą i jakby dopiero teraz dostrzegł na niej jakieś nieważne, lecz jednak niefortunne sformułowanie, oświadczył: - Z jedną tylko, powiedzmy szczerze, poprawką - przejechał palcem wzdłuż nazwiska Fabjańskiego - "Konara", jakby chciał je tym gestem zmieść z marmurowej powierzchni. - Tego nie może być. - Jak to?! - wykrzyknął Andrzej. - To był dowódca! Kwadratowy ujął pod łokcie Andrzeja i Wiktora i odszedł z nimi na bok. - To był człowiek sił reakcji - powiedział. - A w dodatku obcy klasowo. Syn znienawidzonego tutaj dziedzica. I oficer sanacyjnego wojska... - A jakiego miał być? - spytał Wiktor. - Innego tutaj nie było. Kwadratowy, jakby ufny w siłę argumentów, które im wyłuszczył, zawrócił w stronę tablicy. Z szacunkiem i troską zagadnął Mądrego tonem, jakim pyta laik doświadczonego fachowca: - To chyba łatwo da się skuć? - raz jeszcze przejechał wzdłuż liter nazwiska Konara. - I nie trzeba się spieszyć, nie trzeba, jeszcze żadna sztuka nie zyskała na pośpiechu. Nikt tu nie będzie przeszkadzał, przeciwnie - wszyscy będą pomagać. Odsłonięcie za tydzień, za dwa, trzeba wydrukować zaproszenia, program... Andrzej przerwał mu. - To niemożliwe! - zawołał. - Gdyby nie ten człowiek... - Co? Chciał pan powiedzieć, że gdyby nie ten człowiek, nie byłoby tu konspiracji? Byłaby, byłaby. To nie jednostki tworzą historię, to historia je tworzy... - To cichociemny! Zrzut. - Ale skąd go zrzucono? Niech pan dokończy. No, no! Powiedzmy sobie szczerze, że z Londynu. A po co? Żeby przywrócić ustrój, który znów założyłby obrożę na szyję tych ludzi - powiódł ramieniem po zasłuchanych kamieniarzach i ekipie Wrotka. Zerknął na zegarek jak człowiek, który nagle uzmysłowił sobie, że zapomniał o czymś bardzo ważnym. Podał kolejno rękę Andrzejowi i Wiktorowi, a odchodząc raz jeszcze podkreślił: - Poza tym idea słuszna... Bardzo słuszna... - znów wykonał dłonią nieokreślony gest pożegnania i zaczął oddalać się spiesznym krokiem ku bramie, konwojowany przez obu urzędników z powiatowej rady. Mądry podrzucił młotek na dłoni. Z wahaniem spoglądał na Andrzeja. - To jak? - spytał. - Mam skuwać? Przed Andrzeja wysunął się Wiktor. - Nie! Montujemy. Stary kamieniarz niepewnie zerknął na Andrzeja, oczekując od niego weryfikacji tej decyzji. Z kłopotu wybawił Talara listonosz Majewski. Ślizgając się po nie uprzątniętych na alejce liściach, jechał rowerem prosto na nich. - Panie Talar... - z wnętrza narciarki wydobył zmięty blankiet depeszy. - Dopiero co do ajencji przyszło... Andrzej pobladł. Drżącymi rękami rozrywał telegram. Pierwszym słowem, jakie odczytał na pobrudzonym blankiecie, była Matka"... Przymknął oczy jak przed skokiem w przepaść. Ale następne, wypisane na sierpuchowskiej poczcie kulfonami poczciwej urzędniczki, brzmiały nieprawdopodobnie: "znalazła się. Jest w domu. Ewa." Nie dowierzając własnym oczom odczytał jeszcze raz: "Matka znalazła się. Jest w domu. Ewa." Nie zważając, że Wrotek filmował akurat zbliżenie kamieniarskiego młotka, który jak znak zapytania zawisł nad nazwiskiem Fabjańskiego - "Konara", porwał przyjaciela w ramiona. Okręcił nim jak w tańcu powtarzając w kółko: - Matka! Jest matka! - Spieprzyłeś mi ujęcie, baranie! - wrzasnął Wrotek. Tego przedpołudnia Ewa wybierała się na plac Unii, bo do Supersamu przyjść miały cytryny i tunezyjskie pomarańcze. Wielkanoc w tym roku była wczesna, wypadała w marcu i Ewa już od paru dni zapobiegliwie gromadziła świąteczne produkty. Plotka o pomarańczach okazała się fałszywa lub przedwczesna, Ewa krążyła więc pomiędzy półkami zgarniając do koszyka sardynki, figi i rodzynki. Właśnie trzymała w dłoni puszkę konserwowego groszku i sprawdzała na niej cenę, kiedy poza piramidką takich puszek dostrzegła znajomą twarz. Talarowa wkładała coś do koszyka, z drugiej dłoni nie wypuszczając rączki małej dziewczynki. - Nianiu, a cekolada? - pytało dziecko. - Ja kcem cekolady. - Mama nie kazała... Ewa błyskawicznie obiegła piramidkę puszek. - Mamo! - zawołała tak głośno, że aż kilkoro kupujących obejrzało się za nią. - Mamo! W sekundę później Talarowa już tonęła w objęciach synowej. - Mama wynajęła się na gosposię? - domyśliła się Ewa, przeszywając chłodnym spojrzeniem dziewczynkę. - Tak. To dobre dziecko. I ludzie dobrzy... - Mama ma w domu własne dzieci! - nagle, pod wpływem wspomnienia obu opuszczonych przez babkę chłopców Ewa zrobiła ruch, jakby chciała się rzucić do nóg tej starej kobiety, wciąż niezmiennie okutanej w wiejską kraciastą chustę. Talarowa podtrzymała ją ręką. - Więc dobrze - gwałtownie mówiła Ewa. - Dla mnie może mama tego nie robić. Ale są jeszcze oni: Andrzej, Leszek... Andrzej odchodził od zmysłów... Kajtek bez babci nie chce zasypiać... - dostrzegła jakby cień wahania we wzroku matki i zawołała z emfazą: - Przecież to mamy krew! Mamy krew! Ja błagam, ja błagam... - zaczęła pokrywać dłoń matki pocałunkami. - W imieniu Kajtka i Krzysia! Ja mogę odejść. Ale bez mamy nie ma tam domu... - Teraz tak mówisz - Talarowej udało się wyrwać rękę z dłoni Ewy. - Teraz! Jutro! Zawsze! To, co było, już nigdy się nie powtórzy! Ja zrozumiałam. Kupujący od dłuższej chwili obserwowali te dwie rozgorączkowane kobiety. Mała dziewczynka, najbardziej zaintrygowana ze wszystkich, pociągnęła Talarową za rękaw. - Nianiu, kto to jest? Ewie jeszcze raz udało się pochwycić dłoń teściowej. - To babcia moich dzieci! - zawołała. - To moja matka! Talarowa po raz pierwszy poczuła, jak ciepła fala wzruszenia oblewa jej policzki, szyję piersi... Już mniej nieufnie zerknęła na Ewę. Jakiż ten Kajtek do niej podobny! Może chociaż Krzysio przypominać będzie Jędrka? Ta myśl zdecydowała o wszystkim. Wprost z placu Unii pojechały taksówką na Nowolipki, gdzie Talarowa pracowała jako gosposia. Do końca miesiąca pozostawał tylko tydzień; Ewa zwróciła pani domu część wypłaconej z góry pensji. W godzinę później Talarowa była na Złotej, a jeszcze po godzinie smażyła na obiad naleśniki z serem. O tym wszystkim Andrzej dowiedział się dopiero po powrocie. Na razie, umęczony ponad miarę, nie ogolony i wymięty, siedział z Wrotkiem przy stoliku hotelowej restauracji. Wypadki dnia tak były brzemienne w skutki, że mimo utrudzenia należało je uczcić. Nalewał z półlitrówki do dwóch kieliszków. - Za moją staruszkę! - wzniósł toast. - I za mój film! - uzupełnił Wrotek. Spoza szklanej ściany, odgradzającej lokal od recepcji, obserwował ich stolik postawny brunecik w granatowej koszulce polo, z sygnetem na małym palcu prawej ręki. Przestępował z nogi na nogę, raz po raz chuchał na oczko sygnetu, a potem zawzięcie je szlifował o rękaw marynarki. Przed wejściem do hotelu spacerował urzędnik w kraciastej kurtce. Sprawiał wrażenie człowieka, który się z kimś umówił, bo co chwila zerkał na zegarek. Ktoś, kto obserwowałby z boku Kraciastego, zauważyłby jego gwałtowne ożywienie w chwili, kiedy na plac przed Domem Kultury zajechał wóz kroniki. Kierowca zaparkował samochód w stałym już miejscu między studnią a kioskiem "Ruchu". Wrotek z Andrzejem spełniali właśnie drugi toast. W recepcji skrzypnęły drzwi i zajrzał przez nie Kraciasty. - Minimum dziesięć minut - powiedział do Brunecika. - Nie krócej. Brunecik kiwnął głową, przeczyścił sygnet o klapę marynarki i zdecydowanym krokiem skierował się na salę. Usiłując obedrzeć skórę z węgorza, Wrotek zwierzał się Andrzejowi: - Jakby mi to źle wywołali, tobym się chyba dał zamknąć w klasztorze. W żeńskim oczywiście... W tym samym niemal momencie przechodzący obok ich stolika mężczyzna potknął się i upadł na czerwony dywan, którym wysłana była posadzka. Człowiek tracący o tej porze równowagę w knajpie to zjawisko normalne. Brunecik jednak wstał i opierając się o stolik Andrzeja i Wrotka wściekle ryczał patrząc na tego ostatniego: - Pan mi podstawił nogę! Rajmund omal się nie zakrztusił. Przed oczami błysnął mu czerwony punkcik sygnetu. Zerwał się z krzesła, żeby uniknąć ciosu. Andrzej również się podniósł gotów do przyjścia z pomocą przyjacielowi. Niespodziewana napaść była o tyle zastanawiająca, że sprawca wcale nie robił wrażenia pijanego. - Podstawiłeś mi nogę, łobuzie! - powtórzył oskarżenie. - Niech się pan uspokoi - Andrzej przytrzymał go za łokieć. - Pan też jest kompletnie pijany - wycelował wskazujący palec oskarżycielskim gestem w pierś Andrzeja. - Dać panu adres okulisty? - spytał Wrotek. - Mnie?! Mnie?! - Pan coś podwójnie widzi, przyjacielu - w głosie Wrotka nie wyczuwało się złości, przeciwnie, skłonność do polubownego zakończenia konfliktu. Andrzej inaczej już zaczął oceniać ten niespodziewany incydent. - Mylisz się - zwrócił się do Wrotka, jakby człowieka z sygnetem już wcale między nimi nie było - ten facet wcale nie jest na bani. - Kierownika! - zaryczał nagle Brunecik. - Ja was nauczę kultury! Milicjaaa! Ku zdumieniu recepcjonistki jej ulubiony filmowiec został wypchnięty z sali, a za nim wylądował jego przyjaciel. W jednej chwili znalazł się i sierżant milicji, którego ktoś usłużny wezwał z ulicy. Sierżant starannie przeglądał dowody Wrotka i Andrzeja. - Ten pan nas zaczepił! - tłumaczył mu Rajmund. - Nie oczerniajcie mnie! - zawołał Brunecik. - Spokój! - zagrzmiał sierżant i w dalszym ciągu kartka po kartce wertował trzymane w ręku dowody. Trwało to zbyt długo i Andrzej coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu o prowokacyjnym charakterze zajścia. Sierżant skończył wreszcie lekturę i trzymając w górze dowody zaproponował: - To jak będzie? Panowie przeproszą tego obywatela? Brunecik nie sprawiał wrażenia, że oczekuje satysfakcji. Zerknął na zegarek i teraz Andrzej był już pewny, że zależy mu na przedłużeniu konfliktu. - Ja się takim chamom nie dam przeprosić - warknął Brunecik. - No i kto tu kogo obraża? - powiedział Andrzej siląc się na spokój. - W porządku - zawyrokował milicjant - podajcie sobie grabule i po krzyku. - Ja? - Brunecik wciąż udawał nieprzejednanego. - W życiu! Gdzie ja potem tę rękę domyję?! Sierżant raz jeszcze zachęcił ich do pojednania i wyciągnął w stronę Wrotka dowód osobisty. Brunecik go przechwycił. - Jak to?! - zawołał. - Nic? Za napaść na człowieka - nic! To taka jest praworządność?! - coś tam jeszcze wykrzykiwał, a jego wzrok znów wędrował poza okno wychodzące na ulicę. Andrzej gwałtownym ruchem rozwarł szeroko drzwi. Ulica i placyk były puste. Jakiś kundel z zatłuszczonym papierem gnał ze swoją zdobyczą przez środek placu. Odprowadził go wzrokiem i nagle wszystko stało się jasne. Samochód kroniki! - Mundek, kasety! Pognał na placyk. Wrotek go wyprzedził i pierwszy dopadł uchylonych drzwi zielonej budy. - Tylko jedna...! Tylko jedna została... - zawył. W kwadrans później powtarzał tę skargę w pokoju hotelowym. Patrzył na prześwietloną taśmę wzrokiem człowieka, któremu w kostnicy pokazano zwłoki jedynaka. Andrzej starał się pocieszyć przyjaciela: - Ta napaść to najlepsza recenzja. Film, który się jeszcze nie narodził, już w chwili poczęcia rozbudza emocje. To jak śmierć zadana jeszcze w łonie matki płodowi, z którego na świat miał przyjść geniusz! - specjalnie dobierał pompatycznych porównań, bo ból Rajmunda mogły ukoić tylko wielkie słowa. Był wieczór. Ewa kąpała Krzysia. Matka prasowała niebieskie śpioszki wnuka. Obie prawie jednocześnie usłyszały, jak za oknem zatrzymał się samochód i trzasnęły zamykane drzwiczki. Obie jednocześnie rzuciły się do okna. I obu nie zawiodło przeczucie: na dole z wozu Kroniki Filmowej wyładowywał się Andrzej. Zapominając o Krzysiu, który okutany w ręcznik rozpłakał się rozpaczliwie, Ewa wybiegła z mieszkania. W prostokątnym wycięciu uchylonej bramy zobaczyła Andrzeja. I on ją już dostrzegł idącą niepewnie środkiem bramy. Potem jego niespokojny wzrok powędrował ku górze. Dojrzał przylepioną do szyby twarz matki. I wtedy się uśmiechnął. A kiedy znów skierował wzrok w stronę Ewy, już niemal odczuła ciepło tego spojrzenia. W sekundę później była przy nim. Spazmatycznie oplotła go ramionami. - Jesteś... Jesteś... - szeptała mu w ucho zduszonym głosem. - Wszyscy jesteśmy... - poczuła, jak jego palce przeczesują jej włosy. Jeszcze mocniej przywarła do niego. Wtedy ją objął i już wiedziała na pewno, że wszystko będzie jak dawniej. W wyściełanych czerwonym pluszem fotelach siedziało tylko dwóch widzów: Smulski i jego szef, chudzielec o szarej, zmiętej twarzy suchotnika. Wrotek przysiadł kilka rzędów za nimi. Kiedy zapaliło się światło po projekcji, usłyszał: - Mam jedno pytanie: przeciwko komu pan zrobił ten film? - suchotnik siedział sztywno, odwrócony do Rajmunda plecami, i trudno było domyślić się wyrazu jego twarzy. - Nie rozumiem... - No właśnie - dopiero teraz obrócił się ku niemu, skrzypiąc wyściełanym fotelem. - Bo to jest kompletne nieporozumienie. Wrotek w spojrzeniu Smulskiego szukał wsparcia, ale tamten udał, że tego nie widzi, zajęty wpisywaniem jakichś uwag w notesie. Szef zaś podniósł się z fotela i spytał zatroskanym tonem: - Czy ja jestem przeciwko narodowej pamięci? Przeciwnie. Ale nie można jej szargać. - Jak to? - Pamięć narodu to jedność - pouczył go szef. - Jedność, powtarzam. A ten film szuka tego, co nas dzieli, nie łączy. Dlaczego ich trzy razy chowano? - No właśnie - z zapałem podjął Wrotek. - Dlaczego? - Sztuka jest zawsze uogólnieniem, a przecież to jednostkowy przypadek - wskazał na ekran. - Ale fakt! - zawołał Wrotek. - W związku z czym proponuję - dyrektor zerknął do notatek, jakby protestujący głos Wrotka do niego nie dotarł. - Po pierwsze, wyciąć scenę z interweniującym urzędnikiem rady. Po drugie, rozmowę z księdzem. Po trzecie, to całe nocne budowanie. Dlaczego w takiej tajemnicy? Co pan chce przez to zasugerować? Natomiast dokręciłbym scenę otwarcia. Ma pan w ścinkach? - Mam. - Otwarcie, lokalne władze... Jest taki materiał? - Jest - bezwiednie potakiwał jak ogłuszony Wrotek. - No więc... - ucieszył się szef - nie ma problemu. - Ależ wtedy wyjdzie, że to władza zbudowała ten pomnik! Szef już był w drodze do wyjścia. Uśmiechnął się. - A czy coś może u nas dziać się bez władzy? Przecież to nasza władza. Wrotek wyrósł przed nim. - Puścicie to czy nie? - wydyszał z wściekłością. Dyrektor odsunął go delikatnie. - Po tych korektach... bez zastrzeżeń - i zniknął za fałdami kotary. Wrotek potrząsnął ramieniem Smulskiego. - Dlaczego pan nic nie mówił? Będziemy o to walczyć? - Walczyć to pan musi sam ze sobą. Wyciąć czy na półki? Nareszcie debiut czy... czy... - szukał właściwego słowa. - Czy gówno? Tak? Smulski pokiwał głową. Kiedy Talarowa dowiedziała się, że w telewizji pokazywać będą Sierpuchowo, nie mogła doczekać się godziny emisji. Przez cały dzień wszystko leciało jej z rąk. Po prasowaniu zapomniała wyłączyć żelazko i w niebieskim pledzie Krzysia wypaliła ogromną dziurę. Wystraszona trwożliwie zerkała na Ewę. Ale synowa machnęła lekceważąco ręką. - Akurat była najwyższa pora kupić nowy pledzik. Ten był jeszcze po Kajtku. A mama przejęta jest tym filmem chyba bardziej niż Wrotek. Tradycyjnym już zwyczajem wszyscy zebrali się w mieszkaniu Wrotków. Film zapowiedziany był zaraz po dzienniku. - A gdzież bohater wieczoru? - Andrzej rozglądał się po zatłoczonym pokoju. - Ma straszną tremę - wyjaśniła Halina. - On się tu chyba nie pokaże. - Ja przed pierwszym meczem też taki cykor miałem - wyrozumiale stwierdził Bawolik, a Lidka dodała: - No właśnie. A co dopiero artysta. Kiedy Wicherek zakończył przepowiadanie pogody, jego miejsce na ekranie zajęła Edyta Wojtczak zapowiadając film dokumentalny pod tytułem "Apel cieni". Wraz z pierwszymi taktami Haydna rozległo się z ekranu skrzypienie kół, parskanie koni, a w sekundę potem zaprzęg wyłonił się spoza kępy bezlistnych drzew. - Toć to Pietrek Trzonek! - z zachwytem wyrwało się Talarowej. Halina zgromiła ją wzrokiem. W tej samej chwili z hukiem rozwarły się drzwi mieszkania i na środek pokoju wtoczył się Wrotek. Był kompletnie pijany. Przez moment chwiał się na nogach niczym na pokładzie rozkołysanego okrętu, a potem runął na telewizor, jakby go chciał nadziać sobie na głowę. Wyprostował się w ostatniej chwili i ciałem przysłonił ekran, jednocześnie szukając gałki. Wreszcie ją znalazł i wyłączył aparat. Zawiedzeni widzowie jęknęli głucho. Halina rzuciła się, by odciągnąć słaniającego się Rajmunda. Ale powstrzymał ją zdecydowanym gestem. - Ani kroku! - zawołał. - Skończył się artysta, zanim się zaczął. Widownia won! Wyciągając ramię, zawadził o wazon, który z hukiem spadł na podłogę. Andrzej zerwał się, żeby pomóc Halinie. - Mundek! Co z tobą!? Na ułamek sekundy otrzeźwiał i palcem wycelował w wystraszoną Lidkę: - Ona wie, co się dzieje z człowiekiem, jak mu się wytnie kiszki. A mnie wycięto i kiszki, i serce, i... i... - potoczył po obecnych nieprzytomnym wzrokiem - i jeszcze, nie będę mówił przy damach... I kto to zrobił? Kto? - z rozmachem huknął się w piersi. - Ta ręka. Osobiście! Autodestrukcja - nagle wlepił wzrok w przerażonego Popiołka i nachylając się nad nim, obwieścił: - No weź mnie pan, panie Rysiu. Bierz mnie pan i zamiataj mną podwórze. Lepszej szmaty nigdzie pan nie znajdzie. Leszek pośpiesznie mijał jednopiętrowe domki ulicy Olimpijskiej. Młode pędy ałyczy i ligusteru osłaniały wnętrza schludnych ogródków. Zatrzymał się przy żelaznej furtce, nad którą zwisała lampa w kształcie przedwojennej dorożkarskiej latarni. Chwilę nasłuchiwał. Z domku o spadzistym dachu, żywcem przeniesionym z zakopiańskich parceli urzędniczych, dochodził odległy, równomierny stukot. Nacisnął dzwonek przy furtce. Prawie jednocześnie rozległ się histeryczny psi jazgot, który na chwilę zagłuszył odgłos stukającej rytmicznie maszyny. Po chwili w uchylonych drzwiach werandy ukazała się Grażynka. U jej nóg nie przestawał ujadać jamnik. Leszek poznał ją natychmiast, chociaż widział ją tylko jeden raz na imieninach Andrzeja. Stała chwilę poprawiając narzucone na ramiona krótkie futerko z lisów. Młody, ładny chłopak, widoczny zza okratowania furtki, wydał jej się znajomym, ale nie od razu skojarzyła go z bratem męża Ewy. - Pan do kogo? - spytała z dłonią na przycisku automatycznego zamka furtki. - Do pani. - Do mnie? - ci, którzy tu przychodzili, byli prawie wyłącznie klientami jej przyjaciela Poleskiego. - A w jakiej sprawie? - Przyszedłem się z panią ożenić. Nareszcie go sobie przypomniała. Roześmiała się, szczerze ubawiona bezceremonialnością odpowiedzi. - Proszę, niech pan wejdzie - skrzypnięcie furtki poprzedził brzęczyk dzwonka. Stojąc już w uchylonej bramce Leszek zawahał się przez moment. - Czy to jeszcze aktualne? - spytał. Nie przestając się śmiać, gestami zachęcała go do wejścia. Pozostawiła go w pokoju, gdzie przed kominkiem wyłożonym ciemnym klinkierem piętrzyły się świeżo porąbane polana brzózek, a sama spiesznie zbiegła krętymi schodkami do piwnicy. Stamtąd właśnie dochodził monotonny odgłos maszyny. Stojąca pod oknem sztanca wytrwale wytłaczała z masy guziki perłowego koloru. Spadały strumieniami do podstawionych pudełek. Dwie kobiety w niebieskich fartuchach mozolnie naszywały je na tekturowe kartony. Poleski w wąskich, wytartych dżinsach i w czarnej, obcisłej koszulce polo układał ponawlekane już tekturki w ogromnych pudłach. Opasane czerwonym przylepcem stały pod ścianami gotowe do wysyłki. - Polo! - zawołała od progu. - Mamy gościa! - Jeżeli znowu z finansowego - odparł nie przerywając pakowania - to spytaj, ile i dlaczego tak drogo. Kiedy wyszedł z piwnicy, on także nie od razu rozpoznał Leszka. - Wciąż pan nie ma zameldowania? - spytał gość. Na twarzy zawsze pewnego siebie Pola przebiegł cień niepokoju. Na wszelki wypadek spytał: - A ile to miałoby kosztować i dlaczego tak drogo? - Ależ Polo! - zawołała Grażyna. - Pan przyszedł się ze mną ożenić! - Tak - przytaknął Leszek. - Zdecydowałem się. Zgadzam się na ten ślub. Poleski lekko go popchnął w kierunku przepastnej skórzanej kanapy. - Dlaczego tak od razu nie mówisz? - spojrzał z wyrzutem na przyjaciółkę. - To jak się moja żona będzie przejściowo nazywać?. - Talar. - Miłe dla ucha. Waluta wprawdzie nieaktualna, ale i żona szybko się panu zdewaluuje. Mamy mecenasa, który gwarantuje już po miesiącu rozwód. Czego się pan napije? - otworzył barek, którego lustrzane wnętrze zwielokrotniało liczbę kolorowych butelek. Wysokie, kryształowe szklanki, kubełek na lód, srebrne szczypce, wszystko to mieniło się przed oczami Leszka. Dał sobie wetknąć w dłoń szklankę grzechoczącą kostkami lodu. Polo upił łyk ze szklaneczki i zwrócił się do Grażynki: - Zostaw nas na chwilę samych. To poważny biznes. Ślub z opłaconym rozwodem! - zaśmiał się z własnego żartu i stuknąwszy się z Leszkiem, rzeczowo przystąpił do finalizowania transakcji: - Ile? I dlaczego tak drogo? Guzik białej koszuli długo wymykał się z jego palców, nieprzywykłych do takich manipulacji. W pękniętym trójkącie lusterka wspartego o występ kaflowego pieca nie mógł należycie ocenić swego wyglądu. Czuł tylko, że spodnie od granatowego garnituru, który pożyczył od kolegi z roku, są za szerokie w pasie i opadają mu na biodra. Kiedy wyłuskiwał pasek ze swych roboczych spodni, za ścianą urwały się nagle dźwięki wiolonczeli, a po chwili skrzypnęły drzwi i w progu stanęła Ula. Ze zdziwieniem spostrzegła niecodzienny strój Leszka. Końcem smyczka dotknęła wiszącej na poręczy krzesła garniturowej marynarki. - Nie wiedziałam - wybąkała - że masz taki garnitur. - Wcale go nie mam. Jest pożyczony. Na jeden raz. - Z jakiej okazji? - w jej głosie wyczuwało się niepokój. Stanęła blisko niego i sięgnęła po końce krawata, które luźno zwisały wzdłuż białego torsu koszuli. - Mam egzamin. Z zootechniki. Profesor wymaga pełnej gali. Jej palce zręcznie supłały węzeł jedwabnego krawata. - Pójdę z tobą - oświadczyła kategorycznie. - Będę na ciebie czekać. - Po co? - Nie chcesz? - więcej było w tym pytaniu rozkapryszenia niż urazy. - Bo ja, na przykład, zawsze bym chciała, żebyś na mnie czekał przed konserwatorium. - A ja nie! - powiedział twardo i natychmiast uciekł w bok wzrokiem, bo wiedział, że sprawił dziewczynie przykrość. Tłumiąc urazę, jeszcze raz zdobyła się na zalotność: - A jeśli ja i tak przyjdę do SGGW? Co mi zrobisz? W ułamku lusterka dojrzał zawzięty wyraz jej twarzy. Kiedy w szafirowych oczach Uli zjawiał się błysk zaciętości i gniewu, ta rozmarzona wiolonczelistka kazała pamiętać, że w jej żyłach płynie krew Siekierków. Edukację czerpała z namiętności i krewkości czerniakowskich podwórek, gdzie przywykło się mówić bez ogródek. Przyjaciel był przyjacielem, a wróg wrogiem. Nie jakieś beznamiętne wydumane "nic za nic", ale przeciwnie: "wszystko za wszystko", "ząb za ząb", "oko za oko" było obowiązującym prawem jej świata. Zza okna dobiegały ich przekleństwa, którymi miotał Siekierko. Pośrodku podwórka, chwiejąc się na szeroko rozstawionych nogach, stał umazany węglem wozak Trych. Bat wyśliznął mu się z dłoni, daszek przekrzywionej na łbie czapki opadł na ucho. Przez chwilę wydawało się, że Siekierko odwinąwszy się zmiecie mu jednym uderzeniem łeb z karku. Ale stary uchwycił go tylko za kark, powlókł jak worek przez usiany sieczką majdan i cisnął w uchylone drzwi stajni. Po minucie był na pięterku. Dysząc jeszcze po biegu, obrzucił przekrwionym wzrokiem strój Leszka. - Zbieraj się w trymiga! - wysapał. - Pojedziesz z węglem na Huculską. - Ja? - Leszek nerwowo zwijał w palcach rąbek krawata. - Ja nie mogę... Zazwyczaj Siekierko nie tolerował odmowy swego polecenia. Ale przy Leszku stała Ula. - Trych się schlał. Konie stoją luzem przy Chełmskiej. Nasze konie. - Kiedy ja... - Leszek rozłożył ramiona - dzisiaj nie mogę. W żaden sposób. - On ma egzamin - poparła go Ula. Do Siekierki nic nie docierało. Ciężką łapą zamielił powietrze jak wiosłem. - Już cię tu nie widzę! Leszek zerknął na zegarek. Za godzinę zejdą się wszyscy na placyku przed Urzędem Stanu Cywilnego na Smolnej. Stąd na Chełmską był dobry kwadrans drogi. Jazda końmi na Huculską zajęłaby drugi kwadrans. Zrzucenie węgla z lory, ważenie w koszach i szuflowanie pod okna piwnicy nie mogło trwać krócej niż godzinę. Nie, myślał gorączkowo, wszystko to nie wchodziło w rachubę. Zbyt wielką ryzykował stawką. - Nie - powiedział. - Ja muszę być na czas. I w tym - wskazał na garnitur. Widać było, że nawet przełykanie śliny przychodziło Siekierce z trudem. - Albo w trymiga ruszasz, Lesiu - syknął przez zaciśnięte zęby - albo smaruj stąd, żebym czadu po tobie nawet nie powąchał. Osobiście ci to mówię. I przy niej - dodał, gestem głowy wskazując na Ulę. Trzasnęły za nim drzwi z takim impetem, że znad futryny posypał się dwoma strumyczkami tynk. - Zgódź się - poprosiła Ula. - Wiesz, że on na wiatr słów nie rzuca. - Trudno. Gwałtownie oplotła mu ramionami szyję. Obsypała pocałunkami jego policzki i skronie. Bezładnie wyrzucała z siebie słowa: - Błagam cię... zrób to dla mnie... Nie chcę, żebyś odszedł... Zrób to, zrób to! Zrobisz?! - patrzyła mu z bliska w oczy. - Muszę już iść - odsunął ją od siebie i wyszedł nie zamykając drzwi. Napięła z dwóch końców smyczek tak mocno, że wygięty w łuk omal nie trzasnął. Pod kolumienkami Urzędu Stanu cywilnego na Smolnej Poleski z coraz większym zdenerwowaniem sprawdzał zegarek. Umówiony na piętnastą Leszek spóźniony był już o blisko dwadzieścia minut. Czyżby zrezygnował w ostatniej chwili? Polo zaczynał żałować, że tak zawzięcie zaniżał honorarium. Grażyna była podobnego zdania. Stała obok mecenasa Bilskiego, który stosunkowo najspokojniej z nich wszystkich znosił przedłużające się oczekiwanie. Aplikant mecenasa już trzeci raz ganiał na piętro pałacyku, upraszając o opóźnienie ślubnej ceremonii, miał być drugim świadkiem ślubu. - Pierwszym ja jestem - mówił o sobie Polo. - Pierwszym świadkiem na ślubie własnej narzeczonej. Poleski z mecenasem uzgadniali ostatnie posunięcia. - Pan mu sam to wręczy? - upewniał się adwokat. - Nie. Pan. Zawsze lepiej mieć świadka. - Niektórzy - uśmiechnął się Bilski, upychając w kieszeń grubą kopertę - przy takich kombinacjach raczej unikają świadków. - Moja sprawa jest czysta. Gdyby państwo nie wymyśliło w pięćdziesiątym ograniczeń meldunkowych w stolicy, dawno mielibyśmy z Grażynką parkę tłustych dzieci z niebieskimi oczkami. - Jest! - zawołała w tym momencie Grażynka. Od strony Smolnej wtaczał się na placyk przed urzędem wóz węglowy. Mecenas z aplikantem uskoczyli wystraszeni tuż sprzed dyszla, który omal nie wbił się w pień samotnie rosnącej akacji. Woźnica zeskoczył z kozła i zaczął ściągać z siebie płaszcz. Dopiero wtedy Polo rozpoznał w nim Leszka. Widząc jego umorusaną węglem twarz, wybuchnął zaraźliwym śmiechem. - Ma fantazję chłopak, co? Wózek prosto na rajd Monte Carlo. Mecenas osłupiał, gdy zobaczył swego klienta witającego się z węglarzem, wprawdzie wbitym w granatowy garnitur, lecz jednak tylko węglarzem. Polo pospiesznie zagarnął ramionami Leszka i Grażynkę. - Szybciej - ponaglał - magistracki ksiądz już czeka na was. Magistrackim księdzem okazała się pulchna i piegowata urzędniczka. Leszek nie zapamiętał ani jednego słowa z tekstu przysięgi, którą mechanicznie powtarzał. Cały czas wyciągał szyję w stronę okna, by dojrzeć, co robią na podwórzu konie. - Nie pocałuje pan żony? - zobaczył przed sobą uśmiechnięte twarze Pola i Grażynki. Zmrużył oczy przed błyskającym co chwilę fleszem. Fotograf po skończonej pracy zajrzał do księgi, żeby odpisać adresy nowożeńców, i zdumiał się słysząc, jak jeden ze świadków pytał o termin sprawy rozwodowej. Po chwili wszyscy wybuchnęli śmiechem, więc i fotograf uznał pytanie za żart i spiesznie zbiegł na parter wypatrując kolejnych nowożeńców. Tymczasem Polo rozmawiał z mecenasem na placyku. - Jeżeli zastosujemy zasadę "non consumatum" - tłumaczył adwokat - to sąd musi nam ulec. - Kto w to uwierzy? - Polo wskazał znacząco na Grażynę. - Można jej nie skonsumować? - Lekarze też lubią pić czasem koniak - powiedział mecenas. - Różne rzeczy mogą stwierdzić. Można zresztą pójść na chorobę psychiczną albo niezgodność charakterów. - Ile to potrwa? - Przy odpowiednich zabiegach - mecenas zawahał się chwilę - cztery, pięć miesięcy. - Odpada! - zawołał Polo. - Płacę dwa razy tyle za cztery razy szybciej. - Dwa miesiące minimum - adwokat rozłożył ręce na znak, że to już jego ostateczne ustępstwo. W tym momencie nadszedł Leszek. Adwokat, zgodnie z ustalonym uprzednio porządkiem, wyciągnął w jego stronę kopertę. - Nie wezmę tego - oświadczył Leszek. - Jak to? Taka była przecież umowa. Leszek stał między nimi ze wzrokiem utkwionym w szpice własnych butów. Przez chwilę bawił się kopaniem rozgniecionego pudełka z zapałkami. Potem wyrwał adwokatowi kopertę i upchnął ją w kieszeń marynarki. Polo odetchnął z ulgą. - Dobrze - powiedział Leszek. - Biorę. To za ślub. Ale będzie się jeszcze należało za rozwód. I to dwa razy tyle! - mecenas z wrażenia aż oparł się o pień akacji. Leszek spokojnie zdejmował z koni postrzępione koce. - Inaczej nie dam zgody na rozwód z ukochaną - dokończył już z wysokości kozła, pod którym upychał zrolowane derki. Grażynka, która nie uczestniczyła w transakcji zajęta rozmową z aplikantem, podeszła teraz ubawiona. - Bardzo brzydko - zwróciła się do Leszka. - Nie dostałam od męża nawet kwiatka. - Gorzej, że i rozwodu - powiedział Polo. - Kogoś ty mi naraiła? Po minie Pola poznała, że tym razem wcale nie dowcipkował. Jeszcze tylko mecenas miał co do tego wątpliwości. - Pan chyba raczy żartować - zauważył z nadzieją. Leszek odsupłał lejce z drążka. - Mówię jasno - potrząsnął im nad głowami wydobytą z kieszeni kopertą. - Chcę dwa razy tyle. I wtedy dopiero żoneczka do zwrotu. Polo ochłonął już na tyle, że był w stanie nadać swej twarzy zwykły wygląd zadowolonego z siebie biznesmena. - Podobasz mi się, mały - powiedział z łaskawym uznaniem. - A wiesz dlaczego? Bo nie masz sumienia. - Staram się, jak mogę - Leszek rozsiadł się już na koźle i rozglądał za batem. - Ale myli się pan. Sumienie mam. Gorzej z pieniędzmi. Cmoknął i szarpnął lejcami. Skrzypiąc i trzeszcząc lora pomału wytaczała się z placyku. Polo dwukrotnie uderzył się otwartą dłonią po twarzy. - Dureń, dureń, dureń! - powtarzał z pasją. Najmniej wstrząśnięta postępkiem Leszka była Grażynka. Polo już ją przyzwyczaił, że nie ma takich sytuacji, z których nie potrafiłby wybrnąć. Powiedziała więc nie tracąc humoru: - Przecież mówiłeś, że jestem warta dla ciebie nawet i sto tysięcy. - Tu nie o ciebie chodzi, ale o moją ambicję. Tak się dać wyrolować. Jak dziecko! Jak małe dziecko! Wielki czarny futerał wiolonczeli drażnił Burka. Obszczekiwał go zajadle odprowadzając Ulę do bramy. Wychodziła do konserwatorium na wieczorne zajęcia. W bramie natknęła się na wysokiego mężczyznę, który dźwigał na grzbiecie ogromną skórzaną torbę, a przez kark przewieszony miał fotograficzny aparat. Nie wyglądał na człowieka, któremu niezbędny jest konny transport. - Pan kogoś szuka? - spytała. Zajrzał do notesu. - Lechosław Talar - odczytał. - A o co chodzi? - Zdjęcia - wyjaśnił wyjmując z torby obszerną kopertę. - Zdjęcia? - aż oparła się o bramę i wyciągnęła dłoń. - Bardzo ładnie wyszły - zapewnił. - A pani jest pewnie siostrą pana młodego? Musiał zauważyć niepokój na twarzy dziewczyny, bo cofnął wyciągniętą rękę z kopertą. Ale wypadła z niej jedna odbitka. I Ula zobaczyła Leszka nakładającego obrączkę na rękę jakiejś blondynki. Obok nich uśmiechnięta urzędniczka z ciężkim łańcuchem na biuście, na tle państwowego godła, trzymała na tacce taką samą obrączkę. Ula poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Ciężko wsparła się o sztachety. Fotograf dostrzegł wrażenie, jakie wywołał zdjęciami i wybąkał: - Należy się sto dwadzieścia złotych... Żółty wolkswagen-garbus od dłuższego już czasu stał przed gmachem SGGW przy Rakowieckiej. Grażynka spacerowała wzdłuż schodków wiodących do wejścia. Mecenas Bilski spoza szyby samochodu też popatrywał w tamtym kierunku. Mijała piąta po południu, kiedy w wejściu ukazał się wreszcie Leszek z grupką studentów. Widząc Grażynkę, podszedł do niej. W volkswagenie mecenas, odliczając każdy banknot po kolei, położył mu na kolanach równe sto tysięcy. - Rozprawa rozwodowa w środę - oznajmił. Leszek uchylił drzwi auta. - To już pańska sprawa. Ja swoje załatwiłem. Wsunął plik szeleszczących banknotów do wewnętrznej kieszeni. "Co by na to - pomyślał - powiedzieli koledzy, którzy jeszcze przed chwilą robili do kapelusza zrzutkę na butelkę wina?" Z uśmiechem popatrzył na Grażynkę siedzącą za kierownicą. - Jesteś wolna... żono - powiedział. - A może gdzieś cię podwieźć? - spytała. - Owszem - odparł po namyśle. - Na Złotą! I to szybko! W przedpokoju zaterkotał dzwonek. Otworzyła Talarowa. W progu stał Leszek. Prawie natychmiast sięgnął po płaszcz matki, wiszący na wieszaku przy drzwiach. - Ubieraj się, matula - usiłował narzucić płaszcz na jej ramiona. - Jedziemy. - A co się stało? - Taksówka czeka. Pojedziemy oglądać mieszkania - pokazał plik wyrwanych z gazet ogłoszeń. - Wybierzesz sobie, co ci się spodoba. Talarowa obejrzała się na Ewę. Synowa bez słowa obserwowała tę scenę. - Kiedy mnie tu dobrze, Lesiu - powiedziała cicho. - Widziałem, jak ci dobrze - ponownie rozwarł przed nią puste rękawy płaszcza. - Przepraszam, mamo, że tak to długo trwało. Teraz będziesz ze mną. Stara przecząco pokiwała głową. - Dlaczego nie? - prawie zawołał. - Ja... - Talarowa obejmowała wzrokiem to Ewę, to zasłuchanego w tę dziwną dla niego rozmowę Kajtka. - Ja ci nie wierzę, Lesiu. Z pasją wyszarpywał z zanadrza banknoty. - Ty mi nie powiedział, żeś się ożenił - obwieściła ze smutkiem. Leszek stał mnąc w garści pieniądze. - Skąd mama to wie? - spytał. - Była tu Grażyna - wyjaśniła Ewa. - Skarżyła się na ciebie. - To... to nie ma znaczenia! - wybuchnął. - To była fikcja! - Znaczy się - spytała Talarowa - że dla ciebie przysięga nic nie znaczy? - Dla ciebie to zrobiłem! Dla ciebie! Matka odwróciła się idąc w stronę pokoju i powiedziała z wyrzutem: - Ja cię oszukaństwa nie uczyłam, Lesiu. Ani ojciec. - To była umowa! - pobiegł za nią, podtykając prawie pod nos nowe garście banknotów. - Widzisz to? Widzisz? - Judaszowe srebrniki - kiwała ze smutkiem głową. - Za ten fałszywy ślub to ja ci już nie wierzę, Lesiu... Kto jeden raz obmami, to i drugi raz spróbuje... Wczepił się mocno palcami w jej chude ramiona. Nachylił się, żeby z oczu matki odgadnąć, czy mówiła to serio, czy tylko powtarzała wyuczoną lekcję, którą jej tutaj zadano. W tej samej chwili znów zaterkotał dzwonek i w progu stanął Andrzej. Matka wyrwała się Leszkowi i podbiegła do przedpokoju, gdzie Ewa uwieszona na szyi Andrzeja dopytywała się gorączkowo: - I co? I co? Zatwierdzili? - Tak - powiedział. Talarowa wspięła się na palce i z rozczuleniem głaskała go po włosach, jakby był znowu malutkim Jędrusiem. Leszek bez słowa, poza plecami brata, opuścił mieszkanie. W barze "Myśliwskim" na Nowogrodzkiej, na wprost wejścia do Poczty Głównej, wypił trzy setki pod rząd. Ile by teraz dał za to, żeby mieć przy sobie Czarnoszyjca. Ale Czarnoszyjec nie bywał w tych rejonach i Leszek powlókł się do przystanku taksówek na Wspólnej. Kierowca był młody, zuchowaty, prowadził wóz po kawalersku i Leszkowi zakręciło się w głowie. Pod dom zajechał już porządnie pijany. Nawet się nie zdziwił widokiem karetki pogotowia, która w tym samym momencie opuszczała podwórko Siekierki. Stary stał pośrodku majdanu w podartym swetrze wyłażącym ze spodni i w watowanym kaftanie bez rękawów. Ciernisty bat walał się w błocie u jego stóp. Jego twarz była ścięta bólem. Po plączących się nogach poznał widać stan, w jakim znajdował się Leszek. - Teraz to piłeś, tak? - zapytał chrypliwie. - A co się stało? - Co się stało? - powtórzył schylając się, by podnieść bat. - Pytasz się, ty gnoju? To ja ci osobliwie odpowiem. Uwodziłeś ją, kawalera odstawiałeś, a śluby bierzesz? - podepchnął mu pod oczy wydobytą spod kaftana wymiętą fotografię. Leszek otrzeźwiał w jednej chwili. - Poznajesz? Poznajesz?! Przez to się otruła! Otruła? Leszek teraz dopiero skojarzył obecność na podwórku karetki pogotowia. Zrobił ruch, jakby chciał biec ku bramie. - Cackałem się z tobą jak z gównem - wozak rzucił mu pod nogi bat, aż ciężkie ołowiane hufnale plasnęły w błocie. - Ale teraz się rozliczymy. Stawaj! Świstnął mu koło ucha batem. Jednocześnie zagrzechotała wiązka uwiązanych haceli. Leszek bezmyślnie gapił się na rozciągnięty u jego stóp taki sam ciernisty bat. - Broń się! - ryczał coraz bardziej rozwścieczony Siekierko. - Walcz, ty koniosraju! Leszek z namysłem schylił się po bat. Kiedy przed północą zjawił się przed okienkiem izby przyjęć na Hożej, pielęgniarka, zerknąwszy na jego twarz przeoraną krwawymi pręgami, opuchnięty nos z zakrzepłym plastrem krwi, bez słowa wręczyła mu karteczkę. - Pokój siedem - powiedziała. - Miękka chirurgia. Wyjaśnił, że nie po to przyszedł. Przywieźli tu przed dwoma godzinami Urszulę Siekierko. Chciałby wiedzieć, co się z nią dzieje. - Siekierko, Siekierko... - powtarzała kartkując księgę wezwań. - Jest! Odesłana na Stępińską. Woźnego, który mu otwierał drzwi szpitala przy Stępińskiej, zdołał "przekonać" pięćdziesięciozłotowym banknotem. Korytarz drugiej interny pogrążony był w ciszy. W dyżurce stara pielęgniarka z siwym kokiem, w okularach o wąskich złoconych ramkach, z wyglądu przypominająca surową nauczycielkę, oderwała wzrok od książki. Kiedy usłyszała, o kogo chodzi, wstała, aby go wypchnąć z dyżurki. - Niech pan stąd idzie - zażądała stanowczo. - I niech się pan tu nie pokazuje... - Gdzie ona jest? - strzepnął jej ręce. - Żyje? - Jest bardzo słaba... Bezwolnie dał się wypchnąć na korytarz. Nagle chwycił rękę pielęgniarki. - Błagam! - zawołał. - Niech siostra jej powie... Jedno słowo. Dwa... Że ja... że Leszek Talar ją kocha. Zajrzała mu w oczy. Przestraszył się, że wyczyta w nich kłamstwo, bo przecież wcale nie powiedział prawdy, ale jedynie to, na co Ula czekała. Lecz siostra nieoczekiwanie, ujęta jego determinacją, odezwała się łagodnie: - Dobrze, niech pan przejdzie do poczekalni. Powróciła po paru minutach. Spoglądał w jej twarz z nadzieją, z jaką oskarżony patrzy na sędziego, który za chwilę ma odczytać wyrok. - Powiedziała jej pani? - z ulgą przyjął potakujący gest. - I co? - Powiedziała, że już nikomu nie wierzy... Zerwał się z ławeczki i zrobił ruch, jakby chciał usunąć ją z drogi. - Sam jej to powiem! - Nie. Nie dziś. - Jutro? - Powiedziała, że nigdy już nikomu nie uwierzy... - powtórzyła jak wyuczoną lekcję. Na ulicy owionął go chłód nocy. Szedł wolno w kierunku Chełmskiej. Od strony dalekiej Sadyby niosło się ujadanie psów. Na skrzyżowaniu Belwederskiej i Dolnej przystanął. Chwilę patrzył w ciemny tunel ulicy Sobieskiego, skąd szedł łagodny pomruk wysokich topól. Nagle zrozumiał, że żadna z tych czterech ulic nie wskaże kierunku, w którym miał zmierzać. Czy w ogóle zmierzał gdziekolwiek lub do kogokolwiek? Wierny wydumanym przez siebie zasadom, znalazł się oto sam nikomu niepotrzebny. Kto dziś tak umie kochać Jego głowa spoczywała na bezwładnie wyciągniętej w poprzek biurka ręce. Leżące tam rysunki techniczne i pustą filiżankę po kawie zalewało jaskrawością stuświecowej żarówki światło lampy z ruchomym kręgosłupem. Raptem rozległ się ostry terkot dzwonka. Jeszcze przez chwilę nie otwierał oczu, ale ponowny terkot zmusił go do powolnego uniesienia głowy. Nie otwierając oczu namacał telefon stojący przy krześle na podłodze. Przykładając słuchawkę do ucha powiedział rozmazanym przez senność głosem: - Andrzej Talar, słucham. Ale w słuchawce słychać było tylko przeciągłe buczenie sygnału. Za to dzwonek u drzwi odezwał się po raz trzeci. Odłożył słuchawkę i poszedł otworzyć drzwi. Stał w nich Leszek w puchatej, zajęczej czapie na głowie, której daszek ocieniał jego szare oczy: barankowy kołnierz jego kurty był oszroniony. Widać tej nocy na dworze panował spory mróz. - Leszek? - Andrzej przetarł oczy i przepuścił brata do przedpokoju. - Służbowo w Warszawie? - Nie. W sprawach rodzinnych. - A co się stało? - powoli przytomniał. Leszek popatrzył na niego, jak się patrzy na kogoś, kto żartuje z rzeczy poważnych. - Zapomniałeś? To ja mogłem tyle kilometrów tłuc się autobusem, a ty jeszcze się pytasz po co? - wszedł do pokoju Andrzeja, - Nie wiesz, jaki dziś dzień? - Środa - mruknął wciągając spodnie. - Ale co z tego? Leszek nie odpowiedział od razu. Patrzył na brata, jakby chcąc go ukarać tym milczeniem, udowodnić mu coś, zmusić, by sam uznał swoją winę. Wreszcie spojrzał na zegarek. - Za dwie godziny nabożeństwo u Świętego Krzyża. - Nabożeństwo? - Andrzej przejechał dłonią po nie ogolonych policzkach, aż zarost zaskrzypiał pod paznokciami. - A skąd ty do kościoła? - Robię to dla matki - dopiero teraz Leszek wyciągnął z kieszeni pomięty blankiet i podsunął bratu pod oczy. - Trzynasta rocznica śmierci Niutka. Myślałem, że to ty wysłałeś... - Nie, to matka - usłyszeli głos Ewy. Stała w uchylonych drzwiach w długim szlafroku, przeczesując palcami włosy. Przywitała Leszka skinieniem głowy, a i on nie kwapił się całować jej rąk. Andrzej zwrócił się do żony z wyrzutem, że matka mogła mu przypomnieć o zamówionej mszy. - Ależ Andrzej - wzruszyła ramionami. - Matka ci dwa razy przypominała, ale do ciebie ostatnio nic nie dociera! - wymownym gestem wskazała pokryte technicznymi rysunkami biurko. Podeszła, by zgasić lampę. Wówczas napotkała wbite w siebie spojrzenie Leszka. - A ty mu nie mogłaś przypomnieć? Oboje wiedzieli, że nie chodziło o sam fakt, iż Ewa nie zrobiła tego. Leszkowi szło o coś więcej: że pewnie nie zrobiła tego specjalnie. Do tej pory uważał, że to ona jest winna śmierci Niutka. Tak więc patrzyli na siebie jak dwaj przeciwnicy. Ewa zgasiła lampę, zabrała pustą filiżankę po kawie i wyszła do kuchni, zapowiadając, że zaraz im zrobi śniadanie. Kiedy Andrzej wrócił z łazienki i wkładał przez głowę moherowy sweter, Leszek spojrzał na niego zdziwiony. - W tym pójdziesz do kościoła? To msza żałobna... - Lesiu, zrozum, nie dam rady. Właśnie dziś o dwunastej mam Radę Techniczną! Chodzi o model nowego auta. Leszek wzruszył ramionami. Bez słowa zniknął w drzwiach pokoju, który zajmowała matka. Talarowa była już gotowa do wyjścia: stała pośrodku w czarnej sukni i patrzyła na młodszego syna ze wzruszeniem, ale i z pewną surowością. Choć od czasu owego ślubu z opłaconym rozwodem minęło ponad trzy lata, do tej pory nie traktowała Leszka tak jak kiedyś. Stał się dla niej kimś z obcej jej strony świata. Z tej, w której milczy serce. Pamiętał o niej, przyjeżdżał spod Kozienic, gdzie pracował w stadninie jako zootechnik, na każde imieniny, na wszystkie święta. O prezentach nie zapominał, pytał, czy ma ciepłe buty, ale matka patrząc w głąb jego szarych oczu, wiedziała, że jeszcze jego serce się nie obudziło, że nie pokochał nikogo, że płynie przez rzekę życia jak niesiona prądem bryła lodu, że wciąż jest jakby w drodze. Zawsze mu powtarzała, że każdy jest kowalem swego losu. Czy Leszek - w przeciwieństwie na przykład do takiego Langa - jeszcze nie dorósł do tego, by wybrać to, co jest jego przeznaczeniem? Karol Lang był teraz rzadkim gościem na Złotej. Mieszkanie spółdzielcze dostał na ulicy Schillera, tuż obok starego budynku warszawskiej Hipoteki. Z jego balkonu patrząc na lewo można było dojrzeć wejście do Wyższej Szkoły Teatralnej na Miodowej, na wprost - pięknie utrzymany ogród siedziby prymasa, na prawo zaś korty tenisowe. Ale Karola nie obchodziły widoki, które miał w zasięgu wzroku. Odkąd przeniósł się do stworzonego przez profesora Weissa Centrum Chirurgii Urazowej w Konstancinie, uważał, że wreszcie jest tam, gdzie być powinien, gdzie będzie mógł zostawić swój ślad... Tym bardziej, że mistrz potraktował go jak pokrewną duszę. "Nic nie zrobisz w życiu - mawiał - jeśli nie chcesz zrobić więcej, niż do ciebie należy, i dwadzieścia razy więcej, niż od ciebie oczekują". Pewnego dnia odwiedziła Talarów Lidka Jasińska-Lang niezwykle ożywiona propozycją pracy w STOCER-ze w Konstancinie. Sam profesor Weiss z nią rozmawiał i prosił, żeby przyjęła pracę na oddziale kierowanym przez docenta Langa. - I co? - spytała Ewa, nie zdradzając, że to ona namówiła Karola do tego. - I... i przyjęłam - wyznała Lidka. - Dają mi nawet mieszkanie zastępcze w Konstancinie, żebym była na miejscu. Mietek, jak wróci z wojska, będzie miał przynajmniej swój pokój na Złotej. W 1963 roku Mietek nie dostał się na studia i ubrany w zielony mundur trafił na Mazury. Stanisław Jasiński uważał, że wojsko będzie dla niego najlepszą szkołą obywatelskiego życia - jak to ujął. Może r wreszcie wytrzepie mu z głowy jakieś urojone idee, które nie mają żadnego związku z życiem. Bo Mietek nawet w czasie krótkich pobytów urlopowych miał zwyczaj otwierać "Manifest komunistyczny" i czytać głośno od pierwszego lepszego akapitu tak, by docierało to do dziadka. Co chwila przerywał i patrząc na Jasińskiego pytał, czy dziadek uważa, że mylił się Marks, czy też że myli się obecna rzeczywistość? Ich dyskusje polityczne były tak zażarte, że Wanda Jasińska - choć tylko niemy ich świadek - musiała brać krople nasercowe. Wiedziała, że tych dwóch nigdy nie znajdzie wspólnego języka. Nawet wojsko nie pomogło. Nie przycięto mu rogów, nie wrócił uświadomiony, spokorniały. Wręcz przeciwnie: w chłopcu wyraźnie narastała agresja. Czując, że nie jest do końca akceptowany przez dziadka, jego właśnie wybrał za cel swych kąśliwych ataków. Za to Ryszard Popiołek przestał okazywać Jasińskiemu przy byle okazji - jak to było od lat - swoje lekceważenie jako dla "figury z awansu". Jakoś wypaliła się w nim złość na "przybłędę z Woli". Zresztą od czasu śmierci żony stracił swój dawny wigor. Nieraz siedział w stróżówce i nie reagował na dzwonki do bramy, jakby całkiem ogłuchł, jakby dom i jego lokatorzy przestali go obchodzić. Siedział i patrzył na swoje zdjęcie ślubne, na którym on miał wąsiki i czarny garnitur (dostał go od starosty Langa i nikt by nie poznał, że był lekko używany), a ona róże we włosach i niepewny uśmiech (bo wciąż się bała, że na fotografii wyjdzie szczerba po ułamanym zębie). Miał wtedy dwadzieścia sześć lat, a był to rok, w którym starosta Lang chodził w żałobie po śmierci marszałka Piłsudskiego. Tyle lat przeżyli ze sobą, a teraz Józi nie ma. Wciąż rozpamiętywał okoliczności jej śmierci. Poszła rozwieszać na strychu pranie doktora Kazanowicza, ale jakiś łobuz ukradł sznurek. Żeby zawiesić wysoko na wbitym w komin haku nowy sznur, wspięła się na starą skrzynkę. Ta się osunęła, Józefina złamała nogę w biodrze i nie przeżyła operacji. Popiołek nie mógł sobie darować, że nie oddał żony w ręce Karola Langa, ale doktor w tym właśnie czasie przebywał na jakimś zagranicznym sympozjum. Lokatorzy domu na Złotej martwili się stanem ducha Popiołka. Talarowa powiedziała nawet do Wandy Jasińskiej, że "pan gospodarz to jak uschnięte drzewo - co to ani liśćmi zaszumi, ani ptak na nim nie siądzie. U wdowca pół serca zimne..." Wszyscy starali się mu pomóc. Kobiety podrzucały mu smakołyki, a Henio Lermaszewski woził go swoim żółtym garbatym volkswagenem do Józi na Powązki. Henio był teraz właścicielem warsztatu samochodowego przy Chłodnej i nie wypadało mu jeździć innym samochodem niż zagranicznym. Starą warszawę zostawił ojcu, sam stał się działaczem Automobilklubu, jeździł za granicę i robił pieniądze, bo - jak mówił - "u mnie baśka pracuje". Nawet Ewa miała już tego dość. Nigdy nie była pewna godziny, o której Andrzej wróci do domu; kilka razy odgrzewało się dla niego obiad, ale zdarzało się, że nie miał ani siły, ani apetytu, by go zjeść. Jak długo jeszcze ma zamiar być gościem w domu? - pytała go coraz częściej. Nawet w niedziele nie ma czasu pobawić się z Krzysiem czy pójść z Kajtkiem na łyżwy. Dość już miała takiego życia. W końcu, do diabła, nie wziął ślubu z fabryką na Żeraniu czy z tym modelem "210", tylko z nią! Powie mu wreszcie, że nie można realizować swoich pasji kosztem kogoś drugiego. Tak sobie postanowiła tego wieczoru, kiedy marzła na "Torwarze". Miał tu być z Kajtkiem Andrzej, obiecał, że zaprowadzi syna na lekcję szkółki łyżwiarskiej WKS "Legia", gdzie Ewa jeszcze w grudniu 1964 roku go zapisała. Kajtek cieszył się, że będzie miał okazję popisać się przed ojcem swoimi umiejętnościami. No i minęła piąta, potem szósta i nie zostawało jej nic innego, jak ciągnąć Kajtka taksówką ze Złotej na Łazienkowską. Teraz siedziała skulona na lutowym wietrze, walc "Łyżwiarze" chrypiał z głośników lodowiska skrzypiał lód pod łyżwami dwadzieściorga dzieci. Padały krótkie, ostre polecenia instruktorki. Dzieci, trzymając się za ręce, jechały w równym szeregu. Nagle Kajtek odłączył się od reszty i nie zwracając uwagi na wołanie instruktorki, dobił do bandy, siadł na ławce i zaczął rozsznurowywać buty. Ewa, przeskakując ławki, dotarła do niego, jednym szarpnięciem, poderwała z ławki i starała się wepchnąć na lód. Chwycił się poręczy. - Ja nie chcę! Ja nie chcę! - Musisz! Kiedyś mi będziesz za to dziękował. - Kiedy ja tego nie lubię - rozstawił szeroko ręce, z trudem utrzymując równowagę. - Żeby zostać mistrzem, trzeba ćwiczyć. - Ja nie chcę być żadnym mistrzem! - Oni wyjeżdżają za granicę. Są sławni. - Ja nie chcę być sławny. Twarz Ewy ścięła się złością. Próbowała oderwać uczepione poręczy palce syna, ale zaciskał je coraz mocniej. Uderzyła po nich kantem dłoni. Łzy zakręciły mu się w oczach. Odwrócił się i niezgrabnie wjechał w krąg światła reflektora. Stał tam sztywny, jakby nagle ogłuchł na wszystko i nie słyszał dudniącego z głośnika walca "Łyżwiarze". Tak, to był nieodrodny syn Andrzeja. Uparty jak on. Jak wszyscy Talarowie. Kiedy wrócili z "Torwaru", Andrzeja nie było jeszcze w domu. Zjawił się dopiero późnym wieczorem, gdy Ewa na grzybku cerowała pończochy Krzysia. Nie oderwała się od zajęcia, żeby przygotować mu kolację. Niech wie, że nie ma zamiaru całe życie stać przy kuchni, patrzeć w okno albo na zegarek. Kiedy stanął w drzwiach pokoju z kromką chleba w ręku, nie podnosząc oczu znad szycia powiedziała z ironią: - Kajtek i ja dziękujemy ci za przybycie na lodowisko. Oczywiście nie mógł, oczywiście była siła wyższa, kto mógł przewidzieć, że KSR na Żeraniu będzie się ciągnął do tak późna? A wszystko przez to, że gościem był sam Władysław Gomułka, członek organizacji partyjnej FSO. - Ale Gomułka nie brał ślubu z tobą, o ile sobie przypominam, tylko ja go brałam... - Zrozum, to była ważna konferencja dla fabryki: ostateczne uchwalenie planu na rok 1965... - No i oczywiście jakże by się mogło obyć bez ciebie! A spytałeś towarzysza Gomułkę, kiedy będą damskie rajstopy w naszych sklepach? - Tam chodziło o samochody, nie o pończochy... - To może ci ktoś powiedział, kiedy ty wreszcie będziesz miał samochód? Bo na razie tylko w kółko słyszę, że w porównaniu z sanacją to mamy radia, a telefonów, lokomotyw i samochodów pięć, dziesięć, sto razy tyle! A głupi Lermaszewski ma rację, że minęło od tamtej epoki ćwierć wieku! - Czego chcesz ode mnie? Ja nie jestem politykiem. - Czego? Krzysio i Kajtek wciąż pytają, dlaczego tatuś pracuje przy samochodach, a jeździ tramwajem, a pan Lermaszewski w ogóle nie pracuje i jeździ volkswagenem. Chciał odpowiedzieć ostro, ale napotkał w uchylonych drzwiach pokoju matki jej czujne spojrzenie. Stała w nocnej koszuli, z siwym warkoczem, spływającym z jednego ramienia, i uśmiechała się do niego: - Dobrze, że już wróciłeś. Nie mogę zasnąć, jak ciebie nie ma w chałupie... "Nawet ten dom w śródmieściu stolicy zawsze będzie dla niej chałupą" - pomyślała Ewa. Przezroczysty bęben obracał się z szelestem, mieląc wrzucone do środka kartki. Siedzący na sali kina "Skarb" nieliczni ludzie śledzili każdy ruch ręki małej dziewczynki, która na dany przez łysego notariusza znak wkładała aż po łokieć rękę do wnętrza bębna i wyciągała na ślepo kolejną karteczkę. Podawała ją siedzącej na brzegu stołu grubej pani w cynobrowej wełnianej sukni. Ta notowała coś i przesuwała kartkę bliżej środka stołu, gdzie trwał jak postument łysy notariusz, błyskający szkłami w złocistej oprawie. Po otrzymaniu kartki unosił ją w górę, jakby siedzący na sali mogli dojrzeć, co za liczby widnieją na wylosowanej kartce. - Kolejny numer wylosowanej książeczki PKO dwadzieścia cztery tysiące trzysta dwadzieścia cztery... Talarowa siedziała prawie na końcu ponurej sali. Przyszła wcześniej. Wybrała się w drogę z ulicy Złotej na Traugutta godzinę przed podanym terminem losowania. Przysiadła z brzegu tylnego rzędu. Wielkiej nadziei na wygraną nie miała, ale odkąd za poradą Haliny Wrotkowej umieściła część pieniędzy ze sprzedanego gospodarstwa na tak zwanych docelowych książeczkach oszczędnościowych - termin kwartalnych losowań stał się dla niej czymś w rodzaju uczestnictwa w dawnych jarmarcznych grach. Oczywiście nie przyznałaby się za żadne skarby do tego, że trzyma te swoje pieniądze na książeczkach. Wybierając się dziś na losowanie, powiedziała Ewie, że zajrzy do rzeźnika, może dostanie szynkę dla Krzysia, a potem poszuka szarych nici, żeby Jędrusiowi przyszyć podszewkę do wiatrówki, bo wiosna tuż-tuż, a wiatrówka się w praniu podarła. Musiała podnieść książeczkę blisko oczu, żeby odczytać wybity na wierzchu jej numer. Półmrok, panujący tego ranka w kinie "Skarb", rozmazywał cyfry... Nie czekając na zakończenie losowania wspięła się schodkami na podium pod ekranem i stanęła przed stołem komisji, kładąc książeczkę przed zaskoczonym notariuszem. Zsunął z purchatego nosa złociście połyskujące okulary i patrzył karcąco: - Co pani tu robi? - Czy to aby prawda? - stuknęła palcem w leżącą na suknie stołu książeczkę. - Czy to prawda, że na mnie padło? Notariusz porównał numer książeczki z numerem na liście i unosząc się nieco z krzesła, powiedział beznamiętnie jak rutynowy przedstawiciel prawa: - No, pogratulować, pogratulować. Wygrała pani samochód marki Syrena. Zaszumiało na sali, zerwały się nawet oklaski, ale Talarowa była tak zaskoczona, że nawet nie potrafiła się cieszyć. - Co ja mam teraz robić? - Czekać na urzędowe zawiadomienie. - A można zrobić, żeby nijakie pisemka na dom nie przychodziły? Chciałabym to mieć na czarną godzinę. I o dziwo, notariusz uśmiechnął się wcale nie urzędowym uśmiechem, pokiwał głową i powiedział jak do starej znajomej: - Rozumiem panią, bo sam mam dzieci - położył teczkę na krześle, wypisał adres PKO na ulicy Sienkiewicza, numer pokoju i piętro. - Tam pani ma się zgłosić za tydzień, żeby osobiście odebrać dokument, uprawniający do wejścia w posiadanie samochodu marki Syrena. Wyszła z mrocznego kina na podwórze przy ulicy Traugutta, mrużąc oczy w odbitych od śniegu promieniach lutowego słońca. Przyciskała do piersi oburącz czarną torebkę, jakby miała tam diamenty. Przy bramie zauważyła w gołębim kolorze syrenkę, z której jakiś mężczyzna zmiatał szczotką świeży śnieg. Obeszła ją ze wszystkich stron, zanim ośmieliła się zapytać: - Ile toto kosztuje? - Siedemdziesiąt cztery tysiące - zmierzył ją rozbawionym spojrzeniem. - Chce pani kupić? - Nie. Sprzedać. Kiedy znalazła się na podwórzu na Złotej, podeszła do Popiołka zamiatającego śnieg. - Panie Rysiu - zagadnęła z pewnym wahaniem. - Ile tak może kosztować pomnik? Dla męża chciałam. Pan niedawno dla żony zamawiał. Popiołek popatrzył na Talarową z wyraźnym uznaniem i z godnością podkreślił, że on tam na pomniku dla swojej Józi bynajmniej nie oszczędzał, bo drugiej takiej ze świecą mógłby całe życie szukać i by nie znalazł. - I ja nie myślę skąpić. - Szarpnąłem się na szwedzki marmur. Marszałków takim kryją. Pół tony ważył, błyszczący, jakby masłem pastowany, a na wierzchu anioł z takimi skrzydłami - poderwał obie ręce do góry, żeby przed oczyma Talarowej stworzyć wizję anielskich skrzydeł na nagrobku Józi, a wówczas szufla z brzękiem spadła na chodnik. Schylili się po nią równocześnie i omal nie zderzyli się głowami. Talarowa była szybsza i teraz ona trzymała stylisko szufli. - Spory grosz pan Rysio wydał. - Dwanaście tysięcy osiemset. - Zabierz mnie pan kiedyś z sobą na Powązki, bo chciałabym dla Kajetana taki samiuteńki zamówić. - Z pani to wierna kobieta - Popiołek pokiwał głową z aprobatą i sięgnął po trzymaną przez Talarową szuflę. - My za swoimi to aż po grób - głos mu nagle zadrżał ze wzruszenia i z trudem dokończył: - Koniec świata! Kto tak potrafi kochać, jak my? Teraz już wiedziała na pewno, co zrobi z pieniędzmi za wylosowany samochód: uczci pamięć Kajetana. Wymagało to tylko jednego: żeby nikt nie dowiedział się o tym jej szczęściu. Tej zimy grypa urządziła wielkie polowanie na mieszkańców Warszawy. Halina Wrotkowa złapała tę grypę na lotnisku, w czasie odprawy celnej na nocnym dyżurze; zawsze dołem sunęły przeciągi, nie pomagały rajstopy ani nawet ciepłe botki, połowa zmiany zachorowała. Leżała w łóżku już trzeci dzień. Grypa przeszła w zapalenie oskrzeli. A Rajmund w tym czasie był w Paryżu. Haliną opiekowała się rodzina Talarów. Ewa wpadała z zakupami, robiła jej śniadanie, przysyłała Kajtka z gazetami, ale najwięcej czasu poświęcała chorej stara Talarowa, codziennie przynosząc obiad. Tego dnia jakoś nie kwapiła się z odejściem. Stała oparta o framugę, westchnęła kilka razy, patrząc, jak Halina bez apetytu je przyniesiony przez nią budyń. Widać było, że cośją gnębi. Halina postanowiła pomóc starej kobiecie. - Ma pani jakieś kłopoty? - spytała. Talarowa przestąpiła z nogi na nogę, westchnęła dwa razy i pokiwała głową potakująco. - Nie wiem, jak z tego wybrnąć - wyznała - bo taksówkę wygrałam na PKO. Halinie łyżeczka wypadła z palców i stoczyła się po obfitym biuście prosto na zmienioną rano pościel. Gestem dłoni przywołała Talarową do siebie, chwyciła ją za rękę i zmusiła do zajęcia miejsca na tapczanie. W ustach wciąż trzymała kluchę czekoladowego budyniu, tylko oczy szeroko rozwarte wskazywały, jak bardzo przeżywa tę wiadomość. - No i co z tym robić? - Talarowa patrzyła z nadzieją na sąsiadkę, jakby tylko ona mogła ją wybawić z takiego kłopotu, jakim był wygrany samochód. - Każde szczęście ma drugą stronę - widać dla Talarowej ten szczęśliwy traf stał się uwierającym jak kolec kłopotem. - Na pomnik męża chciałam obrócić. Póki on żył, nie musiałam nikomu na zawadzie stać... - Pani Mario - Halina przełknęła wreszcie budyń. - Po co się całe życie do tyłu oglądać? - odstawiła salaterkę i przyciągnąwszy starą ku sobie, ucałowała ją w policzek. - Pani nie musi być wieczna wdowa! Widzi pani? To ja panią namawiałam na to szczęście i teraz mówię pani, że za młoda jest pani na wieczną żałobę. Żyć trzeba do przodu. Kobietą się jest do samego końca. - Co też pani, pani Halinko - Talarowa aż wstała z miejsca, jakby bojąc się być za blisko kogoś, kto ośmiela się głosić takie herezje. Ale Halina upierała się przy swoim. - U nas się mówiło, że wdowa bez chłopa to jak ogród bez płota! Zaraz pani udowodnię, ilu mężczyzn szuka towarzyszki życia, tylko niech mi pani poda tę gazetę - otworzyła "Kurier Polski" na stronie ogłoszeń matrymonialnych i zaczęła czytać umieszczone tam anonse. - Proszę, nie trzeba dużo szukać, mamy ptaszka: ustabilizowany, w sile wieku, poszukuje równolatki o łagodnym usposobieniu, rozwódki wykluczone... Czyli wdówka w sam raz! - patrzyła triumfująco, jakby załatwiła dobry interes. Ale Talarowa, kręcąc przecząco głową, uśmiechała się niepewnie jak ktoś, kto chce dać do zrozumienia, że nie da się nabrać na głupie żarty. - Co też pani, pani Halinko - sięgnęła po salaterkę z resztą budyniu. - Pustej stodoły strzechą nie poszywają... Wtedy Wrotkowa złożyła gazetę i z uroczystym wyrazem twarzy oświadczyła, że jeśli pani Marii oferty nie odpowiadają, to sama powinna dać ogłoszenie następującej treści: "Postawna, gospodarna, ustabilizowana wdowa z samochodem oczekuje propozycji". - Co? Co? - Talarowa cofnęła się ku drzwiom. - Ja z samochodem? - To jest atut, pani Mario! Lepszy niż wyższe wykształcenie. Jeśli przyszły narzeczony przeczyta "wdowa z autem", to naturalnie z mety jest zakochany! - wytarła nos i rzeczowo uzupełniła poprzednie wizje: - Bo między nami-kobietami, wiadomo przecież, że oni kochają za coś! - Ja już umarłam do kochania, pani Halinko - westchnęła Talarowa. - Bzdura! Kobieta póki żyje, musi kochać i robić wszystko, żeby być kochaną - wyskoczyła z łóżka, objęła Talarową w pół jak w walcu i zakręciła nią kółko po dywanie. - Nie musi być pani odtąd na niczyjej łasce. Pani Talarowa wyjdzie za mąż od nowa! Pani Talarowa wyjdzie za mąż od nowa! Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Nie był to zwykły dzwonek, ale taki, który oznajmiał jakieś nadzwyczajne wydarzenie: telegram, pożar, wybuch wojny... Halina zamknęła się w łazience w obawie, że może to wraca Rajmund i ujrzy ją rozczochraną i w barchanowej koszuli. Talarowa otworzyła drzwi. Stał za nimi Kajtek rozjaśniony jakąś niezwykłą radością. - Babciu! - wykrzyknął, łykając ślinę wraz z sylabami. - Niech babcia zasuwa do domu! - A co się stało? - Dowie się babcia - wywrócił oczyma. - Ale bomba!!! - Jezusie Nazareński - złożyła ręce jak do modlitwy. Pełna najgorszych przeczuć porwała garnek po rosole i zaczęła schodzić po schodach. Nie zdążyła nacisnąć klamki drzwi mieszkania, kiedy te otworzyły się same. Ujrzała ustawioną w podkowę, jak do uroczystej fotografii, całą rodzinę. Na jej widok zaczęli bić brawo i poprowadzili ją do dużego pokoju. Na stole ujrzała butelkę wina i kieliszki. Kiedy Andrzej podniósł butelkę, na dany przez Ewę znak wszyscy zaczęli śpiewać "Sto lat". Andrzej napełnił kieliszki, po czym ujął matkę za ramiona i okręcił ją jak w tańcu, całując w policzek. Co to za dzień, że każdy chce z nią dzisiaj tańczyć? Zadyszała się. Zakołowało się jej w głowie. Oparła się ręką o kredens. Andrzej wręczył jej kieliszek wina, ale odmówiła gestem głowy. - Musisz wypić, zmarszczulko. Zgadnij, jaką mamy niespodziankę dla ciebie? - Wygraliśmy auto!!! - Kajtek wykrzyknął na cały głos, podskakując w górę jak pajac na sznurku. A więc to była ta bomba. Wybuchła z hukiem, ogłuszając w pierwszym rzędzie ją samą. Nie udało się. Wiedzą o wszystkim. Osunęła się na kanapę. Ewa podtykała jej pod nos jakiś papier. To było właśnie owo zawiadomienie, którego mieli nie wysyłać z PKO na jej adres. - Mama wygrała syrenkę! Patrzyła na linijki druku, na jakieś dopiski, paragrafy, ale nie widziała nic prócz własnej rozpaczy, że nie udało się jej zatrzymać szczęścia tylko dla siebie. I dla Kajetana. - To chyba pomyłka - powiedziała niepewnie, ale wszyscy zagłuszyli ją chóralnym zapewnieniem, że o żadnej pomyłce nie ma mowy, Andrzej dzwonił już na Sienkiewicza do PKO, wszystko potwierdzone. Podsunął jej znowu kieliszek białego wina. Odwróciła głowę. - Nie wypijesz, zmarszczulko, za nasze szczęście? - Mama się nie cieszy? - Ewa patrzyła zaskoczona to na teściową, to na męża. - Teraz cały świat przed nami otworem! - przygarnęła synów do kolan. - Inaczej się będzie żyło - chwyciła chłopców za ręce, utworzyli koło i zaczęli tańczyć wśród radosnych okrzyków. Z palców Talarowej wysunęła się kartka z PKO. Spadła na podłogę, wprost pod buty podskakującego Krzysia. Andrzej rzucił się na kolana i porwał ją, żeby ocalić od zadeptania wiadomość o wielkim szczęściu. Czekali w gromadzie przed budynkiem prototypowni, jak czeka się na mecie na zwycięskiego zawodnika wielkich wyścigów. To była pierwsza jazda próbna kompletnie już wyszykowanego modelu "210". Losowali, kto pierwszy zasiądzie za kierownicą tego, co dotąd żyło tylko w ich projektach i marzeniach. Walicki proponował konstruktorowi, ten jednak uznał, że wszyscy, którzy poświęcili dni i noce pracy nad modelem, powinni mieć taką samą szansę. Los padł na Andrzeja Talara. Teraz właśnie wracał w towarzystwie Tadeusza z pierwszej trasy z FSO do Legionowa przez Zalew Zegrzyński, z powrotem koło Kanału Żerańskiego w bramę fabryki. Tadeusz wysunął przez otwarte okno rękę z uniesionym w górę kciukiem. Silnik warczał jak młody brytan na łańcuchu. Czerwony lakier lśnił, nawet nie raziły ich szyby z pleksiglasu. Ważne, że on wreszcie jeździł! - Rakieta! - wykrzyknął Andrzej. Rozradowana twarz Tadeusza wskazywała, że i on nie uważał czasu spędzonego przy pracy nad "210" za zmarnowany. Wszyscy otoczyli pojazd wypytując o wrażenie z jazdy: Czy jest zrywny? Jak się trzyma szosy? Czy nie za twardy w podwoziu? Jak biorą hamulce? Wtedy otworzyły się drzwi hali i ukazał się w nich Walicki, za którym stał Stanisław Jasiński z tekturową teczką pod pachą. - Pudrujcie się chłopcy! - krzyknął Walicki radosnym głosem. - Szef nas wzywa! I to z punktu! - O co chodzi? - zaniepokoił się Korn. - Nie wiem - Walicki pokazał pękatą teczkę z papierami. - Kazał przynieść całą dokumentację "210". - Hurra!!! - wyrwał się Jacek Bawolik. - Będzie decyzja o produkcji! - Może podjedziemy tym pod okno szefa? - Andrzej musnął nieomal miłośnie błotnik samochodu. - Jak go przewieziemy, to dokumentacja nawet nie będzie potrzebna! - Będzie, będzie - rzucił Jasiński głosem człowieka, który coś wie, ale nie chce tego ujawnić. Szli na spotkanie z szefem BDK jak na bal, ale przywitano ich tam raczej jak na pogrzebie. Szef popatrzył na stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu wszystkich pracowników biura; byli tam nie tylko ci, którzy pracowali bezpośrednio przy modelu "210", ale wszyscy konstruktorzy i inżynierowie z Biura Głównego Konstruktora, z Modelarni, a nawet z Biura Badań Drogowych. To właśnie trochę zaniepokoiło Andrzeja. To - i obecność dyrektora FSO do spraw ekonomicznych. Kiedy konstruktor modelu podszedł do biurka szefa i położył na nim pękatą teczkę dokumentacji wraz z wnioskiem o zwołanie Rady Technicznej, właśnie dyrektor ekonomiczny odezwał się pierwszy: - To nieaktualne. - Jak to nieaktualne? - wyrwał się Walicki. Patrzył na szefa z nadzieją: przecież dzisiaj zrobili próbę, wszystko gra, można wejść w fazę uruchomienia serii próbnej. Andrzej zauważył, jak szef najpierw spuścił głowę, potem zerknął na dyrektora, wreszcie objął spojrzeniem wszystkich wezwanych i powiedział nieco zduszonym głosem: - Zapomnijcie o tym. - Tu jest wniosek o zwołanie Rady Technicznej - konstruktor uniósł do góry papier. Szef wyjął mu go z palców i nie patrząc na nikogo podarł na drobne kawałki. - Co to znaczy? - spytał Korn Andrzeja. Szef dosłyszał pytanie, bo znowu spojrzał na dyrektora ekonomicznego, jakby zachęcając go, żeby spróbował wyjaśnić tym ludziom, dlaczego wystawiają ich do wiatru. I dyrektor zaczął dość długi wywód, z którego wynikało, że fabryka chce się nastawić w przyszłości na licencję zagraniczną. Tadeusz pochylił się do Andrzeja i szeptem mu przypomniał, jak to już miesiąc temu doszły do niego słuchy o rozmowach z Fiatem. No i sprawdziło się. - To bzdura - Andrzej powiedział dość głośno i szef potraktował to jako recenzję wystąpienia dyrektora. - To jest decyzja odgórna. - Ale po co? Po co? - Andrzej zerwał się z parapetu okna, na którym siedział z braku krzesła. - Mamy własne rozwiązania. Właśnie "210" był na próbie... - Próby - wzruszył ramionami ekonomiczny. - Tym się nie najemy. Chodzi o szybki rozwój motoryzacji. - A nam o co chodziło? O premie? O medale? - Andrzej szukał w twarzach kolegów akceptacji dla swego protestu, jednak wszyscy byli zgaszeni, patrzyli gdzieś w bok. - To była prawdziwa twórczość, a wy nam dajecie po pierwsze - gotowe, a po drugie - cudze! Karzecie nas za inicjatywę?! - Władowaliśmy w te prace tysiące, setki tysięcy złotych - dorzucił Korn. - A nasz czas, nasze zdrowie to pies? Przez tyle miesięcy żarliśmy puszki jak na froncie, nocowaliśmy w robocie, żeby zrobić nasz własny model, a teraz raptem jakaś licencja? - Fachowcy dobrze wiedzą, że wyjście z nowym typem wymaga lat! - odparował szef. - Ale to by było nasze! - upierał się Andrzej. Szef zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Niekiedy nadmierne ambicje mogą świadczyć o ciasnocie horyzontów, inżynierze Talar. - A nawet o zacofaniu - poparł go ekonomiczny. To on zdecydował autorytatywnie, że nie ma mowy nawet o wykonaniu serii próbnej "210": wszelkie dalsze nakłady odpadają! Koniec z chałupnictwem! Całe biuro przestawi się w przyszłości na adaptacje licencyjnej dokumentacji technicznej. Andrzej podszedł do biurka. - Całe biuro - powiedział, rzucając pod nos szefa swoją legitymację służbową - prócz mnie! - i wyszedł z pokoju. Szef zerwał się, jakby chciał go zatrzymać, ale zaraz usiadł z powrotem i wzruszył ramionami. - Szaleniec - wrzucił legitymację Talara do szuflady. - Miał odwagę powiedzieć, co myślimy - poparł przyjaciela Jerzy Korn. Szef odchrząknął, przeciągnął wzrokiem po twarzach pracowników Biura Doświadczalno-Konstrukcyjnego i powiedział z naciskiem: - Odwaga jest dobra przy pokerze. Teraz zależy nam na lojalności. Chyba się wreszcie zrozumieliśmy? Była noc. W hali prototypowni paliła się jedna jedyna lampa, oświetlając dziwne pobojowisko: na stole porozkładano gazety i papiery, na nich grube pajdy chleba, kawałki kiełbasy, pusty słoik po ogórkach w occie; wśród tego wił się krawat Jerzego Korna i leżały tenisówki Andrzeja Talara. Korn siedział za kierownicą modelu "210" i nalewał wódkę do musztardówki. Przeszkadzał mu w tej czynności Talar siedział na tylnym siedzeniu ze stopami na ramionach Korna i trzymał na kolanach głowę kompletnie pijanego Jacka Bawolika, którego nogi złożone były jak scyzoryk. Korn strącił z ramion stopy Andrzeja, wychylił się przez okno i wcisnął pełną szklankę Tadeuszowi, który siedząc na masce "210", patrzył tępo na rozłożony tam niczym pasjans zestaw zdjęć z kolejnych etapów powstawania ich wymarzonego modelu. Na zdjęcia polała się wódka. Tadeusz wypił do dna, rzucił musztardówkę w róg hali, aż rozprysnęła się o frezarkę. Ten dźwięk otrzeźwił nieco Andrzeja. - Co się stało? - spytał. - Nic - Tadeusz zmiótł fotografie, wyjął zapalniczkę i próbował je podpalić. - Miały być chrzciny, a jest stypa. - To nie jest stypa po tym pudle - zawyrokował Korn. - To po nas. Koniec z entuzjazmem! Talar odsunął na bok pełną musztardówkę. Patrzył z bliska w oczy Korna. - Jurek, dlaczego nic nie znaczy, co kiedyś znaczyło? Odwaga jest jednoznaczna z posłuszeństwem... - Inicjatywa z wykonaniem poleceń... - dodał Tadeusz, a Andrzej kontynuował tę smutną litanię: - Ryzyko tylko wtedy dobre, gdy zaprogramowane, krytyka, gdy pozytywna, a człowiek, kiedy nie pragnie autorealizacji. - Bądź stoikiem, stary - Korn znowu podsunął Talarowi pełną musztardówkę. - Stoicyzm jest dobry dla tych, co nie mają zębów. - A ty je masz, prawda? - Jeszcze mam. - I tak ci wybiją - Korn od początku tej stypy wrócił do swego stylu, pełnego sarkazmu i gorzkiej ironii. - Bo ani ty, ani ja, ani oni - wskazał na Tadeusza i śpiącego Bawolika - nie mamy prawa gryźć! Mamy tylko machać ogonem. A wtedy może nawet zawieszą nam blachę na piersi... - Każdy żyje na swój rachunek. - Nie, stary, tak się nie da wyjść na swoje. Bo żyje się wśród innych, obok innych, żyje się w swoich czasach, a teraz właśnie nadszedł czas, że nie robić jest lepiej niż robić, nie chcieć niczego lepiej, niż czegoś chcieć. Ale mówiłem ci od momentu zamknięcia "Po prostu", że teraz jedzie się tyłem do przodu. No i właśnie dojechaliśmy - chlusnął wódką na plastikową szybę modelu "210". Andrzej poczuł nagle, że dusi się w tej niskiej hali o zakopconym suficie. Otworzył szeroko żelazne drzwi i wyszedł w noc. Wyciągnął w górę ramiona i zaczął głęboko wdychać powietrze. A potem wrócił, podszedł do samochodu i zaczął potrząsać ramieniem leżącego na masce Tadeusza. - Złaź - postawił kolegę na nogi. - Pojedziemy w ostatnią podróż. - Dokąd? - Tadeusz patrzył na niego nieprzytomnie. - Zawieziecie mnie do Sierpuchowa. Siadł za kierownicą, przekręcił starter, ale silnik nie zaskoczył. Podbiegł Korn. Wciskając głowę w okienko "210", krzyczał, że nie ma paliwa! - To pchajcie - zdecydował Andrzej. - Kupimy za bramą. - Masz rację - skwapliwie zgodził się Tadeusz. - Byle przodem do przodu! Korn wraz z Tadeuszem zaczęli wypychać samochód, zapominając o swojej filozofii zachowania dystansu do wszystkiego i wszystkich. Andrzej tkwił za kierownicą. W środku, na tylnym siedzeniu leżał, pozbawiony świadomości, Jacek Bawolik. Andrzej słyszał klapanie nóg kolegów, jakieś urywane okrzyki, ciche syczenie opon po asfalcie, zapomniał już właściwie, dokąd jadą, wziął zakręt w prawo. Wóz podskoczył na krawężniku i uderzył w róg budki wartowniczej. - Co to jest? Co to ma być?! - wołał strażnik. Korn głosem przerywanym przez zadyszkę powiedział uroczyście i karcąco: - Ciszej przy tym grobie - podszedł do strażnika i spytał: - Co pan widzi? - Widzę, że jesteście wszystkie w drobny mak pijane! - To nic pan nie widzi. Pan przejdzie do historii jako świadek ostatniej jazdy entuzjastów. Strażnik jednak mniej interesował się swoją rolą w historii, za to bardziej personaliami uczestników tej ostatniej jazdy modelu "210". Chwycił Korna za rękaw. - Nazwisko? - A imię panu nie wystarczy? - Tadeusz, wycierając pot z czoła i wskazując na wszystkich uczestników tej jazdy, powiedział uroczyście: - A imię ich czterdzieści i cztery... Strażnik cofnął się tyłem do wartowni, jedną ręką sięgnął po karabin, a drugą po telefon. - Jak przyjedzie patrolka, zaraz inaczej będziecie śpiewać! Andrzej szedł chwiejnym krokiem, niosąc przerzuconą przez ramię marynarkę, choć ten kwietniowy dzień wcale nie należał do najcieplejszych. Na podwórzu zastąpił mu drogę Jasiński. - Szukali pana po całym FSO w związku z tą aferą - wziął Andrzeja pod łokieć. - Dyrektor pana wzywał... Wiadomo, że nie pogłaszcze pana po główce za ten wyskok z rozbiciem auta, ale każdy wie, że dla takich jak pan będzie taryfa ulgowa. - Z jakiej racji? - No, w 1963 roku w plebiscycie na wyróżniającego się pracownika i kolegę wysunęli pana na pierwsze miejsce w całym BDK... - Co było, to było... Liczy się, co jest! - A w tym roku na dzień Metalowca miał pan dostać odznakę. Dyrektor weźmie to pod uwagę, mówi to panu coś? - Pieprz mu w oko - wyszarpnął łokieć z palców Jasińskiego. - Ja tam już nie pracuję. Był pan przy tym, jak rzuciłem robotę. No więc rozmawia pan z bezrobotnym! Te słowa posłyszał wracający do domu Henio Lermaszewski. Nie krępując się obecnością Jasińskiego wyciągnął do Talara dłoń i z serdecznym uśmiechem powiedział, że wreszcie pan Jędruś zmądrzał. Obaj na tym skorzystają: i on, Henio, i Talar. Odprowadził Andrzeja na bok i wyznał, że potrzebuje fachowca do swojej firmy: ostatecznie jak ma się warsztat naprawy samochodów, to oprócz klientów trzeba mieć zaufanych ludzi w obsłudze, bo inaczej to te cholerne chojraki-mechaniki zrobią człowieka w konia. - No i co, wchodzi pan w to? - Nie wiem, nie wiem... - Ale ja, panie Jędruś, na tyle jestem marksistą, że wiem, co określa świadomość. Ile pan tam brał na rękę w FSO? - Trzy i pół... Z premią. - Kochany, tyle to ja noszę przy sobie na pierwsze przebicie w pokerze! Będzie dobrze, spokojna głowa - wyciągnął rękę. - No co, grabula? Zauważył, że Andrzej patrzy w bok. Przy volkswagenie stał Jasiński i spoglądał chmurnie w ich stronę. Widoczna w jego spojrzeniu niechęć zdopingowała widać Andrzeja, bo z demonstracyjnym rozmachem wcisnął dłoń w nadstawioną dłoń Henia. Jasiński odwrócił się i powiewając połami prochowca zniknął w bramie domu. Szła dziewczyna z jarmarka,@ niosła kurę do garnka,@ spotkał-ci ją młodzieniec@ i poprosił o wieniec.@ - Alboś ty to młodzieniec,@ co się prosi o wieniec?@ - Alboś ty to dzieweczka,@ trojgaś dzieci mateczka?@ Trojeś dzieci już miała,@ żadnemuś chrztu nie dała... Głos Talarowej drżał. Zmywając naczynia, nuciła tę starą balladę, której nauczyła się jeszcze od matki. Śpiewała ją czasem Krzysiowi, ale tylko wtedy, gdy była z nim sama w domu. Urwała, słysząc dzwonek. W drzwiach stała Halina Wrotkowa w kwiecistej sukience. Rozejrzała się naokoło i konspiracyjnym szeptem spytała, czy jest syn. - To dobrze - stwierdziła, widząc przeczący gest Talarowej. - A Ewa? - Powiozła Kajtka na angielski, a Krzysia na pianino. Halina wyjęła z rąk Talarowej myty właśnie półmisek, odłożyła do zlewu i obrzuciła ją kontrolującym spojrzeniem. - Niech pani to zostawi. Już już, pani Mario! Trzeba się spieszyć - rozwiązała jej fartuch i popchnęła lekko ku wyjściu. - Ja prosto ze służby pędzę, żeby zdążyć... Talarowa zrozumiała intencję. Jej nogi stały się ciężkie, jak z ołowiu. Więc pani Halina dopięła swego? Ktoś czeka u niej na kandydatkę z ogłoszenia. - Ja nie pójdę. Za żadne skarby. - Pani Mario, przecież ja chyba chcę dobrze dla pani - widząc w oczach Talarowej bezmierne przerażenie, położyła rękę na swoim sercu i powiedziała uroczyście: - Chcę pani szczęścia. Jak Mundzia kocham! Wierzy mi pani teraz? A teraz niech pani ślicznie się przebierze. Musi pani tak wyglądać, żeby sobie od razu pomyślał, że zmarnował te swoje pierwsze trzydzieści lat życia. - Ale... ale kto to jest? - Zobaczy pani sama... - Halina wyciągnęła z szafy najlepszą suknię Talarowej. - Życie jest loterią, ale pani ma szczęście. Sama się pani o tym przekonała już raz. Teraz też nie może być inaczej. Z radia "Śląsk" snuł się niski głos Elli Fitzgerald: przed zapowiedzianą jej wizytą w Warszawie często gościła na antenie radia. Wrotek z przyjemnością by się oddał słuchaniu królowej bluesa, gdyby jego uwagi nie rozpraszał ów dziwny człowieczek, który zjawił się pięć minut po jego powrocie z podróży służbowej do Wrocławia, gdzie filmował - jak to określała prasa - "spontaniczne masówki społeczeństwa, protestującego przeciw imperialistycznej agresji na Wietnam". Mężczyzna zachowywał się tak, jakby przyszedł z zamiarem pozostania tu dłużej: zajrzał do łazienki, pokiwał się z obcasów na palce przed przylepionymi na ścianie przedpokoju plakatami filmowymi. Potem uwagę tego drobnego człowieczka w przydługiej marynarce, w półbutach o ściętych obcasach, przedziałkiem na środku ulizanych włosów, zwróciło zdjęcie Haliny w kuszącej pozie. Cały czas trzymał pod pachą bombonierkę z czerwoną kokardą. Kiedy dokonał już pobieżnej lustracji mieszkania, zatrzymał się przed Wrotkiem i zaatakował go pytaniem, jakby wyprowadzał pierwszy cios na ringu: - A pan to kto? - A pan? - Widać, że się pan boksem nie interesuje, jak mnie pan pyta o nazwisko - dotknął swojego krzywego u nasady, a kłapciatego na końcu nosa. - Pan też byłeś umówiony? - Z kim? - Pan nie z ogłoszenia? - widać było, że czujność dziwnego gościa wzrasta. Mierzył Wrotka spojrzeniem jak rywala, z którym nie uniknie zwarcia. - Jakie ogłoszenie? Panie, kogo pan tu szuka? - Ja jestem z tych, co trafiają za pierwszym razem - zabrzmiało to ostrzegawczo, a dalszy ciąg wypowiedzi potwierdzał tę tonację. - I nie lubię konkurencji. Co pan tu robisz? - Mieszkam tu - Rajmund wyczuł, że tamten nie zjawił się przypadkiem, i nagle sam się poczuł we własnym mieszkaniu jak intruz. Gość podszedł znów do zdjęcia Haliny i dłuższy czas przyglądał mu się krytycznie, przekrzywiając czasem głowę. - To pana siostra? - przeniósł wzrok ze zdjęcia na Wrotka. - Czy aby w tym nie ma lipy? - O co panu właściwie chodzi? - Czy to świeże foto? - pstryknął paznokciem w róg zdjęcia. - Bo jak na te lata, co zapodała, to nawet się jakoś trzyma. Nie powiem, lubię takie przy kości - wykonał ręką gest na wysokości piersi, jakby obejmował spore arbuzy. - Z magnesami. Rajmund tego już nie był w stanie ścierpieć. Otworzył drzwi i powiedział zduszonym głosem, równocześnie rozluźniając przy szyi krawat: - Dawno temu był pan znokautowany? - W trzydziestym dziewiątym. Przez Rotholza. Chodziłem w muszej. Odłożył na stół bombonierkę i przybrawszy postawę bokserską zaczął młócić kułakami powietrze. Wrotek rzucił pudło z czekoladkami przez otwarte drzwi na klatkę schodową. Mały, nie przerywając walki z cieniem, doskoczył do niego i zapiał wysokim głosem: - Zapłacisz pan za bombonierkę!!! - Ja tu pana nie zapraszałem - chwycił obie ręce eks-boksera za nadgarstki i wypchnął go za drzwi. Sześćdziesięcioletni przedstawiciel wagi muszej znów przybrał wojowniczą postawę. - Wiesz pan, jaki był dyszel Szymury? - wrzasnął, machając wyciągniętą kopertą. - Ja tu zostałem zaproszony! Wrotek wyrwał mu pomiętą kopertę z ręki i kopnął bombonierkę w dół po schodach. Przerażony eks-bokser zbiegł na półpiętro i dopiero tam, zbierając rozsypane czekoladki, obejrzał się przez ramię. Widząc, że Wrotek zdejmuje marynarkę, jakby szykował się do pościgu, zbiegł na dół przeskakując po trzy stopnie naraz. Na parterze potrącił Halinę i Talarową i nawet nie mówiąc "przepraszam", wyskoczył na podwórze. Halina obejrzała się i mruknęła pod nosem: - Ale cham. Wyciągnęła klucze, ale spostrzegła, że drzwi nie były zamknięte. Pchnęła drzwi do dużego pokoju. Za stołem siedział Rajmund. - Już wróciłeś? - podbiegła z wyciągniętymi ramionami, ale surowy wyraz twarzy powstrzymał ją. - Za wcześnie, co? - podsunął jej przed oczy list, zabrany eks-bokserowi. Zajrzała do środka i, wybuchając śmiechem, objęła męża, pełna tkliwego wzruszenia. - Dziękuję... Dziękuję... - Za co? - Że jesteś o mnie zazdrosny - wypuściła go z uścisku i wskazała na Talarową, która speszona stała w przedpokoju. - Tu chodzi o panią Marię... Zaskoczenie Wrotka było tak wielkie, że Talarowa jeszcze bardziej poczuła się niepewnie w tej roli, jaką wyznaczyła jej życzliwa sąsiadka. Kiedy Wrotek przyznał się, że przed chwilą właśnie przegonił kandydata do "cichego szczęścia pod jesień życia", Halina pchnęła go zdecydowanie ku drzwiom: niech go dogoni i przyprowadzi za wszelką cenę! Eks-bokser stał na tle plakatu pierwszomajowego, który zapowiadał nadchodzące święto, i sprawdzał w małym lusterku swój przedziałek pośrodku głowy. Dostrzegł Wrotka, ale na jego przyzywające gesty wystawił język aż do końca brody, zrobił w tył zwrot i przyciskając pogniecioną bombonierkę, śpiesznie zrejterował na drugą stronę ulicy. Wychylona przez parapet Halina patrzyła, jak Rajmund daremnie usiłuje dogonić niedoszłego kandydata na męża Marii Talarowej. - Całe szczęście, że odpadł - stwierdziła. - Miał charakter, ale w nogach. Talarowa myślała, że na tym skończy się próba generalna, ale Halina wyciągnęła z torby plik listów i przysiadłszy się obok na kanapie zaczęła czytać fragmenty, odpowiedzi na ofertę: "Posiadam rentę i szukam spokojnej przystani u boku kobiety z dobrym charakterem i wyższym wykształceniem...", "Pragnę spędzić ostatnie lata życia w warunkach komfortu psychicznego, tak więc odpadają kobiety z dziećmi..." - odłożyła kilka kopert, nim wreszcie wyraz satysfakcji odmalował się na jej twarzy. - Ten jest interesujący: "Liczę na kobietę, która dotrzyma mi towarzystwa i wierności w dzień i w nocy..." Dobry, co? - Ale co też pani, pani Halinko - Talarowa jak młoda zawstydzona dziewczyna rąbkiem czarnej chusty zakryła usta. - Nawet wstyd słuchać. Chciała się podnieść, by przerwać już tę licytację, na którą wcale nie miała ochoty, ale Halina wcisnęła ją w róg kanapy. - Kobieta bez chłopa jałowieje, pani Mario - mówiła ze szczerym przekonaniem, wciąż przeglądając listy. - Najgorszy mężczyzna jest lepszy niż żaden. O! Jest jak szyty na pani miarę: "W odpowiedzi na ofertę nr 21147 przedstawiam swą osobę. A więc jestem wdowiec, wzrost średni, wykształcenie wystarczające do życia, zdrowie nie najgorsze. Jestem ogólnie szanowany warszawiak z krwi i kości i odpowiada mi pani oferta, więc będę oczekiwał w kawiarni "Stolica" na placu Napoleona o godzinie 13, dnia 9 maja. W celu zapoznawczym będę trzymał w ręku tygodnik "Świat"" - popatrzyła triumfującym wzrokiem na Talarową i spytała, jakby wszystko już w tej chwili było zdecydowane: - Wie pani, gdzie jest kawiarnia "Stolica"? - I po co mi to? Ale tam! Na stare lata trza poprzestać świata. Halina bez słowa ściągnęła z jej ramion czarną chustę, narzuciła natomiast swój beżowy jedwabny szal. Wyjęła szpilki z koka, rozsypała włosy na ramionach. - No, całkiem jak królowa angielska. Zanim Talarowa zdążyła zareagować, ozdobiła jej szyję sznurkiem korali, wcisnęła w ręce swoją torebkę z błyszczącym zamkiem, przypięła broszkę i dumna ze swego dzieła oświadczyła: - Życie dopiero przed panią! Było w jej głosie tyle szczerego przekonania, że Talarowa zaczęła przyglądać się sobie w lustrze. Dotknęła włosów, przesunęła korale na szyi, przekrzywiła głowę, jakby teraz sama nie mogła rozpoznać tej, która patrzyła na nią. Kiedy w drzwiach stanął Wrotek, rozkładając ręce na znak, że pościg nie dał rezultatów, Halina teatralnym gestem wskazała na Talarową: - Nie szkodzi. Dla takiej damy tamten był za mikry! Nieswojo się czuła, stojąc w ten majowy dzień na placu Starynkiewicza w oczekiwaniu na tramwaj. Ubrana była w szary prochowiec, który przejęła rok temu po Ewie, na szyi miała pożyczony od Haliny sznureczek bursztynów, a pod pachą błyszczącą torebkę, która też była własnością Wrotkowej. Kiedy przejęta tym, co ją dziś czeka o trzynastej w kawiarni "Stolica", wypatrywała tramwaju, dostrzegła znajomą sylwetkę dozorcy z domu na Złotej. Popiołek w kapeluszu na głowie, w garniturze, w jakim Talarowa widziała go w dniu pogrzebu Józefiny, trzymał w ręku bukiecik owiniętych w sreberko fiołków. Wsiedli razem do tramwaju i tak im jakoś wypadło, że zajęli miejsca naprzeciw siebie. Popiołek uniósł się z siedzenia, uchylił kapelusza, z wyraźnym zaskoczeniem przyglądając się wyelegantowanej lokatorce. - Gdzie to pan taki świąteczny? - uśmiechnęła się życzliwie, patrząc na białą koszulę i niebieski krawat dozorcy. - Ja? - zająknął się, zerknął na bukiecik i wymamrotał pod nosem: - Ja... na grób żony. A pani szanowna? - Ja? - pod spojrzeniem Popiołka czuła się jak złodziej, przyłapany na gorącym uczynku. - Ja... jak zwykle... do kościoła. Popiołek wysiadł przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską, a ona na następnym przystanku. Szła wolno, z ociąganiem, wciąż jeszcze dając sobie szansę odwrotu. Stanęła na chwilę przed sklepem komisowym na Szpitalnej. Na wystawie u zegarmistrza była za pięć trzynasta. Z głębi placu Powstańców przyzywały ją wielkie litery "TV" nad narożnym wejściem. Więc to tu gdzieś na lewo jest ta kawiarnia. "Stolica" - przeczytała napis nad wielkimi szybami. Pierwsze wejście było do restauracji, dopiero drugie do kawiarni. Przez szyby nie dawało się zajrzeć do środka, ale na tle firanek odbijały jej sylwetkę. Poprawiła odruchowo pożyczony od Haliny bursztynowy naszyjnik i z determinacją pchnęła ciężkie, żelazne drzwi. Najpierw przestraszyły ją wyciągnięte ku niej usłużne ręce szatniarza. Potem jej własne odbicie w lustrze. Zrobiła ukradkiem znak krzyża na piersi, nabrała powietrza w płuca i po miękkim bordowym dywanie wkroczyła do chłodnego wnętrza. Szła sztywna, lustrując nielicznych gości, sprawdzając, czy któryś z nich ma może w ręku "Świat". Szła między pustymi stolikami, potrącając krzesła. Pod oknem siedział jakiś samotny mężczyzna, ukryty za rozłożonym pismem. Wystarczyło jej zrobić dwa, trzy kroki, żeby nie mieć wątpliwości: to był właśnie "Świat". Obejrzała się za siebie, jakby obliczając jeszcze szanse odwrotu. Ale za nią stała kelnerka z tacą i przyglądała się jej niecierpliwie. Talarowa ruszyła w stronę okna, nie zauważyła stopnia, potknęła się i przyklękła na jedno kolano. Na ten rumor tygodnik "Świat" opuścił się. Trzymał go Ryszard Popiołek; przed nim na serwecie leżał bukiecik przywiędłych już nieco fiołków. Stanęła jak wryta. Popiołek siedział bez ruchu. Otwarty tygodnik drżał w jego rękach. Patrzył wybałuszonymi oczyma na Talarową. Wykonała gest, jakby chciała zasłonić się torebką, a potem odwróciła się i prawie biegiem podreptała ku wyjściu. Zerwał się i ruszył za nią. Na stoliku został niepotrzebny już nikomu tygodnik "Świat" i zapomniany bukiecik fiołków. Bladoróżowe flamingi stały na jednej nodze, chowając głowy pod skrzydło; po klatce obijał się orzeł, sypiąc pióra na siatkę; czarne łabędzie sunęły jak dumne fregaty po małym bajorku. Klangor egzotycznych ptaków brzmiał jak skarga. W powietrzu unosił się ostry zapach padliny i źle oczyszczonych klatek. Talarowa i Popiołek szli alejkami ogrodu zoologicznego. Tu pan Ryszard dowiózł tę, która na jego widok próbowała zrejterować z miejsca wyznaczonej randki. Udało mu się jakoś przekonać panią Marię, że skoro już los wyznaczył im to spotkanie, nie powinni uciekać od siebie jak mysz od żmii. Przecież są ludźmi, co mają pół życia za sobą, a kto tyle przeżył, to ma się czym z kimś drugim podzielić. - Przychodziłem tu obowiązkowo raz na rok z moją Józią - wyznał, kiedy stanęli przy fontannie. Talarowa zwilżyła chusteczkę, przetarła czoło. Patrzyła na gromadę flamingów, stojących na jednej nodze jak dziwne, delikatne kwiaty. Pokręciła głową, przejęta cudami tego świata. - Kajetanowi to się nawet nie śniło, że są takie dziwactwa. - Ja to okropnie na małpy łasy jestem - powiedział i poprowadził ku klatkom obok pawilonów gadów. - Małpy, naukowo biorąc, podobnież stoją na niższym szczeblu ludzkiego rozwoju, ale faktem faktycznym jest, że człowiek nawet nie umywa się do małpy! - Co też pan, panie Rysiu... - zaoponowała niepewnie. - Widzi pani tę sztukę? - wskazał na ogromnego szympansa, siedzącego na betonie i ogryzającego paznokcie u nogi. - Wódki taki do pyska nie weźmie, po koniaku kicha, jakby się go w przeręblu moczyło, ale - zauważył, że do samca zbliżyła się samica i pieszczotliwie zaczyna iskać jego zmierzwione futro - ile się od nich można nauczyć? - łapiąc pytające spojrzenie swej towarzyszki, wyjaśnił, co miał na myśli: - Nawet małpa na starość potrzebuje kogoś, co by ją z pcheł oczyścił. Talarowa niby to patrzyła na tę scenę, ale widać cały czas była myślami gdzie indziej, bo nagle, nie odwracając oczu od klatki, spytała: - Mocno pan Rysio był zdziwiony, że to ja? Przełożył kapelusz z ręki do ręki. - A pani Maria? - Przepraszam, że tak wyszło, ale to pani Halinka wymyśliła. - Żeby jej to Pan Bóg wynagrodził w tłustych dzieciach z niebieskimi oczkami. Poszli dalej. Popiołek kupił w kiosku paczkę pierników i podsunął Talarowej: wsparta o poręcz przyglądała się ruszającej wąsami foce. Podziękowała. - Po tym zgaga piecze. - Panią Marię też? - był wyraźnie ucieszony odkryciem. - Każdy stary ma przywary... - Faktycznie - zerknął z boku na Talarową i postanowił przyznać się do stanu swojej wątroby. To już nie to, co przed laty, kiedy mógł wypić pół litra i po tym nawlec Józi nitkę w ucho igły; teraz zdarzy się czasem przechylić te sto czy dwieście gramów, ale potem wątroba piłuje, och, jak piłuje, aż się człowiek na pustym łóżku tłucze jak ten stary wilk po klatce, koniec świata... - Dziurawiec - ze zrozumieniem przyjęła opis jego cierpień - to najlepsze na to ziółko. - Jeszcze nie jestem taki wysiadkowy, żeby ziółka pić. - Sama zbierałam, suszyłam - przekonywała z przejęciem. - Przyniosę panu Rysiowi. Ta propozycja go ożywiła. Może nawet już dzisiaj? On kawy zaparzy, jarzębiak otworzy... - Od kawy to serce chce mi wyskoczyć. Ziółka lepsze. I zdrowsze, niech mi pan Rysio wierzy. - Pani Maria agituje jak za demokracją - uśmiechnął się rad, że kobieta tak się troszczy o jego wątrobę. - Zgodzić się muszę, ale swoje myślę. To kiedy pani Maria wpadnie zaparzyć? Nie zdążyła odpowiedzieć, bo ujrzała wycelowany w siebie obiektyw zawodowego leicarza. Fotografowie polowali w ZOO na matki z dziećmi i zakochane pary, by zamienić tę ulotną chwilę w wiecznotrwałą pamiątkę. Zasłoniła się torebką, odwracając głowę, ale ku jej zaskoczeniu Popiołek łagodnie, ale stanowczo otoczył ją ramieniem i skinął zachęcająco do fotografa. - Pstrykaj pan. Czemu nie? Czy ja jaki barłoga jestem, że się pani Maria wstydzi być ze mną na fotografii? - A bo to komu potrzebne? - Jak to komu? Mnie! - zdjął kapelusz, poprawił sobie włosy i spojrzał dumnie w obiektyw. Rozległo się jedno i drugie pstryknięcie, leicarz doskoczył z notesem w ręku. - Proszę o adresik, firma nadeśle za zaliczeniem... Szli powoli ku wyjściu, kiedy Talarowa poczuła dłoń Popiołka przy swoim łokciu. - Pan Rysio miastowej szukał... Tak było napisane - powiedziała. - A o sojuszu robotniczo-chłopskim Maria nie słyszała? - mrugnął do niej porozumiewawczo. - Wszędzie o tym piszą od dwudziestu lat, no i przejąłem się, bo taki już przejmujący jestem. Raz chociaż na linii będę - dorzucił i śmielej już wsunął dłoń pod łokieć kobiety. Postanowił pokazać jej Warszawę. Tę prawdziwą, którą on znał i pamiętał. Nie miał zamiaru oszczędzać na dorożce. Niech sałaciarz jedzie tam, gdzie on mu pokaże! Kopyta klaskały, gumowe koła dorożki toczyły się po ulicach, a Popiołek pełnił rolę przewodnika po tej stolicy, która już należała do przeszłości, ale która wciąż żyła w jego pamięci. Chciał, żeby i pani Maria choćby wyobraźnią dotknęła tamtych czasów. - Tu był szewc Hiszpański - wskazał bramę, obok której przejeżdżali. - Oficerki u niego kosztowały dwieście złotych. - Za to przed wojną dziesięć krów by kupił! - Starosta Lang tu stalował "szklanki" - musnął ręką łydkę, jakby chcąc uzmysłowić pani Marii, jak wspaniale uwydatniały kształty nogi kawalerzysty buty od Hiszpańskiego. Te opisy przerwał dorożkarz, który pokazał całkiem inną bramę, w której jego zdaniem mieścił się warsztat Hiszpańskiego. Popiołek prychnął jak rozdrażniony kot: - Z choinki żeś się pan urwał?! Tu był hotel "Terminus". Pamięć się panu zakurzyła! - "Terminus" tam był - upierał się dorożkarz, celując batem w całkiem inne miejsce niż to, które wskazywał Popiołek. - Warszawskiego rodaka idziesz uczyć, sałaciarzu?! Zaatakowany brutalnie dorożkarz obrócił się na koźle, ukazując czerwone oblicze i wściekłe oczka, błyskające spod daszka czapki. - A ja to z Grójca czy może kobyle spod ogona?! Tam był hotel, a szewc po przeciwnej. - Co ty, barłogo jedna - Popiołek zerwał się z siedzenia i kładąc jedną rękę w zgięciu łokcia drugiej, wykonał jednoznaczny gest. - Tu się zgina dziób pingwina! - Pan chyba w kołyskę zagazowany jesteś - dorożkarz nie zamierzał ustąpić klientowi w znajomości starej Warszawy. - Chyba lepiej wiem, bo ojciec też dorożkarzem był. - Ciebie słoń chyba porodził, ty chomącie magistracki! - Popiołek spurpurowiał na twarzy, wspiął się na palce i chuchnął mu prosto w twarz. - No i co? Trzeźwy jestem pacanie, jakbym do pierwszej komunii szedł - opadł na wytarte poduszki i machając kułakiem za plecami dorożkarza, dorzucił: - Nie wart jesteś, sałaciarzu, zapłaty za kurs! Dorożkarz ściągnął lejce, zatrzymał dorożkę na wysokości kina Atlantic i zwrócił się do Talarowej, starając się wyrazić swą prośbę w eleganckiej formie: - Niech łaskawa pani uspokoi szanownego małżonka, bo rozrabia jak zając w kapuście! Popiołek machnął tylko ręką i przybierając wyraz pełnej obrzydzenia pogardy dla fachowości woźnicy, zapytał, czy ten wie chociaż, gdzie jest Złota. - Który numer? - spytał dorożkarz. - Za Pałacem Kultury - Popiołek rozparł się wygodnie, znów zbliżając łokieć do ramienia pani Marii. - Zajedziemy z fasonem przed dom. - Nie! Nie! - aż przygarbiła się, przejęta lękiem. - Dlaczego, Mario? Stać mnie na to. - Nie chodzi o grosz... - A o co? - Jeszcze nas razem zobaczą... Poprosiła, żeby zatrzymał dorożkę przy Domu Słowa Polskiego, stamtąd już wrócą piechotą, każdy osobno. Po co mają ich lokatorzy na języki brać? Chciała odejść, ale przytrzymał jej rękę i patrząc z nadzieją w oczy, spytał, czy wpadnie jutro wieczorem do jego służbówki. - Wieczorem? - Mówiła pani Maria o tych ziołach - dotknął wymownie wątroby. - Że pomogą. - Ale synowa mnie z zegarka rozlicza... - No, zawsze można coś tam skręcić - znacząco mrugnął okiem. - Ale... ale co ja powiem - wierciła się w miejscu, zerkała płochliwie na boki, jakby była panienką nagabywaną przez podrywacza. - Że gdzie niby idę? - Do kościoła. - Wieczorem? - Są majowe. - No... No chyba, że majowe. Ta zgoda na kłamstwo była dla Popiołka znakiem, że coś odezwało się w sercu pani Marii. Teraz już mógł wypuścić jej łokieć ze swojej dłoni. Kiedy pochylił się z kapeluszem w ręku, by na pożegnanie pocałować ją w rękę, zawstydzona wyszarpnęła dłoń. - Co też pan, Rysiu... Odwróciła się i podreptała spiesznie w stronę domu na Złotej. A Popiołek popatrzył w ślad za nią, póki nie zniknęła za rogiem, potem z fantazją przekrzywił na bok kapelusz, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Żelaznej, do baru, gdzie można było dostać setkę wódki i na zakąskę bombę piwa i gdzie pan Ryszard postanowił uczcić dwie okazje, które zdarzyły się tego dnia: dwudziestą rocznicę zakończenia wojny i pierwszy wspólny dzień spędzony z Marią Talarową. Mógł sobie spokojnie pozwolić na zamówienie dwóch setek pod rząd: jak mu wątroba nawali, zioła zbierane rękami Marii uleczą go z wszelkich przypadłości. Nazajutrz wysprzątał służbówkę, nawet kurze wytarł, ceratę na stole przykrył obrusem, groszek pachnący kupił w kwiaciarni Zielińskiego i założywszy czystą koszulę - czekał na pojawienie się Talarowej. Ale się nie doczekał. Czekał i następnego dnia, ale raz tylko rano przeszła, prowadząc Krzysia za rękę. Ledwie że uśmiechnęła się w przejściu i zaraz wstydliwie odwróciła twarz. Trzeciego dnia siedział właśnie nad instrukcją o deratyzacji, kiedy ktoś zapukał nieśmiało i do izby wsunęła się Talarowa. Wetknęła mu w rękę torebkę z ziołami, mówiąc, że to na pewno pomoże na wątrobę. - Pomoże, pani Mario, ale musi ta sama ręka zaparzyć, co zbierała. Nie bardzo chciała ulec tej propozycji, ale właśnie czajnik wypuścił kłąb pary, więc zalała ziółka. Popiołek nakłonił ją do wspólnego wypicia naparu. Pogadali o lokatorach, o tym, jak się żyje na wsi, a jak w mieście, a w momencie, kiedy uparła się, że to ona umyje garnuszek i kubeczki - pan Ryszard uwierzył, że nie jest tu tylko przelotnym gościem. Nazajutrz ubrał się znowu w garnitur i udał się na Waliców do komisariatu. Dawno już nie widział syna, a komuś musiał powiedzieć o zmianach w swoim życiu. Drogę do komendanta zastawił mu gruby sierżant. - Wy gdzie? - Do komendanta. - Macie wezwanie? - Ja z własnej woli. Nazywam się Popiołek. Kiedy Gienek ujrzał ojca w garniturze, odruchowo dopiął guziki munduru kapitana. - Co się stało? - Dopiero się stanie, Gienek. - Koniec świata - Gienek posłużył się ojcowskim powiedzonkiem, przeczuwając, że ta nagła wizyta zapowiada coś ważnego. - Co ojciec narozrabiał? - Faktem faktycznym jest, że chyba narozrabiałem - w oczach Popiołka błysnął radosny promyk. - Będziesz miał... macochę. - Ojciec chce się żenić? Z kim? - Dobry człowiek - opadł na krzesło i patrzył na mapę stolicy z zakreślonymi granicami Śródmieścia. - Znasz ją - przeniósł spojrzenie na syna. - To... Talarowa. I co ty na to? Patrzył teraz nieco z ukosa, niezbyt pewny, jakie też wrażenie wywoła nowina. Gienek wyskoczył zza biurka i mocno klepnął ojca w ramię. - No i bardzo dobrze! Tanio, bo w podwórzu - mrugnął łobuzersko. - A wie ona chociaż, gdzie plac Bankowy? Nalewki? Pelcowizna? Bo mi się ojciec nie dał żenić z niewarszawską dziewczyną. - Eeee, to było dawno i nieprawda - Popiołek machnął ręką. - Teraz Warszawa nowa i warszawiacy nowi. - Znaczy się... koniec świata?! - Koniec świata - zgodził się Popiołek i obaj równocześnie roześmieli się na głos. Kurtyna deszczu zasłaniała wylot bramy domu przy Złotej. Popiołek, niczym pająk, czatował w służbówce, uchylając firanki na gumce, by doczekać się powrotu Talarowej. Widział, jak przed trzema kwadransami wychodziła z parasolem w jednej ręce a koszykiem w drugiej. Już trzy dni nie miał okazji zamienić z nią choćby słowa. Skończyły się wieczorne nabożeństwa majowe, widać pani Maria nie znajdowała żadnego wykrętu, by wyjść z domu. A może - i to go dręczyło coraz bardziej - w ogóle chciała odżegnać się od wszelkich konsekwencji tamtego ich spotkania w kawiarni "Stolica"? Postanowił raz wreszcie wyjaśnić sytuację. Zobaczył ją, jak składała parasol. Wysunął się ze służbówki i gestem zapraszał do siebie. Potrząsnęła przecząco głową, ale tym razem nie dał się spławić. - Mam coś dla pani Marii - tyle w nim było powagi i szacunku, że po sekundzie wahania zdecydowała się wejść. - Proszę choć usiąść, pani Mario - podsunął jej krzesło, a sam zniknął za przepierzeniem z wzorzystego perkalu i tam otworzył drzwi szafy z lustrem. Przyjrzał się sobie, napluł na dłoń i przygładził na skroni siwe kosmyki, potem tę samą dłoń zlał obficie "Przemysławką" i potarł nią czoło i kark. Nagle usłyszał suchy trzask rozlatującego się krzesła. Przebił się przez perkalową zasłonkę i pomógł podnieść się Talarowej z podłogi. Czy mógł przewidzieć, że chcąc z bliska obejrzeć stojącą na kredensie rodzinną fotografię, przeniesie się na drugie krzesło i stanie się ofiarą katastrofy? Koszyk wypadł jej z rąk, wysypały się ogórki, czereśnie i młode ziemniaki. Popiołek na kolanach pomagał je teraz zebrać do koszyka, sumitując się bez przerwy: - Koniec świata! Przepraszam za te stare graty. Póki człowiek sam, to mu wszystko wisi jak kilo kitu na agrafce. W razie co, trzeba by nowe meble... - popatrzył przeciągle na Talarową, żeby tym spojrzeniem nadać większy ciężar owej aluzji dotyczącej ich przyszłości. Talarowa obejrzała się za siebie na łóżko, zerknęła na stary, obłażący z olejnej farby kredens, potem przeniosła spojrzenie na strużkę wody z parasola. - Czy to warto? Taki wydatek? - Jak jest dla kogo, to wszystko warto, nawet i do ZOO iść! - grzebał w szufladzie stołu, wreszcie wyciągnął dwa bilety i gestem człowieka, który składa u stóp wybranki wszystko, co ma najcenniejszego, położył je przed Talarową. Czekał na efekt, ale doczekał się tylko pytania: A co to? - Bilety. Na operetkę. Lubi pani Maria? - Nigdy nie byłam. - Ja z Józią to raz na rok obowiązkowo. Najwięcej lubię "Wesołą wdówkę" - zaczął nucić walca z tej operetki, uniósłszy głowę ku sufitowi. Przerwał dopiero, słysząc kolejne pytanie: - Czy wdówka może być wesoła? - Stan cywilny to nie rząd, zawsze go można zmienić. Pójdziemy? - A jak mnie się wytłumaczyć w domu? - Roraty są. Albo spotkanie z radnymi... - zaczął się głośno zastanawiać nad znalezieniem wykrętu dla Marii, ale nagle przestało mu się to podobać i spytał wprost: - A zresztą po co się ukrywać? Ja już mojemu Gienkowi powiedziałem. Talarowa spuściła głowę, przyglądając się pęczniejącej strużce wody, która od szpikulca parasola dotarła już do brzegu wytartego chodnika. Popiołek głośno przełknął ślinę w oczekiwaniu na jakieś słowo czy gest, ale się nie doczekał, bo czajnik z gwizdkiem dał znać, że woda się zagotowała. Podsunął po ceracie stołu torebkę z ziółkami, które kiedyś mu przyniosła. Wstała i zalała ziółka wodą. Nawet stojąc tyłem do Popiołka, czuła na sobie jego wyczekujące spojrzenie. - To kiedy pani Maria teraz powie swoim? Po tym pytaniu wiedziała, że nie da się tego tak dłużej ciągnąć. Sierpniowy wieczór wlewał się przez otwarte okno. Talarowa, mimo iż lekki deszczyk pokrył parapet, tkwiła w otwartym oknie kuchni. Patrzyła na podwórze, po którym snuł się Popiołek, od czasu do czasu zerkając w okna mieszkania Talarów. Wiedziała, że wypatruje jej niecierpliwie, bo obiecała mu, że zaraz po południu wybiorą się na spacer. Ale zawiodła go dzisiaj, choć wcale nie ze swej woli: Ewa musiała w związku z chorobą matki wyjechać do Konina. Trzeba było zająć się dziećmi, zakupami, gotowaniem. Nie było czasu na zapowiedziany spacer... Martwiło to Marię nie mniej niż to, co działo się ostatnio zjej synem. Andrzej nie chodził nigdzie do pracy; leżał godzinami w domu z rękoma założonymi pod głowę, ze wzrokiem wbitym w sufit, czasem zaś znikał i wracał dopiero wieczorem, a Ewa i matka czuły od niego zapach alkoholu. Na każdą próbę indagacji burczał rozdrażniony jak trzmiel przykryty szklanką: "Dajcie święty spokój, nie wiadomo dlaczego wszyscy czegoś ode mnie chcą!" Teraz siedział w dużym pokoju przy otwartym telewizorze, ale nie słuchał dziennika. Miał lepsze zajęcie: starał się wbić lotkę, zakończoną ostrym szpikulcem, w przybity do boku szafy jeden ze swoich dyplomów honorowych za udział w pracach społecznych. Trafił w złoty napis "wyróżniony". Zakończona piórkami lotka drżała jeszcze, kiedy wyciągnął ją, żeby powtórzyć celny rzut. Pod oknem Kajtek i Krzysio rozłożyli na dywanie pamiątki ojca: był tam złoto-zielono-czerwony znaczek LMP, poczerniała już odznaka Sprawny do Pracy i Obrony, odznaczenia z okazji Dnia Metalowca, Srebrny Krzyż Zasługi, odznaczenie CRZZ... Tego dnia od rana ślęczał nad starymi papierami, dyplomami, fotografiami jak ktoś, kto dokonuje remanentu swego życia. Tylko na chwilę wyszedł z domu, a gdy wrócił, postawił na biurku butelkę "Soplicy" i przy każdym przedartym na pół dyplomie wychylał jak na stypie kieliszek złotawego płynu. Ostatni dyplom, będący wyróżnieniem zespołowym za "prace przy rozwoju oryginalnych rozwiązań motoryzacyjnych" (chodziło o ów słynny model "210"), przybił pinezką do szafy. W butelce została już tylko jedna trzecia zawartości, a Andrzej lotkami Krzysiowej zabawki dziurawił zapamiętale tekturę dyplomu, jakby chciał go przebić na sito. Nie słyszał głosu spikera telewizyjnego, nie słyszał nawet, że wróciła Ewa. To, co zobaczyła, przeraziło ją: butelka wódki na biurku, zawalonym rysunkami technicznymi i fotografiami, Andrzej z lotką w ręku, ze szklistym wzrokiem i dwaj synowie, rzucający w siebie odznakami, które dotąd Andrzej przechowywał pod kluczem. Przytuliwszy na powitanie policzek do twarzy męża poczuła alkohol. - Co to wszystko ma znaczyć? - objęła gestem ręki pokój. - Remanent - Andrzej celował strzałką w dyplom. - Jak trafię w punkt, to wypijam toast za przegranych! Rzucił, ale tym razem nie trafił w karton, tylko w bok szafy. Wziął z biurka fotografię z czasów partyzanckich i wsunął ją pod pluskiewkę. Chciał rzucić do niej strzałką, ale Ewa wyszarpnęła mu ją z palców i teraz mierzyła nią w Andrzeja, jakby on był tarczą. - Z fabryki rezygnujesz, do roboty nie chodzisz, z Lermaszewskim się ściąłeś, tylko to ci smakuje, tak? - uniosła w górę butelkę "Soplicy". Andrzej wzruszył ramionami i wykrzywił się w ironicznym uśmiechu. - Niedzisiejszy jestem, rozumiesz? Entuzjastów teraz nie potrzeba. To i co zostało? - wyciągnął rękę po kieliszek. Ewa odstawiła butelkę, odrzuciła lotkę i popchnęła go oburącz z taką siłą, że uderzył plecami o oparcie kanapy. - Co ci jest? Chcesz litości? Na co ty liczysz? - Ja na nic nie liczę... Ja w ogóle nie umiem liczyć... Czy w ogóle ktoś z mojego pokolenia pytał, "za ile" ma być tym zaangażowanym?! - wypity alkohol zamazywał głoski, ale nie sens słów. - Dawał każdy tyle, ile mógł... i ja też! Nie zastanawiałem się za bardzo, kto ma rację, a kto nie, bo dla takich jak ja rację miał każdy, kto chciał coś budować... Największą wagę miała cegła. Tak, tak, każda cegła dołożona do budowy... - Mówisz jak na wiecu... - Mówię, jak myślałem! Nie miałem garniturów, pepitek, samodziałów, welwecików, w szpic bucików, ale miałem przed sobą perspektywę. Perspektywę jutra, rozumiesz? Nie miałem za dużo czasu na młodość, co to, to nie, wprost z dzieciństwa wchodziliśmy w wiek dojrzały, trzeba było odpowiadać za to, co się robiło, bo musieliśmy zapełniać lukę po naszych ojcach, co odeszli przed czasem, bo ich wojna wytłukła jak grad żyto... Mówiąc to, nie patrzył na nią. Jego wzrok wbity był w okno, za którym szarzał sierpniowy wieczór. Ewa poczuła, że to nie jest ot takie sobie pijackie monologowanie. Widocznie nadszedł czas, że to musiało być powiedziane. Powiedziane głośno. Zrozumiała, że te ostatnie tygodnie, w których między nimi więcej było milczenia niż słów, to był czas dojrzewania tego krzyku. Przysiadła na kanapie, położyła dłoń na ręce Andrzeja, ale on wyszarpnął swoją, jakby nie mógł znieść żadnego kontaktu. - Chciałem tak żyć, żeby nie spłonąć kiedyś ze wstydu za przeżyte lata... - popatrzył jej w oczy, jakby szukał potwierdzenia, że jest ktoś jeszcze poza nim, kto wierzy w prawdę tych słów. - Miałem w sobie siły, żeby przeorać ziemię i niebo... - Teraz jesteś... mądrzejszy. - Ale dlaczego już mi się nic nie chce? - Byłeś młodszy. - Nie o to chodzi. Byłem w biegu. Wszyscy byliśmy w biegu. A teraz wszędzie taki marazm, takie stojące bagno, w którym nogi grzęzną. Kto mniej chce, ten lepszy, byle się nie podstawić, byle nie zaryzykować. To po co żyć?! - Można żyć inaczej, bez szarpania się... - I bez nadziei? Tego nie potrafię. Chciałem coś stworzyć. Żeby było do końca moje. Dałbym własną kość na konstrukcję naszego modelu. I co? Zrobili ze mnie wiatrak... Wiktor odwrócił się ode mnie, bo wyszło, że go wyślizgałem... Leszek przez Bronka - zerwał się z kanapy i podszedł do okna, otworzył je szeroko i rzucił w zapadający zmrok, jakby to wyznanie miało poruszyć świat: - I co mi zostało z tych przeżytych lat? Nic i nikt. Nikt!!! Był to prawie krzyk. Podeszła do niego, przytuliła się do jego pleców całą sobą, położyła mu dłoń na karku i prawie szeptem wtłoczyła mu w ucho pytanie: - A ja? Odwrócił się powoli. Poczuł jej ręce na włosach, na ramionach, jej usta całowały jego oczy, usta. Powoli zaczął odwzajemniać pocałunki, objął ją tak mocno, że wyczuł kształt jej wciąż jeszcze jędrnych piersi. Nie odrywając się od siebie przesunęli się w stronę kanapy i osunęli się na nią, nie rozluźniając uścisku. Wtedy Ewa zobaczyła wbite w siebie oczy synów. Pocałowała Andrzeja, jakby przepraszając go za to, że musi wymknąć się z jego ramion, i wręczyła chłopcom przywiezione prezenty. - Chłopcy. W niedzielę jedziemy do Kozienic! - zawołał Andrzej głosem, z którego wyparował cały alkohol. - Dlaczego właśnie tam? - Ewa była zaskoczona tą nagłą decyzją rodzinnej wycieczki. - Do Leszka! - Andrzej uniósł w ramionach Krzysia. - Jednego mają wujka, a przecież go właściwie nie znają. W niedzielę na szczęście było słońce. Ewa spakowała koszyk z wałówką, a Kajtek zaniósł go do syrenki. Talarowa w letniej sukience w cielistoszare kwiaty przecierała ściereczką szyby wygranego przez siebie auta. Bezwiednie nuciła pod nosem melodię "Wesołej wdówki". Popiołek kręcił się w pobliżu bramy, czatując na odpowiedni moment, by zamienić z nią kilka słów. Kiedy babcia wysłała Kajtka na górę, by pogonił rodziców, bo słonko już wysoko, oparł się o mur bramy i ukłoniwszy się, powiedział półgłosem: - Maria się chyba nie wciśnie do tego... - Dlaczego? - podniosła na niego oczy. - Bo jak oni z dziećmi jadą, to już cztery osoby. - Krzysia Ewcia weźmie na kolana... - To ja mam sam tego festiwalu w Sopocie słuchać? Koniec świata! Tymczasem Andrzej, ładując rolkę filmu do aparatu "Zorka", poganiał żonę i synów. Ewa była właściwie gotowa, szukała tylko w szafie kostiumu kąpielowego. W pewnej chwili jej palce natrafiły na kopertę, z której wysunęło się zdjęcie. Zobaczyła Popiołka i matkę Andrzeja na tle lwów w ogrodzie zoologicznym. - Gotowi? - usłyszała głos Andrzeja. Przez chwilę wahała się, co ma właściwie zrobić z tym odkryciem. Nagle jej wzrok napotkał rozmawiających z ożywieniem Popiołka i Talarową. - Podejdź do okna - poprosiła Andrzeja i wskazała mu tę parę. - Widzisz? - Co niby takiego? - Zdaje się, że ojczym ci się kroi. - Kto taki?! - Znalazłam - wysunęła z koperty dwie fotografie z ZOO. Andrzej spojrzał zaskoczony, potem przeniósł wzrok na podwórze: matka stała z Popiołkiem przy rynnie, oboje się uśmiechali, o czymś się wzajemnie przekonując. - Zrób coś - powiedziała Ewa z naciskiem. Od razu zrozumiał jej intencję, ale wzruszył tylko ramionami i powiedział, że to jest sprawa matki. - Tylko jej? - Bezapelacyjnie. - Tak bardzo ci pilno zostać zięciem ciecia? Zmrużył powieki. - Czy ty się czasem nie martwisz, że stracisz pomoc domową? Kiedy Andrzej z Ewą i dziećmi zeszli na dół, Talarowa trzymała się z boku, ściskając pod pachą swoją czarną torebkę. Załadowano samochód, Kajtek i Krzysio umościli się wreszcie wśród różnych "szpejów". Wtedy Ewa zaprosiła teściową do zajęcia miejsca. Talarowa próbowała wsiąść tyłem, stawiając najpierw we wnętrzu syrenki lewą nogę, ale jakoś w żaden sposób nie mogła się wcisnąć do środka. - Ja chyba zostanę - oświadczyła Ewa. - Nie zmieścimy się wszyscy. - Nie. Niech Ewcia jedzie. Ja zostanę. Co mi się na stare lata wałęsać. - Przecież można wywalić połowę tych gratów - Andrzej gotów był odnieść na górę część wyposażenia, ale matka chwyciła go za rękę: po co się turbować, innym razem zabiorą ją do Lesia, dzisiaj ją głowa trochę pobolewa, nie w smak jej jazda w taksówce. Za chwilę machając ręką patrzyła, jak syrenka skręca ulicą w lewo. Kiedy szła przez bramę, drzwi służbówki otworzyły się i ręka Popiołka wciągnęła ją do środka. Tymczasem w syrence Ewa znowu próbowała poruszyć temat Popiołka i matki. Jeśli Andrzej nie ma zamiaru nic robić, by zapobiec temu, co się najwyraźniej kroi, to ona powie o tym Leszkowi. Andrzej, nie odrywając wzroku od jadącego przed nim autobusu, powiedział z naciskiem: - Zabraniam ci o tym z kimkolwiek mówić. Słyszysz? Już raz zadecydowałaś za matkę i potem całowałaś ją po rękach, żeby ci przebaczyła. - Wtedy ja byłam winna, a teraz będzie winna głupota i skleroza - broniła się Ewa. - Pomyśl, do czego to zmierza? Ty wiesz, ile oni razem mają lat? - Wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, co robią. - Co babcia robi? - zainteresował się raptem Kajtek, od dłuższej chwili przysłuchujący się wymianie zdań rodziców. A babcia siedziała na brzeżku krzesła w Popiołkowej służbówce, pan Ryszard zaś krzątał się przy piecyku gazowym. - Dla Marii jak zwykle ziółka? Talarowa chcąc najwyraźniej dać gospodarzowi do zrozumienia, że dla niej jest to szczególny dzień, machnęła ręką na ziółka i zdecydowała się na kawę. - Już się robi! - ożywił się pan Ryszard. - A może kropelka na humor? - Dziś nie odmówię... Zachwycony tą decyzją, spiesznie postawił dwa kieliszki, napełnił obydwa, ale nim zdążył odstawić butelkę, Talarowa wychyliła połówkę swojego. Przysunął bliżej krzesło i siadł na nim z rozmachem, zapominając z tego wszystkiego, że było to owo feralne, które już raz rozpadło się pod Talarową. - Koniec świata! - wystękał, gramoląc się z podłogi i otrzepując krople rozlanej na koszulę wódki. Talarowa popatrzyła na rachityczne wyposażenie wnętrza służbówki i wychylając drugą połówkę kieliszka, oświadczyła: - Sprzedam syrenkę, a grosz obrócę... na meble. Słysząc tę deklarację, rozjaśnił się cały. - Zdecydowała się Maria? - Do trzydziestu lat człowiek żeni się sam, po trzydziestce go żenią, a po czterdziestce żeni go diabeł - powiedziała wymijająco. - A po sześć... - w ostatniej chwili wyhamował. - Tfu, a po pięćdziesiątce? - Trzeba by się przekonać - twarz Talarowej okrasił leciutki uśmieszek. Chwycił ją za ręce. - Idę na to. - Ale wie, Rysiu, jak powiadają? Że wdowiec, jak weźmie ciebie, co chwila nieboszczkę wygrzebie. - Ale też powiadają, że wdowa bez chłopa to jak ogród bez płota - zrewanżował się przysłowiem i całując uroczyście jej dłoń, powiedział ze szczerym przekonaniem: - Całe szczęście, że Maria wygrała tę syrenkę. Przynajmniej możemy spokojnie porozmawiać. Mamy czas. Wieczór też jest nasz. - A co niby będziemy wieczór robić? - Jak to co? To Maria nie wie, że dziś zaczyna się festiwal w Sopocie? Oni będą śpiewać, a my będziemy słuchać. Razem. Czego nam trzeba więcej? Koniec świata, no nie? Deszcz zaczął padać wieczorem, potem zamienił się w ulewę i Ewa wysłała teściową z parasolem na ulicę Krajowej Rady Narodowej, żeby przyprowadziła wracającego z lekcji angielskiego Kajtka. Przy bramie Talarowa kazała biec Kajtkowi na górę i powiedzieć, że babcia poszła jeszcze po walerianę do apteki. Kiedy chłopiec zniknął w klatce schodowej, bez pukania nacisnęła klamkę drzwi służbówki Popiołka. Zajęty był wypisywaniem książki meldunkowej. Na widok Talarowej rozjaśnił się zaraz. - No i jak? Powiedziała Maria swoim? - Kiedy właśnie że nie wiem, jak to zrobić. Ewcia tak jakoś na mnie patrzy ostatnio. Może lepiej zostawić to, jak było...? - Koniec świata! A ja bym miał życzenie iść na otwarcie Teatru Wielkiego z Marią pod pachę - zaszeleścił "Expressem Wieczornym", który donosił właśnie, że Teatr Wielki otwiera w listopadzie swe podwoje premierą "Strasznego Dworu". - Aj, gdzie mi tam... - Ja już bilety przez Wrotka załatwię. Tam będzie szyk-błysk-blask, że mucha nie siada! Zobaczy Maria. Pójdziemy już oficjalnie... - A kiedy to ma być? - upewniała się nieco zatrwożona. - W listopadzie - podszedł bliżej i ujął łokieć Talarowej, zaglądając jej w oczy. - A na święta Bożego Narodzenia można by się ochajtnąć. Jak Maria chce, to ja mogę na ten "Straszny Dwór" do Teatru Wielkiego zamówić bilety dla całej rodziny Talarów. A co? Nie stać mnie na to? Jak się żenię, to się żenię, niech państwo inżynierostwo wiedzą, że za jakiegoś burasa spod Grójca Maria nie wychodzi. - Ale bo czy to Rysio pewien, że tego chce? - Koniec świata! - wykrzyknął. - Ja mogę przysiąc na wszystko najświętsze. Na pamięć marszałka Piłsudskiego! A może Maria nie chce, co? - Ja to ja... - westchnęła, strzepując wodę z parasola. - Ale synów mam przecie dwóch. Co oni pomyślą? Stara matka, a jeszcze jej po głowie takie rzeczy chodzą...? - Tylko głupi może drugiego od szczęścia i spokoju odmawiać. A Marii chłopaki takie barany nie są, bo to byłby koniec świata! - Ale cieszyć się też nie ucieszą. - Baba z wozu, koniom lżej. - Nie w smak im to będzie, jak przyjdzie ten wóz sprzedać. Dowiadywał się Rysio, ile też by dali za syrenkę pod tym mostem Poniatowskiego? - Pod mostem to już nic nie dadzą. Bo te giełdę samochodową to akuratnie przenieśli spod Poniatowszczaka na Dziką. Stary Lermaszewski mi to mówił. - A gdzie ta Dzika? - Przy Stawkach. - Daleko to? - Jak Maria chce faktycznie tę syrenkę spuścić, to akurat jest na podwórzu Lermaszewski i on powie, jaką cenę można krzyknąć. - Później, później - wymknęła się ze stróżówki. Kiedy znalazła się w bramie, zderzyła się z kimś, kto kroczył z pochyloną nisko głową. To był Leszek. Kołnierz marynarki miał podniesiony, włosy zmoczone deszczem. Pod pachą trzymał skórzaną teczkę. Wyglądał bardzo chłopięco, jak uczeń wracający z wagarów, jednak Talarowa po wyrazie jego oczu od razu wyczuła, że stało się coś złego. - Co z tobą, Lesiu? - Nic - mruknął, całując matkę w rękę. - Andrzej w domu? Był w domu. Bo gdzie miał być, skoro od dłuższego czasu nigdzie nie pracował. Siedział pod stojącą lampą z ręcznikiem na barkach, a Ewa, szczękając nożycami z fachowością zawodowego fryzjera, przycinała mu włosy nad uszami i na karku. Przy sposobności dzieliła się swoimi matczynymi troskami: Krzysio jest tak kapryśny, że jak mu nie smakuje legumina, to potrafi wyrzucić ją do muszli klozetowej, a Kajtek złapał gałę z polskiego i to nie za brak przygotowania, tylko za to, że zwrócił nauczycielce uwagę, że nie mówi się "dwóch wieków" tylko "dwa wieki". - Ten to uważa, że wszystkie rozumy pojadł - skomentował Andrzej. - Ale przynajmniej jednego mu nie można zarzucić, że jest konformistą. - Może gdyby trochę był, toby nie miał takich sytuacji jak jego tatuś. - Wiesz, co ci powiem? Z konformizmem jest jak z dziewictwem: nie można być trochę uczciwym i trochę dziewicą. Zza drzwi usłyszeli głos matki. Nagle otworzyły się z rozmachem. Stał w nich Leszek z teczką w ręku. - Co się stało? - Andrzej podniósł się z krzesła. - To - szczęknął zamkiem teczki, wywrócił ją do góry dnem. Na dywan wysypały się strzępki jakichś białych biletów. Andrzej, zdumiony zachowaniem brata, stał z ręcznikiem na ramionach i patrzył, jak Leszek opadł na fotel i ścisnął głowę rękoma, jakby chciał ją zmiażdżyć. - O co chodzi, Leszek? - Gdybym nie musiał, na pewno bym do was nie przyszedł. - Ja cię nie pytam o komentarz, tylko o fakty. Mów! - Nie widzisz? - szurnął stopą po strzępach biletów. - Byłem na Służewcu. Przegrałem nie swoje. - Na wyścigach?! - wykrzyknęła Ewa ze zgrozą, jakby w głowie jej się nie mogło pomieścić, że uczciwy człowiek może się wdawać w podobne rzeczy. - Tak, myślałem, że załapię trochę forsy na wykupienie takiego jednego konia, Berdyszka. Ale popłynąłem. Muszę zwrócić. Inaczej będziecie mi posyłać wałówkę do pudła - uśmiechnął się ironicznie i ten uśmiech zmienił się w przykry grymas. - No i nazwisko wam zaszargam paragrafem... - To szantaż?! Spojrzał na Ewę lekko pogardliwie, żeby dać jej do zrozumienia, że używa niewłaściwych słów wobec kogoś, kto tak jak i ona nosi nazwisko Talar. - Żaden, droga bratówko. Chodzi po prostu o śmierdzące pieniądze. Przejechałem się na kilkadziesiąt tysięcy! Andrzej stał chwilę jak ogłuszony. Potem zerwał ręcznik z ramion i prasnął pod nogi Leszka. - Jak mogłeś to zrobić? Ojciec by ci za to wlepił na golca dwadzieścia pasów! Leszek zerwał się gwałtownie z fotela, oczy mu się zwęziły do szerokości szparek, kiedy wyrzucił z siebie, że nie przyszedł tu po morały, tylko po pieniądze. - A skąd my mamy wziąć te pieniądze? - Ewa wskazała na Andrzeja. - On nie pracuje już któryś miesiąc... - Wy nie macie?! - palcem uchylił dolną powiekę jednego oka dając tym gestem do zrozumienia, jak go śmieszą te wykręty. - A choćby syrenka? Skąd się wzięła? Z nieba? - Jakbyś zgadł - rzucił Andrzej. - Jest wygrana. Na książeczkę. - A reszta grosza po gospodarce? - atakował dalej. - Coście zrobili z częścią matki? Zrozum, ja muszę się ratować. - Najpierw trzeba się było zastanowić, zanim się dało wciągnąć w hazard! - Dobre rady zostaw dla gromady. - Ja nie mam skąd wziąć tylu pieniędzy. - A sierpuchowska część?! Zacharapciłeś sobie! - To jest świństwo, co teraz mówisz - poderwała się Ewa. - Przecież była umowa, że jak zostaniesz na gospodarce, wszystko jest twoje. Ale nie zostałeś. - Rodzina to rodzina! - wykrzyknął. - Teraz sobie przypomniałeś to słowo - patrzyła na niego zimno. - Każdy wziął swoje z gospodarki. Andrzej podszedł do drzwi, zaniepokojony, że ta głośna rozmowa może dotrzeć do matki. Chciała wejść do pokoju, ale poprosił, żeby tymczasem nie przeszkadzała, bo coś pilnego załatwiają z Leszkiem. Zamknął drzwi dokładnie, Ewie dał znak, żeby mówiła ciszej. Sam stał, oparty plecami o drzwi, jakby broniąc wejścia niepowołanym osobom. Leszek podszedł do niego swoim kocim, skradającym się krokiem. Patrzył mu dłuższy czas w oczy. - Odmawiasz? - Mówiłeś; że grasz sam - Ewa odezwała się jak zwykle pierwsza. - I nagle przychodzisz do nas?! Leszek stał między bratem a Ewą. Popatrzył na nią, potem na niego, wreszcie opuścił głowę. - Odmawiacie... Mnie... Swojemu... - Nic ci się nie należy - powiedziała ostro widząc po minie Andrzeja, że mięknie pod wpływem słów brata. Oczy Leszka jeszcze bardziej się zwęziły, kiedy odwrócił się do Ewy. - Bronka też załatwiłaś odmownie. - Co tu ma Bronek do rzeczy? - Andrzej próbował wziąć Ewę w obronę. - A to, że liczył na nią! - wycelował w Ewę palec jak prokurator w oskarżoną o najcięższą zbrodnię. - Na ciebie! Liczył, że go zauważysz! Ale ty miałaś wtedy lepszych doskakiwaczy. Byli wyżej. Bliżej żłobu! Ewa dopadła Andrzeja, chwyciła go za łokieć, szukając obrony przed tymi twardymi jak kamienie słowami, przed zimnymi oczami Leszka, których tak nienawidziła od owej pamiętnej nocy w sierpuchowskiej chacie, kiedy odkryła, że to nie Andrzej był tym, który ją posiadł, lecz jego młodszy brat. - Pozwolisz mu tak mówić? - zwróciła się do męża rozdygotana. - Przychodzi tu, żeby wszystko psuć. Jakim prawem?! Leszek stał w wymiętej mokrej marynarce z postawionym kołnierzem, kiwając się na obcasach, jakby szykował się do nagłego skoku. - Ciche szczęście trzeba chronić, co? Och, jakie to wszystko cudne! I te dywaniki, te obrazki, telewizorek, dyplomiki, medali pełna czapka. Para gołąbków na złotych jajkach. Ewa zatkała sobie uszy w histerycznym geście protestu. - Nie będę słuchać tych impertynencji! Doskoczyła do Leszka i zaczęła bębnić zaciśniętymi pięściami w jego piersi. Stał nieporuszony, uśmiechając się szyderczo. Andrzej odciągnął Ewę od brata. Odepchnęła go z całej siły, aż się zatoczył na stół, i wybiegła z pokoju, trzasnąwszy drzwiami tak, że zakołysał się żyrandol. - Powinienem ci dać w łeb! - Andrzej mówił przez zaciśnięte zęby. - Jak ojciec mnie, kiedy pieprzyłem różne głupstwa, komu należy się jego ziemia. Leszek odwrócił się tyłem do brata. Stanął twarzą do zalanych deszczem szyb. - Tylko to potrafisz. To jedyne twoje argumenty: przez łeb... Trzasnęły drzwi wyjściowe. Andrzej wyskoczył z pokoju. Przez okno kuchni dostrzegł wybiegającą z klatki schodowej Ewę. Była w płaszczu z ortalionu, ale bez parasola. Chciał za nią biec, ale matka powstrzymała go gestem dłoni. - Zostaw... Deszcz prędko ją ostudzi. A co wy tak tam krzyczeli? Co jej miał powiedzieć? Że Leszek przegrał państwowe pieniądze? Że chce od nich pokrycia tego hazardowego długu? Że zarzuca im zrabowanie jakichś jego rzekomych udziałów, a Ewie wiecznie to, że przez nią zginął Bronek?! Nie, tego powiedzieć nie mógł. Bąknął coś pod nosem, żeby postarała się położyć dzieci spać, a im może przyszykować kolację. Wrócił do pokoju. "Oto nadszedł moment decydującej rozmowy z bratem - pomyślał. - Nie może być tak dalej, że każde jego pojawienie się wnosi tyle żółci w stosunki między nimi." Leszek siedział na kanapie z rozstawionymi nogami, z głową wspartą na rękach. Patrzył na kupę podartych biletów, która zaścielała dywan pod jego stopami. Andrzej odchrząknął. - Zabraniam ci tak mówić do Ewy - starał się, żeby nie brzmiało to zbyt paternalistycznie. - Zapominasz, że to moja żona. - To, co trzeba o niej pamiętać, to ja pamiętam... - Co to znaczy? - Już ona dobrze wie... - Niesprawiedliwy jesteś - widząc nieco teatralny uśmieszek Leszka, dodał z naciskiem: - Bezapelacyjnie. Ona jest dobrą żoną i matką. - W ogóle jest anioł! Z ogonem diabła. A mnie grozi to. Przyłożył do twarzy obie dłonie o rozczapierzonych palcach, które tworzyły coś na kształt kratki. Jego szare oko patrzyło teraz zza palców na Andrzeja z jakąś resztką nadziei. - Co mam zrobić? - Sprzedajcie syrenkę. - Ona jest matki. - Matki? - odjął palce od twarzy. - Ona się zgodzi! - Skąd wiesz? Zgodzi się dać ci pieniądze, które przegrałeś w koniki, tak? - No pewnie. To jasne jak dupa anioła! - Myślisz, że zgodzi się je dać komuś, kto w jej oczach okaże się złodziejem? Już raz zabawiłeś się w oszusta... - Nie będę nim właśnie wtedy, jeśli dostanę tę forsę - poderwał się, gotów biec do matki. - Mama się zgodzi. Wiem na pewno! Andrzej położył mu rękę na ramieniu. - Najpierw będę się musiał poradzić Ewy. - Ona się ciebie tak we wszystkim radzi? - Wszystko sobie mówimy. - Wszystko? - Nie ma między nami żadnych tajemnic. - To i to wiesz, że spała ze mną? - Ty wiesz, co mówisz? - głos Andrzeja był głuchy. - Ja wiem. A ty nie wiedziałeś? No widzisz, jak to jest między wami... - Kłamiesz! - Andrzej jedną ręką chwycił go za klapę marynarki i pociągnął ku sobie tak, że Leszek oparł się piersią o niego. Ich oczy były blisko siebie. Leszek wcale się nie wyrywał. - To ona ci skłamała. - Kiedy to było? - Wtedy, jak była u nas w Sierpuchowie... W pamięci Andrzeja przesunęły się postrzępione obrazy jak przypomnienie kiedyś oglądanego filmu: jazda furmanką, czarne niebo nad głową, lampa naftowa w oknie chałupy, twarz matki ścielącej łóżko dla Ewy w pokoju, czyjeś kroki nocą, potem tętent galopującego konia, ślad zadrapania na policzku Leszka i chwila, jak jego brat zwarł się przy śniadaniu spojrzeniem z tą, która kiedyś w przyszłości miała zostać żoną Andrzeja Talara... Tak patrzył Leszek wówczas na Ewę, jak teraz patrzy na niego: z zawziętą, głuchą nienawiścią. Te spojrzenia nałożyły się na siebie, poświadczając prawdę słów Leszka. - Kłamiesz! - było w tym więcej rozpaczy niż przekonania. - Kłamiesz! Dlaczego? Leszek wytrzymał spojrzenie brata. Kiedy pokiwał przecząco głową - nie, nie kłamie, mówi, jak było - otrzymał pierwsze uderzenie. Poleciał na róg stołu, oparł się rękoma o wałek kanapy i patrzył prosto w oczy Andrzeja, a kiedy ten, zamierzając się do drugiego uderzenia, zbliżyl się do niego - nawet się nie zasłonił, nie uchylił się, jakby w ten sposób chcąc dać dowód, że siłą nie zmieni się tego, co zaszło. - Powiedz, że to kłamstwo! - Andrzej trzymał uniesioną w górę pięść. - Jestem dla ciebie niczym. Mnie możesz nie wierzyć - odpowiedział z kamienną twarzą. - Jej się zapytaj! Pięść Andrzeja powoli opadła. Skurczył się w sobie, jakby uszło z niego powietrze. Stanął w oknie. Widział po drugiej stronie zapalające się w oknach światła. Dostrzegł sylwetkę doktora Kazanowicza, który zasuwał story, a naprzeciwko Halinę w kuchni. Pewnie krajała pomidory na kolację dla Rajmunda. Wszyscy żyją normalnie, podczas gdy jemu usunęła się spod nóg ziemia. Nie słyszał nawet zamykających się za Leszkiem drzwi. Kiedy się odwrócił - pokój był pusty. Na dywanie, pod stołem, pod kredensem pełno było białych strzępków podartych biletów z wyścigów. Przez to, że do mety doszedł nie ten koń, na którego stawiał jego brat, jemu świat zawalił się na głowę. Sięgnął do kredensu po butelkę wódki. Ewa nie kwapiła się z powrotem do domu. Postanowiła dać Andrzejowi do zrozumienia, że nie będzie tolerować agresji jego brata wobec siebie. Musi w końcu wybrać między nią a Leszkiem. Poszła do kina Palladium na film "Dziś w nocy umrze miasto" potem z poczty na Świętokrzyskiej zadzwoniła do domu, by upewnić się, że nie ma już Leszka. Ale nikt nie podnosił słuchawki. Zdenerwowana obserwowała z podwórza okna swego mieszkania: w dużym pokoju paliło się światło. U chłopców było ciemno. Weszła ostrożnie, jak zwiadowca, żeby zbadać sytuację. W domu panowała cisza. Tylko z pokoju Andrzeja dobiegał przytłumiony głos z radia. Zajrzała do pokoju synów. Kajtek spał na plecach, z szeroko rozrzuconymi rękoma, Krzysio - jak zwykle - przykrył się poduszką na głowę. Pod drzwiami pokoju Andrzeja przywarła uchem do framugi. Z radia płynął głos spikera, zapowiadający przybycie Artura Rubinsteina na turnee koncertowe po Polsce. Uchyliła drzwi. W pokoju było ciemno. Przekręciła kontakt. Andrzej tkwił w fotelu z głową złożoną na biurku. Wyglądał jak aktor, upozowany do sceny nagłej śmierci. Przed nim stała butelka wódki i mała szklaneczka. Nie zareagował na jej głos, na dźwięk jej kroków, dopiero kiedy sięgnęła po butelkę - chwycił mocno jej nadgarstek. - Zostaw! - Znowu zaczynasz pić? - Mam powody. - Ostatecznie to jego sprawa - powiedziała mając na myśli kłopoty finansowe Leszka. - Mylisz się - usłyszała, a kiedy wzruszając ramionami chciała odejść, nie wypuszczając jej przegubu ze swych palców, pociągnął ją w dół, zmuszając do zajęcia miejsca na tapczanie. - To boli - syknęła, wyrywając rękę. - Patrz mi w oczy. I mów prawdę: spałaś z Leszkiem? Oczy Ewy rozszerzyły się; było w nich tyle samo przerażenia, co zdumienia. - Z Leszkiem? Ja? - Patrz mi w oczy. Tak czy nie? - Ja...? Tyś oszalał? - Tak czy nie? - Nigdy! Nigdy! Nigdy! - opadła twarzą na narzutę, kryjąc twarz w dłoniach. - O Boże, jacy ludzie są podli! Chwycił ją za ramię, prawie unosząc w powietrze. Patrzył z bliska w jej oczy. - Więc nie? - Nie! Nie! Niee!! - Naprawdę nie? - Nie! Chwycił ją za łokieć i pociągnął ku drzwiom. - Chodź! Powiesz to przy nim - siłą pokonywał jej opór, już położył rękę na klamce. - Pojedziemy do niego. - Więc ty mi nie ufasz? - Powtórzysz to przy nim. Nic więcej - nie puszczał jej łokcia, ściskając palce jak obręcz. - Pojedziemy do Kozienic... Kiedy jednym szarpnięciem otworzył drzwi na korytarz, spostrzegł tam matkę stojącą w barchanowej nocnej koszuli. Talarowa patrzyła pytająco na syna. Tę chwilę wykorzystała Ewa. Wyrwała się Andrzejowi. - Z pijanym nigdzie nie pojadę. Ja mam dzieci! - Wobec tego pojadę sam... - Po co? Po co?! - Przywiozę go tutaj. - Po co? - Do konfrontacji! Zamknął drzwi za sobą. Słyszała jakieś trwożliwe pytanie Talarowej, krótką odpowiedź Andrzeja, potem zgrzyt zamka przy drzwiach wyjściowych. Tkwiła w rogu pokoju Andrzeja jak zaszczute przez nagonkę zwierzę. Wcisnęła obie pięści między zęby, żeby stłumić skowyt, który wydobywał się jej z trzewi. Więc nic w życiu nie zostaje bez śladu? Wszystko, co ważne, może być zburzone przez coś, co nigdy ważne nie było? Dobre - przez podłe?! Spojrzała na butelkę. Była prawie pusta. Więc on wypił niemal pół litra?! Dopadła drzwi pokoju teściowej. Talarowa klęczała w koszuli przy łóżku z uniesioną ku obrazowi Świętego Józefa twarzą. Ewa podbiegła do okna, oparła się o parapet i starała się dojrzeć, co dzieje się przed domem. Zobaczyła rubinowe punkciki tylnych świateł ruszającej z chodnika syrenki. - Co się stało? - spytała Talarowa. - Nic... Jeszcze nic. Snop światła reflektorów syrenki wywołał z mroku żółtą tablicę z czarnymi literami: Słomczyn... Jechał do Góry Kalwarii nie przez Piaseczno, ale dołem, przez aleję Sobieskiego, Wilanów, potem przez Jeziornę i Słomczyn. Była to mniej uczęszczana trasa. Mimo zaślepiającej wściekłości pamiętał, że pił. Teraz skupił się na tym, by w padającym deszczu nie stracić panowania nad samochodem. Leszek leżał w łóżku z założonymi pod głowę rękoma. Patrzył w sufit i zastanawiał się, czy powinien od razu pójść do prokuratora i zgłosić mu fakt ukradzenia pieniędzy czy też o świcie zapukać do dyrektora Gaworskiego i powiedzieć prawdę. Najpierw usłyszał warkot dwutaktu, potem czyjeś kroki za drzwiami baraczku. Ktoś szarpnął klamką przy drzwiach. Czyżby przyjechali po niego? Ale przecież nikt nawet nie wie, że wrócił. Prosto z autobusu przyszedł do siebie. Nikt go nie widział. Narzucił marynarkę, otworzył drzwi. Oparty o framugę stał Andrzej. Jego oczy były oczami człowieka w gorączce. - Przywiozłeś forsę? - Będziesz ją miał - wziął brata pod ramię i pociągnął w stronę majaczącej w mroku syrenki. - Jedziemy do Warszawy. Więc jednak nie odmówił pomocy. Przyjechał specjalnie taki kawał drogi, żeby mu zapewnić ratunek. Tylko dlaczego tak dziwnie się zachowuje? Dlaczego chwieje się na nogach, a jego ręce o centymetry rozmijają się z tym, co chcą uchwycić? Leszek poczuł odór wódki. - Pijany jesteś. Poczekajmy do jutra... - Chcesz dostać to, czego ci potrzeba? - wyczekał na potwierdzający gest Leszka. - To musisz teraz jechać ze mną. - To da się załatwić jutro... - Są sprawy, które nie mogą czekać... Nie dał mu zabrać teczki, nawet włożyć swetra i popchnął go ku samochodowi. I znowu reflektory rozcinały ciemność, z mijanych lasów wychylały się ku nim gałęzie drzew, jakby chciały ich zatrzymać. Na szosie leżała strącona wiatrem sucha gałąź i dopiero ostrzegawczy krzyk Leszka zwrócił na nią uwagę kierowcy. Andrzej pochylał się nad kierownicą z wzrokiem wbitym w szosę. Leszek spojrzał na szybkościomierz. Strzałka drgała nerwowo koło setki. Wóz znosiło to na lewą, to na prawą stronę drogi. Przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach. To nie był strach. To było poczucie braku panowania nad sytuacją. - Ponad sto - mruknął, pukając palcem w szybkościomierz. - Potrafi sto dwadzieścia. Tuż przed nimi pojawił się nie oświetlony wóz na gumowych kołach. Leszek w ostatniej chwili odbił ręką kierownicę w lewo. Samochód przeleciał tuż koło piasty tylnego koła furmanki. Andrzej z największym trudem wprowadził go na właściwy tor jazdy. - Dzisiaj nie chciałbym się zobaczyć z Bronkiem - mruknął przez zaciśnięte zęby Leszek. - Daj, ja poprowadzę... - To nie koń! - Mam prawo jazdy i na cztery kółka, a ty jesteś pijany. - Ty też byś był. - Gdzie mnie wieziesz? - Pewne sprawy trzeba załatwić do końca. Zajadą pod dom na Złotej. Otworzy drzwi kluczem. Obudzi ją, każe patrzeć w oczy Leszkowi. Jeszcze raz przy nim zada to pytanie: "Tak czy nie". Niech powtórzy to, co wykrzyczała mu prosto w oczy. Niech to powtórzy przy bracie, wtedy może jej uwierzy. Ale tylko wtedy... To stało się zbyt szybko, by mógł cokolwiek pomyśleć. Sylwetka rowerzysty wyskoczyła z zalanej deszczem ciemności tak nagle, że nie pomógł ani krzyk ostrzegawczy Leszka, ani naciśnięcie na hamulec. Zablokowane koła zniosły go w prawo, wprost na rowerzystę, był tuż-tuż przed prawym błotnikiem syrenki, kiedy gwałtowne odbicie kierownicą wyniosło samochód na środek pokrytej śliskimi liśćmi jezdni i ciągnęło go bokiem przez kilkadziesiąt metrów. Nic nie pomogło odbicie kierownicą w prawo. Samochód obrócił się dwa razy wokół swej osi i rąbnął tyłem o oświetlony biały słupek drogowy. Z hukiem blachy i brzękiem szkła zahaczył lewą stroną o torowisko kolejki wąskotorowej, odbił znowu w przeciwną stronę, niesiony siłą bezwładu koziołkował w pochyłości rowu i stanął na kołach, trafiając pyskiem w pień potężnej sosny. Jedyne ocalałe światło biło strumieniem ku górze, oświetlając gałęzie drzew, poruszane silnym wiatrem. Silnik zgasł. Przez chwilę panowała cisza. Nagle rozległ się brzęk szkła, które wysypało się z ramy okna. Ocalony cudem rowerzysta nadjeżdżał zdyszany. Stanął na brzegu rowu. Patrzył na majaczące pod sosną cielsko wraka. Od tyłu paliło się jedno czerwone światło pozycyjne. Z prawej leżał jakiś ciemny kształt. Rowerzysta rzucił rower na asfalt i podbiegł do samochodu. Przyklęknął nad leżącym człowiekiem. Odwrócił go na plecy. W nikłym świetle zobaczył w otwartych ustach wyszczerzone zęby mężczyzny. Usłyszał warkot nadjeżdżającej ciężarówki. Wyskoczył na jezdnię i zaczął rozpaczliwie machać rękoma... Ewa skostniała przy oknie. Nie ruszała się jednak z miejsca. Czekała. Każdy przejeżdżający Złotą samochód był jakąś nadzieją. Przejeżdżały rzadko i żaden nie zatrzymał się przed domem. Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Stała w nich matka Andrzeja. Trzymała w drżącej ręce szklankę z herbatą. Postawiła ją ostrożnie na nocnym stoliku. Podniosła oczy na synową i nagle obie, jakby pchnięte jakąś niewidzialną ręką, zrobiły krok w przód i padły sobie w ramiona. Stały tak, zwarte w uścisku, bez słowa, nadsłuchując, czy pod domem nie usłyszą nadjeżdżającej syrenki. Powtórna nauka chodzenia Ewa jechała taksówką w kierunku Piaseczna. W uszach wciąż jeszcze słyszała te słowa; dudniły jej pod czaszką jak spadające kamienie: "Dzwonię ze szpitala w Górze Kalwarii. Mąż miał wypadek..." Stało się. "Czy... czy... - z najwyższym wysiłkiem wydobyła z siebie to pytanie - czy żyje?" "Pani przyjedzie..." "Ale czy żyje?!" - powtórzyła z rozpaczą. "Jeden na pewno - usłyszała - drugiego na intensywną zabrali..." "Którego?!" Dziewczyna nie odpowiedziała. - Szybciej! - położyła dłoń na barku kierowcy. - Mój mąż miał wypadek... straszny wypadek... Przyspieszył. Spojrzała na zegarek. Było dziesięć po drugiej. W Kalwarii jedynymi rozświetlonymi oknami były te, które należały do powiatowego szpitala. Na podjeździe stały dwie karetki pogotowia. Ewa pędem dopadła drzwi wejściowych. Nawet nie odwróciła się na wołanie zaspanego portiera, który ją usiłował zatrzymać. Wiedziona jakimś niewytłumaczalnym instynktem, gnała długim korytarzem, potem zaczęła wspinać się na piętro, jakby ten zapuszczony, ponury szpitalik odwiedzała już kilkakrotnie. Kiedy dobiegła do drzwi, nad którymi jaskrawo świecił klosz z napisem "Ambulatorium", wydało się jej, że usłyszała znajomy głos. Zatrzymała się. Tak! To był głos Andrzeja. A więc żył! Najwyraźniej kłócił się z kimś, miotał przekleństwami, których prawie nigdy nie używał w domu, i Ewa domyśliła się, w jakim wciąż znajdował się stanie. Ponownie więc wpadła w popłoch, bo w jednej chwili pojęła, że dobry Bóg, który ocalił jej męża, wcale nie jej go zwracał, lecz prokuratorowi. A za drzwiami ambulatorium Andrzej bezskutecznie usiłował walczyć z młodym stażystą, który korzystając z nieobecności ordynatora, rozkoszował się urokami władzy danej mu nieoczekiwanie tej nocy. Był atletycznej budowy i gdyby nie biały kitel, bardziej przypominałby absolwenta AWF niż akademii medycznej. Przywołując na pamięć całą wiedzę nabytą na kolokwiach i ćwiczeniach z chirurgii, usiłował na rozciągniętym wzdłuż leżanki pacjencie wykryć uszkodzenia kości. Zawzięcie zginał i odginał kark chorego, aż parę razy chrupnęło w kręgosłupie, badał odruchy palców, wykręcał nogę w kostce i w kolanie. - Co z bratem?! Powie mi pan wreszcie, co z bratem?! Po szklanych szafkach ambulatorium, po białych meblach mógł się jedynie domyślać, co zaszło. Niczego nie pamiętał. Stażyście udało się wreszcie po krótkim szamotaniu przewrócić pacjenta twarzą do ceraty zaścielającej leżankę. Gwałtownym ruchem wykręcił mu lewe ramię, Andrzej syknął z bólu. - Prawą proszę... - Odwal się pan! Ramię mnie cholernie boli!... - Ma prawo - przyznał obojętnie stażysta - bo wybite. - Na pewno wybite? - Sto procent. - To dlaczego go pan nie nastawia? - Ja?! Trzeba poczekać na ordynatora. Jemu wskoczy za pierwszą przymiarką. Andrzej z rozmachem usiadł na leżance, strącając rozpięty między dwoma drążkami wykres szerzących się w kraju chorób wenerycznych. - Jeszcze pan nie wytrzeźwiał? Z kartą chorobową w sękatych paluchach już zmierzał ku drzwiom, ale go Andrzej w ostatniej chwili chwycił za połę fartucha. - Nie odejdzie pan, póki się nie dowiem, co z bratem! - Chyba nie wyjdzie z tego... - ruszył ku drzwiom, w których niemal zderzył się z Ewą. Po jej rozognionym wzroku domyślił się, kim prawdopodobnie jest, nie tylko więc nie zaprotestował przed wtargnięciem tutaj, ale dyskretnie i szybko usunął się z ambulatorium. Ewa klęczała przy leżance. Obsypywała obnażone ramię Andrzeja pocałunkami. - Żyjesz... żyjesz... - powtarzała płacząc i śmiejąc się na przemian. - Boże, dlaczego ja ci pozwoliłam jechać?! - Jeśli tylko to jest twoją winą... - zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć. Już zdołała otrząsnąć się z pierwszego szoku, z wolna wracało opanowanie i spokój. Już nie lękała się tego pytania, mimo że tak niedawno na nim właśnie zawisła cała przyszłość ich małżeństwa. Energicznie uniosła się z klęczek i, pochylając się nad Andrzejem, powiedziała z naciskiem jak pedagog, który usiłuje wtłoczyć uczniowi formułkę trudnego zadania: - To Leszek prowadził! Nie od razu pojął, o co jej idzie. - Leszek prowadził! - powtórzyła raz jeszcze i oglądając się na nie domknięte drzwi ambulatorium, dodała: - Jemu to już nie zaszkodzi. Dopiero teraz dotarł do niego sens jej słów, a jednocześnie i prawda o Leszku. - Przestań - powiedział. - On musi żyć! Musi! W drzwiach stanął przystojny, na jeża ostrzyżony lekarz, a za nim pielęgniarka z wiązką opatrunków. Zanim lekarz zdążył zadać pierwsze pytanie, uprzedził go sierżant milicji, który tuż za nim pojawił się w progu. - Pan z tego wypadku? - spytał. - Tak - potwierdziła siostra. - Kto prowadził? Paznokcie Ewy wpiły się w naskórek dłoni Andrzeja. - Brat męża. Sierżant odpinając sprzączkę raportówki uważnie przyglądał się Ewie. - Nazwisko? - spytał. - Ewa Talar. - Nie pani. Tego rajdowca. - Lechosław Talar - powiedziała pospiesznie. W ręku milicjanta zaszeleścił wydobyty z raportówki zeszyt. - No to zdaje się, że więcej on za kółkiem nie siądzie... - mruknął śliniąc kopiowy ołówek. Wtedy wyrosła przed nim okazała postać ordynatora. - Innych pytań nie będzie - zawyrokował. - Obaj są w szoku. Chyba się rozumiemy, panie Maliniak? Zapraszam w południe - otoczył ramieniem sierżanta i wyprowadził na korytarz. Andrzej wsłuchiwał się w odgłos oddalających się kroków. Pielęgniarka pocierała jego ramię zwilżoną watką i wypatrywała żyły nadającej się do iniekcji. Andrzej wpił się wzrokiem w twarz Ewy. Widziała w tym spojrzeniu protest i nienawiść. Odwróciła się, stanęła w oknie i spróbowała zapalić papierosa. - Tu się nie pali - usłyszała głos pielęgniarki. W milczeniu wyszła na korytarz. Nagle przyszło jej na myśl, czy czasem przedstawiciel władzy nie spróbuje zignorować zakazu ordynatora i wydobyć, co się da, od Leszka. Prawie biegiem rzuciła się wzdłuż korytarza. I tym razem nie zawiodła się na swojej intuicji: sierżant zmyliwszy widać czujność ordynatora, stał zapatrzony w Leszka. Jeden rzut oka na szwagra pozwolił Ewie wyzbyć się obaw, że przybyła za późno. W stanie, w jakim się znajdował, nikt nie mógł oczekiwać od niego żadnych wyjaśnień. Leżał z przekrzywioną w bok głową, oddychał ciężko, niemiarowo, przez szeroko rozchylone usta, w których kąciku pieniła się ślina zabarwiona na różowo, najwidoczniej po wewnętrznym krwotoku. W żyle prawego ramienia tkwiła, przytwierdzona szerokim plastrem, igła kroplówki. Gruba pielęgniarka sprawdzała zaciski. Odchodząc smętnie pokiwała głową. - Za wcześnie się pan tu wybrał - zwróciła się do sierżanta. - Teraz za wcześnie, a jutro, dajmy na to, może być za późno. I co tu zrobić? - zawiedziony wbił na głowę czapkę i poczłapał za pielęgniarką. Ewa nachyliła się nad Leszkiem, ustami niemal dotykała jego ucha. - Leszek... Leszek... To ja... W jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Przez chwilę wsłuchiwała się w syczący, ciężki oddech. Zawstydziła się własnej myśli, że oto Bóg czy los ukarał tego chłopca za krzywdy, które jej, Ewie, wyrządził. Pomimo wszystko było jej go teraz żal. Wróciła do Andrzeja. Zastała go siedzącego na leżance. Zdrową ręką masował wybite ramię. - Byłam u niego - wyznała. - I jak? Wzruszyła tylko ramionami i pokiwała głową. - Pamiętasz, o co cię prosiłam? - spytała. - Pamiętam. Jak w ogóle mogłaś to powiedzieć? - Jemu to już naprawdę nie zaszkodzi, a ciebie ocali. - Dość już tych wszystkich kłamstw! Położyła mu palec na ustach. - Cii... Chcesz całe życie odpowiadać za swoją głupotę? Co winne są twoje dzieci? Nasze dzieci? Co ci pomoże więzienie? - dostrzegła widać, że te argumenty wywierają jednak na nim wrażenie, i przysiadła bliżej na leżance. - A Leszkowi to już obojętne. - Przestań! To się nie stanie! - krzyknął. - Niczego nie chcę robić wbrew tobie, ale musisz zrozumieć, Andrzej, co tracisz... - Brata - przerwał jej. - To sobie rozważ. Jemu niczym nie pomożesz, a stracisz dom, matkę, synów, mnie. Wolność... Może odzyska przytomność, a wtedy ty sam musisz mu to powiedzieć. - Co? - spytał. - Że to przez ciebie? - Że to on prowadził samochód - wyjaśniła cierpliwie, nie zrażona jego napastliwym tonem. - Nigdy! - zawołał. - Nigdy, słyszysz! Przerwało im ponowne wejście ordynatora. Powrócił w asyście atletycznego stażysty i od razu widać było, że tym razem nie skończy się na pogaduszkach. Dopiął fartuch na brzuchu, nieznacznie odwinął rękawy, a jednocześnie stażysta zaszedł Andrzeja od tyłu. - Proszę pokazać jeszcze raz ten bark - powiedział ordynator, a zwracając się do Ewy dorzucił: - A pani niech raczej opuści ten przybytek, bo tu może być dosyć głośno za chwilę. - Co z moim bratem? - Andrzej plecami oparł się o chłodne kafelki glazury, jakby zamierzał się bronić. - Niczego nie dam sobie zrobić, dopóki nie dowiem się, co z bratem. - Nie mogę ręczyć, że będzie tańczył - powiedział po namyśle chirurg - ale żyć będzie... Tyle, że w naszych warunkach niczego nie możemy gwarantować. Kręgosłup to sprawa delikatna... Andrzej natychmiast się ożywił. - Zadzwonię do Karola! - spojrzał na Ewę. - Pamiętasz numer w Konstancinie? - W jakim Konstancinie? - zainteresował się ordynator. - Mąż chce dzwonić do STOCER-u, do docenta Langa - wyjaśniła. Ta informacja zrobiła na chirurgu wrażenie. - Pan zna samego Langa - spytał już zupełnie innym tonem. Andrzej usiłował zsunąć się na podłogę. - Gdzie tu macie telefon? Ordynator stanowczym gestem usadził Andrzeja na leżance. - Najpierw sobie trochę pokrzyczymy - oświadczył. - A jak dobrze pójdzie, niech pan powie docentowi, że robił to panu doktor Ochremiak. Byłem jego studentem. To mówiąc zaparł się nagle podeszwą o kant leżanki, jakby zabierał się nie do nastawiania barku, lecz do ściągnięcia pacjentowi butów z cholewami, które ciężko schodzą. W tej samej chwili stażysta objął Andrzeja wpół. Ordynator ponowił swą prośbę do Ewy, by zostawiła ich na moment samych. Zaledwie znalazła się za drzwiami, kiedy rozległ się stamtąd dziki, nieludzki ryk. Ewa zakryła dłońmi uszy. Wystraszona patrzyła na drzwi, zza których już nie dochodził żaden odgłos. Po chwili stażysta wyjrzał, by ją zaprosić ponownie. Zastała Andrzeja rozciągniętego na leżance z bezwładnie rozrzuconymi nogami i ramionami. Sprawiał wrażenie boksera w chwilę po ciężkim nokaucie. Ordynator zadowolony z siebie mył ręce pod kranem, czując na sobie pełen podziwu wzrok stażysty. - Jak się ocknie - zaordynował - dać mu setkę spirytusu. Teraz już mu to nie zaszkodzi. Stażysta zapytał z szacunkiem: - To też przepis docenta Langa? - Nie. Mój własny. Nadbiegła tęga pielęgniarka. Zdyszana po szybkim marszu, pospiesznie komunikowała szefowi, że ten drugi pacjent z wypadku nagle odzyskał przytomność. - Zaraz tam będę. Lecz znacznie przed nim znalazła się przy Leszku Ewa. Najmłodszy z Talarów wciąż oddychał z trudem i niemiarowo, ale głowy nie trzymał już odrzuconej bezwładnie na bok, leżał na wznak i zamglonymi źrenicami wpatrywał się w wiszący nad nim przezroczysty przewód, w którym jak koraliki pełzały monotonnie i leniwie kropelki płynnej glukozy. Ewa pochyliła się nisko nad Leszkiem i ścisnęła jego rozpalone ramię. - Leszek... poznajesz mnie? Po chwili powiekami dał znać, że tak. Ewa nie traciła czasu, w głębi korytarza słyszała już zbliżające się kroki. - Pamiętasz tę chwilę, jak was wyrzuciło? - potrząsała jego ramieniem. - To ty prowadziłeś, prawda? - powiedziała z naciskiem próbując zajrzeć mu w oczy. - Powiedz, że tak! Przecież tobie nic za to nie grozi. Pobierali ci krew i była w porządku... Wciąż nie wiedziała, czy jej słowa docierają do Leszka. Jego zamglone oczy nie wyrażały niczego. Kroki ordynatora i siostry były coraz bliższe. Ewa pochyliła się nad Leszkiem jeszcze niżej. - Powiedz, że to ty! Andrzej cię o to prosi! Słyszysz?! Powiesz? Gorączkowo wpatrywała się w powieki Leszka. Leżał przez dłuższą chwilę nieruchomo, a potem zdobywając się na nadludzki wysiłek, poruszył wargami: - Powiem... Powiem... ale idź już sobie. Usta Ewy dotknęły rozpalonego ramienia chłopca. Kiedy uniosła głowę, nad nimi stał już ordynator Ochremiak. Po powrocie do ambulatorium zastała Andrzeja stojącego przy biurku i rozmawiającego przez telefon. - Nie! Koniecznie z samym docentem Langiem! To go proszę natychmiast odszukać. Bo inaczej docent wam nogi powyrywa! Andrzej nie zorientował się, że rozmawiał z Lidką Jasińską. Ale ona poznała go natychmiast i już po chwili Lang był przy telefonie. Dzięki temu, kiedy ordynator Ochremiak ponownie zawitał do ambulatorium, Andrzej mógł ze spokojem zakomunikować: - Już stamtąd jadą... Ochremiak popatrzył na Andrzeja wzrokiem pełnym lękliwego szacunku. - Tam się czeka ponad pół roku... - powiedział. - Nie my - stwierdziła Ewa. Kiedy po jego wyjściu Andrzej znów sięgnął po telefon, aby zadzwonić z uspokajającą wiadomością do domu, Ewa przykryła jego dłoń swoją. Opuścił słuchawkę na widełki. - Więc jednak to on prowadził - oznajmiła z naciskiem. Kiedy, po chwili, dotarł do niego sens tych słów, spytał z ożywieniem: - Odzyskał przytomność?! - Tak. I zrozumiał, o co nam chodzi. - Nam? - obruszył się. - Chyba tobie. Spróbowała obrócić go ku sobie, ale wykręcił się tak gwałtownie, że nawet nie mogła spojrzeć mu w oczy. - Zrozum, Andrzej. Jemu już nic nie grozi. Był trzeźwy. Stracił panowanie nad kierownicą. To zdarza się każdemu. To był tylko wypadek. Wypadek, ale nie przestępstwo. Tak jest lepiej. - Lepiej? Dla kogo lepiej? Bo nie dla mnie... Odsunął ją zdecydowanym gestem. Wyszedł na korytarz i stanął w oknie. Ale nie poszedł do Leszka. Czy to wstyd był, czy strach, czy może... aż się wystraszył przed dokończeniem myśli, że już zaczynał akceptować chłodne kalkulacje Ewy... Sanitarka z Konstancina przybyła po Leszka już po godzinie. Jak to teraz wszystko wytłumaczyć matce? Jak zniesie wiadomość o kalectwie Leszka? Po tym, co powiedział Lang, kiedy go obejrzał, nieprędko zanosiło się na to, by Leszek mógł się poruszać bez wózka lub co najmniej bez kuli. W drodze z Konstancina do domu Ewa wprawdzie starała się pocieszyć Andrzeja, że aż tak kategorycznie Karol sprawy nie stawiał, ale Andrzej wiedział, że Karol mówił to wszystko tylko po to, aby go pocieszyć. Dobrze go obserwował, kiedy przeglądał pod światło rentgenowskie zdjęcia. - Już po nim? - spytał wtedy. - Trzeba to jeszcze raz zobaczyć na suchych zdjęciach... Jak więc to wszystko wytłumaczyć teraz matce? Czuł na sobie spojrzenie Ewy. Jakby czytając w jego myślach, podsunęła mu uspokajającą odpowiedź: - Powiedz, że to był wypadek. Trudno. Bywają wypadki. - Ale dlaczego się wydarzył? Też mam jej to powiedzieć? Postanowił w końcu nic na razie matce nie mówić. A może naprawdę zdarzy się cud i Lang zmieni diagnozę? Poczęstowali więc matkę byle jaką, zbywającą opowiastką o popsutym aucie. Tak jej w pierwszym odruchu litości, w nocy, powiedziała jeszcze Ewa. I tej wersji trzymali się w dalszym ciągu. Niewiele ją to obeszło; jej wyobraźnia techniczna nie wykraczała poza przypuszczenie, że się widać coś odkręciło albo przetarło, jak nieraz bywało z orczykiem albo dyszlem przy furze, czym się zajmowali Kajetan albo Leszek, i nie jej babską rzeczą było mieszać się w takie sprawy. Przed dom na Złotej zajechał zaprzęg, który nie lada sensację wzbudził wśród mieszkańców domu. Rozklekotany gazik przyciągnął na sztywnym holu coś, co jeszcze parę dni temu było syrenką Marii Talarowej. Kostek Bawolik, który właśnie wybiegał na ulicę, z wrażenia aż wsparł się o framugę bramy. Rozerwane blachy błotnika, wgięte drzwi i zdeformowany dach, jakby ktoś usiłował sformować z niego stożek, ułamki sterczących szyb i zwisające jak wypatroszone jelita uszczelniające gumy, wszystko to sprawiało tak przygnębiające wrażenie, że Teresa Bawolikowa, która tkwiła w oknie, aż przeżegnała się z przestrachem. Po chwili nie było już wątpliwości, czyj to samochód. Kierowca gazika po kilkakrotnym sprawdzeniu, czy numer widoczny na bramie zgadza się z zanotowanym w papierach, zweryfikował na wszelki wypadek adres u Bawolika: - Andrzej Talar to tu będzie? - O Boże! - zamiast odpowiedzi zawołał Bawolik - to ich syrenka! Po chwili wokół nieszczęsnego wraka zgromadzili się prawie wszyscy lokatorzy domu. Od Lidzi Jasińskiej usłyszeli w szczegółach, co zaszło. W swojej relacji zataiła tylko stan Leszka. Jacek Bawolik pomagał kierowcy odczepić syrenkę od holu. Pokiwał smętnie głową nad szczątkami auta. - Szmelc... - Szczęście, że obaj ocaleli! - westchnęła Halina Wrotek, a Kostek Bawolik powiedział sentencjonalnie: - Największe szczęście to wygrać samochód, a największy pech to mieć takie szczęście. Stosunkowo najspokojniej zachowywał się Henio Lermaszewski. Jak każdy poważny fachowiec nie dał się unieść emocjom. Beznamiętnie obejrzał powyginaną karoserię. Zanim Andrzej zszedł na dół, Henio miał dla niego konkretną propozycję. Według niego wrak należało wyklepać, trysnąć modny lakier metalik, przerzucić pod maskę silnik od mercedesa i sprzedać to wszystko jakiemuś badylarzowi spod Grójca, który byłby na tyle snobem, by lubić szybką jazdę, ale i na tyle przezornym, by nie rzucać się w oczy wydziałowi finansowemu. Już miał właśnie wyłożyć swą koncepcję Andrzejowi, kiedy spostrzegł w jego wzroku popłoch i niepokój: od strony Miedzianej szła w ich stronę Talarowa w towarzystwie Popiołka. Pani Maria już z daleka dostrzegła zgromadzony przed bramą tłum, od razu więc domyśliła się, że musiało się zdarzyć coś niezwykłego. Lecz dopiero kiedy przyspieszyła kroku i kiedy pierwszy krąg gapiów rozstąpił się przed nią, poczuła, że nogi nagle uginają się pod nią, jakby zamiast kości miała w nich pierze albo watę. I nie o tę kupę pogniecionej blachy jej chodziło, lecz o Andrzeja. Zupełnie nie kojarzyła tego widoku z wydarzeniami poprzedniej nocy. Wówczas uspokojono ją wiadomością, że samochód popsuł się troszkę, a Andrzej, chociaż dopiero nad ranem, wrócił zdrowy i cały. Teraz nie potrafiła już nawet wyobrazić sobie, czy go zobaczy jeszcze w szpitalu, czy już... Nie zdążyła pomyśleć najgorszego, kiedy po raz drugi ugięły się pod nią nogi. W bramie stał Andrzej. Podbiegła i przypadła do niego, obejmując łapczywie za szyję. Czuł, jak drży mu w ramionach, i wtedy pojął, że to radość z odzyskanego syna. Z pomocą Popiołka, podtrzymywana z obu stron pod ramiona, dała się zaprowadzić na górę. Ani razu nie spytała o Leszka. Bo i skąd niby miała wiedzieć, że siedział koło Andrzeja w syrence? Poczęstowali ją więc jakąś niezbyt wymyślną bajeczką o autobusie "Chausson", który nie zważając na czerwone światła wjechał na skrzyżowanie, przez które właśnie przejeżdżał Andrzej. To Ewa była autorką tej opowiastki i Andrzej spojrzał na żonę z wdzięcznością. Jeszcze przez kilka następnych dni nie wspominali jej o Leszku. A wieści, które Lidzia przywoziła z Konstancina, nie były uspokajające: chłopak ponownie stracił przytomność i Lang zakazał wszelkich odwiedzin. Dopiero trzeciego dnia sprawy przybrały pomyślniejszy obrót. Leszek odzyskał świadomość, przyjął nawet pierwszy konkretny posiłek, bo dotąd odżywiany był wyłącznie glukozą z kroplówki. Poruszał palcami prawej ręki, a zdaniem Lidzi, choć nie było to jeszcze widoczne, wykazywał oznaki czucia w prawej stopie. Karol zezwolił na odwiedziny, ale zastrzegł się, że wpierw sam chce zobaczyć Andrzeja. Wręczył mu na powitanie pakiet ciemnych, rentgenowskich klisz. Pokazując je pod światło, użył kilku łacińskich określeń, których Andrzej nie rozumiał. - Karol - powiedział - ja się boję do niego iść. Jak mam się zachować? - Musisz udawać, że wierzysz. - A ty? Wierzysz, że on jeszcze kiedyś stanie na nogi? - Zrobię wszystko, żeby się tak stało. To jest jedyna wiara lekarza. Ale to długa droga. Andrzej wstał ze skórzanego fotela. - Żebym mógł mu oddać swoje nogi i swoje ręce... - westchnął. Poczuł dłoń Karola na ramieniu. Przyjaciel popychał go lekko w kierunku drzwi gabinetu. Zastał Leszka opiętego aż po szyję w biały pancerz z gipsu. Przysiadł na sąsiednim łóżku, zasłanym burym kocem. Zaczął mówić bezładnie i pospiesznie. Wstyd mu było, że zdobywa się tylko na banalne, wyświechtane słowa, jakich te ściany wysłuchiwały już pewnie tysiące razy z ust bezradnych, pozbawionych nadziei krewnych. - Wszystko będzie dobrze, Lesiu... Zobaczysz... Ale wiele zależy od ciebie. Musisz się zmobilizować, a już docent się tobą zajmie. Dzisiejsza medycyna widziała już nie takie przypadki... Leszek obserwował go spod oka. - Mówisz dużo - odezwał się po chwili - jakbyś się czegoś bał... Nie ma strachu, braciszku, powiedziałem im, że to ja prowadziłem. Andrzej uciekł w bok wzrokiem. - Ja cię o to nie prosiłem - wybąkał. - Ja gram zawsze sam - powiedział Leszek. - Przecież jesteśmy z tobą. - Mnie już wszystko jedno. Jutro czy za pięć dni będzie tu prokurator. - Prokurator?! - Nie bój się - uśmiechnął się drwiąco. - To nie chodzi o twoje prawo jazdy, ale o moje przegrane pieniądze. Ludzie nie dostali premii. Andrzej położył rękę na dłoni brata. Wydało mu się, że kiedy go dotykał, Leszek chciał cofnąć ramię, ale nie potrafił wykonać tego protestującego gestu. - Będziesz miał te pieniądze - powiedział Andrzej. - Skąd? - Ja ci je dam. - Zamierzasz napaść na bank? - Jeżeli wszystko inne zawiedzie, to i to zrobię. W jego głosie było takie przekonanie, że Leszek jednego był pewien: w tej sprawie na pewno może liczyć na pomoc brata. - A coś jeszcze innego? - spytał. - Wszystko! - zapewnił z żarem Andrzej. - To niech mnie stąd przeniosą na drugie piętro. - Dobrze, porozmawiam z Karolem. Ale po co? - Bo stamtąd jak wyskoczę, to mnie na pewno szlag trafi, a stąd mógłbym najwyżej porozbijać się jeszcze. Andrzej wiedział, że pogróżki Leszka nie należy lekceważyć. Kto wie, czy by jej nie spełnił wobec perspektywy wiecznego kalectwa. Na razie leżał bezwładny jak kłoda, lecz któż zaręczy, do czego pchnie go desperacja, gdy tylko odzyska choćby częściowo władzę w rękach. Zwierzył się Lidce ze swoich obaw. Jej reakcja była dla niego kompletnym zaskoczeniem. - Przeniosę się z nim na drugie piętro - powiedziała z jakimś smętnym westchnieniem - i razem wyskoczymy na łeb... Zanim zdążył ochłonąć, przytuliła mu głowę do piersi gestem skrzywdzonego dziecka, które szuka ratunku. Bezgłośny szloch wstrząsał jej ramionami. Musiało coś zajść w życiu Lidzi, o czym Andrzej nie wiedział. Tak było istotnie. Mietek zniknął z domu na Złotej. Mijało już prawie pół roku, jak nie dawał o sobie znaku życia. A zaczęło się to jeszcze w lipcu. Mietek zdawał na anglistykę. Było to już jego drugie podejście, ale tym razem poszło mu na egzaminach nieźle, toteż bez specjalnego zdenerwowania jechał teraz palcem wzdłuż listy szukając nazwisk rozpoczynających się na literę "P" (Lidka jednak załatwiła zmianę jego nazwiska na Pocięgło). A jednak nie znalazł siebie na liście. Przepchnął łokciami napierających z tyłu kolegów, ale nie odszedł daleko. Z obłupanego z tynku narożnika "ściany płaczu" wyrwał plaster zaprawy murarskiej spomiędzy dwóch ruszających się cegieł. Z rozmachem cisnął nim ponad głowami oblegających gablotę. Brzęk rozpryskującego się szkła i przerażone okrzyki nie ostudziły jego wściekłości. Po powrocie do domu odkręcił kurek w kuchence gazowej, a kiedy palnik buchnął syczącym płomieniem ułożył na nim podręcznik angielskiego, jakby to był czajnik albo patelnia. Swąd tlącej się tektury, która nie chciała się od razu zająć, wywołał z pokoju Jasińskiego. - Co ty wyprawiasz?! - zawołał. - Pozbywam się złudzeń. - Upiłeś się! Bardak z domu robisz! - Wyście większy zrobili. - Mądrzyć się możesz, jak sam coś swoimi rękami dołożysz do tego, co myśmy zrobili. - Komu? - Co komu? - Komu wy to chcecie wmówić? Komu chcecie wmówić, że to najlepszy ze światów? Ich odwieczny spór przerwał stukot obcasików Lidzi. Wracała z zakupów. Stanęła zaniepokojona w progu kuchni. Widząc Mietka, ściskającego kurczowo książkę wypaloną do połowy, od razu domyśliła się wszystkiego. - Nie zdałeś? Usiłowała przytulić do siebie syna, ale on wywinął się z jej ramion. - Zdałem - powiedział. - Tylko mnie nie przyjęli. Za to przyjęli córkę ministra, chociaż nie wiedziała, kiedy była wojna trzydziestoletnia i kto to jest Adenauer. Taka jest ta wasza demokracja - dodał zwracając się do Jasińskiego. - Ona jest dla tych, co są z nami! - stary był ugodzony do żywego - a nie przeciw nam! Mówi to tobie coś? - Wszystko mówi - powiedział spokojnie Mietek. - Sam głosiłeś, że wszyscy są równi. A tymczasem gdzie przywilej, tam czyjaś krzywda. To wy z góry dekretujecie, kto jest dobry, a kto zły! Dla was ważna jest ankieta, nie człowiek. - Ty masz najmniejsze prawo do krytykowania! - Każdy, komu zależy na tym kraju, ma takie samo prawo! - Może i tak. Może i każdy, ale akurat nie ten, co ma twoją krew. Mietek nie połapał się w tej aluzji, ale Lidzia zrozumiała ją aż nadto dobrze. Nie była w stanie pojąć, jak ojciec po upływie już tylu lat nie pozbył się swej obsesji. - Co ojciec?! Co ojciec wygaduje! Mietek podstawił nad płomień następną książkę. Tym razem był to podręcznik historii. Zasyczały nitki płótna obwoluty. - Tu są opisane wasze początki! - zawołał. - Kiedy idea była nie tylko na papierze. Tego było już Jasińskiemu za wiele. Wyrwał płonącą żywym ogniem książkę z rąk Mietka i cisnąwszy nią o podłogę zaczął deptać nogami, usiłując zagasić płomień. - Ty... ty! - ryczał z pasją - wynoś mi się z domu, ty szwabski podpalaczu! Był to epitet jeden z wielu, jakich nie szczędził mu dziadek, kiedy był doprowadzony do furii. Więc i tym razem Mietek nie poczuł się szczególnie urażony. Opuścił kuchnię trzasnąwszy drzwiami. Lidzia schyliła się, żeby pozbierać z posadzki zetlałe kartki. - Muszę, muszę zdobyć własny kąt - powtarzała. - Wy się pozabijacie. Jasiński wzruszył ramionami. - A kto ci da mieszkanie? Przy takim metrażu jak nasze? - Muszę. Pójdę do ZBoWiD-u, wezmę papier, ktoś musi mi pomóc. - ZBoWiD? A co on ma z tym wspólnego? - Tolek był przecież żołnierzem... - Tolek owszem. Ale co on ma z tym wspólnego? Może powiesz, że jego ojciec był w AK? To by się może i zgadzało... - zerknęła podejrzliwie a on dokończył ze złośliwym uśmieszkiem: - W Afrika Korps mógł być i owszem. Lidka oparła się plecami o ścianę, jakby w obawie, że się przewróci. Na pół zwęglony podręcznik wysunął się jej z palców. - Za co? - spytała łamiącym się głosem. - Za co ty go tak nienawidzisz? Co on jest winien za przeszłość? - Nie za przeszłość. Nie! Ale nie będzie mi dziecko szwaba, ani nam, w naszym kraju, wystawiać rachunków. I ja mam to znosić w swoim domu! Drzwi kuchni odemknęły się powoli. W progu stał Mietek. Był blady, z wyrazem dziwnego lęku patrzył na matkę i dziadka. - Czy to już wszystko? - spytał stłumionym głosem. - A może jeszcze czegoś innego dowiem się o sobie? To wtedy właśnie widziała go po raz ostatni. Potem odnalazła już tylko karteczkę przyszpiloną do kapy zaścielającej tapczan: "Nie szukaj mnie". Od tego dnia opanowana była tylko jedną myślą: zdobycia za wszelką cenę mieszkania, w którym jej syn nie byłby narażony na obsesyjne ataki dziadka. Długo myślała nad najwłaściwszym wyborem drogi wiodącej do celu. "Sprzedam się, ale mieszkanie zdobędę" - mówiła z radosną nienawiścią do własnego ojca. Jej pensja siostry oddziałowej nie przekraczała łącznie z dyżurami trzech tysięcy złotych. Ale można ją przecież pomnożyć. Na miejsce w słynnym ośrodku rehabilitacyjnym czekano kilka lat. W ludziach, którym los odebrał nogi, których pozbawił rąk, zmiażdżył miednice i kręgosłupy, nienaruszona pozostawała tylko nadzieja. Czekali cierpliwie i wytrwale ufając, że i dla nich opróżni się w końcu łóżko, w którym z nową porcją nadziei oczekiwać będą na cud. Lidzia szybko doszła do wniosku, że nadzieja też może być towarem. Z przerażeniem stwierdziła, że z dnia na dzień stawała się nieczuła na obce nieszczęścia. Ciosy, które zebrała przez całe swoje, niezbyt jeszcze długie życie - gwałt w powstaniu, niepojęta nienawiść ojca, śmierć Tolka, niefortunne małżeństwo z Langiem, a teraz jeszcze ta ucieczka syna - uodporniły ją na nie. Kiedy pewnego razu wyliczyła matce tę swoją litanię, zbyt już obfitą jak na siły jednej kobiety, usłyszała, że Bóg szczególnie doświadcza przez siebie wybranych. Odpowiedziała wtedy, że nie chce należeć do wybranych, że czas najwyższy zejść Panu Bogu z oczu i że jest na to prosty sposób: grzeszyć. "Co ty chcesz zrobić?" - z przerażeniem zawołała Jasińska. "Chcę nieść pomoc cierpiącym" - roześmiała się Lidzia. Jasińska z osłupieniem patrzyła na córkę. "To przecież cnota, nie grzech" - powiedziała nie rozumiejąc. Szybciej natomiast, niż można było tego oczekiwać, zrozumiał to Karol Lang. Chyba jakiś miesiąc potem, kiedy przyjęto tu Leszka Talara, w deszczowy, chłodny poranek zjawił się przed okienkiem rejestracji pacjent w wózku, który energicznie popychała tęga, piegowata kobieta. Przedstawiła się jako Zofia Broniarkowa i nie mogła ukryć wzburzenia, kiedy usłyszała w okienku, że nikt tu męża nie ma zamiaru przyjmować. - Jak to? - otrzepała parasol i złożywszy go zamachała przed szybą. - To było uzgodnione. - Z kim? - spytała rejestratorka. - Dostał mąż wezwanie? - Ale ja tu już byłem raz na rozmowie - tłumaczył kaleka. - Dwa tygodnie temu specjalnie jeździłem z Biłgoraja. - Z kim pan rozmawiał? - Miałem się zgłosić... - Do kogo? - Mam zapisane - sięgnął pod koc, spod którego wydobył teczkę, ale nie zdążył jej nawet odpiąć, kiedy w szklanych drzwiach głównego wejścia pojawiła się Lidzia. - O, ta pani kazała mi dziś przyjechać! Lidzia nachyliła się do okienka. - Proszę przyjąć, pani Stefo, do siódemki. Tam gdzie Talar leży. Rejestratorka niepewnie wyjęła formularz. - Musi być zgoda profesora. Albo przynajmniej docenta Langa. Lidka wyrwała z dłoni Broniarkowej dowód osobisty i położyła przed rejestratorką. - Tu są wszystkie dane. A docent zaraz podpisze. To wtedy właśnie Karol zawahał się po raz pierwszy. Nawet nie spojrzał na podsuniętą przez Lidzię kartę przyjęcia. Znów jakiś protegowany pacjent. Już piąty czy szósty w ciągu roku. - Ktoś bliski? - spytał. Bezceremonialnie sięgnęła po długopis, którego skuwka tkwiła w kieszeni fartucha Langa. - Przyjmij go. Zrób to dla mnie. - Pytałem, czy to ktoś bliski? - powtórzył, a kiedy nie doczekał się potwierdzającego gestu, zdecydował się powiedzieć to, z czym nosił się już od dawna: - Ergo zapłacił haracz? Lidka wytrzymała spokojnie jego spojrzenie zza małych okularków. - Pan docent ma jakieś zastrzeżenia wobec mnie? - spytała oficjalnym tonem. - Lidka, wiesz, jak cię cenię - wstał zza biurka. - Prowadzisz oddział więcej niż wzorowo. - Więc? - Dochodzą mnie słuchy, że istnieje tu podobno cennik za przyjęcie. Gdyby to okazało się prawdą - zawiesił na chwilę głos jak człowiek, który do ostatniej chwili waha się z wyjawieniem prawdy - musielibyśmy się rozstać. - Nie po raz pierwszy, panie docencie - nie straciła panowania. - Już kiedyś nie dorosłam do twojego poziomu. Opuścił wzrok. Mimo woli natrafił spojrzeniem na białe drewniaki, z których rosły ku górze dwie smukłe nogi ginące za krawędzią klosza białego fartucha. Nie dopięty na ostatni guzik kitel odsłaniał oczom Langa nieco więcej niż kolana, a pod wiotką powłoką stylonowych rajstop widać było ciemny, niepokojąco gęsty meszek rozsiany po łydce. Nerwowo przełknął ślinę. Ten widok i w przeszłości kosztował go wiele nierozsądnych decyzji. Siląc się na spokój powiedział: - A szkoda... - Czego? - Że nie dorosłaś do tego poziomu... - wziął długopis do ręki i złożył zamaszysty podpis na karcie przyjęcia. Stanowiło to formalną podstawę do wstawienia w dotychczasowej separatce numer siedem dodatkowego łóżka. W ten sposób Leszek Talar zyskał współtowarzysza niedoli. - Broniarek jestem. Rajmund - powiedział nowo przyjęty, kiedy już się umościł w pościeli. - Z Biłgoraja. Przez chwilę panowała cisza, Broniarek najwidoczniej oczekiwał teraz w rewanżu, że z kolei Leszek mu się przedstawi, ale chłopak leżał nieruchomo i gdyby nie otwarte powieki, można by sądzić, że śpi. Nie zrażony jeszcze Broniarek spytał: - Skąd spadłeś? - Z baby - z wysiłkiem odwrócił się do ściany. - Była tłusta - dodał. Leszek już nazajutrz miał pożałować swej postawy wobec nowego lokatora "siódemki". O szóstej rano, kiedy pielęgniarka przemywała mu stopy, opuszkami palców po raz pierwszy odczuł dotyk wilgotnego, szorstkiego ręcznika frottee. W obawie, że jego radość może okazać się przedwczesna, nie zdradził się ze swojego odkrycia. Dopiero po wyjściu dziewczyny wyszarpnął z pudełka "Szarotki" składany pręt anteny. Z wielkim trudem dosięgnął stopy i wtedy najwyraźniej odczuł chłód metalu. Napiął mięśnie jak tragarz przed dźwignięciem w górę ładunku, usiłując poruszyć kciukiem u nogi. A kiedy bardziej dostrzegł, niż odczuł, że się porusza, nie mógł powstrzymać okrzyku: - Widział pan?! Broniarek, który właśnie usiłował przetoczyć się z łóżka do przydziałowego wózka, odpowiedział obojętnie: - Może i nogami będzie pan nawet ruszał. Ale niczym więcej... - Nie? A to! Leszek wyciągnął przed siebie wyprostowane ramiona i zaczął przebierać w powietrzu palcami, jakby wygrywał jakieś oszałamiające glisanda na niewidocznej klawiaturze. - Proszę! Proszę! - podniecał się coraz bardziej. - A ręce?! - Owszem - przyznał stary moszcząc się wygodnie na ceratowym siedzeniu wózka. - Przynajmniej będzie pan mógł sam rozpiąć sobie rozporek. Ale tylko do siusiania, panie kolego. Paraplegia - dodał - ma jedną zaletę. Nie będziesz pan płacił alimentów - z satysfakcją wyłapał pytający wzrok Leszka, który nie zrozumiał przenośni. - Bo to już się będzie panu nadawać tylko do mieszania herbaty. Palce nóg Leszka zamarły. Jego wzrok, rozogniony i błyszczący jak w gorączce, zmatowiał. Ponownie zawisnął spojrzeniem na czubkach świerków za oknem. W południe Leszek odmówił ćwiczeń rehabilitacyjnych. - No, panie Leszku - usłyszał nad sobą ponaglający głos Lidki. - Czekam... Leżał nieruchomo, odwrócony twarzą do ściany. Broniarek spod oka obserwował te scenę. Lidzia pytająco spojrzała w jego stronę. - Co mu się stało? Wzruszył ramionami. Lidzia, nie rezygnując, pochyliła się nad Leszkiem i usiłowała przewrócić go na wznak. Jak grzechotką nad rozkapryszonym dzieckiem potrząsała skórzanymi uchwytami do podwieszania ramion. - Trzeba ćwiczyć... - usiłowała chwycić jego rękę. - Nie! Nie! Nie chcę! - A jeśli ja ładnie poproszę? - Gówno mnie to obchodzi! Wciąż jeszcze nie zrażona, przysiadła na brzeżku łóżka. Właściwie mogła te zabiegi zlecić którejkolwiek fizykoterapeutce; do Leszka fatygowała się osobiście wyłącznie z uwagi na Andrzeja i Langa, który codziennie żądał od niej oddzielnego raportu o stanie zdrowia Talara. - To polecenie pana docenta - powiedziała siląc się na cierpliwość. - Musi pan. Dopiero teraz zwrócił ku niej gwałtownie twarz. - Bo co?! - zawołał. - Bo już jestem bezwolną kukłą, za którą wszyscy decydują, tak?! Jestem przedmiotem? Meblem? Tak?! Wciąż jeszcze nie pojmując rozdrażnienia Leszka, przecząco pokręciła głową. Ponownie uniosła w górę uchwyty z grubej, sztywnej skóry. - Właśnie ćwicząc udowodni pan, że tak nie jest. - Co wam wszystkim na tym zależy? - My możemy tylko pomóc - powiedziała. - Pan sam musi chcieć. Nic tu się nie stanie bez pana. Niech pan spyta Andrzeja. On dobrze wiedział, jak mój mąż walczył o to, żeby chodzić. Żył jeszcze wtedy profesor Gruca. Nawet on rozłożył ręce. A mój mąż chciał. Godzinami ćwiczył pod okiem Karola... doktora Langa - poprawiła się prędko. - I Tolkowi się to udało... - A Mietek? Ten pani syn? Ten, co teraz zniknął, to z kim...? Z Tolkiem go pani miała? Właśnie z Tolkiem? Twarz Lidzi zmieniła gwałtownie swój wyraz, stała się bolesna i zacięta. - O co panu chodzi? - spytała. - Z nim czy nie?! - dopytywał się natarczywie, wczepiając się paznokciami w jej łokcie. - Nie. Nie z nim. Ucisk jego palców zelżał. Lidzia uniosła się sądząc, że nareszcie zrezygnował z uporu, i wolno zaczęła przewlekać rzemienie przez metalowe kółka zwisające nad łóżkiem. Niespodziewanie wyrwał jej z rąk uchwyty i rzucił w kąt, aż potoczyły się pod łóżko Broniarka. Tego miała już dosyć. Urażona, nawet nie schylając się po przyrządy, ruszyła ku drzwiom. Wtedy nad jej głową rozprysła się o ścianę ciśnięta szklanka. Dwie żółte strużki esencji spływały w dół po białej ścianie. Broniarek, kuląc się ze strachu pod kołdrą, po omacku szukał dłonią swoich metalowych kul wspartych o poręcz łóżka, jakby potrzebował ich do obrony przed furią Talara. Lidzia postanowiła nie mówić Andrzejowi na razie o tym nieoczekiwanym ataku histerii Leszka. Co wieczór zdawała w mieszkaniu Talarów sprawozdanie z Konstancina. Starannie wybierali na te meldunki czas, kiedy pani Marii nie było w domu. Wciąż ukrywali przed nią prawdziwy stan rzeczy. Andrzej nie odwiedzał brata codziennie, zajęty dojazdami aż na daleki Marymont, gdzie z poręki Henia Lermaszewskiego remontowano syrenkę. Najpilniejszą sprawą stawało się teraz jej spieniężenie. Tylko to umożliwiało zwrócenie stadninie pieniędzy, które obciążały Leszka. Również i w tej sprawie zadecydowały spokój i opanowanie Ewy. Zadzwoniła do dyrekcji stadniny powiadamiając o tragicznym wypadku, jakiemu uległ ich pracownik. Niestety, po wypadku nie udało się odnaleźć teczki z pieniędzmi, które miał on przy sobie. W imieniu rodziny zapewniła, że cała suma zostanie oczywiście zwrócona, prosiła jedynie o wyrozumiałość w zwłoce. Uzyskała odpowiedź, jakiej oczekiwała: nie są bezdusznymi biurokratami, w tej sprawie nie ma nic ważniejszego od zdrowia pana Talara, zaś na pieniądze mogą poczekać po wspólnym ustaleniu terminu, aby niezbyt odległym, bo co innego ludzkie podejście dyrekcji, a co innego księgowość, która zamyka właśnie bilans kwartalny. Z remontem syrenki spieszono się więc ogromnie. Mniej więcej po miesiącu, w niedzielę tuż po śniadaniu wyruszyli gremialnie na Dziką. Od pewnego czasu warszawska giełda mieściła się na tej właśnie ulicy, przeniesiona spod wiaduktu mostu Poniatowskiego ku niezadowoleniu warszawiaków. Nie miała już tego uroku co ta pierwsza. Zwłaszcza w deszczowe niedziele, kiedy plac po dawnym gruzowisku rozmiękał i trzeba było brodzić po kałużach jak w jakimś miasteczku na jarmarku. Takich właśnie wrażeń doznał Ryszard Popiołek, ale nie mówił tego głośno, żeby nie urazić pani Marii niestosownymi porównaniami. Zamiast tego, swoim zwyczajem, wyłuskiwał z pamięci wspomnienia, które go łączyły z Dziką. Kiedy jeszcze właścicielem na Złotej był Silbersztein, Popiołek dwukrotnie jeździł z jego polecenia na tę ulicę, pod ósmy, gdzie Lustman, zięć Silberszteina, prowadził sklep powroźniczy. Dorożkarze zaopatrywali się tam w lejce i popręgi, a detaliczni kupcy w sznurki, którymi obwiązywali paczki. Były sznurki z prawdziwych konopi, których zębami nie przegryzł, były plecione z białych i czerwonych włókienek, którymi najchętniej okręcali swój towar kupcy galanteryjni, były płaskie jak tasiemki dla cukierników, były grube na palec, z których wiązano uchwyty do koszy na węgiel, były calowe do wieszania bielizny i właśnie po takie jeździł parokrotnie. Talarowa słuchała tego z niedowierzaniem i nawet zaczynało ją martwić, że Ryszard lubi tak koloryzować; zniosła jeszcze jakoś te biało-czerwone szpagaty, ale kiedy jej powiedział, że "Wedel" obwiązywał swoje wyroby sznureczkiem z wydrukowaną na włókienkach nazwą firmy, nie wytrzymała: - Jak-toż, tak-toż, panie Bartosz, bzdurum badurum. Pan Rysio myśli, że jak już kto ze wsi, to w każdą bajdę uwierzy. Popiołek osłupiał. Szczęściem stary Lermaszewski, który też wybrał się na giełdę, bo jego wysłużona warszawa już niebawem miała pójść do ludzi, potwierdził słowo w słowo rewelacje pana Ryszarda. Obaj też byli zgodni, że z widocznego stąd dobrze skrzyżowania z ulicą Stawki Niemcy wywozili całe transporty ludzi do Majdanka, że stąd odjechał wraz z małymi dziećmi słynny doktor Janusz Korczak, bo to, co właśnie pokazywali Talarowej było głośną w czasie okupacji rampą załadowczą, zwaną Umschlagplatzem. W pewnej chwili Popiołek pociągnął Talarową za ramię. Pobiegła za jego wzrokiem i zobaczyła ponad głowami tłumu Andrzeja, który z Heniem i jakimś obcym człowiekiem w kraciastej oprychówce i skórzanej kurtce pisali coś na papierze rozpostartym na dachu czerwonej syrenki. - Poszła do ludzi - orzekł Popiołek. Po chwili Andrzej wyciągając szyję zaczął rozglądać się wokół. - Chodźmy tam - powiedział Popiołek - pani Marii szukają. Kiedy przeciskając się przez kupujących dobrnęli do syrenki, spocony z emocji mężczyzna w skórzanej kurcie usiłował jeszcze wytargować od Henia choćby tysiąc złotych, lecz młody Lermaszewski stał niewzruszony. - Taka mowa to do Mołotowa - mówił. - Powiedz pan, panie Jędrek, temu panu, żeby mnie nie rozśmieszał, bo mam zajady. Mężczyzna w oprychówce zebrał w krąg członków rodziny, chwilę naradzali się szeptem, wreszcie najstarszy wiekiem zaczął wydobywać zza pazuchy paczkę owiniętą w "Express Wieczorny". Ewa popchnęła Talarową w kierunku kupców. - Niech mama tam podejdzie. - Taż po co? W domu mi oddacie. - Przecież to wóz na mamę. Musi mama podpisać umowę. Po to się mamę tu przywiozło. Podeszli do syrenki. Na jej dachu Henio z Andrzejem prostowali kartę umowy, która głośno łopotała na wietrze. Talarowa nawet nie zakładała okularów. W miejscu, które jej wskazał Andrzej, złożyła staranny, czytelny podpis. Pieniądze od nowego właściciela przejęła Ewa. Odliczyła czterdzieści tysięcy, zwinęła je w rulonik i schowała do torebki, a resztę wręczyła Andrzejowi. Podszedł do matki, trochę jakby skrępowany lub zawstydzony, ujął ją pod łokieć i odprowadził na stronę. - Szkoda, że tylko tyle, mamo - powiedział wsuwając w jej palce zwitek banknotów. Spojrzała na niego zaskoczona, a potem odwróciła głowę w stronę Ewy, która jeszcze mocowała się z zapięciem torebki. - Tamto to dla Leszka, mamo... Po raz drugi popatrzyła na syna, ale tym razem w jej oczach malował się niepokój. - Wy coś skrywacie chyba. Co z Lesiem, Jędruś? Popatrzył na nią wzrokiem lekarza, który mając za chwilę obwieścić ponurą diagnozę, ocenia wytrzymałość pacjenta. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Chyba już czas, żeby i mama się dowiedziała. Po tym, co usłyszała, chciała natychmiast jechać do Konstancina. Z trudem dała się przekonać, że niedziela jest ogólnym dniem odwiedzin, że szpital będzie pełny ludzi i gwaru, a oni przecież - dzięki Langowi - mogą odwiedzić Lesia w każdej chwili, kiedy będzie tam spokój. Tego dnia długo chlipała u siebie w kuchni. Teraz już była niemal pewna, że to Pan Bóg obszedł się z nią tak surowo, aby ją ostrzec, że za wcześnie wymazała z pamięci Kajetana. Dopiero nazajutrz zwierzyła się Popiołkowi z tragedii Leszka. Już zamierzała powiedzieć i więcej, że teraz koniec z ich planami, ale ujął ją nieoczekiwaną propozycją. - Maria ubierze się elegancko, ja także samo wbiję się w coś czarnego. Pójdziemy do kościoła. - Naprawdę? - A jak! Jakże była mu wdzięczna, że tak spontanicznie zareagował na jej zmartwienie. To jasne, że przede wszystkim trzeba podziękować Bogu, że ocalił Leszka. Nawet się zawstydziła, że sama nie pomyślała o tym w porę. Lecz kiedy po godzinie, przecinając skwer na placu Grzybowskim, zbliżali się do kościoła, zaskoczyło ją pytanie Popiołka. - Dowód osobisty wzięła Maria ze sobą? - Ale po co? - Przecież to nasza parafia. Umówieni jesteśmy z wikarym. - Z jakim wikarym? - Nazwiska mi nie mówił, ale go dobrze znam, bo zawsze Józia spowiadała się u niego. I mówiła, że owszem, że obleci. - O tej porze nikt nie spowiada. Po co nam wikary? - A kto zapowiedzi przyjmie? - Jakie zapowiedzi? - spytała machinalnie. - Najwyższy czas dać na zapowiedzi - ujął ją pod ramię, ale zaparła się i nie postąpiła ani kroku. - Nie, nie! - zamachała energicznie torebką. - Póki Lesio nie stanie na nogi, nie mówmy nawet o tym! Pan Ryszard pojął w jednej chwili, że ten warunek nie w tym momencie przyszedł jej do głowy, że musiała go widać dobrze przez noc przemyśleć. Poczuł się jak dętka, z której ulatuje powietrze. Zdjął czapkę i dłonią przejechał po potylicy, cały spocony z rozpaczy i nerwów. - Koniec świata! - powiedział. Zanim wydobył z kieszeni kopertę z pieniędzmi, potrząsnął nad Leszkiem długim, wąskim pudełkiem, w którego wnętrzu coś zatrzeszczało. Wyblakłe złote literki wytłoczone w powycieranej, czarnej powłoce futerału ledwie dawały się odczytać: Solingen. Andrzej zabrał z domu tę starą brzytwę ojca, kiedy tylko usłyszał od Lidki, że Leszek popadł w stan upartej abnegacji, odmawia golenia, mycia zębów, czyszczenia paznokci. Jego bunt znany jest już kierownictwu szpitala i nawet sprawę powierzono psychologowi. - Patrz, jak wyglądasz - nachylił się nad Leszkiem podsuwając mu prostokącik kieszonkowego lusterka; odbijała się teraz w niej szara twarz pokryta kilkudniowym zarostem. Byli sami. Broniarek, po ostatnim incydencie ze szklanką, panicznie lękał się pozostawać z Leszkiem i wyjeżdżał wózkiem na długie spacery. Andrzej rozsunął wieczka futerału. Z wnętrza dłuższej części błysnął metal ostrza. Z kieszeni wydobył pędzel i nieforemny stożek mydła. - To ojca brzytwa? - spytał Leszek. - Ojca. Bez protestów dał sobie zwilżyć twarz, namydlić. Kiedy brzytwa z chrzęstem zbierała wraz z pianą jego płowy zarost, poprosił jak dziecko, któremu spodobała się zabawka: - Możesz mi ją zostawić? - Co? - nie zrozumiał Andrzej. - Brzytwę. Też chcę mieć coś po ojcu... Umknął wzrokiem w bok przed badawczym spojrzeniem brata. Nadal bez sprzeciwu pozwalał sobie ścierać policzki wilgotnym ręcznikiem, lecz kiedy poczuł zęby grzebienia przeczesującego jego zmierzwioną czuprynę, rzucił się na poduszce. - Zostaw... - warknął. - Jeszcze nie jestem trupem... Andrzej dopiero teraz wydobył kopertę. Ułożył ją na kołdrze, tuż przed brodą Leszka. - Jest cała suma - powiedział. Leszek przez chwilę leżał nieruchomo, zapatrzony w wybrzuszony, nieforemny kształt niebieskiej koperty. Poruszył się nieznacznie i ześliznęła się po kołdrze gubiąc całą zawartość. Andrzej musiał aż przyklęknąć, aby pozbierać rozrzucone banknoty. - Chcesz mi naprawdę pomóc? - Oczywiście. - To zostaw mi to - wzrokiem wskazał brzytwę, która z zaschniętą pianą leżała na blacie stolika. Albo postaraj się o luminal. Tylko odpowiednią ilość. Andrzej przysiadł na skraju łóżka. - Co ty, Lesiu? Wszystko będzie dobrze... Robimy, co tylko się da... Profesor, Karol... - Pytam, czy chcesz mi naprawdę pomóc? - powtórzył Leszek. Andrzej wzrokiem wskazał kopertę. - Widzisz? Obiecałem i masz, Ewa jutro zadzwoni i sprawa będzie zamknięta - spojrzeniem złapał zniecierpliwiony gest brata i nagle dodał tonem, jakim się mówi do rozkapryszonego dziecka: - A wiesz? Widziałem twojego Berdyszka. Czeka na ciebie. Pomysł wydawał się być trafiony, czujne błyski zamigotały w źrenicach Leszka. - Czeka... - powiedział z powątpiewaniem. - W puszce od konserw. - Nie. Żywy. Leszek, jakby pod wpływem bólu, odwrócił gwałtownie głowę. - Na mnie nikt nie czeka. I na mnie już nic nie czeka. Andrzej podszedł do kranu umieszczonego we wnęce pokoju. Długo zmywał pianę z pędzla na pożółkłą powierzchnię umywalki. Leszek przyglądał się bratu. W pewnej chwili poprosił: - Podejdź tu bliżej... Gdy spełnił jego prośbę, Leszek patrząc mu prosto w oczy spytał: - Bardzo mnie nienawidzisz? - O czym ty mówisz? - Ty dobrze wiesz, co mam na myśli. - Ja? - zdziwienie Andrzeja było źle odegrane i Leszek dostrzegł to bez trudu. - Wiem, że tak jest... Zniszczyłem ci dom... Powiedziałem wtedy o to jedno zdanie za dużo... Nie wiem dlaczego... Właściwie masz prawo na mnie plunąć... To nie jej wina... Andrzej umknął w bok spojrzeniem; po co on teraz o tym mówi, pomyślał rozpaczliwie, lecz przecież gdyby zatkał uszy, następne słowa Leszka i tak padłyby pomiędzy nich. Spojrzał na brata wzrokiem, w którym było niemal błaganie o milczenie. Ale Leszek nie patrzył w jego stronę. - Wtedy to ja... - powiedział. - Ona była pijana... Myślała, że to ty... do końca myślała, że to ty... - Chciałeś ją ukarać za Bronka, wiem... - sam podsunął bratu wytłumaczenie. Leszek zawołał z furią: - Uderz mnie! Zrób mi coś! Andrzej odwrócił wzrok i zaczął rozglądać się za teczką, w której przyniósł przybory do golenia. Leszek dostrzegł nie domknięty futerał brzytwy na brzeżku stoliczka. Gwałtownym ruchem zgarnął go pod kołdrę. Andrzej odwrócił się, wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. - Oddaj to! A kiedy Leszek jeszcze szczelniej podciągnął kołdrę pod brodę, jednym szarpnięciem odkrył go, odsłaniając biały pancerz gipsu, na którym spoczywał czarny futerał ze złotymi literkami. Zgarnął go do teczki i w zdenerwowaniu dość długo nie mógł uporać się ze sprzączkami. - Widzisz - powiedział z wyrzutem Leszek. - Nawet na ciebie nie mogę liczyć... Andrzej zbyt dobrze znał brata, jego gwałtowność i upór, by zlekceważyć pogróżki, że skończy sam ze sobą. Zwierzył się ze swych obaw Langowi. Ale on już dawno zlecił opiekę nad Leszkiem wytrawnemu psychologowi. Casus Talara nie należał do wyjątkowych. Ludzie, którzy dowiadywali się tutaj, że odtąd dwukołowy wózek na zawsze zastąpi im biurko, krzesło, fotel w aucie i taboret w kinie, popadali w skrajnie depresyjne stany. - Jak to? - wystraszył się Andrzej. - Więc on już nigdy się nie podniesie? Mnie możesz powiedzieć prawdę. Lang odparł, że w ich specjalności nie wszystko zależy od lancetu czy gipsu, w którym zrastają się kości, ani od kołnierza "Florida", prostującego kręgosłup. Mięśnie i kości służą tylko do wykonywania poleceń. Żeby zgiąć nogę w kolanie, trzeba wpierw chcieć ją zgiąć, żeby pokiwać palcem, trzeba wpierw chcieć nim w ogóle kiwnąć... - A Leszek pędzi naszego psychologa i krzyczy, że nie chce żyć. Z tego, co zauważył psycholog, w twoim bracie siedzi coś, co sprawia, że on się boi zależności od innych. To jest ten bezpiecznik, który musimy znaleźć. Czy było w jego życiu coś takiego, co go uzależniało od innych? - Zależność...? Myślę, że to może chodzić także i o mnie... Zaczął obwiniać się i oskarżać. Toteż niemile zaskoczyła go obojętność, z jaką Lang potraktował jego słowa. - A baby jakiej nie miał? Może jakaś zawiedziona miłość? Kogo on kochał? - Konie! - zawołał nagle. - Co konie? - Lang przyjrzał mu się podejrzliwie. - To zawsze była jego jedyna pasja. Raz dla konia dał się zamknąć w wojsku do aresztu. - Konie... - zamyślił się Karol. - Pomyśl jeszcze. I postaraj się dać mu to, co jest mu najbardziej potrzebne. Bo wpierw on musi chcieć żyć. To właśnie wtedy, pod wpływem tej rozmowy nawiedziła Andrzeja myśl o Berdyszku. Kto wie, czy to właśnie nie od tego ogiera, skazanego przez dyrekcję stadniny na konserwy, nie zaczęło się pasmo niepowodzeń Leszka. Berdyszek uchodził zdaniem wielu masztalerzy za konia-dusiciela; dwukrotnie już zaatakował stajennego chłopca, ale kiedy sam koniuszy ledwie wywinął się z boksu spod napierającego nań cielska, zapadła decyzja: złamać nogę i do rzeźni. To właśnie przeciw temu wyrokowi zaprotestował Leszek. Wszystko to działo się dokładnie w dniu, kiedy go całą rodziną odwiedzili w Kozienicach. Leszek już wtedy żył tylko jedną myślą: jak zdobyć osiem tysięcy, żeby wykupić spod noża Berdyszka. Nazajutrz Lidzia doniosła, że podczas kolejnej wizyty psychologa Leszek rzucił w niego kaczką, na szczęście pustą, krzyczał, żeby mu przysłać grabarza, bo nikt inny nie jest mu potrzebny. Wysłuchawszy tej relacji, Andrzej powziął ostateczną decyzję. Poprosił Ewę o osiem tysięcy złotych. - Osiem tysięcy? - wystraszyła się. (Andrzej wciąż nie pracował i ich oszczędności topniały z każdym dniem). - Po co? Kiedy odparł, że postanowił kupić konia, którego od śmierci uratował Leszek, spojrzała na niego wzrokiem, jakim patrzy się na obłąkanego: z lękiem, ale i bez sprzeciwu, żeby nie spowodować ataku furii. Sięgnęła do bieliźniarki, gdzie pod pryzmą świeżo wyprasowanych prześcieradeł i poszew leżała reszta sumy po syrence, wciąż jeszcze w tym samym "Expressie", w który ją zawinął ogrodnik z Ząbek. Mimo wszystko nie mogła się powstrzymać przed wygłoszeniem uwagi: - Święta za parę dni. One też kosztują... - Święta mam co rok - wzruszył ramionami - a brata mogę nie mieć wcale. Dłużej nie protestowała. Znała ich, Talarów, zbyt dobrze i zbyt już długo. Andrzej postanowił na tę wyprawę zabrać ze sobą Kajtka. Tłumaczyła, że malec się przeziębi. Ale ustąpiła i w tej kwestii. - To jego wujek - powiedział. - Nie ma innego. Nieustannie szantażował ją tymi rodzinnymi względami, jakby sama do tej rodziny nie należała. Pomyślała o swojej starej matce, którą zostawiła w Koninie. Prawie nie utrzymywała z nią kontaktu, jeśli nie liczyć zwyczajowych i zdawkowych kartek wysyłanych na imieniny i święta. Od czasu gdy po śmierci ojca matka znalazła sobie drugiego, mężczyznę, ich drogi rozeszły się. Andrzej kiedyś próbował pytać ją o matkę, Krzysia zainteresowało, dlaczego ma tylko jedną babcię. Obu zbyła zdawkowymi odpowiedziami. A teraz właśnie chyba po raz pierwszy pożałowała, że tak właśnie ułożyły się jej stosunki z matką. Może gdyby była jej bliższa, gdyby miała świadomość jej opieki, nie ulegałaby tak każdej despotycznej zachciance Andrzeja, czynionej w imię jego rodziny. Kajtek był zachwycony eskapadą. Romantyczna wyprawa po konia uratowanego od śmierci bardzo zbliżyła ojca i syna. Berdyszka ulokowano na Szmulowiźnie u Emilii Korbalewskiej, wdowie po przedwojennym dorożkarzu warszawskim. Stara szopa kryta papą, obudowana dokoła szczelnie wieżyczkami dla gołębi, dawno już przestała odgrywać rolę stajni. W jej mrocznym wnętrzu tkwiły jeszcze wprawdzie sanki z ułamanym dyszlem i numerem 168 ledwie widocznym spod kłębów pajęczyny, jeszcze nad żłobem, w którym teraz kury składały jajka, wisiały dwie łubianki do podsypywania owsa, ale to były już ostatnie widome ślady po dawnych "sałaciarskich" chabetach. No ale Berdyszek miał gdzie czekać na Leszka. Berdyszek stał z gniewnie uniesioną głową, widać nierad, że go Kajtek pociąga za uzdę. Z drugiej jego strony stał Andrzej, a poza nimi widać było wzlatujące w niebo stadko gołębi i skrawek dachu przykrytego papą. Leszek bez uśmiechu wpatrywał się chwilę w tę fotografię, którą postawił przed nim brat. Przed tygodniem Andrzej uprosił Wrotka o to zdjęcie. - Nie cieszysz się? - spytał. Parę dni przedtem, na Wielkanoc, odwiedzili go całą rodziną. Dał sobie wetknąć w usta plasterek poświęconego jajka. A nazajutrz opowiadała im Lidzia, że po ich wyjściu całą serwetę, w której była święconka, wrzucił do kubła, z którym weszła do pokoju salowa. Ze zgrozą patrzyła bezsilnie, jak cuchnącą cieczą nasiąka bielutka serweta, w którą była zawinięta babka, keks, sernik i baranek z lukru. Andrzej sięgnął po zdjęcie Berdyszka jakby w obawie, że i jego spotka ten sam los, co święcone. - Szkoda, że się nie cieszysz - powiedział. - Szkoda, że tego nie rozumiesz - mruknął Leszek. - Czego? - Że nikomu nie jestem potrzebny. Ani tobie, ani jemu... - gestem głowy wskazał zdjęcie Berdyszka. - Wszyscy mnie nienawidzą. I słusznie. Nie ma takiego, kogo bym nie skrzywdził... Takich nie potrzebują... Odwrócił się do brata plecami. Już potem nie reagował na żadne pytania. Andrzej czas jakiś postał jeszcze bezradnie, mnąc w dłoniach fotografię z Berdyszkiem, potem skorzystał z powrotu Broniarka i wyszedł. Nazajutrz po tej wizycie zapowiedziano postawienie Leszka na stole pionizacyjnym. Po raz pierwszy od wielu miesięcy znaleźć się miał w pozycji pionowej. Od rana leżał z odrzuconą na bok kołdrą i długopisem sunął po chropowatej białej powierzchni gipsowego pancerza. Litery układały się w wianuszek bezładnie rozrzuconych imion, jakby ta biała płaszczyzna gipsu nie była chroniącym go opatrunkiem, lecz fragmentem jakiejś ściany, na której bezmyślni turyści utrwalili dowód swojej bytności. Ula... Marek... Irma... Drzwi do pokoju otwarły się z rozmachem i stanęła w nich Lidka. W służbowym, sztywnym czepku, przeciętym dwoma skośnymi paskami świadczącymi o wysokiej funkcji, wyglądała bardzo uroczyście i oficjalnie. - Przygotować się do ćwiczeń, proszę - powiedziała. - Dziś pierwszy raz postawimy pana na stół pionizacyjny. Leszek, nie odrywając wzroku od bazgraniny, powiedział: - Nie dam się ruszyć. Ubawiona tym protestem, roześmiała się. - A my wcale nie będziemy pytać o pozwolenie. Dopiero wtedy oderwał wzrok od pisaniny i celując w nią końcem długopisu, ostrzegł: - Tylko spróbujcie. Lidka była od rana w wyjątkowo dobrym nastroju. Poprzedniego dnia nadeszła pocztówka od Miecia, wprawdzie bez adresu zwrotnego, ale ten widomy znak życia od syna podniósł ją na duchu. Zalotnie przechylając głowę spytała: - A jak ja wezmę na ręce? - Obleję kaczką! Pokiwała głową. - I to mówi chłopak z wyższym wykształceniem! W samą porę zdążyła zasłonić się skrzydłem drzwi. Ciśnięty z wściekłością długopis jak lotka ugodził w futrynę, płyn trysnął z uszkodzonego wkładu, mażąc drzwi w niebieskie smugi. Broniarek odłożył książkę, z wprawą przetoczył się z łóżka na wózek, którym podjechał do drzwi. Z wysiłkiem schylał się po długopis. - Ale masz u niej fory - powiedział. - Mnie by za takie coś wywalili na zbity pysk - poza premierowym występem nigdy już więcej nie zaczepiał Leszka, przeciwnie, nieraz wyrażał mu swoje uznanie. - Wy jej chyba sporo bulicie, że taka słodka dla ciebie - podjechał pod łóżko Leszka i ostrożnie ułożył na stoliczku nocnym ociekający płynem długopis. - Ze mną możesz być szczery - ciągnął. - Ile z was zdarła? - Pieprzysz - Leszek z żalem oglądał uszkodzony długopis. Pomazał sobie palce i wycierał je teraz o gips. Zajęczały kółka w wózku, kiedy Broniarek odjeżdżał w stronę swojego łóżka. Sięgnął po przerwaną lekturę, ale jakoś widać nie bardzo chciało mu się czytać, bo po chwili znowu powrócił do przerwanego tematu. - Ty wiesz, co mi powiedziała - mówił - jak prosiłem o przyjęcie? Dycha do ręki, inaczej nie ma rozmowy - wyłapał zaskoczone spojrzenie Leszka. - A skąd on ma brać, spytała moja stara. A ta jędza jej na to: nie wiem, mówi, nie obchodzi mnie to, niech zrobi manko, niech idzie z rewolwerem po prośbie, inaczej nie załatwię. - A cóż ona ma tu do załatwiania... - wzruszył ramionami Leszek. - To ty nie wiesz? - zdziwił się Broniarek. - Wszystko może. To żona docenta. - Była żona. Broniarek uśmiechnął się wyrozumiale. - Młody jesteś - powiedział - to nie wiesz, że byłe więcej mogą niż aktualne. Bo więcej wiedzą. Zamierzał snuć dalej swoją hipotezę o wyższości rozwiedzionych żon nad aktualnymi, ale w progu stanął fizykoterapeuta. Był to krzepki mężczyzna o energicznie wysuniętym ku przodowi podbródku, ubrany w czerwony sportowy dres. - No, panie Broniarek - zawołał od progu. - Na salę. - Już jadę, panie magistrze! Po jego wyjeździe Leszek zapatrzył się w okno, za którym rozświergotane szpaki obsiadywały wciąż te same koniuszki świerków. Myślał o tym, co przed chwilą Broniarek powiedział o Lidce. Ledwie spostrzegł się, kiedy to ona właśnie stanęła nad jego łóżkiem. Szybko zakrył się kołdrą. Lidzia nie przyszła sama. W uchylonych drzwiach stał Lang. - No, czekam - Lidka pochyliła się nad nim - czym teraz we mnie rzucisz? Lang zbliżył się do łóżka. - Przyjacielu - powiedział łagodnie - musisz iść na ten stół pionizacyjny. Inaczej grożą ci kłopoty z krążeniem. Z nerkami. Leszek nadstawił uszu. - Czy to może pogorszyć mój stan? - spytał. - Oczywiście. - Tym lepiej - odwrócił się do nich plecami. - I im szybciej, tym lepiej. Dajcie mi spokój. Lang wymienił spojrzenie z Lidką. - Przyślę tu magistra - oświadczył. - Dawał sobie radę nie z takimi. Szybko cię ustawi na tym stole. Leszek słyszał oddalające się kroki, potem skrzypnięcie drzwi. Był pewny, że wyszli oboje. Zaczął przewracać się na wznak, kiedy czyjeś ręce gwałtownie zdarły z niego kołdrę. Nieporadnie starał się dłońmi przysłonić zabazgrany imionami gips. Lidzia chwyciła go za przeguby obu rąk, uniosła je w górę i odczytywała kolejno: - Ula? Marek? Irma? Andrzej? Co to za litania? Spojrzał jej w oczy. Były siwe, łagodne, zatroskane. Przypomniał sobie rewelacje Broniarka i pomyślał, że może stary pomylił ją z kimś innym. - Przypominam sobie wszystkich - powiedział - wszystkich, którzy mnie nienawidzą. Nigdy o takich nie myślisz? - Skąd mogę wiedzieć, kto mnie nienawidzi? - Najczęściej ci, którym zrobiłaś przysługę - złowił jej niespokojny wzrok i uzupełnił - taki paradoks... W powietrzu podkreślił nabazgrane na chropowatym gipsie imię Uli. - Ta, na przykład, truła się przeze mnie - powiedział. - Nie uznawała reguł mojej gry. - On też? Jej palec wskazał imię Andrzeja. Nie odpowiedział na to pytanie. Jakby go w ogóle nie było. - To będzie lista tych - powiedział - którym ulży, jak się przekręcę. Truły się przeze mnie. Skrobanki robiły. Innym rozwaliłem rodzinę... Lidzia przysiadła na brzegu łóżka. Łagodnie ujęła jego rozpaloną rękę i zamknęła w swoich dłoniach. - Dlaczego to wszystko robiłeś? - spytała. - Dlaczego? Przecież nie wyglądasz na złego. - A ty wyglądasz? - spojrzał jej w oczy. - A ty jesteś lepsza? Kto mówi różnym biedakom: zrób pan manko, idź pan z rewolwerem po prośbie? Siostra miłosierdzia tak mówi? Twarz Lidzi zmieniła się w jednej chwili. W wyrazie jej oczu, których źrenice zwęziły się nagle jak u kota, wyczytać można było, jakby coś w niej twardniało od wewnątrz. - Tak. Jestem taka. Życie mnie taką zrobiło. Zrobię wszystko, żeby odzyskać mojego syna. On nie wróci, póki nie będziemy mogli wynieść się z tego miejsca, gdzie pamiętają, czyim jest dzieckiem. Leszek, na którym to wyznanie zrobiło wrażenie i nawet pożałował, że je sprowokował, przypomniał sobie, że nie tak dawno temu pytał już Lidzię o to, czy Tolek Pocięgło jest ojcem Mietka. Kto nim był, jeśli aż do dzisiaj nie mogli jej tego wybaczyć? - A... czyim jest dzieckiem? - spytał. Uniosła się z łóżka. Jakby to chodziło o wyliczenie leków, które zalecała pacjentowi, powiedziała z kamiennym spokojem: - Miałam nie całe siedemnaście lat, jak w czasie powstania zgwałcili mnie Niemcy na Woli. Zadowolony jesteś, że teraz już wiesz wszystko? Odwróciła się zamierzając odejść, ale on gwałtownie przytrzymał jej ramię. Właśnie teraz nie chciał, żeby go zostawiła samego. W gruncie rzeczy niewiele go obchodził dramat Miecia, którego ledwie sobie w ogóle przypominał; potrzebował jej nieszczęść jedynie po to, aby je porównać do swoich własnych. Pogorzelca jest w stanie pocieszyć tylko sąsiad, któremu płomienie pochłonęły jeszcze więcej. Spoglądał na nią wzrokiem człowieka, który w odbiciu lustra zamiast własnego dojrzał garb jeszcze większy. Lecz mimo wszystko, pomyślał nie bez zawiści, ona ma jednak kogoś, kto może jej potrzebować. Spod zmrużonych powiek przypatrywał się delikatnym dłoniom, smutnym siwym oczom, które - okazuje się - potrafiły być zimne i bezwzględne. I ponownie doznał uczucia człowieka, który stojąc przed lustrem zobaczył zamiast siebie odbicie kogoś zupełnie innego. - Ty przynajmniej kogoś masz - głośno uzupełnił swoje myśli. Nazajutrz znów odwiedziła Leszka. - Musisz ćwiczyć - mówiła - to twoja jedyna szansa. - Szansa na co? - Żeby chodzić. - Chodzić... - wzruszył ramionami. - Chodzić można do sklepu, do baby, do kasy... Jakiś musi być cel tego chodzenia. A chodzić w kółko? Widziałaś więźniów na spacerniaku? Im też się wydaje, że skracają sobie wyroki. A ja... - zgiętym palcem popukał w pancerz gipsu - mam dożywocie... - Nieprawda! Wyjdziesz z tego... - spróbowała pogłaskać go po dłoni leżącej na kołdrze. - Dlaczego wciąż mówisz przeciw sobie? Spojrzał ponad jej głową na niebieski prostokąt nieba obrysowany okienną ramą. Z wierzchołka na wierzchołek przeleciała sroka mozoląc się z ułamaną gałązką, którą dźwigała w dziobie. - To nie ja... - odezwał się jakimś innym, cieplejszym głosem. - To coś czasem za mnie mówi... Ja wegetuję... Wiesz, jak się czuje koń, prowadzony na rzeź? Nie umiem się cieszyć ani martwić. Nic na świecie nie jest moje. - Bo nie lubisz siebie... - powiedziała - Mnie już jakby nie było, wiesz? Nikomu mnie nie brakuje. Wiszę w powietrzu. Moją szansą jest nie być. - Nieprawda, masz wszystkie szanse! - zaprzeczyła stanowczo. Chwilę leżał nieruchomo jak po ciężkim wysiłku. Potem nie patrząc na nią spytał: - Pomożesz mi? - Wiesz dobrze, że tak. - Postarasz się o lekarstwo dla mnie? Zmarszczyła brwi podejrzewając jakiś wybieg. Sama od miesięcy dysponowała jego lekami i dobrze orientowała się, że niczego poza operacją już mu zaordynować nie można. - O jakie lekarstwa ci chodzi? - spytała. - O dwie fiolki luminalu. Widać było, jak odpłynęło z niej napięcie, z jakim jeszcze przed chwilą oczekiwała na jego słowa. Zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała za plecami skrzypnięcie drzwi. W progu stał Andrzej. Przyniósł wiktuały, które mu do siatki powkładała matka. Lidka wstała i jakby się usprawiedliwiała ze swojej tutaj obecności, powiedziała wyjaśniająco: - Rozmawialiśmy... Pomagała Andrzejowi rozpakować siatkę. Ustawiała na nocnym stoliku słoik kompotu z suszonych gruszek, sok malinowy we flaszce zatkanej sierpuchowską jeszcze modą ułamkiem kukurydzianego kaczana omotanego szmatką, nóżkę kurczaka. Kolorowa okładka "Dookoła świata", w którą owinięty był termos, przedstawiała zdjęcie "Łuny-9" po miękkim wylądowaniu na Księżycu. - Zmądrzał? Będzie ćwiczył? - On wciąż nie jest nikomu potrzebny - z sarkazmem cytowała Leszka. - I nigdy nie byłem - uzupełnił Leszek. - Tak? Gwałtownym ruchem zerwała kołdrę odsłaniając zabazgrany imionami gipsowy pancerz. - A ta litania? Andrzej, który po raz pierwszy zobaczył "dzieło" Leszka, zaskoczony spojrzał na brata oczekując wyjaśnień. - Może jedna Ula... - powiedział Leszek bardziej do siebie niż do nich. - Co Ula? - nie zrozumiał Andrzej. - Wiem, że przynajmniej jedna osoba mnie kochała... - Ula? - Pewnie jej nawet nie pamiętasz... Lecz Andrzej nie dziwił się imieniu; doskonale pamiętał ukrytą za opasłą wiolonczelą smukłą dziewczynę z długim warkoczem, o smutnych, niebieskich oczach. Taką ją zapamiętał, kiedy po raz pierwszy przed laty odwiedził Leszka na Czerniakowie. Tramwaj linii 13 zatrzymał się na wprost białego budynku klasztoru Bernardynów. Andrzej zszedł z wysokiego nasypu, wzdłuż którego biegły tramwajowe tory, i po kocich łbach jezdni przeszedł na drugą stronę Powsińskiej. Kiedy skręcił za mur kościelny, przeraził się i nawet chciał zawrócić, ponieważ wydało mu się, że pomylił adres. Gąsienice ogromnego dźwigu ugniatały gliniastą ziemię. Betonowe płyty, poprzetykane jak fastrygą zbrojeniowym drutem, leżały w kilku warstwach obok pagórków piachu i żwiru. Dalej widać już było dwa gotowe kilkunastopiętrowe bloki. Po dawnym drewnianym płocie obejścia Siekierki nie pozostało śladu. W miejscu, gdzie stał żółty piętrowy domek, w którym kiedyś mieszkał Leszek, sterczały już tylko sześciany równo poukładanych cegieł z rozbiórki. Ocalał jedynie drewniany budynek, w którym kiedyś mieściła się stajnia. Piętrzyły się przed nim stosy skrzynek po owocach i drewniane pojemniki na piwo. Sama stajnia awansowała obecnie na skup makulatury i opakowań szklanych, o czym świadczył napis ręcznie wymalowany na kawałku blachy. Drzwi przekreślała żelazna sztaba z uwieszoną kłódką. Andrzej stał chwilę zapatrzony w kartkę przypiętą pinezką do drzwi: "Z braku pojemników butelek chwilowo skup nie przyjmuje". - Skup zamknięty do odwołania! Andrzej otrząsnął się z odrętwienia. Przez kałuże i koleiny błota zmierzał ku niemu mężczyzna w wypłowiałej rogatywce, mozoląc się pod ciężarem dwóch wiader, z których chlustała woda. Szedł od strony dwóch uschniętych jabłonek, pomiędzy którymi widać było okrągłą cembrowinę studni pod dziurawym okapem. - Tu mieszkał pan Siekierko - bardziej stwierdził, niż zapytał, Andrzej. Mężczyzna usadził wiadra w błocie i wycierając dłonie o portki pilnie przyglądał się Andrzejowi. - Siekierko? - Taki węglarz... - Wozak nie węglarz. Przeniósł się. - Nie wie pan dokąd? - Wiem. Niedaleko - gestem głowy wskazał bielejący mur, który otaczał czerniakowski cmentarzyk wciśnięty pomiędzy ramiona Powsińskiej i Bonifacego. - Jak pan szanowny z wizytą do Siekierki - powiedział - to warto by ze zniczem i chryzantemą. - A jego córka? - Urszula? O nią to na komisariatach pan się pytaj, bo ona ostro gardłuje - kantem dłoni znaczącym gestem uderzył się w szyję - i rozrabia. Słyszałem, że na golasa tańczyła w fontannie przed Pałacem Kultury - wygrzebał z portek wymiętą paczkę górników, zapalił, zamyślił się i westchnął: - Stary Siekierko by tego nie przeżył... To był ktoś na tej ulicy... - omiótł smutnym spojrzeniem pryzmy cegieł, góry piasku i żwiru, jakby powiedzieć chciał, że nigdy już tak wyglądająca ulica nie będzie miała kogoś tej miary, co Zenon Siekierko. Andrzej zwiesiwszy głowę zawrócił w kierunku Powsińskiej. Człowiek z wiadrami odszedł już ze sto metrów, kiedy nagle odwrócił się i zawołał: - Pytaj pan o nią w teatrze lalek! Kajtek odmówił stanowczo. Jego lekturą był "Motor", w którym śledził sukcesy Sobiesława Zasady, więc propozycję pójścia na "Czerwone pantofelki" uznał za nietakt ze strony rodziców. Krzysio dał się za to namówić bez trudu. Ewa przytuliła się do męża z wdzięcznością, kiedy poprzedniego dnia po powrocie do domu wręczył jej cztery żółte bilety do teatru dla dzieci. Myślała z rozrzewnieniem, że może i dla nich powrócą te szczęśliwe niedziele, kiedy w czwórkę maszerowali do ZOO lub Łazienek... W przerwie przedstawienia, kiedy wyszli na papierosa, Andrzej wręczył jej pieniądze na oranżadę. - Idź z małym do bufetu. - A ty? - Ja zaraz wrócę. Sądziła, że idzie do toalety, i nawet chciała już za nim zawołać, że pomylił kierunek, kiedy zniknął za drzwiami z tabliczką: "Wejście tylko dla personelu". Przez mroczną sionkę zmierzał w stronę kulis. Ukryci za ciężką pluszową kotarą posilali się muzycy. Andrzej od razu spostrzegł czarny, pękaty futerał wiolonczeli wsparty o dekorację z dykty, wyobrażającej lodowy pałac. Kiedy spytał o Ulę, spojrzeli po sobie ubawieni. - A kołyskę pan przyniósł? - spytał jeden z nich. - Jaką kołyskę? - Zagazowana przyszła w kołyskę. - Co się stało? - Co drugi dzień tak się głuszy, a my musimy ją kryć... Według nich spała teraz w garderobie. Poszedł we wskazanym kierunku. Trzeba było przejść na drugą stronę sceny i wąskimi schodkami wspiąć się na antresolę. Ostrożnie pchnął drzwi do garderoby. Tkwiły w przepierzeniu z dykty i kiedy poruszył klamką, zafalowała cała ściana, jakby miała za chwilę runąć. W pokoiku obwieszonym łachami, skulona na wąskim szezlongu, przykryta zmiętym płaszczem, którego rękawy zamiatały zakurzoną podłogę, leżała blondynka. Poznał od razu Ulę, chociaż nie nosiła już warkoczy, tylko krótko, nierówno podstrzyżoną czuprynkę. Nie spała. Paliła papierosa, z którego popiół spadał na kołnierz płaszcza. - Poznaje mnie pani? - spytał Andrzej. Nawet nie spojrzała, kto przyszedł. Koniuszkiem pantofla wystającego spod przykrycia rysowała w powietrzu jakieś geometryczne figury. - Talar jestem. Andrzej Talar. Dopiero teraz niechętnie odwróciła ku niemu głowę. - Nie ma pan się czym chwalić - powiedziała. Dobiegł go stłumiony odgłos gongu zapowiadający koniec przerwy, wrzask dzieciarni przycichł. Pomyślał o Ewie, która zdezorientowana rozglądała się pewnie po widowni. Wypalił więc pospiesznie: - Mam do pani prośbę: jutro zabiorę panią do Konstancina. Trzeba ratować człowieka... - Pogotowie Hoża dwadzieścia - przerwała udając, że ziewa i że nudzi ją ta wizyta. - Tylko pani to może zrobić... - Dzwonić zero dziewięć. - Chodzi o Leszka! Odrzuciła płaszcz i koniuszkiem pantofelka rozdeptała o podłogę resztę papierosa. - Odpada - sięgnęła po lusterko i skubiąc grzywkę nad czołem układała z niej nieforemne frędzelki. Andrzej zanurzył dłoń w zanadrze marynarki. - Gotów jestem zapłacić. - Tak? Ile? Rozchylił portfel. Dostrzegł w jej oczach błysk zainteresowania. - Ile będzie trzeba... - powiedział. Ula schyliła się po płaszcz, byle jak otrzepała go dłonią i wręczając go Andrzejowi, aby jej podał jak usłużny dżentelmen, spytała: - Woli pan to omówić w rybnej na Puławskiej czy w Patrii? - wymieniła lokale, do których było stąd najbliżej. - Ja osobiście mam ochotę na śledzia - dodała. - Dobrze. Za dziesięć minut czekam na panią przed wejściem. Narażając się na głośne uwagi dzieciaków, zgięty w pół, przepychał się między wąskimi rzędami krzeseł. - Co się z tobą działo? - szepnęła Ewa. - Myślałam, że może źle się poczułeś. - Muszę wyjść. Spotkamy się w domu. Popatrzyła na niego jak człowiek, który w środku lata dojrzał nagle za oknem wirujące płatki śniegu. Nachylił się jej do ucha i mocno ściskając za rękę, wyjaśnił: - Wyobraź sobie, że ją spotkałem. - Kogo ją? - Tę dziewczynę od Leszka... Tę Ulę, która się truła... Tęgi pan, siedzący za nimi, bezceremonialnie trącił go w plecy. Ich szepty zagłuszały teksty płynące ze sceny. Andrzej, już unosząc się z krzesła, powiedział: - Wiesz, jakie to ważne. Tylko ona może go jeszcze uratować... Ewa nawet nie spojrzała za nim, kiedy znów nisko pochylony przepychał się ku wyjściu. Kątem oka dojrzała czerwoną z emocji buzię Krzysia. Na scenie szewczyk przymierzał królewnie pantofelki i dzieci pokładały się ze śmiechu. Pomyślała z żalem, że jednak nie powróciły jeszcze ich szczęśliwe, rodzinne niedziele. Nazajutrz wracając z Krzysiem, którego przyprowadziła z lekcji fortepianu, już na Złotej spotkała Jasińskiego. Był bardzo podniecony. - Właśnie idę do państwa - oświadczył - mam dla inżyniera dobrą wiadomość. W przyszłym tygodniu będzie piętnastolecie FSO. Mówi to pani coś? - A cóż męża to może obchodzić? - wzruszyła ramionami. - Przecież już u was nie pracuje. I dobrze pan o tym wie. - My tak szybko nie zapominamy o swoich. Szykuje się tam dyplom dla niego... I odznaczenie. - Rychło w czas. - Oliwa sprawiedliwa, mówi to pani coś? Chyba to męża wreszcie przekona, że może do nas wrócić? Zastanę go teraz? Bo bym go zaagitował. - Sama mu powiem. Gdy za Broniarkiem zatrzasnęły się drzwi, Leszek nie mógł oderwać wzroku od tego jednego miejsca. Na taką chwilę czekał długie tygodnie. Zwykle gdy Broniarek kończył poranną toaletę, podjeżdżał na swym wózku do szafy i układał wysoko na półce starannie uprzednio wymyte i powycierane przyrządy do golenia. Dziś wszystko to obrośnięte zeschniętą pianą leżało na umywalce. Broniarek zaspał, poranne czynności opóźnił o pół godziny i kiedy magister Smolak przyszedł zabrać go na zajęcia, w pośpiechu nie zdążył już uprzątnąć toaletowych przyborów. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką. Leszek z niepokojem zerknął na drzwi. Były na pół uchylone i widać było przez nie fragment korytarza zalanego wiosennym słońcem. Znów łakomym wzrokiem objął umywalkę. Niemal dotykała poręczy jego łóżka, ale od strony nóg. By jej dosięgnąć, musiał zmienić pozycję o sto osiemdziesiąt stopni. Spojrzał na ramę do ćwiczeń pałąkowato rozwieszoną nad nim, na wbite w ścianę metalowe uchwyty i po raz pierwszy pożałował, że tak uparcie odmawiał rehabilitacji. Jego dłoń zawisła nad brzegiem łóżka w geście bezradności. Zmierzył wzrokiem odległość, jaka dzieliła ją od fajansowej muszli umywalki. Dwa metry, nie więcej... lecz dla niego była to odległość tak samo nieosiągalna, jak wiecznie oddalający się horyzont. Zacisnął z wściekłością zęby i gwałtownym wyrzutem ramienia dosięgnął owalnego uchwytu na ścianie. Przez moment sam jeszcze nie wierzył, czego dokonał. Siedział. Gdyby tylko udało mu się przekręcić pod kątem prostym i opaść w prawo, osiągnąłby upragnioną pozycję. Nie zwalniając zacisku prawej dłoni zaczepionej o uchwyt, lewą starał się dosięgnąć rozpiętej nad łóżkiem ramy. Czuł, jak kropelki potu spływają mu na kark i jak piżama lepi mu się do pleców. Dyszał ciężko jak po wspinaczce. Koniuszki palców dzieliła od ramy odległość nie większa od dłoni. Po raz drugi w ciągu paru zaledwie minut pożałował, że odmawiał ćwiczeń. Rozejrzał się bezradnie wokół i jego wzrok padł na ebonitowe pudełko "Szarotki". Zagarnął je wolną ręką i nie wypuszczając z dłoni zbawiennego uchwytu, zębami schwycił metalową główkę rozsuwanej antenki. Wysunięta do połowy już wystarczała, by nią sięgnąć umywalki. Potrącony metalowym prętem aparat do golenia miękko wylądował na flanelowej szmatce rozesłanej pod kranem. W dalszym ciągu operując prętem antenki jak hokejowym kijem, przetoczył maszynkę bliżej łóżka. Teraz już mógł spokojnie oderwać dłoń od uchwytu. Opadł bezwładnie na pościel i przez chwilę oddychał z wysiłkiem. Opuszczoną ku podłodze ręką namacał chłodny kształt maszynki. Wolno obracał w palcach chropowatym trzonkiem. Kiedy drżącymi palcami wyłuskiwał z rozwartych szczęk aparatu jeszcze wilgotną żyletkę, poczuł, jak czyjeś silne ramiona wgniatają go gwałtownie w pościel. Omal nie krzyknął rozpaczliwie, kiedy żyletka wyprysnęła mu z palców. Łzy napłynęły pod powieki. Czuł się jak uciekinier, którego przyłapano w chwili, kiedy już zdążył zasmakować wolności. Zobaczył nad sobą twarz Lidki. Nienawidził jej w tej chwili bardziej niż kogokolwiek w życiu. - Podłość! - krzyknął. Schyliła się po żyletkę, która wylądowała na podłodze. Ukryła ją starannie w kieszeni fartucha. Nie uciekła wzrokiem przed nienawistnym spojrzeniem Leszka. W odróżnieniu od niego myślała o nim ciepło i tkliwie. Od czasu ich ostatniej rozmowy i ona uległa wrażeniu, że łączy ich coś wspólnego, co czyni ich do siebie podobnymi. - Dlaczego tak siebie nienawidzisz? - spytała. - A komu jest potrzebny impotent? - Co takiego? Sądziła, że się przesłyszała. - Po co mam żyć? Nawet chodzić nigdy nie będę. - Sto razy ci mówiono, że to zależy tylko od ciebie. - Nigdy nie będę mężczyzną. - Kto ci powiedział te bzdury?! - Wiem - powtórzył z uporem - że tak się zawsze kończą sprawy z kręgosłupem. - Pytam się, kto ci naplótł tych bzdur?! - A możesz mnie przekonać, że to nieprawda? - Mogę. Zarówno pytanie, jak i odpowiedź padły tak szybko, że oboje na moment zamarli, jakby jeszcze wsłuchując się w echo wypowiedzianych przed chwilą słów. Nagle Lidka, która wciąż jeszcze była pod wrażeniem odkrycia, że nie Karolowi i nie uczonemu psychologowi, lecz właśnie jej dane było wykryć prawdziwy kompleks pacjenta, wolno skierowała się ku drzwiom. Przymknęła je starannie, a potem dwa razy przekręciła klucz w zamku. Przez moment stała odwrócona tyłem, a kiedy zobaczył jej twarz - oniemiał z wrażenia: rozpinała na piersiach swój biały fartuch. - Sam się przekonasz... - powiedziała. Przysiadła głębiej na krawędzi łóżka. Uniosła jego dłoń ku wycięciu białego fartucha i sterując ruchami jego palców odpinała nimi guziczki w puszystym sweterku z zielonej angory. Kiedy zobaczył różowe koronki stanika, pochyliła się nad nim nisko, tak że poczuł ciepło jej oddechu, a ona ujęła jego dłoń w swoją i przycisnęła do piersi tak mocno, że czuł, jak w opuszki palców przenika jej gwałtownie pulsująca krew. Umknął spojrzeniem w bok, nie ze wstydu, lecz z nieoczekiwanego lęku, bo wydało mu się, że Lidka patrzy na niego nie jak kobieta, ale jak matka, która chce mu pomóc. A on pragnął, żeby było inaczej. Otoczył jej szyję ramieniem i przyciągnął jej usta ku sobie. Opadła głową na jego kolana, a on rozdygotany zasypywał pocałunkami jej włosy, uszy i szyję. Tylko przez krótką chwilę oczy Lidki spoglądały ponad Leszkiem przytomnie i obojętnie, lecz kiedy jego niecierpliwe palce zaczęły szukać drogi wzdłuż uda, sama zwolniła haftkę w zapięciu spódnicy, pozwalając jego ręce dojść tam, dokąd chciała. Szczęknęła klamka, którą ktoś już od dłuższej chwili bezskutecznie szarpał po drugiej stronie drzwi. Ledwie zdołała wysunąć się z ramion Leszka. Jak w gorączce powtarzał wciąż nieprzytomnie: - Zostań... Lidka... Zostań. Dopinając ostatni guzik fartucha przekręciła klucz w zamku. W progu stała gruba salowa popychając wózek, na którym dymił sagan. Bez słowa wręczyła Lidzi fajansowy talerz po brzegi wypełniony gęstym kapuśniakiem. Na szczęście niewiele ją obeszły drzwi zamknięte przed chwilą na klucz. Broniarek przytoczył się dopiero po kwadransie. Zastał Lidzię siedzącą na brzeżku łóżka i karmiącą Leszka kapuśniakiem. - Niektórym to się powodzi... - powiedział. - Panie Broniarek - odezwał się Leszek. - Aleś pan głupi... I zaśmiał się. Broniarek ze zdumienia szeroko otworzył usta. Nigdy nie przypuszczał, że jego współlokator w ogóle potrafi się śmiać. Sala była nabita po brzegi. Siedzieli głowa przy głowie; kto w porę nie chwycił wolnego krzesła, teraz podpierał ściany hali. Nad stołem prezydialnym, zza którego przemawiał dyrektor naczelny, wisiał rozpięty nad symbolem fabrycznym transparent: "Xv-lecie FSO". Ktoś z dalszych rzędów lekko uniósł się na krzesełku i odwracając się w stronę Andrzeja pozdrowił go serdecznie: - Bomba, że wróciłeś! Nawet nie zdążył zapamiętać twarzy, a już Jacek Bawolik wymachiwał do niego ręką. Rozejrzał się wokół: wszędzie znajomi. Nieuważnie słuchał przemówienie dyrektora, który skrupulatnie wyliczał, czego dokonali przez te piętnaście lat: 187316 samochodów, w tym 48 tysięcy syrenek; obie te liczby ozdabiały boczne ściany sali. Zerknął na zegarek, już niedługo powinien wyjść. Złożyło się tak fatalnie, że właśnie tego dnia Ula zgodziła się pojechać z nim do Konstancina. Był poniedziałek, jej teatrzyk miał wolne. Dał się zaciągnąć tu Jasińskiemu, lecz pod warunkiem, że koło południa będzie ich musiał opuścić. "Dostanie pan odznaczenie, mówi to panu coś?" - zachęcał Jasiński. A kiedy wyjaśnił, że to kwestia zdrowia brata i że musi zdążyć do Konstancina, stary obiecał mu nawet samochód z rady zakładowej. Trącał go teraz nieznacznie w łokieć i gestami wskazując trybunę, wyraźnie oczekiwał reakcji Andrzeja na słowa mówcy. - ...mogę zameldować załodze, że właśnie dzisiaj rząd zatwierdził kontrakt licencyjny z firmą Fiat! Zerwały się gromkie oklaski. Kuźniak przechylając się przez Korna trącił Andrzeja w kolano. - Wróć jutro do pracy, a pojedziesz do Turynu na praktykę. Jasiński potwierdził tę propozycję potakującym gestem głowy. Andrzej znaczącym gestem wskazał zegarek, lecz Jasiński tego nie dostrzegł. Kuźniak podniósł się z krzesła i stając przed Andrzejem, powiedział oficjalnym tonem: - Jestem upoważniony, żeby ci to powiedzieć. Wrócisz, to pojedziesz na szkolenie do Włoch. Andrzej rozłożył ręce. - Nigdzie się nie ruszę, dopóki mój brat nie stanie na nogi. Panie Jasiński? - znów wymownie pokazał na zegarek. W chwilę potem jadąc służbową warszawą z satysfakcją myślał o tym, że jednak o nim nie zapomniano. I nie odznaczenie miał na myśli, i nawet nie nęcące obietnice wyjazdu do Włoch, lecz te właśnie zwykłe gesty, te uniesione w górę kciuki, którymi go witali dawni koledzy. Zdawał się już nie pamiętać, co go poróżniło przed rokiem z Żeraniem. Z Ulą umówiony był w "Gongu" w Alejach Jerozolimskich. Z nazwy była to herbaciarnia, lecz Ulę zastał nad kieliszkiem "Pliski". Przy sąsiednich stolikach młodzi ludzie o długich, falujących włosach uśmiechali się do niego w jakiś szczególny sposób. - Podobasz im się - powiedziała Ula. - Jesteś w ich typie. Przestraszył się, że może jest pijana, lecz kiedy uważniej rozejrzał się po stolikach, przy których mężczyźni ze sobą szeptali, a niektórzy nawet trzymali się za ręce, zrozumiał, gdzie się znajduje. Pospiesznie uregulował rachunek za Uli "Pliskę", która okazała się być drugą z kolei. W samochodzie zamienili ze sobą niewiele słów. Andrzeja krępowała obecność kierowcy. Dopiero na dziedzińcu STOCER-u wcisnął jej do rąk bukiet gerberów i butelkę radzieckiego szampana. Krótko przypomniał też rolę, jaką miała odegrać, co zdążyli omówić jeszcze przy pierwszym spotkaniu. Pacjenci, wsparci o "kroczące ramy" lub o metalowe szczudła, oglądali się za Ulą. Andrzej dopiero teraz zauważył jej jaskrawy makijaż. Rozdrażniony wcisnął jej w dłoń chustkę. - Zmaż to! Nie przyszłaś tu na bal. Tę uwagę usłyszała Lidzia. Przez uchylone drzwi pokoju pielęgniarek już z daleka rozpoznała głos Andrzeja. Chciała mu wyjść naprzeciw, ale coś ją jakby ostrzegło. Dyskretnie wyjrzała na korytarz. Jakaś jaskrawo ubrana dziewczyna, o postrzępionej, krótkiej jak u chłopca fryzurze, ścierała z ust fioletowej barwy szminkę. - A teraz? Już wyglądam na niewinną dziewicę? - spytała Andrzeja, który trzymał przed jej twarzą małe kieszonkowe lusterko. - Wchodzisz dziesięć minut po mnie - powiedział tonem instruktora. - Mnie ledwie sobie przypominasz... Pamiętasz swój tekst? Lidka słuchała tej rozmowy w coraz większym oszołomieniu. - Nie bój się, pamiętam... Wepchnął do torebki dziewczyny dwa brązowe banknoty tysiączłotowe, jeszcze raz zlustrował jej wygląd i dopiero wtedy oddalił się długim korytarzem pełnym wózków i utykających ludzi w flanelowych szlafrokach. Kiedy zniknął za drzwiami pokoju Leszka, Lidzia wyszła na korytarz, aby uważniej przyjrzeć się dziewczynie z wiązanką kolorowych gerberów i pękatą butelką pod pachą. Z pewną przykrością stwierdziła, że dziewczyna jest ładna, a jej oczy mimo wulgarnego makijażu mają piękny wykrój i kolor migdałów. Jaskrawo umalowanymi palcami wydłubywała teraz z paczki papierosa. Lidka początkowo zamierzała zwrócić jej uwagę, że palenie jest tutaj wzbronione, ale jakiś odruch, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć, powstrzymał ją przed tym. Wróciła do dyżurki i znów nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi, długo przyglądała się sobie w lustrze wiszącym nad umywalką. Machinalnie ściągnęła dłońmi swoje gęste i puszyste włosy sprawdzając, jak byłoby jej do twarzy w krótkim chłopięcym uczesaniu. Stukając drewniakami weszła do dyżurki siostra, z którą dziś miała wspólny dyżur. Widząc Lidkę wpatrzoną w taflę lustra, spytała: - Co ty właściwie robisz? - Nie wiem... Chyba zwariowałam... Tymczasem Andrzej już po raz drugi zbierał z podłogi tygodniki które przyniósł ze sobą, a które Leszek demonstracyjnie raz po raz strącał z kołdry. Broniarek podjechał wózkiem i przejął z rąk Andrzeja paczkę kolorowych czasopism. Oddalił się z nimi pod okno i zagłębił się w lekturze. - Pamiętasz pana Popiołka? - Andrzej starał się nadać swemu głosowi barwę tajemniczą. - Wyobraź sobie, że on się chce żenić z naszą matką. - A ona? - dość obojętnie spytał Leszek. - Chyba nie jest mu przeciwna. Właśnie chciałem się z tobą naradzić... - Nad czym? - No... to dość niecodzienny krok. - Każdy odpowiada za siebie. I prawie każdy ma kogoś. Z wyjątkiem... Urwał w połowie zdania, bo usłyszał nieśmiały skrzyp drzwi. Andrzej spojrzał w tamtym kierunku, a kiedy w progu ukazała się Ula, demonstracyjnie odwrócił się jakby zawiedziony. Nawet zwrócił uwagę Broniarkowi, zaczytanemu w gazecie: - Chyba ktoś do pana... - lecz jednocześnie kątem oka obserwował Leszka. Dostrzegł na jego twarzy niepokój i niedowierzanie; przez ułamek sekundy Leszek miał minę oszołomionego dziecka w chwilę po wejściu do magazynu z zabawkami. - Nie spodziewałeś się mnie, prawda? - spytała Ula nie ruszając się od progu. Andrzej spojrzał na nią po raz drugi, a później pytająco na Leszka, jakby domagając się wyjaśnienia, kim jest osoba składająca mu wizytę. Leszek w popłochu podciągną kołdrę aż pod brodę. - Dopiero wczoraj dowiedziałam się o tym okropnym twoim wypadku... Jak to się stało? - Ula zbliżyła się do łóżka i położyła kwiaty na brzegu kołdry. - A kto ci powiedział? - spytał Leszek, jakby to pytanie było w tej chwili najważniejsze. - Czy to ważne, Leszku? - uśmiechnęła się tajemniczo. - Przecież ja cię nigdy nie zapomniałam. Tyle lat myślałam o tobie... Andrzej głośno poruszył krzesełkiem, zaniepokojony zbyt gwałtownymi wyznaniami Uli; jednak niezbyt dokładnie trzymała się scenariusza. Uważnie obserwował brata. Ale każdy słyszy to przede wszystkim, co chciałby usłyszeć. W spojrzeniu Leszka nie było nawet cienia nieufności, tylko wciąż to radosne podniecenie i niepokój człowieka, który świadom, że śni, jest pełen lęku, by go brutalnie nie obudzono. - Pozwól, to mój brat... - Leszek wskazał na Andrzeja, a Ula dobrze udając, że coś sobie przypomina, zauważyła: - My się chyba nawet skądś znamy... Andrzej pochwalił ją w myśli za tę kwestię. - Byłem kiedyś u brata na Czerniakowie - powiedział. - Mnie się wciąż zdaje - westchnęła - że to było zaledwie wczoraj... Leszek jakby w obawie, że się przesłyszał, z napięciem wpatrywał się w jej oczy. - Naprawdę? Naprawdę ci się tak zdaje? Ula, jakby zawstydzona swoim wyznaniem, udała, że nie bardzo wie, co począć z butelką szampana, którą wciąż ściskała pod pachą. Stawiając ją na stoliku, powiedziała: - Wypijemy ją, jak już staniesz na nogi, prawda? Andrzej wstał. - To ja... - wybąkał - ja będę już chyba leciał... nie będę przeszkadzał... To ostatnie stwierdzenie powiedział specjalnie głośno, by usłyszał je również Broniarek. Ponieważ jednak stary nie zareagował, przyjacielskim gestem otoczył go ramieniem i zdumionego wypchnął na korytarz. Zamykając drzwi starał się jeszcze wyłowić słowa Uli. Na korytarzu niemal wleciał na czatującą w pobliżu Lidzię. Od razu dostrzegł, że jest coś nienaturalnego w jej wyglądzie: miała rozbiegane, niespokojne oczy i pąsowe z wypieków policzki. Jedyne, co Andrzejowi przyszło do głowy, to przypuszczenie, że napłynęły może jakieś nieoczekiwane wiadomości o Mieciu. - Co ci jest? - spytał. - Coś z Mietkiem? - Ja bym ci więcej niż dwa tysiące zapłaciła, gdybyś go tu mógł przyprowadzić. Powiedziała to tak znacząco, że od razu domyślił się, iż musiała być świadkiem jego konspiracyjnych narad z Ulą. - Widziałaś? - Tak - potwierdziła skinieniem głowy. - Widziałam, że niepotrzebnie wyrzucasz pieniądze. - Nie masz racji! Zobaczysz. Teraz uwierzy, że jest po co żyć. - On już uwierzył... Spojrzał na Lidzię pytająco, ale ona jakby tego nie dostrzegając zerknęła na zegarek. - Koniec wizyt - powiedziała. - Za późno przyprowadziłeś tę dziwkę... - Zostaw ich jeszcze - prosił. Kurczowo chwycił Lidzię za ramię, ponieważ uczyniła ruch, jakby zamierzała skierować się do pokoju Leszka. - Tu u nas obowiązuje ścisły regulamin - oświadczyła ostrym tonem. Popatrzył na nią zdumiony. Tymczasem Leszek, który wciąż jeszcze nie zdołał ochłonąć z oszołomienia, w jakie wprawiła go wizyta Uli, z niepokojem popatrzył, jak jej palce dociskają klamerki na torebce, jakby już szykowała się do odejścia. Gorączkowo szukał sposobu, by zatrzymać ją dłużej. - Wiesz... ja ciebie wtedy naprawdę kochałem... Powiedział to jakby zawstydzony nie samym wyznaniem, lecz tym, że po raz pierwszy dopuszczał się zdrady własnych zasad. Twarz Uli nie wyrażała żadnego wzruszenia. Uznał, że widać mu nie uwierzyła. Zaczął więc dowodzić z coraz większym zapałem. - Ten ślub i rozwód to były lipne. Musisz mi w to uwierzyć. Chodziło mi wyłącznie o forsę na mieszkanie dla matki. I nawet to mi nie wyszło... Ale to dzisiaj nieważne. Najważniejsze, że jesteś. Że mnie znalazłaś. - Jak się chce, to się znajdzie - powiedziała. Spróbował dłonią dosięgnąć jej palców wciąż zaciskających się na zamku torebki. - Myślałem, że mnie możesz tylko nienawidzić... Chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy do pokoju wkroczyła Lidka Jasińska. Oświadczyła sucho, że jest jej przykro, ale minęła pora odwiedzin. Ula pospiesznie, jakby z ulgą, poderwała się z krzesełka, koniuszkami palców przesłała mu od ust pocałunek. - Kiedy wpaść jeszcze? - spytała od drzwi. - Jak już... jak już będziemy mogli pójść pod rękę na spacer. Ula, jakby coś sobie przypominając, zawróciła. Kładąc na kołdrze kartkę wyciągniętą z torebki, powiedziała: - Przyślij wtedy depeszę. Zostawiam ci adres. - Przyślę! - zawołał za nią Leszek. - Przyślę na pewno! Lidzia z niepokojem obserwowała go, jak po odejściu Uli wyciągnął się na poduszce z takim wyrazem twarzy, jaki miewa człowiek, który dopiero co dowiedział się, że wygrał los. - Och, Lidka! Świat nie jest taki zły... Co robisz?! - spostrzegł, że wyjęła ze słoika przyniesione przez Ulę kwiatki. - Zostaw! Niechętnie wstawiła je na powrót. Sięgnął ramieniem po uchwyt, podciągnął się, usiadł i starając się dotknąć palców u nóg, spytał: - O której są jutro ćwiczenia? Odwróciła się od drzwi. - Więc chcesz żyć? - Tak! Bardzo, Lidka, bardzo!!! Nie zrozumiał, dlaczego to wyznanie przyjęła tak chłodno, może nawet niechętnie i że zatrzasnęła drzwi za sobą jakby ze złością. To wszystko działo się w końcu kwietnia. Od tego dnia już nie zwisały nad nim bezczynnie uchwyty do ćwiczeń. Podciągał się na nich usiłując usiąść, zlany potem próbował skłonów do nóg. Bywały dni, że dwukrotnie w ciągu doby jego piżama mokra od potu wymagała zmiany. Na początku maja zdjęto mu gips i odtąd magister Smolak woził go już na codzienne zajęcia do sali gimnastycznej. Tam, pośród innych paraplegików, ułożony na twardym skórzanym materacu uczył się mozolnej sztuki zginania kolan, dotykania ich głową, wyrzucania przed siebie dwukilowej treningowej piłki. Lecz kiedy inni po tych zajęciach, ledwie dysząc, odpoczywali w łóżkach, Leszek w swoim pokoju podnosił jeszcze ciężarki albo rozciągał sprężynę. Wszystkim rzucała się w oczy ta jego gorliwość i przesada, z jaką oddawał się każdemu ćwiczeniu. Broniarek mówił z przekąsem: - Hamuj się, Lesiu. Zamiast Krzysztofiaka nie wyślą cię na olimpiadę. Z palca nigdy gwoździa nie będzie. - Wie pan, jak mówił mój brat? Jak przyjdzie ochota, to i pies kota wychrobota... - i znów chwytał za ciężarki. W czerwcu po raz pierwszy zanurzono go w basenie z solankową wodą. Jedną ręką trzymając się kurczowo betonowej krawędzi basenu, drugą jak rozbawiony dzieciak bił w miękką powierzchnię wzniecając bryzgi, które ochlapywały kąpiących się ludzi. Z okna na drugim piętrze wypatrywały go czujne i wylęknione oczy Lidki. Wszystkie wiktuały, troskliwie wysyłane przez matkę, oddawał Broniarkowi. Była to cena, jaką płacił za naukę przenoszenia się o własnych siłach z łóżka na wózek. Był pojętnym uczniem. Po dwóch tygodniach posiadł sztukę samodzielnego sadowienia się w wózku. Odtąd rankami, grubo przed śniadaniem, wyjeżdżał do parku, pełnego już o tej porze roku świergotu ptaków i zapachu kwitnących lip. Dojeżdżał do ławeczki pod starym kasztanem. Tam, między opasłym konarem drzewa a drucianą siatką ogrodzenia, przechowywał "kroczącą ramę", przyrząd, na którym wspierając się można było udawać człowieka, który chodzi. Któregoś ranka przyłapał go na takich pozaregulaminowych zajęciach Lang. Pisał wówczas referat, z którym miał jechać na sympozjum do Budapesztu. Praca wymagała wykresów, danych, statystyk, których nie był w stanie zabierać do domu, pisał więc nocami w swoim konstancińskim gabinecie. O świcie poczuł potrzebę zaczerpnięcia w płuca świeżego powietrza. Przy wyjściu z pawilonu zobaczył Lidkę, która tej nocy pełniła dyżur. - Pokażę ci coś... - powiedziała ujmując go za ramię. Ukryci za krzakami przekwitłego bzu, obserwowali zmagania Leszka. Pochylony do przodu jak oracz, wspierający się na rękojeściach pługu, mozolnie pchał przed sobą żelazną ramę. Lang wyszedł na ścieżkę. Leszek dostrzegł go, gdy dawał mu znaki, by puścił oparcie, i przyzywał gestami do siebie. Leszek wahał się przez chwilę, potem nagle uniósł w górę szeroko rozstawione ramiona gestem linoskoczka, usiłującego złapać równowagę, ale kroku nie ośmielił się postawić. Zachwiał się, jakby miał za moment runąć, i Lidzia omal nie krzyknęła. Przestała patrzeć w tamtym kierunku i zaciskając pięści powtarzała w kółko: - Idź, idź, uwierz, że możesz! - wpijała paznokcie w dłonie aż do bólu i przypomniała jej się twarz Tolka, jak zlany potem też ćwiczył na rozkaz Langa. Karola zdziwił wyraz jej twarzy. - Ty martwisz się, że on chodzi? - Przypomniałam sobie... - powiedziała prawie przez łzy - Tolek też tak walczył. Wtedy uważałam, że jesteś okrutny... Ale Tolek - dodała - miał dla kogo chodzić. - A on nie ma? Nie odpowiedziała. Lang spojrzał na Leszka. Chłopak opadł na zieloną ławkę i uniósł rozpromienioną szczęściem twarz ku górze, śledząc ptaki w koronie drzew, przez które przesiewało się poranne słońce. Tego dnia po południu odwiedził go Andrzej. Zastał brata na tej samej ławeczce, na której ćwiczył o świcie, jakby nie chciał rozstać się z miejscem swojego triumfu. Andrzej już z daleka wymachiwał do niego podniecony. - Profesor i Lang mówią, że z tobą dokonał się cud. - Niech ich diabli! - powiedział Leszek bez gniewu. - Straszą mnie, że już nigdy nie wsiądę na konia. - Chodź - Andrzej pochylił się nad nim, chcąc mu pomóc wstać. - Ktoś czeka... - Kto? - gwałtownym ruchem odtrącił ramię brata. Wspierając się na lasce zwanej "szwedką" uniósł się z ławki. Z napięciem wpatrywał się w wylot alejki. Był pewien, że zobaczy tam Ulę. Ledwie zdołał stłumić rozczarowanie na widok matki prowadzonej przez rozradowanego Popiołka. - Matka chciała cię spytać - szepnął pospiesznie Andrzej - czy nie masz nic przeciwko temu, by wzięła ślub z panem Rysiem. Kiedy już był w objęciach Talarowej, poczuł na ramieniu dłoń Popiołka. - Koniec świata! To na weselu pan Leszek zatańczy walca. - Poraczyńska... Potocka... Pocięgło... Chłopak, którego ruda czupryna płonęła ponad głowami sterczącymi wokół gabloty, odczytywał nazwiska umieszczone na liście. Dziedziniec uniwersytetu zalewał podniecony tłum młodzieży. Kiedy Lidka usłyszała nazwisko Mietka, z wrażenia oparła się o betonowy mur. Jakiś chłopak tańcząc opętańczo darł na kawałeczki notatki, szczęśliwy, że nie będą mu już potrzebne. Obok dwie wtulone w siebie dziewczyny płakały spazmatycznie. Ktoś kręcił młynka szmacianym chlebakiem. Lidzi wydało się, że w tłumie dostrzegła twarz Mietka. Nie myliła się. To on właśnie wymachiwał chlebakiem. - Mietek! - krzyknęła tak głośno, że jej głos przebił się przez skłębioną wrzawę i dotarł do Mietka. Uszczęśliwiony, ledwie zdołał przepchnąć się do matki. Wiosłując ramionami roztrącał tłum. Zamknęła go w swoich ramionach. - Mama... - rozpromieniony dyszał jej do ucha. - Skąd mnie tu trafiłaś? - Wiedziałam... - nie przestawała go obejmować. - Wiedziałam, że będziesz próbował jeszcze raz. Cały rok czekałam. Na dyżur spóźniła się o całą godzinę. Karol widząc ją biegnącą bez fartucha, zauważył: - Pierwszy raz ci się to zdarza. - Mietek się znalazł! Dziś doniesiono mu znowu, że Lidka przyjęła kogoś na oddział poza kolejnością. Szukał jej, żeby wyjaśnić tę sprawę; był już zdecydowany nawet na rozstanie. Teraz widząc ją taką promienną i szczęśliwą, zrezygnował z przeprowadzenia oficjalnej rozmowy. Poczuł się jak filantrop, który obdarował kolejnego biedaka; przed chwilą podobnym aktem łaski obdarzył Leszka. Odwiedził go w pokoju i obwieścił, że niedługo już go wypisze. - Wierzyłem w ciebie. A właściwie to we wszystkich Talarów. Pojutrze wyjdziesz. Kiedy za Langiem zamknęły się drzwi, Leszek wyrwał ołówek z dłoni Broniarka, który wypełniał krzyżówkę w "Przekroju". Pospiesznie zaczął pisać na skrawku pakowego papieru, kiedy do pokoju wkroczyła Lidzia. - Mietek się znalazł! - obwieściła od progu. - To bomba - Leszek dość obojętnie przyjął tę wiadomość, nie przestając gryzmolić. - Mogłabyś wysłać to przy okazji? Przyjęła z jego rąk postrzępioną kartkę. Czuła, jak w miarę odczytywania tekstu drżą jej coraz bardziej ręce. Leszek donosił Urszuli Siekierko: "Wychodzę na świat. Czekam cię w niedzielę w >>Gongu<< o dwunastej". - Niewyraźnie nabazgrałem? - zaniepokoił się. - Przeciwnie - powiedziała po chwili - bardzo wyraźnie. Już w drzwiach dobiegł ją jego rozgorączkowany głos: - Koniecznie jeszcze dzisiaj, dobrze? Lidzia szła korytarzem z rękami wepchniętymi w kieszenie fartucha. W prawej dłoni wciąż zaciskała szorstką kartkę papieru. Przypomniała sobie Andrzeja, jak za sumę dwóch tysięcy złotych kupował na tym samym korytarzu szczęście dla młodszego brata. Ta umalowana dziewczyna, od której jechało wódką, odegrała już swoją rolę. Tylko biedny Leszek nie wiedział jeszcze, że przedstawienie się dawno skończyło, został sam na pustej widowni zagapiony w kurtynę, której już nikt dla niego nie uniesie. Przed nią kolebiąc się kaczym krokiem sunęła z basenem od pacjenta gruba salowa. - Niech no pani otworzy, pani Grzybowska. Salowa nie bez obrzydzenia uniosła emaliowaną pokrywkę cuchnącego basenu. Z niesmakiem odwracając głowę nie mogła zobaczyć, jak do chlupoczącego moczem naczynia wpadały darte przez Lidzię na kawałki strzępy zapisanej kartki. Popiołek nie przestając drapać się za uchem wypisywał na kartce coraz to nowe nazwisko. Przygotowywał listę gości, którzy powinni być zaproszeni na ślub. Przy nazwisku Jasińskiego aż klasnął w dłonie ubawiony. - Wreszcie choć jednego towarzysza zapędzę do kościoła! Koniec świata. Spodziewał się, że zawtóruje mu śmiech Talarowej, ale nie było jej w pokoju. Przypomniał sobie, że Marü spieszyło się do Teresy Bawolikowej, której już tradycyjnie powierzono sprawę ślubnej toalety. Tradycyjnie, bo spod jej igły wyszły już suknie Lidzi, gdy wychodziła za Tolka, Basi Lawinówny i Haliny Wrotkowej. Teraz, upinając na Talarowej fałdy granatowego jedwabiu, wspominała dawne czasy, gdy tu na Złotą podjeżdżały umajone dorożki, które podzwaniając wesoło wiozły potem Andrzeja i Basię aż na plac Zbawiciela. - A podobno Andrzej ma wyjechać do Włoch? - przypomniała się jej nagle nowina, którą usłyszała od Jasińskiej. - Jędrek? - Talarowa nie bez zażenowania przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. - Ano tak, wysyłają go. Ma się tam opatrzeć tej roboty. - Kariera! - westchnęła Bawolikowa. - Najważniejsze, że tam papieża zobaczy - powiedziała Talarowa. Dawała sobą obracać, jakby była manekinem, przystawała bez sprzeciwu na każdą propozycję Teresy, a co spojrzała do lustra, zaraz uciekała w bok spojrzeniem, tak bardzo jednak wstydziła się, że robią z niej pannę młodą. - Tak bym chciała - odezwała się jakby do taktu swoim myślom - żeby mój Lesio znalazł sobie kogoś. Aż wstydno trochę, żeby matka przed synem ślub brała. W drugim pokoju słychać było podniesiony głos Popiołka. - Maria! - wołał. - Lidka Jasińska mówi, że Lesio jutro wychodzi! Talarowa nie zważając, że zrywa misternie poupinane szpileczkami fałdy, splotła dłonie jak do modlitwy. - Pan Bóg się zlitował. - Nade mną... - uzupełnił Popiołek. Kelnerka wciąż nie podchodziła. Przed Leszkiem stały w nieładzie na szklanym blacie stolika dwie puste szklanki po herbacie i talerzyk z resztkami nie dojedzonej wuzetki przemieszanej z petami rozgniecionych papierosów. Leszek odwracał się co chwila od stolika, ale przez szybę, do połowy przesłoniętą srebrzystym brokatem, widać było tylko fragment szklanych ścian rotundy, w których odbijały się z naprzeciwka reklamy LOT-u i PLO. Nagle wydało mu się, że jakiś cień padł na szklany blat stolika. Podniósł głowę spodziewając się ujrzeć nareszcie kelnerkę i aż poderwał się z krzesła. Przed nim stała Lidzia. Ubrana była szykownie w kwiecistą suknię, włosy miała ciasno spięte kolorową klamrą, a z przodu zalotną grzywkę postrzępioną w zamierzonym nieładzie. Chciał wstać, ale dłoń Lidzi przytrzymała go na krześle. - Zapamiętałaś tekst... - domyślił się. Położyła rękę na jego dłoni. - Ty wcale nie czekasz na nią. Czekasz na kogoś, kto ci pozwoli nie być samotnym. W zamyśleniu kreślił po blacie stolika jakieś koła, jakby zatrzymywał nimi te słowa. Powiedziała z jakąś bolesną odwagą: - Ty nie widzisz, kto cię kocha naprawdę? Uniósł wzrok i popatrzył na nią, jakby ją teraz dopiero dostrzegł. Lidzia poczuła, jak oblewa ją ciepła fala wzruszenia, kiedy wzrok jego nagle złagodniał, zmiękł, a ręka przykryła wolno jej dłoń. Kiedy po kwadransie opuszczali "Gong", Leszek zachwiał się na szeroko rozstawionych nogach i musiał wesprzeć się o drzwi wejściowe, żeby nie runąć. Szatniarz przyglądał mu się z wyrozumiałym uśmieszkiem sądząc, że jest pijany. Jak rozgniewany chłopak, któremu nie udało się z procy trafić do celu, pokazał szatniarzowi język. - Nie martw się - poczuł ciepłą dłoń Lidzi wsuwającą się pod ramię. - Każdy co pewien czas musi się od nowa uczyć chodzić... Na rogu Widok pod "Zodiakiem" złapali taksówkę. Na Złotą było niedaleko, za daleko jednak dla kogoś, kto po raz pierwszy ponownie uczy się chodzić. Z wnętrza wspólnej szafy Andrzej wydobywał sukienki Ewy. Układał je na poręczy krzesła. Zastała go przy tym zajęciu i zaskoczona nawet nie spytała o powód tych porządków. - Robię miejsce dla rzeczy Leszka - wyjaśnił. - Na razie będzie tu razem ze mną. - On ma, zdaje się, swój dom w Kozienicach - zauważyła. Palce zaczęły jej drżeć ze zdenerwowania i czuła, że to się nie może dobrze skończyć. - Po szpitalu - tłumaczył Andrzej - jakiś czas musi być z nami. Proszę - powiedział łagodnie, wskazując na naręcz sukienek piętrzących się na krześle - przenieś się do chłopców. - On tu będzie? - upewniła się jeszcze. - Tak. - Wobec tego nie ma tu miejsca dla mnie! Złapała smutne spojrzenie męża. Może i zrozumiała jego intencje, ale wraz z falą gniewu napłynęło wspomnienie tego dnia, kiedy w tym właśnie pokoju Leszek rozsiał bilety ze służewieckiego toru, a potem z zimną krwią opowiedział Andrzejowi o tej fatalnej nocy w Sierpuchowie. - Nie! - zawołała gwałtownie pod wpływem tego wspomnienia. - Dopóki nie było wiadomo, jak się to skończy, milczałam. Ale teraz powiem: postąpił jak świnia! Nie tylko wobec mnie. Andrzej z naręczem sukienek przewieszonych przez ramię podszedł do niej i powiedział spokojnie: - Ja ci to zapomniałem. On sam czuje się winny. Wobec ciebie. Wobec nas. Zapomnij i ty. - Nigdy! - krzyknęła. - Wiem, że wciąż będzie stał między nami! - Nie, Ewa - tłumaczył jej cierpliwie. - Tamto się już nie liczy. - Tak się tylko mówi. Upierasz się, żeby tu był? - Tak - powiedział stanowczo. Opuściła pokój trzasnąwszy drzwiami. W pół godziny później mały Krzysio zastał ją upychającą pospiesznie rzeczy do walizki. - Dokąd ty jedziesz? - spytał. - Ty też jedziesz - powiedziała. - Do babci. - Ale ja nie chcę do babci. Matka spojrzała na niego jakoś dziwnie i wydało mu się, że nawet miała łzy w oczach. - Nikt z nas nie chce... Ale niestety musimy... Ponieważ to była niedziela, wdowa Korbalewska wypiła do obiadu ćwiartkę jarzębiaku i zachciało się jej spać. Dzień był udany, właściciele gołębi powrócili z targu w Falenicy radzi z przeprowadzonych transakcji; to właśnie od nich dostała jarzębiak. Zupełnie nie bawili ją zbliżający się do furtki goście. Tego starszego z chłopcem rozpoznała od razu, ale obok nich szedł od taksówki w jasnym garniturze z welwetu jakiś trzeci, młody; lekko się jakby zataczał, widać pijany. Minąwszy furtkę Andrzej przyspieszył, prawie nie witając się z Korbalewską pobiegł do szopy. Kajtek z uwagą obserwował twarz Leszka, kiedy stamtąd dobiegło niecierpliwe rżenie. - Berdyszek! - zawołał Leszek. - Jaki to Berdyszek! - machnęła ręką stara. - To cholera taka, że podejść do siebie nie daje. Leszek gwizdnął cichutko i wtedy, jakby na potwierdzenie słów wdowy, drzwi szopy rozwarły się z hukiem jakby pod ciśnieniem wybuchu i na podwórko wybiegł tańcząc wściekle Berdyszek, goniony przez zrozpaczonego Andrzeja. Leszek zagwizdał powtórnie. Koń zastrzygł uszami i potulnie, nagle spokorniały, zaczął iść w stronę Leszka z wysuniętym do przodu łbem. Przez chwilę obwąchiwał otwartą dłoń, a potem zaczął się ocierać o szyję swego pana. Leszek trzymając gorący, ogromny łeb na swoim ramieniu poczuł, że chyba po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rozpłacze się. Lecz znacznie przed nim rozpłakał się Kajtek. Zaniepokojone nagłą wrzawą gołębie powyłaziły z duków. Po chwili, kiedy nie znalazły ani ziarenka grochu, poczęły krążyć nad podwórkiem strasząc trzepotem skrzydeł Berdyszka, który nerwowo przebierał nogami, gdy Andrzej zaciągał mu na łeb kantar. Opuszczali podwórko gęsiego: przodem szedł Andrzej ciągnąc za uzdę Berdyszka, który co chwila odwracał łeb sprawdzając, czy idzie za nim Leszek. Pochód zamykał Kajtek. Tak przeszli przez jezdnię i długo szli wzdłuż opłotków Targówka, aż znaleźli to, czego szukali. Przy zejściu na łąki, najeżone kopczykami torfu, znajdował się rów. Może po dawnym okopie z drugiej wojny, może po leju wyżłobionym przez bombę, zarośnięty łopuchami, siny od bodziaków rów. Andrzej wprowadził do niego Berdyszka. Leszek stanął na skraju; miał teraz grzbiet konia na wysokości piersi. Widać było, jak bezsilnie zaciska szczęki; wciąż było dla niego za wysoko. Andrzej przyklęknął w rowie, dłonie splótł jakby w stopień, na którym Leszek wolno postawił nogę. Sięgnął do grzywy konia. Berdyszek obejrzał się zdumiony, że jego pan tak długo zwleka z wsiadaniem. Wówczas Andrzej zaczął się prostować, a Leszek, wciąż wsparty na jego splecionych dłoniach jak na platformie dźwigu, pomału piął się ku górze. Później twarzą ułożył się na rozgrzanym, pachnącym potem grzbiecie i jego nogi, opięte jasnymi nogawkami, zwisły bezwładnie po obu bokach Berdyszka. Koń nie proszony ruszył krok za krokiem na łąkę. Andrzej z Kajtkiem wrócili na podwórko wdowy Korbalewskiej. Stary Lermaszewski drzemał za kierownicą swojej taksówki. Korbalewska, widząc Andrzeja z synem powracających bez konia, spytała: - A ten młody co? Uczy się jeździć? - Nie. Chodzić... - powiedział Andrzej. Popatrzyła na niego nieufnie; od początku podejrzewała, że są na bani. Ponieważ sama już nabrała ochoty na poprawkę, a po obiedzie została jej jeszcze połowa flaszki, zaproponowała: - To może chlapniemy po szkopku? - Można - przystał Andrzej. Kiedy potoczyła się ku drzwiom chałupy, z daleka, spoza dachów gołębników i szop, doleciało wesołe rżenie konia. To wracał Leszek. Andrzej z czułością położył dłoń na głowie syna myśląc, że długo zapamięta ten dzień, w którym wszyscy tak bardzo poczuli się szczęśliwi. I on, i Kajtek, i Leszek, i nawet koń. Nie wiedział, że dzień ten zapamięta i z innego powodu. Bo nie mógł wiedzieć, że w tej samej chwili Ewa, trzymając w dłoni rękę Krzysia, wypatrywała na peronie dworca, kiedy podstawią pociąg, który miał ich uwieźć daleko od ulicy Złotej. Jesteś dla mnie niedzielą Wskazówka dworcowego zegara przeskakiwała rytmicznie, oświetlona tarcza przyciągała wzrok. Kiedy tak stała na peronie wpatrzona hipnotycznie w ten zegar, przypomniała sobie chwilę na tym samym dworcu, kiedy też liczyła upływające minuty. Wtedy zegar odmierzał czas ich rozstania. Teraz przybliżał spotkanie. Po dwóch tygodniach pobytu u matki otrzymała depeszę: "Kajtek złamał nogę. Tylko tyle. Nawet nie było podpisu. A kiedy pięć godzin później zjawiła się z Krzysiem na Złotej, zanim zdążyła zamknąć drzwi, wpadła w mocne ramiona Andrzeja. Nie puszczał jej do Kajtka, zanim nie oddała mu pocałunku. Nie pozwolił jej nawet przywitać się z synem, zanim nie weszła do dużego pokoju. Stał tam ogromny bukiet róż. - To od Leszka - podał jej kopertę. - Prosi cię o przebaczenie, pisze, że wiele przez czas choroby zrozumiał, że dziękuje, żeśmy go swoim uporem przywrócili życiu. No i za Berdyszka... - Oczywiście Kajtek spadł z Berdyszka! - wykrzyknęła Ewa, a Andrzej z leciutkim uśmiechem skinął głową: w każdym nieszczęściu jest łut szczęścia. Może gdyby nie ten wypadek, nie trzymaliby się znowu w ramionach? Czy wybaczyła Leszkowi? Nie umiałaby odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu nigdy już nie wracało się w domu Talarów do tego tematu. Z zamyślenia wyrwał ją megafon. Zacharczał, zachrypiał, jakby sam uległ lutowemu mrozowi: "Opóźniony pociąg z Rzymu, Wiednia, Bratysławy wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim..." Andrzej od trzech miesięcy przebywał w Turynie na praktyce w zakładach Fiata. Po raz pierwszy nie spędzili razem Świąt Bożego Narodzenia i Sylwestra. Wystarczyły trzy miesiące, żeby zrozumiała, że bez niego jej życie jest puste jak dom po pożarze. Z mroku, w którym tonęły niebiesko pobłyskujące szyny, wyłoniły się ślepia parowozu. I wtedy właśnie znów wgryzł się w nią ten tępy ból. Uderzał z nagła, jakby coś wwiercało się między trzeci a czwarty krąg, przebiegał od kręgosłupa przez pośladek do kolana lewej nogi, a potem ustawał, zostawiając w lędźwiach i nodze uczucie ćmiącego niepokoju. Może to korzonki? Albo lumbago? Stała trzymając ręką metalowy słup i wcale nie czuła zimna. Koło niej przesuwały się oświetlone okna wagonów. Bała się, że nie będzie mogła postąpić kroku, puścić się słupa, ale stało się coś dziwnego: gdy tylko zobaczyła w oknie Andrzeja, powiewającego kapeluszem, ból ustąpił i zaczęła iść wzdłuż hamującego ze zgrzytem wagonu. - Nareszcie! - wykrzyknęła, gdy zamknął ją w ramionach. - Jeszcze nigdy tak nie tęskniłam za tobą! - I ja. Dlaczego chłopców nie wzięłaś? - O tej porze? - wskazała głową na wiszący nad peronem zegar. Dochodziła północ. W taksówce Andrzej dopytywał się o dzieci, o matkę. Talarowa od ślubu z Popiołkiem mieszkała w dozorcówce, ale czekała na syna w jego mieszkaniu. Witała go, jakby wracał z wygnania, a nie ze słonecznej Italii; ze łzami przytuliła do siebie, a kiedy całował jej ręce, wyrywała je, powtarzając: - Nie trzeba, Jędruś, nie trzeba. Wyjął z walizy przywieziony dla matki obrazek święty i różaniec, kupiony w czasie wycieczki do Watykanu. Prezenty dla chłopców zaniósł do ich pokoju. Obok łóżka Kajtka położył kowbojski kapelusz z prawdziwej skóry, pas z olstrami i dwa srebrne bębenkowce. Przy łóżeczku siedmioletniego Krzysia wylądował model sportowego fiata na baterie z linką do zdalnego sterowania. - Dla ciebie też mam coś prosto z Włoch - powiedział do Ewy. - Ja dziś już dostałam coś z Włoch. Ciebie. Nic więcej mi nie trzeba! Kazał jej przymierzyć mohairowy sweterek, spódnicę i szpilki. Podczas, gdy przebierała się w sypialni, odprowadził matkę do drzwi, wręczywszy jej dla pana Ryszarda butelkę "Chianti" w koszyku z rafii. - Rysiu teraz nie pije - przyjęła prezent z pewnym wahaniem. - Jak to? Nie napije się za szczęśliwy powrót pasierba i za przyszłość polskiej motoryzacji? - No, chyba że tak - uśmiechnęła się leciutko. - Bo on okropnie jest za naszą rodziną. Powiada, że... że kto się dobrze obżenił, temu i na starość zima się wiosną zieleni... - jakby zawstydzona tym wyznaniem, zarzuciła na głowę wełniany szal i zbiegła po schodach, klapiąc rozdeptanymi pantoflami. Gdy Andrzej wrócił do pokoju, zastał tam Ewę w swetrze koloru starego złota, w beżowej mini-spódnicy, która nie zakrywała nawet kolan, i w szpilkach na wysokich obcasach, które czyniły ją jeszcze bardziej smukłą. - Chyba dla kogo innego to kupiłeś - starała się opuścić niżej spódnicę. - Teraz świat nosi "mini" - mówił, otwierając butelkę "Chianti", którą mieli uczcić wieczór jego powrotu. - Świat może jest coraz młodszy, ale ja nie... W końcu mam już koło czterdziestki. - Tylko w metryce! Bo nogi masz jak "dwudziestka" i możesz śmiało lansować "mini", nawet w konkurencji z rodowitymi rzymiankami. - Włoszki ładne? - Zazdrosna? - podał jej pełen rubinowych odblasków kielich wina. - Pod tym jednym względem jestem ciebie zupełnie pewna - usiadła mu na kolanach, bujając obutymi w szpilki stopami. - Powiedz - otarła jego dłoń o swój policzek - czego ci było brak przez ten czas? - Tego! - przyłożył ucho do jej lewej piersi, wsłuchując się w rytm serca. Poczekał, aż wypiła wino, włożył dłoń pod sweter i delikatnie pogładził uwolnione od stanika piersi. Poczuła gwałtowną falę gorąca. Sama ściągnęła sweterek, rzucając go na dywan. Andrzej zapomniał o całym zmęczeniu podróżą. Położył dłoń na jej karku, przełknął z trudem ślinę, jakby raptem zmieniła się w kluskę, poczuł nagły łomot krwi w uszach - i oto już niósł Ewę w ramionach ku rozścielonemu łóżku. Nie wiedzieli, ile upłynęło czasu, zanim zapalili światło. Ewa, patrząc na leżący na dywanie pantofelek, na zmiętą mini-spódniczkę w nogach łóżka, przytuliła się do Andrzeja, który leżąc na plecach zapalał papierosa. - Tak nie spieszyliśmy się do siebie nigdy, nawet na początku - przytuliła policzek do nagiej piersi męża. - I pomyśleć, że kiedyś chciałam uciec od ciebie. Wiesz, że mam jeszcze ten bilet... - Jaki bilet? - Ten do Konina. Wtedy gdy sprowadziłeś tu po szpitalu Leszka - sięgnęła do szuflady nocnego stolika i wygrzebała z niej tekturowy prostokącik. Andrzej wziął go do ręki, obejrzał i ponownie pstryknął zapalniczką. Niebieskoróżowy płomyk liznął bilet. Wrzucił płonący do popielniczki. - To się już nigdy nie może powtórzyć! Nigdy! Poczuł, jak wilgotne usta Ewy dotykają jego czoła, potem powiek, ust, szyi. Jej ręka starała się zgasić lampkę mimo jego mrukliwych protestów. Tak długo się nie widzieli, że ma chyba prawo dobrze się jej przyjrzeć. Chyba się jego już nie wstydzi? - Nie - szepnęła. - Ale mnie światło niepotrzebne. I tak mam wtedy zamknięte oczy. W FSO szykowano się do konferencji prasowej, na której i Andrzej miał mówić o swoich wrażeniach z Turynu. Postanowił poinformować sekretarza Kuźniaka o założeniach swego wystąpienia. W biurze fabrycznej organizacji partyjnej powiedziano mu, że towarzysz Kuźniak sprawdza na sali wystrój plastyczny jutrzejszej konferencji. Na sali zamiast Kuźniaka zastał stojącą na drabinie dziewczynę, która starała się pędzlem z białą farbą nadać blasku szybie namalowanego na planszy fiata. Pod nim widniał napis: "1968 rok - 7000 samochodów, za rok dwa razy tyle!" Dziewczyna była w czarnym swetrze, czarnej spódnicy i w czarnych rajstopach. Malując, z przejęcia wysunęła język i to rozbawiło Andrzeja. Głośno zaklaskał w ręce, jakby bił brawo na otwarciu wernisażu. Dziewczynie drgnęła ręka i z pędzla spadła smuga białej farby na spódnicę. Zaklęła pod nosem: - Ja to kręcę, no! Andrzej zaśmiał się głośno i znów zaklaskał. Spojrzała na niego z góry i wzruszyła ramionami. Z miseczki, którą trzymała w drugiej ręce, farba chlapnęła na jej buty. Syknęła, jakby zacięła się w palec i, nie patrząc na Andrzeja, spytała: - Jest tu gdzieś pralnia? - Pralnia się znajdzie, na razie symetrii nie ma - wskazał planszę i wiszące obok portrety Marksa, Engelsa i Lenina. - A musi być? - spod czarnej grzywki skosiło go szydercze spojrzenie. - Bezapelacyjnie! To trzeba dać bardziej na środek - wskazał planszę z fiatem. Odgięła się od drabiny, żeby objąć spojrzeniem całą ścianę, i wtedy odciążona drabina zaczęła odjeżdżać od ściany. Andrzej zdołał doskoczyć w ostatniej chwili, by chwytając dziewczynę wokół bioder złagodzić jej upadek. Przez chwilę poczuł jej ciężar w ramionach, zapach farby zmieszany z rumiankowym zapachem krótkich włosów, ale natychmiast z prychnięciem odepchnęła się od niego. Stojąc z trzymanym jak rewolwer pędzlem w ręce, spod ciemnej grzywki patrzyła na Andrzeja tak, jakby się zastanawiała, czy wydrapać mu oczy, czy zamalować twarz na biało. - Co pan narobił?! - patrzyła na spryskaną białą farbą podłogę i zielone sukno, które okrywało odstawiony na bok stół konferencyjny. - Po co się pan mądrzył? - Bo było niesymetrycznie. Michał Anioł na to by nie poszedł. - Michał Anioł nie musiał zarabiać wcierkami - zmarszczyła komicznie nosek. - Trzeba to przewiesić - patrząc na dekoracje zmrużył oczy, jakby chciał wymierzyć proporcje. Gestem dłoni wskazał miejsce, w którym jego zdaniem powinna wisieć plansza, by nie psuła proporcji rozwieszonych na ścianie portretów. - Zostanie, jak jest, panie Symetryczny - ucięła krótko. - Ale to chałtura, proszę panny Matejkówny. - To ja odpowiadam za plastyczną oprawę waszej nasiadówy, panie Symetryczny. A jak się panu nie podoba... - Mnie się tylko jedno nie podoba - przerwał, rozdrażniony jej ironicznym tonem. - Jeśli komuś jest wszystko jedno. - A mnie akurat nie jest wszystko jedno, panie Symetryczny - wpatrywała się w niego zmrużonymi oczyma. - Nawet dałam tego dowód w STS-ie. - W STS-ie? A co to ma wspólnego z tym, co na ścianie? Zanim mu odpowiedziała, popatrzyła na niego jak na człowieka z prowincji, który stojąc pod hotelem "Polonia" pyta przechodniów, gdzie jest Pałac Kultury. A potem poinformowała że w STS-ie idzie program pod tym właśnie tytułem: "Mnie nie jest wszystko jedno". Robiła do tego spektaklu część scenografii. - Więc coś nas łączy - stwierdził pojednawczo. - Bo ja właśnie jestem taki chorobliwy przypadek, że mnie nie jest wszystko jedno. Nie jest? To proszę, niech jej to udowodni. Jak? Bardzo prosto. Niech zdobędzie szybko rozpuszczalnik, bo inaczej ta farba na spódnicy i rajstopach nie da się zmyć. Zapewnił, że może liczyć na niego, i pognał prosto do lakierni. Nie trwało więcej jak dziesięć minut, kiedy z butelką rozpuszczalnika zjawił się w sali. Ale tam nie było już nikogo. Pod surowym wzrokiem Lenina czekał pięć minut, czekał dziesięć, a kiedy minęło piętnaście - pomyślał, że oto został wystawiony do wiatru przez kogoś, o kim nie wie właściwie nic. Nie zna nawet jej imienia... - Jaka tam u was scenografka robi programy w STS-ie? - spytał Andrzej któregoś lutowego dnia Mietka Pocięgłę, którego spotkał u Wrotków. Kiedy go zobaczył, przypomniał sobie, że robi on światło - jak to się mówiło w żargonie estradowym - w Studenckim Teatrze Satyryków. Zadając to pytanie uzmysłowił sobie, jak głęboko utkwiła w nim chęć dowiedzenia się czegoś o tej dziewczynie. Ale Mietek był tak podekscytowany, że pytanie Andrzeja do niego nie dotarło. Rozłożył przed Wrotkiem przepisany na maszynie tekst rezolucji oddziału warszawskiego ZLP z 28 lutego. Wrotek czytał z przejęciem. Andrzej nie rozumiał, czym się tak przejmują. Co ma wspólnego z literatami student i facet, który robi dokrętki do kroniki i marzy o samodzielnym filmie dokumentalnym? - To, co się dzieje, dotyczy wszystkich - powiedział Rajmund. - Ciebie, mnie, jego... - Nie słyszał pan o "Dziadach"? - zdziwił się Mietek. - A racja, pan niedawno wrócił z Turynu. Rajmund zreferował przyjacielowi aferę z wystawieniem "Dziadów" w Teatrze Narodowym w reżyserii Kazimierza Dejmka. W czasie spektaklu zrywały się wielominutowe owacje, gdy ze sceny padały słowa o zdrajcach i niewoli. Po kilku przedstawieniach władze wydały decyzję o zdjęciu sztuki z afisza. Po ostatnim, publiczność udała się na Krakowskie Przedmieście pod pomnik Mickiewicza. Tam odbyła się demonstracja, którą rozpędziła milicja, zatrzymując kilkadziesiąt osób na dwadzieścia cztery godziny. - Kilku moich kumpli zapuszkowali - jakby z dumą i zarazem pewną zazdrością stwierdził Mietek. - Odtąd na uniwerku kocioł, że olaboga! - Myślicie, że to nasza specyfika? - Andrzej wzruszył ramionami. - Na całym świecie młodzi chcą się przebić. Napatrzyłem się we Włoszech na te różne protesty, demonstracje, hasła... - Stary, otwórz oczy! - rozzłościł się Wrotek. - U nas ten bunt ma konkretne powody: nie chcemy, żeby nam dalej robiono kisiel w mózgu, kazano wierzyć w kłamstwa a zakazywano mówić prawdę! Chcemy wyjść z zastoju. Każdy ślepy widzi, że sięgnęliśmy dna! Dyskutowali jeszcze długo. W końcu Andrzej ponownie spytał Mietka, kto robi w STS-ie scenografię. Tym razem chłopak zastanowił się i zaczął wymieniać nazwiska. - Która z nich jest niezbyt wysoka, z czarną grzywką i ma w twarzy coś z kotki, która nie daje wyjąć z gniazda swoich kociąt? - Jest! To Gośka! - Mietek plasnął się dłonią w czoło. - Taka nowa, co robiła przy ostatnim programie. Przychodzi prawie co dzień. Pan też powinien do nas zajrzeć, póki jeszcze nie zdjęli tego programu z afisza. - To kiedy mógłbym wpaść? - Choćby jutro - Mietek zajrzał do kalendarzyka. - Jutro oświetlam! Niech pan weźmie żonę i zapuka piętnaście minut przed spektaklem, jak to się mówi, "od bufetu", to wpuszczę państwa. Bo o biletach to nie ma mowy. A co, zna pan tę Gośkę? - Mam do niej służbową sprawę - bąknął pod nosem Andrzej. Rajmund odciągnął palcem dolną powiekę i łypnął białkiem w stronę przyjaciela. - Prędzej uwierzę w zwycięstwo socjalizmu na świecie niż w służbowe kontakty inżyniera Talara z przedstawicielką sztuk plastycznych! - Chcę jej zaproponować, żeby zrobiła wystrój plastyczny naszego stoiska na Targi Poznańskie! Wymyślił to dosłownie w tym momencie, ale nieomal sam uwierzył, że jest to jedyny powód, dla którego powinien się spotkać z czarnowłosą dziewczyną. Gdyby go jednak ktoś spytał, dlaczego dopiero o piątej powiedział Ewie, że dziś mogą iść do STS-u - nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że liczył na odmowę; wiedział, że Krzysio w tym czasie ma basen w Pałacu Kultury. - Żyjemy jak analfabeci kulturalni - mruknął. - Wszyscy chodzą do teatru i kina, a my nie. - Jacy wszyscy? Kto to są ci wszyscy? Chyba ci, co nie mają dwojga dzieci na głowie. - Zawsze jest coś za coś - bez przekonania usiłował ją nakłonić do pójścia na spektakl. - To chyba mnie bardziej ciągnie do teatru - przypomniała mu, co kiedyś było treścią jej życia. Żeby zażegnać zapowiadającą się awanturę, zabrał się za reperację odkurzacza, a potem zbiegł po schodach do służbówki Popiołka. Już od progu spytał ojczyma, czy pozwoli matce na spacer z Krzysiem do Pałacu Kultury, bo chcieliby z Ewą iść do teatru. - Co ja tu mam do gadania? Toż ona mną kręci w te i nazad - patrzył na żonę z rozczuleniem. - Żeby tak Gomułka się z narodem rozumiał jak ja z Marią, to byłby raj, że koniec świata! Tak więc Andrzej zrobił wszystko, żeby umożliwić Ewie pójście do STS-u, ale kiedy nadeszła pora wyjścia, Ewa leżała na tapczanie pod kocem. Złapał ją ten piekący ból kręgosłupa, który szedł od lędźwi w dół lewej nogi, jakby ktoś lał z żyły gotującą się wodę. - Idź sam - uśmiechnęła się blado do męża. - Ja naprawdę nie dam rady, a Mietek mówił, że mogą w każdej chwili zdjąć to przedstawienie. Biały budyneczek, ulokowany między murowanymi blokami, uważany był powszechnie za dawną siedzibę loży wolnomularskiej, choć tak naprawdę nigdy nie pełnił tej roli. Kłębił się przed nim zbity tłum amatorów Studenckiego Teatru Satyryków. Andrzej okrążył budynek i zapukał od tyłu. Musiał mocno walić pięściami, nim wreszcie w uchylonych drzwiach ukazała się twarz Mietka Pocięgły. Rozejrzał się wokoło jak wytrawny konspirator i wpuścił Andrzeja do środka. - A gdzie żona? - Źle się czuje. Do was się dostać to los na loterii. Mietek z nieukrywaną dumą skwitował tę uwagę. - A ile ma pan takich teatrów w Polsce? Wcisnął Andrzejowi składane drewniane krzesełko i pociągnął za sobą, by bocznym wejściem zaprowadzić na widownię. Kiedy mijali garderoby, w ciasnym korytarzyku Andrzej zawadził nóżką od krzesła o rajstopy dziewczyny w czarnym swetrze. Syknęła jak oparzona. - O, to pan Symetryczny - zmierzyła ironicznym spojrzeniem szary garnitur Andrzeja, jego srebrny krawat i metalową spinkę, która łączyła rogi kołnierzyka non-ironowej koszuli. - Cieszę się, że pan chce się zachłysnąć kulturą, tylko dlaczego znowu robi mi pan spustoszenie w garderobie? - pokazała zgrabną łydkę, opiętą w czarne rajstopy, w których bielała okrągła dziura o wyszarpanych brzegach. - Pan Talar właśnie się o ciebie rozpytywał - powiedział Mietek. - Ma dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. - Domyślam się, że pan inżynier przyszedł sprawdzić, czy moje dekoracje do skeczu Stanisława Tyma "Na wyrębie" są symetrycznie ustawione. - Nie zgadła pani - Andrzej czuł onieśmielenie, jednocześnie jednak narastała w nim chęć podjęcia walki z tym przeciwnikiem, który nie przebierał w środkach. - Znaczki do obejrzenia? Płyty do posłuchania? Fotosy z podróży po słonecznej Italii? A więc wiedziała już, że był we Włoszech! Kto jej to powiedział? - Tu chodzi o sprawy służbowe - przybrał oficjalną minę. - Jest propozycja... - Na razie jest przedstawienie - przerwał mu Mietek, bo w głębi teatru rozległy się dzwonki. - Pogadacie sobie na przerwie. Wypchnął Andrzeja na widownię. Musiał usiąść na lewym skrzydle pierwszego rzędu, tak że widział scenę pod ostrym kątem. Na dwóch pieńkach siedzieli ubrani w kufajki drwale i prowadzili dialog, który co chwila przerywały śmiechy i brawa. Po chwili Andrzej posłyszał szept: - Te pieńki stoją niesymetrycznie w stosunku do jelenia, prawda? Przy jego krześle przysiadła na czymś Gosia. Zerkała od czasu do czasu na niego, jakby chcąc sprawdzić, jak reaguje na puenty poszczególnych punktów programu. W pewnym momencie do Gosi podszedł strażak i zaczął ją spychać z tego, na czym siedziała. Andrzej zerwał się z krzesełka. - Co pan wyprawia?! - Ja?! - chwycił oburącz gaśnicę przeciwpożarową, którą Gosia potraktowała jak krzesło. - Widzi pan, co ta pani zrobiła?! To jest państwowe! Proszę ze mną - pociągnął Gosię za łokieć. Na korytarzu potoczył się dialog, który równie dobrze mógłby być przedstawiony na scenie. - Zagroziła pani bezpieczeństwu przeciwpożarowemu - stwierdził z namaszczeniem strażak. - W żadnym wypadku - Andrzej potrząsnął gaśnicą, pstryknął w nią paznokciem, a wówczas rozległ się dźwięk jak z głębokiej studni. - Ona jest pusta. - Pusta czy nie, ale jest na stanie. - To pan jest potencjalnym sprawcą zagrożenia pożarowego - Andrzej wycelował w niego palcem. - Sprzęt jest niesprawny! - Póki wisiał na haku, był sprawny. - To ja go zdjąłem - Andrzej chciał zachować się po rycersku. - Niech pan mu nie wierzy - Gosia zwróciła się do strażaka. - Ten pan nie byłby zdolny do takiego postępku. - Dlaczego niby? - zaperzył się Andrzej. - Bo ten pan jest Symetryczny. - Co to znaczy? - człowiek w mundurze, nie wiedząc, o co chodzi, nasrożył się jeszcze bardziej. - To znaczy, że on jest bardziej państwowy niż ta pańska gaśnica. Czyta "Trybunę Ludu" od deski do deski. Jeździ na wczasy rodzinne i uważa, że studenci mają zdawać egzaminy przed terminem, a nie chodzić pod pomnik Mickiewicza i składać tam kwiaty, żeby przeprosić wieszcza za to, że władza zdejmuje "Dziady" z afisza... - Skąd to pani wie? A może sam bym tam poszedł? - A jest pan w ORMO? Andrzeja zatkało. "Dobrze - pomyślał - że choć strażak tego nie słyszał." Odszedł do foyer, bo rozpoczynała się przerwa, mruknąwszy tylko: "żeby mi się to więcej nie powtórzyło!" W tym momencie Gosię ktoś odwołał z głębi korytarza. Pobiegła rzucając na odchodnym przez ramię: - Niech pan poczeka! Spotkamy się po spektaklu! I Andrzej czekał, bo im bardziej go lekceważyła, tym bardziej mu zależało, by przebić się przez jej ironię, zmusić ją do tego, by potraktowała go poważnie. Tylko jeszcze jego płaszcz wisiał w szatni. Już myślał, że go wystawiła do wiatru, gdy zjawiła się obok niego. - Idziemy - powiedziała i nie czekając na jego zgodę, poprowadziła go za kulisy. Znalazł się wśród tłumu prywatnych gości STS-u, którzy starym zwyczajem gromadzili się po spektaklach w bufecie. Jeden z aktorów rozpostarł "Trybunę Ludu" i ze śmiertelną powagą przeczytał tekst rezolucji warszawskiego aktywu partyjnego z 2 marca: "Aktyw społeczno-polityczny Warszawy z oburzeniem śledzi poczynania reakcyjnej grupy członków warszawskiego oddziału Związku Literatów Polskich, która występując pod płaszczykiem obrońców kultury polskiej, z coraz większym zacietrzewieniem i wrogością atakuje partię i władzę ludową"... Pełna nadętej powagi mina lektora oraz interpretacja tekstu spowodowała wybuchy śmiechu i oklasków. Andrzej był jedynym, który ani się nie śmiał, ani nie klaskał. Ktoś spytał głośno: - Ten pan, co się nie bawi z nami, to smutny z usposobienia czy z powodów służbowych? Poczuł nagłe uderzenie krwi do policzków. Ścisnął szczęki. - Zostawcie go - usłyszał słowa Gosi. - On jeszcze nie chwycił, że człowiek na etacie państwowym nie musi kochać swego chlebodawcy i wierzyć mu bez zastrzeżeń. Poczuł się jak bokser, który podniósł się z desek po nokaucie. Odstawił szklankę z koktajlem i wycofał się na korytarz. Po chwili usłyszał czyjeś kroki. Gosia stała za nim, trzymając się pod boki. - Już ma pan dość, panie Symetryczny? - Za co mnie pani tak nie lubi? - Bo ja w ogóle nie lubię takich odtąd-dotąd - jej rozłożone ręce wykonały gest wędkarza, który demonstruje złapanego szczupaka. - Odmierzonych. Symetrycznych. Powiedzieć panu, kim pan jest? Oto pana portrecik: rano ciup żoneczkę w dziób, dryp-dryp do pracki, lista obecności, kanapki, herbatka, gadu-gadu, szurum-burum, ecie-pecie, premia leci, jak wypada, to narada, do domciu hop, siup w kapcie, telewizja, odrobek przy żonie i lulu z budzikiem pod poduszką... - Przykro mi, że zrobiłem pani obsuwę - powiedział, wciągając rękaw płaszcza. - Pani koledzy wzięli mnie za kapusia. Pani zresztą też zapisała mnie do ORMO... - Przepraszam - musiała poczuć się trochę głupio, bo podeszła i położyła mu rękę na ramieniu. Od razu zmiękł. - Na Targi Poznańskie chcemy wyjść z reklamą fiata. Może by więc pani... - Spotkajmy się w Bristolu w poniedziałek jedenastego marca po czwartej... - nie podając mu ręki odwróciła się i odeszła. Od wielu już czwartkowych wieczorów Stanisław Jasiński odmawiał żonie wkręcenia żarówki w przedpokoju czy zmienienia uszczelki w kuchennym kranie. Musiała się z tym pogodzić, że "Stawka większa niż życie" jest dla niego ważniejsza niż wszystkie jej domowe problemy, a nawet kłopoty Lidki, która skarżyła się, że nie może znaleźć wspólnego języka z synem. I tego więc dnia siedział przed telewizorem, pogryzając laskowe orzeszki, i patrzył, jak Stanisław Mikulski w niemieckim mundurze wymyka się sprytnie z nastawionej przez Abwehrę pułapki. W pewnym momencie usłyszał dzwonek telefonu, a zaraz potem poczuł na ramieniu dotknięcie żony. Otrząsnął się niecierpliwie, ale wzrok Wandy dawał mu do zrozumienia, że tego telefonu nie można nie przyjąć. Nie odrywając wzroku od Klossa przycisnął słuchawkę do ucha. - Tak to ja... - powoli podniósł się z fotela, zapominając, że trzymał na kolanach popielniczkę, pełną łupin po orzechach. - Teraz? O tej porze? - zerknął na zegarek, stojący na telewizorze. - A co to za gotowość? - przez chwilę słuchał czyichś słów, a potem wyprostował się jak na apelu i powiedział całkiem innym tonem: - Jasne, że rozumiem! Jeśli taka sprawa, to jadę! Odłożywszy słuchawkę zgasił telewizor, wyciągnął z szafy gruby sweter i wciągnął go przez głowę. - Ty dokąd? - Do fabryki - mruknął z pewnym wahaniem, jakby się zastanawiał, czy powinien jej powiedzieć prawdę. - O tej porze? - Tak wypadło. - Coś się stało? Jakiś wypadek w fabryce? - Na razie jeszcze nie... Nie mogła pojąć, że jakiś telefon z komitetu dzielnicowego tak odmienił jej męża. - Przecie mucha nie mogła przelecieć, jak tego Klossa oglądałeś, a teraz... - Jest mobilizacja całego aktywu. Mówi to tobie coś? - Po nocy? Jakiego aktywu?! - Ormowskiego - rzucił krótko i włożywszy płaszcz nacisnął klamkę. Po chwili słyszała już tylko jego kroki na schodach. Jasiński nie wrócił do domu ani w piątek rano, ani na obiad, nie wrócił też na kolację. Wanda zaczęła się niepokoić i pod wieczór, wracając z Miedzianej z magla, zwierzyła się Halinie Wrotkowej: - Jak go wezwali wczoraj do fabryki, tak do tej pory nie wrócił, a przecież dziś Dzień Kobiet. Zawsze przynosił mi czekoladki i kwiatki... - U nas też Dzień Kobiet słabo wypadł, bo mężczyzn gdzieś ściągnęli, kazali im pobrać szturmówki, jakby na pochód szli. A pani wnuk chociaż w domu? - Poleciał gdzieś z samego rana. - To raczej o niego powinna się pani martwić. Coś na uniwersytecie się dzieje. Mój mąż zadzwonił z wytwórni, że jedzie tam kręcić jakąś demonstrację czy coś... - Ale co ma do tego mój Stasiek? - zastanawiała się Jasińska. Nazajutrz rano, kiedy wreszcie Stanisław Jasiński wrócił do domu, okazało się, jak bardzo się myliła. Ale przedtem zjawił się jego wnuk. Była głęboka noc z piątku na sobotę, gdy ostry dźwięk dzwonka do bramy wyrwał ze snu Ryszarda Popiołka. Najpierw drgnęła jego lewa ręka, która spoczywała na ramieniu żony, potem, podpierając się na łokciu, uniósł głowę i poświecił latarką: budzik wskazywał wpół do drugiej. - Ktoś sobie dzień kobiet zamienił w noc kobiet... - mruknął pod nosem, wciągając kubrak na barchanową koszulę. - Koniec świata. Maria Popiołkowa przewróciła się na drugi bok i sennym głosem upomniała męża, żeby przed wyjściem założył skarpetki, a nie człapał boso w kapciach aż do bramy, marcowa pogoda zdradliwa jak panieńska moda. Dzwonek brzęczał natarczywie, ale Popiołek posłusznie przysiadł na brzegu łóżka i wciągał zrobione przez Marię skarpety z owczej wełny. Jeszcze w bramie, słysząc terkot nad głową, zmełł w ustach przekleństwo, rzucone na głowę lokatora, który nie rozumie, że dozorca też człowiek i ma prawo się ubrać. Tłumiąc ziewanie otworzył wreszcie bramę i zamarł z wytrzeszczonymi oczyma: oparty jedną ręką o mur, stał Mietek Pocięgło z pochyloną głową, przy oku trzymał zakrzepłą od krwi chustkę, rękaw jego kurty był urwany, ślady krwi znaczyły rozmazaną, burą smugą jasnoniebieski sweter. Kiedy odjął chustkę od twarzy, Popiołek zrobił aż krok do tyłu, jakby zobaczył upiora. Oko Mietka przypominało jajko w musztardowym sosie obłożone czerwoną kapustą. Nabrzmiała powieka opadała jak ciężka żaluzja. - Koniec świata! A tobie kto na oko nastąpił? Mietek minął go bez słowa i trochę się zataczając, ruszył na schody. Opierał się ręką o ścianę i ciągnął za sobą nogę. Popiołek wrócił do służbówki i nie mógł sobie odmówić głośno wyrażonej refleksji, że teraz to ludzie nie umieją się bawić: pójdzie ci taki studenciak na Dzień Kobiet, a wraca jak ze ślubu od diabła! Wszyscy chleją i się leją, ale czy warto bić się o dziewczyny, jak tego kwiatu pół światu? Mietek leżał na plecach, nad nim pochylała się babka, zmieniając kompres na oku. Syknął z bólu. Nie bardzo mógł leżeć na plecach, gdyż miał na nich nabrzmiewające fioletem ślady trzech uderzeń pałą. - Kto ci to zrobił, dziecko? - pytała, ale Mietek nic nie chciał mówić. Rano, kiedy poczuł zapach parzonej kawy, po omacku zapalił radio. Rozległ się głos spikera, który z namaszczeniem czytał komunikat o "nieodpowiedzialnej prowokacji, do jakiej doszło na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie podjęto próby odbycia nielegalnego wiecu. W tej sytuacji wkroczył do akcji aktyw robotniczy z wolskich zakładów pracy i śródmiejskich instytucji. Wobec narastania napięcia wśród zgromadzonych i ustawicznego obrzucania aktywu robotniczego obelgami, w dążeniu do zlikwidowania ekscesów, podjęte zostały próby bardzo przykre, lecz niezbędne wyposażenia aktywu robotniczego w innego rodzaju argumenty..." - Słyszy babcia? - Słyszę, ale nic nie rozumiem - pochyliła się nad wnukiem i ostrożnie podłożyła mu pod plecy poduszkę. - Czym oni ciebie tak złomotali? - Nie słyszy babcia? "Innego rodzaju argumentami" - dotknął opuchlizny pod okiem. - I to wszystko przez to, że tych "Dziadów" nie dali grać? Ja nic nie rozumiem... - Przecież w takim załganiu żyć się dalej nie da! Trzeba walczyć o to, żeby to lepsze jutro, o którym tak się w kółko gada, mogło rzeczywiście stać się faktem! - Przecież twój dziadek też tego chce... Mietek zaśmiał się szyderczo. Wypił kawę i znużony wypadkami ubiegłego dnia i nocy, zasnął z okładem przy oku. Kiedy się obudził, zobaczył zdrowym okiem pochylonego nad sobą dziadka. Był nie ogolony, oczy miał przekrwione, jego ubranie przesiąknięte było tytoniowym dymem. - Gdzieś był? Zamiast odpowiedzi Mietek odsłonił opuchnięte oko, po czym przewrócił się ostrożnie na bok i uniósłszy koszulę, pokazał fioletowe pręgi na plecach. - Nie poznajesz? - Gdzieś był, pytam - twardo powtórzył Jasiński. - Tam, gdzie było moje miejsce. - Twoje miejsce jest przy książce do nauki, mówi to tobie coś? - Już to mówili w radio: "Studenci do książki, literaci do pióra!" - podniósł się na łokciu i tłumiąc syknięcie bólu, rzucił prosto w twarz staremu: - Komu? - Co komu? - Komu chcecie taką ciemnotę wciskać?! Same hasła i dogmaty masz poukładane w głowie! Zabetonowane tam na zawsze, bo łatwiej żyć z betonem pod czapką niż z własną refleksją. Łatwiej żyć... i bić! - Stachu - wtrąciła się nieśmiało Jasińska. - To prawda, że ty tam byłeś? I teraz patrzysz spokojnie, co z nim zrobili? Jasiński drżącymi palcami usiłował rozpiąć dławiący jego grdykę kołnierzyk koszuli, aż wreszcie guzik prysnął pod etażerkę jak wystrzelony z procy. Spojrzał z ukosa na wnuka i skrzywił się, jakby połknął rozgryzione ziarnko pieprzu. - Nieodpowiedzialny element! - Co? - Mietek zerwał się z tapczanu i odrzucając okład, stanął przy krześle Jasińskiego. - No, przypatrz mi się lepiej. Kim jeszcze jestem? Wichrzycielem? Wrogiem socjalizmu? Politycznym bankrutem?! - Przede wszystkim gówniarzem! Mówi to tobie coś? Wam tylko popuścić trochę, to małpiego rozumu dostajecie. Pozwolić im na piosenki, teatry, kabarety, a zaraz zechcą przejąć władzę od klasy robotniczej! - Czy to studenci albo literaci zaszwejsowali cię w kantorku w pięćdziesiątym szóstym? Jakoś szybko zapominacie o naukach historii. - Nie po to był październik, żeby tacy jak ty rozwalali jego zdobycze. - Zdobycze! Sukcesy! Osiągnięcia... - A tak! Jak porównasz życie za sanacji i teraz, to ci się oczy otworzą! - Ile? - Co ile? - Ile zdrożały pociągi? Mięso? Gaz? Mieszkania?! Wanda położyła rękę na ramieniu męża. - Stachu - powiedziała łagodnie - Miecio mówi głośno, o czym wszyscy szepczą. Odskoczyła do tyłu, kiedy wielka i ciężka pięść Jasińskiego z całą siłą spadła na blat stołu. - Dosyć! Nie będę hodował wrogów we własnym domu. W wolnej Europie jest dla takich miejsce, ale nie tu! - zerwał się na równe nogi i wybiegł z pokoju, głośno trzasnąwszy drzwiami. Mietek zaczął wciskać koszulę za pasek spodni. Jasińska dopadła do wnuka, przytuliła go z całej siły, jakby chciała go bronić przed całym światem. A potem stała ze zwieszonymi wzdłuż boków rękoma, patrząc, jak wciąga powoli sweter i pakuje chlebak. Łzy bezgłośnie toczyły się po jej policzkach. W poniedziałek 11 marca rano, kiedy Andrzej wybierał się do pracy, musiał odpowiedzieć na pytanie Ewy, dlaczego wkłada najlepszy garnitur i nowiuteńką koszulę, przywiezioną z Włoch, której do tej pory jeszcze nie miał na sobie. Bąknął coś o naradzie z udziałem ministra na temat podniesienia poziomu kadry technicznej. Minister nie przyszedł, bo nie miał przyjść, za to Andrzej o czwartej wszedł do Bristolu. W małej salce było pełno dymu i skupionych nad stolikami młodych ludzi, którzy przy herbacie rozstrzygali losy świata. Zajrzał po schodkach na balkonik, gdzie zwykle spotykały się zakochane pary. Gosi jednak nigdzie nie było. Wypił dwie kawy i uznał, że nie po raz pierwszy został wystrychnięty na dudka: najwyraźniej bawiła się z nim wciąż w kotka i myszkę. A on rzeczywiście miał dla niej tę ofertę. Korn zapewnił go, że na stoisku fiata na majowych Targach Poznańskich będzie robota dla niejednej przystojnej plastyczki, gdyby więc ta znajoma Andrzeja miała koleżankę, to jeszcze lepiej. Kiedy zamierzał płacić, usłyszał głuche wybuchy i zauważył przez okno, jak od strony kościoła Wizytek chodnikiem i środkiem jezdni napływa tłum młodych ludzi. Dotarł do "domu bez kantów", zawirował pod jego podcieniami i jak fala przypływu, odbita od skał, runął z powrotem w stronę uniwersytetu. Zauważył, że niektórzy trzymają przy twarzach chusteczki, jakby dostali kataru albo chwycił ich płacz z powodu straty kogoś bliskiego. Kiedy wybiegł z Bristolu, poczuł dziwny swąd i zapiekły go spojówki. Im bliżej był uniwersytetu, tym mocniej to mu dolegało. Równocześnie z hukiem pękających granatów łzawiących ogarnęła go białosina chmura gazu. Kaszląc i płacząc, rozglądał się wśród młodzieży w nadziei, że może w tym kłębowisku ujrzy Gosię. Studenci szukali pod rachitycznymi drzewkami kamieni, by odpowiedzieć nimi na rzucane przez milicjantów petardy. Tłum to napierał w stronę ulicy Traugutta, to znów odbijał do tyłu, ustępując przed napierającą ścianą niebieskich mundurów. Na uniesione w górę pałki reakcją było skandowanie: - Ge-sta-po! Ge-sta-po! Wtedy mocniej tupotały podkute buty, hełmy pochylały się do przodu, następowała szarża, przed którą pryskali na boki studenci. W pewnej chwili noga Andrzeja obsunęła się do dziury po wyrwanej płycie chodnikowej. Upadł tłumiąc okrzyk bólu i wtedy poczuł, że ktoś bierze go pod łokieć i pomaga wstać. Obejrzał się w nadziei, że to Gosia, ale zamiast kocich oczu pod czarną grzywką zobaczył zaczerwienione od gazu oczy Henia Lermaszewskiego. - Co pan tu robisz, panie Jędruś? - wykaszlał Henio, ciągnąc go na Traugutta, gdzie zaparkował swojego volkswagena przed kinem Skarb". - A pan? - Jak ktoś dokłada władzy, to ja z przyjemnością wchodzę w to. Ale są granice poświęcenia, panie inżynierze. Tylko powiedz pan, o co im właściwie chodzi? - Nie czytał pan na bramie uniwersytetu? - A co tam było do czytania? Że prasa kłamie? A czy było kiedyś inaczej? Wszyscy kłamią: mąż żonie, pracownik szefowi. Tylko pieniądz mówi prawdę! Andrzej musiał wreszcie spełnić życzenie Ewy i wyruszyć z nią na poszukiwanie tapczanu dla Kajtka. W "Emilii" tapczany były na dole. Na pierwszym piętrze szukali bujanego fotela, takiego samego, jaki był w mieszkaniu Popiołków. Tymczasem Ewa przekroczyła sznur, odgradzający ekspozycję mebli jugosłowiańskich, i opadła w głąb fotela o szerokich poręczach. Gestem palca przywoływała do siebie męża, wskazując należący do kompletu podwójny tapczan. Andrzej niechętnie przełożył już nogę pod sznurem, kiedy usłyszał za sobą zaprawiony ironią znajomy głos: - Czym możemy służyć naszym miłym klientom? Od biureczka w rogu piętra (nad nim wypisany był szyld "Bezpłatne porady plastyczne") nadchodziła dziewczyna z grzywą czarnych włosów spadających na oczy, w niebieskim kitlu, z emblematem "E" ("Emilia") na czarnym golfie. Twarz Andrzeja przypominała twarz ucznia, przyłapanego w ubikacji szkolnej na paleniu papierosów. Dziewczyna podeszła blisko i patrząc zwężonymi oczyma na Andrzeja układała usta w sztucznie słodki uśmiech: - Nasza poradnia plastyczna kieruje się dewizą: jak się umeblujesz, tak się w małżeństwie poczujesz! - zerknęła na Ewę, po czym znów wbiła spojrzenie w Andrzeja. - Pana to nie interesuje? Komfort wnętrza to komfort rodzinnego gniazdka... Skłonił się lekko i ruszył ku wyjściu, Gosia szła o pół kroku za nimi. - Szkoda, że państwo nie chcą skorzystać z naszej pomocy. To ułatwia życie, a życie odtąd-dotąd jest gwarancją szczęścia w skromnym metrażu. Bez geometrii i symetrii można wypaść z kursu... Ewa zerknęła na nią przez ramię, po czym przyspieszyła kroku. Na schodach szepnęła Andrzejowi do ucha: - To chyba jakaś wariatka? - Jak to artystka - stwierdził nieswoim głosem. Chciał jak najszybciej zniknąć z pola widzenia Gosi. Nie zważając na protesty Ewy ("przecież mieliśmy dzisiaj kupić chociaż ten tapczan dla Kajtka"), wymknął się z "Emilii" pod pretekstem, że zapomniał wziąć pieniądze. W domu nie mógł usiedzieć na miejscu. Gdyby nie pojawienie się Haliny i Rajmunda, wróciłby zapewne na róg Świętokrzyskiej i Emilii Plater, żeby zmusić Gosię do wytłumaczenia się, dlaczego nie przyszła do Bristolu. - Wiecie, co się stało? - Halina była bardzo przejęta. - Mundzia chcą wywalić z pracy! - Dlaczego? Przecież niedawno go odznaczyli - Ewa szykowała herbatę rada z pojawienia się przyjaciół. - W samą porę - Wrotek uśmiechnął się gorzko. - Przynajmniej będę miał co im zwrócić. Bo teraz ludzie oddają legitymacje, odznaczenia, a niektórzy miejsca za biurkiem. Okazało się, że Rajmund naraził się kierownictwu Wytwórni Filmów Dokumentalnych tym, że między 19 a 23 marca odwiedzał uczelnie i robił zdjęcia z trwających tam studenckich strajków okupacyjnych. - Przedtem byłem na Śląsku. I słyszałem takie hasła, jakich pełno i w Warszawie: "Literaci do pióra, studenci do książek, syjoniści do Izraela". A w Sosnowcu na jednej kopalni wisiało: "Syjoniści do Syjamu". Tak się naród orientuje w tej grze. Przekonałem się, jak się montuje te "spontaniczne" protesty ludu pracującego, no i postanowiłem pokazać tych, którzy chcą autentycznej zmiany rzeczywistości na lepszą. - On nakręcił entuzjastów, a oni chcieli, żeby oskarżył komandosów... - Jakich komandosów? - Ewa nie mogła się połapać w toczonej batalii politycznej. - Przecież wojsko w, to się nie bawi. - Widać nie czytujesz "Prawa i życia" - powiedział Wtorek. - To właśnie tak określono tam dzieci dygnitarzy pochodzenia żydowskiego. I im przypisano rolę detonatora: oni mieli sprowokować zajścia ósmego marca, żeby wyprowadzić młodzież na ulicę. A w efekcie na uniwersytecie rozwiązano sześć kierunków studiów. Wywala się studentów za bramę, wciela ich do woja... - Ale po co? Po co to wszystko? - Divide et impera, stara zasada. Mało masz przykładów takiego dzielenia? Chcą podzielić naród na wiernych i zdrajców, a na tych ostatnich najlepiej nadają się ludzie obcego pochodzenia. - Antysemityzm to polityka głupców. Tak zawsze mówił pułkownik Poznański. - O, właśnie o nim myślałam! - wykrzyknęła Halina. - Może byś z nim pogadał w sprawie Mundzia? - Z Poznańskim? Przecież jego też mogą uznać za komandosa. - No i co teraz będzie? Patrzyła pytająco na Andrzeja. Zanim zdążył odpowiedzieć, w drzwiach stanął Kajtek z bardzo smutną miną. - Znowu ci nie wyszło zadanie? - spytał Andrzej. Chłopak przełknął ślinę, pokręcił przecząco głową i powiedział z wielkim przejęciem: - To wy nic nie wiecie? Zginął Jurij Gagarin. - Nie można powiedzieć, żeby w tym marcu działy się dobre rzeczy - stwierdziła Ewa, a Andrzej pomyślał, że nie we wszystkim miała rację: przecież spotkał Gosię. Sprawa Wrotka w Wytwórni Filmów Dokumentalnych nie wyglądała dobrze i Halina po paru dniach ponownie zwróciła się do Andrzeja z prośbą o ratunek. Rajmundowi groziło dyscyplinarne zwolnienie za samowolne nakręcanie scen, jakie rozegrały się na dziedzińcu uniwersytetu. Wszczęto formalne śledztwo i już nie tylko Wrotek, ale i dyspozytor przydzielający kamery, a nawet jakaś dziewczyna z magazynu taśm mieli być pociągnięci do odpowiedzialności. - On tego nie przeżyje - prawie z płaczem zapewniała Andrzeja. - Już rozstanie ze mną zniósłby łatwiej niż z kamerą. Pomóż mu! - Nie znam nikogo z tej ich branży - Andrzej bezradnie rozłożył ręce. - A ten Poznański? - przypomniała mu prośbę sprzed kilku dni. Poznański. Tak. Lata całe, kiedy już - zdawało się - znikąd nie było ratunku, Poznański stanowił tę ostatnią instancję, do której zawsze mógł się odwołać. Ale dzisiaj? Kiedy go widział ostatni raz - a było to już tak dawno, że nawet przypomnieć sobie nie mógł, gdzie i kiedy go spotkał - Poznański nie nosił już munduru i sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie zgubił plan miasta i nie bardzo wie, w jakim ma podążać kierunku. Napomknął wówczas, że pracuje w pewnym wydawnictwie i chociaż jest tam kimś ważnym, nie taił, że nowa funkcja nie dostarcza mu satysfakcji. W cywilnym ubraniu z PDT-u, w źle zawiązanym krawacie i w szerokim, niemodnym kapeluszu, sprawiał wrażenie aktora, którego nietrafnie obsadzono w roli. Halina nie ustępowała i Andrzej zgodził się w końcu porozmawiać z Poznańskim. Przykro mu się zrobiło, że nie pamięta już numeru jego telefonu. Długo kartkował stary kalendarzyk "Orbisu". Wreszcie znalazł i zadzwonił. Ale telefon był zajęty. Kiedy po chwili ponowił próbę, słuchawka znów odpowiedziała monotonnym przerywanym buczeniem. Obiecał Halinie, że spróbuje zadzwonić późnym wieczorem. Lecz również i wieczorem usiłowania zakończyły się niepowodzeniem. Ponieważ wydawało się nieprawdopodobne, żeby ktoś mógł bez przerwy rozmawiać od rana do wieczora, Halina zdecydowała się zadzwonić do biura napraw. Panienka po parominutowym sprawdzaniu poinformowała uprzejmie, że podany jej numer nie jest uszkodzony, a całkiem po prostu wyłączony. Widocznie abonent nie uregulował w porę rachunku. Nie było rady. Andrzej obiecał Halinie, że nazajutrz po pracy wybierze się w Aleję Róż, gdzie mieszkał Poznański. Ale obietnicy nie spełnił. Kiedy szykował się do wyjścia, wpadła do nich zdyszana Lidka Jasińska. Miała łzy w oczach i drżały jej ręce, gdy podawała Andrzejowi jakiś druczek obficie upstrzony fioletowymi pieczątkami. - Mietka powołali do wojska! W jej oczach wyczytał błaganie o ratunek. - Jak to, do wojska? Przecież jest studentem. - Był - powiedziała zgaszonym głosem. - Wczoraj relegowali go z uczelni. Chodź do nas, proszę. Mietek wydawał się mniej przerażony od matki; podobny los spotkał wielu jego kolegów. Okazało się, że brał udział w redagowaniu ulotki, która pod nazwą "Deklaracja Solidarności Studentów Warszawy" krążyła od paru dni po mieście. - Pokaż ją panu Talarowi - poprosiła Lidzia. - Przecież nie ma w niej nic złego. Przeczytał pierwsze słowa: "My, studenci Warszawy, deklarujemy naszą niewzruszoną jedność! Wspólnie występujemy w obronie zasad demokracji socjalistycznej!", gdy raptem ktoś mu wyrwał pomięty druczek. Zaskoczony odwrócił się. Za nim stał Jasiński i ze zmarszczonymi brwiami studiował treść ulotki. - Sam tutaj piszesz - dźgnął palcem papier, jakby go chciał przebić na wylot - sam piszesz: będziemy wiernie stać na straży wszystkich zdobyczy socjalizmu. A wiesz chociaż, co jest tą zdobyczą? Choćby to, że pozwoliliśmy ci się za darmo uczyć! Mówi to tobie coś? - Za darmo? - spytał spokojnie Mietek. - Swoje już zapłaciłem. Policz sobie - wyszarpnął ze spodni kolorową koszulkę, odsłaniając plecy, wciąż jeszcze poznaczone sinymi pręgami. - Poznajesz swój podpis? Po kilku dniach Andrzej wciąż naciskany przez Halinę Wrotkową znalazł wreszcie trochę czasu na złożenie wizyty Poznańskiemu. Skorzystał z okazji, że stary taksówkarz Lermaszewski miał kurs na Sadybę. - Wyrzuci mnie pan przy Alei Róż - poprosił. - Bo przecież i tak musi pan jechać przez Aleje Ujazdowskie. - Obecnie już nie muszę, obecnie mogę. Ale do Gomułki nie namówiłby mnie pan za chińskiego króla, żebym tamtędy jechał - widząc w lusterku pytające spojrzenie Talara, mówił dalej: - Jak sam się pan nie domyśla, niech pan spyta swojego ojczyma. Rysiu Popiołek na ochotnika się zgłosił do magistratu do zdejmowania tabliczek. - Jakich tabliczek? - Andrzej wciąż jeszcze nie rozumiał. - Generalissimusa Stalina. Co to pan nie wie, że nasze aleje nosiły imię największego językoznawcy? Rysiek osobiście trzy tabliczki zerwał. Jedną przy kawiarni Galińskiego na rogu placu Trzech Krzyży, drugą przy Wilczej, a trzecią tam, gdzie obecnie ambasada USA. Mam w tym swój udział, bo Rysiowi pożyczałem do tej operacji własne flachcęgi. Skręcali właśnie z Hożej i Andrzej nie bez uczucia satysfakcji studenta, któremu udało się przyłapać profesora na omyłce, wskazał napis zdobiący wejście do narożnej kawiarni. - Coś się jednak panu pokręciło. Przecież to "Wilanowska". - Pokręcić to się może karuzela w parku. A to jest Galiński. - Sam pan chyba widzi, że Wilanowska - upierał się Andrzej. - To może pan tak widzi. My z Ryśkiem widzimy inaczej. Na rogu Pięknej - której nazwa, nawiasem mówiąc, też wzbudzała sprzeciw starego taksówkarza, bo jego zdaniem była to ulica Piusa przed nowo wzniesionym gmachem amerykańskiej ambasady tłum gapiów oblegał oszklone gablotki wystawione przed głównym wejściem. Akurat stali pod czerwonymi światłami, mogli się więc przekonać, co wzbudzało taką ciekawość przechodniów. Ponad rozpiętymi w witrynach kolorowymi fotografiami wisiał napis objaśniający, że umieszczono tu najnowszy serwis zdjęciowy z lądowania statku "Apollo-7Ď" który okrążył dookoła księżyc. Kiedy dojeżdżali do Alei Róż, z impetem wyskoczył stamtąd srebrzysty peugeot i skręciwszy w prawo pomknął w stronę Belwederu. Lermaszewski na ten widok zahamował tak gwałtownie, że Andrzej omal głową nie wybił szyby przed sobą. Lecz nie tyle marka samochodu tak oszołomiła starego taksówkarza, co kierowca; jeszcze z daleka błyszczała jego lśniąca, jakby wypolerowana łysina. Obaj bez trudu rozpoznali premiera Cyrankiewicza, który miał zwyczaj jeżdżenia bez szofera. Dopiero w sporej odległości za peugeotem, jakby w popłochu, pomknął czarny mercedes pełen gorączkowo rozglądającej się obstawy. - Żeby on tak wszystkim umiał kierować - westchnął Lermaszewski. - A co pan tutaj szuka? - zerknął w wylot niedługiej uliczki z rzędem starych, secesyjnych kamienic, pełnych wykuszów i kariatyd podpierających balkony. - Znajomego - odparł Andrzej. - Niezłe masz pan znajomości - w głosie starego wyczuć można było uznanie. Mijając wnękę bramy, Andrzej przypomniał sobie, że kiedy był tu po raz ostatni, wejścia strzegł uzbrojony wartownik, któremu musiał zostawić swój dowód. Dzisiaj nie było nikogo. "Ot, czasy się zmieniły" - pomyślał. Dopiero po drugim naciśnięciu czarnego łepka dzwonka, który tkwił w ciężkiej, dębowej framudze, posłyszał za drzwiami mieszkania czyjeś kroki. Kiedy je otworzono, zobaczył w progu panią Poznańską. Mimo południowej pory była w szlafroku; jej głowę opinała zawinięta w turban chustka, spod której wymykały się siwiejące kosmyki włosów pozawijanych na tulejki lokówek. Andrzej uśmiechnął się do niej, ale go nie poznała. - Pan po pianino? - spytała, wciąż jeszcze trzymając drzwi do połowy tylko uchylone. - Czy po biurko? Jego zdumienie wzięła najwidoczniej za wahanie, bo szybko pospieszyła z następnym pytaniem: - Pan w sprawie ogłoszenia? - Nie - wybąkał coraz bardziej stropiony. - Pani mnie nie poznaje. Jestem Andrzej Talar. Czy zastałem pana pułkownika? - Pułkownika? - w jej głosie wyczuł wyraźną drwinę. Przepuściła go do przedpokoju. - Pułkownika już dawno nie ma, panie Andrzeju... Uchyliła drzwi, które, jak dobrze pamiętał, prowadziły do gabinetu Poznańskiego, i zawołała: - Masz gościa! W półmroku przedpokoju zawadził łokciem o coś kanciastego. Były to dwie, leżące jedna na drugiej skrzynie, jakich zwykle używają hurtownie do przewożenia łatwo tłukących się towarów. Teraz też spomiędzy sosnowych, nie heblowanych listew przeciskały się sploty poskręcanych wiórów. - Ostrożnie - ostrzegła pani Poznańska. - To porcelana. Wszedł do gabinetu, a raczej do obszernego pomieszczenia, który kiedyś spełniał tę rolę. Zamiast dywanu, który zrolowany podpierał puste biblioteczne regały, podłogę zaścielały płachty starych gazet. Na nagich ścianach pozostały żółtawe obwódki w miejscach, gdzie kiedyś wisiały portrety i obrazy. Pogięte gwoździki i haki walały się na parapecie okna. Na blacie ogromnego biurka zgromadzono w nieładzie pryzmy książek obwiązanych sznurkami i dwa kryształowe wazony, w których zamiast kwiatów tkwiły czerwone pudełka z orderami, zrolowane papiery i elektryczna latarka. Aparat telefoniczny z kablem wyrwanym z gniazdka walał się pod przewróconym krzesłem, a w rogu pokoju tkwił na podłodze twarzą do ściany, jakby zawstydzony tym, co dzieje się poza jego plecami, dobrze Andrzejowi znany z poprzednich wizyt, gipsowy postument Lenina. - Przepraszam za ten bałagan - wpierw usłyszał głos gospodarza, zanim dostrzegł go samego stojącego w drzwiach sypialni. - To ja przepraszam - Andrzej podbiegł do pułkownika z wyciągniętą ręką - ale nie przypuszczałem, że państwo będą się stąd przeprowadzać. - Myśmy też nie przypuszczali - z uśmiechem powiedział Poznański. Rozglądał się w poszukiwaniu krzesła, na którym jego gość mógłby usiąść. Dostrzegł je wreszcie przewrócone w kącie pokoju. Szorując niezgrabnymi, ciężkimi sandałami po szeleszczących gazetach, podążył w tamtym kierunku. Takim go jeszcze nigdy Andrzej nie oglądał. Jak każdy wojskowy wciśnięty w cywilne ubranie poruszał się nieporadnie. Od dawna widać nie używana zielona wojskowa koszula nie dopinała mu się na brzuchu, jej poły, wymknąwszy się spod paska spodni, powiewały jak rąbki fartuszka. - Na jaką wyprowadza się pan ulicę? - spytał Andrzej. Poznański spojrzał na niego wzrokiem człowieka chorego na serce, którego pytają, w jakim czasie zamierza przebiec dziesięć kilometrów. - Źle mnie zrozumiałeś, Andrzeju - powiedział kwaśno - ja nie zmieniam mieszkania, ja zmieniam kraj. Andrzej oniemiał. To nie może być prawda! Przecież ten człowiek od ponad ćwierć wieku był jego przewodnikiem po krętych politycznych ścieżkach życia, mentorem i opiekunem, sędzią, od którego wyroków - zawsze precyzyjnie sformułowanych - nigdy się nie odwoływał i ani mu w głowie było je kiedykolwiek podważać! Poznański, widząc zmieszanie Andrzeja, swoim dawnym mentorskim tonem wyjaśnił: - Czyżbyś nie czytał przemówienia przywódcy? Że nie czyni się żadnych przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu do Izraela, jeśli tego pragną? - A pan pragnie? - Nie. Ale ty jesteś pierwszym, który mnie o to w ogóle pyta. Innym wystarczyła moja metryka i że mój ojciec miał na imię Baruch, a nie na przykład Bartłomiej. Do rozmowy wtrąciła się pani Poznańska. - Powiedz panu, że wezwano cię na zebranie, żebyś się samookreślił - powiedziała. - Jak to samookreślił? Poznański machnął lekceważąco ręką. - Ale nie poszedł - ciągnęła dalej Poznańska. - Tylko list im wysłał. - A cóż tam mogłem o sobie powiedzieć? Ja się określałem przez dwadzieścia trzy lata. Czy może miałem im dostarczyć zaświadczenia, co robiłem? - wzrok jego zatrzymał się na Andrzeju. Wpatrywał się w niego długo, a potem spytał na poły drwiąco, na poły poważnie: - A może ty wystawiłbyś mi takie zaświadczenie? - Bezapelacyjnie! - zawołał Andrzej. Poznański roześmiał się. - No widzisz! A mnie to nie przyszło do głowy. Teraz już za późno. - Męża zwolnili z pracy - uzupełniła Poznańska. - Nie, nie - zaprzeczył. - To był wynik wyższej konieczności. Po prostu na skutek reorganizacji nastąpiła redukcja niektórych etatów. Miałem do wyboru albo przejść na emeryturę, albo być przesuniętym na niższe stanowisko w innej redakcji. - Jeszcze ich bronisz! - zawołała z oburzeniem. - Do jakiej redakcji? - zwróciła się do Andrzeja z wyjaśnieniem: - Mąż pracował przy encyklopedii. Co jeszcze mógł redagować? Literę "E"? Andrzej poderwał się z krzesła. Szeleszcząc gazetami zaczął przemierzać wzdłuż i wszerz pokój. - Gdybym to wiedział wcześniej. Nawet telefonowałem do pana. Ale telefon był uszkodzony. - Nie. Wyłączono nam - sprostowała Poznańska. - Nazajutrz po złożeniu podań o paszport. - To i paszporty państwo już mają? Zamiast odpowiedzi Poznański sięgnął na biurko po mosiężną statuetkę Pałacu Kultury, pod którą leżały dwie książeczki oprawne w płótno granatowego koloru. Podał jedną Andrzejowi. W poprzek dwóch niebieskich kartek przybito fioletową pieczęć: "Posiadacz niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim". - Rozmawiasz już z obcokrajowcem - uśmiechnął się kwaśno. - Wiśta wio łatwo powiedzieć - wyrwało się Andrzejowi ulubione niegdyś powiedzonko, którego już latami nie używał. - I cóż pan tam będzie robił? - Doszło do mnie, że jeden kolega otworzył we Frankfurcie pralnię. Może przyjmie mnie na wspólnika. W Niemczech zostało dużo brudów. Niestety, nie te będziemy prali, co trzeba. Andrzej zaprzestał nagle swej wędrówki po zagraconym pokoju i stanął w drzwiach, jakby chciał zagrodzić gospodarzowi drogę do wyjścia. - Pan tego nie zrobi! - zawołał. - Nie wierzę w to. To wszystko minie. Panie Poznański! Sam mnie pan uczył, że nie słowa się liczą, ale idea. Przecież ja widzę, że nie przestał pan w nią wierzyć. Kto mnie uczył: "Rewolucja parowóz dziejów, chwała jej maszynistom"? Poznański ciężko podniósł się z krzesła. - Parowóz jest w porządku - powiedział - tylko maszyniści okazali się zupełnie do dupy. Jeżeli nie chcesz, Andrzeju, kupić ani pianina, ani biurka, przepraszam cię, ale musimy się dalej pakować. Żegnaj - długo potrząsał ręką Andrzeja i dodał wskazując głową na gipsowe popiersie Lenina: - Widzisz, że nawet on nie chce na to patrzeć. Do domu Andrzej wrócił piechotą. Był tak wstrząśnięty pożegnaniem z Poznańskim, że musiał trochę ochłonąć. Przed bramą spotkał Jasińskiego. Szedł od kiosku, już po drodze studiując "Ekspresiaka". Na widok Andrzeja pomachał płachtą gazety. - Słyszał już pan, co piszą? Za cztery lata na nowo zaczynamy metro. Pójdzie od Huty na Służewiec. Pierwszy odcinek w siedemdziesiątym szóstym. Mówi to panu coś? - Znam paru, którzy już nim nie pojadą - powiedział Andrzej. Złapał zdziwiony wzrok Jasińskiego. Nagle przypomniały mu się nie kończące się konflikty starego z Mietkiem, jego interwencje jako ormowca na uniwerku i jeszcze teraz ten wyjazd Poznańskiego. - I z czegóż pan się właściwie cieszy, panie Jasiński? - powiedział cierpkim tonem. - Nie podoba mi się to wszystko. Stary znów nie zrozumiał i tylko przyjrzał mu się badawczo. Wchodzili już na klatkę schodową. - A w ogóle szkoda, panie Talar, że nie był pan na ostatnim zebraniu. Prosiliśmy Korna, żeby się określił. - Korna? - Andrzej aż przystanął przeczuwając najgorsze. - No i wyszło szydło z worka. Nie chciał potępić agresji na Egipt. Twierdzi, że to było działanie prewencyjne. Syjonista. Mówi to panu coś? I że wyjeżdża. No i krzyżyk na drogę. - Korn też? Kiedy zadawał to pytanie, poczuł, jak fala krwi oblewa mu policzki. Ale tym razem ze wstydu. Bo w tym momencie wcale nie myślał o koledze, lecz o tym, że kiedy już Korna zabraknie, będzie musiał szukać innego protektora dla Gosi, której obiecał pracę dekoratorki na Targach Poznańskich. Lidka bezmyślnie patrzyła na przesuwający się za oknem krajobraz. Pociąg mknął teraz lasem. Od paru dni panowały upały i rozedrgane od gorąca powietrze zdawało się falować ponad wierzchołkami starych sosen. Od chwili, gdy pociąg minął Łomżę, gdzie wysiedli prawie wszyscy pasażerowie, jechała w przedziale sama. Kiedy konduktor stanął w rozwartych drzwiach przedziału, bez słowa podała mu do sprawdzenia bilet. Zatrzeszczały niklowe szczęki cążek dziurawiących tekturowy prostokącik. - Czerwony Bór znowu w modzie - mruknął. Wydało jej się, że spojrzał na nią ze współczuciem. Po chwili pociąg zaczął zwalniać, a pod kołami dało się wyczuć mijane zwrotnice. Lidka sięgnęła na półkę ściągając karton po lekarstwach, w którym zapakowany był pieczony schab i sernik zrobiony przez Jasińską dla Mietka. Na peronie malutkiej stacyjki prócz niej i piątki żołnierzy z sąsiedniego przedziału wysiadła tylko pani w długiej welwetowej spódnicy, dźwigająca koszyk, z którego wystawała noga pieczonej indyczki. Idąc do wyjścia obie obejrzały wzajemnie swoje bagaże. - Pani też do jednostki? - spytała domyślnie pani. Lidzia potwierdziła skinieniem głowy. - Też socjologia? - Nie. Filologia. W milczeniu zaczęły wolno zmierzać w kierunku szpaleru topól, za którymi czerwieniały zabudowania koszar. Prócz dyżurnego podoficera i kucharza z pomocnikiem nie zastały nikogo. Puste korytarze wyglądały jak ulice co dopiero ewakuowanego miasta. Słodkawy zapach mydlin unosił się nad deskami świeżo wyszorowanej podłogi. Z radiowęzła na apelowym placu płynęły płaczliwe zawodzenia Czesława Niemena, który śpiewał o "sukcesie, który dla każdego inny ma sens". Dyżurny wyjaśnił Lidce i jej przygodnej współtowarzyszce, że jednostka od świtu znajduje się na poligonie i przyjdzie im czekać aż do wieczora. I rzeczywiście. Dopiero po zachodzie słońca Lidka dostrzegła przez okno świetlicy, jak jakiś ruchomy, zielony kształt zaczął odrywać się od krawędzi lasu pełznąc w stronę koszar. Wracali. Obie z panią w welwetowej spódnicy rzuciły się w stronę bramy. Wartownik wyszedł z budki niepewny, czy ma je zatrzymać żądając podpisanych przepustek, lecz zatrzymały się same przy piramidce beczek z wodą do gaszenia pożaru. Wartownik nie wracając już do budki odczekał, aż powracający z zajęć pluton zbliży się na odpowiednią odległość, po czym uniósł w górę biało-czerwoną belkę szlabanu. Wracali czwórkami. Lidzia bezskutecznie usiłowała wyłowić wzrokiem z tej burozielonej, falującej masy tak dobrze jej znaną sylwetkę. Lecz oni, ugięci pod ciężarem pełnego rynsztunku, w hełmach przesłaniających twarze, sprawiali wrażenie jakiejś nienaturalnie wielkiej gąsienicy pełznącej mozolnie po zakurzonym gościńcu. Dowodzący nimi kapral dostrzegł dwie kobiety, skryte za budką wartownika, i uznał, że w tej sytuacji musi swych podkomendnych doprowadzić do koszar z pełnym fasonem. Zakomenderował: - Plu-ton! Śpieee-wa! - i zaintonował pierwszą zwrotkę popularnej już od paru tygodni piosenki: Przyjedź, mamo, na przysięgę,@ Zaproszenie wysłał szef,@ Syn ci wyrósł na potęgę... Dość ospale podjęli refren i tak, myląc takty i słowa, dobrnęli aż do bramy, zachęcani co chwila dziarskim pohukiwaniem kaprala: - Wesolutko! Wesolutko! Lidzia wciąż jeszcze nie była w stanie wyłowić wzrokiem Mietka. Zbierało jej się na płacz. Dopiero kiedy w świetlicy zamknęła syna w ramionach i poczuła jego mokry od potu policzek przy swojej szyi, uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. - Sam teraz widzisz - powiedziała tonem matki, której syn przyniósł na półrocze kiepskie świadectwo. - Potrzebne ci to było? Te apele? Te deklaracje? - Potrzebne, mamo - łagodnie wyswobodził się z jej ramion. Usadził ją na krzesełku przy stoliku, którego blat przykrywała cerata z wymalowanymi kostkami szachownicy. - Potrzebne - powtórzył. - Teraz już mam zaliczenie z wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Możesz to powtórzyć swemu ojcu. - Dziadkowi - poprawiła go machinalnie, jeszcze nie mogąc się połapać, czy mówi to kpiąco czy poważnie. - Nie. Swemu ojcu. Towarzyszowi Jasińskiemu. Od czasu wiadomości o wyjeździe Korna, Andrzej wciąż był zdenerwowany. Termin otwarcia targów zbliżał się nieubłaganie, a on nie zrobił niczego, żeby dotrzymać słowa danego Gosi. Teraz już będzie miała uzasadnione podstawy, by sądzić, że jego obiecanki były tylko wypróbowaną metodą podrywu. Nie był w stanie ukryć swego rozdrażnienia. Ewa widziała to doskonale, ale przypisywała zły nastrój męża wstrząsowi, jakiego doznał podczas wizyty u Poznańskich. Irytowało go wszystko i tylko on sam wiedział, kto był prawdziwą tego przyczyną. Jego myśli biegły nieustannie w jednym kierunku, jakby toczyły się po niewidocznych szynach, z których skręcić nie sposób w żadną inną stronę. Kiedy po pracy wracał do domu i Ewa kładła przed jego talerzem karteczkę z wypisanymi na ten dzień obowiązkami: odwiezienie Krzysia na religię, odebranie bielizny z magla na Miedzianej, podwiezienie Ewy na zastrzyk do przychodni, kiwał tylko zrezygnowany głową, że rzeczywiście jego portret człowieka "odtąd-dotąd" był trafnie wymalowany przez Gosię i że nie ma sposobu, by mógł się z ram tego portretu wydobyć. Przerabiał z Kajtkiem fizykę. Raptem poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni. Odwrócił się. Nad nim pochylała się Ewa. W kuchni czeka Popiołek, któremu Andrzej obiecał podróż na Siekierki. Murarz Osuch pragnął pokazać im działkę, którą Ryszard chciał kupić żonie, spełniając jej najgorętsze marzenia. - Teraz? Teraz? - opryskliwie spytał Andrzej. - Przecież on wciąż nic nie umie. Ciężar właściwy ołowiu? - nachylił się poprzez stół w stronę zaskoczonego syna. - Ołowiu? - spytał malec chcąc zyskać na czasie. - Tak, ołowiu. Wiesz czy nie wiesz? Kajtek obgryzając ołówek szukał wsparcia w suficie. - A co to w ogóle jest ciężar właściwy? Może od tego zaczniemy. - Ciężar właściwy? - jak echo powtórzył Kajtek. - Tak, ciężar właściwy. Kajtek zrobił rozsądną minę, jakby pomiędzy nim a ojcem panowało pełne zrozumienie omawianego problemu. - Ale ołowiu czy w ogóle? - W ogóle. - W ogóle? - znów jak echo powtórzył Kajtek. Andrzej zazgrzytał zębami. - Przestań za mną w kółko powtarzać. Odpowiadaj! - Ale co? - Nie wiesz? - Nie wiem - przyznał uczciwie Kajtek. - A co ty w ogóle wiesz? Kto gra na lewym skrzydle w Legii, tak? To wiesz? - Gadocha - ucieszył się Kajtek, rad że wreszcie może zadowolić ojca. Andrzej uniósł ramiona w górę w geście poddającego się żołnierza. - Koniec świata - powiedział i nagle przypomniał sobie. - A właśnie. Gdzie ten Popiołek? Stary Osuch, weteran odbudowy ich domu na Złotej, mimo upływu lat wciąż jeszcze nie rozstawał się z kielnią. Brał różne roboty, ale już nie w Warszawie, dokąd jeździć mu było za daleko, bo mieszkał na Siekierkach, lecz głównie na pobliskiej Sadybie, która stawała się najbardziej modną dzielnicą jednorodzinnych domków. Zamówień miał wiele i dzięki temu mógł wkrótce dość znacznie powiększyć areał swego gospodarstwa, bo dokupywał coraz to nowe parcele. Rozrzucone były wzdłuż całego osiedla, długo więc trwało, zanim Popiołek z Andrzejem zdołali obejść wszystkie oferowane przez Osucha działki. Popiołek bez ustanku wybrzydzał. Żadna mu nie odpowiadała. Jedna leżała za blisko elektrociepłowni, inna była za bardzo wilgotna, gdzie indziej znów, jak zauważył, zgromadzono za płotem cały kopiec pustych butelek po wódce. - Pokaż mnie, kumie - mówił - taki kawałek gruntu, żeby mi ślubnej przypominał wieś. Żeby kurki miały gdzie gdakać i żeby można było posadzić ogórek na zagrychę. - Marudzisz pan, panie Rysiu - powiedział - gdzie pan dzisiaj wieś znajdzie? Każdy jeden chomąt ma telewizor i lodówkę. - Ale ja taki plac potrzebuję - upierał się Popiołek - żeby mi nikt przez płot nie zaglądał ani nie mieszał się do tego, co robię. - Czy pan się czasem nie nazywa Dubczek? On też ma takie zachcianki. Na sąsiadów dziś nie ma mocnych. Nie mam słusznej racji, panie Jędrusiu? Zamiast odpowiedzi Andrzej znacząco zerknął na zegarek, dając do zrozumienia, że pilno mu już do powrotu i że i jemu zaczyna już ciążyć niezdecydowanie Popiołka. Osuch należycie odczytał ten test Andrzeja i zaproponował: - W porządku. Pokażę panu jeszcze jeden kawałek, który trzymałem dla siebie. Skierowali się w stronę widocznego stąd z dala nasypu, który częściowo pełnił rolę wału ochronnego przy dawnym, wysychającym już korycie Wisły, częściowo zaś był torowiskiem, po którym od czasu do czasu sunęły wagony pełne wywożonego z elektrociepłowni żużlu. Długo brnęli pośród drewnianych ruder krytych papą, mijali podwórka zagracone starym żelastwem, po którym brodziły kaczki i wałęsały się bezdomne psy w poszukiwaniu jedzenia. Mieszkali tu przeważnie furmani, rozwożący jesienią węgiel, i piaskarze, którzy poza sezonem wynajmowali się do robót murarskich. Prawie wszyscy znali Osucha, pozdrawiali go kordialnie, a nawet zapraszali na flaszkę. Kiedy minęli wreszcie podwórka, nad którymi snuł się cierpki zapach samogonowego zaczynu, ogródki z krzakami pomidorów, butwiejące altanki, na których suszyły się wyleniałe kołdry z kępkami wyłażącej z nich waty, weszli wreszcie na otwarty ugór, porosły łopianami i szczeciną wypalonej trzciny. U kresu tego pola czerwienił się mur rozpoczętej budowy jakiegoś domku czy sadyby. - Spod serca już to sobie wyjmę - wyznał Osuch - bo szykowałem to osobliwie dla siebie, w razie jakbym zwariował i też się ożenił. - To pan nie żonaty? - zdziwił się Andrzej. - A wyglądam na takiego? - Wdowiec? Osuch przystanął, poczęstował gości papierosami, potem schyliwszy się ułamał suche źdźbło trzciny i podpaliwszy je zapałką, podtykał płomyk pod papierosy Popiołka i Andrzeja. - Powiem panu moją zasadę - powiedział tonem uczonego zabierającego się do wygłoszenia wykładu. - Kawaler żyje jak pan, a umiera jak dziad... - No właśnie - ucieszył się Popiołek. - Ale żonaty - podjął swój wykład Osuch - żyje jak dziad, a umiera jak pan. Dlatego ja się ożenię przed samą śmiercią - zakończył. Pan Ryszard zamaszystymi krokami obmierzył długość i szerokość zagonu obwiedzionego już drucianą siatką, obejrzał podmurówkę, zajrzał w głąb cembrowiny pod przyszłą studnię i oświadczył, że w zasadzie obiekt mu odpowiada, ale ostateczne słowo tak czy owak należy do żony. - To się pan teraz drap w głowę - poradził Osuch - a na razie wracajmy, bo sam pan widzi, że pasierbowi się spieszy. Po godzinie jechali już obaj Alejami w drodze na Złotą. - Głupi ten Osuch - przypomniał sobie Popiołek maksymy murarza - głupi jak zelówka od pepegów. Żonaty też może żyć jak król, tylko wpierw musi sobie królową dopasować. On tego nie wie, a ja już to wiem. Skręcali właśnie w Żelazną i do domu było już stąd parę kroków. W mieszkaniu Andrzej nie zastał nikogo. Chłopcy byli na religii odprowadzeni przez babkę, a Ewa zostawiła na biurku pośpiesznie napisaną kartkę z wiadomością, że nie mogąc się go doczekać, poszła do kawiarni zaproszona przez Grażynkę, dawną swą koleżankę z "Mazowsza". Poczuł się rozgrzeszony. Ta kartka od Ewy wydała mu się długo oczekiwaną przepustką. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma, lada chwila rozpocznie się zamykanie sklepów. Kiedy w kilka minut później parkował warszawę w zakolu chodnika przed domem meblowym, w pośpiechu nawet nie zamknął drzwi na klucz. Roztrącając ostatnich klientów opuszczających magazyn, gnał po kilka schodów naraz na piętro, gdzie od strony ulicy Mariańskiej mieścił się punkt poradni plastycznej i dekoratorskiej. Klientów żądnych porad już na szczęście nie było. Gosia, śmiesznie dmuchając od czasu do czasu w grzywkę, zagłębiona była w lekturze kolorowego magazynu "Zu Hause". Długą chwilę stał nie ośmieliwszy się odezwać. Był pewien, że nie dostrzegła jego wejścia, bo wciąż obojętnie przekładała kartkę po kartce. Nawet pomyślał, czy by nie zawrócić, bo podświadomie wciąż mu coś szeptało, że jest to moment jak przed wkroczeniem do bitwy, której wyniku nikt nie jest w stanie przewidzieć. I właśnie wtedy, nie odrywając wzroku od magazynu, powiedziała: - Wiedziałam, że do tego dojdzie. I tak wytrzymałeś ponad dwa miesiące. Czuł, jak wilgotnieją mu palce, opanował się jednak i siląc się na spokój, odpowiedział podobnym tonem: - Chciałem się przekonać, czy przez ten czas nic pani nie straciła z pewności siebie. - Przekonałeś się? - spytała wstając od stolika. - Bo już zamykamy. Wbrew tej zapowiedzi zachęcającym gestem zaprosiła go do wnętrza oszklonego kantorku. Ze stosu zrolowanych tkanin, tapet i okładzin wydobyła zwój srebrzystego brokatu i rozwinąwszy go w długą wstęgę omotała nim nieoczekiwanie tors Andrzeja, jakby był manekinem, służącym do przymiarki. - Każda ćma prędzej czy później znajdzie płomyk, przeznaczony dla niej. I te słowa, które były oczywistą prawdą, i błazeńska draperia wyprowadziły Andrzeja z równowagi. Zdarł z siebie z wściekłością ciężką zasłonę. - Nie przyszedłem tu po proroctwa - powiedział. Jego rozdrażniony ton nie zrobił na Gosi najmniejszego wrażenia. Jakby grała jakąś dobrze wyuczoną rolę, stanęła za biureczkiem w pozie wzorowego subiekta. - Przyszedłeś po wolność, panie Symetryczny - powiedziała z wyrozumiałym uśmiechem. - Po uncję luzu... Zaprzeczył energicznym gestem dłoni. Nie zważając na jego protesty, przeistoczyła się teraz w dobrotliwą kumoszkę. - Ładnie było panu z tą siateczką. Moja pani, moja pani, a gdzie pani to dostała? Gdzie to rzucili? Czy kolory tym pani pierze, czy bynajmniej tylko białe? Andrzej zagryzł wargi. Kiedy tu był przed dwoma miesiącami z Ewą, rzeczywiście dźwigał siatkę wypchaną proszkiem do prania i warzywami. Musiał wówczas istotnie wyglądać jak żywa ilustracja solennego mieszczucha. Jej dzisiejsze aluzje dowodziły, że dobrze zapamiętała ten jego wygląd poczciwego safanduły. Czuł się urażony, a jednak nie chciał się obrazić. Udał więc tylko, że dotknęły go jej słowa, i zrobił ruch, jakby zamierzał wyjść. Szybko pożałował tego pochopnego gestu, bo Gosia nie sprawiała wrażenia, żeby go chciała zatrzymać. Dopiero gdy kładł już dłoń na klamce, usłyszał: - Masz samochód? Przytaknął kiwnięciem głowy. Gosia, jakby już dość jej było udawania i jakby właśnie zrzucała z siebie kostium aktorki po skończonym spektaklu, zaczęła pospiesznie ściągać firmowy jedwabny kitelek oraz upychać do torby kolorowy magazyn i saszetkę z kosmetykami. - Z nieba mi spadłeś! - teraz już mówiła normalnym, rzeczowym tonem. - Bądź punkt dwudziesta pod moim domem. Wiesz, gdzie mieszkam? - Skąd. Gdybym wiedział... Energicznie wypychała go z boksu, w pośpiechu długo nie mogła utrafić kluczykiem w otwór zameczka yale. Spodziewał się, że ją odwiezie, ale ona pożegnała go na ulicy. - Mam ci wierzyć, że naprawdę nie wiesz, gdzie mieszkam? - Słowo. - Ja bym do tej pory już wiedziała. Źle, panie Symetryczny. Jeszcze nie dojrzał pan do przeróbki. Na razie jedyną twoją zaletą jest posiadanie auta. Nawet nie wiesz, jak mi jest dzisiaj potrzebne. - Bardzo proszę. Dokąd tylko każesz. - Auto jest mi potrzebne nie do jeżdżenia. Etatowy narzeczony nawalił. Masz szansę. A mieszkam na Rybakach. Zajedź od strony Wisły. Hej! Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, była już daleko. Podniecony i zaintrygowany ponownym spotkaniem, długo patrzył, jak biegła w stronę Świętokrzyskiej, dopóki jej czarna sylwetka nie wtopiła się w szary tłum przechodniów. Nie mógł doczekać się tej ósmej godziny. Do domu już nie wracał bojąc się, że nie potrafi znaleźć dostatecznego pretekstu, który usprawiedliwiał by jego ponowne wyjście na miasto. Wsiadł do warszawy, lecz dużo jeszcze upłynęło czasu, zanim zdecydował się ruszyć. Na razie starał się bezskutecznie rozwiązać zagadkę, jaką było dziwne oświadczenie Gosi, że samochód wcale nie jest jej potrzebny do jazdy. Do czego zatem? Doszedł w końcu do wniosku, że była to jeszcze jedna z wielu ekstrawagancji dziewczyny, która za wszelką cenę chciała być ekscentryczna i tajemnicza. Zaczął więc układać plan dzisiejszego wieczoru. Po namyśle postanowił, że zaprosi ją do "Kuźni" w Wilanowie. Pomysł przerobienia zwykłej, prymitywnej kuźni na restaurację to było coś właśnie w stylu Gosi i na pewno będzie się jej podobać. Tym bardziej, że jak mu mówiono, lokal ten wzięła w ajencję Beata Artemska, do niedawna pierwsza gwiazda warszawskiej operetki. Tylko czy starczy mu pieniędzy? Pośpiesznie sprawdził zawartość portfela i odetchnął z ulgą: miał całe pięćset złotych. A może pójść raczej na kawę "Pod gwiazdami"? W świeżo wzniesionym wieżowcu na rogu Marszałkowskiej i Hożej, na ostatnim piętrze, zobaczyć można było co wieczór inną ulubienicę stolicy - Hankę Bielicką. Ostatecznie postanowił sprawę tę pozostawić do rozstrzygnięcia Gosi. Na razie ruszył spod "Emilii" i pojechał na Stare Miasto, a były to już ostatnie tygodnie, kiedy można było samochodem poruszać się po ciasnych uliczkach. Zaparkował przy "Largaktilu", popularnym, zwłaszcza wśród młodzieży, lokalu nocnym, który o tej porze był jeszcze zamknięty. Stąd stromymi uliczkami Bugaj i Brzozową blisko już było na Rybaki. Nie zapalając silnika, stoczył się wolno w dół Brzozową, skręcił w Boleść i podjechał, jak chciała Gosia, od strony Wisły. Ku jego zdziwieniu stała już pośrodku garbatego placyku, a obok niej w śmiesznym, staromodnym szafliku tkwiło kilkanaście ogromnych blaszanych puszek z farbami. Dawno już nieczytelne etykiety pochlapane były smugami różnokolorowych farb. Pod pachą trzymała zwój zrolowanego ściernego papieru, a z tekturowego pudła po winie sterczały szczeciny kilkunastu pędzli różnej wielkości i ostrza łopatek do rozprowadzania szpachli. - Zapakuj to do tego pojazdu - poleciła, gdy tylko wygramolił się z auta. - Trzeba było od razu powiedzieć, że mam przyjechać ursusem - zażartował. Usłyszał w odpowiedzi, że to jeszcze nie komplet, po czym Gosia pognała w stronę starej kamieniczki, która jak przyklejona zwisała nad brzegiem skarpy. Mozolnie upychał puszkę po puszce we wnętrzu bagażnika, uprzednio starannie moszcząc go starymi gazetami. Skrupulatnie sprawdzał szczelność każdego wieka puszki, bo trudno by mu było znaleźć wiarygodne wytłumaczenie, skąd tu się wzięły pomarańczowe i seledynowe plamy. Pudło z pędzlami umieścił na tylnym siedzeniu i właśnie zabierał się do zatrzaśnięcia klapy bagażnika, kiedy usłyszał z daleka wołanie Gosi, żeby się wstrzymał, bo jeszcze powinna tam się zmieścić drabina. Zbiegała ze skarpy dźwigając metalową, składaną drabinę i termos. Zmieniła ubranie. Miała na sobie błękitny, płócienny roboczy kombinezon, cały aż pstry od kolorowych plam po lakierach i farbach. - Do pracy, panie Symetryczny - zakomenderowała, kiedy już zasiadł za kierownicą. - Cała noc przed nami. W śródmieściu poleciła mu wjechać na jakiś co dopiero splantowany plac po rozebranym domu. Szczytowa ściana sąsiedniej posesji, ocalała z rozbiórki, wymalowana była do połowy barwną reklamą toto-lotka. Ogromna, trzypiętrowa tarcza strzelnicza z numerkami totalizatora poprzecinana była wzdłuż i wszerz siatką murarskiego rusztowania. Wyglądało to, jakby jakieś imponującej wielkości regały przystawiono do barwnego plakatu. Mniej więcej na wysokości drugiego piętra rzędem biegnące litery obiecywały grającym milion. Tekstu, wymalowanego mniejszymi nieco literami, nie sposób było odczytać z powodu zapadającego już zmroku, a głównie dlatego, że nie domalowano ich do końca. Gosia wyskoczyła z warszawy i wziąwszy się pod boki długo mierzyła ścianę spojrzeniem alpinisty, który za chwilę podjąć ma ryzyko wspinaczki. Andrzej już pomału zaczął się domyślać, po co ją tutaj przywiózł. Odwróciła się do niego i wyciągnęła ramię w stronę ściany gestem dowódcy wskazującego kierunek natarcia. - Obejmiesz całą tę ścianę światłami? - spytała. - Jakimi światłami? - Przecież nie potrzebowałam ciebie do transportu pędzli. To mógłby zrobić każdy taksówkarz. Cofnij się i daj długie światła. Posłusznie wrócił do auta i włączywszy wsteczny bieg cofał samochód tak długo, dopóki żółta plama świateł pełznąc coraz wyżej po ścianie nie zdołała objąć wysokości drugiego piętra. Gosia po drewnianych szczeblach drabiny, łączącej piętra rusztowań, wspinała się lekko i zwinnie, jakby chcąc dogonić umykający przed nią jaskrawy krąg świateł. Osiągnąwszy drugie piętro wyglądała na tle czarnych cięciw przecinających tarczę reklamy jak jakiś niebieski owad schwytany w sieć pająka. - Akumulator masz okay? - Bo co? Szerokim gestem ramienia wskazała malowidło za sobą. - Bo muszę skończyć tę superchałturę do rana. Zerknął na podświetloną tarczę zegara tkwiącego w tablicy rozdzielczej. Dochodziła zaledwie dwudziesta trzydzieści. W oknach domów okalających placyk widać było, jak tu i ówdzie gasły już światła. Na pierwszym piętrze jakaś kobieta w samej tylko halce mozolnie ubijała w dłoniach poduszkę szykując się do spania. "W tej chwili - pomyślał - Ewa zdążyła już pewnie pogasić nocne lampki w pokoju chłopców." Obszedł samochód dokoła, otworzył bagażnik i zaczął układać w drewnianym szafliku puszki z farbami. Na rusztowaniu Gosia studiowała tymczasem wyrysowany na karcie bristolu szkic reklamowego hasła, które w powiększeniu miała odtworzyć na murze. Przyciskając do biodra szaflik, który utrudniał mu wspinaczkę, wdrapywał się szczebel po szczeblu po pionowej murarskiej drabinie łączącej półki rusztowań. Widział nad sobą majtające w powietrzu niebieskie nogawki kombinezonu Gosi, która siedziała na desce jak na huśtawce i łopatką szpachlówki zeskrobywała nierówności tynku. Kiedy doniósł jej puszki z farbami, usiadł na desce rusztowania okrakiem jak na nie osiodłanym koniu i zaczął się przyglądać domowi naprzeciwko. Jakiś staruszek cierpiący widać na bezsenność tkwił nieruchomo w otwartym oknie gapiąc się w wylot opustoszałej ulicy. Na drugim piętrze łysy jak jajo mężczyzna w gimnastycznej koszulce rozciągał sprężyny hantli. Piętro pod nim, zza zasłony firanek widać było siedzącą obok siebie parę zapatrzoną pewnie w telewizor. Cisza spętała miasto. Tylko od czasu do czasu słychać było gdzieś daleko pomykający samochód. Czasem też rozlegał się łomot nie domykających się metalowych drzwi budki z telefonicznym automatem. Odwrócił się: Gosia za jego plecami zdołała już powlec farbą centralną część tarczy i wymalować pośrodku niej cyfrę "49". Ukradkiem spojrzał na zegarek: dochodziła północ. - Mów coś! Damy zabawia się rozmową - usłyszał nagle głos dziewczyny. W ciszy nocnej jej słowa zabrzmiały szczególnie donośnie. - Pobudzimy ludzi. - To co? - wychyliła się do niego spoza barierki rusztowania. - Szkoda życia na spanie. Dochodziła pierwsza, kiedy zarządziła przerwę na posiłek. Andrzej zlazł na dół, wygasił na ten czas światła w warszawie, a kiedy powrócił na rusztowanie, niósł ze sobą pleciony koszyczek, w którym były kanapki i termos z herbatą. Posilali się siedząc na desce. Gosia nie przestawała majtać w powietrzu nogami jak rozbawiona mała dziewczynka. Na przemian popijali z plastikowej nakrętki, z której parowała gorąca herbata. - Jadłeś już kiedyś śniadanie w powietrzu? - spytała. - Tak, w samolocie. Nie była rada z tej jego jak zwykle rzeczowej i konkretnej odpowiedzi. Dostrzegł to i dodał: - Dobrze, że nie zaproponowałaś mi śniadania pod wodą. - Dobra myśl! - podchwyciła natychmiast. - Jak skończymy, pojedziemy wykąpać się do Wisły. - Nie mam kąpielówek. - Na szczęście i ja nie mam kostiumu - zaśmiała się. Oddał jej kubek z resztkami herbaty. Przez chwilę przyglądał się, jak piła. - Czy ty zawsze się tak zgrywasz? - spytał. - Czy tylko przy mnie? Zagrała palcami po wieku plastikowego kubka jak na bębenku. - Nie wierzysz tym, którzy robią, co lubią - powiedziała. - Ja sama ustanawiam obowiązki. Inne odrzucam. By nie być kopią tych wszystkich automatów do trawienia - żeby nie miał wątpliwości, kogo ma na myśli, gestem ręki objęła okna domu naprzeciwko. Już w żadnym nie paliło się światło. - Nie jesteś konsekwentna. - I wcale nie chcę. Konsekwentni są tylko nieboszczycy. Tylko oni jedni doprowadzają wszystko do końca. - Nie jesteś konsekwentna - powtórzył z naciskiem. - Wygłaszasz teksty bez pokrycia. Po co dajesz rady w "Emilii"? Po co dzisiaj pacykujesz tę ścianę? Ty, człowiek taki wolny? Uniosła w górę trzonek pędzla. - Ta jedna noc - powiedziała - da mi trzy miesiące wolności. Wy wszyscy pracujecie, żeby przeżyć, ja - żeby żyć. Wiesz, jaka to różnica? Jak z hotelem. Dla jednych to tylko miejsce noclegu, dla drugich - miłości. Światło! Nie spiesząc się zaczął zstępować po nierównych szczeblach drabiny. Nagle omiotła go smuga światła przejeżdżającego samochodu. Na moment odwrócił głowę, bo raziło go w oczy. Auto zatrzymało się. Był to milicyjny radiowóz; jego pasażerów zaintrygował zapewne widok nocnego akrobaty łażącego po rusztowaniu i dziewczyny zawzięcie wymachującej pędzlem. Po krótkiej chwili obserwacji odjechali. Andrzej zeskoczył z ostatnich szczebli drabiny, przeciął na ukos placyk i ponownie włączył reflektory warszawy. Stanowisko Gosi znajdowało się już teraz znacznie wyżej i aby ją należycie oświetlić, musiał cofnąć samochód o kilka metrów. Przy tym manewrze prawie wsparł się tylnym zderzakiem o budkę telefonicznego automatu. Wygrzebał z kieszeni złotówkę. Spojrzał w górę na ścianę, czy Gosia nie patrzy w jego stronę. Szybko uchylił skrzypiące drzwi budki, której dwie szyby były do połowy wybite. Strzępy telefonicznej książki zwisały na łańcuchu dokładnie takim, jakim w Sierpuchowie uwiązywano woły do płotu. Zanim wykręcił numer, nieznacznie się przeżegnał, jakby za chwilę wskoczyć miał ze skarpy we wzburzoną rzekę. - Halo! - Andrzej... Bój się Boga! Jak mogłeś?! - Wóz mi nawalił... - to kłamstwo wydało mu się najprostsze i najbardziej prawdopodobne. - Co się stało? - Co ci to powie? - już panował nad głosem. - Tryb atakujący w dyferencjale. - To weź taksówkę! - niecierpliwiła się Ewa. - Niech diabli wezmą dyferencjał. Przez roztrzaskaną szybę automatu dostrzegł, że Gosia przerwała na moment malowanie i wzrokiem szukała go po placyku. Chyba musiała go w końcu dojrzeć wciśniętego w pudło budki, bo znów wróciła do malowania. - Jakoś sobie dam radę - dłonią przysłaniał słuchawkę i prawie szeptem upychał w membranę słowa, jakby go stąd można było usłyszeć na drugim piętrze ściany. - Andrzej...? - poprosiła Ewa. - Nigdy tego nie rób. Nigdy. Są przecież telefony. - Nie miałem złotówki. Śpij... Jedną ręką przycisnął widełki automatu, a w drugiej wciąż jeszcze trzymał ciężką jak z ołowiu słuchawkę. Był pewien, że nawet po tym telefonie Ewa nie położy się spać. Z pewnością zajrzy do lodówki sprawdzając, czy schowana dla niego sałatka z pomidorów jest jeszcze świeża. Potem zobaczy, czy chłopcy są należycie przykryci, i pewnie zasiądzie przy nocnej lampce do lektury "Przeminęło z wiatrem", niewiele rozumiejąc z tego, co czyta. Opuszczał budkę z uczuciem takiego zażenowania, jakiego raz tylko doznał, kiedy na Powązkach podrzucał wyrwane z albumu zdjęcie Basi, chcąc ją oszukać, żeby z jej pamięci wymazać Łukasza i zająć jego miejsce. Wtedy właśnie usłyszał z wysoka głos Gosi, który w ciszy nocnej zabrzmiał jak wystrzał. - Ładnie to kłamać? - Nie kłamałem. Podszedł pod samo rusztowanie, jakby bojąc się, że ich głośna rozmowa obudzi uśpiony dom. Wychylając się przez barierkę, pokazała mu na dłoni dwa rozczapierzone palce. - To już drugie kłamstwo - powiedziała. - Dokąd dzwoniłeś? Do gniazdka? Jak tam kwoczka? Tak ją nazywasz? Co jej powiedziałeś? Pamiętaj, że również skala kłamstwa określa indywidualność. Przeciągnęło się zebranie? Szef z okazji urodzin postawił pół basa? Ach, te cholerne nasiadówki... Andrzej milczał. Zabełtała resztką rozpuszczalnika w puszce i całą tę już nieprzydatną zawartość rozlała wzdłuż deski rusztowania. Po chwili podjęła swój monolog: - Ale nie. To nawet jak na ciebie za banalne. A więc chyba nagła awaria? Tak? Kolega stawia, bo dostał mieszkanie? - zgadywała. - A może kumpel z woja? - Dosyć! - powiedział przez zaciśnięte zęby. Jakby nie do Gosi, a do warszawy skierowane było to ostrzeżenie, bo niemal w tym samym momencie światła reflektorów zaczęły przysiadać, aż wreszcie zgasły zupełnie. - Racja! - zawołała wcale nie przejęta tym nagłym brakiem iluminacji. - Nawalił ci samochód! Zgadłam? Co? Skrzynia biegów czy akumulator? - Zgadłaś - ruszył w stronę wozu. - Wysiadł akumulator. Przekręcił stacyjkę w tablicy rozdzielczej. Spróbował nacisnąć klakson. Nie działał. Pomyślał życzliwie o poczciwej warszawie, która przychodziła mu z pomocą. Nareszcie koniec tego cyrku. Ostatnie drwiny Gosi bolały go niemal fizycznie. Dopóki pokpiwała sobie z niego, znosił to mężnie i cierpliwie, mieszanie w to wszystko Ewy było nietaktowne i nieprzyzwoite. W tym momencie zobaczył, że Gosia stojąc na rusztowaniu wyrzuca w górę pędzle i łopatki. Koziołkując spadały jak wygasłe race, rozsypując się po całym placu. Długo krążył schylając się, by je pozbierać. A ona, emfatycznym gestem wznosząc ramiona, zawołała: - Widzisz, że świta? Gdzie jest słońce?! - Tam! - wskazał w stronę mostu Poniatowskiego, zapominając, że swym krzykiem zbudzić mogą mieszkańców domu. Odwróciła się i kłaniając błazeńsko w pas, znów zawołała: - Witaj! Bonjour, monsieur Le Soleil! Nawet nie spostrzegł, kiedy znalazła się na dole. Stojąc z naręczem pędzli pozwalał się jej okręcać, a ona tańcząc wokół niego powtarzała bez przerwy: - Finita! Finita! Finita! Nie zauważyli, jak z nadjeżdżającej zza narożnika polewaczki przyglądali im się dwaj robotnicy w pomarańczowych kufajkach. Polewaczka, siejąc szerokim strumieniem wody po zakurzonym asfalcie, wolno sunęła wzdłuż krawężnika, którym obramowany był placyk. Raptem strumień gwałtownie się wydłużył i przeskoczywszy krawężnik zabębnił po placu. Andrzej zdołał umknąć niemal w ostatniej chwili. Gosia nawet się nie ruszyła. Przymknąwszy oczy z rozkoszą nadstawiała twarz pod orzeźwiający prysznic. Gdy polewaczka wtoczyła się za róg ulicy, zdjęła pantofle i człapiąc bosymi stopami po zmoczonym betonie placyku, podeszła do Andrzeja. - Zarobiłam kwartał wolności - powiedziała, całując go w policzek. - Czy ty to rozumiesz? A teraz wieź mnie do domu! Rozejrzał się bezradnie: przecież wysiadł im akumulator. Na szczęście, jak na zawołanie, gdzieś w pobliżu zaklekotały po asfalcie kopyta. Pierwsze furmanki z sałatą i skrzynkami pomidorów, nie spiesząc się, zdążały w stronę bazaru na Polnej. Przy pomocy dwóch furmanów udało się uruchomić warszawę na pych. Po kwadransie wjeżdżali na Rybaki. - Dokąd to, dokąd? - spytała widząc, jak Andrzej podkręca boczną szybkę. - Myślałem, że... Pokręciła głową w geście dezaprobaty. - Myślisz jak każdy, kto nosi spodnie. A ja sądziłam, że już naprawdę coś zrozumiałeś. Hej! - Kiedy cię znowu zobaczę? Już dawno darował jej obraźliwe słowa, które przed godziną spadły na niego z wysokości rusztowania. - Nigdy - wierzchem dłoni odgarnęła znad oczu postrzępioną grzywkę - albo kiedy będę miała ochotę. - Czy to nie będzie to samo? - Postaraj się, żeby nie było - już oddalała się w stronę domu. - Ale jak?! Odwróciła się na moment, ale roześmiała się tylko. Po chwili zniknęła we wnęce bramy. Andrzej wolno wygramolił się z auta. Zwolnił pod tablicą rozdzielczą przycisk mocujący maskę. Uniósł w górę skrzydło pokrywy, a potem długo i starannie ścierał dłońmi tłusty towot oblepiający głowicę, starter i skrzynię biegów. Kiedy obie dłonie uznał za dostatecznie brudne, już siedząc za kierownicą rozmazał jeszcze palcami dwie smugi w poprzek policzka i brody i pobrudził mankiet koszuli. Przed drzwiami ich mieszkania stały już dwie butelki pełne mleka. Schylił się po nie, a potem zadzwonił. Ewa niemal natychmiast ukazała się w drzwiach. Tak jak się domyślał, nie była nawet w szlafroku. Pośpiesznie dopinając bluzeczkę, którą miała na sobie poprzedniego dnia, patrzyła na niego wylękniona. - Jak ty wyglądasz?! - zawołała. - Musiałeś to sam naprawiać?! - Ledwo żyję... O nic już nie pytając, przepuściła go do przedpokoju. Przekręciła kontakt przy drzwiach łazienki. Wszedł bez słowa. Długo szorował szczoteczką i pumeksem palce, zanim jako tako zdołał z nich zmyć lepiący się smar. Mimo woli spojrzał do lustra nad umywalką. I nagle, jakby nie mogąc patrzeć sobie w oczy, uciekł wzrokiem w bok, gwałtownie chwycił za rączkę prysznicu i odkręcając kurek aż do oporu, podstawił kark pod ożywczy strumień. Nie zważał, że woda zalewa podłogę łazienki, prychał, ledwie mogąc dech złapać ustami pełnymi wody, jakby zmyć chciał z siebie jakiś niewidoczny brud. Nic innego tylko ta nieprzespana noc i nerwowe napięcie musiały sprawić, że nieznośny ból u nasady kręgosłupa znów dał znać o sobie. Trzeba to będzie przy najbliższej okazji podsunąć lekarce w rejonie: niech no tylko w grę wejdą nerwy, cęgi wokół kręgu natychmiast się zaciskają. Czy w ogóle możliwe, żeby nerwy mieć mogły wpływ na kości? Ewa, wciąż jeszcze leżąc w łóżku, wsłuchiwała się w siebie. Chyba jednak możliwe, bo po cóż by w takim razie namawiano ją na akupunkturę? Od powrotu Andrzeja spała zaledwie godzinę. Już dawno powinna zwlec się z tapczanu i pobudzić chłopców, ale każda próba zmienienia pozycji natychmiast wywoływała ból. Wsunęła dłoń pod plecy i palcami wymacała bolące miejsce. Mogłaby przysiąc, że dotyka coś okrągłego, coś jakby łepek od śrubki, którą tam wkręcono. Ostrożnie zsunęła stopy na podłogę i, o dziwo, jakby jakaś niewidzialna ręka odkręciła tę śrubkę - niemal czuła, jak coś odpłynęło z bolesnego miejsca. Krzątając się po kuchni, słyszała przez uchylone okno głośną sprzeczkę Jasińskiego z Popiołkiem. Jeżeli Jasiński już jest na nogach, najwyższy czas budzić Andrzeja, ostatnio na Żerań jeździli zwykle razem. Już kładła dłoń na klamce do pokoju męża, kiedy do kuchni wtargnął podniecony Popiołek. Od progu wymachiwał "Życiem Warszawy". - Koniec świata! - obwieścił. - Mamy nowy pasztet! Andrzej rozespany, w samych tylko kąpielówkach, stanął w progu, przecierając oczy. - Co się znów stało? - Inwazja na Czechosłowację! - Popiołek wręczył mu gazetę. - Nie wierzę! - rzucił się do kredensu, gdzie stało radio. Stara wysłużona "Aga" wszystkimi językami świata donosiła o tym wydarzeniu. Z pomocą sąsiadom, których socjalistyczne zdobycze zostały zagrożone, pośpieszyła również i Polska. - Koniec świata! - powtórzył Popiołek. - Raczej demokracji - poprawił go smętnie Andrzej. Nadszedł gotowy do drogi Jasiński. Był wyraźnie skwaszony i nieswój, bo miał już za sobą konflikt z dozorcą. Jakby się wszyscy zmówili, tuż za Jasińskim zjawił się nie mniej podniecony od innych Henio Lermaszewski, a za nim zapłakana Lidzia. - Jeżeli Mietka tam poślą - rozpaczała - to go zabiją! O Boże! - O to jedno może pani spać spokojnie - zapewnił ją Henio. - Czesi są tacy do strzelania jak my do roboty. - Nie rozumiem tego - powiedział zwracając się wprost do Jasińskiego Andrzej. - A pan? Nie można było inaczej? Jasiński milczał. - I za co, za co? - denerwował się Popiołek. - Że dobrze chcieli? - To dopiero historia wykaże, czy faktycznie dobrze chcieli... - zabrał wreszcie głos Jasiński, ale jakoś bez zwykłego u niego przy takich okazjach żaru. - Że chcieli wolności prasy, to nie demokracja? - podniecał się Popiołek. - Że stalinowców chcieli wykopać, to nie demokracja? Żeby wybory, to były faktycznie wybory, a nie głosowanie, to nie demokracja? Źle chcieli? I żeby tak sąsiad sąsiadowi...? Kiedy już we dwójkę jechali na Żerań, Andrzej spytał Jasińskiego: - A tak między nami, co pan o tym naprawdę sądzi? - Nic nie sądzę. Mówi to panu coś? - odburknął niegrzecznie. W radzie zakładowej czekał już na niego Jacek Bawolik. Dobre pół roku temu Jasiński obiecał poprzeć starania chłopca o przydział mieszkania. Jacek ożenił się, obecnie jego żona spodziewała się dziecka, a wciąż gnieździli się w jednopokojowym mieszkaniu rodziców. Stary Bawolik, kiedy tylko mógł, brał nocne dyżury w drukarni albo jako sędzia piłkarski wybłagiwał dla siebie mecze na najbardziej odległej prowincji, byle tylko wyrwać się z domu. Nie sposób wprost było wyobrazić sobie sytuacji w tym mieszkaniu po urodzeniu się dziecka. Dlatego Jasiński z całą powagą i zrozumieniem zajął się sprawą Jacka. Nie robił tego z sąsiedzkiej lojalności, ale głównie dlatego, że chłopak był naprawdę pierwszorzędnym fachowcem i przepracował już na Żeraniu kilkanaście lat. Jasiński, wyjątkowo tego dnia rozdrażniony, wpadł jak bomba do wydziału spraw administracyjno-gospodarczych, gdzie jego poparcie miało uzyskać akceptację dyrektora wydziału. Od progu spytał sekretarkę: - Szef podpisał moje pismo? - Prosił, żebyście zaszli do niego. Nawet nie pytając, czy jest zajęty, z impetem otworzył ciężkie drzwi obite brązowym skajem. - Podpisaliście moje pismo? - Jakie pismo? - urzędnik skubał długie baczki i podejrzliwie przyglądał się rozwścieczonemu Jasińskiemu. - Co wy, sklerozę już macie? - Jasiński pochylił się nad dyrektorskim biurkiem zasłanym papierzyskami i zaczął bezceremonialnie w nich grzebać. - Ach, tego Bawolika - pojednawczo powiedział dyrektor i sam wyciągnął z szuflady arkusz papieru, do którego spinaczem przypięto poparcie rady zakładowej podpisane przez Jasińskiego. Przez chwilę przebiegał wzrokiem treść podania. Potem na powrót wepchnął je do szuflady. - Ale wy mi tu sugerujecie - powiedział - żeby z puli dyrektorskiej. Z dyrektorskiej puli odpada. Jasiński nie czekając, aż go o to poproszą, rozsiadł się w krześle. Widać było, że resztką sił panował nad sobą, by nie wybuchnąć. - Znam tego chłopaka. To pierwszorzędny pracownik - tłumaczył. - Tu jest nasza opinia i poparcie. Dwa razy dostał przodownika pracy. Mówi wam to coś? - Powiedziałem, że z mojej puli odpada. - Ale tę pulę myśmy wam uchwalili. Rada. I teraz chcemy z niej skorzystać. Dyrektor podsunął paczkę carmenów, ale Jasiński zignorował ten pojednawczy gest. - Ja muszę to mieszkanie trzymać dla doradcy głównego technologa. Przychodzi do nas z Lublina. - A to w Warszawie nie ma już doradców? Dyrektor uśmiechnął się pobłażliwie i kładąc dłoń na jednym z czterech telefonów, powiedział: - Towarzyszu Jasiński. Tu jest rządówka. Zadzwońcie, że wam nie odpowiada ten doradca technologa. Bo to oni nam jego nadali... Jasiński ciężko podniósł się z krzesła. - Chyba, że tak... Dyrektor rad, że udało mu się znaleźć argument, który wreszcie zakończył ten niemiły konflikt, sam uniósł się zza biurka i odprowadzając przedstawiciela rady do drzwi, powiedział na pożegnanie tonem handlowca, który jest rad z przeprowadzonych negocjacji. - Cieszę się, żeśmy się zrozumieli. A swoją drogą coście tacy dzisiaj podminowani? Jedno głupie mieszkanie, a wy wpadliście tutaj, jakby było trzęsienie ziemi. - A nie ma? - Lepiej przygotujcie sprawozdanie kwartalne - powiedział na pożegnanie dyrektor - będzie zebranie z udziałem towarzyszy z dzielnicy. A może i wyżej... Jasiński wrócił do siebie i kazał sobie przysłać Jacka Bawolika. Nie miał dla niego pomyślnych wiadomości, ale na pożegnanie zapewnił, że "on tak tej sprawy nie puści". Potem wyszedł na dziedziniec i w zakładowym kiosku "Ruchu" wykupił prawie wszystkie dzienniki. Zamknąwszy się w swoim pokoju oddał się lekturze depesz, które wszędzie brzmiały tak samo: "Narastające w Czechosłowacji siły reakcji, wspierane przez ośrodki imperialistycznej dywersji, zmusiły bratnie partie do zajęcia stanowczego stanowiska. Jeśli w jednym kraju socjalistycznym siły reakcji zagrażają podstawom socjalizmu, to godzi to równocześnie w interesy pozostałych krajów". Nawet nie spostrzegł, pochylony nad gazetami, kiedy nastąpił koniec zmiany. Wyjrzał przez okno. Z hal wydziałów płynęła już w stronę bramy wyjściowej fala robotników. Dojrzał w tłumie Talara, ale nie chciało mu się go zatrzymywać. Wolał wrócić do domu oddzielnie; bał się, że Andrzej znów go zacznie wypytywać, co sądzi o Czechosłowacji. Za prezydialnym stołem, przykrytym zielonym suknem, gęsto zastawionym butelkami wody mineralnej, pomiędzy Kuźniakiem a opuszczonym krzesłem dyrektora, który w tej chwili kończył z trybuny swoje wystąpienie, rozsiadła się kwadratowa postać delegata ze zjednoczenia. Od czasu do czasu widać było, jak uzgadnia coś szeptem z drugim gościem tego zebrania, jakim był przedstawiciel dzielnicy. Ten potakiwał skwapliwie uwagom dyrektora, cały czas zajęty czyszczeniem paznokci. Zebranie odbywało się w hali giserni i trwało już od obiadu. Za przeszklonymi ścianami widać było rozmazane kontury drzew. Załoga przysłuchiwała się naradzie z ław rozstawionych pod ścianami. Jacek Bawolik widział ze swego miejsca, jak Andrzej Talar bez przerwy notuje coś w rozłożonym na kolanach zeszycie, ale kiedy wychylił się, aby spojrzeć Talarowi przez ramię, zobaczył, że na kartkach notesu inżyniera widnieje cały rój motylków. - Tak więc podsumujmy - dyrektor złożył na pulpicie papiery. - Po uruchomieniu dwóch linii automatycznych, dla skrzyni biegów i dla wału korbowego, będziemy w stanie dać w przyszłym roku już czternaście tysięcy nowych fiatów. A towarzyszowi ze zjednoczenia - spojrzał znacząco w stronę, gdzie siedział kwadratowy - już dziś możemy zakomunikować, że wartość naszych zobowiązań, jakie w tym roku podejmowaliśmy dla uczczenia piątego zjazdu naszej partii, wyniosły według szacunkowych obliczeń osiemdziesiąt siedem milionów złotych. Wśród oklasków, które towarzyszyły temu ostatniemu stwierdzeniu, dyrektor, zebrawszy w garść papiery, skierował się ku swemu krzesłu za stołem prezydialnym. Nie zdążył jeszcze tam dojść, kiedy Jasiński podniósł w górę ramię prosząc o głos. Uniósł się z ławy i mimo zachęcających gestów Kuźniaka, by wszedł na trybunę, nie opuścił swego miejsca pod ścianą. - Mnie opowiadał niedawno inżynier Talar - zaczął - a jak tu nam wszystkim wiadomo był na wiosnę w Turynie, że tam w zakładach Miraf ori na sto czterdzieści sześć tysięcy załogi - przez chwilę zawahał się i chcąc zweryfikować przytoczoną przed chwilą liczbę, sięgnął do kieszeni po zmiętą kartkę - dobrze mówię, na sto czterdzieści sześć tysięcy załogi tylko jeden procent to kierownicy i dyrekcja - ze zwiniętej pięści rozprostował wskazujący palec i przez chwilę demonstrował go całej sali, jakby pokazywał jakiś niecodzienny eksponat. - Jeden procent, mówi wam to coś? Jest tak, czy nie jest tak, inżynierze Talar? Andrzej, jak uczeń wyrwany z nagła do odpowiedzi, uniósł się grzecznie ze swego miejsca. - Tak jest - potwierdził. - U nas, jak słychać - ciągnął dalej Jasiński - sprowadza się kolejnego doradcę dyrektora. A potem pewnie doradcę tego doradcy. I doradcę doradcy doradcy. Jaki to rachunek ekonomiczny, pytam się, kiedy cały zysk z produkcji idzie na utrzymanie tych, co się przesiadają ze stołka na stołek? Jacek Bawolik, który wiedział, że właśnie jakiemuś doradcy zawdzięcza swoje rozstanie się z nadziejami na mieszkanie, pierwszy zaczął bić brawo. Z początku niemrawo, potem z coraz większym impetem oklaski przetoczyły się przez halę. Widać było, jak delegat zjednoczenia nachylił się do dyrektora. - On dawno u was? - spytał. - Jasiński? Od samego początku. - Kto nim steruje, że on taki odważny? - To stary działacz - wyznał stropiony dyrektor. - Pojęcia nie mam, co mu odbiło. - Kogo on chce wysadzić? Dyrektor dostrzegł kątem oka, jak gość ze zjednoczenia kreśli na kartce przed sobą duży znak zapytania, a potem dopisuje nazwisko: Jasiński. On sam zaś wcale nie zamierzał poprzestać na tym jednym stwierdzeniu. Jakby rozgrzany oklaskami, postąpił krok do przodu. - Załoga to widzi - mówił. - Słychać głosy: dla kogo właściwie pracujemy? Zamiast nowych maszyn, bo połowa z dotychczasowych to już szmelc, sprowadzamy coraz więcej biurek. Mówi wam to coś? Ja z własnym wnukiem dogadać się nie mogę. I otwarcie powiem: dzisiaj żałuję, że nie słuchałem tego, co mi mówił. Młodzi patrzą i widzą, jak tu wszystko przez palce przecieka. Jak woda. Kto za to odpowiada? - Może konkretnie! - wyrwał się ktoś z sali. - Konkretnie? Proszę. Latem była u nas delegacja Japończyków z Toyoty. Prowadzimy ich na halę elektrolizy, a tam jeden wsuwa drugie śniadanko, drugi czyta gazetę, ten pali, tamten piwko... Japończyk pyta mnie się: Co to, strajk u was? O co oni strajkują? Mówi wam to coś? Tym razem już nie tylko delegat zjednoczenia, ale i przedstawiciel dzielnicy miał kilka pytań do dyrektora. Szeptem uzgodnili, że wymienią uwagi po zebraniu. Trwało jeszcze godzinę. Po Jasińskim kilku mówców także podjęło temat przerostów w administracji, a na zakończenie brygadzista z lakierni mówił o ubraniach ochronnych, których załoga nie mogła się doczekać od ponad pół roku. Kiedy rozchodzili się do domów, Kuźniak, który protokołował, zwrócił się do przedstawiciela dzielnicy z pytaniem, czy ma jak zwykle przesłać mu kopię protokołu. - Dwie - poprosił działacz. - Jak oceniacie, towarzyszu, przebieg? Bojowy prawda? - No narada owszem, owszem... Ale jakoś nie najlepiej ustawiliście jej przebieg. Głos tego z rady zakładowej nie był właściwie wyważony. Kuźniak otworzył swój notesik. - On nie był wcale zaplanowany - zapewnił. - Ta krytyka i nas zaskoczyła, mówiąc otwarcie. - Krytyka owszem - zgodził się działacz zgarniając do teczki papiery. - Ale wiecie, kiedy krytyka jest konstruktywna? Kiedy nie jest przeciw nam. Więcej powiem: dobra krytyka to taka, która jest reklamą władzy, rozumiemy się? Bo wtedy ją wzmacnia. - On mnie samego też zaskoczył - przyznał Kuźniak. - Naszego dyrektora również. Nie mam pojęcia, co mu nagle odbiło. Przedstawiciel dzielnicy zamknął teczkę i kręcąc nieprzekonany głową, zastanawiał się głośno: - Ciekawe, komu on chce smrodu narobić? I pod czyim to parasolem? Sprawdzimy, kto go osłania. A nawiasem mówiąc, ile on ma lat? Sześćdziesiąt pięć będzie? - Chyba tak... - niepewnie odpowiedział Kuźniak. - A chlebowy już ma? - Musiałbym w kadrach sprawdzić. Ale chyba nie. Chyba nie ma. - Stary działacz? I nie ma? No, to na co wy jeszcze czekacie? - No normalny nokaut! Jacek Bawolik stojąc we wnęce bramy relacjonował Wandzie Jasińskiej i Lidce przebieg zebrania. Popiołek, wbity w wyjściowy garnitur, z owiniętą w gazetę flaszką, która z lekka wypychała mu kieszeń, mimo że spieszył się na Siekierki, przystanął w przejściu zaintrygowany opowiadaniem rozgorączkowanego Jacka. Słysząc jednak po chwili, że to mowa nie o nokaucie Chychły ani Drogosza, lecz o jakimś bojowym wystąpieniu Jasińskiego, machnął lekceważąco ręką i ruszył ku bramie. Zaraz jednak zatrzymał się ponownie. - No normalny nokaut! - powtórzył młody Bawolik. - Jaki to jest, mówi, rachunek ekonomiczny, jak u nas cały zysk idzie na biurokrację? I po nazwiskach pojechał. Po funkcjach. No, mówię wam, koniec świata, jak mówi pan Ryszard. - Ale kto tak? Gdzie tak? - dopytywała Lidka, która nie zdążyła na początek Bawolikowych rewelacji. - No u nas, na zakładzie. I to pan Jasiński tak. - Mój mąż? Stasiek? - zdumiała się Wanda Jasińska. - Ja nie wierzę. - Widocznie mu kazali - uzupełniła wątpliwość matki Lidzia. - Ja tak jak Mietek. Nie mogę go już słuchać. Jacek zaperzył się. - Nie, pani Lidko, jak Boga kocham nie! Mówi tak: ja dzisiaj żałuję, że swego wnuka nie słuchałem. Bo młodzież patrzy i widzi, jak u nas wszystko w błoto idzie. A na sali cisza jak makiem. A ojciec jeszcze: mówi wam to coś? No, normalnie nokaut. - I dosłownie tak powiedział: wnuka? - upewniała się Lidzia. - A jak! Lidzia z niedowierzaniem popatrzyła na matkę, jakby w jej oczach szukała odpowiedzi, czy to w ogóle możliwe. Popiołek też nie był przekonany. - Dostał prikaz i zrobił się kozak. Bokser w damskich majtkach - wygłosiwszy tę konkluzję opuścił bramę, bo naprawdę bardzo mu się spieszyło. Osuch czekał na niego w ocienionym wnętrzu gotowej już altanki, którą obaj przez ostatni miesiąc mozolnie pozbijali z łat i desek skupowanych od ludzi z Zawad. Dwa dni wcześniej Osuch zdążył już nawet zaciągnąć konstrukcję altanki pokostem, który akurat na tyle już podeschnął, że można było przystąpić do malowania zieloną farbą, tak zwaną "ogrodówką". Dwie puszki takiej właśnie farby stały przed Osuchem na nie heblowanych deskach stołu. Popiołek postawił pomiędzy nie przyniesioną butelkę "Soplicy". - Kolorowa? - nie mógł nadziwić się Osuch. - To już czysta panu nie pasuje? Na ludzkich oczach do ust tego nie wezmę, chyba że wejdziemy do domu. Pan stąd pojedzie, ale ja zostaję. Potrzebne mi, żeby mnie palcami pokazywali? - Żona mówi, że kolorowa zdrowsza - bronił się nieporadnie Popiołek. - To szkoda, żeś pan od razu waleriany nie przyniósł. Albo soku malinowego na poty. Uchwalili w końcu kompromisowo że nieszczęsna "Soplica pozostanie nadal owinięta szczelnie w gazetę, a popijać ją będą ze szklanek na spodeczkach i z łyżeczkami, żeby na kręcących się tędy wozakach sprawiała wrażenie herbaty. Potem zabrali się do malowania altanki. Już wcześniej uzgodnili polubownie, że na razie, z braku bieżącej gotówki u Popiołka, cała parcela pozostanie nadal własnością Osucha, ale pani Maria będzie mogła gospodarować na niej według własnego uznania. Była tu już raz z Rysiem i rozdysponowała całym placem: w najbardziej nasłonecznionym miejscu będą pomidory, przy samym domu szczypiorek, koper i ogórki, a wzdłuż płotu włoska kapusta i kalafiory. Popiołek przypomniał sobie teraz ten dzień, kiedy był tu z Marią. Rozmarzony odstawił pędzel, popił łyk "herbatki" i zapatrzył się na spiętrzone pod siatką żelastwo, które już tak niedługo wypuści zielone pędy kapusty. - Panie Rysiu? - usłyszał ponaglający głos Osucha zawzięcie machającego pędzlem. - Farba wysycha! - A gardło nie? - Też słuszna racja. Wypili, zagryźli świeżym ogóreczkiem, rozlali jeszcze po jednym i w pana Ryszarda wstąpił od razu duch optymizmu. Oświadczył stanowczo, że za następną wizytą weźmie się za kopanie studni. Miejsce, w którym Osuch rozpoczął już wcześniej kopanie, okazało się fatalnie dobrane: już na głębokości metra natrafił na skałę i dalszej roboty musiał zaniechać. Ale sześć ogromnych kręgów cembrowiny od dawna zwieziono i leżały teraz bezczynnie pod siatką ogrodzenia. Na szczęście sprowadzony specjalnie przed tygodniem z Wilanowa różdżkarz określił bez trudu miejsce, w którym ze stuprocentową gwarancją znajdowała się żyła wodna. Punkt wskazany przez różdżkarza zaznaczony został wbitym w ziemię wystruganym z olchy kołkiem, który sterczał teraz pośrodku podwórka jak maszt na pokładzie. Po ostatecznym uporaniu się z "Soplicą" pan Ryszard nadział na ten kołek pustą już butelkę i dwukrotnie uderzywszy w nią trzonkiem pędzla, jak na fajrant, oświadczył, że pierwsza łopata ziemi będzie należała do niego. - Kopanie to jest robota dla głupich - upierał się Osuch - postawi pan flaszkę i na gwizdek pół Zawad z łopatami przyleci. - Nie - trwał przy swoim Popiołek - pierwsza łopata moja. Woda to jest woda. Ani chrztu bez niej nie ma ani samogonu. A to ma być woda dla mojej Marii i takim sposobem musi być z mojej ręki. - Panie Rysiu - powiedział Osuch. - Jak pan będziesz robił w domu porządki, nie zapomnij pan i u siebie pod sufitem posprzątać. Bo całkiem już tam u pana nie pokolei. I na razie farba stygnie. Przez szeroko uchylone drzwi mieszkania Bawolików niósł się na całą kamienicę podniecony głos radiowego sprawozdawcy. Wszyscy chyba, oprócz może jednego doktora Kazanowicza, stłoczyli się na podeście drugiego piętra, żeby wysłuchać wiadomości z Meksyku. Oczywiście każdy mógł to robić we własnym mieszkaniu, ale od czasu otwarcia olimpiady w Meksyku utarło się, że gromadzono się przy drzwiach Bawolika, bo stary drukarz wciąż jeszcze był niepodważalnym autorytetem w kwestiach sportowych i jego aktualnie wygłaszane komentarze wysoko cenili sąsiedzi. Również Jasiński, który właśnie wracał do domu, dołączył do słuchaczy. Wszystkich rozpierała duma, bo Polska zdobyła osiemnaście medali, w tym sześć złotych. Główną bohaterką była Irena Kirszensztajn, która od paru miesięcy biegała już jako Szewińska, ale i pozostali spisali się wspaniale, zwłaszcza Baszanowski, Ozimek i Kulej. Jasiński nie wysłuchał już listy srebrnych i brązowych medalistów, bo raczej kiepsko znał się na sporcie, a poza tym spieszyło mu się na kolację. Żona podsunęła mu natychmiast dwukrotnie już odgrzewany rosół. Kiedy zabierała się do podsmażania sznycli, przypomniała sobie, że ma dla męża wiadomość. - Telefon był do ciebie z kadr. - Z kadr tutaj? - zdziwił się Jasiński. - Do chałupy? - Pytali o dane, gdzie pracowałeś przed wojną, kiedy złoty krzyż dostałeś. Co pamiętałam, to mówiłam. Po co im to, Stachu? - Rocznica rewolucji się zbliża. Pewnie nowe odznaczenia szykują - powiedział bez specjalnej emocji. Ale tak naprawdę ucieszył się z tego telefonu i tylko przy żonie udawał obojętność. Nazajutrz więc z samego rana, nawet nie wstępując do siebie, poszedł wprost do biura kadr. Dyrektor wydziału, mały, niepozorny człeczyna w okularach, na widok Jasińskiego trochę jakby się zmieszał, a może tak się tylko Jasińskiemu wydawało, w każdym razie zerwał się zza biurka i długo przecierał szkła chusteczką od nosa. - To wyście dzwonili wczoraj? - spytał Jasiński. - Ode mnie z wydziału, owszem. - O co chodzi? Uporawszy się z okularami dyrektor zapraszającym gestem wskazał Jasińskiemu krzesło przed biurkiem. - No przecież nie wypuścimy was bez chlebowego. Jakżeby to wyglądało? - Tak myślałem - przytaknął Jasiński. - Nawiasem mówiąc... Kogo byście widzieli na swoim miejscu? - Na jakim miejscu? - No... w radzie. Jasiński spojrzał na kadrowca wzrokiem sprzedawcy dewocjonalii, którego zapytano, czy nie ma na składzie pornograficznych fotografii. Był niemal pewien, że człowiek za biurkiem bierze go za kogoś innego, być może tylko o podobnym nazwisku. Ale personalnik nie sprawiał wrażenia człowieka, który się omylił. - Na razie - oschłym tonem oświadczył Jasiński - to ja się nigdzie nie wybieram. Mówi wam to coś? - Jak to? - nieszczerze zdumiał się dyrektor. - To z wami jeszcze nie rozmawiano w tej sprawie? Jasiński poprawił się w krześle. - W jakiej sprawie? - No... - dyrektor ponownie zajął się czyszczeniem okularów. - Podlegacie już, niestety, przepisom o zaopatrzeniu emerytalnym. Góra domaga się, żeby teraz bezwzględnie je przestrzegać... Założył okulary i odważniej już patrzył na petenta, który jakby skurczył się i zmalał, choć wciąż sprawiał wrażenie człowieka, do którego prawda niezupełnie jeszcze dotarła. Mrugał przez chwilę oczami tkwiąc nieruchomo w krześle. Kadrowiec rozłożył bezradnie ramiona. - Płacimy teraz za lata wyżu demograficznego - powiedział pouczającym tonem katechety, który zmuszony jest cierpliwie wyjaśniać niedowiarkowi zasady wiary. - Fundusz osobowy nie wzrasta, a zatrudnienie... - tu znów bezradnie rozłożył ręce - sami orientujecie się najlepiej... Jasiński z najwyższym trudem zdołał wstać z krzesła. - Ja... ja... całkiem dobrze jeszcze się czuję... - tyle tylko zdołał wykrztusić. Wyglądał jak człowiek, który na prostej drodze uderzył nagle głową w słup i choć nie upadł, nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje. Kadrowiec, sam trochę tym widokiem zmieszany, podbiegł raźno do żeliwnej szafy pełnej akt i segregatorów. - Przepisy. Wszędzie te przepisy - mówił nie przestając szperać w równo poukładanych aktach. - Żebyście chociaż byli z grudnia dziewięćset trzeciego, jakoś byśmy ten rok jeszcze przeciągnęli, ale wy z marca... Kiedy wreszcie odwrócił się od szafy, wystraszył się, bo Jasiński, ciężko wspierając się o biurko, rozpaczliwie starał się rozluźnić krawat, jakby się nagle zaczął dusić. Jak wyciągnięta na brzeg ryba chwytał łapczywie powietrze. - Co wam? Co wam? - zawołał panicznie już wystraszony personalny i rzucił się do telefonu. - Z ambulatorium! - krzyknął. - Ale szybko! Lidka, mimo wciąż jeszcze niewygasłego żalu do ojca, nie mogła bez współczucia patrzeć na niego. Zawsze mrukliwy i milczący, teraz nie odzywał się wcale. Całe godziny spędzał zamknięty w swoim pokoiku, który kiedyś przed laty należał do Tolka. Nieraz z matką podglądały go przez dziurkę od klucza ciekawe, co robi. Widziały jego kanciaste plecy pochylone nad stołem. Sądziły, że czyta bez przerwy, bo teraz co dzień chodził aż na róg Miedzianej do kiosku, skąd przynosił całe sterty gazet, do których zabierał się od śniadania. Już tak kiedyś było, po październiku w pięćdziesiątym szóstym, kiedy go wywieziono z wydziału na taczkach. Wtedy też spędzał całe dnie zamknięty w swoim pokoiku jak pustelnik. Jakoś się wtedy z tego podźwignął i nikt już nie przypuszczał, że historia zatoczywszy dwunastoletni obrót znów go wepchnie w tę dziuplę jak pokutnika. Tylko wtedy był jeszcze młodszy, jeszcze miał dość siły, żeby podjąć pracę choćby gdzie indziej; nikt wtedy nie zagrodził mu drogi tym szlabanem, pod którym w jego wieku nikt już się nie prześliźnie. Bo tak właśnie jak opuszczenie szlabanu przyjął Jasiński swoją emeryturę. Nie mógł żyć bez tej fabryki. Nigdy nie miał dość wyobraźni, żeby pomyśleć, że kiedyś go to jednak spotka. Nigdy nie był w stanie wyobrazić sobie siebie łowiącego ryby nad Wisłą albo hodującego gołębie, czym nieodmiennie zajmowali się jego starsi koledzy, których sam odprawiał na emeryturę. Tego dnia, kiedy dwukrotnie odmówił zjedzenia obiadu, Wanda wieczorem zaniosła mu gołąbki, które całkiem już ostygły w piekarniku. Na widok żony zaczął pośpiesznie zasłaniać stół gazetami. Bezceremonialnie uniosła płachtę gazety. Pod nią leżały rzędem medale i ordery, niektóre jeszcze ze szpilkami we wstążkach, a obok taki sam rząd czerwonych pudełek z aksamitnymi wnętrzami, na których znać było wgłębienia odciśnięte ramionami krzyży. Jasińska pierwszy raz od niepamiętnych już czasów z rozczuleniem pogładziła dłonią szorstką siwiznę męża. - Masz nad czym myśleć, Stachu? Było, przeszło... Popatrzył na nią jak człowiek, któremu sprzątnięto sprzed nosa ostatnią tabletkę lekarstwa, które mogło mu pomóc. - Myśleć już też mi nie wolno? - spytał. I jakby nie chcąc doczekać się potwierdzenia, jednym zamaszystym gestem zgarnął ze stołu ordery. Z brzękiem posypały się na podłogę. Schyliła się je pozbierać, a on bez słowa wciągnął na grzbiet marynarkę i wyszedł. Przy Domu Słowa złapał wolną taksówkę i kazał się wieźć na Żerań. Kiedy podjechali pod bramę fabryki, gestem dłoni powstrzymał kierowcę szykującego się do skasowania licznika. Nie wysiadł jednak, tylko jak ukrywający się przed wzrokiem przechodniów przestępca obserwował z głębi tylnego siedzenia ukradkiem, co dzieje się za bramą. A za bramą o tej porze niewiele się działo, tylko od czasu do czasu przemknął melex wioząc partię akumulatorów, elektrycy poprawiali coś na dachu giserni, a strażnik przy bramie żuł leniwie kanapkę owiniętą w papier. Po półgodzinnym staniu taksówkarz, który już zdążył przeczytać całego "Expresiaka", łącznie z Wiechem na ostatniej stronie, zniecierpliwił się w końcu. - Długo tak będziemy stali? - spytał. - Stój pan, stój pan - powiedział Jasiński. - Tylko mnie za postój nie płacą. Panu tak. Nazajutrz ku zdumieniu żony zgodził się z nią bez oporów, że teraz już ma czas na zrobienie porządków w piwnicy. Zdjął z gwoździa kluczyki i poszedł. Ale wcale nie wrócił do domu ze słoikami kompotu, o co prosiła, lecz tylko powynosił całe naręcza desek po dawnych półkach Langów i zaczął na podwórku wyjmować z tych desek gwoździe. Już nie tylko Jasińską, ale i Popiołka zaintrygowały jego zabiegi. Zwłaszcza, że uporawszy się z gwoździami chwycił szpadel i zaczął kopać w tym miejscu, gdzie kończył się beton, a po dawnej komórce na piasek pozostał pas twardo ubitej ziemi. - Co jest? - zaprotestował Popiołek. - Krosty pan ma na mózgu? Kto panu pozwolił ser szwajcarski z podwórza robić? - Tak samo moje podwórko, jak i pańskie - spokojnie powiedział Jasiński nie przestając kopać. - Gołębnik stawiam. - Koniec świata! - zawołał Popiołek i ruszył w jego stronę. - Zabieraj pan te patyki i wsadź je pan sobie, wie pan gdzie - zerknął w stronę okna, czy przypadkiem Maria nie jest świadkiem tego konfliktu, i już na wszelki wypadek dodał: - Gdzie plecy się kończą. - Gołębie będę trzymał, mówi to panu coś? - Jak?! Jak?! - Popiołek miał minę człowieka, który stojąc nagi na plaży zobaczył sypiący z nieba śnieg. - Gołębie - powtórzył spokojnie Jasiński. - Brajtszwance, górnoloty. Już byłem na targu w Falenicy. - Co mi pan tu wstawiasz tłumaczenie z polskiego na polski - Popiołek już jako tako zdążył ochłonąć. - Czy ja się pana o rasę pytam? Ja stary warszawiak jestem, starszy jak pan socjalista, dla mnie gołąb to chleb z masłem. Ile ja w swoim życiu pekinów trzymałem, to pan nie ma tyle włosów na głowie. Trzymaj je pan sobie, ile chcesz, ale nie na moim podwórzu. Nie wiadomo, czym skończyłby się ten konflikt, bo Popiołek już zdążył uzbroić się w miotłę, ale szczęściem dla obu Jasińska wychyliła się z okna z oznajmieniem, że jest do Jasińskiego jakiś pilny telefon. Bez słowa odrzucił szpadel i z błyskiem nadziei w oczach pognał na górę przesadzając po kilka stopni na raz. Wciąż liczył, że jednak odezwie się ktoś, kto go przeprosi za tę okrutną pomyłkę. Ale to był tylko telefon od dawnego kolegi z rady, już od roku rencisty, którego Jasiński spotkał przed paroma dniami na Krajowej Rady Narodowej, pod kinem "Delfin", gdzie tamten kupował robaki i glisty. Namawiał go wtedy na wspólne łowienie ryb na czerniakowskim jeziorku i teraz informował, że jest okazyjnie do nabycia składana wędka, i to z enerdowskim kołowrotkiem. Jasiński umówił się z nim na jutro i odłożył słuchawkę. Tymczasem Popiołek opowiadał żonie o tym, co zaszło. - Nic, tylko kota przyjdzie się kupić - rozmyślał głośno. - I po co? Jeszcze pies, to rozumiem, popilnowałby chałupy, a potem i tej parceli na Siekierkach. Ale kocisko? Może Rysio nie wie, ale ja okropnie obrzydliwa jestem na kocury. - Weźmie się małego - upierał się Popiołek - mały milusi jest. I go się ułoży. A jak podrośnie, da on towarzyszowi Jasińskiemu popalić, oj, da! - Ale co? - wciąż jeszcze nie rozumiała. - On ma być kat na gołębie. Taką mu czystkę zrobię, że Beria wysiada - zatarł radośnie ręce. Może by protestowała jeszcze, ale w tej chwili weszła Ewa z prośbą, by babcia zaopiekowała się chłopcami. - Jedziemy z Andrzejem do Konstancina. Popiołek gwizdnął z uznaniem. - Na kurczaki z mizerią? - Niestety, nie na kurczaki. Zajdzie mama? - Już lecę - rozejrzała się za swoją chustą. - To i ja skorzystam - ucieszył się Popiołek - bo mają dziś dawać "Pana Wołodyjowskiego". Chociaż raz sobie popatrzę, gdzie się Polska kiedyś kończyła. Już w samochodzie, kiedy zjeżdżali w dół Belwederską, Ewa jeszcze raz starała się upewnić, czy Lang rzeczywiście zamówił ich do siebie na dzisiaj. Dwa dni przedtem Andrzej zawiózł Karolowi zdjęcie rentgenowskie, które zrobiła w przychodni na Waryńskiego. Obejrzawszy je, Lang powiedział, że najchętniej zatrzymałby Ewę przez tydzień na obserwacji, ale ostateczną decyzję podejmie, kiedy zbada pacjentkę. W Konstancinie Andrzej skręcił za kościółkiem w prawo i wąską uliczką dojechał pod samą bramę wjazdową Stołecznego Centrum Rehabilitacji. Wiele się zmieniło od czasu, kiedy przyjeżdżali tu do Leszka. Lang urzędował teraz w ogromnym gabinecie, pełnym skórzanych klubowych foteli i stylowych mebli. Krążył właśnie pomiędzy nimi wyraźnie czymś wzburzony. Ze ściany spoglądał na niego z ram portretu profesor Gruca, założyciel tego szpitala. Trzej członkowie komisji, która tu zjechała z Warszawy, tkwili sztywno w głębi ogromnej kanapy, spokojnie czekając, aż gospodarz zaprzestanie tej przechadzki. Wszyscy trzej, z teczkami równo poskładanymi na kolanach, sprawiali wrażenie podróżnych na delegacji cierpliwie siedzących w dworcowej poczekalni. W drzwiach stanęła sekretarka, ale Lang nie przestając krążyć po gabinecie, nawet nie zauważył jej wejścia. Chrząknęła więc znacząco, chcąc zwrócić uwagę szefa. Lang spojrzał na nią niechętnie. - Powiedziałem, pani Beato, że nie ma mnie dla nikogo. - Przepraszam, panie docencie, ale... sam pan kazał... Przyjechali państwo Talarowie. - Ach, tak... Wybaczą panowie na moment. W sekretariacie Andrzej z Ewą poderwali się z krzeseł na jego widok. Przywitał się z nimi pośpiesznie. - Pięć minut - powiedział. - Darujcie mi, ale zwaliła mi się na głowę komisja. Chcą mnie połknąć. Pięć minut. Pani Beato - już od drzwi rzucił sekretarce - kawa, herbata dla gości. Wrócił do gabinetu i już bez wstępów oznajmił: - Zapowiadam panom, że od waszych decyzji wniosę odwołanie do Komisji Planowania. Otyły, łysiejący mężczyzna, najwidoczniej kierujący komisją, zamachał papierami, które wydobył z aktówki. - Wszystko, panie docencie, ale nie te inwestycje, których pan żąda w swoim planie. - A jakie? - Żadne. Inwestycje w ogóle nie wchodzą w rachubę. Lang przysiadł obok nich na kanapie i zaczął cierpliwie tłumaczyć: - Jesteście krótkowzroczni, panowie. Skreślacie mi kredyty na aparaty, dzięki którym beznogich mógłbym nauczyć chodzić, a bezrękim kazać zapalać zapałki. Jak można? Jak można? - Dewizy - otyły bezradnym gestem rozłożył ręce. - Żeby chociaż z pierwszego obszaru płatniczego - dodał jeden z jego towarzyszy. - Ale dolary? Lang zerwał się z kanapy i zdjąwszy ze ściany oprawny w ramkę dyplom z niebieskim emblematem ONZ wcisnął go w dłoń otyłemu. - Jestem ekspertem ONZ-tu - powiedział. - Ortopedia to nasza wizytówka w świecie. Polska specjalność, polska! - wskazującym palcem wybijał na krawędzi biurka coraz mocniejsze takty w miarę, jak się podniecał własnymi słowami. - Jak można rezygnować z tak krwawo zapracowanego dobrego imienia? Jak można? - Kraj ma, niestety, i inne potrzeby. - Jakie?! Jakie?! Zakładanie kółek rolniczych, które i tak nie kręcą się w tę stronę, w którą trzeba? Jak można nie inwestować? Jak można żyć bez perspektyw? Żyjemy w świecie, w którym już się lata dookoła księżyca, a my wciąż mamy mentalność furmana z batogiem... - Trochę za mocno powiedziane - z wyraźną dezaprobatą powiedział otyły. - Stanowisko w kwestiach inwestycji nie myśmy we trzech uchwalili. Trochę wyżej. - Nie panowie? To się wspaniale składa! Będę więc tłumaczył komu innemu. Zaczął im kolejno ściskać ręce. Byli kompletnie zaskoczeni tym nieoczekiwanym pożegnaniem. - Wybaczą panowie, ale czekają na mnie chorzy - szeroko otworzył drzwi. - Tu ani Nowy Świat, ani Komisja Planowania, gdzie jest czas na gadanie. Ja osobiście pracuję - stał koło drzwi, a oni defilowali przed nim nie kryjąc oburzenia na afront, który ich tu spotkał. Lang zwrócił się do Talarów: - Wchodźcie - zgarnąwszy z biurka papiery, zaczął je utykać do kosza. - To był mój plan na najbliższe pięć lat. Wiecie, ile mi komisja obcięła kredytów? Wszystkie. - U nas też duże obcięcia - powiedział Andrzej. - Bo to jest myślenie ludzi z opłotków! Jak ktoś ma w genach mentalność furmana poganiającego dwa konie, nigdy nie pojmie potrzeby budowania dwupasmowych jezdni. - No wiesz... - uśmiechnął się Andrzej - ja mam akurat takie geny. - Ale tyś już coś skończył. A inni tylko po dwie akademie: jedną pierwszomajową, a drugą ku czci dwudziestego drugiego lipca. Stąd ten parafianizm. Żyjemy z poniedziałku na wtorek, a myśleć trzeba, jak będzie się żyło za pół wieku - rozdrażniony własnymi słowami rzucił się nagle do drzwi. - Pani Beato! - zawołał - Gdzie kawa? Gdzie herbata? Co to ma znaczyć? - podszedł do biurka i szukał czegoś we wnętrzu szafki. - Kieliszek koniaku? - Przecież jestem wozem. Stanął przed nimi z dwoma napełnionymi do połowy koniakówkami. Jedną wcisnął w dłoń Ewie. Stuknął podstawką w jej kieliszek i zmieniając ton, spytał: - No co ci jest, stara? Swędzi, strzyka, łaskocze? - Kręgosłup, Karolu. - Wymienimy ci na nowy - skreślił kilka zdań na kartce wyrwanej z notesu i nacisnął guziczek dzwonka. Sekretarka, pomagając sobie kolanem przy otwieraniu drzwi, wniosła na tacy trzy parujące filiżanki. - Już jest kawa, panie docencie. Maszynka mi wysiadła, musiałam pożyczyć z gospodarczego. Lang wcisnął jej w dłoń karteczkę. - Docent Labuś natychmiast do mnie. Pacjentka czeka. Po jej wyjściu usiadł przy Ewie i kładąc jej dłoń na kolanie spytał tonem troskliwego gospodarza: - Masz ochotę tu u mnie troszkę pomieszkać? - Kiedy? - spytała spłoszona. - A choćby od zaraz. - Nie. Nic nie mówiłam chłopcom. - No to od jutra. Wszedł docent Labuś, przygarbiony i chudy młody człowiek, na którym kitel wisiał jak na pokrętnym paragrafie. - Niech pan obejrzy sobie tę panią. Tylko ostrożnie. Mąż jest cholernie zazdrosny i bije. Po wyjściu Ewy z docentem Andrzej, choć uspokojony żartobliwym tonem Karola, spytał jednak: - Musi ona tu zostać? - Musi. - Co jej będziecie robić? - Punkcję. - Co to jest? Lang pociągnąwszy łyk koniaku powiedział: - Andrzej, czy jak ci oddam swoją renówkę z zepsutym gaźnikiem, to będę pytał o czynności, jakie przy tym wykonasz? - Przepraszam. Długo tu będzie? - Masz jakiś tydzień na dziewczynki. Nazajutrz Andrzej pokonał tę samą trasę. Tyle, że w drodze powrotnej z Konstancina nie było już przy nim Ewy. Zostawił ją w STOCER-ze, siedzącą na brzegu łóżka w separatce, pośród sterty jej ulubionych drobiazgów, które Karol w drodze wyjątku pozwolił jej zabrać z domu. - Przepytaj Kajtka z fizyki - poprosiła, gdy już się żegnali - i niech późno nie kładą się spać. Było to z góry skazane na niepowodzenie, bo chłopcy już od pierwszego wieczoru niewiele sobie robili z poleceń babki, która na czas nieobecności Ewy sprowadziła się do mieszkania syna. Nie można ich było odpędzić od telewizji, która dotąd dostępna była dla obu tylko do "dobranocki". A Andrzej też był zbyt - jak sobie wyrzucał - liberalny. Na ekranie pojawił się rysunek cwałującego konia zapowiadający kolejne wydanie "Pegaza". Po smutnej wiadomości o śmierci Jana Kurnakowicza Grzegorz Lasota zaczął mówić o wernisażu, który odbył się w "Lergactilu" na Starym Mieście. Naprzód przez ekran przepłynęły obrazy pełne czarnych plam i trójkątów, potem gwarny tłum gości z kieliszkami szampana w dłoniach, a wreszcie kamera zatrzymała się na osobie autorki tych wszystkich dzieł. Raz jeszcze kamerzysta zademonstrował jeden z obrazów. Na widok czarnej postaci ni to człowieka, ni stworu, wyłaniającego się z morskiej toni, Kajtek zawołał ubawiony: - Ale chała! - Niemożliwe! - wyrwało się Andrzejowi. Z ekranu patrzyła na niego Gosia i mówiła coś do mikrofonu, który jej podsuwał reporter. Andrzej wciąż był porażony. Nie słyszał ani słów komentarza, ani gderań matki, która zabrała się wreszcie do przepędzenia chłopców z pokoju, ani surowych ocen Popiołka. - Te dzisiejsze Matejki... Panie Jezu, zejdź wreszcie z krzyża i kopnij tych artystów tam, gdzie się plecy kończą, bo inaczej to koniec świata! Po jego wyjściu Andrzej długo jeszcze nie mógł się uspokoić. Przerzucał gazetę nie wiedząc, co czyta. Smuga światła pełzająca pod drzwiami pokoju chłopców zgasła. Widocznie i Talarowa musiała już ułożyć się do snu. Spojrzał na telefon na komódce. I wtedy usłyszał jego dzwonek. - Widziałeś jak do ciebie mrugałam? - mówiła Gosia. Musiał mocno przytrzymać słuchawkę, aby nie wymknęła mu się z dłoni. - Hej, jesteś tam? - spytała. - Jestem - powiedział. - A dlaczego nie u mnie? Dzisiaj mam święto. Opanował się. - Gdzie byłaś tyle czasu? - W przestrzeni. Przywiozłam stamtąd tę wystawę. Możesz mówić swobodnie? - Tak. - A wolałbyś nie przez telefon? - Tak - przytakiwał wciąż jak automat, chociaż zdawał sobie sprawę, że powinien zaprzeczać. - To czekam. Przyjedziesz? - Tak. Po kwadransie był już na Rybakach. Zdyszany biegiem po stromych schodkach, naciskał dzwonek z zabawnym napisem. Odpowiedziała mu cisza za drzwiami. Pomyślał, że znowu z niego zakpiła jak tyle już razy, ale dzisiaj przyjął to nawet z ulgą. A jednak nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Wraz z ich otwarciem napłynęły dźwięki zajękliwej, wschodniej melodii wypełnionej stukotem jakichś bębenków i piskliwymi zawodzeniami piszczałek. Rozgarnął sznurki koralików, zastępujące drzwi do pokoju, i znalazł się w obszernym pomieszczeniu, pośrodku którego na łaciatej skórze siedziała Gosia. Ze skrzyżowanymi nogami, z ramionami uniesionymi nad głową jak baldachim, tkwiła nieruchomo w tej pozycji kwiatu lotosu. - Jestem - powiedział zdejmując płaszcz. Kładąc palec na ustach nakazała milczenie. Usiadł obok niej na podłodze. Od razu poczuł mrówki łażące mu po grzbiecie. Miała na sobie cienką, niemal przezroczystą czarną bluzkę, ledwie osłaniającą piersi. Dwa wąskie ramiączka zsunęły się z ramion, które wypolerowane słońcem miały barwę miodowego piernika. Wydało mu się, że nawet pachną jak piernik. Czuł, że wilgotnieją mu dłonie wsparte o szorstką sierść skóry. Nigdy jeszcze Gosi takiej nie widział i nigdy nie był przy niej tak blisko, by czuć zapach jej ciała. Nie mógł oderwać wzroku od bluzki, jakby licząc, że ześliźnie się w dół obnażając guziczki sutek widocznych pod materiałem. Nachylił się, chcąc dotknąć ich ustami. Powstrzymała go dłonią, a przez jej skupioną twarz przemknął cień zniecierpliwienia. - Odpręż się, rozluźnij... Bądź razem ze mną tam, gdzie jestem - prawie nie ruszając wargami wypowiadała ni to polecenie, ni to aforyzmy, a może modlitwy lub jakieś zaklęcia. - Zanurz się w czas... Odpłyń w czas... Z coraz większym trudem przełykał ślinę. Patrzył na nią wściekły i coraz bardziej mimo wszystko łakomy. - Poszukaj siebie - z przymkniętymi powiekami odprawiała swoje tajemnicze misterium. - Znajdź w sobie to jedyne, to najważniejsze chcenie. Czego chcesz najbardziej? To pytanie wydało mu się zachętą i prowokacją zarazem, więc ponownie nachylił się chcąc ją pocałować. - Nie domyślasz się? - spytał. Wymknęła mu się z ramion, uniosła z podłogi i zastygła w geście solistki, która za chwilę zatańczy. Płyta wciąż obracała się na patefonie, siejąc jękliwą, wschodnią melodię. Nagle Gosia ściągnęła przez głowę czarną bluzkę. Została w samym przezroczystym staniku. Półleżąc na podłodze patrzył jak urzeczony. Wtedy rozsunęła ekler spinający z boku wąskie połyskujące satyną spodnie. Błysnął mu przed oczami róż bielizny i pasmo nagiego uda. - Świat trzeba czuć całym sobą - zawirowała w tanecznej pozie jak nagle puszczona w ruch figurka. - Gośka! - Andrzej wolno unosił się z podłogi. - Muzyka przenika do nas dopiero naprawdę, jak jesteśmy nadzy - zawirowała biodrami i wtedy spodnie zsunęły się w dół po jej udach jak draperia odsłaniająca posąg. Stała teraz przed nim już w samym tylko staniku i majteczkach, a Andrzej wciąż nie śmiał wyciągnąć do niej ręki, jakby jej słowa zbudowały między nimi jakiś mur. - Muzyka jest czymś transcendentalnym - mówiła nie przestając wirować. - Przez nią chcę cię dzisiaj nauczyć wolności. Bycia sobą. Żeby dać się jej przeniknąć, trzeba być otwartym... Luźnym... Nagim... Prawdziwym... - odpięła stanik; spłynął po jej opalonym brzuchu i padł przy stopach jak czarny rozdeptany owad. - Zrzuć z siebie wszystko. Wtedy i ty usłyszysz... Nieporadnie zdjął przez głowę koszulę. Z napięcia i pożądania oddychał z trudem. - Teraz słyszysz? - spytała. Przez chwilę wsłuchiwał się w siebie. - Nie... Nie słyszę... Przysiadła przy nim. Czuł, jak jej grzywka dotknęła jego brwi i rozpalonego czoła, kiedy tak z bliska patrzyła mu w oczy. - Wstydzisz się, prawda? - spytała. - Jeszcze tkwi w tobie zwierzę. Dopiero gdy je wypędzisz, będziemy mogli się spotkać. Inaczej niż kobieta i mężczyzna. Wtedy dopiero będziemy otwarci. Będziemy ludźmi. Już dłużej nie panując nad sobą, gwałtownym ruchem zagarnął ją całą w ramiona i obalił na skórę. - Gosia... Gośka... Pozwoliła bez protestu obsypywać się pocałunkami. Ale leżała martwo, nieruchomo, podobna do manekina. - Zepsułeś wszystko - powiedziała chłodno jakby stawiała stopień ze sprawowania. - Wstań, ubierz się i odejdź. Zamarł nad nią, jakby nagle czymś uderzony. Potem zerwał się gwałtownie z podłogi i sięgnął po koszulę. - Robisz ze mnie durnia! - krzyknął. - Durnia i błazna! Wciąż leżąc nieruchomo, powiedziała z wyrzutem: - Nie potrafisz trzymać swoich psów na uwięzi. Latały mu palce i w żaden sposób nie był w stanie pozapinać guzików. - Zależy ci tylko na tym - powiedział - żeby mnie poniżyć i ośmieszyć. Jestem normalnym mężczyzną... - A ja kobietą - przerwała mu. - Ale umiem poskromić swoje psy, jeśli tylko chcę - sięgnęła po kółko z kluczykami walające się przy patefonie i wysupławszy jeden rzuciła w jego kierunku. - Będziesz tu mógł zawsze przyjść, kiedy się tego nauczysz. - Eksperymentów jej się zachciało! - już nawet na nią nie patrzył. - Za dużo naczytałaś się o hippisach. Wiesz, czego chcesz naprawdę! Ślubu! Chłopa! Bachora! - Oto twoja filozofia, panie Symetryczny - powiedziała tonem, w którym czuć było smutek i zawód. Już od drzwi odszczeknął się jeszcze na pożegnanie: - Najpierw trzeba żyć, potem filozofować! - Kluczyk - powiedziała Gosia. - Co kluczyk? Mimo woli pobiegł wzdłuż linii jej wzroku. Samotnie pośrodku podłogi, objęty ramiączkiem jej czarnego stanika, połyskiwał srebrzystym chromem mały, yalowski kluczyk. Machinalnie, wciąż jeszcze nawykły do spełniania jej poleceń, schylił się po niego. Uwięził go w spoconej dłoni i dopiero już na schodach uświadomił sobie, że jest mu zupełnie niepotrzebny, nigdy już tu przecież nie wróci. Ale gdy przed domem owionął go chłód nocy, nie był już taki całkiem pewien tej myśli. - Jędruś, dzwonią... Talarowa już od dłuższej chwili potrząsała ramieniem syna. Spał przykryty po głowę kołdrą. Usiadł gwałtownie na łóżku i przez chwilę spoglądał na matkę wzrokiem człowieka, którego raptem wypchnięto z pędzącego pociągu i teraz nie mógł się połapać, gdzie wylądował. - Jędruś, dzwonią - powtórzyła. Dopiero teraz ocknął się na dobre. Wyskoczył spod kołdry. - Kto dzwoni? - Ze szpitala. Biegiem dopadł telefonu. Dzwoniła Lidzia z polecenia Langa, żeby przyjechał do Konstancina. - Czy coś się stało? - nagły niepokój ścisnął mu gardło. - Nie. Ale przyjedź. Nie goląc się, ubrał się byle jak i po dziesięciu minutach był już na dole przy warszawie. Po wilgotnej nocy, z której jeszcze teraz parowała mgła, samochód długo nie mógł zapalić. Szarpał nerwowo kluczykiem w stacyjce. Potem nurkując pod otwartą maską sprawdzał świecę po świecy i starannie wycierał szmatką wnętrze kopułki zapłonu. Nic nie pomogło. Zawołał Popiołka. Pan Rysio chętnie się zabrał do popychania auta. Z pomocą dwóch przygodnych przechodniów po paru metrach warszawa zapaliła na pych i zionąc czarnym warkoczem spalin wkrótce zniknęła za rogiem. W STOCER-ze Andrzej wpadł zdyszany do sekretariatu Langa. Pani Beatka wpuściła go do szefa bez słowa. - Co się stało? - spytał od progu. Karol usadził go w klubowym, skórzanym fotelu. - Nic się nie stało - powiedział spokojnie. - Po prostu Ewa chciała cię widzieć. - Gdzie ona jest? - Na zabiegówce. Robiliśmy jej, jak mówiłem, punkcję. - I co? - I nic. Jest teraz trochę oszołomiona. Znam większe przyjemności niż punkcja, więc wcale się jej nie dziwię. To się pobiera płyn z rdzenia kręgosłupa, rozumiesz? - I co ten płyn? - Płyn jak płyn. Mógłby być lepszy. - Co to znaczy? - zerwał się z fotela. - Uspokój się. Przypomnij sobie Leszka. Też tu leżał i chwalić Boga dziś skacze. Ewę możesz po południu zabrać do domu. - A kiedy ma tu wrócić? - Czy powiedziałem coś o powrocie? - Lang uśmiechnął się. - A teraz idź już do niej. Przemierzając długi korytarz rozmyślał nad słowami Karola. Zbyt dobrze znał lekarzy, aby nie wiedzieć, że takie odpowiedzi mogły być zarówno nadzieją, jak odwrotnie. Ewa leżała w zabiegówce na wysokim łóżku, uzbrojonym w jakieś rękojeści, korby i zębate koła. Z butli, zawieszonej na stojaku, pełzły w dół po przezroczystej rurce krople glukozy. Na widok wchodzącego męża uśmiechnęła się blado. - Jesteś... Pochylił się ku jej twarzy bez cienia rumieńca, zmiętej i spoconej. Delikatnie pogładził rozrzucone po poduszce włosy. - Wiesz, kiedy szłam tutaj - swobodną od kroplówki ręką starała się dotknąć jego dłoni - myślałam, że nie zobaczę już więcej nikogo... - Ewa! Przecież to nie operacja, tylko zabieg. - A potem - ciągnęła - potem myślałam: jak otworzę oczy... chcę zobaczyć to, co jest dla mnie najważniejsze. I teraz już widzę - dodała. - Jestem - powiedział. - Co ja bez ciebie znaczę? Nic. Umknął spojrzeniem w bok, byle tylko nie patrzeć jej w oczy. Malutki kluczyk yale, wetknięty poprzedniego dnia w sekretną kieszonkę spodni tuż pod paskiem, uwierał go teraz tak, jakby tam wsadził stukilowy odważnik. Czuł, jak łomotały mu skronie i jak spływała na policzki fala wstydu. Wystraszył się, że Ewa to dostrzeże. Poderwał się gwałtownie jak człowiek, który coś nagle sobie przypomniał. - Pójdę zostawić Karolowi butelkę koniaku. Przywiozłem mu ormiański, trzygwiazdkowy. A dla Lidzi kwiatki. Gotowi mi potem uciec. Przesiedział jeszcze w STOCER-ze do obiadu. Pani Beata przyniosła mu z rejestracji kartę wypisu Ewy. Po obiedzie Lang z Labusiem uznali, że chora nadaje się do transportu. Od południa popsuła się pogoda, wiał silny wiatr, strząsając w szpitalnym parku ostatnie, pożółkłe dawno liście, i Lidia uznała, że w samym kostiumie, w którym tu Ewa przyjechała, będzie jej teraz za zimno. Zaoferowała swój jesienny płaszczyk, sama i tak zostawała na nocny dyżur. Kiedy opatuloną w flauszowy płaszcz Lidzi, obszyty przy kołnierzu futerkiem, wyprowadzał przed szpitalny pawilon, przy którym stała gotowa do drogi warszawa, sypał już pierwszy, mokry śnieg. - Przyjechałam jesienią, wyjeżdżam zimą - zaśmiała się Ewa. - Kto by pomyślał: śnieg... - Grudzień. Cóż w tym dziwnego - Lidzia uchyliła tylne drzwi auta sądząc, że tam Ewie będzie wygodniej. - Nie. Chcę przy nim - poprosiła. Nazajutrz Andrzej nie pojechał do pracy. Ewa spała prawie do dziewiątej. Obudziła się wypoczęta i rześka i nawet spróbowała przejść się w szlafroku po mieszkaniu. Przy śniadaniu, przygotowanym przez Talarową, zażądała gazet, których codziennej lektury nauczyła się w szpitalu. Andrzej wybiegł do kiosku, ale prasy jeszcze nie dowieziono. Natknął się za to w bramie na listonosza, który wręczył mu kartkę z kolorowym widoczkiem Frankfurtu. Była to pierwsza wiadomość od Poznańskiego. Pisał, że, jak zamierzał, urządził się w pralni prowadzonej przez przyjaciela z Polski. Po powrocie streścił Ewie treść kartki. Słuchała nie dość uważnie, obserwując kręcącą się po kuchni teściową. - Niech mama już idzie - powiedziała. - Widzę, że gdzieś mamie śpieszno. - Otwarcie mówiąc tak. Rysio kupił wczoraj jakieś narzędzia i jeszczem ich nie widziała. - Jakie narzędzia? - spytał Andrzej. - Na działkę. - Teraz? Na zimę? - zdziwiła się Ewa. - Okazyjnie trafiły się, to wziął. Poleżą spokojnie w szopie do wiosny, a na wiosnę jak znalazł. Bo i szopę już mamy - dodała z dumą. - Niech mama idzie - powtórzyła Ewa. - Już jestem zdrowa. Wśród owych narzędzi był zwyczajny szpadel, ale za to z poprzecznym uchwytem, poręcznym przy głębszym kopaniu, i sekator do przycinania gałęzi, ruchomy zraszalnik do sztucznego deszczu, a przede wszystkim wspaniałe taczki ze składanymi nóżkami i z kołem na gumowej obręczy. Wszystkie te skarby nabył okazyjnie Popiołek od dozorcy z sąsiedniej posesji, który mówił, że niebawem się stąd wyprowadza i będzie miał za daleko na działkę. Podobno kamienicy naprzeciwko zagrażała rozbiórka, ale jak dotąd lokatorzy bronili się, jak mogli, przed przeprowadzką na Chomiczówkę i Pragę Ii. Talarowa z dumą demonstrowała wszystkie te wspaniałości Teresie Bawolikowej, która zaszła do ich stróżówki z płaską paczką opakowaną w kolorowy firmowy papier "Polskich Nagrań". Po wyjściu Popiołka jego żona gestem konspiratora sięgnęła po paczkę. - Ma pani to dla mnie? - Jacek załatwił - powiedziała Teresa. - Jego Magda pracuje w księgarni muzycznej przy Nowym Świecie. Talarowa uchyliła rąbka firanki sprawdzając, czy przypadkiem Popiołek nie wraca, i ostrożnie rozpakowała paczkę. Była to płyta gramofonowa z dwoma operetkami Lehara. - Czy aby o tej wdowie na pewno jest? - upewniała się Talarowa. - Wdówce - poprawiła ją Teresa. - Jest, proszę. "Wesoła wdówka" - powiodła palcem wokół kolistej etykietki. - Będzie dla męża na Mikołajki. On nawet słowa z tego zna... - Zazdroszczę pani - westchnęła Bawolikowa. - Kto by pomyślał, że pan Ryszard taki jest romantyczny. I o tę działkę dla pani się wystarał. Byle tylko żonę ucieszyć. - Czy to się o uciechę rozchodzi? Ziemia to jest ziemia - Talarowa upychała do kredensu płytę. - Dom się może rozlecieć, rzeka wyschnąć, a ziemia zawsze zostanie. Choćby i te pół ara, a zawsze i pomidor będzie własny, i marchewka swoja, i jakiś kwiatek... - Pan Ryszard - powiedziała z uznaniem Teresa - ma jednak przedwojenne podejście do kobiety. - Powiem pani - z zawstydzeniem wyznała Talarowa - że jeszcze jak do ślubu te obrączki stalował, to mówi tak: ta to już będzie po grób... - błysnęła na palcu szerokim paskiem złotej obrączki. - Oj, pani Mario, pani Mario - westchnęła Bawolikowa. - Kto dziś tak umie kochać... Po jej wyjściu Talarowa zabrała się do drobiazgowego przeglądu ogrodniczych narzędzi i od razu dostrzegła na ostrzu sekatora krwawe kropelki rdzy, rzuciła się więc szukać w kredensie glanspapieru. Spoza firanki dostrzegła rozmawiających na podwórku Popiołka z Andrzejem. Pan Ryszard zaczepił go przy bramie z pytaniem, czy by nie dał rady podrzucić go na Siekierki z całym tym majdanem, który zakupił. - Teraz niestety odpada - powiedział Andrzej. - Jadę w całkiem innym kierunku. - Na Żerań? - Nie na Żerań. Ale też w ważnej sprawie. Znów zaczął sypać śnieg i kiedy Andrzej mijał plac Zamkowy, wycieraczki z coraz większym trudem zgarniały z szyby samochodu białą, marznącą mazię. Mówiąc Popiołkowi o ważnej sprawie, którą miał załatwić, w niczym nie przesadził. Jechał napięty, skupiony, jakby czekał go egzamin, od którego zaliczenia miały zależeć dalsze jego losy. Już wczoraj, w separatce STOCER-a, postanowił rozwiązać tę sprawę. Zrozumiał, że był jak narkoman, który nie ma w sobie dość siły, aby oprzeć się pokusie sięgnięcia po nową dawkę. Dziś wiedział, że każda następna może okazać się śmiertelną. I nie siebie samego miał na myśli, ale chłopców, dom, rodzinę. Wspinając się stromymi schodkami domu na Rybakach, czuł w zaciśniętej garści chłód metalu małego yalowskiego kluczyka. Nierówne, ostre ząbki wpijały mu się w poduszkę dłoni. Nacisnął dzwonek sąsiednich drzwi. Usłyszał powolne człapanie pantofli, chrypiący z głośnika zespół "No to co", pogodnie śpiewający o śwarnych dziewuchach ze Śląska, i starszy, zadbany pan w pikowanej bonżurce wyszedł mu naprzeciw. - Czy byłby pan taki grzeczny - powiedział Andrzej - i oddał to pani Gosi? - rozwarł dłoń, w której spoczywał srebrzysty mały kluczyk. - I coś jeszcze? - spytał sędziwy sąsiad Gosi. - Nic. Tylko ten kluczyk yale. - To nie yale - mruknął starszy pan - to "Łucznik". Coś powtórzyć? - Nie. Ona już wszystko będzie wiedziała. Dokładnie w tym samym czasie Ewa wyjmowała z siatki zakupy, które przyniosła jej teściowa ze sklepiku. Były tam też paczki dla Popiołków, a wśród nich królowała ogromna główka kapusty opatulona gazetą; jej przeznaczeniem było stać się listkami do gołąbków, za którymi przepadał pan Ryszard. - Zaraz namoczę - mówiła Talarowa - będzie w sam raz na obiad, jak wróci. - A dokąd pojechał? - spytała Ewa zajęta sprawdzaniem wydatków. - Na działkę. Znalazł "Żuka", żeby pozawozić te swoje narzędzia. - Czy to warto tak teraz, na zimę? - Poczekają. Wtedy właśnie zadzwonił telefon. Ewa bez pośpiechu szła z kuchni do jadalnego. Zanim podniosła słuchawkę, odruchowo poprawiła włosy. W następnej sekundzie Talarowa usłyszała jej przeraźliwy krzyk i wylękniona wyjrzała z kuchni. Synowa stała przy kredensie jak martwa. Wydawało się, że za chwilę upadnie. Jej blada od wczoraj twarz była teraz koloru śniegu, który wciąż sypał za oknem. Nie wypuszczając słuchawki z dłoni powtarzała w kółko coraz słabszym głosem: - Nie? Nie? Nie... To niemożliwe... Talarowa podeszła z lękiem bliżej. - Andrzejowi coś się stało, tak? - Nie - Ewa patrzyła na teściową niewidzącymi z przerażenia oczami. - Zaraz tam będę - dodała do słuchawki. Rozsupłała pasek szlafroka. Przez moment stała jak odrętwiała, potem sięgnęła po spódnicę przewieszoną przez poręcz krzesła. - Ewuni jeszcze nie można nigdzie wychodzić - ostrzegła Talarowa. - Teraz to już nie ma znaczenia... - popatrzyła na matkę takim wzrokiem, jakby oglądała ją w trumnie. Nie upłynęło pięć minut, kiedy byle jak ubrana wsiadała do czekającej już na nią przed bramą taksówki Lermaszewskiego. Henio, który przed chwilą dzwonił do Ewy, zdążył już powiadomić i ojca. - Jeśli to prawda - powiedział stary zapuszczając silnik - to jedno pani powiem: nie ma Boga. Ostro ruszył spod kamienicy. Osuch czekał już na nich przy furtce. Od jednego spojrzenia można się było domyślić, co zaszło tu przed godziną. Pod oknami walały się pokruszone ułamki szkła wymieszane z drzazgami roztrzaskanej ramy, która wyleciała z futryny. Deszczułki zielonej altanki zwisały z belek, a cała drewniana budowla wyglądała, jakby przejechał przez nią zgniatacz. Betonowy krąg cembrowiny, rozpołowiony na dwie części, rozpruł siatkę ogrodzenia i tkwił wciśnięty w pajęczynę drutów. Osuch patrzył zgnębiony i automatycznie, jakby już nieraz powtarzał ten gest i słowa, wskazał na wielki lej pośrodku podwórka. - Tam... - powiedział - tam gdzie miały być pomidory... Szli zgrzytając butami po pokruszonym szkle. - Ale jak to się stało? - Ewa zapatrzona w ogromny dół szła lunatycznym krokiem w jego kierunku. - Na miłość boską, jak to się stało?! Osuch prowadził ich aż nad sam brzeg leja. Po drodze minęli odarty z liści orzech, z którego gałęzi zwisała bura kurtka i kieszonkowy zegarek na dewizce. - Tyle po nim zostało - powiedział Osuch. Lermaszewski na chwilę się zawachał. - A innych niewypałów już nie ma? - spytał. Osuch uspokajająco machnął ręką. Zatrzymał się nad brzegiem dołu ze świeżo rozrytą ziemią przemieszaną z brudnym śniegiem. - Mówiłem mu: na studnię będziesz miał czas na wiosnę. Ale zna pani Rysia. Za ten nowy szpadel i kopie. Dużo się nie nakopał... No fakt, w powstanie Niemcy tu trzymali armatę. - A pan? - spytała Ewa. - Jak to jest, że pan żyje? - Bo jak mu zachrobotało pod szpadlem, mówię: czekaj, skoczę po kilof. I poszłem. A ten widać dalej grzebał... Jak hukło... - samym już tylko szerokim gestem ramienia dokończył opis wybuchu. - Jak hukło, to koniec świata. - Warszawska śmierć... - powiedział Lermaszewski. - Doktor nie miał tu nic do roboty. Pogotowie jak przyjechało, tak odjechało. Nie dałem rady go zbierać - rozgniótł paluchem łzę. - Sami go pozbierali. Ewa zakryła oczy dłonią, jakby teraz dopiero dotarło do niej to, co się tu wydarzyło. Boże, Boże - zaniosła się płaczem. - Jak jej to teraz wszystko powiedzieć...? "Śp. Ryszard Popiołek". Trochę krzywo przylepiona klepsydra od dwóch dni wisiała na bramie kamienicy przy Złotej. Ludzie wychodzili i wchodzili do bramy, zatrzymywali się przy czarno obwiedzionej kartce papieru i po raz dziesiąty - czytali, jakby wciąż nie wierząc wydrukowanym na niej słowom. Żałoba okryła nie tylko dom pod dwudziestym piątym, ale pół Złotej, bo pan Ryszard był postacią szeroko tu znaną i do dnia pogrzebu nikt nie chciał wprost dać wiary, że go już nie ma. Gdyby Złotej ubył z minuty na minutę cały jeden dom, mniejsze by to uczyniło wrażenie na sąsiadach niż śmierć pana Popiołka. Starzy ludzie aż spod Żelaznej przychodzili tu sprawdzić, czy wiadomość jest aby na pewno prawdziwa, a kiedy klepsydra przekonywała ich o tym, długo jeszcze stali pod bramą ze smętnie zwieszonymi głowami. I może jeden tylko stary Lermaszewski wiedział naprawdę, o czym rozmyślali. Bo dla nich wraz z Ryszardem Popiołkiem ubywał z krajobrazu Warszawy ostatni fragment tej Warszawy prawdziwej, z legendy, Warszawy Simona i Steckiego, braci Pakulskich i Jabłkowskich, Spiessa i Gerlacha, Pomianowskiego i Kuleszy, Szmulowizny, Piusa i Nalewek, Wiecha i Dymszy, Ziemiańskiej i Joska na Gnojnej. Oni wszyscy pospołu z panem Ryszardem chodzili uparcie po Chmielnej i Zgoda i ani im przez chwilę nie przychodziło do głowy, że stąpają po Rutkowskiego i Kniewskiego, wciąż pracowali u "Schichta" i u "Strójwąsa", które od dawna nosiły już imiona zasłużonych bojowników, wciąż jedli czekoladki "Wedla" i leczyli się wcale nie w szpitalu Wolskim, a po prostu w żydowskim na Czystem. Kto jeszcze, kiedy opuścił ich Popiołek, będzie o takiej właśnie Warszawie pamiętać? Nawet państwo Lawinowie nadesłali z Wrocławia kondolencyjną depeszę na ręce Gienka Popiołka, bo dowiedzieli się o tragedii, jaka spotkała Złotą, z nekrologu w "Życiu Warszawy", który własnymi rękami składał nocą w drukarni na Marszałkowskiej Kostek Bawolik. Baby handlujące kwiatami przed kościołem Karola Boromeusza zachodziły w głowę w dniu pogrzebu, jaką to figurę chowają, bo ludzie nie mieszcząc się w kościele zalegali tłumnie oba podejścia schodków wiodących do świątyni. Kiedy już wózek z trumną Popiołka wjechał na betonową alejkę, ptaki zerwały się z nagich drzew, jakby wskazując kierunek, wiodący do miejsca, w którym pan Ryszard spocząć miał na zawsze. Maria Talarowa z twarzą schowaną za tiulową krepą welonu szła za wózkiem podtrzymywana pod ręce przez Andrzeja i Gienka. Przed jej oczami podrygiwał wsparty o wezgłowie trumny czarny kartusz tabliczki z nazwiskiem, które i ona od roku nosiła. Nawet sam Pan Bóg, jak szeptał synowi do ucha stary Lermaszewski, opamiętał się tego dnia, wstrzymał padający od paru dni śnieg i niebo było pogodne i jasne, a powietrze, choć mroźne, było czyste i rześkie. Kiedy ksiądz dokończył już egzekwii i podwinąwszy sutannę przesadzał zwały zamarzniętej ziemi przy trumnie, Wrotek dyskretnie zaczął popychać w tamtą stronę Sergiusza Kazanowicza. Uchwalili, że to doktor właśnie, niepodważalny już teraz senior kamienicy, pożegna Rysia w imieniu całego domu. Kazanowicz, wsparty o laskę, przystanął nad wykopanym dołem i patrzył gdzieś w bok, jakby nie mogąc znieść widoku trumny. Wyciągnął z kieszeni palta tekst mowy żałobnej, którą przygotował poprzedniego dnia, a potem nerwowo szukał okularów. Stary Lermaszewski podbiegł usłużnie ze swoimi, ale doktor desperackim gestem odepchnął rękę taksówkarza, zmiął z wściekłością kartki i podniósłszy oczy ku niebu zawołał z takim przejęciem i wyrzutem, że aż ciarki przeszły po zgromadzonym tłumie: - Tak się nie robi! To nie jest w porządku, panie Boże! - wycelował wzniesionym ramieniem w niebo i jakby coraz pewniejszy swych racji wołał donośniej: - Panie Boże, czy on ci tam był potrzebny? Czy tam trzeba zamiatać? Czy tam trzeba polewać? Czy tam trzeba kogoś, żeby bramę otwierał? Święty Piotr już ci nie wystarcza? Nie, nie! - pokiwał z dezaprobatą głową. - Tak się nie robi... Szloch wstrząsnął kobietami. Teresa Bawolikowa dostała gwałtownych dreszczy i Kostek musiał ją podtrzymywać za ramię. Halina zaniosła się spazmatycznym płaczem, a Wrotek pięścią rozgniatał wilgotne od łez powieki. Nawet Jasiński z trudem przełykał ślinę i mruczał coś do żony, która nie odrywała chusteczki od oczu. Lidzia dyskretnie podsunęła jej swoją, suchutką, bo tamta była już kompletnie mokra od łez. Jeden tylko ksiądz dziwnie jakoś patrzył na Kazanowicza, nie będąc widać przekonany, czy jego pretensje do Pana Boga utrzymane są w dopuszczalnej formie. Sam zaś doktor znów podjął swoją skargę skierowaną do nieba. - I dlaczegoś go nam zabrał? - pytał. - Co to za dom bez pana Popiołka? Co to za Złota bez Rysia? Co to za Warszawa bez niego? Panie Rysiu! - w tym miejscu wzrok przeniósł z nieba na trumnę. - Tu dokoła ciebie nie lokatorzy stoją. To sieroty po tobie! - słysząc za sobą histeryczny szloch Bawolikowej, pogubił się w słowach i nie znajdując już sił na dalsze pożegnanie, schylił się po grudkę ziemi. Z łoskotem zadudniło o wieko. Za jego przykładem poszli inni. Każdy kolejno podchodził i schylając się po garść zamarzniętego piachu, jakby kłaniając się z szacunkiem Popiołkowi, rzucał jedną po drugiej, a one spadając łomotały o dębowe wieko, jakby pukały, by je otworzył, lecz to nie była brama na Złotej, którą pan Ryszard otwierał. Defilowali tak przed nim, rzucając ziemię i wiązanki kwiatów. I ci, którzy go naprawdę kochali, i ci, z którymi się spierał, i ci, których uczył kochać Warszawę, i ci, którzy wespół z nim ją kochali. Kiedy Lidzia Jasińska wrzuciła już swoją kalię i przeciskając się przez tłum starała się dotrzeć do wciąż szlochającej matki, dostrzegła brnącą w tę stronę pomiędzy nagrobkami znajomą postać. Omal nie krzyknęła z wrażenia i twarz jej rozjaśnił błysk radości. W sekundę później przytulała już Mietka do piersi. - Wróciłeś... wróciłeś... - powtarzała przez łzy, ale tym razem były to łzy szczęścia. - Jak to się stało? - Minęło pół roku. Już jestem cywil. Trzymał w dłoni trzy chryzantemy. - Dobrze, że chociaż on tego nie dożył - gestem głowy wskazał na trumnę. - O czym ty? - spytała zaskoczona. Machnął ręką. - Lepiej by było nie wracać na Złotą - cisnął z rozmachem kwiaty; natychmiast pokryły je następne sypiące się na trumnę. Ptaki zerwały się z pokracznie pokrzywionych gałęzi, jakby dawały sygnał do zakończenia ceremonii. Talarowa długo jeszcze stała nad obsypaną kwiatami mogiłą. Stała nieruchomo, nie roniąc ani jednej łzy, i tylko tępo patrzyła w krzyż i tabliczkę. Gienek delikatnie ujął ją pod ramię. - Przyjdziemy tu jeszcze wieczorem - powiedział. - Przyjdę tu... Przyjdę tu z mamą. Poruszona, przytuliła go gwałtownie do siebie i wtedy dopiero po zmarszczkach jej policzków popłynęły łzy. Dopiero gdy grupkami dojeżdżali na Złotą, zrozumieli, co znaczyły te chmury pyłu nad dachami domów. A Lidka wówczas dopiero pojęła sens słów Mietka wypowiedzianych na cmentarzu. Rozkraczony pośrodku jezdni ruchomy dźwig raz po raz walił rozhuśtanym na linie taranem w ścianę domu naprzeciwko ich kamienicy. A więc stało się. Zanosiło się na to już od miesiąca. Nie na darmo krążyli tu jacyś ludzie z mierniczymi kijami i trójnogami teodolitów. Sąsiedzi z przeciwka długo walczyli o uratowanie domu, przeznaczonego ni stąd, ni zowąd do rozbiórki. Przez ostatni tydzień widzieli nawet z okien, jak pod ten dom zaczęły zajeżdżać ciężarówki "Węgiełka" i dostawcze wozy meblowe. Nikt jednak nie sądził, że to się stanie tak nagle. Z rana ich wszystkich tu przecież nie było, msza żałobna była wprawdzie wyznaczona dopiero na dziesiątą, ale wszyscy gremialnie pojechali z rodziną Talarów na Oczki, by wziąć udział w wyprowadzeniu. To właśnie w tym chyba czasie musiały zajechać tu te dźwigi i ludzie w kufajkach, którzy teraz z kilofami uganiali się wzdłuż całej ulicy. Kiedy Henio Lermaszewski, który wiózł Bawolików i Kazanowicza podjechał swym volkswagenem na róg, dalszą drogę zagrodziła mu biało-czerwona barierka. Jeszcze nie bardzo wiedząc, co się dzieje, usłyszał nagle potężny huk, aż szyby zadzwoniły w samochodzie. To nowe uderzenie rozhuśtanego na dźwigu tarana trafiło właśnie w drugą ścianę domu naprzeciw ich kamienicy. Zwały cegieł i gruzu w jednej chwili pokryły jezdnię i chodnik. Henio, porzucając swych pasażerów, pognał w stronę bramy. Wychodził z niej właśnie Wrotek, który zdążył tu przybyć przed nimi. Szarpana podmuchami klepsydra Wisiała wciąż jeszcze na bramie. Wrotek otrzepując ramiona kurtki z pyłu, patrzył z wściekłością na zgrzytający przy obrotach dźwig. Henio aż zakrztusił się wirującym w powietrzu pyłem. Wykaszlał się, odchrząknął i zawołał, żeby przekrzyczeć łomot spadających cegieł. - To po tośmy, panie Mundziu, odbudowywali stolicę bestialsko zniszczoną przez faszystowskiego okupanta?! - widząc nadchodzącego Bawolika dodał: - To co, panie Kostek? Jeden zero dla biurokracji, nie? - Tak - przytaknął Bawolik. - Nie pomogło sto podań - głową wskazał człowieka z teczką zajętego rozmową z robotnikami. - A my, jego zdaniem, jesteśmy następni. - Coś pan? Psychiczny? - Gadałem z nim - Bawolik powtórnie wskazał człowieka z teczką. - My też do rozbiórki. Nadeszła Ewa z Andrzejem i matką. - Mój Boże - powiedziała - jakby mało było na dziś jednego pogrzebu... Rozległ się rumor spadającego z piętra gruzu i nowa chmura pyłu wyrosła jak bury parasol rozpięty nagle nad Złotą. Odtąd coraz częściej wysiadywali, każdy w swoim oknie, gapiąc się naprzeciwko. Rozbiórka mimo mrozów przebiegała dość sprawnie. Naprzód odjechał dźwig, potem i spychacze stały się zbędne, a do rozwalania tych resztek, które pozostały po domu, wystarczyły już same kilofy i łomy. Ani się spostrzegli, kiedy naprzeciw ich okien pojawił się pusty plac. Pusty plac ubity ze skruszonej cegły i pogniecionego gruzu, co czyniło jego powierzchnię jakby pokrytą biało-czerwonym lastrikiem. Wystarczył jednak pierwszy większy śnieg, by zatrzeć i te ostatnie już ślady po domu. - Tyle i po nas niedługo zostanie - powiedział smętnie Bawolik podnosząc kołnierz, by zasłonić uszy przed wiatrem. - Jakoś na razie cisza spokój - pocieszał się Henio. Stali we dwóch we wnęce bramy, przytupując zziębniętymi nogami. Wypatrywali powrotu taksówki starego Lermaszewskiego, który jeździł z Jasińskim do rady narodowej. Po ośnieżonym placu naprzeciwko wiatr gnał kłąb szarego, zgniecionego w bezkształtną bryłę pakowego papieru. - Po nas też tak będzie hulać - Bawolik nie przestawał być pesymistą. - I nawet nie będzie miał kto powiedzieć: koniec świata - dodał Henio i spojrzał na krawędź wnęki przy bramie, gdzie dotąd jeszcze pozostały nie zdrapane do końca resztki nekrologu Popiołka. Któż zresztą miałby je zdrapywać, kiedy nie było już tu gospodarza. To właśnie w tej arcyważnej dla domu sprawie delegowali do rady narodowej Jasińskiego. Mijały dni, a dom wciąż był pozbawiony władzy. W obawie, żeby nie nasłano im kogoś obcego, rozejrzeli się za własnym kandydatem i w końcu ich jednogłośny wybór padł na murarza Osucha. Był tu od pierwszych dni po wyzwoleniu, osadzał z Popiołkiem bramę, która przetrwała do dzisiaj, i wszystkie późniejsze przeróbki wychodziły spod jego ręki. Lecz przede wszystkim był "swój", nie obcy, i - jak to na naradzie sformułował Jasiński - "kontynuowałby linię Popiołka". "To pan byłeś za jego linią, panie Jasiński? - dziwił się Henio. - A gołębnik? Jak Osuch ma kontynuować tę linię, to z gołębnika kiszka z wodą". "Nie szkodzi. To są wszystko trudności przejściowe, mówi to panu coś?" Specjalnie wysłana na Siekierki delegacja, która miała zaagitować Osucha za przyjęciem nadzwyczajnych pełnomocnictw, powróciła na chwiejnych nieco nogach, ale za to z odpowiedzią pomyślną. Teraz należało tylko uzyskać akceptację administracji. I właśnie po to Jasiński pojechał na Nowogrodzką taryfą starego Lermaszewskiego. Bawolik i Henio zmarzli już porządnie, a wysłanników wciąż nie było widać. Wreszcie od strony Żelaznej błysnęły ku nim włączone na moment światła mijania. Henio rozpoznał taksówkę ojca. Po chwili gramolił się z niej Jasiński. - I co? I jak? - Kostek zagrodził mu drogę do bramy. Jasiński machnął tylko ręką i odsunąwszy Bawolika zniknął w kamienicy. Henio natarł więc na ojca. - Wszystko szło jak po maśle... - zaczął Lermaszewski. - Był tatuś z nim w środku? - Byłem. Na razie wszystko było jak trzeba. Tamten rzeczywiście znał Jasińskiego i nawet się ucieszył. "Co mogę dla was zrobić towarzyszu?", pyta. No więc widzę, że wszystko gra. - Dalej, tatusiu, dalej - niecierpliwił się Henio. - Nasz Jasiński mówi tak i tak: "Nie mamy gospodarza domu". "Słyszałem - mówi ten z rady - że cieć wam wykorkował". - To ci drań - zdenerwował się Bawolik. - O naszym Popiołku tak? - Bądź pan spokojny. Jasiński dał mu popalić. - "Cieć, towarzyszu - powiedział - to może wy jesteście, o człowieku pracy tak się wyrażać nie pozwolę". - Też niedobrze - zmartwił się Henio - bo na ostre poszedł. - Ale tamten mordę w kubeł, widać Jasiński coś jednak znaczy, i mówi tak: "A po kiego wam właściwie gospodarz domu?" Łeb w papiery i mówi: "Nie myliłem się, chałupa do rozbiórki". - Kiedy? - spytał ponuro Henio. Lermaszewski rozłożył ręce. Po minucie wiedziała już cała kamienica. Dokładnie czwartego stycznia wszyscy pozastawali w swych drzwiach pozatykane przy klamkach takie same zadrukowane karteczki. Mieli się zgłosić w radzie narodowej, wydział lokalowy. Stało się. Wrotek powrócił z urzędu z przydziałem na Chomiczówkę. Bawolikowie - Służew Przemysłowy. Kazanowicz - Praga dwa. Popiołkowa - Osiedle Młodych. - Jędruś - wtykała synowi druczki kwestionariusza, który jej polecono wypełnić. - Ja tam nie pojadę, ja z wami chcę. Zerknęła niepewnie w stronę Ewy, czy może nie w smak synowej jej prośba. Nawet nie przyszło im wcześniej do głowy, że jako wdowa po panu Ryszardzie miała teraz prawo do własnego mieszkania. - Niech się mama uspokoi - powiedział Andrzej. - Jakoś to załatwimy. Im dano do wyboru: Chomiczówkę albo Pragę II. - Sama nie wiem - zastanawiała się Ewa. - Z Pragi miałbyś bliżej na Żerań. - Ale czy tam będzie winda? - dopytywał Krzysio. - Tato, ja chcę windę! - A Lermaszewscy gdzie biorą? - pytała Ewa. - Oni się rozdzielają. Starzy na Służew, a Henio podobno stawia jednak ten segment na Sadybie. - Tato - zainteresował się Kajtek - a ty nie możesz też wziąć takiego segmentu jak pan Henio? - Nie, nie mam takiej głowy jak pan Henio. - A jaką on ma? - Ja wiem - oświadczył Krzysio. - Sześć na dziewięć. Od tego dnia rozpoczęło się na Złotej wielkie pakowanie, już pozamawiano nawet ciężarówki transportowe "Węgiełka". Rajmund i Halina pomagali pakować się Kazanowiczowi. Korzystając ze swych koneksji filmowych, Wrotek zdołał załatwić panu Sergiuszowi przydział w Domu Matysiaków na Ateńskiej. Stary doktor siedział apatycznie nad stosem rozrzuconych na podłodze książek. - Panie Sergiuszu - pocieszał go Wrotek - tam nie jest wcale tak źle. - Tak jest - poparła go Halina. - Tam się nawet żenią między sobą. - Oszalałaś? - ofuknął ją Rajmund. - Chcesz pana Sergiusza zniechęcić? Piętro niżej Mietek Pocięgło wspinając się na krześle ustawionym na stole odkręcał po kolei wszystkie kandelabry w mieszkaniu. Zakurzone podawał matce i potem byle jak łączył druty w oprawce i wkręcał żarówki, żeby świeciły jeszcze przez te parę dni. Schodząc z krzesła zmiażdżył podeszwą tekturowe pudełko po wedlowskich pomadkach, które leżało na stole. - Uważaj! - krzyknęła babka. Z rozgniecionego pudła posypały się z chrzęstem medale Jasińskiego. Klęcząc na podłodze zbierała je mozolnie. - Nazbierał tego - uśmiechnęła się kwaśno Lidka - i co mu to dało? - Nie mów tak - Jasińska uniosła się z klęczek. - Byłam na dzielnicy... Ojciec nawet o tym nie wie... Prawie wszyscy dostali Służew Przemysłowy albo Chomiczówkę. A my Marymont. Wyjrzała oknem na podwórko wyglądając powrotu męża, który tego dnia jeździł z Wrotkiem na Ateńską przekonywać kierownictwo Domu Matysiaków o konieczności przydzielenia doktorowi Kazanowiczowi jednoosobowego pokoju. Ale na podwórku zobaczyła tylko Talarową, jak szła z dozorcówki pewno do Andrzeja. Wdowa po Popiołku nie mogła długo usiedzieć w swoim mieszkaniu. Raz dlatego, że od śmierci Rysia nie była w stanie patrzeć na opuszczone przez niego ściany, po wtóre zaś, że dozorcówka przypominała już teraz rumowisko pełne cegieł i pokruszonej gliny, jakby od niej zaczęło się rozbieranie domu. Sprowadzony przez Henia Lermaszewskiego Osuch od rana odłupywał majzlem ze starego pieca ozdobne kafle, które Henio wywoził do swego segmentu na Sadybie. Kaszląc jeszcze ustami pełnymi kurzu i pyłu, którego się nałykała w domu, Talarowa weszła do mieszkania syna. Już od progu zobaczyła majtające wysoko pod sufitem nogi Kajtka. Wciśnięty prawie do połowy we wnękę pawlacza, wydobywał stamtąd stare zabawki i podawał je stojącemu przy drabinie Krzysiowi. - Ewcia! - krzyknęła przerażona - on spadnie stamtąd. Złaź mi natychmiast! Kajtek po omacku szukał stopami ostatniego szczebla drabiny. Kiedy wylazł nareszcie, cały umorusany i wytarzany w pajęczynie, trzymał w rękach jastrzębia z jedną nogą przyszpiloną do kwadratowego kawałka dykty. - To on tam tyle lat siedział?! - krzyknęła Talarowa. Miał nadłamane skrzydło. Przytuliła go do piersi jak dziecko i długo głaskała jedwabiste pióra, z których unosiły się kłęby kurzu jak z dywanu na trzepaku. Spoglądał martwym, szklanym okiem na swoją dawną panią, jakby robił jej wyrzuty, że o nim zapomniała. Piec był już rozebrany do połowy. Osuch ostrożnie postukiwał młoteczkiem odłupując kolejny kafelek. - Z czuciem, z czuciem, panie Osuch - napominał go Henio. - Z tego ma być kominek jak u królowej angielskiej. Klęcząc układał w pryzmy odbite już z pieca kafle i wkładał je do skrzynki wysłanej starannie wiórami. - Drzwiczki pan też bierze? - spytał Osuch. - Całość. Ozdobne, żeliwne drzwiczki, pełne wymyślnych wzorów, na chwilę utknęły w białych od tynku dłoniach Osucha. - A pani Popiołkowa zgodna jest na to? - Panie Osuch, pani Popiołkowa razem z Talarami dostaje M-4. Im te kafle potrzebne jak Cyrankiewiczowi fryzjer. A ja jak normalny człowiek pracy buduję segment i dlatego wchodzę w całości w ten piec. W drzwiach stróżówki pojawił się stary Lermaszewski, który przyszedł po następną skrzynkę kafli. Wynosił je do taksówki. Henio właśnie zabrał się do opakowania w wióry ostatniego kafelka, kiedy powstrzymał go nagły okrzyk Osucha. - Ja to kręcę! Łap pan to, panie Heniu! Spod odbitego kafla wysypały się na podłogę zwinięte gumką ruloniki banknotów. Wszyscy trzej osłupieli na ten widok. Ale trwało to tylko ułamek sekundy. Omal nie powyłamywali sobie rąk rozplątując gumkę opasującą rulonik. Spod grubej warstwy kurzu połyskiwał zielony kolor szeleszczącego papieru. - To nie dolce! - trochę rozczarowany stwierdził Henio. - Młynarki? - dopytywał się Osuch. Henio rozciągnął w dłoniach pokaźny zwitek. - Reichs Deutsche Bank - odczytał. Stary zerwał gumkę z następnego zwitka banknotów. We wnętrzu rulonu złożony był we czworo blankiet niegdyś różowego koloru. Henio rozprostował go drżącymi palcami. Był to przedwojenny blankiet firmowy. Jego kolorowy nadruk głosił: "Aron Finkelsztein. Główny Skład Wyrobów z Porcelany". - Co to za jeden? - spytał Osuch. - Cała ta kamienica była jego - wyjaśnił stary Lermaszewski, a Henio potrząsając garścią banknotów uzupełnił: - Trzy takie kamienice za to by kupił... Stary westchnął: - Tak, Heniu, ale jednego własnego życia nie mógł za to sobie kupić. Drugiego października poszedł stąd na Smoczą. Nie chciał już dłużej narażać Popiołka. - To Rysiek go ukrywał? - spytał z podziwem Osuch. - Tak. Po wojnie mi pokazywał. Tam był schowek - wskazał na drzwi od kuchni. Ręka Osucha zanurzyła się ponownie w wybitym otworze pieca. - Tam jeszcze coś jest! - zawołał. Wsunął ramię aż po bark, poczerwieniał z wysiłku. - Ręka mi się kończy! - jęknął zrozpaczony. - Co pan tam czujesz? - spytał Henio. - Twarde czy miękkie? Osuch, pomagając sobie koniuszkiem języka, wspiął się na palce, długo grzebał we wnętrzu pieca, aż wreszcie wyjął z niego z triumfem rękę. W jego dłoni powiewała celuloidowa okładka, w jakiej zwykle trzymano dokumenty. W jej zakurzonym wnętrzu znajdował się papier, kilkakrotnie starannie złożony. Ponownie pochylili się nad znaleziskiem. Henio odczytywał rządki atramentowego pisma. - To jest testament Finkelszteina - obwieścił. - Komu się to należy? Lermaszewski, do którego skierowane było to pytanie, machnął smętnie ręką. - Heniu - powiedział z westchnieniem. - Jego spadkobiercy tam gdzie i on - gestem wskazał na sufit. - Myli się tatuś! - przerwał podniecony Henio. - Jest i trzeci spadkobierca. - Mnie nie będziesz mówił - obruszył się Lermaszewski. - Znałem ich wszystkich. - Tatuś posłucha - Henio zagłębił się w lekturze testamentu: - "A posesję przy Śliska 3 róg Bagno zapisuję panu Ryszardowi Popiołkowi Złota 25 za to, że on mnie ukrywał dwa lata i trzy miesiące i on się nie bał, i on mnie karmił, i nie wziął za to nawet jednego feniga". - Cały Rysio! - zawołał Osuch. - Nawet plan jest - Henio rozprostowywał teraz następną kartkę przypiętą do testamentu spinaczem. - I wyciąg hipoteczny. Drzwi stróżówki uchyliły się i zajrzała Talarowa. Widząc, że piec jeszcze do połowy nie rozebrany, chciała się cofnąć, ale powstrzymał ją głos Lermaszewskiego. - Śmiało, śmiało, pani Popiołkowa. Pani wszystko po Rysiu dziedziczy? - spytał. - Bo plac się pani należy. - Jaki plac? - Śliska róg Bagno - wyjaśnił rzeczowo Osuch. Nagle zastanowił go widać ten adres, bo patrząc po twarzach obecnych, głośno zadał pytanie, które już od dawna zaczęło go dręczyć: - Ciekawość, co tam teraz może być? Tylko stary Lermaszewski wiedział, że po Śliskiej, Próżnej, Siennej pozostały już tylko nazwy. Ale to w końcu nie było tak daleko od nich. Dla samej ciekawości można by się przespacerować. Namawiali Talarową i Andrzeja, ale nikt w tych dniach nie miał czasu na spacery. Dopiero kiedy ciężarówki "Węgiełka" rozwiozły ich graty w cztery strony Warszawy, umówili się wszyscy, że nazajutrz przyjdą tu jeszcze raz. Już do pustych mieszkań, pod okna, którymi łomotał wiatr, żeby postać po raz ostatni w bramie, której już nigdy nikt z nich nie przekroczy. Lermaszewski obiecał przynieść pół litra, ale go nie wypili. Bawolik roztrzaskał flaszkę o kant bramy. Szkło rozprysło się po płytkach terakoty, a w dłoni Kostka pozostała tylko nadłamana szyjka. Z rozmachem wrzucił ją w głąb podwórka. - Na trzeźwo będziemy się z tobą żegnać. Cześć stara! - zawołał. - Nikt z nas ciebie nie zapomni. Teresa i Halina otarły łzy. Ewa mocniej przytuliła do siebie Krzysia i Kajtka. Wrotek z przeciwległego chodnika robił im zdjęcia. Dopiero wtedy wyruszyli na poszukiwanie Śliskiej. Tak jak mówił Lermaszewski, po tych ulicach zostały tylko nazwy. Dosłownie. Wmurowane między betonowe płyty placu, połyskiwały metalowe tablice: "Tu była ulica Próżna". "Tu była ulica Sienna". Pierwszy "ulicę Śliską" dojrzał Kajtek. - Tu babciu, tu! - wołał triumfalnie. Andrzej i Ewa popchnęli matkę w stronę, gdzie chłopiec, uszczęśliwiony z odkrycia, tańczył indiański taniec. Pod jego stopami rzeczywiście tkwiła tablica z napisem: "Tu była ulica Śliska". Długo pochylali się nad nią, a potem unieśli oczy ku górze. Nad nimi wisiał ogromny, kremowy masyw Pałacu Kultury i Nauki. Henio podszedł do Talarowej, ujął ją delikatnie pod ramię i wskazując gestem na pałac, powiedział: - Wszystko to pani, pani Popiołkowa. Wszystko pani... Chłopcy domagali się jazdy windą. Zajęli prawie całą. Kiedy zatrzymali się na wysokości widokowego pomostu, Talarowa zawahała się przed wyjściem. - Bardzo to wysoko? - spytała. - Ja aby tylko na balkonie stanąć, zaraz mrówki mam w nogach - nieśmiało rozglądała się po westibulu, pełnym kandelabrów, świeczników i rzeźb na ścianach. Henio wziął ją pod rękę i wyprowadził na otwarty taras. Przylgnęli do betonowej balustrady. Pod nimi w dole tętniła Warszawa. Krzysiowi zabrakło do krawędzi balustrady chyba z pół metra i Andrzej ująwszy go pod pachy trzymał wysoko przed sobą. - Patrz - powiedział. - Tego wszystkiego nie było, kiedy tatuś tu pierwszy raz przyjechał. - A co było? - Nic. Talarowa niepewnie wychylała się za balustradę. - Jakbym ptakiem była... - westchnęła. Henio prowadził ją po całym pomoście. Co chwila celował palcem w coraz to innym kierunku i mówił: - Pani słucha, jak teraz będzie. Bawoliki idą na Służewiec. Doktor Kazanowicz za Wisłę, na Ateńską, do Matysiaków. Chomiczówka tam jest. Pani patrzy na prawo. Tam Jasińscy na Marymoncie. Na Lazurowej moi starzy. A to zielone, widzi pani? - Gdzie? Gdzie? - wzrokiem podążała za kierunkiem ramienia Henia, który celował prosto w zieloną oazę Powązek. - Takie zielone, nie widzi pani? - Gdzie? A co tam? - Tam, kochana, pan Rysio został... Jakby wiedział, że tak nas wszystkich rozniosło, to by powiedział: koniec świata - dalej już nie był w stanie objaśniać, bo autentyczne wzruszenie odebrało mu mowę. - Tam! Tam! - usłyszeli nagle krzyk Kajtka. - Co tam? - spytała Ewa. - Nasz dom! Nie widzisz? Nie widzi babcia? Talarowa patrzyła w stronę Złotej. Kajtek nie przestawał wymachiwać rękami. - Jaki dom? - spytał syna Andrzej. - Patrz tam gdzie babcia. - Ale my przecież tam mieszkamy - rączką wskazywał za Wisłę. Andrzej wyłowił spojrzeniem oczy Ewy. I ona patrzyła na niego. Wiedział, o czym teraz myślała. I ona, mógłby przysiąc, wiedziała to samo o nim. "Jakie to szczęście - pomyślał - mieć lustro w kimś drugim". Uśmiechnęła się do niego i wsparła obie dłonie o główki Kajtka i Krzysia. - Tak - powiedział Andrzej. - Ta Warszawa pod nami to jest już ich Warszawa...
1 / 1