Książka pobrana ze strony
lub
Stanisław Esden-Tempski
Kundel
Opowieść tę, która jest moim osobistym pożegnaniem z minioną Epoką, dedykuję Carli,
computerelli, która urodziła się jak ja - w XX wieku.
Chłopcy galijscy nigdy nie spadali ze skały. Uczyli się wspinaczki od najwcześniejszego
dzieciństwa. Wyrastali na krępych, zwinnych mężczyzn - urodzonych wspinaczy. Kościec mieli
w pewnej mierze ptasi. Kostki ich stóp były dwa razy odporniejsze na skręcanie niż kostki osób
urodzonych gdziekolwiek indziej, a paluchy stóp mieli długie, krogulcze, odchylone w bok...
I
1.
Coś wreszcie jej nie usłuchało, złamało jej dumę! Po stypie pomyślałem: „No, ma czego
chciała, poszła do piachu!” Myślałem, że mam ją wreszcie z głowy. Jak bardzo się myliłem,
poczułem w Londynie.
Wynająłem pokój na Green, w Richmond. Moją lanlord była ostrożnie wścibska pani Medow
- zadbana wdowa, uśmiechająca się na mój widok zgryźliwie i serdecznie zarazem. Gdy
wieczorem wróciłem z POSK-u, wysławszy do „Dziennika” ostatnią korespondencję z
karnawału pan, Medow wysunęła siwy pyszczek zza oszklonych drzwi pokoju przeznaczonego
na biuro i spytała, czy wszystko załatwiłem.
- Tak, już ją pochowali - rzekłem obojętnie.
- Czy to była bliska osoba? - drążyła dalej.
- Ciotka Asia była moim ulubionym generałem.
Przez twarz gospodyni przemknął delikatny cień rozbawienia. Więcej okazać nie umiała,
dlatego zamknęła płochliwie drzwi, jakby bała się, że chcę się włamać do jej serca. I
zbezcześcić jej duszę.
Uciekłem do pokoju na pierwszym piętrze. Tam, w fotelu pod oknem, było bezpiecznie.
Śmierć ciotki, jakkolwiek by to brzmiało, bardzo ułatwiła mi życie. Mój byt został zapewniony,
zależny od własnej inicjatywy. Nie miałem nikogo, ale też na samą myśl, że ktoś mógłby się
wtrącać w moje życie jak ojciec czy ciotka Asia, robiło mi się nieswojo. Londyn był tylko
przystankiem do dalszej podróży. Chciałem otrząsnąć się z domowych miazmatów i uciec od
męczących widm rodzinnych. Musiałem poskładać się w samotności. Za spadkowe pieniądze
mogłem wreszcie pojechać na Hebrydy. Na wyspę Old Storr.
Wszyscy ciągną na Południe. Jakby w upale, w słońcu łatwiej się było odnaleźć. Głupi
przesąd. To, co najistotniejsze, jest zawsze ukryte, tkwi w chłodzie i mroku. Dopiero w walce z
ciemnością i zimnem krzepnie wosk ducha. Pastor Macculoch pisał w 1851 roku:
„Utopia, tak długo szukana - gdzie ją znaleźć? Gdzie znajdziesz ziemię, na której nie ma
armii, pieniędzy, kodeksów, gdzie lekarstwa są zbędne, nie ma polityków ani podatków, żadne
gazety nie zaniepokoją cię swoimi sądami, nie spotkasz dziesięciny u drzwi kościoła, ręce prawa
nie dosięgną białych, morskich głuptaków... Jest taka ziemia, powiadam wam. Ta ziemia - to
Old Storr. Możemy ją łatwo zniszczyć naszym wścibstwem, zabić naturalne szczęście Storran...”
Po ukończeniu cyklu korespondencji z karnawału w Notting Hill Gate planowałem ruszyć w
drogę.
Zmierzchało już i z zielonych trawników Green dochodził szmer kroków. Nagle coś spadło
mi na kark jak ciemny liść lub cień. Byłem pewien, że od tej chwili nic nie będzie już takie
samo... Ogarnął mnie lęk tak silny, że na czole wystąpiły kropelki potu. Ścisnęło mi się gardło, a
stóp dotknęła fala zimnej, lodowatej pustki. Kręciłem się po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie
miejsca. Skąd ta nagła emocja - pytałem siebie. Dlaczego?!
Wstydziłem się swoich emocji, jak niegdyś wstydziłem się pryszczy i wychudzenia. Pryszcze
już dawno znikły, stałem się postawnym mężczyzną, ale uczucia goniły we mnie bezładnie jak
szczury w ciemnej piwnicy. Zawsze byłem nieopanowany. I - co tu dużo gadać -
nieobliczalny... Ciotkę bardzo to gniewało. „Masz to po matce” - mówiła. To właśnie, w jej
oczach, obnażało niższość mojej rasy...
Ale przecież j a musiałem c z u ć mocno, żeby być czegokolwiek pewnym. Nie ufałem
myślom! Osamotnione, chłodne myśli - myśli bez mocnych uczuć - stawały mi w gardle jak nie
podlany sosem kawał wołowiny. Jednak lęk, który mnie nagle ogarnął, nie chronił mnie, nie
dodawał pewności. Przeciwnie - zdawał się być gniewnym pomrukiem Ciotki. Tak! Wciąż żyła
we mnie niby jakiś dokrewny gruczoł lub krystaliczny procesor!
Zerwałem się z fotela i wybiegłem na Green. Nie piłem długo - dwanaście lat. Właściwie
uważałem się za wyleczonego. Ale pomóc mógł mi jedynie alkohol...! Tylko on.
Nosić na głowie gliniany dzban - to wymaga ostrożności, ale nosić na głowie czajnik pełen
wrzątku - to horror! Więc czemu się wahać? Czyż nie zasłużyłem sobie na chwilę psychicznego
komfortu?! Na chwilę ulgi?!
Wargi mi wyschły, gdy wszedłem do pubu Gold Crown. Za barem stała tamta kobieta w
towarzystwie rudzielca w okularach. Rudzielec miał nerwową, inteligentną twarz. Znałem
mnóstwo takich typów, podobnych do mnie - sparaliżowanych tym, że się narodzili. Nawet gdy
uciekają, ich bieg jest kurczowy.
Kobieta uśmiechnęła się po angielsku, to znaczy tak, jakby uśmiech ten wywołało
zahamowanie nad przepaścią. Poprosiłem ją o whisky. Zapytała o którą. Co za różnica?
Powiedziała coś do rudzielca i spostrzegłem, że pod jej układnością czai się agresja. Długo nie
mogłem dojść, skąd to wrażenie. Dopiero gdy się odwróciła, jej profil obnażył to, co kryło się
pod uśmiechem. Jej twarz nie była ludzka, płaska - była pyskiem ogolonej małpy!
Nie mogłem dłużej znieść tego widoku. Wychyliłem jednym haustem alkohol i poczułem, że
wszystko się nagle zmieniło. Moje przerażenie, moja gorycz doznały ulgi. Mężczyźni chodzili w
krótkich spodniach, kobiety czesały długie włosy. Whisky wprowadziła mnie znów w świat
doskonałej jednoznaczności.
2.
Jedynym dźwiękiem, dochodzącym do mego pokoju, był głos samolotów, chroniących się na
Heathrow. Rzeczywistość stała się na powrót spójna. Była cała, jak cała jest noga w bucie.
Mogłem po prostu siedzieć i myśleć. Zapomniałem, jakie to szczęście. Dwanaście lat - to już
prawie inne życie!
Lecz to, co widzę za oknem, może być zawsze dwojakie. Pełne słońca i słodyczy jak spacer
po kwiaty, jak poranek w Garczynie, gdy siedząc w fotelu dziadka Beno mieściłem się w nim
cały, a światło słoneczne było tak niewyobrażalnie miłe, jak może je odczuwać tylko chłopiec,
spędzający wakacje daleko od domu. A potem ciotka Marysia przykrywała mnie
przedwojennym, wełnianym kocem. Leżałem na puchowej mieliźnie, wiedząc, że gdy się
obudzę, zjem pajdy świeżego, żytniego chleba, a Kasia zrobi psikus i pocałuje w policzek.
Ale to samo może być zupełnie inne - ciemne i rozpaczliwe, obce, jakbyś już nie miał prawa
do życia. Gdy żagwie lęku zapłoną w moich żyłach. I nie będę wiedział, czy wytrzymam choćby
tę jedną chwilę, potrzebna, by się ubrać. Kiedy jak wściekły pies będę bał się wody! I dobrze mi
będzie jedynie w kompletnej ciemności, gdy będę czuł, że zasypiam, marząc o Hebrydach.
Stary, zakurzony numer „Problemów”, który uświadomił mi istnienie Old Storr, znalazłem u
ciotki w szufladzie ogromnej gdańskiej szafy. Chciałem natychmiast lecieć piętro wyżej, do
Mirka, by pochwalić się znaleziskiem. Nie zdążyłem jednak zrobić ani kroku, gdy do salonu
weszła ciemna od urazy i oburzenia sama Joanna Somk, grożąc chudą, szponiastą ręką:
- A kto ci, kawalerze, pozwolił wchodzić tutaj pod moją nieobecność?! Czy tam, na dole,
uczą cię, że można grzebać w cudzych szufladach? Wyjdź, proszę - rozkazała.
Później cała rodzina przypominała mi, gdy tylko była ku temu okazja, ten incydent jako
przykład, do czego mogą doprowadzić braki w kindersztubie. Bo przecież ja nie byłem w
Gdańsku s w o i m, ani nawet przyjezdnym, jak moja matka. Urodziłem się i trwałem w jakiejś
bolesnej strefie niczyjej. Mama mówiła, że jestem po prostu k u n d l e m.
Do pieczar ciotki Asi wkradałem się pod jej nieobecność, zwykle po to, by dotykać rzeczy,
do których nigdy nie będę miał prawa. W szufladach ciotka gromadziła cały śmietnik. Zwiędłe
róże z butonierki Antonio Wiatraka, konsula prawie wszystkich bananowych republik, rękopisy
liryków Pompowskiego i Przybyszewskiego, guziki i wizytówki prababek, pożółkłe blankiety
firmowe dziadka Beno... Nad tym wszystkim unosił się swąd naftowego oświetlenia jak zapach
cmentarnych chryzantem. Bez tej archeologii tamten świat, Wolne Miasto Gdańsk, mógł zostać
podany w wątpliwość, mógł zostać nawet zanegowany. A wtedy nasz dom stałby się pustą
karoserią, mój umysł komputerem bezsensownie świecącym w półmroku, a ja sam -
człowiekiem bez programu. Moje maszyny mogły zamilknąć na zawsze. To przerażało.
Ciotka umierała dwa lata, oglądając telewizję. Pewnego dnia nie mogła już iść sama do
sklepu monopolowego, by kupić swój codzienny koniak. Wykrzykiwała wtedy:
- Nie chcę już żyć, Jacek. Chcę do piachu!
To było fałszywka. Myślała, że tym bluźnierstwem wyjedna zwłokę. Wystraszy kostuchę!
Była agresywna - lęk walczył w niej jak kot w worku, ranił każde jej słowo.
Jakie binokle wkładała na swój haczykowaty nos, gdy krzyczała tak w nocy? Może wołało z
niej jakieś trzecie ego, z którym obcowaliśmy codziennie, nigdy go nie znając - ego Ciotki Asi,
ego Starego Karamazowa? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem.
Któregoś dnia położyła się na tapczanie przed telewizorem i już nie wstała. Pochowaliśmy ją
obok pradziadka na cmentarzu w Oliwie. Byliśmy zadowoleni, że mamy taki grób, grób wielu
pokoleń i nie musimy wałęsać się po jakiś Łostowicach czy Srebrzyskach. Było to w samo
skwarne południe. Płakałem, jak to mężczyzna, raczej wyciskając łzy na dowód płaczu niźli
dając się ponieść uldze.
Między nami nie mogła być do pomyślenia jakakolwiek równość. Czy dlatego tak mało było
we mnie żalu? Całując jej dłoń na przywitanie i pożegnanie, zawsze miałem wrażenie, że to
dłoń istoty wyższego gatunku. Myślałem o zmianie nazwiska. Ale jak długo można udawać, że
nie jest się częścią tego, co cię tworzy? Bez czego byś nie istniał? Nawet w piwnicy na
Kuźniczkach, we Wrzeszczu. Ze zdziwieniem dowiedziałem się od adwokata, że po sprzedaży
domu dziadka Beno, gdzie kitwasiliśmy się wszyscy, otrzymam niezłą kasę. Zapragnąłem
szerszego oddechu. I wyjechałem.
3.
Wolałbym go, rzecz jasna, nie spotkać. Ale stało się - wpadłem na niego i Janice. Wysiadłem
na stacji Notting Hill Gate. Cały peron wypełniony był tłumem, który posuwał się stopa za stopą
między szpalerami policjantów. Stacja od rana przyjmowała pasażerów „do”, lecz nie „z
powrotem”. Nie można było stąd wyjechać aż do siódmej wieczorem, by nie tamować ruchu
przyjeżdżających.
Przed wyjściem z podziemia tłum kontrolowały nowe szpalery bobbych i policja konna. Na
malutkim rondzie siedzieli długowłosi chłopcy i ich łysa dziewczyna z dwoma rudymi
szczeniakami, które sikały i szczekały. Łysa dziewczyna była spokojna i ziewała, nie
zakrywając ust. Na słupach świateł ulicznych wisieli młodzi ludzie, podrygujący w takt muzyki
reggae, dobywającej się z tysięcy głośników. Po chwili ogłuchłem i zobojętniałem. Krok tłumu
stał się taneczny, jeśli to, co robiłem z nogami, posuwając się o pół stopy do przodu i ćwierć
stopy do tyłu, można nazwać tańcem. Sprzedawcy zachęcali do kupna gwizdków, grzechotek,
bębenków i marakasów. Przed nami jechał samochód z brazylijską orkiestrą, a ponad głowami
tłumu widniały czarne tancerki z pióropuszami na głowach.
Przez chwilę znów ogarnął mnie łapczywą, niemiłosierną falą lęk. Niosłem w sobie dźwięk
bardziej przejmujący, niźli muzyka płynąca głośników. Dźwięk, poprzedzający katastrofę.
Kiedy usidlało mnie to uczucie, mogłem tylko bezwolnie posuwać się z tłumem. To znaczy -
szły moja rozpacz, mój brak sił. Było to bolesne, jakby każdy mięsień kurczył się w innym
czasie. I ten skurcz trwał. Ale próbowałem i potrząsałem marakasem, który chyba kupiłem przed
chwilą. Podeszła do mnie czarna tancerka i pocałowała w usta. Pachniała czymś, co
przypominało jesień. Odwdzięczyłem się jej grymasem. Gdy spróbowałem ją objąć, uciekła.
Nagle zobaczyłem go, jak wynurza się spomiędzy tancerzy. Początkowo nie dostrzegłem
żadnego podobieństwa. Miał sztuczną brodę, zawinął spodnie i wpuścił nogawki w długie
skarpety, nosił koszulę w gryzącym kolorze pink i góralską kamizelkę. W ustach trzymał
piszczałkę, w którą poświstywał. Rozbawieni tym widokiem Anglicy ciągnęli go za brodę, a on
przewracał oczyma i z ust wypełzał mu pomarańczowy fallus. Wybuchały salwy śmiechu. Za
nim szła kobieta ledwie po trzydziestce z miną i w stroju, który natychmiast wzbudził moją
niechęć. Była to wysoka blondynka, zapięta na ostatni guzik, trzymająca się prosto i niosąca swą
niezależność od tłumu jak bukiet. Nasze oczy spotkały się na chwilę. Odwróciłem wzrok. Nie
chciałem mieć nic do czynienia z tą parą. Po chwili jednak Lajkonik wyrósł przed mymi
oczyma.
- To ty? - zapytał.
- Nie rozumiem - odparłem nieprzytomnie.
- Nie poznajesz mnie?
Zastanowiłem się chwilę. Ta czterdziestoletnia twarz coś mi mówiła. Ale kto to mógł być, u
diabła?
- To ja, Mirek.
Wtedy sobie przypomniałem. To był Mirek! Ale skąd w Londynie? - myślałem szybko. -
Czy to możliwe? Według moich ostatnich informacji powinien być na terapii grupowej z
narkomanami w Ohio. Psychologia - to nie był jego wyuczony zawód. Jak większość został
terapeutą z przypadku. Najpierw odbębnił kurs social worker w Nowym Jorku. Co mu strzeliło
do głowy z tą sztuczną brodą?
To już piętnaście lat... Od czasu, gdy ujrzałem człowieka, malującego fugi pomiędzy cegłami
muru pewnego domu w Oliwie. Jechałem tramwajem, i widząc go, powiedziałem sobie: „Jakie
białe są te fugi!” - Zrobił właśnie trzy rzędy. Fugi świeciły świeżą bielą jak zęby telewizyjnej
kukły. - „Ja go w tym momencie zapamiętam.” - Będzie żył, wyciągając rękę, by nabrać farby
do pomalowania fugi czwartej. Lecz się zatrzyma (rzeczywiście się zatrzymał!). Nie będzie
malował dalej. Będzie żył we mnie pomiędzy fugami i palił papierosa jak na przerwie między
lekcjami. Klęczący na rusztowaniu, w ciemnoniebieskim kombinezonie i pijący piwo. Mój
tramwaj go minął.
W międzyczasie zniknął mur berliński, rozpadł się Związek Sowiecki i umarła w
bezlitosnych boleściach ciotka Asia. Ja natomiast stałem się dalekowidzem, a teraz tracę oko i
najbliższe badanie w Charing Cross Hospital ma potwierdzić ten wyrok. Nie wyobrażałem
sobie, jak być jednookim. Milicjant, który mi to zrobił, przeszedł właśnie weryfikację i będzie
służył nowemu ustrojowi. Moja depresja nic go nie obchodzi.
Mirek uśmiechał się do mnie serdecznie. Janice uśmiechała się także. Zaofiarował się, że
przyniesie z baru trzy piwa.
- Nie piję...
- Ty?!... Od kiedy?
- Od... tamtej nocy.
- Gratuluję. Ale... coś musiało się stać...? - był szczerze zaniepokojony. - Co się stało? Po
prostu robisz ze mnie wała? Co? Przyznaj się - próbował przyjąć to jak dobry żart.
- Co za różnica? Wierzysz, nie wierzysz - twoja sprawa. Wiesz, ciotka poszła wreszcie do
piekła! - powiedziałem ze złością.
Mój głos był cichutki i cienki, ale nie potrafiłem mówić głośniej. Mirek wyciągnął szyję, by
mnie dosłyszeć. Ulica ryczała, młody barman puszczał ostrą rockową muzykę.
- Szkoda.
- Jasne, że szkoda.
- Jak to możliwe? Nie była przecież taka stara...
- Była żywotna, ale pamiętaj, że miała osiemdziesiąt sześć lat.
- Aż tyle?
- Wydawało się, że będzie żyć wiecznie.
- Jak to się stało?
- Nie wiem, tego właśnie nie rozumiem. Pod koniec życia stała się bogata i cały czas
szykowała się wyjechać do Niemiec. Ale potem jej przeszło. Posyłała mnie na Wallenroda po
swoją ulubioną brandy.
Janice uśmiechała się.
- Przynosiłeś jej?!
- Tak.
Wbiłem wzrok w okno pubu. Zatrzymały się tam trzy czarne piękności z pióropuszami na
głowach i ogromnymi kołami w uszach, miały srebrne lub złote biustonosze. To było całe ich
ubranie. Po lewej stronie okna wisiał portret angielskiego dżentelmena w cylindrze.
- Nic ci nie zostawiła? - spytał dociekliwie.
W tym pytaniu tkwiła niewyrażona obawa: „Czy to znaczy, że teraz ty jesteś właścicielem
chałupy Somków?”
- Zostawiła - zapiszczałem. - Coś zostawiła i wszystko zabrała. Teraz naprawdę już
wszystko się skończyło. Wraz z odejściem ich obojga - jej i starego Karamazowa... On też
kopnął w kalendarz.
- Karamasov - wtrąciła z dumą przysłuchująca się tej rozmowie Janice - to z
Dostojewskiego?
- Stary Karamazow - to mój ojciec...
Janice spojrzała na mnie w milczeniu. Miała oczy szare jak piasek w Garczynie.
- You are poor... - powiedziała cicho.
Nienawidziłem takich bab. Już chciała mnie zagłaskać! Była opięta w dżinsową kamizelkę,
własnoręcznie wyhaftowaną, jak w kamizelkę kuloodporną. Nosiła rozpuszczone dwoma
skrzydłami jasne włosy. Była zamknięta na zatrzask, który mieścił w jej jasnomalinowych
ustach. Jej zęby były strasznie białe, prawie sztuczne. Już jej nie znosiłem!
- Karamazow... Współczuję ci... - żachnął się Mirek. - Zdawało mi się jednak, że był między
wami jakiś ciepły kontakt?
- Nienawidziłem go, zresztą... czy ja wiem?
Moje palce poczuły znów, jak wpycham do ust jedzenie, by ojciec zjadł cokolwiek. Miał
ptasie spojrzenie spomiędzy poduszek. Teraz wiem, że nie jadł, bo się bał.. Ja też jadam
niewiele.
- Dobrze ci tam jest? - zapytałem bezradnie.
- Co to znaczy dobrze? Czy mi dobrze w Stanach? Tak, stary, robię to, co zawsze chciałem
robić.
Wyciągnął z portfela kolorowe zdjęcie na tle palm. Palmy były ogromne, a on sam mały jak
mysz.
Zamyślił się. - „Nie możesz poddawać się temu stanowi. Jacek! - krzyknął. - Czemu robisz
takie głupie miny? Co ty, dziecko?” - wystawiałem język do Janice, która była zaskoczona i
próbowała się uśmiechnąć.
- Gdzie mieszkasz? - spytał.
- Nie powiem ci.
- Dlaczego?
- Wiesz sam. Będziesz się wtrącał!
- Nie możesz być sam. Ty przecież sam się nie wyciągniesz... Zaczniesz chlać, stary! To
pewne, jak w banku!
Zrobiło mi się gorzko.
- Jedź z nami do East Isley. To urocze miejsce - bredził. - Wynajmiesz tam pokój, a jeśli nie
masz forsy, pomożemy ci...
- Nie mogę. Czy nie widzisz, w jakim jestem stanie?
- Do narzekania zawsze znajdziesz mnóstwo powodów, ale później, zgoda? Posłuchaj,
przyjacielu... Nie możesz się poddać. Jeśli poddasz się, nie będzie ci potrzebne żadne
towarzystwo, a szpital! Nie rozumiesz?
- Myślisz, że tego nie wiem? Nie!
- Dlaczego?
- Boję się.
- Po co się bać?
- Nie ma „po co”! To fakt!
- Gdzie? - rozejrzał się wokoło. - Nie widzę nic, co może wywoływać lęk. Po jaką cholerę ci
lęk?
- Nie możesz zrozumieć.
Popatrzyłem na Janice. Jej uśmiech znaczył tyle, co „przyjechałam z daleka.”
- Ty sam - wskazał na mnie paluchem - musisz zdecydować!
- Zamknij się! Nie będę miał oka!
- Co?
- Słyszysz.
- O kurczę! Jeszcze po tamtym?
- Tak.
- Zamieszkaj z nami... Proszę.
- Ani mi się śni.
- Dlaczego?
- Nie wiesz dlaczego, kutasie?! Kamienica na Grażyny już sprzedana! Rozbiorą ją i zbudują
dom handlowy. Nigdy już tam nie wrócisz!
- To był wasz dom, nigdy nie dawałem ci odczuć...
- O nie, zawsze byłeś w porządku... Zbyt w porządku, żebym w twoim towarzystwie nie
wypadał gorzej.
- Byliśmy... jesteśmy?... przyjaciółmi. Zapomniałeś już?
- Nie, nie zapomniałem. Tyle, że ty zawsze mieszkałeś wyżej...
- To naprawdę depresja - zdecydował. - Tu jest moja wizytówka. Zadzwoń do mnie,
proszę... Strasznie się cieszę, że cię spotkałem.
- Me too - dołączyła Janice.
- To cieszcie się beze mnie...!
Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Już po chwili tego żałowałem.
W otwartych drzwiach pubu minąłem się z dużym, grubym ptakiem z papierowym dziobem.
Welcome - powiedział mechanicznie barman.
4.
Nie chciałem iść do kostnicy, lecz wreszcie mnie zmuszono. Musiałem dokonać identyfikacji
zwłok. W trumnie wyglądała jak namalowana. Wspominając to, wciąż się lękam, że zaraz się tu
zjawi i nieznośnym głosem starej panny zgani mnie, że w ogóle śmiem myśleć na ten temat.
Jakby to było coś intymnego, co tylko jej dotyczy i jakby chciała mieć, tam w Oliwie, spokój. W
owej chwili padał deszcz i bałem się, że ją zmoczy, choć przecież była już dobrze opakowanym
trupem, schowanym w drewnianej skrzyni głęboko pod ziemią.
Siedziałem na ławeczce nad Tamizą. Od rzeki tchnął ku mnie spokój wody. Na drugim
brzegu stały stateczki spacerowe z oknami wielkimi jak u nas w suterenie. W powodzi nocnych
świateł trwał Richmond Bridge. Wokół panowała absolutna cisza. Na ścieżce wiodącej od mostu
dostrzegłem czerwony ognik papierosa. Musiałem się uzbroić, by ten ktoś, kto zmierza w moim
kierunku, nie spłoszył rodzącego się we mnie spokoju. Przypatrywałem się dużemu żukowi,
mijającemu moją stopę. Podniosłem z ziemi gałązkę i dotknąłem go. Żuk znieruchomiał, lecz
nie próbował zmienić trasy. Po prostu leżał na ścieżce jak nieżywy. Próbowałem poruszyć go
palcem, ale nie reagował. A przecież nie był nieżywy! Czym jest depresja?
- Czy on się boi? - pytałem siebie. Czy ja zachowuję się tak samo? Nic nie pomoże
siadywanie na ławkach. Po długim procesie wyrodnienienia siatkówki, spowodowanym wciąż
jeszcze tymi urazami z 83 roku, oślepłem na jedno oko. Pora to uznać, a dla kobiet ważne jest i
tak co innego, więc - skoro nic nie widać...
Czerwony ognik papierosa zdekonspirował się wreszcie. Tkwił w rękach młodego, czarnego
chłopaka w towarzystwie białej dziewczyny. Dziewczyna opowiadała coś żywo, a chłopak
milczał. Miał minę podnośle-smutną, jak zwykle na pierwszych randkach, gdy mężczyzna
próbuje ocalić swą samotność, a kobieta chce się w nią wedrzeć z mnóstwem dobrych
pomysłów na życie.
Odchodzili w kierunku mostu kolejowego, przecinającego rzekę. Chciałem się ukryć. Śmierć
ciotki Asi wykopała dół pod moimi stopami. Ta groźna pustka musiała zostać czymś
wypełniona, lecz wypełniła się lękiem. Dwa lata wcześniej zginął w wypadku ulicznym ojciec.
Odejście Starego Karamazowa nie dobiło mnie tak skutecznie, jak wygaśnięcie funkcji
bioelektrycznych tej starej jędzy.
Teraz jeszcze Mirek - to było ponad moje siły! Nie umiałem mu wybaczyć. Z biegiem lat to,
co działo się w akademikach, stało się nierealne jak kadry cudzych wspomnień. Byłem już
innym człowiekiem. Ale on, Mirek, był ciągle tą samą osobą - złodziejem uczuć, który
wykorzystał nas oboje - mnie i Olę! Gdyby nie to, znalazłbym świetną zabawę w obronie mej
metamorfozy. Cieszyłbym się z każdego blasku zdziwienia w jego oczach. Przecież tak byłem
dumny, że udało mi się zrzucić togę papieża gdańskich alkoholików. Znalazłem upodobanie w
czymś, co kiedyś wydawało mi straszliwie głupie, w opisywaniu w gazetach moich w r a ż e ń
z oglądanych sztuk teatralnych, czytanych książek, zamiast po prostu je p r z e ż y w a ć. Ale
dzisiaj?! Nie, nie zadzwonię do niego - postanowiłem i lżej mi się oddychało. Poszedłem w ślad
za zakochanymi.
Gdy doszedłem do wiaduktu, skręciłem w prawo. Minąłem pałac i obok mnie zahuczał
pociąg. Nagle poczułem tchnienie zrozumienia. Wszystko, co się zdarzyło przed chwilą, miało
długą tradycję. Depresja, leczona wysiadywaniem nad Tamizą. Spacerujący nad rzeką
zakochani, pociąg mijający kogoś z hukiem, obcojęzyczny dziennikarz w Londynie. Poczułem
się pewniej, jak w znanym sklepie. Tak, wszystko to już było, krążę wśród stereotypów jak
narciarz w slalomie. Gdy doszedłem do Green, zaskoczyło mnie pytanie: „W takim razie gdzie
szukać siebie?”
Depresja zaczyna się zawsze od drobnego niepokoju. Przechodzi fazę rozpoznania terenu, z
wielu możliwych rozwiązań zawsze wybierając najgorsze. I karmi się tym, i urasta. Urasta. By
stać się wreszcie tym, czym jest w istocie - lękiem. Kiedy doszedłem do swojego nie-swojego
domu, byłem już pewny: nie ma mnie! Zgubiłem się, krążąc po świecie. To, co użyło przed
chwilą klucza, by otworzyć drzwi domu pani Medow, stanowiło pusty futerał. Zbyt szybko
uznałem za siebie to, co widzę w lustrze. To było tylko puste, skórzane opakowanie. M n i e j u
ż t a m n i e b y ł o!
Moje zachowanie nie było moim zachowaniem. To słodkie, co ssałem ciągle w ustach,
mówiąc: „Ja, ja ja” - rozpuściło się gdzieś, zostało dawno wyplute. Przyjąłem to spokojnie, lecz
lęk, który runął na mnie, był lękiem, jaki odczuwać może jedynie skazaniec, wiedziony do celi
śmierci. Więc mnie nie ma? To co w takim razie tak boli?! Byłem gotów zgodzić się na
wszystko, byle tylko nie cierpieć. Oddychałem powoli, jakby własne myśli wprawiły mnie w
zadyszkę. Chciałem tylko ciszy we mnie. Co zrobić, by wrócić tam, skąd przyszedłem?
Zapaliłem papierosa i poczułem bóle w piersiach. Zdenerwowałem się podstępnością anty-
mnie we mnie. O n wykorzystuje każdy dogodny moment. To pasożyt! Każdy taki ból może
stać pierwszym kamykiem lawiny. Nie chodzi mu bowiem ani o racjonalność, ani o miarę
zagrożenia. Jest cudzożywny. W tej chwili zaczyna się od papierosa i nerwicowego bólu w
piersiach, ale jego rozrost na inne rejony ciała i duszy budzi grozę. Może zaraz doprowadzić do
utraty kontroli nad losami mego spokoju!
Nie mogłem m u się poddać - bo znaczyło to zostać kaleką. Zbyt dobrze miałem w pamięci
dni, spędzone na kanapie w oczekiwaniu chwili wytchnienia od lęku przed... niczym. Istotnie -
umarła mi ciotka, z matką nie miałem już dawnego kontaktu, ojciec wpadł pod autobus do
Gdyni, długo leżał w deszczu, nim go zabrali. Ja sam wreszcie straciłem oko po długim procesie
wyrodnienia siatkówki. Ale przecież widziałem! Więc czemu się bać?! Lęk, podobny do
ćmiącego bólu, ogarniał w końcu całą duszę. Z powodu jednego papierosa?! Przecież to
idiotyczne! Podszedłem do okna, w którym lśniła Tamiza. Napompowałem do krwi tlenu.
Poczułem możliwość zawrotu głowy, ale lęk cofnął się i bóle ustały. Kurewska depresja! Jak
długo będzie trzymać?! Czy ta dziwka, ciotka Asia, jest warta, bym przez nią tak cierpiał? Skoro
i tak już umarła? A przecież rzeczywiście umarła! I nic nie jestem w stanie jej pomóc. Żaden jej
dzwonek już mnie nie zmusi, bym pobiegł na górę z wiadrem węgla!
Stałem przed otwartym oknem. Powietrze było kryniczne. Ciągle za mało oddycham.
Pamiętam: w przedszkolu, gdy jakiś chłopiec próbował mi przycisnąć główkę do pościeli,
wiłem się jak piskorz. Odczuwałem wtedy lęk taki, jak teraz. Więc to, co odczuwam teraz, to lęk
przed uduszeniem? Ponowiłem eksperyment z kontrolą oddechu. Lęk przygasł, ciemność za
oknem była zupełna. Ja trwałem u jej brzucha jak mszyca. I nie bałem się. Byłem tym, kim
jestem. J a. Poczułem coś w rodzaju chromego szczęścia.
Niechętnie położyłem się do łóżka. W postawie wyprostowanej mogłem w każdej chwili
uciec albo wyskoczyć przez okno. Gdy tylko zamknąłem oczy, przypominałem sobie t a m t o!
- ranę, która raz otrzymana, jątrzyła już całe życie. Do dzisiaj.
Opowiadałem o tym Mirkowi wiele lat temu. Byliśmy jeszcze uczniami. Spojrzał na mnie z
wrogością.
- Ty jesteś c h y b a c h o r y!
Był tak obcy, jak wszyscy - a przecież był moim przyjacielem. Żałowałem, że mu to
powiedziałem. Nie wolno zwierzać się z takich rzeczy. Nikomu.
- ...Wychodziłem wtedy przed dom cioci Marysi w Garczynie, siadywałem na schodkach i
medytowałem do późna w nocy. Myślałem o różnych ważnych i nieważnych sprawach.
Wymyśliłem wtedy tę dziwną zabawę... Polegała na wyobrażeniu sobie możliwości n i e i s t n i
e n i a. Rozumiesz? Doszedłem w tych akrobacjach do takiej wprawy, że czasami d r o g a p o
w r o t n a wydawała mi się już niemożliwa. Taki nieistniejący, zawieszony w głębokim,
milczącym mroku, między gwiazdozbiorem Wegi a konstelacją Panny, pozostawałem tam jakby
już na zawsze - obłok mglistej, opalizującej materii. Z tej perspektywy powroty na dół, do
domku ciotki Marysi, pomiędzy zwykłe, codzienne sprzęty, zawsze zadziwiał. To właśnie ona -
realność - była niesamowita, a tamte wyobrażone stany jedynie prawdziwe.
Zaprzestałem tej zabawy, gdy wydarzyło mi się coś, co zbulwersowało rodzinę i wyrobiło
opinię chłopca nie całkiem normalnego. Którejś nocy, gdy jak zwykle zrobiłem przegląd
codziennych wydarzeń i postanowiłem zrobić spacer po granatowym, letnim niebie - poczułem,
że zabawa może się skończyć inaczej niż zwykle. W każdym razie szybko wprawiłem się w
stan, w którym mogłem opuścić ciało, zawisnąć wysoko nad Garczynem i z wysoka oglądać
dom ciotki, ogród, zabudowania sąsiadów. Nagle poczułem paraliżujący lęk, jak człowiek, który
zgubił drogę. Chciałem wrócić do siebie, do ciała, które zostawiłem na przyzbie, ale nie
mogłem. A im bardziej się starałem, tym ono - to moje ciało, siedzące na schodkach z głową
opartą na rękach i spoglądające w górę - stawało się odleglejsze, tym bardziej niedostępne. Lęk
przerodził się w przerażenie, a stamtąd, z dołu, doleciał mnie nieludzki, przeciągły głos. Moje
ciało wyło! Był to głos zwierzęcy, przyprawiający o dreszcze. Nigdy później nie zdarzyło mi się
usłyszeć niczego równie okropnego. Psy z sąsiedztwa obudziły się i zaczęły szczekać i wyć jak
ja. A ja ciągle nie mogłem wrócić! Czułem drapanie w gardle i brakło mi powietrza, lecz
musiałem wrzeszczeć, wyć przenikliwie, z taką siłą, że byłem pewien, iż struny w gardle mi
pękną. Słyszałem, jak budzą się ciocia Marysia i Kasia, czułem szarpanie, w końcu ktoś chlusnął
na mnie wodą z wiadra, ale wrzeszczałem dalej. Aż wreszcie słony smak łez i zapach ziemi, w
którą wtulałem twarz, przywróciły mi przytomność. Pierwsze, co zrobiłem - to obejrzałem ręce.
Były brudne i drżały. W całym ciele czułem przenikliwe zimno. Zaniosły mnie do domu i
przykryły kołdrą. Nie mogłem zasnąć pod kołdrą - ciepło własnego ciała było obrzydliwe. Noc
spędziłem w kącie pokoju, siedząc w kucki. Dopiero wtedy powróciła mi radość, zwykła radość
życia. Bo przecież tak naprawdę to na chwilę umarłem.
5.
Londyn wydawał mi się teraz podwójnie groźny. Chodząc po rozgrzanych ulicach
Richmondu, powtarzałem sobie: „Muszę to wszystko zrozumieć, bo póki nie zrobię porządku z
własną duszą, zawsze będę się bał! Każda przeciwność losu wpędzi mnie w depresję”. Lecz co
to znaczy zrozumieć?
Surgery była całkiem blisko, znacznie bliżej niż myślałem. Kiedy tam szedłem, moje nogi
próbowały mi w tym przeszkodzić. Odzywały się bólami i skurczami mięśni. Musiałem
przystawać, by złapać oddech. Póki siedziałem w pokoju i gapiłem się beznadziejnie na Tamizę,
nie czułem ich zupełnie. Dopiero, gdy szedłem na spotkanie z okulistą, nogi zbuntowały się
przeciw mnie, jakby nie chciały, bym szukał pomocy. Co się ze mną działo? Czułem, jakby ktoś
wykręcił mi najważniejszą śrubę i w wszystko we mnie latało, nie reagując na wolę.
Wizytę zamówiłem telefonicznie. Musiałem za nią zapłacić, ale to nieistotne. Najważniejsze
było, czy mają tam tomograf, który potwierdziłby stan siatkówki lewego oka. Niestety,
widziałem coraz mniej. Czekałem na dzień, gdy obudzę się z rana i stwierdzę, że widzę świat
już tylko jednym okiem. Właściwie to nawet wolałbym, by tak się stało... Byłaby to jakaś
pewność. Czekanie na dzień zasłużonego półoślepnięcia wzbudzało we mnie panikę.
Przyjął mnie doktor Grant. Był to trzydziestoletni mężczyzna w typie „Dyzio-marzyciel”,
który śmiał się do mnie szeroko i prawie poklepywał po plecach. Pytał fachowo o okoliczności
urazu i objawy niedowidzenia. Przejął się, że doszło do tego w czasie demonstracji politycznej.
On też był niedawno na demonstracji - w sprawie Kurdów. Interesuje się losem tego narodu,
oglądał nawet film o Kurdystanie...
- Kurdystan - to gdzie indziej, chyba w byłym ZSRR - zauważyłem.
- Och tak, doprawdy... Ale w ogóle polityka to gangsterstwo, a w świecie jest tyle
nienawiści...
- Dużo - zgodziłem się.
Gdy poprosiłem o jakieś leki antydepresyjne, choćby uspokajające, spojrzał z wyrzutem.
- Nie mogę. Takie rzeczy może przypisać tylko psychiatra, a ja jestem okulistą.
- A czy do ogólnego zdrowia pacjenta nie należy psychika? - zauważyłem nieśmiało.
- Tak, ale ja pana nie leczę...
- A co pan robi?
- Żeby przypisać leki psychiatryczne, musiałbym mieć pana pod obserwacją dłuższy czas i
zrobić odpowiednie badania. Co do pańskich leków decyzję podejmie profesor Gravestone
(„Nagrobek”?! - wzdrygnąłem się z lękiem) - w Charing Cross Hospital.
Doktor Grant miał zmartwioną minę, jakby odmawiał najbliższemu przyjacielowi. Za tym
współczuciem kryła się pogarda. Chciałem wreszcie przestać się bać! Dlatego właśnie to
powiedziałem.
- A jeśli to czekanie na profesora Gravestone skończy się powrotem do picia? Bo przecież
wiem, jak sobie poradzić. Wystarczy jedna kolejka whisky, a miną wszystkie problemy. A jeśli
na kacu po tym leczeniu zdarzy mi się utonąć w Tamizie?
- Proszę pana, czy nie myśli pan - zapytał - że to szantaż?
- Tak, to szantaż...
Doktor Grant nie przepisał mi żadnych psychotropów. Leczy się to, c o w i d a ć. A po
mnie niewiele można było poznać. Pani Medow starała się nie zwracać uwagi, że bywałem
nieuczesany, wychodząc po papierosy do pobliskiego newsagent. Ale była zdziwiona i jakby
trochę przestraszona. Rzadko wychodziłem z pokoju i całe dnie spędzałem, wpatrując się w
konar rozłożystego drzewa przed domem. Zza tego konara można było dostrzec masywne ciała
samolotów, zniżających swój lot nad Richmond. Konar dębu, stabilny i starożytny, był jedyną
cząstką rzeczywistości, jaka nie budziła mych obaw. Siedziałem całymi dniami w fotelu i
paliłem papierosa za papierosem. Pokój zaćmił się od dymu. Jadałem byle co, a moją duszę
napełniało poczucie niezawinionej straty. Przeczytanie jednego akapitu trwało piętnaście minut,
a do każdego zdania musiałem wracać po kilkanaście razy. Czyżbym po prostu zwariował?
Gdyby ktoś mnie dotknął, jak ja owego żuka na ścieżce - nie zrobiłbym niczego w swej obronie.
Co musiałbym zrobić, by znów być sobą? Decydować, na co mam w tej chwili ochotę, nie bać
się zostać w pokoju sam na sam ze sobą? Doznać raz jeszcze słodyczy zwyczajnego poznania?
Marzyłem o tym, by mieć obok siebie pełną butelkę. Widziałem siebie, idącego do sklepu Tesco
i wybierającego odpowiedni gatunek. Potem nalewającego sobie szklaneczkę, gapiącego się w
telewizor. Mogłem uczynić to w każdej chwili. Nikt by mnie za to nie skarcił, nikt by się tym
nie zainteresował...
Szukając na czworakach zapałek, które wypadły mi z dłoni, zajrzałem do torby podróżnej,
stojącej pod stołem. Wyjąłem zeń niespodziewanie dla siebie d y s c y p l i n ę. Rodzinną
nahajkę o pięciu rzemieniach, z węzłem na każdym końcu. Woziłem ją ze sobą jak żartobliwą
pamiątkę utraconego raju. Trzymałem twardy koniec dyscypliny, obciągnięty skórą, i było mi
wreszcie dobrze, swojo, domowo - puściły zardzewiałe zamki pamięci i wróciłem tam - do
Kuźniczek.
Tyle rzeczy zdarzyło w moim życiu i o tak wielu rzeczach zapomniałem! Dlaczego, zamiast
być właścicielem przeszłości, stałem się biedakiem, zdanym na litość każdej obecnej chwili?
Siedzącego na podłodze w obcym angielskim domu ogarniało mnie tchnienie tamtych
piwnicznych woni - mieszanina zapachu zbutwiałego drewna i zaschniętego jak krew wapna..
6.
Śnieg był zawsze najgorszym moim wrogiem. Może dlatego, że mieszkaliśmy w piwnicy.
Nasza piwnica miała normalne okna, ale wszyscy wokół wchodzili do mieszkań po schodach.
Do nas można było wejść wprost z chodnika. Często robił to wiatr, zdarzało się to także
śniegowi. Nosiłem wówczas traktory - buty z grubej, świńskiej skóry o podeszwach z
prasowanej gumy. Te buty były bardzo praktyczne. Nie ślizgały się po śniegu. Miały jednak
jedną wadę - mimo codziennego pastowania przemakały całą powierzchnią. Moje skarpetki co
wieczór wisiały na kaloryferach. Chusteczka do nosa, pracowicie składana przez matkę w
regularny kwadrat, była bardzo ważną częścią mojego ubioru. Na plecach nosiłem kartonowy
tornister, a w tornistrze drewniany piórnik z ładnie pachnącą obsadką, stalówką i gumką. Byłem
dumny z tego tornistra - był zupełnie nowy. Na głowie miałem czapkę z pomponem. Szalik z
gryzącej wełny też zrobiła na drutach mama.
Zawsze uśmiechałem się do pana Konstantego. Ten człowiek bardzo mnie smucił. Był stary,
tak stary, że przy nim moje ciotki wyglądały młodo. Miał wielki nos, wyłysiałą czaszkę i drżące
usta, jakby wiecznie zbierało mu się na płacz. I nigdy nie słyszałem, by cokolwiek powiedział.
Chodził zawsze z laską, ale nie wiedziałem, po co. Zawsze trzymał się prosto i nie oglądał na
boki. Czasami tylko odwracał się gwałtownie, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś za nim nie idzie.
Jego wielkie, brązowe oczy były wówczas przerażone. Sprawiał wrażenie, że wolałby, by nikt
nie poznawał go na ulicy. A przecież znaliśmy się bardzo dobrze. Ponoć był nawet w kościele,
gdy mnie chrzczono. Dziwne, bo mama mówiła, że to bezbożnik.
Nosił czarny, sukienny płaszcz, nawet latem. No i tę swoją laseczkę. Lecz kiedy mówiłem
mu grzecznie: „Dzień dobry” - wydawał z siebie taki okropny dźwięk: „Grrr, grrr, grrrh...”, i
uciekał, uciekał kracząc jak wrona. Brnąc w śniegu i potykając się - wielkie, stare ptaszysko -
w czarnym kapeluszu, z przyczepioną na końcu skrzydła laseczką. Znikał w tunelu dworca, a
ciotka Asia martwiła się potem. Mówiono, że jest baronem.
Nasz dom na Grażyny był trzypiętrową kamienicą o dwóch wieżyczkach i miał wejście z
gankiem, dokąd wiodły łukowate schody, a przy rzeźbionych drzwiach stały dwa atlanty,
podtrzymujące mały kamienny dach. Ciotka Joanna mieszkała od podwórza. Jej okna
wychodziły na browar. My zajmowaliśmy suterenę.
Kuchnia, do której wchodziło się z głównego pokoju, miała także tajemne wyjście na
piwnicę. Odkryłem je kiedyś w szafie ściennej, szukając szufelki do śmieci. Wyjście to
prowadziło do wąskiego korytarzyka, który był moją prywatną własnością. Można było doń
dotrzeć tylko przez owe drzwiczki, na których ocalała blaszka, przytwierdzona dwoma
zardzewiałymi gwoździkami, z nazwą tej restauracji - Kleinehammer. Kleinehammer - to to
samo, co powojenny Lotos. Tej restauracji także już nie ma.
W jej drzwiach stał zawsze gruby pan z czapką z daszkiem, na której otoku widniała nazwa
LOTOS. Otok miał kolor czerwony, a litery były złote. I żadnego dziecka tam nie wpuszczano.
Przed wojną w Dworze w Kuźniczkach, jedynym budynku w mieście, który pozostał nietknięty,
spotykała się wrzeszczańska Polonia. Ale gdy tłumaczyłem to panu w czapce, napomykając o
dziadku Beno i skrzypcach, które leżały ciągle na szafie u ciotki Joanny, nie wierzył mi i
twierdził, że nikt tam nigdy nie grywał na niczym prócz szafy z płytami. Jak mogłem go
przekonać? Mógłbym pokazać mu tę dużą altanę, w której grała zawsze parkowa orkiestra.
Mógłbym mu opowiedzieć o wielu rzeczach, jakie widziałem z okienka. Lecz skoro nie...
W dniach wypłat wyciągałem z Lotosu ojca, bo nie mógł trafić do domu. Nie było to daleko
- trzy minuty drogi, lecz tato był zmęczony już po pierwszej butelce wódki, więc serdeczni
przyjaciele zostawiali go śpiącego z głową na stole, bo po prostu nie chcieli go budzić. Ja
rozumiałem to, idąc po niego z mamą, a w miarę, jak rosłem, coraz lepiej radziłem sobie z
dźwiganiem na plecach jego zmęczenia. Tata nie opierał się i nie łajał mnie, „bo przecież to
ważne, żeby utrzymywać kontakt z ludźmi po pracy - czyż nie?”. A poza tym pod wpływem
tych rozmów zasypiał i mruczał cicho jak kot lub podśpiewywał. Fotel taty stał pod oknem
wychodzącym na chodnik (z którego nie było nic widać, co się dzieje w domu, bo wisiały gęste
firanki). Mama mówiła: „Nie pal tyle”, a tata palił giewonta o cudownym zapachu i mówił: „Ty
nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham.” Rzeczywiście nie wiedziałem, ale kiwałem głową, bo
gdybym tak podał w wątpliwość to wyznanie albo zażądał dowodów - ojciec mógłby wpaść we
wściekłość, a nie ma nic gorszego niż widok własnego taty, który lata po kuchni z mieczem, i w
związku z tym niebezpiecznie jest nawet go dotknąć, a najlepiej, żeby sobie po prostu wyleciał
przez komin!
Z mojego korytarzyka przez małe piwniczne okienko gapiłem się godzinami na podwórko. A
jeśli długo patrzysz, to możesz zobaczyć znacznie więcej, niż gdy tylko spoglądasz pobieżnie,
jakbyś w ogóle nie chciał widzieć.
Zanim jeszcze powstał ten okropny budynek basenu, którego tył widać teraz, widywałem
rzeczy zapierające dech. W jednej chwili znikały chwasty i nowe garaże ujawniały swą historię,
zmieniając się w mały domek Śliwów, którzy mieli przecież przydział, a nadto nie chcieli mieć
nic wspólnego z ciocią Asią! Kiedyś stary Śliwa, zanim został kuratorem społecznym, a nawet
ławnikiem w sądzie, rozbił mi wargę kamieniem. Pamiętam to jak dzisiaj - gapiłem się na
mewy, nurkujące do naszego śmietnika, a chłopaki grały w klipę na dachu Śliwy. Wtedy
odezwał się wrzask i poczułem, jak coś rozcina mi usta. To była skamieniała gorycz Śliwy,
skupiona w kamyk nie większy niż pięć złotych. I ta gorycz mnie zmartwiła. Mali Śliwowie i
tak nie mieli przyjaciół, „bo w ich budzie bieda aż piszczy”, a Mirek mógłby nie latać po
cudzym dachu, miał przecież własny pokój, zaś jego ojciec głowę na karku, do partii się zapisał,
i naprawdę niczego im nie było trzeba.
Więc gdy tak stałem przed piwnicznym okienkiem, za płotem Śliwów odrastał jak
amputowana kończyna ogród Dworu w Kuźniczkach - biły w górę fontanny, zasilane Strzyżą,
po trawie chodziły daniele, spomiędzy liści lśniły posągi Minerwy i Apollina. Nad Strzyżą
łapano raki, w altanie siedział pijany Wiatrak i krzyczał, że jego babka urodziła się w Prusach.
Grała orkiestra grzmiąco-dudniąca, a w kierunku domu zmierzał biskup O'Rourke, o którym
opowiadano, że polskiego uczył się od pewnego lwowianina, dlatego to „l” tak z lwowska
wymawiał. Obok biskupa szedł brodaty i włosaty dziadek Beno, wymachiwał skrzypcami i
smykiem, rozzłoszczony zachowaniem Antonio Wiatraka, który był konsulem tylu krajów
naraz, że właściwie powinien był zostać prezydentem świata, więc niechaj wraca do tej swojej
Wenezueli, skoro tak bardzo mu się tu nie podoba...
Na upartego można by powiedzieć, że mieszkaliśmy w piwnicy. Ale przecież nigdy nie
myślałem tak o naszym domu. Częścią piwnicy pomieszczenia te stały się po wojnie z woli
Urzędu Kwaterunkowego. Przed wojną mieścił się tam skład płyt gramofonowych Loebinga,
Prusaka z Królewca, zaprzyjaźnionego bardzo z dziadkiem Beno. Dom na Grażyny nie był więc
dla mnie tylko domem na Grażyny, jak bywają domy tu i teraz. Ani też miejscem, które
chwilowo zamieszkiwaliśmy. Był jakimś miejscem ostatecznym. A suterena? - suterena była
raczej maskaradą...
7.
Wyjrzałem przez okno. Przed sąsiednim budynkiem o nazwie Maple Court zatrzymał się
biały samochód nienormalnej długości - limuzyna. Byłem pewien, że zaraz ujrzę wychodzącą z
pojazdu pannę młodą w białej sukni, ale zamiast tego z samochodu wysiadł purpurat z krzyżem
na piersiach i w piusce. Tak mógł się ubierać biskup O'Rourke. Tamten przedwojenny klecha
jeździł jednak wyłącznie tramwajami i mógł istnieć jedynie w Gdańsku. Każda panienka z
Polskiej Macierzy podkochiwała się w owym kaznodziei - powiedziała mi to ciotka Marysia.
Przeszłość rodzinna była jak ciężki sukienny płaszcz, przeszyty z marynarskiego płaszcza
jakiegoś komandora. Chronił przed mrozem i krępował ruchy.
W torbie podróżnej pod stołem leżał mój laptop, wspaniałe, amerykańskie liczydło liter. Nie
otwierałem go od chwili wysłania ostatniej korespondencji. Myślałem, że to depresja po prostu
uniemożliwia mi wszelką pracę. Tak t a k ż e zresztą było. Jednak moja niechęć, by włączyć to
urządzenie, miała również przyczynę głębszą. Dopóki bowiem mój komputer był jedynie
niezawodnym rodzajem maszyny liczącej, czułem się wobec niego niezależny, ale przecież
bywałem nieraz skonfundowany, gdy ów bezduszny kalkulator zadawał mi pytania, świadczące
o jakimś pełgającym w nim, krępującym rozsądku. Były to przypomnienia czegoś, co
powinienem pamiętać, ale z powodu niedoskonałości mego myślenia zapominałem lub
lekceważyłem.
- CZY CHCESZ NAPRAWDĘ ZMAZAĆ TEN DOKUMENT? - pytał komputer.
- UWAŻAJ, BO JEŚLI NIE UTRWALISZ TEJ STRONY - ULEGNIE ZAPOMNIENIU! -
ostrzegała maszyna.
Niekiedy na ekranie pojawiał się rysunek bomby z zapalonym lontem, a napis na ekranie był
jak krzyk:
- UWAGA! ZROBISZ JESZCZE JEDEN KROK, A WYMAŻĘ CAŁĄ PAMIĘĆ! -
straszył.
W tej niemej potyczce były zaciętość i pewność siebie rodem z bardzo ludzkich emocji. Nie
mogłem tego znieść! Nie chciałem, by jakaś głupia liczbowa katarynka wtrącała się w me
postępowanie. Miałem o wiele poważniejsze zadanie: musiałem pojąć, co zepsuło się w moim
systemie, powodując bezlitosny, nieprzekupny lęk, w którego szczękach trwałem już tyle dni!
Chodziło o moje emocje, moje uczucie, o których ta smętna maszynka do mielenia myśli, nie
mając wątroby, jąder, nie pożądając nigdy niczego, nie mogła mieć żadnego pojęcia. A spraw do
wyjaśnienia zostało tak wiele...
Karnawałowe spotkanie z Mirkiem przypomniało mi boleśnie, jak wielka dziura ziała w
mojej emocjonalnej pamięci. Czułem wstyd i skruchę.
Nigdy nie wtajemniczyłem Mirka w to, co było największą naszą sromotą. Ojciec, żeniąc się
z rozwódką zza Buga, sprawił, że drzwi Rodziny zamknęły się przed nim raz na zawsze. Długo
nie mogłem zrozumieć, dlaczego dotyczy to także mnie. Nie wiedziałem jeszcze, że Mora
przenosi się z pokolenia na pokolenie. Małżeństwo rodziców było mezaliansem. Dwoistości
doznawałem wszędzie.
Życie zawsze wydawało mi się snem, lecz nie Historia. W naszym domu istniały obok siebie
dwa światy. Pierwszym był z pewnością ten, którego nie ma. Mirkowi, jak i większości moich
znajomych, wydawało się, że Gdańsk jest opuszczonym przez Niemców miastem, do którego
polskość została przywieziona przez ich rodziców. Nie mogłem oczywiście głośno temu
zaprzeczyć. Nie chodziło nawet o to, że straciłbym kolegów, przyjaciół takich jak Mirek. Nie,
nie o to szło. Gdybym wyznał im inność, jak inny kolor skóry, sam skazałbym się na samotność,
a to w wieku dorastania jest katorgą gorszą niż bieda. Więc nigdy nie rozmawiałem z Mirkiem
na ten temat. Ustrój zrównał nas i pozbawił nasze osobiste historie jakiejkolwiek znaczenia.
Musiałem się przed wszystkimi ukrywać. Do niczego nie miałem prawa. Nawet fizyczne
ślady tamtego świata zostały starte z ziemi, za pomocą min łańcuchowych, gdy Rosjanie
wyburzali całe dzielnice, by wypłoszyć ukrywających się po piwnicach gdańszczan i Niemców.
Ostatnie grupy gdańszczan zginęły pod Halą Targową, zalane wodą uszkodzonego
wybuchami systemu kanalizacyjnego. Ciotka Asia mówiła, że do 1947 roku czuć było jeszcze
smród rozkładających się ciał. Zanim nie sprzątnięto tego wszystkiego - kości, głów, całej tej
brei śmierdzącego ludzkiego mięsa, by składować marchewkę i ryby. A przecież tamto miasto
wciąż żyło we mnie, bowiem zniszczyć można wszystko, lecz nie można zabić legendy...
Pewnego sierpniowego dnia 1937 roku, dziesięć lat przedtem, nim pod Halą Targową ulotnił
się odór gnijących gdańszczan, ciocia Asia urzędowała w bibliotece Macierzy Polskiej w
budynku DOKP. Owego dnia wiele razy wyskakiwała na korytarz, by zajrzeć do biura dyrektora
Wagnera. Za drzwiami dyrektora zniknął także Księżulko, ksiądz Rogaczewski. Nad biurami
Macierzy Szkolnej mieścił się malutki klasztor polskich dominikanek. Te „wydry”, jak mówiła
ciocia Asia, ciągle między sobą spiskowały. Wewnątrzklasztorne intrygi musiał rozcinać
dyrektor Wagner, do którego przychodziły na skargę. Wówczas jednak przepełniła się miarka.
Na mieście było coraz niespokojniej. Ataki Hitlerjugend na uczniów polskich szkół stanowiły
rozpaczliwą codzienność. Macierz zorganizowała dla poturbowanych azyle w Ełganowie i
Suminie. Nastroje Polaków były więc solidarnościowe, a tu, z samego rana, jedna z sióstr
zakonnych, Jadwiga, przyszła do Wagnera z donosem na Euzebię, oskarżając ją, że po zakupach
na Hali Targowej odkłada dla siebie guldeny i kantuje, jak tylko może. Księżulo, obecny przy
tym haniebnym donosie, wpadł we wściekłość i zagrzmiał za drzwiami gabinetu dyrektora, a
potem pobiegł na górę do klasztoru. Z góry dochodziły odgłosy, jakby do świętego przybytku
wpadła banda loisów! Szurano meblami, na dół dochodziły cienkie, przerażone piski zakonnic, a
pomiędzy nimi grzmiał bas Księżulka. Wreszcie dzwonek obwieścił mszę południową i zaległa
cisza. Zakonnice krzątały się cicho. Ksiądz Rogaczewski trzymał do nich długą przemowę.
Odezwał się telefon i Joanna Somk wpadła w przerażenie. Bruno, jej braciszek, wtedy uczeń
ledwie po szkole elementarnej, został ciężko pobity przez młodych hitlerowców. Rogaczewski
zdecydował, że powinien pojechać do Sumina. Ciocia Asia sto razy wykręcała numer
kolonijnego ośrodka Macierzy, zanim odezwał się w słuchawce głos „cywilnej”
wychowawczyni, pani Bogumiły. Odmówiła jednak przyjęcia Bruna. Ośrodek pękał w szwach
od napływu uciekinierów. Ciocia rozpłakała się w głos - nie była pewna, co zaszło, ale
wiedziała, że Bruno skory jest do bijatyk, a ci gówniarze z Hiterjugend chodzą zawsze
uzbrojeni, mogło więc stać się wszystko!
Księżulo odebrał jej słuchawkę i znalazło się wyjście. Dwaj zdrowi chłopcy musieli
przenieść się do sali gimnastycznej. Stan zdrowia mego ojca budził poważne obawy. Dostał dwa
bardzo ciężkie ciosy w głowę, najprawdopodobniej okutą laską - jeden w skroń, a drugi w
prawą część czoła. Wieczorem spod biura Macierzy, odjechał czarny adler z bardzo pewnym
kierowcą, niedawno przybyłym z Kalisza, młodym studentem Politechniki. Mały Bruno
odzyskał przytomność po trzech tygodniach w Suminie. Nie mówił jednak nic, lub prawie nic,
aż do wyzwolenia.
Wspominanie tych odległych spraw rozgrzało mnie i cieplej spoglądałem przez okno mego
angielskiego pokoju na facjatki na dachach sąsiednich domów, dryfujące w toni granatowego
nieba jak szczątki rozbitego okrętu. Mógłbym oczywiście spróbować to wszystko zapisywać.
Sypiałem przecież za dnia, a nocami wylewał się ze mnie ciąg fabuł. Dopóki jednak byłem i nie
wyłączono mnie z malutkiej sieci wspomnień, ważniejsza była dla mnie szansa zrozumienia
przynajmniej samego siebie - to jest całego dostępnego mi świata.
Wśród członków Macierzy panował pogląd, że ów wrogi czas trzeba po prostu przeczekać.
Przypadek mego ojca, Bruna Somka, zatonął wśród setek, tysięcy podobnych wydarzeń.
Somkowie byli przyzwyczajeni. W końcu żyli w tym trudnym, pięknym mieście od zawsze. To
jest, by tę rzecz ująć dokładnie, od czasu, gdy 18 czerwca 1416 roku pospólstwo zaatakowało
ratusz Głównego Miasta i krzyżacką mennicę. Tłum wyładował emocje na domach tych
wrednych arschleckerów, tych dupolizów krzyżackich - burmistrza Gerta von der Beke i
ławnika Łukasza Mekelfelta. Pomienieni zbiegli, ostrzeżeni wcześniej, ale pierze ich pierzyn i
tak dość długo fruwało w powietrzu. Zwycięska tłuszcza zamknęła bramy miejskie i bawiono
się świetnie trzy dni. Wypito dwieście pięćdziesiąt beczek piwa, rozdziewiczono sto dwanaście
dziewic, cały klasztor tańczył nago na środku Długiego Targu... zanim Krzyżacy nie ochłonęli. I
nie odbili grodu. Później śpiewano całe wieki:
A w Raduni krwawa woda...
Dowódcy buntu - browarnicy Jan Lupi i Konrad Bell - zdołali się ukryć. Onże Lupi zamknął
się w eremie u cystersów w Kuźniczkach i grał na nosie wszystkim z drugiego brzegu Strzyży.
Nigdy jednak nie zaufał już żadnej ludowej rebelii - był typem aspołecznym i milkliwym.
Wręcz nieprzyjemnym. To do niego przylgnęło przezwisko Somk, które wszyscy nosimy w
dowodzie osobistym.
Lubiłem tę historię - obojętne, czy prawdziwą, czy zmyśloną. Czułem zawsze wyraźnie, że
jest we mnie wiele właśnie z Jana Lupiego. Oczywiście oficjalny pogląd ciotek na tę sprawę był
inny. Szczególnie ciotce Asi mogę zawdzięczać, że nigdy nie odważyłbym się w ich
towarzystwie domagać się uznania za prawowitego członka rodziny.
Powiem od razu: ciotce na pewno zawdzięczaliśmy bardzo wiele. W końcu to, że byłem teraz
w Londynie, to także był wynik jej bohaterskiej, samobójczej śmierci. Walczyłem z nią całe
życie i nienawidziliśmy się pewnie z równą mocą.
Jeśli bywałem na drugim piętrze naszego domu w pieczarach ciotki Asi, to zazwyczaj z
inicjatywy babci. Taka jest jedna z prawd o naszym domu i naszej piwnicy.
Ciotka nie mówiła nigdy Jacuś - zawsze Jacek. Pamiętam, że kiedyś zdarzyło mi się
powiedzieć do ciotki: „Ciociuniu”, być może wówczas, gdy zdjęła mi mokre skarpetki i
powiesiła na drzwiczkach duchówki. Ciotka ofuknęła mnie i zganiła:
- Mów „ciotka”, to zupełnie wystarczy...
I wyszła z pokoju. Babcia poradziła z namysłem: „Jeśli lubisz Joannę, to mów do niej
ciociuniu, ona to bardzo lubi.”
Nie bardzo rozumiałem, o jaką stawkę toczy się gra, bynajmniej nie przypuszczałem, że
może nią być moje serce. Mówiłem więc, jak mi wypadło - raz „ciociu”, raz „ciociuniu”.
Wywoływało to niesmak na babcinej twarzy.
- Ja nie wiem, czy to dziecko kiedykolwiek będzie Somkiem - rzekła do córki.
- Cóż chcesz, z taką matką...? - odpowiedziała ciotka.
Nic z tego nie rozumiałem. Wydało mi się to głupie: jak mogłem nie być Somkiem, skoro
właśnie byłem?
Ciotki ukuły specjalny kod, by mnie odstręczyć od siebie. Tym kodem była „niemieckość”.
By mi pokazać, że nie wszystko powinno dotrzeć do moich uszu, używały, mówiąc o miejscach,
które doskonale znałem, niemieckich nazw ulic, jakby wojny nie było w ogóle. Język niemiecki
był bezpiecznym schronieniem dla treści, które nie miały do mnie trafić. Przyjmowałem to
naturalnie - ciotki zawsze miały przed nami swoje tajemnice. W ten sposób dowiedziałem się,
jak jest po niemiecku biustonosz. Zaraz się domyśliłem, gdy to słowo padło w rozmowie -
biusthalter. Biust, powtarzałem sobie, biust - i ciotka Joanna? W tej językowej maskaradzie
ciotki zamykały się przede mną, jak w jakimś krzyżackim zamku.
Skutek tej maskarady był taki, że narodowa niechęć do Niemców znalazła we mnie głęboko
intymne źródło, wiążąc się ze słowem „biusthalter” i trudnym do wyobrażenia biustem ciotki
Asi.
Dopiero w Londynie pojąłem, jak były rozdwojone. Genetyczna, słowiańska polskość ciotek
zawodziła je całe życie. Stawały się z czasem kwaśne i nieopanowane, jakby wiecznie obrażone
na świat. Polskość wyobrażały sobie za czasów Wolnego Miasta jako obowiązek moralny, coś
jak zamęście, po którym traci się dziewictwo. I tak się stało - tyle, że przy okazji seksualne role
uległy odwróceniu.
Ciotka Marysia wyznała mi po kielichu:
- Czasami czuję się jak mąż, obarczony żoną-alkoholiczką. Nic tu się nigdy nie udaje,
wszystko zawodzi, dlaczego? Czy jesteśmy głupi? Nie! - ja się nie czuję głupia. Ale pamiętam,
że były czasy, gdy cała ulica pachniała świeżym pieczywem i nikt nie zdjął z klamki cudzego
woreczka z bułkami. I jakoś wszystko szło do przodu.
- Tak daleko do przodu, że aż zaszło pod Moskwę -odparowałem natychmiast, bo w ich
towarzystwie czułem się zawsze reprezentantem tego, c o j e s t przeciw temu, c o m i n ę ł o,
a co nosiły w sobie jak chorobę. To c o ś zagrażało mi jak duch w ciemnościach.
- Chodzi o solidność - mówiła dalej - chodzi o odpowiedzialność. Ja bym po prostu na ich
miejscu się wstydziła. Tak zadłużać kraj!? - ciotka wściekała się na Gierkowskie pożyczki. -
Kto potem to odda? My? Ja, żeby zarobić na talerz zupy, muszę cały dzień roznosić listy, choć
przecież mam szkołę, po francusku umiem, po niemiecku. Ale nikt nie da mi szansy, bo słyszysz
- jestem obca klasowo, a w ogóle to N i e m r a! Ale mogę być listonoszem... proszę bardzo,
bo można mi zaufać - ja nie ukradnę. Kiedy patrzę wokół siebie, jestem przerażona, skąd w
ludziach ta czelność, skąd ta chciwość, wyzierająca z oczu, skąd ta chęć zjedzenia na obiad
całego świata?!
Propaganda i opowieści wojenne dorosłych, wspominających okupację niemiecką, jak
koszmarny sen nauczyły mnie nienawidzić Niemców, więc nienawidziłem. Z całego serca! Bo
przecież zrobili tyle strasznych rzeczy itd. Moja zdeklarowana antyniemieckość dziwiła jednak
ciotki. Ciocia Marysia rzekła kiedyś w Garczynie:
- Skąd w tobie tyle nienawiści do Niemców? Przyznaję, że mnie to dziwi. Ty sam przecież
nie doznałeś żadnej krzywdy od Niemców, więc czemu?
Nie wiedziałem. Wtedy pokazała mi ten pamiętnik. Sztambuch mojej babci Magdaleny de
Loisseaux.
Pani Borkowska pisała tam po angielsku:
Come ye disconsolate, where'er you languish...
All that's bright must fade! - pisała Mary Paweletzki.
Ty wierzysz w szczęście, o moja droga,
Porzuć te mary dziecinne!
- czarnowidziła pani Ossowidzka.
Mon coeur est en repos, mon âme est en silence...
- wpisała się Regine Beauhaus.
Marya Wilczyńska napisała po prostu:
„Droga Magdo!
Gdy opuścisz ten zakład, w którym z Twemi koleżankami tyle miłych chwil spędziłaś, otworzą
się przed Tobą bramy tego zwariowanego i nielojalnego świata, gdy chwila smutku lub
cierpienia Cię dopadnie, przypomnij sobie te słowa, które wpisała ci twoja, kochająca cię Misia.
O!, bo kielich naszej doli
Dużo kropel ma...
Trzeba pić i cierpieć powoli
i wypić do dna...”
Wszystkie te wpisy dokonane zostały jednego dnia, 16 sierpnia roku 1900, gdy zapłakana
Magda opuszczała katolicką pensję w Berent, by w dziesięć lat później, gdy usamodzielnił się
dziadek Beno, powiedzieć „t a k!” na polskim nabożeństwie w kościele świętego Mikołaja...
Dzięki tym zapiskom łuk mojej pamięci objął jak tęcza cały wiek. Zestarzałem się w jednej
chwili i zawsze już czułem, że coś nieodwołalnie mija. Że tamta epoka powolutku zamyka
drzwi. Kiedy ze złością zatrzasnęła za sobą tę bramę ciotka Asia, począłem się bać. Dryfując w
strudze mego czasu, chwytam się fragmentów, ocalałych szczątków rozpadłej na moich oczach
Epoki.
Powracam do nich, choć mnie przecież wówczas nie było. Ale trwały ślad tamtych zdarzeń
upewnia mnie w tym, że żyję. Z niepokojem myślę, co przyniesie mi jutro, gdy będę musiał
opuścić ten cichy, angielski pokój.
Po cichej śmierci z kromką chleba z pomidorem w ustach dziadek Beno począł istnieć
między nami o wiele realniej niż wówczas, gdy zamykał się w sypialni małżeńskiej, by wypalić
śmierdzące cygaro. Za życia widywałem go rzadko. Dopiero po śmierci stał się aż nadto realny.
Stanowił cel tysięcznych odwołań. Nie był miarą, bowiem wszystko w naszym życiu różniło się
od jego rozumnego, uczciwego życia, pełnego inwencji i handlowej skuteczności. Dziadek był
horyzontem, tłem wszystkich naszych działań.
Dla wyjaśnienia - dziadek nie był żadną wybitną postacią. Ostatni z dawnych Somków całe
swoje życie miał możność bycia tym, kim był zawsze. To wszystko. Nie musiał się zmieniać.
Trwał w domu, w którym spłodził swe dzieci. Całe tysiącletnie miasto padło w gruzy, a on
rzępolił na wciąż tych samych skrzypcach, przed tym samym oknem, wychodzącym na ten sam
browar. Co prawda piwo gdańskie po wojnie bardziej przypominało kolorem i smakiem koński
mocz, lecz dziadek wyniośle pomijał tę kwestię. Nie był małostkowy. Cierpiał nad tym, że jego
Kleinehammer stał się „głupim” LOTOSEM, ale wobec tego, że Bóg był tak dobry, że nie tylko
oszczędził jego dom, ale wraz z domem całą dzielnicę, nie robił z tego powodu awantury. I tak
mu się udało. Całą wojnę modlił się, by Bóg nie odebrał jego dzieciom dachu nad głową, i tak
też się stało. Miałby się handryczyć o jedną, głupią knajpę? Zresztą, kto miałby tam przychodzić
- zdecydowana większość znajomych albo zginęła, albo wyjechała, czy też ogłuchła albo
oślepła, wielu zgłupiało do reszty, a on miał się dobrze aż do niespodziewanej śmierci na
czerwonej kanapie, którą kupił w zeszłym wieku pradziadek. Umarł przy własnym stole, obok
własnej żony, w trakcie skromnego posiłku. I tak właśnie powinno być.
Dziadek Beno był po prostu dostawcą portowym w firmie Atlantic na Hundegasse 89, ale
współpracował także z Rotbertem i Kilaczyckim (sp. z o. o.) i trudno było tego nie robić, skoro
ich pokoje sąsiadowały na tym samym piętrze. Niekiedy dziadek przedsiębrał dalsze wyprawy
maklerskie aż do Warszawskiego Towarzystwa Transportowego, które mieściło się na tej samej
ulicy pod numerem 117. Warszawiacy czuli się w Gdańsku, jak na placówce w obcym kraju,
choć było to głupie i niepotrzebne. Główne Miasto zbudowała Hanza, lecz gdańscy mieszczanie
każdy ze swych domów ozdabiali polskim orłem. Zamalowali te herby na czarno dopiero w
latach trzydziestych. A tak naprawdę - Gdańsk tkwił w pruskich łapach zaledwie sto na tysiąc
lat swej historii. Mimo wszystko dziadkowi niezręcznie było tak lgnąć do rodaków, bo zawsze
był u siebie - urodził się i umarł na ziemi Somków. Był więc ostrożny w kontaktach z
warszawiakami, szczególnie wówczas, gdy próbowali rozmawiać z nim po niemiecku.
Dopiero budowa Gdyni postawiła dziadka na nogi. Kupno i sprzedaż działek budowlanych na
Kamiennej Górze, Orłowie lub nawet na granicy w Kolibkach - to był interes jego życia. Za te
pieniądze kupił kamienicę na Grażyny i ożenił się ze spolszczoną Francuzką, Magdaleną de
Loiseaux, prawnuczką napoleońskiego oficera. To ona stworzyła salon w Kuźniczkach. Salon,
w którym oprócz nierozłącznej pary Czarliński - Pilarczyk z Topfergasse (artykuły biurowe,
chorągwie i emblematy narodowe, dewocjonalia, druki, księgarnia, artykuły szkolne, obrazy,
oprawa tychże, introligatorstwo itd., itd.) można było spotkać Antonio Wiatraka (konsula
wszystkich możliwych krajów świata, a w szczególności Gwatemali, Hondurasu, Kostaryki,
Nikaragui itd., itd.). Bywało, że przywlókł się pijany, postarzały poeta Przybyszewski, a „gęste
kremy pomidorowe” Magdaleny serwowano biskupowi O'Rourke, lecz stołowali się przecież
także budowniczowie o inżynierskich tytułach, Kwiatkowski i Cymon, oraz niezbyt natchniony
literat Pompowski, dla którego cioteczna babka, siostra Magdaleny próbowała targnąć się na
życie: wielu, bardzo wielu światłych ludzi, dla których Wolne Miasto stanowiło pomost, nie zaś
barierę, uniemożliwiającą porozumienie. Dlatego Gdańsk w końcu jest nie tylko moim
rodzinnym miastem, Gdańsk stał się moją ideologią.
Ulica Grażyny w Wrzeszczu nazywała się kiedyś Elsenstrasse. Tam był mój Elsynor.
8.
Zadzwonił telefon. Oburzony na tego, kto wykręcił zły numer, wyciągnąłem rękę spod koca i
odnalazłem w półmroku aparat pod łóżkiem. Gotowałem się odburknąć: „Wrong number”, gdy
w słuchawce usłyszałem głos Mirka.
- Stary, nie wygłupiaj się. Muszę się z tobą zobaczyć.
Odłożyłem słuchawkę. To, że znalazł mój numer, nie znaczyło, że zaraz tu przylezie. Koc,
pod którym leżałem, był moim schronem. Jak mógł jeszcze szukać ze mną kontaktu. Po tym
wszystkim, co stało się między nami? Zapomniałem o nim - to wszystko, co mogłem dla niego
zrobić w imię naszej przyjaźni. Nie zamierzałem zmieniać tej sytuacji, jakikolwiek by miał do
mnie interes.
Kolejną noc spędziłem w fotelu, przypatrując się lukarnom bardzo podobnym do tych, jakie
zdobią dachy domów na Wajdeloty. Dopiero gdy pod budynkami poczęły otwierać się garaże i
wyjeżdżać ukryte przez noc samochody, zdecydowałem się pójść do łóżka. Znów niestety dużo
paliłem. Otwarłem okno i wbiłem się w posłanie.
Nagle cała chałupa zaczęła się trząść - to nad Richmond przelatywał concorde, ale nie
chciało mi się już wstawać. Zwinąłem się w łuk, jak niegdyś, przed urodzeniem, i wbiłem głowę
w poduszkę. W takich chwilach zawsze wyślizgiwałem się z Kultury, jak z jakiegoś kokonu, a
cały mój mały światek zaczynał się koncentrować wokół Płci. Płci i Oddechu.
Łóżko było zawsze moim konfesjonałem. Cierpiałem w nim jak Hiob. Moja samotność była
szczera i lepka jak sperma. Każda jej strofa była egoistyczna. Zanim zrozumiałem, że moje
pożądanie ludzie nazywają miłością, mój głód był wolny od wszelkich określeń - n i e m i a ł
żadnych słów. Nie odczuwałem potrzeby miłości ze strony innych istot niż własna matka.
Bardziej przypominałem roślinę niż człowieka. Na początku wystarczyło mi zupełnie
przyleganie ciała do ciała - reszty musiałem uczyć się stopniowo. Nie musiałem kochać - sam
sobie wystarczałem bez reszty.
Teraz jestem pokonany przez własne uczucia. Przez lęk. A przecież, nie musiało tak być.
Dopiero w szkole, wśród takich malców jak ja przekonałem się, że tkwił we mnie pewien
przymus miłości. Na początku eksperymentowałem i właściwie obojętne mi było, komu to
uczucie przeznaczę. Łatwo wywołać w sobie miłość poprzez ustawiczne wpatrywanie się. Pod
wpływem skupionego patrzenia, jak w promieniu soczewki, twarz przestaje być obojętna i
zaczyna się jarzyć po trosze jak lampion - wtedy można już kochać. I jest wtedy tak, jakby się
czegoś sekretnego dowiedziało.
Mój trodel nie uczestniczył w tym kochaniu wcale. Nie wpuściłbym go na salony tych uczuć.
Trodel dobry był do sikania, a nie do miłości. A jednak, gdy przeżywałem w myślach spacery z
dziewczynkami ze szkoły po parkach, mój świntuch tężał i musiałem go masować. Okazało się
to całkiem przyjemne. Któregoś wieczora, gdy tak go masowałem w naszym kibelku w piwnicy,
położywszy wygodnie nogi na sankach, poczułem, że dzieje się we mnie coś, czego nie
rozumiem, ale o czym ciągle się rozmawia. Mój trodel przestał mnie słuchać i ręka ledwie za
nim nadążała. Tak! Zacząłem się branzlować, tak sam z siebie, a wtedy on - ten mój narząd -
zbrukał mą jedwabną dłoń i wstydziłem się dwa tygodnie. I przestałem umieć kochać.
Coś we mnie pękło - otwierałem się kolczasty, zielony i kompletnie niestrawny jak kasztan.
To było niesamowite, że b y ł e m. Granica pomiędzy mną a nie-mną była dolegliwa. Jeśli
bałem się, to do płaczu, jeśli kochałem - to do śmierci, jeśli nienawidziłem, to do morderstwa
(przynajmniej do myśli o nim). Sądzę, że nawet niezbyt odczuwałem smutny fakt, jak mało
mam przestrzeni do życia. Ja s a m mieściłem się cały w sobie doskonale. Nie było żadnej
szczeliny między mną a światem. Byłem Somkiem z Kuźniczek.
Ocknąłem się znów i poczułem się brudny, jakby kalały mnie wspomnienia. Ale nie
poszedłem do łazienki - pani Medow nie lubiła zbyt wczesnych porannych hałasów. Wstałem
jednak i wyjrzałem przez okno - Green był całkiem pusty. Świtało. Niespodziewanie dla siebie
zatęskniłem za nim! Spotkanie starych przyjaciół po latach zostawia gorycz. To zrozumiałe.
Świadomość jest procesem i ciągle ulega zmianie, ale ślad cudzej obecności musi być trwały, bo
rozprzęgłby się niczym informacja w komputerowym dokumencie. Po latach człowiek, o
którym myślałem, że jest tym, kogo znałem, staje się kimś całkiem innym. Przyzwyczajam się
do ludzi, lecz wolałbym ufać kamieniom.
Każda wizyta w domu państwa Dzierżawskich to były małe wakacje - przerwa w mym
własnym życiu. Po południu nosiłem zwykle wiadro z węglem do mieszkania ciotki.
Zostawiałem je w kuchni, po czym pukałem do drzwi na drugim piętrze. Gdy otwierała pani
Dzierżawska, pytałem grzecznie:
- Czy mogę przyjść do Mirka?
Jego matka prowadziła mnie do wyperfumowanej łazienki, nakazując umyć ręce, uwalane
węglem. I bawiliśmy się...
- Czemu nie siedzicie z Mirkiem w jego pokoju? Co tak ciekawego jest w tej okropnej
piwnicy? - strofowała nas.
Pod wychodzącym na podwórze okienkiem opowiadałem Mirkowi o cudach ogrodu Dworu
w Kuźniczkach: o Antonio Wiatraku, dziadku Benonie i biskupie O'Rourke - Mirek zawsze
zazdrościł mi tych tajemnic, a ja dzieliłem się nimi oszczędnie...
Potem waliliśmy konia albo paliliśmy amerykańskie papierosy - chesterfield albo Philip
Morris. Mirek powinien to pamiętać - były w takich szarych, plastikowych opakowaniach i
miały czarny, węglowy filtr. Papierosy kupował zawsze Mirek, podkradając mamie lub ojcu
ciężkie dziesięciozłotówki. W moim domu nie byłoby to możliwe. Raz, że rodzice nigdy nie
mieli pieniędzy, drugi raz, że ojciec poszatkowałby mi tyłek jak tatara w restauracji. Ale Mirek
był jedynakiem... Mama mówiła, że „z jedynaka to ni pies, ni sobaka”. Może.. W każdym razie
w domu państwa Dzierżawskich byłem jednak jakoś akceptowany. Co prawda na mojego ojca
nie czekała codziennie przed domem warszawa z osobistym kierowcą (ojciec Mirka był
dyrektorem), ale - formalnie rzecz biorąc - dom na Grażyny należał wciąż do ciotki Asi.
Jedyne, co ciotka mogła z tą własnością począć, to martwić się, czy dekarze dobrze naprawili
dach lub sprzątać przed kamienicą chodnik. Państwo Dzierżawscy, zajmujący piękne
mieszkanie na drugim piętrze, mieli po prostu przydział z kwaterunku. Lecz fakt, że ciotka była
właścicielką, budziło w nich polityczną skruchę i starali się to okazać. Choćby tym, że zawsze,
gdy przychodziłem do Mirka, częstowano mnie herbatą yunan i słodyczami.
Czteropokojowe, jasne mieszkanie Dzierżawskich było dawnym mieszkaniem Loebinga.
Mirek uważał, że to świństwo, iż we własnym domu nie możemy żyć jak ludzie. Ja też tak
myślałem. Bał się, że w związku z tym muszę go „nie lubić...”. W istocie nigdy nie poznał mnie
do końca... Zresztą gdzie jest taki koniec? Czy Wszechświat ma jakiś koniec?
Stojąc na molo w Sopocie i patrząc na słabo oświetlony Grand Hotel, wspominając tragedię
Ingrid i jej niespełnioną miłość do Ebiego, słuchając pisku mew i czując zapach m o r z a,
trudno nie wierzyć, iż nie zostałeś stworzony do rzeczy równie doskonałych jak ów zimny,
jesienny wieczór I że to cudowne, iż masz w tej upajającej sztuce życia choćby tak maleńką
lożę, jak suterena na Grażyny. I możesz schronić się przed wiatrem, przed deszczem, postawić
przemoczone trampki przy piecu, a płaszcz zawiesić na skoblu drzwi do duchówki i napić się
herbaty, zapalić papierosa w świetnie ci znanej piwnicy. I jesteś naprawdę wytrwałym widzem,
wrażliwym teatromanem, najchłonniejszym odbiorcą spektaklu istnienia.
Mirek poznawał moimi oczami miasto swego urodzenia. Beze mnie był ślepy! Nauczyłem się
wtedy wprowadzać go do mego korytarzyka w naszej piwnicy, wyłącznie w formie nagrody.
Nasi znajomi mieszkali już wówczas w nowym centrum Wrzeszcza. To nowe centrum zdążyło
się w trakcie naszej młodości zestarzeć oraz stać się obiektem kpin i szyderstw, bo zbudowana
po II wojnie na miejscu starego centrum Grunwaldzka Dzielnica Mieszkaniowa wygląda jak
tymczasowa makieta z cegły i kartonu, niwecząc romantyczny charakter dzielnicy.
Gdzieniegdzie zachowały się podwórka z końca zeszłego wieku. Na rogu Jaśkowej Doliny w
prostopadłościanie biurowo-mieszkalnego budynku przetrwał fragment elewacji secesyjnego
domu towarowego Sternfelda. Ale już od stu lat we Wrzeszczu nie było ratusza ani rynku, a za
mojej pamięci usunięto ostatnie lampy gazowe. My jednak urodziliśmy się w centrum tego
innego, Somkowego Wrzeszcza, gdzie wszystko trwało takie, jakie było, bo nasze domy nie
stały na drodze czołgom. W końcu nawet kochałem tę naszą suterenę.
Nasz dom zmieniał się, gdy przychodził stryj Feliks. Mama mówiła, „że po to, by się nażreć”
- może, ale w taki dzień nasza piwnica zamieniała się w salon. Na okrągłym stole przed
drzwiami mama ustawiała kwiaty i kładła czysty obrus. Stryj Feliks nadymał się i opowiadał.
O hotelu w stolicy Ugandy, o zachodach słońca na Adriatyku, o delhijskich rikszarzach. Miał
w pamięci parytet wobec dolara prawie każdej waluty na świecie - łącznie z krajami, w których
nie był, lecz które miał w nieograniczonej perspektywie swego losu kiedyś odwiedzić.
Miał wszystko - samochód, inteligencję i ciekawe życie. Życie to, gdziekolwiek się znalazł,
wystawiał na kocu jak uliczny sprzedawca. Był automatyczny. Wystarczyło, że usiadł, a już
mówił o Ugandzie, o trudnościach aprowizacyjnych w Afryce, niebezpieczeństwie korzystania z
wody pitnej i możliwościach oszczędzania na dietach. Nie było w nim najmniejszego wahania,
wszystko mu się zgadzało. Kiedy już przeliczył każdą sytuację, w jakiej się znalazł, odzywał się
w nim brzęk, wysuwał szczękę jak szufladę, kładąc na stół ściśle odliczone kupki wspomnień.
Mogliśmy brać je, jak cudzoziemskie monety, i podziwiać. Wtedy uśmiechał się dumnie. Stryj
Feliks nigdy nie przystanął na drodze realizacji sukcesu. Nie przeszkodziła mu w tym nawet
wojna. Uczył się na Politechnice Gdańskiej i był członkiem Klubu Polskich Studentów. Po
wojnie delikatnie się zaróżowił i zrobił doktorat, po czym stał się światowym specjalistą w
swojej dziedzinie. Jego spokój płynął z umiejętności logicznej analizy.
- Mówisz - zwracał się do ojca - że chcielibyście otworzyć sklep z kwiatami. To może
nawet dobry pomysł. Nawet ten lokal (rozejrzał się po jedynym dużym pokoju w naszej
piwnicy) świetnie nadawałby się na kwiaciarnię. Ale po pierwsze, co na to Joanna?
Ojciec sromał się: - Jeszcze z nią o tym nie mówiłem...
- Dlaczego? To przecież jej dom!
- O czym ty mówisz, Felek! - podniecał się ojciec. - Kto teraz patrzy, co jest czyją
własnością... Mamy socjalizm.
- Socjalizm nie wyklucza prawa prywatnej własności, a tylko je ogranicza.
- I ty w to jeszcze wierzysz?
- Staram się przystosować i mam ciągle nadzieję... Nie chcę marnować życia na
bezużyteczną depresję...
To był cały Feliks - gruby, łakomy, inteligentny. Kiedy przyjęcie dobiegło końca i Feliks
szedł na przystanek tramwajowy na placu Komorowskiego, bo zawsze oszczędzał na benzynie,
opanowywała mnie dziwna mania - ćwiczyłem ruchy automatyczne. Starałem się wyobrazić
sobie, że moje nogi i ręce poruszają się za pomocą sprężynowego mechanizmu. A potem, że
psuje się we mnie automat. Siadałem i wstawałem z krzesła.
- No, idź wreszcie albo zostań! - krzyczał ojciec.
Więc biegłem po schodach na górę do Mireczka. Nie była to błaha decyzja. Wspinanie się po
schodach, ucieczki przed krzykiem ojca, uczyły mnie ważnej wertykalności życiowej. Musiałem
mieć inne, lepsze miejsce, by wytrzymać w piwnicy. Nie zmieniłem się pod tym względem do
dzisiaj.
Nasze „konferencje”, jak je nazywaliśmy, prowadziliśmy w samodzielnym, dużym pokoju
Mirka, którego okno wychodziło na sąsiednią kamienicę. Z jej murów ostrzegał nas napis w
języku MIN NIET, podpisany przez lejtnanta Leonowa.
Mirek miał adapter marki Tesla, który ukazał nam możliwości czegoś niezwykłego -
stereofonii. Słuchaliśmy pierwszego u nas zachodniego albumu płytowego. Była to słynna
Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Czy mógł ktoś wymyślić lepszy tytuł?
Siedzieliśmy na podłodze, notując zmianę kierunku dźwięków, płynących z małych
głośniczków, rozwieszonych w dwóch rogach pokoju i byliśmy oczarowani. W jednym głośniku
słychać było perkusję i bas, w drugim zaś gitarę prowadzącą i wokal. To było niezwykłe!
Pozycje instrumentów zmieniały się, jakby wykonawcy spacerowali sobie po pokoju. Za oknem
zaś ostrzegał (dlaczego tak wysoko umieszczony?!) napis:
MIN NIET!
l-nt Lieonow
Było to inne stereo. Pokój zawisał w przestrzeni, bezwiednie formułującej nasze myśli i
działania. Z jednej strony był to lejtnant Leonow, rozbrajający miny, a z drugiej - sierżant
Pieprz, łączący serca. Pragnęliśmy żyć poza Historią. Wydawało się nam, że samo nasze
istnienie jest dostatecznie ważne, by od tej chwili zaczynał się wszelki nasz Czas. Beatlesi
bardzo nam w tym pomagali.
To, że Dzierżawscy mieszkają w mieszkaniu Loebinga, Mirkowi niewiele wadziło. Jego
rodzice przyjechali z centralnej, mazowieckiej Polski i po wojnie zaczęli życie na nowo. Pan
Dzierżawski po wielu próbach zrezygnował wreszcie z usunięcia tabliczki z nazwiskiem
Loebing z drzwi ich mieszkania. W końcu, jakby dopełniając pewnej sprawiedliwości dziejowej,
widniały tam dwa nazwiska:
LOEBING - tabliczka mosiężna,
Dzierżawski - tabliczka plastikowa.
Ich świat dzielił się prosto: na przed i po wojnie. Moje stereo brzmiało zupełnie inaczej.
Do dziś mam żywo w pamięci opowiadanie ciotki o tym „poczciwym kupczysku”, Loebingu,
który znalazł swój grób pod Halą Targową jak setki innych naiwnych gdańszczan. Ciotka
opowiadała:
- ...Któregoś sierpniowego dnia 39 roku, gdy atmosfera w mieście stawała się dla Polaków
całkiem nieznośna, dziadek i Loebing stali na ganku naszej kamienicy, rozprawiając o sprawach
publicznych, a Loebing wytrząsał się, że on, choć Niemiec, jest przede wszystkim
gdańszczaninem i nie chce wojny, mordowania Żydów, prześladowania Polaków. Tego
wszystkiego pragną ci zbrodniarze i mordercy - tu pokazywał drżącą ręką na przechodzących
akurat chodnikiem butnych i pewnych siebie SA-manów. Potem, gdy wypadki toczyły się coraz
szybciej, stary nie chciał już gadać, zamknął się w sobie, skapcaniał... A dziadek trafił do
Victoria Schule... Nie uczą was o tym w szkole? No tak...! Polaków zaczęli katować taśmowo
właśnie w Victoria Schule. „Niech pan się nie boi - uspokajał dziadka znajomy oficer - wir sind
keine Barbaren, wir sind Humanitären.” Jak to się skończyło, wszyscy wiemy... W dzień
zwycięstwa nad Polakami w Gdańsku każdy z miejscowych Niemców, mający jakąś urazę do
Polaka, mógł przyjść do Victoria Schule, upatrzyć sobie ofiarę i skatować ją do woli.
Skorzystało z tego przywileju bardzo wielu. Potem więźniowie maszerowali czwórkami do
więzienia na Schiesstange. Chodniki wypełniał gęsty tłum, roześmiany, wyjący z zachwytu,
bijący brawa. Sporo młodzieży. Tłuszcza zadowolona, pijana tryumfem, szczęśliwa...
„Chcieliście iść na Berlin! Macie swój Berlin!”
- „Na Berlin, na Berlin!” - szydziły setki gardeł. Jakaś czcigodna matrona w mantylce i
tradycyjnym czepcu napluła dziadkowi w twarz. Dziadek spokojnie wytarł rękawem policzek...
„To nasze miasto - mówił - pogoda tutaj okropna, zmienna, narody przychodzą i odchodzą, my
zostajemy. Ale co zrobić takiej starej kobiecie? Nawet jej jeszcze pochować nie można.” Z
więzienia uratował dziadka ten dyplomata - Antonio Wiatrak. Wiem, drogi - mówiła ciotka,
żadnej szkolnej wycieczki nie zaprowadzą do Victoria Schule, bo nas, gdańskich Polaków, tu
nie ma, jak twojej matki w jej rodzinnej wsi.
W każdy Dzień Zmarłych ciotka zanosiła pod Halę Targową „Lebensbaum” - wieniec ze
świerku, jak Kaszubi mówią, „żebo beło piękno” i paliła Loebingowi „wieczny wid”. Długo
czekaliśmy z ciotką, aż pójdą sobie wszyscy klienci i zamkną się wszystkie stragany, byśmy
mogli spokojnie się pomodlić. Obok wieńca ciotka kładła bułkę z makiem. Widziałem, jak się
tego wstydziła. Gdyśmy wracali, upominała mnie kilka razy, bym szedł środkiem ulicy
Lawendowej. Trąbili na nas kierowcy. Nie chciała wyjaśnić mi, czemu, ale wiem, o co jej
chodziło. Hala Targowa była dla niej cmentarzem. Nigdy nie kupiła tam żadnego artykułu
spożywczego. Wieczorem z cmentarza wychodzą dusze, a one nie chodzą środkiem drogi, tylko
stegnami, ścieżkami i wtedy łatwo je podeptać. Oddychałem swobodnie dopiero na Podwalu
Staromiejskim.
W jeden z takich zaduszkowych wieczorów, wybierając się do Mirka, gwizdałem na
schodach jakąś piosenkę. Nagle drzwi mieszkania ciotki się otwarły. Stanęła w nich ciotka
wroga, milcząca, zirytowana jak Pan Bóg i rzekła: „Kiedy tak gwiżdżesz wieczorem, sam diabeł
po płotach tańcuje! Już nie pamiętasz, że byliśmy na cmentarzu? Oddaj mi tę butelkę!” W
dłoniach trzymałem butelkę oranżady. Odebrała mi ją gniewnie i wylała zawartość do zlewu.
Słyszałem, jak ostrzegała niewidzialnych pokutników, chcących być może wejść do jej kuchni:
- Ne, tero sę posenita, jezle wa tu jesta...!
Ciotka miała wiele dusz. W Dzień Zmarłych odzywał się w niej najstarszy z dybuków -
celtycki czort, uwalniający się z ukrytych w ziemi popielnic. Ale przecież był to ledwie
początek całego szeregu jej tajemnic.
Nikt nie dorównałby ciotce w zamykaniu pełnych pamiątek pokojów za zakrytymi szafą
drzwiami. Gdy ktoś pukał do jej wielkich, dwuskrzydłowych drzwi, ciotka niezmiennie
odwarkiwała niechętnym barytonem
- A co za łotr tam się kręci?
Wielu czmychało, widząc jej oko, ciskające gromy zza szybki spod odsłoniętej nieco firanki.
Zdarzało się, że ciotka waliła kościstą piąstką w drzwi, odzywające się wtedy jak bęben, by
odstraszyć listonosza, który przynosił jej rentę. Starsi doręczyciele znali ten numer i pozdrawiali
ją serdecznie, bo od lat obcinali sobie końcówki przynoszonych sum. Wołali przez drzwi:
- Jak się pani ma, pani Somk?
Ciotka odpowiadała:
- Jeszcze żyję! Jeszcze żyję, jeszcze nie możecie grzebać w moich szafach. Do widzenia, do
widzenia - syczała zza okienka.
Ciotka stała niewątpliwie na czele jakiejś sekty. Sekty beznogich mecenasów, chorych na
jaskrę lekarzy, sekty wojażerów, wysługujących się reżimowi za cenę diet w zachodnich
stolicach. Sekty właścicieli gdańskich nieruchomości. Wszyscy oni byli półsenni i schyleni, od
dawna cierpieli na schorzenie kręgosłupa. Szeptali sobie do ucha, by nikt ich tajemnic nie
usłyszał. Aktorzy trybun pierwszomajowych byli znacznie prawdziwsi. Mówili gromkimi
głosami i ich spotkania odbywały się w pełnym słońcu.
Z każdej jednak demonstracji politycznej, na jakie musieliśmy chodzić całą szkołą, trafiałem
w półmrok ciocinych opowieści. Byłem podniecony i wywyższony. Być obiektem zwierzeń
ciotki Asi, znaczyło istnieć podwójnie, znaczyło mieć w zapasie inny kostium.
Któregoś dnia ciotka zabrała mnie ze sobą do Zoo. Pukając do wielkiej bramy piekielnej jej
mieszkania, modliłem się, by coś stanęło na jej drodze i nie kazała mi wziąć parasola... Ciotka
była jednak przygotowana. I choć zaledwie mżyło, wyciągnęła zza szafy przekleństwo mego
dzieciństwa.
- Masz tu parasol... - uśmiechnęła się, wydzielając z siebie zapach naftaliny.
Parasol! Wielki, londyński parasol dziadka Beno. Gdy ciotka wysyłała mnie po papierosy, bo
nie chciało jej się wychodzić na deszcz, musiałem brać ze sobą ten okropny parasol! Wszystkie
dzieci z okolicy goniły za mną, wrzeszcząc „parasolnik idzie, parasolnik!” Nienawidziłem go z
całego serca. Był dwa razy większy ode mnie i gdy się go otwarło, tworzył coś w rodzaju
ogromnego wigwamu. Kiedyś, idąc na religię do kościoła na Czarnej, broniłem się przed
wichrem, dmącym od strony Górek i wbiłem się szpicem w brzuch jakiejś ciężarnej kobiety. Na
szczęście nie powiła dziecka na chodniku, ale zlała mnie siatką, w której tkwił bardzo krwawy
kawałek mięsa, więc gdy wreszcie trafiłem na religię, całą twarz miałem umazaną krwią, a białą
koszulkę poplamioną tak, jakbym właśnie popełnił morderstwo. Gdy wszedłem do sali w
piwnicy plebanii, jednej z dziewczynek zrobiło się niedobrze i obrzygała księdzu sutannę, a inna
wpadła w histerię. Oczywiście ksiądz mnie wygonił, a na dodatek ojciec złoił mnie dyscypliną.
Jakby tego było jeszcze mało, musiałem się wyspowiadać.
Pojechaliśmy jednak do ZOO. Rzecz jasna po drodze musieliśmy wpaść na cmentarz w
Oliwie, żeby odwiedzić grób pradziadka. Ciągle zastanawiałem się, o co ciotce może chodzić,
bo przecież nie zapraszała mnie na ten spacer tak sobie - nie miała takiego zwyczaju.
Mżyło już przenikliwie, ale ciągle nie otwierałem parasola, jakbym się bał, że uwolni to
jakieś ciemne siły. Schroniliśmy się pod wiatą przystanku autobusowego. Staliśmy stłoczeni i
nagle ujrzałem twarz ciotki Asi. Każda rzecz, oglądana z bliska, traci swój symboliczny wyraz.
Ujawnia strukturę. Przeraziłem się bogactwem tektoniki jej cery. Jej twarz przypominała
pokrytą kurzem skórę gada.
- Myślałam ostatnio, mój drogi, o twoim znikaniu z domu - powiedziała. - Boję się, że
towarzystwo, w jakim się obracasz, ci szkodzi. Posłuchaj mnie, starej kobiety: naprawdę z
niejednego już pieca chleb jadłam, o czym nie wiesz. I wiedzieć nie musisz. Ta z b i e r a n i n a
w twej szkole, dzieci z naprawdę różnych środowisk, może mieć zgubny wpływ. Dzisiaj nie ma
już nadziei na dotarcie do środowisk r a s o w y c h osób. Nie ma już takich środowisk. Ta
dzisiejsza Polska - to jeden wielki mezalians. Wszystko się skundliło. Ty też jesteś mieszańcem.
Niestety. Ale czuję, że w twojej duszy tkwi wiele dobrych inklinacji. Chyba będziemy chcieli
(kto?! - załkałem cicho, jacy o n i?), żebyś poszedł do szkoły z internatem przy pewnej niezbyt
jawnej szkole jezuickiej.
- Dlaczego, ciociu?
- Nie pytaj dlaczego, tylko słuchaj. My naprawdę chcemy dla ciebie dobrze!
Czułem się dziwnie. Nienawidziłem ciotki, a musiałem się do niej uśmiechać. Powinienem
cieszyć się z tego pomysłu. Ale Gdańsk - to przecież całe moje życie! Przeczuwałem w tym
akcie opieki coś pogardliwego. Znając skłonność ciotki do politykowania, mogło to też znaczyć,
że chce nas odseparować. A to już mnie wkurzało. Z nią zawsze tak było. I teraz ten m i e s z a
n i e c! Mieszaniec, czyli kundel! Próbowałem zostawić w autobusie ten straszny parasol.
Ciotka spojrzała na mnie kąśliwie: „Czy chcesz, żebyśmy zmokli?”
Nie poszedłem w końcu do żadnego jezuickiego internatu. Ciotka, widząc, że jej
najukochańszy braciszek, Bruno, coraz częściej zagląda do kieliszka, chciała decyzję w sprawie
mego wychowania wziąć we własne ręce. Nie przewidziała jednej przeszkody. Była nią matka,
która zwyczajnie i po prostu nie wyraziła zgody, bym „włóczył się po jakichś przytułkach”. W
domu było biednie i często nie starczało do pierwszego, ale to był n a s z dom. I ze swej istoty,
niby atom, mało podatny wszelkim rozbijackim knowaniom. Ciotka, nie chcąc stracić
inicjatywy, wzięła się na inny sposób. Obserwując mą rosnącą pasję historyczną, częściej
zapraszała mnie do siebie, bym słuchał jej opowieści. Chciała wzbudzić we mnie nałóg
narkotyku, skrywanego w jej wielkich, starych szafach:
...W czasie wojny ciotka miała lat ze trzydzieści, a może sto, nikt się nigdy tego do końca nie
dowiedział. Ingrid, jej młoda przyjaciółka, była siedemnastoletnią panną, której ojciec zginął na
froncie, a matka jeszcze przed wojną trafiła do Kocborowa. Na stałe. Ingrid nic nie wiedziała o
losie matki. Czy objął ją program eutanazji? Ciocia Asia trochę matkowała młodej panience.
Może i podkradała jej młodość, wysłuchując zwierzeń. Wyglądała wtedy inaczej, - jej
zmarszczki nie były jeszcze tak pokaźne, nie przypominała wcale wymalowanej, bezzębnej
włoskiej kapusty z siwym czubem włosów.
- Ingrid była prawdziwą gdańszczanką - mówiła - nigdy nie zerwałyśmy kontaktu, choć była
Niemką i musiała chodzić na zebrania BDM. Nosiła specjalny mundurek i wściekała się na
Ingeborgę, u której odbywały się zebrania, że tak się szarogęsi. Ale na plus grupowej można
było zaliczyć dwóch przystojnych braci. W Gdańsku nigdy nie było zaciekłej indoktrynacji. Nie
przypominam sobie, by Ingrid narzekała, że zmusza się je maszerować. Jeśli już Ingeborga
kazała im czytać sprawozdania z frontu albo przepytywała z życiorysu Förstera czy Hitlera, to z
własnej inicjatywy.
Miasto było wtedy bardzo smutne. Wciąż obowiązywało zaciemnienie. W jesiennym mroku
oświetlano sobie drogę nędznymi latarkami, a na wystawach królowały konewki, szpadle i
filcowe buty. Wszystko, oczywiście, na kartki. Dziewczyny natomiast, jak to dziewczyny,
pisywały listy i wysyłały paczuszki do żołnierzy. Robiły to z zapałem, w końcu miały dopiero
szesnaście czy siedemnaście lat. Listy te rozsyłane były do żołnierzy, którzy nie otrzymywali
korespondencji. Żadna nie znała adresatów. Rozdzielały więc adresy drogą losowania.
Musisz wiedzieć - mówiła ciotka - że w moich czasach nie mogło być mowy o tak otwartym
traktowaniu spraw męsko-damskich, jak dzisiaj. Dlatego skierowanie Ingrid do pracy w
lazarecie Hotelu Casino (Grand Hotel) było dla niej, rzecz jasna, piekłem. Pielęgniarki widziały
nieraz i nie dwa, jak żołnierzom z postrzelonej czaszki wypływał mózg. Nie brakło i innych
postrzałów. Ingrid korespondowała wówczas z pewnym Eberhardtem. Nazywała go Ebbie. To
był inteligentny chłopak, rozkochany w romantycznej poezji. Jego listy cytowała z rumieńcami.
Nazywał wojnę „oschłą bałwaniadą”. Pisał do Ingrid, że być może uda się im spotkać w
Gdańsku, bo ich jednostkę przerzucają w pobliże. I rzeczywiście, spotkali się - w lazarecie.
Któregoś dnia Ingrid, zajmując się pacjentem z obandażowaną głową, odkryła koc i ujrzała, że
otrzymał też postrzał w krocze. Miała trudności z podłączeniem cewnika. To był właśnie jej
Ebbie.
- Przyszła do mnie następnego dnia - opowiadała ciotka - i wyciągnęła mnie do Café Blum.
- Gdzie? - spytałem.
- Dzisiaj jest tam kawiarnia Newska, przy Grunwaldzkiej. Ale tego domu już nie ma.
- Wiem - ożywiłem się. - Zanim zbudowano ten nowy, długo widniały tam odkryte piwnice.
Na przerwie szkolnej skakaliśmy z chłopakami z jednego murku na drugi. Jeszcze mam szramę
na biodrze...
- No tak, właśnie tam. W tej kawiarni można było wymienić kartki na chleb, a czasem nawet
na lody. Tego dnia Ingrid postawiła mi właśnie lody i serdecznie się żegnała. Nie widziałam,
czemu. W nocy popełniła samobójstwo.
- A ciocia nie musiała chodzić na zebrania BDM?
- Ja jestem Polką, gdańszczanką, ale Polką. Mogłam co najwyżej pójść do obozu.
- A co się stało z Ingeborgą?
- Koniecznie chcesz wiedzieć? Też popełniła samobójstwo, gdy wkroczyli czerwoni i
wszystko zaczęli burzyć...
Poznałem Gdańsk przez pryzmat ocalałych fundamentów. Skakaliśmy po nich przez
szerokość nieistniejących korytarzy. Bawiliśmy się wśród nich z bezgrzesznością cmentarnych
kwiatów. Żaden krzyk nie przedarł się przez grubą opończę czasu. Odnajdywaliśmy świat
czysty i całkiem nowy. Zawsze zazdrościłem cioci Asi jej lukrowanego dzieciństwa. Wtedy
jeszcze wszystko było całe. Ja musiałem już zadowalać się atrapami. Oburzało mnie to i
poniżało. Z drugiej jednak strony to przeszłość właśnie, przeszłość Starego Gdańska, była
szczepionką, która mnie uratowała...
9.
Wgapiałem się w Tamizę, gdzie bulwarem spacerowali nieznani ludzie ze szklankami piwa, a
na trawiastym stoku rozsiadła się i hałasowała grupa skinów. Tamte sprawy sprzed dwudziestu
pięciu lat były zupełnie nieważne. Nieważne dla kogokolwiek, prócz mnie. Przepływał statek
rzeczny. I znikał.
Za rogiem Quinn Street była maleńka włoska pizzeria. Po południu głód wygnał mnie z
pokoju. Idąc wąską uliczką byłem skazany na ocieranie się o przechodniów. Było ciepło,
wiktoriańska atmosfera Richmond skłaniała turystów do spacerów. Wszystko to wydawało mi
się groźne i napełniało niechęcią. Rozsądek podpowiadał mi, że powinienem coś zjeść, bo
inaczej będę odrywał filtry i ćmił papierosa za papierosem. Coś zablokuje mnie ostatecznie, a
przecież nie myślałem jeszcze o powrocie do rodzinnego miasta. Nie było tam już nikogo, kto
mógłby mi pomóc. Byli lekarze i tabletki. Tabletkami mogłem leczyć oko - ów prymitywny
mechanizm - ale nie duszę. A właśnie ona sprawiała mi ból.
Głód szarpał mi wnętrzności i jak woda ze źródła zasilał przerażenie. Słonecznym
popołudniem w Richmond byłem bliski myśli o samobójstwie. Ledwie udało mi się wydukać po
angielsku zamówienie. Wziąłem makaron.
Okno pizzerii wisiało nad stolikiem jak ekran kinowy. Przechodziły przede mną jakieś
kobiety, jacyś mężczyźni, jacyś włóczędzy, od czasu do czasu kaleka, ale ja nie należałem do
tamtego świata.
Było tam kolorowo, lecz jednocześnie świat nie posiadał barw. Nawet śmiech skądś z tyłu
był solą na moje podrapane plecy. Chciałem położyć głowę na stoliku i płakać, lecz dawno już
nie byłem do tego zdolny. Miejsce uczuć zajął lęk. Byłem jak zwichnięty mechanizm ze
światełkiem w środku, które nie wiadomo po co mruga. Bezradny niczym w więzieniu, z
którego nie ma wyjścia. Nawet poza celą, nawet poza murami!
Machinalnie zacząłem jeść. Usta, wypełnione parzącym smakiem, stanęły w ogniu. Ale nie
popijałem wodą. Pragnąłem tego bólu... Poczułem, jak lęk wypływa ze mnie jak woda ze zlewu.
Ogarnęła mnie niespodziana radość. Ujrzałem nagle, że okno, wiszące przede mną jak gondola,
ukazuje zupełnie inny świat. Był to świat tchnący ciepłą bryzą jak kobiecy oddech. Poiłem się
tym widokiem: motocykl zaparkowany przy ulicy, słup przystanku piętrowych autobusów,
śmietnik i ławka, dalej sklep z sukienkami - wszystko to było ciche i piękne. Więc jest jeszcze
jakiś świat nie ubłocony moim lękiem? Ile jest takich światów? Gdzie można je odnaleźć?
Chciałem jak najszybciej dotrzeć do innych takich okien. Przez chwilę ujrzałem wyrwę w
murze, który otaczał mnie od tylu dni! Wionęło stamtąd krystalicznie czyste powietrze.
Moje okno w pokoju pani Medow dzieliło się na małe szybki. Rozłożysty konar dębu i linie
ram okiennych tworzyły siatkę, w której tkwiłem jak pająk. Cały wieczór siedziałem na
podłodze, czekając na przeloty samolotów: SAS, British Air, American Airlines, LOT, Kuweit
Airlines. Majestatycznie przesuwały się przede mną i lądowały na Heathrow. Jak to możliwe, że
pomógł mi makaron? Makaron nie jest żadnym neuroleptykiem. Co więc leczy, a co niesie
chorobę? Czy mogłem się tego kiedykolwiek dowiedzieć? Ilekroć starałem się ułożyć coś sobie
w głowie, wracałem w to samo miejsce, niczym na zdartej płycie ze sklepu Loebinga. Żadna
bowiem historia nie posiada w istocie końca i wciąż powraca w to samo miejsce. Powraca,
powraca, powraca...
Nie miałem chęci ruszyć się z miejsca. Wewnątrz pędzącego we wszystkie strony świata,
schylony, kołysałem się w przód i w tył. Chciałem ukołysać sam siebie, bym się nie rozproszył
jak dmuchawiec w burzach, wichurach upływającego wieku. W miejscu, gdzie osiedlił się mój
lęk, niosłem zwój nerwowy, o którym myślałem, iż żarzę się w nim sam. Nie było we mnie żalu
ani żądzy rewanżu, żałosnej pychy - raczej ciekawość, podsycona zapachami stajni, woniami
klatek bestiarium mego życia. Nade wszystko obawiałem się telefonu od Mirka. Był jednym z
kluczników mej depresji. Nie, nie mogłem mu podarować tego, co zrobił z Olą! Lecz co
uczynię, gdy zechce, bym mu wybaczył? Nie, tego też nie wiem.
Rodzina przypomina zwykle zepsuty zamek. Możesz wkładać doń dobry klucz i siłować się
godzinami, a żadna obiecująca zasuwa nie ruszy z miejsca. Zamki naszego domu, jak zamki
jakiejś zaczarowanej skrzyni, były zawsze zacięte. Do wyjątków należały sytuacje, gdy
otwierały się lekko, dając dostęp do jakiejś rodzinnej akceptacji, spokoju, wzajemnego
szacunku, tzw. „miłości”. Byliśmy stłoczeni i stanowczo nie na swoim miejscu. Nad nami w
mieszkaniu na wysokim parterze mieszkali hałaśliwi Śliwowie.
Ojciec przechwalał się po pijanemu:
- Czego mi brakowało? - szedłem ulicą i tylko pokazywałem palcem - ta, a nie żadna inna. I
każda była moja.
- Tak, tak - potwierdzała mama mechanicznie. - Wyżej dupy nie podskoczysz...
- To nie mężczyzna wybiera, lecz kobieta akceptuje - twierdził ojciec i za tym przekonaniem
kryła się niewyjawiona chęć, by pomniejszyć swą winę. Tą winą byliśmy my - ja i Tomuś, mój
braciszek. Mama w czasie takich sprzeczek stała przed oknem kuchni, wyprostowana, jakby
witając swą przyszłość kwiatami. Ojciec, nienaturalnie zgięty, krył się w kącie i za najbliższego
przyjaciela miał papierosa giewont. W grząskim powietrzu drżała elektryczność ich swarów, jak
przed burzą, która wybuchała w końcu i trafiała błyskawicami krzyku w liszaje ścian.
Biegłem wtedy na górę i pani Dzierżawska wpuszczała mnie, bo Mirek miał bardzo wiele,
więcej niż ja, lecz poza mną nie miał nikogo. Czytywaliśmy wtedy na głos jedną z luźnych
kartek czasopisma, które wykradłem z szafy ciotki Asi i ukryłem pod koszulą. Ocalona strona
zawierała opis zwyczajów na hebrydzkiej wyspie Old Storr:
„Kobiety i młode dziewczęta płynęły na jedną z okolicznych skał, gdzie można było znaleźć
maskonura. Ptaki te gnieździły się w torfie, w długiej, ciepłej norze. Samica składała tam jedno
jajo. Wyspiarki wytresowały psy do wypłaszania samców maskonura z nor. Gdy wystraszony
ptak pojawiał się na powierzchni, wpadał w pułapkę. Przy wylocie nory leżała bowiem misterna
sieć małych pętli. Gdziekolwiek ptak stąpnął, musiał wdepnąć w którąś z nich. Pojmanego ptaka
kobiety obdzierały z piór, pozostawiając je jednak na ogonie i skrzydłach. Tak okaleczonego i
ośmieszonego samca puszczały ze śmiechem na wolność. Storrańskie kobiety wierzyły, że do
takiego ptaka dołączą inne i łatwiej będzie je zabijać...”
Nie bardzo rozumieliśmy sens tego, co robiły wyspiarki, ale byliśmy pod wrażeniem
naukowego opisu. Do naszego słownika, jako żartobliwe przezwisko, weszło określenie
„maskonur”.
- Maskonurze, wyjdziesz z nory wieczorem? - pytał Mirek.
W towarzystwie dziewcząt drwiłem:
- Patrz pod nogi, Maskonurze...
Albo prowokowałem: „Teraz idę się schować w torfie...” Tworzyliśmy własny język i było
nam dobrze razem w tym naszym maleńkim gangu. Marzyliśmy wspólnie, by pojechać kiedyś
na Hebrydy. Obaj pragnęliśmy tego z równą siłą, jakbyśmy byli połówkami jednego orzecha
włoskiego, jakbyśmy mieli jeden mózg.
Myślę, że dopiero to, co stało się między mną a Kasią, wynaturzyło nasze wzajemne,
chłopięce zaufanie. Nie stało się to z dnia na dzień ani też nagle. To rosło powoli jak gałąź. Aż
wreszcie było. Niespodziewanie pojawiło się między nami kilka poziomów szczerości. Nie
kłamstwo, lecz właśnie przemilczenie - stan, w którym nie można już powiedzieć w s z y s t k i
e g o. To, co zwykle nazywamy dorosłością. Do dziś dnia Mirek stosuje tę metodę, gdy spytać
go o Olę... Nasza porozumienie skazane było na posługiwanie się językiem, a język, podobnie
jak światło w wodzie oceanu, nigdy nie dociera do samego dna - koloryzuje tylko ciepłe
akweny przy brzegach każdej rzeczy. Reszta tonie w ciemnościach, a fauna i flora ciemności,
wynurzona na światło, umiera, samym kształtem budząc grozę.
Kasia i ciocia Marysia (Maria Schwarz, siostra Joanny Somk) mieszkały w Garczynie. Wuja,
Leona Schwarza, właściwie nigdy nie było. Schwarzowie rozeszli się zaraz po narodzinach
Kasi. Powód był ten sam, co w przypadku odsunięcia nas do piwnicy. Nieposłuszeństwo. Leon
był Żydem, co nie było jeszcze najgorsze, ale powojenne depresje lubił moczyć w alkoholu, a
przy tym ganiał za kobietami. Tego już ciotka znieść nie mogła, uciekła do Garczyna i została
tam listonoszem. Bardzo narzekała na swą pracę, że ciężka i nisko płatna, ale w małych
miasteczkach ludzie mają do dziś ten miły zwyczaj, że zostawiają końcówki przekazów
pocztowych doręczycielom. Był z tego wcale niezły dochód. Ciotka, wysoka i rumiana, szybko
stała się osobą bardzo popularną. Gdy szła ulicą we własnoręcznie zrobionych wełnianych
skarpetkach do kolan, z końskim ogonem zwijanym w kok, z wielką torbą pocztową na
ramieniu, każdy witał ją z uśmiechem.
Choć nosiła mundur pocztowy i robione na drutach rękawiczki, zachowywała się jak wielka
pani. W istocie była wielką panią - nigdy nie dopuściłaby myśli, że może być inaczej. Kawę
podawała w dzbanku, a nie w szklance na fusach, zupę w wazie, jarzynki w salaterce. Przy stole
siedziała zawsze, jakby połknęła kij. Kasia w jej towarzystwie traciła dziewczęcy urok i
zachowywała się jak dorosła, a ciotka paliła papierosa w szklanej lufce, patrząc w milczeniu
przez okno.
Specjalnie dla mnie Kasia stworzyła historię, w której grałem rolę zakochanego w niej
kuzyna. Lubiłem Kasię - była inteligentna i z samozaparciem, które w niej podziwiałem,
udawała grzeczną dziewczynkę, wyzbytą wszelkich szpetnych myśli. Któregoś wieczora, gdy
oglądaliśmy w trójkę telewizję, pod kocem na tapczanie moja ręka jak złodziej zawędrowała w
okolice jej brzucha. Kasia patrzyła nieruchomo w ekran. Ciotka paliła kolejnego „ćmoka”,
gapiąc się to w okno, to w telewizor. Widziałem jej ubrane w mundur pocztowy plecy i
przedzierałem się milimetr po milimetrze w zakazane rejony Kasinego brzucha. Pierwszy włos
łonowy, jaki poczułem pod opuszką, powitałem głębokim westchnieniem. Nie wiedziałem, po
co to robię. Może dlatego, że Kasia była dziewczyną, a ja chłopcem? Może dlatego. Moja ręka
dążyła uparcie i nie wiedziałem, gdzie wreszcie dotrę. Pchnąłem barkiem Kasię, chciałem, by
odwróciła się do mnie, ale była wgapiona w telewizor. Odważyłem się więc przedrzeć głębiej i
wsunąłem dwa palce między jej szczupłe uda. Znalazłem jej wargi - delikatnie badałem jej
śliskie usta. Było tam wiele różnych niespodzianek!. Uprzedzając koniec filmu, wyjąłem rękę i
powąchałem. Kasia była zarumieniona. Nigdy potem o tym nie rozmawialiśmy, choć nasze
wieczorne rozmowy kończyły się zawsze pocałunkowym maratonem.
- Jesteś we mnie zakochany? - pytała.
- Ja? Dlaczego?
- No, bo tak patrzysz...
Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Kasia stała przede mną tak realna, ze wszystkim, co tak
mnie podniecało, i pytała, czy jestem w niej zakochany? Nie wiedziałem, gdzie kończy się
pożądanie, a zaczyna miłość. Nie wiedziałem, czym jest miłość. Nikt tego nie wie. Niegdyś
własne uczucia mogłem traktować jak coś niezależnego ode mnie, nie musiałem odpowiadać za
żadną myśl. Byłem wolny. A teraz ona pytała, czy ją kocham? To znaczy co? Że mam dzielić
się z nią własnym uczuciem? Poczułem się tak nagi, że nie mógłbym być bardziej, nawet
zdjąwszy kalesonki.
Miłość rozumiałem jako nieustanne otrzymywanie przyjemności. Nie dostrzegałem żadnych
związanych z tym problemów. Coś w rodzaju wspólnego ssania anyżków od Szymańskiego.
Było to przyjemne i można było pójść potem do domu i onanizować się w kiblu, myśląc o kilku
dziewczynach naraz. Nikogo nie mogło to obchodzić, bo przecież żadna z dziewcząt, których
dotknął ogień mojej miłości, nic o tym nie wiedziała. Byłem ciągle dziewiczy - byłem jeszcze
aniołem.
Czułem ogromny seksualny ból w jądrach - musiałem go rozładować. Pojmowałem dobrze,
że stały związek z Kasią był niemożliwy. Przede wszystkim była moją cioteczną siostrą, było to
więc kazirodztwo.
A przecież łączył nas związek „rewolucyjny”. Nasza miłość była „przeciw”. Była buntem!
Ciotka Asia pogardzała nami, ale mnie, dodatkowo, chciała także wychować. Było to
karkołomne zadanie ze względu na mą „klasową niedoskonałość” i odziedziczoną po matce
pobudliwość. Dlatego było między nami tyle czułości - oboje byliśmy bękartami. Kasia
przytulała się do mnie z mocą, bo byłem o wiele bardziej Somkiem, niż ona mogła stać się
kiedykolwiek. Pochłaniałem ją jak jajecznicę. Seksualną jajecznicę.
W Richmond, czując, że jestem tak samotny jak nigdy przedtem, siedząc przed pustym
kubkiem herbaty i zapełniając popielniczkę petami, wspominałem to wydarzenia z niechęcią.
Miała piersi i usta, i łatwą miłość do mnie. A ja pragnąłem seksu tak bardzo, że nie
pogardziłbym nawet staruszką. Więc...
Lecz coś się we mnie zepsuło. Rozdwoiłem się poniekąd na tego, który czuje, i tego, który
czyni. Te dwie osoby działały sprzecznie. Otwarłem szczelinę, w którą jął się wdzierać mrok -
ojciec wszystkich lęków.
10.
Minął już tydzień od ostatniego kontaktu z Mirkiem. Siedziałem w rogu pokoju, oparty o
ścianę, wpatrzony w komodę na krzywych nogach. Zajmowało mi to wiele dni i wiele nocy. Nie
chciało mi się pić ani sikać. Trudno powiedzieć, czy spałem, ani też, czy byłem żywy. Mój
oddech spełzł w dolne granice zapotrzebowania na tlen. Wreszcie stało się mimo lata bardzo
zimno. Chłód stał się nieznośny. Nie mogłem, jak pragnąłem, tylko trwać. Trwać w węźle czasu
jak biologiczna drobina w kolanie rury. Musiałem zrobić jakiś ruch.
Oddychałem głęboko. Włączyłem radio. Trzymałem się nici oddechu. Słyszałem nadlatujące
nad lotnisko samoloty. Komputer leżał złożony z innymi bagażami na podłodze. Wiedziałem, że
nie rozpakuję go, nim nie odnajdę spokoju - smaku poranków i słodyczy codziennego poznania.
Czułem zimny wiew od okna. Dotykał mojej łydki. Przed moimi oczyma - wróć! - przed mym
okiem przesuwały się dawno zapomniane obrazy.
Najlepiej było, gdy zamykałem oczy. Wcale nie po to, by zasnąć, ale by nie widzieć! By
usłyszeć szept kogoś, kto zmizerniały, skurczony tkwił we mnie jak obolały organ. Poznawałem
go - to był on. Moja siewka, mój klon...
Na przystanku tramwajowym przed dworcem w Gdańsku mama powiedziała do ojca:
- Widzisz, jak mu się głos zmienił?
- To mutacja - powiedział chłodno ojciec - każdy przez to przechodzi.
- Z naszego Jacusia robi się kawał mężczyzny.
Ojciec pominął tę uwagę milczeniem. Nie wiedział, albo udawał że nie wie, iż w moim życiu
stało się coś niezwykłego. Pewna dziewczynka z Warszawy, niewysoka, czarnowłosa harcerka,
uczyniła swój pierwszy w życiu wybór i przez koleżanki zaprosiła mnie na spotkanie na polance
za obozem. Siedzieliśmy długo na zwalonym drzewie i rozmawialiśmy, zawstydzeni
bezgranicznie sobą. Nie, nie całowaliśmy się, byliśmy w sobie „zakochani”, co znaczyło tyle, że
żadne z nas nie wiedziało, co dalej z tym zrobić. Majka mieszkała na drugim końcu Polski, ale
czas i przestrzeń nie miały żadnego znaczenia, podobnie jak w przypadku Tristana i Izoldy.
Wiedzieliśmy bez żadnej nauki, że kochankowie nie mogą żyć w rozłączeniu, bo ani to życie,
ani też śmierć, jeno życie i śmierć zarazem.
Majka przysłała kartkę dopiero na święta. Była w Zakopanem. Pisała o śniegu, który tak
pięknie „drapuje góralskie chaty, choć jednocześnie - narzekała - neutralizuje inne elementy
architektoniczne.” Śnieg zawalał wejście do naszej sutereny tak skutecznie, że wychodząc,
musiałem sobie torować drogę szuflą. Nienawidziłem śniegu! Z kartki Majki tchnęły spokój i
ciepło. W jej świecie śnieg był widokówkowym lukrem. Wiedziałem, że nie zobaczymy się już
nigdy. Była zbyt daleko.
Mama zaczęła wtedy wyjeżdżać na handel do Niemiec i Rosji. Ojciec niby sprzeciwiał się,
lecz w gruncie rzeczy był zadowolony. Robiła to, o czym zawsze marzył, a nigdy nie mógł
zrealizować. Do NRD wywoziła kawę, a przywoziła bluzki. Do Rosji wywoziła japońskie
peruki, a przywoziła złoto. Po każdym takim wyjeździe coś dostawaliśmy. Po podróży do Rosji
dostałem radio z adapterem produkcji litewskiej, z wyłącznikiem, który, gdy kończyła się
ścieżka, zatrzymywał płytę z hałasem tak głupim, jakby zderzyły się właśnie wagony węgla w
kopalni. Koniec płyty był zawsze jak rozstrzelanie.
Słuchając Ewy Demarczyk, śpiewającej wiersze Baczyńskiego czy Tuwima, wpadałem w
dziwne odrętwienie. Miałem wrażenie, że każdy wiersz mi się śni. Zasypiałem na jawie, a
ilekroć postanawiałem sobie, że nie wystraszy mnie ten głupi automat, przegrywałem. Każdy
koniec płyty - to była nieunikniona klęska, osobne rozstrzelanie. Czy właśnie wtedy zacząłem
odczuwać to gorzkie przerażenie światem, które doprowadziło mnie do Londynu, do wynajętego
pokoju, gdzie siedziałem w fotelu i głęboko oddychałem przez nos, koncentrując się, by zgasić
płonąc żagwie trwogi gorzejące w mej głowie? Skazywało to mnie na byt nie lepszy niż byt
żywego truchła. Zombie - oto, kim się stałem.
Ciągle czułem w rękach, choć minęło już ćwierć wieku, dotyk widokówki, którą otrzymałem
rok później. Znów było lato i czytałem podniecającą wiadomość:
„Jestem na obozie w Trójmieście. Jeśli chciałbyś się ze mną spotkać, przyjedź. Majka.”
Pojechałem natychmiast. Znalazłem ją w małym namiocie z tropikiem. Spędzała wakacje w
Brzeźnie - nie jest to najpiękniejsza okolica, aczkolwiek nad morzem. Dawno nie ma tam
oswojonych sarenek, które można by karmić mlecznymi bułkami z serem. Przeryty kataklizmem
II wojny podgdański kurort Brzeźno nie odzyskał nigdy naturalnej urody, jaką znałem z
opowieści ciotek. Wstydziłem się w tramwaju i byłem dumny. Jechałem na randkę! Moje
wspomnienie o Majce wyprane było z seksu. Nawet przy pożegnaniu, tam na obozie,
pocałowała mnie tylko w policzek. Zupełnie nie wiedziałem, kogo spotkam.
Majka czekała na mnie. To, co zobaczyłem, przeszło wszelkie wyobrażenia. Stanęła przede
mną czarnowłosa królewna. Zmieniła się! Miała długie, gęste, sięgające krzyża włosy i używała
leciutkiego makijażu. Wstydziłem się swych dżinsów z nalepką Szarik. Była w każdym
anatomicznym szczególe k o b i e t ą. Uśmiechnęła się, widząc moje zdumienie, i zaprosiła do
wnętrza namiotu. Siedliśmy na materacach. Pachniała czymś nieokreślonym, słodko. Nie
wiedziałem, jak się zachować. Patrzyła mi prosto w oczy.
- Cieszę się, że przyszedłeś. Bałam się, że po prostu nie ma cię w Gdańsku.
- Czy mogę cię pocałować? - zapytałem.
- Mhm. Chyba tak.
Rzuciłem się na jej szerokie, wydatne wargi. Myślę, że całowaliśmy się z piętnaście minut.
Raz tylko zdjęła mi rękę z piersi.
- Uspokój się. Już jestem. Nie widzisz?
Potem całowaliśmy się znowu.
To nie było ładne lato. Często mżyło i zmrok wieczorny przypominał swą luminescencją
zimowy wieczór. Stawałem się grymaśny i rozdrażniony. Jedyną przyjemnym punktem dnia był
wyjazd do Brzeźna. Kupowaliśmy bułki, oranżady i siedzieliśmy całymi godzinami w koszach
na plaży. Kosze, z powodu ciągłej mżawki, można było wynająć bez trudu. Były naszym
nadmorskim mieszkaniem. Po wielu dniach uporczywej walki, w której używałem wszelkich
argumentów, łącznie z groźbami samobójstwa, udało mi się wreszcie Majkę rozebrać. Jej piersi
- duże i podobne do łez - były miękkie jak wata i stały się obiektem moich badań tak
intensywnych, jakbym był przekonany, że w rysunku naczyń krwionośnych na ich powierzchni
tkwi tajemnica, której odkrycie mnie uleczy.
Majka raz tylko pozwoliła mi „spróbować”. Było to późnym wieczorem i była przed
okresem, co wyznała mi z taką otwartością, że w jednej sekundzie zmieniłem się z chłopca w
mężczyznę. Sama położyła ręcznik na piasku i rozkraczyła nogi. Wpadłem wtedy w histerię. Z
kolanami w piasku wsadziłem nos w bujne włosy jej żotu i krzyczałem: „Kocham, kocham,
kocham cię!” - jakby usprawiedliwiając naszą wzajemną nagość.
Uśmiechała się i czochrała mi włosy, aż wreszcie sapnęła z naciskiem.
- No, to zrób to, co chcesz.
Myślałem, że padnę ze wstydu trupem! Było mi na przemian gorąco i zimno, ale mój trodel,
to świńskie zwierzę, które napinało się na widok matczynego biustonosza w misce, które nie
dawało mi spokoju ani rano, ani wieczorem, wisiało jak flak i zdawało mi się, że z każdą minutą
się zmniejsza.
- Muszę być chyba chory - powiedziałem grobowym głosem. Boleśnie wbił mi się w serce
wrzaskliwy głos mewy. - Bo, widzisz, nie mogę...
Majka nie patrzyła w moją stronę, w kącikach jej oczu pojawiła się wilgoć, ale szybko starła
ją wierzchem dłoni. Siadając na ręczniku, powiedziała:
- To się zdarza... Dużo na ten temat czytałam. Pierwszy stosunek bywa nieudany z powodu
onanizmu...
Zdawało mi się, że gram w jakimś filmie. Majka sięgnęła do wiklinowego kosza, wyjęła
grzebień, gumki i zaczęła upinać włosy. Z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej dorosła.
Gdy skończyła, bałem się jej dotknąć.
W jednej chwili nasze nadmorskie mieszkanie w koszach zdało mi się zimne i nieprzyjemne.
Rzuciłem się ku niej i ogarnąłem ramionami.
- Daj mi się ubrać - śmiała się. - Ubierzesz się, czy chcesz nago jechać tramwajem?
- Gardzisz mną?
- Jesteś głupi. To się zdarza.
- Daj mi jeszcze spróbować - poprosiłem płaczliwie.
- Inną razą...
Rozstaliśmy się i pojechałem do domu.
Niezgrabnie stoczyłem się z trzech schodków, wiodących do głównego pokoju naszej
sutereny i potrąciłem stół naprzeciwko drzwi. Na stole stały kwiaty. Mój impet przewrócił
wazon i woda wylała się na lnianą serwetę z nadrukowanym kalendarzem, a co gorsza - na
teczkę z papierami biurowymi starego. Ojciec miał jakby szósty zmysł, pozwalający mu zjawiać
się zawsze wtedy, gdy mi się coś takiego przydarzało. Wówczas też wylazł z kuchni i
rozwrzeszczał się:
- Ślepy jesteś, czy jak?! Cholera! Zamoczyłeś moje erwuchy! Żeby cię szlag trafił! Jak
mogłem spłodzić takiego głupiego syna! Już nawet znajomi pytają: „Co się dzieje, ten Jacek jest
taki głupkowaty!” No, co tak stoisz i się gapisz? Leć po szmatę! Poproś mamę, niech da ci jakiś
ręcznik. Człowiek może wypruwać sobie żyły, a przyjdzie taki idiota i całą twoją robotę
zniszczy. No, leć do kuchni! Nie stój i nie patrz jak wół na malowane wrota!
Poszedłem i przyniosłem świeżą ścierkę. Od ojca dochodził zapach, poprzedzający każdą
awanturę. Zapach, który czułem jak pies. Zimna woń nienawiści. Zdawało mi się, że przez jego
usta przebiegają iskry i włączył się w nim straszny, elektryczny obwód zabijania. Wycierał
dokładnie wodę i gardłował.
- Jak można być aż takim kretynem? - zadawał pytanie wszystkim zmarłym Somkom - jak
można? Przecież wie taki jeden z drugim, że naprzeciw drzwi stoi stół, więc drzwi należy
otwierać ostrożnie! Bo może na przykład stać tam matka z talerzem zupy albo ktokolwiek. Ale
nie! On pcha te drzwi, jakby to był bydlęcy wagon i wlatuje do domu jak do knajpy! - Ojciec
przeniósł zamoczoną teczkę z dokumentami i położył ją na bufecie pod ścianą. A jest to wynik
zwykłej głupoty, niczego więcej! Egoizmu! Bo nie można pomyśleć, że wokół żyją także inni
ludzie. Że świat nie kończy się na czubku własnego nosa!
- Jacek! - krzyknęła mama z kuchni. - Chodź tutaj. Wynieś wiaderko ze śmieciami, proszę.
- Za chwilę - odpowiedziałem głosowi. Po tym, co stało się na plaży, zniżanie mnie do
posług domowych wydało mi się rzeczą haniebną. Ojciec wyprostował się jak bokser w ringu,
gotowy do walki.
- Słyszałeś, o co matka prosi?!
- Za chwilę - odpowiedziałem hardo. - Dopiero wszedłem.
- Zaniosłeś węgiel ciotce, idioto?
To zaczynało być groźne. Od ciotki zależeliśmy wszyscy.
- Nie.
Ojciec wyczuł mój lęk.
- Chodź no tutaj. Powiem ci coś.
- Mów!
- Chodź tutaj - powtórzył cicho. Widziałem, że wzbiera w nim pasja. Pasja, która była
odpowiedzią na to, że mieszkaliśmy w piwnicy. Pasja, która wzbierała w nim od młodości, gdy
widział, że śmierć Miasta, jakim je pamiętał, była nieodwołalna i że dlatego nigdy już nie
pojedzie na obóz skautowski w szkockie góry ani nie będzie pływał żaglówką po Bodensee, ani
też nie będzie mógł ukryć się przed pasją swego ojca Beno Somka w małym domku ogrodnika
w ich ogródku, gdzie Śliwowie... Dlatego wołał mnie ze złośliwym uśmiechem:
- No, chodź. Powiem ci coś miłego.
- Jacuś! - krzyczała z kuchni mama, jakby wyczuwając sytuację. - Chodź, wyniesiesz tylko
to wiaderko!
Od kuchni dzieliły mnie dwa metry, lecz te dwa metry były oceanem. Gdybym uległ matce,
nigdy nie podniósłbym się z ziemi.
- Przyjdziesz tu wreszcie, kretynie?!
- Za chwilę! Mówiłem przecież - z a c h w i l ę!
Stało się to w jednej chwili. Mocna, mięsista ręka ojca uderzyła mnie w prawy policzek z siłą
ściany, zwalającej się na mój bark. I już nie byłem tym samym Jackiem Somkiem. Byłem już
zupełnie kimś innym!
- Jak mogłeś?! - cedziłem wściekle. - Ja się nie dam prać po pysku, jak jakiś śmieć. Ja cię
chyba zabiję. Tak... - zdecydowałem - zabiję...!
Z tą myślą wyskoczyłem na Wajdeloty. Pobiegłem, by ochłonąć, nad staw koło torów.
Zastanawiałem się, jak to zrobić. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to bagnet. Bagnet ze
swastyką na metalowej pochwie. Szeroki, pewny w działaniu. Bagnet, mający, być może, na
sumieniu już kilka istnień ludzkich, znaleziony przez ojca nad Strzyżą po pijaństwie chłopaków
z Hitlerjugend.
To było rozwiązanie. Po prostu go zabiję! W każdym odezwaniu ojca, każdej jego reakcji
czuć było wściekłość na moje „idiotyzmy”. Pewnego wieczora nakrył mnie, jak stoję przed
lustrem i dotykam opuszkami warg. Była to szczególna chwila... - zadrżałem i przez moje ciało
przebiegła iskra Patrzyłem we własną twarz, ale jej nie widziałem - w lustrze widziałem mój
głód i kochałem go. Marzyłem wtedy, by tymi ustami móc dotknąć innych warg, a mój trodel
szarpał się w spodniach jak zwierzę na uwięzi. I wtedy zobaczyłem w lustrze złe, ironiczne oczy
ojca...
- Ten błazen jest chyba pedałem, bo całymi godzinami wpatruje się w lustro! A zapomina o
myciu zębów, dlatego śmierdzi mu z gęby! - krzyczał. I mama go wtedy nie zabiła!
Przypomnienie tamtego wieczoru dodało mi sił. Musiałem go zabić! Postanowiłem zrobić to
zaraz. Wstałem ze stłuczek browarowych butelek i poszedłem. Minąłem bramę bocznicy
kolejowej nad stawem. Minąłem Studio Rapsodyczne i restaurację Lotos. Oczy mi błyszczały.
Myślałem o konsekwencjach. Najprawdopodobniej zamkną mnie w zakładzie poprawczym.
Trudno. Nikt nie usprawiedliwi mnie za to, że zabiłem ojca, bo kazał mi wynieść śmieci!
Okrzykną mnie potworem! Trudno. „Wbiję mu nóż - do krzyża!” - cieszyłem się. Gdy
znalazłem się koło cukierni na rogu Grażyny, przed nosem wyrósł mi milicjant. Miał dobrą
twarz ludzi, którzy zawsze mają rację i dla których wszystko jest proste. Wobec takich ludzi
byłem zawsze bezradny. Przyglądał mi się uważnie. Nie było w jego wzroku złości, raczej
troska.
- Pokaż legitymację.
Wygrzebałem z kieszeni legitymację szkolną.
- Gdzie mieszkasz, chłopcze?
Od roku przynajmniej nieznajomi mówili mi per „pan”. Byłem wysoki i wąs mi się sypał. A
ten niemłody milicjant mówi do mnie „chłopcze”. Czułem, jak opuszcza mnie złość. Sprowadził
mnie do prawdziwych rozmiarów. Odebrał całą elektryczność.
- Tutaj, zaraz za rogiem - odpowiedziałem grzecznie cienkim głosikiem.
- To nie włócz się po ulicach. Już późno - nakazał łagodnie. - I idź odrabiać lekcje!
W drzwiach sutereny stał ojciec. Spotkaliśmy się wzrokiem. Był bezradny i nie potrafił mi
tego wyznać.
- Idź, wynieś wreszcie te śmieci! Widzisz, że matka płacze.
- No jasne...
Kilka dni po owej kłótni byłem w domu sam i eksperymentowałem z frytkami. Frytki jadało
się w restauracjach. Były zaprzeczeniem naszej kuchennej codzienności. Pragnąłem frytek jak
jakiegoś innego życia. Kartofle - to było to, co musiałem przynosić z piwnicy: śmierdzące,
pełne łętów, były, jak zapach naszego domu, tradycyjny, niezbyt dobry, nieunikniony. Frytka
zaś, o!, frytka - to było coś zupełnie innego! Gdy o tym myślałem, napełniała mnie gorycz,
jakby mi ktoś frytki kiedyś odebrał.
Ewa Demarczyk wojowała z zastępami niebieskimi, gdy strugałem ziemniaki, by zrobić
pierwsze w życiu, niezależne od jadłospisu narodowego, frytki. Wlałem do garnka olej
rzepakowy, myśląc o rzepie, którą prababcia ze strony matki, Malwina, kroiła w środku dnia -
tam na Kresach, dodając cebulę i olej, i krzycząc do mamy: „Ania, chadzi rećku jeść!”
Odczuwałem dumę, że tak się wyodrębniłem.
Niestety, gdy olej zaczął kipieć, stwierdziłem, że nie uda mi się zrobić ani jednej frytki.
Ziemniaki się rozgotowały. Co, do diabła!? - zakląłem.
Wtedy właśnie w oknie kuchni ujrzałem uśmiechniętą twarz Kasi. - „Czyżby dowiedziała się
o Majce i właśnie dlatego przyjechała?!” - myślałem gorączkowo. To, co robiliśmy z Kasią po
wielogodzinnych dyskusjach, jak powinno wyglądać życie i wypaleniu dwóch paczek caro, było
świńskie. Ale czy ktokolwiek może wyznaczyć granicę, gdzie kończy się siostra cioteczna, a
zaczyna świństwo? Zapach jej żotu, gdy wyciągałem rękę z jej majtek, był dla mnie równie
rodzinny, jak wszystko inne.
Nasze pocałunki były niewinne jak nasza ślina. Nasze języki witały się zawsze radośnie i
mieliśmy wrażenie, że kiedyś sztucznie rozdzielono nas na dwoje osobnych ust. Trudno jednak
całować, nie pożądając, Kasia musiała więc stać się moją sekretną, seksualną jajecznicą.
Moja radość na jej widok była jednocześnie prawdziwa i udawana. Cieszyłem się z
jajecznicy, jaką w sobie niosła, ale zbyt świeże były wspomnienie o Majce. Kasia Schwarz
koniecznie chciała być Somkówną, może nawet bardziej niż ja. Podziwiałem to w niej i rodziło
to mój lęk. Dzięki temu, że mama urodziła się na Kresach, czułem w sobie jakąś obcość, którą
podsycała rodzina. Byłem mieszańcem. Kundle pozbawione są nerwic genealogicznych. Są
nieczyste, więc siłą rzeczy skazane na odrazę. Są kochliwe i niezależne, gdy się zrażą -
odchodzą bez żalu, bo pozbawione rodziny, obcują ciągle z bezmiarem. Kundle uczą się żyć na
pustym polu. Nasz związek był zawsze nielegalną próbą parzenia się kundli. Byliśmy wyklęci.
Na straży tej złowieszczej prawdy trwała dwa piętra nade mną ciotka Joanna.
Kasia nie wyglądała na swoje szesnaście lat. Ale nie to sprawiało, że czułem się przy niej
młodszy bądź mniej dojrzały. Nigdy nie wiedziałem, jak się zachować. Żaden tajny kod
rodzinny nie podsuwał mi właściwych rozwiązań. Śmiałem się więc tam, gdzie inni byli
poważni, ubierałem się d z i k o, a co najgorsze - zachowywałem się s k a n d a l i c z n i e.
Kasia rozumiała wszystko bez zbędnych podpowiedzi. W jej genotypie przechowała się bogata
informacja o tym, jak winna myśleć i zachowywać się „młoda dama” z a a n g a ż o w a n a w
kuzynie. A to, że narzekała teraz na mężczyzn w ogóle, zamiast na mnie w szczególności, było
cechą jej światopoglądu, nie płci czy wieku. Czuła się inna. Nie odpowiadało jej obecne
wcielenie. W przeszłym życiu wszystko było na swoim miejscu, a ona wypełniała swe
przeznaczenie z całą powagą i odpowiedzialnością. Gwiazdy były na swoim miejscu, na klimat
można było liczyć, lato było gorące, a zima - zima była zimna.
- A teraz? - mawiała - popatrz wokół. Rzygać się chce, kiedy się to widzi!
Ale nie rzygała. W każdym razie nie przy mnie. Uwielbiała natomiast pogrzeby. Każda taka
uroczystość utwierdzała ją w mniemaniu, że wszystko przemija, lecz ona na szczęście zajmuje
jakże korzystną pozycję aktora obecnych dziejów. To, że właśnie była w czarnych wełnianych
spodniach i czarnej bluzce, znaczyć mogło tylko, że wraca z jakiegoś pogrzebu.
- Kto umarł? - zapytałem.
- Dziadek Ewy.
- Znałaś go?
- Tak. To znaczy nie. Ewa wiele mi o nim opowiadała.
- Przyjechałaś z Ewą?
- Och, nie! Pokłóciłam się z nią, bo zamiast na pogrzeb, pojechała do Sulęczyna.
- Ale to przecież nie nasza rodzina, ten dziadek.
- Ale ona jest mi tak bliska, prawie jak siostra.
Owego popołudnia Kasia ubrana była w smutek, jak wdowa. Wiedziałem, że aby osiągnąć to,
czego chciałem, to znaczy „spróbować”, muszę jej współczuć. Wydawało mi się głupie noszenie
żałoby po krewnych przyjaciół, ale czego nie można było z Kasią zrobić na pewno - to
pozbawić jej ról, w które się właśnie wcielała. Nic nie obchodził mnie dziadek Ewy ani jego
śmierć. W ogóle mało obchodziła mnie śmierć. Interesowało mnie życie, a w szczególności
życie Kasi. Objawy tego życia nęciły mnie pod jej bluzką, więc spróbowałem ją objąć i
pocieszyć, lecz mnie odepchnęła. Musiałem poczekać, aż usmażą się frytki, które zrobiła
wreszcie za mnie.
Jej bluzkę czuć było naftaliną. To był zapach szafy ciotki Asi. Poniekąd więc, całując Kasię,
uczestniczyłem w seksualnym kontakcie z „górą”. Nasz smok oglądał telewizję dwa piętra nad
nami i Kasi udzieliła się pikantność sytuacji.
- Jak myślisz, co by zrobiła, gdyby zastała nas razem na tapczanie?
- Och, nie myśl, że ciotka była całe życie taka święta.
Wyjęła z torebki papierosa.
Wiesz, miałam w domu straszną historię. Nikomu nie mogę tego opowiedzieć, ale ty jesteś
kuzynem... A propos, co z moim kochanym wujkiem Bruno?
Powiedziałem jej. Potem pytała o mamę i Tomka. Ucieszyła się, że jeszcze tyle godzin
zostaniemy sami. Dla niej ojciec był „kochanym wujkiem Bruno”... i była przekonana, że o
„wujku Bruno” powinno się pisać romanse. Może. Myślałem wówczas, że otwarte pisanie o
miłości jest okradaniem miłości. Czymś w rodzaju pornografii.
- Ty wiesz, że ciotka Joanna była kiedyś zakochana? - rzekła Kasia.
- Oczywiście, kiedyś musiała. Mam nadzieję, że bez wzajemności.
- Jesteś okropny! Właśnie że z wzajemnością. Pokażę ci coś.
Ciotka Joanna nie znosiła Kasi, bo dręczyła ją zazdrość o nieudane małżeństwo siostry z
Żydem. Małżeństwo to było nieudane, jak dowiedziałem się wiele lat później, głównie z
powodu intryg Joanny. Ale i tak każde zjawienie się Kasi było jak wytknięcie palcem: „I co?
Zostałaś na koszu!” Ciotka musiała mobilizować całą siłę nieugiętej woli, by nie okazać, jak ją
to irytuje. Dlatego pomogła siostrze przenieść się do Garczyna, gdzie rodzina miała letniskowy
domek, a w Gdańsku zrobiła wszystko, by mama Kasi nie dostała niczego z majątku Benona.
Lecz mimo wszystko Kasia kochała ciotkę Joannę, bo gdyby przestała kochać, przestałaby być
Somk, a zaledwie Schwarz, co bez wątpienia byłoby dla niej życiową klęską.
Na dobrą sprawę to od Kasi mam wszystkie wiadomości o rodzinie, która zawsze była dla
niej F a m i l i ą. Kolorowym komiksem, trwającym przez stulecia. Rzecz jasna fascynowały
mnie te podróże w czasie. Każde spotkanie z Kasią miało ten sam scenariusz. Z otwartymi
oczyma informowała mnie, co udało się jej wyszpiegować w zakresie historycznej spuścizny
klanu Somków.
Tego dnia wyjęła z torebki notes. Tkwiła w nim mała, czarnobiała fotografia formatu sześć
na cztery centymetry. Przedstawiała mężczyznę o zaczesanych do góry, czarnych włosach,
klęczącego z głupim wyrazem twarzy u kolan młodej kobiety. Właścicielka szczupłych kolan
musiała w chwili zdjęcia powiedzieć coś, na co on z uśmiechem odpowiadał, a może właśnie
zadawał pytanie. W górnej części fotografii widać było dwa kosmyki jasnych włosów, które w
wyobraźni dałoby się dopełnić sportową fryzurą niezależnych panien. Ową panienką, jak
świadczył podpis na odwrocie, była ciotka Asia! Musiało być lato, świadczyły o tym stroje.
Poraziła mnie gwałtowna intuicja. To nie mógł być nikt inny. To był „on”, strachliwy pan
Konstanty, były lokator mieszkania, w którym teraz kłócili się i wymieniali obelgi Śliwowie.
Czy to możliwe?
- Skąd masz to zdjęcie? - zapytałem.
- Podkradłam mamie. I była o to straszna awantura.
- To tak, jak z tym bagnetem. Czego oni u diabła tak się wstydzą? Czy przyszlibyśmy na ten
świat ot tak, w efekcie strzelenia paluchami?
- No właśnie.
Na dworze robiło się szaro, co w naszej suterenie oznaczało prawie zmrok. Zapragnąłem jej
bardzo. Mogłem całować ją i pieścić. Im byliśmy starsi, tym żywiej reagowała na łechtaczkowe
pieszczoty. Trzepotała biodrami jak duża, jasnowłosa ryba. Ale nigdy nie dała zdjąć sobie
majtek. Walczyłem uparcie, by zsunąć choć jedną stronę, lecz gdy zadowolony, że koniec
męczarni się zbliża, zabierałem się za drugą, poprzednia wracała na miejsce. Przekonywałem ją,
żeby była człowiekiem, bo już naprawdę nie wytrzymam dłużej, że muszę wreszcie
„spróbować”. Ale była uparta jak muł.
- Ty mnie nie kochasz - rzęziłem.
- Kocham cię, ale co się stanie, jak zajdę w ciążę?
- Nie zajdziesz - zapewniałem ją fałszywie. - Ja to zrobię tak nie do końca.
- Nie wierzę ci, kochany - głaskała mnie po włosach. - Jesteś jeszcze za mały.
- Daj spokój, jestem dorosłym człowiekiem, mogę nawet spłodzić dziecko.
- No, właśnie o to chodzi, idioto!
I wtedy usłyszeliśmy pukanie. Poszedłem otworzyć. Za drzwiami stała Majka i jeszcze ktoś,
kto robił wrażenie jej milczącego echa.
- Wpuścisz nas? - spytała.
- Ale jest u mnie Kasia - wyjąkałem. I w beznadziejnym przekonaniu, że Majka wszystko
zrozumie, dodałem: - A czemu przyszłaś z koleżanką?
- Kasia - to twoja nowa dziewczyna? - rzekła Majka z przekąsem.
- Nie, to kuzynka.
- Siądźcie - zaordynowała Kasia, nie wstając z tapczana. - Może zrobiłbyś im herbaty?
Majka patrzyła na mnie podejrzliwie. Jej wzrok pytał mnie: „To rzeczywiście twoja
kuzynka?”. Patrzyłem bezradnie na jej piękną twarz. Przypominała pewną rzeźbę w czarnym
marmurze, którą widziałem na cmentarzu. Majka i tamta zmarła kobieta miały te same duże,
smutne usta i małe, krótkowzroczne oczy. Pod rzeźbą widniał skromny napis: „Życie bez ciebie
jest bez sensu. Nigdy nie przestanę cię kochać, moja Machuleńciu.” Tego dnia ogromne włosy
Majki upięte były w koczek.
Przestępowałem z nogi na nogę jak speszone dziecko. Trwało to całą wieczność. Miałem za
sobą prawdę. Kasia rzeczywiście była moją kuzynką, ale korzystanie z tej prawdy, jak z
parawanu, bardzo mnie krępowało. Było to bowiem i kłamstwo. Kasia była nie tylko kuzynką!
Wpatrzyła się w nią kiedyś moja miłość, stąd była półnarzeczoną, półsiostrą, a na koniec
wreszcie i seksualną jajecznicą! Zdradzałem więc swoją dziewczynę z moją półsiostrą, a moją
półsiostrę z moją dziewczyną. I ten gąszcz powodował, że nie wiedziałem już, kto jest moją
kuzynką, a kto dziewczyną i paskudnie się z tym wszystkim czułem.
I wtedy właśnie „postąpiłem wreszcie jak mężczyzna”, jak skomentowała to później Kasia, i
rzekłem ostro do Majki:
- Niepotrzebnie przyszłaś, już więcej nie będziemy się spotykać.
- Dlaczego? - płaczliwie zapytała Majka i w owej chwili była tak bliska mej bezradności, że
wyrwałbym sobie z serca sto kuzynek, byle tylko z nią zostać, byle tylko ją całować. Ale za
moimi plecami leżała Kasia jak nauczyciel, obserwujący ucznia, i powściągliwie gapiła się w
zgaszony telewizor. Tabu, jakie przekroczyliśmy, zobowiązywało nas do lojalności - poczułem
to dotkliwie. I właśnie temu moralnemu nadużyciu byłem wierny, mówiąc:
- Wybacz, Majka, ale tak będzie lepiej.
- Co będzie lepiej?
- Nie wiem.
- To skąd wiesz, że będzie lepiej?
- Nie wiem, to wszystko jest tak skomplikowane.
- To proste. Kasia nie jest twoją kuzynką i niechcący nakryłam cię na zdradzie...
- Nie, to nieprawda!
- Prawdą jest, że nie byłeś od dwóch dni w obozie, a ja czekałam. Czyż nie tak?
- Majeczko...
- Co?
- Nic.
- Będziesz jeszcze tego żałował - powiedziała i wyszły w deszcz, który zmienił się teraz w
ulewę, a w związku z tym jej gest zyskał znamię heroizmu. Spod drzwi poczęła ciec strużka
deszczowej wody. W stopach poczułem wilgotny chłód.
- Dziękuję - powiedziała Kasia, przytulając się do mnie. Czułem się wyjątkowo okropnie.
Kombinowałem, czy może nie pójść jutro do Majki i wszystko jej wytłumaczyć. Ale co
miałbym tłumaczyć? Że dobierałem się do ciotecznej siostry? Więc nie poszedłem.
Opowiedziałem Kasi, co się stało na plaży w Brzeźnie.
- Chcesz spróbować? - zapytała z miną rewolucjonisty.
- Nie, to niemożliwe. Zaraz przyjdą starzy.
- Zrobimy to kiedy indziej - obiecała - bo cię kocham.
To już było coś. Mogłem mieć przynajmniej nadzieję.
11.
W środku wydarzeń nie sposób dojrzeć ich struktury ani celu, do którego wiodą. Na tym
właśnie polega tak zwana tajemnica życia. Niczego z niej się nie nauczyłem i brnąłem dalej w
muł przyszłych wydarzeń ślepy jak kret.
By spotkać się z neurologiem i okulistą w Charing Cross Hospital, musiałem przejechać kilka
stacji. Lekarz nosił okropne nazwisko Gravestone, co napędziło mi porządnego stracha.
Wysiadłem z tubu na Hammersmith. W podziemiach handlowych stacji odnalazłem spokój.
Byłem przygotowany, że stracę wreszcie oko. Nie można prowokować tylekroć losu, nie płacąc
odpowiedniej ceny. Ciekaw byłem jedynie, co sławny lekarz mi powie. Moje schorzenie było
dziwne. Zdarzało się, że lewe oko widziało prawie normalnie. Normą dla mnie było
niedowidzenie na poziomie trzech-pięciu dioptrii. Ale bywało tak, że oko ślepło całkiem, a
wówczas ogarniał mnie przeraźliwy lęk.
Znalazłszy wreszcie szpital, zapytałem portiera, gdzie jest oddział neurologiczny. Za stołem
w eleganckim westybulu siedział starszy mężczyzna, łudząco podobny do mego ojca!
Wstrząsnęło to mną do głębi. Jak to możliwe, że ten Anglik tak wygląda? - „Are you OK?” -
zapytał. Musiałem siąść na twardej, szpitalnej ławce, by złapać oddech. Ten widok całkiem
mnie sparaliżował.
Na profesora Gravestone czekałem długo. Może ze dwie godziny. Do gabinetu wchodzili
pacjenci - Azjaci, Murzyni, biali, ale mnie nikt nie wołał. Dwa razy pytałem chłopaka z
kolczykami w uszach, siedzącego za komputerem w wewnętrznej oddziałowej portierni, czy
profesor przyjmie mnie dzisiaj? - „Z pewnością” - odpowiadał pedałkowaty stwór o miłym
spojrzeniu. To „z pewnością” podsunęło mi myśl, że może mówi tak, bo zwykle wszystko jest
OK. Ale ja nie byłem OK. Wszystko w mym życiu było do góry nogami. Nawet moje dziecinne
łóżeczko stało w puszkach po marmoladzie, pełnych wody. Więc nic ze mną nigdy nie było OK.
Lepiej było sprawdzić... Sprawdzałem.
Na koniec zawołano mnie do gabinetu. Profesor zrobił zwyczajne badanie neurologiczne, a
potem okulistyczne. Oczywiście nic nie widziałem. Ale plamkę świetlną lokalizowałem
poprawnie, pozycję świetlnych kresek też. Gorzej mi szło z liczeniem kręgów. O literach nie
mogło być nawet mowy.
- Hm - rzekł profesor. Zrobił ze mną wywiad, zapisując go na małym dyktafonie. Pałką
milicyjną na demonstracji nie zainteresował się wcale, choć właśnie o tym miałbym ochotę
opowiedzieć. Pytał natomiast o warunki higieniczne w dzieciństwie (bardzo mnie to
zdenerwowało), a potem, czy leczyłem się na depresję.
- Nie, nie leczyłem się, ale często miewałem, szczególnie, gdy piłem - odrzekłem.
- A teraz pan nie pije?
- Nie, już od trzynastu lat...
- No właśnie, jest w tym coś ciekawego...
W następnym pokoju był tomograf. Hinduska pielęgniarka zrobiła mi zdjęcia czaszki.
Profesor Nagrobek nie zajmował mną dłużej - kazał przyjść za miesiąc.
- Za miesiąc?! - jęknąłem.
- Tak. Muszę mieć czas na analizę zdjęć, a poza tym jest kolejka. Przez ten czas proszę
koniecznie wyjechać z Londynu. To miasto źle działa na nerwy.
Za drzwiami stała niezwykle piękna, młoda kobieta w czerni. Miała czarną woalkę i
ujrzawszy mnie, podniosła ją na chwilę, by otrzeć chusteczką oczy. - „To na pewno nic nie
znaczy” - próbowałem się pocieszyć. - „To nie może nic znaczyć!” - Zanim wyszedłem ze
szpitala, przysiadałem trzy razy na różnych ławkach. W windzie jechałem z nieboszczykiem.
Spod prześcieradła wystawały nagie stopy z przytroczonym do palucha numerem.
Nieboszczykowi towarzyszyła rodzina. Jedna z kobiet płakała. Korytarz przebyłem biegiem.
Pod szpital zajechały dwa ambulanse. Zabroniłem sobie odwracania się. Długo myślałem, czy
naprawdę muszę zejść do podziemia, by dotrzeć do pubu. W końcu wziąłem taksówkę.
Wróciłem do Richmond. Pani Medow uśmiechnęła się, gdy wchodziłem do domu. Profesor
Gravestone podarował mi jeszcze miesiąc nadziei. Nie miałem zielonego pojęcia, co przez ten
miesiąc robić. Nie wiedziałem, na co czekam, ale czułem, że wciąż mam przed sobą jakieś
ważne próby, nim zdołam na powrót się złożyć jak rozrzucony puzzle.
W piątek pojawił się znów o n. Mirek. Przestraszyłem się, widząc go. Wyglądał jak
romantyczne widmo. Siadł na moim łóżku i wczepił się palcami w siwiejące włosy.
- Janice znikła...- rzekł, jakbym to właśnie ja miał obowiązek trwać przy nim przez cały
czas. Wybuchnąłem śmiechem, bo przypomniała mi się wdowa u drzwi doktora Nagrobka.
- I co, pewnie myślisz, że masz patent na nieszczęście? Bo twoja zapięta na ostatni guzik
Amerykanka dała w długą?
- W długą? Może... Nie wiem. Spakowała rzeczy i wyjechała.
Skarżył się irytująco, jakby nie było tych wszystkich lat rozłąki, jakby nie było akademika,
jakby nigdy nie było pomiędzy nami Oli!
- Pytałem portiera w tym naszym hoteliku. Ponoć w nocy, gdy zasiedziałem się w pubie nad
Tamizą (Janice nie chciała ze nią iść), miała telefon spoza Londynu, spakowała się i wyjechała.
- I co? Nie popełniłeś samobójstwa?!
Mirek przestraszył się:
- Jak się czujesz?! - zapytał, jak terapeuta byłego wariata.
- Zdradzę ci tajemnicę, kochany. Czuję się chujowo. I marzyłem o tym, by przyszedł do
mnie ktoś taki jak ty i zawracał mi głowę. Więc cieszę się... Witaj, druhu!
- Poważnie pytam... Masz lepszy głos... Jak sypiasz?
- Nie sypiam. Zrezygnowałem z zabawy w dzienny tryb życia. Noce są znacznie
bezpieczniejsze.
- A ja myślałem, że ci się poprawi... Kurcze... I co teraz? Pójdę do Tesco coś kupić... -
odpowiedział sobie.
Miałem nadzieję, że nie wróci, ale wrócił. Przyniósł ze sklepu butelkę szkockiej whisky.
- Ty nie będziesz pił?
- Nie, Mirek. Ja już swoje wypiłem.
- Jak sobie chcesz... A ja mogę wypić przy tobie?
- Jasne, przy mnie możesz nawet tańczyć na golasa.
Patrzyłem na jego twarz. Była zmieniona, jakby naga. Zrobiłem sobie herbatę. Obecność
Mirka napawała mnie ciepłym zadowoleniem. Czy brakowało mi charakteru, czy też po prostu
nie umiałem nienawidzieć? Byliśmy znów razem i była z nami gorzała.
Czy myślisz, że to już koniec? - spytałem go wprost.
- Nie wiem, stary. To, co zrobiła, jest po prostu nie w jej stylu. Byłem jej pewien. A tu nagle
szast prast - i nie ma Janice! Po prostu nie mieści się to w głowie! No, dobra. Przepraszam, że
zrzucam to na ciebie, masz własne problemy.
Spojrzałem na niego. To był ciągle ten sam Mirek, choć wynurzył się ze środka karnawału.
Teraz zdejmował maskę. Pod przebraniem był czterdziestodwuletnim, zwyczajnym facetem o
psujących się zębach i chudnącej szyi. Łysiał. Dramat sprawił, że wydawał się teraz mniejszy i
chudszy niż w rzeczywistości.
- Kochałeś ją?
- Dlaczego mówisz w czasie przeszłym? Naprawdę myślisz, że już nigdy się nie pojawi? Nie
da znaku życia?
Żałowałem go. W gruncie rzeczy, w związkach z kobietami był zazwyczaj stroną bierną. O
swej Janice mówił urywanymi zdaniami i z przekonywującym żalem.
...Dla niej Warszawa, w tamtym czasie, niedługo po stanie wojennym, to był horror! Polska -
to był horror! Wiesz, Janice wykładała na psychologii tylko kilka miesięcy. Mieszkała w
małym, dwupokojowym mieszkaniu na piątym piętrze bez windy, na Marszałkowskiej.
Kamienica miała stróżówkę, w której mieszkała pani Wiktoria. Ta baba tylko z imienia
przypominała kobietę - z twarzy i postury wyglądała raczej na wozaka. Do Janice poczuła
natychmiast zasadniczą antypatię. Już w pierwszym warszawskim tygodniu dała jej do wiwatu.
Kiedy Janice wynosiła śmieci, pokonując pieszo pięć wysokich, przedwojennych pięter, pani
Wiktoria ruszyła do ataku.
- Jak pani nie wstyd - krzyczała po polsku - wyrzucać na śmietnik chleb! Widocznie tam, w
Ameryce, za dużo macie, że tak nie szanujecie chleba! A przecież stary chleb to świnie mogą
zjeść!
Janice była zdruzgotana, całkiem nie wiedziała, co ze sobą zrobić, gdy ktoś na nią krzyczy.
Zresztą nie rozumiała, o co w istocie chodzi tej wąsatej starszej pani. W czym zawiniła? Prawie
ze łzami w oczach biegła na górę. Chciała umyć ręce, lecz znów nie było wody. Ponadto była
głodna i do kompletu czuła, że ma PMS...
- Premenstrual syndrome...
- Ty rozumiesz...? Ja z początku nie rozumiałem... Może otworzę okno, bo już strasznie tu
napaliliśmy?
Chwiejnym krokiem podszedł do okna i podniósł szybę. Od strony Green napłynęło ciepłe,
mokre richmondzkie powietrze. Znów sobie nalał. Jego obecność sprawiła, że obojętne stało się
kilkanaście lat naszego rozdzielenia. Po prostu przyszedł i szczerze opowiadał o sobie, to jest o
Janice.
- Więc Janice miała ten swój pi-em-es i z szybkością strąconego kukuruźnika wpadała w
depresję. Chodziła w kółko po swym małym pokoju i przemyśliwała, co jej się przydarzyło.
Starcie z panią Wiktorią napełniło ją bezradnością i rozgoryczeniem...
Wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Właścicielka mieszkania ostrzegła ją, by zamykała drzwi na
łańcuch, więc tylko je uchyliła. A tam stała nieznana starsza kobieta w czerwonym swetrze i
kożuchu, błyskając w ciemnościach złotymi zębami i krzycząc do niej:
- Paniusia otworzy! Ja mam cacaną kiełbasę. Takiej to paniusia nigdzie w Warszawie nie
zobaczy. Tanio, tanio dam za kilo. No, niech otwiera! Co to, boi się, czy co?!
Baba z kiełbasą próbowała wepchnąć się do przedpokoju i bardzo denerwował ją łańcuch.
Wreszcie Janice otwarła. Nie dlatego, by zapałała chęcią posmakowania polskiej kiełbasy
wiejskiej - ta kiełbasa brzydziła ją do wymiotów, od roku już przechodziła na wegetarianizm.
Otwarła jednak, bo niepokoiła ją starsza kobieta - a jakże nie uszanować starszej osoby? Kupiła
więc od niej dwa kilo kiełbasy. Starsza pani przekonywała ją, że jak ma się lodówkę, to głupio
kupować jeden funt, bo w ten sposób nic się nie zaoszczędzi... Gdy udało się jej wreszcie
grzecznie wyprosić handlarkę, zapakowała ostro woniejące wędliny i odruchowo chciała
wyrzucić je na śmietnik, lecz przypomniała sobie panią Wiktorię i poczuła, że jest w pułapce!
Na dodatek w domu zrobiło się strasznie zimno. Dotknęła kaloryferów - były chłodniejsze niż
powietrze za oknem. W radiu zapowiadano mróz piętnastostopniowy. Włożyła na siebie dwa
swetry i okryła się kołdrą. Zaczynał się jej okres. Była pewna, że para bucha jej z ust. Nie było
ciepłej wody, nie miała tamponów, a na dodatek musiała coś wymyślić, by pozbyć się tej
cholernej kiełbasy. Z całej duszy tęskniła za supermarketem przy jej koledżu w Indianapolis.
Nienawidziła supermarketów, ale wówczas taki sklep, gdzie można wszystko dostać w środku
nocy, wydał jej się po prostu zasłużonym niebem!
Kilka już razy próbowała czytać „Zbrodnię i karę”. Zawsze jednak porzucała tę książkę, bo
nie mogła pojąć emocji Raskolnikowa. Jak można było zabić z tak błahego powodu niewinną
starą kobietę? Ale wtedy, leżąc w kilku swetrach w zimnym mieszkaniu w Warszawie, czując
bóle menstruacyjne, martwiąc się, co zrobić z kiełbasą - zrozumiała. Tak! Czasami można mieć
ochotę po prostu zabić starą babę... Pojęła Raskolnikowa i to ją przeraziło!
- Teraz rozumiesz?! - Mirek był już pijany. - To niepodobne do Janice, żeby tak po prostu
sobie znikać... Nigdy nie uwierzę, że mnie opuściła - nie trafił papierosem w popielniczkę.
Wyjąłem mu niedopałek z dłoni i zgasiłem.
- Idź spać! - rzuciłem go na kanapę.
II.
12.
Pędziliśmy wynajętym nissanem autostradą M1 na północ. Nie dojeżdżając do Nottingham,
powinniśmy skręcić na zachód, na Eaton, by przez Derby i drogą numer 6 dotrzeć do Ripley -
jeszcze przed drugą, przed zamknięciem zamkowego muzeum.
Z zamkami łączył mnie tajemny psychiczny pakt. Ich istnienie świadczyło niewątpliwie, że
przez świat przebiegają koliste linie, łączące przeszłe rzeczywistości - światy, które ani na
chwilę nie minęły, lecz trwają w innym porządku sferycznym i temporalnym, ukazując się
żyjącym teraz jedynie jako w y s p y. Znaczyć to mogło także, iż cała reszta świata jak
niewidoczny korpus góry lodowej ukrywa się i stwierdzić to można dopiero w chwili katastrofy.
Tylko bajka mogłaby mnie wyleczyć. Bajka, gdzie wielki zamek stałby na brzegu zimnego
morza. Brytania pełna jest takich bajek.
Wydawało mi się, że kiedyś, gdy z ledwością umiałem dwa, trzy słowa i wyprawa poza
granice podwórka stanowiła niebezpieczną podróż, miałem więcej siły. Prócz tego zawsze
mogłem liczyć na ptaki.
Stawałem na środku podwórza i z całych sił naprężałem się, by wydać z siebie ów jedyny
ton, jaki rozumieją. Pisk można było przedłużać, siekąc przestrzeń stalową linką głosu,
płynącego z wewnętrznego lasera i trafiać wysoko, prawie pod chmury, a wtedy zewsząd
nadlatywały żarłoczne mewy - niebo stawało się białe, powietrze pełne piór, zrywał się wiatr
jak przed burzą. Białe ptaki o czerwonych dziobach pikowały całymi batalionami z wysoka i
lądowały z powagą w śmietniku. Czułem w sobie ogromną moc, jakbym miał gdzieś wysoko
utracone gniazdo...
Tamta siła opuściła mnie na zawsze. Nie mam już w gardle pewnej ważnej struny.
Po godzinie jazdy zaczął się wahać.
- Teraz myślę, że najpierw powinniśmy byli pojechać do East Isley. Mogła zostawić
wiadomość tylko w dwóch miejscach: u landlord, właścicielki zajazdu - ale nie, ona mówiła, że
nic nie dostała - albo... - uśmiechnął się porozumiewawczo - -u barmana. Lubiła godzinami
gadać z Barrym, który serwuje tam piwo. Może on coś wie...
- Może po prostu wyjechała z nim do Australii, co?
- Nic nie jest proste, p r z y j a c i e l u.
Mirek skurczył się i zamilkł. Te spacje nie były przyjazne. Wlepił we mnie wzrok jak
zdradzana narzeczona. Paskudnie się z tym czułem.
Wymogłem na nim, że to ja będę prowadził. Minęliśmy Luton, poza którym tężała wielka
autostrada północ-południe.
- W ogóle nie chcę rozmawiać - zastrzegłem się.
- OK. - zgodził się szybko.
Nie umiał jednak uciec od tematu swej pracy w Stanach, a ściślej - od cienia Janice. Snuł
monolog, wypełniony terminologią terapeutyczną - depresjami, rozwiązywaniem bloków,
rozkręcaniem się, pokonywaniem kompleksów, projekcjami, przeniesieniami, traumą... -
obudowane było to wszystko nieznanymi amerykańskimi imionami jakichś Johnów, Tedów,
Nicków i Mary'siek. Kaszlałem nerwowo, lecz nie reagował. Myślał pewnie, że jeśli w ogóle
ruszyłem dupę z fotela, to można bezpiecznie zrzucić na mnie wszelki ludzki nawóz.
Wiedziałem, że to nieprawda. Czekałem tylko, kiedy t o nastąpi. Ku minionemu światu zamku
Jelousdych w Ripley jechaliśmy z szybkością stu czterdziestu kilometrów. Milczałem.
W okolicach Ilkeston, pół mili za junction 16, zatrzymałem samochód.
- Coś jednak trzeba wrąbać - zaproponowałem dumny z siebie, choć przez ściśnięte gardło.
Tak trudno wytłumaczyć komuś, kto tego nie zna, jadłowstręt - gdy w zniszczonym żołądku
nabrzmiewa pęcherz trucizny, i każdy ruch może spowodować, że zaleje cię ona jak zła krew i
wszystko stanie się inne... Byłem już daleko za Richmond, to lepiej. Ale czułem czasami,
zwłaszcza jadąc na zakrętach wprost w słońce, jak w ostrym świetle ogarniał mnie zimny,
piwniczny cień.
Pub nazywał się Hoskins Wharf. Ciągnął się tam dość szeroki kanał. Wchodziło się przez
ciężki, zwodzony most. Kiedyś w tym miejscu stał osiemnastowieczny skład handlowy.
Przypominało to w mniejszej skali spichrz nad Motławą. Jedna z odnóg kanału płynęła wprost
pod barem. Okna pubu wychodziły na wodę, gdzie cumowały wąskie, długie łódki regatowe. Te
same łódki, wraz nazwą lokalu, wymalowano na talerzach. Było gorąco, więc kominek pod
jedną z ceglanych ścian był najchłodniejszym miejscem w lokalu. Gdy siedliśmy do stołu,
poczułem, jakby opadła na mnie chmura brudnego piachu.
Mój motor nagle stanął. Trochę ogłuchłem jak po koncercie rockowym - szept budził
dreszcze, a silny głos dochodził przytłumiony.
Kelnerka przyniosła oprawne w drewniane okładki menu. Nie mogłem zjeść ani kęsa! Mirek
patrzył na mnie z niepokojem.
- Więc co zjesz?
- Nie wiem - powiedziałem cicho, jakby w lęku, że głos ujawni światu to, czego nikt nie
chciał zrozumieć.
- Wybacz, stary - rzekł Mirek - wyglądasz, jak kiedyś na kacu - pamiętasz? Nie mogłeś
zjeść nawet mielonego kotleta, który obowiązywał do piwa.
- A ty wypijesz piwo?
- Tak! Przyjechałem napić się angielskiego ale, ręcznie pompowanego z beczki.
Znów ta cholerna duma! Że jemu się udało. Zawsze mnie tym dołował. Gdy wracaliśmy z
balangi, odkażał usta Eolem, by matka nic nie poczuła, i spał przy otwartym oknie. Pani
Dzierżawska nigdy nie przyjęłaby do wiadomości, że syn się rozpija. Musiałaby wtedy coś
zrobić. Lecz jak można coś zrobić, kiedy już nie ma niczego, co kiedyś było? Wszystkie
kamienne tablice jej zasad strzaskała wojna. Jedyne, czego chciała naprawdę - to, by było
czysto w korytarzu i żeby nikt nie wchodził w butach do łazienki. I żeby Mirek nie sikał na
podłogę w kiblu. Dopóki więc syn wycierał buty i pryskał sobie usta Eolem, a nocne pijackie
wyziewy maskował otwartym oknem - matka milczała.
Przy stoliku obok siedziała para - młode małżeństwo z dwójką kneblowanych od dzieciństwa
dzieci. Wreszcie wstali ostentacyjnie i poszli w inny kąt. Z karty dań wybrałem chili con carne -
wydawało się najmniej groźne.
- O czym ma być ten wasz artykuł? - zapytałem, bo akt wyboru ofiarował mi ścieżkę.
Wąziutką ścieżynkę na przełęcz.
- Tak ogólnie rzecz biorąc, to o problemie dyslokacji i bliznach psychicznych po niej.
Łapiesz...? Za dużo teraz jeździmy, za szybko się poruszamy, a opuszczone miejsce nie jest już
po powrocie takie samo. Tracimy kontakt z tym, co nas ograniczało, ale dawało przy tym
poczucie kontynuacji. To horror!
- Przez ostatnie dwa tygodnie myślałem właśnie o tym... - w moich uszach te słowa
zabrzmiały jak kłamstwo. A przecież nie były kłamstwem.
Chili w niczym mi nie pomogła, lecz rozsądnie wyczyściłem talerz do ostatniego ziarenka
ryżu. Siedziałem sztywno przy stole, skoncentrowany bez reszty na mechanicznym pochłanianiu
potrawy. Bałem się ruszyć, bo mogło to skończyć się gorzej, niż tylko wymiotami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byłem silny jak tur i słońce uśmiechało się do mnie solennie.
Zamek hrabiego Jelousdy zawiódł mnie. Nie miał nawet porządnej wieży. Wyglądał jak
wielka, kamienna chałupa, stojąca nad brzegiem jeziora. Wchodziło się doń przez Inner Hall.
Wisiał tam portret pięknego spaniela. Suka ta, imieniem Chloe, otruta przez jakiegoś Włocha
pod koniec XIX wieku, wróciła do Anglii w cedrowej skrzyni, by spocząć na psim cmentarzu
nieopodal. Hrabia John, jej wielbiciel, nigdy już potem się nie ożenił. Tak stało w przewodniku.
Wędrowaliśmy wzdłuż kolekcji portretów, z których najstarsze sięgały epoki Renesansu. Po
równi portretowano psy, hrabiów i chude, blade panie.
- Musimy się rozpytać - zdecydował Mirek. - Ktoś musiał ją zapamiętać... może
bibliotekarz?
Pobiegł więc przede wszystkim do sal bibliotecznych, gdzie na rozległych trzypiętrowych
regałach spoczywały tysiące ksiąg i starych woluminów. W kącie biblioteki, zaraz przy wejściu
siedziała młoda, ostrzyżona po męsku blondynka, witająca wchodzących nieco zakurzonym, ale
serdecznym uśmiechem. Ujrzawszy ją, Mirek podbiegł do biurka i zaczął się łasić. W tym
adresowanym do młodej kobiety tańcu uczestniczyły poprawiające łysiejącą czuprynę ręce,
wykonujące mikroskopijne akrobacje, biodra i przylepiony do twarzy uśmiech. Stałem na tyle
blisko, by słyszeć, co mówi, i dość daleko, by nie krępować go swą obecnością. Przyglądałem
się grzbietom książek, zamkniętym za zdobionymi kratami.
Tylko raz zapytał o Janice, a uzyskawszy przeczącą odpowiedź, przeskoczył ten problem jak
kałużę. Począł udowadniać bibliotekarce, jaką też rozległą wiedzę posiada z zakresu
bibliotekoznawstwa. Kobieta spytała:
- Z jakiego kraju pan przybył?
- Mieszkam teraz w Ameryce...
- Ach tak? Dużo Amerykanów przyjeżdża tutaj ostatnio. To bardzo miłe - rzekła i powróciła
do przeglądania stosu fiszek.
Mirek stał niezdecydowany, jakby czekając na dalszy ciąg ekscytującej znajomości. To mnie
zirytowało. Nie po to wlokłem go przez Anglię, by miał nowe „okazje”. Mógłby to robić równie
dobrze w Londynie. O l a, Ola Parlewska.
O l a!!! - przypomniałem sobie jakby fiszki dwu dziewczyn z różnych epok i krajów naszego
życia połączył w katalogu rzeczowym spinacz. „Tamta sprawa” chodziła z nami jak trzecia
osoba w parze.
Schodami wąziutkiej klatki schodowej, gdzie mieściła się zaledwie jedna osoba, poszliśmy z
jakąś wycieczką do średniowiecznej izby w najstarszej części zamku. Był to turystyczny
przymus, a dla mnie okazja oderwania się od niewesołych myśli. Mirek był jakby rozproszony i
niezbyt zdawał sobie sprawę, co oglądaliśmy. Usprawiedliwiało go to po trosze w moich
oczach.
Środek sali o normańskim sklepieniu zajmował stół bilardowy rozmiaru ośmiu normalnych
stołów. Walało się na nim mnóstwo rupieci.
Pan z wąsikiem w tweedowej marynarce, jednym słowem - przewodnik, opowiadał:
- Tam, przy tej ścianie, gdzie stoi ten pan - miał na myśli mnie - mieści się coś w rodzaju
closetu. Jest to zrobiony w 1584 roku schowek katolickiego męczennika, hrabiego Francisa.
Closet ten musiał być bardzo użyteczny, gdy Rada Północna i królowa wysłały w te okolice
wojska, by wyłapać katolickich księży. Do czasów współczesnych przetrwało jeszcze w tym
ukryciu kilka ubiorów z epoki. Być może sam hrabia używał tego schowka, gdy w 1644 roku
Cromwell zajął zamek nocą po bitwie na Marston Moor. W tradycji ustnej przetrwała opowieść
o księdzu, który ukrył się w tej dziurze i zapomniany przez wszystkich umarł z głodu. Do
niedawna w schowku tkwił jeszcze kościotrup, ale może rok lub dwa temu nagle znikł.
Początkowo uznawano to za fenomen nadnaturalny, ale tajemnica wreszcie się wyjaśniła. To
pewni studenci z Londynu wykradli go, bo potrzebowali egzemplum do ćwiczeń, co oczywiście
nie jest godne pochwały, nawet pominąwszy różnice wyznaniowe... - Pokażę państwu, to
interesujące miejsce...
Kilku zwiedzających odsunęło się od ściany, ja z nimi. Przewodnik otwarł ukryte drzwi.
Westchnął i dał krok do tyłu. Na jego twarzy ujrzałem przerażenie.
W schowku siedział kościotrup ubrany w sutannę. Na głowie miał piuskę. Czaszka posiadała
pełne uzębienie i sterczały z niej kępki bardzo długich ryżych włosów. Na podnóżku trup
trzymał otwarty wielki brewiarz. Kustosz westchnął:
- It's him, again!
W Inner Hall powitał nas dobiegający od sufitu hałas. W plafonie umieszczony był świetlik.
Stanowił on kiedyś element systemu wentylacyjnego zamku, lecz zaślepiono go szklaną
kopułką. Zamek był nadal zamieszkany przez rodzinę Jelousedych.
- Jeden z hrabiczów - wyjaśniał przewodnik - pięcioletni Joslan, nabrał paskudnego
zwyczaju sikania i plucia przez ten otwór na turystów.
Teraz widać tam było wykrzywioną twarz dziecka, które biło piąstkami w grube szkło. Malec
krzyczał coś do nas. Przez chwilę skrzyżowały się nasze spojrzenia. Byłem pewien, że dziecko
wykrzywiło się na mój widok. Słów malca nie było słychać, ale turyści przycichli.
- Na pewno chce nas osikać! - drwił Mirek.
- Nie, nie przypuszczam... - broniłem dzieciaka.
- Skąd ta pewność?
- Bo to ja jestem Joslanem!
W kącie pubu przy zamku Jelousdych niby ekspres lotniczy odnalazły mnie zazdrość,
nienawiść, rozgoryczenie...
- Coś się stało?
- Nie, nic - wycofałem się szybko.
- D a j s p o k ó j, to takie dawne sprawy... O co ci właściwie chodzi! - próbował się bronić,
choć wcale nie zacząłem go atakować. Zdawało mi się, że „o” w wymawianych słowach jest
dużą literą, jak w imieniu Ola. Lepiej nic by nie mówił. Lepiej byłoby dlań pić po prostu to piwo
i milczeć.
Wstałem i wyszedłem z pubu. Miałem niesprecyzowaną nadzieję, że zdołam złapać jakiś
samochód w stronę Londynu. Zapomniałem, że od zamku do szosy był spory kawałek. Ale
musiałem wyjść! Pozostawanie z Mirkiem i patrzenie, jak się zapija, było ponad moje siły.
Czy to dlatego, że zaczął mówić do mnie i n n y m językiem? Czy też istotnie chodziło o
Olę? Nie wiedziałem. Jedyne, co czułem, to konieczność ucieczki!
Szedłem mroczną ścieżką parku, gdy dogonił mnie krzyk:
- Jacek! Jacek! Zaczekaj!
Mirek, zdyszany, zatrzymał mnie.
- Dlaczego? - zapytał.
- Dlaczego co?
- No - rejterował - czemu spieprzasz?
Wokół nas była ciemna noc, a nad nami gwieździste niebo - wszystko to nas
usprawiedliwiało. Każde słowo znaczyło podwójnie.
- Nie chcę się z tobą kłócić - mówiłem - nie chcę iść z tobą na solo. Spieprzyłeś do
Warszawy, a potem do Nowego Jorku i wydaje ci się, że wszystko zostało zapomniane... Nawet
do szpitala przyszedłeś z niechęcią... Nie, stary! Nic nie zostało zapomniane, wszystko boli jak
dawniej.
- O co ci znów chodzi - bronił się - ty, ty... - cholerny Maskonurze?
Rozbroił mnie na chwilę, lecz nie umiałem już mu wybaczyć! Nie było sensu go przyciskać.
On się po prostu nie przyzna. Wróciliśmy do pubu i zaczęła się druga część naszego
przyjacielskiego wieczoru. Stawałem się coraz smutniejszy, a Mirek coraz bardziej liryczny.
Kiedy odnosiłem go na łóżko, jak narzeczona zarzucił mi ręce na szyję. To były cholernie
strome schody.
Drugą więc z rzędu noc spałem w jednym pokoju z Mirkiem i otwierałem okno, bo
śmierdział chmielem gorzej niż wrzeszczańska Strzyża. Miałem przed sobą całą noc. Musiałem
przypomnieć sobie wszystko, co mieściło się w pliku „OLA”, by znaleźć na niego jakiś hak.
Mirek - to mój najstarszy przyjaciel. Coś mi się od niego należało!
Leżał na plecach i chrapał z otwartymi ustami. W niczym nie przypominał już chłopca z
mieszkania nad ciocią Asią. Do czytania wydobywał okulary, a szyję miał ogorzałą, jakby tylko
ją opalał. Przez chwilę nie byłem pewien, czy to, co zamierzam, ma w ogóle sens. Minęło
przecież dwadzieścia pięć lat! Podejrzewałem go jednak o premedytację. I to podsycało ogień,
który we mnie buzował. Za mało czułem w sobie altruizmu, by go znienawidzić i za długo go
znałem, by po prostu mu to zapomnieć.
13.
Gdy poznałem Olę Parlewską, studentkę filologii, mieszkającą w akademiku Uniwersytetu,
Mirek jak zakochana dziewczyna jął miewać ataki zazdrości. Rzucał powieściami, które mu
pożyczałem. Pani Dzierżawska odganiała mnie jak w dzieciństwie od drzwi, mówiąc, że jest
chory lub, że się uczy. Twarz obnosił chmurną i obrażoną, a w ogóle był większym kłopotem
niż sama Ola. W końcu jednak wyjechał do Warszawy studiować na ATK i nasz kontakt
sprowadził się do luźnej korespondencji. Raz na miesiąc przyjeżdżał do Gdańska, by zaspokoić
uczucia matki. Na dworcu we Wrzeszczu rzekł mi na pożegnanie: „Życzę ci powodzenia z tą
Olą”. Brzmiało to jak wyrzut. Długoletnia przyjaźń jest trochę podobna do starego małżeństwa.
Oblałem wówczas swój pierwszy egzamin na studia i moim jedynym naprawdę osobistym
terytorium stał się mały pokoik, przyległy do sali ćwiczeń w Instytucie Chemii Nieorganicznej
Politechniki. Był to magazynek odczynników, pełen buteleczek i butli, płynów używanych
codziennie do doświadczeń chemicznych studentów. Któregoś dnia odkryłem między nimi mały
słoiczek cyjanku. Odsypałem sobie odrobinę śmiercionośnej substancji do małej fiolki z
miniaturową zakrętką. Być może była to poza - tak, jak pozerstwem jest nosić przy sobie nabity
pistolet...
Zamknął się pewien rozdział mego życia. Nauczyłem się gotować wodę na herbatę na
palniku Bunsena, a zapach gazu i kurzu starych pracowni politechnicznych, gdzie uczył się wuj
Feliks, miał swoją metafizykę i romantyzm. Na dziedzińcu Zakładu mokły w deszczu bele
kauczuku, potrzebne do doświadczeń na Organice, a do nas przychodziły we wzbudzających
szacunek słojach coraz dziwniejsze substancje, produkowane w odległych, zamorskich krajach.
Chemicy zostawali w swych laboratoriach do nocy, produkując idee i wonie. Osobnicy ci o
wełnianych twarzach i zepsutych nosach mieli w oczach wizje, a w dużych metalowych
kubkach parzyli rozpuszczalną kawę zbożową Inka. Odczuwałem dumę, gdy studenci starszych
lat tytułowali mnie „pan laborant”. Stałem się istotną cząstką życia Instytutu.
Z samego rana musiałem nastawić wodę siarkowodorową w wielkim baniaku, stojącym w
wiklinowym koszu na balkonie. O dziewiątej zajmowałem pozycję przy okienku, wydając
studentom probówki, zlewki i bagietki - całe to szkło laboratoryjne. Zaraz potem otwierałem
magazynek odczynników. W międzyczasie profesor prosił, bym przyniósł na salę wykładową to
lub owo na demonstrację. Wciąż ktoś czegoś ode mnie chciał. W wolnych chwilach zwiedzałem
podziemia Instytutu. W jednym z zakamarków piwnic znalazłem porcelanową dłoń, służącą
zapewne do produkcji rękawic gumowych. Wiedziałem, że coś takiego może się przydać. Do
czego konkretnie? - nie miałem pojęcia. Ale mieć porcelanową rękę i nie mieć, to jednak
różnica.
Wsadzałem moje znalezisko w rękaw fartucha i zaczajałem się przy drzwiach naszego
pokoju. Gdy wchodziła laborantka Ilona (autorka trójki dzieci w Pruszczu), wyciągałem
„witalisa” na powitanie. Czując zamiast ciepłego ciała porcelanowy chłód, Ilona piszczała
przeraźliwie i prosiła:
- Jacku, nie rób tego więcej... Strasznie się przeraziłam!
W magazynku odczynników odkryłem także cudowny siarczan miedzi. Kryształki tego
związku są tak niebywale niebieskie, że można patrzeć na nie godzinami jak w niebo. To była
jedna z tych maszyn schizofrenicznych, jakie z zapałem produkowałem. Genialnymi twórcami
takich wspaniałości są wszystkie dzieci. Bo przecież maszyna schizofreniczna to coś, co
wyznaje się światu, albo drugiej, bliskiej osobie: pewne fragmenty starych ogrodów, szkło od
butelki, sznurek, stara książka... - wszystko, dosłownie wszystko może być taką malutką
cząstką wszechświata, dobrą do patrzenia i zachwycania się, jakby skupiała piękno samego
bytu.
Olę poznałem, gdy padał deszcz, a na Uniwersytecie wyświetlano film Kurosawy
„Rashomon”. Krążyłem wówczas wokół uczelni jak pies wokół jatki. Ktoś taki jak ja nie
kojarzył się dobrze, zdradzając pokrewieństwo z tymi wszystkimi „menami”, którzy mówili na
studentki z pierwszych lat „jeżyce”. Myślę, że musiałem wyglądać głupio, gdy niby dziwny
owad wysuwałem przed siebie mackę czułości, jak ślepiec próbując odgadnąć kształt każdego
dziewczęcego gestu.
Deszcz i depresje nie opuszczały nas już do końca. Nie miewaliśmy randek, jak to zazwyczaj
bywa. Myślę, że Ola się mnie wstydziła. Po prostu pojawiałem się w miejscach, gdzie bywała.
Czasami uśmiechała się do mnie cieplej i na tej podstawie budowałem przekonanie, że jesteśmy
w jakiś sposób związani. Nie nazywałem uczuć. Nie miałem resztą śmiałości, by przekroczyć
barierę, którą zbudowała. Byłem jednym z tych niezdarnych chłopaków, którym łamie się głos,
gdy rozmawiają z dziewczyną i dla których nastrój tych spotkań ma coś wspólnego z
klęczeniem i z modlitwą.
Pewnego dnia Ola zaprosiła się sama do naszej sutereny. Na symboliczne trzy piwa i frytki.
Od czasu pierwszych frytek, które musiała zrobić za mnie Kasia, moje zdolności kulinarne w
tym zakresie stały o niebo wyżej.
Oli się u nas podobało. Uważała, że Kuźniczki to bardzo piękna dzielnica, a jeśli ładnie
posprzątać i przyozdobić ściany, to nawet w suterenie może być przyjemnie. Trafiła na tę krótką
chwilę, gdy spomiędzy dwóch kamienic jak zaaferowany listonosz wpadało do nas
pomarańczowe światło zachodzącego słońca.
Przyszła w białej obcisłej bluzce i kraciastej spódnicy, co mnie zdziwiło, bo w akademiku
nosiła zwykle dżinsy. Pod bluzką było widać wyraźnie, jak mizerny miała biust. To były
rzeczywiście wypryski. Od całej jej postaci pachniało intensywnie kobiecością. Byłem tym
sparaliżowany. Jaki udział miała w tym jej skórzana torebka na pasku, z której wyjęła szminkę i
w mojej obecności malowała usta?
Zrobiłem frytki i podałem na stół piwo. Ola oszołomiła mnie, sprawnie otwierając butelki
zębami.
- Nie znasz tego?
- Nie - zaprzeczyłem solennie.
- Za przyjaźń... dziewiczku! - powiedziała.
- Za przyjaźń? - powtórzyłem.
- A coś ty myślał? Czyżbyś był, nie daj Bóg, we mnie zakochany? Nie rób tego. Nic z tego
nie wyjdzie... Ja w ogóle nie chcę być z nikim.
Nerwowym gestem dłoni rozczochrała włosy.
W owej chwili do naszej piwnicy z powagą i smutkiem, jak ktoś z rodziny, wpadło znów
słońce i rozjarzyło wszystko wkoło. Było pięknie i Ola strasznie mnie denerwowała. Po co
przyszła, skoro nie chciała wpaść w tak skrupulatnie zastawione sidła? Powinienem się już
obrazić. Ale czy można obrazić się na kogoś, wobec kogo ma się tak jednoznaczne zamiary?
Na pomoc przywołałem Ewę Demarczyk. Istotnie, jej pieśni coś zmieniły. Ola stała się
poważna i skupiona, a w pewnej chwili złapała mnie za leżącą bezradnie pomiędzy brudnymi
talerzami dłoń. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Uśmiechnęła się przepraszająco. Wstałem od stołu i
pociągnąłem ją za sobą. Siedliśmy na tapczanie w moim pokoju „Muszę uważać na spódnicę” -
powiedziała. Nie wiem czemu dotknęło mnie to. Spróbowałem ją pocałować.
- O co ci chodzi? - zapytała.
Nie odpowiedziałem.
- Możemy położyć się obok siebie. Ale nic więcej. OK.?
Kiwnąłem głową. Ogarnęło mnie uczucie dziwnego szczęścia. Ola leżała obok mnie.
Całowałem ją i pomadka na jej wargach była całkiem nie na miejscu. Miała smak mydła i
poziomek. To, czego szukałem w pocałunku, było właściwie bez smaku - czy było w ogóle
materią?
- Smaczne? - zapytała.
Pokręciłem głową. Moje pocałunki zupełnie jej nie poruszały. Ostrożnie dotknąłem jej piersi.
- „O Boże!” - westchnęła sarkastycznie. Nadal była bierna. Masowałem jej „wyrostki”, usilnie
czekając na moment współdziałania, zmiany rytmu oddechu. Ogarniało mnie rozgoryczenie. Nie
wiedziałem, jak się zaczyna miłość i oskarżałem się o wyrachowanie. Ale przecież mogłaby być
lepsza ode mnie, skoro mówi się, że kobiety głębiej, mocniej kochają. Co chce mi powiedzieć tą
biernością? - trwożyłem się. Wsadziłem nos w kącik, gdzie włosy były nieco dłuższe i
całowałem jej szyję, chciałem, by mnie kochała - mnie właśnie: lokatora tej sutereny. Nie tak od
razu, lecz żeby chociaż okazała mi jakiś gest, choć odrobinę dobrej woli... Przyciskałem ją do
siebie coraz goręcej, całowałem jej policzki. Wtedy zobaczyłem coś, co sprawiło, że rozgorzały
we mnie ognie wstydu. Cały czas ironicznie się uśmiechała!
A potem siadła i powiedziała:
- Nie wysilaj się... Ja w ogóle nie reaguję na te rzeczy... Jestem z drewna. Rozumiesz? Nigdy
nic nie czuję, kiedy jestem z mężczyzną. Kapujesz?
- Jesteś chora?
- Nie wiem.
- Może potrzebujesz po prostu miłości?
- Nie staraj się zrozumieć, to dla ciebie zbyt trudne. A teraz już pójdę.
Nie zatrzymywałem jej. Dotąd wydawało mi się, że tylko mnie się nie udawało... Na
pożegnanie pocałowałem ją w policzek. Patrzyłem, jak zgarbiona, w szarym płaszczyku,
pokasłując, szła w stronę dworca i czułem, że stała mi się naprawdę bliska.
Do domu wróciła matka i rozpoczęły się te codzienne harce, gdzie najdrobniejsze głupstwo
było okazją do okazania naszej głębokiej, wzajemnej nienawiści.
- Czy ten twój milusiński (mowa była o ojcu), pokazał się choć na chwilę w domu -
krzyczała z kuchni. Oczywiście, nie... bo dzisiaj w y p ł a t a, więc pierwsze, co musi zrobić, to
pójść z kumplami na piwo. Ale żeby choć na paru piwach się skończyło... Ale nie, potem pójdą
na wódkę i z wypłaty zostaną grosze. Boże, czemu skazałeś mnie na taki los, żeby zostać żoną
pijaka! - krzyczała w mrok za oknem.- A jaki milutki był, jakeśmy się poznali... „Twoje
życzenie jest dla mnie rozkazem” - mówił. Rozkazem! Obłudnik! Jego żoną jest teraz butelka!
Jacuś, co to za klucz z breloczkiem? Kto tu był w domu? Przyjmowałeś kogoś?!
- Och, to nic - to klucz kolegi. Był tu dzisiaj - kłamałem jak z nut.
- I piliście piwo?
- No tak, co to są trzy piwa z frytkami...? Tego człowiek nawet nie poczuje...
- Byłeś tylko nie poszedł w ślady tatusia... Bo ja już tego nie wytrzymam. Dobrze, że chociaż
Tomuś po kieliszek nie sięga. Odniesiesz klucz tej dziewczynie? - powiedziała zupełnie
odruchowo, zanosząc klucz do pokoju, gdzie jeszcze przed chwilą leżała na tapczanie Ola.
- Skąd wiesz...?.
- A co ty myślisz, że jestem głupia? Dla kolegi nie smażyłbyś frytek. To musiała być
dziewczyna... Rozumiem, zaczniesz teraz latać jak kot w marcu... Ale mógłbyś chociaż po sobie
posprzątać.
- Nie miałem czasu - wymknęło mi się.
- Wszystko jedno, posprzątam za ciebie. No, idź już! Bo nie mogę patrzeć, jak nie wiesz, co
ze sobą zrobić!
Musnąłem w podziękowaniu jej ramię.
- Dobrze, dobrze, idź już sobie - miała łzy w oczach. Te łzy mnie nie martwiły, jej także. Do
piwnicy wtoczył się, mamrocąc coś, ojciec. Wyszedłem. Do klucza Oli wisiał przyczepiony za
ucho plastikowy miś. Pojechałem do akademika.
- Ale poczekasz na zewnątrz - warknęła zgryźliwie portierka. Popatrzyłem na nią chłodno.
- Trzeba być człowiekiem, a nie włazić jak małpa po piorunochronach - odpowiedziała
mojemu spojrzeniu.
- Chyba ma pani rację...
- No idź, idź - tłumaczyła się. - Nic ci się nie stanie, jak poczekasz na powietrzu. Ochłoniesz
trochę.
Co miała u diabła na myśli? Znów zaczęło mżyć. Czekałem długo. Do akademika wchodzili
różni tacy. Także dziewczyny. Każde ich spojrzenie bolało. Na pewno już wszyscy wszystko
wiedzieli. Próbowałem ukryć się w kącie przy drzwiach, ale tak, żeby widzieć, kto pojawi się w
westybulu. Zobaczyłem Buzuna. Miał czerwoną twarz faceta, który po prostu m u s i myśleć,
że wszystko jest do dupy. Grzałem w spoconej dłoni klucz z platikowym misiem.
- Czekasz tutaj na kogoś? - zapytał ze złym uśmiechem.
- Tak, muszę odnieść klucz do pokoju Oli...
- No, no - spojrzał na mnie z wyrazem podziwu. - Szybko ci idzie.
Chciałem wyjaśnić, że jest w błędzie, ale machnął ręką i poleciał do pokoju. - Powiem Oli,
że tu czekasz! Na pewno siedzi u Cygana.
To ostatnie zdanie bardzo mnie zmartwiło. Ale cóż... Minęła cała wieczność zanim pojawiła
się w drzwiach. Jej wzrok był rozbawiony i kpiący.
- Zostawiłaś u nas klucz - powiedziałem.
- Niepotrzebnie przyjechałeś. Mam zawsze zapasowy w pokoju obok. Już tyle razy gubiłam
klucze! - westchnęła i poczułem, że nie mówi tego do mnie, ale do towarzystwa, które właśnie
opuściła. Musiała już coś wypić. Przestępowała z nogi na nogę. W akademiku chodziła w
drewniakach, głośno stukając. Teraz też cicho postukiwała, jakby stepowała jakąś melodię.
Zrobiłem krok, by wejść do sieni, ale Ola zastawiła mi drogę, usuwając się, by wpuścić do
środka znajomych. Nasze spojrzenia się spotkały. Poczułem, że pachnie inaczej. Musiała pić
wódkę. Jej policzki zaróżowiły się i była zniecierpliwiona.
- No, to daj mi ten klucz i... spływaj!
Obok nas przeciskali się jacyś ludzie, a ja nie mogłem zrobić ani kroku. Nie wiedziałem co
począć. Ten plastikowy miś w breloczku! Ogarnęła mnie rozpacz. Stała przede mną żywa,
ciepła, pachnąca wódką i papierosami. Złowiłem badawcze spojrzenie Małpiej Królowej z klatki
portierni. Zmarszczka na jej czole zwiastowała burzę. Musiałem odsunąć od siebie to wszystko
jak ciężką skrzynię. Podniesienie ręki, w której tkwił rozgrzany ciepłem dłoni klucz, sprawiało
mi fizyczną udrękę. Ola niecierpliwiła się, czekając, aż sobie wreszcie pójdę. Na jej
poziomkowych ustach nie było śladu szminki i wszystko to miałem stracić, choć gdyby nie
powiedziała tych wszystkich słów, które powiedziała, wszystko byłoby jeszcze możliwe.
Wszystko.
- Masz! - wcisnąłem jej klucz w rękę.
- Przy... - zaczęła mówić. Ale ja już musiałem uciec. Uciec jak najszybciej, bo dłuższe
przebywanie w tym miejscu mogłoby mnie przyprawić o śmierć z braku powietrza.
Nagle usłyszałem czyjeś głośne kroki. Stanąłem i nawet nie zdążyłem pomyśleć, gdy ktoś
złapał mnie za szyję. Ola szeptała:
- Ty wariacie! No i czego się tak wściekasz...?!
Stanęliśmy na środku trawnika pomiędzy akademikami i wgryzaliśmy się sobie w usta, pijąc
łapczywie siebie. Wreszcie złapałem oddech i spytałem:
- Czy to znaczy, że będziemy ze sobą?
- A co ty myślisz? Że ja z każdym całuję się na środku trawnika?
- Och... Ola! - westchnąłem.
- No dobra, tylko się tu nie rozbecz. A w ogóle to już pójdę. Wpadnij jutro... I przynieś coś
do jedzenia, bo z forsą krucho.
- Ola, Ola, Ola - powtarzałem w myślach, idąc na przystanek tramwajowy. Gorzała we mnie
dziwna błogość - pomyślałem, że w domu zrobię sobie herbatę, siądę przy oknie i będę palił
papierosa, patrząc na ulicę. Czekały mnie długie godziny absolutnego wytchnienia. Ojciec
będzie chrapać, a mama leżeć cicho, odwrócona do ściany.
- Tylko nie pal tak dużo, bo potem boli mnie z rana głowa - szepnęła, kiedy wszedłem.
Schowany w kuchni, spędziłem samotnie tamtą noc, siedząc na taborecie. Gdy zacząłem być
senny, poczułem zawód. Spać? To jakby ktoś zamykał przede mną drzwi i wyganiał na mroźną
ulicę!
Zapaliłem papierosa. Mirek leżał na wyrze z otwartymi ustami i mlaskał. Zmorzyło go piwo.
Obudzi się pewnie o szóstej rano, by pijacką radością przerwać mój pierwszy poranny sen.
Twarz miał teraz odprężoną i obcą. Odczuwałem podłą satysfakcję, że ciągle nie mógł znaleźć
swojej Janice. Jakby to była słuszna kara za to, co wtedy zrobił. Ale czy zrobił to
rzeczywiście...? Nikogo prócz nas trojga wtedy nie było. Potwierdzić lub zaprzeczyć mógłby
tylko on lub Ola.
W środku Anglii, gdy róg księżyca wykłuwał czarnemu oknu oko, (Właśnie... Oko...!), ów
miniony czas był moim azylem. Wróciłem do łóżka. Mogłem się w nim schronić - przeciwko
niemu. Czy więc już wtedy stał się obcy - ten mój duchowy brat, towarzysz wszystkich zabaw i
erotycznych inicjacji, to moje alter ego? A może po prostu zawsze zazdrościłem mu, że
Dzierżawscy zajęli mieszkanie Loebinga, jak Śliwowie - mieszkanie pana Konstantego? I nie
umiałem mu tego wyznać? I dopiero sprawa Oli przepełniła kielich goryczy? W jednym z listów
Mirek poprosił mnie, bym zaprowadził go do akademika. Długo ociągałem się z odpowiedzią.
Ci nowi przyjaciele: Ola, Żenia, Cygan, Buzun - to była moja osobista zdobycz. Sprawili, że
udało mi się wyrwać z sutereny. Czy stać mnie było tak drogi podarunek?
Gdy mama obudziła mnie do pracy, pomyślałem: „Ola, Ola”. Nie nazywałem tych uczuć -
było mi błogo. Ojciec awanturował się, nie mogąc od rana znaleźć podwiązek. Wciąż nosił
podkolanówki bez ściągaczy. Każda para miała co najmniej dwadzieścia lat - tak było taniej.
Zgadzali się w tym z ciotką.
Nieśmiertelność rzeczy stanowiła materialny dowód nieśmiertelności ich przekonań.
Niemiecki młynek do kawy na korbkę, waga do listów dziadka Beno, nowoczesny, elektryczny
piekarnik Carnifix, kupiony na targach poznańskich przed wojną - to były symbole. Ich świat
nie umarł - uległ jedynie zawieszeniu. Nabierał z latami dostojeństwa. Nikomu nie zwierzałem
się z tego, co stało się między mną a Olą. Zwłaszcza w domu było to niebezpieczne. Groziło
całą serią pytań, które mogły zamienić to, co czułem, w stare, dobre, wolnogdańskie mydło. Fuj!
Ola otwarła mi furtkę do tego, co jest - bez żadnego poniżającego k i e d y ś. Musiałem w to
wierzyć - inaczej nigdy nie opuściłbym piwnicy.
Nie pamiętam, którego dnia postanowiłem zanieść Oli do akademika chleb i kompot, bo
przecież była głodna. Spośród weków, zajmujących w piwnicy cały regał, wybrałem mój
ulubiony trójowoc: jabłka, gruszki i śliwki. Odkroiłem pół domowego bochenka i od razu
poszedłem na tyły akademika. Umocowałem mój wehrmachtowski plecak ściągaczami na
piersiach i począłem wspinać się po piorunochronie. Do drugiego piętra szło łatwo, ale na
balkoniku trzeciego zaczęły się kłopoty. Usłyszałem cichy brzęk. Spojrzałem w dół - na
balkoniku leżała malutka buteleczka. Podniosłem ją i wsadziłem do kieszeni.
Miałem trudności z wepchaniem plecaka w okienko toalety na piątym piętrze. Bałem się o
słoik z kompotem. Musiałem mocno wychylić się z balkoniku, by bezpiecznie zsunąć ciężar na
ceramiczną posadzkę.
Plecak ciężko upadł na podłogę.
Nie pukałem do jej pokoju. Chciałem, by to było tak, jakbym miał pełne prawo do wejścia.
Powitał mnie znany zapach nadgniłych jabłek i niedopałków. Uśmiech zgasł mi na wargach,
gdy zobaczyłem na stole kartkę: „Czuj się jak u siebie w domu. Dostałam wiatr w plecy, chce
mi się balować. Puść sobie Bolero Ravela. Nie wrócę szybko. Ola.”
Poczułem żal i rozgoryczenie. Pomacałem w kieszeni fiolkę. Była. Było mi duszno.
Musiałem stamtąd wyjść, ale nie mogłem. Czekałem, by przyszła Ola i coś rzekła. Cokolwiek,
co wyleczyłoby ból podejrzeń. Zamiast niej drzwi otwarła gwałtownie Małpia Królowa,
wściekła, że musiała wyleźć za mną z portierni aż na piąte piętro.
- Albo wyjdzie pan sam, albo zadzwonię na milicję!
Nie miałem nic na wytłumaczenie. Pojechałem do Gdańska. Jakiś facet chciał kupić ode mnie
plecak. Co za różnica? - i tak był już pusty. Dał za niego dwie jawki. Poszedłem na Mariacką.
Piłem herbatę i gapiłem się na Grubą Mańkę. Kościół sprawiał wrażenie, jakby szykował się do
skoku. Tyle cegieł - myślałem - tyle cegieł! Trzeba by bomby atomowej, żeby go zburzyć.
Więc są jeszcze jakieś stałe rzeczy na świecie...?
Na Długiej spotkałem Cygana i Buzuna. A więc nie z nimi piła? Trochę mnie to pocieszyło.
Cygan zaproponował, byśmy poszli do knajpy we Wrzeszczu.
Dancing Pod kominkiem zaczynał się o siódmej. Wzięliśmy taksówkę, tak nam się śpieszyło.
- „Chłopcy - mówił w taksówce Buzun - poweselimy się trochę... A co?”
Dostaliśmy stolik w kącie sali. Obok nas usiadły samotnie dwie spracowane niewiasty w tak
zwanym wieku produkcyjnym. Jedna z nich, stary pierdziel, wyglądała jak ożywiona dzieża
ciasta. Była lekko tylko przykryta rozchyloną pod biustem bluzką w kolorze sepii i pachniała z
daleka wodą kwiatową „Być może”, którą mama handlowała w Sojuzie. Zareagowałem na nią
erotycznie, co mnie samego zdziwiło. Jej masywność dodawała mi otuchy, jakby ta tusza była
moją osobistą zemstą. Usta miała lekko rozchylone. Wilgotne w środku wilgocią skóry płaza.
Gdyby pachniała czosnkiem, poczułbym do niej nienawiść. Gdyby jej oddech był ciepły i
bezwonny, kąpałbym się w nim ze strachem i skruchą. Na szczęście chlupotała daleko ode mnie
ze swym wielkim brzuchem na wyrost i ambicją zasiedlenia gniazda. Słuchałem ich dialogu.
Drugiej z kobiet nie widziałem, bo siedziałem do niej tyłem.
- Wytrzymać trzydzieści lat z jednym mężczyzną to poniekąd przydługo. Czasami to już
mam tego zupełnie dość. Kiedy ja wiem, co on za chwilę powie, że kot nasikał na dywan, że olej
w silniku...
- Gotować dla jednego chłopa, jak ty - mówiła ta zza moich pleców - przecież to w głowie
się nie mieści! Już wolę mieć trójkę dzieci. Kiedy jego nie ma, odpoczywam... O Boże, co za
błogi spokój. Mieć tylko dzieci. I żadnego, żadnego mężczyzny...
- Co ty...? Szklaną rurką? Nie, to bez sensu. Ale fakt, że mężczyzna to zawsze ma lepiej.
Zagłębiły się w rozmowie. Zdawało mi się, że muszą być posiadaczkami wielkich, ciemnych
tajemnic. Śmiały się do siebie i można by sobie wyobrazić ludzkość, składającą się wyłącznie z
ich płci. W końcu jednak przyszli ich mężczyźni i śmiały się już całkiem inaczej, jakby
przypomniały sobie, że są na służbie.
Cygan ostro polewał wódką i zdecydowałem się wreszcie zadać mu to pytanie.
- Nie wiesz, co się dzieje z Olą?
- Z tego, co wiem, to załapała się na chlanie z jakimś adiunktem z Leningradu. Gromow,
chyba tak się jakoś nazywa... I złapała wiatr w żagle. Ale radzę ci dobrze - daj sobie z nią
spokój...
- Dlaczego?
- To szmata.
Patrzyłem na niego z nienawiścią.
- Cóż ty wiesz o niej, k o l e g o?
- Wystarczająco wiele. Wierz mi.
- Czytałeś „Tunel” Sábato? - zapytałem i natychmiast się zrozumieliśmy. Był to czas, gdy
literatura i kino bardzo mieszały nam się życiem. Były prawdziwsze od życia.
Chciałem przypomnieć mu fragment, który mnie tak poruszył: „Nie broniłam się. Patrzyłam
na niego z żalem, nie mogłam mu przecież niczego powiedzieć. Powinien zrozumieć mnie bez
słów, zresztą nie znajdowałam odpowiednich określeń na to, co czułam. On nie ma racji, a moja
męka była zbyt czysta, zbyt prawdziwa, bym mogła się przed nim bronić...”
- A czy wiesz może, czemu na to poszła? - starałem się znaleźć jakąś drogę obrony.
- Co za różnica? Wiesz, stary. Mówisz: „Tunel”, OK. Ale chcąc otworzyć się, musimy
żądać, by druga osoba wniknęła w „nasz tunel”. To oczywiście niemożliwe. Dlatego usiłowania
Castela są groteskowe. Castel nie zna kompromisu, a Maria żyje przecież życiem realnym. Jest
po prostu dupą...
- Jeżyca - dodał Buzun.
- To jest właśnie to, o co chodzi... - potwierdził Cygan.
C h ł o p a k i! - krzyknął Buzun - przestańcie piździaczyć. N i e w a r t o jest, mówię
wam, n i e w a r t o. Pomyślcie tylko. Już masz jakąś w chacie. Już zgasiłeś światło. Już
zaczynasz się do niej dobierać. I nagle taka myśl... a jeśli ona ma... różowe majtki? Rozumicie,
takie barchanowe, ciepłe, różowe gacie?! - Na twarzy Buzuna widać było inkwizytorskie
oburzenie. Zdawało się, że kolor majtek mógłby stać się dlań naprawdę bolesną, niegojącą się
raną.
- Sam widzisz... - powiedział Cygan. - T u n e l.
Sięgnęliśmy po kieliszki. Dobrze się nam razem piło. Oczy miałem szkliste.
- Ty płaczesz? - zapytał Buzun.
- Nie, skąd... Duszno - obtarłem ręką oczy.
Na małej scenie w końcu sali rozpoczęły się występy. Rozpoczął je połykacz ognia. Był to
siwiejący starszy pan o profesorskim wyglądzie, ubrany w czarny, trzyczęściowy garnitur.
Podnosił do ust jakiś metalowy przyrząd, dmuchał i z ust strzelał mu długi ogon ognia. Oblicze
magika tchnęło świętą, asyryjską powagą. Po każdej eksplozji kobiety przy stolikach piszczały z
przerażenia.
- Jak on się nie poparzy? - dziwiła się za moimi plecami niewiasta, która wolałaby pozostać
w domu „bez żadnego mężczyzny”.
- On to po prostu wytrenował - rzucił basem jej towarzysz.
Do tańca przygrywał zespół złożony z dwóch gitar, perkusji i małych organów. Potem
odezwał się werbel i mężczyźni wychylili się sponad stolików w kierunku scenki. Przeciągając
niemożliwie nuty jak samogłoski, organista grał „Girl” Beatlesów. Na scenkę wybiegła
striptiserka. Była dobrze po trzydziestce i miała okrągły jak piłka plażowa brzuch. Nad
brzuchem kołysały się wydatne piersi.
- Ta ma biucho... - westchnął Buzun.
- Nie wiem - zacząłem - ale wygląda, jakby była w ciąży.
- Ona nie tylko tak wygląda. Ona po prostu jest w ciąży - potwierdził Cygan, obdarzywszy
mnie porozumiewawczym spojrzeniem jakby chciał dodać coś jeszcze, co powinienem pojąć
sam.
Striptiserka niecierpliwie krążyła po małej scence, jakby czekała na kogoś lub chciała już
wyjść. W sali było gorąco i patrzący nieznacznie otwierali usta. Ich kobiety jadły albo
próbowały odwrócić uwagę towarzyszy. Striptiserka obnażyła biust, wielki, nabrzmiały i
piegowaty. Mężczyźni zapalali papierosy. Nagle wokół rozjarzyło się dziesięć małych ogników.
Buzun miał zmarszczone brwi, a Cygan wyraźnie się nudził. Twarz tancerki była malutka i
pochodziła jakby z innego zestawu. Światło przygasło i artystka weszła na krzesło niczym mała
słonica w cyrku. Znów odezwały się werble z towarzyszeniem piskliwych organów. Kobieta
niecierpliwym ruchem zrolowała z siebie majtki i uśmiechnęła się do męskiej części
publiczności. Zrobiła dwa kroki w stronę naszego stolika, kręcąc w powietrzu gaciami. Wtedy
dopiero spostrzegłem, że majtki są różowe. Spojrzałem na Cygana. Pokazał głową na Buzuna. A
Buz kipiał ze złości. Łyknął szybko kieliszek wódki i wpatrzył się gęsty, krzaczasty trójkąt
łonowych włosów striptiserki. Jego twarz wyrażała święte oburzenie - nie mógł pogodzić się z
jej brzuchem, z piegami na wielkich piersiach, z wieloma sprawami, które dla niego samego
były tajemnicą. Dlatego zerwał się od stolika jak żołnierz z okopu i pobiegł w jej kierunku,
krzycząc:
- Za mechechę ją, za mechechę!
I jak dziecko wyciągał ręce w kierunku jej łona.
Striptiserkę zasłonił połykacz ognia i zaraz pojawili się dwaj bramkarze. Pobiegliśmy
Buzunowi na pomoc, ale striptiserka znalazła wśród zgromadzonych całą kupę żarliwych
obrońców - jak cytadela.. Potem dotarła milicja z pobliskiego posterunku i tę noc po raz
pierwszy spędziliśmy razem - na wytrzeźwiałce, na Orzeszkowej. „To już dno” - powiedziałaby
ciotka, gdyby się jakimś cudem o tym dowiedziała.
Wprost z wytrzeźwiałki pojechałem na Politechnikę, spóźniając się trochę. Ilona
poczęstowała mnie śniadaniem. Był to taki sam kwaśny żytni chleb posmarowany margaryną i
przełożony mortadelą, jaki i ja nosiłem do pracy. Smakował mi jednak, bo krył w sobie
obietnicę przebaczenia.
- Chyba popiłeś sobie wczoraj? - powiedziała. Sięgnięcie dna umieściła więc w szeregu
spraw błahych - zwyczajnych i dopuszczalnych. Zbudziło to moją podejrzliwość. Czyżby po
prostu już ze mnie zrezygnowała? Można zatem pozwalać sobie upaść na dno i nie rodzi to
odpłaty równie gwałtownej jak kradzież czy morderstwo? Pracowałem do zmroku.
Mijając kogoś na korytarzach Instytutu miałem wrażenie, że przygniatam go milczeniem. Ale
nie potrafiłem wydobyć z siebie ani słowa. Było cicho, spokojnie i wszystko miało swój
oczywisty cel. Tylko ja byłem już skalany.
Nie myślałem o tym, co zrobiła lub nie Ola. Po prostu tęskniłem za nią. Za kimś, kto mówi i
kto się uśmiecha, śpiewa i jest w potrzebie lub może obudzić w sobie czułość. Nie wierzyłem w
to, co mówił Cygan, wszystko musiało być jakimś okropnym nieporozumieniem. Na Fiszera,
wchodząc w ulicę Do Studzienki, zadałem sobie po raz pierwszy otwarcie od chwili jej
poznania, pytanie: „Czyżbym był zakochany? Czyżby tak właśnie objawiała się miłość?” Nie
wiedziałem, bo jeszcze nikogo tak poważnie nie...
Zdarza się przecież, że w ludzkiej mierzwie, w ludzkim bagnie, z którego płynie zawsze
jednakowy smród, gdzie ludzie lepią niepełne dobro lub niecałkowite zło, poruszając się jak
marionetki w cudzych rękach - więc zdarza się, że w takim gnoju rodzi się Anioł. Nie jest ani
piękny, ani brzydki, ani zdrowy, ani chory, wygląda jak każdy, choć każda jego myśl, każde
jego słowo, każdy uczynek, przepełnione są tchnieniem nie z t e j ziemi. I wszyscy doń się
modlą, bo jest z czystego dobra jak z czystego złota.
Od tej chwili zaczyna się walka, mająca na celu zabicie Anioła. Bo chociaż obcowanie z nim
dostarcza paru chwil absolutnego szczęścia, każdy z nas prędzej czy później swego Anioła
uśmierca.
Gdy wszedłem do domu, poczułem, że panuje tam inny zapach. Ojciec, siedząc przed
telewizorem, powiedział konfidencjonalnym tonem: „Masz gościa”, a w kuchni - nie, to
niemożliwe... - Ależ tak, to ona! W kuchni siedziała Ola i śmiała się głośno z tego, co mówiła
mama. Wpadłem tam z radością i od progu oniemiałem. To była rzeczywiście Ola, ale
wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że była pijana.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Co dlaczego? Nie cieszysz się, że przyszłam cię odwiedzić?
- Tak, bardzo. Ale wiesz sama...
- A jak tam przedstawienie w wykonaniu Buzuna? - zapytała mściwie.
- Zostawię was samych - rzekła mama.
Więc Ola już wszystko wiedziała. Jakże mogło być inaczej. Nie miałem pojęcia, co zrobić.
Co prawda wczorajsze pijaństwo skompromitowało mnie i odebrało wszelką moc. Ale nie
mogłem pogodzić się z tym, że dziewczyna, że Ola, w której zaczynałem grzęznąć z cudownym
poczuciem zakochiwania się, przyszła do mego domu - pijana.
- O co ci chodzi? Sam sobie idziesz na chlanie... Myślałam, że poczekasz w akademiku...
- Małpia Królowa mnie wypędziła - wyjąkałem. - O której wróciłaś?
- Co za różnica? - krzyknęła urażona. - O burej! Już zaczynasz mnie śledzić? Masz fajną
rodzinę. Twój tata to dowcipny facet (co on mógł jej nagadać - przeraziłem się), twoja mama
zrobiła mi jedzonko. Taka byłam głodna, że mogłabym zacząć szamać własne podeszwy. A ty
pytasz, o której wróciłam? Coś ty taki jezuita? Słyszałam, że trafiliście na Orzeszkową...
Pysznie! Przyszłam do ciebie, bo...- zawahała się - bo miałam taką ochotę! Już zaczynam
myśleć, że się pomyliłam.
- Och, Oleńko... - klęknąłem przy jej krześle. - Przecież wiesz...
- Nic nie wiem. Ja naprawdę nic nie wiem, a poza tym wstań z klęczek. Nie znoszę tego!
Musisz mi obiecać - powiedziała trzeźwym nagle głosem - że nie będziesz się do mnie wtrącał.
Możemy być ze sobą, ale w żadnym razie, rozumiesz, nigdy nie będę twoją niewolnicą...
Przyrzekasz? A teraz już sobie pójdę, bo mam cię dość.
W taki właśnie sposób ustalił się nasz związek. To znaczy, miałem prawo wspinać się po
piorunochronie do akademika i spędzać czas z ukochaną za szafką, ustawioną w poprzek
pokoju, co tworzyło coś w rodzaju naszego kąta. Rozwiązywaliśmy razem krzyżówki w
„Przekroju”, słuchaliśmy na okrągło „Bolera” i ballad Okudżawy. Ola przyjmowała dość
obojętnie, że dobierałem się do jej mikroskopijnych piersi, i ani razu nie udało mi się jej
namówić, by mi się wreszcie oddała.
- Mam ci do oddania coś ważniejszego niż zwykłe „bzykanie”. Bzykać można się z każdym,
w końcu, ile z tym roboty...
Kiwałem potwierdzająco głową i byłem wściekły. A Ola, jakby odkrywając przede mną
najtajniejszą z erotycznych tajemnic, szła do kuchenki na końcu korytarza i smażyła dla mnie
jajecznicę z pomidorami.
14.
- Ej, stary! - siadłem na łóżku z wrażenia - pijesz z samego rana?
- Tak pięknie się złożyło, że jest jeszcze trochę piwa, więc czemu nie?
Siedział na łóżku jak ja, ale na jego kołdrze leżały cztery puste butelki. Było rano, ale
wyglądał, jakby pił całą noc. Skąd wziął piwo? Co się do diabła stało?
- Pierdolę to wszystko! - klął.
- Mirek - siadłem na jego łóżku. Cuchnęło od niego. - Co się z tobą dzieje? Nie chcesz już
jechać dalej?
- Piję tylko piwo...
- Chlejesz całą noc. Za kilka godzin nie da się z tobą gadać.
- Co ty stary, pielęgniarka? A może - przeraził się - Janice dzwoniła? Powiedz!
Bałem się go. Cały mój wysiłek, by wyrwać się z Richmond, stanął pod znakiem zapytania.
Zapijając się, odebrał wszystkiemu sens. Ogarnęła mnie złość.
- Nie chodzi teraz o Janice, ale o mnie! Skończ z tym chlaniem, stary!
- Nie jestem wcale pijany - tłumaczył się bełkotliwie. - To znaczy jeszcze...
- Coś mi się wydaje, że wcale nie szukasz Janice! A może jej zniknięcie jest ci na rękę, co?
- Daj spokój - odrzekł zirytowany.
-.Mieliśmy jej szukać. Ja ci uwierzyłem, skurwysynu.
- Jak to ci, kurwa, powiedzieć? Kiedy przyjechaliśmy razem do Stanów - spowiadał się,
popijając każde zdanie piwem - myślałem, że będzie OK. Janice miała obstukane dojścia do
różnych terapii psychologicznych, subsydiowanych przez rząd. Wiesz, ubezpieczenia, stałość
zarobków i tak dalej... Ale, kurczę, nie wziąłem pod uwagę jednej cholernie ważnej rzeczy. My
urodziliśmy się w Kuźniczkach, a ona w Bostonie. Rozumiesz? Żeby ją dogonić, musiałbym
robić karierę z szybkością Concorde'a.
- To wykręt, mój drogi - sierdziłem się - wykręt! A poza tym mówiłeś, że k u r w a ją
kochasz... Tak?
- Nie pajacuj! Tak możesz rozmawiać z panienkami, ale nie ze mną, nie ze mną!
Wzruszyłem ramionami. Był w pułapce.
- Spoko, stary... - ożywił się nagle, jakby przypomniał sobie o czymś ważnym, co zmieni
całkiem nasze położenie. - Pojedziemy teraz do Widecombe in the Moor.
- Gdzie? - pierwszy raz słyszałem tę nazwę.
- Nie wiem, gdzie - głos miał zmęczony. - Dwa razy tam właśnie dzwoniła z hotelu. Bo w
recepcji Old Inn miała jej koleżanka zostawić dla niej wiadomość...
- Co to za koleżanka?
- Taka, computerella, komputerzyca pracująca na Old Storr.
- Gdzie?! - wykrzyknąłem.
- Na Old Storr...
- T y n i e p a m i ę t a s z?!
Uśmiechnął się, jakby coś zobaczył.
- Kiedyż to było... - rzekł łagodnie. - ćwierć wieku temu? Jeszcze w Kuźniczkach. Jak oni
się nazywali - przypominał sobie - ludzie o ptasich... skrzydłach?
- Nogach, nie skrzydłach. Ludzie o ptasich nogach,. Czy chciałeś jechać tam kiedykolwiek?
-...
Skończył szybko piwo i sięgnął po papierosa.
Byłem już zirytowany. Wyglądało, że przyjdzie nam krążyć po całej Anglii i Szkocji,
szukając Janice, a ona tym czasem będzie z tym barmanem Barrym strzelać do kangurów w
Australii. Jak długo to wszystko ma trwać?
- Pojadę z tobą, chociaż, powiem od razu, już ci nie wierzę. Już ci nie wierzę. Będziemy
kręcić się w kółko! Ale - do cholery! Skończ z tym chlaniem!
- Jasne, jasne... Prześpię się w drodze... Poprowadzisz?
Pojechaliśmy do Widecombe in the Moor, stolicy wielkich, atlantyckich wrzosowisk, które
na mapach drukowane są jednolicie zieloną barwą i oznaczone napisem dangerous area. Mirek
leżał na tylnym siedzeniu i dogorywał po pijaństwie. Miałem przeczucie, że znów nas to
poróżni.
Pamięć jest jak kawałek bursztynu. Potartą powierzchnią przyciąga strzępy wydarzeń bez
żadnego określonego ładu. Od drugiej nocy spędzonej z Mirkiem moim bursztynem była Ola.
Jechaliśmy więc do Widecombe, zagłębiając się w przeszłość Anglii, a we mnie drzemała
własna malutka, zasuplona przeszłość.
Widecombe in the Moor leżało, co wyszperałem na mapie drogowej, w południowej części
mooru, w pobliżu rzeczki East Dart. Nigdy tam nie byłem, ale każdy zna te okolice, bo wszyscy
w Europie zyskujemy podobne wykształcenie. A jednak moje wyobrażenie posiadłości
Baskervillów, gdzie pojawił się ów straszny pies, było z gruntu fałszywe. Myślałem, że pies
Baskervillów grasuje w jakiejś wsi i atakuje mieszkańców dworu. W tym wyobrażeniu tkwiła
groźna przestrzeń, ale była to przestrzeń nocy zza swojskiego płota. Nie widziałem więc, czym
jest moor. A moor jest ziemią bez niczego. Bez urody, bez ludzi, bez dróg i bez domów. Nie
wiedziałem, że na terenie o powierzchni województwa jest zaledwie kilka wąskich dróg i trzy
miasta, z których najmniejsze i najbardziej wysunięte w bagnistą głuszę, to właśnie Widecombe.
Przez ocean wrzosów na łagodnych wzgórzach jechaliśmy bez końca. Mieszkańcami tych okolic
są owce i małe koniki pony, które z rozwianą grzywą i długim ogonem na szczycie wzgórza
wcale nie wydają się małe. Są jak najbardziej właściwych rozmiarów. Tylko one umieją przeżyć
na bagnach.
Ledwie wjechaliśmy do miasteczka, Mirek wyczołgał się z tylnej kanapy i ziewnął,
roznosząc po samochodzie cuch wczorajszego piwska.
- Ogarnij się, bo wyglądasz, jakbyś spał w kanałach.
- Będzie OK. - szperał chwilę i znalazł podróżną kosmetyczkę. Uśmiechnął się:
- Jaki piękny kibelek mamy tu zaraz obok. Da się żyć! Muszę się odrestaurować.
Poszedł się umyć, a potem pobiegł do zajazdu Old Inn, by sprawdzić, czy nie ma tam śladu
jakiejś nieznanej Chris. Szwendałem się w tym czasie po czymś, co było centrum miasteczka.
Sfatygowana furtka wiodła na cmentarzyk przy romańskim kościółku. Wisiała tam tabliczka:
„Nie wpuszczaj pony, by nie bezcześciły grobów”. Za murem rozciągały się nieogarnione
przestrzenie wrzosowisk.
Pomiędzy kościółkiem a tarasem tea room rosło grube, stare drzewo, tworząc wysepkę z
ławkami i kranem z wodą. Było gorąco. Przed wysepką zatrzymał się mikrobus. Z wnętrza
wyłaziły otyłe kobiety, wyglądające na wolontariuszki Czerwonego Krzyża, wyprowadzając
wózki z kalekami. Ustawiały je wokół drzewa, plecami do siebie, jakby chcąc zaoszczędzić
chorym ich własnego widoku. Od strony domów nadbiegł pony, zarżał i siknął komuś pod nogi.
Widok sikającego konia bardzo rozweselił kaleki, którzy byli jakby bez płci i wieku. Śmieli się
głośno. Gotyk ich radości w pełnym słońcu był kolorowy i brakowało im tylko czerwonych
kapturów, piszczałek i bębnów. Wielu nie miało zębów albo ręki, czasami obu nóg. Panie
wylewały się z foteli na kółkach, oferując swą ciepłą masę każdemu, kto na nie spojrzał. Ich
oczy były szkliste lub szklane.
Mirek nie nadchodził. Zająłem stolik w tea room na końcu tarasu naprzeciw wjazdu do
miasteczka. Z trawnika za kościołem wyszedł na szosę mały, czarny konik. Podniósł
nieproporcjonalnie wielki łeb i zarżał głosem wielkiego, silnego konia. Konia konkwistadorów.
Nadjechały trzy osobowe samochody i stanęły bezradnie. W pojęciu konia czas biegł w
innym, końskim rytmie. Zwierzę czekało cierpliwie. Z naprzeciwka nadjechały następne wozy.
Zrobił się korek. Kierowcy trąbili powściągliwie: pojazdy mechaniczne były intruzami w tym
Królestwie Niczego. Z trawnika, jak trzy nagie kobiety, schodziły na jezdnię trzy klacze o
ogonach sięgających ziemi. Szereg małych koni kompletnie zatarasował drogę. Wydawało się,
że uczestniczą w jakiejś proekologicznej demonstracji.
Wreszcie czarny ogier ustąpił pół kroku. Pierwszy samochód wydostał się z korka. Ogierek
zarżał. Ostentacyjnym truchtem pony ruszyły na bagna.
Tymczasem Mirek wrócił z nieznajomą. Była to kobieta szczupła i wysportowana, o miłej,
prostackiej twarzy chuligana. Ubiór jej jednak świadczył, że kupuje ciuchy w najdroższych
magazynach. Był to styl wystudiowanej prostoty. Usiedli przy moim stoliku. Przedstawiliśmy
się sobie.
Chris była w swym przedsiębiorstwie project manager z perspektywą szybkiego awansu.
Wzięła specjalnie tydzień urlopu i opuściła Old Storr, by spotkać się z Janice. Ta jednak nie
pojawiła się do tej pory. Była zła na przyjaciółkę, ale naprawdę nie miała pojęcia, co mogło się z
nią stać. Dużo trudu kosztowało ją, żeby wydostać się z wyspy. Musiała skorzystać z
wojskowego helikoptera, który dowozi tam zaopatrzenie.
Od czasu ewakuacji wyspy w 1934 roku istniała tam baza wojskowa, a teraz także i
krzemowa dolina. Stwierdziła to tak jasno, że nie można było mieć wątpliwości, iż obie sfery
„nowego życia” łączą jakieś, być może ścisłe, związki.
Drażnił mnie zapach jej perfum, dbałość o ubiór, budząca uśpione kompleksy lokatora
sutereny. O śmierci społeczeństwa Old Storr mówiła bez nuty żalu. Układała wargi w
pogardliwe wykrzykniki: Forget it!, No way!, mówiła językiem telewizyjnego gminu.
Moja wizja Wyspy utrwaliła się od dawna. Jeszcze w Gdańsku. Nie miałem chęci dodawać
do tego wyobrażenia czegokolwiek nowego. Poza tym Chris z b y t ślicznie uśmiechała się do
Mirka. W tej grze spojrzeń było coś niestosownego, n o w o c z e s n e g o, co gruntowało tylko
moją niechęć. Ta elegancka kobieta nie miała nic wspólnego z obrazami, jakie nosiłem w sobie
od dzieciństwa. Jej zapach i energia mogły to wszystko zniweczyć.
Dawni rozbitkowie pisali o wyspie Old Storr:
„Musiała to być ziemia demonów. Żadna ludzka siedziba nie mogła wyglądać bardziej
przerażająco, niźli tych kilka smoczych zębów, wystających z zimnego oceanu. Parę skał,
tworzących mały archipelag. Takie miejsce mogło być zamieszkane wyłącznie przez potwory...”
- pisał kapitan „An Errant”, którego bryg rozbił się w Village Bay, prawie na oczach Storran.
Pamiętnikarz wspominał:
„Storranie bardzo ciepło zajmowali się rozbitkami. Ci biedni ludzie byli prawdziwymi
Dobrymi Samarytanami. Łowienie ptaków morskich - mew polarnych, maskonurów i głuptaków
białych było na Old Storr podstawą egzystencji. Nie zdołaliby przetrwać na wyspie, uprawiając
mikroskopijne poletka kartofli, prosa, owsa czy jęczmienia. Mięso ptaka było dla nich
wszystkim: powietrze pełne jest tu pierzastych zwierząt, morze pełne jest ptaków, chaty ozdabia
się piórami, grunt tamtejszy jest pełen pierza. Jedyne osiedle ludzkie, wieś, wymoszczona była
piórami. Włosy mieszkańców pełne są piór, wszystko śmierdzi ptasim łajnem, a odzież pełna jest
pierza... Społeczeństwo, jakie ujrzeli marynarze zdumiewało. Ludzie, zamieszkujący nagie skały
blisko polarnego kręgu... byli szczęśliwi. Na wyspie żyło kilkaset osób, a ich historia liczyła
sobie co najmniej tysiąc lat. Byli chrześcijanami.”
Od wrzosowisk powiał lekki wiatr...
Mirek wpatrywał się w Chris w nieopanowany sposób, jak kocur w ptaszka, jak w coś do
zjedzenia. Nie znałem go od tej strony - musiał nabrać wprawy w zdobywaniu kobiet. Kiedy to
się stało? W Ameryce?
O l a! - przypomniało mi się znowu. Mirek ignorował moją obecność, jakby dopiero teraz
wyszło na jaw, że tylko on umie rozmawiać w jej języku. Jakby byli członkami klubu, do
którego nie mam wstępu. Przepytywał dziewczynę, na czym polega projekt, w którym
pracowała.
- Na Old Storr powstał oddział firmy Virtuality Old Storr, którego hitem mają być programy
do strockerów. Strockery to przyszłość - przekonywała Chris. - Tego jeszcze nie ma na rynku,
ale światowa promocja ruszy lada chwila. Zaangażowane w to będą największe korporacje...
- Bo czym jest strocker? - pytała retorycznie. - Więc najpierw to gumowy czepek z
wtopioną weń siatką niezwykle cienkich, cieńszych od włosa przewodów i detektorem sygnałów
u podstawy czaszki. Następnie modem z mikrokomputerem i oczywiście telefon. Żeby
wyprodukować to wszystko, trzeba dziesiątków przedsiębiorstw na całym świecie. My robimy
elektroniczne programy tych urządzeń.
- Ale po co?- wtrąciłem.
- Och, to jasne... - odparła Chris. Strockery są do głaskania... W tym jest cały hit.
- Do głaskania? - zapytałem, pewien, że przyłapałem ją na jakimś głupstwie.
- Tak. Wszyscy teraz latamy po świecie i zawsze wiąże się to z jakąś psychiczną szkodą, bo
zostawiamy w domu bliskich. Po to są właśnie strockery - żeby można było przesłać czułe gesty
przez telefon.
Odezwał się sygnał komórki. Wyjęła telefon z torebki i jej twarz rozjaśniła się. Złapała za
ramię Mirka i położyła palec na wargach, słuchała. Potem rzekła rozpromieniona:
- Dzwoniła Janice! Jest w Dunvegan. Dostała pracę na Old Storr... Proponuje, żebyś tam
przyjechał.
- To świetnie - ucieszył się Mirek słabym głosem. Zbyt dobrze go znałem, by wiedzieć, że
kłamie. Był przerażony!
Nie słuchałem, co mówili. O wiele bardziej interesowała mnie sama Chris. Nawet nie jako
kobieta, bo dystans cywilizacyjny między nami wykluczał wszelkie zbliżenie. Interesowała
mnie ona sama, jak egzemplarz jakiegoś egzotycznego zwierzęcia.
Jeszcze kwadrans temu, przyglądając się gotykowi kalek na wózkach i demonstracji
bagiennych koników, nie miałem pojęcia, że czułe gesty można już przesłać przez telefon jak
zapisany papier. Wydawało mi się, że by okazać czułość, konieczna jest współobecność, lecz
okazywało się to już niekonieczne.
- Jesteś dziennikarzem? - zapytała.
- Tak.
- Obawiam się, że o Wyspie na razie nie będziesz mógł pisać - uśmiechnęła się
przepraszająco. - Rozumiesz: wszystko to objęte jest wciąż tajemnicą.
Zdecydowali beze mnie, że skoro już tu jesteśmy, pójdziemy na moor zwiedzić
prehistoryczną wieś, której szczątki zachowały się nieopodal.
Ścieżka prowadziła wśród wysokich do ramion paproci. Szedłem z tyłu, przyglądając się
Mirkowi, tokującemu przed Chris jak indor.
Gdy weszliśmy na szczyt wzgórza, zostawiając za plecami Widecombe, przed nami - aż do
linii horyzontu, ale i dalej, do Moretonhampstead i drogi numer 30, rozpostarła się Pustka.
Porośnięta wrzosami i trawą. Gdzieniegdzie bagienna roślinność kryła święte kamienne kręgi
Galów i pionowe fallusy z kamienia. Siedliśmy na ścieżce i jęliśmy przeglądać mapę. Od
prehistorycznej wsi dzieliły nas dwie mile. Po drugiej stronie ścieżki leżało w trawie stadko
baranów ze swym przewodnikiem. Dzieliło nas ze dwadzieścia metrów. Barany zerwały się z
bagna i odbiegły.
- Szkoda - westchnęła Chris - takie ładne zdjęcie bym im zrobiła.
Zeszła ze ścieżki, i trzymając w rękach aparat, pobiegła w stronę zwierząt. Powiedliśmy za
nią wzrokiem, podziwiając jej figurę i notując w milczeniu nieporadne kroki. Czułem wyraźnie,
że Mirka złości moje towarzystwo. Wolałby być z nową znajomą sam na sam. Uszedłszy
niewiele kroków, Chris nagle krzyknęła, bo wpadła do kolan w jakąś kałużę.
- Czeka cię niezłe pranie! - zaśmiał się Mirek.
Ale Chris nie było o śmiechu. Zbladła, zacisnęła zęby i próbowała wydobyć się opresji.
Każdy ruch pogrążał ją w trzęsawisku. Walczyła niezdarnie i widać było, że jeśli ktoś jej nie
pomoże, uwala sobie błotem nie tylko spodnie, ale i żakiet. Poszedłem w jej kierunku.
Krzyczałem:
- Nie ruszaj się. Idę do ciebie!
Starałem się nie zgubić wąskiej na pół stopy, owczej ścieżki, i unikać miejsc porośniętych
charakterystyczną, bagienną trawą. Niespodziewanie jednak poczułem, że sam wślizguję się w
ziemię. Ciepłe bagno jęło wsysać mnie do wnętrza jak jakaś monstrualna, kiszka. W jednej
chwili utkwiłem w niej do połowy uda! Pięć metrów dalej Chris bała się ruszyć w swojej
pułapce. Patrzyła na mnie wrogo.
Ogarnął mnie przeraźliwy lęk. Jeśli trafiłem na ukryte bagno, jedno z tych, których tak
wszyscy się bali, to nikt nie udzieli nam pomocy. A strach sprawi, że nawet Mirek nie ruszy z
miejsca, by sprowadzić kogoś z zewnątrz. Będzie patrzył, jak centymetr po centymetrze
pogrążamy się w trzęsawisku. Jeśli nawet ktoś obcy pojawi się na ścieżce, to przecież nie będzie
miał tyczki, drabiny czy koła ratunkowego. Nikt nie zbacza ze ścieżek na moor. Patrzyłem na
Chris. Miotała się. Jej twarz kolejno gościła rozpacz, lęk i nadzieję. Odwróciła głowę, jakby
nawet w chwili, gdy groziło jej utopienie w błocie, wolała zostać sama. Powietrze pachniało
gnilnie i słodko. Wiatr duł z północy. Był to ten sam odwieczny wietrzyk, który rozwiewał
sierść psa Baskervillów, kędziory Neandertalów i rude czupryny Galów. Niedaleko stało
królewskie więzienie - H. M. Prison Dartmoor. Jedyne na świecie więzienie, które nie
potrzebuje murów.
Chris wreszcie się rozpłakała. „Shit, shit! shit!” - powtarzała wściekle. Mirek stał na ścieżce
w milczeniu, gryząc pięść.
- Lecę po pomoc! - krzyknął wreszcie.
Obok mnie przysiadł mały, czarny ptaszek, bardzo zainteresowany moimi oczyma.
- Won! - wrzasnąłem z całej siły. Nad moją głową, całkiem nisko, zbyt nisko, by było to
bezcelowe, rozświergotało się całe stado małych, skrzydlatych piranii.
Spróbowałem obrócić się trochę i zapadłem się jeszcze głębiej. Ze strachu rzuciłem się w
przód, jak w wodę. Zdumiałem się, bo kobierzec trawy jednak mnie utrzymał. Tuż obok
zaczynał się twardszy grunt. Tkwiłem cały czas obok jakiejś bagiennej wysepki. Powoli
wydostawałem się z bagna. Chris wsadziła z zaciekawienia palec w usta i milcząc przyglądała
się mej mozolnej walce. Siadłem wreszcie na kępie i uspokajałem oddech. Nie chciałem patrzeć
w kierunku ścieżki, wciąż jeszcze należałem do bagna. Gdy zdecydowałem się powstać,
ujrzałem, że ku Chris wiedzie całkiem prosta owcza ścieżka, znaczona nieco wyższymi trawami.
- Zostań tam, proszę! - krzyknęła. I nie była to żadna prośba. Nie chciała, żebym jej
pomagał! Niedaleko miejsca, gdzie utkwiła, wyzierał z topieli szkielet pony, któremu się nie
udało. Podszedłem do niej - tkwiła w bagnie do kolan.
- Wynoś się, do cholery! - syknęła.
- Oszalałaś Nie mogę! Nie mogę cię tu zostawić. - Usłyszawszy to, Chris odwróciła się ode
mnie i bezradnie, dziecinnie się rozbeczała.
Kiedy dotknąłem jej ramienia, odepchnęła mnie znów. Po chwili jednak, trzymając się mej
ręki, ostrożnie wydobyła się na pewniejszy grunt.
Wyszlimy na ścieżkę, a później nie było żadnego melodramatu. Milczała jak zaklęta. Nie
było już mowy o żadnej prehistorycznej wsi. Ruszyliśmy w drogę powrotną, a Chris od czasu do
czasu ścierała pięścią wilgoć z oczu. „Oko! - pomyślałem - oko!”
Właśnie wówczas, jak w urządzeniu, w które wali się pięścią i gdzie wreszcie zapala się
jakieś ważne światełko - moje oko, w którym z każdym dniem ubywało światła, ożyło. Nie
mogłem w to uwierzyć, ale - widziałem! Po prostu widziałem! Co za cudowne słowo! Coś
ruszało się w moich piersiach, jakby psychiczne styczniki przełączały na inny chód maszynerię
ciała. Mocniejszy, czy też może bardziej zdecydowany. Znów byłem sobą! Poruszałem się
ostrożnie, by czegoś nie spłoszyć...
Mieliśmy nadzieję spotkać Mirka na drodze. Tak istotnie się stało. Wyszedłszy z gaju paproci
na ścieżkę, schodzącą do miasteczka, ujrzeliśmy, że w naszą stronę zmierza prowadzony przez
policjanta motocykl, a na tylnym siedzeniu siedzi Mirek. Policjant wygłosił z dewońskim
akcentem kilka uwag na temat nierozsądnych turystów, którzy myślą, że Dartmoor to
richmondzkie łąki, na których pasą się sarny. A moor jest gorszy od sztormu i bardziej od morza
zdradliwy.
- Cudem uszliście z życiem. Mam nadzieję, że więcej takich głupstw już nie zrobicie.
- I'm sorry - powiedziała Chris do policjanta.
Wróciwszy do miasteczka, zdobyliśmy wreszcie stolik w pubie, a to, co działo się potem,
można przyrównać jedynie do krążenia na karuzeli. Musiałem zamknąć oczy, by nie zakręciło
mi się w głowie od ciągłego wirowania: prehistoryczne wsie, równie zamierzchłe bagienne
koniki, gotyk kalek na wózkach, dolina krzemowa na wyspie ludzi o ptasich nogach - wszystko
trzymało się granic prawdopodobieństwa, lecz mówiło językiem epoki, której nienawidziłem.
Był to eklektyczny śmietnik, wirówka wszechmożliwego: język nie opisujący żadnych wielkich
struktur, najdalszy od wszelkiej epiki - język elektronicznego montażu, gdzie obrazy
przeskakują jeden w drugi. Męczący bełkot dzisiejszego świata.
Po trzecim kuflu Mirek zawiesił wzrok w małym okienku pubu, za którym kompletnie nic nie
było, i sądząc z miny, błądził myślami po śladach Janice.
- Wiesz, to wszystko może być moja wina - rzekła Chris. - To znaczy... To Janice...
Na jego twarzy pojawił się cień przestrachu.
...wytropiła mój e-mail w Internecie i tak dowiedziała się, że jestem na Wyspie. Namówiłam
ją, żeby po prostu do nas przyjechała, na Hebrydy. Taka wyprawa to w końcu rzecz niebanalna.
Gdy Bill, mój szef, dowiedział się, że zamawiałam miejsce na helikopter ze Saint Lewis (to taka
wyspa niedaleko Old Storr), zaczął się tym interesować. Wymógł na mnie, by najpierw sam
zobaczyć Janice, nim pozwoli jej wejść na teren wyspy. Być może to właśnie Bill zaprosił ją na
interwiew na Skye. Nie znam gorszego hipokryty niż on, ten Bill Cocky! On ma wieczny c h u j
o s t ó j, jakby był na jakiś grzybach...
Wlepiłem oczy w jej niegościnną twarz. Jej język, wymawiający „th”, wynurzający swój nagi
koniuszek spomiędzy warg, był bezwstydny. To, co zdarzyło się na bagnie, ani trochę nie
zbliżyło jej do mnie. To dobrze - pomyślałem - nie znalazłbym siły, by przedzierać się przez jej
obcość, karczować jej lęki, budować mosty i starać się być taki s p o s o b n y do wyprawy w
Nieznane. Wolałem słuchać. Wprowadzała mnie w stan zmieszania, gestykulując i odsłaniając
spod bluzki pępek, a przy tym ganiąc swego szefa.
Jej b i u r o mieściło się na Old Storr. Na wyspie, o której myśleliśmy, żę trwa tam
niezmącone starożytne życie, jak w dżunglach Borneo...
- Któregoś dnia - opowiadała - otwieram przypadkowo skrzynkę z jego pocztą w
komputerze, i co znajduję? Odpowiedź na ogłoszenie erotyczne, w którym pisze, że jest
przystojnym rozwodnikiem... - zastrzygłem uszami - ...Amerykaninem, ma młodą żonę, też
Amerykankę. Podaje jej wymiary i dodaje, że jeszcze nie spał z żadną angielską parą! Proponuje
więc, by jakaś para brytyjska podzieliła się z nimi... w jednym łóżku - swoimi upodobaniami
erotycznymi! Rozumiecie! Normalnie opadła mi szczęka!
I na to z gabinetu wychodzi Bill. - „To ty zamówiłeś to świństwo!”, pytam bez ogródek, bo
już wszystko to zaczęło mnie złościć. - „Ale co ty, za kogo mnie masz, to na pewno ktoś z
działu technicznego - zbadam tę sprawę” - tłumaczy się obłudnie.
- Bill - mówiła dalej podekscytowana - zaniósł te świńskie papierzyska do swego gabinetu. I
wtedy... wtedy stało się coś, co mnie naprawdę przeraziło. Z okna naszego biura widać ten
cholerny Old Storr, tę świńską skałę Galów... Wzeszedł właśnie księżyc i oświetlił tego
kamiennego fallusa, wystającego na kilkaset stóp z wód oceanu. Księżyc wlewał weń jakaś
kosmiczną energię, która wypełniła go jak krew. To było to coś, o czym mówili Storczanie, że
ich Old Storr w czasie pełni czasami s t a j e... Rozumiesz - s t a j e, jakby był żywy!
Rozpłakałam się wtedy... Teraz też... Przepraszam, muszę iść do siebie. Źle się czuję. Nie róbcie
sobie ze mną problemu. Spotkamy się na śniadaniu.
I poszła. Zostaliśmy sami w pustym pubie. Mirek pił piwo i zgarbił się nad kuflem. Nic nie
przerywało ciszy, panującej wieczorami na Dartmoor. Z dali dobiegało wycie psa.
- Albo to bydlę od Baskervillów nie dostało żarcia - rzekł Mirek w kufel jak w tubę - albo
puszczają to z offu...
- Dla turystów?
- Zdecydowanie.
Uśmiechnąłem się do niego. Ktokolwiek by próbował zmącić nasze porozumienie, wyrosłe w
domu dziadka Beno przy ulicy Grażyny, musiałby natrafić na twardy odpór. Tyle przecież
przeżyliśmy razem. A Ola? No, tak. Ola! Ale Mirka miałem przed sobą, więc czy nie była to
najwłaściwsza pora? Pub opustoszał. Było ledwie po dziesiątej i za barem kręcił się znudzony
barman.
Bałem się jednak zacząć. Akademik -, to nie był najporęczniejszy temat. Dartmoor był
odwieczny, akademik zaś, to była jedynie grzywa fali. Jednymi z kropelek jej piany byliśmy my
- Ola i ja.
- Pamiętasz Żenię? - zapytałem.
- Żenię?
- No tak. Buzuna pamiętasz, więc i Żenię, i Cygana... Zresztą potem, jeśli nie uchlejesz się za
szybko, to o coś cię spytam... Dobra? Kim był dla ciebie Cygan?
- Kto? Ach, Romek Struński...
- Tak. Ty pojechałeś do Warszawy na ATK, musiałem więc znaleźć sobie powiernika, brata
duchowego, czyli kogoś takiego, jak ty (Mirek uśmiechnął się skromnie). A Cygan rzucił wtedy
jakiś urok na cały akademik. Wynajmował milicjantów, by osłaniali mundurowym kręgiem
Żenię, jego, że tak powiem, „dziewczynę”, gdy zechciało jej się sikać na środku Grunwaldzkiej
we Wrzeszczu - podprowadzałem Mirka do miejsca, gdzie z wyrachowaniem, którego się po
sobie nie spodziewałem, zastawiłem pułapkę.
- Ola - mówiłem - mieszkała z koleżanką, miłą blondynką z okolic Białegostoku. Na pewno
ją pamiętasz, tylko w tej chwili nie kojarzysz... Nazywaliśmy ją Żenią. Nie, nie była Rosjanką.
Miała na imię Genia. Oczywiście z takim imieniem można się tylko zabić! Przedstawiała się
więc jako Żenia, zamiast Genowefa. I tak już zostało. Cygan i Żenia to była para. Cygan na
imprezach zwykł grywać na banjo... nie pamiętasz? Aha - byłeś już... tak! Nie znasz tego
bluesa?
Zanuciłem:
Amerykańscy imperialiści
wysypują do morza zboże
blues...
Kiepsko mi to wyszło, przyznaję bez bicia. Od czasu tracheotomii zupełnie straciłem głos.
Zostaliśmy prawie sami. Kilka stolików dalej jakieś mieszane towarzystwo jadło przy
świecach. Mimo letniej pory barman palił w kamiennym kominku. Mirek spokojnie popijał
piwo i kiwał głową.
- Cygan miał piękne banjo... Do czasu, oczywiście, zanim je rozwalił na głowie Orlanda
Furioso... no, wiesz. Potem grał już tylko na krześle, to znaczy, ściśle biorąc, na oparciu krzesła.
Co nikomu zresztą nie przeszkadzało, bo wszyscy mieliśmy przecież t a k ą bujną
wyobraźnię... Kurczę, mam ochotę się zalać! Daj chociaż powąchać...
Westchnąłem z dna Mirkowego kufla dobry, gorzki zapach ciemnego piwa, a gardło
zaskowyczało mi z tęsknoty.
- Piję za tę opowieść - Mirek podniósł ze śmiechem kufel.
- Obyś nie musiał tego żałować! - warknąłem cicho.
- Ja słyszałem, że ta twoja Ola żyła wtedy z Cyganem - pośpieszył z przyjacielskim
donosem.
Zza okna pubu dobiegało nas psie wycie wiatru. Dlaczego do tej pory nie udało nam się o
tym porozmawiać?
- Wybacz, stary... Ona mnie irytowała - powiedział teraz. Był to unik, który mnie jeszcze
bardziej rozjątrzył.
- Pamiętasz urodziny Cygana?
- Nie - zaprzeczył.
- Nie pamiętasz Bryzy, jedynej w świecie wódki o smaku kiełbasy zwyczajnej? -
błaznowałem. - Niemożliwe! To było po trzecim twoim liście, bym cię wreszcie przedstawił w
akademiku. Nie wiem, po co tak strasznie chciałeś tam leźć.
- Wiesz, ja byłem na teologii...
- Może, może to był powód. W każdym razie przyszedłeś tam, gdy już było prawie po balu.
Pamiętam to znakomicie...
- Przecież leżałeś już bez życia... - zdekonspirował się w końcu.
- Więc byłeś tam jednak!
- Nie. Nie pamiętam...
- To ja ci przypomnę...
15.
Zaczepiliśmy się wtedy na rynku, U Szewców, na Lendziona, naprzeciw dworca we
Wrzeszczu. Bryzę przyniósł chyba Buzun. Ohydy tej wódki nie zdołał zabić żaden z dostępnych
w akademiku soków i kompotów. Ani kompot renklodowy, który przyniosły dziewczyny z
ruskiej, ani domowy soczek wiśniowy Żeni, ani nawet cytrynowy soczek Dodoni, który Ola
chowała na sylwestra, do mieszania z normalną czystą.
Z każdej mieszanki przebijał ten sam ohydny smak juchy, już po pierwszym kieliszku
skłaniający do pójścia na zawietrzną. Ola wymyśliła, by dodać do gorzały atramentu Watermana
o zapachu fiołkowym. Tak przyrządzona mikstura miała kolor denaturatu, ale smak - smaku nie
dało się zmienić. Można było to pić tylko z zatkanym nosem. Na zawietrzną polecieli Żenia i
Buzun, który okazał się najwrażliwszy.
W małym pokoju Żeni i Oli siedziało nas chyba ze dwunastka, wrzeszcząc jedno drugiemu
do ucha. Impreza, jak zawsze, miała postać wiru. Całe piętro dudniło krzykiem kilkunastu
gardeł. Pryszczaty Paco włożył na głowę bluzę od dresu i udawał długowłosego muzyka,
wydając z siebie jakieś pi-pi-pi-pau-pau, i poruszając misternie palcami na nieistniejących
strunach byłego banjo.
Od trzech miesięcy pod łóżkiem Cygana fermentowała śliwowica. Zrobiło się tego przeszło
dwa litry. Po atramentowej Bryzie poszła więc śliwowica. Ale czym były dwa litry na
dwanaście osób?! Szybko zostały tylko śliwki. Żeby uratować jeszcze jakąś moc, Ola dolała do
słoja wody i wszyscy czekaliśmy, aż zdarzy się cud jak w Kanie Galilejskiej. W międzyczasie
Cygan dobył z kąta swą pękniętą gitarę i Ola zaśpiewała „Trzy siostry” Okudżawy.
Pokój w końcu opustoszał. Cygan wziął Żenię do swego pokoju. Ola gdzieś znikła, a ja
wsunąłem się pod stół, gdzie mogłem wreszcie czuć się u siebie. Zwinąłem się pomiędzy
krzesłami jak embrion i przytulony policzkiem do podłogi, próbowałem otrzeźwieć.
Naraz z korytarza dobiegł hałas. Otworzyłem drzwi. To był Orlando - mały, krępy i ślepy jak
kret. Łomot jego pięści rozlegał się po całym akademiku.
- Otwierajcie - krzyczał - wiem, że macie jeszcze flaszkę!
Cygan ani myślał przerywać figlowania z Żenią, ale Orlando był uparty i tępy. Zdawało się,
że drzwi puszczą za chwilę pod jego naporem. Otwarły się na moment i napastnik zrobił krok,
do środka. Ale była to zmyłka! Ukryty za drzwiami Cygan zamknął je brutalnie i Orlando
zaliczył glebę na korytarzu. Przy upadku zgubił okulary. Gdy więc Cygan na powrót otworzył
drzwi, Orlando leżał na korytarzu i mrugał oczyma, nie bardzo wiedząc, co się stało. Na
nieszczęście Cygan był w białych, gimnastycznych gaciach. Była to jedyna rzecz, jaką Orlando
mógł dostrzec po stracie okularów.
- No i co, masz jeszcze ochotę wypić z nami? - szydził Cygan. Orlando rzucił się w kierunku
tego głosu. Na drodze jego wściekłych rąk zjawiły się białe gacie. Złapał Cygana za
przyrodzenie i przekręcił coś z zapamiętaniem. Cygan zaryczał:
- Zabiję! Zabiję gnoja!
Z łopotem bujanych drzwi na korytarzu pojawiła się Małpia Królowa, nerwowo wyciągając
watę z pyska.
- Pan, pan, natychmiast na dół! - wykrzyczała do Orlanda, który całkiem już ogłupiały padł
przed nią na kolana i wystawił zadek, jęcząc: „Bij, mamo! Bij... zasłużyłem!”
Żenia, naga jak Hella u Bułhakowa, położyła rannego Cygana na łóżku i jęła go opatrywać.
Niestety, silne ręce Orlanda sprawiły, że pękł mu worek mosznowy, więc jedyne, co mogła
zrobić, to wyperfumować mu jaja wodą „Być może”.
- O Boże - jęczała przerażona - jajko mu wypłynie!
Mirek rechotał głośno w pustym już pubie. - C u d o w n e! - ryczał, powalony tym obrazem.
- Podobało ci się, przyjacielu?
- Zdecydowanie!
- A ja mam wrażenie, że tej historii brak morału.
- O co ci chodzi? - zaniepokoił się.
- O to, że kiedy zasypiałem, w pokoju Oli jeszcze nikogo nie było!
Patrzyłem na twarz przyjaciela. Uśmiech mu zgasł. Zakrywał twarz kuflem. Barman wycierał
kontuar.
- To co się tam stało? - spytał tubalnym głosem.
- Nie udawaj! To ty byłeś wtedy z Olą - zdobyłem się wreszcie, by powiedzieć mu w twarz.
Nie mógł mi nic zrobić, nie mógł się nawet ode mnie uwolnić. To on!
- Zabiłeś mnie wtedy...! Już nigdy nie byłem taki sam... Rozumiesz?
Milczał. Na moorze psim głosem wył wiatr.
Wylazłem szybko spod stołu. Na łóżku leżała naga Ola, a na niej gimnastykował się ktoś,
kogo w mroku nie było widać. Ten ktoś zerwał się z łóżka i podciągając spodnie uciekł.
Dopadłem drzwi, ale na korytarzu nikogo już nie było. To musiał być Mirek!
Zamknąłem drzwi na zamek. Ola okryła się kołdrą.
Drżałem z zimna na brzegu jej łóżka. Ola wyjęła piwo.
Mówiłem do niej, obserwując rozjarzający się ognik jej papierosa. Siedzieliśmy oparci o
szczyt łóżka i patrzyliśmy na śnieg, który rozpadał się wspaniale, jakby chciał zasłonić
wszystkie brudy świata. Cmoknęliśmy się na pożegnanie i poszedłem do pracy.
Wieczorem następnego dnia poszliśmy na kawę do Maleńkiej na rogu Jaśkowej Doliny.
Mówiłem jej o domu towarowym Sernfelda, który istniał tam, w Wolnym Mieście, i o zapachu
schodów, wiodących w nim na górę: pachniały jak pokłady żaglowego okrętu - opowiadał mi
ojciec. Mówiłem o wielu innych rzeczach, których już nie ma. W pewnej chwili Ola przerwała:
- Dziś ci się oddam - powiedziała po prostu. W jej pokoju wszystko było przygotowane.
Trochę się zawiodłem. Żenia została wyprawiona do pokoju Cygana, a Ola włączyła muzykę.
Kazała mi się rozebrać, a sama ukryła się za szafą. Zdejmowałem szybko spodnie, z
przerażeniem uświadomiwszy sobie, że majtki mam dziurawe. Wsadziłem je szybko za książki.
Podkoszulek też nie był najświeższy. Ukryłem go także. Poczułem, że mam gęsią skórkę, spod
drzwi duło chłodem. Zostałem w samych skarpetach.
- Czemu nie zdjąłeś skarpetek? - wybuchnęła śmiechem. - Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby
facet ładował się do łóżka w skarpetkach... Ależ z ciebie chudzielec! - kpiła. Właź, bo zimno.
Jej ręce zagrzały się pod kołdrą i przycisnęła mnie do ciepłego ciała. Poczułem ulgę w
nogach. Całowaliśmy się i opuszczał mnie lęk. Była zdecydowana na wszystko, a i ja byłem
gotów spełnić każde jej życzenie. Nagle zapytała:
- Strzelisz mi patelnię?
Nie zrozumiałem.
- Co strzelić? - zapytałem.
- Jesteś beznadziejny - wycofywała się. - Noo, po francusku...
- Fuj - odpowiedziałem, pełen chłopięcej sromoty. - To musi być okropne...
- A właśnie, że nie... Wielu facetów to lubi. Zaraz ci pokażę.
- Nie, nie, proszę - zasłoniłem rękami przyrodzenie. - Wiesz, tak na pierwszy raz, to może
lepiej n o r m a l n i e.
- To nudne - powiedziała zawiedziona.
- Ale wiesz... ja nigdy... nikogo nie... w a l i ł e m.
- Ty na pewno nikogo nie z w a l i s z. Jesteś wstydliwy jak panienka.
- I co ja na to mogę?
Pogłaskała mnie po głowie.
- Tylko się tutaj nie rozbecz! Jedno, czego szczególnie nie znoszę - to beczących facetów. A
w ogóle to mógłbyś zabrać się do dzieła.
Powiedziała: f a c e t ó w. I tym samym postawiła mnie w rzędzie ich wszystkich: Cygana,
Buzuna, Orlanda. Wsunęła rękę pod kołdrę i schwyciła mocno za mego błaznowatego trodla. W
owej chwili stało się ze mną coś, nad czym nie potrafiłem już zapanować. W ustach poczułem
gwałtowne pragnienie zagarniania wszystkiego, lecz nie po to, by połykać, ale by obracać jak
jakąś słodycz. Całowałem Olę i wypełniałem usta jej niewielkimi piersiami. Gdy oderwałem się
od nich, jak sprinter wycałowałem całe jej ciało. Miejsce, do którego dotarłem, pachniało mocno
i gdy rozłożyła nogi, moim oczom ukazała się owa wyśniona komysz, jej żot, którego tyle lat
wypatrywałem pod dziewczęcymi spódnicami. Jej różowa tajemnica. Byłem zawiedziony, że
jest tego tak mało, choć tak wiele miejsca zajmowało w moich myślach. Ogarnęła mnie wola
świętokradztwa. Skoczyłem, by napełnić się po gardło tym różowym smakołykiem. Nie
myślałem o Oli. Ważne było jedynie to, by drżała, drapała mnie po karku, krzyczała jakby w
imieniu nas obojga. Wreszcie odepchnęła mnie brutalnie.
- No patrzcie... - powiedziała z wyrzutem - jaki patelmistrz się tutaj ukrywa...
- Przepraszam cię Oleńko, nie chciałem cię urazić... Naprawdę, wybacz mi.
- Na jakim świecie ty żyjesz biedaku? Rób, rób to jak najczęściej... A w ogóle, chodź... -
przytuliła mnie do siebie - i wojuj, mój bohaterze!
Moment, gdy w nią wchodziłem, był tak ekscytujący, jak wejście do teatru. Zdawało mi się,
że tę chwilę obserwuje cały akademik. Ująłem w dłonie jej głowę, moje opuszki odczuwały
twardość jej czaszki i nieład spoconych włosów. Miałem wrażenie, jakbym cały stał się
dotykiem, porażonym blaskiem światła, które tkwiło pomiędzy naszymi biodrami... Trzymałem
w rękach całe jej ciało, dotykałem ją wszystkim, czym mogłem dotknąć. Ola uśmiechała się i,
jakby karząc mnie za nieistniejące przewinienie, ugryzła w ucho. Wreszcie postanowiłem
wyrzucić z siebie resztki brzemienia. Jak balast balonu. I poszybowałem w górę. W górę! W
górę!
Gdy ocknąłem się z tego, co się stało, Ola odwróciła ode mnie głowę i zdawało mi się, że
płacze. A może to po prostu zmyśliłem...
- No, no - rzekła z uznaniem. - Nigdy bym się po tobie tego nie spodziewała.
- A ty? Jak tobie było?
- Wiesz... - wsunęła palce we włosy - ja nigdy nic nie czuję. To jest trochę jak czesanie się,
ale lubię to. Lubię przytulić się do kogoś...
- Do kogoś?
- No dobrze... do ciebie.
Do domu wracałem bez gaci i podkoszulka. Wstydziłem się je zabrać. Mój trodel i jądra,
wyzwolone z ascezy, stały się jakby większe i niezależne od mej woli. Cieszyły się tą nagłą
wolnością w zogromniałych przestrzeniach spodni. W tramwaju wstydziłem się, że jadę bez
majtek. Bałem się, że to widać na mojej twarzy.
Następne dni po naszym pierwszym razie to był okres przedświąteczny i akademik
opustoszał, Oczywiście, jedynym, co miałem w głowie, było przeżyć to z Olą jeszcze raz.
Pamiętam owe powtórki doskonale, bo łóżko wściekle trzeszczało i mieszkająca obok
dziewczyna stukała w ścianę, bym przestał. Ale jak tu przestać?!
Z naszym łóżkiem problem był taki, że miało szczyt przywiązany do kaloryferów. Wisiała
tam suszarka ze sznurków. Służyła głównie na biustonosze oraz inne intymne części garderoby
Oli i Żeni. Na dodatek posłanie miało bardzo sprawne kółeczka. Dopóki między łóżkiem a
oknem stała walizka Żeni - wszystko było OK. Ale Żenia właśnie wyjechała, więc pusta
przestrzeń stała się torem wyścigowym naszego erotycznego bolidu. Ledwie zrobiłem kilka
właściwych ruchów, już byliśmy przy oknie i waliłem głową w parapet. Walenie głową w
parapet nie było specjalnie erotycznym doznaniem. Postanowiliśmy więc zmienić pozycję. I
wtedy stało się to, co wszyscy pamiętają, bo była z tego chryja na cały Uniwersytet. Tak się
zapamiętałem w rozpasanej koniugacji z Olą, że łóżko jeździło po pokoju jak spacerowy
wodolot między Gdańskiem a Helem. Słychać było pękanie kolejnych sznurków, aż wreszcie
przy ostatnim kursie, gdy byłem pewien, że dotrę wreszcie tam, gdzie tak długo wdrapywałem
się na kolanach, sznurek wyrwał zawór kaloryfera i jak górski potok chlusnęła woda. Dobrze, że
chociaż ciepła, bo wybiegliśmy z łóżka całkiem nadzy, tylko na nogach miałem skarpetki.
W drugi dzień świąt wezwała mnie ciotka. Takie wezwanie to nic miłego. Dawno już, może
nawet miesiące, nie byłem tam - na górze. Noszenie węgla przejął Tomuś - tak sobie życzyła.
Zapukałem głośno do drzwi. Ciotka zdjęła łańcuchy.
- A, to ty. Co tak walisz, jak na pożar? A gdzie węgiel? Ach prawda, Tomuś przyniesie. Czy
wrócił już z treningu?
- Tak, zaraz tu przykacza...
- Słucham? Zaraz mi to zresztą powiesz.
U ciotki zawsze czułem się, jakbym nie powinien tam być. Wszystko było serdecznie obce i
bardzo znajome. Na gdańskiej szafie spoczywał odwieczny futerał dziadkowych skrzypiec. Nad
półstolikiem na karty wizytowe wisiał certyfikat maklerski Benona Somka, pod oknem stało
nieużywane biurko dziadka, wielkie jak nieszczęście i wypucowane jak buty do kościoła. W
oszklonej, narożnej szafce bufetowej widniał zdekompletowany serwis - dwie ocalałe
londyńskie filiżanki, ozdobiony złoconymi liśćmi wenecki czajniczek, kilka talerzy. Na ścianach
wisiały fotografie z zeszłego wieku - prababć i pradziadków, z którymi nie miałem nic do
czynienia. Wszyscy umarli, nim jeszcze Niemcy dostali świra na temat tego miasta i poczuli się
lepszymi gdańszczanami od samych gdańszczan. Wszystko to było interesujące i bardzo stare -
jakby z jakiegoś filmu.
- Jacusiu - zadrżałem; takie spieszczanie nie wróżyło nic dobrego. - Co znaczył ten ostatni
czasownik? „K a c z a ć” - co znaczy „kaczać”? Czy to termin ornitologiczny? I jaki ma to
związek z naszym Tomusiem?
Nie widziałem, czy ciotka rżnie głupią, czy tylko się naigrywa.
- To z gwary więziennej - rzuciłem od niechcenia.
Oczy ciotki stanęły w słup.
- Z gwary więziennej - powtórzyła ze zgrozą. - Gdzie ty uczysz się takiej gwary... Na
Uniwersytecie...?
- Och nie, w akademiku... - odpowiedziałem szczerze. - Jednym ze studentów jest chłopak,
który po SN-ie pracował jakiś czas w zakładzie poprawczym.
Palce ciotki poczęły drżeć. Pijąc herbatę, siorbała. Wyglądało na to, że z trudem opanowuje
pasję.
- Po co tam p r z e b y w a s z?
Pytanie było tak bezsensowne, że opadła mi szczęka.
- Ja tam nie p r z e b y w a m, tylko zakolegowałem się z nimi...
- Z a k o l e g o w a ł e ś się?! Co to za język, mój drogi! Ty naprawdę nie rozumiesz, że
język, którym się wypowiadasz, kształtuje twój obraz w oczach ludzi?
Miałem ochotę wykrzyknąć: „M a m w d u p i e t e n o b r a z!”
Ale zbyt długo wierciła mi dziury w brzuchu, bym zdobył się na taką śmiałość. Dlatego
spąsowiałem:
- Chyba nie bardzo dbam, co ludzie o mnie myślą...
- To właśnie jest chorobliwe! - rzekła. - Nie chcesz dbać o niemodny obraz! Ponieważ
wszystko wokół chamieje... Nie waham się użyć tego określenia. Wolisz przystosować się do
obowiązującej mody. Mody na chama! Obserwuję to w tobie od dawna i jestem coraz bardziej
przerażona! Najpierw stałeś się hippisem. No dobrze, myślałam - przejdzie mu. To choroba
młodości. Ale to, co teraz robisz, to już równia pochyła! Od tego, jaki sobie przyswoisz język,
zależy, kim w końcu się staniesz.
- My, w Wolnym Mieście - („O, Boże!” - jęknąłem w duszy) - mieliśmy aż nadto
powodów, by porzucić język, w którym nas wychowano. Wytrwaliśmy jednak w morzu obcości
kilka wieków. Twój dziadek nigdy nie podpisał volkslisty, choć był obywatelem gdańskim i
cudem tylko nie trafił do Wehrmachtu. Oczywiście przywiązanie do języka to kosztowne hobby.
Bylibyśmy znacznie bogatsi, gdyby nie upór twego dziadka. Na łapówki poszły nawet klejnoty
twej babci... A ty mi mówisz, że uczysz się gwary więziennej. Jutro będziesz tą gwarą myślał!
Czy to rozumiesz?
- Ciocia traktuje mnie jak osobę pobawioną woli - kręciłem. - Muszę to poznać. To są moje
studia folklorystyczne.
- Być może, chciałabym się mylić... Ale zaprosiłam cię w innej sprawie. Myślałam o tym, co
będziesz robił w przyszłości. Niedługo już może mnie zabraknąć... Wyjadę chyba. Jeszcze nikt o
tym nie wie. Ty także zatrzymaj to dla siebie. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię.
Odezwał się do mnie po wielu latach ów pan Konstanty von Kehlen, którego być może
pamiętasz z dzieciństwa. Mieszka teraz tam, skąd pochodzi - w Monachium. Kiedyś nawet
wyglądało na to, że będziemy parą... ale co było, to już nieważne. Zaprasza mnie do siebie. Nie
ma w tym nic niestosownego - byłoby to spotkanie starych przyjaciół. Trwałam tutaj, w tym
domu, odrzucając różne oferty losu, ale teraz jesteście już dorośli. I chyba mogę już sobie
pozwolić, by zrobić coś dla siebie. Spojrzała na mnie i nagle poczułem, że ten ktoś, kto ze mną
rozmawia, to nie smok imieniem Joanna Somk, lecz po prostu stara kobieta. Zrobiło mi się
dziwnie.
- Moim największym pragnieniem jest, byś poszedł w ślady stryja Feliksa i wstąpił na
politechnikę. Dobrze zresztą zacząłeś - uśmiechnęła się konfidencjonalnie, jakby chciała
powiedzieć „sprytny jesteś”. - Praca na Politechnice na pewno doda ci punktów
preferencyjnych, które zniwelują twoje niedobre pochodzenie. W tej sytuacji - ciągnęła - to, że
twoja matka pochodzi ze „środowiska wiejskiego” - to było obrzydliwe, ten cudzysłów - jest
korzystne. Poza wszystkim, co się z tą sytuacją wiąże. Ale takie jest dzisiaj życie... Więc, biorąc
to pod uwagę, liczę, że nie zawiedziesz pokładanych w tobie nadziei...
Nie pójdę na politechnikę - odrzekłem hardo - rzygałbym codziennie, będąc s u w a k i e m.
- Co, co? Wybacz, ja cię nie rozumiem. Jakim ty mówisz językiem?
- Własnym, ciotuchno, własnym!
- A właśnie cudzym... Jak ktoś urodził się Somkiem, to już Somkiem do końca życia
zostaje...! Wciąż tego nie pojmujesz. Czy ty w ogóle wiesz, co znaczy twoje nazwisko?
-...?
- Po kaszubsku sómk znaczy samotnik. Pamiętaj o tym zawsze!
Zapadła między nami cisza. Byłem wściekły, że w szklance zostało jeszcze tyle herbaty.
Chętnie wylałbym ją sobie na głowę. Ciotka siedziała w fotelu skamieniała, jak jakaś gdańska
chimera. Byłaby świetnym modelem dla ozdób dziedzińca Katowni.
- Obiecaj, że przemyślisz wszystko, co ci powiedziałam... A swoją drogą. Dyskutujemy tu,
by wynająć ci jakieś samodzielne locum. Już czas, żebyś poszedł na swoje. Mam nadzieję, że ta
wiadomość sprawia ci przyjemność?
- Średnią - warknąłem.
- Średnią...? Co to ma znaczyć?
- Nic, ciociu. Czy mogę już sobie pójść?
- A, tak. Oczywiście! Droga wolna.
Pozostała tam, w swej jamie - milcząca, chłodna, obca, jak transport lodu z Laponii.
Wróciłem na dół. Chciałem siąść na swej kanapie, podkurczyć nogi pod brodę i kołysać się w
tył i w przód, w tył i w przód, jak wahadło. Nasza suterena wydała mi się w dwójnasób chłodna.
Mama krzątała się po kuchni, a ojciec reperował stare, lampowe radio Stolica.
Nagle odkryłem, że nie ma mojej maszyny do pisania. Przyjąłem to spokojnie, jak coś, co się
zdarza i co w końcu musi się wyjaśnić. Poszedłem do ojca, który wlepiał wzrok w rozłożone
radio.
- Co się stało z moją maszyną, tato?
Ojciec uniósł głowę znad radia i rzekł do ściany: - T w o j a, jak mówisz, maszyna - wcale
twoją nie jest!
Już wiedziałem co się stało. Ojciec podjął ideę ciotki, by mnie okiełznać!
- Nic tutaj twojego nie ma, prócz tornistra, którego zresztą już nie używasz...
To była złośliwość - przytyk do faktu, że nie zdałem na studia.
- Jak to? - oponowałem. - Mama dała mi na nią pieniądze. Sam ją sobie załatwiłem.
- Być może! - był wyraźnie niedopity i iskrzyła się w nim agresja. - Teraz musisz się uczyć,
by zdać wreszcie na studia... I nie wolno ci zajmować się jakimiś głupstwami! Dlatego maszynę
na pewien czas rekwiruję, żebyś miał czas na naukę, zamiast zajmować się niemądrą pisaniną.
- Coś ty powiedział?
- Jak ty do mnie się odzywasz?
- Tak, jak na to zasługujesz... Albo mi oddasz zaraz maszynę, albo...
- Albo co... gówniarzu?
- Albo dostaniesz ode mnie w mordę - powiedziałem chłodno.
Ojciec odskoczył od biurka i pobiegł do kuchni na skargę. Zrobił jednak coś, co mnie
zastanowiło. Nie musiał się bać - był fizycznie ode mnie silniejszy. Więc czemu zamykał drzwi
kuchni na zamek? Jedyna odpowiedź brzmiała: ukrył tam maszynę.
Poleciałem za nim i załomotałem pięścią.
- Natychmiast otwieraj te drzwi, albo je zaraz rozwalę!
- Tylko spróbuj, to zobaczysz, co będzie się działo!
- Otwórz, proszę. To nie twoja maszyna, więc co się wpierniczasz? - błagałem - a ja i tak
będę pisał... Bo bez tego nie wyobrażam sobie życia... - zbierało mi się na płacz. Każda taka
sytuacja przypominała mi całą nienaturalność mojej pozycji. Byłem dorosłym mężczyzną, ale
ojciec wciąż widział we mnie dziecko. Miałem wrażenie, że walczymy w jakimś grzęzawisku.
- Powiedziałem: nie! - wrzasnął przez drzwi. - I przestań się awanturować, bo zadzwonię na
milicję!
- Ciekawe, jak zadzwonisz? - drwiłem - w kuchni nie ma telefonu. Zresztą nie ma go w
całym domu, bo nie chciało ci się go założyć ze strachu przed rachunkami...
- Co ty wiesz o strachu... Jesteś pyskatym gówniarzem, którego nie życzę sobie widzieć. Ta
twoja obłędna literacka mania tylko cię ośmiesza. Spróbowałbyś zająć się czymś porządnym, a
nie takimi chimerami...!
Zrobiłem to w jednej chwili. Odwróciłem się, sprężyłem i walnąłem tyłkiem. Drzwi
natychmiast puściły i wpadłem do kuchni. Zdążyłem dostrzec, że mama chroni się w kącie, a na
mojej drodze, jak kamień ciśnięty z podwórka, znalazła się pięść ojca. Zaliczyłem glebę. Ale
wstałem szybko. Podszedłem do niego. Krew broczyła mi z nosa, gdy wysapałem: „Czego ode
mnie chcesz, ty stary Karamazowie!”
Wtedy ojciec zemdlał.
Wszystko co dotąd robiłem, było wynikiem niezależnych ode mnie okoliczności. Nasze
łóżeczka dziecinne stały w dużych puszkach po marmoladzie z UNRRY, wypełnionych wodą w
naiwnej wierze, że będzie to przeszkodą dla szczurów. Mieszkanie pana Konstantego zajęli
Śliwowie z podwórka, i spod ich drzwi śmierdziało kartoflami, kapustą i cebulą. W naszej
piwnicy za czasów Loebinga rozbrzmiewały najpiękniejsze arie operowe świata. Kręciły się
szybkoobrotowe płyty z nagraniami kabaretowych znakomitości Berlina i Paryża. W tej piwnicy
spotykała się cała natchniona, rozśpiewana Europa...
Uczyłem się w technikum, bo takie było życzenie rodziny. Teraz ciotka chciała, bym
kontynuując jakąś zasraną tradycję, zdawał na politechnikę. Ojciec zabrał mi maszynę do
pisania. Co więc miałem zrobić, by poczuć, że jestem sobą? Co może zrobić człowiek, by
poczuć tętno własnego istnienia, niezależne od cudzego krwiobiegu? Nie chciałem porzucać
rodziny - była częścią mnie. Chciałem być wolny, nie odrywając się do korzeni. Lecz czy to
było możliwe?
Bomba była gotowa - potrzebowała tylko zapalnika. Byłem naiwny, byłem heroiczny jak
powstaniec albo jak zakochana dziwka. O moim życiu mógł zdecydować każdy krok.
Umówiliśmy się z Olą do kina Bajka na kolejny film Kurosawy. Ola nie chciała się już ze
mną spotykać. Chyba uznała, iż oddając mi się, zrobiła już swoje, a teraz może uczestniczyć w
balangach w akademiku jako kobieta wolna - co też i czyniła. Jeśli walisz w mur głową, nawet
w pięknej pikelhaubie, nikt nie postawi na ciebie, że własnym łbem wykujesz wyjście. Głowa -
to piekielnie delikatny kilof. Nie nadaje się nawet do ścian z kartonu, a co dopiero do walki z
murami więzienia.
Byłem gówniarzem. A gówniarz, nawet gdy ukradnie z muzeum zbroję, nadal pozostaje
gówniarzem. Ola może nie była dziewczynką z zapałkami, ani tym bardziej Kopciuszkiem, ale
miała w sobie kupę dziewczyńskiego lęku i pragnęłaby schować się za czyimiś plecami, by
spokojnie skończyć dzierganie szalika na drutach. Jakże ja miałbym to jej zapewnić, skoro sam
byłem nerwem, wydartym ostrą szpilą z własnego mięsa? Bolało mnie każde dotknięcie.
Ola zwodziła mnie, broniąc się przed mą natarczywością, lecz wreszcie obiecała, że
przyjdzie. Na Jaśkowej leżał cieniutki śnieg, ślizgałem się po chodniku jak na łyżwach. Gdy
duje zachodni wiatr, wypadając z przecznic, ta piękna ulica staje się najzimniejszym miejscem
na świecie. Mijałem duży fotos następnego programu, na którym Ich Dwoje leżało przytulonych
na plaży. - „Jak im nie zimno?” - pomyślałem, sam bowiem ze zwykłej próżności zamiast
podkolanówek włożyłem krótkie, plastikowe skarpetki i miałem wrażenie, że na mych łydkach
kruszy się lód Na rogu Sienkiewicza, w ogrodzie starej willi, rośnie grupa kilkusetletnich cisów.
Stanąłem trochę się im poprzyglądać. Wyglądają marnie, ale przecież właśnie o te drzewa
ocierał się tłum, dążący do parku Gutenberga, by wspinać się na słup i zdobyć zatknięte trofea.
Te drzewa, pamiętające polskie królewskie orszaki, Napoleona, Förstera i wszystkich
krzykaczy, którzy próbowali odebrać temu miastu dumną, tysiącletnią niezależność - były
prawdziwe.
Ola stała już w szarym płaszczyku przed kinem i musiałem wysilić się mocno, by ujrzeć w
niej kogoś, kogo w akademiku przekonywałem o swoim uczuciu, kogoś, na którego ciele
zwiedziłem każdy ciepły zakamarek. Śnieg zmoczył jej włosy, a z ust buchała jej para.
- Masz bilety? - zapytała głosem drewnianym jak płozy sanek.
Przed wejściem do kina ustawiły się już dwie kolejki i kinomanii powoli znikali we wnętrzu.
Sprawdziłem w kieszeni spodni. Moje palce niczego tam nie wyczuły. Pośpiesznie sprawdziłem
kieszenie płaszcza. Tam też nic nie było! Przypomniałem sobie o tylnych kieszeniach spodni.
Poszperałem w nich nerwowo, walcząc z połami sukiennego płaszcza. Ola surowo przyglądała
się tym czynnościom. Zauważyłem, że była w półbutach i cienkich rajstopach. Być może myła
głowę przed wyjściem, bo kuliła się z zimna.
- No więc masz wreszcie te bilety, czy nie, do cholery!
Byłem załamany. Powinienem mieć. Przecież je kupiłem!
- Więc co? Masz te bilety, czy nie? - powtórzyła.
Zdrętwiałem ze strachu. Ta przemoczona, zmarznięta dziewczyna, po prostu Ola, była teraz
moim sędzią! Byłem bowiem winny. Zgubiłem bilety do kina! A ona przyjechała tramwajem i
nie miała rękawiczek! A na dodatek była w półbutach, być może nawet miała jeszcze mokre
włosy! I wszystko po to by się ze mną spotkać!
Grzebałem bezradnie po kieszeniach i każdym ruchem udowadniałem przed mym
zmarzniętym sędzią, jakim jestem cymbałem! Bo przecież każdy n o r m a l n y człowiek
wiedziałby, gdzie schował bilety!
Ze strony Moren szła w naszą stronę wielka, czarna chmura, pełna białego śniegu. Nie
miałem nic na swoje usprawiedliwienie. Miała rację - widziałem to w jej oczach - byłem do
niczego! Darowanie mi życia - to był błąd!
- Nie wiem - broniłem się cicho - kupiłem je i teraz nie wiem, co z nimi się stało.
Musiałem wyglądać żałośnie. W zmoczonych, długich włosach z czerwonym nosem i
wzrokiem przestraszonego królika.
- Ty jesteś jednak zwyczajny p i ź d z i a k! - wycedziła wolno Ola. - Umawiasz się z
kobietą, a potem nie możesz znaleźć biletu. Wiesz co? - lubię cię, ale już powoli mam cię dość!
Rób sobie, co chcesz, ja idę.
I poszła wolnym krokiem w górę Jaśkowej Doliny. Sypał śnieg i kaszlała. Zapaliła papierosa.
A potem nagle zamachała na taksówkę. I odjechała.
Byłem skamieniały. Nie pasowałem do niczego. Rzeczywistość była jakaś twarda,
niepodatna jak korytarz aresztu. Wtedy właśnie się zdecydowałem.
Poszedłem do domu. Przy stole w głównym pokoju siedział jakiś zażywny pan, kolega ojca
ze szkoły. Pił z nim wódkę. Nazywał się Schröder i przywiózł wór plastikowych grzebieni do
upinania włosów.
- Tylko nie mów o tym nikomu - powiedział ojciec i podarował mi jeden grzebień dla mojej
dziewczyny. Ojciec był inny - spokojny i pełen ojcowskiej wyrozumiałości. Ciepły. Widać
było, że tego właśnie potrzebuje - swego kantoru, takiego, jaki miał dziadek, i interesów
handlowych, które przynoszą szybkie, duże pieniądze. Pan Schröder wyjął zza pazuchy portfel i
podał ojcu kilka tysiączłotówek.
- To dola dla ciebie. Za magazynowanie tych pierdół.
Obok pana Schrödera, siedzącego przy stole w płaszczu, leżał jego myśliwski kapelusz.
Mama przyniosła z kuchni ogórki.
- No, to wypijmy - zaproponował ojciec i mnie także nalał kieliszek.
- To twój starszy syn, Bruno?
- Tak. Ciągle jeszcze szuka w życiu swojej drogi - odparł sentencjonalnie.
- Jak my wszyscy w jego wieku - zgodził się pan Schröder.
Wypiłem także. To, co miałem zrobić, było tak oczywiste, że opuściły mnie ostatnie
wątpliwości.
- Gdzie się wybierasz? - zapytał ojciec, gdy wstałem od stołu.
- Jadę do akademika. Muszę odwiedzić tam kogoś.
- Na pewno jakąś dziewczynę - mama siadła na chwilę obok mężczyzn i uśmiechała się do
mnie. W owej chwili była dumna, że ma tak dorosłego syna.
Ola była tylko trochę zdziwiona, gdy mnie znów zobaczyła.
Ja nigdy się od ciebie nie odczepię! - Chcesz kawy?
Wyjęła z szafy puszkę ruskiej Neski. Kawa była słaba, i gdy ją zalewała, w płynie robiły się
grudki, które trzeba było połykać albo odkładać łyżeczką do popielniczki.
- Co się stało, czemu przyjechałeś? - zapytała, jakby chciała rzec: „Kiedy sobie pójdziesz?”
- Nie wiesz, czemu?
- Nie mam pojęcia.
- Odechciało mi się. Chciałem się z tobą pożegnać.
- Chcesz ze mną zerwać? Wspaniale! Będę miała wreszcie święty spokój! - parsknęła.
- Chcę zerwać z sobą... - próbowałem jej wyjaśnić.
- Nie c u d u j, mój drogi. Już mam dość tych twoich wymysłów.
Uśmiechnęła się zabójczo. Ten uśmiech był jak dźgnięcie nożem.
- Naprawdę, Ola. Chcę tylko się pożegnać, nie kpij...
- Nawet, jak wyskoczysz przez okno, nic ci się nie stanie. Zresztą już raz spadałeś z
piorunochronu. Nie zgrywaj się, proszę. Nie mam dziś humoru.
- Przyszedłem się pożegnać.
- Co za cholera cię wzięła. Przestań tak głupio gadać!
Jej twarz była zła, pełna pogardy i zmęczenia.
- Wiesz, co to jest? - wyjąłem z kieszeni moją fiolkę i zdziwiłem się, że w palcach trzymam
także bilety do kina.
- Widzisz - jednak kupiłem...
- Na pewno poszedłeś do kina i kupiłeś je potem, żeby mi, kurwa, coś tam udowodnić. Ty
komediancie!
Nawet mnie to nie obraziło. Już byłem daleko. Ola wydawała mi się tak nieświadoma, taka n
i e d o k o ń c z o n a...
- Więc co to jest? - powtórzyłem.
- Pewnie mąka kartoflana.
- Nie, to cyjanek. Chcesz spróbować?
- Daj - roześmiała się jak z dobrego wicu. - Jeszcze nigdy nie smakowałam czegoś takiego.
No, kończ wreszcie to przedstawienie, bo mam gdzieś jeszcze pójść dziś wieczorem!
Kawa ostygła już, więc wsypałem proszek i zamieszałem. Kawy było pół szklanki, a t o
działa błyskawicznie, więc zostawiłbym po sobie mnóstwo trucizny. Czy zdołam umyć
szklankę? Postanowiłem wypić przy zlewie i natychmiast szklankę spłukać. Mój roztwór nie
pachniał jednak migdałami, jak pisze się w kryminałach. Czy więc Ola miała rację -
oszukiwałem nie tylko ją, ale i siebie? Podszedłem do zlewu, a Ola jakby wyczuła moje
zdenerwowanie, bo podbiegła i złapała mnie za ramię, próbując powstrzymać przed tym, co
wyglądało tak groźnie - obojętne, czy była to trucizna, czy tylko mąka kartoflana. Wychyliłem
jednym haustem całą zawartość szklanki i poczułem coś, czego nikt nigdy nie powinien
smakować - poczułem, jak smakują cyjanki. Grozy tego smaku nie da się opisać - na to nie ma
słów. Tajemnicę tego potwornego wrażenia zabierają wszyscy ze sobą do grobu. Nikt więc nie
wie, jak naprawdę smakuje cyjanek. Mogę tylko powiedzieć: nie smakuje niczym, co jest
związane z życiem - smakuje czystą, chemiczną śmiercią. Być może ów smak stanowi
ostateczną granicę wszelkich zmysłowych przeżyć. Położyłem się na łóżku Oli i usłyszałem, że
tupie drewniakami po korytarzu. Na pewno biegła do Cygana albo do Małpiej Królowej. W
moich żyłach płynęły roje trzmieli śmierci. Zdziwiłem się: śmierć tak podobna jest do
zasypiania. I wcale nie boli.
Ocknąłem się, gdy wyjmowano mi z gardła rury do intubacji. Lekarka mówiła:
- Jest pan w szpitalu miejskim na ulicy Świerczewskiego w Gdańsku. Niech pan nie stara się
mówić. Po tym zabiegu trudno mówić przez pewien czas. Za tydzień lub dwa to minie. Kryzys
pan przetrwał. Będzie pan żył! Cieszymy się z tego wszyscy.
Cieszyłem się także. Trochę denerwowały mnie kroplówki i cewnik, ale miałem nadzieję, że
to wszystko minie. Z rana przyszła pielęgniarka i wręczyła mi pudełko zapałek.
- To dla pana. Przyniosła to miła, młoda pani.
- Hdzie hona? - zapytałem grubym charkotem, który w niczym nie przypominał mojego
głosu.
- Zaraz sobie poszła. Nie chciała zaczekać. Niech pan nic nie mówi, to minie.
Byłem trochę zaskoczony, ale wiedziałem, że to od niej. Od Oli. Otworzyłem szybko
pudełko. Tkwiła w nim mała karteczka, na której napisała tylko dwa słowa:
KOCHAM CIĘ.
Kocham cię. Ogarnęła mnie błogość.
Okazało się, że to była pomyłka. Brązowy słój, który odkryłem w swej kanciapie na
Politechnice, nie zawierał, jak wierzyłem, cyjanku potasu, KCN, ale NaCN - cyjanek sodu.
Dlatego przeżyłem. Jak mogłem tak się pomylić? Był to jawny efekt mojego niedouczenia, lecz
tym razem lenistwo uratowało mi życie. Szybko odzyskałem mowę i po mniej więcej pięciu
dniach spotkałem się z ordynatorką oddziału reanimacji, która oznajmiła mi:
- Będziemy musieli wysłać pana na badania psychiatryczne.
- Dlaczego - zdziwiłem się. - Czy uważa pani, że jestem nienormalny?
- Wie pan, ludzie jednak rzadko w pańskim wieku popełniają samobójstwa. A jeśli to robią,
muszą być w bardzo silnej depresji. Czy rzuciła pana dziewczyna?
- Nie! Ona mnie kocha.
- Więc dlaczego?
- Jak by to pani wytłumaczyć? Chciałem przekonać o czymś samego siebie.
- O czym, na Boga?! Że nie zależy panu na życiu?
- Ależ nie! Zależy mi na życiu. Tyle, że nie wiedziałem, czy to, co robię, wynika na pewno z
mojej woli.
- Dlatego chciał się pan zabić? Nie rozumiem pana!
Ta pięćdziesięcioletnia kobieta w białym fartuchu, z żółtymi śladami nikotyny na palcach,
chowała podczas rozmowy prawy kciuk w zaciśniętej pięści. Wiedziałem, dlaczego. Paznokieć
tego palca był obgryziony.
16.
W nocy obudził mnie krzyk.
- Jack! Help me!
Chwilę zastanawiałem się, o jakiego Jacka może chodzić. Zapaliłem lampkę. Mirka w łóżku
nie było. Potem zdałem sobie sprawę, co mnie przeraziło. To był krzyk Chris! Pobiegłem do jej
pokoju. Siedziała na łóżku, przyciskając kołdrę pod brodą. Paliło się światło. Płakała cicho. W
fotelu pod oknem siedział Miras. Był na wpół rozebrany. Między łóżkiem Chris a fotelem leżał
rzucony byle jak jego czarny t-shirt.
- Spieprzaj stąd! - bronił się słabo. - To nie twoja sprawa.
- Take him off, please - prosiła.
- Ubierz się w coś, palancie! - ryknąłem. Posłusznie zaczął zbierać rzeczy. Nie zamieniliśmy
tego wieczora ani słowa. Broniłem się przed zaśnięciem do późnego rana.
Ocknąwszy się, spojrzałem na sąsiednie łóżko. Na poszwie pozostał ślad, ale Mirka nie było.
Jak oparzony wyskoczyłem z pościeli. Co jeszcze mógł zbroić? W Widecombe in the Moor był
wyjątkowo słoneczny poranek. Tego dnia uzmysłowiłem sobie, że Mirek, ten mój Mirek z ulicy
Grażyny, to całkiem inny, być może kaleki człowiek. Kiedy zszedłem na dół, krzątał się przy
pakowaniu samochodu. Na twarzy miał czerwone plamy i był opryskliwy.
- Będziesz prowadził! - rzekł tonem wykluczającym dyskusję. - Ja muszę się przespać.
- Gdzie się włóczyłeś w nocy?
Mirek przestraszył się i powiedział coś, co mnie zdumiało:
- Ja wszystkiemu zaprzeczę!
- Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć - uspokoiłem go. Mirek uśmiechnął się smutno. Wlazł do
samochodu i walnął się na tylnej kanapie. Potem dopiero zjawiła się Chris. Siadła obok mnie i
przelotnie położyła mi rękę na ramieniu. Poczułem delikatny uścisk jej palców. Oddawała mi się
w opiekę. Wreszcie ruszyliśmy.
- Jesteś niewyspana? - zapytałem.
- O co ci chodzi?! - odparła zaniepokojona.
Wzruszyłem ramionami.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że jedziemy na Hebrydy?- rzekłem do Mirka.
- Jak to? Myślałem, że Hebrydy to gdzieś dalej na północ - szepnął sennym głosem.
- Kiedy dogorywałeś w łóżku, spojrzałem na mapę. Dunvegan leży na północnym krańcu
wyspy Skye, a to jest główna wyspa Hebrydów Wewnętrznych. Dalej leżą Harris, Lewis, Uist,
Barra i na koniec, czterdzieści mil od głównego łańcucha Hebryd Zewnętrznych, leży Old Storr!
- No popatrz, Maskonurze, jak to dziwnie się plecie. Wymyślasz coś w szczenięcym wieku,
zapominasz o tym kompletnie, a to coś, twój szczenięcy sen, sam się urealnia, jakby twoimi
krokami kierował ktoś inny. Kto?
- W naszym wypadku Janice...
- Odwal się, mam kaca.
- Co sądzisz o zachowaniu tego jegomościa, Chris...?
- Kryszka...
- Kto? - wykrzyknąłem zdumiony.
- Kryszka Berg. Nazywam Kryszka Berg.
- Kryszka... co to za imię?
- No, mama tak do mnie mówiła... Kryszka...
- Chyba Kryśka...? Krystyna...
- Nie Krystyna. Jak powiedziałeś to drugie? - podniosła głowę jak szczenię.
- K r y ś k a - powtórzyłem.
- Już chyba nie słyszę różnica...
- Jak długo jesteś na Zachodzie?
- Długo. Czasem wydaje, że zawsze. A Kraków, gdzie się urodziłam, to takie puste miejsce i
już nikogo tam nie ma.
- Dlaczego nie powiedziałaś nam tego od razu?
- Myślałam, że Mirek wie od Janice... Ale chyba nie było im najlepiej.
- A czemu ukrywałaś tak długo swoje nazwisko?
- To było funny, słuchiwać was kryjomu...
- P o k r y j o m u... podsłuchiwać - poprawiłem.
Wiem, mój polski jest incorrect. Wyjechałam z Polski z mama i tata w 68 rok. Kiedy tak
Gomułka na Żydów krzyczał... to nieważne... Jedziemy. Ty naprawdę cesz snaleś twoja Janice,
Mirek?
- Tak, tak - potwierdził mechanicznie. - Ależ mam kaca.
- Nie czeba było pić tak wiela...
Polubiłem drogę A30. Jest to może najpiękniejsza droga w Anglii. Schodzi łagodnie z
wyżyny Dartmoor pomiędzy rozległymi wzgórzami. Naszego nissana zatankowaliśmy dopiero
w Exeter, gdzie zaczyna się autostrada M5.
Ukradkiem spoglądałem na miejsce obok. Kryszka miała różowe, wydatne wargi, a na jej
policzkach pełgał delikatny, pingiwini półuśmiech. Trzymała głowę prosto, jakby było jej obok
mnie niewygodnie. Jechaliśmy na Hebrydy. Nagle przypomniałem sobie nasze dziecięce głosy -
czytaliśmy fragmenty artykułu o Old Storr. Niektóre akapity pamiętam do dzisiaj:
„Storranie wspólnie dzielili odpowiedzialność za kilka prostych rzeczy, które wypełniały ich
życie: zapewnić każdemu wyspiarzowi wystarczającą ilość jedzenia, ubiór i dach nad głową,. By
móc ożenić się na Old Storr, trzeba było upleść linę, rzucić się ze skały i złapać ptaka w locie.
Nikt bez własnej liny nie mógł tam przetrwać. Chłopcy z Old Storr pletli swą linę całą młodość.
Aż przychodził ten moment, gdy ojciec wiódł jednego z nich na klif i spychał w przepaść.
Mężczyźni z linami przerzuconymi przez piersi, kobiety z pustymi żołądkami gęsi głuptaków,
dzieci, by uczyć się i pomóc matkom odnieść do domu ubite ptaki - cała ludność wyspy
towarzyszyła zrzucanemu ze skały.”
Jazda autostradą nie męczy tak bardzo, raczej nudzi. Jechaliśmy z szybkością
osiemdziesięciu mil, i im dalej na północ, tym więcej pojazdów gęstwiło się na gigantycznej
łodydze, przerastającej całą Anglię. Na postój mogłem liczyć dopiero w okolicach Birmingham,
gdzie autostrada zmienia numer i staje się highwayem M6, wiodącym do Szkocji. Musiałem
wytrzymać te osiem godzin monotonnej jazdy. Mniej więcej po pięciu godzinach pierwsza
zasnęła Kryszka, przytulona do podgłówka. Potem zaczął chrapać Mirek i spał z otwartymi
ustami, co oczywiście nie jest najprzyjemniejszym widokiem...
Mijaliśmy exit na Stoke i Derby, a więc byliśmy wpół drogi do Carlisle, gdy lepki dotyk
kierownicy przypomniał mi dawno zapomniany kształt - kształt piorunochronu. Moje pierwsze
nielegalne wdarcie się do zamku Małpiej Królowej, gdzie więziona była Ola.
...Trzeba było wspiąć się na pierwszy balkonik, a potem, stojąc na jego balustradzie,
podciągnąć się na drugi. Tam już czekało zbawcze okienko do kibla.
Pewną trudność sprawiał niebezpiecznie długi krok z balustrady drugiego balkonika na
parapet niewielkiego okienka żeńskiej toalety, wyzierającego z muru o pół metra nad balustradą.
Można było w nie wsunąć lewą nogę, a potem, wisząc i trzymając za framugę otwartego
okienka, wciągnąć drugą. Wisiałem w mroku jak gigantyczny pająk. Gdy wsunąłem się już do
wnętrza toalety, z kabiny wyszła ku mnie jakaś studentka i przeraźliwie wrzasnęła.
Wpatrywałem się w przestrzeń między maską pędzącego samochodu a tyłem następnego
pojazdu. Uwiesiłem się na ogonie ciężarówki z transportem butów Yeoman's Shoes, stając się
częścią sprawnej japońskiej maszyny - wystarczyło trzymać stopę na pedale gazu i delikatnie
reagować. Z tyłu dochodziło chrapanie Mirka. Niedługo mieliśmy minąć Birmingham.
Popychałem emocjami przyszłość, by jak najszybciej znaleźć się tam, w Szkocji.
W piwnicach mojej jaźni krystalizowały się obrazy, trwające, jak pewne atomy, jedną
mikroskopijną chwilę. Otwierała we mnie głębia, w której rozpościerała się przestrzeń
Archetypu:
„...Ptasznik stawał na zboczu klifu i chwilę się koncentrował, gołymi stopami mieszając
skalny gruz. Jego wspólnicy trzymali drugi koniec liny. Zazwyczaj było ich trzech - mieli go
ubezpieczać. Długie, chwytne paluchy stóp były bardzo pomocne, by złapać jakąś szczelinę
dwieście metrów niżej i zatrzymać się na jakiejś skalnej półce.
Gdy skoczek osiągnął cel i udało mu się utrzymać, krzyczał w górę: „Legas!” - puśćcie mnie
- i zaczynało się zabijanie. Dla ptaków człowiek na linie był jeszcze jednym ptakiem. Próbowały
go wystraszyć, by odfrunął z ich półki. Ręce ptasznika były bardzo wprawne, a w każdym stadzie
było wiele mew. Biała kreska na szarym klifie, wymalowana ich ciałami przez Stwórcę,
wyglądała jak gruby sznur, z którego ktoś wyrywa kilka ździebeł. Człowiek wkładał dwadzieścia
zabitych ptaków za pas, krzycząc: „Tarning nard!” - ciągnijcie mnie. I odfruwał.”
Mirek ocknął się i z przerażeniem zapytał:
- Gdzie jesteśmy?
- Zbliżamy się do Blackpool.
- Mieliśmy zmienić się w Birmingham?
- Nie ma sprawy. Jakoś to przeżyłem.
Zatrzymaliśmy się na najbliższym truck stopie. Wnętrze przypominało portową tawernę -
było pełne marynarskiej zadumy i kierowców trucków. Jeden z ciągników drogowych ze
sterczącą w górę, błyszczącą rurą wydechową i wypucowaną, niebieską kabiną, stał przed
oknem. Ciężarówka jak okręt miała na burcie nazwę: „Jenny's touch”.
Po obiedzie Mirek pośpiesznie zasiadł za kierownicą. Znów przypadło mi miejsce obok
Kryszki. Przed nami był ostatni etap autostrady M6 do Carlisle.
Od chwili, gdy Kryszka wyznała nam swe pochodzenie, stała się inna. Z jej miłej twarzy
cywilizowanego luntrusa, bówki, urwipołcia znikła elektryczność. Uchwyciłem się tej nitki i
zacząłem z nią rozmawiać jakby ze środka trwającego już dialogu.
- Myślisz, że zastaniemy Janice w Dunvegan? - Mirek dosłyszał to pewnie, lecz nie
reagował.
- Nie wiem. Musiało stać się coś poważnego, bo przecież znamy się tak długo i trudno mi
sobie wyobrazić Janice znikającą bez żadnej wiadomości. Ale mogę być pewna, że zastanę tam
Billa.
- Co miałby tam robić twój szef?
- Decyzja założenia firmy na Old Storr wynikła stąd, że Bill poznał Mc Leodów. Uczył się
na Harvardzie z jednym nich, Torquilem, i liczył na to, że uda mu się wynająć część zamku na
potrzeby biura.
- Przecież macie już firmę na Old Storr, po co jeszcze w Dunvegan?
- Na Old Storr jest tylko laboratorium i stajnia naszych informatyków.
- Stajnia...?
- No, tak mówimy. Bo dobrego informatyka trzeba złapać jak dzikiego konia na lasso,
wywieźć, najlepiej na koniec świata, żeby nikt o nim nie wiedział, i ukryć przed konkurencją.
Mówię ci: strockery podbiją świat! Jutro nie będzie już można się ruszyć bez wirtualnej
czapeczki, do której da się przesyłać wszystko - kto wie, może kiedyś nawet myśli, nawet
uczucia?
- I ty w to wszystko wierzysz?
- Wierzyć? - zapytała samą siebie. - Nie, to nie kwestia wiary. Oni po prostu to zrobią...
Trzeba się na to przygotować.
- Oni... Ty nie jesteś jedną z nich?
- Ja wiem? Chyba nie... Jaki zresztą jest dziś margines wolnej woli?
- Więc nie jesteś jedną z nich?
- Czy to ci przeszkadza? - westchnęła. - Nie cierpię Old Storr! Wybór tej wyspy to był błąd.
Tam po prostu nie da się żyć! Jeszcze latem, od czerwca do września, no może... Ale kiedy
przychodzi zima, wszyscy mamy depresje. W czasie silnego sztormu głuchniemy na tydzień,
szyby pokrywają się nalotem soli, a wiatr znosi do morza anteny satelitarne...
- Więc po co?
- Nie wszystko można od razu wiedzieć. Zgadzasz się?
- Oczywiście, że nie! - zanotowałem jej minę, podobała jej się ta odpowiedź. Uśmiechnęła
się łobuzersko.
- Zastanawiam się - mówiłem - jak oni, tamci dawni mieszkańcy, mogli tam żyć?
- Tego nie wiem. Ale byli szczęśliwi. Nie mieli nic, nawet pogody... a byli szczęśliwi.
Rozumiesz to?
Nagle Mirek przyhamował i samochód zmienił pas. Kryszka złapała mnie za szyję i
poczułem na ramieniu jej ciało. Nie wypychała watą stanika, to fakt. Owionął mnie jej zapach -
woń perfum i zażenowania.
Pod koniec męczącego dnia znów siedziałem za kierownicą. Mirek zaczął zjeżdżać na prawy
pas i o mało nie doprowadził do czołowego zderzenia z pędzącym na nas jaguarem. Kryszka
nalegała, byśmy zatrzymali się w Forcie William. Nie było w tym wiele sensu - stamtąd był już
tylko jeden dwugodzinny skok do Kyle, gdzie mogliśmy złapać wieczorny prom na Skye.
Upierała się jednak - chciała koniecznie napić się piwa w pubie Stary Gwizdek nad brzegiem
Loch Fart. Czytała, że był to ulubiony pub Roberta Burnsa. Recytowała głośno w samochodzie
fragment „Tama O'Shantera”:
Inspiring bold John Barleycorn
What dangers thou canst make us scorn;
Wi' tipenny, we fear nae evil;
Wi' usquebae, we'll face the devil!
I śmiała się perliście. Wydawało się, że zapomniała już o porannej Mirkowej kompromitacji
lub z lekceważeniem zepchnęła to wspomnienie na dno duszy. W szumie motoru i pisku opon
na zakrętach zdołaliśmy uchwycić jedynie ostatnią metaforę - „twarz diabła”.
Góry, przez które się przedzieraliśmy, stanowiły ulubioną krainę romantycznych poetów.
Pejzaże za oknami były dramatyczne, zakręty też.
Stary Gwizdek, pub na brzegu, piękny, jak tylko może być stary dom na brzegu szkockiego
jeziora, prowadziła miła, starsza Szkotka, wypytująca o szczegóły naszego losu z
zaciekawieniem, którego Anglicy nie okazują tak wiele. Dowiedziawszy się, że jesteśmy
Polakami, wspomniała polskich lotników, którzy tam kiedyś mieszkali:
- Może z RAF-u? - zapytaliśmy prawie równocześnie ja i Mirek.
- Co to RAF? - spytała Kryszka.
- To linia lotnicza, która już dawno splajtowała - rzekł z krzywym uśmiechem Mirek.
Leciwa barmanka poczuła się urażona, jakby ten dialog dotknął ją osobiście.
- To nie była żadna linia lotnicza. Nie wiecie tego?
- Wiemy, wiemy - tylko udajemy...
- Well, to żart... Oni, ci polscy żołnierze, też mieli poczucie humoru. - Pokręciła biodrami za
barem i zaśpiewała coś do szklaneczki, którą wycierała.
Siedliśmy w kącie i natychmiast zostaliśmy zapomniani. Przy barze stali lub siedzieli
rozdyskutowani, podpici górale. Z głośników płynęły melodie na kobzach. Kryszka zamówiła
ciemne, mocne ale. Kelnerka przyniosła nam półmisek pastucha - ploughman's plate. Na danie
składały się ser, sałata, kawałek kiełbasy i chleb. Kryszka nie jadła i piła łapczywie piwo, jakby
chcąc szybko wpaść w zaplanowany przez siebie nastrój.
- Dlaczego nie pijesz nawet piwa - zapytała. Otwarła szeroko oczy.
Miałbym zejść z nią do piwnicy, gdzie trwa niesprzątane od dziesięcioleci rumowisko
gruzów i żadnych drzwi na pewno nie da się otworzyć? Nie, to niemożliwe.
- Wypiłem już swoje. Więcej mi nie wchodzi.
- Rozumiem...
Nic nie rozumiała. Jak można t o rozumieć? Nawet po kąpieli, obcięciu paznokci i wielu
dniach kaca, zmianie ciuchów i zapisaniu kilku nowych stronic kalendarza?
- To piwo ma genialny smak, nie chcesz spróbować? - zapytała.
- Nie...
- Pokaż, może też je zamówię - wtrącił niewinnym głosem Mirek.
Kryszka czekała, wpatrując się w moje usta. Trwało to chwilę.
- Daj powąchać - poprosiłem.
Ale pachniało cudownie. Było gorzkie, mocne i obiecywało odpoczynek. Oddałem jej
nietkniętą szklankę.
- Co oznaczał ten wierszyk, który recytowałaś w samochodzie?
- To z Burnsa, oczywiście, w szkockim dialekcie. Chyba nie umiałabym przetłumaczyć tego
na angielski.
- Ty umiesz? - Mirek zrobił złośliwy sztych w moją stronę.
- Nie wiem, czy to oddaje dokładnie sens wiersza, ale kiedyś czytałem takie tłumaczenie:
Mocarny Barleycorn Johnem,
W pogardzie miej wnyki one,
Dwa grosze wart lęk przed złem,
Bies okowity licem twem.
Diabeł ze szkockiego wiersza lub mój własny sprawił, że wyciągnąłem dłoń w stronę
trzymanej przez Kryszkę szklanki i przełamując jej zdziwiony opór, podniosłem do ust.
- A więc jednak... - rzekł Mirek z ulgą.
- Co jednak? - zezłościłem się.
- Proszę bardzo - uśmiechnęła się Kryszka.
Wypiłem do dna.
- I jak smakowało? - zapytała ciepłym głosem.
- Wolałbym nie czuć więcej tego smaku...
- Było niedobre?
- Było wspaniałe...
Kryszka wpatrywała się w porcelanową popielniczkę, której biel skalało już kilka petów. Tak
długo trzeba by to wszystko wyjaśniać! Co wieczór wyganiało mnie z domu poczucie, że strop
jest niżej i niżej, do łóżka wdzierała się zimna woda z nieistniejącej rury. Ktoś niósł wielkie
szczęście do baru Orangutan na Przymorzu, ale kiedy tam jechałem, nikogo już nie było, żadna
dziewczyna nie chciała tańczyć z pijanym ptasznikiem, co dnia wspinającym się i zeskakującym
ze skały. Gorycz była pełna kurzu i zamykałem oczy, czekając na sen, jak na ekspres do
następnego dnia. Moje myśli podlane wódą, piwem, siarkowym jabcokiem, nabierały odwagi.
Gasł, przycichał wrogi chór, który słyszałem całe życie. Ogarniało mnie wtedy biblijne
szczęście - jest - to jest, nie ma - to nie ma, tak to tak, nie to nie - tak brzmiała mowa
pijaństwa.
Budziłem się z jedną tylko myślą - z kim wypić lub za co wypić. Już nawet nie co, bo ten
problem był mi obojętny. Ważne było tylko jedno: żeby doznać tego, co czułem teraz, po
wypiciu szklanki piwa z rąk Kryszki. Mrowienie w płatach czołowych, ulgę w żołądku i udach,
jak po seksie. Nagłe, szczęśliwe wypadnięcie z męczącej autostrady czasu. Po wypiciu kawy z
cyjankiem każda kolejna trucizna zdawała się błaha.
- Czemu to robiłeś? - spytała teraz, jakby siedziała na widowni moich myśli.
- Dlaczego piłem? Od miesiąca, od chwili przyjazdu do Anglii ciągle sam siebie o to pytam -
dlaczego?
- Wcale nie zabiłeś się dla Oli - dowalił mi mój przyjaciel.
- Kto to była Ola? - zapytała z tą krótką, zazdrosną nutą w głosie.
Uśmiechnęła się szeroko, ufnym uśmiechem, widząc, jak na małym podwyższeniu zbierają
się grajkowie.
Mirek nie potrafił sobie odpuścić. Gryzł dalej jak buldog.
- Nie zrobiłeś tego, bo cię zdradziła - krzyczał po polsku w coraz głośniejszym gwarze pubu.
- Chciałeś, żeby Ola wyciągnęła cię z piwnicy. Nie mam racji?
- Dla kogo chcesz być tak cholernie w porządku? Ale masz cholerną rację: nie zrobiłem tego
dla Oli. Człowiek nie zabija się dla tych, co mają żyć. Zrobiłem to dla siebie. Zabiłem się, bo nie
mogłem znaleźć biletów do kina!
- Co ty bredzisz?
- Mówisz: piwnica... Wiesz, jak tam było. Na dodatek byłem przekonany, że tak będzie już
zawsze, że nie mam żadnych szans. O całym naszym kraju tak myśleliśmy - że jesteśmy
skazani! Nie ufałem swojej woli - była bezskuteczna. Byliśmy tacy młodzi, nie zrobiliśmy
jeszcze nic, co mogłoby potwierdzić nasze istnienie. Jedyne, co mogłem zrobić, to wyrwać się z
konieczności - to tylko mogło mnie przekonać, że j e s t e m.
- Zaraz zacznie się keighley. Strasznie się cieszę, że przyjechaliśmy tu razem - rzekła
Kryszka.
Zagrały kobzy i skrzypce.
Na małym parkiecie pubu zebrał się już tłumek. Tłoczyli się tam po równi mężczyźni,
kobiety i dorastające dzieci. Trafiliśmy właśnie na szkocką zabawę wiejską, w której
uczestniczą wszyscy mieszkańcy bez względu na różnicę wieku czy płci - keighley.
W zabawie tej obowiązywały ścisłe reguły. Wzdłuż ściany o okienkach wychodzących na
Loch Fart ustawiły się kobiety. Naprzeciw stanął rząd mężczyzn. Kobziarze grali skoczną pieśń,
a tancerki i tancerze podrygiwali w miejscu. Wreszcie na dane hasło pomiędzy rzędami
rozpoczął się ruch. Mężczyźni całym rzędem podchodzili do kobiet, kłaniając się im dwornie.
Kobiety także całym rzędem robiły dyg. Większość tancerek była w dżinsach i ich gest, by
unieść kraj spódnicy, był pusty. Po pierwszym ukłonie oba rzędy cofały się na miejsce. Jeden z
tancerzy sunął na drugi koniec rzędu kobiecego. Porywał stamtąd partnerkę i krążył z nią
pomiędzy rzędami w coraz szybszych obrotach. Wreszcie para rozdzielała się i oboje wracali do
swych rzędów. Wtedy z drugiego końca męskiego rzędu odrywał się nowy tancerz i szedł po
przekątnej ku następnej partnerce, by odtańczyć między rzędami swoje szalone obroty. W
skrócie - taniec ten aluzyjnie opowiadał o życiu.
Mirek natychmiast poszedł za Kryszką. Odnalazłem go wzrokiem pomiędzy stojącymi. Szło
mu nieźle. Każda figura tego społecznego tańca była zrozumiała. Kryszka śmigała jak fryga.
Zostałem sam. Nie umiem powtarzać cudzych gestów. Nie nadaje się do prowadzenia
nikogo, nawet siebie. A kiedy próbuję to robić, wygląda to źle i głupio. Dlatego dawno
przestałem już próbować. Tak wolę.
Po chwili znów ją ujrzałem. Kryszka siadła obok mnie zdenerwowana czy też tylko
zmęczona. Pokazała palcem na Mirka, który trafił do pary z jakąś młodą Szkotką. Jak spętane
źrebię skakał przed nią, śmiał się, dokazywał i sprawnie wprowadził ich parę w taneczne obroty.
Jednak wymiana między rzędami musiała być szybka. Każda z par robiła zaledwie kilka
obrotów, by na ich miejscu mogli tańczyć inni. Mirek jakby uparł się, chcąc przebić ilością
obrotów wszystkich tancerzy. Oparł się na jednej nodze, jak na osi karuzeli, i zrobił nie trzy, nie
cztery obroty, ale dziesięć. Jego partnerka, wygięta w tył zbladła, a na jej twarzy zgasł uśmiech.
Ze skrajnego rzędu oderwał się tancerz, który miał ich wymienić. Był to wielkolud w
szkockiej spódniczce, brodaty i zły. Jego partnerka z rzędu kobiecego nie okazywała niepokoju,
przeciwnie - zachęcała towarzyszki do klaskania. A Mirek krążył, krążył, jakby krążeniem tym
chciał wkręcić się w jakiś wolny przestwór lub wykręcić od czegoś.
Wielkolud zirytował się wreszcie - złapał go za rękę i Mirek stanął jak bąk, któremu pękła
sprężyna. Próbował jeszcze coś mówić, ale brodaty nie słuchał - po prostu wypchnął go z tłumu
tańczących. Twarz Mirka wyrażała dojmujący wstyd. Domyślałem się, jak się czuje - nawet nie
obrócił się w naszą stronę i uciekł na górę. Tego wieczora nie pojawił się więcej.
Poszliśmy później do restauracji. Mieściła się w tylnej części Starego Gwizdka. Jej okna
wychodziły na las.
- Dlaczego on tak dużo pije, Janice nic mi o tym nie mówiła? - zapytała Kryszka, gdy już
zasiedliśmy przy stoliku i zamówili jedzenie.
- Kiedyś nie był to pewnie taki problem jak dziś - odrzekłem.
- Ale dlaczego?
- Myślę, że się boi spotkania z Janice.
- A dlaczego ty nie pijesz? Czy to znaczy, że jesteś bardziej opanowany od Mirka?
- Naprawdę tak myślisz? - spojrzałem na nią koso.
- Ja mogę oceniać tylko to, co widzę... Przecież wcale cię nie znam! - ta z pozoru
obiektywna uwaga była wyznaniem. Przyjrzałem się jej uważnie. W świetle świecy jej twarz,
oblicze urwisa, który tylko przez pomyłkę hormonalną stał się kobietą, nabrała ciepła.
- Nie wiem - powiedziała. - On mnie teraz przeraża. Ty też jesteś taki?
- Och, myślę, że gorszy. Naprawdę...
Nie wierzyła mi. Uśmiechnęła się z ulgą i wdzięcznością, jakby odkryła we mnie coś, co
urzeka... Wkurzało mnie to!
- Byłem papieżem gdańskich alkoholików... - zastosowałem dawno sprawdzony trick.
- Och, to cudowne... Byłeś papieżem... Wiesz, właśnie chyba za to cię polubiłam - złapała
mnie za rękę. Z tą wiarą była bezbronna! Przeraziłem się sobą.
- Nie słyszysz, co mówię? Byłem alkoholikiem!
- Wiem, wiem... - kiwnęła głową poważnie, jakby się na coś zdecydowała. - Jeśli chcesz, to
opowiedz mi o tym.
- O czym tu opowiadać?
- Wszyscy piją... Ja też - rzekła z powagą, unosząc w górę kieliszek białego wina. Ryknąłem
śmiechem.
- Ona też pije! Boże mój... o n a t e ż p i j e! - ryczałem na całą restaurację.
Zrobiła zdziwioną minkę.
- Dlaczego śmiejesz się ze mnie? - zapytała.
- Nie śmieję się z ciebie...
Patrzyła niespokojnie.
- Ty przestałeś pić, prawda? - Bo to dzisiejsze piwo to chyba przypadek, czyż nie?
Tak. Wszystko to przypadki - i trzeźwość, i alkoholizm.
- Nie rozumiem...
- No to jak mogę ci to wytłumaczyć?! Skoro ty nie rozumiesz? Możesz mi to po prostu
spróbować wyjaśnić zamiast krzyczeć.
- Pytanie tylko, po co?
- Ja sama o t y m nie mogę zdecydować, po co.
- Sprytne... Zresztą, co za różnica.. Pewnie słyszałaś, że w 1981 roku został u nas ogłoszony
stan wojenny. - Kiwnęła skwapliwie głową. - Noc, gdy to się stało, spędziłem z pewną
kosmetyczką, która udzielała mi swego ciała, gdy byłem w potrzebie.
- Kochałeś ją?
- Nie. Broń Boże, była szpetna i całkowicie banalna.
Kryszka była zdziwiona i widziałem, jak na małej karteczce swego serca wpisuje mi punkty
karne. Pieprzyłem to! Wiedziałem, że nie zdołam jej nic wyjaśnić. Nie szukałem łatwego
wybaczenia. Zresztą czy ktoś, kto umierał tyle razy, może powiedzieć cokolwiek komuś, kto był
tak n i e p r z e r w a n i e żywy?
- Wyrwawszy się z rąk... no dobrze, niech będzie, że z rąk owej damy, wyszedłem na ulicę.
Padały drobne płatki śniegu, a ulicami jechały tramwaje i czołgi. Popołudnie owego
historycznego dnia spędziłem w kawiarni, upijając się w towarzystwie równie zgnębionych jak
ja artystów. O godzinie ósmej zaczynała się godzina milicyjna. Duch przekory sprawił, że
ledwie wyszliśmy z lokalu, zawyliśmy w trójkę znaną powszechnie pieśń masową. Pamiętasz:
Allons, enfants de la patrie!
Le jour de gloire est arrivé!
Contre nous...
Natychmiast zostaliśmy otoczeni przez zomowców (ZOMO - to zmilitaryzowana milicja) i
dowódca patrolu oskarżył nas, że śpiewamy publicznie... niemieckie pieśni.
- Niemieckie?
- Śmiejesz się? Tak, niemieckie, i dobrze przedtem obici, trafiliśmy do detox room, po
polsku - wytrzeźwiałki. Kiedy tak stałem przed okienkiem depozytowym Izby, nagle ten sam
duch, mój d u c h, kazał mi oświadczyć, że nie nazywam się Jacek Somk (nie miałem zresztą
na to żadnego dowodu - wszystko pogubiłem w czasie tygodnia pijaństwa), ale - Breżniew...
Kryszka śmiała się radośnie. To dziwne - te opowieści działają na ludzi odprężająco. Tak
działa każdy żywioł. Byłem częścią żywiołu.
- Leonid Breżniew. Trudno było oczekiwać, że uwierzą mi na słowo. Najpierw więc badano
mnie dokładnie, wsadzając do trzeźwiącej klatki, która wypełniała się lodowatą wodą, a
następnie polewano mnie z węża...
- Z ciepłą wodą...?
- Nie, mój kwiatuszku. Jeszcze zimniejszą. Od tej wody myślałem, że jądra mi odpadną i
nigdy już nie odtaję. A powietrze z wybitego okienka, chociaż była zima, wydawało się
cieplejsze.
- Nie kpij sobie ze mnie, proszę - rzekła mroźnym głosem.
- Mogę paść przed tobą na kolana, jeśli ci o to chodzi...
- Nie możesz traktować mnie normalnie?
- Jak normalnie? Mogę ci tego wszystkiego po prostu nie opowiadać...
- Mów, przepraszam.
- Nie mam już wiele do powiedzenia. Nie uległem jednak, i jako Leonid właśnie zostałem
odstawiony na salę sypialną, a nawet na mojej szafeczce z rzeczami w depozycie znalazłem
nazwisko: Breżniew Leonid.
Uśmiechnęła się. Nie powinienem był jej nic opowiadać. To było głupie, więcej: to było
niskie. A jednak - te wszystkie pijackie opowiastki były elementem mojej urody... A z urody
trudno przecież zrezygnować... Na jedno jej zawołanie zamerdałem ogonem!
- Czy nie miałbyś ochoty przejść się nad Loch? - zapytała, pełna gotowości na wiele rzeczy.
Wziąłem ją za rękę i wyprowadziłem z pubu. Przyjęła to naturalnie. Podziwiała miejscową
architekturę, domki jak z bajki w stylu, który słusznie nazywany jest angielskim. Poszliśmy w
kierunku wody. Im bliżej byliśmy tafli jeziora, tym większy ogarniał nas spokój. Siedliśmy na
tarasie nabrzeżnego pubu. Kryszka zapytała, czy nie chcę piwa. Odmówiłem. Wziąłem za to
litrową butlę wody mineralnej i całą wypiłem z gwinta, jakby to była butelka jabcoka. Grdyka
poruszała mi się głośno i bezwstydnie. Kryszka nie mogła oderwać od niej oczu.
- Ta umiejętność, to z tamtego okresu?
- Coś w tym rodzaju.
- Ciągle nie mogę pojąć. Jak można tak pić, jakby się bardzo siebie nie lubiło. Ja lubię pić -
wyznała wreszcie - ale kiedy czuję, że za dużo piję, to przerywam picie, bo nie chcę wpaść w
alkoholizm. Wtedy już naprawdę nie mogłabym pić.
- Jesteś cudowna! - wykrzyknąłem.
- A to dlaczego? - spytała dociekliwie, jakby chcąc się tego czegoś nauczyć i powtarzać, gdy
będzie po temu okazja.
- Nie mogę ci powiedzieć dlaczego, bo nie byłoby wtedy cudu, nie rozumiesz?
- Uśmiechnęła się do siebie, jakby już nabrała pewnych przekonań na mój temat.
- Chyba nie było proste zerwać z alkoholem. To pewnie trwało bardzo długo...?
- Och nie, zrobiłem w jednej chwili.
- Żartujesz znów ze mnie?
- Nie: naprawdę zasnąłem i obudziłem się innym człowiekiem.
- Mów poważnie!
- Mówię poważnie. Mogę ci to opowiedzieć szczegółowo.
- Mhm, chcę... - zachęciła dziecinnie.
Oparła się wygodniej o ścianę mroku za naszymi plecami.
- Już dawno nikomu o tym nie mówiłem.
Wkrótce potem, jak w detox room okazałem się Breżniewem, piliśmy u B., rzeźbiarza
skrzypiec z gliny na Głównym Mieście i towarzyszył nam niejaki Zdravko.
- Sdrov'e - uśmiechnęła się.
- No, prawie. Zdravko był rzeźbiarzem z Chorwacji, który, jak wielu w owych czasach,
musiał ukrywać się przed milicją. Na nieszczęście Zdravka najpopularniejszym toastem polskim
jest „Zdrówko, mości panowie”, co można przeczytać nawet u starożytnych autorów w rodzaju
Kitowicza. Nie byłbym sobą, gdybym nie strawestował tego na - „Zdravko, mości panowie!” I
wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że B. miał nad sobą ormowca, czyli kogoś w
rodzaju ochotniczego milicjanta.
- U nas też są takie oddziały, nazywają się guardian angels...
- To nie to samo, ale mówi się trudno. Temu ormowcowi bardzo nie podobał się hałas w
pracowni na dole. Pukał więc, prosząc: „Ciszej, panowie, bo zawołam ZOMO!”
Oczywiście nikt nie zwracał uwagi na głupie czepianie się jakiegoś kabla. Balowaliśmy dalej.
Zdravko przyprowadził ze sobą dziennikarza z czasopisma kulturalnego, niejakiego
Bałwańskiego. Onże dziennikarz był istnym pokurczem. Łysy, chudy i kaleki, mógłby
występować w panopticum. Nie dość, że pracował w reżimowej gazecie, to jeszcze miał na
policzkach egzemę i braki w uzębieniu. Ale był dumny, że nie boi się utrzymywać kontaktów z
opozycją, a nawet chciał do podziemnej prasy napisać o chorwackich czartach z lipowego
drewna, które były specjalnością Zdravka Wypićia. Bałwański nie powinien pić alkoholu, jak
zresztą większość. Po pierwszej szklance pierwszorzędnej wódeczki zasnął przy stole,
rozświetlając półmrok pracowni egzemowatą łysiną. Wódka, jak to zwykle bywa, lała się tego
wieczora strumieniami i pewien szacowny prozaik rodem z Wołynia zabawiał towarzystwo
numerem baletowym, który nazywał „kazaczok, hej ha, hop!”. To „hej ha hop!” wykrzykiwał
tak głośno przez uchylone okna pracowni, że z pewnością słyszeli to milicjanci w komisariacie
na Piwnej, nie mówiąc o ormowcu. Taneczne tupanie prozaika tak dalece zachwiało równowagą
towarzystwa, że na podłogę zwaliła się z hukiem wanna, pełna butelek po piwie, stojąca na
szafie przy wejściu. To był bezpośredni powód, dla którego w pracowni zjawiło się ZOMO.
- Kto nie ma gdańskiego zameldowania? - zapytał dowódca patrolu.
Na to podniósł głowę uśpiony Bałwański i rzekł z lubieżnym uśmiechem:
- Zdravko, mości panowie!
I tak oto Zdravko Wypić poszedł siedzieć do internatu, a ostatnio mówi się, że poprosił o
polskie obywatelstwo i zostanie pewnie wiceministrem kultury.
Udało mi się znów Kryszkę rozśmieszyć, a nawet być może wzruszyć. To był już jakiś
kapitał.
- Ale to ciągle nie to, co chciałeś opowiedzieć, nie?
- No, może... - żachnąłem się - jeszcze nie zdecydowałem, co ukryję! Tamten wieczór -
kontynuowałem - nie skończył się dla mnie tak szybko. Wiesz, wszyscy moi kompani popili się,
jak należało. Ale aresztowanie Zdravka rzuciło na nas wszystkich krępujący cień. Spora część
znajomych siedziała już po więzieniach, a my ciągle byliśmy na wolności.
- To chyba dobrze?
- No właśnie, nie rozumiesz. Wyglądało na to, że nasza misja była zupełnie nieważna, a
Historia nami wzgardziła.
- To głupie! Lepiej nie iść do więzienia, niż iść! Na wolności można przecież wielu rzeczy
dokonać. Nawet pomóc uwięzionym.
- Nie umiem ci wytłumaczyć, co kierowało wówczas moim postępowaniem. Nie rozsądek
bynajmniej. Potrzebowałem heroizmu!
- Ale po co? Do czego to miało służyć?
- Do niczego! Nie rozumiesz... Po prostu... - zawahałem się - dla Sprawy...
- Dla jakiej sprawy? - pytała.
- Dla Sprawy, albo dla zabawy! Nie przerywaj mi, bo już ci nic więcej nie powiem...
Rozbudziłem towarzyszy, by byli świadkami mego gestu i oświadczyłem: „Idę do więzienia!”
- To głupie!
- Być może. Wtedy wydawało mi się, że postępuję w jedynie słuszny sposób. Żądała tego
Historia, moje Wychowanie, duch mojego Narodu. Było już po godzinie milicyjnej. Ulice
zasnuwał niepokalanie biały śnieg. Nie było także kolein po pojazdach. Wyszedłem na Długi
Targ i miałem wrażenie, że wędruję po uliczkach miasta lalek. Światła w oknach były
pogaszone i przeżywałem cudowny stres - przekraczałem zakaz, który gnębił mnie całe życie...
Zaryzykowałem nędzny spokój, a nawet życie dla wcale nie atrakcyjnej w o l n o ś c i. Każdy
oddech przekonywał mnie, że znalazłem to, czego szukałem całe moje pieskie życie - byłem
wolny i sam jak palec. Każdy mógł mnie zabić!
-To straszne! - jęknęła Kryszka.
- Nie, to było właśnie piękne. Wędrowałem jakiś czas po uliczkach tysiącletniego miasta,
przeżywając wreszcie najbardziej ludzką przygodę. W jednej chwili stałem się wolny, jak nigdy
przedtem. Spacer trwał już jednak jakiś czas, a nie spotkałem ani jednego zomowca! Zaczęło
mnie to niepokoić. Moim zamiarem było przecież trafić do więzienia, a tu nie było nikogo, kto
by mi to umożliwił. Przekroczyłem najsrożej egzekwowane prawo stanu wojennego, a nikt nie
chciał się tym zająć! To było po prostu okropne!
- I co, nie złapali cię? - spytała z nadzieją.
- Poczekaj, to nie koniec. Poszedłem na ulicę Piwną, gdzie mieści się posterunek, miałem
nadzieję, że tam natknę się na mundurowych. Ulica była pusta. Stanąłem przed posterunkiem,
myśląc, co dalej ze sobą zrobić? Nie mogłem wrócić do B. i powiedzieć, że mnie nie zamknęli -
każdy miałby prawo pomyśleć, że stchórzyłem. Lecz oto wówczas właśnie nadjechał autobus
zomowców! W jednej chwili znalazłem się w tłumie młodych milicjantów. W ogóle nie
zwracali na mnie uwagi i śpieszyli do wnętrza posterunku. Zatrzymałem jednego, rozkazując, by
dał mi papierosa! Nie palił. Ale zatrzymał kolegę i z wyraźnym strachem w oczach wręczył mi
całą paczkę. To mnie rozśmieszyło. Krążyłem w tłumie wrogiego wojska, jakbym miał czapkę-
niewidkę. Ten cały stan wojenny przestał być dla mnie groźny, stał się groteską. Poczułem w
sobie moc zaryzykowania wszystkiego - nawet własnego szczęścia, własnej wygody, nawet
życia. Wyizolowałem wolę życia jak pojedynczy mięsień i bawiłem się nim, to naprężając, to
rozluźniając. Czułem, że zdobyłem wreszcie nad sobą władzę. Na schodkach komisariatu stał
oficer i zapalał papierosa. Podszedłem do niego i zwróciłem się familiarnie: „Stary, daj ognia!”.
Przypalił mi i zaproponował, bym wszedł do środka i się rozgrzał. „Nie mam czasu” -
odpowiedziałem i przepychając się pomiędzy milicjantami...
- Wróciłeś do pracowni?
-...skąd! Przecież powiedziałem ci - chciałem trafić do więzienia. Skoro nie wyszło mi z
tamtymi zomowcami, musiałem poszukać sobie innych.
Twarz Kryszki zmieniła się. Znikło z niej rozluźnienie. W lewej dłoni trzymała prawie już
pustą szklankę, a palcami drugiej cicho pukała po stole. Loch był całkiem pusty, ale z drugiego
brzegu dochodziły odgłosy jakiegoś dancingu.
- Wróciłem po śladach na Długi Targ. Przeszedłem Zieloną Bramę i znalazłem się w
miejscu, gdzie dawno, dawno temu miało miejsce pewne rodzinne wydarzenie. Myślałem, że już
nic z tego, będę musiał wrócić do Kuźniczek, gdy nagle z Bramy szybkim krokiem z
automatami wycelowanymi wprost we mnie wybiegła grupa zomowców.
Otoczyli mnie. Wiele rąk złapało mnie za ramiona. Dowódca żądał przepustki. Ryknąłem im
śmiechem prosto w nos.
- Nie przyjmuję, słyszysz, do wiadomości jakiegoś cymbalskiego stanu wojennego... A poza
tym nikt mi nie odbierze prawa do nocnych spacerów!
Wtedy jeden nich uderzył mnie w twarz. Obudziła się całą moja wściekłość. Pojąłem w
jednej chwili, jak bardzo tego wszystkiego nienawidzę. Jedyne, na co zasługiwali ci wszyscy
arschleckerzy, te wszystkie dupolizy kolejnych ustrojów, to by ich zabić, powywieszać jak psy
albo wrzucić po kolei do kloacznych dołów! Zetrzeć w proch wszelką podległość, każde
77
schylenie krzyża, Wyrywałem się, krzycząc: „Nigdy więcej! nigdy! Pozabijam was,
skurwysyny!”
- I co było dalej? - spytała przerażona.
- No, co było? Skatowali mnie! Miałem śmierć kliniczną... Obudziłem się po dwóch
tygodniach w szpitalu. Niestety, straciłem na dłuższy czas mowę. Rozumiesz, afazja
pourazowa...
Wtedy przepisałem się na nowo. W tym nowym j a nie było już miejsca... by pić. To już nie
było konieczne, skoro umiałem powiedzieć „nie!” i żyłem. Byłem usprawiedliwiony, nic już nie
mogło mnie obrazić!
Kryszka wtuliła się we mnie i już głośno stukała w blat czerwonymi paznokciami. Zabawa na
drugim brzegu ucichła. Ująłem jej twarz w dłonie, patrzyła na mnie.
- Nie! - czułem jej oddech, gdy mówiła te słowa. - Nie mogę, bo stanę się taka sama... To
mnie przeraża! Myślę, że jesteś OK,, polubiłam cię, ale... boję się ciebie...! Nie rozumiem
siebie, słyszę, jakbym pękała w środku... My Gosh!
Uciekła, zostawiając mnie samego. Tak bardzo zżyłem się z tymi skeczami, nawet ze swą
ostatnią śmiercią, że nie widziałem w tym niczego nadzwyczajnego. Pokiwałem głową i
„pokaczałem” za nią do Starego Gwizdka.
17.
Następnego dnia byliśmy już w Dunvegan. W Kyle of Lochalsh kończy się mała dróżka,
oznaczona na mapach numerem 87, a ze szkockiego brzegu kursuje prom do Kyleakin, już na
Skye. Na wyspie nie ma przemysłu ani miast. Wydała mi się ziemią, o której zapomniano.
Zatrzymywały nas w drodze stada owiec i krowy, kontemplujące fiolet nieba. W dali
nieruchomiały ruiny starych zamków w posępnej grochówce chmur. Czas się zatrzymał.
U podnóża zamku Dunvegan byliśmy o ósmej wieczorem. Samochód zostawiliśmy na
podjeździe. Kryszka pobiegła na górę poszukać Janice.
Hall, choć wiodły doń dwuskrzydłowe, mocarne drzwi, nabite metalowymi ćwiekami, był
maleńki. Stała tam przeszklona gablota i ławka, na której Mirek zaczaił się, jakby chciał z niej
uczynić barykadę. W gablocie eksponowano podłużne pudełeczko w kształcie dziecinnego
statku z kory z odsuwaną pokrywką, na której widniał ledwie widoczny napis: „Otwórz,
proszę”. Pudełeczko połączone było z czymś, co przypominało woreczek. Opis eksponatu był
następujący: „Storranie komunikowali się z lądem za pomocą takich właśnie drewnianych
stateczków, które przywiązane były do nadmuchanych owczych żołądków. Rzucane w prądy
morskie wieści nieraz ratowały Storran przed głodową śmiercią, od kiedy wyspiarze zatracili
wiarę, że wszystko, czego potrzeba im do życia, znajduje się na Wyspie.”
- No cóż, będziesz miał wreszcie swoją Janice - rzekłem z ulgą.
- Tak, tak... - basował cicho Mirek. Zabrzmiało to niewesoło.
- Nie cieszysz się?
- Jasne, że się cieszę. Byle tylko była...
Czekaliśmy długo. Może pół godziny. Z hallu przechodziło się do galerii, gdzie wisiało
pewnie więcej starych portretów niż etykiet od piwa na słomiankach przy łóżkach w
akademikach. Obaj byliśmy zmęczeni i przygnębieni. Skończyła się wolność naszych wyborów.
Gdzieś na wyższych piętrach zamku urzędowało biuro Old Storr Virtuality, gdzie
przypuszczalnie można było znaleźć Janice. Ale Mirka to nie cieszyło. Zrozumiałem nagle, że
mimo posępności tego miejsca, nie bałem się. Nie bałem się własnego lęku! Że nadpłynie i
zagarnie mnie bezlitośnie! Kiedy to się stało? Kiedy do tego stopnia stałem się podmiotem
własnych emocji?
- Boję się - rzekł wtedy Mirek. - Boję się, że ta małpa wykręci jakiś numer...
- O kim mówisz?
- O Janice... Wiesz, co jest gorsze w łóżku od psychologa?
- Może psychiatra...
- Nie! Mój drogi... tylko policjant!
Zerwał się z ławki i poszedł w stronę galerii portretów. - „Idę się przejść!” - powiedział
takim tonem, że było jasne, iż nie życzy sobie towarzystwa.
Kryszka wróciła wreszcie z nadąsaną miną.
- Widziałam Janice. Ma coference call z Nowym Jorkiem.
- Więc jest -- ucieszyłem się.
- Tak, ale nie chce z nim rozmawiać.
- Co się stało?
Kryszka wzruszyła ramionami.
Znudzeni oczekiwaniem, poszliśmy wreszcie obejrzeć „nasze pokoje”. Wędrowaliśmy
korytarzami, pełnymi starych portretów i mebli. Kręciliśmy się, pokonując amfilady sal, bo
niektóre wejścia były zamknięte grubymi sznurami - wiodły do zamieszkanych części Zamku.
Forteca Mc Leodów miała dwie baszty o kwadratowej podstawie, stojące ma dwu krańcach
głównego gmachu. Cała budowla wznosiła się ponad Loch Dunvegan, gdzie na kamienistych
plażach wylegiwały się foki o minach starych, znudzonych psów. Szliśmy od mniejszej baszty
do części nowszej, na którą zwróciłem uwagę, zbliżając się do zamku, bo szczyt wieńczył maszt
flagowy, a postawę otaczało coś na kształt barbakanu.
- Tam są nasze pokoje - rzekła Kryszka.
Były to po prostu małe cele o płaskich sufitach, podpartych belkami, i stosunkowo sporych
oknach, wychodzącym na Loch. Rzuciłem na swoje wyrko torbę podróżną i przynagliłem
Kryszkę, byśmy wrócili do hallu.
Ale Mirka nie było ani tam, ani nigdzie indziej. Chwilę czekaliśmy, mając nadzieję, że się
niebawem zjawi. Może zwiedza przyziemie zamku? Kryszka była podekscytowana.
- Boję się, żeby coś mu się nie stało. Przede wszystkim może zostać zatrzymany przez
Military Police...
- Co ma tu do roboty policja wojskowa, do diabła?
- Mówiłam ci. Naszym projektem „opiekuje się” wojsko. Jest na Old Storr od dobrych
sześćdziesięciu lat - mówiła Kryszka. - W 1934 roku ewakuowano wszystkich mieszkańców, a
wyspę oddano wojskowym - zostały tam tylko skały, ptaki i rakiety...
Mina Kryszki świadczyła, że nie była zadowolona z tego stanu rzeczy.
- Amerykanie przywieźli na Old Storr najwyższą technikę. To prawda... - sarkała. - Ale nikt
na Wyspie nie czuł się nigdy dobrze ani bezpiecznie. Ptaki rozmnożyły się tak obficie, że
zapachu guana niezdolny jest rozwiać nawet najsilniejszy sztorm. Ptaki zasrywają radary i
anteny satelitarne. Mamy kłopoty z komunikacją. Nawet helikoptery lądują tam z trudem. Każde
otwarcie drzwi powoduje walkę z jakimś ptasim zgromadzeniem. Powoli przewagę zdobywają
nad wszystkim, nawet nad samolotami, ogromne głuptaki... Wiesz? - pytała podekscytowana -
głuptak ma skrzydła półtorametrowej rozpiętości! Zaniepokojony, może być niebezpieczny. Nie
dlatego, że chciałby zabić człowieka, jak człowiek jego, ale w tych skrzydłach drzemie ogromna
siła, zdolna strącić ptasznika w kipiel oceanu. Obowiązuje nas zakaz chodzenia po klifie, nawet
przy barierkach!
Z głębi pamięci wynurzył się przed mymi oczami obraz, którego nigdzie nie mogłem
przeczytać ani też wymarzyć. Być może z takimi obrazami przychodzimy na świat, niby
komputery z fabrycznymi programami:
„Ptasznicy jak pająki pełzli w górę litej skały... każdej nocy ich ręce dosięgały kilkudziesięciu
głuptaków. Potem odpoczywali na gołej skale ze zwojami lin, przewieszonych przez plecy. Nad
nimi wisiał baldachim bezchmurnego nieba i nisko świeciła lampa księżyca, jakby czuwała nad
rodziną człowieczą. Ogromny, dudniący ocean kazał sobie przypomnieć modlitwy do Niego,
który pozwolił im dokonać tej śmiertelnie niebezpiecznej pracy i dał ludziom z Wyspy ich ich
zwinne i silne - ptasie nogi.”
Twarz Kryszki była odprężona i bezbronna, jakby przeżywała wiersz.
- Snap out of it! - machnęła mi dłonią przed nosem.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytałem.
- Jestem Kryszka Berg - stwierdziła po prostu i była to niewątpliwie prawda. Obok mnie
siedziała trzydziestoletnia Christine Berg, zamieszkała ostatnio w miejscowości Wooster, Ohio.
Poczułem kolejny raz w moim pieprzonym życiu, że człowiek, o którym myślałem, że już, już
go mam, że go już złapałem - wymyka się z moich rąk jak głuptak. I odfruwa. Obok nas stała
gablota ze stateczkiem pocztowym, do którego przywiązany był zeschły owczy żołądek,
wypełniony niegdyś tchnieniem jakiegoś Storranina.
Wtedy pojawiła się Janice o urodzie i figurze ładnej golonki, w osobiście wyhaftowanym
dżinsowym mundurku. Kryszka zerwała się z ławki i rzuciła koleżance na szyję.
- Oh, God, dobrze, że jesteś, Janice! Mirek! Mirek gdzieś zniknął...!
Na twarzy Janice malowało się obrzydzenie.
Pojechaliśmy zaraz na policję. Tak zarządziła Janice. Posterunek o jednej zaledwie celi
mieścił się zaraz obok pubu o nazwie Bird Legged Poeples w miasteczku Dunvegan. Policjant o
twarzy Norwega czy Kaszuba, o jasnych, kręconych włosach i dużym, prostym nosie, roześmiał
się tylko, gdy usłyszał, co nas sprowadza.
- To nie nasza sprawa, królewskiej policji! Wszystko, co dzieje się na zamku Dunvegan,
podlega jurysdykcji XXIX szefa klanu Mc Leod. A teraz dodatkowo najstarszy syn sir Johna,
Torquil, sprowadził do zamku Amerykanów i rządzi się tam wyłącznie Military Police.
Szukajcie więc swojego kolegi u waszych krajanów, a nie u nas.
Janice była wściekła, a Kryszka posmutniała.
Kobiety postanowiły pójść na piwo. Powlokłem się za nimi. Kiedy siedliśmy w pubie, Chris
zaatakowała Janice. W oczach Chris zobaczyłem wściekłość i rozgoryczenie.
- Ty jesteś po prostu głupia cipa, to tylko mogę ci powiedzieć!
Janice strachliwie obejrzała się w moją stronę.
- Powtórzę to nawet przy nim! Mirek wciąż robi ci numery... To właśnie z jego powodu
uciekłaś z East Isley. Nie wiem, co tam było, do kogo znów się maślił?
- To nie ma znaczenia! - rzekła twardo.
- Jak to nie ma znaczenia? Więc po jaką cholerę tak przejmujesz się jego zniknięciem? To
bez sensu! Nie rozumiesz, że to nie ma sensu...! Ja mu nie wierzę! Po tym, co zrobił ostatnio,
tym bardziej! Z jednej strony jedzie przez całą Anglię i Szkocję, by cię znaleźć... To jest OK.,
tak powinno być. A z drugiej strony po pijanemu dobiera się do koleżanki własnej kobiety - to
jest w porządku?!
- Dobierał się do ciebie wtedy? - zdziwiłem się kłamliwie.
- Tak, nad ranem. Kiedy ledwo widziałam na oczy...
- On jest po prostu słaby... O Boże, jak ja go dobrze znam - mówiła ze smutkiem w głosie
Janice. - Jedynym lekarstwem na lęk przed śmiercią starzejącego się mężczyzny jest...
wydupczyć inną kobietę! Dlaczego miałabym być zła na Mirka, że próbował dobierać się do
ciebie? Gdyby tego nie robił, to byłby znak, że się już ze wszystkim pogodził.
Oboje otwarliśmy oczy ze zdziwienia.
- Więc ty już nie wierzysz w takie rzeczy, jak miłość, wierność et caetera?
- Och, wierzę, oczywiście, że wierzę. Niestety - w oczach mężczyzny nawet najpiękniejsza,
n a j w a r t o ś c i o w s z a kobieta staje się w końcu kimś, kto z rana potyka się o swój biust w
drodze do łazienki. Nie udawaj kretynki! Jak kogoś takiego można łakomie pożerać wzrokiem,
każdą jego komórkę uczynić własną, zlizywać każdą kropelką potu... No, jak można?
- Ale to nie jest miłość - powiedziała cicho Chris. - To nie to, o czym gadałyśmy na
campusie. Nie, to nie to!
- To jest miłość naszego czasu. To, o czym dyskutowałyśmy w high school, to było... jak
brzmiało to słowo z twojego języka? Ach wiem - „meelovanye”, ale w naszym języku nie ma
takiego pojęcia, bo przecież „to cherish” to nie to samo...
- Nie, to nie to samo!
Spojrzałem w oczy Kryszki. Przeleciało między nami coś i poczułem dreszcz. To coś
wywołało na jej ustach żeński uśmiech. Jeden z tych, które czynią mężczyznę bezbronnym. Nie
była ani Amerykanką, ani Żydówką, była Kobietą. Istotą o siedmiu zamkach, żądających
natychmiastowego otwarcia.
- Czy myślisz - nalegała teraz na Janice - że na Old Storr mężczyźni... - mówiła z
dziewczęcym bólem, który w niej przeczuwałem, ale nie spodziewałem się odkryć tak szybko -
no wiesz... że k o c h a l i swoje kobiety?
- To, co istniało na Old Storr, było odwiecznym marzeniem każdej ludzkiej społeczności -
rzekła Janice, a była przecież psychologiem społecznym, należało więc wierzyć, że wie, co
mówi. Morderstwo było tam pojęciem nieznanym - nigdy przez całe tysiąclecie nikt nawet nie
próbował nikogo zamordować. Storranie nie rozumieli także takich pojęć, jak nieuczciwość i
zdrada małżeńska. Nigdy na wyspie nie pojawił się żaden alkohol, nawet w postaci piwa. Oni po
prostu tego nie potrzebowali. Prawem Storran była Biblia, każdy wątpliwy moralnie problem
rozstrzygali, odwołując się do Biblii i Nowego Testamentu.
- Więc kochali? - upierała się przy swoim Kryszka.
- No wiesz, w łóżku na pewno tak, bo przecież kobiety płodziły tam przez tysiąc lat. A co
ważniejsze, każdego ranka po modlitwach i śniadaniu wszyscy dorośli mężczyźni spotykali się
na brzegu, by omówić konieczne tego dnia prace i zajęcia. Nikt na wyspie nie mógł pójść sobie
gdzie bądź, tak, by inni nie wiedzieli, co robi. Parlament decydował zawsze o każdej chwili ich
życia. Czy mógł więc zadekretować zdradę małżeńską? Nie sądzę! A zatem, jeśli brać pod
uwagę miernik negatywny, to tak. Nie zdradzali swoich żon, więc je kochali.
- Jesteś okropna! Wiesz, o co mi chodzi.
- Nie rób z siebie dziecka, na Boga! Któż to może wiedzieć? Jakaś forma miłości musiała
tam istnieć. Old Storr osiągnął pewien ideał, a tam, gdzie jest ideał, nie ma niepewności.
Czymże jest miłość, jeśli nie tęsknotą za pewnością? Odwrotną formą lęku?
- Niezłe Alcatraz. Nie sądzisz? - wpadłem w ich dyskurs.
- To jest cholernie męskie postawienie sprawy. Myślisz, że wolność rzeczywiście może dać
ci szczęście?
- Jeśli nie wolność, to co? Mówisz, że żaden ze Storran nigdy nie zdradził swej kobiety -
roześmiałem się wcale nie zabawnie. - Czy nie dlatego, że b a l i s i ę wyrzucenia poza obręb
społeczeństwa, ergo - byli szczęśliwi... Taka właśnie jedność ideologiczna wygnała rodziców
Kryszki z Krakowa, czyż nie?
- Wszystko, co mówicie, jest po prostu okropne! - jęknęła Kryszka.- Zamknijcie się! W
ogóle nie chcę tego słuchać!
Amerykanie wynajęli całą wyższą wieżę w zachodnim skrzydle zamku. Mieli tam do
dyspozycji sześć komnat sypialnych w trzonie wieży, salę konferencyjną obok wielkiej jadalni,
a także celę więzienną, pozostałą jeszcze po rewolcie jakobitów, mieszczącą się w rogu
barbakanu.
Janice załatwiła w The Old Storr Virtuality dodatkowy pokój sypialny obok swojej komnaty.
Kobiety zamieszkały razem. Druga z cel miała służyć Mirkowi i mnie. Były to ostatnie wolne
komnaty w wieży.
Spotkała się też z dowódcą małego oddziału Military Police, chroniącego sekrety
przedsiębiorstwa - kapitanem Hundegrabe z Milwaukee. Dowiedziała się odeń, że Mirek
wylądował w celi jakobitów. Został zatrzymany do wyjaśnienia. Janice rozbeczała się solennie.
Kapitan Hundegrabe pocieszał ją powściągliwie. Żołnierze MP krążyli po zamku w cywilu -
rzecz jasna nie można było w żaden sposób urażać niezależności Torquila Mc Leod. Przecież w
zamku przez całe tysiąc lat jego historii nie postała stopa zdobywcy. Żołnierze, pozbywszy się
mundurów i odznak, poczuli się tajniakami i węszyli po twierdzy jak psy. Mirek zaś po naszym
rozstaniu w hallu poszedł przejść się po amfiladach sal. Łazikował długo po barbakanie u stóp
Wyższej Wieży. W jednej komnat, z oknem wychodzącym na Loch Dunvegan, MP
zainstalowało magazyn programów do strockerów. Na nic nie zdały się tłumaczenia Mirka, że
jest tylko turystą, a na dodatek amerykańskim rezydentem. Jego kompletnie niewymawialne,
słowiańskie nazwisko tylko wzmogło podejrzenia, iż gość pracuje dla konkurencji!
- Czy nie widziałeś, że wejście do barbakanu było zamknięte sznurem? - pytali żołnierze.
Mirek tłumaczył, że sznur leżał na ziemi. Tak istotnie było, lecz przywołany Hundegrabe
zdecydował szybko:
- Sprawdzić faceta, a póki co, niech zwiedza celę jakobitów, to także zabytek.
Cela z turystycznego punktu widzenia była rzeczywiście interesująca. Na ścianie wisiały
średniowieczne kajdany, w kącie stało zaś urządzenie o miłej nazwie garrota lub hiszpańska
obręcz, naoliwione i zakonserwowane do natychmiastowego choćby użytku. Zapadał z wolna
polarny mrok, czyli coś pomiędzy dniem a nocą, i ugrzecznieni żołnierze włączyli kameralne
światło, by Mirek mógł trafić na swą pryczę. Automat regulujący światła działał z opóźnieniem,
by wywołać u turystów odpowiedni efekt, więc zainstalowane we wnękach kinkiety, zasłonięte
witrażami o dość okropnej, gotyckiej treści, zapaliły się po zamknięciu metalowych drzwi. Z
głośników odezwał się chór jęków i wrzasków w akompaniamencie świstów bata i chrzęstu
łamanych kości. Mirek walił pięściami w drzwi celi, starając się przekrzyczeć gotyckie
nagranie, lecz po pierwsze, była już noc, po drugie zaś - w zamku naprawdę straszyło, co było
wiadome każdemu dziecku w Dunvegan od kołyski, a o czym równie szybko dowiedzieli się
żołnierze, więc tylko uszczelnili kocem drzwi strażnicy w przyziemiu i, bojąc się zasnąć, całą
noc grali w pokera.
Zebraliśmy się w trójkę w celi dziewczyn, by przedyskutować sytuację.
- Moim zdaniem - zaczęła Janice, siedząc w kucki na pryczy, gdyż od dziecka
przyzwyczajona była przewodzić wszelkim zebraniom, od zwołanych obok trzepaka po
konwencję partii demokratycznej - sytuacja nie jest zła. Dopóki jesteśmy w zamku, wszelkie
decyzje podejmuje Torquil, do którego można dotrzeć przez Billa, a jemu z kolei musi w tej
chwili zależeć na mojej życzliwości...
- Dlaczego? - spytałem w prostocie ducha.
- Tego na razie nie mogę ujawnić.
- A jeśli go wywiozą? - zapytała przerażona Kryszka.
- No cóż, jeśli go wywiozą, będzie gorzej. Mam nadzieję, że nie trafi przed sąd angielski ani
też sąd wojskowy. Optymalnie byłoby, gdyby go sądził cywilny sąd amerykański. Wtedy
chodzić będzie tylko o dobrego adwokata.
- Czemu w ogóle mają go sądzić? Przecież trafił do tego magazynu całkiem przypadkowo -
irytowałem się.
- No wiesz, my wiemy, że to był przypadek, ale oni... Oni tego nie wiedzą, stąd będą musieli
oddać sprawę do sądu, choćby po to, by potencjalnego sabotażystę czy złodzieja programów
mieć pod kontrolą.
- Mówisz to z takim spokojem!
- Przeciwnie! Jestem wściekła na tego głupka, że był tak nieostrożny.
- Przyjechał tu, by cię odnaleźć...
- No, tak - machnęła ręką - najbardziej w nim denerwuje mnie ta n i e k o n s e k w e n c j a.
Anyway... myślę, że oni naprawdę mogą się teraz bać. Nawet ciebie, Jacku. Do wielkiej
promocji strockerów zostały miesiące. Kolosalne festyny mają się odbyć we wszystkich
europejskich stolicach, nawet w Moskwie. Dlaczego im tego nie powiedziałaś? - zrobiła zarzut
koleżance.
- Nie chciałam w żadnym razie zaszkodzić waszemu związkowi. Zresztą była też inna
sprawa... - spojrzała w okno celi. Na skraju jednostajnie szarego horyzontu pojawił się jakiś
punkt. Coś lub zapowiedź czegoś. To coś było jak zagubione światełko albo latarnia morska. To
coś nabrzmiewało. i rosło. Była pełnia.
Malutka izdebka mojej celi tuż pod dachem wieży wychodziła wprost na Loch Dunvegan.
Żeglując dalej na północ, można było za półwyspem Vaternish i przylądkiem Halistra wypłynąć
na ocean. Kilkadziesiąt mil dalej leżały Hebrydy Zewnętrzne, a za nimi, niczym ząb smoka,
wystawał z oceanu Old Storr.
Na ścianie celi wisiał zwój liny. Trudno było rozpoznać włókno, z jakiego ją upleciono.
Pośród szorstkich włókien tkwiły różnorakie ptasie pióra. Lina była eksponatem zamkowego
muzeum i pochodziła z Old Storr. Powąchałem ją - pachniała meduzami i sztormem. Poczułem
szacunek do tego przedmiotu. Linę powlekał czyjś czas i wspomnienia. Była częścią tamtego
życia.
Usłyszałem pukanie:
- Moga wejś? - rozpoznałem głos Kryszki, próbującej mówić po polsku. Nie czekając na
odpowiedź, weszła do pokoju i siadła na mojej pryczy.
- Co z tobą? Tak zmartwiłeś się Mirkiem?
- Czy się zmartwiłem? - siadłem obok. Nie wiedziałem, co będzie dalej. To była wciąż obca
kobieta - bardziej Christine Berg niż Kryszka. Prócz nielicznych zdań, jakie próbowała
wymówić swą dziecinną polszczyzną, mówiliśmy po angielsku - to była kolejna bariera. Gdyby
nagle zdecydowała się wyjść i nie przyszła więcej, uznałbym to za oczywiste. O Mirku starałem
się więc mówić chłodno.
- To chyba nie to... Nie zadręczam się z jego powodu. Jest mi co najwyżej przykro. Mirek to
po prostu pechowiec. Zaczynam się bać, że wszystkich wokół zaraża niepowodzeniem. Są tacy
ludzie. Mają w sobie jakiegoś bakcyla. Bakterię klęski. Sam kiedyś taki byłem. Ledwie pojawił
się na horyzoncie Dunevegan, już zaczęła się jakaś afera...
Siedziała tak blisko! Każde jej słowo zachęcało, by przełamać dzielące nas granice.
Słuchając jej słów, wolałbym, by milczała. Lecz ona była równie nieprzygotowana. Dlatego
najpierw musiała się przede mną rozebrać.
- Powiem ci... Niedobrze mi tu jest. Czuję, że powinnam być całkiem gdzie indziej. Nie
tutaj! Ale gdzie? Nie wiem.
- Ile lat miałaś, kiedy wyjechaliście z Polski?
- Osiem.
- Tęsknisz czasami?
- Nie. Nie jestem patriotką. I nigdy nie miałam szansy nią zostać. Choć kraj dzieciństwa żyje
we mnie jak odcięta kończyna. Moja ulica... Jakieś twarze, świadomość, że jest tam coś, co
musiałam porzucić. I odtąd jestem niepełna.
Nie chcę zaprzątać cię moimi sprawami. W końcu prawie się nie znamy - spojrzała w moje
serce, serce mężczyzny. To spojrzenie kusiło i budziło lęk. Możesz być gdziekolwiek - mówiła
- tutaj, w Ameryce, w Polsce i po prostu żyjesz. Jesteś jakoś tam uodporniony na rzeczywistość.
Wydaje ci, że jest normalnie. I nagle jakaś twarz, informacja, jakieś słowo w gazecie lub w
ustach innego człowieka sprawia, że robi ci się strasznie! Czujesz, jakbyś był w więzieniu, z
którego nie ma wyjścia! Nienawidzisz całym sercem miejsca, gdzie jesteś... Tęsknisz za
miejscem, które opuściłeś, i chciałbyś wyjechać. Natychmiast! Bo przecież tam, gdzie jesteś, nie
możesz wytrzymać! Zabija cię każda sekunda! Ale nie robisz nic i wtedy jeszcze bardziej
nienawidzisz ludzi, ścian - wszystkiego, o czym mówiłeś, że kochasz. I robi ci się jeszcze
gorzej. Czujesz się kurwą! Bo nie robisz nic! Albo też uciekasz pomiędzy obcych i po chwili
wszystko mija, czujesz się świetnie. Lecz twój żal puścił już pędy. I nagle zamienia się w
trwogę! I wtedy musisz wrócić do swego więzienia. I znów czujesz się kurwą, bo zdradziłaś
tamto piękne, czyste, uczucie...
- Mora, Kaszubi nazywają to po swojemu muera...
- Co, co powiedziałeś?
- Mora...
- Co to jest? - zapytała cicho.
- Lęk, po prostu lęk. I nic innego, jak lęk.
- O Boże, a ja myślałam, że tylko ja jestem taka głupia!
- Każdy tak czuje - obojętne, jak jest szczęśliwy...
- Jesteś tego pewien?
- Tak, oczywiście.
- Dziękuję ci.
- Nic nie zrobiłem.
- Przeciwnie - odrzekła z powagą - wyleczyłeś mnie! Przecież lęk można traktować po
prostu jak przykry ból i... żyć z tym normalnie, czyż nie?
- Czasami się udaje...
- Zawsze! - zaprzeczyła.
Uciekłem wzrokiem na linę na przeciwległej ścianie. To, co mówiliśmy, było niebezpieczne.
Nie padły na szczęście żadne zdecydowane słowa. Szybko zmieniliśmy temat.
- Wiesz, że ludzie na Old Storr widzieli w swej wyspie centrum i całość świata? Wszystko,
co poza rodzinną skałą, było niewyobrażalne i nieokreślone - przerażające...
- Dla mnie w Krakowie - wróciła szybko do tu i teraz - przerażająca i nieokreślona była
Ameryka. Bałam się stracić Kraków. Jakby tam było centrum życia. To chyba czuję...
- Gdy spotkaliśmy się z Mirkiem i Janice - zrewanżowałem się - byłem w strasznej depresji.
Umarła mi ciotka, którą bardzo k o c h a ł e m (zdziwił mnie ten czasownik, ale tak właśnie
powiedziałem). Byłem pewien, że ona nas wszystkich nienawidzi, a przynajmniej nami
pogardza, i tym bardziej pragnąłem jej miłości. Wszyscy jesteśmy pełni codziennych wahań i
rozterek. Nie rządzi nami żaden spójny system. Ona była monolitem. Gigantem, w którym
skupiła sie cała pragmatyczna mądrość tysiącletniego miasta. Ciotka była poza wszelkim
podejrzeniem i wszelką wątpliwością - była czystym sensem istnienia, była miarą istnienia...
Rozumiesz, co można stracić przez śmierć jednego człowieka?
- W Torze to jest tak powiedziane: „Kiedy umiera jeden człowiek, to tak, jakby umierał świat
cały”...
Naszą celę rozświetlił nagle niezwykły blask i poczułem, że Kryszka zaczyna drżeć. Światło
było bladobłękitne i rozproszone. We wnętrzu, niby myśl, nosiło inną barwę - kolor wrzosowy.
To cudne zjawisko sprawiło, że uśmiechnęliśmy się, jakby nasze usta połączone były jedną
gumką. Każde z nas starało się ciszej oddychać. Wreszcie zaczęliśmy się całować, siedząc na
pryczy i patrząc na wiszącą na ścianie linę.
Wstaliśmy z pryczy i podeszliśmy do okna. W lewym rogu na horyzoncie punkt, który
widziałem z okna celi Janice, zmienił kształt. Wydłużył się. Skaliste bóstwo prawie dotykało
niskich, ołowianych, chmur.
- Zobacz! Old Storr... staje! - krzyknęła z podziwem i grozą w głosie.
W jego kierunku leciały chmary pierzastych stworzeń: mewy, nurzyki, głuptaki, maskonury,
szpaki, ostrygojady, wróble, petrele, wrony siwe, kruki, kaczki edredony, strzyżyki - zdawało
się, że cała ptasiość nagle zdecydowała odwiedzić samotną skałę.
Położyłem rękę na jej piersi.
- Daj spokój - wzdrygnęła się. - Nie trzeba właśnie teraz... Idę. I rzeczywiście poszła.
Rozejrzałem się, czy nie ma gdzieś żołnierzy. Korytarz barbakanu był pusty i cichy.
Zszedłem na dół. Zapukałem.
- Kto tam? - odpowiedział cicho Mirek.
- Przyjmujesz? - zapytałem.
- Wyłącznie po uprzednim umówieniu!- odrzekł z irytacją.
Pchnąłem drzwi. Ku mojemu zdumieniu - ustąpiły.
- Wcale nie były zamknięte! - krzyknąłem, wdarłszy się do środka.
Mirek leżał na pryczy. W celi gorzała delikatna poświata.
- Wiem o tym! - odrzekł spokojnie. - Ale bądź ciszej, bo obudzisz strażników.
- Dlaczego więc sam sobie nie otworzyłeś?!
- Przecież, gdy stąd ucieknę, to już nigdy nie będę mógł wrócić. Nie wpadło ci to do głowy?
Przeraziłem się jego bezwolnością:
- Ależ nic nie zrobiłeś! Godzisz się, że będą cię sądzić za to, czego nie popełniłeś?
- Wszedłem do tego magazynu.
- Nie był zamknięty.
- Na schodach był sznur...
- Czego ty bronisz?! - argumentów oskarżenia?
- Idź sobie! Chcę się przespać!
- Zrezygnowałeś...?
- Odwal się, pieprzony Maskonurze! - rzekł ponuro do ściany.
Pobiegłem na górę. Cela była wypełniona porannym półmrokiem. Wśliznąłem się pod
pościel. Była ciepła. Leżała tam już Kryszka. Była naga. Każdy centymetr jej ciała doprowadzał
mnie do wrzenia. Opowiedziałem jej, co zastałem w celi jakobitów. Kryszka roześmiała się.
- On ją po prostu kocha... Teraz już wiem.
- Dlatego? To dość wysoka cena... Nie uważasz?
- Na to nie ma ceny... Jeszcze nie wiesz?
Więc najpierw gadaliśmy, jakby to, że jesteśmy nadzy, było rzeczą drugorzędną. Potem ona
zrobiła coś, co zawsze tak zatrważa: wsunęła głowę pod koc i znalazła ustami mego trodla.
Byłem pokonany i zwyciężałem jeszcze kilka razy.
Tej nocy, czy też tego dnia - trudno to określić, gdy krąg polarny jest tuż i światło traci
odwieczną gramatykę - rzuciliśmy się w siebie nieubezpieczeni i całkowicie lekkomyślni.
Wszystko było w niej nowe i godne poznania, wszystko miało swój zapach i rozpędzało
bezlitośnie krew. Kryszka była wyspą skarbów, była podróżą i szczęśliwym powrotem.
Chciałem natychmiast uciec i zostać na zawsze.
To, co robiłem z nią owej nocy, było to godne nagany łupiestwo! Otwarłem wszystkie jej
siedem zamków! Cieszyłem się, że łóżka w starych szkockich fortecach nie mają kółek, jak w
akademikach, bo mogliśmy naszym trzeszczącym bolidem wyfrunąć przez okno - jak ptaki,
lecące na Old Storr.
Na koniec, gdy chciałem już tylko spać, szepnęła mi do ucha:
- Pojedziesz ze mną na Wyspę?
- Jako kto?
- Jako dziennikarz, może wojskowi pozwolą ci zrobić reportaż.
- Całe życie o tym marzyłem. Nigdzie na świecie nie sprzedają trumny, do której mógłbyś
schować wszystkie rzeczy, jakie chciałbyś mieć. Ale co tam teraz jest? - firma, produkująca
gumowe czepki, które można podłączyć do telefonu!
- Mówiłam ci, że cholernie źle się tam czuję. To tylko n a r a z i e.
- Na razie! Całe życie upływa nam na tym na razie! Jakbyśmy rzeczywiście mogli dwa razy
zrobić to, co powinniśmy zrobić w tej chwili. Drugiego razu nie będzie!
- Jesteś cholernym dogmatykiem! - syknęła urażona.
Odwróciła się ode mnie tyłem i wiedziałem, że w ten właśnie sposób ją straciłem.
18.
To, że Kryszka nie obudziwszy mnie znikła nad ranem, nie było w porządku. Musiałem się
pogodzić, że to okno, z którego w nocy widać było stojącego Storra, obdarowało mnie
fatamorganą. A jednak wciąż towarzyszyły mi jej wonie: od zapachu ziemi, jaki wydawały jej
stopy, poprzez woń maślaków w miejscu, gdzie kobiecie nietrudno o kompromitujące wonie,
cynamonowy zapach jej piersi, aż po woń perfum za uchem. Wszystko to było częścią naszego
życia, które teraz miało się skończyć.
Wiedziałem, że stanowimy dla siebie fałszywą ścieżkę i, nie mając odwagi tego przyznać,
uspokajaliśmy się całą noc czułością, przeznaczoną dla kogo innego. W osobie Kryszki los
zgotował mi pułapkę. Byłem głodny i zaspokoiłem głód.
Wyszedłem z rana na podest przed naszymi celami. Wieża miała przekrój kwadratu i podest
każdego piętra był przedsionkiem umieszczonych tam izb. Zapukałem do drzwi Janice. Nikt nie
odpowiedział. Ale odgłos mojego pukania odezwał się w wieży jak łomot najeźdźcy. Wokół
panowała absolutna cisza. Do najbliższego dużego miasta były setki mil. Z dala słychać było
dzwonek każdego barana. W Dunvegan cywilizacyjne smrody i hałasy odbierane były wciąż
jako nietakt. Ze schodów wynurzył się mężczyzna z włosami zaczesanymi do góry, w czarnym
garniturze i pod obowiązkowym krawatem. Domyśliłem się, że to jeden z tych z MP.
- Czym mógłbym panu służyć? - zapytał, choć przecież nie pytałem go o nic.
- Och, nic. Rozglądałem się za moimi przyjaciółkami...
- Janice i Christine są zajęte - rzekł żandarm. - Wrócą wieczorem. Proszę nie włóczyć się za
bardzo po zamku -ostrzegł.
- Dlaczego? Czy to areszt domowy? - oburzyłem się.
- Tak bym tego nie nazwał... Większość sal w zamku jest w tej chwili niedostępnych dla
zwiedzających... Lepiej poczekać, aż wrócą pańskie znajome.
- Czy mogę odwiedzić tego Polaka, którego macie u siebie, Mirka Dzierżawskiego?
- To Amerykanin, ale i tak to wykluczone! Życzę panu miłego dnia - powiedział i skrył się
jak kukiełka na niższych piętrach wieży.
Wróciłem do celi. Wolność moich ruchów została ograniczona! Byłem w nie lepszej sytuacji
niż Mirek. Nie było to wesołe.
Mój pobyt w Zamku dobiegł końca i powinienem był wycofać się z gry, w której
uczestniczyli już inni zawodnicy. Powinienem wyjechać, wrócić do Gdańska. To było jasne, ale
niełatwo było to zrobić, nie widząc, choćby ostatni raz, Kryszki.
Siadłem na łóżku boso i spróbowałem zrobić kwiat lotosu. Prawa noga ciągle z trudnością
lokowała się na lewym udzie. A jednak się udało! Regulowałem oddech. Mój wzrok zawisł na
zwoju lin, wiszącym na ścianie.
Oderwałem się od rozmyślań i złapałem za koszyczek z torebkami herbaty, kawy i cukru.
Obecność tego koszyczka mogła znaczyć tylko to, że gdzieś tu kryje się elektryczny czajnik.
Wizja filiżanki gorącej, mocnej herbaty uczyniła perspektywę kilku godzin, dzielących mnie od
spotkania z kobietami, znośniejszą. Rozglądałem się po pokoju i dopiero wówczas ujrzałem, co
zdarza się przecież nie tylko półgłówkom. że w kącie stoi narożna, rzeźbiona szafa.
W szafie był nie tylko czajnik, ale i telewizor! Napojony herbatą, wyjąłem z torby, w której
gnił ciągle mój komputer, kupioną w Londynie fajkę. Fajka i „Trzy zakonnice”, tytoń, którego
smak przewyższały tylko usta Kryszki, szybko zreperowały poprute ściegi mej duszy.
Serfowałem pilotem po nielicznych kanałach brytyjskiej telewizji. Myślałem już, że nie
znajdę nic ciekawego, gdy nagle usłyszałem głos:
- Jeśli nie uda się nam zwalczyć kryzysu, który dotknął naszą firmę właśnie tuż przed Wielką
Promocją Strockerów, to mam obawy, że plany finansowe, jeszcze przedwczoraj jasne i łatwe w
realizacji, jutro mogą okazać się niemożliwe do wykonania. Dlatego właśnie zebraliśmy się dziś
i zaprosiliśmy na nasze zebranie Jeffa Colonnę, który specjalnie przyleciał z Bostonu. Witam,
Szefie!
Odezwały się oklaski i kamera ukazała małego, czarnowłosego faceta, wyglądającego jak
daleki kuzyn Ala Capone, który aprobująco kiwał głową.
- No, mów Bill, co się tu dzieje?
Facet, nazwany Billem, był to drągal z trudnością mieszczący się na ekranie. Miał butną minę
i znoszony, tani uśmiech, niczym z fotografii na okrągłym lusterku. Gdyby nie wzrost i tusza,
mógłby być gwiazdą rock and rolla. Z tymi warunkami fizycznymi byłby też niezłym bokserem
lub rzeźnikiem. Był jednak szefem komputerowego biznesu.
- Więc słucham? - zachęcił go Colonna.
- Na Old Storr pracuje w tej chwili dwadzieścia siedem osób. W tym pięć programistek,
dwanaście osób obsługi technicznej, księgowość, dział personalny i tak dalej... Zasadniczy jest
dla nas dział kreacji nowych programów komputerowych. Programy do strockerów - to przecież
nasz produkt. W tym właśnie dziale bywały różne kłopoty z żeńską częścią personelu - przede
wszystkim właśnie z programistkami...
Po sali przeszedł szmer, który zarejestrowały mikrofony, lecz ujęcie było statyczne, stąd nie
było wiadomo, kto za kamerą tak szemrze. Bill był typem energicznym, więc miałem możność
obserwować, jak po ekranie telewizora porusza się jego głowa. Czasami wisiała w rogu i wtedy
ogromniał brzuch, gdy zaś pojawiała się w centrum, deformacji ulegał nos i ruchliwe usta.
- Nasze programistki zamknęły się w kaplicy i piją od czasu, gdy oświadczyły, że wystąpią
przeciwko mnie z zarzutem o seksualne molestowanie!
- Co tu się dzieje! - pieklił się bostoński szef, a sala wstrzymała oddech. - Chcecie
doprowadzić do klęski całej firmy?
- Niech mówią one... Ja nie czuję się winny.
Bill znikł z ekranu.
- Proszę teraz Alice Boring, by powiedziała wszystkim, o co chodzi.
Zdarza się czasem, że czyjś głos w telewizji łudząco przypomina głos kogoś dobrze znanego
z realnej rzeczywistości, lecz tym razem nie miałem wątpliwości. Kobietą, która wygłosiła
poprzednie zdanie, była Mirkowa Janice. Ale co to za program angielskiej telewizji, gdzie
występowała? Nie wspomniała o tym ani słowem. Po chwili w prawym górnym rogu zjawił się
napis INTRANET i zrozumiałem. Przypadkiem trafiłem na kanał wewnętrznej telewizji
zamkowej - przeznaczonej dla kogo? Dla Military Police? Dla właścicieli? Nie wiedziałem.
Przed kamerą, na tle wychodzącego na Loch Dunvegan okna (a więc program przedstawiał to,
co się działo, a może nawet d z i e j e się aktualnie!), pojawiła się twarz otyłej, młodej kobiety
o rysach cherubinka, która z wyraźną niechęcią w głosie mówiła:
- Głównym powodem, dla którego przyjęłam pracę na Old Storr, była postać pastora Johna
McDonald, nazywanego przez nas Apostołem Północy. Stał się on wzorem dla całej naszej
bostońskiej kongregacji... Kiedy przybył w 1862 roku na Wyspę, trwał tam jeszcze ten
poniżający dla kobiet zwyczaj. Święto stojącego Storra. W czasie jesiennych pełni księżyca
światło lunarne powoduje dziwne zjawisko niewytłumaczalnego świecenia skały, zyskującej
wówczas barwę cielistą, nieco fioletową. Dla całej społeczności storrańskiej było to hasło dla
niebywale rozwiązłego tańca nad brzegiem morza. Po takim tańcu każdy mężczyzna mógł pojąć
każdą tamtejszą kobietę, co nie oznaczało dla niej utraty dziewictwa. Stanowiło to ostateczne
spełnienie ich szatańskiego Ideału. W tubylcach nie było żadnej bojaźni Bożej! Brakowało
nawet kościoła - wierni zbierali się w stodole! To było okropne...
Alice Boring westchnęła, jakby opowieść przychodziła jej z trudem, wydymając przy tym
okazały biust.
- ...Uporczywa, dwudziestoletnia praca kaznodziejska doprowadziła do tego, że Wyspiarzy
ogarnął niespotykany nigdzie od czasów Reformacji ferwor religijny (jej twarz rozjaśniła się).
Powstał murowany kościół z plebanią. Wierni zbierali się w nim każdego dnia z wyjątkiem
sobót i poniedziałków. W niedzielę szli do kościoła dwa razy, rano i wieczorem. Obecność na
każdej mszy była obowiązkowa dla wszystkich powyżej drugiego roku życia, chyba, że ktoś był
chory. Kościół uwolnił ludzi od pracy nie tylko pomiędzy poszczególnymi mszami, ale każdego
wieczora. Od soboty wieczór do niedzieli rano zabronione były wszelkie rozmowy. Na dźwięk
dzwonu cała społeczność, z oczyma wbitymi w ziemię, biegła hurmem do kościoła. Kłóci się to
naszymi wyobrażeniami o wolności, ale przecież ta wyspa stanowiła przez tysiąc lat wielki
społeczny eksperyment. Tak jest zresztą do dzisiaj, choć ludzie o ptasich nogach rozproszyli się
po całym świecie... Z taką właśnie wizją przybyłam, by dotknąć śladów natchnionego Apostoła
- przerwała. - I tu, w tym świętym miejscu, natknęłam się na Opętanie Billa!
- To wszystko brzmi interesująco, ale to nie jest akurat odpowiedź na moje pytanie...
Dlaczego zamknęłyście się na plebani tego świętego pastora i odmówiłyście pracy? Czy mam
rozumieć, że to s t r a j k? Przy tym, jak słyszę, cały wasz zespół się tam upijał?! - pytał coraz
bardziej zaniepokojony Colonna.
- Ja nie piję. Jestem baptystką. - broniła się Alice.
- A ty, Barb? Też jesteś taka święta?
- Nie, bynajmniej.
- Więc mówcie, o co chodzi, do cholery!
Przed kamerę wyszła Barb. Była dokładnym przeciwieństwem Alice. Alice była tęga, o
nosku ledwie wystającym z obłej, udręczonej ciągłym tyciem twarzy. Barb, najpewniej
organizatorka pijackiego protestu, była chudą blondynką o zwracającym uwagę nosie: nosie,
który choć niezbyt wielki, był tak ostentacyjny, jakby stanowić miał zewnętrzną oznakę,
dystynkcję, pagon jej charakteru. Nie szpecił jej, a jednak sprawiał wrażenie, że ludzie mogą
brać ją za mocniejszą, niż była w istocie.
- To wszystko przez Billa! - rzekła surowo Barb. - Ja nie jestem wierząca, więc religijne
kawałki Alice po prostu sobie odpuszczę. Każdy chłop to świnia, wiemy to wszystkie, ale -
bądź co bądź - są jakieś granice chujokracji! A Bill tych granic nie znał. Kiedy wyjeżdżaliśmy
na spotkania z klientami, Bill brał mnie ze sobą. Niekiedy jeździła z nami Alice. Ale po co brał
też ze sobą Jamesa z działu technicznego, długi czas było dla mnie tajemnicą. Pewnego dnia
jednak zrozumiałam! Bywały na takich wyjazdach spotkania ze hurtownikami. Ci panowie
wiadomo, jacy są - to handlowa hałastra, zainteresowana wyłącznie jednym...
Barb zrobiła pauzę. Na jej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia „chłopami” w ogóle.
Rzuciła porozumiewawcze spojrzenie na salę, więc zapewne i ku Alice.
- Bill organizował dla nich wieczorne rozrywki. Nazywał to „chodzeniem do akwarium”. Na
jednym z tych samczych zjazdów Alice, w swej świętej naiwności, pytała mnie: „Do akwarium
wieczorem? Akwarium trzeba zwiedzać za dnia!” Wzięłam ją wtedy za rękę i na stronie
wytłumaczyłam, co też to za akwaria ci panowie zwiedzają wieczorami... I że nic nam po tym...
Bill kazał te „wycieczki” opłacać kartą kredytową Jamesa, podległego sobie pracownika.
- Bill, to prawda? - odezwał się surowy głos szefa.
- Szefie - bronił się z kąta sali obwiniony - czasami takie nadspodziewane okoliczności
trzeba gdzieś zaksięgować, a chyba lepiej, że zostanie to między nami...
- To nie ma znaczenia, dopóki nie robi się z tego cała historia! Czemu kobiety są na ciebie
tak wściekłe? Wciąż tego nie rozumiem. Kto mi to wreszcie powie?
- Ja, ja to powiem!
Na ekranie pojawiła się twarz hermafrodyty, mającego jak my wszyscy kiedyś długie włosy,
lecz dodatkowo i kolczyk w uchu, podmalowane czarnym tuszem oczy oraz uszminkowane usta.
Najgorsze w tym wszystkim, że był z tym makijażem naprawdę ładny i wzbudzał we mnie
gorszący odruch pożądania.
- Ty, James?
- Tak! - zapiszczał James głosem tak ściśniętym, jak mój w apogeum mej londyńskiej
depresji. - Dość mam już pytań w księgowości, jak w jeden wieczór udaje mi się wydać na
kurwy tysiąc funtów! Dość mam opinii największego jebaki w całej firmie! Skoro jest z nami
pan Jeff Colonna, to wreszcie powiem... To było przedwczoraj. Była pełnia. Wyszedłem z
plebani, chcąc pójść do klubu oficerskiego, gdzie mamy prawo wstępu z upoważnienia kapitana
Hundegrabe. Ten okropny galijski Storr stał znów bezwstydnie od zmierzchu, wabiąc z
północnych akwenów wszystkie morskie ptaki. Od kiedy nie ma Storran, ilość ptaków na
wyspie stała się zastraszająca - zboczył, podekscytowany, z tematu. - Wszystko wokół zasrały!
Niedługo poziom guana sięgnie parapetów. Pierze wciąż fruwa w powietrzu, to szkodzi na oczy.
Nie mówiąc już o radarach - skarżył się, wycierając kąt oka pięścią. - Narzekają też na to
wojskowi... I nagle zobaczyłem Billa w panoramicznym oknie jego pracowni na podstryszu
plebani. Stał, i... - James miał kłopot ze znalezieniem odpowiedniego określenia, wreszcie
desperacko zapiszczał - w a l i ł k o n i a pod świńskie obrazki z Internetu w komputerze!
- Janice - rzekł Colonna - zostałaś przyjęta do naszej firmy jako psycholog. Powiedz nam,
co sądzisz o całej tej sprawie?
- Nie będę tutaj wchodziła w rozważania, dotyczące wpływu Storra na to, co dzieje się na
wyspie. To z pewnością kwestia wiary, a więc czegoś, czym jako naukowiec się nie zajmuję.
Zaś z naukowego punktu widzenia publiczny akt masturbacji stanowi objaw męskiej potrzeby
panowania. Przypomnienie wszystkim kobietom na wyspie, że to on, Bill, jest posiadaczem
joysticka, który kontroluje działania podległych mu osób...
- To nieprawda! - krzyknął Bill. - Nienawidzę cię!
- To dyskusja, a nie pyskówka, panie dyrektorze! - usadziła go Janice. - Pora spojrzeć w
twarz faktom. A fakty te tworzą nową sytuację, której wszyscy musimy sprostać. Problemem
nie jest już technologia, bo z nią sobie radzimy. Dziś chodzi o co innego! Filozofia - jak to
celnie określiła Barb - c h u j o k r a c j i być może odpowiednia dla Storran, dla nas, w końcu
XX wieku, w naszej, zachodniej cywilizacji jest nie do przyjęcia! - zawołała z feministycznym
zapałem. - Upływający wiek był czasem walki kobiety o zniesienie prymatu mężczyzny. Wiek
przyszły będzie już inny. Znikną różnice, które symbolizuje Storr. Podział na płcie stanie się
archaiczny, powiem więcej - bezużyteczny! Postawa Billa jest chorobą, którą wyleczy
przyszłość...
- Być może, być może... Kobiety... - myślał na głos Colonna - kobiety...? Tak, to jest
problem! Swoją drogą nie słyszeliśmy jeszcze głosu Christine. Co ty o tym sądzisz?
- Ja, ja - jąkała się - uważam, że to, co zrobił Bill, było po prostu obrzydliwe! Taki brak
samokontroli... On jest po prostu słaby! Nie chciałabym być skazana na podobnie żenujące
sytuacje w przyszłości.
- Teraz masz okazję - rzekł do niej Colonna - opowiedzieć się, wyrazić swoje zdanie. Czy
nadal uważasz, że praca na Old Storr jest twą życiową szansą?
- Nie wiem. Już jestem tym wszystkim zmęczona... A czy mam jakiś wybór?
- To my mamy wybrać! - rzekł z mocą Colonna. - Tutaj, w tym ścisłym gronie osób, z
którym mamy w przyszłości współrządzić wspaniale rozkwitającą firmą... - na sali odezwał się
pomruk zdziwienia. Colonna wyłożył karty. Zebranie było testem, który miał wyłonić przyszły
zarząd.
- Czekam więc na propozycje - co moglibyśmy zrobić, by poprawić zaistniałą sytuację?
- Zbudować nowy hotel - zaproponowała któraś z kobiet.
- Zrobić reorganizację. - to był głos Barb.
- Zmienić kierownictwo - rzekł mściwie jakiś mężczyzna.
- Myślę, że będę wyrazicielem wszystkich zebranych, jeśli powiem, że należy się nam
podwyżka - powiedział czarującym głosem James, okraszając wypowiedź uśmiechem.
- A ja proponuję rzecz zasadniczą! - wybiegła przed kamerę Alice Boring. - Rzecz, bez
której wszystko inne, to tylko półśrodki! Trzeba wysadzić w powietrze tę cholerną skałę. Niech
sczeźnie na zawsze w oceanie ten wszeteczny Old Storr!
Wypowiedź ta znalazła powszechną aprobatę. Klaskano i cieszono się jak na meczu
baseballowym. Demokratycznie zebrani doszli więc do wspólnego wniosku - trzeba zniszczyć
Old Storr i uniemożliwić w przyszłości wszelkie księżycowe erekcje!
- Kapitanie Hundegrabe... - zwrócił się Colonna do kapitana Military Police.
Tyle słyszałem o kapitanie Hundegrabe, że byłem po prostu ciekaw, jak też wygląda
człowiek, który wsadził do więzienia Mirka i pilnował wszystkich tajemnic firmy. To, co
ujrzałem, sprawiło, że włosy stanęły mi na głowie. Za stołem siedział mój ojciec! Był co prawda
w mundurze i zwracano się doń innym nazwiskiem, lecz to był on! Duży, kaszubski nos,
zgarbione plecy, trójkątna twarz, zwieńczona płaską łysiną, lękliwy uśmiech i rozgoryczenie w
oczach. Tak, to on! Jak było możliwe, że tak wciąż mi się wcielał - w portiera w szpitalu, w
kapitana Military Police?
- Potrzebna jest pańska konsultacja jako wojskowego. Jakie byłyby koszty takiej operacji? -
pytał Colonna oficera.
- Wysadzić Storra? To betka! - roześmiał się rubasznie. - Problem jest inny - uniósł
siworude brwi. - Jak to zrobić, by nie zdetonować zgromadzonego na wyspie arsenału, bo przy
okazji możemy wysadzić całą Ziemię!
Sala zdrętwiała. Na smagłej twarzy Colonny widniał głęboki namysł. To było naprawdę
realne... Poczułem tamto straszne, londyńskie uczucie! Zatrzasnąłem bezgłośnie powieki - nie
mogłem, nie chciałem już nic widzieć! Wszystko, co przeżyłem od wyjazdu z kraju,
koncentrowało się wokół jednego słowa: rodzina. Nagle zrozumiałem. Wojna była
przekleństwem nie tylko moich rodziców - moim także! To nie przypadek, że ciotka Asia tak
się mną interesowała, wciąż ingerując w moje życie. Chciała zawsze, żebym był jej dzieckiem.
Bywało, że i ja tego pragnąłem. Ciotka bowiem wyznała mi pewną rzecz niemal w przeddzień
agonii.
...Pewnego dnia po mszy w kościele św. Mikołaja, gdzie miała swe nabożeństwa Polonia,
dziadek Beno, tata i ciotka Asia poszli przejść się po mieście. W domu na Elsenstrasse, na
Grażyny, ciotka była od dawna na cenzurowanym. Źródłem tych swarów był jej romans z
urzędnikiem kolejowym, panem Konstantym. Ale ciotka trzymała fason, nie zdradzając ani
słowem, co się z nią dzieje.
Już koło Żurawia usłyszeli krzyki od strony Zielonej Bramy, a zaraz potem minął ich
zmierzający w jej kierunku szybkim truchtem oddział schupo. Były to czasy kryzysu.
Gdańskimi ulicami przeciągały robotnicze manifestacje. Rozległy się wrzaski:
Nieder mit dem Senat!
Haut die Fettbonzen!
Haut die Mistbande!
Trafili na demonstrację Rotfrontu. Babka, przerażona, miast schronić się w którejś z
nadmotławskich bram, pobiegła zdezorientowana, wlokąc za rączkę mego ojca, w samo centrum
demonstracji. Za nią biegli dziadek i ciotka Asia. Przedzierali się przez gęstwę ludzką -
rozjuszonych robotników, podpitych bówków, przypadkowych luisów i podmiejskich
luntrusów. Spod Zielonej Bramy wypadli na demonstrantów z pałkami szupowcy w wysokich
kaskach. Poszły w ruch laski i łańcuchy. Polała się krew. Wszyscy moi chłonęli ten widok, nie
śmiejąc uczynić kroku. Mały Bruno wyrywał się mocnej ręce babki i płakał głośno. Stawało się
coraz niebezpieczniej.
W pewnej chwili jeden z demonstrantów ugodził ciotkę Asię laską w brzuch. Zwinęła się,
jęknęła i porwały ją bóle. W środku demonstracji, w śluzie wód płodowych, ciotka Asia rodziła
swe jedyne dziecko - owoc tajemnego romansu z Konstantym von Kehlen.
Dziecięcą wściekłość obrócił Bruno nie przeciw robotnikowi, sprawcy nieszczęścia, lecz
przeciwko szupowcowi. Pisnąwszy: „Bić świnie!”, jak małpka skoczył na pierś wielkiego
policjanta. Co sił w ząbkach wgryzł się w jego nos. Tarmosił potężny nochal policjanta i chyba
dostał szczękościsku, bo w ślad za krzykiem jego roniącej siostry rozległ się potężny ryk. Nie
mogąc uwolnić się od oszalałej małpki, szupowiec okładał Bruna gumową pałką. Ale chłopczyk
nie czuł bólu. Chciał śmierci tego człowieka! Gdyby miał siłę, rozszarpałby go na strzępy.
Odepchnięty i strącony na ziemię, stracił przytomność w tymże momencie, gdy odzyskała ją
ciotka Asia, która oderwawszy krwawiącą pępowinę od trupka - radośnie się uśmiechnęła...
Przez oczyszczające wspomnienie przedarł się szczęk kluczy. To kapitan otwierał drzwi
mojej celi. Był tak śmiertelnie podobny, jakby mój ojciec nagle zmartwychwstał. Zgarbiłem się
i spuściłem oczy.
On także patrzył na mnie srogo znad pokaźnego, kaszubskiego nosa. Dostrzegłem, że kępki
włosów w uszach mu osiwiały. Zdrętwiałem. Oko! Moje oko stało się pełne najprawdziwszego
mroku, jak węgiel pełen jest czerni, a płacz łez. Lewy policzek jął mnie szczypać i zajął się
ogniem, jak wtedy w Kuźniczkach, gdy uderzył mnie ten jeden, jedyny raz... Nie mogłem mu
tego podarować!
Kapitan Hundegrabe twardym ruchem zgasił mi przed nosem telewizor. Spojrzał na mnie
karcącym wzrokiem.
- To, co robisz, jest nielegalne! Jak można być takim idiotą? - pastwił się. - Wiedząc, że coś
jest nie dla nas, nie powinno się tykać!
- Ja nie wiedziałem - pisnąłem - oglądałem tylko telewizję...
- Bez żadnych takich - krzyknął - głupich tłumaczeń! Akurat! To włamanie się do prywatnej
sieci! Podsłuchiwałeś tajną naradę! - oskarżał bezlitosnym głosem. - Pokaż mi pilota! - odebrał
mi go z ręki. - Tu, tu! (pokazywał palcem mały guzik tuż nad strzałką „up” zmiany kanałów)
jest przycisk! - cedził z mocą - wewnętrznej zamkowej telewizji. Użycie go bez wiedzy
właścicieli systemu jest prawnie zabronione. A to nie wszystko. Chyba nie muszę ci tłumaczyć,
co znaczy wykradać tajne informacje firmy...
Czułem, jak iskrzy się w nim złość, jak nabrzmiewa wroga energia. Chciał mnie zdeptać,
wbić w ziemię, bym wreszcie pojął, że nie można już dłużej czekać z aborcją, wyskrobaniem
mnie stąd, by już nigdy więcej nie pojawił się na świecie taki s o m k, jak ja...
Wtedy właśnie go uderzyłem! Tylko raz. Zakołysał się i zmarszczył brwi... Jakby nie
zrozumiał. Było mi go żal. Zmalał, jakby wypuścił z siebie powietrze. Lecz opanował się
szybko. Wyrwał zza pazuchy rewolwer.
- Pożałujesz tego! Atak na oficera na służbie - to nie żarty. Za to idzie się pod sąd
wojskowy! Jesteś aresztowany!
Pochylił przede mną płaską łysinę i z pistoletem w dłoni wyjął mi pasek ze spodni i
rozwiązał tenisówki. Stałem bezwolnie. Z paskiem, sznurówkami i kablem od czajnika w ręku
wyszedł z celi, zamknąwszy hałaśliwą zasuwę.
Siadłem bezsilnie na łóżku. Ile jeszcze zasadzek ukrywa przede mną ten zamek? Mój pokój,
gdzie tak niedawno oglądaliśmy z Kryszką stojącego Storra, dzieląc z zapałem wzajemne
pożądanie, stał się więzieniem. Czułem się bezradny jak w dzieciństwie.
Chodziłem od okna do drzwi. Od drzwi do okna. Mogłem zrobić zaledwie cztery kroki.
Mirka też zamknął! Każdy akt mojej woli kończył się spotkaniem z jakimś policjantem lub
popadnięciem w szaleństwo. Czy nie mam naprawdę żadnego wyboru? Z okna celi rozciągał się
wspaniały widok na Loch Dunvegan. Foki taplały się w błocie. Gdzieś, niezbyt daleko, z oceanu
wystawał Old Storr. W kieszeni miałem klucze do samochodu. W niczym nie mogły mi pomóc.
Zzułem spadające mi ze stóp tenisówki. Po nocnej rozmowie nie mogłem liczyć na Kryszkę, ani
tym bardziej na Janice.
Dotknąłem liny wiszącej na ścianie. Właśnie, lina!
Zdjąłem ją z haka i obejrzałem uważnie. Koniec wieńczyła niewielka pętla, którą Storranie
zakładali na metalowy słup. Służył on śmiałkom, wybierającym się na samotne łowy - dla
treningu czy dla zabawy. Otwarłem okno i zawiązałem linę na klamce. Wyrzuciłem ją na
zewnątrz. Siadłem na parapecie. Pode mną widniał barbakan i urwisty brzeg Loch Dunvegan.
Wahałem się przez chwilę. Wysoko nad Zamkiem przelatywała gromada mew. Leciały na Old
Storr. Usłyszałem ich radosny krzyk, a potem pukanie do drzwi.
- Yatzek! Are you there?
To była Kryszka. Rzuciłem się w bez namysłu w dół. Spadałem, trzymając się liny, gdy
dziesięć metrów niżej dostrzegłem dogodny parapet. Uchwyciłem się go stopami. Moje palce
stały się chwytne. Złapałem nimi parapet jak dłońmi. Odczułem nieznany mi dotąd balans ciała.
Punkt ciężkości mieścił się w ptasich nogach. Trzymałem się liny lekko, prawie niepotrzebnie.
Mógłbym rozpostrzeć skrzydła i polecieć dalej.
Znów zacząłem widzieć! Oślepłe oko wypełniło światło. Więc to była reguła... Nie wolno
mnie trzymać w klatce. W klatce ślepłem.
Na parapecie zatrzymały się także inne ptaki. Prowokowały mnie, bym odfrunął. Nie chciały
mego towarzystwa. Odbiłem się od półki i zakołysałem na linie. Poczułem boleśnie, że brak mi
jednego skrzydła. Otworzyłem usta jak mewa, rozciągnąłem wargi jak do płaczu i z głębi mnie,
prawie z kręgosłupa, wydarł się ostry, świszczący ton - wprost z lasera mego serca. Sięgnął
wysoko, aż na wyżyny ptasich szlaków, i zakręcił nimi.
Krzyczałem jak mewa i przyzywałem je.
Kołysałem się łagodnie na całej długości liny, wzdłuż i wokół wieży. Z wolna gęstniało
wokół mnie od ptaków: mew, nurzyków, głuptaków, maskonurów, szpaków, ostrygojadów,
wróbli, petreli, wron siwych, kruków, kaczek edredonów,, strzyżyków. Wszystko, co leciało na
Old Storr, wirowało teraz wokół wieży. Z góry zlatywały wciąż nowe.
Nagle poczułem, że mój krzyk tak się zaostrzył, iż stał się sieczny. Straciłem nad nim
kontrolę. Krążył nade mną i spadał w dół jak cieniutka, stalowa listwa. Bałem się! Wreszcie się
stało. Mój krzyk przeciął linę, której się trzymałem.
Sfrunąłem w dół, wciąż lekki, mocny, pełen powietrza, a lina, jak pierzasty wąż, leciała za
mną. Spadłem na ziemię i stałem się ciężki. Tak strasznie ciężki! Własny ciężar potłukł mnie
boleśnie, pokaleczył brwi, usta, kolana, łokcie... Przeraziłem się, że głowa stłucze mi się jak
żarówka.
Wieczorem obudziła mnie daleka detonacja, której podmuch przywiał białoszare chmury. Na
zachodnim krańcu horyzontu uniósł się płomień, jakby startowała rakieta. Leżałem wciąż w
miejscu, gdzie upadłem - w krzakach u podnóża barbakanu. Zdziwiłem się, że do tej pory nikt
mnie nie szukał. Cóż się stało?
Odpowiedź usłyszałem z dachu zamku i szczytów wież - zewsząd słychać było klangor
skrzydlatych stworzeń. Ptaki obsiadły każdy gzyms i każdą wnękę, wdzierały się do zamku
każdym otwartym oknem. Chwiejnym krokiem poszedłem na zamkowy podwórzec. W głębi
fortecy słychać było strzały. Szukałem Mirka. Był to odruch starszy niż świadoma pamięć. Tyle
razy tłukliśmy się na podwórku - zawsze wtedy znajdowałem u niego słowa pociechy i gest
koleżeństwa. Z wnętrza wynoszono komputery i drukarki, ładowano wojskowe ciężarówki. Z
rozbitych okien wylatywały ogromne głuptaki.
Ich dwoje stało przed wejściem. Janice była wściekła. Wbiła we mnie spojrzenie mądrej kury
i przez chwilę zdała mi się bliska. Niebo szumiało dźwiękiem łopoczących skrzydeł. Zdawało
się, że za chwilę na zamek runie lawina. Pojawiające się w oknach twarze żołnierzy były blade.
- Kiedy to się zaczęło? - spytałem.
- Po pierwszym wybuchu.
Mirek wyprostował się i siadł na parapecie. Złapali się z Janice za ręce jak na karuzeli.
- Wysadziliście w powietrze Old Storr?
- Fakt! Nic nie da się już zrobić - rzekł ze spokojem, który brzmiał jak wyznanie zdrady.
- Wykastrowała cię! Mirek, ona cię zjadła!
- Kiedyś ci ufałem, więc powiem - rzekł Mirek spokojnie - wydawałeś mi się lepszy! Ale
dziś, kiedy już nie ma tego pieprzonego Storra, dąć w tę starą trąbkę jest po prostu śmiesznie.
Nie czujesz tego?
- Storr był kręgosłupem. Bez niego tamta cywilizacja nie miałaby sensu. A teraz zostaniecie
tylko wy...
- I to jest takie smutne? - uśmiechnęła się do mnie Janice.
- Nie wiem. To wszystko dzieje się za szybko, żeby wiedzieć cokolwiek.
Nagle z wnętrza dobiegł nas dziki, kobiecy wrzask. Wbiegliśmy do środka. W małym
westybulu pachniało prochem. W kącie trzepotały trzy głuptaki. Próbowały się wznieść, ale
ciasnota hallu uniemożliwiała im rozwinięcie skrzydeł. Podskakiwały więc, strosząc pióra, a
przed nimi stał żołnierz, ciągle nie mogąc zdecydować, którego najpierw zastrzeli. W drzwiach
klatki schodowej stała Kryszka i wrzeszczała, jakby zacięła się jej ścieżka:
- Nie zabijaj ich, draniu! Nie zabijaj!
Podszedłem z tyłu do żołnierza i starym, podwórkowym sposobem podciąłem mu nogę.
Zaskoczony, padł na plecy. Zaterkotał uzi. Kule trafiały w małe żyrandole u sufitu, siejąc wokół
nas odpryski. Jeden z odłamków rozbił szybę gablotki, gdzie leżało storrańskie pudełko z
napisem „OPEN, PLEASE”.
- Ty! Bydlaku! - odciągała mnie na bok Janice.
Głuptaki zrobiły wówczas rzecz, która mnie zdumiała. Jak na olimpiadzie pokonały
przestrzeń hallu trójskokiem, powaliły stojącą w drzwiach Kryszkę i wyfrunęły przez rozbite
okno. Dziewczyna rozszlochała się. Podbiegłem do niej i pomogłem wstać.
- Nie jesteś ranna?
- Nie. Dziękuję ci. - Otrzepała spodnie, a potem uścisnęła moje ramię. - Co myślisz? -
zapytała, a w jej oczach była serdeczna prośba odpowiedzi. - Co z tego wszystkiego będzie?
- Przecież ty już wybrałaś.
- No tak, tak. Dziękuję ci - powtórzyła i jeszcze raz użyła mego ramienia jak
radiotelegrafista klucza. Ale już jej nie wierzyłem.
Żandarm ochłonął, podniósł uzi i rzekł:
- Proszę natychmiast opuścić teren, bo będę musiał wszystkich was aresztować!
Janice wysunęła się do przodu i jęła go uspokajać. Po chwili żandarm pobiegł w kierunku
nowych strzałów.
- Muszę wziąć resztę rzeczy z naszej celi - szepnęła Kryszka.
- Nie boisz się pójść na górę? Tam jest już jeden wielki kurnik! Mogę pójść z tobą -
zaproponowałem.
- O nie! - włączyła się Janice - ja pójdę z Chris. Nas dwu zupełnie wystarczy...
Kryszka pokiwała gorliwie głową.
W ptasim furkocie poszły w górę. Z każdym stopniem były wyżej. Wreszcie znikły.
- Co teraz zrobisz? - spytałem Mirka.
- Wracamy z Janice i Kryszką na wyspę...
- Na jaką wyspę?! Wyspy już nie ma!
- Teraz, kiedy nie ma już Storra... Zacznie się dla nas najlepszy czas...
- Tak, to całkiem możliwe.
Straciłem więc Mirka. Machał mi ciepło na pożegnanie, ale co to zmienia? Było mi gorzko
jak po zjedzeniu opony. Postanowiłem jechać zaraz, by dotrzeć nad ranem do któregoś z
promów w Kyleakin, Glenelg albo Armadale i opuścić Skye.
Za mną został wielki masyw zamku, który obsiadły miliony morskich ptaków, walczących,
by objąć go w wyłączne posiadanie. Miałem poczucie, że to odwet. Przede mną truchtało drogą
wielkie stado owiec. Trąbiłem na nie, ale niewiele sobie z tego robiły.
Nagle coś głośno łupnęło w dach samochodu. W pierwszej chwili myślałem, że to może jakiś
ptak lub kamień spod kół, ale nie! Za autem biegła z walizką w ręku Kryszka, rzuciła w
samochód torebką i krzyczała:
- Otwórz bagażnik!
- Po co? - zapytałem, mocno zdziwiony, przez otwarte okno.
- Jak to po co? Jadę z tobą!
- Ty zawsze chcesz z kimś jechać... Co to za dziwny nałóg?
- N i e c h c e s z? - zapytała z niedowierzaniem.
- Tego nie powiedziałem - rejterowałem przed jej determinacją. - Ale to oznacza cholerne
kłopoty.
Wyszedłem z wozu, by schować jej walizkę. Kryszka spojrzała raz jeszcze na zamek.
Mrowie ptactwa, które obsiadło mury, zatarło wszelkie szczegóły. Jakby zamku nigdy nie było.
Jakby to ptaki uwiły warowne wieże, barbakan... to wszystko!
Gdy już upewniła się, że jej nie wyrzucę z samochodu, podała mi, jak coś cennego, usta. Jej
usta były obdarzone własną wolą. Opóźniło to trochę nasz wyjazd. Wreszcie, gdy oboje
złapaliśmy oddech, zapytała z lękiem w oczach:
- A gdzie pojedziemy?
- Najpierw wrócimy do Anglii, a później na kontynent. Ale na pewno to dobrze
przemyślałaś? Nie boisz się?
Choć było to pytanie, kiwała głową po każdym słowie, nawet po przecinkach.
- Przecież to mój kraj - rzekła powoli - tam się urodziłam. A poza tym... zawsze chciałam
mieszkać w Europie!
Kryszka więc wpakowała się do samochodu równie bezceremonialnie, jak w moje życie. Nie
powiem, żebym nie miał wątpliwości. Każdy je ma. Ciotka Asia zapytała mnie kiedyś, czy
jestem kochliwy. Skąd niby miałbym wiedzieć? Nie wiem do dzisiaj, czym jest uczucie. Myślę,
że uczucia obrysowują kształt duszy. Wiem też, że jeśli gnębisz własne uczucia - w końcu
więdną, a twoja świadomość staje się płaska jak deska. Nie wydaje wobec świata żadnego
odgłosu. Brak ci przestrzeni w samym sobie. Zamiast emitować własne dźwięki - trzeszczysz
jak zepsuty głośnik i wydajesz z siebie cudzą, mechaniczną muzykę. Czasem jak śmiacz, a
czasem jak pianola.
Piosenka galijska z wyspy Old Storr
Cumba a' Bha'ird -
Gur gile mo leannan
Na'n eal' air an t-snamb,
Gur binn' i na smerachrach
Air barraib rchruinn s' a' Mhagh
Gur-b-e geanmnachd a beusann
S' I eucoir n'a ca'il
A lu'b mise gu g'e'illeadh
Air bhaeg e'i'ginn n'a gra'dh
Bielsza jest moja miłość
niźli płynący łabędź,
słodsza niż drozda śpiew
w koronach drzew.
To niewinność natury
I dziewiczość jej dróg
przekonuje mnie snadnie
bym wierzył w miłość jej.
Chicago-Jelitkowo 1998
Korekta: Antoni Pawlak
Książka pobrana ze strony
lub