Ida Lowry
Zasłona
Część 6.
And I don't want the world to see me
Cause I don't think that they'd understand
When everything's made to be broken
I just want you to know who I am
Goo Goo Dolls, Iris
21 czerwca 1996, piątek, godzina 15.00
ul. Pokątna i mieszkanie Kingsleya Shacklebolta, Murray Road 39/24, Londy
To był jeden z pierwszych prawdziwie letnich dni w tym roku. Słońce mocno przygrzewało, po niebie sunęły białe obłoki i od czasu do czasu wiał delikatny wiatr. Piękna pogoda. Nawet ministerialni specjaliści od meteorologii nie umieliby wyczarować lepszej.
Nic więc dziwnego, że ulicą Pokątną od samego rana przelewał się barwny, hałaśliwy tłum. Sklepy były wypełnione kupującymi, a do cukierni Fortescue nie dałoby się wcisnąć nawet szpilki.
Luiza Shacklebolt przystanęła na chwilę i, wachlując się złożonym na pół egzemplarzem Proroka Codziennego, spojrzała na syna i wnuczkę, którzy szli o kilka kroków przed nią, tak zajęci dyskusją na temat niuansów przyjaźni Puchatka i Kłapouchego, że nawet nie dostrzegli jej nieobecności.
Uśmiechnęła się do siebie. Dobrze, że wreszcie udał się im ten, od dawna planowany, rodzinny wypad. Prawdę powiedziawszy, mogła za to dziękować tylko i wyłącznie urzędniczkom z Departamentu Personalnego Ministerstwa, które w sposób uprzejmy, acz stanowczy zasugerowały Kingsleyowi, że powinien wreszcie wykorzystać przynajmniej część zaległego urlopu. Nie chcąc wdawać się z nimi w dyskusje, jej syn wziął jeden dzień wolnego. Na pewno było to za mało, aby odpocząć, ale wystarczająco, by spróbować pozałatwiać część zaległych spraw, których przez ostatnie miesiące trochę im się nazbierało.
Kingsley obejrzał się i kiedy spostrzegł, że matka została w tyle, zatrzymał się. Betsy mocno ściskała go za rękę i, wciąż wznosząc ku niemu głowę, paplała bez opamiętania. Tak, jakby bała się, że nie zdąży opowiedzieć mu wszystkiego.
Mała uwielbiała ojca. Był dla niej wzorem i niezachwianym autorytetem. Niecierpliwie czekała na jego wizyty i bardzo tęskniła, gdy nie przychodził.
Luiza westchnęła ciężko. Robiła, co mogła, ale zdawała sobie sprawę, że nigdy nie będzie w stanie zastąpić dziecku prawdziwej rodziny. Czasem próbowała o tym rozmawiać z synem: tłumaczyła mu, że powinien więcej czasu poświęcać Małej. Jednak do tej pory jej starania nie przynosiły efektu. Kingsley uważał, że tylko ona jedna może zapewnić dziewczynce właściwą opiekę i wychowanie. W końcu — jak czasem mawiał — jego wyprowadziła na ludzi. Miło było to słyszeć, ale starsza pani martwiła się, że jeśli on szybko nie zmieni zdania, za kilka lat straci córkę. Betsy nie będzie czekać w nieskończoność. Prędzej czy później nadejdzie taki moment, kiedy uzna, że wiecznie nieobecny ojciec nie jest jej do niczego potrzebny.
— Dobrze się czujesz? — Syn patrzył na nią z wyraźnym niepokojem.
— Dobrze — zapewniła go szybko. — Jestem tylko zmęczona. Na nas chyba już pora. — Spojrzała na wnuczkę. Na twarzy Małej natychmiast pojawiło się rozczarowanie.
— Nie musicie się tak spieszyć — powiedział Kingsley, uśmiechając się do córki. — Najpierw wpadniemy do mnie na herbatę, a potem, jak już trochę odpoczniecie, wszyscy wrócimy do Yorku. Zostanę z wami na weekend.
Prawdę mówiąc, Luiza najchętniej udałaby się prosto do domu, ale ze względu na Betsy, zgodziła się na takie rozwiązanie.
Wyszli więc z Pokątnej i, ku zachwytowi dziewczynki, mugolskim metrem pojechali na Murrey Road.
Pani Shacklebolt rzadko bywała w służbowym mieszkaniu syna, ale za każdym razem uderzała ją jego całkowita bezosobowość. Wyglądało tak, jakby coś powstrzymywało lokatora przed zadomowieniem się w tym miejscu na dobre. Wszędzie panował idealny porządek, a to jeszcze bardziej upodobniało je do hotelowego apartamentu. Gdyby nie pokaźna kolekcja książek i ustawione na biurku duże zdjęcie ich obu, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka.
Luiza nie lubiła tego sterylnego wnętrza, bo ilekroć na nie patrzyła, nachodziła ją nieprzyjemna myśl, że tak naprawdę nie zna swojego syna. Zaczynała podejrzewać, iż za jego pracoholizmem i unikaniem kontaktu z dzieckiem kryje się coś więcej, niż tylko względy praktyczne. Na przykład ogromna chęć zapomnienia o przeszłości.
— Napijecie się herbaty? — spytał raczej retorycznie obiekt jej rozważań, sięgając po czajnik i zapalając zaklęciem gaz.
Starsza pani stłumiła westchnienie i skinęła głową. Sama w swoim czasie zadbała o to, aby syn poznał wszystkie praktyczne czary i wciąż przekonywała się, że ta nauka nie poszła w las: świetnie sobie radził z pracami domowymi i sprawiał wrażenie zadowolonego z istniejącego stanu rzeczy. Dlatego przez kilka lat żyła w przekonaniu, że wcale nie myśli o ponownym ożenku. Jej samej powtórne małżeństwo nigdy nie przyszło do głowy, więc może Kingsley miał do tej sprawy podobne podejście? Tym bardziej, że naprawdę kochał Elizabeth. Pomimo tego, iż jego żona z czasem robiła się coraz bardziej nerwowa i właśnie na nim wyładowywała swoje frustracje. On jednak nie miał jej tego za złe; chyba uważał, że musi jej wynagrodzić wszystkie lata bezskutecznych starań o dziecko.
A przecież nikt nie był temu winny. Po prostu niekiedy zdarza się, że nie pomagają eliksiry ani nawet mugolska medycyna.
Jednak Elizabeth nie umiała tego zrozumieć. Tak bardzo skupiła się na swoim celu, że przestała zauważać inne ważne rzeczy. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, iż od dnia zaręczyn żyła w konflikcie ze swoimi mugolskimi rodzicami, którzy nie chcieli zaakceptować ciemnoskórego zięcia.
Wbrew oczekiwaniom, niewiele zmieniło się, kiedy wreszcie zaszła w ciążę. Kingsley cierpliwie znosił jej humory i huśtawki nastrojów. Podejmował za nią najważniejsze decyzje, ale też spełniał wszystkie zachcianki. A kiedy umarła, niezwykle mocno to przeżył. I do tej pory uważał swoje małżeństwo za udane.
Nie mógł, a może po prostu nie chciał myśleć inaczej.
Samotność też zdawała się mu nie przeszkadzać.
Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że w ogóle z nikim się nie spotyka. Jednak nigdy nie wspominał o planach założenia nowej rodziny.
Dopiero, kiedy spotkał Lucy Potter...
To była pierwsza kobieta, którą — od czasu śmierci żony — zdecydował się przyprowadzić do domu. W zasadzie można powiedzieć, że to ona sama do nich przyszła. Luiza przypomniała sobie świąteczny wieczór sprzed ponad roku. Już wtedy, widząc niezwykłe ożywienie Kingsleya, zrozumiała, co się święci. Dużo do myślenia dało jej też to, że i Lucy nie mogła oderwać od niego wzroku.
Prawdę mówiąc, pani Shacklebolt obserwowała rozwój tej znajomości z niepokojem. Bo, mimo iż szczerze lubiła Potterównę, to jednak nie tak wyobrażała sobie przyszłość syna i ukochanej wnuczki.
Nie, to nie była zła dziewczyna, ale miała za sobą trudne dzieciństwo, rodzinną tragedię, wieloletnie dobrowolne wygnanie i nagłośniony przez wszystkie magiczne media związek z mordercą Blackiem. I teraz jeszcze ten gwałt — o który, notabene, Luiza też podejrzewała Blacka — a po którym Lucy zupełnie się załamała. To wszystko sprawiało, że nie jawiła się jako idealna kandydatka ani na żonę, ani tym bardziej na matkę. I niczego nie zmieniał tu fakt, że jako pierwsza dorosła kobieta wzbudziła sympatię Betsy.
Jednak problem tkwił w tym, że Kingsley uważał inaczej. Stracił głowę, jak chyba jeszcze nigdy w życiu i naprawdę postanowił związać się właśnie z tą kobietą. Pani Shacklebolt zbyt dobrze znała jego upór, aby nie mieć złudzeń, że mimo przeciwności, prędzej, czy później dopnie swego. A wtedy...
Imbryk i filiżanki płynnie przylewitowały z kuchni i w równym szyku ustawiły się na stole. Zaraz po nich pojawiła się cukiernica, dzbanuszek z mlekiem i talerz z biszkoptami. Luiza z uznaniem uniosła brew na widok kolejnego dowodu na to, że w kawalerskim gospodarstwie syna wszystko idzie jak należy. Uszczęśliwiona Betsy, wyraźnie nie mogąc wysiedzieć w miejscu, zjadła tylko jedno ciasteczko i spytała ojca, czy może pooglądać książki. Uzyskawszy pozwolenie, ściągnęła z półki jakiś gruby tom. Przejrzała go szybko. Wyraźnie zawiedziona brakiem obrazków — odłożyła na miejsce i zaraz chwyciła następny.
— Ciocia Królowa Śniegu! — zawołała nieoczekiwanie, spoglądając na tylną okładkę. — Zobacz. To ona! — Podała babci swoje znalezisko.
Pani Shacklebolt wyjęła z torebki okulary do czytania i sięgnęła po książkę.
— William Penn. Prawda i mit — przeczytała półgłosem tytuł, a potem przyjrzała się wyjątkowo udanemu zdjęciu autorki, na którym Lucy do złudzenia przypominała Bellę Potter. Oczywiście z lat jej wczesnej młodości. Nie było to miłe skojarzenie, więc uzdrowicielka na chwilę zmarszczyła brwi. Jednak szybko się zmitygowała. Co by nie mówić, ta dziewczyna nie miała nic wspólnego ze swoją ciotką.
Luiza westchnęła cicho i znad okularów spojrzała na syna. Kingsley nic nie mówił, tylko siedział ze spuszczoną głową i bębnił palcami po stole. Był tak zmieszany, jakby złapała go na czymś wstydliwym. Mimo upływu czasu wyraźnie nie mógł przyzwyczaić się do świadomości, że matka wie, kogo wybrał sobie na żonę. I chyba domyślał się też tego, że ten wybór nie zyskał jej akceptacji.
— Dobre? — zlitowała się nad nim w końcu.
— O, tak — ożywił się natychmiast. — Świetnie napisane.
— Muszę kiedyś przeczytać — powiedziała, odkładając książkę na szafkę.
— Dlaczego ciocia do nas nie przychodzi? — spytała nieoczekiwanie Betsy, opierając się o kolano ojca.
— Mówiłem ci, że jest chora — wyjaśnił cierpliwie, patrząc gdzieś ponad jej głową.
Mała wbiła w niego zaniepokojone spojrzenia.
— Ale nie umrze? — spytała.
— Nie umrze — odpowiedziała szybko Luiza, z troską patrząc na wnuczkę. Naprawdę lepiej byłoby, gdyby dziewczynka zapomniała o tej kobiecie. Ale ona pamiętała ją bardzo dobrze. I, co gorsza, tęskniła. — Ciocia na pewno wyzdrowieje.
— A kiedy?
— Mam nadzieję, że niedługo — powiedział Kingsley z zadumą w głosie.
Brakowało mu tej dziewczyny. Pani Shacklebolt widziała to wyraźnie. I w tej chwili nie poznawała siebie, ale naprawdę ją to irytowało.
— Ale kiedy? — upierała się tymczasem Betsy.
— Nie wiem — odparła starsza pani, starając się nie pokazać po sobie żadnych emocji. — Wypij herbatę — poleciła sucho, mając nadzieję, że uda jej się w ten sposób niepostrzeżenie zmienić temat.
Nieoczekiwanie tę rodzinną konwersację przerwał charakterystyczny odgłos nadchodzącego połączenia Fiuu. Z kominka buchnął szmaragdowozielony płomień i w palenisku ukazała się głowa młodego mężczyzny, którego Luiza nigdy wcześniej nie widziała.
— Bogu dzięki, że cię złapałem... — zaczął nerwowo nieznajomy, ale szybko zamilkł, uciszony gestem przez Kingsleya.
— Mamo, przepraszam... — Syn spojrzał na nią z zakłopotaniem.
— Chodź, Betsy. — Pani Shacklebolt podniosła się z fotela i wyciągnęła rękę do dziewczynki. — Zobaczymy, czy tata nie ma jakichś lepszych ciastek.
Jednak nie zdążyły nawet zajrzeć do żadnej z szafek, gdy Kingsley wszedł do kuchni.
— Przepraszam was bardzo. — Wyglądał na nieco zakłopotanego. — Ale muszę wyjść. Dosłownie na pół godziny...
— To może w takim razie my fiukniemy się do domu? — zaproponowała matka. — Nie będziemy ci przeszkadzać w pracy.
— Nie ma mowy — powiedział z naciskiem. — To naprawdę potrwa dosłownie chwilę. Zaraz będę z powrotem.
Wróciły do pokoju. Kingsley, uśmiechając się do córki, narzucił na siebie pelerynę i sięgnął po proszek. Wprawnym ruchem rzucił go w płomienie i wypowiedział jakiś adres, którego Luiza nie dosłyszała.
Nie może wytrzymać bez pracy nawet jednego dnia — pomyślała z goryczą, siadając ponownie na fotelu.
Betsy wciąż wyraźnie zachwycona tym, że znajduje się w mieszkaniu ojca, myszkowała po pokoju. Radio grało cicho starą francuską piosenkę.
Luiza, starając się pozbyć niewesołych myśli, jeszcze raz sięgnęła po odłożoną wcześniej książkę. Tym razem uważnie przeczytała stopkę. No, proszę — zdziwiła się. Zdolny, świetnie zapowiadający się historyk.
Akurat o tym nie miała pojęcia. To znaczy, wiedziała, jakiego przedmiotu Lucy naucza w Hogwarcie, ale nawet nie przypuszczała, że może być tak dobra w swojej dziedzinie. Po kim odziedziczyła takie zdolności? Bo raczej nie po Potterach — ci zawsze woleli działać, niż myśleć. Ale przecież... No tak, oczywiście, że po dziadku! Stary Melchior Starkley przez wiele lat kierował Departamentem Magicznych Archiwów i tak bardzo poświęcał się swojej pracy, że ponoć nawet nie zauważył, kiedy odeszła od niego żona. Stare dzieje...
Pani Shacklebolt przekartkowała książkę, podczytując fragment tu i ówdzie, i w końcu stwierdziła, że Potterówna rzeczywiście ma niezłe pióro i lektura jej pracy może okazać się całkiem interesująca.
Wysoki, ostry dźwięk rozległ się tak nieoczekiwanie, że Luiza drgnęła. Ktoś dzwonił do drzwi.
— Ja otworzę! — zaoferowała się natychmiast Betsy.
— Zaczekaj — powstrzymała ją babcia. Starannie położyła okulary szkłami do góry, podniosła się z fotela i niespiesznie podreptała do wejścia.
— Kto tam? — spytała ostrożnie.
— Kurier z Ministerstwa — odpowiedział ktoś zza drzwi. — Mam przesyłkę dla inspektora Shacklebolta.
No tak. — Luiza pokręciła głową. — Jeszcze jeden. Kingsley wziął dzień urlopu i już świat się walił.
Przez chwilę walczyła z pokusą, aby odesłać posłańca z kwitkiem; w końcu adresata nie było w domu. Jednak jej wrodzone poczucie obowiązku w końcu zwyciężyło. Może to rzeczywiście coś ważnego?
Wolno otworzyła drzwi. Na korytarzu, rozglądając się ciekawie, stał młody chłopak w szacie z emblematami Ministerstwa. W ręku trzymał spore podłużne pudełko zawinięte w szary papier i dokładnie ostemplowane. Na widok Luizy wyprężył się służbiście, z trudem wepchnął pakunek pod pachę i sięgnął do kieszeni, skąd wyciągnął zrolowany pergamin i pióro.
— Proszę pokwitować odbiór.
Pani Shacklebolt podpisała się we wskazanym miejscu i wzięła przesyłkę, która była zdecydowanie za ciężka dla sowy. Zresztą, jak kiedyś wspominał jej syn, Ministerstwo uważało, że na krótkich dystansach używanie ptaków pocztowych jest nieekonomiczne.
Wróciła do pokoju i ostrożnie położyła paczkę na stole. Zerknęła na zegarek. Kingsley powinien wrócić już niedługo. Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, że straci poczucie czasu, ale...
— Co to jest? — spytała z przejęciem Mała.
— Prezent dla tatusia — uśmiechnęła się babcia i jeszcze raz rzuciła okiem na przesyłkę. I nagle poczuła niepokój, który w ciągu ułamka sekundy zamienił się w prawdziwe przerażenie. Sznurek oplatający pakiet palił się żywym niebieskim płomieniem.
— Betsy! Cofnij się! Już!— krzyknęła starsza pani, chwytając różdżkę.
*
Straszliwy wybuch wstrząsnął powietrzem. Ogłuszający brzęk szyb sypiących się z okien mieszał się z wyciem alarmów mugolskich samochodów i rozpaczliwym krzykiem dziecka.
Z zapisków Lucy
20 lutego 1996
Muszę nabrać dystansu. Muszę nabrać dystansu!
Muszę, do jasnej, ciężkiej cholery, wreszcie nabrać dystansu!!!
Muszę się pozbierać. Poskładać to, co ze mnie zostało.
Muszę w końcu zacząć normalnie żyć.
Dlatego gapię się w ten zeszyt od kilku dni, ale wciąż boję się zacząć. Co będzie, jeśli ktoś to znajdzie? Co będzie, jeśli wykorzysta przeciwko mnie? Bo oczywiście wszystkie moje czary ochronne zdają się psu na budę!
Nie umiem.
Może jutro.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 17.30
Dom Ifigenii Jones w Hogsmeade
Uważnie wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Najpierw obejrzała lewy profil, potem prawy. Wzburzyła włosy ręką. Skrzywiła usta z dezaprobatą i sięgnęła po grzebień. Uczesała się starannie, a potem mocno potrząsnęła głową. O, tak lepiej!
Szczerze mówiąc, niezależnie od poziomu rozczochrania, w tej chwili i tak wyglądała nieporównywalnie lepiej, niż jeszcze kilka dni temu. Wizyta u fryzjera rzeczywiście okazała się całkiem niezłym pomysłem. Po bardzo krótkim namyśle Lucy zdecydowała się ufarbować włosy na ciemny brąz. Poza tym nie obcięła ich, tylko kazała wyrównać. Teraz więc sięgały jej nieco za ucho, podwijając się na końcach. Nigdy wcześniej nie miała takiej fryzury, ale ku swojemu zdumieniu, dobrze się w niej czuła. I wyglądała jakoś tak... chyba młodziej. Przez chwilę kusiło ją też, aby wyrzucić wszystkie ubrania, które tak bardzo kojarzyły się jej z przeszłością. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że aby kupić sobie nowe, będzie musiała udać się na Pokątną albo chociaż do jakiegoś mugolskiego centrum handlowego, zrezygnowała z tego pomysłu.
Merlinie, jak to się stało, że znowu zaczęły obchodzić ją takie rzeczy?
Uśmiechnęła się do siebie i odłożyła grzebień. Już wystarczająco dużo czasu zmarnowała. Powinna natychmiast zejść na dół i pomóc Ifigenii przy wywoływaniu zdjęć. Co prawda, pani Jones czuła się już dobrze i poradziłaby sobie sama, ale Lucy naprawdę lubiła pracę w ciemni. W ogóle ostatnimi czasy przypomniała sobie, jak uwielbia fotografowanie. Szkoda, że zarzuciła je na tak długo.
Szybko zbiegła po schodach i właśnie miała otworzyć drzwi do korytarzyka łączącego część mieszkalną z zakładem, kiedy usłyszała — dochodzący z salonu — charakterystyczny odgłos wybuchających płomieni. Chyba ktoś próbował się do nich dofiukać.
Cofnęła się gwałtownie, kilkoma pospiesznymi krokami przemierzyła hol i wpadła do dużego pokoju.
— Tak, słucham! — zawołała już od progu.
Ku swemu niebotycznemu zdumieniu w palenisku spostrzegła głowę bratanka. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Najwyraźniej musiał nielegalnie dobrać się, do któregoś z nielicznych kominków działających w Hogwarcie. A to nie wróżyło nic dobrego...
— Co się stało? — Pełna najgorszych przeczuć, osunęła się na kolana.
— Dobrze, że jesteś. — W głosie chłopca słychać było wyraźną ulgę. — Ciociu, Voldemort ma Syriusza! Powiedz, że trzyma go... — Nie zdążył dokończyć. Jego głowa nagle zniknęła. Połączenie zostało zerwane.
— Harry?! — zdenerwowała się Lucy. — Harry!!!
Ale bratanek nie pojawił się już więcej. Niewiele myśląc, sięgnęła po proszek Fiuu. Wrzucała go w płomienie, wzywając kolejne zamkowe kominki. Bezskutecznie. Nawet ten należący do Dolores Umbridge milczał jak zaklęty.
Klęczała na podłodze, rozglądając się bezradnie. Wreszcie przysunęła się do ściany, usiadła i objęła ramionami kolana. Musiała pomyśleć. Musiała się skupić.
Voldemort ma Syriusza... — Słowa Harry'ego bez przerwy tłukły się jej w głowie. — Voldemort ma Syriusza!
Jakim cudem? A nawet jeśli to prawda, skąd chłopiec mógł o tym wiedzieć? Czyżby znowu miał jakąś wizję? Możliwe...
Co robić?
Chyba powinna połączyć się z Grimmauld Place i na własne oczy przekonać się, czy z Blackiem wszystko w porządku.
Zafiukać na Grimmauld... — Na tę myśl aż się wzdrygnęła.
Nie, nie zrobi tego. Za żadne skarby świata! Nikt jej do tego nie zmusi. Lucy skuliła się jeszcze bardziej i dotknęła czołem kolan. Strach wręcz ją sparaliżował. Minęło tyle miesięcy, a ona wciąż nie potrafiła pozbyć się lęku. Przerażała ją sama myśl o konfrontacji z Syriuszem.
Voldemort...
A jeśli rzeczywiście stało się coś złego? Harry naprawdę był okropnie wystraszony.
Co robić?
Jeśli nie z Kwaterą Główną, to w takim razie powinna skontaktować się z którymś z członków Zakonu i jemu przekazać informację od Harry'ego. Tak, to dobre rozwiązanie.
Przysunęła się do kominka i ponownie sięgnęła po proszek. Najpierw spróbowała zafiukać do Tonks. Niestety, nie zastała jej w domu. Dlatego, ociągając się nieco, wypowiedziała nazwisko i adres Kingsleya. Ale z jego kominkiem coś chyba musiało być nie tak, bo nie dość, że nie uzyskała połączenia, to na dodatek z rur zaczęły wydostawać się dziwne niebieskie iskry. Czyżby jakieś zaklęcie ochronne? Nieco zirytowana tym kolejnym niepowodzeniem pomyślała, że auror ma chyba manię prześladowczą.
Co robić?
Pokonując wewnętrzny opór, spróbowała jeszcze połączyć się z Norą, ale i tam nikogo nie zastała.
Cholera jasna!!! — powtarzała w myślach. — Gdzie ich wszystkich wywiało?!
Wyglądało na to, że nie miała wyjścia. Mimo strachu musiała sama sprawdzić, czy Syriusz naprawdę jest w niebezpieczeństwie. I nie mogła z tym dłużej zwlekać, bo czas uciekał. Nerwowo spojrzała na zegarek. Te nieudane próby połączeń trwały zdecydowanie za długo.
Mocno ściskając w garści proszek, wpatrywała się w ogień. Nie zrobię tego... Ale przecież Harry ją prosił. Nie mogła go zawieść. Nie mogła go znowu zawieść!
— Grimmauld Place 12 — wyszeptała drżącym głosem, a potem zacisnęła powieki i wtuliła głowę w ramiona.
Sekundy wlokły się jak godziny, a w Głównej Kwaterze nikt się nie zgłaszał. Kiedy już myślała, że i tym razem nic z tego nie wyjdzie, w palenisku pokazała się głowa Stworka.
— Podłe szlamy zawracają głowę — mamrotał. — Ciągle brudzą kominek mojej pani.
— Dzień dobry, Stworku — powiedziała Lucy, siląc się na uprzejmość, choć po tym powitaniu niełatwo jej to przyszło. — Chciałabym rozmawiać z twoim panem.
— Pan nie może podejść — oświadczył skrzat stanowczo i zniknął.
No tak, to było do przewidzenia. Wierny sługa pani Black zawsze traktował ją z lekceważeniem i pogardą. Nie miała więc złudzeń, że kolejna próba połączenia skończy się w taki sam sposób.
Dotknęła dłonią spoconego czoła.
Co tam się, do jasnej cholery, dzieje?!
Czy Syriusz nie może podejść, bo nie chce z nikim rozmawiać? Czy też naprawdę został uprowadzony przez Voldemorta? W żaden sposób nie była w stanie sprawdzić tego na odległość. Gdyby poprosiła Dumbledore'a o piórko feniksa...
Ale była tak zrozpaczona, tak bardzo nie chciała mieć nic wspólnego z Zakonem, że nie zdecydowała się tego zrobić. Teraz żałowała.
Wolno podniosła się z podłogi. Wiedziała, jak powinna postąpić. Bała się, serce wręcz podjeżdżało jej do gardła, ale zdawała sobie sprawę, że innego wyjścia nie ma.
Z zapisków Lucy
23 lutego 1996
Dostałam od niego nasze wspólne zdjęcie z wesela Jima i Lilki.
Boże, dlaczego on mi to robi?!
27 lutego 1996
Nie mogę spać. Kolejną noc z rzędu. Łażę po pokoju nie mogąc znaleźć sobie miejsca, a na palcach porobiły mi się już rany. Ale nie mogę przestać szarpać tych przeklętych skórek!
Tak bardzo się boję.
Umieram ze strachu, że tu przyjdzie. Że aportuje się na środku pokoju, a ja nie będę mogła uciec. Ani się obronić. Że znowu sobie z nim nie poradzę.
Dlaczego przysłał mi tę fotografię?
Chciał mnie w ten sposób przeprosić? A może zastraszyć?
Jeśli to drugie, to naprawdę mu się udało.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 18.40.
Główna Kwatera Zakonu Feniksa, Grimmauld Place 12, Londyn
Remus szybko pozdejmował blokady z drzwi wejściowych i wpadł do domu. Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak zdenerwowany. Wiadomości od Snape'a, które przekazał mu Moody, naprawdę go przeraziły. Wszystko wskazywało na to, że Voldemort próbował zwabić Harry'ego do Departamentu Tajemnic. Wizje torturowanego Syriusza musiały odgrywać w tych planach kluczową rolę.
Wizje. To naprawdę tylko wizje.
Snape już zdążył sprawdzić, że Łapie absolutnie nic nie grozi. Jednak Lupin chciał się o tym przekonać na własne oczy, ponieważ ostatnimi czasy coraz bardziej martwił się o przyjaciela. I coraz mniej mu ufał.
Starając się nie narobić hałasu, minął portret pani Black, a potem — przeskakując po trzy stopnie naraz — zbiegł do kuchni. Pusto. Tylko brudny kubek po herbacie i talerz z okruchami chleba, świadczyły o czyjejś niedawnej obecności.
Remus wrócił na parter, przelotnie zajrzał do biblioteki i pognał w kierunku schodów na górę. Tak jak przypuszczał, Łapa siedział w pokoju Hardodzioba i karmił go martwymi szczurami.
— Jesteś — powiedział Remus z ulgą, zamykając za sobą drzwi.
— A gdzie miałbym być? — mruknął w odpowiedzi Syriusz. — Coście się tak dzisiaj wściekli? Nawet Smarkerus mnie sprawdzał.
— Nic ci nie powiedział? — zdziwił się Lupin.
— A niby o czym? — zdziwił się gospodarz. — Zresztą posłałem go do diabła, zanim zdążył się odezwać.
— Harry chyba miał kolejną wizję. O tym, że Voldemort przetrzymuje ciebie w Departamencie Tajemnic. Snape nam o tym zawiadomił.
— Skurwysyn — mruknął Black, nie precyzując, którego z dwóch wcześniej wymienionych ma na myśli. A po chwili dodał głośniej: — Nie martw się. Jimmy sobie poradzi.
Jimmy?! — Remus spojrzał na przyjaciela z nieukrywanym przerażeniem. A więc nic się nie zmieniło? Syriusz znowu zachowywał się tak, jakby cofnął się o piętnaście lat. I zdarzało mu się to coraz częściej.
Czyżby wariował? Możliwe, bo sensu i konsekwencji w jego zachowaniu nie było za knut.
Lupin jeszcze raz przyjrzał się gospodarzowi. Z bladą twarzą o nieodgadnionym wyrazie, z nienaturalnie błyszczącymi oczami, Łapa na pewno nie wyglądał na całkiem zrównoważonego człowieka. I jeszcze te jego dłonie ubrudzone szczurzą krwią... I zapach posoki unoszący się w powietrzu.
— Będę na dole — powiedział cicho Remus, cofając się do wyjścia.
Zamknął za sobą drzwi i ze spuszczoną głową zszedł na dół, kierując się do biblioteki. Kiedy mijał drzwi salonu, o mało nie nadepnął na Stworka, który starał się niepostrzeżenie przemknąć korytarzem.
— Zapchlony wilkołak — mruczał gniewnie skrzat, odskakując na bok. — Moja pani. Moja biedna pani.
Lupin westchnął ciężko i z rezygnacją pokręcił głową. W tym chrzanionym domu każdy, nawet najzdrowszy człowiek, mógł postradać zmysły. Nic dziwnego, że Syriusz...
Łańcuchy zabezpieczające drzwi wejściowe zabrzęczały głośno i po chwili do środka wpadł zadyszany Moody. Jego oko zawirowało, sprawdzając korytarz.
— Lupin, dobrze, że jesteś! — Stary auror wyraźnie ucieszył się na jego widok. — Udało mi się skontaktować z Dumbledorem. Przyjdzie, jak tylko będzie mógł — mówił, przekraczając próg biblioteki. — A gdzie Black?
— Karmi hipogryfa — mruknął Lupin. — Jak zwykle.
Przybyły spojrzał na niego niespokojnie, ale nic nie powiedział. Z westchnieniem odwrócił się do okna i nagle znieruchomiał.
— A co tu robi ta dziewczyna?! — zawołał ze zdumieniem.
Remus podszedł bliżej i popatrzył w kierunku wskazanym przez Alastora. Na ulicy, mocno ściskając pręty ogrodzenia, stała Lucy i z prawdziwym przerażeniem wpatrywała się w dom.
Skąd ona się tu wzięła? — Lupin prędzej spodziewałby się Voldemorta we własnej osobie niż byłej narzeczonej przyjaciela. Patrząc na jej pobladłą twarz, pomyślał, że decyzja, aby tu wrócić musiała ją kosztować bardzo wiele. Ale skoro przyszła, naprawdę musiało wydarzyć się coś ważnego.
Coś z Harrym? — Zaniepokoił się.
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, szybko wyszedł z biblioteki.
Z zapisków Lucy
26 marca 1996
Przez miesiąc nie napisałam ani słowa. Przez niego! Przez to przeklęte zdjęcie.
Kurwa mać! Nie chcę już wracać do przeszłości! Nie chcę o nim myśleć!
Nie chcę się ciągle zastanawiać, co chciał mi powiedzieć.
Zamierzał przypomnieć, kim kiedyś dla siebie byliśmy? A może pokazać, że nigdy się od niego nie uwolnię?
I to jest prawda. Był ze mną, kiedy wyjechałam z Anglii. Wciąż jest, od kiedy wróciłam. Niszczy mnie, kieruje moim życiem. Nie pozwala odejść. Miłość, rozczarowanie, ból, poczucie winy, litość, strach, nienawiść — to jakiś pieprzony łańcuch, na którym ciągle mnie trzyma.
Boże, jestem tym wszystkim tak potwornie zmęczona. I chciałabym tylko wreszcie zacząć żyć jak człowiek. Mieć święty spokój. Poczuć się bezpiecznie.
Niech to się wreszcie skończy. Bo dłużej nie wytrzymam. Kiedyś w końcu zabiję jego, skoro siebie nie potrafię!
28 marca 1996
Ifigenia poprosiła mnie dziś, abym w jej zastępstwie poprowadziła zakład. Mam wrażenie, że zrobiła to specjalnie. Po prostu chce mnie zmusić do wyjścia do ludzi. A ja wpadam w panikę na samą myśl, że codziennie będę musiała uśmiechać się do klientów, uprzejmie zachowywać i znosić obecność obcych mężczyzn.
Jednak nie umiałam odmówić. Może rzeczywiście powinnam się przemóc. A przede wszystkim zająć czymś absorbującym. Czymś, co nie pozostawi mi czasu na myślenie.
30 marca 1996
Znowu mi się przyśnił. Stał nade mną. Próbował mnie dotknąć.
Kiedy się obudziłam, było mi niedobrze ze strachu i obrzydzenia.
Przepłakałam całą noc.
Chrzanić Luizę i jej pierdolony dystans. Przecież ja sobie nigdy z tym nie poradzę. Nigdy.
Gdyby w tym domu był jakiś alkohol, to dzisiaj spiłabym się do nieprzytomności.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 18.40.
Główna Kwatera Zakonu Feniksa, Grimmauld Place 12, Londyn
Aportowała się na tyłach domu na Grimmauld Place. Odetchnęła z ulgą stwierdziwszy, że wciąż jest żywa i na dodatek w jednym kawałku. Teleportacja w stanie wzburzenia emocjonalnego nie była najlepszym pomysłem. Ale na pewno najszybszym sposobem komunikacji. A Lucy zmarnowała już wystarczająco dużo czasu.
Westchnęła ciężko i, ociągając się, powędrowała wzdłuż ogrodzenia. W końcu dotarła do bramy. Tam zatrzymała się i z obawą spojrzała na dom. Nie wiedziała, czy bardziej boi się tego miejsca, czy bardziej je nienawidzi.
Z trudem opanowując chęć ucieczki, mocno zacisnęła dłonie na metalowych prętach ogrodzenia i przysunęła do nich twarz.
Nie mogła zawrócić. Musiała wejść do środka, bo Harry ją o to prosił. Musiała sprawdzić, czy Syriusz rzeczywiście został uprowadzony. Na samą myśl, o ewentualnym spotkaniu z nim aż się zatrzęsła.
Nie dam rady.
Oderwała się od ogrodzenia, zrobiła jeszcze kilka kroków, a potem znowu stanęła. Zaczynała coraz wyraźniej uświadamiać sobie, że nie zdoła zapukać do tych drzwi i wejść do środka. To przekraczało jej siły.
Harry, przepraszam.
A jeśli Syriusza tu nie ma? Jeśli Voldemort naprawdę go porwał? Jeśli to od niej zależy jego życie? Boże... Ciężko oparła się o ogrodzenie i jeszcze raz spojrzała na dom. Co robić? Zawrócić? Wejść?
Drzwi wejściowe uchyliły się niespodziewanie i pojawił się w nich Remus Lupin. Co on... ?
Chyba musiał ją zobaczyć przez okno.
Bogu dzięki!
— Lucy, co się stało? — Przyjaciel gestem przywoływał ją do siebie.
Poczuła się nieco raźniej. Szybko pokonała odległość dzielącą ją od furtki i zbliżyła się do schodów.
— Ja przyszłam tylko... — zaczęła, nerwowo przełykając ślinę.
— Wejdź. — Odsunął się nieco, robiąc jej przejście.
— Ja... — zaczęła jeszcze raz, rozglądając się z obawą. — Harry prosił...
— Mów, dziewczyno, co się dzieje. — W sieni nieoczekiwanie pojawił się Alastor Moody. Jego oko spoglądało na nią badawczo, ale ona na widok starego aurora prawie przestała się bać. Nie była tu sama.
— Harry do mnie fiukał — wyrzuciła wreszcie z siebie. — Powiedział mi — kontynuowała, wchodząc za mężczyznami do biblioteki — że Sami-Wiecie-Kto złapał Syriusza. — Kiedy wymawiała imię byłego narzeczonego, głos lekko jej zadrżał. — Ale nie wiem, gdzie go trzyma, bo połączenie zostało przerwane.
Odetchnęła z ulgą. Zrobiła to, co do niej należało.
— Z Syriuszem wszystko w porządku — zaczął cicho Remus. — Harry'emu udało się powiadomić jeszcze Severusa. Teraz czekamy na informacje, co właściwie dzieje się w Hogwarcie.
Lucy spojrzała na niego z przestrachem. Niepokój o bratanka, który nie opuszczał jej od kilku godzin, jeszcze się wzmógł. Stał się silniejszy niż strach przed spotkaniem z Syriuszem. Dlatego zdobyła się na desperacką decyzję.
— W takim razie — powiedziała drżącym głosem — ja też z wami zaczekam.
Z zapisków Lucy
5 kwietnia 1996
Dzisiaj była u mnie Tonks.
W pierwszej chwili przestraszyłam się tego spotkania, ale szybko uświadomiłam sobie, że nie mogę odesłać jej z kwitkiem, bo to jest przecież jedna z nielicznych osób, które naprawdę okazały mi przyjaźń. Reszta Zakonu jakoś się mną specjalnie nie interesuje. Przestałam być im potrzebna, więc muszę radzić sobie sama. W końcu to dla mnie żadna nowość.
A Ninny — mimo że mogła mi nie uwierzyć i stanąć po stronie swojego kuzyna — jednak tu przyszła. I na dodatek powiedziała, że zrobiłaby to wcześniej, tylko bała się, że swoją obecnością sprawi mi przykrość. Merlinie, ona sobie nawet nie wyobraża, jak dużo znaczy dla mnie jej troska. Nawet pomimo tego, że po naszym ostatnim spotkaniu jest między nami pewien dystans i podejrzewam, że sporo czasu upłynie, zanim zniknie.
Rozmawiałyśmy o wielu rzeczach. Poprosiłam ją, żeby przesyłała mi informacje o Harrym. Tak bardzo się o niego martwię, ale w żaden sposób nie mogę dofiukać się do szkoły. Raz spróbowałam tam nawet pójść, ale Filch nie wpuścił mnie do środka. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie w stanie tak mnie potraktować. No cóż, wielu rzeczy się nie spodziewałam. A Tonks będzie łatwiej dowiedzieć się czegoś, choćby od Snape'a.
Wysypała mi się też — oczywiście zupełnym przypadkiem — że w naszym domu ktoś pozakładał blokady ochronne. Sądząc po jej zmieszaniu, tym kimś musiał być oczywiście Kingsley. W pierwszej chwili o mało szlag mnie nie trafił. W końcu tyle razy mówiłam mu, że ma się ode mnie odczepić. Ale zaraz pomyślałam sobie, iż skoro chronią mnie te jego czary, to nie muszę się bać, że któregoś dnia Syriusz aportuje mi się na środku pokoju. Tak bardzo mi ulżyło. Mogę wreszcie przestać palić światło po nocach i zrywać się na każdy szelest.
No właśnie, Syriusz. Nie wiem, jak to się stało, ale w pewnym momencie zaczęłyśmy o nim rozmawiać. To znaczy, Tonks mówiła, a ja tylko słuchałam. Sama nie wiem, dlaczego nie przerwałam tego monologu. Może po prostu chciałam się dowiedzieć, czego jeszcze powinnam się po nim spodziewać.
Podobno zupełnie nie opuszcza domu i rzadko pije, ale za to zachowuje się bardzo dziwnie. Wciąż opowiada o Jamesie. I to w czasie teraźniejszym. I Harry notorycznie myli mu się z ojcem. Mówi też o mnie, jak o małej dziewczynce.
Merlinie, czy to znaczy, że jest chory? Że naprawdę zwariował?
Jeśli tak, to ja go na pewno nie będę żałować. Już nie umiem Każdy ma swoją granicę wytrzymałości, a on przekroczył moją. Zniszczył wszystkie dobre uczucia, jakie dla niego miałam.
Kiedy Ninny wyszła, wróciłam do swojego pokoju i wyciągnęłam to zdjęcie, które mi przysłał. Po raz pierwszy mogłam na nie spojrzeć bez strachu. Po prostu już wiem, co miało oznaczać.
Podarłam tę fotografię, a potem dokładnie spaliłam wszystkie kawałki.
Dobrze ci tak, draniu. Dostałeś dokładnie to, na co sobie zasłużyłeś!
21 czerwca 1996, piątek, godz. 19.30.
Główna Kwatera Zakonu Feniksa, Grimmauld Place 12, Londyn
Czas mijał, a Severus wciąż się nie pojawiał. Lucy, swoim zwyczajem spacerując po pokoju, nerwowo szarpała skórki przy paznokciach.
— Może ktoś z nas powinien sprawdzić, co się dzieje? — Nie wytrzymała wreszcie. — Może Snape...
— Spokojnie — zmitygował ją Remus. — Dajmy mu jeszcze trochę czasu. Nie może wzbudzić podejrzeń Umbridge.
— Szlag mnie trafia — zatrzymała się na wprost przyjaciela — kiedy wiem, że ta baba może coś zrobić Harry'emu. — Podeszła do okna i mocno oparła się o parapet. Wydawało jej się, że jeśli będzie patrzeć na ulicę, Snape szybciej przyjdzie z wiadomościami.
— A Black ciągle karmi tego hipogryfa? — zainteresował się nagle Moody, pociągając z piersiówki.
Na dźwięk nazwiska Syriusza, Lucy drgnęła i rozejrzała się niespokojnie.
— Chyba karmi — mruknął Lupin.
— Od godziny? — zdziwił się Stary.
— To duży hipogryf — odparł Remus z zakłopotaniem. Wyraźnie nie miał zamiaru wdawać się w dalszą dyskusję na ten temat.
Nie wytrzymam dłużej! — pomyślała Lucy. Zaczynało boleć ją serce. Obawa o los bratanka i strach przed konfrontacją z człowiekiem, który tak bardzo ją skrzywdził, nie były dobrym połączeniem.
Muszę iść. — Gwałtownie odwróciła się od okna.
I wtedy go zobaczyła.
Stał w drzwiach i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.
Wyglądał dużo gorzej niż w styczniu. Znowu schudł, przez co rysy mu się wyostrzyły. I to błędne spojrzenie...
Odruchowo cofnęła się pod ścianę. Śledziła jego każdy krok, z przerażeniem uzmysławiając sobie, że właśnie odciął jej jedyną drogę ucieczki. Zaczęła się trząść.
A on wciąż wpatrywał się w nią zachłannie.
— Lucy — odezwał się wreszcie, a w jego głosie słychać było zdziwienie.
Poczuła, że zaraz zemdleje. Rzuciła Lupinowi wystraszone spojrzenie. Zrozumiał tę niemą prośbę, bo zrobił krok w jej kierunku.
— Lucy — powtórzył tymczasem Syriusz. — Co ty zrobiłaś z warkoczami?
O, Boże! — podniosła rękę do piersi.
Wyglądało na to, że Tonks absolutnie nie przesadzała, opowiadając o tym, co się z nim dzieje. Naprawdę zachowywał się, jakby stracił poczucie rzeczywistości. Jakby interesowała go wyłącznie przeszłość.
Jakby zupełnie oszalał.
W tej samej chwili, kiedy to do niej dotarło, przestał ją przerażać. To, co pojawiło się w miejsce strachu, niepokojąco zaczęło przypominać pogardę.
Przyglądała mu się badawczo. Tak, jakby widziała go po raz pierwszy. I uświadomiła sobie, że nie jest wszechmocnym demonem zdolnym w każdej chwili ją dopaść, ale żałosnym, słabym człowiekiem, który już nigdy nie zdoła jej skrzywdzić.
Żałosny, słaby człowiek.
Tak, sprawiedliwość jednak istnieje.
*
Drzwi wejściowe trzasnęły głośno, potem dał się słyszeć odgłos kroków i wreszcie, z łopotem czarnych szat, do biblioteki wmaszerował Severus Snape. Obrzucił całe towarzystwo obojętnym spojrzeniem.
— Nareszcie! — burknął się na jego widok Moody. — Mów, co się dzieje.
— Potter i Granger wyprowadzili Umbridge do Zakazanego Lasu — zaczął oschle Snape. Patrzył tylko na aurora, zupełnie ignorując pozostałych. — Grubo ponad godzinę temu. Do tej pory jeszcze nie wrócili. Chłopak pewnie nadal wierzy w uwięzienie Blacka i będzie próbował dostać się do Departamentu.
— Musimy tam iść — zarządził Stary. — Natychmiast. Ty — zwrócił się do Snape'a — wracaj do Hogwartu. Źle by było, gdyby cię z nami zobaczyli. Sprawdź jeszcze raz las. I trzeba sprowadzić kogoś do pomocy. — Odwrócił się do Lupina.
— Już, moment. — Remus, próbując wyłuskać coś z kieszeni, natychmiast wyszedł z biblioteki.
— Black zostaje, żeby powiadomić Dumbledore'a — kontynuował stary auror. A ty, dziewczyno... — Spojrzał z wahaniem na Lucy.
W pierwszej chwili pomyślała, iż też powinna udać się z nimi do Ministerstwa. W końcu chodziło o jej bratanka i chyba nie zdołałaby usiedzieć spokojnie, wiedząc, że tam być może... Ale z drugiej strony — musiała spojrzeć prawdzie w oczy — zupełnie nie umiała się bić.
Niech Moody zdecyduje. — Uniosła głowę i wtedy nieoczekiwanie uchwyciła pełne wyższości spojrzenie, które Snape rzucił Syriuszowi.
— Nie zostanę tutaj! — powiedział zimno Black, zaciskając palce na różdżce. — Idę z wami.
— Chciałbym zobaczyć ten akt bohaterstwa — mruknął drwiąco mistrz eliksirów.
Miała wrażenie, że się przesłyszała. Szeroko otwartymi oczami popatrzyła na Snape'a. On skrzywił się pogardliwie. W tym momencie coś w niej pękło. Nie mogła bezczynnie patrzeć na taką podłość.
— Przestań! — krzyknęła, robiąc krok w stronę Severusa. — Ty draniu!
Spojrzał na nią, uniósł brew jakby ze zdziwieniem, a potem wolno wycedził:
— Spokojnie, to nie jest Świński Łeb — a po chwili dodał jeszcze: — A jak już wytrzeźwiejesz, możesz przyjść mnie przeprosić.
Drgnęła niczym smagnięta biczem, ale nie zdążyła zareagować, bo Syriusz był szybszy. W ułamku sekundy znalazł się przy Snapie i wbił mu różdżkę w pierś.
— Przeproś! Już!
— Pogłupieliście, do kurwy nędzy?! — wrzasnął Moody. — Spokój! Natychmiast! Bando kretynów!
Pod wpływem tej reprymendy gospodarz nieco oprzytomniał, mistrz eliksirów zaś lekceważąco wzruszył ramionami.
— Znalazł się wielmożny panicz! — prychnął. — Rycerski obrońca uciśnionej cnoty.
Zamrugała oczami, ale zanim na dobre zdołało do niej dotrzeć znaczenie tych słów, usłyszała podniesiony głos Blacka:
— Verbero!
— Protego! — Snape i Moody zareagowali prawie jednocześnie. Auror był szybszy o mgnienie oka.
Niebieski promień z impetem uderzył w tarczę i rozszczepił się na tysiące iskier. Powietrze migotało. Świetliste błyski raziły w oczy. Pachniało spalenizną.
Lucy złapała się za głowę.
— Cholera jasna! — Lupin, który właśnie wrócił do pokoju, rzucił się w kierunku antagonistów, którzy mierzyli się wzrokiem, wyraźnie gotowi do dalszej walki.
— Całkiem was popierdoliło?! — krzyczał tymczasem Moody, posyłając wściekłe spojrzenia to jednemu, to drugiemu. — Głąby zasrane! Nie tu macie się bić! Nie tutaj! — Bez pardonu wepchnął się między mężczyzn. Mocno chwycił Severusa za ramię i warknął głucho. — Wynocha stąd. Już!
Snape zmienił się na twarzy, ale tym razem nie odezwał się. Opuścił wolno różdżkę, a potem odwrócił się, owinął peleryną i, starając się zachować resztki godności, wyszedł z pokoju. Po chwili usłyszeli głośne trzaśnięcie drzwi i głośne krzyki pani Black.
Lucy odważyła się znowu spojrzeć na Syriusza. Stał z opuszczoną głową, wciąż mocno ściskając swoją broń. Chory człowiek. — przemknęło jej przez głowę. — Chory, zagubiony człowiek.
— Wracaj do domu! — Moody odwrócił się w jej kierunku. — My idziemy. Black, a ty...
— Ja idę z wami! — rzucił twardo. — Już powiedziałem.
Przy pierwszej okazji pójdę się bić. Może zginę. Wolę to, niż... — Nagle przypomniała sobie słowa, które wypowiedział w tym domu kilka miesięcy temu.
Nie! — na chwilę wstrzymała oddech. Potem z wahaniem podeszła do niego. Wyciągnęła rękę, ale nie odważyła się go dotknąć.
— Syriusz... — zaczęła cicho. — Nie musisz tego robić.
Popatrzył jej prosto w oczy, ale nic nie powiedział. W tej chwili panował nad sobą, bo mogłaby przysiąc, że było to zupełnie przytomne spojrzenie. I widziała w nim prawdziwą ulgę. Nie odezwał się jednak ani słowem, tylko przecząco pokręcił głową. Najwyraźniej już podjął ostateczną decyzję i nikt, ani nic nie było w stanie jej zmienić.
— W takim razie Black idzie — powiedział Moody z ciężkim westchnieniem. — Lucy, ty zaczekaj na Dumbledore'a.
— Dobrze — wykrztusiła z trudem. Nie wiadomo dlaczego, straszliwie chciało jej się płakać.
Kiedy wyszli, przez chwilę stała bez ruchu na środku pokoju. Wreszcie ocknęła się z zamyślenia i podeszła do okna.
Lupin i Moody zawzięcie dyskutowali o czymś przy furtce. Syriusz stał z boku, uparcie wpatrując się czubek swojego buta.
O czym myślał? Czy żałował?
Ktoś biegł ulicą. Tonks.
Skąd ona? I Kingsley?! — Lucy przykleiła twarz do szyby.
A więc to były te posiłki, które wzywał Remus...
Kingsley...
Nie wiedziała, czy bardziej jest szczęśliwa, że go widzi, czy przerażona tym, iż ten najważniejszy dla niej mężczyzna też został wciągnięty w tę sprawę.
Najważniejszy. Nie mogła dłużej zaprzeczać. Przez ostatnie miesiące, pogrążona w rozpaczy, zupełnie o tym zapomniała. Uwierzyła, że więź, która łączyła ich od wielu miesięcy, przestała istnieć.
Nieprawda.
Wciąż jak zaczarowana wpatrywała się w aurora. I nagle poczuła strach, który nie miał nic wspólnego z wyprawą do Ministerstwa. Nie umiała tego sprecyzować, ale coś w wyglądzie Kingsleya bardzo ją niepokoiło.
Co się dzieje? Co się, u diabła, dzieje?
Nie słyszała trzasków deportacji, ale w ciągu kilku sekund ulica całkowicie opustoszała.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 19.30.
Magiczny Szpital św. Munga, Londyn
Tonks oparła się o ścianę, wyciągnęła przed siebie nogi i po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku godzin pomyślała, że nienawidzi szpitali.
Koszmar! — Wzdrygnęła się.
Światło tysięcy świec odbijające się od białych ścian, unoszący się w powietrzu zapach lekarstw, bariery Silencio pozakładane na drzwi. To wszystko sprawiało, że ciarki chodziły jej po plecach. Zawsze unikała tego miejsca jak tylko mogła. Jednak tego dnia, wraz z połową swojego Wydziału, musiała pojawić się tu służbowo. W końcu próba zamachu na starszego inspektora to nie przelewki.
— Cholera, nie wytrzymam tej nerwówy — powiedziała cicho Julien Andrews, siadając obok niej. — A tu nawet zapalić nie można. Jak pomyślę, że mam tak tkwić do północy!
— Powiedzieli coś nowego?
— Ciągle to samo — westchnęła nerwowo koleżanka. — A on tam siedzi i wcale się nie rusza. Aż się płakać chce.
— Biedak.
Jeszcze wczoraj Nimfadora wyśmiałaby każdego, kto powiedziałby, że będzie mogła nazwać tak Kingsleya. Wydawało się, że nic nie jest w stanie go złamać. A tymczasem i on — jak każdy człowiek — miał czułe miejsca. I ktoś to wykorzystał.
— Jak on mógł nie zabezpieczyć własnego mieszkania?! — Julien wyciągnęła z kieszeni papierosy i wpatrywała się w nie bezradnie. — Przecież to było takie proste zaklęcie. Wystarczyłaby jedna blokada.
— Nie wpadł na to — powiedziała cicho Tonks. — Sam poradziłby sobie z tym z zamkniętymi oczami! I pomyśleć — dodała po chwili — że dom matki poobkładał czym się dało.
Tak samo, jak dom Ifigenii Jones — To było tak bardzo w stylu Kingsleya: do przesady martwić się o swoich bliskich, a zupełnie nie pomyśleć o sobie. I ten brak przezorności zemścił się na nim okrutnie. Biedak. Pewnie wolałby sam zginąć, niż patrzeć na to, co się stało.
— Rozmawiałam z Jasonem. Podobno za tym zamachem stoi Syriusz Black — oświadczyła panna Andrews tonem osoby wtajemniczonej. — Tak twierdzi Lawrance.
— Zdaniem Lawrance'a, Black stoi za wszystkim — zdenerwowała się Tonks. — Nawet ze epidemią cholery w Afryce i gradobiciem w Rosji!
— To czyja to może być robota? — Młodsza aurorka teraz dla odmiany bawiła się zapalniczką.
— Stawiam na Eufrozynę Cartland* — odparła Nimfadora, myśląc jednocześnie, że bardzo ją irytują te nerwowe ruchy koleżanki. — Przyjaźni się z Lucjuszem Malfoyem. Jest siostrą Dolores Umbridge. Chce przejąć władzę w Kwaterze. Nienawidzi Kingsleya.
— Eufrozyna Cartland — powtórzyła z namysłem Julien. — Ale co ona mogła mieć do Williama Jonesa? Albo Jeremy'ego Brooksa?
— Kobieto! — jęknęła Tonks. — Myśl trochę! Jeremy był starszym inspektorem, jak Kingsley. I miał duże szanse, żeby zostać głównym komendantem. A Jones... — Zawahała się. — On chyba ciągle pracował dla nas.
— Możliwe. — Panna Andrews włożyła papierosa do ust, ale szybko się zmitygowała i schowała go z powrotem do paczki. — A przynajmniej znaleźli tego posłańca?
— Coś ty. Zniknął jak kamfora. A najciekawsze, że on naprawdę był z Ministerstwa.
— Cholera — westchnęła Julien. — Ale bagno.
Przez długą chwilę siedziały w milczeniu.
— Słuchaj — zaczęła znowu młodsza aurorka. — A jeśli one obie... Jeśli ona... — zawiesiła głos, jakby bojąc się wypowiedzieć następne słowo. — To King zostanie zupełnie sam.
Nie do końca — pomyślała Tonks, ale tą uwagą też nie podzieliła się z koleżanką.
Znowu umilkły. Nimfadora ukradkiem zerknęła na zegarek. Do końca jej warty pozostało jeszcze pół godziny. Nie wytrzymam — pomyślała, wiercąc się nerwowo. Chciała wyjść stąd jak najszybciej i wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.
Nagle poczuła delikatną wibrację w kieszeni szaty. Dokładnie tam, gdzie trzymała piórko feniksa. Ktoś z Zakonu próbował się z nią skontaktować.
— Zostaniesz tu? — Spojrzała pytająco na koleżankę. — Muszę na chwilę...
Szybkim krokiem przemierzyła korytarz i wpadła do damskiej toalety. Najpierw dokładnie sprawdziła, czy nikogo tam nie ma, potem, w myśl zasady, że przezorny zawsze ubezpieczony, rzuciła zaklęcie wygłuszające i w końcu sięgnęła po swój puchaty komunikator. Piórko zawirowało nad jej dłonią i po chwili w powietrzu zmaterializowała się głowa Remusa Lupina.
— Ninny — zaczął poważnie. — Potrzebujemy ciebie i Kingsleya.
*
— Kingsley. — Tonks, wyzywając się w myślach od nieczułych idiotek, dotknęła ramienia swojego szefa. Nie miała wyjścia, musiała go poprosić o zgodę na wcześniejsze opuszczenie posterunku. Żaden pretekst nie wchodził w grę, a nikomu innemu nie mogłaby przecież powiedzieć prawdy.
Shacklebolt drgnął i wolno podniósł głowę. Na widok wyrazu jego twarzy, poczuła dreszcz przebiegający po plecach.
Cholera jasna, dlaczego jest z tym sam?! — Nimfadora przysięgła sobie w duchu, że w pierwszej wolnej chwili skoczy do Hogsmeade i opowie o wszystkim Lucy. Przyjaciółka chyba musiałaby być z kamienia...
Ale z drugiej strony, ostatnie, czego King teraz potrzebował, to litość kobiety, którą kocha. Chyba szlag by go trafił na miejscu.
— Co się stało? — spytał ochryple, patrząc na nią nieco przytomniejszym wzrokiem.
— Rozmawiałam z Remusem. — Tonks usiadła koło niego i zniżyła głos do szeptu. — Sam-Wiesz-Kto zwabił Harry'ego do Departamentu Tajemnic. Moody potrzebuje nas... Mnie — poprawiła się szybko spłoszona. — Chyba powinnam...
Szybki skurcz przebiegł przez twarz Shacklebolta i już po chwili miała przed sobą, nie zranionego do żywego człowieka, ale aurora gotowego do walki. Może i uwierzyłaby w tę natychmiastową przemianę, gdyby tak bardzo nie trzęsły mu się ręce.
— Idziemy — polecił jej twardo, podnosząc się z ławki.
— Ale Kingsley — zaoponowała natychmiast. — Jesteś zdener...
— Idziemy! — powtórzył z naciskiem.
— Ty powinieneś tu zostać! A jeśli w tym czasie ona...
Nic już nie powiedział, ale Tonks dostrzegła w jego oczach ten dobrze jej znany, charakterystyczny błysk. Dobrze wiedziała, że nie ustąpi. O wcześniejsze zamachy na aurorów podejrzewał śmierciożerców i powiązaną z nimi Cartland. Najprawdopodobniej oni stali także za dzisiejszym wybuchem. Jeśli wiec pojawiła się szansa, aby dobrać się im do skóry, to Shacklebolt ją wykorzysta, nie zważając na nic.
— Gdzie jest Moody?
— W Głównej Kwaterze — odpowiedziała natychmiast.
Kingsley nawet się nie skrzywił, choć — jak Tonks świetnie wiedziała — od dnia, w którym próbował zabić Syriusza, omijał szerokim łukiem dom przy Grimmauld Place. Bywał tam tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał.
— Idziemy. — Podniósł się z ławki i ruszył korytarzem tak szybko, że ledwo zdołała za nim nadążyć.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 20.40
Główna Kwatera Zakonu Feniksa, Grimmauld Place 12, Londyn
— Lucy, co ty tu robisz? — Dumbledore, który właśnie aportował się na środku biblioteki, patrzył na nią z prawdziwym zdumieniem. — I gdzie jest Syriusz? I Moody?
Odłożyła na półkę starą książkę o czarnej magii, którą przeglądała dla zabicia czasu tudzież uspokojenia nerwów i z ulgą spojrzała na starego czarodzieja. Nie widziała go od początku stycznia. Wyglądał tak, jakby przez ostatnie miesiące przybyło mu co najmniej kilka lat.
— Moody, Remus i Syriusz poszli do Departamentu Tajemnic — powiedziała szybko. — Zabrali ze sobą Tonks i Kingsleya. Ja zostałam, żeby przekazać panu tę wiadomość.
— Mów po kolei. — Profesor uspokoił ją gestem, a potem przysiadł na brzegu fotela. — Skąd się tu wzięłaś?
Odetchnęła głęboko i opowiedziała mu całą historię, nie pomijając niczego. Nawet tego, w jaki sposób Snape potraktował Syriusza.
Dumbledore przez chwilę siedział w milczeniu, zastanawiając się nad czymś.
— Nie możesz tu dłużej zostać — powiedział wreszcie. — Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do domu Ifigenii.
— Ale ja... — zaczęła gwałtownie. — Ja muszę wiedzieć, co z Harrym.
I co z Kingsleyem.
A jeśli Syriusz...
— O wszystkim cię powiadomię — obiecał solennie. — Ale teraz już zmykaj. — Wskazał jej ręką kominek.
— A pan? — Spojrzała na niego wyczekująco.
— Ja zaraz pójdę do Ministerstwa — odparł. — Tylko załatwię jeszcze jedną sprawę. Widziałaś może Stworka?
Z zapisków Lucy
10 kwietnia 1996
Merlinie, Ifigenia wciąż nie przestaje wyszukiwać mi zajęć. Ewidentnie zapamiętała sobie to, co kiedyś powiedziałam o pracy nie pozostawiającej czasu na myślenie. Tak więc teraz odgruzowuję strych. Nie powiem, gdyby nie te tony kurzu unoszące się w powietrzu, byłoby to całkiem fajne zajęcie. Ale i tak niewątpliwie jest ciekawe. Moja gospodyni ma u siebie skład najdziwniejszych i najbardziej nieprawdopodobnych szpargałów. Na przykład dzisiaj w jednym z kątów odkryłam wielkie pudło, w którym między starymi wydaniami romansów Barbary Cartland, walał się cały komplet dziewiętnastowiecznych przewodników po zabytkach Petersburga. I to na dodatek po rosyjsku! Kiedy je przeglądam, naprawdę żałuję, że nie umiem czytać cyrylicy.
11 kwietnia 1996
Dzisiaj dokopałam się do szkolnych podręczników Ifigenii. I mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że przez ostatnie czterdzieści lat program nauczania w Hogwarcie nie zmienił się ni o jotę.
12 kwietnia 1996
Ze starego podręcznika do mugoloznawstwa wyleciała dziś zbiorowa fotografia Huffelpuffu. Rocznik 1953. Znalazłam na niej panią Luizę. I ciotkę Bellę. I wreszcie moją własną matkę. Nie miałam pojęcia, że one wszystkie były na jednym roku. I w jednym domu. I skąd w ogóle Ifigenia ma to zdjęcie? Może to ona je robiła?
13 kwietnia 1996
Mama... Wpatruję się w jej twarz od kilku godzin i nie mogę przestać. W naszym domu prawie nie było jej fotografii. Jedna, no może dwie. Ślubna, i ta z małym Jimem. Teraz myślę, że Ciotka musiała zniszczyć pozostałe po prostu ze złości. W końcu wyrodna bratowa nie postąpiła według jej życzenia, tylko ośmieliła się podjąć własną decyzję.
Jak ona bardzo przypomina Jamesa. I Harry'ego. Wykrój oczu, kości policzkowe, usta. Do mnie wcale nie jest podobna. Może gdyby się uśmiechnęła. W końcu Ifigenia mówiła, że uśmiech mam po niej.
Zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdyby żyła? Czy byłabym inna? Silniejsza? Pewniejsza siebie? Mniej rozmemłana psychicznie? Czy umiałabym sobie lepiej radzić z kłopotami?
Boże, kiedy o tym wszystkim myślę, chce mi się wyć. I jestem tak niewyobrażalnie wściekła. Na ojca, za jego nieodpowiedzialność. Na ciotkę, która zawsze widziała tylko i wyłącznie czubek własnego nosa. I nawet na matkę, bo mnie zostawiła na pastwę tej dwójki. Przecież musiała wiedzieć, że sama nie dam sobie rady. Lepiej byłoby, żeby zdecydowała inaczej.
Cholera jasna! Mam trzydzieści trzy lata, a rozczulam się nad sobą jakbym wciąż miała piętnaście. Chyba najwyższa pora się pozbierać. Skoro postanowiłam.
Ale to takie trudne. Od kiedy wróciłam do Anglii, nie mogę sobie z niczym poradzić. Bo przecież wcześniej, przez dziewięć lat jakoś panowałam nad swoim życiem. Wyszłam za mąż za porządnego człowieka, rozwiodłam się w cywilizowany sposób, pracowałam ze studentami, napisałam trzy książki i kilkanaście artykułów, cieszyłam się sympatią znajomych i współpracowników, nie nadużywałam alkoholu, nie popadałam w depresję częściej niż raz w miesiącu, nie absorbowałam ludzi swoimi kłopotami. Umiałam się nawet śmiać, żartować i dostrzegać absurdy rzeczywistości. Krótko mówiąc — względna równowaga i spokój.
A potem wszystko się zmieniło. Ostatnie trzy lata to nieustanny koszmar. Ciągle z czymś się zmagam, o coś walczę. O Harry'ego, Syriusza, o swoje miejsce w tym świecie, a nawet o to, żeby Molly Weasley nie mogła mnie bezkarnie obrażać. O szanownym inspektorze Lawrance i jego wiecznych podejrzeniach już nawet nie wspomnę. I co? Nic mi z tego nie wychodzi. Jeśli tylko poradzę sobie z jednym problemem, zanim zdołam odetchnąć, pojawia się następny i znowu tracę grunt pod nogami. I nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz śmiałam się naprawdę szczerze!
Merlinie, znowu histeryzuję. A przecież od kilku miesięcy powtarzam sobie słowa pani Shacklebolt. I wiem, co jest mi najbardziej potrzebne w życiu. Dystans, dystans i jeszcze raz dystans.
Tylko niech mi ktoś uprzejmie powie, kiedy miałam go nabrać? W przerwach między kolejną awanturą z ex-narzeczonym, kłótnią z bratankiem a gwałtem? Dziękuję bardzo.
Tak, rzeczywiście nie posiadam za grosz poczucia humoru.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 21.40.
Dom Ifigenii Jones w Hogsmeade
Lucy zerknęła na zegarek. Już ponad dwie godziny upłynęły, od kiedy wróciła z Grimmauld Place, a Dumbledore wciąż się nie pojawiał. Denerwowała się więc coraz bardziej. To czekanie było straszne. Gdzieś tam, w Ministerstwie, najprawdopodobniej rozgrywała się walka z udziałem tak ważnych dla niej osób, a ona tkwiła tu bezczynnie.
— Może byś w końcu coś zjadła? — Ifigenia Jones, której Lucy zrelacjonowała sprawę, oczywiście nie wdając się we wszystkie szczegóły, patrzyła na nią z przyganą. — Im nie pomożesz, a sama znowu wpędzisz się w chorobę.
— Nie mogę. — Niespokojnie poruszyła się na krześle. — Jak sobie pomyślę, co tam się może dziać... — ściszyła głos i nerwowo zabębniła palcami po stole.
— Brałaś eliksiry?
— Tak. — Skinęła głową. — Nawet więcej niż trzeba.
— To napij się jeszcze herbaty. — Fotografka sięgnęła po ręcznie malowany dzbanek, a potem spojrzała na zegar. — Włączę radio — oświadczyła nagle. — Jeśli coś rzeczywiście stało się twojemu bratankowi, to na pewno powiedzą o tym w wiadomościach.
Starsza pani sięgnęła po różdżkę i skierowała ją w stronę staroświeckiego odbiornika:
— Aperi — rzuciła cicho i już po chwili w kuchni rozległ się głęboki głos spikera:
— ... miał miejsce wybuch spowodowany zaklęciem bomby zegarowej. Jak do tej pory Kwatera Aurorów nie udzieliła nam żadnych informacji na temat strat i ewentualnych ofiar. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej był to kolejny z serii zamachów na wysokich funkcjonariuszy służb aurorskich.
— O, Boże! — westchnęła Ifigenia, podnosząc ręce do piersi. — Czy to nigdy się nie skończy?
Lucy z niepokojem zerknęła na swoją gospodynię, myśląc jednocześnie z ulgą, że na pewno nie mogło chodzić o Kingsleya. Przecież kilka godzin temu widziała go na własne oczy. Całego i zdrowego.
Żadnych wiadomości na temat wydarzeń w Ministerstwie oczywiście nie podano. Obie siedziały więc w milczeniu, pijąc herbatę i słuchając walców Straussa w wykonaniu Michaela O'Rhyme i Filharmoników Magicznych z Taganrogu.
Wybrzmiewały właśnie ostatnie takty Nad pięknym modrym Dunajem w wersji na orkiestrę symfoniczną tudzież flet, harfę i Waltornię, kiedy rozległo się głośne pukanie do drzwi wejściowych.
Lucy natychmiast zerwała się z miejsca i szybko pobiegła do sieni.
— Kto tam? — pytała zdyszana, jednocześnie otwierając drzwi.
— Dumbledore — usłyszała w odpowiedzi.
Bogu dzięki!
Otworzyła drzwi na całą szerokość i rzuciła się ku staremu czarodziejowi, który wyglądał na bardzo przygnębionego.
— Co się stało?!
Dyrektor wszedł do środka i, nic nie mówiąc, uważnie rozejrzał się po wnętrzu.
— Zdolny chłopak z tego Kingsleya — mruknął zupełnie bez związku, a potem spojrzał na nią i powiedział: — Harry'emu nic nie jest. Ale...
— A co z resztą? — spytała niecierpliwie. Nie potrafiła zdobyć się na to, żeby spytać go wprost o aurora.
Stary czarodziej popatrzył na nią tak, że zdenerwowała się jeszcze bardziej. Mocno splotła palce. Co się stało? Co się stało, do jasnej cholery?!
— Zabierz gościa do dużego pokoju — powiedziała Ifigenia, która właśnie stanęła w drzwiach kuchni.
— Dobry wieczór — ukłonił się jej uprzejmie Dumbledore. — Przepraszam panią za to najście, ale... — Rozłożył ręce w bezradnym geście.
— Nie ma o czym mówić — uśmiechnęła się fotografka. — Zawsze miło pana widzieć.
Weszli do salonu. Dumbledore przez chwilę stał, w milczeniu wpatrując się w ciemność za oknem. Wyglądało to tak, jakby bał się zacząć rozmowę. Lucy nie chciała go popędzać, mimo że już cała się trzęsła. Wreszcie stary czarodziej odwrócił się, spojrzał na nią z powagą i powiedział łagodnie:
— Lucy, Syriusz nie żyje.
Syriusz nie żyje... — Podniosła ręce do piersi. Wpatrywała się w dyrektora, z niedowierzaniem mrugając oczami.
Syriusz.
Nie żyje?
Cofnęła się o krok, podnosząc ręce do piersi.
Koniec — przemknęło jej przez głowę. — Koniec tej męki.
Czuła jakby z jej ramion spadł nagle ogromny ciężar. Jednak ten rodzaj ulgi nie miał nic wspólnego z radością. Nigdy, tak naprawdę, nie życzyła mu śmierci. Nawet w tych chwilach, kiedy myślała o nim z nienawiścią. Nawet wtedy, kiedy go przeklinała. Mogła być na niego wściekła, mogła czuć się zawiedziona i upokorzona, mogła nim nawet pogardzać, ale — na Boga — nie życzyła mu śmierci!
Jednak od kilku godzin, od momentu ich ponownego spotkania, wyraźnie zdawała sobie sprawę, że dla niego nie ma już ratunku. Że nikt ani nic nie zdoła naprawić tego, co zniszczył Azkaban. Że ten Syriusz, którego znała i którego pokochała, umarł wiele lat temu. Ten człowiek, który ją skrzywdził, nie miał z nim nic wspólnego. Oprócz nazwiska.
Tylko dlaczego tak bardzo bolało ją serce? I dlaczego nie mogła powstrzymać łez? Gwałtownie opuściła głowę.
Nie żyje.
— Posłuchaj, Lucy — powiedział cicho dyrektor, dotykając jej ramieniem. — Wiem, że to dla ciebie wstrząs, ale... W Hogwarcie, w moim gabinecie czeka Harry. On wszystko widział. Myślę, że możesz być mu potrzebna.
Wierzchem dłoni wytarła mokre oczy.
Z zapisków Lucy
15 kwietnia 1996
Wczoraj wieczorem fiukała Tonks. Poinformowała mnie, że u Harry'ego bez zmian, i że Syriusz nadal nienormalnie się zachowuje. Nie wiem, czemu mi o tym powiedziała. Może po prostu chciała, żebym przynajmniej spróbowała mu wybaczyć.
Ale ja nie potrafię. Wciąż nie umiem o nim myśleć bez obawy i nie umiem mu współczuć.
Za bardzo mnie skrzywdził.
A przecież chciałam dla niego jak najlepiej. Uwierzyłam, że jeśli tylko naprawdę się postaram, zdołam mu pomóc. Sprawię, że będzie mógł żyć normalnie. Kurwa mać! Powinnam była odejść od niego jak najszybciej. Zaraz po tym, jak uświadomiłam sobie, że go nie kocham. A nie wmawiać sobie, że mam obowiązek przy nim być. I jeszcze wierzyć, że nic się nie wyda. Moja głupota dorównuje tylko mojemu uporowi.
A fakt, że okłamywałam go w dobrej wierze, mogę sobie potłuc o kant dupy.
Jednak za to, co zrobił, nie umiem obwiniać siebie. Żeby było jasne — już nie umiem. Przez pierwszy miesiąc przychodziły mi do głowy różne rzeczy. W tym przekonanie, że to wszystko stało się tylko i wyłącznie przeze mnie.
Nie! Nic go nie usprawiedliwia. Ufałam mu. Jeśli nawet już go nie kochałam, to przecież, do ciężkiej kurwy nędzy, ufałam mu. Jako przyjacielowi, komuś, kto dorastał razem ze mną. Komuś, na kogo zawsze mogłam liczyć. Komuś, kto wiele razy stawał w mojej obronie.
A on to zaufanie zawiódł.
Nie po raz pierwszy.
Gdyby piętnaście lat temu potraktował mnie jak partnerkę, a nie chrzanioną królewnę z morskiej pianki, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Może on nie zmarnowałby swojego życia, a ja swojego.
Boże drogi, kochałam go przez tyle lat. Czasem myślę, że kochałam go jeszcze, wracając do Anglii. Wściekłość, żal i rozczarowanie nie umiały tego zmienić. To było — że się tak górnolotnie wyrażę — jakby na te wszystkie lata zamroził mi serce. Żaden mężczyzna nie mógł się równać z jego wspomnieniem. A on zrobił mi wściekłą scenę zazdrości?! O kogo?! Do ciężkiej cholery, o kogo?!
O tego chłopaka, którego imienia nie pamiętam, a który codziennie wpadał do ciastkarni, w której pracowałam po ucieczce od Addamsów? I który zabrał mnie w Święta do domu swoich przyjaciół, a tam upił i wykorzystał? O niego?
Przecież kiedy wytrzeźwiałam, na jego widok chciało mi się rzygać z obrzydzenia. Chciało mi się rzygać przez następne trzy lata po każdej nocy z obcym facetem. I kiedy słuchałam tych wszystkich plotek na swój temat, którymi żył cały campus.
Wciąż tylko nie mogę się nadziwić, jakim cudem udało mi się w terminie i z wyróżnieniem skończyć studia, pracować na swoje utrzymanie i całkiem nie popaść w alkoholizm. Może matka nade mną czuwała? I może to ona zesłała mi Michaela?
Tak, akurat o Michaela mógłby być zazdrosny. To był jedyny porządny mężczyzna, jakiego spotkałam w Stanach.
Cholera, gdybym umiała o niego walczyć, może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Pamiętam jak przychodził po mnie na uczelnię, a potem zabierał na obiad do tej małej restauracji na Manhattanie. Potrafiliśmy tam siedzieć godzinami w całkowitym milczeniu. I zupełnie nam to nie przeszkadzało.
I to wielkie firmowe przyjęcie, na które mnie zabrał. I zdumienie jego szefa, kiedy okazało się, że świetnie wiem, co to jest Kodeks Hammurabiego i nawet można ze mną podyskutować o Platonie.
Pamiętam dzień, kiedy powiedział mi, że musi odejść. A ja, jak ostatnia nieuleczalna idiotka, zamiast pogonić zdzirę i ratować swoje małżeństwo, próbowałam go jeszcze usprawiedliwiać! Biedny misio. Naprawdę musiał mnie zdradzić. Nie miał innego wyjścia. Tym bardziej, że ona sama wlazła mu do łóżka. No i przecież każda przyszła mamusia musi koniecznie wyjść za ojca swojego dziecka. Nawet jeśli ten ma już żonę.
Na pożegnanie starannie spakowałam jego walizki, sprawdzając, czy przypadkiem nie zapomniał chustek do nosa. W końcu kandydatka na następną panią Blair miała ważniejsze rzeczy na głowie.
Tak, za Michaela zdecydowanie należałby mi się niezła scena.
Ale za Nicka, który zostawił mnie po dwóch latach, bo nie potrafił znieść, że moje prace są oceniane wyżej niż jego, już na pewno nie.
Może powinnam trochę — ale tylko trochę — oberwać za Teddy'go. Zdolnego jak diabli, ale wciąż niepewnego siebie Teddy'ego. I jego gitarę. W końcu — mimo tego, że był naprawdę obłędny w łóżku — zostawiłam go już po roku. Naprawdę mi na nim zależało, ale nie mogłam znieść całonocnych libacji i tłumów małoletnich fanek wciskających się do domu każdą szczeliną. Została mi po nim tylko znajomość kilku polskich przekleństw i przekonanie, że wbrew pozorom zupełnie nie nadaję się do rockandrollowego stylu życia.
A swoją drogą, chyba mu się w końcu udało. Przestał już być tylko lokalną gwiazdą. Wystarczy nastawić radio na jakąkolwiek mugolską stację, aby usłyszeć jak śpiewa: Scars are souvenirs you never lose. The past is never far...
Niezły jest. Zawsze był.
No i John. John też się nie liczy. Merlinie, jak ja kiedykolwiek mogłam traktować go poważnie? Przecież to najzwyklejszy w świecie gówniarz! Teraz nie może dojść do siebie po tym, jak Tonks z nim zerwała. Podobno ostatnio przysłał jej kartkę. Z Hawajów. Szczegółowo opisał piękno przyrody i wdzięki pewnej słowiańskiej lekarki, która ponoć z chęcią dotrzymuje mu towarzystwa. Niewątpliwe podniósł sobie samoocenę. Ninny po tym elaboracie powinna zalać się łzami i na kolanach błagać o wybaczenie. Przecież nie doceniła takiego skarbu. Nie ona pierwsza.
Kingsley.
Tak, z powodu Kingsleya mógłby mnie nawet zabić, a to i tak byłoby za mało.
Czy to już jest dystans?
21 czerwca 1996, piątek, godz. 22.00
Gabinet Dyrektora, Szkoła Magii i Czarodziejstwa, Hogwart
Szybko pożegnała się z Ifigenią i wróciła do salonu, gdzie nie było już śladu po starym czarodzieju. Nawet płomienie w kominku zdążyły przygasnąć. Lucy drżącą ręką sięgnęła po proszek Fiuu i weszła do paleniska.
— Gabinet dyrektora, Hogwart — powiedziała głośno i zamknęła oczy. Najpierw poczuła szarpnięcie prawie zbijające z nóg, a potem szalony pęd powietrza. Jeszcze kilka chwil, kilka gwałtownych zwrotów i wreszcie twarde lądowanie. Uderzając mocno o podłoże, z trudem utrzymała równowagę.
— ...z twoich przyjaciół nie odniósł trwałych obrażeń w wydarzeniach tej nocy — dobiegł ją ściszony głos Dumbledore'a.
Wydostała się z kominka najszybciej jak mogła.
Bratanek wpatrywał się w nią ze zdziwieniem. Był blady, potargany jak nieboskie stworzenie, a na twarzy miał smugi z kurzu. Kurczowo zaciskał dłonie w pięści.
— Harry — wyszeptała prawie z płaczem i rzuciła się w stronę chłopca.
Na moment nawet dał się jej przytulić. A potem odsunął się od niej. Pociągał nosem, z trudem powstrzymując łzy.
— Syriusz nie żyje! — Głos mu drżał. — Przeze mnie.
Dlaczego musiał na to patrzeć? Dlaczego w ogóle musiał stracić kolejną ważną osobę?
*
Mniej więcej godzinę później Harry'ego nie było już w gabinecie, ale Lucy wciąż siedziała naprzeciwko dyrektora. Starając się ze wszystkich sił zachować spokój, myślała o ostatnich wydarzeniach. O bólu bratanka. O nieszczęściu, jakiego przyszło mu doświadczyć.
Patrzyła na potłuczone przedmioty walające się po podłodze i dochodziła do wniosku, że absolutnie nie dziwi jej wybuch chłopca. Przecież Harry nie miał żadnych powodów, aby zwątpić w Syriusza. Ufał mu bezgranicznie i kochał jak ojca. Dlatego ona, aby to uszanować, w żaden sposób nie chciała okazać, że ta śmierć sprawiła jej ulgę. Że zamknęła rozdział w jej życiu, o którym najchętniej natychmiast by zapomniała. Może kiedyś będzie umiała wrócić do dobrych wspomnień związanych z byłym narzeczonym. Będzie umiała mu współczuć. Ale jeszcze nie teraz..
Oprócz rozpaczy bratanka, dodatkowo przygnębiły ją te wszystkie straszne rzeczy, o których opowiadał im dyrektor. Oczywiście z jednej strony uważała, że to dobrze, iż Harry wreszcie wie, dlaczego musi spędzać wakacje u Dursleyów, ale z drugiej, ta historia z przepowiednią…
— Poprosiłem, żebyś została — zaczął wreszcie stary czarodziej — bo ciebie też chciałem przeprosić.
Lucy podniosła głowę i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wszystkiego się spodziewała, ale nie takich słów.
— To ja piętnaście lat temu zdecydowałem, że nie powinnaś dowiedzieć się o śmierci swojej ciotki — powiedział prawie bezgłośnie. — Myślałem, że będzie lepiej, jeśli nie wrócisz do Anglii.
— Dla kogo lepiej? — spytała chyba nieco za ostro, myśląc jednocześnie, że Kingsley miał rację mówiąc niegdyś, że dyrektor kręcił nią jak chciał. Naprawdę tak było.
— Wtedy wydawało mi się, że to słuszna decyzja — kontynuował Dumbledore. — I wygląda na to, że i tu się pomyliłem. Przepraszam.
Nie odpowiedziała. Nie umiała mu powiedzieć, że to nie szkodzi. Że mu wybacza bez żadnego ale. Zbyt boleśnie zdawała sobie sprawę z tego, iż gdyby nie jego decyzje, jej życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Jej i chłopca. Była młodą, rozhisteryzowaną dziewczyną, ale gdyby tylko dowiedziała się, że jest potrzebna dziecku, nie uciekłaby przed odpowiedzialnością. Co do tego miała absolutną pewność.
Gdyby udało się cofnąć czas. — Po raz kolejny pożałowała, że nie miała w sobie tyle siły i determinacji, aby mimo wszystko wrócić do domu. Zmarnowała tyle lat. Odegrała rolę pionka w partii, którą dyrektor rozgrywał z Voldemortem. Nagle przyszła jej do głowy przerażająca myśl. A jeśli…?
— Proszę mi powiedzieć. — Spojrzała z uwagą na starego czarodzieja. — Mniejsza już o mnie, ale czy pan naprawdę wierzył w winę Syriusza? A może z premedytacją pozwolił pan, żeby go zamknęli?!
— Nie miałem pojęcia, że to Peter był Strażnikiem — odparł po chwili Dumbledore. — A przeciwko Syriuszowi przemawiało także jego pochodzenie i związki rodzinne. A nawet gdybym był przekonany o jego niewinności, nie mógłbym mu pomóc. Moje wpływy nie sięgały tak daleko.
— Rozumiem — powiedziała, choć wcale nie miała pewności, czy to prawda. Jakoś zbyt łatwo wszyscy wtedy skreślili Blacka. Ale czy miała prawo oceniać kogokolwiek? Właśnie ona?
Przez chwilę siedzieli w ciszy.
— Przepraszam cię też, że tak usilnie próbowałem was pogodzić — odezwał się wreszcie stary czarodziej. — Ale wydawało mi się, że oboje zasługujecie na drugą szansę.
— Miał pan wyrzuty sumienia? — Mocno zacisnęła ręce na poręczy fotela. — Powinien pan je mieć nadal.
— Wiem, że Syriusz cię skrzywdził...
— Nie chcę o tym rozmawiać — przerwała mu szybko, unosząc rękę do góry w ostrzegawczym geście. — To była sprawa miedzy nami dwojgiem. I to już przeszłość.
Dumbledore patrzył na nią smutnym i zmęczonym wzrokiem, ale Lucy nie potrafiła mu współczuć. Do tej pory to inni — w tym Harry i ona — ponosili konsekwencje jego decyzji. Może pora, żeby on sam też je odczuł?
— Przy okazji chciałem ci jeszcze powiedzieć, że powinnaś podziękować Kingsleyowi — zaczął znowu dyrektor.
Spojrzała na niego podejrzliwie. Wyglądało na to, iż mimo swoich przeprosin i tłumaczeń, wciąż zamierza nią kierować. Już miała mu to powiedzieć, ale ciekawość zwyciężyła.
— Dlaczego pan tak uważa?
— Nie chciałem o tym mówić przy Harrym, żeby go bardziej nie denerwować, ale ty powinnaś o tym wiedzieć. Voldemort miał zamiar użyć ciebie jako przynęty.
— Mnie? — Lucy nie umiała ukryć zaskoczenia. — Niemożliwe. To przecież Syriusz... To on był dla Harry'ego najważniejszy. — Ta świadomość zawsze ją bolała, ale zdążyła już do niej przywyknąć. Zresztą chyba nie miała prawa wymagać od bratanka więcej, niż mógł jej dać.
— Nie doceniasz siły rodzinnych więzów — powiedział poważnie profesor. — Harry cię kocha.
— Dlaczego więc... — Lucy nie umiała dokończyć tego pytania. Zimno robiło jej się na myśl, że to całe zamieszanie, to dzisiejsze nieszczęście mogłoby, nawet pośrednio, wydarzyć się z jej powodu. Bo scenariusz byłby identyczny. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. — I co to ma wspólnego z Kingsleyem?
— Po pierwsze — zaczął wyjaśnienia dyrektor. — Voldemort za mało o tobie wiedział. W twoim otoczeniu nie było nikogo, kto mógłby mu donieść, jak naprawdę stoją sprawy między tobą a Harrym. Przypuszczał, że kiedy odeszłaś ze szkoły, chłopiec odwrócił się od ciebie. A po drugie... — tu stary czarodziej zawahał się. — Nawet gdyby podjął taką decyzję, miałby spore problemy ze stworzeniem twojej iluzji.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem. Nie miała pojęcia, o czym mówił.
— Przeważnie nie opuszczałaś domu Ifigenii Jones. A Kingsley doskonale go zabezpieczył. Prawdę mówiąc, sam bym tego lepiej nie wymyślił.
Kingsley.
Kiedy dowiedziała się o tych blokadach naprawdę się zdenerwowała. A teraz? Teraz była mu wdzięczna za troskę i opiekę.
I nagle zapragnęła mu o tym powiedzieć. Wyjaśnić, że...
Przecież to on był najbliższym jej człowiekiem. Jedynym, na którego naprawdę mogła liczyć. Zawsze miała go po swojej stronie. Zawsze ją szanował. Zawsze jej wierzył.
Zawsze wierzył w nią.
I to bardziej niż ona sama.
Kochany.
Powinna spotkać się z nim jak najprędzej. Nie zwlekać ani chwili dłużej. Że też nie mogła się stąd teleportować!
— Lucy — Dyrektor przyglądał się jej uważnie. — Jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałem ci powiedzieć. To dotyczy właśnie Kingsleya i...
— Panie profesorze — przerwała mu, jednocześnie zrywając się z krzesła. — Nie chcę z panem o nim rozmawiać. I mam... — zawahała się. — Mam prośbę.
Nic nie powiedział, tylko spojrzał na nią wyczekująco.
— Proszę nigdy więcej nie układać mi życia. Już wystarczy.
Jeszcze dziś rano nie zdobyłaby się na to, aby wypowiedzieć takie słowa. Ale spotkanie z Syriuszem i jego śmierć zmieniły wszystko. Po raz pierwszy od bardzo dawna miała pewność, czego naprawdę chce. I zamierzała to dostać.
Sama.
Bez niczyjej pomocy.
— Czy mogłabym użyć pańskiego kominka?
21 czerwca 1996, piątek, godz. 23.25
Dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn
W domu przy Wimpole Street przywitały ją cisza, pustka i mrok.
Lucy, kaszląc i prychając, wygramoliła się z kominka wysmarowana sadzą jak nieboskie stworzenie. Akurat, kiedy tak bardzo zależało jej na czasie, musiała natrafić na niedoczyszczony odcinek rur.
Niech to jasny szlag!
Szybko pobiegła do łazienki. Tam wzięła błyskawiczny prysznic, umyła głowę i natychmiast wysuszyła włosy zaklęciem. Z irytacją stwierdziła, że znowu jej sterczą we wszystkich kierunkach, ale nie miała czasu ani ochoty bawić się teraz w ich układanie. Tak samo jak w czyszczenie plam na spodniach i bluzce. Narzuciła wiec na siebie szlafrok i poszła na górę. Kiedy otworzyła drzwi do swojego pokoju, na moment się zawahała. Nie zaglądała tu od stycznia. Teraz też najchętniej by zawróciła, ale… Nie, nie chciała się nad tym zastanawiać. Nie w tej chwili. I niech szlag trafi wszystkie złe wspomnienia!
Odetchnęła mocno i weszła do środka.
Podbiegła do szafy, szybkim ruchem otworzyła drzwiczki na oścież. Zawartość półek i wieszaków bardzo ją rozczarowała. No tak, na śmierć zapomniała, że nie zostało tu prawie nic z jej rzeczy. Już kilka miesięcy temu, Julia wysłała wszystko do Hogsmeade. W grę wchodziła więc tylko garsonka, w której prawie rok temu była na przesłuchaniu w Ministerstwie oraz długa czarna spódnica w białe różyczki kupiona nie wiadomo kiedy i gdzie.
Po krótkim namyśle Lucy wybrała spódnicę. Na szczęście, na jednej z półek udało jej się znaleźć zapomnianą czarną bluzkę z krótkim rękawem. Ubrała się, jeszcze raz uczesała włosy, przypudrowała nos, a buty zapinała już w biegu, na schodach. Było już bardzo późno, a ona nie chciała zostawiać tej sprawy na następny dzień, bo nie opuszczało jej przekonanie, że jeśli teraz zatrzyma się choć na chwilę, to już nigdy nie znajdzie w sobie wystarczająco dużo odwagi na konfrontację z Kingsleyem.
W jaki sposób mogłaby się dostać do jego mieszkania? Kominek nie wchodził w grę, a jazda samochodem albo taksówką potrwa dobre kilkadziesiąt minut. Pozostawała więc tylko teleportacja.
Lucy zacisnęła powieki, próbując się skoncentrować. Chciała wymierzyć tak, aby znaleźć się jak najbliżej Murray Road.
Już!
Co jest, do jasnej cholery?! — Otworzyła oczy i rozejrzała się po wnętrzu. Przecież w tym domu nigdy nie było blokad?! Auror najwyraźniej nie zapomniał o zabezpieczeniu także i tego miejsca.
Szybko wyszła na zewnątrz i stamtąd deportowała się już bez problemu.
Z zapisków Lucy
4 maja 1996
Wczoraj w Hogsmeade widziałam panią Luizę i Betsy. Robiły zakupy w Miodowym Królestwie. A ja patrzyłam na nie przez szybę i nawet zastanawiałam się, czy tam nie wejść. Gdyby pani Shacklebolt była sama, nie wahałabym się ani chwili. W końcu nie widziałyśmy się już ponad miesiąc, wypadałoby więc chociaż się przywitać. Ale Mała... Boże, tak bardzo urosła od stycznia! Wpatrywałam się w nią jak kretynka i wreszcie uciekłam z rykiem, bo miałam wrażenie, że nie wytrzymam i zaraz zrobię coś głupiego.
A przecież za nic, za żadne skarby świata nie chciałabym jej skrzywdzić. Wystarczy już to, co zrobiłam Harry'emu. Niech przynajmniej ona dorasta w spokoju.
Boże, niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego to dziecko jest dla mnie takie ważne? Bo to córka Kingsleya? Niemożliwe, to musi być coś więcej. W końcu z nim nie chcę mieć nic wspólnego. A za nią tęsknię tak samo jak za własnym bratankiem. A może nawet — wiem, jestem wstrętną, wyrodną ciotką — może nawet bardziej.
Gdyby to wszystko wyglądało inaczej. Gdybym tylko mogła się przemóc.
Cholera, już nic nigdy nie będzie inaczej! Betsy o mnie zapomni, o ile już nie zapomniała, a ja w końcu jakoś poukładam sobie to swoje pieprzone życie. Bez mężczyzn. I bez dzieci.
21 czerwca 1996, piątek, godz. 23.50
Okolice domu Kingsleya Shacklebolta, Murray Road 39, Londyn
Zdecydowanie mogła wymierzyć lepiej.
Aportowała się dokładnie pośrodku nieoświetlonej kępy drzew. Ledwo stanęła pewnie na nogach i wyplątała się z gałęzi, biegiem rzuciła się w stronę drogi. Panicznie bała się takich dzikich miejsc i, jak mogła, starała się ich unikać.
Zatrzymała się dopiero, kiedy wpadła w krąg świateł ulicznych latarni. Oddychając ciężko, rozglądała się dookoła. Znajdowała się w pięknej, zielonej dzielnicy. Eleganckie, zadbane kamienice z początków wieku kryły się wśród drzew.
No dobrze, ale w którą stronę powinna się teraz udać?
Dobiegł ją odgłos samochodowego silnika, który z każdą sekundą stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie dostrzegła migające lampy. Jeszcze chwila i obok niej przejechał mugolski radiowóz. Niewiele myśląc, ruszyła w ślad za nim.
Minęła przecznicę, potem niewielki skwer i dopiero wtedy spostrzegła małą grupę ludzi, mimo bardzo później pory, obserwujących coś z zainteresowaniem. Lucy zatrzymała się i popatrzyła w kierunku, który wskazywali. Budynek po przeciwnej stronie ulicy wyglądał tak, jakby wstrząsnął nim jakiś potężny kataklizm. Mimo słabego oświetlenia, wyraźnie widać było osmalone ściany na wysokości drugiego piętra, a otwory okienne ziały pustką. Kawałki szyb walały się po chodniku odgrodzonym jaskrawą taśmą. Przed bramą kręciło się kilku strażaków i policjantów.
Zaniepokojona Lucy poszukała wzrokiem numeru tego domu.
Murray Road 39.
O, Boże! — Przycisnęła rękę do piersi, walcząc z ogarniającą ją paniką.
— Co tu się stało? — zwróciła się do stojących najbliżej ludzi.
— W jednym z mieszkań wybuchł gaz — wyjaśnił jej cicho łysawy mężczyzna koło pięćdziesiątki. — Są ofiary...
Gaz?! Akurat w domu, w którym mieszkał Kingsley? Nie mogła już opanować przerażenia.
Od kilku godzin ze wszystkich sił starała się być dzielna, ale teraz czuła, że za chwilę zupełnie się rozsypie. Jeśli King... Jeśli jeszcze King...
Bezradnie rozglądała się dookoła.
— Pani Blair, co pani tu robi?
Odwróciła gwałtownie głowę. Obok niej stał Jason Reed, ten sam auror, który kilka miesięcy temu informował Ifigenię o śmierci syna.
Wpatrywała się w niego oszołomiona. Nie była w stanie powiedzieć ani słowa.
— Chodźmy stąd. — Mężczyzna ujął ją delikatnie pod ramię i pociągnął za sobą. Zatrzymali się dopiero za rogiem.
— Niech pan mi powie, co tu się stało?! — wyrzuciła z siebie wreszcie. — Czy Kingsley... Czy inspektor Shacklebolt...
Reed nie spieszył się z wyjaśnieniami.
— Proszę mi powiedzieć — nalegała.
— Ten gaz to wersja dla mugoli... — zaczął.
— A to był zamach na Kingsleya — domyśliła się. — Boże.
A więc to o tym wybuchu mówili w wiadomościach. O tym próbował powiedzieć jej Dumbledore. Ale w takim razie to by znaczyło... Ulga, jaką w tej chwili poczuła, prawie zbiła ją z nóg.
— Gdzie on teraz jest? — Mocno chwyciła aurora za rękaw.
— Prawdopodobnie u świętego Munga. — Jason zawahał się. — Podczas eksplozji nie było go w domu. Za to były tu jego matka i córka.
— O, Boże! — Lucy chwyciła się za głowę. Betsy i pani Luiza? Tutaj? — Czy one...
Nie potrafiła zadać głośno tego pytania. Nie mogła sobie nawet wyobrazić takiego nieszczęścia.
— Pani Shacklebolt nie żyje, a dziewczynka jest u Munga w ciężkim stanie — powiedział cicho auror, a po chwili dodał: — Przykro mi.
Nie, to nie może być prawda! Nie pani Luiza!
Przez chwilę miała wrażenie, że tego nie zniesie. Że oszaleje. Albo zrobi coś strasznego. Od kilku godzin tkwiła w środku jakiegoś koszmaru, z którego nie mogła się obudzić.
A co z dzieckiem? — Skuliła się, bo mimo podwójnej dawki eliksirów, serce zakłuło ją boleśnie. Tak bardzo bała się o Betsy.
— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się auror.
— Tak — opanowała się szybko. — Ja tylko... Ja muszę iść do Kingsleya — Nie było już sensu bawić się pozory.
— Niech pani idzie. — Reed patrzył na nią z powagą.
Przez chwilę miała wrażenie, że ten mężczyzna świetnie wie, co dzieje się między nią a jego szefem. Chociaż to chyba niemożliwe, aby auror komukolwiek opowiadał o swoich prywatnych sprawach.
A zresztą, nieważne.
Przede wszystkim musiała go znaleźć. Zobaczyć. Dowiedzieć się, co z dziewczynką. Powiedzieć mu...
— Dziękuję panu. — Poważnie popatrzyła na Jasona.
Skinął krótko głową.
Najszybciej jak mogła, ruszyła w stronę stacji metra. Była zbyt roztrzęsiona, aby wykonać kolejną precyzyjną teleportację.
Z zapisków Lucy
15 maja 1996
Mijam to miejsce za każdym razem, kiedy jestem w mieście. Mijam, ale nigdy nie wchodzę. Nie odwiedzam go od listopada. Od kiedy na Grimmauld Place zobaczyłam ich razem.
I nie mam zielonego pojęcia, co mnie podkusiło, żeby tam dzisiaj zajrzeć. Przecież nie potrzebuję źródeł, bo nie piszę żadnej poważnej książki. Od kilku tygodni czytam wyłącznie głupawe romanse historyczne wykopane na strychu Ifigenii i nieuchronnie cofam się w rozwoju.
Po co więc tam polazłam? Chyba po prostu chciałam spojrzeć tej kobiecie w oczy. Spytać ją, dlaczego wtedy wzięła udział w tej farsie. Dlaczego nie pomyślała, że swoim postępowaniem może kogoś skrzywdzić.
Nie, nie miałam zamiaru robić awantury, złość już mi przeszła. I chyba potrafię zrozumieć, co kierowało Kingsleyem. Ale nie mam pojęcia, co kierowało nią.
Dlatego chciałabym, żeby mi to wyjaśniła.
A ten cholerny antykwariat był dzisiaj zamknięty!
A ja chyba więcej nie odważę się tam zajrzeć.
22 czerwca 1996, sobota, 0.20.
Magiczny Szpital pod wezwaniem świętego Munga, Londyn
Już z daleka widziała ogromną bryłę domu towarowego, w którym mieścił się magiczny szpital. Przyspieszyła kroku. Jeszcze kilka chwil i wreszcie stała przed budynkiem, nerwowo przyglądając się starym manekinom ustawionym na wystawach. Który to? — próbowała sobie przypomnieć. Ostatnio była tu jeszcze z Ciotką, jakieś dwadzieścia lat temu. — Chyba ten. W zielonym fartuchu. — zawyrokowała wreszcie.
— Przyszłam do Betsy Shacklebolt — powiedziała półgłosem. Manekin ledwo dostrzegalnie skinął głową. Szyba zafalowała. Lucy zrobiła krok do przodu i już po chwili znalazła się w izbie przyjęć. Rozejrzała się dookoła, niepewna, dokąd powinna się teraz udać.
Mimo że minęła już północ, na korytarzu kłębił się spory tłum pacjentów. Potrącając kogoś co chwilę, dotarła do tablicy informacyjnej. Według tego, co było na niej napisane, dziewczynka powinna leżeć na czwartym piętrze, tam, gdzie leczono urazy pozaklęciowe. Ale zawsze lepiej się upewnić. W końcu to nie był zwyczajny wypadek. I możliwe, iż potargana czarownica o sennym wyglądzie urzędująca w informacji odeśle ją z kwitkiem, ale Lucy wiedziała, że przynajmniej musi spróbować. Ustawiła się więc w ogonku oczekujących.
— Przepraszam bardzo, gdzie mogę znaleźć Elizabeth Shacklebolt? — zapytała uprzejmie, kiedy po kilku minutach wreszcie nadeszła jej kolej.
Czarownica, jakby zaalarmowana tym nazwiskiem, spojrzała na nią nieco przytomniej i zmarszczyła brwi.
— Czy pani jest jej krewną?
— Nie jestem, ale…
— Przykro mi — przerwała jej sucho rejestratorka. — W takim razie nie mogę nic powiedzieć.
Lucy westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że w poszukiwaniu Kingsleya i jego córki będzie musiała przeczesać cały szpital, piętro po piętrze. Odsunęła się od okienka i szybkim krokiem ruszyła w stronę klatki schodowej. Postanowiła zacząć od samej góry. Mocno trzymając się poręczy, wspinała się więc po stromych stopniach. Pierwsze piętro. Drugie. Trzecie. Czwarte.
Zatrzymała się na chwilę, aby złapać oddech. I wtedy kilka kroków przed sobą zauważyła Remusa Lupina wychodzącego z jednej z sal.
Nie namyślając się, zawołała go po imieniu. Zdezorientowany podniósł wzrok. A kiedy ją wreszcie spostrzegł, nie mógł ukryć zdziwienia.
— Co tu robisz? — spytała.
— Tonks jest ranna — wyjaśnił, nerwowo pocierając ręką czoło. — Chciałem trochę przy niej posiedzieć.
— Jak ona się czuje? — spytała szybko Lucy. Syriusz, pani Luiza, Betsy, Nimfadora.
— Nieźle. Za kilka dni ją wypuszczą.
— Bogu dzięki przynajmniej za to — odetchnęła Lucy. — Czy mogłabym ją zobaczyć?
— Właśnie zasnęła — poinformował ją pospiesznie. — Dosłownie przed chwilą.
— To może później.
— A ty? — Mężczyzna przyjrzał się jej uważniej. — Skąd ty tutaj? O tej porze?
— Ja... — zawahała się. W pierwszej chwili nie miała odwagi przyznać się Remusowi, po co tu przyszła. Jednak szybko się przemogła. W końcu nie robiła nic złego. — Chcę się dowiedzieć, co z córką Kingsleya.
— Jedna z koleżanek Tonks mówiła, że podobno lepiej. Odzyskała przytomność.
— To dobrze — wyszeptała z ulgą. — Wystarczy tych nieszczęść jak na jeden dzień.
Lupin spuścił głowę. Świetnie wiedziała, o kim teraz myślał. A ona, patrząc na niego, uświadomiła sobie, że jeśli ktoś mógł zrozumieć jej uczucia, to tylko on. I chyba nikt inny.
— To podobno była Bellatrix Lestrange? — spytała cicho. — Jak… Jak to się właściwie stało?
— Sprowokował ją. — Remus nie umiał ukryć złości. — Specjalnie to zrobił!
— Tego się właśnie bałam. — Lucy ciężko usiadła na schodku. W tej chwili czuła w piersi ogromny ciężar. I zawstydzenie, że w ogóle mogła myśleć o uldze.
Nie! — Hardo podniosła głowę. Nigdy więcej nie chciała czuć się winna. Nie z jego powodu.
— Wybaczyłaś mu? — Remus nie spuszczał z niej wzroku.
— Sama nie wiem. — odparła bezradnie. — Ja tylko... Chyba nie potrafię go nienawidzić. Był dla mnie ważny.
— Powiedz mi, a czy ty... — zawahał się Lupin. — Czy ciebie i Kingsleya coś łączy?
— Nie... Tak… — Co też, u diabła, chodziło mu po głowie? Co sobie wyobrażał? Czy wszyscy...? — Nigdy nie byliśmy razem — powiedziała dobitnie.
— Przepraszam, ja...
— Posłuchaj. — Spojrzała Remusowi prosto w oczy. — Chcę, żeby to było jasne. Nie zdradziłam Syriusza. Udawałam, że go kocham, ale nigdy... Cholera! — zdenerwowała się. — Nie powinnam kłamać, ale... Wydawało mi się, że tak trzeba.
— Nie tylko tobie. — Nerwowo splótł palce.
Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Wiedziała, że jej uwierzył. Zależało jej na tym, aby uwierzył.
Ukradkiem zerknęła na zegarek. Niech to jasny szlag!
— Muszę iść — zerwała się ze stopnia.
— Mała leży na tym piętrze — powiedział ostrożnie Lupin. — W bocznym korytarzu z lewej strony.
— A on? — spytała szybko, wygładzając spódnicę. — Jest tam?
— Pół godziny temu jeszcze był.
Lucy ścisnęła mu dłoń w podziękowaniu i szybkim krokiem ruszyła w stronę wejścia na oddział.
Za drzwiami rozejrzała się. Korytarz był zupełnie pusty.
W lewo. — Odwróciła się. — Jest.
Pod drzwiami jednej z sal siedziała młoda jasnowłosa aurorka. Ta sama, która w zeszłym roku eskortowała ją na przesłuchanie w Ministerstwie. Wyglądała na wykończoną, ale miała bardzo poważną minę i mocno ściskała w garści różdżkę.
No tak, warta. Reed stał pod domem na Murrey Road. Ta dziewczyna tutaj. Pewnie w Yorku też kogoś zostawili. Rychło w czas! — zdenerwowała się Lucy. Ale z drugiej strony, kto mógł wiedzieć? Skoro nawet sam Kingsley tego nie przewidział. Boże, ale gdzie on teraz może być? Odesłali go do Yorku?
Nie wiedziała, ile czasu spędziła, wpatrując się w drzwi, za którymi leżała mała pacjentka. Niestety, nigdzie nie mogła dostrzec jej ojca. Tylko uzdrowiciele, odprowadzani czujnym spojrzeniem wartowniczki, wchodzili i wychodzili z sali.
Lucy pomyślała, że tak bardzo chciałaby zobaczyć Betsy. Wiedziała jednak, że nikt jej na to nie pozwoli. Formalnie była — jak przypomniała jej urzędniczka z informacji — zupełnie obcą osobą.
Już miała się wycofać i odejść, kiedy aurorka nieoczekiwanie wstała z ławki, rozejrzała się czujnie na wszystkie strony i szybkim krokiem oddaliła w kierunku toalety. Droga do sali stała otworem. To była jedyna szansa, aby przynajmniej rzucić okiem na dziecko.
Szybko przebiegła przez korytarz i nacisnęła na klamkę. Drzwi ustąpiły bez problemu, a ona cicho wślizgnęła się do środka.
W pokoju panował półmrok, a na samym jego środku stało tylko jedno łóżko. Spała na nim Betsy, najwyraźniej nafaszerowana jakimiś środkami uspokajającymi. Lucy, starając się nie narobić hałasu, podeszła bliżej. Na widok opatrunku zakrywającego połowę buzi Małej, bandaży na rączkach i wenflonów powbijanych w nadgarstki zachciało jej się płakać. Boże, dlaczego to dziecko musiało tak cierpieć? Niech jasny szlag trafi tego pieprzonego drania, który za to odpowiadał!
Nagle dziewczynka poruszyła się niespokojnie. Lucy natychmiast pochyliła się nad nią i, z trudem walcząc z łzami, delikatnie pogłaskała ją po rączce. Czuła się dokładnie tak samo, jak tamtego listopadowego wieczoru w Hogwarcie, kiedy patrzyła na rannego bratanka.
Patrząc na twarz jego córki, znowu pomyślała o Kingsleyu. Przypominała sobie, z jakim bólem opowiadał jej niegdyś o śmierci żony. Co musiał czuć teraz, kiedy zginęła jego matka, a dziecko tak ucierpiało? Wpatrując się w poszarzałą twarz dziewczynki, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że nie powinien przechodzić przez to sam.
Nie wiedziała, w jaki sposób może mu pomóc. Czy w ogóle może mu pomóc. Ale chciała być przy nim. Tak samo, jak on był przy niej przez ostatnie miesiące. Przynajmniej tyle. A jeśli będzie trzeba, zrobi o wiele więcej. Wszystko...
York. Pewnie teraz jest w Yorku. Powinna teleportować się tam jak najszybciej. Znowu spojrzała na zegarek. Właśnie dochodziła pierwsza. Nieważne. Ona była zdenerwowana i rozkojarzona. Nieważne.
Nie ma na co czekać.
— Kim pani jest?
W otwartych drzwiach sali stała młoda aurorka. W drżącej ręce trzymała wycelowaną w nią różdżkę.
— Jak pani tu weszła?!
— Normalnie — wykrztusiła zaskoczona Lucy, rzucając niespokojne spojrzenie na Betsy. Jeszcze tylko brakowało, żeby ją obudziły.
— To niemożliwe! — Dziewczyna przyglądała się jej z niedowierzaniem. — Kingsley sam zakładał tu blokady.
To pewnie dlatego — odpowiedziała sobie w myślach. Coś dziwnego musiało być w tych jego czarach.
— Proszę natychmiast opuścić tę salę!
Jeszcze raz popatrzyła na śpiące dziecko i ruszyła w kierunku wyjścia. Nie chciała ryzykować. Wartowniczka wyglądała na zdesperowaną i mogła rzeczywiście potraktować ją jakimś zaklęciem.
Lucy zatrzymała się dopiero na korytarzu. Dziewczyna stanęła tuż za nią, wciąż nie opuszczając różdżki.
— Pani mnie chyba nie pamięta — zaczęła uspokajająco. — Nazywam się Lucy Blair.
— Narzeczona Syriusza Blacka — powiedziała wolno aurorka, nadal nie przestając w nią mierzyć.
No tak, dla kogoś, kto pracował w Kwaterze to była naprawdę marna rekomendacja. Lucy zastanawiała się intensywnie, jakich argumentów ma użyć, aby przekonać tę dziewczynę o uczciwości swoich intencji. Prawdy chyba nie potrafiłaby jej powiedzieć.
— A kogo my tu mamy?! — Drgnęła nerwowo na sam dźwięk tego głosu.
Cholera jasna! Jeszcze tylko tego brakowało!
Korytarzem szedł ku nim Edgar Lawrance we własnej osobie. A jego mina nie wróżyła niczego dobrego.
— Właśnie złapałam ją u małej — zaczęła się tłumaczyć aurorka. — Nie mam pojęcia...
— O tym i o naganie za niedbalstwo pogadamy później! — Inspektor bezpardonowo przerwał te wyjaśnienia. Dziewczyna skuliła się, a on przyjrzał się uważnie Lucy. — Co pani chciała zrobić córce Shacklebolta?!
— Chciałam ją tylko zobaczyć — wyjaśniła, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. A to wcale nie było proste. Lawrance zawsze wyzwalał w niej najgorsze instynkty.
— W jakim celu?!
— Nie muszę się panu tłumaczyć ze swoich prywatnych spraw! — wypaliła bez zastanowienia.
— To się jeszcze okaże — mruknął. — W końcu mieszkała pani u Ifigenii Jones, w czasie kiedy zabito jej syna. Teraz mamy kolejny zamach i pani pojawia się znowu. Czy to na pewno przypadek?
— Pan ma chyba manię prześladowczą!
— No i jest jeszcze sprawa Blacka. — Auror zupełnie nie zwracał uwagi na jej słowa.
— Black podobno był niewinny — przypomniała mu szeptem podwładna.
Inspektor spiorunował ją wzrokiem i znowu zwrócił się do Lucy.
— Zabieram panią na przesłuchanie — oświadczył. — I tym razem interesuje mnie wyłącznie cała prawda...
— Pan chyba żartuje?! — Zupełnie straciła już cierpliwość. — Nigdzie nie pójdę! Mam ważniejsze sprawy na głowie. A teraz przepraszam. — Zrobiła krok do przodu. — Spieszę się.
A żeby cię porąbało!
— Panno Potter. — Lawrance mocno chwycił ją za nadgarstek. — Lepiej niech pani idzie ze mną po dobroci.
— Bo co? — spytała bezczelnie. — Co pan zrobi? Zakuje mnie w kajdanki?
— Na pewno nie będę się z panią cackał tak jak Shacklebolt. Swoją drogą — mężczyzna pogardliwie zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu — pewnie musiała mu pani za to nieźle dogodzić.
Nie. Tego, nie mogła już darować. Gwałtownie wyrwała rękę z jego uścisku i z całej siły uderzyła go w twarz.
Usłyszała jak dziewczyna ze świstem wypuszcza powietrze.
Boże! On mi tego nie daruje — przemknęło jej przez głowę.
Nie czekając na reakcję Lawrance'a, błyskawicznie rzuciła się w stronę klatki schodowej.
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie biegła tak szybko. Trzymając się poręczy, przeskakiwała po trzy stopnie naraz. Nie minęło kilka sekund, gdy za sobą słyszała odgłos pospiesznych kroków. Auror ją gonił. Na szczęście na terenie szpitala nie mógł rzucać zaklęć.
Jeszcze kilka schodków i już była na pierwszym piętrze. Bez namysłu wpadła na oddział. W panice rozejrzała się dookoła. Co? Gdzie? Nieopodal stała drewniana szafka na pościel. Lucy ukryła się za nią i skuliła w kącie. Lawrance chyba nie spostrzegł tego manewru, bo pobiegł na parter.
A ona wiedziała, że musi się stąd teleportować jak najszybciej. Nie miała wyjścia.
Skupić się. Muszę się skupić. — Starając się równo oddychać, mocno przycisnęła ręce do piersi i opuściła powieki. Żeby tylko nie było bariery! Żeby tylko… Jeden, dwa, trzy!
Już!
Kiedy po chwili otworzyła oczy, była w Yorku, na tym samym porośniętym tujami skwerku, na którym lądowała już kilkukrotnie. Rozejrzała się bacznie dookoła, a potem chyłkiem ruszyła w stronę domu Kingsleya.
Jednak zdołała odbiec tylko kilkanaście metrów, gdy usłyszała za sobą trzask aportacji. Lawrance podążał jej śladem.
Z zapisków Lucy
21 maja 1996
Dopiero dziś, kiedy Ifigenia powiedziała mi, że znowu widziała w Hogsmeade Kingsleya, przypomniało mi się, że dziesięć dni temu były jego urodziny.
Choroba, nie mogę sobie darować, że o tym zapomniałam. Powinnam była złożyć mu życzenia. Albo wreszcie przeprosić. Po tych wszystkich miesiącach opieki, jego ciągłej, dodającej mi odwagi obecności, przynajmniej tyle mu się ode mnie należy.
Choć szczerze mówiąc, chciałabym powiedzieć o wiele więcej. Na przykład, że tak bardzo żałuję tego, co mogło być między nami. I że nigdy żaden mężczyzna nie znaczył dla mnie tyle, co on. Nawet Syriusz. I że gdyby przyszło mi wybierać pomiędzy nimi dwoma w normalnych warunkach, nie miałabym żadnych wątpliwości.
Powinnam mu jeszcze powiedzieć, że nie mam już do niego pretensji o to, co zrobił w grudniu. Gdybym to ja miała walczyć o niego choćby z Avice, też pewnie nie przebierałabym w środkach.
Swoją drogą, zachowałam się jak kompletna smarkula. Nie wiedzieć czemu, wbiłam sobie do głowy, że to ktoś niezwykły, jakiś chrzaniony ideał, który nigdy się nie myli. A tymczasem on okazał się zwyczajnym mężczyzną zdolnym do najgorszych głupstw. Upartym i trochę apodyktycznym. No dobrze, bardziej niż trochę. Ale przecież mimo to, potrafi się przyznać do błędów.
Gdybym tylko mogła się przemóc. Bo jego prawdziwe zalety nie są wytworem mojej wyobraźni.
Ale nic mu nie powiem. Nie chcę rozdrapywać ran. Niech lepiej zostanie tak, jak jest.
Merlinie, z jednej strony naprawdę chciałabym, żeby zapomniał, dał sobie ze mną spokój. Dla swojego własnego dobra. Ale z drugiej...
Nie mogę go kochać. Przez Syriusza nie mogę kochać już nikogo.
Poza tym, po co ja w ogóle jestem Kingsleyowi potrzebna? Skrzywdziłam go już wystarczająco. Narobiłam mu nadziei, a potem odrzuciłam, potraktowałam jak najgorszego wroga. Nie dałam mu żadnej szansy. Nie interesowało mnie, co miał mi do powiedzenia. Myślałam tylko o sobie. A przecież podobno go kochałam.
Czy istnieje coś, co mogłabym mu dać? Taka żona jak ja mogłaby mu tylko przeszkadzać. W życiu. W karierze. Na dłuższą metę nie zniosłabym świadomości, że tak wiele poświęcił, wiążąc się z takim nikim jak ja. Wiem, on wcale nie wymagałby ode mnie wdzięczności, jest na to za dobry, ale ta świadomość tkwiłaby we mnie i chyba nigdy nie umiałabym się jej pozbyć.
22 czerwca 1996, sobota, 0.50
Dom Kingsleya Shacklebolta, Greenbank Terrace 27, York
— Dobry wieczór. — Andy Johnson, młody auror pełniący wartę przed domem, na jego widok wyprężył się służbiście.
Kingsley, starając się nie patrzeć na podwładnego, niedbale skinął głową. Dość miał już na dzisiaj współczujących spojrzeń.
Szybko zdejmował z furtki blokady, myśląc jednocześnie, że to wszystko zakrawa na jakiś makabryczny żart.
Zabezpieczył dom matki najlepiej, jak potrafił, a nie pomyślał o własnym mieszkaniu. Wierzył, że ze wszystkim sam sobie poradzi, że będzie umiał przewidzieć niebezpieczeństwo. Pomylił się. Prymitywne zaklęcie, które raczej miało go wystraszyć niż zabić, udowodniło to niezwykle skutecznie.
Kurwa mać! To była jego wina. Tylko i wyłącznie jego!
Gdyby nie zostawił ich wtedy samych... Gdyby pozwolił matce zabrać Małą do domu... Gdyby…
To nie tak! — Starał się odsunąć od siebie te myśli, ale one uparcie wracały. I z każdą chwilą bolały mocniej.
Zatrzymał się na schodach i niepewnie popatrzył na drzwi. Na myśl, że będzie musiał wejść do tego opustoszałego domu, coś dławiło go w gardle. Ale nie miał specjalnego wyboru. I chciał być wreszcie sam.
Westchnął ciężko, nacisnął na klamkę i z ociąganiem wślizgnął się do sieni.
Gdzieś w środku cicho grało radio. Matka jak zwykle zapomniała je wyłączyć przed wyjściem. Kingsley przez chwilę stał w ciemnościach, myśląc, że nie zdała zrobić ani kroku więcej. Na dodatek ta melodia... Szybko podniósł różdżkę i wypowiedział krótkie zaklęcie.
Muzyka ucichła jak nożem uciął, a on wreszcie przemógł się i sięgnął do kontaktu. Jasne światło zalało pomieszczenie. Na moment zmrużył oczy.
Kuchnia wyglądała tak, jakby Luiza opuściła ją dosłownie przed chwilą. Na kuchence stał garnek z zupą, na stole zaś filiżanka z niedopitą herbatą, a tuż obok niej, grzbietem do góry leżała książka. Sięgnął po nią odruchowo. Był to kompletnie zaczytany egzemplarz Dumy i uprzedzenia. Matka wracała do swoich ulubionych powieści przynajmniej raz do roku. Kingsley starannie zamknął tomik, ścisnął go mocno w ręku i znowu poczuł zdradliwe dławienie w gardle. Przez chwilę myślał, że tego nie zniesie.
Odłożył książkę na szafkę, a potem odsunął krzesło. Usiadł przy stole i ukrył twarz w dłoniach.
Czuł jak narasta w nim bezsilna złość. Wściekłość na samego siebie. Znowu…
Kim, do ciężkiej kurwy nędzy, był?! A raczej — kim wydawało mu się, że jest?
Świetnie wyszkolonym aurorem? Jednym z najlepszych w tym kraju?!
Gówno prawda!
Gdyby rzeczywiście był tyle wart, to potrafiłby obronić swoją matkę i dziecko.
A tymczasem nie upilnował ich. Nie umiał im pomóc. Tak samo, jak kiedyś nie umiał pomóc Elizabeth.
I Lucy.
Wszystkim osobom, które kochał, działa się krzywda, a on nie był w stanie nic na to poradzić. On, starszy inspektor Shacklebolt, chluba Kwatery, musiał bezsilnie patrzeć, jak kolejno odchodzą.
Kurwa mać! Jednym ruchem ręki zmiótł ze stołu filiżankę. Z głośnym brzękiem spadła na podłogę. Herbata zalała ścianę, odłamki porcelany rozprysły się po całej kuchni, a on syknął z bólu. Gwałtowny ruch przypomniał mu o paskudnym zaklęciu, które kilka godzin temu wpakowała w niego Bellatrix Lestrange.
Nie musiał iść do Departamentu Tajemnic, ale nie mógłby wysiedzieć spokojnie ze świadomością, że przepuścił okazję dorwania tych skurwysynów, którzy kiedyś zabili mu ojca, a teraz matkę. Lawrance, kiedy już nieco oprzytomniał i przestał obwiniać o wszystko Blacka, doszedł do wniosku, że za zamachami na aurorów stoi ktoś z Kwatery. Trzeba będzie pójść tym śladem i dowiedzieć się całej prawdy. A wtedy...
Merlinie, oszaleje, jeśli czegoś z tym nie zrobi, jeśli się nie zemści. Już! Teraz!
Nie miał zamiaru siedzieć bezczynnie ani minuty.
Nie chciał znowu myśleć o tej tragedii. O swoim niedbalstwie i bezmyślności.
A także o tym, że został sam z chorym dzieckiem, które pewnie nieprędko otrząśnie się z szoku.
Wszystko, absolutnie wszystko wymknęło mu się spod kontroli.
Cholera jasna!
Jeszcze raz rozejrzał się po kuchni i nagle doszedł do wniosku, że nie zdoła wytrzymać w tym domu ani minuty dłużej.
Tyle że tym razem nie miał dokąd pójść. Ani do kogo.
Wraz ze śmiercią matki stracił jedyną osobę, na którą zawsze mógł liczyć. Która wspierała go, niezależnie od tego, jaką decyzję podejmował. Nie oceniała. Nie narzucała własnego zdania.
Co prawda, mógł zwrócić się jeszcze do rodziców Elizabeth. Ale nie chciał tego robić. Nigdy i z żadnego powodu. Skoro wnuczka nie istniała dla nich od ponad pięciu lat, to niech tak zostanie. Nikt nie będzie im kalał szlachetnego drzewa genealogicznego.
Ale była jeszcze Lucy. Jego Lucy.
Nagle ze wszystkich sił zapragnął ją zobaczyć. Przekonać się, że…
O czym, do jasnej kurwy nędzy, się przekonać?!
Kiedyś, jeszcze zanim wynikła ta cała afera z Blackiem, uważał, że ta kobieta potrafi go zrozumieć. Zaakceptować. Tak, jak on akceptował ją — z całą przeszłością i niełatwym charakterem. Bo najważniejsze było to, że umieli ze sobą rozmawiać. Że ciągnęło ich do siebie i tak dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Nie było kaprysów, nacisków ani szantaży emocjonalnych.
Merlinie, czy on kiedyś naprawdę uważał, że nie może ożenić się z Lucy, bo ona tak bardzo różni się od swojej poprzedniczki?
I Bogu dzięki, że się różni.
Cholera jasna! Nie powinien myśleć w ten sposób.
Elizabeth była wspaniałą żoną. Poświęciła dla niego tak dużo.
Lucy.
Jeszcze niedawno wierzył, że jest dla niej kimś wyjątkowym. A teraz nie miał już tej pewności.
Tyle miesięcy minęło, a ona wciąż żyła w swoim świecie, do którego nie chciała go wpuścić. Przestawał już wierzyć, że to kiedykolwiek się zmieni.
A w tej chwili tak bardzo jej potrzebować. Jej wsparcia. Albo przynajmniej obecności.
Oczywiście, gdyby poprosił ją o pomoc, na pewno by nie odmówiła. W końcu szanowała jego matkę i uwielbiała Małą.
Ale jemu ofiarowałaby tylko współczucie.
Kurwa mać! Uganiał się za nią od dwóch lat. Kierował się wyłącznie jej dobrem. Robił wszystko, aby ją ochronić. I zasłużył tylko na litość?! Na nic więcej?!
Martwiła się o cały świat. O Blacka, o swojego bratanka, nawet o Elizabeth. Tylko nie o niego. I wcale by się nie zdziwił, gdyby teraz siedziała w swoim pokoju i opłakiwała dawnego narzeczonego
Po co były te wszystkie starania?! — Mocno zacisnął pięści.
Za oknem rozbłysło i zgasło czerwone światło.
Co, u diabła? — Kingsley szybkim ruchem odsunął firankę, zbliżył twarz do szyby i zdębiał.
Przy furtce stała kobieta, o której przed chwilą myślał. Chowała się za zupełnie zdezorientowanym Johnsonem i chyba próbowała coś tłumaczyć Edgarowi Lawrance'owi, który mierzył w nią różdżką.
*
— Proszę mnie wreszcie zostawić w spokoju! — Lucy zaczynała tracić panowanie nad sobą.
Była coraz bardziej przerażona, ponieważ wszystko wskazywało na to, że jej rachuby zawiodły. Kingsleya najwyraźniej nie było w domu, a Lawrance, wściekły jak chyba jeszcze nigdy dotąd, chyba nie zamierzał oglądać się już na nic. Jeszcze chwila, a naprawdę zawlecze ją do Ministerstwa, napoi Veritaserum i…
— Co tu się dzieje?
Aż serce jej podskoczyło na dźwięk tego głosu. Odwróciła gwałtownie głowę. Gospodarz stał w otwartych drzwiach i przyglądał się im uważnie. Bogu dzięki! — westchnęła w duchu.
— Panie inspektorze… — zaczął szybko chłopak, który sprawował straż pod domem.
— Zostaw to mnie, Johnson — przerwał mu zimno Lawrance. — A ty, Shacklebolt — zwrócił się do gospodarza — wracaj do środka. Panuję nad sytuacją.
— Co tu się dzieje? — powtórzył Kingsley, pochodząc do furtki.
— Próbuję się dowiedzieć — zirytował się inspektor — co ta kobieta ma wspólnego z dzisiejszym zamachem.
— A dlaczego w ogóle ją podejrzewasz? — Auror nie krył zdziwienia.
Był spokojny. Ale tylko pozornie. Lucy nigdy nie słyszała u niego tak lodowatego tonu.
— Andrews przed chwilą złapała ją w szpitalu, u twojej córki.
Słysząc to, drgnął i wreszcie na nią spojrzał. Nie mogła nic wyczytać z jego wzroku.
— Zostaw ją — rzucił krótko, znowu odwracając się do kolegi. — Ja to załatwię.
— Ale...
— Ja to załatwię. — powtórzył z naciskiem. — Ona nie ma z tym nic wspólnego.
— Śmiem twierdzić inaczej — wycedził Lawrance ze złością — To notoryczna...
— Edgar! — Kingsley uniósł ostrzegawczo rękę. — Zostaw ją.
— A więc to prawda, co mówią. — Inspektor spojrzał na Shacklebolta z politowaniem. — Omotała cię ta kłamliwa…
— Ostatni raz cię uprzedzam! — Tym razem w głosie gospodarza Lucy słyszała prawdziwą furię. — Trzy razy zastanów się zanim ją obrazisz! Chodź! — zwrócił się do niej dokładnie tym samym tonem.
Zanim zdążyła się poruszyć albo cokolwiek powiedzieć, mocno chwycił ją za rękę — miał zupełnie zimną dłoń — i pociągnął za sobą. Szedł w stronę domu tak szybko, że ledwo mogła za nim nadążyć.
W tym samym tempie minęli sień i przedpokój. Puścił ją dopiero w kuchni. Niespokojnie omiotła wzrokiem wnętrze. Po podłodze walały się kawałki szkła, a ściana była ochlapana jakimś ciemnym płynem.
— Co to wszystko znaczy?
Podniosła głowę. Dopiero przy świetle mogła przyjrzeć mu się dokładnie. I serce ścisnęło jej się na jego widok. Kingsley wyglądał jak śmiertelnie zmęczony człowiek: miał poszarzałą twarz i mocno podkrążone oczy. A jego biała koszula — rozpięta pod szyją — tu i ówdzie była poplamiona i porwana.
Zapragnęła go dotknąć. Przytulić do siebie z całej siły. Powiedzieć mu…
Ale nie miała śmiałości nawet się odezwać, aby odpowiedzieć na jego pytanie.
— Po co tam poszłaś?!
— Ja...
— Posłuchaj i zapamiętaj sobie! — Zrobił krok w jej stronę, wyciągnął ręce i mocno ścisnął ją za ramiona. — Moja córka to nie zabawka! Nie możesz robić jej nadziei, a potem porzucać. Ja — dodał po chwili. — Ja coś takiego zniosę, ale ona nie.
— Kingsley? — Zamrugała oczami ze zdumienia. Co on wygadywał? Przecież przez ostatnie miesiące unikała Betsy właśnie dlatego, aby jej nie krzywdzić.
— Posłuchaj! — powtórzył dobitnie, zbliżając twarz do jej twarzy. Wyraźnie widziała jego oczy przekrwione ze zmęczenia. — Ani ja, ani Elizabeth nie potrzebujemy twojej litości.
Jakiej litości? To niemożliwe, żeby naprawdę wierzył w to, co mówi.
— To nie litość — wyszeptała, nie spuszczając wzroku.
— Daj mi spokój — powiedział takim tonem, że poczuła dławienie w gardle. — Nie musisz udawać.
Merlinie, co on sobie ubzdurał?
Nagle pomyślała, że jeśli podczas ostatnich miesięcy auror odczuwał podobną bezsilność, jak ona w tej chwili, to rzeczywiście zasłużyła sobie na takie traktowanie.
Ale nie zamierzała się poddać. Nie tym razem.
Puścił ją wreszcie. Podszedł do okna i odwrócił się do niej plecami. Lucy, starając się nie nadepnąć na kawałki filiżanki, zrobiła kilka kroków w jego kierunku.
— To nie tak — powiedziała szeptem.
— Nie: jak? — spytał, nie patrząc na nią.. — Usłyszałaś o śmierci matki i przyszłaś się poużalać. Black nie żyje, więc musisz znaleźć sobie inny obiekt lito...
— Przestań! — przerwała mu trochę za ostro. — Zaczęłam cię szukać, zanim dowiedziałam się o tym zamachu. Śmierć Syriusza… — Boże, to zupełnie nie było to, co chciała mu powiedzieć. — Kocham cię — wyrwało się jej, zanim zdążyła pomyśleć.
Jak na ironię sama kiedyś nie uznała takiego wyznania za dobry argument, ale przecież niczego ważniejszego nie mogła mu powiedzieć. Tyle że w tej sytuacji słowa, to chyba za mało. Jej niegdyś też nie przekonały.
Kingsley nie zareagował. Opierał się o parapet, mocno zaciskając ręce na jego krawędzi. Widziała wyraźnie, że nie jest już zły. Miała przed sobą zrozpaczonego mężczyznę, który nie miał siły się kłócić. I który bał się uwierzyć, że kobieta, którą sobie wybrał, przyszła do niego z własnej woli.
Nie, to nie mogło się tak skończyć.
Lucy doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli tym razem zrezygnuje, to go straci. Bo to była właśnie jej druga szansa. Kolejnej już nie dostanie.
I istniał tylko jeden sposób, aby udowodnić mu, ile dla niej znaczy.
Przez ułamek sekundy myślała, że nie zdoła się na to zdobyć. Że jeszcze jest za wcześnie.
Nie, właśnie nadeszła najwłaściwsza pora.
A jeśli on ją odtrąci?
Możliwe, ale przecież nie miała nic do stracenia. Musiała przynajmniej spróbować.
Podeszła do niego.
— Czego ty jeszcze ode mnie chcesz? — Spojrzał na nią z nieukrywaną rozpaczą.
Nic nie mówiąc, skrzyżowała ramiona i jednym szybkim ruchem zdjęła bluzkę. Nie miała pod spodem biustonosza, więc efekt był piorunujący.
— Co... — Zdezorientowany Kingsley wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.
— Ciii... — Chwyciła jego koszulę tuż nad paskiem, mocno szarpnęła i wyciągnęła ją na wierzch. Zanim zdążył zaprotestować, zręcznie rozpięła wszystkie guziki i dotknęła ciepłej skóry na piersi. Od jak dawna marzyła, aby to zrobić? Nie pamiętała.
Auror, który już odzyskał panowanie nad sobą, wstrzymał oddech i zmrużył powieki. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Lucy nie wytrzymała i przesunęła rękę niżej, na brzuch. Kingsley mruknął coś gniewnie i przyciągnął ją do siebie z gwałtownością, jakiej się nie spodziewała. Przylgnęła do niego całym ciałem, a on już ją całował. Łapczywie i zachłannie. Jakby ze złością. I tak mocno, że po chwili zupełnie zabrakło jej tchu.
Jak długo to trwało? Miała wrażenie, że tylko krótką chwilę.
Nagle wyprostował się i odepchnął ją lekko. Przygniatając zasłonkę, oparła się plecami o chłodną ścianę, a on natychmiast znalazł się przy niej. Lucy wspięła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję. Jego dłonie niecierpliwie sunęły po jej ciele. Po piersiach, plecach, talii. Wślizgiwały się pod spódnicę, gładziły biodra, wnętrze ud. Nie przestając jej całować, rozpinał spodnie. Wreszcie...
Wstrzymała oddech i znieruchomiała. Strach, z którym walczyła od wielu miesięcy, znowu na chwilę ją sparaliżował.
— W porządku? — Kingsley spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. Oddychał ciężko.
Patrzyła na niego i czuła, że lęk mija. Nie, nie bała się tego mężczyzny. Co więcej, oszalałby, gdyby teraz się od niej odsunął.
Na szczęście nie miał takiego zamiaru.
Cykanie świerszczy, delikatny szelest oplątującej ich zasłony, ciche skrzypienie podłogi, metaliczny brzęk sprzączki od paska — wszystkie te odgłosy dochodziły do niej jakby z innego świata. Nic nie było ważne. Liczyło się tylko to, co w tej chwili działo się między nimi dwojgiem.
Wbijała mu paznokcie w skórę. Gubiła się w szaleńczym rytmie, który jej narzucił. Pojękując cicho, zatracała w pieszczotach. Chciała czuć ciepło jego ciała, zapach skóry, słonawy smak potu. Już zawsze...
Westchnęła spazmatycznie. Napięcie narastało w niej od środka. Ogarniało ją całą. Drażniło. Obezwładniające. Rozkosznie nieznośne.
Wyprężyła się. Wszystkie uczucia, wonie, dźwięki zlały się w jedno. Przed oczami widziała wirujące tęczowe koła. Znowu nie mogła złapać tchu.
Kingsley!
— King. — Rozdygotana i oszołomiona oparła się o niego całym ciężarem.
On zatrzymał się, ale już po chwili znowu naparł na nią i jeszcze mocniej przycisnął ją do ściany. Przymknęła oczy.
Poddawała się jego ruchom. Wsłuchiwała się w oddech, który z każdą sekundą stawał się coraz szybszy i bardziej płytki, wreszcie zamienił się w przeciągłe westchnienie.
Kochany...
Objął ją ramionami i przycisnął policzek do jej skroni.
Nie miała pojęcia, jak długo tak stali.
W całkowitym milczeniu.
Tak blisko siebie, jak to tylko możliwe.
Ich oddechy uspokajały się.
Zasłonka zafalowała. Zimny podmuch idący od uchylonego lufcika sprawił, że Lucy zadrżała. Kingsley pogładził ją po plecach i mocniej przytulił do siebie. Nie pamiętała, kiedy było jej tak dobrze.
Wsłuchując się w równe uderzenia jego pulsu, czuła jak znikają wszystkie jej lęki i obawy. Świetnie zdawała sobie sprawę, że jeszcze wiele razy przyjdzie jej się zmierzyć z konsekwencjami śmierci Syriusza i pani Luizy, z chorobą Betsy, z rozpaczą Harry'ego, który być może nie zechce zaakceptować obecnej sytuacji. Ze strachem o życie bratanka i ukochanego mężczyzny. Ale nie bała się tej konfrontacji.
Przecież nie była z tym wszystkim sama. Po raz pierwszy od wielu lat — chyba od dnia śmierci brata — naprawdę nie była sama.
I już nigdy nie będzie.
Czuła pieczenie pod powiekami. Szybko podniosła głowę i spojrzała na Kingsleya. Patrzył jej prosto w oczy z czułością, powagą i — jakby z obawą. Chyba nie do końca wiedział, jak ma rozumieć to, co przed chwilą między nimi zaszło. Lucy ostrożnie dotknęła szorstkiego policzka.
— Zostań ze mną. — Pochylił głowę i wyszeptał jej wprost do ucha. — Zostań. Weźmy wreszcie...
— Tak! — odparła głośno, nie czekając aż skończy zdanie.
Chciała z nim być. Pragnęła tego, jak chyba jeszcze niczego w życiu.
Tym razem miała absolutną pewność, że znajduje się we właściwym miejscu. I z właściwym człowiekiem. I że cokolwiek się stanie, już nigdy stąd nie ucieknie.
KONIEC
* Eufrozyna Cartland, siostra Dolores Umbridge, aurorka została kiedyś wymyślona przez Silene na potrzeby pewnego niepublikowanego opowiadania. Ja ją sobie tylko pożyczyłam, oczywiście za zgodą Autorki.
20