Rusch Kristine Kathryn Pociąg


Autor: Kristine Kathryn Rusch

Tytul: Pociągi

(Trains)

Z "NF" 9/92

Najwcześniejszym wspomnieniem dzieciństwa Korynny były

pociągi. Wielkie i czarne, plujące dymem i popiołem, mełły

metal w żarnach kół i szyn. Nie były to opływowe maszyny,

które miały dopiero nadejść i w dziesięć lat później spiąć

wybrzeża kontynentów, lecz starodawne, urzekające pociągi z

bajki. Z pociągami zaś zawsze kojarzyła Silasa, chociaż

spotkała go dopiero kiedy skończyła czternaście lat.

Biegła ulicą miasteczka. Byle dalej od domu. Jej długa

spódnica była poplątana, włosy w nieładzie, a ona uciekała

przed ojczymem i jego natrętnymi dłońmi. Od kiedy urosły jej

piersi i pojawiła się krew, jego ręce zrobiły się jakby

dłuższe i bardziej wymagające i niejednokrotnie pocierał

swoim kroczem o jej. Nie powiedziała o tym nikomu. Zagroził,

że zrobi jej krzywdę, jeśli się komuś poskarży. Znosiła więc

jakoś te jego ręce i obłapianie czekając dnia swego ślubu,

kiedy inny mężczyzna wybawi ją od tego wszystkiego.

Biegnąc jakimiś schodami w górę potknęła się i nagle

znalazła się na peronie stacji kolejowej. W oddali zobaczyła

chmurę dymu oznajmiającą nadjeżdżający parowóz. Odwróciła

się, by zbiec z powrotem w dół, lecz jej spódnica zahaczyła

o coś i nagle Korynna wylądowała jak długa na torach.

Spojrzała w stronę pociągu. Jakiś mężczyzna ubrany w czarny

garnitur siedział na zderzaku i brzdąkał na banjo. Widok ten

zupełnie ją zahipnotyzował; zapomniała, że ma się podnieść.

Dopiero wiele lat później zrozumiała, że to był Silas.

I wtedy ktoś chwycił ją za bluzkę. Materiał rozdarł się,

a ona zaparła mocno rękami o drewniane podkłady. Ojczym.

Szedł za nią, a teraz miał ją zawstydzić tutaj, na oczach

wszystkich, na oczach mężczyzny z banjo. Jakaś ręka chwyciła

ją pod pachę pocierając o pierś i wyciągnęła na peron.

Korynna upadła na plecy. Pociąg przejechał z hukiem tuż

obok.

Nie było żadnego mężczyzny na zderzaku. Wymyśliła go sobie.

I o mało nie zginęła.

- W porządku?

Spojrzała w górę, na jakąś usmoloną twarz. Wpatrzone w

nią oczy były zielone, obwiedzione długimi, gęstymi rzęsami.

- Nic ci nie jest?

- Myślę, że wyszło ze mnie całe powietrze - z trudem

wydobyła z siebie głos. Była zdyszana i znużona. Zawinął ją

w jakiś płaszcz zdjęty z pobliskiej ławki. Spojrzała w dół

po sobie. Przez porozrywaną bluzkę widać było jej ciało.

Lewą ręką zebrała płaszcz.

- Dziękuję - powiedziała.

- Mało brakowało.

Przytaknęła.

Usiadł obok niej. Pachniał węglem i dymem palonego

drewna.

- Jestem Natan.

- Korynna - odpowiedziała i uśmiechnęła się swym

najpiękniejszym uśmiechem.

Upłynęło prawie siedem lat, zanim znowu spotkała Silasa.

Natan wyjechał poprzedniego wieczora na jeden ze swych

objazdów trakcji. Korynna pozapinała guziki przy rękawach

sukni. Ślady na ramionach już zblakły, lecz ciągle były

widoczne. Dotknęła znaku na policzku. Jeśli założy kapelusz,

nikt nie zauważy.

Nachyliła się do zniekształcającego lustra. Natana nie

będzie tydzień. Tydzień bez krzyku i pięści miażdżącej ją

nawet wtedy, gdy nie zrobiła nic złego. Czasami miała

wrażenie, że mężczyźni najgłośniej przemawiają rękami,

wiedziała jednak, że jest inaczej. Jej prawdziwy ojciec

nigdy jej nie tknął. Był uczciwym człowiekiem i poległ z

honorem. Na dowód tego otrzymał medal od prezydenta

Lincolna.

Korynna wzięła koszyk na rękę, a na głowę założyła jeden

ze swych najładniejszych czepeczków. Sukienka była trochę

spłowiała i chyba za ciepła jak na lato, ale musiała

wystarczyć. Córeczka spała i miała jeszcze spać kilka

godzin. Korynna wychodziła i nie dbała o to, co

powiedziałby Natan.

Ranek był świeży i czysty, jeszcze nie upalny, chociaż

powietrze przenikał stęchło-słodki zapach stajni. Jakiś koń,

którego nigdy przedtem nie widziała, przywiązany był przed

bankiem; przed sklepem drugi. Przyglądała im się przechodząc

obok. Oba jabłkowite, tak bardzo do siebie podobne, że

jeden wydawał się odbiciem drugiego.

- Zadziwiające stworzenia, prawda?

Korynna obróciła się gwałtownie, zaskoczona miękką barwą

barytonu. Przed sklepem, na grubo ciosanej ławce, siedział

mężczyzna. Kapelusz z szerokim rondem ocieniał jego twarz.

Jedną nogę założył na drugą, na kolanach zaś spoczywało

banjo.

- Ależ mnie pan zaskoczył - powiedziała Korynna.

- Nie bardziej niż pani mnie. - Zdjął kapelusz. Jego

włosy były kruczoczarne, a cera koloru pszenicy. Oczy

rzucały iskierki. Ich błękit przypominał barwę porannego

nieba. - O, widzę, że nosi pani obrączkę.

Korynna wyciągnęła przed siebie lewą rękę. Szeroka, złota

obrączka wydawała się pozbawiona blasku, lecz wiążąca.

Niemal czuła, jak zaciska się na jej palcu.

- Jestem Silas. - Skinął głową.

- Korynna.

- Trochę za ciepło na suknię z długimi rękawami, Korynno.

Oblała się rumieńcem i szybko odwróciła głowę, aby nie

zobaczył. Uwaga była aż nazbyt celna. Wiedział, co ukrywały

jej długie rękawy.

- Idę po zakupy - powiedziała.

Dotknął jej dłoni. Czubki palców miał stwardniałe, ale

reszta skóry była delikatna. Wyszarpnęła rękę.

- Porządna chrześcijanka porozmawiałaby spokojnie.

Jego oczy peszyły ją. Zbyt dużo było w nich inteligencji.

Nic nie mogło umknąć jego uwagi.

- Nie jestem porządną chrześcijanką - powiedziała.

Każdy inny mężczyzna wziąłby te słowa za odprawę, lecz

Silas zdawał się słyszeć prawdę, którą ukrywały.

- Możesz więc zdjąć tę obrączkę - powiedział - i nic to

nie zmieni.

Uśmiechnęła się.

- Jesteś śmiały, Silasie.

- A ty samotna. - Wstał, ujął banjo za gryf. - Pozwól, że

zaprowadzę cię do domu i zrobię ci coś do jedzenia.

- Bardzo dziękuję - powiedziała przesuwając się bliżej

drzwi sklepu - ale muszę zrobić zakupy.

Potrząsnął głową.

- Poczekaj z tym lepiej. Pani Stevens zmarła o świcie.

Korynna zesztywniała. Pani Stevens, która prowadziła

sklep, rzeczywiście była chora, ale nie aż tak poważnie.

- Byłeś w środku?

- Tak. - Przełożył banjo przez plecy i zszedł ze schodów,

dotykając boku jabłkowitego konia. - Banjo i ja znamy się

trochę na czarach. Nasza magia uśmierza ból.

- Oczywiście - powiedziała Korynna idąc za nim. -

Podobnie jak zdjęcie obrączki unieważnia małżeństwo.

Natan wrócił tydzień później. Kuchenne drzwi otworzyły się z

hukiem wyrywając Korynnę ze snu. Skuliła się pośrodku łóżka.

Usłyszała jego ciężkie kroki. Wiedziała, że odtąd Silas nie

będzie dzielił jej łoża.

- Korynna? - zagrzmiał głos Natana, choć nieco

bełkotliwie. - Zaraz cię znajdę, kocmołuchu.

Kocmołuch. Nowy epitet. Zadrżała i otuliła się szczelniej

okryciem. Na jej miejscu odważniejsza kobieta wyjęłaby

rewolwer, który Silas zostawił w bieliźniarce.

- Nie po to wyjeżdżam, żeby moja żona sypiała z jakimś

lalusiem.

Leżała nieruchomo. Był zły i pijany. Ostatnim razem omal

jej nie zabił. Wyszła z łóżka i wygładziła na sobie koszulę,

tę samą, którą nosiła czekając na Silasa. Jej stopy szurały

po nierównej, drewnianej podłodze, kiedy szła do

bieliźniarki.

W holu zabłysło światło. Maxine zapłakała przez sen.

Korynna otworzyła szufladę szafki i szukała po omacku

pomiędzy bielizną, aż namacała kolbę rewolweru. W drzwiach

stanął mężczyzna, chociaż Korynna widziała tylko zarys

postaci na tle światła.

- Dziwka.

Wzięła głęboki wdech i wyjęła rewolwer z szuflady.

Trzęsła się trzymając go w obu rękach.

- Zostaw mnie w spokoju.

- Przeklęty kocmo... - Ostry trzask odbił się echem,

postać w drzwiach skuliła się i powoli zaczęła osuwać na

podłogę. Ciągle drżąc Korynna trzymała rewolwer, a smuga

dymu unosiła się z lufy.

- Mamusiu! Mamo! - krzyczała Maxine.

- Powiedz jej, że nic się nie stało. - Głęboki baryton

zabrzmiał z holu.

- Silas! - Korynna nigdy jeszcze nie czuła takiej ulgi.

Jezu, a więc to Silas powstrzymał Natana. Już się bała, że

to ona zrobiła.

- Mamo!

- Już dobrze, Maxi. Mamusia już do ciebie idzie. -

Odłożyła rewolwer do bieliźniarki i wyszła do holu. Na

podłodze stała lampa, a obok niej leżał Natan. Z jego piersi

sączyła się krew. Silas pochylał się nad nim, banjo miał

przewieszone przez plecy.

- Czy on nie żyje? - zapytała Korynna.

Silas przytaknął. Przełożył banjo do przodu i zaczął

dotykać strun, chociaż Korynna prawie wcale nie słyszała

dźwięków.

- Weź Maxine - powiedział.

Poszła do pokoju córeczki. Mała zanosiła się od płaczu,

zachłystując się łzami i szlochając. Korynna wzięła ją na

ręce, czując zmieszane zapachy dziecięcego snu i strachu.

Pogładziła ją po włosach.

- Już dobrze - szeptała i z każdą nutą zaczynała wierzyć,

że tak jest.

W końcu wyszła razem z Maxine do holu. Silas spojrzał na

nią zdziwiony. Dotknął jej twarzy, skinął głową uznając, że

już się uspokoiła i powiedział:

- Muszę odejść.

Spokój prysł. Korynna zesztywniała, a z nią Maxine.

- Nie - wyszeptała Korynna. - Nie możesz mnie teraz

zostawić.

Przyglądał się jej dłuższą chwilę.

- Lubię cię, Korynno.

- Więc zostań - powiedziała.

- Nie mogę.

Spojrzała na ciało Natana, potem rozejrzała się po domu,

który nigdy nie był domem, lecz miejscem cierpień i gwałtu.

Wybór był łatwy.

- Pójdę z tobą.

- Zwykle podróżuję sam. Nigdy dotąd nie pozwoliłem nikomu

iść ze mną. - Trącił leniwie struny banjo. Dźwięki

przyprawiły Korynnę o dreszcze. W końcu westchnął. - Są trzy

zasady, których musisz przestrzegać. Nie zadawaj pytań. Myśl

przede wszystkim o sobie.

- To dwie - powiedziała, przestraszona, że stwierdzenie

to zbyt bliskie jest pytania.

- Śmiało - uśmiechnął się. - Ostatnie pytanie, zanim

zaczniemy to wszystko.

- Jaka jest trzecia zasada? - Korynna przełknęła ślinę.

- Kiedy wychodzę, nie idź za mną. Czekaj, aż wrócę.

Korynna uśmiechnęła się i przytuliła mocniej córeczkę.

- Myślę, że to mi się uda - powiedziała.

Kochali się, a potem Korynna leżała na swojej części łóżka

wpatrując się w połyskujące w ciemności banjo. Wiedziała, że

przed świtem Silas wymknie się z łóżka, chwyci banjo i

zniknie na kilka godzin. Czasami wychodził w czasie

posiłków, a czasem nie wracał do domu wcale. O nic go nie

pytała, ale raz, tylko raz, na samym początku, dostrzegł

pytający wyraz jej oczu.

- Sam obsługuję całą Nevadę - powiedział tak, jakby to

było wytłumaczenie. - Robi się ciężko.

Ciężko, jej też. Korynna ciągle zastanawiała się, gdzie

on jest i co robi. Natomiast pieniędzy zawsze było dosyć, aż

nadto. Silas powiedział, że będzie ich miała pod dostatkiem,

nawet gdyby nigdy nie wrócił.

Zawsze mówił tak, jakby miał nigdy nie wrócić.

Poczekała, aż jego oddech stał się równy i głęboki, wtedy

wstała. Poczuła pod nagimi stopami miękki chodnik i uklękła

przed banjo. Przez cały czas, kiedy była z Silasem, ani razu

nie dotknęła instrumentu.

Z bliska wydawał się jeszcze bardziej błyszczący, chociaż

światło księżyca padało daleko, kładąc się smugą przez

łóżko. Wyciągnęła rękę i palcami przesunęła po zaokrąglonym

kształcie. Poczuła pod ręką szorstkość i ciepło, jakby

dotykała żywej istoty.

- Korynno?

Obróciła się. Światło księżyca padało na Silasa, jego

potargane włosy i nagi tors owinięty prześcieradłami. - Kim

to jest, Silasie? - zapytała. - Czym jest to banjo?

- To czarodziejski instrument, Korynno - powiedział z

cichym westchnieniem. - Przynosi odpoczynek, spokój i

ukojenie tym, którzy je słyszą.

- Nigdy go nie używasz, żeby mnie ukoić - powiedziała

Korynna.

- Owszem, użyłem jeden raz. - Przejechał ręką przez gęste

włosy. - Kiedy Natan umarł.

- Nie byłam spokojna - banjo pulsowało pod jej ręką - bo

miałeś zamiar odejść.

- Tak naprawdę, Korynno - znowu westchnął - ciało

znajduje pełne ukojenie tylko raz.

Błysk zrozumienia przemknął jej przez głowę. Mówił o

śmierci. Tamtej nocy Silas przyszedł do Natana, nie do niej.

Nagle zrozumiała skąd tyle smutku w jego głosie. Obiema

rękami zakryła sobie usta.

- Silasie - powiedziała - przepraszam. Nigdy więcej tego

nie zrobię. Obiecuję. Nigdy...

Potrząsnął głową i wstał z łóżka. Naciągnął na siebie

spodnie.

- Kocham cię - powiedział.

Wstała i wyciągnęła do niego ręce. Jej palce prześliznęły

się obok jego ramienia - a może po prostu odsunął się od

niej, żeby pozapinać koszulę.

- Ja też cię kocham - powiedziała. - Obiecuję. Nigdy

więcej nie zapytam już o nic. Tylko zostań, dobrze?

Podniósł banjo.

- Zobaczysz mnie jeszcze - powiedział.

Lecz kiedy tak siedziała sama w ciemności, uświadomiła

sobie, że nie była to ta sama co zawsze obietnica powrotu.

Obiecał zaledwie, że zobaczy go jeszcze.

Ale czekać musiała bardzo długo, całe dziesięć lat.

Korynna stała w tłumie ludzi. Maxine nie chciała z nią

przyjść.

- Po co mam oglądać jakiś stary, głupi, żałobny pociąg? -

powiedziała. Dziewczyna miała teraz piętnaście lat. Kiedy

Korynnę matka zabrała na spotkanie żałobnego pociągu po

śmierci prezydenta, miała tylko pięć lat. Śmieszne, jak

życie się powtarza, dorzucając tylko to i owo, w miarę

upływu czasu.

Nadjeżdżający pociąg zwolnił. Lokomotywa i wagony

przybrane były w czerń. Flagi zwisały jakby i one były w

żałobie. Nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, jak

bardzo pociąg przypomina trumnę.

Miał tylko przejechać powoli, tak, aby każdy zdążył

wyszeptać słowa pożegnania dla prezydenta McKinleya, którego

powaliła kula mordercy. Lecz z sykiem pary i zgrzytem

hamulców pociąg stanął. Tłum zamarł w bezruchu.

Z platformy zszedł mężczyzna. Był wysoki i wątły, przez

plecy miał przewieszone banjo.

- Silas - szepnęła Korynna.

Zobaczył ją i uśmiechnął się.

- Wcale się nie zmieniłeś - powiedziała.

Lata nie tknęły go, chociaż dodały zmarszczek jej oczom i

srebrnych pasm jej włosom.

- Wiem. - Stanął obok Korynny, dość blisko, nie tak

jednak, by mogli się dotknąć. - I tak samo będę wyglądał w

dniu, w którym umrzesz.

- Chcę, żebyś był przy mnie - powiedziała, mając na myśli

teraz, mając na myśli zawsze.

- Będę. Żebyś nie wiem gdzie odjechała, będę tam. -

Sięgnął w jej stronę, tak, jakby chciał ją pocałować, lecz

nagle powstrzymał się. Ze smutkiem opuścił wzrok. Otarł się

o stojącego obok mężczyznę i ruszył w stronę pociągu.

- Silasie - krzyknęła Korynna, chwytając jego rękę. Tym

razem jej palce przeszły przez niego, jakby w ogóle go tam

nie było.

Szedł dalej. Kiedy lokomotywa zaczęła sapać nabierając

mocy schwycił metalową poręcz przy schodach.

- Bądź silna - powiedział. - Właśnie to zawsze w tobie

podziwiałem, Korynno. Jesteś silna.

Po czym zniknął. Pociąg ruszył, koła zaskrzypiały, a

dźwięki tłumu zaczęły docierać do jej uszu. Przyciszone

rozmowy, szlochania, gdzieniegdzie westchnienie. Starszy pan

koło niej gwałtownie złapał powietrze. Korynna utkwiła wzrok

we flagach ostro odcinających się na tle czarnych, żelaznych

boków pociągu.

Starszy pan ponownie złapał z trudem powietrze. Odwrócił

się. Miał siną twarz i trzymał się za pierś.

- Co się dzieje? - ktoś krzyknął.

- Umiera - powiedziała Korynna. Mężczyzna osunął się na

ziemię. Otoczyli go ludzie. Korynna rozluźniła mu koszulę.

Wyciągnął do niej ręce wydając ostatnie tchnienie.

Za nią rozległ się zawodzący gwizd pociągu.

Odwróciła się. Pomimo bólu w sercu nie płakała patrząc,

jak w szarej mgle rozpływa się ostatni wagon.

Wiedziała, że zobaczy Silasa jeszcze jeden raz.

Przełożyła Ewa Łodzińska

KRISTINE KATHRYN RUSH

Amerykańska pisarka i od roku redaktor naczelny magazynu

"Fantasy and Science Fiction". Jedna z czołowych postaci

młodego pokolenia amerykańskiej SF. Pisze nostalgiczną prozę

dotykającą problemów podstawowych, technika zupełnie jej nie

interesuje, co w ogóle jest charakterystyczne dla młodych

autorów uprawiających ten gatunek. Wkrótce przedstawimy jej

dłuższy utwór.

(DM)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron