Lagerlof Selma Legendy Chrystusowe


SELMA LAGERLÖF

Legendy Chrystusowe

Tytuł oryginału
KRISTUSLEGENDER

Przełożyła
MARIA ZARĘBINA

P A X

(MiS)

SPIS TREŚCI

Święta noc

Widzenie cesarza

Studnia mędrców

Dzieciątko betlejemskie

Ucieczka do Egiptu

W Nazarecie

W świątyni

Chusta świętej Weroniki

Pliszka czerwonogardła

Pan Jezus i święty Piotr

Płomień świecy

Ś W I Ę T A N O C

Gdy byłam pięcioletnim dzieckiem, spadło na mnie wielkie zmartwienie. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek później miałam większe.

Było to wówczas, gdy umarła moja babcia. Do tej pory siadywała każdego dnia w rogu kanapy w swoim pokoju i opowiadała bajki. Nic innego nie mogę sobie przypomnieć, tylko to, że babcia opowiadała od rana do wieczora, a my, dzieci, siedzieliśmy cicho wokół niej i słuchali. Było to wspaniałe życie. Innym dzieciom nie wiodło się tak dobrze jak nam

Niewiele pamiętam moją babcie. Przypominam sobie, że miała białe jak kreda włosy, że chodziła mocno przygarbiona i że siedząc ciągle robiła na drutach pończochę.

Przypominam sobie także, że kiedy opowiedziała jakaś bajkę, kładła zwykle rękę na mojej głowie i mówiła: „A wszystko to jest tak prawdziwe, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie”.

Pamiętam także, że umiała śpiewać pieśni, ale nie śpiewała co dzień. Była wśród nich jedna o rycerzu i rusałce a miała taki refren: „Dmie zimny wicher, zimno nad morzem”.

Pamiętam jeszcze modlitewkę, której mnie nauczyła, i jeden wiersz psalmu.

Po wszystkich tych bajkach, które mi opowiadała, zostało mi jedynie słabe i mgliste wspomnienie. Jedną tylko pamiętam tak dobrze, że mogłabym ją powtórzyć. Jest to krótkie opowiadanie o narodzeniu Jezusa.

Widzicie, to jest właściwie wszystko, co sobie przypominam o mojej babci! Prócz tego jedno pamiętam najlepiej: jak mi jej brakowało, gdy odeszła.

Pamiętam ten ranek, kiedy kąt kanapy opustoszał i trudno było sobie wyobrazić, jak minie ten dzień. To pamiętam. Tego nie zapomnę nigdy.

Przypominam sobie, że zaprowadzono nas, abyśmy pocałowali rękę zmarłej. Baliśmy się i wtedy ktoś nam powiedział, że to ostatni raz możemy podziękować babci za całą radość, jaką nam dawała.

Pamiętam też, jak bajki i pieśni opuściły dom zapakowane w długiej, czarnej skrzyni i nigdy już więcej nie przyszły z powrotem.

Przypominam sobie, że coś ubyło z naszego życia. Było to tak, jakby zamknięta została brama do całego pięknego, zaczarowanego świata, przez która mogliśmy przedtem swobodnie wchodzić i wychodzić. A teraz nie było nikogo, kto by się znał na tym, jak otworzyć tę bramę.

Przypominam sobie też, że pomału uczyliśmy się bawić lalkami i zabawkami i żyć tak jak inne dzieci. I mogło to nawet wyglądać, jakby nam już zupełnie nie brakowało babci, albo jakbyśmy o niej zapomnieli.

Ale dziś jeszcze po latach czterdziestu, kiedy zbieram legendy o Chrystusie, jakie słyszałam na Wschodzie, ożywa we mnie to niewielkie podanie o narodzeniu Jezusa, które mi moja babcia nieraz opowiadała. I mam ochotę opowiedzieć je jeszcze raz i dołączyć do mego zbioru.

Był to pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy pojechali do kościoła prócz babci i mnie. Byłyśmy chyba same w całym domu. Nie zabrano nas, ponieważ jedna z nas była za mała, a druga za stara. Obie też byłyśmy zmartwione tym, że nie będziemy na jutrzni i nie zobaczymy świątecznych świateł.

Ale kiedyśmy tak siedziały w samotności, babcia zaczęła opowiadać.

— Był raz człowiek — powiedziała — który wyszedł w ciemną noc, aby pożyczyć ognia. Chodził od chaty do chaty i pukał do drzwi. „Pomóżcie mi, dobrzy ludzie! — mówił. — Moja żona powiła właśnie dziecko, muszę rozniecić ogień, by rozgrzać ją i małego.”

Ale noc już była głęboka, tak że wszyscy ludzie spali. Nikt mu więc nie odpowiadał.

Człowiek szedł i szedł. Wreszcie ujrzał w oddali błysk ognia. Powędrował więc w tamtą stronę i zobaczył, że na otwartym polu paliło się ognisko. Stado białych owiec leżało śpiąc wokół ognia, a stary pasterz siedział czuwając nad trzodą.

Gdy człowiek zbliżył się do owiec, zobaczył u nóg pasterza śpiące trzy wielkie psy. Obudziły się wszystkie trzy, gdy podszedł, rozwarły szeroko swe pyski, jakby chciały zaszczekać, ale głosu nie było słychać.

Człowiek ujrzał, jak sierść zjeżyła się im na grzbietach, jak ich ostre zęby błysnęły w świetle ognia, jak rzuciły się na niego. Poczuł, że jeden szarpie go zębami za rękę, drugi za nogę, a trzeci chwyta go za gardło. Ale szczeki i zęby, którymi psy miały gryźć, nie chciały ich słuchać i człowiek nie odniósł żadnej rany.

Chciał więc iść dalej, by zdobyć to, czego potrzebował, ale owce leżały ciasno stłoczone, grzbiet przy grzbiecie, tak że nie mógł pójść naprzód. Wtedy wstąpił na grzbiety zwierząt i po nich podszedł do ognia. Ani jedna z owiec nie obudziła się, ani nie poruszyła.

Dotąd opowiadała babcia bez przeszkody, ale teraz nie mogłam się powstrzymać, żeby jej nie przerwać.

— Dlaczego nie poruszyły się, babciu? — zapytałam.

— Dowiesz się za chwilę — powiedziała babcia i ciągnęła dalej swą opowieść.

— Kiedy mężczyzna był już blisko ogniska, pasterz spojrzał na niego. Pasterz był starym i opryskliwym człowiekiem, nieżyczliwym i twardym dla ludzi. Ujrzawszy, że zbliża się ktoś obcy, sięgnął po swą długą, ostro zakończoną laskę, którą zwykle trzymał w ręce pasąc stado, i rzucił nią w obcego. Laska poleciała ze świstem prosto na niego, ale kiedy już go miała uderzyć, odchyliła się w bok, minęła go świszcząc i wypadła na pole.

Tyle babcia zdążyła opowiedzieć, gdy przerwałam jej znowu.

— Babciu, dlaczego kij nie chciał uderzyć tego człowieka? — Ale babcia nie miała mi zamiaru odpowiadać, tylko ciągnęła dalej.

— Wtedy ów człowiek podszedł do pasterza i odezwał się do niego: „Dobry człowieku, pomóż mi i pożycz trochę ognia. Moja żona powiła właśnie dziecko, muszę rozniecić ogień, aby ogrzać ją i małego”.

Pasterz chciał od razu powiedzieć nie, ale kiedy pomyślał, że psy nie zrobiły nic złego temu człowiekowi, że owce nie rozbiegły się przed nim, a jego własna laska nie chciała go powalić, zląkł się trochę i nie śmiał mu odmówić.

„Weź, ile ci potrzeba!” — powiedział do niego.

Ale ognisko już się prawie dopalało. Polan ani gałęzi już w nim nie było, został tylko wielki stos żaru, a przybysz nie miał łopaty ani wiadra, żeby nim nabrać żarzących się węgli.

Widząc to pasterz powiedział znowu: „Weź, ile ci potrzeba!” i był zadowolony z tego, że człowiek nie będzie mógł wziąć z sobą ognia.

Ale ten schylił się, wybrał z popiołu żarzące się węgle gołymi rękami i włożył je sobie w połę płaszcza. I węgle nie parzyły mu rąk, kiedy je nabierał, ani nie paliły jego płaszcza. Poniósł je, jakby to były orzechy lub jabłka.

Tu przerwano opowiadającej po raz trzeci.

— Babciu, dlaczego węgle nie chciały poparzyć tego człowieka?

— Zobaczysz! — rzekła babcia i opowiadała w dalszym ciągu.

— Wtedy pasterz, który był takim złym i opryskliwym człowiekiem, widząc to wszystko począł się dziwić: „Cóż to jest za noc, że psy nie gryzą, owce się nie płoszą, oszczep nie zabija, a ogień nie pali?” Przywołał obcego z powrotem i zapytał go: „Cóż to jest za noc? I skąd się to bierze, że wszystko stworzenie okazuje ci litość?”

Wtedy ów człowiek odpowiedział: „Nie mogę ci tego powiedzieć, jeśli ty sam tego nie widzisz.” I chciał odejść w swoją drogę, żeby jak najszybciej rozpalić ogień i ogrzać żonę i dziecko.

Ale pasterz pomyślał, że nie powinien całkiem tracić z oczu tego człowieka, zanim się nie dowie, co to wszystko znaczy. Podniósł się i poszedł za nim.

Zobaczył wtedy, że człowiek ten nie miał nawet chaty na mieszkanie, a żona jego i dziecko leżały w grocie skalnej, gdzie były tylko nagie, zimne ściany z kamienia.

Pasterz pomyślał, że przecież biedne, niewinne dziecko może zamarznąć na śmierć w tej grocie i chociaż był twardym człowiekiem, wzruszył się i postanowił pomóc dziecku. Zdjął z pleców tobołek, dobył z niego biała, miękką baranią skórę, podał ją obcemu człowiekowi i powiedział, aby ten ułożył na niej dziecko do snu.

W tej chwili, w której okazał, że i on potrafi być miłosierny, otworzyły mu się oczy i ujrzał to, czego przedtem nie dostrzegał, i usłyszał, czego przedtem nie potrafił usłyszeć.

Zobaczył wokół siebie stojący zwarty krąg srebrnoskrzydłych aniołów. Każdy z nich trzymał w ręku lutnię, a wszyscy śpiewali głośno o tym, że tej nocy narodził się Zbawiciel, który odkupi świat z jego grzechów.

Wtedy zrozumiał, iż wszelkie stworzenie tak jest rozradowane tej nocy, że nie może wyrządzić nikomu nic złego.

Aniołowie byli nie tylko dokoła niego, widział ich wszędzie: siedzieli wewnątrz groty, na górze, wzlatywali pod niebiosa, przechodzili gromadnie drogą, a mijając grotę zatrzymywali się, aby popatrzeć na dzieciątko.

Była taka radość, takie wesele, śpiewy i zabawy, a wszystko to widział pasterz w ciemnej nocy, w której przedtem niczego nie umiał dostrzec. Uradowany tym, że przejrzał na oczy, padł na kolana i dziękował Bogu.

Doszedłszy do tego miejsca, babcia westchnęła i rzekła:

— Lecz to, co pasterz zobaczył, my także możemy widzieć, ponieważ aniołowie wzlatują pod niebiosa w każdą noc Bożego Narodzenia. Musimy ich tylko rozpoznać.

Potem położyła mi rękę na głowie i powiedziała:

— Zapamiętaj to sobie, ponieważ to jest tak samo prawdziwe, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie. To nie polega na świeczkach i lampach, które się zapala, ani nie zależy od księżyca i słońca, trzeba tylko, abyśmy mieli takie oczy, które potrafią widzieć wspaniałość Boga.

W I D Z E N I E C E S A R Z A

Działo się to w czasie, gdy August był cesarzem w Rzymie, a Herod królem w Jerozolimie.

I oto pewnego razu wielka i święta noc zapadła nad ziemią. Była to najciemniejsza noc, jaką kiedykolwiek dotąd widziano; zdawało się, że cała ziemia dostała się pod sklepienie lochu. Nie sposób było odróżnić wodę od lądu, groziło zabłądzenie na najlepiej znanej drodze. Nie mogło być inaczej, skoro z nieba nie szedł nawet promyk światła. Wszystkie gwiazdy zostały w domu, a przyjazny księżyc odwrócił swoją twarz.

Równie głębokie jak ciemność były milczenie i cisza. Rzeki stanęły w biegu, nie poruszał się wiatr, nawet liście osiki przestały drżeć. Jeśli się poszło ku morzu, można było zobaczyć, że fala nie uderza już o brzeg, a na pustyni piasek nawet nie chrzęścił pod stopami. Wszystko skamieniało i trwało w bezruchu, by nie zakłócać świętej nocy. Trawa nie odważyła się róść, rosa padać, a kwiaty nie ośmielały się wydzielać słodkiej woni.

Tej nocy nie polowały drapieżne zwierzęta, węże nie kąsały, nie szczekały psy. A co było jeszcze wspanialsze: żadna rzecz martwa nie chciała zakłócić świętości tej nocy dając się użyć w złym celu. Żaden wytrych nie byłby otworzył zamku, żaden nóż nie był w stanie utoczyć krwi.

Tej właśnie nocy w Rzymie niewielka grupa ludzi wyszła z mieszkania cesarza na Palatynie i udała się przez Forum w górę na Kapitol. Poprzedniego dnia zapytali senatorowie cesarza, czy ma coś przeciw temu, aby wznieśli dla niego świątynię na świętej górze Rzymu. Ale August nie od razu dał swoje przyzwolenie. Nie wiedział, czy bogowie mile by to przyjęli, że on miałby świątynię u boku ich świątyń, odpowiedział więc, że wpierw chciałby przez nocną ofiarę wybadać wolę nieśmiertelnych w tej sprawie. To on właśnie w towarzystwie kilku zaufanych szedł, aby dopełnić tej ofiary.

Augusta niesiono w lektyce, ponieważ był już stary i męczyły go wysokie schody Kapitolu. Sam trzymał klatkę z gołębiami, które miał złożyć w ofierze. W jego orszaku nie było ani kapłanów, ani żołnierzy, ani senatorów, jedynie najbliżsi przyjaciele. Przed nim niesiono pochodnie, jakby torując drogę w ciemnościach nocy, a za nim szli niewolnicy niosąc trójnogi ołtarz, węgiel, noże, święty ogień i wszystko, co jest potrzebne do złożenia ofiary.

Podczas drogi cesarz rozmawiał żywo ze swoimi zaufanymi i dlatego nikt z nich nie zwrócił uwagi na nieskończone milczenie i ciszę nocy. Dopiero kiedy doszli do pustego placu na najwyższej części Kapitolu, który był przeznaczony pod nową świątynię, stało się dla nich jasne, że zanosi się na coś niezwykłego.

Nie mogła to być noc, jak wszystkie inne, gdyż w górze na krawędzi skały zobaczyli jakieś bardzo dziwne stworzenie. Sądzili najpierw, że to jest stary powykręcany pień drzewa oliwnego, potem, że to prastary posąg z świątyni Jowisza wywędrował na skałę, w końcu okazało się, że to nie może być nic innego jak stara Sybilla.

Czegoś tak starego, tak spalonego wiatrem i tak olbrzymiego nie widzieli nigdy. Ta stara kobieta była przerażająca. Gdyby nie było cesarza, uciekliby wszyscy do domów, do swoich łóżek.

— To ona — szeptali jedni do drugich — ona, która ma tyle lat, ile ziarn piasku na jej ojczystym wybrzeżu. Dlaczego wyszła ze swej kryjówki właśnie tej nocy? Co zwiastuje cesarzowi i państwu, ona, która pisze swe przepowiednie na liściach drzew i wie, że wiatr zaniesie słowa wyroczni do tego, komu jest przeznaczona?

Byli tak przerażeni, że gdyby Sybilla zrobiła bodaj jeden ruch, rzuciliby się wszyscy na kolana z czołem ku ziemi. Ale ona siedziała tak nieporuszona, jakby była bez życia. Przykucnięta na najwyższej krawędzi skały, przysłaniając ręką oczy wypatrywała w ciemność nocy. Siedziała tam, jakby wyszła na wzgórze, aby lepiej zobaczyć coś, co zdarzyło się hen, daleko. Że też ona mogła coś widzieć wśród takiej nocy!

W tej samej chwili cesarz i jego orszak zauważyli, jak głęboka panowała ciemność. Nikt z nich nie mógł widzieć nic przed sobą na długość ramienia. I jaki spokój, jaka cisza! Ani razu nie usłyszeli nawet głuchego pomruku Tybru. Lecz powietrze chciało ich zadusić, zimny pot oblewał im czoła, a ręce były sztywne i bezsilne. Czuli, że stanie się nagle coś strasznego.

Nikt jednak nie chciał pokazać po sobie, że się boi, wszyscy mówili do cesarza, że to dobry omen: cała natura wstrzymała oddech, żeby pozdrowić nowego boga.

Wzywali cesarza Augusta, aby się spieszył z ofiarą, mówili, że stara Sybilla wyszła ze swej nory z pewnością po to, aby się pokłonić bóstwu opiekuńczemu cesarza.

Ale naprawdę to stara Sybilla tak była zajęta jakimś widzeniem, że nie wiedziała w ogóle o przybyciu Augusta na Kapitol. Przeniosła się duchem w daleki kraj i tam zdawało jej się, że wędruje przez wielką równinę. W ciemności potykała się ciągle o coś jakby kępy trawy. Schyliła się i macała rękami. Nie, to nie były kępy, lecz owce. Wędrowała wśród wielkich stad śpiących owiec.

Teraz zwróciła uwagę na jakieś pasterskie ognisko. Paliło się na środku pola, usiłowała dojść do niego. Pasterze spali przy ogniu, u boku mieli długie ostro zakończone laski, którymi zwykle bronili trzody przed dzikimi zwierzętami. Czy jednak te małe zwierzęta z błyszczącymi oczami i włochatymi ogonami, które się skradały do ognia, nie są szakalami? A przecież pasterze nie ciskają w nich oszczepami, psy śpią dalej, owce nie uciekają, a dzikie zwierzęta kładą się spokojnie do odpoczynku obok ludzi.

To widziała Sybilla, ale nie wiedziała nic o tym, co się działo za nią na szczycie wzgórza. Nie wiedziała, że tam wzniesiono ołtarz, rozżarzono węgle, rozsypano wonne zioła i że cesarz wyjął z klatki jednego gołębia, aby go złożyć w ofierze. Ale ręce miał tak zdrętwiałe, że nie mógł utrzymać ptaka. Jednym uderzeniem skrzydła gołąb uwolnił się i zniknął w górze, w ciemnościach nocy.

Gdy to się stało, dworzanie oglądnęli się nieufnie na starą Sybillę. Uważali, że to ona wywołała nieszczęście.

Czyż mogli wiedzieć, że Sybilla ciągle jeszcze jakby stała przy pasterskim ognisku, przysłuchując się teraz słabemu dźwiękowi, który drżeniem napełniał śmiertelną cichość nocy. Słyszała go chwilę, zanim zauważyła, że nie pochodził on z ziemi, lecz z nieba. W końcu podniosła głowę i wtedy zobaczyła jasne, świetliste postacie płynące w górze, w ciemności. Były to niewielkie grupy aniołów, którzy śpiewając wdzięcznie i jakby szukając czegoś przelatywali tam i na powrót nad szeroką równiną.

Podczas gdy Sybilla przysłuchiwała się anielskim pieniom, cesarz przygotowywał się do złożenia nowej ofiary. Umył ręce, oczyścił ołtarz i wziął drugiego gołąbka. Ale choć teraz starał się jak najbardziej, aby go utrzymać, gładkie ciało gołębia wyśliznęło mu się z ręki i ptak wzbił się w górę, w nieprzeniknioną noc.

Przeraził się cesarz. Padł na kolana przed pustym ołtarzem modląc się do swego geniusza. Wołał do niego o siłę do odwrócenia nieszczęść, które zdawała się zapowiadać ta noc.

Tego wszystkiego zupełnie nie słyszała Sybilla. Słuchała całą duszą anielskich pieni, które brzmiały coraz donośniej. W końcu stały się tak potężne, że obudziły pasterzy. Podnieśli się i wsparci na łokciach patrzyli na błyszczące gromady srebrzystych aniołów poruszające się tam, w górze, w mroku, niby ptaki przelotne, długim, powiewnym szeregiem. Jedni mieli lutnie i skrzypce w rękach, inni cytry i harfy, a ich śpiew brzmiał tak wesoło jak śmiech dziecka i tak beztrosko jak trele skowronka. Słysząc to pasterze zerwali się, by iść do miasta, gdzie były ich domy, i by tam opowiadać o cudzie.

Wspinali się wąską, krętą ścieżką, a stara Sybilla szła za nimi. Naraz stało się jasno tam wysoko na szczycie góry. Zapaliła się nad nim wielka jasna gwiazda, a miasto na wierzchołku góry zalśniło w jej świetle jak srebro. Wszystkie błądzące chóry anielskie pospieszyły tam z radosnym okrzykiem, a pasterze przyspieszyli kroku, tak że prawie biegli. Doszedłszy do miasta ujrzeli, że aniołowie zebrali się nad niską stajnią w pobliżu miejskiej bramy. Była to nędzna szopa z dachem ze słomy, a tylną jej ścianę stanowiła goła skała. Nad nią to stała gwiazda i tam gromadziło się coraz więcej i więcej aniołów. Niektórzy siadali na słomianej strzesze albo spuszczali się na stromą skałę za szopą, drudzy na łopoczących skrzydłach unosili się ponad nią. Wysoko, wysoko w górę rozjaśniał powietrze blask anielskich skrzydeł.

W tej samej chwili, w której gwiazda zapaliła się nad górskim miastem, przebudziła się cała natura i ludzie stojący na szczycie Kapitolu nie mogli tego nie zauważyć. Poczuli, że w powietrzu powiał rześki, ale pieszczotliwy wiatr, że rozkoszne wonie rozchodzą się dokoła. Zaszumiały drzewa, Tybr zaszemrał, zabłysły gwiazdy, a księżyc wyszedłszy nagle na niebo oświetlił świat. Z obłoku zaś zleciały dwa gołąbki i usiadły na ramionach cesarza.

Gdy się ten cud dokonał, podniósł się cesarz pełen dumy i radości, a jego przyjaciele i niewolnicy padli na kolana.

— Ave Caesar! — zawołali. — Twój geniusz dał ci odpowiedź! Ty jesteś bogiem, którego należy czcić na wyniosłości Kapitolu!

A w zachwyceniu tak donośnie oddawali hołd cesarzowi, że aż dosłyszała to stara Sybilla. Ocknęła się z zadumy, wstała ze swego miejsca na krawędzi skały i weszła między ludzi. Zdało się, że ciemna chmura wyszła z czeluści i opadła na wzgórze. Przerażająca była w swojej starości. Postrzępione włosy zwisały wokół głowy w rzadkich kosmykach, stawy miała zgrubiałe, ciało okrywała pociemniała skóra, twarda jak kora drzewna i pokryta zmarszczkami.

Mimo to posuwała się ku cesarzowi potężna i pełna godności. Jedną ręką chwyciła go za przegub ręki, drugą wskazała hen, na daleki Wschód.

— Patrz! — rozkazała mu, a cesarz wzniósł w górę oczy. Otwarła się przestrzeń przed jego spojrzeniem i wzrok pobiegł na daleki Wschód. Zobaczył lichą stajnię pod stromą, skalną ścianą, a w otwartych drzwiach klęczących pasterzy. Wewnątrz stajni ujrzał młodą matkę na kolanach przed małym dzieckiem leżącym na podłodze, na snopku słomy.

Palec ogromnej, kościstej Sybilli wskazywał tam właśnie, na to biedne dziecko.

— Ave Caesar! — powiedziała Sybilla szyderczo. — Tam jest Bóg, którego będą czcić na szczycie Kapitolu!

August cofnął się przed nią jak przed obłąkaną.

Ale w Sybillę wstąpiła moc wieszcza. Przymglone oczy zapłonęły, ręce wyciągnęła ku niebu, głos się zmienił, jakby to nie był jej własny; taki miał dźwięk, taką siłę, że dało się go słyszeć po całym świecie. I jakby czytając w górze miedzy gwiazdami wymówiła słowa:

„Odnowiciela świata czcić będą na Kapitolu.

Chrystusa czy Antychrysta, lecz nie ułomnego człowieka.”

To powiedziawszy przeszła między porażonymi od strachu mężami i schodząc powoli w dół wzgórza, zniknęła.

Następnego zaś dnia August zakazał surowo ludowi wznoszenia mu świątyni na Kapitolu. Zbudował tam natomiast świątynię dla nowo narodzonej Bożej Dzieciny i nazwał ją „Ołtarzem nieba”, Ara coeli.

S T U D N I A M Ę D R C Ó W

Szła susza przez starą ziemię judzką, z zapadłymi oczami, nieubłagana, po zeschłych ostach szła i zżółkłej trawie.

Było lato. Słońce świeciło na nieocienione grzbiety gór, najlżejszy powiew wiatru wzbijał gęste chmury wapiennego pyłu ze spopielałej ziemi, stada gromadziły się w dolinach nad wyschłymi potokami.

Chodziła susza na wszystkie strony i badała zapasy wody. Przywędrowała aż do stawów Salomona i westchnęła ujrzawszy, że jeszcze mnóstwo wody znajduje się między skalistymi brzegami. Stamtąd zeszła niżej do słynnej studni Dawida w pobliżu Betlejem, ale nawet tu znalazła wodę. Potem powlokła się ociężałym krokiem ku wielkiemu traktowi, który wiódł z Betlejem do Jerozolimy.

Gdy uszła już prawie pół drogi, zobaczyła studnię Mędrców, położoną tuż na skraju gościńca. Spostrzegła natychmiast, że ta bliska już jest wyschnięcia. Usadowiła się na obramowaniu studni, które stanowiło jeden ogromny, wydrążony kamień, i spojrzała w głąb. Lśniące zwierciadło wody, znajdujące się zwykle tuż w pobliżu otworu, opadło zupełnie, a błoto i muł z dna zmąciły i zanieczyściły wodę.

Studnia ujrzawszy spalone oblicze suszy odbite w zmąconym zwierciadle zapluskała z przestrachem.

— Ciekawam, kiedy będzie z tobą koniec? — powiedziała susza. — Chyba tam w głębi nie znajdziesz już żadnej żyły wodnej, która by ci dała nowe życie. A o deszczu, chwalić Boga, nie ma co mówić wcześniej, jak za jakie dwa, trzy miesiące.

— Możesz być spokojna — westchnęła studnia.— Nic mi już nie pomoże. Na to trzeba by źródła co najmniej z raju.

— Nie opuszczę cię więc, aż wszystko to się skończy — powiedziała susza. Widziała, że starej studni niewiele już trzeba i chciała nasycić oczy widokiem jej powolnego umierania kropla po kropli.

Rozsiadła się z zadowoleniem na ocembrowaniu i cieszyła się słysząc, jak studnia wzdycha tam w głębi. Miała też wielką uciechę widząc, jak spragnieni wędrowcy przychodzili do studni, spuszczali wiadro i wyciągali je z odrobiną zamulonej wody na dnie.

Tak przeszedł dzień cały, a gdy mrok zapadł, susza zajrzała znowu do studni. Na dole połyskiwała jeszcze resztka wody.

— Zostanę tu na noc! — wykrzyknęła. — Nie spiesz się! Gdy zrobi się na tyle jasno, że będę mogła zajrzeć znowu do ciebie, z pewnością będzie już po wszystkim.

I skuliła się na dachu studni, gdy tymczasem nad ziemią judzką zapadła upalna noc, jeszcze straszniejsza i bardziej męcząca niż dzień. Psy i szakale wyły bez ustanku. Odpowiadały im z rozgrzanych stajen spragnione krowy i osły. Gdy na chwile zrywał się wiatr, nie przynosił ochłody, był gorący i duszny, jak ciężkie dyszenie śpiącego potwora.

Gwiazdy za to jaśniały najczystszym blaskiem, a świecący sierp miesiąca rozpościerał zielonobłękitną poświatę nad szarymi wzgórzami. W tym świetle ujrzała susza wielką karawanę nadciągającą ku wzgórzu, na którym położona była studnia Mędrców.

Susza usiadła i zaczęła się przyglądać długiemu pochodowi i na nowo ucieszyła się myślą, że oto ci wszyscy spragnieni, idący do studni nie znajda w niej ani kropli, która by ich orzeźwiła. Szło takie mnóstwo zwierząt i prowadzących je ludzi, że potrafiliby wypróżnić studnię, nawet gdyby była pełna po brzegi. Nagle zaczęło jej się zdawać, że jest coś dziwnego, coś widmowego w tej karawanie ciągnącej nocą. Wszystkie wielbłądy ukazywały się najpierw na wzgórzu, które widniało na horyzoncie. Było to tak, jakby przychodziły prosto z nieba. Wydawały się większe niż zwykle i jakoś zbyt łatwo niosły ogromne ciężary, którymi były objuczone.

Ale mogły to być tylko prawdziwe wielbłądy, widziała je przecież całkiem wyraźnie. Mogła nawet rozpoznać idące na przedzie trzy dromadery z połyskującą sierścią, w bogatej uprzęży, z wyściełanymi siodłami zdobnymi frędzlą, wiedzione przez pięknych, znakomitych jeźdźców.

Cały orszak zatrzymał się u studni, dromadery trzykrotnie zgięły kolana i położyły się na ziemi, a jeźdźcy zsiedli z nich. Wielbłądy juczne stały w miejscu i wciąż ich przybywało, zdawały się tworzyć nieprzerwany szereg długich szyi, garbów i dziwnie sterczących tobołów.

Trzej jeźdźcy podeszli zaraz do suszy i pozdrowili ją przykładając rękę do czoła i piersi. Widziała, że nosili olśniewająco białe szaty i ogromne turbany, do których górnego brzegu przyczepiona była jasna świetlista gwiazda, tak błyszcząca, jakby ją zdjęto wprost z nieba.

— Przychodzimy z odległego kraju — rzekł jeden z przybyszów. — Prosimy cię, powiedz nam, czy to jest rzeczywiście studnia Mędrców?

— Dziś jeszcze się tak nazywa — powiedziała susza — lecz jutro już jej nie będzie. Ona umrze tej nocy.

— To zrozumiałe, jeżeli ty tu jesteś — rzekł przybysz. — Ale czy to nie jest jedna z owych świętych studzien, które nigdy nie wysychają? Skądżeby wzięła swoje imię?

— Wiem, że jest święta — powiedziała susza — ale cóż jej to pomoże? Trzej mędrcy są w raju.

Trzej podróżni spojrzeli po sobie.

— Czy znasz naprawdę historię tej starej studni? — zapytali.

— Znam historię wszystkich studzien i źródeł, i potoków, i rzek — odparła z dumą.

— Zróbże nam tę przyjemność i opowiedz ją — prosili przybysze. Usiedli dokoła tej starej nieprzyjaciółki wszystkiego, co wzrasta, i zaczęli słuchać.

Susza odchrząknęła, wdrapała się na ocembrowanie, jak bajarz na swe wysokie krzesło, i zaczęła opowiadanie.

— W mieście Gabes w Medii, leżącym tuż na skraju pustyni, a stąd będącym dla mnie nieraz miłym schronieniem, żyło przed wielu laty trzech mężów sławnych ze swej mądrości. Byli też oni bardzo biedni, co było tym dziwniejsze, że miasto Gabes miało w wielkiej czci wszelką wiedzę i sowicie ją nagradzało. Lecz tym mężom nie mogło się dziać inaczej, albowiem jeden z nich był niezmiernie stary, drugi dotknięty był trądem, a trzeci był czarnym Murzynem z grubymi wargami. Ludzie uważali, że pierwszy jest za stary, aby mógł ich czegokolwiek nauczyć, drugiego unikali z obawy przed zarażeniem, a trzeciego nie chcieli słuchać, nie wierzyli bowiem, aby z Etiopii mogło wyjść kiedykolwiek coś mądrego.

Trzej mędrcy trzymali się razem we wspólnej niedoli. We dnie żebrali u wrót tej samej świątyni, w nocy spali na tym samym dachu. W ten sposób mieli przynajmniej możność skrócenia sobie czasu przez wspólne rozważanie wszystkiego, co uważali za dziwne u ludzi i u rzeczy.

Którejś nocy, gdy tak spali obok siebie na dachu obrośniętym czerwonym odurzającym makiem, ocknął się najstarszy z nich i skoro tylko rozejrzał się dokoła, obudził dwóch pozostałych.

„Dzięki niech będą naszemu ubóstwu, które nas zmusza do spania pod gołym niebem — powiedział do nich. — Obudźcie się i podnieście wasz wzrok ku niebu.”

— A była to — mówiła susza nieco łagodniejszym tonem — noc, której nie zapomni nikt z tych, co ją widzieli. Powietrze było tak jasne, że niebo, które zazwyczaj podobne jest do stałego sklepienia, wydawało się przezroczystą głębią, wypełnioną falami jak morze. Światło falowało w górę i w dół, a gwiazdy zdawały się płynąć na różnych głębokościach, jedne wewnątrz świetlanych fal, inne na ich powierzchni.

W najodleglejszej dali ujrzeli trzej mężowie jakąś ciemną plamę. Ta plama szła teraz przez przestrzeń jak piłka i gdy już była bardzo blisko, poczęła się rozświetlać jak róża (gdzie tam róży do niej), gdy się rozwija z pączka. Stawała się coraz większa, ciemna powłoka rozrywała się na niej stopniowo i wytrysło z niej światło tworząc dokoła cztery jasne płatki. Wreszcie gdy się zbliżyła na odległość najbliższej gwiazdy, zatrzymała się. Gdy ciemność ustąpiła już zupełnie, rozwijać się zaczęło listek po listku różane światło, aż zajaśniało niby nowa gwiazda miedzy gwiazdami.

Gdy biedni mężowie ujrzeli to zjawisko, powiedziała im ich mądrość, że w tej chwili narodził się na ziemi potężny król, którego moc przewyższy moc Cyrusa i Aleksandra. Powiedzieli więc do siebie: „Chodźmy do ojca i matki nowo narodzonego i powiedzmy im, cośmy widzieli! Może nagrodzą nas kiesą pieniędzy albo naramiennikiem ze złota.”

Ujęli swoje podróżne laski i udali się w drogę. Minęli miasto, wyszli z bramy miejskiej i tu zawahali się na chwilę, rozpostarła się bowiem przed nimi wielka, spalona słońcem pustynia, która odstrasza ludzi. Wtedy ujrzeli, że nowa gwiazda rzuca na piasek pustyni wąską smugę światła i pokrzepieni na duchu powędrowali naprzód, gwiazdę mając za przewodnika.

Szli całą noc przez bezbrzeżne morze piasku, a w czasie drogi rozmawiali stale o nowo narodzonym królu, którego znajdą uśpionego w kołysce ze złota albo bawiącego się drogimi kamieniami. Skracali sobie długie godziny nocy opowiadaniem o tym, jak to staną przed jego ojcem, królem, i jego matką, królową, i powiedzą im, że niebo zwiastuje ich synowi siłę i moc, piękność i szczęście, większe niż Salomona.

Pysznili się tym, że Bóg ich wybrał, aby ujrzeli gwiazdę. Uważali, że rodzice nowo narodzonego powinni im dać w nagrodę nie mniej niż dwadzieścia sakiewek złota, może nawet dadzą im tyle, że już więcej nie poczują biedy.

— A ja — mówiła susza — czyhałam na nich na pustyni jak lew. Chciałam się rzucić na wędrowców całą męczarnią pragnienia, ale mi uszli. Gwiazda wiodła ich całą noc, a nad ranem, gdy niebo się rozjaśniło i inne gwiazdy zbladły, ta jedna nie przestawała świecić nad pustynią, aż ich zawiodła do oazy, gdzie znaleźli źródło i owocodajne drzewa. Odpoczywali tam cały dzień i dopiero z nastaniem nocy, gdy znowu zobaczyli gwiezdny promień wytyczający szlak na piasku pustyni, ruszyli dalej.

— Po ludzku sadząc — ciągnęła dalej susza — była to przyjemna wędrówka. Gwiazda wiodła ich tak, że nie czuli pragnienia ani głodu, że omijali kolące osty i głębokie lotne piaski, chroniła ich przed ostrym blaskiem słońca i upalnymi wichrami pustyni. Trzej mędrcy mówili między sobą stale: „Bóg nas strzeże i błogosławi naszej wędrówce. Jesteśmy jego wysłannikami”.

— Ale powoli zyskiwałam nad nimi władzę — ciągnęła susza. — Serca tych gwiezdnych wędrowców zmieniły się w taką suchą pustynię, jak ta przez którą wędrowali. Napełniła je bezpłodna duma i spustoszyła chciwość.

„Jesteśmy wysłannikami Boga — powtarzali trzej mędrcy. — Rodzice nowo narodzonego nie wynagrodzą nas za hojnie, jeśli nam ofiarują karawanę naładowaną złotem.”

W końcu przez słynne wody Jordanu przeprowadziła ich gwiazda w górę, między wzgórza Judei. Jednej nocy zatrzymała się nad miasteczkiem Betlejem, które leżało na skalistym wzgórzu, błyszcząc na tle zieleni drzew oliwnych.

Trzej mędrcy rozglądali się dokoła w nadziei, że ujrzą jakiś zamek, wieże obronną, mury lub coś takiego, co by oznaczało stolice królewską, ale nic podobnego nie zobaczyli. Co gorsza, światło gwiazdy nie prowadziło ich bynajmniej do miasta, lecz zatrzymało się przy jakiejś grocie na skraju drogi. Łagodne światło wśliznęło się przez otwór do wnętrza i ukazało trzem mędrcom małą dziecinę, którą matka kołysała do snu tuląc na łonie.

Chociaż mędrcy widzieli, że światło gwiazdy otacza głowę dziecka jak korona, zostali jednak przed grotą, nie weszli, by przepowiedzieć maleńkiemu cześć i królowanie. Zawrócili nie zdradzając swojej obecności i uchodząc od dziecka zaszli znowu na wzgórze.

„Czyżbyśmy się wybrali do żebraków, nędznych i biednych jak my sami? — mówili. — Czyżby Bóg nas tu powiódł, byśmy zadrwili z syna pasterza przepowiadając mu chwałę? To dziecko nie dojdzie do niczego więcej, jak do pilnowania stada tu w dolinach.”

Susza przerwała i pokiwała potakująco głową swym słuchaczom. „Nie mam racji?” — zdawała się mówić.

— Można znaleźć coś, co jest bardziej suche niż pustynia, ale nie masz nic bardziej oschłego nad serce ludzkie.

— Trzej mędrcy nie uszli jeszcze daleko, gdy spostrzegli, że zabłądzili, bo nie idą już za gwiazdą — opowiadała dalej. — Podnieśli wzrok w górę, żeby ją odnaleźć, ale gwiazda, za którą tu przybyli ze Wschodu, zniknęła z nieba.

Trzej przybysze poruszyli się gwałtownie, ich twarze wyrażały wielkie cierpienie.

— To, co się teraz stało — ciągnęła dalej opowiadająca — należałoby według ludzkich sądów uznać za rzecz pocieszającą. To jest pewne, że gdy trzej mężowie nie ujrzeli już nad sobą gwiazdy, zrozumieli od razu, że zgrzeszyli przeciw Bogu. I stało się z nimi — mówiła wzdrygając się susza — jak z ziemią na jesieni, gdy zaczynają się długotrwałe deszcze. Drżeli z przerażenia jak przed błyskawicą i piorunem, ich serce zmiękło, a pokora zaczęła kiełkować w ich umysłach jak młoda trawa.

Trzy dni i trzy noce błądzili dokoła szukając dziecięcia, któremu mieli złożyć pokłon. Ale gwiazda nie pojawiła się więcej przed nimi. Błąkali się coraz więcej i ogarniały ich coraz większy smutek i rozpacz. Trzeciej nocy przybyli do tej studni, aby się napić wody. Wtedy Bóg odpuścił im grzech, bo kiedy się schylili nad wodą, ujrzeli w jej zwierciadle odbicie gwiazdy, która ich przywiodła ze Wschodu.

Ujrzeli ją też zaraz na niebie. I zaprowadziła ich ona z powrotem do groty w Betlejem. Padli na kolana przed dzieciątkiem i rzekli: „Przynosimy ci czary ze złota z wonnościami i kosztowną mirą. Będziesz największym królem, jaki żył na ziemi od jej stworzenia do końca świata”. Wtedy położyło dzieciątko swą rączkę na ich schylonych głowach, a kiedy się podnieśli, ujrzeli, że zostali obdarowani tak, jakby żaden król ich nie mógł obdarować. Bo oto stary żebrak stał się młody, trędowaty ozdrowiał, a Murzyn przemienił się w dorodnego białego człowieka. Powiadają, że tak pełni byli wspaniałości, iż po powrocie każdy z nich został królem w swoim kraju.

Susza przerwała swoje opowiadanie, a trzej przybysze zaczęli ją chwalić.

— Dobrze opowiadałaś — powiedzieli.

— Lecz to mnie dziwi — powiedział jeden z nich — że trzej mędrcy nic nie zrobili dla tej studni, która im pokazała gwiazdę. Czyżby zapomnieli o wyświadczonym dobrodziejstwie?

— Czyż właśnie ta studnia nie powinna trwać wieki — odezwał się drugi — aby przypominać, że szczęście stracone na wyniosłościach pychy można odnaleźć w głębokości pokory?

— Czyżby zmarli gorsi byli od żyjących? — rzekł trzeci. — Czy u tych, co żyją w raju, ginie wdzięczność?

Lecz gdy to powiedzieli, susza zerwała się z miejsca z krzykiem. Poznała teraz przybyszów, zrozumiała, kim byli wędrowcy. Uciekała jak szalona. Nie chciała widzieć, jak trzej mędrcy przywołali swoje sługi i skierowali ku studni wielbłądy objuczone workami, i napełnili biedną, umierającą studnię wodą, którą przynieśli z raju.

D Z I E C I Ą T K O B E T L E J E M S K I E

Przed bramą miejską w Betlejem stał na warcie żołnierz rzymski. Miał na sobie pancerz i hełm, krótki miecz u boku, a w ręce trzymał długą włócznię. Cały dzień stał niemal nieporuszony, można było naprawdę sądzić, że jest wykuty z żelaza. Mieszkańcy miasta wychodzili i wchodzili przez bramę, żebracy sadowili się w cieniu jej sklepienia, sprzedawcy owoców i handlarze wina stawiali swoje kosze i naczynia na ziemi obok żołnierza, ale on nie zadał sobie nawet tyle trudu, żeby odwrócić głowę i popatrzeć na nich.

„Nie ma tu nic godnego uwagi — zdawał się mówić. — Cóż mnie obchodzą ci tutaj, którzy pracują, handlują, spieszą z dzbanami oleju i stągwiami wina? Pokażcie mi armię, która się szykuje przeciw nieprzyjacielowi! Pokażcie wir gorącej walki, gdy oddział jezdnych rzuca się na zastępy pieszych! Pokażcie odważnych, co spieszą ze szturmowymi drabinami, by wedrzeć się na mury obleganego miasta! Nic nie potrafi ucieszyć moich oczu, tylko wojna. Tęsknię do widoku rzymskich orłów błyszczących w słońcu. Tęsknię do grzmotu miedzianych trąb, do błysku broni, do bryzgu czerwonej krwi.”

Na wprost miejskiej bramy rozciągało się wspaniałe pole, całe porosłe liliami. Każdego dnia miał żołnierz wzrok skierowany na to właśnie pole ale ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, żeby podziwiać niezwykłą piękność kwiatów. Spostrzegał czasem, że przechodnie stawali, aby nacieszyć się widokiem lilii, i wtedy dziwił się, że zatrzymują się w drodze dla oglądania czegoś tak mało ważnego. „Ci ludzie nie wiedzą, co jest piękne” — myślał.

A myśląc to nie widział już przed swymi oczyma zieleniejących pól i wzgórz oliwnych dokoła Betlejem, w marzeniu przenosił się daleko na skwarną pustynię słonecznej Libii. Widział legion żołnierzy długą, prostą linią rozciągający się po żółtym, gładkim piasku. Nigdzie nie było schronienia przed promieniami słońca, nigdzie orzeźwiającego źródła, nigdzie nie widać było krańca pustyni ani kresu wędrówki. Widział żołnierzy wyczerpanych z głodu i pragnienia, idących naprzód chwiejnym krokiem. Widział, jak wywracali się jeden po drugim, powaleni na ziemię palącym, słonecznym żarem. Lecz mimo wszystko oddział ciągnął stale naprzód bez wahania, bez cienia myśli o tym, żeby zawieść dowódcę i zawrócić.

„Oto, co jest piękne — myślał żołnierz. — Oto, co warte spojrzenia dzielnego męża.”

Kiedy tak dzień po dniu stał na posterunku na tym samym miejscu, miał najlepszą okazję obserwowania tych ślicznych dzieci, które bawiły się koło niego. Ale z dziećmi było tak jak z kwiatami. Nie rozumiał, po co się trudzić, żeby je oglądać. „Z czego się tu cieszyć? — myślał widząc, jak ludzie uśmiechali się patrząc na zabawy dzieci. — Ciekawe, że ktoś potrafi się cieszyć z niczego.”

Pewnego dnia, kiedy jak zwykle stał na swym posterunku przed bramą miasta, ujrzał małego, może trzyletniego chłopca wychodzącego na łąkę dla zabawy. Było to biedne dziecko, odziane w owczą skórę. Bawiło się zupełnie samo. Żołnierz stał i obserwował nowo przybyłego nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pierwsze, co go zastanowiło, to to, że malec biegał tak lekko po polu, jakby unosił się na wierzchołkach traw. Ale kiedy zaczął się potem bawić, żołnierz zdziwił się jeszcze bardziej.

— Na mój miecz — powiedział w końcu — to dziecko nie bawi się tak jak inne. Czymże ono właściwie się zajmuje?

Dziecko bawiło się zaledwie parę kroków od żołnierza, tak że ten mógł obserwować, co ono robi. Widział, jak wyciągnęło rączkę, żeby schwycić pszczołę, która siedziała na brzegu kwiatu i była tak ciężka od pyłku, że ledwie mogła się wznieść na skrzydłach do lotu. Zobaczył ku swojemu wielkiemu zdumieniu, że pszczoła dała się schwytać, nie usiłując uciec i nie kłując żądłem. Kiedy już chłopiec trzymał pszczołę pewnie w palcach, podbiegł do szczeliny w murze miejskim, gdzie rój pszczół miał swoje mieszkanie, i posadził ją tam. I jak tylko pomógł tej jednej pszczole, pośpieszył, żeby wesprzeć drugą. Cały dzień widział go żołnierz, jak chwyta pszczoły i zanosi je do ich domu.

„Ten chłopczyna jest doprawdy głupszy niż inni, których dotąd widziałem — myślał żołnierz. — Skąd mu to przyszło do głowy, żeby pomagać tym pszczołom, które doskonale umieją radzić sobie bez niego i które w dodatku mogą go ukłuć żądłem? Cóż z takiego będzie za człowiek, jeśli się uchowa?”

Malec przychodził nadal dzień po dniu i bawił się na łące, a żołnierz nie mógł się nadziwić jemu i jego zabawom. „To jest naprawdę zastanawiające — myślał. — Stałem na warcie przy tej bramie pełne trzy lata i aż dotąd nie widziałem niczego, co by tak przykuło moje myśli jak to dziecko.”

Ale dziecko bynajmniej nie radowało żołnierza, przeciwnie, malec przywodził mu na myśl straszną przepowiednię starego żydowskiego proroka. Przepowiadał on mianowicie, że kiedyś zapanuje nad ziemią czas pokoju. Przez okres tysiąca lat nie będzie przelewu krwi, nie będzie wojen, ludzie będą się kochać między sobą jak bracia. Skoro żołnierz pomyślał, że coś tak okropnego mogłoby się naprawdę stać, drżenie przebiegło jego ciało, chwycił mocno oszczep, jakby szukając oparcia.

Teraz, im dłużej patrzał na malca i jego zabawy, tym częściej przychodziło mu na myśl królestwo tysiącletniego pokoju. Naprawdę to nie wierzył, żeby ono mogło już przyjść, ale nie podobało mu się, że musi myśleć o czymś tak odrażającym.

Pewnego dnia, gdy malec bawił się wśród kwiatów na pięknym polu, puściła się nagle z chmur z pluskiem gwałtowna ulewa. Kiedy chłopiec spostrzegł, że wielkie i ciężkie krople chłoszczą delikatne lilie, najwyraźniej zaniepokoił się o swoich pięknych przyjaciół. Podbiegł do największej i najpiękniejszej z lilii i przegiął sztywną łodygę, dźwigającą kwiaty, ku ziemi, tak że krople deszczu trafiały teraz w spód kielichów. Zabezpieczywszy tak jeden kwiat pospieszył do drugiego i w ten sam sposób zgiął mu łodygę kierując kielichy kwiatów ku ziemi. Zrobił tak z trzecim i czwartym, aż wszystkie kwiaty tej łąki zostały zabezpieczone przed gwałtownym deszczem.

Żołnierz uśmiechnął się do siebie patrząc na pracę chłopca.

— Obawiam się, że lilie nie będą mu za to wdzięczne — powiedział. — Wszystkie łodygi są oczywiście połamane. Nie można w ten sposób zginać sztywnych roślin.

Ale kiedy ulewa ustała w końcu, zobaczył, że chłopiec biegnie do lilii i podnosi je. I ku nieopisanemu zdumieniu żołnierza dziecko bez najmniejszego trudu wyprostowało sztywne łodygi. Okazało się, że ani jedna z nich nie była złamana ani uszkodzona. Chłopiec chodził od kwiatu do kwiatu, a wszystkie uratowane lilie promieniały wśród łąki pełnym blaskiem.

Na ten widok szczególna złość napadła żołnierza. „Patrzcie no, co za dziecko! — pomyślał. — To nie do wiary, żeby zajmować się takimi niedorzecznościami. Cóż to będzie za mężczyzna z takiego, który nie może znieść widoku zniszczonych lilii? Jakby to było, gdyby tak on musiał iść na wojnę? Co by począł, gdyby mu kazali podłożyć ogień pod dom, w którym są kobiety i dzieci, albo zatopić okręt płynący po wodzie z pełną załogą na pokładzie!”

I znów pomyślał o starej przepowiedni i począł się trwożyć, że oto może naprawdę nadszedł czas, w którym proroctwo się spełni. „Skoro przyszło na świat dziecko, takie jak to — pomyślał — to może ten okropny czas jest już całkiem blisko. Pokój zapanuje teraz nad całym światem i już nigdy więcej nie nadejdzie dzień wojny. Odtąd wszyscy ludzie będą podobni do tego dziecka. Będą wzdragać się wyrządzić drugiemu krzywdę, tak, oni nie będą mieli nawet odwagi zabić pszczoły ani zniszczyć kwiatu. Nie będzie już wielkich bohaterskich czynów. Nie będzie się odnosić świetnych zwycięstw i żaden wspaniały triumfator nie wstąpi w zwycięskim pochodzie na Kapitol. Nie będzie nic, za czym mógłby tęsknić dzielny mąż.”

I w żołnierzu, który wciąż miał nadzieję doczekania wkrótce nowej wojny, który wierzył, że przez bohaterskie czyny wzniesie się do potęgi i bogactwa, taki gniew wezbrał na małego trzylatka, że kiedy ten znowu przebiegł, grożąc wyciągnął oszczep w jego kierunku.

Innego znów dnia mały już nie pszczołom i liliom starał się pomagać, ale wziął się do czegoś takiego, co wydało się żołnierzowi jeszcze bardziej niepotrzebne i niewdzięczne.

Dzień był straszliwie upalny i promienie słońca padające na hełm i pancerz żołnierza rozgrzewały je tak, że zdawało mu się, jakby nosił na sobie ubranie z ognia. Dla przechodniów widoczne było, jak straszliwie cierpiał od tego gorąca. Nabiegłe krwią oczy wychodziły mu na wierzch, a wargi były spierzchnięte. Ale żołnierz, zaprawiony w znoszeniu straszliwych upałów na pustyniach Afryki, uważał to za drobiazg i ani myślał przenieść się ze swojego zwykłego miejsca. Przeciwnie, znajdował przyjemność w pokazywaniu przechodniom, jaki to on mocny i wytrzymały, że nie potrzebuje chować się przed słońcem.

Kiedy tak stał i piekł się prawie żywcem, podszedł do niego nagle mały chłopiec, który zwykle bawił się na polu. Wiedział dobrze, że legionista nie jest bynajmniej jego przyjacielem, i zwykle uważał, żeby przechodzić z daleka od jego oszczepu, lecz teraz przybiegł aż do niego, przypatrywał mu się długo i dokładnie, a potem biegiem popędził ku drodze. Kiedy za chwilę wrócił, obie ręce miał złożone w misę, niosąc w nich w ten sposób parę kropel wody.

„Cóż to dziecko ma za pomysły, żeby biegać i nosić dla mnie wodę? — myślał żołnierz. — Ono naprawdę nie ma rozumu. Czyż rzymski legionista nie potrafi znieść tej odrobiny ciepła? Po co ten chłopak ma latać tam i z powrotem, żeby pomagać takim, co wcale nie potrzebują pomocy. Nie mam najmniejszej ochoty korzystać z jego litości. Chciałbym raczej, aby on i jemu podobni zniknęli z powierzchni ziemi.”

Malec szedł bardzo ostrożnie. Palce rąk miał mocno ściśnięte, żeby nic nie uronić i nie rozlać. Zbliżając się do żołnierza miał oczy utkwione trwożnie w tę odrobinę wody, którą niósł, więc nie widział, że żołnierz stoi z surowo zmarszczonym czołem i nieprzyjaznym spojrzeniem. Wreszcie stanął tuż przed legionistą i podał mu wodę.

Podczas gdy szedł, jego gęste, jasne loki spadały mu coraz bardziej na czoło i oczy. Ruszał raz po raz głową, żeby odrzucić włosy i móc spojrzeć w górę. Kiedy mu się to w końcu udało i kiedy spostrzegł twardy wyraz twarzy żołnierza, nie przestraszył się, lecz stanął i z czarującym uśmiechem prosił go o wypicie wody, którą przyniósł. Ale żołnierz nie miał wcale ochoty korzystać z dobrodziejstwa dziecka, które uważał za swojego wroga. Nie patrzył w dół, na jego piękną twarzyczkę, stał sztywny i nieporuszony i udawał, że nie rozumie, o co dziecku chodzi.

Chłopiec zdawał się tego nie pojmować, że tamten chce go odprawić. Uśmiechał się nadal z równą ufnością, wzniósł się na końce palców i wyciągnął ręce w górę, jak najwyżej potrafił, aby wysokiemu żołnierzowi łatwiej było dosięgnąć wody.

Legionista poczuł się tak dotknięty okazywaniem mu przez dziecko pomocy, że chwycił za oszczep, by zmusić małego do ucieczki.

Ale w tej samej właśnie chwili upał i żar słoneczny z taką gwałtownością zaatakowały żołnierza, że ujrzał latające przed oczyma czerwone płatki i uczuł, jak mózg mu topnieje w głowie. Zląkł się, że słońce go zabije, jeśli natychmiast nie znajdzie w czymś ulgi.

I w strachu przed niebezpieczeństwem, które nad nim zawisło, cisnął oszczep na ziemię, chwycił dziecko w obie ręce, uniósł je w górę i wyssał, jak potrafił, wodę, którą trzymało w dłoniach.

W ten sposób zaledwie parę kropel dostało mu się na język, ale nie potrzeba mu było więcej. Jak tylko poczuł smak wody, miły chłód przejął jego ciało, a hełm i pancerz przestały go palić, przestały ciążyć. Promienie słoneczne straciły swą zabójczą moc. Jego spieczone wargi znowu odwilgły, a czerwone płatki przestały mu tańczyć przed oczyma.

Zanim miał czas to zauważyć, postawił z powrotem dziecko na ziemi, a ono pobiegło znowu bawić się na łące. Zdziwiony zaczął teraz mówić do siebie samego.

— Cóż to za woda, którą mi to dziecko podało? To był wspaniały napój. Naprawdę powinienem okazać mu swoją wdzięczność.

Ale ponieważ nienawidził malca, odrzucił szybko te myśli. „To przecież tylko dziecko — pomyślał. — Ono nie wie, dlaczego postępuje tak czy inaczej. Szuka tylko zabawy, która mu sprawia najwięcej przyjemności. Czy pszczoły albo lilie okażą mu jakąś wdzięczność? Nie potrzeba, abym przysparzał sobie kłopotów z powodu tego chłopca. On nawet nie wie, że mi pomógł.”

A w chwilę później, kiedy zobaczył, że z bramy wychodzi przywódca rzymskich żołnierzy stacjonujących w Betlejem, poczuł się jeszcze więcej, o ile to możliwe, rozzłoszczony na dziecko. „Widzisz! — pomyślał — na jakie naraziłbym się niebezpieczeństwo przez pomysły tego malca! Gdyby Woltigiusz przechodził tędy tylko nieco wcześniej, zobaczyłby mnie z dzieckiem w objęciach.”

Tymczasem dowódca podszedł prosto do żołnierza i zapytał go, czy mogliby pomówić z sobą tak, żeby ich nikt nie słyszał. Miał mu powierzyć pewną tajemnicę.

— Odejdźmy tylko z dziesięć kroków od bramy — rzekł na to żołnierz — a nikt nas nie posłyszy.

— Wiesz o tym — rzekł dowódca — że król Herod raz po raz usiłuje ująć dziecko, które wzrasta tu w Betlejem. Wróżbici i kapłani powiedzieli mu, że to dziecko obejmie jego tron, a przy tym przepowiedzieli, że nowy król założy tysiącletnie królestwo pokoju i świętości. Rozumiesz więc, że Herod chętnie by go unieszkodliwił.

— Tak, rozumiem — powiedział żołnierz gorliwie — ale to przecie rzecz najłatwiejsza w świecie!

— Byłoby to rzeczywiście bardzo łatwe, gdyby tylko król wiedział, o które to z dzieci, znajdujących się w Betlejem, chodzi.

Czoło żołnierza pokryło się głębokimi zmarszczkami.

— Szkoda, że jego wróżbici nie potrafią tego wyjaśnić.

— Ale teraz Herod wymyślił pewien podstęp, przez który spodziewa się zgładzić młodego księcia pokoju — ciągnął dalej dowódca. — Przyrzekł wspaniałe dary każdemu, kto zechce mu pomóc.

— Cokolwiek Woltigiusz rozkaże, to i bez nagród czy darów będzie wykonane.

— Dziękuję ci — rzekł na to dowódca. — Posłuchaj teraz planu króla! Zamierza on obchodzić rocznicę urodzin swego najmłodszego syna przez wyprawienie uczty, na którą zostaną zaproszeni wszyscy mali chłopcy z Betlejem, w wieku dwóch do trzech lat, razem ze swymi matkami. I na tej uczcie...

Przerwał i zaśmiał się widząc wyraz niechęci, jaki ukazał się na twarzy żołnierza.

— Przyjacielu — ciągnął dalej — nie potrzebujesz się obawiać, że Herod zamyśla użyć nas jako niańki. Nakłoń ucho do moich ust, a powierzę ci jego plany.

Dowódca szeptał długo z żołnierzem, a kiedy mu już wszystko oznajmił, powiedział.

— Nie potrzebuję ci chyba mówić, że konieczne jest całkowite milczenie, inaczej całe przedsięwzięcie może się nie udać.

— Wiesz, Woltigiuszu, że możesz na mnie polegać! — powiedział żołnierz.

Gdy dowódca się oddalił, a żołnierz znów sam został na swoim posterunku, oglądnął się za dzieckiem.

Bawiło się nadal wśród lilii i żołnierzowi przyszło nagle na myśl, że dziecko unosi się dokoła nich tak lekko i z wdziękiem jak motyl.

Naraz zaczął się śmiać.

— Prawda — powiedział — niedługo już będę potrzebował gniewać się na to dziecko. Ono także zostanie zaproszone tego wieczora na ucztę do Heroda.

Żołnierz stał na warcie cały dzień, aż nadszedł wieczór i czas było zamknąć bramy miasta na noc.

Kiedy to zrobił, podążył przez wąskie i ciemne uliczki do wspaniałego pałacu, który miał Herod w Betlejem.

Wewnątrz potężnego pałacu znajdował się duży, wyłożony kamieniem dziedziniec, otoczony wieńcem budynków, wzdłuż których biegły trzy otwarte galerie, jedna nad drugą. Król postanowił, że na najwyższej z nich odbędzie się uczta dla betlejemskich dzieci.

Galeria ta została, również na wyraźny rozkaz króla, tak przekształcona, że stała się podobna do jakiegoś krytego szpaleru we wspaniałym parku. Po dachu pięły się winne szczepy, z których zwisały bujnie winogrona, a wzdłuż ścian i kolumn stały małe krzewy granatu i drzewa pomarańczowe, pokryte dojrzałymi owocami. Podłoga posypana była płatkami róży, leżącymi gęsto i miękko jak dywan, a wzdłuż balustrady, wzdłuż obramowania dachu, wzdłuż stołu i niskich sof, wszędzie biegły girlandy białych, lśniących lilii.

W tym kwietnym ogrodzie stały tu i ówdzie duże baseny marmurowe, w których przezroczystej wodzie igrały złote i srebrne rybki. Na drzewach siedziały różnobarwne ptaki z dalekich krajów, a w klatce stary kruk gadał bez ustanku.

Zaczęła się uczta i dzieci z matkami wkroczyły na galerię. Tuż przy wejściu strojono je w białe szaty z purpurowym szlakiem, a na główki w ciemnych lokach wkładano wieńce z róż. Weszły kobiety dostojne w czerwonych i niebieskich szatach, w białych welonach zwisających z wysokich, spiczastych nakryć głowy, obwieszonych złotymi monetami i łańcuchami. Jedne niosły swe dzieci na barkach, inne prowadziły synów za rękę, kilka znów, których dzieci były nieśmiałe i przestraszone, wzięło je w ramiona.

Kobiety posiadały na podłodze w galerii. Skoro tylko zajęły miejsca, podchodzili niewolnicy i stawiali przed nimi niskie stoły, na których przygotowano wyszukane potrawy i napoje, jak wypada na królewskiej uczcie. I wszystkie te szczęśliwe matki zaczęły jeść i pić nie tracąc przecie tej godności i wdzięku, która jest największą ozdobą betlejemskich niewiast.

Wzdłuż galerii, niemal ukryty wśród girland kwiatów i drzew uginających się pod owocami, stał podwójny rząd żołnierzy w pełnym rynsztunku. Stali całkowicie nieporuszeni, jakby nie mieli nic wspólnego z tym, co się działo dokoła. Kobiety nie mogły się powstrzymać, by nie rzucić od czasu do czasu zdziwionego spojrzenia na ten zakuty w żelazo zastęp.

— A oni tu po co? — szeptały. — Czyż Herod, sądzi, że my nie wiemy, jak się zachować? Czy myśli, że trzeba takiej liczby żołnierzy, aby nas pilnować?

Ale inne znów szeptały, że taki jest zwyczaj u króla. Sam Herod nigdy nie wydawał przyjęcia inaczej, jak z tłumem żołnierzy w całym domu. Tak, to na ich cześć trzymają straż ci uzbrojeni legioniści.

Na początku uczty mali chłopcy czuli się onieśmieleni i niepewni, i cicho stali obok swych matek. Ale wkrótce się rozruszali i zaczęli korzystać ze wspaniałości, które im Herod zaofiarował.

To, co król stworzył dla swoich małych gości, był to po prostu zaczarowany kraj. Wędrując po galerii znajdowali chłopcy ule, z których mogli wybierać miód, i ani jedna zła pszczoła nie przeszkadzała im w tym. Były tam też drzewa, które schylając się zniżały do nich obciążone owocami gałęzie. W pewnym kącie galerii spotkali czarodzieja, który w jednej chwili zaczarował im kieszenie, tak że pełne były zabawek. W drugim kącie znaleźli poskramiacza dzikich zwierząt, który pokazał im parę tygrysów tak łagodnych, że można było jeździć na ich grzbietach.

Ale w tym raju z wszystkimi jego uciechami nie było przecież nic, co by tak przyciągało uwagę malców jak długi szereg żołnierzy stojących nieporuszenie wzdłuż jednej strony galerii. Oczy chłopców przykuwały błyszczące hełmy żołnierzy, ich surowe, dumne twarze, ich krótkie miecze wetknięte w bogato ozdobione pochwy.

Cały czas bawiąc się i szalejąc z drugimi myśleli bez przerwy o żołnierzach. Trzymali się jeszcze od nich z dala, ale tęsknili za tym, żeby móc podejść blisko i zobaczyć, czy oni są żywi i czy mogą się naprawdę poruszać.

Zabawy i radosny nastrój uczty wzrastały z każdą chwilą, żołnierze stali jednak nadal nieporuszeni. Dla dzieci było to nie do pojęcia, że ludzie mogą stać tak blisko tych winnych gron i wszystkich tych łakoci, a nie wyciągną po nie ręki.

W końcu jeden z chłopców nie mógł już opanować swojej ciekawości. Powoli i w każdej chwili gotów do ucieczki, zbliżał się do jednego z tych zakutych w żelazo, a że żołnierz trwał nieruchomy, podszedł jeszcze bliżej. Wreszcie był tuż koło niego, tak że mógł dotknąć ręką rzemieni jego sandałów i nagolennic.

I oto, jakby to było jakimś niesłychanym przestępstwem, poruszyli się naraz wszyscy ci żelazni ludzie. Z nieopisaną wściekłością rzucili się na dzieci chwytając je. Jedni wywijali nimi nad głowami, jak bronią służącą do rzucania, i ciskali je poprzez lampy i girlandy poza balustradę galerii na ziemię, gdzie dzieci ginęły na marmurowej posadzce. Kilku dobyło mieczy i przeszywało nimi serca dzieci, inni znów rozbijali im wprzód główki o ścianę, a potem dopiero wyrzucali ciała w dół na ciemny jak noc ogród.

W pierwszej chwili po tym napadzie zapanowała śmiertelna cisza. Małe ciałka latały w powietrzu, kobiety były skamieniałe z przerażenia. Lecz naraz ocknęły się te wszystkie nieszczęśnice, zrozumiały, co się stało, i rzuciły się z przeraźliwym krzykiem na żołnierzy.

Zostały jeszcze na galerii dzieci, których nie złapano od razu. Ścigali je żołnierze, a ich matki padały przed nimi na kolana, gołymi rękami chwytając obnażone miecze, żeby odwrócić śmiertelny cios. Kilka kobiet, których dzieci już zabito, rzuciło się na żołnierzy. Chwytały ich za gardła i usiłując pomścić swoje maleństwa dusiły morderców.

W tym dzikim zamęcie, kiedy w pałacu rozbrzmiewały krzyki przerażenia, kiedy dokonywano najokrutniej szych mordów, żołnierz trzymający zwykle straż przy bramie miejskiej stał bez ruchu na skraju schodów, które wiodły z galerii w dół. Nie brał udziału w walce i mordowaniu, podnosił miecz jedynie przeciw tym kobietom, którym udało się porwać swoje dzieci i które chciały uciec z nimi przez schody. Sam jego widok, gdy stał, posępny i nieubłagany, tak był przerażający, że uciekające wolały skoczyć w dół przez balustradę albo wrócić w wir walki niż narazić się na niebezpieczeństwo przedzierania się koło niego.

— „Woltigiusz doprawdy dobrze zrobił powierzając mi ten posterunek — pomyślał żołnierz. — Młody, nierozważny wojownik porzuciłby swoje miejsce i wdałby się w walkę. Gdybym ja dał się stąd wywabić, uszłoby co najmniej dziesięcioro dzieci.”

Kiedy tak myślał, zwróciła jego uwagę jakaś młoda kobieta, która porwawszy swoje dziecko, w nagłej ucieczce rzuciła się ku niemu. Żaden z legionistów, koło których musiała przebiec, nie mógł zastąpić jej drogi, ponieważ byli zajęci walka z innymi kobietami, w ten więc sposób dotarła do końca galerii.

„Patrzcie no, uchodzi szczęśliwie! — pomyślał żołnierz. — Ani ona, ani dziecko nie są ranne. Gdyby nie to, że ja tu stoję...”

Kobieta w takim pędzie biegła ku żołnierzowi, że ten nie zdążył przyjrzeć się jej twarzy ani twarzy dziecka. Wyciągnął tylko miecz, a ona rzuciła się na niego z dzieckiem w objęciach. Był pewny, że w następnej sekundzie oboje, matka i dziecko, padną na ziemię przeszyci mieczem.

Ale w tej samej chwili usłyszał nad głową gniewne brzęczenie i zaraz potem uczuł gwałtowny ból w oku. Był on tak przeszywający i dotkliwy, że go ogłuszył i zamroczył, a wtedy miecz wypadł mu z ręki.

Podniósł rękę do oka, pochwycił nią pszczołę i zrozumiał, że to właśnie ukłucie żądła tego małego owada wywołało tak straszliwy ból. Schylił się, sięgnął błyskawicznie po miecz w nadziei, że jeszcze nie będzie za późno zatrzymać uciekających.

Ale mała pszczółka doskonale wykonała swoje zadanie. Przez tę chwilkę, na którą oślepiła żołnierza, młoda matka zdołała zbiec obok niego po schodach. Choć pogonił za nią, jak mógł najszybciej, nie udało mu się jej znaleźć. Zniknęła i nikt nie mógł jej odszukać w całym tym wielkim pałacu.

Następnego dnia żołnierz stał z kilkoma swymi towarzyszami na straży w bramie. Godzina była wczesna i ciężkie wrota dopiero co otwarto. Lecz zdawało się, jakby się nikt nie spodziewał, że będą tego ranka otwarte, ponieważ gromady robotników nie wychodziły, jak co rana do pracy w polu. Wszyscy mieszkańcy Betlejem byli tak przerażeni nocną rzezią, że nikt nie odważył się opuścić swego domu.

— Na mój miecz — powiedział żołnierz, gdy stał wypatrując w głąb ciasnej ulicy wiodącej do bramy — myślę, że Woltigiusz powziął niemądrą decyzję. Byłoby lepiej, gdyby zostawił wrota zamknięte, a kazał przeszukać każdy dom w mieście, żeby znaleźć chłopaka, któremu udało się ujść z uczty. Woltigiusz liczy na to, że jego rodzice będą próbowali uprowadzić go stąd, jak tylko się dowiedzą o otwarciu bram, i spodziewa się, że ja go złapię właśnie tu w bramie. Obawiam się jednak, iż ten rachunek może zawieść. A ukryć dziecko nie dałoby im się tak łatwo!

I zaczął się zastanawiać nad tym, czy spróbują go schować w koszu z owocami wiezionym przez osła, czy też w jakimś olbrzymim dzbanie na olej, a może wśród worków ze zbożem, w karawanie.

Kiedy tak stał oczekując, że będą go chcieli podejść w ten sposób, spostrzegł mężczyznę i kobietę idących spiesznie ulicą w dół w kierunku bramy. Szli szybko, rzucając poza siebie trwożne spojrzenia, jakby uciekali przed jakimś niebezpieczeństwem. Mężczyzna niósł w ręce siekierę dzierżąc ją mocno, jakby był zdecydowany siłą utorować sobie drogę, gdyby mu ją ktoś zagrodził.

Lecz żołnierz patrzył nie tyle na mężczyznę, co na kobietę. Zastanowiło go to, że była tego wzrostu, co młoda matka, która mu umknęła ubiegłego wieczoru. Zwrócił też uwagę na to, że wierzchnią szatę miała zarzuconą na głowę. „Pewnie ją tak włożyła — pomyślał — by ukryć to, że niesie dziecko na, ramieniu.”

Im byli bliżej, tym wyraźniej żołnierz widział pod odrzuconą tak suknią zarysy dziecka, które kobieta niosła na ręce. „Jestem pewny, że to ta, która wczoraj uszła — myślał. — Nie zdążyłem dojrzeć jej twarzy, ale poznaję wysoką postać. A teraz przychodzi tu z dzieckiem na ramieniu, nie starając się go nawet ukryć. Nie ośmielałem się liczyć na podobnie szczęśliwy traf.”

Mężczyzna i kobieta szli dalej szybkim krokiem aż do miejskiej bramy. Najwyraźniej nie oczekiwali, żeby ktoś mógł ich tu zatrzymać, wzdrygnęli się ze strachu, kiedy żołnierz zagrodził im drogę włócznią.

— Dlaczego nie pozwalasz nam iść na pole do naszej roboty? — zapytał mężczyzna.

— Zaraz pójdziesz — powiedział żołnierz — muszę tylko najpierw zobaczyć, co twoja żona ukrywa pod szatami.

— Cóż tam jest do oglądania — powiedział mężczyzna. — To tylko chleb i wino, którym żywimy się w ciągu dnia.

— Może i prawdę mówisz — powiedział żołnierz — ale jeśli tak, to dlaczego ona się odwraca, dlaczego mi sama nie pokaże, co tam niesie?

— Nie chcę, byś to widział — powiedział mężczyzna. — I radzę ci, żebyś nas przepuścił.

To mówiąc podniósł siekierę, ale kobieta położyła mu rękę na ramieniu.

— Nie wdawaj się w zwadę! — prosiła. — Spróbuję czegoś innego. Pokażę mu to, co niosę, i jestem pewna, że on nie zrobi mu nic złego.

I z uśmiechem pełnym dumy i ufności zwróciła się ku żołnierzowi uchylając skraj swojej szaty.

W tejże chwili żołnierz cofnął się i przymknął oczy, jakby oślepiony mocnym blaskiem. To, co kobieta ukrywała pod swoją szatą, olśniło go tak oślepiającą białością, że z początku nie wiedział nawet, na co patrzy.

— Myślałem, że trzymasz dziecko na ramieniu — powiedział.

— Widzisz przecie, co niosę — odparła kobieta.

Wtedy wreszcie zobaczył żołnierz, że to, co oślepiało swym blaskiem, było jedynie wiązką białych lilii, takich samych, jak te, które rosły na polu. Tylko ich blask był o wiele mocniejszy i bardziej promienny. Trudno mu było na nie patrzeć.

Wetknął rękę miedzy kwiaty. Nie mógł opędzić się myśli, że musi tam być dziecko, które kobieta niosła, lecz poczuł tylko pod palcami chłód kwietnych płatków.

Uczuł się gorzko zawiedziony i w przypływie złości chętnie by uwięził tych dwoje, mężczyznę i kobietę, ale nie mógł znaleźć powodu.

Kobieta widząc jego zmieszanie, zapytała:

— Czy teraz pozwolisz nam już iść?

Żołnierz milcząc cofnął włócznię, którą zagradzał przejście, i ustąpił na bok.

Kobieta zaś narzuciła z powrotem szatę na kwiaty patrząc na to, co niosła na ramieniu, z uśmiechem pełnym wdzięku.

— Wiedziałam, że nie zrobisz mu nic złego, jeśli je tylko zobaczysz — powiedziała do żołnierza.

Potem odeszli spiesznie, a żołnierz stał patrząc za nimi, dopóki nie znikli mu z oczu.

I podczas gdy tak biegł za nimi wzrokiem, wydało mu się na nowo rzeczą pewną, że to nie naręcze lilii niesie kobieta na ramieniu, ale prawdziwe, żywe dziecko.

Jeszcze tak stał spoglądając za obojgiem wędrowców, gdy usłyszał z góry od strony ulicy donośne wołanie. To w pędzie nadjeżdżał Woltigiusz i kilku jego ludzi.

— Zatrzymaj ich! — krzyczeli. — Zamknij przed nimi bramę! Nie daj im uciec!

Gdy dobiegli do żołnierza, opowiedzieli, że wpadli na ślad chłopca, który uszedł. Szukali go potem w jego domu. lecz stamtąd umknął im znowu. Widzieli uciekających z nim rodziców. Ojciec był silnym mężczyzną o siwej brodzie, w ręku niósł siekierę; matka była wysoką kobietą. Ukrywała dziecko narzuciwszy na nie szatę.

W chwili, gdy Woltigiusz to opowiadał, wjechał w bramę Beduin na dobrym koniu. Żołnierz bez słowa rzucił się ku jeźdźcowi. Zepchnął go z konia i powalił na ziemię, jednym skokiem sam znalazł się w siodle i pognał wzdłuż drogi.

W parę dni później jechał żołnierz przez straszną górską pustynię, jaka rozciąga się w południowej części Judei. Ścigał nadal troje uciekających i był już całkiem zrozpaczony tym, że ten bezowocny pościg zdaje się nie mieć końca.

— Wygląda to tak, jakby ci ludzie umieli zapadać się pod ziemię — narzekał. — Ile razy w ciągu tych dni byłem tak blisko nich, że miałem już cisnąć włócznią za dzieckiem, a jednak mi uszli! Zaczynam w to wierzyć, że nigdy ich nie dogonię.

Opuszczała go odwaga, jak tego, któremu się zdaje, że walczy z jakąś przemożną siłą. Zapytywał sam siebie, czy to możliwe, aby bogowie strzegli przed nim tych ludzi.

— Daremny trud! Lepiej zawrócić, zanim zginę z głodu i z pragnienia w tym pustynnym kraju! — mówił raz po raz do siebie.

Ale zaraz chwytał go strach przed tym, co może go czekać, jeśli wróci do domu z pustymi rękami. To on przecież dwukrotnie pozwolił uciec temu dziecku. To nieprawdopodobne, by Woltigiusz czy Herod mogli mu przebaczyć coś podobnego.

— Dopóki Herod wie, że choć jedno z dzieci betlejemskich jeszcze żyje, strach nie przestanie go nękać — mówił do siebie żołnierz. — Najpewniej, aby ulżyć swojej męce, każe mnie ukrzyżować.

Była to pora skwarnego południa i żołnierz cierpiał strasznie od jazdy tym górskim bezdrzewnym szlakiem, drogą, co wiła się wśród głębokich rozpadlin skalnych, gdzie nie docierał nawet powiew wiatru. Obaj, koń i jeździec, bliscy byli upadku.

Już od wielu godzin stracił żołnierz wszelki ślad uciekających, więc jeszcze bardziej upadał na duchu.

„Trzeba tego zaniechać! — myślał. — Naprawdę, sądzę, że nie opłaca się ścigać ich dalej. Oni i tak muszą zginąć w tej straszliwej pustyni.”

Tak rozmyślając spostrzegł w ścianie skalnej, która wznosiła się blisko drogi, sklepione wejście do groty.

Skierował natychmiast swego konia do tego otworu. „Odpocznę chwilę w chłodnej skalnej wnęce — pomyślał. — Może nabiorę sił do dalszego pościgu.”

Miał wejść do groty, gdy uderzyło go coś niezwykłego. Po obu stronach wejścia rosły dwie piękne lilie. Stały wyniosłe i proste, pełne kwiatów. Rozsiewały upajający, miodny zapach i gromada pszczół brzęczała dokoła nich.

Był to w tej pustyni widok tak niecodzienny, że i żołnierz uczynił coś dziwnego. Zerwał duży, biały kwiat i wszedł z nim do groty.

Nie była ona ani głęboka, ani ciemna i jak tylko znalazł się pod jej sklepieniem, zobaczył, że w jej wnętrzu znajduje się już troje wędrowców. Byli to mężczyzna, kobieta i dziecko; leżeli na ziemi pogrążeni w głębokim śnie.

Żołnierz poczuł na ten widok gwałtowne, jak nigdy dotąd, bicie serca. Toż to właśnie ci troje uciekający, których tak długo ścigał. Poznał ich natychmiast. Leżeli tu śpiący, bezbronni, całkowicie w jego władzy.

Ze szczękiem wyciągnął miecz z pochwy, schylił się nad uśpionym dzieckiem. Skierował miecz powoli ku jego sercu mierząc dokładnie, żeby je zabić jednym pchnięciem.

Już miał go przeszyć, ale zatrzymał się chwilę, żeby przyjrzeć się twarzy dziecka. Teraz, kiedy już był pewny zwycięstwa, czuł okrutną rozkosz w przyglądaniu się swojej ofierze.

Kiedy zaś popatrzył na dziecko, jego uciecha jeszcze się zwiększyła, poznał w nim bowiem małego chłopca, którego widywał przy zabawie wśród pszczół i lilii na polu przed miejską bramą.

„Oczywiście — pomyślał — powinienem już dawno to zrozumieć. Więc dlatego nienawidziłem tak to dziecko. To jest ten przepowiedziany książę pokoju.”

Znów spuścił miecz i pomyślał: „Jeśli złożę u stóp Heroda głowę tego dziecka, uczyni mnie dowódcą swojej straży przybocznej”.

I znów zbliżając ostrze miecza do śpiącego mówił do siebie z uciechą: — Przynajmniej tym razem nikt miedzy nami nie stanie i nie wyrwie go z mojej mocy.

Wciąż jeszcze trzymał w ręce lilię, którą zerwał u wejścia do groty, a gdy tak rozmyślał, z kielicha kwiatu wyleciała ku niemu pszczoła, która tam siedziała ukryta, i brzęcząc uporczywie zaczęły krążyć koło jego głowy.

Zadrżał żołnierz. Przypomniał sobie pszczoły, które ten mały chłopiec zanosił do ich mieszkania, i pomyślał, że to właśnie pszczoła pomogła temu dziecku ujść z biesiady u Heroda.

Uderzyła go ta myśl, że aż się zdumiał. Ujął miecz i stojąc bez ruchu przysłuchiwał się pszczole.

Teraz już nie słyszał brzęczenia małego owada, ale stojąc tak całkiem nieporuszenie poczuł słodką, miodną woń, rozchodzącą się od lilii, którą trzymał w ręce.

I znów pomyślał o liliach, którym pomagał mały chłopiec, i przypomniał sobie, że to właśnie wiązka lilii ukryła dziecko przed jego spojrzeniem i pomogła mu ujść z miasta.

Zamyślał się coraz bardziej, a miecz cofał ku sobie.

— Pszczoły i lilie odpłaciły mu za jego dobrodziejstwa — szeptał sam do siebie.

Pomyślał nagle, że ten malec także i jemu dobrodziejstwo wyświadczył i mocny rumieniec wystąpił mu na twarz.

— Czyż rzymski legionista może zapomnieć o zapłacie za wyświadczoną przysługę? — wyszeptał.

Przez krótką chwile walczył sam z sobą. Myślał o Herodzie, a także o swojej własnej chęci zgładzenia młodocianego księcia pokoju.

— Nie godzi się zabijać dziecka, które uratowało mi życie — powiedział w końcu.

Schylił się i złożył swój miecz obok dziecka, żeby uciekający obudziwszy się zrozumieli, jakiego uniknęli niebezpieczeństwa.

Wtedy zobaczył, że dziecko nie śpi. Leżąc przyglądało mu się swoimi pięknymi oczami, które błyszczały jak gwiazdy.

I zgiął żołnierz kolano przed dzieckiem.

— Panie, Ty jesteś potężny! — powiedział. — Tyś zwycięzcą mocnym. Ty jesteś, którego kochają bogowie. Ty jesteś, który depce po wężach i padalcach.

Ucałował jego stopy i wyszedł powoli z groty, a ono leżąc patrzyło za nim wielkimi, zdumionymi oczyma dziecka.

U C I E C Z K A D O E G I P T U

Daleko stąd, na jednej z pustyń Wschodu, rosła przed wielu, wielu laty palma ogromnie stara i ogromnie wysoka. Każdy, kto ciągnął przez pustynię, musiał się zatrzymać i popatrzeć na nią, była bowiem o wiele wyższa niż inne palmy. Mówiono o niej, że z pewnością kiedyś przewyższy obeliski i piramidy.

Kiedy ogromna palma stojąc tak samotnie wypatrywała w głąb pustyni, ujrzała pewnego dnia coś takiego, że ze zdumienia zakołysała się potężna korona jej liści na wysmukłym pniu. Daleko, na krańcu pustyni szło dwóch samotnych wędrowców. Znajdowali się jeszcze w takiej odległości, z jakiej wielbłądy wydają się małe jak mrówki; było to jednak z pewnością dwoje ludzi. Dwoje obcych tutaj, palma znała przecież mieszkańców pustyni, mężczyzna i kobieta, którzy nie mieli ani przewodnika, ani jucznych zwierząt, ani namiotu, ani worków na wodę.

— Doprawdy — powiedziała palma do siebie — tych dwoje przybyło tu po śmierć.

Rzuciła okiem dokoła siebie.

— Dziwne — powiedziała — lwy jeszcze nie wyszły, by ścigać swą zdobycz. Nie widzę, żeby choć jeden się ruszył. Nie widzę też żadnego ze zbójców. Ale oni tu wnet przyjdą.

„Wędrowców czeka siedmioraka śmierć — myślała palma. — Może ich pożreć lew, ukąsić wąż, zamęczy ich pragnienie, pogrzebią piaskowe burze, napadną na nich zbójcy, spali ich żar słońca, zniszczy ich trwoga.”

I starała się myśleć o czym innym, los tych ludzi napełniał ją bowiem smutkiem.

Ale na całym obszarze pustyni, jaki się rozpościerał u stóp palmy, nie było nic, czego by nie znała i nie oglądała od tysiąca lat. Nic nie mogło przykuć jej uwagi. Musiała znowu pomyśleć o obojgu wędrowcach.

— Na taką suszę i wiatr — mówiła palma wymieniając tych najcięższych wrogów życia — cóż niesie ta kobieta na ręku? Zdaje się, że ci głupcy wzięli też z sobą małe dziecko!

Palma, która — jak zwykle starzy ludzie — była dalekowzroczna, nie omyliła się. Kobieta niosła na ręku dziecko, które spało skłoniwszy głowę na jej ramię.

— Dziecko nie jest nawet odpowiednio ubrane — rzekła palma. — Zdaje się, że matka złożyła swą szatę i zarzuciła na nie. Porwała je pewnie w pośpiechu z posłania i uciekła z nim. Rozumiem teraz: ci ludzie są zbiegami.

— Ale to mimo wszystko głupcy — ciągnęła dalej. — Jeśli ich jaki anioł nie strzeże, powinni byli raczej zdać się na łaskę wroga niż uciekać na pustynię.

Wyobrażam sobie, jak się to wszystko stało. Mężczyzna zajęty był pracą, dziecko spało w kołysce, kobieta poszła po wodę. Ledwie zdążyła odejść od drzwi, gdy ujrzała nacierających wrogów. Rzuciła się z powrotem ku domowi, chwyciła dziecko w objęcia, krzyknęła na męża, by biegł za nią, i umknęła. Uciekali potem przez wiele dni nie odpoczywając ani na chwilę. Tak, to się tak wszystko musiało stać, ale przecież mówię, że jeśli nie strzeże ich anioł...

Są tak wystraszeni, że nie czują zmęczenia ani innych dolegliwości, ale widzę, jak męka pragnienia wyziera im z oczu. Znam dobrze twarz człowieka spragnionego.

Kiedy palma pomyślała o pragnieniu, jakiś dreszcz wstrząsnął jej smukłym pniem, a jej niezliczone liście zaczęły się zwijać jakby trzymane nad ogniem.

— Gdybym była człowiekiem — powiedziała — nigdy bym się nie odważyła iść na pustynię. Naprawdę odważny jest ten, kto się ośmiela tu przyjść nie mając korzeni, które sięgają do nie wysychających źródeł. Tu niebezpiecznie jest nawet dla palmy. Nawet dla takiej palmy jak ja.

Gdybym im mogła poradzić, prosiłabym ich, żeby wrócili. Ich wrogowie nigdy nie będą tak okrutni dla nich jak pustynia. Oni myślą pewnie, że to łatwo żyć na pustyni. Ale ja wiem, że nawet mnie czasem ciężko było utrzymać się przy życiu. Pamiętam, jak jeszcze za dni mojej młodości wichura zasypała mnie górą piasku. Byłam bliska uduszenia. Byłaby to moja ostatnia godzina, gdyby nie to, że nie mogę umrzeć.

I dalej snuła głośno swoje myśli, jak zwykle czynią starzy samotnicy.

— Czuję, jak przez moją koronę płynie jakiś dziwny melodyjny szum — powiedziała. — Moje liście ogarnia jakieś drżenie. Nie wiem, co się ze mną dzieje na widok tych biednych przybyszów. Ale ta pełna smutku kobieta jest tak piękna! Przywodzi mi na myśl najdziwniejszą rzecz, jaką przeżyłam.

I podczas gdy jej liście poruszały się ciągle w takt szemrzącej melodii, wspominała, jak pewnego razu, bardzo już dawno, gościła oaza dwie znakomite osoby. Byli to królowa Saba i mędrzec Salomon przybyły tu wraz z nią. Piękna królowa miała wracać do swojej krainy, a król ją odprowadzał, teraz mieli się rozstać. „Na pamiątkę tej chwili — rzekła wtedy królowa — sadzę w ziemię pestkę daktylową. Niech z niej powstanie palma, która będzie róść i żyć tak długo, aż w ziemi judzkiej nastanie król większy od Salomona!” To powiedziawszy wetknęła pestkę w ziemię, a zwilżyły tę ziemie jej własne łzy.

— Jak to się stało, że dziś właśnie myślę o tym? — zastanowiła się palma. — Czyżby ta kobieta była tak piękna, żeby mi przypominała tamtą najświetniejszą z królowych, tamtą, na której słowo wzrosłam i przetrwałam do dziś.

Czuję, jak moje liście szemrzą coraz silniej — powiedziała — a brzmi to tak żałośnie jak śmiertelne pienie. Może te liście przepowiadają, że ktoś wkrótce zakończy życie. Dobrze wiedzieć, że to nie chodzi o mnie, bo ja umrzeć nie mogę.

Przypuszczała, że żałobny szum dotyczy dwojga samotnych wędrowców. Z pewnością i oni sami myśleli, że zbliża się ich ostatnia godzina. Widać to było z wyrazu ich twarzy, gdy przechodzili obok szkieletów wielbłądzich, które znaczyły drogę. Widać to było po spojrzeniach, jakie rzucali za przelatującymi sępami. Nie mogło być inaczej: Musieli zginąć.

Ujrzawszy palmę i oazę pospieszyli do niej w nadziei znalezienia wody. Ale gdy tu wreszcie doszli, ogarnęła ich rozpacz, źródło było bowiem wyschnięte. Kobieta, wyczerpana, położyła dziecko na ziemi i płacząc usiadła na brzegu źródła. Mężczyzna rzucił się obok niej. Leżąc walił pięściami w wyschłą ziemię. I palma usłyszała, jak mówili między sobą, że muszą umrzeć.

Dowiedziała się też z ich rozmowy, że król Herod kazał zabić wszystkie dzieci dwu- i trzyletnie z obawy, że wśród nich jest oczekiwany, wielki król żydowski, który się miał narodzić.

— Coraz silniej szumi w moich liściach — rzekła palma. — Dla tych nieszczęsnych zbiegów wybije wkrótce ostatnia godzina.

Zauważyła też, że wędrowcy lękali się pustyni. Mężczyzna powiedział, że lepiej było zostać i walczyć z żołdakami niż uciekać tutaj. Mieliby lżejszą śmierć.

— Bóg nas wesprze — powiedziała kobieta.

— Jesteśmy sami wśród drapieżnych zwierząt i węży — rzekł mężczyzna. — Nie mamy co jeść i pić. Jak może nas Bóg wesprzeć?

W rozpaczy darł swe szaty i bił głową o ziemię. Nie było w nim odrobiny nadziei jak w człowieku, który nosi w sercu śmiertelną ranę.

Kobieta siedziała wyprostowana, z rękoma splecionymi na kolanach. Ale spojrzenia, które słała w pustynię, mówiły o jej bezgranicznym, nieukojonym smutku.

Palma czuła, że żałosny szum w jej liściach staje się coraz silniejszy. Kobieta usłyszała go pewnie także, bo zwróciła swój wzrok ku wierzchołkowi drzewa. Mimo woli wyciągnęła też równocześnie swe ręce w górę wołając:

— O, daktyle, daktyle!

W głosie jej była taka żarliwość, że w starej palmie zrodziło się pragnienie, by być nie większą niż jałowiec i aby daktyle stały się tak łatwo dostępne jak owoc na krzakach dzikiej róży. Wiedziała, że z jej korony zwisają pęki daktyli, ale jak ludzie mają się dostać na tak zawrotną wysokość.

Mężczyzna widział już przedtem te pęki daktyli, jak wisiały niemożliwe do osiągnięcia. Ani razu nie podniósł nawet głowy. Prosił tylko swoja małżonkę, żeby nie domagała się rzeczy niemożliwej.

Ale dziecko, które dreptało wkoło bawiąc się patyczkami i źdźbłami trawy, usłyszało wołanie matki.

Malec nie mógł nawet sobie wyobrazić, aby jego matka nie dostała czegoś, czego pragnęła. Skoro tylko posłyszał, że jest mowa o daktylach, zaczął wpatrywać się w drzewo. Zamyślił się, zadumał nad tym, jakby tu dostać daktyli. Jego czoło pod jasnymi lokami pofałdowały zmarszczki. Wreszcie jednak uśmiech przemknął mu po twarzy: znalazł sposób. Podszedł do palmy i głaszcząc ją swą rączką powiedział miłym dziecięcym głosem:

— Schyl się, palmo! Schyl się!

I oto liście palmy zaszumiały jakby przeszyte huraganem, a wzdłuż wysokiego pnia przebiegało drżenie za drżeniem. I palma zrozumiała, że ten mały ma nad nią władzę. Nie mogła mu się oprzeć.

I skłoniła swój wyniosły pień przed dzieckiem, tak jak ludzie kłaniają się przed książętami. Potężnym łukiem gnąc się ku ziemi schyliła się wreszcie tak nisko, że drżące liście jej korony zamiatały piasek pustyni.

Dziecko nie wydało się ani przerażone, ani zdziwione; podbiegło z krzykiem radości i pęk za pękiem zaczęło zrywać daktyle z korony starej palmy.

Gdy narwało już dosyć, a palma ciągle jeszcze trwała schylona do ziemi, podeszło znowu i pogłaskawszy palmę powiedziało słodkim głosem:

— Podnieś się, palmo! Podnieś się!

Ogromne drzewo podniosło się cicho i ze czcią na swoim giętkim pniu, a liście zagrały jak harfy.

— Teraz już wiem, komu to grają one tę śmiertelną melodię — rzekła stara palma do siebie, gdy znów stanęła wyprostowana. — To nie tym ludziom.

Mężczyzna zaś i kobieta rzucili się na kolana wielbiąc Boga.

— Ujrzałeś trwogę naszą i uwolniłeś nas od niej. Tyś mocny, który zgina pień palmy jak trzcinę! Któregoż z wrogów naszych bać się będziem, gdy Twoja moc nas strzeże?

Gdy wkrótce potem ciągnęła przez pustynię karawana, ujrzeli podróżni, że uschły liście w koronie ogromnej palmy.

— Jakże to być może? — zdumiał się jeden z podróżnych. — Ta palma nie miała przecież umrzeć wcześniej, zanim nie zobaczy króla większego od Salomona.

— Widocznie go ujrzała — odpowiedział drugi z pustynnych wędrowców.

W N A Z A R E C I E

Pewnego razu, a było to wtedy, gdy Jezus miał zaledwie pięć lat, siedział on sobie na schodku przed warsztatem swego ojca w Nazarecie, zajęty lepieniem glinianych kukułek z bryłki miękkiej gliny, którą dostał od garncarza z naprzeciwka. Był tak uszczęśliwiony jak nigdy przedtem. Wszystkie dzieci tej dzielnicy powiedziały bowiem Jezusowi, że garncarz jest człowiekiem nieużytym, który się nie da wzruszyć ani miłym spojrzeniem, ani słowami, choćbyś go miodem smarował, nigdy więc nie odważył się prosić go o cokolwiek. Aż tu macie! Jezus sam dobrze nie wiedział, jak do tego doszło. Stał przecież tylko na schodach i tęsknie przyglądał się, jak sąsiad pracuje przy swoich formach, aż tu ten wychodzi ze swego sklepu i daje mu w prezencie tyle gliny, że wystarczyłoby dla ulepienia stągwi na wino.

Na schodkach przed sąsiednim domem siedział Judasz, brzydki i rudy, z posiniaczoną twarzą, a ubraniem pełnym dziur nabytych w nieustannych bójkach z ulicznikami.

Na razie zachowywał się spokojnie, z nikim się nie drażnił ani nie bił, ale pracował nad kawałkiem gliny, podobnie jak Jezus. Gliny tej nie zdobył sam; w ogóle ledwie się mógł pokazać na oczy garncarzowi, bo ten go nienawidził za to, że Judasz nieraz rzucał kamieniem w jego kruchy towar, i byłby go przepędził kijem. To Jezus podzielił się z Judaszem swoim zapasem.

Obaj chłopcy ukończywszy lepienie kukułek poustawiali je przed sobą w półkole. Wyglądały one jak wszystkie gliniane kukułki przez wszystkie czasy: miały zamiast nóg do stania dużą, okrągła bryłkę, krótki ogonek, szyi w ogóle nie miały, a skrzydła ledwo widoczne.

W każdym razie różnica między robotą dwóch kolegów ujawniła się natychmiast. Ptaszki Judasza były tak koślawe, że bez przerwy się wywracały, i choć on wciąż coś koło nich poprawiał swymi małymi twardymi palcami, nie potrafił jednak nadać im ładnych i zgrabnych kształtów. Patrzył niekiedy ukradkiem na Jezusa, żeby zobaczyć, jak on to robi, że jego ptaszki są takie równe i gładkie jak liście dębu w lasach na górze Tabor.

A Jezus z każdym ulepionym przez siebie ptaszkiem stawał się coraz szczęśliwszy. Jeden wydawał mu się piękniejszy od drugiego, a na wszystkie spoglądał z dumą i miłością. Miały być jego towarzyszami zabaw, jego młodszym rodzeństwem, miały spać w jego łóżku, bawić go rozmową, śpiewać mu pieśni, kiedy matka zostawiała go samego. Nigdy nie czuł się tak bogaty, nigdy więcej nie będzie już samotny i opuszczony.

Wysoki roznosiciel wody przeszedł obok, zgięty pod swoim ciężkim workiem, a wkrótce za nim nadjechał handlarz jarzyn kiwając się wśród wielkich, pustych wiklinowych koszów na grzbiecie swego osła. Roznoszący wodę położył rękę na głowie Jezusa, całej w jasnych lokach, i zapytał go o ptaszki, a Jezus odpowiedział mu, że one mają imiona i umieją śpiewać. Wszystkie jego ptaszki przyleciały do niego z obcych krajów i opowiedziały mu rzeczy tylko im samym i jemu wiadome. I w ten sposób mówił Jezus, że obaj, roznosiciel wody i handlarz jarzyn, zapomnieli na chwilę o swoich zajęciach przysłuchując się dziecku.

Kiedy już chcieli odejść, pokazał Jezus na Judasza.

— Zobaczcie, jakie piękne ptaszki robi Judasz.

Wtedy handlarz jarzyn zatrzymał swego osła i dobrodusznie zapytał Judasza, czy jego ptaszki też mają imiona i czy umieją śpiewać. Ale Judasz nic o tym nie wiedział. Milczał uparcie i nie podniósł oczu od roboty. Handlarz jarzyn, rozgniewany, kopnął jednego z ptaszków i pojechał dalej.

W ten sposób minęło popołudnie, a słońce zniżyło się tak bardzo, że jego światło mogło wejść do niskiej bramy miejskiej, która, zdobna w rzymskiego orła, wznosiła się na końcu ulicy. Światło słoneczne pod koniec dnia było zupełnie różowe, jakby zmieszane z krwią; kiedy się przeciskało przez wąską ulicę, zabarwiało wszystkie napotkane po drodze przedmioty. Malowało naczynia garncarza tak samo jak deskę, która zgrzytała pod piłą cieśli, jak biały welon okalający twarz Marii.

Ale najpiękniej błyszczało w małych kałużach między dużymi, nierównymi kamieniami, którymi wyłożona była ulica. Jezus wetknął nagle rękę do kałuży, która była najbliżej niego. Wpadł na pomysł, żeby pomalować swoje szare ptaszki błyszczącym słonecznym światłem, które nadało taką piękną barwę wodzie, ścianom domów i wszystkiemu dokoła.

A i światłu słonecznemu spodobało się dać się złapać jako farba z kubka malarza i kiedy Jezus pociągnął nim małe gliniane ptaszki, leżało cicho, pokrywając je od stóp do głów diamentowym blaskiem.

Judasz, który od czasu do czasu rzucał okiem w kierunku Jezusa, żeby stwierdzić, że ten ulepił już o wiele więcej i piękniejszych ptaszków niż on, wydał okrzyk zachwytu zobaczywszy, jak Jezus pomalował swoje gliniane kukułki światłem słonecznym schwytanym w ulicznej kałuży. Judasz więc też zanurzył swoją rękę w błyszczącej wodzie i próbował schwytać światło słoneczne.

Ale światło nie dało mu się złapać. Wyślizgiwało mu się z palców i choć starał się jak najszybciej ruszać rękami, żeby je pochwycić, wymykało się znowu i nie mógł zdobyć ani szczypty farby dla swoich biednych ptaszków.

— Poczekaj, Judaszu! — powiedział Jezus. — Przyjdę i pomaluję twoje ptaszki.

— Nie — powiedział Judasz — nie wolno ci ich dotykać, są dobre takie, jakie są.

Wstał ze zmarszczonymi brwiami i przygryzał wargi. Postawił na ptaszkach swoją szeroką stopę i jednego po drugim zamieniał w spłaszczoną bryłkę gliny.

Gdy zniszczył wszystkie, poszedł do Jezusa, który siedział i pieścił swoje gliniane ptaszki, iskrzące się jak drogie kamienie. Judasz przypatrywał się im chwilę w milczeniu, a potem podniósł nogę i zdeptał jednego z nich.

Cofnął nogę i zobaczywszy, że mały ptaszek zmienił się w szarą glinę, doznał takiej ulgi, że zaczął się śmiać i znowu podniósł nogę, żeby rozdeptać jeszcze jednego.

— Judaszu! — zawołał Jezus. — Co ty robisz? Nie wiesz, że one żyją i umieją śpiewać!

Ale Judasz zaśmiał się i rozdeptał jeszcze jednego ptaszka.

Jezus rozglądał się wokoło za jakąś pomocą. Judasz był wysokiego wzrostu i Jezus nie miał siły, żeby go powstrzymać. Oglądnął się na swoją matkę. Nie była daleko stąd, ale zanim by tu dobiegła, Judasz zdołałby zniszczyć wszystkie jego ptaszki. Łzy stanęły mu w oczach. Judasz podeptał już cztery z jego ptaszków, zostały mu tylko trzy.

Rozgniewał się na nie, że stały tak cicho i pozwalały się deptać, że nie zważały na niebezpieczeństwo. Zaklaskał w dłonie, żeby je obudzić, i zawołał do nich:

— Lećcie, lećcie!

Wtedy trzy ptaszki zaczęły poruszać skrzydełkami i bijąc nimi trwożnie wzniosły się szczęśliwie na brzeg dachu, gdzie były już bezpieczne.

Kiedy Judasz zobaczył, że ptaszki rozwinęły skrzydła i wzleciały na słowa Jezusa, zaczął płakać. Wyrywał sobie włosy, jak to widział u dorosłych, gdy byli w wielkim strachu i smutku, a potem rzucił się do nóg Jezusa.

Leżał tak i tarzał się w prochu przed Jezusem jak pies, i całował jego stopy, i prosił, żeby Jezus podniósłszy swoją nogę podeptał go, jak on sam podeptał gliniane ptaszki.

Judasz kochał bowiem Jezusa i podziwiał go, i wielbił, i nienawidził zarazem.

Ale Maria, która przez cały czas spoglądała na zabawę dzieci, wstała teraz, podniosła Judasza, wzięła go na kolana i pogłaskała.

— Biedaku — powiedziała. — Nie wiesz o tym, że próbowałeś czegoś, czego żadne ze stworzeń nie jest w stanie dokonać. Nie porywaj się więcej na podobne rzeczy, jeśli nie chcesz być najnieszczęśliwszym z ludzi! Czyż może się powieść człowiekowi, gdy próbuje się mierzyć z tym, który maluje światłem słonecznym, a martwej glinie daje tchnienie życia?

W Ś W I Ą T Y N I

Byli raz biedni ludzie: mąż, żona i ich synek, którzy chodzili po wielkiej świątyni w Jerozolimie. Chłopiec był pięknym dzieckiem. Jego włosy układały się w równe loki, a oczy błyszczały niczym gwiazdy.

Nie widział dotąd świątyni, a był już dość duży, aby rozumieć to, na co patrzy, więc teraz oprowadzali go rodzice i pokazywali mu wszystkie tamtejsze wspaniałości. Były tam długie szeregi kolumn, złocone ołtarze, święci mężowie siedzący i nauczający swych uczniów, i najwyższy kapłan z naszyjnikiem wysadzanym drogimi kamieniami, i zasłony z Babilonu tkane w złote róże, i wielkie miedziane wrota tak ciężkie, że trzeba było trzydziestu mężów, żeby je wprawić w ruch na zawiasach.

Ale małemu dwunastoletniemu chłopcu niewiele zależało na tym, żeby to wszystko zobaczyć. Matka mówiła mu, że to, co mu pokazują, jest w świecie najbardziej godne widzenia. Powiedziała, że długo potrwa, zanim znowu coś podobnego zobaczy.

W ubogim Nazarecie, gdzie mieszkali, nie ma nic do oglądania prócz szarych ulic.

Ale jej upomnienia nie na wiele się zdały. Wydawało się, że chłopiec chętnie by uciekł ze wspaniałej świątyni, bawić się na wąskiej ulicy Nazaretu.

Ale to było dziwne, że im bardziej chłopiec wydawał się obojętny, tym więcej radzi i ucieszeni stawali się rodzice. Dawali sobie jakieś porozumiewawcze znaki nad jego głową i byli ogromnie zadowoleni.

Wreszcie chłopiec wyglądał na tak zmęczonego i znudzonego, że matce żal się go zrobiło.

— Za dalekośmy z tobą poszli — powiedziała. — Chodź, odpoczniesz chwilę!

Usiadła przy kolumnie i powiedziała mu, żeby położył się na ziemi, a głowę oparł na jej kolanach. A on położył się i zasnął natychmiast.

Jak tylko usnął, powiedziała do męża:

— Niczego się tak nie bałam, jak chwili, w której on przyjdzie tu do świątyni w Jerozolimie. Zdawało mi się, że kiedy zobaczy ten dom Boży, będzie chciał tu zostać na zawsze.

— Ja także się bałem tej podróży — powiedział mąż. — W czasie, kiedy się urodził, pojawiły się różne znaki, przepowiadające, że będzie wielkim władcą. Cóż jednak mogłaby mu przynieść godność królewska prócz zmartwień i niebezpieczeństw. Zawsze mówiłem, że byłoby najlepiej zarówno dla niego jak i dla nas, żeby nigdy nie był kim innym jak cieślą w Nazarecie.

— Od czasu jak skończył lat pięć — mówiła matka w zamyśleniu — ustały wokół niego cuda. I on sam nic z tego nie pamięta, co działo się w jego niemowlęctwie. Jest teraz całkiem jak inne dzieci. Niech się we wszystkim dzieje wola Boża, ale ja zaczynam wierzyć, że Bóg w swojej łasce wybierze kogo innego do wielkich losów, a mnie zechce zostawić mego syna.

— Co do mnie — powiedział mąż — to jestem przekonany, że jeśli tylko on się nie dowie o znakach i cudach, jakie działy się w pierwszych latach jego życia, wszystko będzie dobrze.

— Nie mówię z nim nigdy o tych dziwnych rzeczach — powiedziała kobieta. — Ale zawsze się lękam, że i bez mego udziału może się stać coś, co sprawi, że on zrozumie, kim jest. Najwięcej bałam się przyprowadzenia go do tej świątyni.

— Możesz być spokojna, niebezpieczeństwo już minęło — rzekł mąż. — Wkrótce znowu będzie z nami w domu, w Nazarecie.

— Bałam się tych uczonych w świątyni — powiedziała kobieta. — Bałam się tych wróżbiarzy, którzy tu siedzą na swoich matach. Zdawało mi się, że kiedy on pojawi się przed nimi, powstaną i pokłonią się dziecięciu i pozdrowią go jako króla Judei. To dziwne, że nie zwrócili uwagi na jego wspaniałość, takiego dziecka nie widzieli przecież nigdy dotąd.

Siedziała chwilę milcząc i przyglądała się dziecku.

— Nie mogę tego zrozumieć — powiedziała. — Sądziłam, że kiedy on ujrzy tych sędziów, którzy siedzą w domu Najwyższego i rozstrzygają spory ludzi, tych nauczycieli, którzy wykładają swoim uczniom, tych kapłanów, którzy służą Panu, przebudzi się i powie: „Urodziłem się, aby żyć tu właśnie, wśród tych sędziów, nauczycieli i kapłanów”.

— Cóż to mi za szczęście być zamkniętym wśród tych kolumnad? — wtrącił mężczyzna. — Lepiej mu wędrować po pagórkach i górach dokoła Nazaretu.

Matka westchnęła z cicha.

— On jest taki szczęśliwy u nas, w domu — powiedziała. — Jaka to dla niego radość, gdy może towarzyszyć pasterzom owiec w ich samotnych wędrówkach albo kiedy wyjdzie na pole i obserwuje pracę rolnika. Nie zdaje mi się, abyśmy postępowali wobec niego nieuczciwie, jeśli staramy się go zatrzymać w domu dla nas samych.

— Oszczędzamy mu tylko wielkich cierpień — powiedział mężczyzna.

Rozmawiali w ten sposób dalej, aż dziecko obudziło się ze snu.

— No widzisz — powiedziała matka — wypocząłeś sobie. Wstań teraz, bo wieczór się zbliża i musimy wracać do obozowiska.

Znajdowali się w najodleglejszej części budowli gdy zaczęli zbierać się do wyjścia.

Po chwili doszli pod stare sklepienie, które pozostało z czasów, gdy na tym miejscu wzniesiono pierwszą świątynię. Tu właśnie, oparta o ścianę stała stara miedziana trąba, niezmiernie długa i ciężka niemal jak kolumna. Stała tam pogięta i zaśniedziała, pełna kurzu i pajęczyn wewnątrz i zewnątrz, a na niej ledwie widoczna wstęga starodawnych liter. Tysiąc lat z pewnością przeszło od czasu, gdy ktoś próbował wydobyć z niej głos.

Kiedy jednak chłopiec ujrzał tę ogromną trąbę, zatrzymał się zdziwiony.

— Co to takiego? — zapytał.

— To jest wielka trąba, która nazywa się Głosem Książęcia Świata — odpowiedziała matka. — Nią wzywał Mojżesz dzieci Izraela rozproszone na pustyni. Od tego czasu nikt nie mógł wydobyć z niej ani jednego tonu. Ale ten, co to potrafi, zgromadzi wszystek lud ziemi pod swoim panowaniem.

Uśmiechnęła się do tego, co — jak sądziła — było starym podaniem, ale chłopiec stał dalej przy wielkiej trąbie, aż w końcu zawołała na niego. Ta trąba była z wszystkich rzeczy widzianych w świątyni pierwszą, która mu się podobała. Chciałby zostać jeszcze chwilę, żeby ją dłużej i dokładniej obejrzeć.

Szli dalej i po chwili wyszli na duży, rozległy dziedziniec kościelny. Tu w skalistym gruncie znajdowała się głęboka i szeroka przepaść; taka już była od najdawniejszych czasów. Rozpadliny tej nie chciał zasypać król Salomon, gdy budował świątynię. Nie wzniósł nad nią mostu ani nie zagrodził stromego urwiska. Natomiast rozpiął nad przepaścią stalową klingę, kilka łokci długą, wyostrzoną, ostrzem do góry. I mimo niezliczonych lat i ciągłych przemian klinga leżała jeszcze nad urwiskiem. Ale teraz była już prawie całkiem zardzewiała, słabo przytwierdzona na końcach, drżała i chwiała się, jak tylko ktoś ciężkim krokiem przechodził przez dziedziniec.

Kiedy matka oprowadzała chłopca okrężną drogą koło przepaści, zapytał jej:

— Cóż to za most?

— Przerzucił go król Salomon — odpowiedziała matka — a my nazywamy go Rajskim Mostem. Jeśli potrafisz przejść nad przepaścią po tym trzęsącym się moście, którego ostrze jest cieńsze niż promień słońca, możesz być pewny, że wejdziesz do raju.

Uśmiechnęła się i pospieszyła dalej, a chłopiec stanął i długo przyglądał się wąskiej, drżącej stalowej klindze, aż w końcu zawołała go matka.

Posłuchał jej, ale westchnął z żalu, że mu matka nie pokazała tych dwóch cudownych rzeczy wcześniej; byłby miał czas przyjrzeć się im dokładniej.

Szli teraz nie zatrzymując się, aż dotarli do wielkiego wejściowego portyku z pięcioma rzędami kolumn. Tu w rogu wznosiły się dwie kolumny z czarnego marmuru wsparte na wspólnej podstawie, tak blisko jedna drugiej, że ledwie źdźbło słomy można było między nie wetknąć. Stały wyniosłe i majestatyczne, z bogato zdobionymi kapitelami, wokół których wił się rząd dziwnego kształtu głów zwierzęcych. Lecz na tych pięknych kolumnach nie było na grubość palca miejsca bez skaz i zadraśnięć; obie były zniszczone i zużyte jak nic innego w tej świątyni. Nawet posadzka dokoła nich była wytarta i trochę wyżłobiona od deptania przez wiele nóg.

Chłopiec znów zatrzymał swą matkę pytając:

— Co to za kolumny?

— To są kolumny, które nasz ojciec Abraham przywiózł do Palestyny z dalekiej Chaldei. Nazwał je Wrotami Sprawiedliwości. Kto się bowiem potrafi przecisnąć między nimi, jest sprawiedliwym przed Bogiem i nie popełnił nigdy grzechu.

Chłopiec stanął spoglądając na kolumny zdziwionymi oczyma.

— Chyba nie myślisz próbować przecisnąć się między nimi? — zapytała matka ze śmiechem. — Widzisz, jak wydeptana jest posadzka dokoła nich przez tych wielu, którzy próbowali się wcisnąć w wąską szparę. Ale możesz mi wierzyć, że nie udało się to nikomu. Pospiesz no się! Słyszę już grzmot miedzianych wrót. To trzydziestu ludzi, sług świątyni, wysila swe ramiona, żeby je wprawić w ruch.

Noc całą leżał chłopczyna bezsennie w namiocie, widząc ciągle przed sobą Wrota Sprawiedliwości, Most Rajski i Głos Książęcia Świata. Nigdy przedtem nie słyszał o rzeczach tak cudownych. Nie mógł się opędzić tym myślom.

Nazajutrz rankiem było to samo: nie mógł myśleć o niczym innym. Tego dnia mieli wracać do domu. Rodziców czekało jeszcze wiele pracy, nim namiot zostanie zwinięty i załadowany na wielkiego wielbłąda, i zanim uporządkuje się to wszystko. Nie mieli jechać sami, ale w gronie wielu krewnych i sąsiadów, a ponieważ tylu ludzi miało wyruszyć w drogę, pakowanie szło oczywiście bardzo powoli.

Chłopiec nie pomagał w robocie, tylko w środku tego całego pośpiechu i zamętu siedział cicho i myślał o trzech cudownych rzeczach.

Przyszło mu nagle do głowy, że zdążyłby pójść do świątyni i zobaczyć je jeszcze raz. Było jeszcze tyle do pakowania, zdążyłby wrócić z świątyni przed odjazdem.

Pobiegł spiesznie nie mówiąc nikomu, dokąd się udaje. Nie sądził, aby to było potrzebne, wkrótce przecież będzie z powrotem.

Nie trwało długo, a już był w świątyni i wchodził do portyku, gdzie wznosiły się dwie czarno bliźniacze kolumny.

Ledwie je zobaczył, oczy zabłysły mu radością. Usiadł koło nich na posadzce i zaczął się w nie wpatrywać. Kiedy pomyślał, że ten, kto potrafi przecisnąć się pomiędzy tymi dwoma kolumnami, jest sprawiedliwy przed Bogiem i nigdy nie popełnił grzechu, uznał to za najcudowniejszą rzecz, jaką widział.

Myślał, jakby to było wspaniale móc przecisnąć się między tymi dwoma kolumnami, ale one stały tak blisko siebie, że nawet szkoda było próbować. I siedział tak bez ruchu dobrą godzinę przed kolumnami, nie wiedząc o tym. Zdawało mu się, że przygląda im się przez chwilę.

Tymczasem w okazałym portyku, gdzie siedział chłopiec, zebrali się sędziowie Wysokiej Rady, aby rozstrzygać w sporach między ludem. Cały portyk pełen był ludzi skarżących się to na przesunięcie słupów granicznych, to na uprowadzenie owiec od stada i nacechowanie ich potem fałszywymi znakami, to na dłużników nie chcących płacić długów.

Przyszedł też między innymi bogaty mężczyzna, ubrany w powłóczyste purpurowe szaty, i przyprowadził przed sąd ubogą wdowę, która była mu jakoby winna kilka syklów. Biedna wdowa lamentowała głośno, mówiąc, że bogacz postępuje z nią niesprawiedliwie. Już raz zapłaciła mu swój dług, teraz on chce ją zmusić, żeby zrobiła to po raz drugi, a tego ona nie jest w stanie zrobić. Jest tak biedna, że jeśli sędziowie zasądzą ją na zapłacenie, będzie zmuszona oddać bogaczowi swoje córki na niewolnice.

Ten, który miał najwyższe miejsce w trybunale sędziowskim, zwrócił się do bogatego człowieka w te słowa:

— Gotów jesteś złożyć przysięgę na to, że ta kobieta nie zapłaciła ci jeszcze swego długu?

Wtedy bogacz odpowiedział:

— Panie, jestem bogatym człowiekiem. Po cóż bym miał się trudzić, żeby odbierać pieniądze od tej biednej wdowy, gdybym nie miał do tego prawa? Przysięgam ci, że tak jak jest pewne, że nikt nigdy nie przejdzie przez Wrota Sprawiedliwości, tak ta kobieta jest mi winna sumę, której żądam.

Usłyszawszy tę przysięgę, sędziowie uwierzyli mu i wydali wyrok, żeby biedna wdowa oddała bogaczowi swoje córki jako niewolnice.

Chłopczyna siedział tuż obok i słyszał to wszystko. Pomyślał sobie: „Jakby to było dobrze, gdyby ktoś zdołał się przecisnąć przez Wrota Sprawiedliwości! Ten bogacz z pewnością mówi nieprawdę. Jakże mi żal tej starej kobiety, która będzie zmuszona oddać swoje córki na niewolnice!”

Wskoczył na podstawę, z której wyrastały dwie kolumny, i zaglądnął przez szparę.

„Ach! Gdyby to nie było tak zupełnie niemożliwe!” — pomyślał.

Był tak zmartwiony losem biednej wdowy. Nie myślał teraz o tym, że kto się przeciśnie przez wrota, będzie sprawiedliwy i bez grzechu. Chciał się tam dostać jedynie dla biednej kobiety.

Wparł ramię w zagłębienie między kolumnami, jakby torując sobie drogę.

I w tejże chwili wszyscy ludzie stojący pod portykiem spojrzeli ku Wrotom Sprawiedliwości. Zagrzmiało bowiem sklepienie i zazgrzytało w starych kolumnach, a one rozsunęły się na boki, jedna na prawo, druga na lewo zostawiając tyle miejsca, że szczupłe ciało chłopca mogło przejść między nimi.

Najwyższe zdumienie i pomieszanie ogarnęło wszystkich. W pierwszej chwili nikt nie wiedział, co rzec. Ludzie stali gapiąc się tylko na małego chłopca, który sprawił tak wielki cud. Pierwszym, który się opamiętał, był najstarszy spośród kapłanów. Krzyknął, że trzeba pochwycić bogatego kupca i zaprowadzić go przed sąd. I skazał go na utratę całego mienia na rzecz biednej wdowy za to, że przysięgał fałszywie w świątyni Bożej.

Gdy wydano wyrok, sędzia zapytał o chłopca, który przecisnął się przez Wrota Sprawiedliwości, lecz ten zniknął, zanim zdołano to zauważyć. W tej samej bowiem chwili, kiedy rozstąpiły się kolumny, ocknął się ze swych marzeń i przypomniał sobie o rodzicach i powrocie do domu. „Muszę się teraz pospieszyć, aby moi rodzice nie musieli na mnie czekać” — pomyślał.

Nie wiedział jednak o tym, że spędził całą godzinę przed Wrotami Sprawiedliwości, zdawało mu się, że bawił tam zaledwie kilka chwil. Sądził wiec, że zdąży jeszcze rzucić okiem na Rajski Most, zanim opuści świątynię.

Przemknął się zwinnie przez gromadę ludzi i pobiegł do Rajskiego Mostu, który był położony w zupełnie innej części wielkiej świątyni.

Ale kiedy zobaczył ostrą stalową klingę rozpiętą nad przepaścią i pomyślał, że człowiek, który potrafi przejść przez ten most, może być pewny wejścia do raju, uznał to za najosobliwszą rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Usiadł nad brzegiem przepaści, żeby przyjrzeć się stalowej klindze.

Siedział tak i myślał, cóż by to było za szczęście dostać się do raju i jak bardzo chciałby przejść przez ten most. Ale zarazem widział, że niemożliwością było nawet próbować.

Trwał tak i rozmyślał ze dwie godziny nie wiedząc, że czas upływa. Siedział tylko i myślał o raju.

Na dziedzińcu obok głębokiej przepaści, wznosił się wielki ołtarz ofiarny. Dokoła niego chodzili kapłani w białych szatach strzegąc ognia na ołtarzu i przyjmując dary ofiarne. Stało też na dziedzińcu wielu składających ofiary i gromada takich, którzy się tylko przyglądali obrzędom.

Przyszedł tam też stary, biedny człowiek niosący jagnię, małe i chude, a w dodatku pogryzione tak przez psa, że miało wielką ranę.

Człowiek podszedł z tym jagnięciem do kapłanów prosząc, aby mógł je złożyć w ofierze, ale odmówili mu. Powiedzieli, że tak nędznego daru nie można ofiarować Panu. Starzec prosił, czyby przez litość nie mogli przyjąć jagnięcia, syn jego bowiem umiera, a on sam nie posiada nic innego, co by za jego uzdrowienie mógł ofiarować Bogu.

— Musicie mi pozwolić złożyć je w ofierze — powiedział kapłan — ale ofiarowywanie rannego przed oblicze Boże i syn mój umrze.

— Wierz mi, że żywię dla ciebie współczucie — powiedział kapłan — ale ofiarowywanie rannego zwierzęcia jest zakazane prawem. Spełnienie twojej prośby jest równie niemożliwe jak przejście przez Rajski Most.

Chłopczyna siedział niezbyt daleko, tak że słyszał to wszystko. Pomyślał natychmiast, jaka to szkoda, że nikt nie może przejść przez ten most. Może ten biedak utrzymałby przy życiu swego syna, gdyby ofiarowano jagnię.

Starzec odszedł zasmucony z dziedzińca świątyni, chłopiec zaś wstał, zszedł do chwiejącego się mostu i postawił na nim nogę.

Teraz już nie dlatego chciał go przejść, żeby zapewnić sobie raj, nie myślał nawet o tym. Jego myśli były przy tym biedaku, jemu pragnął pomóc.

Cofnął jednak nogę pomyślawszy: „To niemożliwe. Most jest już za stary i przerdzewiały, nie utrzyma mnie nawet”.

Lecz jego myśli pobiegły znów ku biedakowi, którego syn umierał. Znowu postawił nogę na ostrzu miecza.

I naraz spostrzegł, że klinga przestaje drżeć i staje się pod jego stopą szeroka i pewna.

Kiedy zrobił następny krok, poczuł, że powietrze dokoła niego podpiera go, tak że nie upadnie na pewno. Niosło go, jakby był ptakiem i miał skrzydła.

Z napiętej klingi, kiedy chłopiec szedł po niej, wydobył się drżący, miły ton. Usłyszał go i obrócił się jeden z tych, co stali na dziedzińcu. Zakrzyknął i teraz obrócili się wszyscy inni, i zobaczyli małego chłopca, który szedł po stalowym ostrzu.

Przerażenie i zdumienie zapanowało wśród wszystkich zebranych. Pierwsi opamiętali się kapłani. Posłali natychmiast gońca za biedakiem, a kiedy ten wrócił, powiedzieli do niego:

— Bóg uczynił cud, aby pokazać nam, że chce przyjąć twój dar. Daj tu swoje jagnię, złożymy je na ofiarę.

A kiedy dopełnili ofiary, zaczęli pytać o małego chłopca, który przeszedł nad przepaścią. Lecz choć się za nim rozglądali, nie mogli go znaleźć.

Właśnie bowiem kiedy chłopiec stanął na drugim brzegu, przypomniał sobie o odjeździe do domu i o rodzicach. Nie wiedział o tym, że zarówno ranek jak przedpołudnie minęły, pomyślał tylko: „Muszę pospieszyć się z powrotem, żeby nie potrzebowali na mnie czekać. Chciałbym tylko jeszcze skoczyć i rzucić okiem na Głos Książęcia Świata”.

Prześliznął się między tłumem i pospieszył chyżo do mrocznego krużganku, gdzie stała miedziana trąba oparta o ścianę.

Kiedy ją zobaczył i pomyślał, że ten, kto by potrafił wydobyć z niej ton, zgromadziłby wszystek lud ziemi pod swoją władzą, uznał to za najosobliwszą rzecz, jaką widział. Usiadł więc obok i zaczął się przyglądać trąbie.

Myślał, jakby to było wspaniale panować nad wszystkimi ludźmi na świecie i jak bardzo by on chciał zadąć w starą trąbę. Ale rozumiał, że to jest zupełnie niemożliwe i on nawet nie odważy się próbować.

Siedział tak przez wiele godzin nie wiedząc, że czas upływa. Wyobrażał sobie, co może czuć człowiek, który zgromadzi pod swoim panowaniem wszystkich ludzi świata.

Tymczasem w tym chłodnym krużganku siedział święty mąż i nauczał swoich uczniów. Zwrócił się teraz do jednego z młodzieńców siedzących u jego stóp i nazwał go oszustem. — Duch mi to zdradził — powiedział świątobliwy mąż — że ten młodzieniec jest cudzoziemcem, a nie Izraelitą. — Zapytywał go teraz ów świątobliwy mąż, dlaczego wśliznął się między jego uczniów pod fałszywym mianem.

Wtedy podniósł się obcy młodzieniec i powiedział, jak to wędrował przez pustynie i przepływał morza wielkie, byle móc usłyszeć głos prawdziwej mądrości i poznać wiarę w jednego Boga.

— Dusza moja omdlewała z tęsknoty — powiedział do świętego męża. — A ja przecież wiedziałem, że ty mnie nie zechcesz nauczać, jeśli ci nie powiem, że jestem Izraelitą. Skłamałem więc przed tobą, aby ukoić moją tęsknotę. I proszę cię, pozwól mi zostać przy tobie.

Ale ów świątobliwy powstał i wzniósł ramiona ku niebu.

— Twoje pozostanie jest równie niemożliwe, jak to, że zjawi się ktoś, kto zadmie w wielką miedzianą trąbę, którą nazywamy Głosem Książęcia Świata. Nie wolno ci nawet przebywać tu w świątyni, ponieważ jesteś poganinem. Uchodź stąd, inaczej reszta moich uczniów rzuci się na ciebie i rozerwie cię na kawałki, obecność twoja bowiem zbezczeszcza świątynię.

Ale młodzieniec nie ruszył się z miejsca i rzekł:

— Nie pójdę stąd, nigdzie bowiem dusza moja nie znajdzie pokarmu! Wolę raczej umrzeć u twych stóp.

Zaledwie to powiedział, już uczniowie świętego męża porwali go, aby go wypędzić. A kiedy im się opierał, powalili go na ziemię i chcieli go zabić.

Chłopiec zaś siedział całkiem blisko, tak że wszystko to słyszał i widział. Pomyślał więc: „To zbyt wielka bezwzględność! Gdybym mógł zadąć w miedzianą trąbę, może by go to uratowało!”

Wstał i położył rękę na trąbie. W tej chwili pragnąłby ją podnieść do ust już nie dlatego, że ten, co by to potrafił, byłby wielkim władcą, ale dlatego, że miał nadzieję pomóc komuś, czyje życie było w niebezpieczeństwie.

Objął swymi małymi rękami miedzianą trąbę usiłując ją podnieść.

I oto poczuł, że ogromna trąba podnosi się sama do jego ust. Odetchnął tylko lekko, a już z trąby wybiegł mocny, dźwięczny głos i rozbrzmiał po całej świątyni.

Wtedy wszyscy zwrócili wzrok w tę stronę i ujrzeli, że to mały chłopiec stoi z trąbą przyłożoną do ust i wydobywa z niej tony, od których drżą sklepienia i kolumny.

Opadły natychmiast wszystkie ręce wzniesione do bicia obcego młodzieńca, a świątobliwy nauczyciel rzekł do niego:

— Pójdź i usiądź tu u moich stóp na twoim dawnym miejscu! Bóg cud uczynił chcąc mi pokazać, że jest Jego życzeniem, abyś został wtajemniczony w Jego Zakon.

A gdy już dzień się chylił ku końcowi, jakiś mężczyzna i kobieta szli spiesznie w stronę Jerozolimy. Wyglądali na przestraszonych i zaniepokojonych, wołali też do każdego, kogo spotkali:

— Zgubiliśmy naszego syna. Sądziliśmy, że poszedł z naszymi krewnymi sąsiadami, ale nikt z nich go nie widział. Czy ktoś z was nie minął w drodze dziecka samego?

Idący z Jerozolimy odpowiadali im:

— Nie, waszego syna nie spotkaliśmy nigdzie, ale w świątyni widzieliśmy bardzo piękne dziecko. Był to jakby jeden z niebieskich aniołów. I ono właśnie przeszło przez Wrota Sprawiedliwości.

Chętnie by opowiedzieli jak najdokładniej o tym wszystkim, ale rodzice zgubionego chłopca nie mieli czasu słuchać.

Uszli znowu kawałek, spotkali dalszych ludzi, więc znowu ich pytali.

Lecz wracający z Jerozolimy chcieli opowiadać jedynie o jakimś bardzo pięknym dziecka, które wyglądało, jakby zstąpiło z nieba, i które przeszło przez Rajski Most.

Staliby chętnie i mówili o tym aż do późnego wieczora, ale mężczyzna i kobieta nie mieli czasu ich słuchać, tylko spieszyli do miasta.

Chodzili ulicami to w górę, to w dół, ale dziecka nie znaleźli. Przyszli wreszcie do świątyni.

Już mieli ją minąć, gdy kobieta rzekła:

— Skoro tu już jesteśmy, to wejdźmy przecie i zobaczmy, cóż to za dziecko, o którym mówią, że zstąpiło z nieba! — Weszli i pytali, gdzieby mogli zobaczyć to dziecię.

— Idźcie prosto przed siebie aż tam, gdzie siedzą świątobliwi nauczyciele ze swoimi uczniami. Tam jest to dziecię. Starcy posadzili je między sobą, zadają mu pytania i on ich pyta, i zdumiewają się nad nim wszyscy. A w dole na dziedzińcu zebrał się cały lud, żeby bodaj ujrzeć cień tego, który podniósł do swoich ust Głos Książęcia Świata.

Mężczyzna i kobieta przecisnęli się przez tłum ludzi i ujrzeli, że dziecko siedzące pośród uczonych w piśmie, to właśnie ich syn.

Skoro tylko kobieta poznała swoje dziecko, zaczęła płakać.

A chłopiec siedzący wśród uczonych mężów usłyszał, że ktoś płacze, i poznał, że to jego matka, Wstał tedy i poszedł do matki, a matka i ojciec wzięli go między siebie i wyszli z nim ze świątyni.

Lecz matka płakała dalej. Więc zapytało ją dziecko:

— Dlaczego płaczesz? Przyszedłem przecie do ciebie, skoro tylko usłyszałem twój głos.

— Jakże nie mam płakać? — rzekła matka. — Sądziłam, że jesteś stracony dla mnie.

Wyszli z miasta, zmrok zapadał, a matka płakała ciągle.

— Dlaczego płaczesz? — zapytało dziecko. — Nie wiedziałem, że dzień upłynął. Zdawało mi się, że to jeszcze rano, i przyszedłem do ciebie, jak tylko usłyszałem twój głos.

— Jakże nie mam płakać? — rzekła matka. — Szukałam cię cały dzień. Sądziłam, że jesteś stracony dla mnie.

Wędrowali całą noc, a matka płakała ciągle.

Gdy zaczęło świtać, rzekło dziecko:

— Dlaczego płaczesz? Nie szukałem swojej własnej chwały, lecz Bóg pozwolił mi robić cuda, ponieważ chciałem pomóc tym trzem biednym ludziom. Ale jak tylko usłyszałem twój głos, przyszedłem znów do ciebie.

— Synu mój — rzekła na to matka — płaczę, albowiem ty i tak stracony jesteś dla mnie. Nigdy już więcej nie będziesz należał do mnie. Odtąd dążeniem twoim w życiu będzie sprawiedliwość, twoją tęsknotą raj, a twoja miłość obejmie wszystkich tych biednych ludzi, którzy zapełniają ziemię.

C H U S T A Ś W I Ę T E J W E R O N I K I

I

Zdarzyło się w jednym z ostatnich lat panowania cesarza Tyberiusza, że pewien ubogi robotnik z winnicy i jego żona osiedlili się w samotnej chacie wysoko w Górach Sabińskich. Byli oni cudzoziemcami i żyli w największej samotności, nie odwiedzani przez nikogo. Pewnego jednak dnia, kiedy robotnik otworzył drzwi chaty, zobaczył ku swojemu zdumieniu siedzącą na progu skuloną starą kobietę. Owinięta była w zwykły szary płaszcz i wyglądała bardzo ubogo. Mimo to wydała mu się tak pełna godności, kiedy się podniosła i podeszła ku niemu, że pomyślał o tym, co podania opowiadają o boginiach, które pod postacią starej kobiety odwiedzają ludzi.

— Przyjacielu — powiedziała staruszka do robotnika — niech cię nie dziwi, że przespałam noc na twoim progu. Moi rodzice mieszkali w tej chacie i tu się właśnie urodziłam blisko dziewięćdziesiąt lat temu. Spodziewałam się, że znajdę ją pustą i zniszczoną. Nie wiedziałam, że ludzie na nowo objęli ją w posiadanie.

— Nie dziwię się, że spodziewałaś się zastać tę chatę, leżącą tak wysoko wśród odludnych gór pustą i zniszczoną — powiedział robotnik. — Ale ja i moja żona jesteśmy z dalekiego kraju, więc my, biedni cudzoziemcy, nie mogliśmy znaleźć lepszego mieszkania. A ty, która jesteś pewnie głodna i zmęczona po długiej wędrówce podjętej w tak podeszłym wieku, powinnaś raczej chętnie to powitać, że chata jest zamieszkała przez ludzi, a nie przez wilki z Gór Sabińskich. Znajdziesz w niej przecież teraz i posłanie, żeby na nim spocząć, i miskę koziego mleka, i kawałek chleba, jeśli nim nie pogardzisz.

Staruszka uśmiechnęła się lekko, ale ten uśmiech tak był przelotny, że nie zdołał rozproszyć wyrazu ciężkiej troski rozpościerającej się na jej twarzy.

— Spędziłam tu w górach całą moją młodość — powiedziała. — Jeszcze nie zapomniałam, jak się wypędza wilka z nory.

I rzeczywiście wyglądała tak mocno i krzepko, że robotnik z winnicy nie wątpił, iż mimo podeszłego wieku znalazłaby jeszcze siłę do walki z dzikim leśnym zwierzem.

Wówczas powtórzył zaproszenie i staruszka weszła do chaty. Zasiadła z biedakami do stołu i bez ociągania wzięła udział w posiłku. Ale choć zdawała się zadowolona, że je czarny chleb maczany w mleku, oboje, mąż i żona, myśleli sobie: „Skąd też przywędrowała ta staruszka? Widać, że ona częściej zjadała bażanty ze srebrnych półmisków, niż piła kozie mleko z glinianych misek”.

Od czasu do czasu staruszka podnosiła wzrok od jedzenia i rozglądała się dokoła, jakby chciała się odnaleźć w tej chacie. Nędzna izba o gołych glinianych ścianach i podłodze z ubitej ziemi rzeczywiście niewiele się zmieniła. Staruszka mogła nawet pokazać gospodarzom, że na ścianie znać jeszcze ślady psów i jeleni, które tam niegdyś narysował jej ojciec dla sprawienia uciechy dzieciom. A w górze na półce zdawało jej się, że widzi jeszcze skorupy z glinianego naczynia, do którego ona sama wlewała mleko.

Ale mąż i żona myśleli sobie: „To musi być prawda, że urodziła się w tej chacie, ale przecież czym innym zajmowała się w życiu niż dojeniem kóz i robieniem sera i masła”.

Zauważyli, że często była nieobecna myślami i że za każdym razem, gdy się opamiętywała, wzdychała ciężko z tajoną troską.

Wreszcie podniosła się od stołu. Podziękowała grzecznie za okazaną jej gościnność i poszła ku drzwiom.

Ale robotnikowi z winnicy wydała się w tej chwili tak godna pożałowania przez swą samotność i biedę, że zawołał:

— Jeśli się nie mylę, nie było twoim zamiarem opuścić tak prędko tę chatę, kiedyś się tu w nocy wspinała do góry. Jeśli rzeczywiście jesteś tak biedna, na jaką wyglądasz, miałaś pewnie zamiar spędzić tu resztę lat, jakie ci jeszcze pozostały do życia. A teraz chcesz odejść, ponieważ ja i moja żona zajęliśmy tę chatę.

Staruszka nie zaprzeczyła, że jego domysły są słuszne.

— Ale ta chata, która przez tyle lat stała opuszczona, należy równie do ciebie jak i do mnie — powiedziała. — Nie mam prawa wypędzać cię stąd.

— Jest to jednak chata twoich rodziców — powiedział robotnik — i ty masz oczywiście większe prawo do niej. Zresztą my jesteśmy młodzi, a ty stara. Dlatego ty zostań, a my pójdziemy!

Usłyszawszy te słowa staruszka zdziwiła się niezmiernie. Zwróciła się od progu i wpatrywała się w mężczyznę, jakby nie pojmując, co on przez to chce powiedzieć.

Ale teraz wmieszała się do rozmowy młoda żona.

— Jeśli pozwolisz sobie doradzić — powiedziała do męża — prosiłabym cię, abyś zapytał tej starej kobiety, czy nie zechce uważać nas za swoje dzieci i czy pozwoli nam zostać u niej i opiekować się nią. Jaką korzyść będzie miała z tego, że ofiarujemy jej tę nędzną chatę, a potem ją opuścimy. Byłoby dla niej niebezpiecznie mieszkać tu na pustkowiu. I z czego by żyła? Byłoby to to samo, jakbyśmy jej pozwolili umrzeć z głodu.

Staruszka podeszła do mężczyzny i kobiety i przyjrzała się im uważnie.

— Dlaczego mówicie w ten sposób? — zapytała. — Dlaczego okazujecie mi miłosierdzie? Jesteście mi przecież obcy.

Wtedy młoda kobieta odpowiedziała:

— Dlatego, że nam samym okazano raz wiele miłosierdzia.

II

W ten sposób stara kobieta zamieszkała w chacie robotnika z winnicy. Między nią a młodymi ludźmi wywiązała się wielka przyjaźń. Mimo to jednak nigdy im nie powiedziała, skąd przyszła i kim była, a oni rozumieli, że nie byłaby zadowolona, gdyby ją o to pytali.

Pewnego wieczora, kiedy po skończonej robocie wszyscy troje siedzieli na wielkim płaskim głazie przed wejściem i spożywali wieczerzę, spostrzegli starego człowieka idącego ścieżką w górę. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o szerokich barkach zapaśnika. Jego twarz miała wyraz ponury i ostry, czoło sklepiało się nad oczyma osadzonymi głęboko, linia ust wyrażała gorycz i pogardę. Szedł trzymając się prosto, ruchy miał szybkie.

Ubrany był skromnie, więc robotnik pomyślał natychmiast, gdy tylko go zobaczył: „To stary legionista, którego zwolniono ze służby; teraz wraca w rodzinne strony”.

Kiedy obcy znalazł się naprzeciw jedzących, stanął, jakby się wahał. Robotnik wiedząc, że ścieżka kończy się tuż za chatą, odłożył łyżkę i zawołał do niego:

— Czy zabłądziłeś, obcy człowiecze, żeś przyszedł tu, do tej chałupy? Nikomu się nie chce tu wspinać, o ile nie ma interesu do kogoś z nas, tu mieszkających.

Na te słowa obcy człowiek podszedł bliżej.

— Tak, masz rację — powiedział. — Zmyliłem drogę i teraz nie wiem, którędy iść. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś mi pozwolił odpocząć tu chwilę, a potem powiedział, jaką mam iść ścieżką, żeby zajść do jakiegoś folwarku.

To powiedziawszy usiadł na jednym z kamieni leżących przed chatą. Młoda kobieta zapytała go, czyby nie zechciał z nimi powieczerzać, ale odmówił z uśmiechem. Okazało się natomiast, że ma wielką ochotę do rozmowy z nimi. Wypytywał młodych ludzi o ich tryb życia, o pracę, a oni odpowiadali mu życzliwie i swobodnie.

Nagle robotnik zwrócił się do przybysza i on z kolei zaczął go wypytywać:

— Widzisz, jak tu żyjemy na pustkowiu, samotnie — powiedział. — Będzie już z rok, jak nie mówiłem z nikim prócz pasterzy i robotników z winnicy. Czybyś ty, który przybywasz z pewnością z jakiegoś obozowiska, nie mógł nam opowiedzieć czegoś o Rzymie i o cesarzu.

Ledwie to powiedział, zauważyła młoda żona, że stara kobieta posyła mu ostrzegawcze spojrzenie i ręką daje znaki, żeby uważać, co się mówi.

Przybysz tymczasem odpowiedział całkiem uprzejmie:

— Widzę, że bierzesz mnie za legionistę, i rzeczywiście, nie mylisz się, choć ja już dawno opuściłem służbę. Niewiele było do roboty dla nas, wojennych mężów, pod rządami Tyberiusza. A przecież był on niegdyś wielkim wodzem i to były szczęśliwe czasy w jego życiu. Teraz nie myśli o niczym innym, tylko jak się uchronić przed spiskami. Cały Rzym mówi o tym, że w zeszłym tygodniu kazał pojmać i stracić senatora Tycjusza, jedynie na podstawie błahego podejrzenia.

— Biedny cesarz, nie wie już nawet, co robi! — wykrzyknęła młoda kobieta. — Załamała ręce i trzęsła głową z żałości i zdumienia.

— Masz rację — powiedział przybysz, a po jego twarzy przemknął cień głębokiego smutku. — Tyberiusz wie, że wszyscy go nienawidzą, i to przyprawia go o szaleństwo.

— Co ty mówisz! — zawołała na to kobieta. — Dlaczego mielibyśmy go nienawidzieć? Żałujemy tylko, że nie jest już takim wielkim cesarzem, jakim był na początku swego panowania.

— Mylisz się — powiedział przybysz. — Wszyscy ludzie pogardzają Tyberiuszem i nienawidzą go. Jakżeby miało być inaczej? Jest przecie tylko strasznym, bezwzględnym tyranem. W Rzymie sądzą, że teraz będzie jeszcze bardziej nie do zniesienia, niż był dotąd.

— Czy stało się coś takiego, co by zrobiło zeń jeszcze gorszego niż dotąd potwora? — zapytał mężczyzna.

Zauważyła żona, że kiedy to powiedział, stara kobieta zaczęła dawać mu ostrzegawcze znaki, tak jednak nieznacznie, że ich nie spostrzegł.

Przybysz odpowiedział mu uprzejmie, ale równocześnie szczególny uśmiech pojawił mu się na ustach.

— Słyszałeś pewnie, że Tyberiusz miał aż dotąd w swoim otoczeniu przyjaciela, na którym mógł polegać i który zawsze mówił mu prawdę. Wszyscy inni przebywający na jego dworze to karierowicze i pochlebcy, którzy złe i podstępne czyny cesarza chwalili na równi z dobrymi i wspaniałymi jego czynami. Był przecież, jak już mówiłem, jeden człowiek, który się nie lękał powiedzieć, co sądzi o jego postępowaniu. Tym człowiekiem, bardziej odważnym niż senatorowie i wodzowie, była stara mamka cesarza, Faustyna.

— Tak, słyszałem o niej — rzekł robotnik. — Mówiono mi, że cesarz okazywał jej zawsze wiele przyjaźni.

— Tak, Tyberiusz umiał ocenić jej oddanie i wierność. Traktował tę biedną chłopkę, która przyszła kiedyś z nędznej chaty w Górach Sabińskich, jak swoją drugą matkę. Dopóki przebywał w Rzymie, umieścił ją w jednym z domów na Palatynie, żeby ją mieć stale w pobliżu. Żadnej ze znakomitych matron rzymskich nie wiodło się lepiej niż jej. Na ulicy noszono ją w lektyce, jej szaty były jak szaty cesarzowej. Kiedy cesarz przeniósł się na Capri, musiała mu towarzyszyć, a on kazał tam kupić dla niej willę, pełną niewolników i drogich sprzętów.

— Było jej naprawdę dobrze — powiedział mężczyzna.

Teraz już tylko on sam podtrzymywał rozmowę z przybyszem. Żona siedziała w milczeniu i ze zdumieniem śledziła zmianę, jaka dokonywała się w starej kobiecie. Od chwili przyjścia nieznajomego nie powiedziała ani słowa. Straciła swój łagodny i życzliwy wygląd. Odsunęła od siebie jedzenie, siedziała sztywna i wyprostowana, oparta o odrzwia, patrzyła prosto przed siebie z twarzą surową i skamieniałą.

— Cesarz chciał jej zapewnić szczęśliwy żywot — mówił przybysz — ale mimo wszelkich jego dobrodziejstw ona go także zawiodła.

Stara kobieta zadrżała na te słowa. Ale młoda uspokajająco położyła rękę na jej ramieniu. Potem zaczęła mówić swym ciepłym, łagodnym głosem.

— Nie mogę jednak uwierzyć, by Faustyna była tak bardzo szczęśliwa na dworze, jak ty mówisz — powiedziała zwracając się do przybysza. — Jestem pewna, że kochała Tyberiusza jak swego własnego syna. Rozumiem też, jaką dumą napełniała ją jego szlachetna młodość, ale i to potrafię zrozumieć, co to za ból był dla niej, gdy na starość opanowały go podejrzliwość i okrucieństwo. Z pewnością co dzień upominała go i ostrzegała. Okropne to było dla niej, że ciągle błagała nadaremnie. W końcu nie mogła już dłużej patrzeć na to, jak stacza się coraz bardziej i bardziej.

Przybysz aż się pochylił w jej stronę, zaskoczony tym, co usłyszał. Ale młoda kobieta nie spojrzała na niego. Oczy miała spuszczone, a mówiła cicho i pokornie.

— Może ty i masz rację w tym, co mówisz o tej starej kobiecie. Faustyna rzeczywiście nie była szczęśliwa na dworze. To jednak dziwne, że opuściła cesarza na starość, choć wytrwała przy nim przez całe życie.

— Co mówisz? — rzekł mężczyzna. — Stara Faustyna opuściła więc cesarza?

— Wymknęła się z Capri, tak że nikt o tym nie wiedział — powiedział przybysz. — Odeszła równie biedna, jak przyszła: nie wzięła z sobą nic ze swoich skarbów.

— I cesarz naprawdę nie wie, dokąd się udała? — zapytała młoda kobieta swym łagodnym głosem.

— Nie, nikt nie wie na pewno, dokąd poszła. Przypuszcza się jednak, że znalazła schronienie w swoich ojczystych górach.

— I cesarz nie wie, dlaczego odeszła? — zapytała młoda kobieta.

— Nie, cesarz nie wie nic o tym. Trudno mu przecież uwierzyć, by opuściła go dlatego iż raz powiedział do niej, że jak wszyscy inni służyła mu dla nagród i darów. Ona wie przecież, że cesarz nigdy nie wątpił w jej bezinteresowność i wierzy stale, że Faustyna znów dobrowolnie wróci do niego. Nikt bowiem nie rozumie tego lepiej niż ona, ze cesarz nie ma teraz żadnego przyjaciela.

— Nie znam jej — powiedziała młoda kobieta — ale sądzę, że potrafiłabym ci powiedzieć, dlaczego opuściła cesarza. Ta stara kobieta, wychowana była w prostocie i zbożnych obyczajach tu wśród tych gór, więc tęskniła do nich stale. Nie byłaby jednak z pewnością opuściła cesarza, gdyby jej nie obraził. Ale rozumiem, że po tym wszystkim poczuła, że ma prawo pomyśleć o sobie samej teraz, gdy już tak niewiele dni jej do życia zostało. Gdybym ja była tą kobietą z gór, postąpiłabym pewnie tak samo. Pomyślałabym, że zrobiłam już dość, służąc mojemu panu przez całe życie. Zostawiłabym w końcu życie w dostatku i łaskę cesarską, żeby dać pokosztować mojej duszy, nim odejdzie ona ode mnie w daleką wędrówkę, czci i uczciwości.

Przybysz spojrzał na młodą kobietę ociężale i posępnie.

— Nie myślisz o tym, że cesarz jest teraz okropniejszy niż kiedykolwiek. Nie ma nikogo, kto ty go mógł uspokoić, gdy opanowuje go podejrzliwość i pogarda wobec ludzi. Pomyśl tylko — ciągnął dalej i przewiercał młodą kobietę ponurym spojrzeniem na wylot — na całym świecie nie ma teraz nikogo, kogo by nie nienawidził, nikogo, kim by nie gardził, nikogo.

Kiedy wypowiedział te słowa pełne goryczy i zwątpienia, stara kobieta poruszyła się gwałtownie i zwróciła się ku niemu, ale młoda popatrzyła mu śmiało w oczy i odpowiedziała:

— Tyberiusz wie, że Faustyna wróci do niego, jak tylko cesarz tego zapragnie. Ale wprzód musi ona być pewna, że jej stare oczy nigdy więcej nie będą potrzebowały patrzeć na występek i hańbę na jego dworze.

Podnieśli się wszyscy przy tych słowach, a robotnik i jego żona stanęli przed starą kobietą, jakby ją broniąc.

Przybysz nie rzekł już więcej ani słowa, patrzył tylko na starą kobietę pytającym spojrzeniem. „Czy to twoje ostatnie słowo?” — zdawał się mówić. Wargi starej kobiety drżały i słowa nie chciały się z nich wydobyć.

— Gdyby cesarz kochał swoją starą służebnicę, powinien by zostawić ją w spokoju na jej ostatnie dni — powiedziała młoda kobieta.

Przybysz wahał się jeszcze, lecz nagle rozjaśniło się jego mroczne oblicze.

— Przyjaciele — powiedział — cóż jeszcze mogę wam powiedzieć o Tyberiuszu. Jest przecie jedna rzecz, której on nauczył się lepiej od innych, a jest nią wyrzeczenie się. Jedno wam jeszcze powiem: Gdyby ta staruszka, o której mówiliśmy, trafiła do tej chaty, przyjmijcie ją dobrze! Każdemu, kto jej pomoże, cesarz zapewnia swą łaskę!

Owinął się w swój płaszcz i oddalił się tą samą drogą, którą przyszedł.

III

Robotnik i jego żona nigdy już potem więcej nie mówili ze starą kobietą o cesarzu. Dziwili się między sobą, ze ona w swej podeszłej starości znalazła dość siły, żeby się wyrzec całego tego bogactwa i władzy, do których przywykła. „A może ona wróci wnet do Tyberiusza? — pytali jedno drugiego. — Kocha go jeszcze z pewnością. Opuściła go w nadziei, że go to przywiedzie do opamiętania i nakłoni, by porzucił swoje złe postępowanie.”

— Człowiek tak stary jak cesarz nie potrafi już zacząć życia od nowa — powiedział robotnik. — Jakże go uwolnić od tej jego wielkiej pogardy dla ludzi? Kto potrafi stanąć przed nim, by uczyć go kochać ludzi? Póki się to nie stanie, nic go nie zdoła uleczyć z podejrzliwości i złości.

— Ty wiesz, że jest ktoś, kto by to potrafił na pewno — rzekła żona. — Myślę o tym często, jakby to było, gdyby ci dwaj się spotkali. Lecz drogi Boga nie są naszymi drogami.

Zdawało się, że stara kobieta nie żałuje zupełnie swego dawnego życia. Po jakimś czasie młoda żona urodziła dziecko i kiedy staruszka zaczęła się nim zajmować, wydawała się tak zadowolona, jakby zapomniała o wszystkich swoich troskach.

Raz na pół roku otulała się w długi, szary płaszcz i schodziła w dół, do Rzymu. Nie odwiedzała tam jednak nikogo, tylko szła prosto na Forum. Zatrzymywała się tu przed małą świątynią wznoszącą się po jednej stronie wspaniałego rynku.

Świątynię tę stanowił właściwie tylko jeden ołtarz niezwykłej wielkości, stojący pod gołym niebem na wyłożonym marmurem dziedzińcu. Na wyniosłości ołtarza królowała Fortuna, bogini szczęścia, a u jej stóp widniał posąg Tyberiusza. Dokoła dziedzińca wznosiły się budynki dla kapłanów, składy opału i stajnie dla zwierząt ofiarnych.

Wędrówka starej Faustyny nie sięgała nigdy dalej niż do tej świątyni. Tu przychodzili zawsze ci, którzy chcieli się modlić o szczęście dla Tyberiusza. Skoro rzuciwszy okiem na świątynię, widziała, że zarówno posąg bogini jak cesarza uwieńczone są kwiatami, że płonie święty ogień, że przed ołtarzem gromadzą się pełne uwielbienia rzesze czcicieli, skoro słyszała rozbrzmiewające dokoła odmawiane półgłosem hymny kapłanów, zawracała i szła z powrotem w góry.

W ten sposób, nie potrzebując się pytać nikogo, dowiadywała się, że Tyberiusz znajduje się jeszcze wśród żywych i że we wszystkim wiedzie mu się dobrze.

Gdy podjęła swą wędrówkę po raz trzeci, spotkała ją rzecz niespodziewana. Kiedy podeszła do małej świątyni, zastała ją pustą i zaniedbaną. Przed posągiem nie palił się ogień i nie było widać nikogo z czcicieli. Parę zwisających zeschłych girland pozostało jeszcze po jednej stronie ołtarza i to było wszystko, co świadczyło o dawnej świetności. Kapłanów nie było, a statua cesarza pozbawiona straży była uszkodzona i obrzucona błotem.

Staruszka zwróciła się do pierwszego lepszego przechodnia z zapytaniem:

— Co to ma znaczyć? Czyżby Tyberiusz umarł? Czy mamy innego cesarza?

— Nie — odpowiedział Rzymianin. — Tyberiusz jest jeszcze cesarzem, ale myśmy już przestali się modlić za niego. Nasze modlitwy nie mogą mu już pomóc.

— Przyjacielu — powiedziała staruszka — mieszkam daleko stąd, w górach, tam nic nie wiedzą o tym, co dzieje się na świecie. Nie zechciałbyś mi powiedzieć, jakie to nieszczęście spotkało cesarza?

— Najokropniejsze z wszystkich nieszczęść — rzekł mężczyzna. — Dotknęła go choroba, nie znana dotąd w Italii, ale często spotykana na Wschodzie. Odkąd to nieszczęście spadło na cesarza, twarz mu się zmieniła, głos stał się podobny pomrukowi zwierzęcia, gniją mu palce u nóg i rąk. Na tę chorobę nie ma podobno lekarstwa. Przypuszcza się, że umrze za parę tygodni, ale jeśli nie umrze, musi się go usunąć, ponieważ człowiek tak chory i nędzny nie może dłużej sprawować władzy. Rozumiesz więc, że jego los jest przesądzony. Szkoda nawet wzywać bogów o szczęście dla niego. Nie warto nawet — dodał z lekkim uśmiechem. — Nikt się go już nie boi, ani się po nim niczego nie spodziewa. Po co mamy się trudzić dla niego?

Pozdrowił ją i odszedł, a staruszka stała jak ogłuszona.

Po raz pierwszy w życiu załamała się, wyglądała jak ktoś, kogo zmogła starość. Stała zgarbiona, z trzęsącą się głową, z rękoma szukającymi bezradnie w powietrzu.

Pragnęła odejść stąd czym prędzej, ale nogi wlokła powoli i szła potykając się. Rozglądała się za czymś, co by mogło jej posłużyć za laskę.

Po jakiejś chwili udało się jej ogromnym wysiłkiem woli przezwyciężyć znużenie. Wyprostowała się znowu i zmusiła do pójścia mocnym krokiem przez ulice pełne ludzi.

IV

W tydzień później wędrowała stara Faustyna w górę po stromych stokach wyspy Capri. Dzień był ciepły i okropne uczucie starości i znużenia nawiedziło ją znowu, gdy wspinała się po krętych ścieżkach i wyrąbanych w skale stopniach, które wiodły do willi Tyberiusza.

Uczucie to spotęgowało się jeszcze, gdy zaczęła spostrzegać, jak wszystko się zmieniło w czasie, gdy była daleko stąd. Rzeczywiście, dawniej w górę i w dół po tych schodach spieszyły tłumy ludzi. Roiło się tu od senatorów, niesionych przez olbrzymich Libijczyków, od posłów z prowincji, co przybywali w długim orszaku niewolników, od szukających posad, od znakomitych mężów, zapraszanych do wzięcia udziału w uroczystościach urządzanych przez cesarza.

Ale dziś te schody i ścieżki były całkiem puste. Szarozielone jaszczurki były jedynymi żyjącymi stworzeniami, jakie stara kobieta spostrzegała na swej drodze.

Zdumiewała się, że wszystko jakby już zaczynało się rozpadać. Choroba cesarza trwała najwyżej kilka miesięcy, a przecież już trawa zdążyła się zakorzenić w szparach między marmurowymi płytami. Szlachetne rośliny, hodowane w pięknych wazach, zdążyły uschnąć, a swawolni szkodnicy, którym nikt nie usiłował nawet przeszkodzić, w kilku miejscach połamali balustradę.

Ale najdziwniejszy z wszystkiego wydawał jej się całkowity brak ludzi. Jeśli nawet obcym zabronione było pokazywanie się na wyspie, to przecież powinny się tu znajdować jeszcze te niezliczone rzesze żołnierzy i niewolników, tancerek i muzykantów, kucharzy i nakrywających stoły, straży pałacowej i ogrodników, którzy należeli do służby cesarskiej .

Dopiero gdy Faustyna doszła do najwyższego tarasu, zobaczyła dwóch starych niewolników siedzących na schodach przed willą. Kiedy się do nich zbliżyła, podnieśli się i skłonili przed nią.

— Bądź pozdrowiona, Faustyno! — powiedział jeden. — To bóg cię jakiś przysłał, żebyś ulżyła naszym nieszczęściom.

— Co to znaczy, Milo? — zapytała Faustyna. — Dlaczego tu tak pusto? Powiedziano mi przecież, że Tyberiusz jest jeszcze na Capri.

— Cesarz wypędził wszystkich swoich niewolników, ponieważ podejrzewał, że to ktoś z nas dał mu do picia zatrute wino i że to wywołało chorobę. Byłby wypędził także mnie i Tytusa, gdybyśmy się mu nie sprzeciwili. Ty wiesz przecie, że służyliśmy cesarzowi i jego matce przez całe nasze życie.

— Pytam nie tylko o niewolników — powiedziała Faustyna. — Gdzie są senatorowie i wodzowie? Gdzie zaufani cesarza i wszyscy ci schlebiający mu karierowicze?

— Tyberiusz nie chce już pokazywać się obcym — powiedział niewolnik. — Senator Lucjusz i Marco, przywódca straży przybocznej, przychodzą tu każdego dnia po rozkazy. Nikomu więcej nie wolno zbliżać się do niego.

Faustyna szła po schodach do środka willi. Przed nią szedł niewolnik. Zapytała go po drodze:

— Co mówią lekarze o chorobie Tyberiusza?

— Żaden z nich nie zna się na leczeniu tej choroby. Nie wiedzą nawet, czy uśmierca szybko, czy powoli. Ale to ci powiem, Faustyno, że Tyberiusz musi umrzeć, jeśli tak jak teraz będzie odmawiał przyjmowania pokarmów z obawy, że mogą być zatrute. Wiem też, że chory człowiek nie może wytrzymać czuwania dzień i noc, jak to robi cesarz bojąc się, aby go nie zamordowano we śnie. Jeśli ci zechce zaufać, jak w dawnych dniach, to może uda ci się go nakłonić do jedzenia i snu. W ten sposób możesz przedłużyć jego życie o wiele dni.

Niewolnik prowadził Faustynę przez liczne krużganki i dziedzińce na taras, gdzie Tyberiusz zwykł był przebywać, gdy chciał nacieszyć oczy widokiem pięknych zatok morskich i dumnego Wezuwiusza.

Kiedy Faustyna wyszła na taras, ujrzała tu jakieś okropne stworzenie o opuchłej twarzy i zwierzęcych rysach. Jego ręce i nogi były poowijane w białe bandaże, ale wystawały z nich na wpół zgniłe palce. Szaty tego człowieka były zakurzone i brudne. Widocznie nie był w stanie sam chodzić, tylko musiał czołgać się po tarasie. Leżał z zamkniętymi oczyma na drugim końcu balustrady i nie poruszył się, gdy wszedł niewolnik z Faustyną.

Faustyna szepnęła do niewolnika, który szedł przed nią:

— Milo, jakże może taki człowiek znajdować się na tarasie cesarza? Weź go stąd czym prędzej! Ale ledwie to wyrzekła, ujrzała, że niewolnik zgina się do ziemi przed leżącym nędznym człowiekiem.

— Cesarzu Tyberiuszu — powiedział — przynoszę ci nareszcie pomyślną nowinę.

W tejże chwili zwrócił się do Faustyny, ale tu cofnął się zdumiony nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.

Nie miał już przed sobą dumnej matrony, wyglądającej tak krzepko, że można się było spodziewać, iż dosięgnie wieku Sybilli. W tej chwili pogrążyła się całkiem w bezsilną starość i niewolnik ujrzał przed sobą zgarbioną staruszkę z zamglonym spojrzeniem, szukającą po omacku rękoma.

Chociaż Faustyna słyszała, że cesarz jest tak okropnie zmieniony, przecież ani na chwilę nie przestawała go sobie wyobrażać jako silnego, krzepkiego mężczyznę, jakim go widziała ostatnio. Słyszała też od kogoś, że ta choroba rozwija się powoli podobno i że potrzeba lat, aby zmienić człowieka. Lecz tu postępowała z taka gwałtownością, że już po paru miesiącach uczyniła cesarza kimś nie do poznania.

Powlokła się ku cesarzowi. Nie była w stanie mówić, milcząc stała przy nim i płakała.

— Przyszłaś wreszcie Faustyno — powiedział nie otwierając oczu. — Leżę i wyobrażam sobie, że ty stoisz i płaczesz nade mną. Nie mam odwagi spojrzeć z obawy, że to jest tylko złudzenie.

Wtedy staruszka usiadła przy nim. Podniosła jego głowę i położyła ją na swoich kolanach.

Tyberiusz leżał nadal cicho, nie patrząc na nią. Ogarnęło go uczucie wielkiego uciszenia i w chwilę później zapadł w spokojny sen.

V

W kilka tygodni później jeden z niewolników cesarza wędrował do samotnej chaty w Górach Sabińskich. Miało się ku wieczorowi i robotnik z winnicy wraz z żoną stali w drzwiach patrząc, jak słońce gaśnie na dalekim zachodzie. Niewolnik zszedł ze ścieżki i podszedłszy bliżej pozdrowił ich. Potem wyjął ciężką sakiewkę, którą miał zatkniętą za pasem i złożył ją w ręce mężczyzny.

— Posyła ci to Faustyna, stara kobieta, której okazałeś miłosierdzie — powiedział niewolnik. — Prosi cię, żebyś za te pieniądze kupił sobie własną winnicę i zbudował dom, który by jednak nie leżał tak wysoko jak gniazda orłów.

— Więc stara Faustyna jeszcze żyje, naprawdę? — pytał mężczyzna. — Szukaliśmy jej wśród skał i bagien. Kiedy nie wróciła do nas, myślałem, że znalazła śmierć w tych nędznych górach.

— Nie pamiętasz — wmieszała się do rozmowy żona — że ja nie chciałam wierzyć w jej śmierć? Czy ci nie mówiłam, że wróciła do cesarza?

— Tak — przyznał robotnik — rzeczywiście tak mówiłaś i cieszę się z tego, że miałaś rację. Nie tylko dlatego, że Faustyna jest teraz na tyle bogata, aby nam pomóc w naszej biedzie, lecz także ze względu na cesarza, którego mi żal.

Niewolnik chciał ich zaraz pożegnać, aby zanim zapadnie zmrok dotrzeć do zamieszkałych okolic, lecz nie zgodzili się na to.

— Musisz u nas zostać aż do rana — powiedzieli. — Nie pozwolimy ci iść, zanim nam nie opowiesz wszystkiego, co się działo z Faustyna. Dlaczego wróciła do cesarza? Jakie było ich spotkanie? Czy są teraz szczęśliwi przebywając razem?

Niewolnik ustąpił wobec tych nalegań. Wszedł z nimi do chaty i opowiedział im przy wieczerzy o chorobie cesarza i powrocie Faustyny.

Kiedy skończył, spostrzegł, że oboje siedzą nieporuszenie, zdjęci wielkim zdumieniem. Twarze mieli zwrócone ku ziemi, jakby nie chcieli zdradzić wzruszenia, które ich ogarnęło.

W końcu mężczyzna podniósł głowę i powiedział do swojej żony:

— Czy nie sądzisz, że to jest zrządzenie Boże?

— Tak — rzekła żona — z pewnością po to posłał nas Bóg przez morze tu do tej chaty. Na pewno było to jego zamiarem, kiedy sprowadził tę starą kobietę do naszych drzwi.

Jak tylko żona powiedziała te słowa, robotnik zwrócił się znów do niewolnika.

— Przyjacielu — powiedział do niego. — Zaniesiesz poselstwo ode mnie do Faustyny! Powiedz jej słowo w słowo! Pozdrawia cię twój przyjaciel, robotnik z winnicy w Górach Sabińskich. Widziałeś tę młodą kobietę, która jest moją żoną? Czy nie wydała ci się piękna i kwitnąca zdrowiem? A przecież cierpiała kiedyś na tę samą chorobę, która nawiedziła teraz Tyberiusza.

Niewolnik cofnął się zdumiony, ale robotnik ciągnął dalej i coraz dobitniej:

— Gdyby Faustyna nie chciała wierzyć moim słowom, powiedz jej, że ja i moja żona jesteśmy z Azji, z Palestyny, z kraju, gdzie ta choroba występuje często! A tam jest takie prawo, że trędowatych wyrzuca się z miast i wsi, muszą oni mieszkać na odludnych miejscach szukając sobie siedzib w grobach i grotach skalnych. Powiedz Faustynie, że moja żona jest dzieckiem chorych rodziców, urodzonym w grocie skalnej! Dopóki była mała, była zdrowa, ale kiedy wyrosła na młodą pannę, dotknęła ją ta choroba.

Robotnik skończył, a niewolnik schylił głowę z życzliwym uśmiechem i rzekł do niego:

— Jakże chcesz, żeby Faustyna ci uwierzyła! Widziała twoją żonę zdrową i kwitnącą, a ona przecież wie, że nie ma lekarstwa na tę chorobę.

Lecz mężczyzna odparł:

— Byłoby dla niej najlepiej, gdyby mi uwierzyła. Ale ja mogę mieć na to świadków. Niech pośle do Nazaretu w Galilei, aby się wywiedzieć o tym. Tam każdy człowiek potwierdzi moje zeznanie.

— A może to jakieś bóstwo cud uczyniło, że twoja żona została uleczona? — zapytał niewolnik.

— Tak — odpowiedział robotnik — mówisz tak właśnie, jak było. Pewnego dnia wśród chorych przebywających na pustkowiu rozeszła się wieść: „Słuchajcie, pojawił się wielki prorok w mieście Nazarecie. Pełen jest mocy Ducha Bożego i potrafi uleczyć waszą chorobę przez położenie dłoni na waszym czole”. Ale chorzy żyjący w takiej nędzy nie chcieli wierzyć w prawdziwość tej wieści. „Nas nie można uleczyć — mówili. — Od czasu wielkich proroków nikt nie potrafił uratować ani jednego z nas z tej niedoli.”

Ale był wśród nich ktoś, kto uwierzył, a była to właśnie młoda dziewczyna. Odeszła od swoich, aby szukać drogi do miasta Nazaretu, gdzie przebywał prorok. I pewnego dnia wędrując przez rozległe równiny spotkała wysokiego mężczyznę o bladej twarzy i włosach układających się w równe, czarne pukle. Jego ciemne oczy błyszczały jak gwiazdy i pociągały ją ku sobie. Lecz zanim się spotkali, zawołała do niego: „Nie zbliżaj się do mnie, bo jestem nieczysta, powiedz mi tylko, gdzie mogę znaleźć proroka z Nazaretu!” Ale ów mąż szedł dalej ku niej i kiedy podszedł już zupełnie blisko, zapytał: „Po co szukasz proroka z Nazaretu?” — „Szukam go, aby położył rękę na moim czole i uleczył mnie z choroby.” Wtedy ów mąż przystąpił do niej i położył rękę na jej czole. Ale ona rzekła do niego: „I cóż mi z tego, że ty kładziesz rękę na moim czole? Nie jesteś przecie prorokiem?” Wtedy on uśmiechnął się do niej i rzekł: „Idź teraz do miasta leżącego tam na zboczu góry i pokaż się kapłanom!”

Chora myślała sobie: „Szydzi ze mnie, ponieważ wierzę, że mogę być uzdrowiona. Od niego się nie dowiem tego, na czym mi zależy”. I poszła dalej. Wkrótce potem zobaczyła mężczyznę jadącego konno przez rozległe pola, na polowanie. Gdy podjechał na odległość głosu, zawołała do niego: „Nie zbliżaj się do mnie, jestem nieczysta! Powiedz mi tylko, gdzie mogę znaleźć proroka z Nazaretu!” — „Czego chcesz od proroka?” — zapytał ją mężczyzna jadąc wolno w jej stronę. „Chciałabym tylko, żeby położył rękę na moim czole i uleczył mnie z mojej choroby”. Mężczyzna podjechał jeszcze bliżej. „Z jakiej choroby chcesz być uleczona? — zapytał. — Potrzebujesz może lekarza?” — „Czyż nie widzisz, że jestem nieczysta! — powiedziała. — Jestem dzieckiem trędowatych rodziców, urodzonym w grocie skalnej.” Ale mężczyzna jechał dalej ku niej, była bowiem piękna i delikatna jak świeżo rozkwitły kwiat. „Jesteś najpiękniejszą dziewczyna w Judei” — zawołał z uniesieniem. „Nie drwij ze mnie, ty także — rzekła. — Wiem, że moja twarz jest przeżarta, a mój głos podobny rykowi dzikiego zwierzęcia.” Lecz on zajrzał jej w oczy głęboko i powiedział: „Twój głos dźwięczy jak strumyk na wiosnę, gdy płynie po kamieniach, a twoja twarz jest delikatna jak chusta z miękkiego jedwabiu”.

I właśnie znalazł się tak blisko niej, że mogła zobaczyć swoją twarz w błyszczących okuciach, które zdobiły jego siodło. „Przeglądnij się!” — powiedział. Spojrzała i zobaczyła twarz gładką i delikatną jak skrzydło motyla, który dopiero co się rozwinął. „Co to jest? — zapytała. — To nie jest moja twarz!” — „Tak, twoja!” — powiedział jeździec. — „Ale mój głos, czy nie jest charczący? Czy nie brzmi jakby wozy toczyły się po kamienistej drodze?” — „Nie, dźwięczy jak najpiękniejsze pieśni grającego na cytrze” — powiedział jeździec.

Odwróciła się i pokazała za siebie na przebytą drogę. „Nie wiesz, kim jest ów człowiek, który właśnie teraz znika za tymi dwoma dębami?” — zapytała jeźdźca. „To ten, o którego pytałaś, to prorok z Nazaretu” — rzekł mężczyzna. Wtedy złożyła w zdumieniu ręce i łzy napłynęły jej do oczu. „O Ty, Święty, Bożą obdarzony mocą! — zawołała. — Ty mnie uzdrowiłeś!”

Jeździec wziął ją na siodło i zawiózł do miasta leżącego na zboczu góry. Poszedł z nią do starszych kapłanów i opowiedział wobec nich, jak ją znalazł. Wypytywali go dokładnie, ale kiedy usłyszeli, że dziewczyna urodzona jest na pustkowiu z chorych rodziców, nie chcieli uwierzyć w, jej uzdrowienie. „Idź z powrotem tam, skąd przyszłaś — powiedzieli. — Jeśli byłaś chora, musisz nią pozostać przez całe twoje życie. Nie wolno ci przychodzić tu do miasta, żeby zarażać nas swoją chorobą!”

Powiedziała tedy do nich: „Wiem, że jestem zdrowa, prorok z Nazaretu położył bowiem rękę na moim czole”.

Usłyszawszy to wykrzyknęli: „Kimże on jest, żeby nieczystych mógł czynić czystymi? To wszystko jest omamienie złych duchów! Wracaj do swoich, abyś nie przywiodła nas wszystkich na zgubę!”

Nie chcieli uznać jej za uzdrowioną i zabronili jej przebywać w mieście. Ogłosili, że każdy, kto jej udzieli pomocy, będzie również uznany za nieczystego.

Skoro kapłani wydali ten wyrok, młoda dziewczyna powiedziała do mężczyzny, który ją znalazł na polu. „Gdzie się teraz podzieję? Muszę znowu wrócić na pustkowie do chorych!”

Ale mężczyzna wziął ją na swojego konia i powiedział do niej: „Nie wrócisz już więcej do chorych mieszkających w skalnych norach, ale ujdziemy stąd oboje do innego kraju, za morze, gdzie nie ma praw dla czystych i nieczystych”. I oboje...

Lecz tu podniósł się niewolnik i przerwał opowiadanie robotnika.

— Nie potrzebujesz nic więcej dodawać — powiedział. — Znasz dobrze góry, więc wstań raczej i odprowadź mnie kawałek, abym zaczął moją powrotną drogę już w nocy nie czekając rana! Cesarz i Faustyna powinni jak najrychlej usłyszeć te nowiny.

Kiedy robotnik z winnicy odprowadziwszy niewolnika wrócił do chaty, jego żona jeszcze czuwała.

— Nie mogę spać — powiedziała. — Myślę o tym, że oto ci dwaj mają się spotkać. Ten, który kocha wszystkich ludzi, i ten, który ich nienawidzi. Zdaje mi się, jakby to spotkanie miało świat poruszyć z posad.

VI

I tak stara Faustyna znalazła się w odległej Palestynie, w drodze do Jerozolimy. Nie chciała, aby polecenie odszukania proroka i sprowadzenia go do cesarza powierzono komu innemu. Z pewnością myślała sobie: „To, czego my żądamy od tego obcego człowieka, jest nie do uzyskania ani siłą, ani darami. Ale może on to uczyni, gdy ktoś padnie mu do nóg i powie, w jakiej niedoli pogrążony jest cesarz. A któż może gorliwiej orędować za Tyberiuszem od tej, którą jego nieszczęścia bolą równie dotkliwie jak jego samego?”

Nadzieja, że może się uda uratować Tyberiusza, odmłodziła Faustynę. Bez utrudzenia zniosła długą podróż morską do Joppe, a w drodze do Jerozolimy nie używała lektyki, tylko jechała konno. Zdawała się znosić uciążliwą podróż równie łatwo jak szlachetni Rzymianie, żołnierze i niewolnicy, stanowiący jej orszak.

Ta jazda z Joppe do Jerozolimy napełniała serce starej kobiety radością i błogą nadzieją. Czas był wiosenny i równina Saronu, przez którą jechali w pierwszych dniach podróży, wyglądała jak błyszczący kobierzec kwiatów. Nawet drugiego dnia jazdy, gdy zapuścili się między góry Judei, nie przestały im towarzyszyć kwiaty. Wszystkie te różnego kształtu wzgórza, wśród których wiła się droga, obsadzone były drzewami owocowymi w pełnym rozkwicie. I kiedy podróżni zmęczyli się patrzeniem na różane kwiaty moreli i brzoskwiń, ich oczy mogły spocząć na młodej winorośli, która wystrzelała z czarnobrązowych pni i rosła tak bujnie, że niemal na oczach ludzkich.

Ale nie tylko kwiaty i wiosenna zieleń uprzyjemniały jazdę. Największy jej urok stanowiły gromady ludzi, które tego rana były w drodze do Jerozolimy. Ze wszystkich bocznych dróg i ścieżek, z samotnych wzgórz i najodleglejszych zakątków równiny szli wędrowcy. Gdy dostawali się na drogę wiodącą do Jerozolimy, pojedynczy podróżni przyłączali się do większych gromad i wśród wielkiej radości ruszali naprzód. Dokoła starego mężczyzny, jadącego na kołyszącym się wielbłądzie, szli jego synowie i córki, zięciowie i synowie oraz wszystkie wnuki. Była to tak liczna rodzina, że tworzyła jakby małą armię. Starą matkę, zbyt słabą, aby iść mogła, wzięli synowie na ramiona, a ona, pełna dumy, pozwoliła się tak wieść wśród rzesz z szacunkiem ustępujących z drogi.

Rzeczywiście był to ranek, który nawet najbardziej zasmuconego napawał radością. Wprawdzie niebo nie było czyste, lecz powleczone lekkimi białoszarymi chmurami, nikt jednak z podróżnych ani myślał uskarżać się na to, że przyćmiły one nieco mocny blask słońca. Pod tym zawoalowanym niebem woń kwitnących drzew i świeżo rozwiniętych liści nie ulatniała się tak szybko w rozległej przestrzeni, ale zatrzymywała się chwilę nad drogami i polami. A piękny ten dzień, stłumionym światłem i powietrzem bez ruchu przypominający ciszę i spokój nocy, jakby udzielał czegoś ze swej istoty wszystkim tym spieszącym gromadom ludzkim. Ciągnęli więc naprzód wesoło, a przecież uroczyście, przyciszonym głosem śpiewając pradawne hymny lub grając na dziwnych starodawnych instrumentach, z których wychodziły tony podobne do brzęczenia komara albo cykania konika polnego.

Stara Faustyna przejeżdżając wśród tych wszystkich ludzi zaraziła się po prostu ich zapałem i radością. Przynagliła swojego wierzchowca do większego pośpiechu mówiąc równocześnie do młodego Rzymianina, jadącego u jej boku:

— Śniło mi się tej nocy, że widziałam Tyberiusza, który mnie prosił, aby nie odkładać podróży, tylko dziś jeszcze stanąć w Jerozolimie. Zdaje mi się, że to bogowie chcieli mi przesłać taką wskazówkę, abym nie zmarnowała tego pięknego dnia, tylko ciągnęła dalej.

Właśnie gdy to powiedziała, dotarli na szczyt rozległego górskiego grzbietu i tu mimo woli zatrzymała się Faustyna. Przed nią roztaczała się wielka, głęboka kotlina, okolona pięknymi wzgórzami, a z ciemnej i cienistej głębi doliny wznosiła się ogromna skała, na której wierzchołku rozłożyła się Jerozolima.

Ale małe górskie miasto, które ze swoimi murami i wieżami leżało podobne koronie wieńczącej płaskie wzniesienie skały, było tego dnia powiększone tysiąckrotnie. Wszystkie wzgórza dokoła doliny pokryte były różnobarwnymi namiotami i tłumem ludzi.

Faustyna domyśliła się, że cała ludność kraju zebrała się w Jerozolimie, dla uczczenia jakiegoś wielkiego święta. Większość przybyszów z daleka przybyła już wcześniej i zdążyła rozbić namioty, natomiast mieszkający w pobliżu miasta nadciągali jeszcze. Widać było, jak płynęli w dół z tych wszystkich jasnych wzgórz, niby nieprzerwana rzeka białych szat, śpiewów i świątecznej radości.

Stara kobieta przyglądała się długą chwilę tym płynącym masom ludzkim i ciągnącym się szeregom namiotów. Potem powiedziała do młodego Rzymianina jadącego u jej boku:

— Naprawdę, Sulpicjuszu, chyba to cały naród przybył do Jerozolimy.

— Tak jest w istocie — odpowiedział Rzymianin, którego Tyberiusz wyznaczył, aby towarzyszył Faustynie, dlatego właśnie, że przez wiele lat przebywał w Judei. — Obchodzą teraz wielkie święto wiosenne i na nie wszyscy ludzie, tak starzy jak młodzi, ciągną do Jerozolimy.

Faustyna zastanowiła się chwilę.

— Cieszę się, że przybyliśmy do tego miasta właśnie w dniu, w którym lud obchodzi swoje wielkie święto. To widomy znak, że bogowie sprzyjają naszej podróży. Czy nie uważasz za możliwe, że również ten, którego my szukamy, prorok z Nazaretu, przybył do Jerozolimy dla wzięcia udziału w święcie?

— Masz rację, Faustyno — powiedział Rzymianin. — Jest chyba tu, w Jerozolimie. To naprawdę zrządzenie bogów. Jakkolwiek jesteś silna i wytrzymała, możesz to jednak uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyby cię ominęła, długa i uciążliwa podróż do Galilei.

Podjechał od razu do grupki wędrowców, którzy właśnie przeciągali obok nich i zapytał, jak sądzą, czy prorok z Nazaretu może być w Jerozolimie.

— Widywaliśmy go tu rokrocznie o tej porze — odpowiedział jeden z podróżnych. — Z pewnością przybył także i w tym roku, jest to bowiem pobożny i sprawiedliwy człowiek.

Jakaś kobieta wyciągnęła rękę i wskazała na wzgórze, leżące na wschód od miasta.

— Widzisz to górskie zbocze porosłe drzewami oliwnymi? — powiedziała. — Tam zwykle rozbijają swe namioty Galilejczycy i tam uzyskasz najpewniejsze wiadomości o tym, którego szukasz.

Pociągnęli dalej, zjeżdżając najpierw wijącą się ścieżką w głąb doliny, a potem wspinając się na górę Syjon, aby się dostać do miasta leżącego na jej szczycie.

Wzdłuż stromo wznoszącej się drogi biegły niskie mury, a na nich siedziała i leżała niezliczona ilość żebraków i kalek, wzywających miłosierdzia podróżnych.

Gdy tak jechali powoli, jedna z kobiet żydowskich podeszła do Faustyny.

— Widzisz — powiedziała wskazując palcem na jednego z żebraków siedzących na murze — to jest Galilejczyk. Przypominam sobie, że go widywałam wśród uczniów proroka. On ci może powiedzieć, gdzie znajdziesz tego, którego szukasz.

Faustyna podjechała z Sulpicjuszem do mężczyzny, którego kobieta wskazała. Był to ubogi, stary człowiek z wielką siwiejącą brodą. Twarz jego była opalona, a ręce zgrubiałe od roboty. Nie domagał się jałmużny, był tak zajęty jakimiś ponurymi myślami, że nawet nie patrzył na przejeżdżających.

Nie słyszał nawet, że Sulpicjusz mówi do niego, tak że ten musiał kilka razy powtórzyć swoje pytanie.

— Przyjacielu, mówili mi, że jesteś Galilejczykiem. Proszę cię więc, abyś mi powiedział, gdzie mogę znaleźć proroka z Nazaretu.

Galilejczyk drgnął cały i zmieszany rozglądnął się dokoła. Kiedy jednak zrozumiał, czego od niego żądają, wpadł w gniew i przerażenie.

— Co mówisz! — wybuchnął. — Dlaczego pytasz mnie o tego człowieka? Nic o nim nie wiem. Nie jestem z Galilei.

Tu wmieszała się do rozmowy żydowska kobieta.

— Widywałam cię przecie z nim. Nie bój się, tylko powiedz tej szlachetnej Rzymiance, która jest przyjacielem cesarza, gdzieby mogła go jak najszybciej znaleźć!

Ale zdjęty strachem uczeń stawał się coraz bardziej rozdrażniony.

— Czy wszyscy ludzie dziś poszaleli? — powiedział. — Czy ich zły duch opętał, że raz po raz przychodzą i pytają mnie o tego człowieka? Dlaczego nikt mi nie wierzy, kiedy mówię, że nie znam tego proroka? Nie przyszedłem z jego krainy! Nigdy go nie widziałem!

Ta gwałtowność zwróciła na niego uwagę kilku żebraków siedzących obok na murze. Zaczęli oni także zbijać jego słowa.

— Oczywiście, że należałeś do jego uczniów — mówili. — Przyszedłeś z nim z Galilei.

Ale ów człowiek wyciągnął ręce ku niebu i zawołał:

— Nie mogłem dziś wytrzymać w Jerozolimie z powodu tego człowieka, a teraz nie dają mi spokoju nawet tu wśród żebraków. Dlaczego nie chcecie mi wierzyć, kiedy wam mówię, że nigdy go nie widziałem.

Faustyna odwróciła się wzruszając ramionami.

— Jedźmy dalej — powiedziała. — Ten człowiek jest przecież szalony. Od niego nie dowiemy się niczego.

Pociągnęli dalej w górę zbocza. Faustyna była jakieś dwa kroki od bramy, gdy owa izraelska kobieta, która chciała jej pomóc w znalezieniu proroka, zawołała na nią, żeby uważać. Faustyna ściągnęła cugle i ujrzała tuż pod kopytami końskimi leżącego na ziemi człowieka. Po prostu cud, że nie został dotąd stratowany przez zwierzęta czy ludzi, bo przecież leżał jak długi w kurzu gościńca, tam właśnie gdzie ścisk był największy.

Leżał na wznak i patrzył w górę nieruchomo, spojrzeniem zgasłym i bez blasku. Ani drgnął, choć wielbłądy stawiały swoje ciężkie nogi tuż przy nim. Był biednie ubrany, a teraz w dodatku powalany kurzem i ziemią. Istotnie nasypał na siebie tyle piasku, że wyglądało to tak, jakby chciał się ukryć, aby tym łatwiej zostać przejechany czy rozdeptany.

— Cóż to jest? Dlaczego ten człowiek leży tu na drodze? — zapytała Faustyna.

W tej chwili leżący zaczął wołać do przechodniów:

— Bracia i siostry, przez litość, wjeżdżajcie na mnie waszymi końmi i zwierzętami jucznymi! Nie omijajcie mnie! Wdepczcie mnie w proch! Zdradziłem krew niewinną. Wdepczcie mnie w proch!

Sulpicjusz chwycił za cugle konia Faustyny i odprowadził go na bok.

— To jest grzesznik, który chce czynić pokutę — powiedział. — Nie przerywaj sobie jazdy z tego powodu. To dziwni ludzie, trzeba im pozwolić chodzić własnymi drogami.

Człowiek na drodze nie przestawał wołać:

— Postawcie waszą nogę na moim sercu! Każcie wielbłądowi rozdeptać moją pierś, a osłowi stanąć kopytami na moich oczach!

Lecz Faustynie zdawało się, że nie potrafi przejechać obok tego nieszczęśnika, że musi mu jakoś pomóc, żeby się podniósł. Nadal stała przy nim w milczeniu.

Owa izraelska kobieta, która już poprzednio chciała się jej przysłużyć, przecisnęła się teraz znów do niej.

— Ten człowiek także należał do uczniów proroka — powiedziała. — Chcesz, abym zapytała go o jego mistrza?

Faustyna skinęła potwierdzająco głową, a kobieta schyliła się nad leżącym.

— Gdzie wy, Galilejczycy, podzieliście dziś swojego mistrza? — zapytała. — Spotykam was rozproszonych po drogach i ścieżkach, a jego nie widzę nigdzie.

Kiedy zapytała w ten sposób, człowiek leżący w pyle drogi podniósł się na kolana.

— Cóż za zły duch cię namówił, abyś mię pytała o niego? — powiedział głosem pełnym rozpaczy. — Widzisz przecie, że tarzam się w pyle drogi, aby mnie podeptano. Czy ci nie dosyć! Przychodzisz jeszcze i pytasz mnie, gdzie go podziałem!

— Nie rozumiem, o co ci chodzi — powiedziała kobieta. — Chcą przecie tylko wiedzieć, gdzie jest twój mistrz?

Gdy powtórzyła to pytanie, człowiek ów zerwał się z ziemi i zatkał uszy rękoma.

— Biada ci, że nie pozwolisz mi umrzeć spokojnie! — wykrzyknął. Przedarł się przez ludzi, którzy się tłoczyli u bramy, i pognał przed siebie wyjąc z przerażenia, a jego podarte szaty, łopotały dokoła niego jak ciemne skrzydła.

— Wydaje mi się, jakbyśmy przybyli do narodu szaleńców — powiedziała Faustyna patrząc, jak uciekał. Widok uczniów tego proroka przygnębił ją. Czyż człowiek, który do swoich zwolenników zaliczał takich pomyleńców, był w stanie zrobić coś dla cesarza?

Nawet owa Izraelitka wyglądała zmartwiona i powiedziała z wielką powagą do Faustyny.

— Pani, nie zwlekaj z odszukaniem tego, którego chcesz znaleźć! Lękam się, że spotkało go coś złego, skoro jego uczniowie odchodzą od zmysłów i znieść nie mogą, gdy ktoś o nim mówi.

Faustyna ze swoim orszakiem wjechała wreszcie pod sklepienie bramy i wydostała się na ciasne, ciemne ulice, rojące się od ludzi. Przedostanie się przez miasto zdawało się prawie niemożliwością. Jeźdźcy musieli zatrzymywać się raz po raz. Niewolnicy i żołnierze nadaremnie usiłowali utorować drogę. Ludzie pędzili dalej naprzód zwartą, nie dającą się powstrzymać falą.

— Doprawdy — rzekła stara kobieta do Sulpicjusza — ulice Rzymu są zacisznymi parkami w porównaniu do tych ulic.

Sulpicjusz spostrzegł wnet, że czekają ich trudności prawie nie do przezwyciężenia.

— Po tych przepełnionych ulicach łatwiej byłoby iść niż jechać — powiedział. — O ile więc nie jesteś zbyt zmęczona, radziłbym ci iść pieszo do pałacu namiestnika. Leży on wprawdzie daleko stąd, ale jeśli będziemy jechać, nie staniemy na miejscu wcześniej jak po północy.

Faustyna od razu zgodziła się na tę propozycję. Zeszła z konia oddając go jednemu z niewolników, po czym rzymscy podróżnicy zaczęli pieszą wędrówkę przez miasto.

Szło im to o wiele lepiej. Przepchali się dość szybko do środka miasta i tam Sulpicjusz pokazał Faustynie jakąś szerszą nieco ulicę, do której się zbliżali.

— Popatrz, Faustyno — powiedział — żebyśmy tylko weszli w tę ulicę, będziemy wkrótce na miejscu. Ona zaprowadzi nas prosto do naszej gospody.

Ale właśnie kiedy mieli skręcić w tę ulicę, spotkała ich najtrudniejsza przeszkoda.

Oto w tej samej chwili gdy Faustyna dotarła do ulicy wiodącej ku Wrotom Sprawiedliwości i ku Golgocie, prowadzono tamtędy więźnia, którego miano ukrzyżować.

Przed nim biegła zgraja rozhukanych wyrostków, którzy chcieli przyglądnąć się wykonaniu wyroku. Pędzili biegiem przez ulicę, wyciągali w zapale ręce w górę, niesamowicie wyli z radości, że będą mogli oglądać coś, czego się co dzień nie widuje.

Za nimi kroczyli mężczyźni w długich szatach, należący zapewne do najznakomitszych i najprzedniejszych w mieście. Potem szły kobiety; wiele z nich miało zapłakane oblicza. Rzesza biednych i kalek posuwała się naprzód wznosząc okrzyki przeszywające uszy.

— O Boże — wołali — ratuj go! Ześlij swego anioła i ratuj go! Ześlij wspomożyciela w jego ostatecznej niedoli!

Wreszcie jechało kilku rzymskich żołdaków na wielkich koniach. Pilnowali, aby nikt z ludu nie przedarł się do więźnia i nie próbował go uwolnić.

Tuż za nimi postępowali oprawcy, którzy mieli zawieźć na miejsce kaźni człowieka skazanego na ukrzyżowanie. Włożyli na jego barki wielki, ciężki krzyż z drzewa. Lecz skazaniec był zbyt słaby na to brzemię. Ciążyło mu ono tak, że jego ciało uginało się aż do ziemi. Głowę miał tak bardzo schyloną, że nie można było dojrzeć jego twarzy.

Faustyna stała u wylotu małej bocznej uliczki i patrzyła na ciężką wędrówkę skazańca. Zauważyła ze zdumieniem, że nosił purpurowy płaszcz i że na jego głowę wciśnięto cierniową koronę.

— Kto to jest ten człowiek? —.spytała.

— On chciał się zrobić cesarzem.

— Więc musi ponieść śmierć za rzecz, która nie jest warta, aby się o nią ubiegać — powiedziała staruszka ze smutkiem.

Skazany uginał się pod krzyżem. Posuwał się naprzód coraz wolniej. Oprawcy obwiązali go w pasie sznurem i zaczęli ciągnąć, by go przynaglić do pośpiechu. Ale kiedy pociągnęli za powróz, człowiek ów upadł na ziemię i leżał przywalony krzyżem.

Powstało wielkie zamieszanie. Rzymscy jeźdźcy mieli ciężkie zadanie, żeby powstrzymać tłum. Wyciągnęli swoje miecze przeciw paru kobietom, które próbowały podejść i podnieść leżącego. Oprawcy biciem i szturchaniem starali się go zmusić do powstania, ale on nie był w stanie tego zrobić, bo krzyż mu nie pozwalał. W końcu kilku z nich chwyciło krzyż, żeby go dźwignąć.

Wtedy on podniósł głowę i stara Faustyna mogła zobaczyć jego twarz. Na policzkach miał pręgi od uderzeń, a z czoła zranionego cierniową koroną spłynęło kilka kropel krwi jak perły. Włosy zwisały w potarganych kosmykach, polepione od potu i krwi. Usta miał zaciśnięte, lecz wargi mu drżały, jakby usiłował powstrzymać krzyk. Napełnione łzami oczy patrzyły przed siebie osłupiałe i prawie zgasłe od męki i wyczerpania.

Ale za obliczem tego półżywego człowieka ujrzała staruszka jakby w widzeniu twarz piękną i bladą, o wspaniałych, majestatycznych oczach, o rysach łagodnych, i nagle ogarnął ją żal i wzruszenie nad niedolą i poniżeniem tego obcego człowieka.

— Co z tobą zrobili, biedaku! — wybuchnęła. Postąpiła kilka kroków ku niemu, a jej oczy napełniły się łzami. Zapomniała o swoich własnych zmartwieniach i niepokojach wobec doli tego umęczonego człowieka. Zdawało się jej, że serce pęknie jej z żalu. Chciała, jak inne kobiety, podejść do niego i wyrwać go oprawcom.

Leżący widział, że idzie ku niemu i przyczołgał się bliżej, jakby oczekując od niej obrony przed wszystkimi, którzy go prześladowali i męczyli. Objął jej kolana, przytulił się do niej jak dziecko, które szuka ratunku u swojej matki.

Staruszka pochyliła się nad nimi, łzy strumieniami napływały jej do oczu, a jednocześnie uczuła błogą radość, że on przyszedł do niej i szuka u niej opieki. Otoczyła ramieniem jego szyję i jak matka, co przede wszystkim ociera łzy z oczu dziecka, tak ona położyła mu na twarzy chustę z chłodnego, pięknego lnu, żeby zetrzeć nią łzy i krew.

W tej samej jednak chwili oprawcy uporali się z krzyżem. Przyszli teraz i porwali więźnia. Zniecierpliwieni zwłoką wlekli go z dzikim pośpiechem. Skazaniec jęknął głucho, kiedy go uprowadzali z miejsca ochłody, jakie znalazł na chwilę, ale nie stawiał oporu.

Faustyna objęła go ramionami, żeby go zatrzymać, ale gdy jej słabe, stare ręce okazały się bezsilne, i widziała, że przecież go uprowadzają, uczuła taki ból, jakby ktoś wydzierał jej własne dziecko, i wykrzyknęła:

— Nie, nie! Nie zabierajcie go ode mnie! On nie umrze! On nie może umrzeć!

Wybuchnęła straszliwym żalem i gniewem, że go porwano. Chciała pospieszyć za nim. Chciała walczyć z oprawcami i wydrzeć im go. Ale ledwie zrobiła krok naprzód, dostała zawrotu głowy i mdlała. Sulpicjusz pospieszył wesprzeć ją swym ramieniem, żeby nie upadła.

Zobaczył przy ulicy, z boku mały ciemny sklepik i tam ją zaniósł. Nie było tam ani krzesła, ani ławki, ale właściciel sklepu był litościwym człowiekiem. Przywlókł jakąś matę i na kamiennej podłodze urządził posłanie dla staruszki.

Ta nie straciła przytomności, chwycił ją jednak tak silny zawrót głowy, że nie mogła się utrzymać na nogach i musiała się położyć.

— Odbyła dziś daleką podróż, a tu jeszcze hałas i tłok w mieście, to za wiele dla niej — powiedział Sulpicjusz do kupca. — Jest bardzo stara, a nie znalazł się jeszcze nikt tak silny, żeby go starość nie zmogła.

— To był ciężki dzień nawet dla młodych — powiedział kupiec. — Powietrze jest wprost za ciężkie do oddychania. Nie zdziwiłbym się, gdyby to przyniosło jakąś burzę.

Sulpicjusz pochylił się nad staruszką. Zasnęła i spała po całym tym zmęczeniu i przebytych wzruszeniach, oddychając spokojnie i regularnie.

Odszedł i oparł się o drzwi sklepu, żeby przyjrzeć się tłumom ludzi, nim się obudzi Faustyna.

VII

Namiestnik rzymski w Jerozolimie miał młodą żonę. W noc przed dniem, w którym Faustyna wjeżdżała do miasta, śniło jej się, że stoi na dachu swego domu i patrzy w dół na wielki, piękny dziedziniec, który wedle wschodniego zwyczaju wyłożony był marmurem i obsadzony szlachetnymi roślinami. Na dziedzińcu tym jednak zobaczyła zebranych wszystkich, jacy byli na świecie, chorych, ślepych i ułomnych. Widziała przed sobą zapowietrzonych z ciałami opuchłymi od wrzodów, trędowatych z przeżartymi twarzami, sparaliżowanych, nie mogących się poruszać, leżących bezradnie na ziemi i wszystkich tych nieszczęśników trapionych męką i boleścią.

Cisnęli się wszyscy ku wejściu, aby się dostać do wnętrza domu, a kilku najbliżej stojących waliło mocno w drzwi pałacu.

W końcu ujrzała jak jakiś niewolnik otworzył je, wyszedł na próg i usłyszał, jak ich pytał, czego sobie życzą.

Wtedy odpowiedzieli mu w te słowa:

— Szukamy wielkiego proroka, którego Bóg posłał na ziemię. Gdzie jest prorok z Nazaretu, który panuje nad wszelką męką? Gdzie jest ten, który może nas wybawić od wszystkich naszych cierpień?

Niewolnik odpowiedział im tonem dumnym i obojętnym, jak zwykła mówić służba pałacowa, kiedy odprawia ubogich przybyszów.

— Nie zda się wam na nic szukać wielkiego proroka. Piłat go zabił.

Wtedy wśród wszystkich tych chorych powstał taki płacz, jęk i zgrzytanie zębów, ż słuchać tego nie mogła. Serce się jej rozdzierało ze współczucia, a łzy strumieniem lały się z oczu. Ale gdy zaczęła płakać, przebudziła się.

Znowu zasnęła i znowu jej się śniło, że stoi na dachu swego domu i patrzy w dół na wielki podwórzec, rozległy jak rynek.

I oto podwórzec przepełniony był ludźmi, wszelkimi obłąkanymi, chorymi na umyśle i opętanymi przez złe duchy. Widziała takich, którzy byli nadzy, i takich, którzy się owijali w swe długie włosy, takich, którzy splatali sobie korony ze słomy i płaszcze z trawy wierząc, że są królami, i takich, co pełzali po ziemi uważając się za zwierzęta, i takich, co płakali ze smutku, a nie potrafili go nazwać, i takich, co wlekli ciężkie kamienie mówiąc, że to złoto, i takich, co wierzyli, że złe duchy mówią przez ich usta.

Widziała, jak wszyscy cisnęli się ku bramie pałacu, a stojący najbliżej pukali i łomotali do drzwi, żeby ich wpuścić.

W końcu drzwi się otwarły, jakiś niewolnik wyszedł na próg i zapytał ich:

— Czego żądacie?

Wtedy wszyscy zaczęli mówić i wołać:

— Gdzie jest wielki prorok z Nazaretu, który jest posłany od Boga i który zwróci nam nasze dusze i nasz rozum?

Słyszała, jak niewolnik odpowiedział im głosem całkowicie obojętnym:

— Nie przyda się wam na nic szukać wielkiego proroka. Piłat go zabił.

Na te słowa wszyscy obłąkani wydali okrzyk podobny do ryku dzikiego zwierza i w rozpaczy zaczęli się sami rozszarpywać, tak że krew płynęła po kamieniach. I kiedy we śnie ujrzała całą tę ich nędzę, załamała ręce i zaczęła zawodzić, aż ją jej własne zawodzenie obudziło.

Lecz znów zasnęła i znowu znalazła się we śnie na dachu swego domu. Dokoła niej siedziały niewolnice, grające dla niej na cymbałach i cytrze a z drzew migdałowych osypywały się na nią białe kwietne płatki i pachniały kwiaty pnącej róży.

I kiedy tak siedziała, jakiś głos powiedział do niej:

— Podejdź do balustrady, która otacza dach, i spójrz na swój podwórzec!

Ale ona opierała się we śnie i rzekła:

— Nie chcę już widzieć więcej tych, którzy tej nocy cisną się na mój podwórzec.

W tejże chwili usłyszała dochodzący stamtąd brzęk łańcuchów, bicie ciężkich młotów kowalskich i stuk drzewa o drzewo. Niewolnice przerwały śpiew i grę, pospieszyły do poręczy dachu i popatrzyły na dół. I nawet ona sama nie mogła tu wysiedzieć spokojnie, ale poszła tam także i spojrzała na dziedziniec.

Zobaczyła tedy, że dziedziniec przy jej domu zapełnili biedni więźniowie, wszyscy, jacy byli na świecie. Zobaczyła takich, którzy leżeli w ciemnych lochach więziennych przykuci ciężkimi kajdanami. Widziała pracujących w mrocznych kopalniach, jak przychodzili wlokąc z sobą młoty, i tych, co wiosłowali na statkach wojennych, jak szli ze swoimi ciężkimi, okutymi żelazem wiosłami. Skazani na ukrzyżowanie ciągnęli krzyże, a ci co mieli być ścięci, przychodzili z toporami. Widziała wywiezionych w niewolę do obcego kraju; w ich oczach paliła się tęsknota za ojczyzną. Widziała wszystkich tych nędznych niewolników pracujących jak pociągowe zwierzęta; ich grzbiety spływały krwią od razów bicza.

Wszyscy ci nieszczęśnicy wołali jakby jednym głosem:

— Otwórz, otwórz!

Wtedy z drzwi wyszedł niewolnik strzegący wejścia i zapytał ich:

— Czego żądacie?

A ci odpowiedzieli mu jak i poprzedni:

— Szukamy wielkiego proroka z Nazaretu, który przyszedł na ziemię, aby wrócić więźniom wolność, a niewolnikom szczęście.

Niewolnik odpowiedział im znużonym i obojętnym tonem:

— Tu go nie znajdziecie. Piłat go zabił.

Kiedy to powiedział, zdawało jej się we śnie, że wśród tych nieszczęśliwych zerwała się taka burza złorzeczeń i szyderstwa, iż czuła, jak ziemia i niebo drży. Ona sama zdrętwiała z przerażenia i takie drżenie przejęło jej ciało, że się obudziła.

Kiedy już teraz ocknęła się na dobre, usiadła na łóżku i powiedziała do siebie:

— Nie chcę już więcej śnić. Będę się starała nie zasnąć całą noc, byle tylko nie widzieć tych okropności.

Lecz niemal w tej samej chwili, kiedy to pomyślała, sen zmorzył ją na nowo, położyła głowę na poduszce i zasnęła.

Znów śniła, że siedzi na dachu swego domu, a jej mały synek biega tam i z powrotem po tarasie i bawi się piłką.

Usłyszała wtedy głos mówiący do niej:

— Podejdź do balustrady, która okala dach, i zobacz, co to za jedni stoją i czekają na twoim dziedzińcu!

Ale śniąc powiedziała do siebie samej:

— Widziałam już dość nędzy tej nocy. Nie mogę już znieść więcej. Chcę zostać tu, gdzie jestem.

W tej chwili jej syn rzucił tak piłką, że spadła poza balustradę. Dziecko podbiegło i wspięło się na poręcz. Przelękła się wtedy, pobiegła i chwyciła dziecko.

Ale przy tym rzuciła okiem w dół i jeszcze raz zobaczyła, że dziedziniec pełen jest ludzi.

Znajdowali się tam teraz ci wszyscy, którzy zostali ranni na wojnie. Przyszli tu z pokrajanymi ciałami, z odrąbanymi członkami i z wielkimi otwartymi ranami, z których ciekła krew tak, że cały dziedziniec był nią zalany.

A razem z nimi cisnęli się tam wszyscy ci, którzy na polu bitwy stracili swoich najbliższych. Były tam sieroty opłakujące swoich opiekunów, młode kobiety, które wołały za swoimi ukochanymi, i starzy, co wzdychali do swoich synów.

Stojący na przedzie pchali się do drzwi, a strażnik wyszedł, jak przedtem, i otworzył.

Zapytał tych wszystkich, którzy zostali ranni w walkach i bitwach:

— Czego szukacie w tym domu?

A oni odpowiedzieli:

— Szukamy wielkiego proroka z Nazaretu, który zabroni wojny i walki, i który sprowadzi pokój na ziemię. Szukamy tego, który obróci włócznie na kosy, a miecze na noże ogrodnicze.

Wtedy niewolnik odpowiedział lekkim zniecierpliwieniem:

— Niech was tu tylu nie przychodzi! Nie dręczcie mnie! Powiedziałem wam już wiele razy: Nie ma tu wielkiego proroka, Piłat go zabił.

Po czym zamknął bramę. Lecz kobieta we śnie pomyślała o całym tym lamencie, jaki teraz nastąpi.

— Nie chcę tego słyszeć — powiedziała i odeszła gwałtownie od balustrady.

W tej chwili obudziła się. Zobaczyła tedy, że w strachu zeskoczyła z łóżka na zimną, kamienną posadzkę.

Znów pomyślała, że nie chce już więcej spać tej nocy, i znowu sen ją zmorzył, tak że zamknęła oczy i zaczęła śnić.

Raz jeszcze siedziała na dachu swego domu, a koło niej stał jej mąż. Opowiadała mu o swoich snach, a on się z niej wyśmiewał.

Wtedy znów usłyszała głos mówiący do niej:

— Idź i zobacz tych ludzi, którzy czekają u ciebie na dziedzińcu!

Ale pomyślała: „Nie chcę ich widzieć. Dosyć już nieszczęśliwych widziałem tej nocy”.

W tej chwili usłyszała trzy mocne uderzenia w bramę i mąż jej podszedł do balustrady, żeby zobaczyć kto to taki domaga się wpuszczenia do jego domu.

Lecz ledwie się przechylił przez poręcz, skinął na żonę, aby podeszła do niego.

— Czy znasz tego człowieka? — zapytał pokazując na dół.

Gdy popatrzyła na dziedziniec, ujrzała, że zapełniony jest jeźdźcami i końmi. Niewolnicy zajęci byli zdejmowaniem juków z osłów i wielbłądów. Widać było, że przybył jakiś znamienity gość.

Podróżny ten stał na przedzie przy drzwiach wejściowych. Był to wysoki, stary mężczyzna o szerokich barkach i groźnym, ponurym wyglądzie.

We śnie poznała od razu przybysza i szeptem powiedziała do męża:

— To cesarz Tyberiusz przybył do Jerozolimy. Nie może to być nikt inny.

— I mnie się zdaje, że to on — powiedział jej maż kładąc równocześnie palec na ustach na znak, by w milczeniu słuchać tego, co mówią na dole na dziedzińcu.

Zobaczyli, że wyszedł wartownik i zapytał przybysza:

— Kogo szukasz?

A podróżny odparł:

— Szukam wielkiego proroka z Nazaretu, który obdarowany jest od Boga cudotwórczą mocą. To cesarz Tyberiusz wzywa go, aby go uwolnił od strasznej choroby, której żaden inny lekarz uleczyć nie umie.

Kiedy wymówił te słowa, zgiął się przed nim niewolnik w pokorze i rzekł:

— Panie, powściągnij swój gniew, lecz twoje życzenie nie może być spełnione!

Wtedy cesarz zwrócił się do swoich niewolników, którzy czekali tam na dole, na dziedzińcu, i dał im jakiś rozkaz.

I oto pospieszyli ku niemu, jedni z rękami pełnymi klejnotów, drudzy niosąc czasze napełnione perłami, inni znów ciągnąc worki ze złotymi monetami.

Cesarz zwrócił się do niewolnika strzegącego bramy i rzekł:

— Wszystko to mu oddam, jeśli pomoże Tyberiuszowi. Może tym zapewnić bogactwo biednym na całej ziemi.

Ale wartownik skłonił się jeszcze głębiej niż przedtem i powiedział:

— Panie, daruj twemu słudze, ale żądanie twoje nie może być spełnione!

Wtedy cesarz skinął jeszcze raz na swoich niewolników i kilku z nich podbiegło ku niemu z bogato haftowaną szatą, na której błyszczała klamra wysadzana drogimi kamieniami.

I powiedział cesarz do niewolnika:

— Patrz! Ofiaruję mu władzę nad ziemią Judzką. Może rządzić swoim ludem jako jego najwyższy sędzia. Wpierw niech tylko pójdzie ze mną i uzdrowi Tyberiusza!

Ale niewolnik zgiął się jeszcze niżej ku ziemi i rzekł:

— Panie, nie jest w mojej mocy pomóc ci!

Wtedy cesarz skinął raz jeszcze, a jego niewolnicy pospieszyli ku niemu ze złotą przepaską i płaszczem purpurowym.

— Widzisz! — powiedział. — Taka jest wola cesarza: Przyrzeka on mianować go swoim następcą i dać mu władzę nad światem. Otrzyma moc rządzenia całą ziemią zgodnie z wolą swego Boga. Niech tylko przedtem wyciągnie swą rękę i uleczy Tyberiusza!

Wtedy niewolnik padł na ziemię u stóp cesarza i powiedział zawodzącym głosem:

— Panie, nie jest w mojej mocy usłuchać twego rozkazu. Ten, którego szukasz, nie żyje już. Piłat go zabił.

VIII

Był już pełny, jasny dzień, gdy młoda kobieta się obudziła. Niewolnice stały czekając, aby jej pomóc w ubieraniu.

Ubierała się w milczeniu, w końcu jednak zapytała niewolnicy upinającej jej włosy, czy mąż już wstał. Dowiedziała się, że został wezwany dla odbycia sądu nad pewnym zbrodniarzem.

— Chciałabym bardzo z nim pomówić — powiedziała młoda kobieta.

— Pani — powiedziała niewolnica — to będzie trudno zrobić teraz, w czasie przesłuchania. Damy ci znać, jak się to tylko skończy.

Znowu siedziała milcząc, aż niewolnice skończyły ją ubierać. Wtedy zapytała:

— Czy któraś z was słyszała o proroku z Nazaretu?

— Prorok z Nazaretu to żydowski cudotwórca — odpowiedziała od razu jedna z niewolnic.

— To dziwne, pani, że pytasz o niego akurat dzisiaj — powiedziała druga. — To właśnie jego przywiedli Żydzi tu do pałacu, aby go namiestnik mógł przesłuchać.

Poprosiła od razu, aby poszły się dowiedzieć, o co jest oskarżony, więc jedna z niewolnic odeszła. Wróciwszy rzekła:

— Oskarżają go, że chciał się uczynić królem tego kraju, i wzywają namiestnika, aby go dał ukrzyżować.

Usłyszawszy to, żona namiestnika przeraziła się i rzekła:

— Muszę pomówić z moim mężem, inaczej stanie się tu dzisiaj straszne nieszczęście.

A gdy jej niewolnice jeszcze raz powiedziały, że to jest niemożliwe, zaczęła drżeć i płakać. Więc wzruszyła się jedna z nich i powiedziała:

— Jeśli chcesz posłać pisemną wiadomość do namiestnika, spróbuję mu ją oddać.

Jej pani wzięła natychmiast rylec i napisała kilka słów na woskowej tabliczce. Zaniesiono je Piłatowi.

Ale przez cały dzień nie zdołała się widzieć z nim sam na sam; kiedy bowiem Żydzi odeszli, a skazanego zaprowadzono na miejsce kaźni i nadeszła godzina posiłku w domu, zaprosił nań Piłat kilku Rzymian przebywających wówczas w Jerozolimie. Byli to: przywódca oddziałów wojskowych, młody nauczyciel wymowy i jeszcze kilku innych.

Biesiada nie była zbyt wesoła, gdyż żona namiestnika siedziała cały czas milcząca i przygnębiona nie biorąc udziału w rozmowie.

Kiedy biesiadnicy pytali, czy jest chora, czy ma jakieś zmartwienie, namiestnik opowiedział ze śmiechem o wiadomości, jaką mu przesłała rano. Wyśmiewał ją, jak mogła przypuścić, że namiestnik rzymski będzie się kierował w swych sądach kobiecymi snami.

Odpowiedziała cicho i smutnie:

— Naprawdę, to nie był sen, ale przestroga przesłana od bogów. Trzeba było pozwolić temu człowiekowi przeżyć bodaj jeszcze ten jeden dzień.

Widzieli, że była naprawdę zmartwiona. Nie sposób ją było pocieszyć, choć biesiadnicy starali się, aby przy zajmującej rozmowie zapomniała o czczych urojeniach.

Po chwili jeden z gości podniósł głowę i powiedział:

— Cóż to? Czyżbyśmy tak długo siedzieli przy stole, że dzień się już skończył?

Wszyscy spojrzeli teraz w górę i zauważyli, że nad światem zapadł lekki zmierzch. Najdziwniejsze jednak było to, że cała ta różnobarwna gra kolorów, zawartych w rzeczach i stworzeniach, wygasała z wolna, tak że wszystko zdawało się jednostajnie szare.

Nawet ich twarze straciły swą barwę jak wszystko inne.

— Wyglądamy rzeczywiście jak trupy — powiedział wzdrygając się młody nauczyciel wymowy. — Nasze policzki są przecież szare, a nasze wargi czarne.

Podczas gdy ciemność stawała się coraz głębsza, wzrastało też przerażenie młodej kobiety.

— Ach, mój drogi — zawołała w końcu — czy nie rozumiesz, że nieśmiertelni chcą cię ostrzec. Gniewni są, że skazałeś na śmierć świętego i niewinnego człowieka. Myślę o tym, że chociaż on już teraz pewnie przybity został do krzyża, to chyba jeszcze nie umarł. Każ go zdjąć z krzyża! Własnymi rękami opatrzę jego rany. Pozwól tylko, żeby go odratowano!

Ale Piłat odpowiedział ze śmiechem:

— Z pewnością masz słuszność w tym, że to jest znak od bogów. Lecz bynajmniej nie dlatego kazali oni słońcu zaćmić swój blask, że jakiś tam żydowski fałszywy prorok został skazany na ukrzyżowanie. Raczej możemy oczekiwać, że zajdą poważne wydarzenia dotyczące państwa całego. Któż może wiedzieć, jak długo stary Tyberiusz...

Nie dokończył zdania, bo ciemność zapanowała tak głęboka, że nie mógł nawet dojrzeć stojącego przed nim pucharu z winem.

Przerwał więc sobie i rozkazał niewolnikom, aby jak najszybciej wnieśli kilka lamp.

Gdy zrobiło się na tyle jasno, że mógł zobaczyć twarze swych gości, uderzyło go malujące się na nich przygnębienie.

— No widzisz — powiedział do swojej żony na wpół rozgniewany. — Teraz, jak mi się zdaje, udało ci się swoimi snami wypędzić od stołu wesołość. Ale jeśli już w końcu musi tak być, że ty dzisiaj nie potrafisz myśleć o niczym innym, niechże przynajmniej usłyszymy, co ci się śniło. Opowiedz nam, a będziemy się starali ten sen wytłumaczyć.

Do tego była młoda kobieta gotowa od razu. I kiedy tak zaczęła opowiadać widzenie po widzeniu, goście poważnieli coraz bardziej. Przestali opróżniać puchary, zmarszczyły się im czoła. Jedynym, który nadal się śmiał i nazywał wszystko szaleństwem, był sam namiestnik.

Gdy skończyła swoje opowiadanie, młody retor rzekł:

— Rzeczywiście, to coś więcej niż sen, ponieważ widziałem dzisiaj, nie cesarza wprawdzie, ale jego zaufaną przyjaciółkę, Faustynę, wjeżdżającą do miasta. Dziwi mnie tylko, że dotąd nie pokazała się w pałacu namiestnika.

— Krąży istotnie pogłoska, że cesarza dotknęła jakaś straszna choroba — zauważył przywódca sił wojskowych. — Mnie także wydaje się możliwe, że sen twojej żony może być ostrzeżeniem od bogów.

— Nie ma w tym nic niemożliwego, że Tyberiusz wyprawił posłów do proroka, aby go wezwać do swego łoża boleści — dodał młody retor.

Przywódca zwrócił się z całą powagą ku Piłatowi:

— Jeżeli cesarz rzeczywiście powziął myśl, żeby sprowadzić tego cudotwórcę, byłoby lepiej dla ciebie i dla nas wszystkich, aby go zastał przy życiu.

Piłat odparł na wpół z gniewem:

— Czy to te ciemności zrobiły z was dzieci? Można by sądzić, że wszyscy zmieniliście się w tłumaczy snów i proroków.

Ale dowódca ciągnął dalej swe wywody:

— Może by się dało uratować życie tego człowieka, gdybyś posłał spiesznego gońca.

— Chcecie mnie wystawić na pośmiewisko. Powiedz sam, jakby wyglądała sprawiedliwość i porządek w tym kraju, gdyby się ktoś dowiedział, że namiestnik ułaskawił zbrodniarza dlatego, ponieważ żonie przyśnił się zły sen.

— To przecież prawda, a nie sen, że widziałem Faustynę w Jerozolimie — powiedział młody retor.

— Odpowiedzialność za moje czyny przed cesarzem biorę na siebie — powiedział Piłat. — On zrozumie, że ten marzyciel, który bez oporu dawał się maltretować moim żołdakom, nie miałby siły mu pomóc.

W chwili gdy wyrzekł te słowa, jakiś huk, jakby gwałtownie toczącego się grzmotu, wstrząsnął domem, a ziemia zadrżała. Pałac namiestnika nie został wprawdzie uszkodzony, lecz tuż po tym, jak trzęsienie ustało, dał się słyszeć ze wszystkich stron przerażający trzask walących się domów i padających kolumn.

Zaledwie ucichło na tyle, że można było głos ludzki usłyszeć, przywołał namiestnik do siebie niewolnika.

— Spiesz na miejsce kaźni i rozkaż w moim imieniu, żeby zdjęto z krzyża proroka z Nazaretu!

Niewolnik odszedł z pośpiechem. Uczestnicy biesiady z sali jadalnej udali się do perystylu, aby być pod gołym niebem na wypadek, gdyby się powtórzyło trzęsienie ziemi. Nikt nie odważył się rzec ani słowa, wszyscy oczekiwali powrotu niewolnika.

Ten wrócił niebawem i stanął przed namiestnikiem.

— Zastałeś go przy życiu? — zapytał ów.

— Panie, on skonał i w tej samej chwili, w której oddał duszę, nastąpiło trzęsienie ziemi.

Zaledwie to powiedział, gdy od strony zewnętrznej bramy doszedł odgłos kilku mocnych uderzeń. Usłyszawszy je wstrząsnęli się wszyscy i zerwali, jakby to było powtórne trzęsienie ziemi.

Wkrótce potem wszedł niewolnik.

— To szlachetna Faustyna i Sulpicjusz, krewny cesarza. Przybyli, aby cię prosić o pomoc w odszukaniu proroka z Nazaretu.

Przez perystyl przeszedł cichy pomruk i dało się słyszeć kilka lekkich kroków. Gdy się namiestnik obejrzał, spostrzegł, że jego przyjaciele odsunęli się od niego, jak od tego, kogo spotyka nieszczęście.

IX

Stara Faustyna wylądowała na Capri i pospieszyła do cesarza. Opowiedziała mu wszystkie swoje przejścia, a mówiąc nie miała nawet odwagi patrzeć na niego. W czasie jej nieobecności choroba poczyniła tak straszliwe postępy, że Faustyna pomyślała w duchu: „Gdyby bogom nie obce było miłosierdzie, pozwoliliby mi umrzeć wpierw, zanim będę musiała powiedzieć temu biednemu, umęczonemu człowiekowi, że nie ma już dla niego żadnej nadziei”.

Ku jej zdumieniu Tyberiusz słuchał z zupełna obojętnością. Kiedy opowiedziała mu, jak wielki cudotwórca został ukrzyżowany tego samego dnia, którego ona przybyła do Jerozolimy, i jak ona bliska była tego, żeby go ocalić, zaczęła płakać na wspomnienie tego gorzkiego zawodu.

— Ty naprawdę płaczesz nad tym? Ach, Faustyno, więc całe twoje życie w Rzymie nie wyleczyło cię jeszcze z wierzeń w czarodziejów i cudotwórców, jakie wyniosłaś z twego dzieciństwa w Górach Sabińskich?

Wtedy zrozumiała staruszka, że Tyberiusz nigdy się nie spodziewał pomocy od proroka z Nazaretu.

— Dlaczegóż więc pozwoliłeś mi podjąć tę podróż do dalekiego kraju, jeśli cały czas uważałeś to za bezcelowe?

— Jesteś jedynym przyjacielem, jakiego posiadam — powiedział cesarz. — Dlaczego miałbym odmawiać twej prośbie, jeśli jeszcze jestem w stanie ją spełnić?

Ale staruszce nie podobało się to, że cesarz tak z niej zadrwił.

— O tak, to znów twoja dawna podstępna natura — powiedziała z wybuchem. — Znieść tego nie mogę u ciebie!

— Trzeba było nie wracać do mnie! — powiedział Tyberiusz. — Trzeba ci było zostać w twoich górach!

Wydawało się przez chwilę, jakby ci dwoje, tak często się nie zgadzający ze sobą, znów mieli zetrzeć się w słownej utarczce, ale gniew staruszki opadł od razu. Minęły te czasy, kiedy mogła na serio kłócić się z cesarzem. Zniżyła z powrotem głos. Nie mogła jednak od razu zrezygnować z obrony własnego stanowiska.

— Ten człowiek był jednak naprawdę prorokiem — powiedziała. — Widziałam go. Kiedy jego oczy spotkały moje, uczułam, że to Bóg. Byłam szalona, że pozwoliłam mu iść na śmierć.

— Jestem zadowolony z tego, że dałaś mu umrzeć — powiedział Tyberiusz. — On obraził majestat i był buntownikiem.

Faustyna znów omal nie wpadła w gniew.

— Mówiłam o nim z wieloma jego przyjaciółmi w Jerozolimie. Nie popełnił zbrodni, o które go oskarżano.

— Jeśli ich nawet nie popełnił, to bynajmniej nie był lepszy niż inni — powiedział cesarz zmęczony. — Gdzież znajdzie się taki człowiek, który by tysiąc razy w swoim życiu nie zasłużył na śmierć?

Te słowa cesarza nakłoniły ostatecznie Faustynę do zrobienia czegoś, co do czego miała dotąd wątpliwości.

— Dam ci przecież dowód jego mocy — rzekła. Mówiłam ci przed chwilą, że położyłam mu na twarzy chustę. Jest to ta sama chusta, którą mam w ręce. Chcesz się jej chwilę przypatrzeć?

Rozłożyła chustę przed cesarzem, a ten ujrzał na niej odbity, zatarty nieco obraz człowieczej twarzy.

Głos staruszki drżał ze wzruszenia, gdy mówiła dalej:

— Ten człowiek widział, że go kocham. Nie wiem, co w nim była za moc, która sprawiła, że zostawił mi swój wizerunek. Lecz moje oczy napełniają się łzami, gdy go widzę.

Cesarz wychylił się i przyglądał temu obrazowi, który zdawał się być wykonany z krwi, łez i czarnych cieniów smutku. Stopniowo wyłaniała się przed nim ta twarz, tak jak została odciśnięta na chuście. Zobaczył krople krwi na czole, kolącą cierniową koronę, włosy zlepione krwią i usta, które zdawały się drżeć od cierpienia.

Pochylił się jeszcze bardziej nad obrazem. Oblicze wyłaniało się coraz wyraźniej. Z linii podobnych do cieniów spojrzały nań oczy, jakby płonące utajonym życiem. Mówiły mu one o najstraszliwszych cierpieniach, pokazywały mu jednocześnie czystość i wzniosłość, jakiej nigdy przedtem nie widział.

Leżąc na swym posłaniu wpijał się oczyma w obraz.

— Czy to jest człowiek? — zapytał zniżonym głosem, powoli. — Czy to jest człowiek?

Znów leżał cicho i przyglądał się obrazowi. Łzy zaczęły spływać mu po policzkach.

— Płaczę nad twoją śmiercią, ty nieznany! — wyszeptał. — Faustyno! — wykrzyknął w końcu. — Dlaczego pozwoliłaś umrzeć temu człowiekowi? On byłby mnie uzdrowił.

I znów zapatrzył się w obraz.

— Człowiecze! — powiedział po chwili. — Jeśli nie mogę być przez ciebie uzdrowiony, to przynajmniej mogę cię pomścić. Moja ręka zacięży na tych, którzy mi ciebie wykradli.

Znów leżał długą chwilę, a potem osunął się na posadzkę i upadł na kolana przed obrazem.

— Oto człowiek! — powiedział. — Taki, jakiego nigdy nie spodziewałem się zobaczyć. — Wskazał na siebie, na swą przeżartą twarz i gnijące ręce. — Ja i wszyscy inni jesteśmy dzikimi zwierzętami i potworami, ale ty jesteś człowiekiem.

Zgiął się przed obrazem tak nisko, że dotknął posadzki.

— Zmiłuj się nade mną, ty nieznany! — powiedział, a łzy jego zrosiły kamienie. — Gdybyś żył, sam twój widok byłby mnie uzdrowił.

Biedna stara kobieta przeraziła się tym, co zrobiła. „Byłoby rozsądniej nie pokazywać wizerunku cesarzowi” — pomyślała. Od początku się bała, że jego żal jeszcze się zwiększy, gdy go ujrzy.

I rozpaczając nad boleścią cesarza, porwała chustę, aby ją wziąć sprzed jego oczu.

Wtedy cesarz podniósł w górę głowę. I o dziwo! Jego rysy się zmieniły i stał się taki, jaki był przed chorobą. Rzekłbyś, że korzeniem i pożywieniem tej niemocy była nienawiść i pogarda dla ludzi, jakie mieszkały w jego sercu, więc musiały one uciec w tej chwili, w której obudziły się w nim miłość i współczucie.

Następnego dnia wyprawił Tyberiusz trzech posłańców.

Pierwszy udał się do Rzymu z rozkazem, aby senat wszczął dochodzenia co do sposobu, w jaki namiestnik w Palestynie sprawuje swój urząd, i aby go ukarał, gdyby się okazało, że uciska naród i skazuje niewinnych na śmierć.

Drugi posłaniec udał się do robotnika w winnicy i jego żony, aby im podziękować i nagrodzić za radę daną cesarzowi, a jednocześnie opowiedzieć o wszystkim. Gdy wysłuchali do końca opowieści, zapłakali z cicha, a mężczyzna rzekł:

— Wiem tylko, że teraz już całe życie będę rozmyślał nad tym, co by się stało, gdyby ci dwaj się spotkali.

Ale kobieta rzekła na to:

— Nie, nie mogło być inaczej. To była zbyt śmiała myśl, żeby ci dwaj mieli się spotkać. Bóg wiedział, że świat by tego nie zniósł.

Trzeci goniec udał się do Palestyny i sprowadził stamtąd na Capri kilku uczniów Jezusa. A ci zaczęli tutaj głosić naukę, którą Ukrzyżowany wykładał.

Gdy owi nauczyciele przybyli na Capri, stara Faustyna leżała na śmiertelnym łożu. Zdołali jednak uczynić ją jeszcze przed śmiercią wyznawczynią wielkiego proroka i ochrzcić ją. Na chrzcie otrzymała imię W e r o n i k a, ponieważ dane jej było przekazać ludziom p r a w d z i w y o b r a z ich Zbawiciela.

P L I S Z K A C Z E R W O N O G A R D Ł A

Było to w czasie, gdy Pan Bóg stwarzał świat, gdy kształtował już nie tylko niebo i ziemię, ale także wszystkie zwierzęta i rośliny, nadając im równocześnie imiona.

Z tego czasu pochodzi wiele podań, i gdyby się je znało, można by znaleźć wyjaśnienie wszystkich zjawisk, których dziś zrozumieć niepodobna.

Zdarzyło się więc pewnego dnia, gdy Pan Bóg siedząc w raju malował ptaki, że farba mu się skończyła w kubkach i szczygieł byłby pozostał bezbarwny, gdyby Pan Bóg nie powycierał wszystkich pędzli o jego piórka.

Wtedy to też dostał osioł swoje długie uszy za to, że nie mógł zapamiętać sobie imienia, jakie otrzymał. Zapomniał go, ledwie przeszedł parę kroków po rajskich łąkach. Trzy razy wracał i pytał, jak się nazywa, aż w końcu Pan Bóg, zniecierpliwiony trochę, wziął go za oba uszy i powiedział: — Twoje imię jest osioł, osioł, osioł. Mówiąc tak naciągał uszy osła, aby ten lepiej usłyszał i zapamiętał, co się do niego mówi.

Tego też dnia ukarana została pszczoła. Ta bowiem, skoro ją tylko Pan Bóg stworzył, zaczęła natychmiast zbierać miód, a zwierzęta i ludzie, zauważywszy, jak ten miód słodko pachnie, przychodzili, aby go pokosztować. Ale pszczoła chciała wszystko zatrzymać dla siebie, i każdego, kto się zbliżył do miodowych plastrów, odganiała swoim jadowitym żądłem. Ujrzawszy to Pan Bóg przywołał ją do siebie i skarcił.

— Użyczyłem ci daru zbierania miodu, który jest najsłodszy ze wszystkich rzeczy stworzonych — powiedział — ale nie dałem ci przez to prawa, abyś była nieużyta w stosunku do swoich bliźnich. Pamiętaj, że odtąd, skoro tylko ukłujesz kogoś, kto zechce skosztować twojego miodu, zginiesz.

Wtedy to właśnie i konik polny oślepł i mrówka straciła skrzydła. Tego dnia zdarzyło się tyle osobliwych rzeczy.

Pan Bóg siedział wspaniały a łagodny, cały dzień stwarzając i powołując do życia nowe istnienia, a pod wieczór wpadł na pomysł, żeby stworzyć małego, szarego ptaszka.

— Pamiętaj, że nazywasz się pliszka czerwonogardła — powiedział Pan Bóg do ptaszka, gdy ten już był gotowy. Posadził go na dłoni i pozwolił mu odlecieć.

Ptak latał chwilę dokoła oglądając piękno ziemi, na której miał żyć, ale potem przyszła mu ochota przyglądnąć się samemu sobie. Zobaczył tedy, że jest cały szary, a upierzenie szyi jest tak samo szare jak i cała reszta. Kręcił się na wszystkie strony przeglądając w wodzie, ale nie udało mu się odkryć ani jednego czerwonego piórka.

Poleciał więc z powrotem do Stwórcy.

Pan Bóg siedział dobry i łagodny, a z rąk jego ulatywały motyle trzepoczące potem wokół jego głowy, gołębie gruchające siadały mu na ramionach, a z ziemi u jego stóp wyrastały róże, lilie i stokrotki.

Serduszko ptaka trzepotało gwałtownie z trwogi; zataczając lekkie łuki zbliżał się jednak coraz bardziej i bardziej do swego Stwórcy, aż w końcu usiadł mu na ręce.

Wtedy zapytał go Pan, czego by chciał.

— Chciałem tylko zapytać o coś — powiedział ptaszek.

— Cóż to takiego?

— Dlaczego mam się nazywać pliszka czerwonogardła, kiedy cały od dzióbka aż do ogonka jestem szary? Dlaczego nazywam się czerwonogardła, kiedy nie mam ani jednego czerwonego piórka?

I ptak swymi dużymi, czarnymi oczami popatrzał błagalnie na Stwórcę, a potem obrócił główkę. Widział dokoła bażanty, całe w czerwieni skrapianej lekką pozłótką, papugi w bogatych szkarłatnych kołnierzach wokół szyi, koguty z purpurowymi grzebieniami, nie mówiąc już o motylach, złotych rybkach i różach. Pomyślał sobie wtedy, jak niewiele by trzeba, jednej małej kropli farby na jego piersi i byłby pięknym ptakiem, a jego imię odpowiadałoby wyglądowi.

— Dlaczego nazywam się czerwonogardła, gdy cała jestem szara? —zapytała pliszka raz jeszcze, w nadziei, że Bóg odpowie: „Ach, kochanie, widzę, że zapomniałem pomalować na czerwono piórek na twojej piersi, ale poczekaj chwilkę, zaraz to zrobimy”.

Lecz Pan Bóg uśmiechnął się tylko cicho i powiedział:

— Nazwałem cię pliszką czerwonogardłą i tak już się będziesz nazywać, a sama musisz się postarać, żebyś zasłużyła na czerwień twoich piórek.

Tu podniósł Pan Bóg rękę i wypuścił po raz drugi ptaszka w świat.

Ptaszyna sfrunęła w dół do raju w głębokim zamyśleniu. Co mógłby zrobić mały ptaszek, aby zdobyć dla siebie czerwone piórka?

Wymyśliła jedynie, że założy swe gniazdko w krzaku głogu. Uwiła je wśród kolców w gęstych ciernistych zaroślach. Widocznie się spodziewała, że różany płatek spadnie jej na szyję i użyczy swojej barwy.

Niezliczona ilość lat upłynęła od tego dnia, który był najradośniejszym dniem na ziemi. Zarówno zwierzęta jak i ludzie opuścili już raj i rozproszyli się po świecie. Ludzie zdołali już nauczyć się uprawy roli, podróżowania po morzu, sporządzania dla siebie odzienia i ozdób, nauczyli się nawet budować wielkie świątynie i potężne miasta, takie jak Teby, Rzym, Jerozolima.

I znowu nadszedł dzień, który także miał się stać niezapomnianym w dziejach świata. Tego dnia z rana pliszka siedząc na niewielkim, gołym wzgórzu poza murami Jerozolimy śpiewała swoim pisklętom leżącym w gniazdku pośrodku niskiego kolczastego krzaka.

Pliszka opowiadała swoim małym o cudownym dniu stworzenia i o nadawaniu imion, opowiadała, jak każda pliszka począwszy od tej pierwszej, która słyszała słowa Boga i wyszła z jego ręki.

— No i widzicie — zakończyła ze smutkiem — minęło już tyle lat, tyle róż rozwinęło się z pączków, tyle piskląt wykluło się z jajek od dnia stworzenia, że nikt ich zliczyć nie zdoła, a pliszka czerwonogardła jest wciąż małym, szarym ptaszkiem. Nie udało się jej dotąd zdobyć czerwonych piórek na pierś.

Pisklęta rozwarły szeroko dzióbki i zapytały, czy ich przodkowie nie usiłowali dokonać jakiegoś wielkiego czynu dla zdobycia tej bezcennej czerwonej barwy.

— Robiłyśmy wszystko, co możliwe — powiedział ptaszek — ale nie udało się nikomu. Już pierwsza pliszka spotkawszy drugiego ptaszka, zupełnie do niej podobnego, pokochała go od razu tak gwałtowną miłością, że czuła jej żar w swojej piersi. „Rozumiem teraz — pomyślała. — Zamiarem Bożym było, abym kochała tak gorąco, żeby piórka na mojej piersi zabarwiły się czerwienią od żaru miłości, który mieszka w moim sercu.” Lecz nie udało jej się, tak jak nie udało się wszystkim po niej, jak i wam pewnie się nie uda.

Pisklęta zaćwierkały żałośnie: już teraz zaczynały się trapić tym, że czerwony kolor nie będzie zdobił puchu na ich piersiach.

— Pokładałyśmy też nadzieję w naszym śpiewie — mówił dorosły ptak w długich, przeciągłych tonach. — Już pierwsza pliszka śpiewała tak żarliwie, że pierś wzbierała jej uniesieniem. I odważała się wierzyć na nowo. Myślała: „Może ten śpiewaczy zapał, który mieszka w mojej duszy, zabarwi purpurą piórka na mojej piersi”. Ale nie powiodło się jej, tak jak nie powiodło się wszystkim po niej, jak i wam się chyba nie powiedzie.

I znów pisklęta wydały żałosny pisk ze swych nieopierzonych gardziołek.

— Wierzyłyśmy też w naszą odwagę i dzielność — mówiła ptaszyna. — Już pierwsza pliszka walczyła dzielnie z innymi ptakami, a w piersi jej budził się bojowy zapał. Myślała: „Może gotowość walki, co pali się w mym sercu, ubarwi purpurą moją pierś”. Ale zawiodła się, tak jak i zawiodły się wszystkie po niej i jak wy się pewnie zawiedziecie.

Pisklęta zaćwierkały odważnie, jak gdyby chciały popróbować ubiegania się o ten przywilej, ale ptaszyna odpowiedziała im ze smutkiem, że to jest niemożliwe. Czegóż one mogą się spodziewać, gdy tylu znakomitym przodkom nie udało się osiągnąć celu.

Cóż więcej potrafią, jak kochać, śpiewać, walczyć? Cóż więcej...?

Ptak przerwał wpół zdania, gdyż ujrzał, że z wrót Jerozolimy nadciąga gromada ludzi. Cały tłum sunął ku wzgórzu, na którym ptak miał swoje gniazdo.

Byli tam jeźdźcy na wspaniałych koniach, żołdacy z długimi włóczniami, katowskie pachołki niosące gwoździe i młoty, godnie kroczący kapłani i sędziowie, a przede wszystkim gromada dziko pędzącej gawiedzi, ohydna, wyjąca zgraja włóczęgów.

Szary ptaszek drżał siedząc na brzegu swego gniazda. Bał się, że w każdej chwili ciernisty krzaczek może być zdeptany, a jego młode zabite.

— Miejcie się na baczności! — zawołał do bezbronnych piskląt. — Skulcie się razem i siedźcie cicho! Prosto na nas pędzi koń! A teraz wojownik w butach okutych żelazem! A teraz wali się cały dziki tłum!

Raptem przerwała pliszka swoje ostrzeżenia, umilkła i siedziała cicho, jak gdyby zapomniała o grożącym niebezpieczeństwie.

Zeskoczyła nagle na gniazdo i rozpostarła skrzydła nad swoimi młodymi.

— Nie, to zbyt okropne! — powiedziała. — Nie chcę, abyście na to patrzyły. To trzej złoczyńcy mają być ukrzyżowani.

I rozpościerała coraz szerzej skrzydła, aby dzieci tego nie widziały. Docierały do nich tylko donośne uderzenia młotów, żałosne jęki i dzikie wycie tłuszczy.

Pliszka patrzyła na całe to widowisko oczyma rozszerzonymi z przerażenia. Nie mogła wzroku oderwać od trzech nieszczęśliwców.

— Jak okrutni są ludzie! — powiedziała po chwili. — Nie dość, że przybili tych biedaków do krzyży, jeszcze jednemu z nich dali na głowę koronę z kolących cierni. Widzę, jak ciernie ranią jego czoło, aż krew cieknie — mówiła dalej. — A człowiek ten jest tak piękny i spogląda tak łagodnym wzrokiem, że każdy musi go kochać. Zda mi się, że ostrze strzały przeszywa moje serce, gdy widzę, jak on cierpi.

I w ptaszku budziło się coraz żywsze współczucie dla ukoronowanego cierniem.

„Gdybym była taka jak mój brat orzeł — pomyślała pliszka — to bym powyrywała gwoździe z jego rąk i rozdarłabym mocnymi szponami tych wszystkich, którzy go męczą.”

Widziała, jak krew cieknie kroplami po czole ukrzyżowanego, i nie mogła już dłużej spokojnie usiedzieć w swoim gnieździe.

„Choć jestem mała i słaba, mogłabym jednak uczynić coś dla tego umęczonego biedaka” — pomyślała. Opuściła gniazdo i uniosła się w powietrze krążąc z daleka wokół ukrzyżowanego.

Obleciała kilka razy dokoła niego nie śmiejąc się zbliżyć, była bowiem małym nieśmiałym ptaszkiem, który nigdy nie odważa się podchodzić blisko człowieka. Stopniowo nabierała odwagi. Podleciała bliżej i dzióbkiem wyciągnęła jeden cierń, który się wciskał w czoło ukrzyżowanego.

Ale przy tym jedna kropla krwi ukrzyżowanego spadła na pierś ptaka. Rozlewała się szybko, barwiąc delikatny puch na piersi.

Ukrzyżowany otworzył usta i wyszeptał do ptaka:

— Dla twego miłosierdzia osiągnęłaś to, do czego dążył cały twój ród od stworzenia świata.

Skoro tylko ptaszek wrócił do swego gniazda, zawołały młode do matki:

— Masz czerwoną pierś, twoje piórka są czerwieńsze niż róże!

— To tylko kropla krwi z czoła tego biednego człowieka — powiedział ptaszek. — Zniknie, gdy się wykąpię w strumyku albo czystym źródle.

Ale choć się ptaszyna wykąpała, czerwona barwa nie zniknęła z jej piersi, a gdy jej młode dorosły, także ich upierzenie zabłysło purpurą, tą samą, która lśni na szyi i piersiach wszystkich pliszek czerwonogardłych do dnia dzisiejszego.

P A N J E Z U S I Ś W I Ę T Y P I O T R

Było to w czasie, gdy nasz Pan i święty Piotr przyszli do raju skończywszy wędrówkę po ziemi i przecierpiawszy wiele w ciągu licznych lat utrapień.

Można sobie wyobrazić, jaka to była radość dla świętego Piotra. Wiadomo, że to co innego siedzieć na rajskiej górze i wyglądać sobie na świat niż wędrować od drzwi do drzwi jak żebrak. Co innego przechadzać się po rajskich ogrodach niż chodzić po ziemi nie wiedząc, czy się będzie miało dach nad głową w czasie burzliwej nocy, czy też się będzie zmuszonym wędrować dalej pod gołym niebem na zimnie i w ciemności.

Pomyślcie sobie, co to za radość dotrzeć wreszcie do miejsca przeznaczenia po takiej podróży! Święty Piotr nie zawsze przecie był pewny tego, że wszystko się dobrze skończy. Nie mógł się też niekiedy oprzeć zwątpieniu i niepokojom. Nie mógł bowiem biedaczysko zupełnie zrozumieć, po co oni mają się tu męczyć, jeśli Pan Jezus jest panem całego świata. A teraz już nigdy więcej żadna tęsknota nie będzie go dręczyć. Można więc wierzyć, że był zadowolony.

Teraz mógł się już naprawdę śmiać z tego, jak wiele znieść musieli utrapień, on i nasz Pan, i jak musieli się byle czym zadowalać.

Pewnego razu, kiedy im było tak źle, iż myślał, że już nie wytrzyma dłużej, wziął go Pan Jezus z sobą i zaczął się wspinać na wysoką górę nie mówiąc mu, co tam będą robić.

Minęli miasta u stóp góry i zamki położone wyżej, wyszli poza chłopskie zagrody i szałasy pasterskie, zostawili za sobą ostatnią skalną grotę drwala.

Doszli wreszcie tam, gdzie jest już tylko naga skała bez drzew i roślin, i gdzie pustelnik zbudował sobie chatkę, żeby móc w potrzebie udzielać pomocy podróżnym.

Potem szli przez pola pokryte śniegiem, gdzie śpią świstaki, i dosięgli dzikich spiętrzonych mas lodowych urywających się nagle i stromo, że ledwie kozica może się tam dostać.

Tam w górze znalazł nasz Pan małego ptaszka o czerwonym upierzeniu na piersi, który leżał zamarznięty na lodzie. Podniósł małego gila i schował go w zanadrze. I teraz święty Piotr przypomniał sobie, jak go to wtedy zaciekawiło, czy też ten ptaszek ma być ich obiadem.

Wędrowali długo po śliskich płytach lodowych. Zdawało się świętemu Piotrowi, że nigdy nie był bliższy królestwa śmierci, owiały ich bowiem śmiertelnie zimny wiatr i mgła ciemna jak śmierć. Jak okiem sięgnąć nie było tu żywego stworzenia. A przecież doszli nie dalej jak do połowy góry.

Wtedy poprosił Pana, aby mu wolno było wrócić.

— Jeszcze nie — powiedział Pan Jezus — chcę ci bowiem pokazać coś, co ci da siłę do znoszenia wszystkich cierpień.

Więc wędrowali dalej wśród mgły i zimna, aż dotarli do niezmiernie wysokiego muru, który przeszkadzał im iść dalej.

— Ten mur biegnie dokoła góry — powiedział Pan — i nie da się go przekroczyć w żadnym miejscu. W ogóle nikt z żyjących nie może ujrzeć nic z tego, co się znajduje poza murem, ponieważ tu właśnie zaczyna się raj i tu na zboczu góry mieszkają zbawieni zmarli.

Lecz twarz świętego Piotra wyrażała niedowierzanie, którego nie umiał przezwyciężyć.

— Tam nie ma ciemności i zimna jak tutaj — powiedział Pan — tam trwa zieleń i lato, jasne światło słońc i gwiazd.

Lecz święty Piotr nie potrafił zawierzyć Bogu. Wtedy Pan Bóg wziął małego ptaszka, którego tuż przedtem znalazł na lodowcu, przegiął się do tyłu i rzucił go przez mur, tak że ten wpadł do raju.

Zaraz potem usłyszał święty Piotr donośny, radosny szczebiot i poznał w nim śpiew gila i zdziwił się ogromnie.

Zwrócił się do Pana Jezusa i powiedział:

— Wróćmy na ziemię i przecierpmy wszystko, co przecierpieć musimy, teraz bowiem widzę, że mówiłeś prawdę. Jest takie miejsce, gdzie życie zwycięża śmierć.

Zeszli więc z góry i zaczęli na nowo swoją wędrówkę.

Potem już święty Piotr w ciągu długich lat nie widział nic, co by miało związek z rajem, chodził tylko i tęsknił do kraju poza murem. A teraz był tu już wreszcie i nie potrzebował więcej tęsknić. Teraz mógł przez cały dzień pełnymi rękami czerpać radość z nigdy nie wysychających źródeł.

Ale nie upłynęło jeszcze dwa tygodnie, odkąd święty Piotr był w raju, aż tu przychodzi anioł do Pana Jezusa siedzącego na swoim krześle, kłania się przed nim siedem razy i mówi mu, że musiało jakieś wielkie nieszczęście spaść na świętego Piotra, bo nie chce pić ani jeść, a oczy ma zaczerwienione, jakby nie spał przez wiele nocy.

Jak tylko to nasz Pan usłyszał, wstał i poszedł szukać świętego Piotra.

Znalazł go daleko, w jakimś kącie raju. Leżał na ziemi, jakby był zbyt wyczerpany, żeby stać, szaty miał potargane, a głowę posypaną popiołem.

Kiedy Pan nasz zobaczył, jak bardzo święty Piotr jest zmartwiony, usiadł koło niego na ziemi i zaczął do niego mówić całkiem tak samo, jak to zwykł czynić, gdy jeszcze wędrowali tam w dole wśród utrapień tego świata.

— Czemu jesteś tak smutny, święty Piotrze? — zapytał Pan.

Lecz smutek tak zawładnął świętym Piotrem, że nie był w stanie nic odpowiedzieć.

— Czemu jesteś tak smutny, święty Piotrze? — zapytał znów.

Gdy Pan Jezus powtórzył to pytanie, święty Piotr zdjął z głowy złotą aureolę i rzucił ja Panu pod nogi, jakby chcąc powiedzieć, że nie chce już dłużej mieć udziału w jego chwale i wspaniałości.

Ale Pan rozumiejąc przecie, że święty Piotr tak jest zrozpaczony, iż nie wie, co robi, nie okazał mu gniewu.

— Musisz mi w końcu powiedzieć, co cię dręczy! — powiedział równie łagodnie jak przedtem i z jeszcze większą miłością w głosie.

Ale teraz zerwał się święty Piotr i wtedy Pan zobaczył, że jest on nie tylko zasmucony, ale i zagniewany. Stanął przed Panem z zaciśniętymi pięściami i pałającymi oczyma.

— Chcę teraz dostać zwolnienie z twojej służby — powiedział. — Nie mogę zostać w raju ani dnia dłużej.

Nasz Pan usiłował go uspokoić, jak uspokajał go już tyle razy przedtem, kiedy święty Piotr wybuchał.

— Oczywiście, dostaniesz pozwolenie odejścia — powiedział — ale najpierw musisz mi powiedzieć, co ci się tak nie podoba.

— Muszę ci powiedzieć, że spodziewałem się lepszej nagrody, gdyśmy obaj razem znosili wszelaką nędzę tam na ziemi — powiedział święty Piotr.

Nasz Pan widział, że serce świętego Piotra przepełnione jest goryczą, nie czuł więc gniewu.

— Mówię ci, że wolno ci iść, dokąd chcesz — powiedział. — Niechże się tylko dowiem, co cię zasmuca.

Wtedy wreszcie święty Piotr powiedział, dlaczego jest nieszczęśliwy.

— Miałem starą matkę — rzekł. — Umarła parę dni temu.

— Teraz już wiem, co cię dręczy — powiedział Pan Jezus. — Cierpisz z tego powodu, że Twoja matka nie dostała się tu, do raju.

— Tak, właśnie — rzekł święty i w tej chwili taki go smutek ogarnął, że zaczął szlochać i zawodzić.

— Zdawało mi się, że zasłużyłem na to, żeby jej wolno było tu wejść — rzekł.

Ale kiedy się nasz Pan dowiedział, czym to się święty Piotr tak martwi, sam się zasmucił z kolei. Matka świętego Piotra nie mogła bowiem wejść do królestwa niebieskiego. Nigdy nie myślała o niczym innym, tylko o zbijaniu pieniędzy, a biednym, którzy stanęli pod jej drzwiami, nie dała nawet grosza ani kawałka chleba. Lecz Pan Jezus wiedział, iż dla świętego Piotra było nie do pojęcia, że jego matka nie mogła uzyskać błogiej szczęśliwości przez swoją chciwość.

— Święty Piotrze — rzekł. — Skąd możesz wiedzieć, czy twoja matka czułaby się u nas dobrze?

— Pewnie, Ty tylko tak mówisz, żebyś nie potrzebował wysłuchiwać mojej prośby — powiedział święty. — Kto by się nie czuł dobrze w raju?

— Ten, kto nie znajduje radości w szczęściu drugich, nie może się tu czuć dobrze — rzekł Pan.

— W takim razie jest więcej takich, którzy się nie nadają do raju, nie tylko moja matka — powiedział święty Piotr i Pan zrozumiał, że jego miał na myśli.

I zasmucił się bardzo zmartwieniem, które dotknęło świętego Piotra, że nawet nie wiedział, co mówi. Stał chwilę czekając, że może święty pożałuje tego i uzna swoją matkę za niegodną raju, ale Piotr ani myślał ustąpić.

Wtedy nasz Pan przywołał do siebie anioła i kazał mu się spuścić do piekieł i przywieść do raju matkę świętego Piotra.

— Pozwólże mi też zobaczyć, jak ją będzie unosił! — rzekł święty Piotr.

Pan wziął świętego Piotra za rękę i wyprowadził go na skałę, która z jednej strony urywała się pionowo. Pokazał mu, że wystarczy wychylić się trochę nad przepaścią, żeby móc zajrzeć w samo piekło.

Gdy święty Piotr spojrzał w dół, nie mógł z początku odróżnić więcej, niż gdy patrzył do studni. Otwarła się jakby przed nim ogromna otchłań.

Pierwsze, co udało mu się dostrzec, to był anioł, który już udawał się w drogę do tej przepaści. Widział, jak anioł spieszy w dół bez trwogi w ogromnej ciemności i tylko skrzydła rozpościera nieco szerzej, żeby nie spadać zbyt gwałtownie.

Ale kiedy oczy świętego Piotra przywykły już nieco do ciemności, zaczął widzieć coraz więcej i więcej. Zobaczył po pierwsze, że raj leży na pierścieniowatej górze, która otacza rozległą czeluść, a na jej dnie mają swoją siedzibę potępieni. Widział, jak anioł spada i spada długą chwilę, a jeszcze nie dosięga dna. Był zupełnie przerażony tym, że tam jest tak głęboko.

— Żeby on tylko dał radę wyjść z powrotem do góry z moją matką — powiedział.

Pan Jezus popatrzył jedynie na świętego Piotra wielkimi, zasmuconymi oczyma.

— Nie ma takiego ciężaru, którego by nie uniósł mój anioł — rzekł.

Tak głęboko sięgała ta przepaść, że ani jeden promień słońca nie mógł się tam wcisnąć, na dnie panowała nieprzenikniona ciemność. Ale anioł w czasie swego lotu przyniósł jakby z sobą odrobinę jasności i światła, tak że święty Piotr mógł zobaczyć, jak wygląda tam w dole.

Była to nieskończona, czarna skalna pustynia. Ostre, wystające skały pokrywały cały teren, a między nimi błyszczały kałuże czarnej wody. Nie było ani źdźbła zieleni, ani drzewa, ani znaku życia.

Lecz wszędzie na ostre skały wspinali się nieszczęśni zmarli. Zwisali ze szczytów skał, gdzie się wdrapali w nadziei, że uda im się wymknąć z przepaści, a spostrzegłszy, że nie ma stąd wyjścia, pozostali tam w górze, skamieniali z rozpaczy.

Widział święty Piotr niektórych, jak siedzieli i leżeli z ramionami wyciągniętymi w nieustannej tęsknocie, z oczyma stale zwróconymi w górę. Inni zakrywali twarze rękami, jakby chcąc odsunąć od siebie beznadziejną okropność tego, co ich otaczało. Wszyscy trwali nieporuszenie, nie będąc nawet w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Niektórzy leżeli zupełnie bezwładnie w kałużach, nie usiłując się nawet z nich wydobyć.

Najstraszniejsze było to, że tych nieszczęsnych była taka ogromna ilość. Zdawało się, jakby dno przepaści składało się wyłącznie z ciał i głów.

Świętego Piotra ogarnął znów niepokój.

— Zobaczysz, że on jej nie znajdzie — odezwał się do Pana Jezusa.

Nasz Pan spojrzał na niego tym samym zasmuconym wzrokiem, co przed chwilą. Wiedział przecież, że święty Piotr może być spokojny o anioła.

Lecz jemu zdawało się ciągle, że anioł nie potrafi znaleźć jego matki wśród tego tłumu potępionych. Rozpostarł skrzydła i latał ponad otchłanią szukając jej.

Naraz jeden z tych nieszczęsnych potępieńców tam w dole, w otchłani dojrzał anioła. Zerwał się, wyciągnął ku niemu ramiona i zawołał:

— Weź mnie z sobą, weź mnie z sobą!

I wtedy naraz wstąpiło życie w całą tę gromadę. Wszystkie te miliony milionów umierających z tęsknoty w piekle porwały się w tej samej chwili i wyciągając ramiona wołały za aniołem, aby je zabrał z sobą do błogosławionego raju.

Ich krzyk doleciał aż do Pana Jezusa i świętego Piotra i serca ich zadrżały z bólu, gdy go usłyszeli.

Anioł zatrzymywał się w locie, unosząc się wysoko nad potępionymi, lecz kiedy przeciągał to tu, to tam, aby znaleźć tę, której szukał, rzucali się wszyscy za nim, jakby porwani jakimś wichrem.

Wreszcie ujrzał anioł tę, którą miał zabrać z sobą. Złożył skrzydła na plecach i pomknął w dół jak błyskawica. Święty Piotr wykrzyknął w radosnym zdumieniu, gdy zobaczył, jak otacza ramieniem jego matkę i unosi ją w górę.

— Błogosławiony bądź, ty, który matkę moją wiedziesz do mnie! — rzekł.

Nasz Pan położył mu łagodnie rękę na ramieniu, jakby go chciał ostrzec, żeby się za wcześnie nie cieszył.

Ale święty Piotr gotów był płakać z radości, że jego matka jest uratowana. Nie przypuszczał, żeby jeszcze ich coś mogło rozdzielić. Jego radość wzrosła jeszcze bardziej, gdy zobaczył, że choć anioł tak szybko uniósł matkę, jednak kilku potępionym udało się uczepić tej, która miała być zbawiona, w nadziei, że z nią razem dostaną się do raju.

Było chyba z dwanaścioro tych, którzy uczepili się starej kobiety. Święty Piotr pomyślał, jaki to wielki zaszczyt dla jego matki, jeżeli dzięki niej tak wielu nieszczęśliwym uda się wydobyć z miejsca potępienia.

Anioł nie usiłował im nawet przeszkodzić. Zdawało się, że ten ciężar wcale go nie trudzi, wznosił się i wznosił wcale nie z większym wysiłkiem, niż gdyby niósł do nieba martwe pisklę.

Ale teraz zobaczył święty Piotr, że jego matka zaczyna się uwalniać od tych nieszczęsnych, którzy się jej uczepili. Chwytała ich za ręce i rozluźniała uchwyt, tak że jeden po drugim spadali do piekieł.

Święty Piotr słyszał, jak prosili ją, błagali, ale stara kobieta nie chciała widocznie dopuścić, żeby ktoś inny prócz niej był zbawiony. Uwalniała się od jednego po drugim strącając ich w wieczną niedolę. A kiedy spadali, cała przestrzeń napełniała się krzykiem rozpaczy i przekleństwami.

Wtedy święty Piotr zawołał na swoją matkę zaklinając ją, by okazała litość, ale ona nie chciała nawet tego słyszeć i dalej robiła swoje.

I zauważył święty Piotr, że anioł leci tym wolniej, im lżejszy staje się jego ciężar. Świętego zdjęło takie przerażenie, że ugięły się pod nim nogi i musiał paść na kolana.

W końcu już pozostała tylko jedna jedyna dusza uczepiona u Piotrowej matki. Była to młoda kobieta, która uwiesiła się u jej szyi zanosząc do jej ucha swoje wołania i prośby, aby jej pozwoliła iść z nią razem do rajskiej krainy szczęścia.

Anioł był teraz tak blisko ze swym ciężarem, że święty Piotr już ramiona wyciągnął ku matce. Zdawało mu się, że wystarczy, żeby anioł jeszcze kilka razy uderzył skrzydłami i znajdą się na górze.

Ale teraz właśnie anioł zatrzymał się nie poruszając nawet skrzydłem, a jego twarz pociemniała jak noc.

Stara kobieta wyciągnęła bowiem ręce i chwyciła za ramię tę, która zawisła u jej szyi, szarpiąc nią tak długo, aż udało jej się rozpleść zaciśnięte ręce. W ten sposób uwolniła się również od tej ostatniej duszy.

Kiedy potępiona spadła, anioł zniżył się o kilka sążni w dół i zdawało się, jakby nie mógł rozwinąć skrzydeł.

Popatrzył na starą kobietę spojrzeniem ogromnie smutnym, uścisk, jakim obejmował ją wpół, zelżał, i pozwolił jej zlecieć, jakby teraz, gdy została sama, była dla niego zbyt wielkim ciężarem.

Potem jednym uderzeniem skrzydeł wzbił się w górę, do raju.

Święty Piotr długo jeszcze leżał i szlochał, a nasz Pan stał przy nim milcząc.

— Święty Piotrze — powiedział w końcu — nigdy nie myślałem, żebyś ty mógł tak płakać, skoro znalazłeś się w raju.

Wtedy stary Boży sługa podniósł głowę i rzekł:

— Cóż to za raj, gdzie słyszę płacz moich najdroższych i widzę cierpienia moich bliźnich!

Oblicze Pana pociemniało od głębokiego smutku.

— Czyż chciałem czegoś bardziej niż to, aby zgotować wam raj czystego, jasnego szczęścia? — powiedział. — Czyż nie rozumiesz, że po to zszedłem między ludzi i uczyłem ich, żeby kochali swoich bliźnich jak siebie samych? Albowiem dopóki tego nie uczynią, nie będzie na niebie ani na ziemi miejsca, gdzieby ich nie dosięgły cierpienia i smutki.

P Ł O M I E Ń Ś W I E C Y

I

Przed wielu laty, gdy miasto Florencja dopiero co zostało republiką, żył tam pewien człowiek imieniem Raniero di Raniero. Był synem płatnerza i wyuczył się rzemiosła swego ojca, ale nie bardzo lubił się nim zajmować.

Ów Raniero był człowiekiem niezwykle silnym. Mówiono o nim, że nosił ciężką, żelazną zbroję tak lekko jak inny jedwabną koszulę. Był jeszcze młody, a dał już wiele dowodów swej siły. Pewnego razu znajdował się w domu, w którym znoszono zboże na strych. Ale za dużo już na górze napchano tego zboża i właśnie, gdy Raniero znalazł się wewnątrz domu, pękła jedna z belek stropu i cały strych zaczął się walić. Wszyscy uciekli spiesznie prócz Raniera. Ten wyciągnął w górę ramiona i podtrzymał strop, dopóki ludzie nie przynieśli belek i drągów i nie podparli go.

Mówiono też o Ranierze, że jest najodważniejszym mężem, jakiego kiedykolwiek miała Florencja, i że nigdy nie ma dość walki. Ledwie usłyszał jakąś wrzawę na ulicy, wylatywał z warsztatu w nadziei, że doszło do jakiejś bójki, w której będzie mógł wziąć udział. Jak tylko dobył miecza, bił się równie chętnie z hołotą jak z zakutym w żelazo rycerstwem. W walce stawał jak szaleniec nie bacząc na liczbę swych przeciwników.

Za jego czasów Florencja nie była zbyt potężna. Tamtejsza ludność składała się po większej części z przędzarzy i tkaczy, którzy nie pragnęli niczego więcej, tylko w spokoju oddawać się pracy. Nie brakło tęgich chłopców, ale ci nie byli żądni walki, za punkt honoru mieli jedynie to, żeby właśnie w ich mieście panował większy porządek niż gdziekolwiek indziej. Raniero skarżył się nieraz, że nie urodził się w kraju, gdzie jest król, który gromadzi wokół siebie dzielnych mężów, i twierdził, że on zdobyłby wtedy wielką cześć i poważanie.

Raniero był chełpliwy i hałaśliwy, okrutny dla zwierząt, bezwzględny wobec swej żony, niedobry dla każdego, z kim przyszło mu żyć. Byłby pięknym mężczyzną, gdyby nie liczne, głębokie blizny w poprzek twarzy, które go szpeciły. Był prędki w podejmowaniu decyzji, a w sposobie postępowania wspaniały choć gwałtowny.

Ożeniony był z Franciszką, córką Jakuba degli Uberti, mądrego i potężnego człowieka. Jakub nie miał wcale ochoty dawać córki takiemu zawadiace jak Raniero i sprzeciwiał się temu małżeństwu, jak mógł najdłużej. Franciszka zmusiła go do ustępstwa oświadczając, że ona nigdy nie wyjdzie za mąż za kogo innego. Jakub dając wreszcie swoje zezwolenie, powiedział do Raniera:

— Wiem z doświadczenia, że takim mężczyznom jak ty łatwiej zdobyć miłość kobiety niż ją zachować, dlatego chcę wziąć od ciebie przyrzeczenie, abyś nie stawiał przeszkód mojej córce, o ile będzie jej źle u ciebie i będzie chciała do mnie wrócić.

Franciszka zapewniała, że takie przyrzeczenie jest zupełnie niepotrzebne, ona bowiem tak kocha Raniera, że nic nie jest w stanie jej z nim rozdzielić. Ale Raniero dał przyrzeczenie natychmiast.

— Możesz być pewny, Jakubie — powiedział — że nawet bym nie próbował zatrzymać kobiety, która by chciała uciec ode mnie.

Franciszka przeniosła się do Raniera i wszystko było między nimi dobrze. Byli już kilka tygodni po ślubie, gdy Raniero wpadł na pomysł, żeby się ćwiczyć w strzelaniu do celu. Przez kilka dni strzelał do tablicy zawieszonej na murze. Rychło osiągnął dużą zręczność i trafiał za każdym razem. W końcu postanowił, że spróbuje strzelać do jakiegoś trudniejszego celu. Rozglądał się za czymś odpowiednim, ale nie znalazł nic prócz przepiórki siedzącej w klatce ponad bramą wiodącą na dziedziniec. Ptak należał do Franciszki i ta lubiła go bardzo, Raniero kazał jednak chłopakowi otworzyć klatkę i gdy przepiórka wzbiła się w powietrze, zastrzelił ją w locie.

Uznał to za dobry strzał i chwalił się przed każdym, kto go chciał słuchać.

Gdy się Franciszka dowiedziała, że Raniero zastrzelił jej ptaka, zbladła i popatrzyła na niego wielkimi oczyma, zdumiona, jak on mógł zrobić coś takiego, co sprawiało jej ból. Ale przebaczyła mu od razu i kochała go jak dawniej.

Czas jakiś wszystko szło znowu dobrze.

Teść Raniera, Jakub, trudnił się przędzeniem lnu. Miał wielki warsztat, gdzie wrzała robota. Przywidziało się Ranierowi, że w warsztacie Jakuba do lnu miesza się konopie. Nie wytrzymał z tym, tylko rozpowiadał o tej sprawie tu i ówdzie po mieście. W końcu i do Jakuba dotarło to gadanie i ten postanowił natychmiast z tym skończyć. Dał zbadać swoją przędzę i tkaniny kilku innym tkaczom, a oni orzekli, że wszystko to jest len w najlepszym gatunku. Jedynie w jednej paczce przeznaczonej do sprzedaży poza Florencją znaleźli trochę mieszanki. Jakub powiedział na to, że oszustwo zostało dokonane bez jego wiedzy i woli przez kogoś z jego czeladników. Zrozumiał jednak od razu, że trudno będzie o tym przekonać ludzi. Zawsze dzięki swej uczciwości cieszył się dobrą sławą i odczuł boleśnie, że jego honor został splamiony.

Raniero przeciwnie, pysznił się, że udało mu się ujawnić oszustwo i przechwalał się tym nawet, gdy Franciszka to słyszała.

Ogarnął ją wielki smutek i zarazem zdumienie, jak wówczas gdy zastrzelił ptaka. Gdy tak myślała nad tym, zdało jej się nagle, że widzi przed sobą swoją miłość na kształt wielkiego kawałka błyszczącego złotogłowiu. Widziała, jak była wielka i jak promienna. Ale z jednego rogu odcięty był koniec, tak że nie była już taka wielka i wspaniała jak na początku.

Uszkodzenie było wszakże nieznaczne, więc pomyślała: „Wystarczy jej przecie, póki żyję. Jest tak wielka, że nigdy się nie skończy”.

I znowu przyszedł czas, w ciągu którego ona i Raniero byli równie szczęśliwi jak dawniej,

Franciszka miała brata, Tadeusza. Był on w sprawach handlowych w Wenecji i tam kupił sobie szaty z jedwabiu i aksamitu. Przechwalał się nimi wróciwszy do domu, a że we Florencji nie było w zwyczaju chodzić kosztownie ubranym, więc było wielu, którzy się z niego naśmiewali.

Pewnej nocy Tadeusz i Raniero chodzili po winiarniach. Tadeusz był ubrany w zielony płaszcz podbity sobolami i fioletowy kaftan. Raniero namawiał go do ciągłego picia, a kiedy Tadeusz, spojony, zasnął, zdjął z niego płaszcz i zawiesił go na strachu na wróble, który stał w jakimś ogrodzie wśród kapusty.

Kiedy Franciszka to usłyszała, znów poczuła gniew na Raniera. I równocześnie ujrzała przed sobą wielki płat złotogłowiu, jakim była jej miłość, i zdawało jej się, że on maleje, jak gdyby Raniero odkrawał tak z niego kawałek po kawałku.

Potem znów czas jakiś było między nimi dobrze, ale Franciszka nie była już tak szczęśliwa jak przedtem, ponieważ bała się ciągle, że Raniero znów zrobi coś takiego, co może okaleczyć jej miłość.

Nie dało to długo na siebie czekać, Raniero bowiem nie potrafił nigdy usiedzieć w spokoju. Chciał, żeby ludzie ciągle mówili o nim i chwalili jego męstwo i szaleńczą odwagę.

Na katedrze, która istniała już w owym czasie we Florencji, a która była znacznie mniejsza niż dzisiaj, wisiała wysoko w górze na jednej z wież wielka i ciężka tarcza. Umieszczona tam została przez jednego z przodków Franciszki. Podobno była to najcięższa tarcza, jaką ktoś we Florencji potrafił unieść, i wszyscy z rodu Uberti byli dumni z tego, że to jeden z nich potrafił wspiąć się na wieżę i zawiesić ją tam.

Lecz oto pewnego dnia Raniero wspiął się na wieżę, zawiesił sobie tarczę na plecach i zszedł z nią na dół.

Skoro to Franciszka usłyszała, pierwszy raz mówiła z Ranierem o tym, co ją dręczy, i prosiła go, aby przestał w ten sposób upokarzać ród, do którego ona należy.

Raniero spodziewając się z jej strony pochwał za swój czyn, rozgniewał się. Powiedział na to, że już dawno zauważył, jak obojętne są dla niej jego sukcesy i że ona myśli tylko o swoim własnym rodzie.

— Myślę o czymś zgoła innym — rzekła Franciszka — o mojej miłości. Nie wiem, co z nią będzie, jeśli ty dalej będziesz postępował w ten sposób.

Odtąd często przychodziło między nimi do wymiany ostrych słów, ponieważ Ranierowi przytrafiały się niemal stale takie właśnie sprawy, które były jak najbardziej nie do zniesienia dla Franciszki.

W warsztacie Raniera był czeladnik, mały i kulawy. Ten chłopak kochał Franciszkę, nim wyszła za Raniera, i kochał ją nadal nawet po jej zamążpójściu. Raniero, który o tym wiedział, lubił drwić z niego, zwłaszcza gdy wszyscy siedzieli przy stole. W końcu doszło do tego, że ów człowiek nie mógł znieść dłużej, że robią z niego pośmiewisko w obecności Franciszki, rzucił się na Raniera chcąc się z nim bić. Ale Raniero zaśmiał się tylko szyderczo i odtrącił go kopniakiem. Wtedy wydało się biedakowi, że nie ma już dłużej życia dla niego, więc odszedł i powiesił się.

Kiedy to się stało, mijał właśnie rok od czasu ślubu Raniera i Franciszki. Franciszce zdawało się ciągle, że widzi swoją miłość przed sobą niby płat lśniącej materii, ale po wszystkich stronach powycinane w niej były tak duże kawałki, że miała prawie połowę tej wielkości, co na początku.

Przeraziła się bardzo ujrzawszy to i pomyślała: „Jeśli zostaną u Raniera jeszcze rok, on zniszczy moją miłość. Będę tak samo biedna, jak dotąd byłam bogata”.

Postanowiła tedy opuścić dom Raniera i zamieszkać u swego ojca, aby nie musiał kiedyś nadejść dzień, kiedy znienawidzi Raniera równie mocno, jak go kochała.

Jakub degli Uberti pracował przy warsztacie tkackim razem z otaczającymi go czeladnikami, gdy ujrzał ją nadchodzącą. Zrozumiał, że stało się to, czego oczekiwał od dawna, i powitał ją pięknie. Zarządził przerwanie pracy, kazał się ludziom uzbroić i zamknąć dom.

Potem poszedł do Raniera. Zastał go w warsztacie.

— Moja córka przyszła dziś z powrotem do mnie i chce znowu mieszkać pod moim dachem — powiedział do zięcia. — Spodziewam się, że zgodnie z przyrzeczeniem, jakie mi dałeś, nie zmusisz jej, aby wróciła do ciebie.

Raniero zdawał się nie brać tego zbyt poważnie i odpowiedział całkiem spokojnie:

— Nawet gdybym ci nie dał przyrzeczenia, nie domagałbym się powrotu kobiety, która nie chce do mnie należeć.

Wiedział, jak bardzo kochała go Franciszka, więc powiedział do siebie:

— Będzie u mnie z powrotem przed wieczorem.

Nie pokazała się jednak ani tego, ani następnego dnia.

Trzeciego dnia Raniero wyszedł z miasta ścigając kilku zbójców, którzy od dawna niepokoili florenckich kupców. Udało mu się ich pobić i jako jeńców przywiódł ich do Florencji.

Przez kilka dni siedział cicho, aż nabrał pewności, że ten czyn znany jest w całym mieście. Nie doczekał się jednak tego, czego się spodziewał, że to sprowadzi Franciszkę z powrotem do niego.

Miał teraz ochotę prawem i sądem zmusić Franciszkę do powrotu, ale wiedział, że skoro dał przyrzeczenie, nie może tego zrobić. Życie w tym samym mieście z żoną, która go opuściła, wydało mu się jednak niemożliwe, więc wyjechał z Florencji.

Został najpierw najemnym żołnierzem, a wkrótce stał się przywódcą oddziału ochotników. Był ciągle w walce i służył wielu panom.

Jako wojownik zdobył wielką sławę, jak sobie zawsze przepowiadał. Został przez cesarza pasowany na rycerza i zaliczał się do możnych.

Zanim wyjechał z Florencji, ślubował w katedrze przed obrazem Matki Boskiej, że ofiaruje Świętej Dziewicy to, co najświetniejszego i najlepszego zdobędzie w każdej walce. Jakoż widzieć było można stale przed tym obrazem drogocenne dary ofiarowane przez Raniera.

Wiedział więc Raniero, że wszystkie jego czyny znane są w rodzinnym mieście. Dziwił się bardzo, że Franciszka degli Uberti nie wraca do niego, skoro wie o wszystkich jego sukcesach.

W tym czasie ogłoszono z ambon wyprawę krzyżową dla uwolnienia Świętego Grobu. Raniero przypiął krzyż i pociągnął na Wschód. Z jednej strony spodziewał się, że tam w świecie zdobędzie jakiś zamek i ziemię, nad którą będzie panował, z drugiej liczył na możność dokonania czynów tak świetnych, że dzięki nim jego żona z powrotem go pokocha i wróci do niego.

II

W noc po dniu, w którym zdobyto Jerozolimę, wielka była radość w obozie krzyżowców poza miastem. Ucztowano niemal w każdym namiocie, a hałas i wrzawa rozlegały się daleko.

Raniero di Raniero siedział także i pił z kilkoma towarzyszami walki, a u niego było jeszcze chyba hałaśliwiej niż gdzie indziej. Słudzy ledwie zdążyli napełnić puchary, a te już na nowo były puste.

Raniero miał wszak naprawdę ważny powód, aby wyprawiać wielką ucztę, ponieważ tego dnia dostąpił najwyższego w swoim życiu zaszczytu. Rankiem, gdy szturmowano do miasta, był pierwszym, który się wspiął na mury, tuż za Gotfrydem de Bouillon, a wieczorem przed całym wojskiem uczczono jego dzielność.

Gdy skończyły się rabunki i mordowania, a krzyżowcy w pokutnych płaszczach, z niezapalonymi gromnicami w rękach pociągnęli do kościoła Świętego Grobu, oznajmił mu Gotfryd, że on, Raniero, ma być pierwszym, który zapali świecę od świętego płomienia, palącego się przed Grobem Chrystusa. Widoczne było dla Raniera, że Gotfryd w ten sposób chce pokazać, iż uważa go za najdzielniejszego w całej armii i ogromnie był rad ze sposobu, w jaki został nagrodzony za swoje czyny.

Tej nocy, gdy Raniero i jego goście byli w najlepszym humorze, do namiotu przyszedł błazen i paru grajków wędrujących po obozie i zabawiających ludzi swoimi figlami. Błazen prosił, aby mu pozwolono opowiedzieć pewną wesołą przygodę.

Raniero wiedział, że ten błazen cieszy się ogromną popularnością właśnie z powodu swoich dowcipnych powiastek, wiec przyrzekł przysłuchać się jego opowiadaniu.

— Zdarzyło się raz — zaczął błazen — że Pan Jezus i święty Piotr cały dzień przesiedzieli na najwyższej wieży rajskiego zamku wyglądając na ziemię. Tyle tam było do zobaczenia, że ledwie mieli czas zamienić jakieś słowo ze sobą. Pan Jezus zachowywał się przez cały czas spokojnie, ale święty Piotr to klaskał w ręce z radości, to głowę odwracał ze wstrętem. To się radował i uśmiechał, to znów rozżalał się i płakał. Wreszcie, gdy dzień już miał się ku końcowi i zmierzch zaczął zapadać nad rajem, zwrócił się Pan Jezus do świętego Piotra mówiąc, że teraz pewnie już jest szczęśliwy i zadowolony. — „Z czego mam być zadowolony?” — zapytał wtedy święty Piotr z wybuchem. — „Ależ tak — rzekł nasz Pan łagodnie — sądzę, że możesz być zadowolony z tego, co zobaczyłeś dzisiaj.” — Ale święty nie dał się udobruchać. — „To prawda — powiedział — przez wiele lat uskarżałem się na to, że Jerozolima jest pod władzą niewiernych, ale po tym wszystkim, co się dzisiaj działo, myślę, że mogło równie dobrze zostać po dawnemu.”

Raniero połapał się, że błazen mówi o tym, co się działo w ciągu dnia dzisiejszego. Zarówno on jak i inni rycerze zaczęli się przysłuchiwać z większą niż na początku ciekawością.

— Kiedy to święty Piotr powiedział — ciągnął dalej błazen, rzucając równocześnie chytre spojrzenie na rycerzy — wychylił się przez blanki wieży i wskazał na ziemię. Pokazał Panu miasto leżące na wielkiej samotnej skale, sterczącej w górskiej dolinie. — „Widzisz te zwały trupów? — mówił. — Widzisz tę krew płynącą ulicami, widzisz nagich, biednych jeńców, słyszysz ich skargi w zimną noc, widzisz te dymiące pożary?” — Pan Jezus jakby zwlekał z odpowiedzią, ale święty Piotr ciągnął dalej swój lament. Powiedział, że wprawdzie już wiele razy był gniewny na to miasto, nigdy mu przecież tak źle nie życzył, aby chcieć dla niego tak straszliwego spustoszenia. Wtedy wreszcie odpowiedział Pan Jezus: „Nie możesz jednak temu zaprzeczyć, że chrześcijańscy rycerze narażali swoje życie z największą nieustraszonością” — rzekł.

Tu przerwał błaznowi okrzyk uznania, ale jemu spieszno było opowiadać dalej.

— Nie przerywajcie mi —rzekł. — Teraz nie pamiętam, na czym skończyłem. Tak, prawda, miałem właśnie powiedzieć, że święty Piotr otarł kilka łez, które napłynęły mu do oczu przeszkadzając w patrzeniu. — „Nigdy nie przypuszczałem, że okażą się takimi dzikimi bestiami — powiedział. — Mordowali przecież i grabili cały dzień. Nie rozumiem po prostu, jak mogłeś dać się ukrzyżować, żeby zyskać takich wyznawców!”

Rycerze wzięli to za żart. Zaczęli się śmiać głośno i wesoło.

— Co, błaźnie, gniewa się święty Piotr na nas? — zawołał jeden z nich.

— Cicho bądź i daj nam posłuchać, czy Pan Jezus nie weźmie nas w obronę — wtrącił drugi.

— Nie, Pan Jezus na razie milczał — rzekł błazen. — Od dawna dobrze wiedział, że kiedy się święty Piotr rozpędzi, nie opłaca mu się sprzeciwiać. Więc święty ciągnął dalej swoje i oświadczył, żeby mu nawet Pan Jezus nie mówił, jak to w końcu przypomnieli sobie, do jakiego to oni przyszli miasta i poszli do kościoła boso w pokutnych habitach. Nabożeństwo nie było znowu takie długie, żeby warto o nim opowiadać. A potem wychylił się jeszcze raz z wieży i spojrzał w dół ku Jerozolimie. Pokazał tam poza miastem obóz chrześcijan. — „Widzisz, jak twoi rycerze święcą swoje zwycięstwo?” — zapytał. I nasz Pan zobaczył, że w całym obozie była pijatyka. Rycerze i żołnierze siedzieli patrząc na syryjskie tancerki. Napełnione puchary krążyły dokoła, rzucano kostki o łupy wojenne...

— Słuchacie błaznów opowiadających liche bajki! — wtrącił Raniero. — Czy to też nie jest wielki grzech?

Błazen zaśmiał się i skinął Ranierowi głową, jakby chciał powiedzieć: „Poczekaj, już ja ci za wszystko odpłacę!”

— Nie przerywaj mi! — prosił na nowo. — Biedny błazen tak łatwo zapomina, co ma mówić. Aha, to przecie, że święty Piotr zapytał Pana Jezusa ostrym tonem, czy uważa, że wielkiej czci doznaje ze strony tych ludzi. Tu Pan Jezus musiał oczywiście odpowiedzieć, iż nie tak znowu wielkiej. — „Byli rabusiami i mordercami, zanim wyruszyli z ojczyzny — rzekł święty Piotr — mordercami i rabusiami są dziś jeszcze. Na to przedsięwzięcie mogłeś się równie dobrze nie zgodzić. Nic dobrego z tego nie wyjdzie.”

— No, no, błaźnie! — rzekł Raniero ostrzegającym tonem.

Ale błazen zdawał się stawiać sobie za punkt honoru wypróbowanie, jak daleko może się posunąć, nie narażając się na to, że ktoś się porwie i wyrzuci go, i ciągnął odważnie dalej:

— Pan Jezus tylko schylił głowę, jak ten, co się przyznaje, że słusznie został ukarany. Lecz niemal w tej samej chwili wychylił się gorączkowo z wieży i popatrzył w dół z większą jeszcze niż dotychczas uwagą. Święty Piotr spojrzał także. — „Czego ty tak wypatrujesz?” — zdziwił się.

Błazen oddał to żywą grą twarzy. Rycerze ujrzeli przed sobą zarówno Pana Jezusa, jak świętego Piotra, i byli ciekawi, co takiego Pan Jezus zobaczył.

— Nasz Pan odrzekł, że to właściwie nic takiego, ale w dalszym ciągu wyglądał w dół — mówił błazen. — Święty Piotr popatrzył w tym samym kierunku, co Pan Jezus i nic innego nie udało mu się odkryć, tylko że Pan widocznie patrzy na wielki namiot, przed którym zatknięte były na długich włóczniach dwie głowy saraceńskie i gdzie było zwalone na jeden stos mnóstwo wspaniałych dywanów, złoconych naczyń stołowych, kosztownej broni wziętej w świętym mieście. W tym namiocie działo się to samo, co gdzie indziej w obozie. Siedziała tam gromada rycerzy i opróżniała puchary. Jedyną różnicą mogło być to, że hałasowano tam i pito więcej niż w innych namiotach. Święty Piotr nie mógł zrozumieć, dlaczego Pan Jezus tak jest z tego patrzenia na ziemię zadowolony, że po prostu radość błyszczała mu w oczach. Tylu przecież surowych i okropnych twarzy, jakie tam zobaczył, chyba nie widział dotąd; wszystko to zebrało się wokół pijackiego stołu. A ten, który był gospodarzem biesiady i siedział na poczesnym miejscu za stołem, był najokropniejszy ze wszystkich. Był to mężczyzna trzydziestopięcioletni, strasznie wielki i gruby, o twarzy miedzianej, poprzerzynanej bliznami i szramami, o twardych pięściach i mocnym, hałaśliwym głosie.

Tu zatrzymał się błazen chwilę, jakby się bał ciągnąć dalej, ale tak Ranierowi jak i innym podobało się to, że słuchają opowiadania o sobie samych i tylko śmiali się z jego czelności.

— Śmiałek z ciebie! — rzekł Raniero. — Zobaczymy, do czego ty zmierzasz!

— Wreszcie Pan Jezus powiedział kilka słów — podjął błazen — które sprawiły, że święty Piotr zrozumiał, z czego się tak cieszy. Zapytał mianowicie świętego Piotra, czy sam źle widzi, czy rzeczywiście jeden z rycerzy ma przed sobą zapaloną świecę.

Raniero drgnął na te słowa. Porwała go złość na trefnisia i już wyciągnął rękę po ciężki dzban, żeby nim rzucić w twarz błaznowi, lecz opanował się, chcąc wysłuchać do końca, czy błazen mówi na jego sławę, czy niesławę.

— Święty Piotr zobaczył teraz — opowiadał błazen — że choć namiot oświetlony był pochodniami, jeden z rycerzy miał prócz tego zapaloną woskową świece. Była to duża, gruba świeca, jaką można palić całą dobę. Rycerz nie mając lichtarza, w który mógłby ją wetknąć, podparł ją naokoło całą masą kamieni, żeby mogła stać.

Uczestnicy biesiady wybuchnęli na te słowa głośnym śmiechem. Wszyscy pokazywali sobie świecę stojącą na stole przed Ranierem. Była właśnie taka, jak to opisał trefniś. Ranierowi krew uderzyła do głowy, była to bowiem świeca, którą on parę godzin temu zapalił przy Świętym Grobie. Nie mógł się zdobyć na to, żeby ją zgasić.

— Kiedy święty Piotr ujrzał tę świecę — mówił trefniś — zrozumiał od razu, z czego nasz Pan jest taki zadowolony, lecz zarazem nie mógł sobie odmówić ulitowania się nad Panem Jezusem. — „No tak — powiedział — to jest ten rycerz, który dziś rano wskoczył na mur tuż za panem de Bouillon i który dziś wieczorem przed wszystkimi innymi zapalił swą świecę u Świętego Grobu.” — „Tak, to on — powiedział Pan Jezus — i, jak widzisz, ma ją jeszcze zapaloną.”

Błazen mówił teraz bardzo szybko rzucając od czasu do czasu badawcze spojrzenie na Raniera.

— Święty stale ubolewał po trosze nad Panem Jezusem. — „Nie rozumiesz, dlaczego on ma tę świecę zapaloną? — powiedział. — Ty oczywiście sądzisz, że on patrząc na nią rozmyśla nad twoją męką i śmiercią. Ale on myśli nie o czym innym, jak tylko o sławie, jaką zdobył, gdy go uznano za najdzielniejszego w armii, tuż po Gotfrydzie.”

Na te słowa zaśmiali się wszyscy goście Raniera. On sam był wściekły, ale udawał wesołość. Czuł, że wszyscy uważaliby to za śmieszne, gdyby nie umiał znieść żartu.

— Ale Pan Jezus sprzeciwił się świętemu Piotrowi — mówił błazen. — „Nie widzisz, jak on się boi o tę świecę? — zapytał. — Zasłania ręką płomień, jak tylko ktoś uchyli płótno namiotu, z obawy, że przeciąg może ją zdmuchnąć. I bez przerwy odgania ćmy krążące dokoła jej i grożące jej zgaszeniem.”

Śmiech był coraz żywszy, ponieważ to, co mówił trefniś, było prawdą. Ranierowi było coraz trudniej utrzymać się na wodzy. Zdawało mu się, że nie zniesie drwin ze świętego płomienia świecy.

— Święty Piotr nie chciał w to jednak uwierzyć — ciągnął dalej błazen. — Zapytał Pana Jezusa, czy zna tego rycerza. — „Nie jest on z tych, co często chodzą na mszę i wycierają klęczniki” — powiedział. Ale nasz Pan nie dał się odwieść od swego zdania: — „Święty Piotrze, święty Piotrze! — powiedział uroczyście. — Pamiętaj, że odtąd będzie ów rycerz pobożniejszy niż Gotfryd! Skąd bowiem promieniuje łagodność i pobożność, jeśli nie z mojego grobu? Zobaczysz, jak Raniero di Raniero pomaga wdowom i więźniom cierpiącym nędzę. Ujrzysz go, jak bierze w opiekę chorych i stroskanych, tak jak wziął w opiekę święty płomień”.

Niepowstrzymane salwy śmiechu zabrzmiały w odpowiedzi. Wszystkim, którzy znali usposobienie i tryb życia Raniera, wydało się to ogromnie zabawne. Lecz on sam uznał, że zarówno żarty, jak śmiech są nie do zniesienia. Zerwał się, żeby przywołać błazna do porządku. Oparł się przy tym tak gwałtownie o stół, który był nie czym innym, jak drzwiami położonymi na luźnych kozłach, że stół się zachwiał i świeca przewróciła. Teraz dopiero się okazało, jak Ranierowi zależy na utrzymaniu płomyka świecy. Powściągnął gniew, aby spokojnie podnieść świecę i poprawić płomień, zanim się rzuci na błazna. Ale nim się uporał ze świecą, błazen już uciekł spiesznie. Raniero rozważył sobie, że nie warto się trudzić pościgiem w mroku nocy. „Już ja go spotkam innym razem” — pomyślał i usiadł.

Biesiadnicy tymczasem wyśmiali się do woli. Jeden z nich zwrócił się do Raniera chcąc dalej ciągnąć ten żart:

— Jedno jest pewne, Raniero — powiedział — to mianowicie, że tym razem nie będziesz mógł posłać Madonnie we Florencji najdroższej rzeczy, jaką zdobyłeś w walce.

Raniero zapytał na to, dlaczego sądzi, że tym razem on nie będzie mógł postąpić zgodnie z dawnym swoim zwyczajem.

— Dla tej prostej przyczyny — powiedział rycerz — że najdroższą rzeczą, jaką zdobyłeś, jest ten płomyk świecy, którą dane ci było zapalić na oczach całej armii w kościele Świętego Grobu. A tego przecież nie będziesz w stanie przesłać do Florencji.

Znowu zaśmiali się rycerze, a to już tak rozdrażniło Raniera, że gotów był podjąć się rzeczy najbardziej zuchwałej, żeby tylko skończyć z tym ich śmiechem. Powziął prędko decyzję, przywołał do siebie starego giermka i rzekł do niego:

— Giovani, gotuj się do długiej podróży! Jutro pojedziesz do Florencji z tym świętym płomieniem.

Ale giermek odmówił wręcz wykonania rozkazu.

— Czegoś takiego nie mogę się podjąć — powiedział. — Jakżeby to było możliwe jechać do Florencji z płomykiem świecy. On przecież zgaśnie, nim wyjadę za obóz.

Raniero zapytywał swoich ludzi jednego po drugim. Otrzymał od wszystkich taką samą odpowiedź. Nie zdawali się brać poważnie jego rozkazu.

Było do przewidzenia, że obcy rycerze, którzy tu byli gośćmi, będą się śmiać coraz głośniej i weselej, skoro się okazało, że nikt z ludzi Raniera nie chce wykonać jego rozkazu.

Raniero wpadał w coraz większe rozdrażnienie. W końcu stracił cierpliwość i zawołał:

— Ten płomyk musi przecie być zawieziony do Florencji, a skoro nikt inny nie chce z nim jechać, zrobię to sam.

— Namyśl się, zanim przyrzekniesz coś takiego! — powiedział jeden z rycerzy. — Porzucasz tu księstwo!

— Przysięgam wam, że zawiozę ten płomień do Florencji! — wykrzyknął Raniero. — Dokonam tego, czego się nikt nie chciał podjąć!

Stary giermek się bronił.

— Panie, ty to co innego. Możesz wziąć z sobą liczny poczet, a mnie chciałeś posłać samego.

Lecz Raniero stracił panowanie nad sobą, nie zastanawiał się już nad tym, co mówi.

— Ja też pojadę sam — powiedział.

I tym osiągnął swój cel. Wszyscy w namiocie przestali się śmiać. Siedzieli w osłupieniu wlepiając w niego oczy.

— Dlaczego się nie śmiejecie? — pytał Raniero. — To przedsięwzięcie jest dla dzielnego męża dziecinną igraszką.

III

O świcie następnego dnia Raniero dosiadł konia. Był w pełnej zbroi, ale na wierzch narzucił gruby pielgrzymi płaszcz, aby żelazny strój nie rozgrzał się zbytnio od promieni słonecznych. Uzbrojony był w miecz i maczugę i jechał na dobrym koniu. Płonącą świecę trzymał w ręce, a u siodła miał przytroczone dwie duże wiązki długich świec woskowych, aby płomień nie wygasł z braku pożywienia.

Jechał wolno między długimi, gęsto stłoczonymi szeregami namiotów i na razie wszystko szło dobrze. Było tak wcześnie, że mgły wstające z głębokich dolin wokół Jerozolimy nie opadły jeszcze i Raniero jechał w nich jakby w białej nocy. Cały obóz spał, więc Raniero z łatwością minął straże. Nikt z nich nawet nie zawołał na niego, ponieważ nie widzieli go w gęstej mgle, a na drogach leżała gruba na stopę warstwa kurzu, który tłumił stąpanie konia.

Raniero znalazł się wkrótce poza obozem i skręcił na szlak wiodący do Joppe. Drogę miał teraz lepszą, lecz jechał nadal wolno z powodu płomyka świecy. Ten palił się w gęstej mgle źle, czerwonym, drżącym światłem. Stale przylatywały wielkie owady rzucając się prosto na światło bijącymi skrzydłami. Raniero musiał ciągle pilnować go, ale był w doskonałym humorze i nadal sądził, że zadanie, którego się podjął, nie było cięższe od dziecinnej zabawy.

Tymczasem koń zmęczony powolną jazdą puścił się kłusem. Płomień świecy zaczął teraz migotać na wietrze. Raniero starał się go zasłonić ręką i płaszczem, ale bez rezultatu. Widział, że był bardzo bliski zgaśnięcia.

Ale Raniero nie miał ochoty tak prędko zrezygnować. Zatrzymał konia i stanął chwilę cicho, rozmyślając. Zeskoczył w końcu z siodła i próbował usiąść tyłem do przodu, żeby swoim ciałem zasłaniać płomień przed wiatrem i przeciągiem. W ten sposób udało mu się utrzymać świecę płonącą, ale spostrzegł teraz, że jazda zapowiada się bardziej uciążliwie, niż to na początku myślał.

Kiedy minął góry okalające Jerozolimę, mgła ustąpiła. Jechał teraz w zupełnej samotności. Nie było tu ani ludzi, ani zabudowań, ani zielonych drzew, ani roślin, same tylko nagie wzgórza.

Tu napadli Raniera zbójcy. Była to zgraja, która na własną rękę szła za armią żyjąc z rabunku i grabieży. Leżeli skryci za skalistym wzgórzem, a Raniero jadąc tyłem, nie widział ich, aż go otoczyli i zwrócili swoje miecze przeciw niemu.

Było ich ze dwunastu. Wyglądali nędznie i jechali na lichych koniach. Raniero spostrzegł natychmiast, że nie byłoby dla niego specjalną trudnością przebić się przez tę gromadę i ujść. Lecz rozumiał, że to się nie da zrobić, o ile nie odrzuci świecy. I pomyślał, że jednak po tych słowach pełnych buty, jakie wyrzekł zeszłej nocy, niełatwo mu będzie odstąpić od swego przedsięwzięcia.

Nie widział innego wyjścia, jak próbować porozumieć się ze zbójcami. Powiedział do nich, że zważywszy, jak on jest dobrze uzbrojony i na jak dobrym jedzie koniu, trudno im będzie go pokonać, gdyby się bronił. Ponieważ jednak związany jest ślubem, nie chce im przeto stawiać oporu, ale pozwoli im wziąć bez walki, czego zażądają, jeśli mu tylko przyrzekną, że nie zgaszą jego świecy.

Zbójcy spodziewali się ciężkiej walki. Byli wielce zadowoleni z propozycji Raniera i natychmiast zaczęli go grabić. Wzięli mu zarówno zbroję jak i konia, broń i pieniądze. Pozwolili mu jedynie zatrzymać gruby pątniczy płaszcz i obie wiązki świec. Dotrzymali też uczciwie przyrzeczenia, że nie zgaszą świecy.

Jeden z nich wskoczył na Ranierowego konia. Gdy zobaczył, co to był za koń, doznał czegoś jakby współczucia wobec rycerza i zawołał do niego:

— Widzisz, nie jesteśmy zbyt twardzi dla chrześcijanina! Dostaniesz mojego starego konia!

Była to licha szkapa. Poruszała się sztywno i twardo, jakby była zrobiona z drzewa.

Kiedy zbójcy wreszcie zniknęli, a Raniero miał już dosiąść owego nędznego konia, rzekł naraz do siebie:

— Zostałem chyba zaczarowany przez ten płomyk. Z jego powodu muszę teraz jechać jak jakiś żebrak pozbawiony rozumu.

Czuł, że byłoby mądrzej z jego strony, gdyby zawrócił, ponieważ zamiar był rzeczywiście nie do wykonania. Ale naszło go tak silne pragnienie postawienia na swoim, że nie mógł się oprzeć chęci jechania dalej.

Pociągnął więc naprzód. Widział dokoła siebie same tylko nagie, jasnożółte wzgórza.

Po chwili minął młodego pasterza, który pasł cztery kozy. Ujrzawszy zwierzęta skubiące goły grunt, zdziwił się, że jedzą ziemię.

Pasterz ten miał prawdopodobnie większe stado, które zostało rozkradzione przez krzyżowców. Gdy teraz ujrzał jadącego samotnie chrześcijanina, próbował wywrzeć na nim zemstę. Rzucił się na niego uderzając laską w jego świecę. Raniero był tak zajęty płomieniem, że nie mógł się nawet bronić przed pasterzem. Przyciągnął tylko świecę do siebie, żeby ją zasłonić. Pasterz uderzył jeszcze parę razy, ale naraz stanął zdumiony i przestał bić. Ujrzał, że płaszcz Raniera zajął się płomieniem, ale Raniero nie zrobił nic, aby ogień zdusić, dopóki świeca była w niebezpieczeństwie. Widać było, że pasterz zawstydził się teraz. Szedł długo za Ranierem, a w miejscu, gdzie droga wiodła wąsko między dwoma przepaściami, podszedł i poprowadził mu konia.

Raniero uśmiechnął się, pomyślał bowiem, że pasterz bierze go z pewnością za jakiegoś świątobliwego męża odbywającego pokutę.

Ku wieczorowi zaczął Raniero spotykać ludzi. Widocznie wieść o upadku Jerozolimy rozniosła się aż do wybrzeża już w ciągu nocy i mnóstwo ludzi zebrało się, aby tam pociągnąć. Byli to pielgrzymi latami czekający na sposobność dostania się do Jerozolimy, były nowo przybyłe oddziały wojska, a przede wszystkim kupcy spieszący tam z wozami żywności.

Kiedy spotkali Raniera jadącego tyłem, z zapaloną świecą w ręce, zaczęli wołać:

— Wariat! Wariat!

W większości byli to Włosi, i Raniero słyszał, jak wołali w jego własnym języku: pazzo, pazzo!, co znaczy właśnie: wariat!

Raniera, który cały dzień pamiętał, żeby się mocno trzymać na wodzy, rozdrażniły do żywego te ustawicznie powtarzające się wołania. Zeskoczył naraz z siodła i zaczął twardymi pięściami okładać wołających. Kiedy się ludzie spostrzegli, jakie te razy są mocne, wszystko pouciekało i został sam na drodze.

Przyszedł tedy z powrotem do siebie.

— Oni właściwie mieli rację nazywając mnie szalonym — mówił, rozglądając się równocześnie za świecą, nie wiedział bowiem, co z nią zrobił. W końcu zobaczył, że się stoczyła z drogi do dołu. Płomień zgasł, ale Raniero ujrzał, że tli się ogień w wyschłej kępce trawy tuż obok świecy i zrozumiał, jak mu szczęście sprzyjało: oto świeca, nim zgasła, zdążyła zapalić trawę.

„Byłby to żałosny koniec wielkiego trudu” — pomyślał, zapalając świecę i wskakując na siodło. Czuł się zupełnie upokorzony i nie wydawało mu się teraz prawdopodobne, żeby wyprawa mogła się udać.

Na wieczór przybył do Ramle i zajechał na miejsce, gdzie zatrzymywały się na noc karawany. Był to wielki obudowany dziedziniec: dokoła znajdowały się małe przegrody, gdzie podróżni mogli stawiać swoje wierzchowce. Nie było tam żadnych izb, ludzie spali obok zwierząt.

Zajazd był przepełniony, lecz gospodarz znalazł miejsce dla Raniera i jego kobyły. Dał też paszy dla konia i jedzenie dla rycerza.

Raniero spostrzegłszy, że jest tak dobrze traktowany, pomyślał: „Zaczynam niemal wierzyć, że zbójcy wyrządzili mi przysługę zabierając mi rynsztunek i konia. Z pewnością łatwiej przejdę przez ten kraj z moim brzemieniem, jeśli mnie będą mieć za szalonego”.

Wprowadziwszy konia do przegrody, usiadł na snopku słomy trzymając świecę w rękach. Nie chciał spać, miał zamiar czuwać całą noc.

Zaledwie jednak usiadł, już zasnął. Był potwornie zmęczony, we śnie wyciągnął się jak długi i spał aż do rana.

Obudziwszy się nie zobaczył ani płomienia, ani świecy. Szukał jej w słomie, lecz nigdzie jej nie znalazł.

— Ktoś mi ją wziął i zgasił — powiedział. Starał się wmówić w siebie, że jest zadowolony: wszystko skończone, nie trzeba będzie wypełniać zadania, które jest niewykonalne.

Lecz równocześnie doznał uczucia pustki i braku. Nigdy równie gorąco nie pragnął, żeby mu się udało, co zamierzył.

Wyprowadził konia, oporządził go i osiodłał.

Był już gotowy, gdy wyszedł do niego gospodarz, właściciel zajazdu karawan, z płonącą świecą. Powiedział po frankońsku:

— Musiałem wziąć ci wczoraj świecę, gdy zasnąłeś, ale teraz masz ją z powrotem.

Raniero nie dał nic poznać po sobie, i odpowiedział zupełnie spokojnie:

— Mądrze zrobiłeś, żeś ją zgasił.

— Nie zgasiłem jej — powiedział ów człowiek. — Widziałem, że przyjeżdżając tu miałeś ją zapaloną, i sądziłem, że zależy ci na tym, aby dalej płonęła. Kiedy zobaczysz, ile jej ubyło, sam poznasz, że się paliła całą noc.

Raniero promieniał z radości. Wysławiając ze wszech miar gospodarza, odjechał w doskonałym humorze.

IV

Kiedy Raniero wyruszał z Jerozolimy, miał zamiar jechać drogą morską z Joppe do Włoch. Lecz skoro został obrabowany z pieniędzy, zmienił decyzje i postanowił jechać lądem.

Była to długa podróż. Pociągnął z Joppe na północ wzdłuż wybrzeży Syrii. Potem droga szła na zachód wzdłuż półwyspu Małej Azji. Dalej znów ku północy aż do Konstantynopola. A stąd miał jeszcze kawał drogi do Florencji.

Przez cały ten czas Raniero żył z darów pobożnych ludzi. Najczęściej dzielili się z nim swoim chlebem pielgrzymi, którzy teraz w wielkiej liczbie napływali do Jerozolimy..

Chociaż Raniero prawie zawsze jechał sam, dni mu się nie dłużyły ani nie były monotonne. Ciągle musiał uważać na płomień świecy, przez niego nie mógł mieć ani chwili spokoju. Wystarczył byle wiatr, byle kropla deszczu, a już byłoby po nim.

Kiedy tak jechał po bezludnych drogach, pochłonięty wyłącznie tym, żeby utrzymać przy życiu ów płomień, przyszło mu na myśl, że już kiedyś miał do czynienia z czymś podobnym. Widział już raz przedtem człowieka czuwającego nad czymś równie delikatnym jak płomień świecy.

Widział to początkowo tak niewyraźnie, że zastanawiał się, czy mu się to nie śniło.

Ale gdy tak samotnie ciągnął przez ten kraj, uporczywie wracała ta myśl, że już raz kiedyś miał do czynienia z czymś podobnym.

— Wydaje mi się, jakbym całe moje życie nie słyszał o niczym innym — powiedział do siebie.

Pewnego wieczora wjechał Raniero do jakiegoś miasta. Zmierzch zapadał i kobiety stały w drzwiach wyglądając swoich mężów. Raniero zwrócił uwagę na jedną, wysoką i smukłą, o poważnych oczach. Przypomniała mu Franciszkę degli Uberti.

I w tejże chwili pojął to, nad czym tak się głowił. Uświadomił sobie, że dla Franciszki jej miłość była właśnie jak ów płomień. Chciała, żeby płonął ciągle, i wciąż się lękała, że Raniero może go zagasić. Zdumiony był tą myślą, ale upewniał się coraz bardziej, że to jest właśnie tak. Po raz pierwszy zrozumiał, dlaczego Franciszka go opuściła i że to nie czynami wojennymi może ją z powrotem odzyskać.

Podróż Raniera przedłużała się nadmiernie. Działo się tak głównie dlatego, że nie mógł jechać, gdy pogoda była niepomyślna. Siedział wtedy w jakimś zajeździe dla karawan i strzegł płomienia świecy. Były to ciężkie dni.

Pewnego dnia, gdy ciągnął przez góry Libanu, spostrzegł, że ma się na burzę. Jechał właśnie wysoko wśród straszliwych przepaści i urwisk, daleko od wszelkich siedzib ludzkich. Wreszcie spostrzegł na szczycie skały święty grób saraceński. Był to mały budynek z kamienia ze sklepionym dachem. Uznał, że najlepiej będzie się tam schronić.

Zaledwie wszedł, zerwała się burza śnieżna, która szalała potem przez dwa dni. Równocześnie nastało tak straszliwe zimno, że Raniero bliski był zamarznięcia na śmierć.

Wiedział, że na górze jest dość gałęzi i chrustu, i nie byłoby trudno nazbierać paliwa na ognisko. Ale płomień świecy, którą niósł, uważał za zbyt święty, aby od niego zapalić coś innego niż świece przed ołtarzem Najświętszej Panny.

Burza wzmagała się coraz bardziej i wreszcie usłyszał grzmot i ujrzał błyskawice.

Jedna z błyskawic uderzyła w górę tuż obok grobu i zapaliła drzewo. W ten sposób uzyskał Raniero ogień dla swego ogniska, nie potrzebując pożyczać świętego płomienia.

Gdy Raniero jechał przez pustynną część górskiego traktu Cylicji, skończyły mu się świece. Te wiązki, które wiózł z sobą z Jerozolimy, wypaliły się już dawno temu, ale radził sobie, ponieważ wzdłuż całej drogi znajdowały się gminy chrześcijańskie, w których wypraszał sobie nowe świece.

Ale teraz zapas mu się skończył i Raniero był przekonany, że to kres jego wędrówki.

Gdy świeca była już tak bardzo wypalona, że płomień parzył go w rękę, zeskoczył z konia, nazbierał gałęzi i suchej trawy i zapalił to ogarkiem, jaki mu został. Ale tu na górze niewiele było tego paliwa i ogień miał wkrótce zgasnąć.

Właśnie kiedy Raniero siedział i martwił się tym, że święty ogień musi skonać, usłyszał śpiew od strony drogi i oto ścieżką w górę nadciągnęła procesja pielgrzymów ze świecami w rękach. Byli w drodze do groty, gdzie żył kiedyś pewien święty człowiek. Raniero poszedł za nimi. Wśród pątników znajdowała się stara kobieta, której ciężko było iść, więc Raniero jej pomógł niosąc ją niemal pod górę.

Kiedy mu dziękowała, poprosił ją, aby mu dała swoją świecę. Spełniła jego prośbę, a uczyniło to również wielu innych. Raniero zgasił świece, wrócił spiesznie ścieżką w dół, a tam zapalił jedną z nich od resztek żaru z ognia zapalonego przez święty płomień.

W południe był ogromny upał, więc Raniero położył się w zaroślach, aby się przespać. Spał twardo, a świeca stała tuż przy nim, umocowana między dwoma kamieniami. Raniero spał już chwilę, kiedy zaczęło padać i trwało to dość długo, a on się nie budził. Kiedy się wreszcie zerwał ze snu, ziemia była zupełnie mokra. Nie miał teraz odwagi popatrzeć na świecę z obawy, czy nie zgasła.

Ale płonęła spokojnie i równo wśród deszczu, a to dlatego, że dwa małe ptaszki latały trzepocąc skrzydełkami tuż nad płomieniem. Pieściły się dzióbkami i rozpościerały skrzydełka chroniąc w ten sposób płomień przed deszczem.

Raniero zdjął natychmiast swój kaptur i zawiesił go nad świecą. Potem wyciągnął rękę do ptaszków, miał bowiem ochotę je pogłaskać. I żaden z nich nie uciekł przed nim, pozwoliły mu się złapać.

Był bardzo zdziwiony tym, że ptaszki się go nie boją. Pomyślał wszakże: „Nie boją się mnie, bo wiedzą pewnie, że nie myślę o niczym innym, tylko żeby chronić to, co jest najbardziej delikatne na świecie”.

Raniero przyjechał w pobliże Nicei. Spotkał się teraz z panami z zachodnich krajów wiodącymi posiłki do Ziemi Świętej. W tej gromadzie znalazł się też Robert Taillefer, wędrowny rycerz i trubadur.

Raniero jechał w swym podartym pątniczym płaszczu ze świecą w ręku, i wojacy zaczęli jak zwykle wołać: „Wariat, wariat!” Lecz Robert ich uciszył i przemówił do jadącego:

— Z daleka już tak wędrujesz w ten sposób?

— Jadę tak od Jerozolimy — odpowiedział Raniero.

— To pewnie twoja świeca zgasła już wiele razy po drodze?

— Moja świeca pali się tym samym płomieniem, co i wtedy, gdy wyjeżdżałem z Jerozolimy — rzekł Raniero.

Wtedy Robert Taillefer rzekł do niego:

— Ja jestem także jednym z tych, którzy niosą z sobą ogień, i chciałbym, aby on wiecznie płonął. Może potrafisz mi powiedzieć, ty, który swoją świecę wieziesz zapaloną aż od Jerozolimy, co mam robić, aby ten płomień nie zgasł.

Na to Raniero odparł:

— Panie, ciężka to jest rzecz, choć wydaje się małej wagi. Ja nawet nie chciałbym was namawiać do podobnego przedsięwzięcia. Ten mały płomyk będzie od was żądał, abyście zupełnie przestali myśleć o czym innym. Nie pozwoli wam mieć ukochanej, gdyby was ku temu brała ochota, nie odważycie się nawet usiąść do hulanki. Nic prócz płomienia nie możecie mieć na myśli, żadnej innej uciechy. Lecz najbardziej dlatego odradzam wam, panie, podjęcia takiej wędrówki, na którą sam się skusiłem, że ani chwili nie można w niej zaznać spokoju. Choćbyście, panie, uszli z tym płomieniem z tysiącznych niebezpieczeństw, nie wolno wam ani na moment czuć się pewnym, ale musicie oczekiwać, że już następna chwila was zawiedzie.

Lecz Robert Taillefer podniósł dumnie głowę i powiedział:

— Co ty zrobiłeś dla twojego płomienia, potrafię przecie i ja zrobić dla mojego.

Raniero przybył do Włoch. Pewnego dnia, gdy jechał odludną drogą wśród gór, dogoniła go jakaś kobieta i prosiła, aby użyczył jej ognia ze swojej świecy.

— Wygasł u mnie ogień — powiedziała — moje dzieci są głodne. Pożycz mi ognia, abym mogła rozpalić w piecu i upiec dla nich chleb.

Wyciągnęła rękę po świecę, ale Raniero ją odsunął, nie chcąc pozwolić, aby od tego płomienia zapalać coś innego niż świece przed obrazem Świętej Dziewicy.

Wtedy rzekła do niego kobieta:

— Użycz mi ognia, pielgrzymie, ponieważ życie moich dzieci jest tym płomieniem, który mnie polecono, abym go podtrzymywała płonącym. Na takie słowa Raniero pozwolił jej zapalić knot w lampie od swojego płomienia.

W kilka godzin później wjechał Raniero do jakiejś wsi. Leżała wysoko w górze, panowało tam wielkie zimno. Młody wiejski chłopak stojąc na drodze ujrzał biedaka jadącego konno w swoich podartych szatach. Zdjął prędko krótki płaszcz i rzucił go jadącemu. Lecz płaszcz spadł prosto na świecę i zagasił ją.

Raniero przypomniał sobie o kobiecie, która pożyczyła u niego ognia. Wrócił do niej i zapalił na nowo świecę od świętego płomienia.

Na odjezdnym powiedział do kobiety:

— Mówisz, że płomieniem, przy którym ty stoisz na straży, jest życie twoich dzieci. Czy możesz mi powiedzieć, jakie nosi imię płomień, który ja wiozę z sobą po drogach.

— Gdzie zapaliłeś swój płomień? — zapytała.

— Zapaliłem go u grobu Chrystusa — rzekł Raniero.

— Nie może się więc nazywać inaczej niż łagodność i miłość do ludzi — powiedziała.

Raniero zaśmiał się. Wydał się sam sobie dość osobliwym apostołem tych właśnie cnót.

Raniero wjechał między piękne błękitne wzgórza i spostrzegł, że znajduje się w pobliżu Florencji.

Pomyślał, że teraz już wkrótce będzie mógł się uwolnić od płomienia. Przypomniał sobie swój namiot w Jerozolimie, porzucony a pełen wojennych łupów, wspomniał dzielnych wojowników, których zostawił w Palestynie i którzy by się cieszyli, że wraca do rycerskiego rzemiosła, że poprowadzi ich do zwycięstw i zdobyczy.

Zauważył teraz, że bynajmniej nie doznaje radości na myśl o tym, a jego pragnienia idą w zupełnie innym kierunku.

Zrozumiał teraz po raz pierwszy, że nie jest już tym samym mężem, który wyjechał z Jerozolimy. Ta jazda z płomieniem świecy zmusiła go, aby się radował z ludzi miłujących pokój, mądrych i litościwych, a miał wstręt do nieopanowanych i żądnych walki.

Z zadowoleniem myślał o ludziach pracujących spokojnie w swoich domach i przychodziło mu nawet do głowy, że chętnie by wrócił do swojego warsztatu we Florencji i oddał pięknej i artystycznej robocie.

„Naprawdę, ten płomień mnie przeobraził — pomyślał. — Zrobił mnie chyba innym człowiekiem.”

V

Była Wielkanoc, gdy Raniero przybył do Florencji.

Ledwie wjechał przez bramę miejską siedząc tyłem na koniu, z kapturem spuszczonym na twarz i z zapalona świecą w ręce, a już podniósł się jakiś włóczęga i zawołał jak zwykle:

— Pazzo, pazzo!

Na to wołanie wypadł z przechodniej bramy jakiś ulicznik, a jakiś łazik, który przez cały czas nie miał nic innego do roboty, jak tylko leżeć i patrzeć w niebo, zerwał się na nogi. I obaj zaczęli wołać tak samo:

— Pazzo, pazzo!

Teraz, gdy już ich trzech krzyczało, zrobili wrzask wystarczający, by zbudzić wszystkich chłopców z ulicy. Pędzili oni biegiem z kątów i dziur i jak tylko zobaczyli Raniera w jego podartym ubraniu, na nędznym koniu, wołali:

— Pazzo, pazzo!

Ale do tego Raniero był już przyzwyczajony. Spokojnie jechał ulicą, nie zwracając uwagi na krzyczących.

Ci nie zadowolili się wołaniem, ale jeden z nich podskoczył i starał się zdmuchnąć świecę.

Raniero podniósł ją w górę, próbując równocześnie pognać konia, żeby ujść chłopcom.

Ale oni dotrzymywali mu kroku i robili wszystko, co mogli, żeby zgasić świecę.

Im bardziej Raniero zabiegał, żeby ustrzec płomień, tym oni stawali się natarczywsi. Wskakiwali jeden drugiemu na plecy i dmuchali nadymając policzki. Podrzucali w górę ku świecy swoje czapki. Tylko dlatego, że było ich tak wielu i że się tak pchali jeden na drugiego, nie udało im się zgasić płomienia.

Istne błazeństwo zapanowało na ulicy. W oknach stawali ludzie i śmiali się. Nikt nie współczuł pomyleńcowi, który usiłował bronić swego płomienia. Czas było do kościoła i wielu ludzi szło na mszę. Oni także stawali i śmiali się z tej zabawy.

Teraz już Raniero, żeby ocalić świecę, stanął wyprostowany w strzemionach. Wyglądał dziko. Kaptur spadł mu z głowy i widać było jego twarz, wychudłą i bladą jak twarz męczennika. Świecę trzymał wzniesioną w górę, tak wysoko, jak tylko potrafił.

Cała ulica była jednym kłębowiskiem ludzkim. Nawet starsi zaczynali brać udział w zabawie. Kobiety powiewały chustkami, a mężczyźni machali beretami. Wszyscy starali się zgasić świecę.

Raniero podjechał pod dom, który miał wykusz. Stała w nim kobieta. Przechyliła się przez poręcz, porwała świecę i pospieszyła z nią do mieszkania.

Cały lud wybuchnął donośnym śmiechem i radością. Raniero zachwiał się w siodle i runął na ulicę.

Kiedy tam leżał pokonany i zemdlony, ulica zaczęła gwałtownie pustoszeć. Nikt nie chciał się zająć leżącym. Jedynym, który został przy nim, był jego koń.

Skoro tylko tłumy ludzi pierzchnęły z ulicy, wyszła ze swego domu z zapaloną świecą w dłoni Franciszka degli Uberti. Była jeszcze piękna, miała łagodne rysy i poważne, głębokie oczy.

Podeszła do Raniera i pochyliła się nad nim. Raniero leżał nieprzytomny, ale w chwili, gdy światło świecy padło mu na twarz, poruszył się i ocknął. Widać było, że płomień świecy ma nad nim moc wszechwładną. Kiedy Franciszka ujrzała, że wrócił do przytomności, powiedziała:

— Masz tu swoją świecę. Wyrwałam ci ją, skoro zobaczyłam, jak bardzo ci zależy na tym, żeby zachować ją płonącą. Nie miałam innego sposobu, aby ci pomóc.

Raniero upadł nieszczęśliwie i potłukł się. Ale teraz nikt mu już nie mógł przeszkodzić. Zaczął się powoli dźwigać. Chciał iść, ale zachwiał się i byłby upadł. Próbował więc dosiąść konia. Pomogła mu Franciszka.

— Dokąd chcesz jechać? — zapytała, kiedy znów siedział w siodle.

— Do katedry — powiedział.

— Pójdę z tobą — powiedziała — ponieważ mam zamiar iść na mszę. — Wzięła konia za uzdę i poprowadziła go.

Poznała Raniera od pierwszej chwili, ale on nie spojrzał na nią nawet, oczy miał utkwione w płomieniu świecy.

Milczeli oboje. Raniero myślał wyłącznie o płomyku świecy, o tym, żeby go ustrzec w tych ostatnich chwilach. Franciszka nie mówiła, jakby nie chcąc w pełni poznać tego, czego się obawiała. Nie mogła uwierzyć, że Raniero wrócił do domu obłąkany. I choć była o tym niemal przekonana, wolała wcale z nim nie mówić, aby się nie doczekać potwierdzenia swoich przypuszczeń.

Po chwili Raniero usłyszał płacz obok siebie. Obejrzał się i zauważył, że idzie obok niego Franciszka degli Uberti i że to ona płacze. Ale widział ją tylko chwilę i nic do niej nie powiedział. Nie chciał odrywać uwagi od płomienia.

Dał się poprowadzić ku zakrystii. Tu zsiadł z konia i z oczyma utkwionymi w świecy podziękował Franciszce za pomoc. Sam wszedł do zakrystii, gdzie byli księża.

Franciszka udała się do kościoła. Była to Wielka Sobota i wszystkie świece stały pogaszone na ołtarzach na znak żałoby. Zdawało się Franciszce, że oto dla niej także zgasł wszelki płomień nadziei, który się w niej palił dotąd.

W kościele odbywała się wielka uroczystość. Przy ołtarzu było wielu księży. Liczni kanonicy siedzieli w stallach, a wśród nich na głównym miejscu biskup.

Franciszka zauważyła po chwili, że wśród księży zapanowało jakieś poruszenie. Prawie wszyscy ci, których obecność przy mszy nie była konieczna, podnieśli się i wyszli do zakrystii. Wreszcie poszedł nawet sam biskup.

Po skończonej mszy wyszedł do prezbiterium ksiądz i zaczął mówić do ludzi. Opowiadał, że oto przybył do Florencji z Jerozolimy ze świętym ogniem Raniero di Raniero. Opowiadał, co rycerz w drodze przeszedł i wycierpiał. I chwalił go niezmiernie.

Ludzie siedzieli słuchając w zdumieniu. Franciszka nie przeżyła nigdy równie błogiej chwili.

— O Boże! — wzdychała. — To więcej szczęścia, niż ja potrafię znieść! — Słuchała, a łzy strumieniem płynęły jej z oczu.

Ksiądz mówił długo i pięknie. Zakończył potężnym głosem:

— Teraz zdawać się może małą rzeczą, że płomień świecy przywieziony został tu do Florencji. Ale ja wam powiadam: Proście Boga, aby dał Florencji wielu takich, co noszą w sobie wieczny ogień, wtedy stanie się ona potężna i sławiona między miastami!

Gdy ksiądz skończył mówić, otwarto główne drzwi katedry i wkroczyła uszykowana naprędce procesja. Szli tam kanonicy, mnisi i księża, zbliżając się środkową nawą ku ołtarzowi. Na końcu szedł biskup, a u jego boku Raniero w tym samym płaszczu pątniczym, jaki nosił przez całą drogę.

Lecz kiedy Raniero przekroczył próg kościoła, wystąpił jakiś starszy mężczyzna i zastąpił mu drogę. Był to Oddo, ojciec czeladnika, którego Raniero miał u siebie w warsztacie i który powiesił się z jego powodu.

Ów człowiek podszedł do biskupa i Raniera, skłonił się przed nimi, a potem powiedział tak głośno, żeby wszyscy w kościele mogli go słyszeć:

— Jest to wielka rzecz dla Florencji, że Raniero przybył z świętym ogniem z Jerozolimy. Nigdy dotąd nie słyszano o czymś podobnym. Może też wielu z tego powodu odważy się powiedzieć, że to nie jest możliwe. Dlatego proszę, aby cały naród mógł wiedzieć, jakie dowody i jakich świadków przedstawił na to Raniero, że to jest rzeczywiście ogień, który on zapalił w Jerozolimie.

Usłyszawszy to, Raniero rzekł:

— Pomóż mi teraz, Boże! Jak mogę mieć świadków? Odbyłem tę podróż sam. Pustynie i odludzia mogą przyjść i zaświadczyć za mną.

— Raniero jest prawym rycerzem — powiedział biskup — wierzymy mu na słowo.

— Raniero sam mógł przewidzieć, że na tym tle powstaną wątpliwości — rzekł Oddo. — Może jednak nie jechał zupełnie sam? Jego giermkowie mogą chyba za nim zaświadczyć?

Wtedy wyszła spiesznie z tłumu Franciszka degli Uberti i podeszła do Raniera.

— Po co tu nam świadków? — powiedziała. — Wszystkie kobiety we Florencji przysięgną, że Raniero mówi prawdę.

Wtedy uśmiechnął się Raniero i jego twarz rozjaśniła się na moment. Lecz potem znów zwrócił swoje oczy i myśli ku płomieniowi świecy.

W kościele powstał wielki zamęt. Jedni mówili, że Raniero nie może zapalić świec na ołtarzu, zanim jego sprawa nie będzie udowodniona. Do nich przyłączyło się wielu z jego dawnych wrogów.

Wtedy podniósł się Jakub degli Uberti, opowiadając się za Ranierem.

— Jak sądzę, wszyscy tu wiedzą, że między mną a moim zięciem nie było zbyt wielkiej przyjaźni — mówił — lecz teraz zarówno ja, jak i moi synowie, ręczymy za niego. Wierzymy, że dokonał tego czynu, i wiemy, że ten, co był w stanie przeprowadzić do końca takie zamierzenie, jest mądrym, i rozsądnym, i szlachetnym mężem, którego z radością przyjmiemy do nas.

Lecz Oddo i wielu innych nie mieli zamiaru dopuścić, aby Raniero cieszył się szczęściem, do którego dążył. Zbili się w zwartą gromadę i widać było wyraźnie, że nie zechcą odstąpić od swoich żądań.

Raniero rozumiał, że gdyby teraz przyszło do walki, staraliby się zaraz dostać do płomienia. Nie spuszczając z oka przeciwników, podniósł świecę, jak mógł najwyżej.

Wyglądał na śmiertelnie znużonego, zrozpaczonego. Widać było po nim, że choć chce wytrwać jak najdłużej, nie spodziewa się czego innego, tylko klęski. Co by mu nawet przyszło teraz z tego, gdyby mógł zapalić światło! Słowa Oddona były morderczym ciosem. Skoro już raz obudziła się nieufność, będzie się ona teraz rozszerzać i wzrastać. Zdawało mu się, że Oddo zgasił już ów święty płomień świecy na zawsze.

Wtem przez wielką otwartą bramę wleciał do kościoła mały ptaszek. Leciał prosto na świecę Raniera. Ten nie zdążył jej cofnąć w porę i ptak potrącił świecę i zgasił płomień.

Ramię Raniera opadło, a do oczu napłynęły łzy. Lecz w pierwszej chwili uczuł jakby ulgę. Lepiej już tak, niż gdyby ten płomień uśmiercili ludzie.

Mały ptaszek poleciał dalej w głąb kościoła fruwając w zamęcie to tu, to tam, jak zwykle robią ptaki, gdy dostaną się w zamkniętą przestrzeń.

Nagle cały kościół zahuczał od głośnego krzyku:

— Ptak płonie! Święty płomień zapalił mu skrzydła!

Mały ptaszek kwilił trwożnie. Jak migający płomyk krążył chwilę dokoła pod wysokim sklepieniem prezbiterium. Potem zniżył się gwałtownie i padł martwy na ołtarzu Madonny.

Ale w tej samej chwili, w której ptak upadł na ołtarz, stanął tam i Raniero. Utorował sobie drogę przez kościół, nic teraz nie mogło go zatrzymać. Od płomieni trawiących skrzydła ptaka, zapalił świece przed ołtarzem Madonny.

Wtedy biskup podniósł pastorał i zawołał:

— Bóg tak chciał! Bóg za nim zaświadczył!

I cały lud zebrany w kościele, zarówno jego przyjaciele, jak przeciwnicy, przestali wątpić i niedowierzać. Zawołali wszyscy, olśnieni Bożym cudem:

— Bóg tak chciał! Bóg za nim zaświadczył!

Można by jeszcze dodać o Ranierze, że przez wszystkie dni swoje zażywał wielkiego szczęścia i był mądry, roztropny i miłosierny. Ale lud Florencji nazywał go zawsze Pazzo degli Ranieri na pamiątkę, że kiedyś uważany był za szalonego. I było to dla niego zaszczytne miano. Raniero stał się założycielem możnego rodu, który wziął nazwisko Pazzi i nazywa się w ten sposób jeszcze dziś.

Warto może dalej wspomnieć, że we Florencji ustalił się zwyczaj uroczystego obchodzenia co roku w Wielką Sobotę pamiątki powrotu Raniera ze świętym ogniem do rodzinnego miasta. Zawsze przy tym puszcza się po katedrze sztucznego ptaka z ogniem. Zapewne ta uroczystość obchodzona jest jeszcze w tym roku, o ile ostatnio nie wprowadzono jakichś zmian.

Lecz choćby to była prawda — jak przypuszcza wielu — że ci z żyjących we Florencji, w których palił się święty ogień i którzy uczynili to miasto najwspanialszym miastem świata, wzięli swój przykład z Raniera i z niego czerpali siły do ofiar i cierpień, i wytrwania, niekoniecznie musi to tu być powiedziane.

Albowiem tego, co zdziałało światło, które w mrocznych czasach wyszło z Jerozolimy, ani się zmierzyć, ani policzyć nie zdoła.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron