412 Browning Dixie Przeznaczenie


Dixie Browning

Przeznaczenie

Tłumaczyła Małgorzata Studzińska


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Travis Holiday zdjął nogę z pedału gazu, kiedy wjechał na kolejną łachę piasku, tym razem jakby większą niż poprzednie. A żywił nadzieję, że dotrze do domu przed zmierzchem. Nie miało to, co prawda, żadnego znaczenia. Mógł być poza domem nawet przez rok i naprawdę nikogo to nie obchodziło. Dużo można by mówić o życiu w pojedynkę, kiedy takie drobiazgi są zupełnie nieistotne.

Znany duet śpiewał o tym, że są znowu w drodze. Travis wtórował im swoim przyjemnym barytonem. Przetarł ręką za­parowaną szybę. Niewiele to jednak pomogło, gdyż od zewnątrz była pokryta grubą warstwą soli, a poza tym od lat uszkodzona wskutek wieloletniej jazdy po plażach.

- ,,Znowu w drodze..." - wyśpiewywał w zgodzie z ru­chem wycieraczek.

Mimo okropnej pogody dzień upłynął mu lepiej, niż się spodziewał. W zasadzie nie oczekiwał wiele, ale kuzyn, o któ­rym nigdy nie słyszał aż do zeszłego miesiąca, okazał się bardzo sympatycznym facetem. Mimo istotnych różnic w pochodzeniu, dogadali się ze sobą nadzwyczaj szybko. Byli nawet do siebie podobni z wyglądu. Ta sama budowa, rysy twarzy i ten sam kolor oczu i włosów.

Ostatnio dużo rozmyślał o rodzinie. O korzeniach. Wcześ­niej nie poświęcał takim sprawom zbyt wiele czasu. Bardzo


mało wiedział o swoich rodzicach, ale i to wydawało mu się wystarczające.

Ale teraz, kiedy ma syna, wszystko się zmieniło. Gdy tylko otrząsnął się z szoku, zaczął myśleć w zupełnie innych katego­riach. Więzy krwi. Jeśli jego syn będzie miał dzieci, a one będą miały swoje potomstwo, to...

- Co, u licha...!

Nacisnął błyskawicznie na hamulec, klnąc jak szewc, gdy sa­mochód zarzuciło na skraj drogi i z trudem udało mu się go zatrzy­mać. Opuścił szybę i wysunął głowę na zewnątrz w mieszaninę deszczu, piasku i soli. Czyż ten przeklęty głupek nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko zaparkować na środku drogi?

Nie oburzał się na głos. Nawet nie nacisnął na klakson. Dwadzieścia lat służby w Straży Przybrzeżnej nauczyło go pa­nowania nad sobą. Również w takich sytuacjach jak ta.

Przez dość długą chwilę wpatrywał się w oszalałą ze złości kobietę, która atakowała swój samochód. Już nieraz w życiu widział, jak kopano samochód, ale po raz pierwszy miał okazję być świadkiem okładania samochodu damską torebką.

Nie dziwił się tej kobiecie. To straszne tak utknąć na drodze w czasie ulewy przy szybko zapadającym zmierzchu.

Zjechał na pobocze najdalej, jak to było możliwe, wyłączył silnik, zapiął kurtkę i przez chwilę mocował się z drzwiami, których otwarcie przy tak silnym wietrze sprawiło mu trochę kłopotu.

Nawet przy lepszej pogodzie nie było to odpowiednie miej­sce dla samotnej kobiety. Co prawda wyspa Hatteras była bez­pieczniejsza niż wiele ze znanych mu miejsc, szczególnie po sezonie, ale mimo wszystko...

- Proszę pani...?


Kobieta albo nie usłyszała, albo postanowiła go po prostu zignorować. Walcząc z silnymi porywami wiatru od strony At­lantyku, spróbował jeszcze raz. Kiedy był od niej zaledwie o kilka metrów, odwróciła się, by stawić mu czoło. Znał ten widok bardzo dobrze po tych wielu latach uczestniczenia w róż­nego rodzaju akcjach ratowniczych. Szok, stres i przerażenie - wszystko to naprawdę nie było mu obce. Spojrzał na kobietę uważnie. Widać było, że jest u kresu sił. Z rozwianymi włosami, trupio blada, z czerwonym od zimna nosem i zapuchniętymi od wiatru i płaczu oczami nie wyglądała na zbyt przejętą faktem, że nadeszła pomoc.

- Proszę pani, proszę posłuchać. Nie może pani...

W ostatniej chwili chwycił lecącą w jego kierunku torebkę.

- Naprawdę nikt nie zamierza pani skrzywdzić - powiedział spokojnie, zastanawiając się, co tej idiotce przyszło do głowy. Może myślała, że chce ją okraść?

Podniósł do góry ręce, by jej pokazać, że nie jest uzbrojony. Była bardziej niebezpieczna od niego. Szczególnie gdy tak wy­machiwała torebką nad głową.

- Nie może pani tu zostać. Jest pani kompletnie przemoczona. W tym momencie zauważył, że kobieta płacze. A może po

prostu zatarła sobie oczy wciskającym się wszędzie piaskiem. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Widział, jak oddycha z trud­nością. W samochodzie pod siedzeniem miał apteczkę i gruby koc, ale nie chciał spuszczać tej desperatki z oczu. Mogło prze­cież przyjść jej nagle do głowy, żeby ruszyć w stronę oceanu. Widział już wiele dziwnych reakcji ludzi w szoku.

Patrzyła na niego badawczo. Spojrzał jej prostu w oczy. Miał nadzieję, że nie wystraszy jej, a ona zrozumie, że jest łagodny, nie zamierza jej skrzywdzić i że naprawdę chce jej pomóc.


- Proszę pani? Czy wszystko w porządku?

Głupie pytanie. Zauważył, że dolna warga kobiety drży. Zro­bił krok w jej stronę, przerażony, że ona zaraz zemdleje. Miał wrażenie, że pragnie znaleźć się w jego ramionach i nie myśleć o niczym. Ale chyba mu się tak wydawało. Kobieta nawet nie drgnęła. Może nie było z nią aż tak źle. Nie po raz pierwszy miał kłopoty ze zrozumieniem kobiecych reakcji.

- Nie powinna się pani zatrzymywać na środku szosy. Nad­ciąga zmrok. Ktoś może na panią najechać.

Nie odezwała się, tylko nadal wpatrywała się w niego.

- Cóż, tak czy siak, będziemy musieli zepchnąć pani samo­chód z drogi. Czy zechciałaby pani siąść za kierownicą, a ja popchnę auto?

W końcu coś do niej dotarło. Wydała z siebie westchnienie ulgi. Nareszcie ktoś jej pomoże. Opuściła rękę z torebką, którą traktowała jak broń.

0x01 graphic

Skinęła głową, ale nie ruszyła się z miejsca. Travis wzruszył ramionami i otworzył drzwi do samochodu. Kiedy kobieta wsiadła, wsunął połę jej mokrego płaszcza do środka i zatrzasnął drzwi.

Kaszmir, pomyślał. Nie był ekspertem w dziedzinie kobie­cych strojów, ale od razu poznał się na jakości. Miał nadzieję, że materiał był cieplejszy, niż na to wyglądał. Było około zera stopni, ale zacinający deszcz i porywisty wiatr sprawiały, że wydawało się dużo zimniej.

Kiedy uderzył w zderzak samochodu kobiety, zdał sobie sprawę, że na pewno narobi trochę szkód. Ale było to chyba lepsze niż zderzenie się z samochodem jadącym z dużą szybko­ścią. Nawet jeśli uda mu się zepchnąć auto kobiety z drogi, nie ma żadnej pewności, że to auto będzie tutaj, gdy przyjedzie pomoc drogowa, szczególnie przy takim wietrze, przypływie, który niedługo się zacznie, i przy tumanach piasku.

Łagodnie pchnął samochód na sam skraj drogi, tak żeby umożliwić przejazd innym pojazdom. Czekał, aż kobieta wysią­dzie z samochodu, ale ponieważ ciągle w nim siedziała, pod­szedł i otworzył drzwi.

- Nie może pani tutaj zostać. Niedługo zacznie się przypływ. Przy tak silnym wietrze z północnego wschodu nie może pani ryzykować pozostania tutaj. Odwiozę panią tam, gdzie zamierzała pani dotrzeć, a potem zawiadomię pomoc drogową, żeby odholo-wała samochód.

Co prawda nie miał najmniejszej nawet nadziei, że uda mu się ściągnąć pomoc przed świtem, ale nie powiedział kobiecie

o tym. Im szybciej dotrze w jakieś suche miejsce, przebierze się

i napije czegoś gorącego, tym szybciej dojdzie do siebie.

Pomógł jej wsiąść do swojego samochodu. O ile się nie


mylił, ta kobieta była po prostu chora. Z trudnością przełykała ślinę. Było wyraźnie widać, że boli ją gardło.

Jechał na południe wzdłuż plaży, od czasu do czasu rzucając w jej stronę zmartwione spojrzenie. W samochodzie nie było dość widno, aby dostrzec wszystkie szczegóły, ale po dwudzie­stu latach pracy nie było Travisowi to potrzebne, by zdawać sobie sprawę z jej stanu.

Wiek? Trzydzieści pięć do czterdziestu lat. Oczy: szare lub niebieskie. Trudno to było określić w tym świetle. Białka oczu zaczerwienione. Nos: prosty, mały i wąski; czerwony i błysz­czący. Wystające kości policzkowe i cienie pod oczami.

Była szczupła. Właściwie bardzo chuda. Travis nie był w tej dziedzinie znawcą, ale przypominała mu modelkę po trwającej co najmniej tydzień drakońskiej diecie odchudzającej.

Wyglądało na to, że ma jakieś problemy. Ale, prawdę mó­wiąc, Travis wcale nie był nimi zainteresowany.

Całe życie pracował w Straży Przybrzeżnej i to, że był już na emeryturze, nie mogło w żaden sposób wpłynąć na jego zachowanie. Jeśli natknął się na kogoś, kto potrzebował pomocy, po prostu wykonywał swoją pracę. Nie oznaczało to jednak brania sobie do serca cudzych problemów. Miał dostatecznie dużo własnych.

- Miałam tam podjąć pracę.

Pracę? W porządku. Nie wiedział, kim jest ta kobieta ani co


W robi, ale jednego był pewien: kelnerki zazwyczaj nie poja­wiają się po sezonie, na dodatek w kaszmirowych płaszczach, i rzadko kiedy wyglądają na zagubione w rzeczywistości.

Nie był to dobry pomysł. Jeśli mam odrobinę zdrowego rozsądku, powinienem odstawić ją do miejscowego lekarza, pomyślał. Tylko że leży on teraz w łóżku złożony grypą, o czym Travis mógł się przekonać wczoraj, gdy zawiózł swoją sąsiadkę na rutynowe badania do jego gabinetu.

- Z kim miała się pani skontaktować w restauracji? To zna­czy, kto zaproponował pani pracę? Po prostu tam zatelefonuję.

Ponieważ kobieta nie reagowała, przyjrzał się jej uważniej. Wyglądała na chorą. Słychać było, jak chrypi. Była nieźle prze­ziębiona, jeśli nie przytrafiło się jej coś gorszego.

Travis miał już w tym roku grypę i nie za bardzo chciał rozłożyć się jeszcze raz.

Kobieta wyciągnęła z torby podróżnej notes i przeczytała numer telefonu. Połączył się z nim za pomocą komórki. Po chwili obydwoje wysłuchali nagraną wiadomość. ,,Z przykro­ścią informujemy, że restauracja została zamknięta. Do zoba­czenia w kwietniu".

- O Boże! - wyszeptała. Z trudnością powstrzymał się od jakiegoś gestu, który dodałby jej otuchy. - Mógłby pan spróbo­wać zadzwonić pod ten numer?

Tym razem usłyszeli kolejną nagraną wiadomość. Radosny damski głos mówił: ,,Proszę, zostaw wiadomość. Odezwę się wcześniej czy później. To nie jest pora na surfing. Do usłyszenia".


Jakże Travis nienawidził takich nonszalanckich wiadomości.

W tym czasie dotarli już do Buxton i byli w odległości pół kilometra od jego domu. Ostatnia rzecz, na jaką Travis miał ochotę, to zabrać tę kobietę do siebie. Jego dom był nie wykoń­czony i prawie zupełnie nie umeblowany. Czuł się w nim jak na biwaku, a zajmował się boazerią w pokoju, który miał kiedyś należeć do Matthew, o ile jego była żona pozwoli chłopcu na odwiedziny.

Pasażerką wstrząsały dreszcze. A przecież ogrzewanie w sa­mochodzie ustawił na najwyższą z możliwych temperaturę. By­ło naprawdę gorąco. Musiał rozpiąć kurtkę, a i tak czuł, że jest zdecydowanie zbyt ciepło, a ona się trzęsła z zimna - może z powodu przemoczonego ubrania. Nie wiedział przecież, ile czasu walczyła z tym swoim przeklętym samochodem.

- Zabieram panią do siebie. Nic innego nie wymyślimy w tej sytuacji, a potem spróbujemy znaleźć pani przyjaciółkę, do­brze? A tak przy okazji, nazywam się Travis Holiday. Komandor porucznik, na emeryturze, Amerykańska Straż Przybrzeżna -przedstawił się, żeby wiedziała, z kim ma do czynienia. - Mogę zatelefonować do kogoś z sąsiadów i poprosić, żeby przyjechali, może wtedy czułaby się pani trochę pewniej.

Jasne! Może zadzwonić. Najbliższą sąsiadką była panna Cal, dziewięćdziesięcioletnia staruszka, powykręcana reumaty­zmem, ale złośliwa jak osa. Oprócz zupełnie głuchego owczarka o imieniu Skye i kilku kur nie miała nikogo. I nie sądził, żeby Skye czy też jego pani chcieli mu pomóc w takiej sytuacji.

- Czy ma pan aspirynę? - wychrypiała.

Aspiryna? No cóż, Travis pomyślał, że będzie trzeba podać jej jakieś silniejsze leki.

- Oczywiście, że mam w domu aspirynę. Zrobię pani coś


gorącego do picia, a potem spróbujemy skontaktować się znowu z pani przyjaciółką.

Ruanna prawdopodobnie już się kiedyś czuła gorzej, tylko nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to było. Prowadziła samo­chód od wczoraj, z każdym kilometrem czując się coraz bardziej podle. Gdyby było ją stać na dłuższy postój w tanim motelu, w którym spędziła wczorajszą noc, na pewno spałaby aż do całkowitego wyzdrowienia. Nie mogła sobie jednak na to po­zwolić. Alternatywą była dalsza podróż, aż do domu przyjaciół­ki, zanim się zupełnie rozłoży, ale i tak jej samochód wcześniej odmówił posłuszeństwa. Kiedy przejechała zatokę Oregon, ruch na drodze prawie zupełnie zamarł. Nim zorientowała się, że coś jest nie w porządku z samochodem, nie pozostało jej już nic innego, jak tylko pchać się do przodu. Miała nadzieję, że jakoś wytrzymają oboje do końca. Ona i samochód. Wzięła benzynę w Manteo. Ale kiedy po kilkunastu kilometrach silnik zaczął się krztusić, jakby z braku paliwa, zwolniła i zaczęła się rozglądać za jakimś warsztatem. Niestety, wszystko było zamknięte, więc jechała do przodu, łudząc się, że natknie się gdzieś na pomoc.

A potem samochód się zepsuł. Na środku szosy. Był silny wiatr. Mieszanina deszczu i piasku kompletnie zasłaniała wido­czność. Nie usłyszała nawet zbliżającego się innego samochodu. I kiedy nareszcie zjawił się ten wspaniały mężczyzna, miała ochotę paść mu w ramiona i nie ruszać się stamtąd. Co było tak zupełnie niepodobne do niej i uświadomiło jej, że musi być bardziej chora, niż przypuszcza. Bolały ją wszystkie kości i gło­wa. Gardło tak wyschło, że z trudem udawało się jej przełknąć ślinę. A nogi miała miękkie jak z waty. Wyglądało na to, że


wykazała kompletny brak rozsądku. Osoba rozsądna już dawno zrezygnowałaby z tej podróży.

Jej wybawca postanowił zabrać ją do siebie. Nie znała go przecież, ale nie miała siły, by zaprotestować.

A przecież Ru bardziej nawet niż inni miała powody, by nie ufać obcym. Możliwe, że do jutra odzyska zwykłą ostrożność, ale teraz była zbyt chora, zbyt zmęczona i przerażona, żeby ją to obchodziło.

Zjechali z szosy na piaszczystą drogę. W światłach samochodu zobaczyła duże dęby, choinki i wodę. Dom, do którego wkrótce dotarli, nie wyglądał zachęcająco. Okna były ciemne, a z komina nie unosił się dym. Wyglądał na ponury i opuszczony.

O Boże, w co ja się znowu władowałam, pomyślała przera­żona.

Wróciła myślami do swego rodzinnego domu. Pięknej dwu­piętrowej willi z białej cegły, obsadzonej magnoliami, kamelia-mi i azaliami. Do drzwi prowadził szeroki podjazd, na którym służący Colley uczył ją jeździć na wrotkach i na rowerze.

Mieszkanie, które opuściła dwa dni temu, składało się z dwóch umeblowanych pokoi. Panoszyły się tam myszy i ka­raluchy. Wspomnienie o nich pozwoliło jej przychylniej spo-jrzeć na budynek majaczący przed nimi, nawet bez światła w ok­nach. Najważniejsze, żeby mogła się położyć.

- Przyniosę torbę, żeby się pani przebrała.

A prawda, torba! Miała ze sobą jeszcze trzy walizki oraz kilka pudełek, parę oprawionych obrazków i stertę dokumentów różnego rodzaju. Wszystko to było w bagażniku jej samochodu pozostawionego na poboczu drogi.

- Dziękuję - wyszeptała, z trudem starając się sobie przy­pomnieć, co ma w podróżnej torbie oprócz kapci. Nic przydat­


nego. Cała reszta jej rzeczy została w samochodzie. Zapomniała

o nich.

- Zajmę się pani samochodem za chwilę. Chodźmy do środka. Musi pani się rozgrzać i wysuszyć. Zaparzę kawę. Mam chyba nawet puszkę albo i dwie zupy. Łazienka jest do pani dyspozycji. Proszę korzystać ze wszystkiego, co jest pani potrzebne.

Pokiwała głową w podzięce. A i to wymagało od niej nie lada wysiłku. Aspiryna, łóżko i kilka koców, to było wszystko, czego potrzebowała. No i tego, żeby jej umysł zaczął znowu funkcjonować.

- Przepraszam, ale nie dosłyszałem pani imienia. - Popa­trzył na nią wyczekująco.

To nie ma żadnego znaczenia, powiedziała sobie Ru. Tutaj nic już jej nie zagraża. Mama określiła kiedyś tę okolicę mianem końca świata. Koniec świata - to brzmiało cudownie.

i gorąca kąpiel będzie najlepszym sposobem, aby się rozgrzać. A ja podgrzeję zupę.

Dwadzieścia minut później Trav stwierdził, że Ruanna wcale nie wygląda lepiej. Włożyła te same rzeczy, ale inne buty. Włosy sięgające do ramion były proste i grube. Miały dziwny kolor, ni to blond, ni to szare. Ale przynajmniej już się nie trzęsła.


Trav czekał, aż Ruanna spojrzy na niego. Jęknęła. Widać było, że czuje się nie najlepiej. Kiedy jedli kolację, miał szan­sę przyjrzeć się jej dokładnie. Była młodsza, niż sądził. Na­tomiast miał rację co do jej oczu. Były szare, a właściwie sza­rozielone. Podejrzewał, że te jej przejrzyste oczy należą do oso­by o skomplikowanej naturze. Udało mu się ją rozszyfrować tylko do pewnego stopnia. Wystarczyło mu, że wiedział, iż Ru nie czuje się najlepiej, że jest przerażona i ukrywa coś przed nim, ale nawet nie chciał wiedzieć, co i dlaczego.

Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że Ru coraz bardziej opada z sił i że całą siłą woli panuje nad sobą, by usiedzieć przy stole.

- A właśnie, zawiadomiłem pomoc drogową. Nie mogą za­jąć się twoim samochodem teraz i zrobią to dopiero jutro rano. Sytuacja na drogach jest dość trudna. Gdzieś koło Frisco szosa została zablokowana, więc muszą zrobić wszystko, aby stała się przejezdna.

Skinęła głową. Wyglądało na to, że nawet ten nieznaczny ruch kosztuje ją wiele sił.

- Nie mam pojęcia, czy wiesz coś na temat tych okolic. Frisco to niewielka miejscowość leżąca na południe od miejsca, w którym się znajdujemy. Hatteras jest następne w kolejce -wyjaśnił. - Wszystko tutaj jest takie poplątane, że czasami trud­no się zorientować.


Ru znowu pokiwała głową, ale Travis wcale nie był pewny, czy coś do niej dotarło. Właściwie to wyglądała tak, jakby za chwilę miała runąć twarzą do talerza z zupą.

Ruanna podniosła się i zebrała naczynia ze stołu. Wyglą­dała na zagubioną i bezradną. I znowu resztka rozsądku, jaka Travisowi została, nakazywała mu wyjąć naczynia z jej rąk, wziąć ją w ramiona i obiecać, że wszystko będzie w porządku. Powstrzymał się jednak od zrobienia tego, po części dlatego, że nie miał do tego żadnych powodów, a po części ze strachu, żeby nikt mu nie zarzucił, że próbował ją podrywać.

Tak naprawdę nie zrobił tego jednak z bardzo prozaicznego powodu. Miał nieprzepartą ochotę ją pocieszyć. To pragnienie tkwiące w nim od chwili, gdy ją ujrzał, było bardzo silne. Ale nie ufał swemu instynktowi, jeśli chodziło o kobiety.

Jeszcze raz przyjrzał się Ru badawczo. Była chyba silniejsza, niż na to wyglądała. Gdzieś w głębi krył się mężny duch.

- Lepiej będzie, jeśli się położysz, naprawdę. Dzisiaj rano
zmieniłem pościel. Jeśli potrzebujesz więcej koców, są w szu-
fladzie pod łóżkiem.

On sam lubił sypiać przy otwartym oknie przez okrągły rok.


Ale w stanie, w jakim się znajdowała Ru, nie był to chyba najlepszy pomysł.

Przez dwa następne dni Trav niechętnie odgrywał rolę go­spodarza przed tą upartą, podejrzliwą kobietą o zaciśniętych ustach w małym nie umeblowanym domku, w którym była wy­kończona tylko jedna sypialnia i stało kilka najprostszych mebli. Nie była to komfortowa sytuacja, ale nie miał wyboru. Jeśli jego gość miał choć trochę ogłady towarzyskiej, to na pewno zapo­mniał ją zabrać ze sobą z samochodu, który prawdopodobnie został pogrzebany przez tony piasku i słonej wody. Drogowcy ciągle jeszcze mieli problemy z doprowadzeniem wszystkiego do ładu. Był również kłopot z mostem. Woda zaczęła go znowu podtapiać. Ściągnięto cały ciężki sprzęt z okolicy, ale nikt nie miał wątpliwości, że roboty długo potrwają.

Życie na Outer Banks nigdy nie było łatwe, ale z wszystkich miejsc, w których Trav stacjonował w czasie swej dwudziesto­letniej służby - Alaska, Hawaje, Connecticut, Wyspy Dziewi­cze, nie wspominając tych wszystkich miejscowości, w których mieszkał jako dziecko - właśnie to miejsce odpowiadało mu najbardziej.

Kobieta, której pełne imię i nazwisko - Ruanna Roberts -znalazł w dowodzie rejestracyjnym samochodu, głównie spała, co mu bardzo odpowiadało. Miał kilka rzeczy do zrobienia i naprawdę nie potrzebował dalszych opóźnień.

Zatrzymał się przy sklepie. Kupił dodatkowe kartony mleka, kawę, kilka puszek zupy, no i oczywiście aspirynę na wszelki wypadek. Nabył również artykuły spożywcze dla pani Cal, na­karmił jej kurczaki i wyprowadził psa. Po wysłuchaniu komen­tarzy sąsiadki dotyczących rządu, starych kości i kablówki, uło­


żył na ganku odpowiednią ilość drewna na parę dni i pojechał do domu.

Ru nadal spała. Dzbanek z kawą, który stał na kuchence, był prawie pusty. Wynikało z tego, że nie przespała całego dnia. Travis czuł się dziwnie, goszcząc kogoś w domu. Bardzo dziwnie.

Przyzwyczajaj się do tego, pomyślał. Przy odrobinie szczę­ścia będziesz niedługo dzielił z kimś mieszkanie już na stałe.

Czując narastające podniecenie, nakręcił znany mu numer i powiedział Sharon, że chce rozmawiać z synem.

- Matt jest w szkole.

Zapomniał o różnicy czasu. Mimo to postanowił się czegoś więcej dowiedzieć.

Miał ochotę znowu postraszyć Sharon prawnikiem, ale, o ile znał tę kobietę, a znał ją nieźle, gdyż był jej mężem przez kilka ładnych lat, uprze się i postawi na swoim. Wiedział, że nie ma najmniejszych szans, by wygrać sprawę w sądzie. Był człowie­kiem samotnym, a ona stworzyła rodzinę, więc wiadomo było, po


czyjej stronie opowie się sędzia. Trav ugryzł się w język i po­stanowił nie zaczynać kolejnej kłótni. W końcu to Sharon na­wiązała z nim kontakt i powiedziała mu o istnieniu syna. Prze­cież nie zrobiłaby tego, gdyby chciała trzymać ich obu od siebie z daleka.

Trav nigdy nie był miłośnikiem życia rodzinnego, raczej typowym pracusiem, dla którego najważniejsza jest kariera. Na­zywano go samotnikiem. Był taki chyba dlatego, że nie wiedział, iż można być innym. Nie potrafił nawiązywać kontaktów. Był w tej dziedzinie tak samo kiepski jak jego ojciec. Ale szesnaście lat temu, kiedy poznał Sharon, bardzo się starał. Próbował nawet się zmienić.

Wyraźnie nie szło mu najlepiej albo zmiany następowały zbyt wolno. Teraz, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, nie wie­dział zbyt wiele o rodzinie jako takiej i bliskich związkach mię­dzyludzkich, ale był zdecydowany spróbować po raz kolejny. Matthew był jego jedynym dzieckiem.

Pierwszą reakcją Trava na wiadomość, że ma dwunastolet­niego syna, była chęć natychmiastowego udania się na Zachod­nie Wybrzeże, gdzie mieszkała obecnie Sharon ze swoim dru­gim mężem, dwoma córkami i Matthew. Ale powiedziała mu, żeby trochę z tym poczekał. Musi przecież przygotować chłopca na fakt, że Andrew Rollins nie jest jego prawdziwym ojcem.

A teraz tak bardzo z tym zwlekała. Czekając na syna, kupił kilka akrów ziemi i zaczął budować dom. Potem zaczął rozglą­dać się za kimś, kto pomógłby mu stworzyć coś na kształt rodziny, co mogłoby się przydać, gdyby chciał zatrzymać Matta przy sobie na stałe. Cały czas wysyłał również pieniądze i listy do syna. Wysłał mu również zdjęcia, rękawicę baseballową, piłkę do soccera i wędkę wraz z całym oprzyrządowaniem.


W listach opisał synowi całe swoje życie, historię swoich rodziców i ich przodków. Pisał również o ziemi, która była kie­dyś własnością ich rodziny. Obiecywał mu, że kiedyś tam pojadą i obejrzą te tereny bardzo dokładnie. Miał tyle planów w związ­ku ze swoim rodzicielstwem. Próbując nawiązać jak najszybciej bliski kontakt z synem, nie czekał na odpowiedzi z jego strony. Traktował to wszystko jako wielkie wyzwanie. Uważał, że szyb­kość jego reakcji i postanowień może zadecydować o tym, czy odniesie zwycięstwo w walce o miłość syna.

Matthew nie odpisał na żaden list, ale Sharon zapewniała go, że dzieciak wstydzi się swojego charakteru pisma i cały czas pracuje nad tym, aby je poprawić. Mówiła coś o dysleksji. Dużo zdolnych dzieci ponoć na to cierpi. Niektóre trzeba nawet le­czyć.

Wszystko tak bardzo się zmieniło, odkąd Travis był dziec­kiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak mało wie o tym, jak być ojcem.

Po kolejnej nieudanej próbie kontaktu ze swoim synem nakręcił numer przyjaciółki Ru, Moselle Sawyer, i po raz kolejny wysłuchał tej samej wiadomości nagranej na sekretarce. Ziewnął.

Odwrócił się, bo usłyszał jakiś ruch w pokoju.

- Kim jest Kelli? - zapytała i wręczyła mu karteczkę, na której zapisała informację dla niego.


Trav spojrzał najpierw na kawałek papieru, a potem na ko­bietę, która spędziła ostatnie czterdzieści osiem godzin w jego łóżku. Myśl, która przemknęła mu przez głowę, była nie tylko nieodpowiednia, była niepraktyczna. Ru wyglądała naprawdę dużo lepiej niż wówczas, kiedy ją poznał, jeśli oczywiście lubi się kobiety szczupłe, wysokie i chłodne.

On osobiście wolał panie gorące i trochę przy kości. No i na pewno bardziej energiczne.

- To moja narzeczona. To znaczy była narzeczona. Nadal utrzymujemy przyjazne stosunki.

Kelli rzeczywiście była nastawiona przyjaźnie do świata i do ludzi. I to Trav najbardziej w niej lubił. Ciągle była ożywiona, radosna, a poza tym mówiła bez przerwy. Jeśli po jakimś czasie zaczynało to Travisowi działać na nerwy, był to jego problem, a nie jej-

W ciągu swego życia Trav nabrał trochę ogłady i wiedział, co to dobre maniery. Więc zamiast grzecznie powiedzieć Ru, żeby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy, spokojnie odpowie­dział na jej pytanie.

- Sharon to moja była żona. Obecnie, pani Roberts, szczę­śliwie zamężna po raz drugi. Mieszka teraz na Zachodnim Wy­brzeżu. Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś wiedzieć?

Ruanna wydawała się poruszona. A może przerażona? Trav nie potrafił tego dokładnie określić.


ROZDZIAŁ DRUGI

Jeśli wcześniej gościły jakieś rumieńce na jej twarzy, to teraz zniknęły zupełnie. Zrobiła się trupio blada, co jeszcze bardziej podkreślało sińce pod oczami.

- Takie nazwisko figuruje w dowodzie rejestracyjnym. Ru-anna Roberts? To ty, prawda?

Ta kobieta była naprawdę przerażona.

- Przepraszam. Nie wiedziałem, że się ukrywasz. Jeśli wy­pełniasz jakąś tajną misję lub jesteś objęta programem ochrony świadków, nie chcę o niczym wiedzieć! To nie moja sprawa! Pomyślałem sobie po prostu, że dobrze by było zabrać wszystkie rzeczy z samochodu, zanim.... Zresztą mniejsza o to. Wyjąłem papiery ze schowka i przez przypadek przeczytałem twoje na­zwisko.

Ru wzruszyła ramionami. Patrząc na nią, Travis zdał sobie sprawę, że nie jest aż tak koścista, jak mu się wydawało. Przy­najmniej nie wszędzie.

- To ja powinnam cię przeprosić. Nie dotyczy mnie nic


z tego, o czym mówiłeś. Mam tylko fioła na punkcie prywatności
- stwierdziła.

Zatrzymała się przy drzwiach.

- Przynajmniej to mogę zrobić, zanim wyjadę. Machnął ręką. Skoro Ru chce mu prać, nie będzie się jej

sprzeciwiał. Przecież i tak dzisiaj nigdzie nie pojedzie. Drogi nadal są w fatalnym stanie. Musi zjawić się jakiś pług i odgarnąć cały ten piasek, który został naniesiony przez wichurę. Poza tym samochód Ruanny jest w okropnym stanie. Facet z pomocy dro­gowej mówił, że nie nadaje się już do niczego. Trav miał tylko nadzieję, że Ru wykupiła wcześniej ubezpieczenie.

Ruanna wniosła cały swój bagaż do dużego pokoju i patrzyła


na Travisa wyczekująco. Udawał, że tego nie widzi. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że nadal jest chora i że nie za bardzo może wybierać się w podróż w takim stanie, nawet gdyby nadal miała samochód do dyspozycji.

Travis nie wiedział, co ma zrobić w takiej sytuacji. Trudno było mu znaleźć jakieś rozwiązanie od razu, więc postanowił przeczekać.

- Może drogowcom uda się oczyścić szosy do popołudnia. Sprawdzę to za kilka godzin.

Kładąc boazerię w pokoju, który przeznaczył dla Matta, Trav przez cały czas intensywnie poszukiwał jakiegoś rozwiązania problemu, który tak nieoczekiwanie spadł mu na głowę. Ruanna była chora. Nie miała środka transportu, a na wyspie Hatteras nie kursują tramwaje. Nie ma też taksówek. Przyjaciółka, do której przyjechała, jest od dwóch dni nieosiągalna, a jeśli chodzi o obiecaną pracę...

Dziwna sprawa! Jedynym jej pozytywnym aspektem było to, że przestał myśleć o własnych kłopotach, które się zaczęły, gdy wyszło na jaw, że ma syna.

Trav uważał się zawsze za cierpliwego człowieka. I robił wszystko, żeby tak pozostało. Natomiast jego ojciec nie miał za grosz cierpliwości, szczególnie w stosunku do żony i syna. Ku­zyn Harrison wylądował w szpitalu z chorobą wieńcową, nim zrozumiał, że człowiek musi przyjąć do wiadomości pewne ograniczenia i dostosować do nich swoje życie najlepiej, jak potrafi, jeśli chce przeżyć.

Travis wziął następną deskę i sięgnął po młotek. Pracując na zewnątrz, poprzycinał panele do właściwych rozmiarów, zanim


jeszcze popsuła się pogoda. Większość prac była wykonywana przez fachowców, ale chciał zrobić jak najwięcej własnymi rę­koma i wcale nie po to, by zaoszczędzić. Samodzielne budowa­nie domu dla syna dawało mu bardzo dużo satysfakcji.

- Chcesz kawy? - zawołała Ruanna z kuchni. Wyraźnie zre­zygnowała z wyjazdu. Mógłby ją zawieźć do najbliższego ho­telu, a mówiąc dokładniej, do najbliższego otwartego hotelu, jeśli taki funkcjonował tu gdzieś w okolicy o tej porze roku. Ratowanie rozbitków było jego powołaniem. Ratowanie i udzielanie schronienia. Zrobił to bez najmniejszego wahania. Tylko co dalej?

Powinien był sam o tym pomyśleć. Czuł ból w klatce pier­siowej, prawdopodobnie od spania na brzuchu na kanapie ze zwisającymi w powietrzu nogami. Gardło miał suche i coś go w nim drapało, pewnie od tego ciągłego gadania. Nie był przy­zwyczajony do towarzystwa.

Ruanna robiła naprawdę dobrą kawę.

kiedy była dzieckiem. A może objadały się tym tylko dziew­czynki?

- Zaczyna się przejaśniać - stwierdziła, spoglądając w ok­no. W końcu musiało to nastąpić. Była tu od trzech dni i ani razu nie widziała słońca.

Oczywiście przez pierwsze dwa dni cały czas spała. To, co ją dopadło, na pewno nie było zwykłym przeziębieniem. Pra­wdopodobnie to jakaś wredna grypa. A jeśli chodzi o depresję, z którą starała się walczyć, nie mogła winić o nią wirusa.

Trzeba być kompletnie szaloną osobą, żeby nie być w depre­sji, kiedy zwala się na człowieka tyle problemów. Jej małżeń­stwo się rozpadło, rodzina nie może się podnieść po skandalu i śmierci jej ojca, ukradziono jej tożsamość, konto w banku zostało wyczyszczone, no i na dodatek straciła pracę. Nie mogła też zapomnieć o człowieku, który wydzwaniał do niej, grożąc, że uczyni z jej życia piekło. A na koniec, jakby tego wszystkie­go było mało, popsuł się jej samochód i znalazła się na łasce jakiegoś zupełnie obcego człowieka.

W jej przypadku to, że jest w depresji, świadczy tylko o pełni zdrowia psychicznego.

- Obawiam się, że mam dla ciebie złą wiadomość.

No cóż, nie była to dla niej żadna nowość. Innych wiadomo­ści nie miewała przez kilka ostatnich lat. Najlepszą rzeczą, jaka jej się przytrafiła, było odnalezienie właściciela kotka, który przyplątał się do niej w listopadzie. Bo do tego wszystkiego jeszcze tylko trzeba jej było kota. Ale kiedy go już oddała, przepłakała pół dnia.

- Powiedziałeś: zła wiadomość. Nie, dziękuję. Nie chcę ni­czego takiego słuchać.

Travis wzruszył ramionami.


- Twój wybór. Posłuchaj, muszę wpaść do sąsiadki i spraw­dzić, czy wszystko u niej w porządku. Czy będziesz czegoś potrzebowała, kiedy będę poza domem?

Tylko samochodu, przyjaciółki, pracy i powrotu do dawnego życia, pomyślała Ru.

- Nie sądzę, ale dziękuję za troskę. Aha, jaki jest numer telefonu do warsztatu, do którego odholowali mój samochód? Sprawdzę, czy jest już naprawiony. To nie powinno być nic poważnego. Chyba linka gazu, ale nie jestem pewna... - Za­milkła. Nie podobał jej się sposób, w jaki Travis na nią patrzył, starając się unikać jej wzroku. - Chcesz mi powiedzieć, że to nie linka gazu, prawda? To coś dużo poważniejszego. I będzie drogo kosztować.

Ru starała się przypomnieć sobie, ile pieniędzy zostało jej po napełnieniu baku. Trzy dwudziestki i jedna pięćdziesiątka. No i trochę drobnych. Musi jej to starczyć do czasu, aż znajdzie pracę. Dzięki Bogu, nie była nikomu nic winna. Nigdy więcej nie będzie używała kart kredytowych. W końcu nauczyła się tego za niezbyt wygórowaną cenę.

Samochód był jednak konieczny. Będzie ją teraz sporo ko­sztował, ale przecież wtedy, gdy go kupowała, zdawała sobie sprawę, że nie może iść na piechotę z Atlanty do Outer Banks. W końcu był najtańszy na placu, ale sprzedawca zapewniał ją, że posłuży jeszcze parę lat. Potwierdził też, że ten wóz na pewno bez problemów pokona tak daleką drogę, w którą się wybierała.

- Próbowali go wyciągnąć - wyjaśnił Trav. - Mówię o two­im samochodzie. - Miał wrażenie, że Ru go nie słucha. - Na­prawdę próbowali, ale zaczął się rozpadać. Usiłowali go odko­pać, ale chyba wiesz, jakie są lotne piaski.

- Nie, nie wiem i wcale mnie to nie interesuje. Po prostu


chcę odzyskać mój samochód. I to w dobrym stanie. Nie działo się z nim nic złego, poza tym, że nie mogłam go uruchomić.

Starał się jej nadal tłumaczyć, jak działają lotne piaski, ale ona wpatrywała się w jego włosy. Były obcięte zbyt krótko i zaczynały siwieć. Chyba trochę przedwcześnie, sądząc po jego wyglądzie. Był człowiekiem dojrzałym, ale na pewno nie sta­rym. Nadal badała wzrokiem rysy jego twarzy, gdy w końcu dotarły do niej jego słowa.

Ru przełknęła nerwowo ślinę. Nie, nie rozpłacze się. I nie wolno jej wpaść w panikę. Straciła już wszystko, co tylko moż­na było stracić. Utrata samochodu w zasadzie nie robiła jej żadnej różnicy. A poza tym wracała już do zdrowia. I tylko to się liczy.


Trav obserwował emocje odbijające się na jej twarzy. Rysy Ru nie były już takie ostre jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, a mały, zgrabny nos nie był czerwony. Można go było określić jednym słowem: arystokratyczny. No i te kości policz­kowe... Sharon byłaby gotowa zabić za takie rysy.

- Dobrze się czujesz? - zapytał ją, kiedy oswoiła się ze złą wiadomością.

Uśmiechnęła się. Wydawało się to niemożliwe w takiej sy­tuacji, a jednak uśmiechnęła się. Travisowi zrobiło się radoś­nie na duszy. Miał wrażenie, jakby zjadł kolejnego tosta z cu­krem. Co prawda nie przepadał za słodyczami, ale było to miłe uczucie.

- Wygląda na to, że będę musiała cię poprosić o jeszcze jedną przysługę. Czy mógłbyś mnie zawieźć do Moselle? Jeśli jej nie zastanę, będę koczować na ganku pod jej drzwiami, aż się pojawi. Jestem pewna, że nie będzie już padać.

Trav wcale nie byłby tego taki pewien, jak również tego, że jej znajoma pojawi się w ciągu najbliższych dni. Luty był jedy­nym miesiącem, kiedy tutejsi mieszkańcy wyjeżdżali na urlop, ponieważ w tym czasie nie pojawiał się na wyspie nawet pies z kulawą nogą.

- Co twoja przyjaciółka robi w tej restauracji? Czy to jej własność?

- Jeszcze nie, ale ma taką nadzieję. Teraz jest zastępcą szefa. Nim zdążył to skomentować, rozległ się dźwięk telefonu. Ru

udawała spokój, ale Trav widział już wcześniej ludzi w panice. To, co dostrzegł w jej oczach, to były czyste jej oznaki. Sięgnął po słuchawkę, nie spuszczając wzroku z Ru siedzącej na brzeż­ku jednego z trzech krzeseł, jakie posiadał.

- Holiday - powiedział. - Tak, oczywiście. Nie ma sprawy.


Nie, to żaden kłopot. Kto? Słuchaj, Kelli, a co to ma za znacze­nie? Nie. Nie ma to nic wspólnego z Matthew. Dobrze, zajmę się tym.

Odłożył słuchawkę i czekał, że znowu zaczną się pytania. Kobiety! Czy wszystkie są takie same? Wiecznie ciekawe i chcące wiedzieć wszystko o życiu prywatnym drugiego czło­wieka. Chciał wierzyć, że to z zazdrości o niego, ale ta jego iluzja rozwiała się już dawno. Kobieca zazdrość wynika z próż­ności. Przecież jedyna rzecz, która budziła zazdrość Sharon, to świadomość, że inne kobiety stać na więcej niż ją.

Kelli natomiast była zbyt ładna, by zazdrościć innym kobie­tom czegokolwiek. Travis poczuł się upokorzony, kiedy rzuciła go na tydzień przed planowaną datą ślubu. Nie należy do osób, które okazują swoje uczucia. Ich związek był błędem od samego początku. Od chwili gdy pomyślał, że żona pomoże mu w uzy­skaniu praw do syna.

Powiedział jej o Matthew na samym początku znajomości. Ale nie był to jedyny powód, dla którego chciał ją poślubić. Podobała mu się. Była pogodna, ładna i lubiana przez wszy­stkich. Nie mógł uwierzyć, że chce się spotykać właśnie z nim i że zgodziła się za niego wyjść. Właśnie zaczął budować dom i Kelli była bardzo przejęta czekającą ją przeprowadzką. Jednak przyznawała, że wolałaby mieć dom większy, bardziej reprezen­tacyjny, no i położony bliżej plaży. Travis wciąż miał przed oczyma jej obraz, jak chodziła wśród fundamentów i opowia­dała, gdzie posadzi róże, a gdzie inne kwiaty. Nalegała, żeby ściany były białe, i nawet wybrała kolor blatu w kuchni. Travis myślał o szarym, ale ona uparła się przy różowym. Ze wszy­stkich możliwych kolorów - różowy!

Wkrótce potem zaczęły się problemy. Na początku były to


drobiazgi. Potem brak odpowiedzi na jego telefony, a w końcu kłótnie o najprzedziwniejsze rzeczy.

Trav nigdy sobie nie wmawiał, że jest atrakcyjny dla kobiet. Był całkiem przystojny, zdrowy, miał piękne zęby i wszystko inne na swoim miejscu, ale nikt nie wpadał w zachwyt na jego widok.

Z drugiej strony dzieci przepadały za nim, psy go lubiły i nie miał kłopotów, żeby umówić się na randkę. Może i nie potrafił tańczyć, no i nie był zbyt towarzyski, ale mógłby się zmienić, gdyby o to właśnie chodziło Kelli. Powinna była mu o tym powiedzieć.

Zamiast tego zaczęła go oskarżać o brak wrażliwości i o to, że nie jest ani romantyczny, ani zabawny. Na pewno próbowałby się dostosować do jej wymagań, gdyby mu tylko powiedziała, czego oczekuje od męża. Zawsze mu się wydawało, że dla kobiet najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa i fakt, że istnieje ktoś, na kogo mogą liczyć. I wiedział, że to może Kelli zapew­nić. Chyba nie nadawał się do krótkich, przelotnych znajomości, ale mógłby być zupełnie niezłym mężem.

Przez następne kilka godzin pracował w pokoju swego syna, a jego gość zamknął się w sypialni. Zastanawiał się, czy wszy­stko z Ruanną w porządku. Wiadomość o samochodzie bardzo ją poruszyła. Ale nie była to jedyna sprawa, która ją gnębiła. Miał trochę czasu, aby ją poobserwować i zastanowić się nad jej często dziwnymi reakcjami. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało. Odniósł wrażenie, że Ru czegoś się boi. Czegoś, a mo­że kogoś. Nie uważał się za najlepszego gospodarza na świecie, ale miał pewność, że nie zalicza się na pewno do grona osób, które napawają ją lękiem. Zastanawiał się, co robić dalej. Czy


wyciągnąć z niej trochę informacji i próbować jej pomóc, czy udawać, że niczego nie zauważył?

Od kogo ta kobieta tak ucieka? Czego się boi? Po co przy­jechała w środku zimy tu, gdzie nikt jej nie oczekiwał?

To nie twój problem, Holiday, pomyślał. Znasz swoje obo­wiązki i wypełniłeś je, a teraz daj sobie spokój.

W porze kolacji Travis był już pewien, że musi trzymać się od spraw Ruanny z daleka. Kiedy wstawił naczynie z zapiekan­ką do piekarnika - fasola z parówkami, jego specjalność - po­stanowił wykonać kilka telefonów, żeby ustalić, co się dzieje z przyjaciółką Ru.

Kiedy już zdobył tę informację, żałował, że się w to zaanga­żował. Powinien był zapakować rzeczy Ru do samochodu i odwieźć ją do Hatteras, jak tylko oczyszczą drogi. A teraz, wiedząc, co się dzieje, na pewno nie będzie miał odwagi tak postąpić.

Może Ru miała rację, ale nie powinien był dodawać tyle ostrych przypraw. Nie wszyscy mają takie podniebienie jak on. A Ruanna należy chyba do tych osób, które jadają na wpół surowe befsztyki i sałatę w różnych postaciach.

W pewnej chwili pomyślał, że może Ru woli posłuchać


jakiejś muzyki zamiast prognozy pogody, którą podawali w ra­diu. Podniósł się od stołu i odszukał swoją ulubioną stację mu­zyczną, ale wyraz twarzy Ru sugerował, że jego starania nie mają dla niej żadnego znaczenia.

Travis musiał jej w końcu powiedzieć prawdę. Zwlekał już zbyt długo.

- Jeśli chodzi o twoją przyjaciółkę... Rozmawiałem z jed­nym z jej sąsiadów dziś po południu. Powiedział, że panna Sawyer jest na Bahamach. Wraca za trzy tygodnie. A restauracja będzie i tak zamknięta przez kilka miesięcy.

Trav nie miał odwagi spojrzeć na Ru. Było mu jej żal, a wca­le tego nie chciał. Przecież to on miał problemy. Gdyby je porównać, to jak się ma przyjaciółka na Bahamach do syna, którego jeszcze nawet nie widział. Jej przyjaciółka wróci za kilka tygodni, a jego syn może dorosnąć, zanim uda im się spotkać.

Mimo wszystko nie odrywał oczu od jej rąk. Ru miała ładne dłonie, z długimi, szczupłymi palcami, gładką, jasną skórą i wypie­lęgnowanymi paznokciami. Żadnego lakieru, żadnych pierścion­ków. Po jego wypowiedzi zbielały jej kostki, a to był zły znak.

Było gorzej, niż sądził. Ruanna wyruszyła tu bez żadnego konkretnego planu, a to zapowiadało katastrofę.

- Zastanówmy się przez chwilę, zanim podejmiesz jakąś decyzję.

- Szczerze mówiąc, zupełnie nie czuję się na siłach.

Trav również nie wiedział, jak rozwiązać ten problem. Poza tym wydawało mu się, że żadne myślenie nie zmieni faktów. W chwili obecnej Ru nie miała gdzie pojechać i nie posiadała też środka lokomocji, aby udać się gdziekolwiek. A Travis nie bardzo potrafił wyobrazić ją sobie na drodze z bagażem jako autostopowiczkę.

Był jeszcze jeden problem, ale nie bardzo wiedział, jak go poruszyć. Czy Ru oprócz eleganckich strojów miała także jakieś pieniądze? Nawet poza sezonem pokoje w tej okolicy koszto­wały więcej niż kilka dolarów za dobę.

W sumie byli na siebie skazani, dopóki nie znajdą jakiegoś rozwiązania.

Spojrzał na Ru w momencie, gdy wzięła do ust zapiekankę jego roboty. Do oczu napłynęły jej łzy. Rzuciła się w stronę zlewu. W tym samym momencie Travis otworzył lodówkę i wy­jął karton z mlekiem.

- Mleko jest lepsze. Woda tylko potęguje uczucie gorąca. Ru zaczęła łapczywie pić mleko z kartonu, nie czekając na

szklankę.

- Gotuję od lat, ale mój repertuar jest dość ograniczony. Nic ci nie jest?

- Jeśli miałam w sobie jakieś bakterie czy wirusy, to na


pewno są martwe. Nic nie jest w stanie przeżyć czegoś takiego. Nie boisz się o swój żołądek?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale myślę, że po wielu latach takiego jedzenia jest dość dobrze zakonserwowany.

- Rozumiem. Pozwolisz, że zjem płatki z mlekiem?

- Czuj się jak u siebie w domu. W szafce znajdziesz co po­trzeba i możesz wypić całe mleko. Jutro kupię nowy karton.

Przez chwilę nikt nie myślał o Moselle i samochodzie, któ­rego już nie było. Przecież Ruanna i tak nie może nigdzie po­jechać i oboje o tym dobrze wiedzieli.

Zastanawiało go to, że Ru nie zachwyca się jego domem. A przecież zaprojektował go sam i był niesłychanie z niego dumny. Jego zdaniem wszystko było w nim przemyślane do najdrobniejszego szczegółu. I co to mogło komu przeszkadzać, że do łazienki wchodziło się przez kuchnię? Przynajmniej ła­twiej było zamontować wszystkie urządzenia hydrauliczne.

- Jak skończę meblowanie domu, na pewno będzie tu wy­glądać dużo lepiej. W pokoju na końcu korytarza urządzę sobie biuro. Ten, który teraz kończę, to pokój syna.

- Syna?


Nie zamierzał wspominać Ruannie o Matthew. Nie chciał rozmawiać na ten temat. Kelli na początku nie robiła z tego problemu. Mając dwadzieścia pięć lat, uważała, że będzie świet­nym łącznikiem między dwunastoletnim chłopcem a prawie czterdziestoletnim mężczyzną, który nigdy nie spędzał czasu z dziećmi.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że masz dzieci - stwierdziła Ru.

Trav szukał jakiegoś pomysłu, żeby zmienić temat. Tym razem pomógł mu dobry los. Po prostu zgasło światło.


ROZDZIAŁ TRZECI

W nagłej ciemności słychać było tylko ciszę. Powoli zaczęli rozróżniać i inne dźwięki. Cichy szum piecyka gazowego. Gałąź ocierającą się o róg domu. Uderzenie żołędzia spadającego na dach zabrzmiało nienaturalnie głośno. Ru wstrzymała oddech. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa, czekając na zapalenie się światła. Ponieważ ciemno było już od kilku minut, Trav wiedział, że nastąpiła awaria.

- Czasami tak się zdarza - powiedział spokojnie. - Wezmę latarkę i pójdę włączyć zapasowy generator.

Ruanna kiwnęła głową tak, jakby to wszystko było dla niej zupełnie oczywiste.

Chwilę później siedzieli przy stole, popijając gorące kakao. Ru wolałaby herbatę. Miała też wrażenie, że Trav wolałby kawę, ale taka okazja wymagała czegoś odmiennego.

Przy szumie generatora omawiali nietypowe sytuacje, któ­rych bywa co niemiara, gdy się mieszka w Outer Banks, cuda przyrody i ograniczenia związane z tym miejscem.

- Dlaczego się tu osiedliłeś? Przecież to tak daleko od Okla­homy.

Ru miała dwa sposoby na radzenie sobie ze stresem. Albo mówiła zbyt dużo, albo wcale. Dzisiaj miała napad mówienia.

Travis westchnął, jak gdyby nie chciał jej odpowiedzieć, ale był zbyt grzeczny, by odmówić. Dowiedziała się bardzo dużo


o komandorze poruczniku Travisie Holidayu z Amerykańskiej Straży Przybrzeżnej, który niedawno przeszedł na emeryturę. Trav wcale nie był rozmowny, ale tu pytanie, tam jakiś komen­tarz i Ruannie zaczaj się klarować mglisty obraz życia tego człowieka. Nie miała nic innego do roboty, więc wolała zająć się jego osobą, aniżeli bezproduktywnie rozmyślać o swoich problemach, których na razie nie potrafiła rozwiązać.

Zdawała sobie sprawę, że Trav jest człowiekiem wyjątkowo uprzejmym.

Teraz wiedziała, że należy do drugiej generacji oficerów Straży Przybrzeżnej w jego rodzinie i że urodził się w Oklaho­ma City, co wydało jej się dziwnym miejscem w przypadku oficera marynarki. Ona sama nie była dalej na zachodzie niż w rejonie Missisipi.

Zauważyła, że Trav ma nadmiernie rozwinięte poczucie obo­wiązku i nie jest zarozumiały, co było zadziwiające, szczególnie w przypadku mężczyzny. I to mężczyzny tak atrakcyjnego, któ­ry zupełnie nie zwracał uwagi na swój wygląd, w przeciwień­stwie do Huberta. Jej były mąż uwielbiał być podziwiany.

Travis Holiday wydawał się zupełnie nie zdawać sobie spra­wy z swojej atrakcyjności. A przecież nawet ona, która zniena­widziła wszystkich mężczyzn, nie pozostała obojętna na jego urok.

Trav działał na kobiety. Ale Ru miała wrażenie, że na skutek stresu zniknęły gdzieś wszystkie jej hormony. Nie myślała o so­bie jako o kobiecie. Po prostu była ofiarą.

Nieprawda! Niegdyś była ofiarą. W przeszłości. Jej rozwód był okropny, a na dodatek nastąpił w krótkim czasie po aferze z jej ojcem. Ale z tego, co wiedziała, połowa kobiet miała za sobą co najmniej jeden rozwód.


Niestety, to był dopiero początek jej nieszczęść. W pewnym momencie zaczęła się czuć jak stonoga, która czeka na odpad­nięcie kolejnej nóżki. Jednej po drugiej i tak w nieskończoność. W końcu, po wypełnieniu nieprawdopodobnej ilości formula­rzy, aby oficjalnie odzyskać swą tożsamość - co zajęło jej dwa lata - zaczęła budować swoje życie na nowo.

I wszystko było w porządku z wyjątkiem telefonów. Oczy­wiście dziwne telefony mogą przytrafić się każdemu, ale kiedy policjanci rozłożyli ręce i stwierdzili, że nie są w stanie jej pomóc, poradziła sobie z nimi w jedyny sposób, w jaki potrafiła - wyjeżdżając. W tym czasie nie było już żadnego powodu, dla którego warto było zostać.

Trav kichnął. Szybko podała mu pudełko z chusteczkami.

- Tak mi przykro. To nagroda za to, że okazałeś się dobrym samarytaninem.

- Ależ skąd. To alergia.

- Nie sądzę - powiedziała, uśmiechając się. Ale nim zdołała dodać, że drapanie w gardle, rozpalone policzki i błyszczące oczy nie należą do typowych objawów alergii, zadzwonił telefon.

Trav sięgnął po słuchawkę, odchylając się na krześle. Koszu­la wysunęła mu się ze spodni i wtedy Ru zobaczyła, że nie nosi podkoszulka. Dobrze wiedziała, że grypę wywołuje wirus, a nie pogoda, ale Travis naprawdę ubierał się za lekko.

- Panno Cal? - rzekł i odchrząknął. - Nie, nie miałem jesz­cze żadnej wiadomości. Jak tylko będę coś wiedział, powiado­mię panią. Co? Nie daje pani spokoju? Oczywiście, że tak. Przy okazji przywiozę trochę drzewa na opał i naftę. Ależ skąd, to żaden kłopot. Z przyjemnością go wyprowadzę.

Trav odłożył słuchawkę i przeciągnął się.

- Muszę na trochę wyjść. Chyba nie będziesz się tu bała


zostać? - Spojrzał na Ru. Wyglądała na przerażoną. - O co chodzi?

Patrzył, jak Ru zaciska dłonie na kubku, aż bieleją jej kny­kcie. Sześćdziesięciowatowa żarówka, na którą mógł sobie po­zwolić w przypadku włączenia generatora, żeby zostawić dość energii dla lodówki, pompy i zamrażarki, nie dawała zbyt moc­nego światła. Wystarczała jednak, żeby zobaczyć, jak Ruanna chowa się znowu w swój kokon.

- Do licha, Ruanno, porozmawiaj ze mną. Nie będę ci mógł pomóc, jeśli znowu zamkniesz się w sobie.

Westchnęła głęboko. Travis widział, że próbuje zapanować nad sobą, ale nie przychodziło jej to łatwo.

Chwycił skórzaną kurtkę, która wisiała na oparciu krzesła w kuchni, i trzasnął drzwiami, wychodząc. Kilka minut później wrócił z liną przewieszoną przez ramię i czerwoną metalową puszką w ręce.


- Zapomniałem latarki - wymruczał.

Ru siedziała przy stole jeszcze długo po jego wyjściu, dopóki kubek w jej ręku nie zrobił się całkiem zimny. Wstała i wylała jego zawartość do zlewu. Nie miała zamiaru nigdzie iść i Travis dobrze o tym wiedział.

Kiedy myślała, że już potrafi nad sobą zapanować, znowu się to zdarzyło. Przedwcześnie gratulowała sobie umiejętności radzenia sobie z problemami. Telefon zadzwonił i natychmiast zareagowała jak pies Pawłowa. Znowu słyszała ten delikatny śmiech, plugawe słowa szeptane do jej ucha, groźby, które fa­ktycznie nie były groźbami. Nie były one niczym, co mogłoby zainteresować policję. Tak jej powiedziano, gdy pokazała im notatki, bo zapisywała wszystko dokładnie. A najgorsze w tym było to, że ten, kto tak znęcał się nad nią telefonicznie, nie był mężczyzną, lecz kobietą.

Nerwowymi krokami zaczęła przemierzać pokój. Nie bała się samotności, ale też nigdy przedtem nie była w takiej sytuacji. I wydawało się, że nawet wiatr chce się tu wedrzeć, aby ją dopaść.

Gdyby tu był telewizor, włączyłaby go natychmiast. Nawet najgorsze reklamy byłyby lepsze niż spędzanie czasu z sobą samą, kiedy była w tym dziwnym nastroju. Ale bez prądu i tak nie mogłaby tego zrobić.

Herbata! Przynajmniej mogła zaparzyć herbatę. Dałaby wszystko za filiżankę mocnego earl greya. Po przejrzeniu kilku szafek w kuchni, w większości pustych, co ją zresztą zaskoczy­ło, znalazła kawę rozpuszczalną. Z filiżanką w ręce poszła do dużego pokoju i zaczęła przeglądać książki w biblioteczce. Gust gospodarza, jeśli chodzi o literaturę, był w zasadzie dość jedno­stronny. ,,Podręcznik oficera Straży Przybrzeżnej", ,,Przepisy


dotyczące Straży Przybrzeżnej USA". Żaden z tych tytułów nie brzmiał zachęcająco. Z boku leżało kilka książek dotyczących porozumiewania się za pomocą radia i cienkie broszurki na te­mat niemieckich łodzi podwodnych w czasie II wojny światowej na środkowym Atlantyku i jedyna pozycja z literatury pięknej. Antologia wczesnych utworów Asimowa.

Niestety, Ru nie przepadała za książkami tego gatunku. Ni­gdy jej to tak naprawdę nie interesowało.

Hubert zawsze twierdził, że za mało rzeczy ją interesuje. W odpowiedzi na to kupowała książki i próbowała z nim o nich rozmawiać. Ale te ich rozmowy były okropne.

Wzięła Asimowa z półki. Chodziło jej o cokolwiek, co od­wróciłoby uwagę od gnębiących ją problemów. Wtedy przypo­mniała sobie o książce, którą czytała w momencie, gdy zdecy­dowała się wyjechać ze swoich rodzinnych stron. Nie pamiętała, czy ją wyrzuciła, czy zabrała ze sobą.

Zapakowała ją. W tym czasie miała już tak niewiele rzeczy, że kieszonkowe wydanie książki za sześć dolarów wydawało się inwestycją.

Gdybym była taką książką, to gdzie mogłabym się teraz znajdować? zapytywała siebie w myślach.

Książka leżała na szafce nocnej przy łóżku w Lawrenceville, wzięła ją i wcisnęła razem z....

Ruanna zamknęła oczy i starała się przypomnieć sobie mo­ment pakowania. Letnie sukienki, szczotka do układania wło­sów, kolekcja torebek...

Torebki! Niektóre kobiety kolekcjonują buty, a Ru nie po­trafiła oprzeć się żadnej torebce. W przeszłości, kiedy mogła sobie na to pozwolić, kupowała takie, które mogły przetrwać lata. Oczywiście, książka, której potrzebowała w tej chwili, by­


ła w jednym z pudełek pod bielizną, letnimi rzeczami i jej ap­teczką.

W końcu znalazła ją w wyszywanej koralikami wieczorowej torebce, której nie używała od lat i której już nigdy nie wyko­rzysta.

Teraz musiała sobie jedynie przypomnieć, kto co komu zrobił i dlaczego nikt o tym nie wiedział.

Otworzyła książkę na przypadkowo wybranej stronie i cof­nęła się o kilka kartek, próbując odtworzyć treść powieści. Prze­szła do dużego pokoju, gdzie starając się jak najlepiej wykorzy­stać całe światło z niewielkiej żarówki, nareszcie znalazła miej sce, w którym skończyła czytać wybrany fragment i zerknęła na kilka następnych linijek.

Stara kobieta mieszkała sama. Dopóki nie uderzył jej w tył głowy zamrożonym udźcem jagnięcym. Do czasu gdy ciało zo­stało odnalezione, mięso rozmroziło się i swoim zapachem ściągnęło watahę bezdomnych psów, które ostatnimi czasy terroryzowały okolicznych mieszkańców. Jeszcze kilka godzin i...

- O Boże - jęknęła Ruanna i z trzaskiem zamknęła książkę. Gdyby nie wiedziała, że tak nie jest, mogłaby się założyć, że całe jej życie płynie pod dyktando jakiegoś kosmicznego sza­leńca.

I pomyśleć, że kiedyś była właścicielką sprawnie funkcjo nującego mózgu. Był taki okres w jej życiu, wkrótce po tym jak rozstała się z mężem, kiedy próbowała coś ze sobą zrobić. Po­stanowiła się dokształcać. Podjęła taką decyzję na skutek impul­su. Miała zamiar zostać kimś, kto ma związek z prawem.


Tym razem również popełniła błąd. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że nawet jeśli uda jej się przebrnąć przez kurs korespondencyjny, to i tak będzie za późno, bo jej sprawa rozwodowa już się dawno skończy.

Musiała więc zdać się na prawnika poleconego przez sekre­tarkę jej męża, DeeDee. Ustalenia rozwodowe brzmiały jak żart. Ru miała wrażenie, że pani mecenas była raczej adwokatem męża niż jej.

- Bardzo mi przykro z tego powodu - powiedziała DeeDee po rozprawie. - Wykonała kavał dobrej roboty dla mojej zna­jomej i dlatego ci ją poleciłam.

Ru uważała DeeDee za przyjaciółkę, mimo że pracowała dla jej męża. Wyciekła i załamana, zrezygnowała z kursu kore­spondencyjnego i zajęła się pracą. Pracowała w dwóch miej­scach, jako kelnerka i w szkółce, gdzie wsadzała rośliny do doniczek. Żeby uciec od tego wszystkiego, zabrała się do czytania i to głównie pozycji szumnie nazywanych literaturą piękną. Jedynym problemem było to, że większość takich ksią­żek była niesłychanie ponura i przygnębiająca. Więc przestała również czytać. Zamiast tego stała się wielbicielką licznych seriali.

Depresja była ostatnią rzeczą, której potrzebowała.

Po jakimś czasie miała dość ciągle tych samych intryg, ga­gów, więc przerzuciła się na romanse. Czytając je, odkryła, że inni ludzie również mają problemy. A co ważniejsze, udaje im się je rozwiązać i znaleźć w końcu prawdziwe szczęście. A to dawało jej nadzieję.

Bóg jeden wie, jak bardzo jej potrzebowała. Udało jej się nawet odzyskać poczucie humoru, którego Hubert ją pozbawił. Kiedy rozbawiła swoim dowcipem całe towarzystwo pracujące


z nią w restauracji, pomyślała, że jest na najlepszej drodze, by wrócić do równowagi psychicznej.

I właśnie wtedy nastąpił akt drugi w jej życiu pod tytułem ,,Rujnowanie Ruanny".

Kiedy zdała sobie sprawę, co się dzieje, została zmuszona do wypełniania mnóstwa formularzy i wykonywania przygnębiają­cych ją telefonów do znudzonych biurokratów, którzy nie chcieli jej słuchać. Starała się przekonać dyrektorów banku i pracują­cych w nim urzędników, jak również swoich wierzycieli, krążą­cych wokół niej jak sępy, że są dwie Ruanny Roberts - po rozwodzie wróciła do swego panieńskiego nazwiska - i że ona nie jest tą, która wielokrotnie nadużyła jej kart kredytowych, otrzymała wiele mandatów i płaciła czekami bez pokrycia. A na dodatek zrobiła to tak szybko, że specjalny automat kontrolny nie był w stanie tego wychwycić.

Całkiem zdesperowana, zwróciła się do swego byłego męża o pomoc. W końcu był prawnikiem i powinien pomagać lu­dziom w kłopotach.

Oczywiście zrobiła to za pośrednictwem DeeDee, która od­bierała wszystkie telefony do swojego szefa. Hubert nie okazał się zbyt pomocny. W zasadzie Ruanna nawet nie miała okazji z nim porozmawiać, tylko musiała całą sprawę przekazać Dee­Dee i wtedy usłyszała odpowiedź, która zupełnie ją zaskoczyła.

Bał się, że mu nie zapłaci! Kiedy się rozstawali, brał od dwustu pięćdziesięciu do czterystu dolarów za godzinę w zależ­ności od możliwości klienta. Teraz jego honorarium musiało wynosić około pięciuset.

To właśnie wtedy Ru zrezygnowała z czytania romansów i wzięła się za kryminały i powieści sensacyjne. Wyglądało na to, że sama będzie musiała znaleźć wykonawcę tych telefonów, więc powinna wiedzieć, jak to się robi. Nigdy nie miała szczę­ścia do happy endów, ale jeśli inne kobiety potrafiły rozwiązy­wać kryminalne zagadki, to chyba ona też będzie umiała to robić. Przecież nie była głupia, tylko przerażona, chora i zała­mana i...

Boże, jakże nie znosiła takiego rozczulania się nad sobą. Nawet wtedy, gdy sprawy nie mogły już wyglądać gorzej, nie pozwalała sobie na rozpacz. Ależ była wściekła, gdy policjant, którego próbowała poinformować o sytuacji, w jakiej się zna­lazła, nawet się nie potrudził, by spojrzeć na nią znad swego biurka.

Nie rozczulała się nad sobą ani wtedy, ani teraz. Zamierzała po prostu na chłodno zastanowić się nad całą sytuacją i podjąć właściwą decyzję. Zamierzała również przestać reagować tak nerwowo na każdy dźwięk telefonu i dopatrywać się ukrytych znaczeń w najprostszych słowach. Przecież lina czy puszka z naftą nie oznaczały jakichkolwiek złych zamiarów. Wytłuma­czenie było proste. Lina do bielizny, a nafta do grzejników.

W tej chwili zdecydowanie powinna zmienić rodzaj literatu­ry, którą czyta. Jeśli ma czytać cokolwiek, to chyba tylko książki kucharskie. Kiedyś, w stanie głębokiej frustracji, upiekła dzie­więć tuzinów ciasteczek z masłem orzechowym i zjadła je wszystkie, co do jednego, w czasie krótszym niż trzy dni. Do


tej pory na widok słoika z masłem orzechowym odczuwa mdłości.

Otulając się mocniej kaszmirowym swetrem, pamiętającym jeszcze dawne czasy, skoncentrowała się na książce i czytając ją bez cienia zrozumienia, czekała na...

Właśnie, na co?

Kiedy usłyszała kroki Trava na ganku, odłożyła książkę z uczuciem ulgi. Zawsze otrzepywał buty z piasku przed wej­ściem, ale to i tak niewiele pomagało.

Wszedł, kichając. Pomiędzy jednym kichnięciem a drugim wspomniał coś o długich kudłach i o pchłach, powiesił kurtkę na oparciu krzesła, rzucił linę w kąt i przesunął ręką po włosach.

Ruszył w stronę łazienki. Ru nie miała najmniejszego poję­cia, o czym on mówi, ale jednego była pewna, że teraz jego dopadło to samo, co ją gnębiło przez parę ostatnich dni.

Grypa, a może tylko paskudne przeziębienie, jakaś mutacja wirusów, która atakuje zupełnie niespodziewanie.

Nie miała pojęcia, w jakim stanie jest jego system odporno­ściowy. Sprawiał wrażenie człowieka o niezniszczalnym zdro­wiu, który nigdy nie je więcej, niż trzeba, nie wydaje więcej, niż może sobie na to pozwolić, i nigdy nie próbuje stworzyć dla siebie zbyt komfortowych warunków, wiedząc dobrze, że życie potrafi człowiekowi zawsze dołożyć.

Raz czy drugi zauważyła w Travisie coś na kształt wrażliwo­


ści. Ale ukrył swoje odczucie tak szybko, że doszła do wniosku, iż było to tylko przywidzenie.

Kiedy rozcierała granulki kawy w kubku, Trav wszedł do kuchni w czystych dżinsach i rozpiętej koszuli. Na bosaka.

- Co cię tak przestraszyło przed moim wyjściem? - zapytał. Szedł w stronę pokoju, trzymając w jednej ręce kubek z kawą, a w drugiej miseczkę z solonymi orzeszkami. Podsunął ją Ru.

- Nie, dziękuję.

- Są świetne, spróbuj. Posłuchaj, Ru, byłaś nieźle wystraszo­na, kiedy wychodziłem. O co w tym wszystkim chodzi? Czego się boisz? Ciemności czy samotności?

Zazwyczaj na nikogo tak nie naciskał, ale w tej kobiecie było coś, co go do tego zmuszało. Chciał rozproszyć mroki jej świa­domości i sprawić, żeby nie odczuwała już więcej lęku.

- Nie byłam przestraszona. Coś sobie wmawiasz. Wygląda na to, że masz gorączkę.

Wzruszył ramionami.

- Jeśli tak uważasz... Ale pamiętaj, kiedy będziesz chciała zrzucić to z siebie, możemy pogadać. Naprawdę potrafię słuchać.

Sam nie rozumiał, dlaczego się tak upiera. Jeśli chodziło o przyjaciółkę Ru, niewiele mógł pomóc. Mógł jedynie odwieźć Ruannę do motelu i tam ją zostawić, ale bez jakiegokolwiek środka lokomocji byłaby tam po prostu uwięziona.

Poza tym nie był pewien, czy Ru może sobie pozwolić na hotel. Ciuchy, które miała na sobie, były drogie, ale samochód, którym tu przyjechała, to grat kupiony za grosze. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało.

Był cholernie zmęczony i właśnie zamierzał powiedzieć Ru-annie dobranoc i pójść spać, kiedy odezwała się, znowu go zaskakując.


Jedyna rzecz, o jakiej teraz marzył, to móc zanurzyć się w pościeli i spać przez następne dwadzieścia cztery godziny, czy nawet dłużej.

Zamiast tego nie odrywał oczu od twarzy Ruanny. Nagle zauważył, że się uśmiecha.

Ruanna parsknęła śmiechem.

Trav przeczytał gdzieś, że oczy są zwierciadłem duszy. W przypadku Ru można było odczytać z nich wszystko. Malo­wały się w nich wątpliwości, niezdecydowanie i determinacja. Mógł precyzyjnie określić moment, w którym zdecydowała się mu zaufać.

Westchnęła.

- Miałam trochę problemów w Atlancie. A przynajmniej tam się zaczęły, tylko że nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Zamilkła, a Travis czekał. Prędzej czy później to wszystko


może mieć sens, ale jeszcze nie teraz. Zaczął się zastanawiać, czy jej włosy rzeczywiście są takie jedwabiste, jak na to wyglą­dają.

- No więc najpierw był rozwód. Nie sądzę, żeby jakikolwiek rozwód był przyjemny.

I znowu zamilkła.

- Mój też nie był, ale w końcu mam go już za sobą.

- A przeprowadzałeś podział majątku? Nie? Przepraszam! Zapomnij, że cię o to zapytałam. Przecież to nie moja sprawa.

Ru miała rację. To był jego problem. Podzielili się mająt­kiem między sobą, bez udziału prawnika, a on nawet płacił Sharon alimenty do jej kolejnego za mąż pójścia. I nie miał do niej żadnych pretensji, aż do chwili, gdy się dowiedział, że ma syna, co Sharon przed nim skrzętnie ukrywała przez te wszystkie lata.

- Rozmawiamy o tobie, a nie o mnie - przypomniał jej.

Ru zaczęła coś mówić. Szumiało mu w głowie. Miał wraże­nie, że jego ciało waży tonę.

- Przepraszam, ale czy możemy dokończyć tę rozmowę ju­tro? Chyba muszę się położyć - stwierdził, zanosząc się kasz­lem.

- Kładź się natychmiast, Travis. I to do łóżka, a nie na żadną


kanapę. Przyniosę ci za chwilę lekarstwa. Jak tylko odnajdę pudełko, do którego zapakowałam swoją apteczkę.

Gdzieś w środku nocy włączyli prąd. Travis z trudem zwlókł się z łóżka i poszedł wyłączyć generator. Wyglądał okropnie, ale zupełnie zignorował propozycję pomocy ze strony Ru. Kiedy wrócił, nie chciał ani ciepłego mleka, ani tabletek na przezię­bienie, tylko od razu zniknął w swoim pokoju.

Przez następne dwadzieścia cztery godziny nie był w stanie się ruszyć, jedynie na chwilę do łazienki. Spał przez cały czas, a kiedy Ruanna przynosiła mu sok do picia, mamrotał coś o sprawach, które musi koniecznie załatwić.

Odbierając telefony - w ten sposób Ru starała się przełamać swój lęk przed tym urządzeniem, a poza tym nie było nikogo innego, kto mógłby to robić - dowiedziała się częściowo, o co Travisowi chodziło. Trzeba było dostarczyć posiłki chorym, którzy mieszkali samotnie. Kiedy wyjaśniła swemu rozmówcy, że pan Holiday jest chory na grypę i to dość poważnie, natych­miast padło pytanie, czy nie mogłaby tego zrobić za niego.

- Przykro mi, ale nie mam w tej chwili samochodu, a poza tym zupełnie się nie orientuję w okolicy. Jestem tu dopiero od paru dni.

To fakt, że była tu zupełnie obca. Przyjechała z zamiarem pozostania na stałe, ale najpierw musiała zadecydować, co za­mierza zrobić ze swoim życiem, i nie była jeszcze gotowa, aby angażować się w jakieś lokalne akcje.

Dwie następne rozmowy odbyła z panną Cal. Mówiła coś o wężach nad jej głową.

- Powiedz temu chłopakowi, że jeśli spadną nam na głowę, Skye oszaleje.


- Dobrze,, proszę pani. Powtórzę mu wszystko słowo w słowo.

Po chwili zadzwoniła znowu.

- Daj mu whisky z melasą. Tylko nie za dużo, żeby się nie upił. Taką, żeby pozabijała zarazki.

Ru obiecała, że zastosuje się do jej zaleceń i poda ów napój Travisowi, jak tylko się obudzi.

Potrząsając ze zdumienia głową, Ru odłożyła słuchawkę. Ta staruszka chyba musi być szalona.

Tego ranka Ruanna stwierdziła, że wszystko wraca do normy. Po reakcji Travisa na lekarstwa uznała, że jest już prawie zdro­wy. A kiedy usłyszała, że bierze prysznic, była tego pewna. Dała mu czas, by się ogolił, a potem przygotowała jajecznicę na be­konie i zaparzyła kawę.

Jeśli znała się choć trochę na mężczyznach - fakt, że nie była to jej najmocniejsza strona - Travis na pewno zacznie natych­miast rozglądać się za jedzeniem po dwudniowym poście.

Trav wszedł do kuchni i podejrzliwie spojrzał na nakryty stół.

- powiedziała Ru. - I wyobraź sobie, że nikt się nie roz­chorował.

- Przepraszam, chyba nie jestem zbyt uprzejmy.

- Nic nie szkodzi. Siadaj i jedz, nim jajecznica i tosty ostyg­ną. Musisz odzyskać siły. Spisałam na kartce, kto dzwonił do ciebie. Poza tym musisz mi odpowiedzieć na parę pytań. Czy chcesz najpierw zjeść, czy porozmawiać?


ROZDZIAŁ CZWARTY

Pytania mogły poczekać. Trav stwierdził, że umiera z głodu. Dwa dni bez jedzenia zrobiły swoje. Kiedy był przeziębiony, a zdarzało mu się to bardzo rzadko, po prostu ignorował chorobę i nie zmieniał swojego trybu życia.

Po odejściu Sharon nauczył się gromadzić puszki z je­dzeniem na wypadek jakichś nagłych sytuacji. Więc miał za­wsze pod ręką pierożki ravioli, fasolkę w sosie i brzoskwinie w syropie.

Ru odczekała, aż pochłonął więcej niż połowę tego, co po­łożyła mu na talerzu, i sięgnęła po kartkę, na której wszystko zapisała. Była z siebie zadowolona. Mogłaby bez obaw starać się o pracę w biurze. Co prawda jej umiejętności obsługi kom­putera nie były oszałamiające, ale teraz już dzwonek telefonu nie robił na niej najmniejszego wrażenia.

Szybko odpowiedziała na jego pytanie.

w przyszłym tygodniu, i obiecałam, że jeśli będziesz jeszcze wśród żywych, zamówisz całą ciężarówkę. Trav spojrzał na nią z zaciekawieniem.

Travis roześmiał się głośno. Poczuł, że gardło boli go nadal. Miał też wrażenie, że klatkę piersiową ściska mu żelazna obręcz, ale i tak czuł się już o niebo lepiej niż dwa dni temu.

- Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Dolać ci kawy? - Wstał i na­pełnił kawą swoją filiżankę, wsypując do niej dwie czubate łyżki cukru.

Kiedy Ru płukała talerze i wstawiała je do zmywarki, wy­jaśniał jej wszystko po kolei. Skye to australijski pies pasterski, który urodził się głuchy z powodu jakichś nieprawidłowości genetycznych.

- Jest niesłychanie inteligentny, ale potrzebuje dużo więcej ruchu, niż panna Cal może mu zapewnić. Zabieram go na długie spacery raz albo dwa razy dziennie.

luzem, strasznie trudno jest przywołać go z powrotem. Nie sły­szy ani wołania, ani gwizdka. O tej porze roku zwykle biorę go na długą smycz i biegam z nim po szosie. Bardzo też lubi pły­wać, ale na to musi poczekać jeszcze kilka miesięcy.

grypą-

- Ten posiłek wyrównał rachunki. A poza tym, o ile chcesz znać prawdę, zanim się tu pojawiłaś, zacząłem gadać sam do siebie. Mówią, że to niezbyt dobry znak dla mężczyzny w moim wieku.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Trav zaczął się zastanawiać, czy chodzi jej o jego wiek, czy o stan jego umysłu. Prawdą było to, że lubił mieszkać sam. Był do tego przy­zwyczajony. Ale gdyby Ru o tym powiedział, mogłaby to źle zrozumieć i poczułaby się dotknięta, a na pewno tego by nie chciał.

- Pytałaś mnie o Splotcha i jego przyjaciół.


Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Naprawdę?

Była dostatecznie blisko niego, by poczuł, jak pachnie, co skojarzyło mu się od razu ze świętami Bożego Narodzenia. Coś dziwnego zaczynało się z nim dziać.

- Pytałaś przecież o węże.

Ru usiadła na krześle, a on zajął miejsce na kanapie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak nędznie wygląda jego duży pokój. Te kilka sztuk mebli, które kupił, były używane. Zamierzał je wymienić, kiedy będzie miał trochę więcej gotówki.

Ru założyła nogę na nogę i oparła ręce o kolano. Trav wy­ciągnął nogi i oparł je o ławę. Miał jeszcze kilka takich złych nawyków, które powinien zwalczać. Ruanna miała rewelacyjne nogi. Trav od razu to zauważył. W zasadzie, gdyby się tak zastanowić, to była wspaniała. Uważał, że takie myśli są efe­ktem grypy. Jego zdaniem Ru pachniała Bożym Narodzeniem, wyglądała jak modelka i z niewiadomych powodów przypomi­nała mu jego babcię, o której nie myślał od lat.

Ostatni raz widział babcię Becky właśnie w czasie świąt po rozpoczęciu nauki w szkole. Ojciec był gdzieś na Północnym Atlantyku, więc mama spakowała ich rzeczy i pojechali na wieś do babci.

Spoglądając wstecz, Travis żałował, że nie spędził wię­cej czasu z nimi, przysłuchując się ich rozmowom. Pamiętał, jak babcia dała mu pomarańcze, a jej historyjki na zawsze zo­stały mu w pamięci. Wszystko to działo się tak dawno temu. Zaczął się zastanawiać, co się stało ze starym albumem, któ­rym babcia próbowała go zainteresować. W tym czasie bardziej interesowała go zepsuta maszyna w starym, nie używanym bu­dynku.


Ależ był wtedy głupi! A może po prostu był zbyt młody. Przynajmniej Matt ma wiele zainteresowań. Sharon mówiła, że jest niezłym sportowcem. Trav nie miał czasu na sport, kiedy był dzieckiem, a może tak było dlatego, że jego rodzina nigdy nie mieszkała zbyt długo w jednym miejscu. No, ale będzie mógł przynajmniej porozmawiać o tym z synem...

Wrócił do rzeczywistości, czując, że Ruanna przypatruje mu się z zainteresowaniem.

- No cóż. Panna Cal miała u siebie dość dużo myszy. Cier­pi na reumatyzm, więc nie mogła zastawiać pułapek. Nie chcia­ła używać trucizny ze względu na psa, więc przyniosłem jej węża.

- Co jej przyniosłeś? - zapytała Ru z niedowierzaniem.

- Nie bój się. Są zupełnie nieszkodliwe. Jeśli masz w domu takiego gada, po paru dniach nie będziesz wiedziała, co to są myszy.

- Nie mogę w to uwierzyć. Wymyśliłeś to.

- Słowo oficera! Jeśli się często przeprowadzasz i miesz­kasz w różnych warunkach, po jakimś czasie uczysz się takich sztuczek, które ułatwiają życie. Na przykład, jeśli masz karalu­chy, potrzeba ci jaszczurki, ale na szczury i myszy najlepszy jest dorosły wąż.

- A jak duży jest taki dorosły osobnik?

Sądząc po jej sceptycznym wyrazie twarzy, nadal mu nie dowierzała.

sama przekonasz. Wygląda na to, że Splotch przyprowadził paru przyjaciół do domu i urządzili sobie przyjęcie na strychu mojej sąsiadki. Lepiej będzie, jak pójdę do niej i to sprawdzę.

- Dlaczego nazywasz go Splotch?

Trav żałował, że czuje się byle jak. Dwa dni w łóżku wykoń­czyły go całkowicie i jeden solidny posiłek nie był w stanie postawić go od razu na nogi.

- Bo jest przecież domownikiem. A poza tym kiedy się

o nim mówi, trzeba go jakoś określić, więc po naradzie z panną
Cal nazwaliśmy go właśnie tak. Wiesz, węże są bardzo czyste.
Pod tym względem to najlepsze zwierzęta do trzymania w do-
mu. Tyle tylko, że bardzo trudno jest je oswoić.

Ru nie wiedziała, jak się do tych jego opowieści ustosunkować.

Zerwała się z krzesła i zaczęła spacerować po pokoju. Trav patrzył z zachwytem, jak się porusza. Była trochę za blada i zbyt szczupła jak na jego gust, ale było w niej coś szczególnego.

i naprawdę była warta tego, by ją podziwiać.

Kilka godzin później każde z nich myślało tylko o prze­marzniętych nogach, cieknących nosach i wietrze, który prze­wiał ich do szpiku kości. Trzęsąc się z zimna i zaśmiewając, strzepnęli piasek z butów i weszli do środka, skąd płynęło prze­miłe ciepło. Po raz pierwszy Ru zdała sobie sprawę, że cały dom pachnie wspaniale surowym drewnem.

- Gdyby mi ktoś powiedział tydzień temu, że spędzę ponad godzinę na przenoszeniu rodziny węży, a kilka kolejnych go­dzin, goniąc za kudłatym psem po szosie, pomyślałabym, że ten człowiek oszalał.

gę uwierzyć, że naprawdę trzymałam węża w ręku. Bardzo lu­bię ogrodnictwo, ale zwykła dżdżownica przyprawia mnie

o mdłości.

Roześmiał się radośnie.

- Byłem ciekawy, czy i to przyprawia cię o mdłości. Zaczęli się śmiać jak szaleni. Trav pomógł Ruannie zdjąć

płaszcz, zatrzymując ręce na jej ramionach o chwilę dłużej, niż było trzeba. Ru odkryła w tym momencie, że nawet lodowato zimne ręce mogą rozgrzewać.

Odsunęła się szybko od Travisa, wyciągając z włosów liście

i igły.

- Jak pogoda się choć trochę poprawi, panna Cal będzie poru­szać się znacznie lepiej i na pewno poradzi sobie ze wszystkim. To dość uparta, ale przesympatyczna starsza pani. - Ruanna wyczuwała sympatię w jego głosie.

- Ona też cię lubi. Powiedziała, że poślubiłaby ciebie i po­mogła ci wychowywać syna, gdyby nie to, że jest już w średnim wieku.

Tak naprawdę to panna Cal chciała wiedzieć, czy Ru zamie­rza to zrobić, ale przecież Travis nie musi o tym wiedzieć.

- No cóż. Myślę, że można nazwać ją osobą w średnim wieku, jeśli wiek podeszły określimy na jakieś sto czterdzieści lat.

Ru powiesiła swoją kurtkę, żeby wyschła. Policzki jej pło­nęły. Nos miała zimny i czuła, że lada chwila dopadnie ją katar. Musiała wyglądać strasznie, ale nie pamiętała, kiedy ostatnio, jeśli w ogóle, czuła się tak pełna energii.

Trav ustawił termostat na niższą temperaturę. Miał zarumie­nioną twarz. Ogorzałą od wiatru. Jak człowiek przyzwyczajony do pracy na świeżym powietrzu. W zasadzie to nawet cały czas nim pachniał. Nagle Ruanna stwierdziła, że ma nieprzepartą ochotę przytulić się do niego i wdychać ten wspaniały zapach.

Obserwował ją bacznie. Jego spojrzenie sprawiło, że poczuła się niepewnie. Wymruczała coś o chusteczce do nosa i gorącej kąpieli i ruszyła w stronę korytarza. Mokre nogawki od dżinsów ocierały się o jej kostki.


Drzwi od pokoju otworzyły się i wyszła z nich Ru w saty­nowym szlafroku i grubych skarpetach Travisa. Na czole miała ślady błota.

- Może i go miałeś. Widziałam, jak ten szalony szczeniak podcina ci nogi i przewraca cię.

Travis bez zastanowienia podszedł do niej i delikatnie wsu­nął pukiel jej rozwichrzonych włosów za ucho. Nigdy nie nale­żał do osób, które muszą kogoś dotykać. Widocznie tym razem jego ręce kierowały się swoim własnym rozumem.

Trav zaczął się śmiać, ale bardzo szybko śmiech przeszedł w kaszel, a Ru bez przerwy pociągała nosem.

- Mam wrażenie, że oboje będziemy żałować, że pracowa­liśmy dzisiaj, ale muszę przyznać, że była to świetna zabawa. Chyba zgodzisz się ze mną?


Pokiwał głową. Nawet na chwilę nie odrywał oczu od jej twarzy.

Pochylił się i oparł się czołem o jej czoło.

A może to Travis był zakłopotany. W każdym razie coś się między nimi nawiązywało.

Trav nie mógł nic na to poradzić, ale chwycił ją za ramiona i delikatnie pchnął w stronę łazienki. Wszystko to wcale nie wyglądało na zabawę. Działo się coś, co go przerażało i do czego nie był przyzwyczajony. Coś, czego się nie spodziewał i czego na obecnym etapie swego życia nie potrzebował. Było ono już dostatecznie skomplikowane.

wymieniać żadnych imion, ale ktoś tu strasznie cuchnie - za­uważyła Ru, marszcząc nos z niesmakiem.

- Przestań narzekać. Przecież to oznacza, że twój nos zaczy­na normalnie reagować.

Kiedy weszła do łazienki zamykając za sobą drzwi, Trav stał tam jeszcze przez kilka minut, przysłuchując się cichym dźwiękom dochodzącym ze środka. Wyobrażał sobie, jak Ru wchodzi do kabiny, odkręca prysznic, sięga po mydło.

- Nie bądź idiotą, Holiday - powiedział głośno do siebie.

Nadal będąc w zabłoconym ubraniu, nalał filiżankę zi­mnej kawy, dolał do niej trochę whisky, następnie napełnił dzbanek wodą i poszedł do dużego pokoju. Przysunął sobie telefon.

Dwadzieścia minut później siedział na kanapie z nogami na stole. Po chwili opuścił je. Tak chyba będzie lepiej. Prędzej czy później będzie musiał kupić jakieś porządne meble. Może nawet wybierze jakiś fotel na biegunach, kiedy pojedzie po łóżko dla Matta. A jaki rodzaj mebli podoba się Ru, zaczął się zastanawiać.

Pewnie antyki. Takie, które są w rodzinie od pokoleń. Duże olejne obrazy w ciężkich, złoconych ramach. Kryształy i poli-turowany mahoń. Dobrze, że nie zostanie tu zbyt długo, bo mogłoby mu się wyrwać, żeby mu pomogła wybrać kilka rzeczy, zanim zjawi się Matt. Chciał, żeby to miejsce było idealne, kiedy chłopiec tu przyjedzie. Niezbyt zagracone, ale przytulne. Takie, jaki powinien być prawdziwy dom. Dom, w którym dwóch fa­cetów mogłoby się czuć wspaniale.

Jeśli poprosiłby ją o kilka wskazówek, mogłaby się poczuć zobowiązana i żeby zrewanżować się za dach nad głową i wy­żywienie, zostać dłużej, aby mu pomóc. Wdzięczność to była ostatnia rzecz, której potrzebował.


No tak, Holiday, a jaka jest ta pierwsza?

To zabawne, jak szybko można przywyknąć do drugiej osoby w mieszkaniu. Mieszkając w różnego rodzaju bazach, był przy­zwyczajony do ludzi wokół siebie, ale zawsze bardzo cenił swoją prywatność. Sharon nazywała go samotnikiem.

Kelli twierdziła, że jest samolubnym egoistą, który już nie pamięta, co to znaczy dobrze się bawić, jeśli w ogóle kiedykol­wiek to wiedział.

Wcale nie był tego taki pewny.

A właściwie przecież wiedział, jak się dobrze bawić. Bo cóż innego robił dzisiaj od rana. Z Ru. Z nią i tym podstrzelo-nym psem. Może i nie był zbyt dobry w tym, ale mógł się nauczyć.

Bardzo szybko się uczył, bo im był starszy, tym bardziej zdawał sobie sprawę, co tracił przez wszystkie te lata. Sharon obiecała przysłać Matta na wakacje. Zamierzał tego dopilnować. Mógł nawet po niego polecieć i przywieźć go tu ze sobą.

Matthew Holiday. Musi dopilnować zmiany jego nazwiska. Sharon pozwoliła, żeby dorastał w przeświadczeniu, że jest sy­nem Rollinsa, jej obecnego męża, ale wszystko to się teraz zmieni. Trav nawet nie wiedział, jak wygląda jego syn. Przy odrobinie szczęścia mógł odziedziczyć wygląd matki, najlepiej jednak bez jej próżności.

Rodzice Travisa mieli niebieskie oczy. Zarówno on, jak i je­go ojciec byli ciemnowłosi. Trav nie miał pojęcia, jaki był naturalny kolor włosów jego matki. Najczęściej były one rude lub kasztanowe.

Zastanawiał się również, czy miejscowa szkoła ma drużynę soccera. Ilekroć dzwonił do Sharon, Matt był na treningu. Musi się dowiedzieć, jakie są możliwości tu, na wyspie. A na razie


musi się zastanowić, czy w ramach ustalonego budżetu stać go będzie na kupno łodzi. Wydał dużo na dom, ale może podoła jeszcze i łódce, biorąc pod uwagę oszczędności.

Wędkowanie. To świetny sport dla ojca i syna. A jeśli dzie­ciak okaże się w tym dobry, są różnego rodzaju zawody, w któ­rych może startować. Później może uda mu się zdobyć reko mendacje dla niego do Akademii. Mógłby mu wiele o tym opo­wiedzieć, pamiętając, jak sam próbował się tam dostać. Jest to szczególny rodzaj uczelni.

W sumie trzy pokolenia oficerów Straży Przybrzeżnej to niezłe dziedzictwo.

Dziedzictwo...

Ru widziała, że Travis ma wypieki, a nawet gorączkę. Wy­dawałoby się, że człowiek, który ma stopień komandora poru­cznika, okaże się na tyle przezorny, żeby zatroszczyć się o włas­ne zdrowie.

- Czy drapie cię w gardle?

Travis rzucił jej wystraszone spojrzenie.

- Myślę, że tak. Jazda do łazienki, ściągaj ubranie i właź pod prysznic! Zostało dostatecznie dużo ciepłej wody.

Trav zaczął robić jakieś uwagi na temat kobiet, które lubią rządzić, ale nie dokończył zdania, bo dopadł go silny atak ka­szlu. Ru nie bardzo wiedziała, co robić.

- Idź do łazienki natychmiast, a ja przygotuję ci lekarstwo


panny Cal. Jeśli pożyczysz mi samochód, pojadę do apteki po jakieś lekarstwa na przeziębienie, bo moje się już skończyły.

- Weź sobie sama. - Travis zaczął się z nią droczyć. Robił wszystko, by ją zdenerwować, ale mu to nie wychodziło. Był wykończony.

Ru poczekała, aż zza drzwi łazienki doszedł ją szum wody, potem narzuciła na siebie płaszcz i pobiegła do auta. Od dawna nie prowadziła tak dużego samochodu, ale na szczęście ruch był niewielki. Widziała wcześniej znak apteki, ale nie wiedziała, jak to daleko stąd. Pamiętała jedynie szosę, którą przyjechali do Buxton, ale sądziła, że znalezienie apteki nie będzie bardzo trudne.

Jak już tam będzie, musi dowiedzieć się o sklep spożywczy. Trzeba będzie kupić coś do jedzenia, herbatę i inne potrzebne rzeczy.

Zajęło jej to trochę czasu, ale w końcu znalazła aptekę. Przy okazji zdała sobie sprawę, że niewiele ma wspólnego z tą ko­bietą, która parę dni temu dotarła tutaj z Lawrenceville leżącego w Georgii.

Ru nie pamiętała zbyt wiele z ostatniego odcinka podróży. Miała wtedy silną gorączkę. Jedyne, co potrafiła sobie przypo­mnieć, to wodę po obu stronach szosy, uczucie samotności, strachu i zniechęcenia. Kiedy zepsuł się jej samochód, zaczęła rozmyślać o tym, co pchnęło ją w tak daleką podróż bez żadne­go planu i zabezpieczeń.

I wtedy pojawił się Travis w tym swoim srebrnym samocho­dzie. Nie miała żadnego wyboru. Musiała z nim pojechać. A kiedy wyzdrowiała, musiała go kurować. Przecież nie mogła


zostawić go na pastwę losu po tym, jak przygarnął ją w najgor­szym momencie. Nie mogła jednak korzystać z jego gościnności bez końca.

Właściwie to wcale nie miała ochoty wyjeżdżać. Kiedy od­kryła w sobie dobrą samarytankę, bardzo spodobała się jej ta rola. Jako jedynaczka zawsze chciała mieć dużo dzieci. Ale Hubert mówił: ,,poczekaj, aż rozwinę praktykę", albo ,,poczekaj, aż spłacimy ratę za dom". Po jakimś czasie straciła cały entu­zjazm. Ten egoista byłby okropnym ojcem. Nie miał w sobie odrobiny cierpliwości. Ru nie mogła nawet poleżeć w łóżku, kiedy była chora. Ciągle musiała czekać na niego i mu usługi­wać. Był cwaniakiem i zawsze udawało mu się ją nabrać.

Trav spał, kiedy wróciła, więc sprzątnęła to całe błoto, które nanieśli do mieszkania, potem wyprała ich zabłocone ubrania, dorzucając parę swoich rzeczy. Kochała kaszmir, ale ta tkanina miała jeden minus. Nie nadawała się do prania w pralce.

Ugotowała zupę. Ale nie taką, jaką gotowała jej matka: de­likatną z plasterkiem cytryny. Zupę, która robiła się zimna, nim zdążyłaś ją zjeść. Ru przygotowała taką pożywną, gęstą i gorą­cą. Wspaniałe jedzenie!

W pewnym okresie swego życia czytała ciągle książki ku­charskie. Było coś uspokajającego w czytaniu o jedzeniu. Kiedy przybrała parę kilogramów na wadze, zaczęła się gimnastyko­wać, no i oczywiście czytać książki na temat sprawności fizy­cznej, ale i ten entuzjazm szybko się skończył.

Podśpiewując przy pracy, co i rusz wrzucała do garnka jakieś przyprawy, próbowała i dodawała coś jeszcze. Stwierdziła, że na razie jeszcze nie odzyskała smaku. Co jakiś czas zaglądała do Trava, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, jak często to robi. W pewnym momencie zauważyła, że założył rękę nad


głową, a ponieważ nie miał na sobie ani koszuli, ani góry od piżamy, podeszła szybciutko i przykryła go. Starała się lekce­ważyć uczucia, które w niej aż buzowały.

Przez cały czas, kiedy Trav spał i kiedy jego nie wykończony dom wypełnił się zapachem szynki, pomidorów, cebuli, kuku­rydzy i fasoli, Ru przeglądała swoje skarby schowane w jed­nym z pudeł, które Trav uratował z tonącego w piachu samo­chodu.

Przed wyjazdem pakowała się w pośpiechu do pudeł po ba­nanach wyżebranych w sklepie spożywczym za rogiem. Opra­wione w ramki fotografie leżały na samym wierzchu. Przyglą­dała im się przez chwilę, próbując zrozumieć uczucia, jakie w niej wywołują.

I tak się to wszystko skończyło. Kilka książek, parę zdjęć, kilka drobiazgów związanych z miłymi chwilami, wszystko to, czego Hubert nie pozwalał jej eksponować w ich wspólnym domu.

Między innymi wazon wygrany na jarmarku w roku, w któ­rym ukończyła szkołę. Próbowała go stłuc przy każdej przepro­wadzce, ale nigdy się jej to nie udało. Możliwe, że zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, potrzebowała czegoś, co przypomi­nało o szczęśliwych latach jej życia. O okresie przed zafascy­nowaniem tym przystojniakiem z giętkim językiem, który, jak się okazało, nie miał żadnego kręgosłupa moralnego. O okresie, kiedy jej ojciec nie zaskoczył jeszcze nikogo szwindlami, któ­rych dopuścił się na giełdzie, przed jego skazaniem i śmiercią na skutek ataku serca. Przed ponownym małżeństwem matki z człowiekiem, którego Ru nigdy nie widziała na oczy. Przed rozpadem jej własnego małżeństwa i tego wszystkiego, co po nim nastąpiło.


- Przestań, Ruanno. Jesteś taka marudna i ciągle się nad sobą rozczulasz - wymruczała, rzucając wazon na dno pudła i odci­nając się w ten sposób od przykrych wspomnień. A potem po­szła do kuchni, żeby pomieszać zupę. Może będą potrzebować szefa kuchni do restauracji. Taka praca nie byłaby trudniejsza niż obsługiwanie gości przy stolikach.

Musi zacząć pracować i to jak najszybciej. Zaczynała się czuć coraz wygodniej i lepiej w domu Travisa. Jeżeli było coś, co chciała zrobić, to stanąć nareszcie na własnych nogach. Wła­ściwie nie miała żadnego wyboru. Uciekła od rodziny, a poza kilkoma osobami nie miała wielu przyjaciół.

Nie mogła też polegać na swoim byłym małżonku, który odmówił pomocy w dość istotnej dla niej sprawie.

- Co to za zapach?

W drzwiach kuchni pojawił się Trav. Wyglądał bardzo mi­zernie.

Patrzył podejrzliwie na garnek stojący na kuchence, jak gdy­by obawiał się, że Ruanna zamierza go otruć.

Chciał jej po prostu powiedzieć, że kiedy widzi ją w swojej kuchni, w której zachowuje się jak prawdziwa pani domu, coś


dziwnego się z nim dzieje. I zaczyna myśleć o rzeczach, o któ­rych nie powinien.

Ru nie zamierzała ustąpić. Ale nie mógł jej o to winić. Za­chował się jak słoń w składzie z porcelaną.

Wydawało mu się, że zauważył cień uśmiechu w kącikach jej ust, ale nadal nie chciała spojrzeć na niego.

Jeszcze przez chwilę udawała obrażoną, ale powoli wracała do normy, co było widać po pewnych oznakach. Iskierkach w oczach i uniesionych do góry kącikach ust.

Po chwili śmiali się obydwoje, ale żadne z nich nie wiedzia­ło, dlaczego.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Trav nakrył do stołu, kładąc nierdzewne sztućce i ciężkie, białe gliniane miski, praktycznie niezniszczalne. Żałował, że nie ma serwety, żeby przykryć brzydki, różowy laminat, ale Sharon zabrała wszystkie obrusy, srebro i porcelanę. Nie miał jej tego za złe, bo większość z tych rzeczy pochodziła z prezentów od jej przyjaciół.

Trav również miał przyjaciół, ale oni prędzej daliby mu butelkę whisky albo bilety na mecz bokserski. Kilku z nich właśnie tak zachowało się po ich ślubie, o czym Sharon nie pozwoliła mu nigdy zapomnieć.

Nie umiał postępować z kobietami. Bez problemu dogady­wał się z tymi, z którymi pracował, a poza tym na służbie obo­wiązywały pewne zasady i jeśli postępowało się według nich, nie było żadnych problemów. Natomiast w przypadku pozosta­łych kobiet był zupełnie bezradny. Wydawało mu się, że działają według jakiegoś im tylko znanego kodu, którego nigdy nie potrafił złamać. Sharon skarżyła się zawsze, że być jego żoną to tak, jakby mieć do czynienia z jakimś meblem biurowym. Po przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że prawdopodobnie jego była żona ma rację. Meble biurowe miały do spełnienia swój określony cel. Nikt więc nie oczekiwał, że szafka będzie służyła za fotel, a biurko za tapczan.

Od pierwszego dnia ich małżeństwa próbowała go zmienić.


Bez rezultatu. Bardzo się starał, żeby sprawić jej przyjemność, ale nie potrafił być kimś innym. Zawsze mu się wydawało, że wystarczy być człowiekiem, na którym można polegać, nie pi­jącym, wiernym i ciężko pracującym. Starał się bardzo, żeby jakieś jego egoistyczne marzenia nie niszczyły ich wspólnej rzeczywistości.

Nie wystarczyło to jednak Sharon. Ani Kelli. Dzięki Bogu, że w przypadku Ru nie istniały żadne wymagania, którym trzeba było sprostać. Byli przypadkowymi znajomymi, chociaż teraz mieszkali pod jednym dachem. Ru nie oczekiwała od niego niczego, może tylko trochę uprzejmości.

Było to zupełnie niezobowiązujące.

- Kawy, mleka czy herbaty? - zapytała.

- Poproszę o kawę - powiedział Travis i wyciągnął małe łyżeczki.

Mogło go rozzłościć, że Ru wtrąca się w nie swoje sprawy, ale nie odebrał tego w ten sposób. Był odprężony, bo tak nie­dawno zaśmiewali się z czegoś razem. Zdał sobie sprawę, że nie śmiał się tak już od bardzo dawna.

Pozwolił sobie nawet na parę seksualnych fantazji, wiedząc, że jest to zupełnie bezpieczne, bo przecież nic się między nimi nie wydarzy. Byli w tej chwili skazani na siebie, ale tylko cza­sowo. Ona miała swoje plany, a on swoje.

A te jego koncentrowały się na Matthew. Od chwili gdy dowie­dział się o jego istnieniu, rozpoczął budowę domu, w którym chło­pak mógłby być szczęśliwy, i starał się uczyć, żeby być dla niego takim ojcem, jakim jego ojciec nawet nie próbował być.


- Nie garb się, dziecko!

- Wyprostuj te ramiona, chłopcze, albo zrobię to za ciebie! Avery Holiday potrafił jedynie wyszczekiwać komendy i zmu­szać syna do ich wypełnienia. Poza tym nigdy go nie było w domu.

Matt nie usłyszy wrzasku swojego ojca. Będą dużo rozma­wiać, żeby się lepiej poznać. Będą razem robić różne rzeczy. Nauczy chłopca szacunku dla samego siebie i dla innych ludzi, pomoże w trudnym okresie dojrzewania, co jest niełatwe w dzi­siejszych czasach. Trav miał tylko nadzieję, że podoła temu wszystkiemu.

Kiedy Ru nalała wspaniałą zupę do miseczek, wyprostował ramiona, aby złagodzić napięcie mięśni, ale tym razem nie było mu to wcale potrzebne.

- Czy sądzisz, że Skye poradzi sobie z kością od szynki?

- Skoro chcesz uczynić z niego swojego niewolnika na całe życie...

- Niezły pomysł.

- Zaniesiemy mu ją, kiedy pójdziemy z nim na wieczorny spacer.

Powiedział: my. Musi się bardziej kontrolować.

Jedząc zupę, rozmawiali o potrawach, które nie pocho­dzą z puszek. Rozmawiali o zwierzętach, których nie pozwolo­no im mieć w domu. Rozmawiali również o muzyce, o ulubio­nych zespołach i piosenkach. Travis był mile zaskoczony, kiedy dowiedział się, że Ru wzruszają orkiestry dęte. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale jego reakcja była podobna.

I wtedy, tak po prostu, Ru zaczęła mu opowiadać o tych przeklętych telefonach. Podała trochę szczegółów. Chciała, żeby jej uwierzył, bo przecież takie rzeczy najczęściej zdarzają się na filmach.


Oznaczało to, że telefonującą mogła być osoba, którą Ru znała. Travis zasugerował jej to, ale miał wrażenie, że już wcześniej rozpatrywała taką możliwość.

- Czy te telefony zawierały groźby? Zaprzeczyła.

- Wiesz, to po prostu były same wyzwiska i przekleństwa. Świństwa skierowane pod moim adresem. U mnie w domu nikt nigdy takich słów nie używał.

Za to w rodzinie Travisa zdarzało się to dość często. Jego matka klęła jak szewc.

- Byłaś na policji?

- Oficer, z którym rozmawiałam, powiedział, że to na pew­no jakieś głupie żarty. Dał mi do zrozumienia, że ma wiele poważniejszych spraw do rozwiązania.


- A jak sądzisz? - powiedziała z uśmiechem, który poruszył Travisa do głębi.

I znowu odezwała się w nim chęć chronienia Ru przed wszy­stkim. Wstał i postanowił czymś się zająć, aby powstrzymać się przed tym, na co miał ogromną ochotę. Chciał zapewnić Ru, że teraz już na pewno wszystko będzie dobrze.

Podszedł do zlewu i zaczął płukać naczynia. Przecież nie może jej niczego obiecywać. Nie tak dawno postanowił, że jedyne obietnice, które będzie składał, będą odnosiły się do jego syna.

Ale jeśli możliwość wygadania się może Ruannie pomóc, będzie jej słuchał. Często doradzał osobom, które przychodziły mu się zwierzyć.

- Więc jak sobie z tym poradziłaś? - zapytał.

- Uciekłam. - Czekała, aż Travis ją skrytykuje. Kiedy nic nie powiedział, mówiła dalej załamującym się głosem: - Nie myślałam wtedy o tym jako o ucieczce, ale tak naprawdę to było właśnie to. Kiedy spoglądam wstecz, stwierdzam, że od jakiegoś czasu zawsze uciekałam, gdy coś nie szło po mojej myśli. Szcze­gólnie po rozpadzie mojego małżeństwa.

Pokiwał tylko głową. Wiedział coś na temat nieudanych mał­żeństw. Co prawda nie znał powodów rozwodu Ru, ale jednego był pewien. Jej mąż musiał być niesłychanym głupcem, jeśli pozwolił jej odejść.

- Spoglądając wstecz, myślę teraz, że powinnam była bar­dziej się starać to wyjaśnić. Zawsze byłam zbyt impulsywna. Hubert ciągle miał mi to za złe. Twierdził, że większość spraw,


które prowadzi, to sprawy kompletnych idiotów, którzy działają pod wpływem impulsów. Czy już ci mówiłam, że jest prawni­kiem?

Trav pokiwał głową. Nie był prawnikiem, ale w pracy też miał do czynienia z pokaźną liczbą głupców, którzy narażali na niebezpieczeństwo nie tylko swoje życie, ale również życie innych ludzi, a także i tych, którzy spieszyli im z pomocą.

- Nie okazałam się taką żoną, jakiej Hubert się spodziewał, chociaż nie wiem, dlaczego. Nie powinnam sprawiać mu zawo­du. Moja matka jest idealną panią domu, a pewne rzeczy są przecież dziedziczne. Potrafi radzić sobie w każdej sytuacji, a na dodatek działa we wszystkich możliwych instytucjach cha­rytatywnych w Atlancie.

Z czystej ciekawości Travis chciał zapytać Ru, jaką żoną była. Na szczęście nim zdążył wyskoczyć z tym pytaniem, po wiedziała mu o tym sama.

z domu do szkoły z internatem, a potem na uczelnię. Zajmowa­łam się tym wszystkim, czym zajmowały się inne dziewczęta w moim wieku. Niestety, ta nauka nie obejmowała niczego, co by mi się mogło kiedyś w życiu przydać.

Ruanna parsknęła śmiechem, wspominając te wszystkie lata. Trav poczuł, że kolejne mury obronne, które zbudował, rozpa­dają się w proch. Całe szczęście, że Ru nie zostanie tu na dłużej.

- Moim pierwszym błędem było małżeństwo zaraz po ukoń­czeniu szkoły. Kiedy zorientowałam się, że Hubert to... Ech, nie ma co rozwodzić się na ten temat. Fakt, że miałam dużo szczęścia, znajdując pracę po rozpadzie naszego małżeństwa. Dzięki Achillesowi dostałam pracę w szklarni, gdzie dawniej kupował rośliny do naszego ogrodu. Biedny Achilles nie mógł się z tym pogodzić, że muszę pracować i to w takim miejscu. W sumie odbiłam się od dna. Byłam kelnerką w ciągu dnia, a wieczorami przesadzałam rośliny. Wtedy już zrezygnowałam ze zdobycia zawodu sekretarki.

- O tym nic nie mówiłaś.

- No cóż, świadectwa z moich szkół nie dawały zbyt dużo możliwości na rynku pracy. Pomyślałam, że spróbuję skończyć kurs. Powrót do domu był niemożliwy. W tym czasie żadne z moich rodziców nie mogło mi pomóc. A zresztą nie ma na­prawdę o czym mówić! Po co grzebać w przeszłości. Co się stało, to się nie odstanie. Nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Jedyne, co można zrobić, to iść naprzód.

- Co tam torpedy, cała naprzód - zażartował Travis.

- Był jeszcze jeden powód. Przeprowadzałam się dwa razy, ale te cholerne telefony zaczynały się następnego dnia po prze­prowadzce. A oprócz tego miałam kłopoty z kartą kredytową.

Trav wiedział wszystko o kobietach i kartach kredytowych. Zarówno Sharon, jak i Kelli, a nawet kilka jego koleżanek z pra­cy miały z nimi problemy.

Ru pokiwała głową. Travis pomyślał, że nieudane małżeń­stwo, zniszczony samochód, natrętne telefony i nieobecność przyjaciółki, która wyjechała w najmniej oczekiwanym momen­cie, były dostatecznie przykre. Co też musiała ta kobieta zrobić, aby na coś takiego zasłużyć?

Czując się winny tego, że tak mylnie ją ocenił, Trav poma-sował sobie kark, aby złagodzić napięcie mięśni.

moich finansów zajęło mi ponad dwa lata. Wtedy też dostałam w końcu wszystkie papiery rozwodowe, podpisane i ostemplo­wane. Jak myślisz, kto tu wygrał, a kto stracił?

Co za drań z tego Huberta! Trav miał ochotę kogoś uderzyć. Zamiast tego wrzucił kilka sztućców do zmywarki.

- W pewnym sensie te telefony nie przerażały mnie, ale na pewno mi nie pomogły. Przeprowadzałam się dwa razy. Miałam zastrzeżony numer, a nawet posunęłam się do tego, że zadzwo­niłam do biura mego męża z prośbą o pomoc, kiedy telefony zaczęły się znowu.

Tfavis zaklął.

- Mówiłam tak samo.

Trav pokiwał głową, ale czekał, co mu Ru jeszcze powie. Przecież nie musiał się tym wszystkim zajmować i nie bardzo wiedział, dlaczego to robi.

- Nie rozmawiałam z nią... no, tak gdzieś od roku. Chy­ba powinnam była sprawdzić, czyjej propozycja jest nadal aktu­alna.

- Przydałoby się.

Ru wsypała drugą łyżeczkę cukru do kubka. Lubiła herbatę bardzo mocną, z mlekiem i cukrem. To było jakby rodzajem pocieszenia, a datowało się od dzieciństwa, kiedy Mallie koiła


wszystkie jej żale i urazy fizyczne za pomocą gorącej herbaty i tostu z cynamonem.

No właśnie. Jej obecność tutaj! Przecież nie może siedzieć mu na karku w nieskończoność. Oczywiście, żadne słowa na ten temat nie padły, ale wisiały w powietrzu.

Ru zostawiła herbatę na stole kuchennym i zaczęła wyglądać przez okno.

Kilka minut później Trav podziękował jej za pyszny posiłek i poszedł kłaść boazerię w pokoju syna. Gdzieś na zewnątrz zaszczekał pies. Ru zaczęła się zastanawiać, czy pannie Cal smakowałaby jej zupa, i zdecydowała, że zawiezie jej resztę, która została z obiadu, no i oczywiście kość dla Skye'a. Przy­najmniej będzie miała coś do roboty, dopóki Trav nie znajdzie czasu, żeby zawieźć ją do Hatteras. Może dowie się w końcu coś o Moselle lub chociaż zorientuje się, czy da radę wynająć jakiś pokój tam na miejscu.

Okazało się, że sąsiadka Trava ucieszyła się z zupy, ale jesz­cze bardziej z towarzystwa Ru.

- Siadaj, pogadamy - przywitała ją radośnie, a potem gada­ła prawie przez cały czas. Głównie o Travisie Holidayu. - To dobry chłopak. Nie urodził się na wyspie. Jego matka pochodzi z Lawlessów. Kiedyś kogoś z nich znałam. Przyjechał tu z ku­zynem mojego taty. Był bardzo wysoki, miał wspaniałe wąsy i cudowny uśmiech. Ja też nie wyglądałam wtedy najgorzej.


Uwielbiałam tańczyć. Szczególnie gdy Edgar grał na skrzy­pcach.

Kiedy Ru wróciła do domu, Trav skończył już pracę, umył się i przebrał w czarną flanelową koszulę. Zatelefonował do panny Cal, żeby jej powiedzieć, że albo któreś z nich, albo oboje wpadną do niej potem, żeby wyprowadzić psa. Potem zapropo­nował Ruannie zwiedzanie wyspy.

- Przykro mi, ale tu nie ma takich połączeń. Podjechali do latarni morskiej. Wiało potwornie od Atlan­tyku.

- Jutro wiatr trochę osłabnie, a temperatura wzrośnie - po wiedział Trav i uśmiechnął się do Ruanny. - Jedyna stała rzecz na Banks to zmiana.

Przez kilkanaście minut przypatrywali się wieży, która była symbolem siły i trwania. Niedaleko od niej, po drugiej stronie diuny, ocean wdzierał się w ląd. W ciepłym wnętrzu samocho­du, gdzie pachniało trochę ropą, trochę skórą i tym nie ziden­tyfikowanym przez Travisa subtelnym zapachem unoszącym się z odzieży Ru, zastanawiał się nad tym, jak bezbronny jest ten wąski pas wysepek i jak długo przetrwa. Myślał też o tym, jak


bezbronny jest człowiek wobec natury. O różnicy pomiędzy pragnieniami i podstawowymi potrzebami człowieka i o tym, jak niezadowolenie może doprowadzić do robienia głupich rzeczy.

Nie powiedział jednak niczego głośno. Nigdy nie należał do mówców, a filozofia nie za bardzo była mu bliska. Kiedy do­szedł do wniosku, że Ru już się napatrzyła, włączył silnik i ru­szył bocznymi drogami w stronę Hatteras, żeby odnaleźć dom jej przyjaciółki. Żaluzje były opuszczone, a samo miejsce wy­glądało na opuszczone. Czarny plastykowy pojemnik na śmieci leżał pod płotem, przewrócony przez wiatr.

Widok był przygnębiający. A przecież Trav wcale nie chciał Ru zdenerwować. A może to i lepiej, jeśli od razu zobaczy wyspę od tej najgorszej strony.

- Czy już dość widziałaś? - zapytał cicho.

Ru pokiwała głową. Nie było tu już niczego do oglądania. Pojechali koło restauracji, w której pracowała Moselle. Ru przy­jrzała się temu miejscu dokładnie. Gdyby świeciło słońce, możliwe, że zniosłaby to wszystko łatwiej. W takie ponure dni jak dzisiaj, kiedy słońce nie może się przebić przez powłokę chmur, wolała siedzieć w domu z filiżanką gorącej herbaty i dobrą książką, niż zastanawiać się nad ewentualnymi zmianami w swoim życiu. No, ale, prawdę mówiąc, nie za bardzo mogła sobie na taki luksus pozwolić.

- Skoro już tu jesteśmy, czy zechciałbyś zatrzymać się koło motelu, żebym mogła się zapytać o jakiś wolny pokój? Tylko niezbyt drogi.

- Przecież nie musisz tego robić.

- Korzystam z twojej gościnności już dość długo, ale bardzo ci dziękuję. To miło, że tak mówisz.


- No proszę, słyszę to po raz pierwszy - wymruczał.

Ru pomyślała, że Trav ma na myśli komplement, który mu powiedziała. Trudno było jej uwierzyć, że nikt nigdy mu przed­tem ich nie mówił. Trav nie był podobny do Huberta. Był dużo bardziej uczciwy. A tę cechę Ru nauczyła się cenić najbardziej. Poza tym był naprawdę bardzo sympatyczny. Obserwowała go, gdy rozmawiał z panną Cal i gdy zajmował się jej głuchym psem. Hubert nie poświęciłby im nawet sekundy swego czasu. A Trav opiekował się tą starą kobietą, nie myśląc zupełnie o ja­kichkolwiek korzyściach.

Może nie było tego widać na pierwszy rzut oka, ale Travis naprawdę był słodki. Patrząc na jego męską sylwetkę, musiała po chwili przyznać, że ,,słodki" to chyba nie najwłaściwsze określenie. Był po prostu niesłychanie seksowny.

Ale tym, oczywiście, nie zamierzała się zajmować.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? Wiesz, że jesteś u mnie mile widziana i możesz zostać tak długo, jak zechcesz.

Naprawdę wymagało to od niej wiele samozaparcia, żeby po takim stwierdzeniu nadal nalegać.

- Gdzie? W najbliższym przytułku dla bezdomnych?

W tym zakątku świata na pewno niczego takiego nie było.

Ru odwróciła się w jego stronę i zaczęła się mu przyglądać. Patrzyła z uwagą na silnie zarysowaną szczękę, zgrabny nos i intensywnie niebieskie oczy. Trav nie był ideałem męskiej urody, ale miał w sobie coś niesłychanie pociągającego. Wie­


działa, że musi jak najszybciej się od niego wyprowadzić, bo w końcu straci dla niego głowę.

Zatrzymał się na parkingu przed motelem. Poza dwoma cię­żarówkami i mercedesem na nowojorskiej rejestracji nie było tam więcej samochodów.

Ru weszła do środka i przerwała recepcjoniście oglądanie me­czu w telewizji. Po krótkiej, lecz przygnębiającej wymianie zdań, ruszyła do wyjścia. Było wiele wolnych pokoi, ale nawet po oka­zyjnej cenie mogłaby tu mieszkać tylko przez tydzień i nie zosta­łoby jej nic. Zaproponowała w zamian swoją pracę. Mogła sprzątać pokoje, pomagać w kuchni i jadalni czy w recepcji, ale nikt taki nie był tu potrzebny po sezonie. Klientów było tak niewielu, że właściciel motelu przy pomocy żony wykonywał wszystkie prace sam.

- O tej porze roku nic pani w tej okolicy nie znajdzie. Szcze­gólnie po niezbyt udanym, z powodu sztormów, sezonie. Musi­my jeszcze na dodatek dokonać kilku napraw. Przykro mi, pro­szę pani. Chciałbym móc pani coś zaproponować, ale sama pani widzi, jak tu jest.

Ru wiedziała, że potrzebuje pracy i to natychmiast. Wiedzia­ła też, że powinna się była zorientować w sytuacji przed przy­jazdem tutaj. Przecież tu nie było nawet baru szybkiej obsługi, gdzie mogłaby się wyżywić za grosze.

Trav czekał na nią na zewnątrz. Przez chwilę miała wrażenie, że słyszał ich rozmowę, ale była zbyt przygnębiona, by się tym przejmować.

Najbardziej ze wszystkiego potrzebowała teraz drzemki. Fi­liżanka gorącej, słodkiej i mocnej herbaty, a potem drzemka. Wynika z tego, że powrót do zdrowia po tak ciężkiej grypie wymaga więcej niż kilku dni.


Mogła czuć się nieszczególnie. Co prawda Travis miał mniej czasu, żeby dojść do siebie po grypie, ale u niego szło to jakoś szybciej. Był silny jak byk.

Kierowali się na północ, kiedy z naprzeciwka nadjechała ciężarówka. Trav zwolnił, podobnie jak i tamten kierowca, aż oba samochody zrównały się ze sobą na środku szosy. Obaj opuścili szyby.

Słyszała w uszach identyczne powitanie jej matki ze starymi przyjaciółkami na czwartkowym obiedzie w klubie golfowym. Z tym, że u nich po imieniu następował obowiązkowy pocałunek.

Obaj mężczyźni podnieśli szyby i bez słowa pożegnania ru­szyli, każdy w swoim kierunku. Trav nie przedstawił jej swemu


znajomemu. Zresztą wcale tego nie oczekiwała. Prawie drzema­ła, odsuwając od siebie rzeczywistość.

To się nazywa iść po linii najmniejszego oporu. Można to też nazwać ucieczką.

Przejechali następnych kilka kilometrów w przyjaznej ciszy. Minęli po drodze jeszcze dwie ciężarówki. Na każdej z nich jechał pies. Trav pozdrawiał każdego kierowcę nieznacznym ruchem ręki. Nie lubił robić niczego na pokaz. Ale Ru czuła, że nie jest człowiekiem obojętnym. Ciekawa kombinacja. Cicha woda brzegi rwie...

Seksowny, zabawny, troskliwy. Wszystkie te określenia po­jawiły się w jej umyśle w jednej chwili.

Przestań, Ruanno, przywoływała siebie do porządku. Zacho­wuj się!

Bez względu na to, jak bardzo pociągałby ją teraz jakiś mężczyzna, nie może się zakochać. Jeśli było coś, czego się ostatnio nauczyła - a nauczyła się sporo - to tego, jaką wartość ma niezależność. Z wyjątkiem grypy, która ją podstępnie dopad­ła, czuła się silniejsza niż kiedykolwiek przedtem.

Trav, według niej, był podobny do domu, który wybudował. Silny, bezpretensjonalny i solidny. Zupełnie niepodobny do do­mu z białej cegły w Druid Hills, w którym się urodziła. Zawsze go kochała, bo był to jej dom rodzinny, ale tak naprawdę był strasznie pretensjonalny.

Zresztą nie był już jej. Został sprzedany, żeby można było zapłacić prawnikom ojca.

I to tyle, jeśli chodzi o dom i rodzinę, która należała do najlepszych klubów i właściwego kościoła, która popierała tyl­ko właściwe akcje charytatywne - a wszystko to w końcu nie miało żadnego znaczenia.


Według panny Cal jedyną rodziną Travisa był syn, którego Trav nigdy nie widział na oczy - wiązała się z tym jakaś dziwna historia, ale Ru nie wiedziała, czy ją kiedyś pozna - i kilku dalekich kuzynów.

Liczyła się jego siła. Siła woli i charakteru. Siła, aby prze­trwać ciężkie czasy, pomagając jeszcze przy tym innym. Jej ojciec był również tego rodzaju człowiekiem, znanym z filan­tropii. Nigdy nie podniósł na nią głosu ani ręki. Będzie go zawsze kochała, ale...

Boże, nie pozwól mi polubić go za bardzo. I nie pozwól mi znowu zrobić czegoś głupiego.

- A jak się zapatrujesz na kanapki z ostrygami?

Zajęło jej kilka minut, żeby się zastanowić. W tym czasie Trav zaparkował przed domem.

Nie zapytał jej, czy wynajęła pokój. Przecież gdyby to zrobił, co mogłaby mu odpowiedzieć? Że stać ją tylko na dwie, trzy noce w motelu, a jeśli Moe nie pojawi się w ciągu kilku dni, sama nie wiedziała, co wtedy zrobi?


I wtedy wybuchnęli śmiechem. Radość z możliwości dziele­nia z kimś wesołości i ciepłych, przyjaznych uczuć nie oznacza­ła nic szczególnego, ponieważ żadne z nich niczego nie szukało.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Leżąc na składanym łóżku, które pożyczył z bazy i ustawił w nie wykończonej, dodatkowej sypialni, Trav rozmyślał, wpa­trując się w sufit. Już od jakiegoś czasu starał się realizować swoje plany związane z przejściem na emeryturę. Zaczął powoli rozkręcać firmę zajmującą się komunikacją morską, ale syn i budowa domu odsunęły tę sprawę na plan dalszy.

Najchętniej już teraz pojechałby do Sharon i przywiózł chło­paka do siebie. Ale zarówno ona, jak i jego zdrowy rozsądek powstrzymały go od takiego działania. Sytuacja była niesłycha­nie delikatna i wymagała inteligentnego pokierowania.

Poza tym potrzebował miejsca, które mógłby nazwać do­mem. Jak tylko skończy budowę, będzie gotowy na przyjęcie Matthew. Kupił nawet i zamocował drążek do podciągania się nad drzwiami wejściowymi. Jeśli syn podejdzie poważnie do sprawy kondycji fizycznej, będzie na pewno chłopem na schwał. Zarówno Trav, jak i jego ojciec mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu jeszcze przed ukończeniem piętnastego roku życia. Za­mierzał też znaleźć z chłopcem wspólny język i wspólne zain­teresowania. Na pewno jakoś się w tym względzie dogadają.

I nagle w tym wszystkim pojawiła się Ruanna, której istnie­nia nawet nie podejrzewał. Kiedy był chory, obecność kobiety nie wzbudzała w nim żadnych reakcji, ale teraz, kiedy już pra­wie doszedł do siebie, jego hormony zaczęły wariować. Nawet


gdyby chciał sobie znaleźć towarzyszkę życia, czego nie pragnął po zerwaniu z Kelli, pora była nie najwłaściwsza. A poza tym sposób, w jaki Ruanna na niego działała, zadziwiał go. Takie kobiety jak ona nigdy nie były w jego typie. No i ta różnica środowisk. Ru pochodziła z zamożnej rodziny i po jej sposobie ubierania się i jedzenia widać było, że ma arystokratyczne na­wyki.

Ale niezależnie od tego była dużo lepszym kumplem, niż się spodziewał, i to z ogromnym poczuciem humoru. Nie bardzo jednak wiedział, jak ma się zachowywać w stosunku do niej, biorąc pod uwagę reakcję swego organizmu. Zazwyczaj czekał na jakiś znak ze strony kobiety i nawiązywał bliższą znajomość, albo brał zimny prysznic i zabierał się do pracy.

Ze strony Ruanny nie było żadnego sygnału. Jeśli podobał się jej, to ukrywała ten fakt bardzo dobrze, a on coraz gorzej radził sobie z tą sytuacją. Ciągle miewał jakieś nieprzyzwoite myśli, a w nocy erotyczne sny. Ostatnia rzecz, jakiej mu było teraz trzeba, to komplikacje związane z kobietą.

Poczekał, aż Ru wyszła z łazienki, wciągnął na siebie dżinsy i poszedł, wziąć prysznic. Był już w kabinie, kiedy rozległ się dźwięk telefonu.

- Czy możesz odebrać? - zawołał przez drzwi. - Jeśli to panna Cal, powiedz, że zajrzę do niej po śniadaniu.

Dziesięć minut później wszedł do kuchni odświeżony i pa­chnący.

- Wiem tyle, ile mi powiedział. Hu masz kuzynów o imieniu Lyon?

- Nie słyszałem o żadnym. Wiem, że mam ich jeszcze kilku


w okolicy, ale nie znam nawet ich imion. Jesteś pewna, że to mój kuzyn?

Ru skinęła głową i położyła po plastrze bekonu na każdym talerzu.

Sympatyczny czy nie, Travis najchętniej odwołałby tę wizytę. Po spotkaniu z kuzynem Harrisonem w zeszłym tygodniu zdał sobie sprawę, że dalszej rodziny mu nie brakuje, ale na razie nie chciał nawiązywać z nikim bliższych kontaktów. Wszystko uzależ­niał od tego, jak się potoczy jego spotkanie z Mattem.

Znów to napięcie! Powinien był już się do niego przyzwy­czaić. Nie było takich chwil w jego życiu, gdy go opuszczało. Zawsze był albo alkoholizm matki i niepokój o jej powroty samochodem do domu, albo długie nieobecności ojca, gdy wszystko było na jego głowie.

- Słuchaj, synu, zajmij się domem. Dopilnuj matki. Zatele­fonuję, kiedy będę mógł, w porządku? - To była stała śpiewka u niego w rodzinie.

Jako dziecko podchodził bardzo poważnie do swoich obo­wiązków i to mu już zostało.

- Dżem figowy od panny Cal.

Nie zastanawiając się, wziął podany przez Ru słoik i rozsma-rował dżem na toście.


Ru nie odezwała się, tylko zaczęła mieszać kawę. Mieszała ją i mieszała, aż Trav odezwał się znowu.

- Przecież masz dość mebli. Na kanapie można posadzić trzy osoby, a jedno krzesło weźmie się z kuchni.

Travis uśmiechnął się.

Trav oparł się o blat. Patrzył, jak Ruanna się porusza. Miała tyle wdzięku.

- Nie mam dokąd się teraz wynieść. Chyba żebyś odstawił mnie wraz z rzeczami do motelu - powiedziała z niewyraźnym uśmiechem. Trav widział wyraźnie, że nie jest zadowolona z sy­tuacji, w jakiej się znalazła.

On też nie był tym zachwycony, ale doszedł do wniosku, że potrzebuje jej tak samo, jak ona jego.

A Ru potrzebowała go naprawdę. Nie chciał podsłuchiwać rozmowy w recepcji, ale wiedział już teraz, że ma poważne problemy finansowe, więc po co miałaby płacić za pokój w mo­telu, skoro u niego jest tyle miejsca.

Problem polegał na tym, że Ru miała więcej dumy, niż to jest w ogóle możliwe. Nie chciał, żeby myślała, że on robi to z litości. Bo przecież nie można tego nazwać litością, jeśli on naprawdę potrzebował jej pomocy.

- Ty tu rządzisz. Ja jestem tylko od czarnej roboty. Uśmiechnęła się. I wtedy Travis zdał sobie sprawę, co mu

się w niej tak podoba. Nie była łacina, a w każdym razie nie tak ładna jak Sharon i Kelli. Ale była cicha i spokojna. Urocza. To było słowo, które nasuwało się każdemu, kto ją poznał. A poza tym miała ogromne poczucie humoru. Przez cały czas Trav próbował wywołać uśmiech na jej twarzy. Wtedy cała się roz­jaśniała, tak od środka.

Uważaj, Holiday, bo wpadniesz po uszy, pomyślał.

- Przybiję jeszcze kilka desek. Daj mi znać, kiedy zrobisz listę.


Najpierw stała się sztywna, tak jakby nie była przyzwycza­jona do cudzych objęć. Trav nie zamierzał jej pocałować. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale miał odczucie, że nie ma innej możliwości.

Ru była ciepła, miękka, ale czuć było ukrytą w niej siłę. Wszy­stko w niej zaskakiwało go, a jednocześnie było takie oczywiste. Gdzieś w głębi duszy miał wrażenie, jakby znał ją od zawsze.

Naprawdę wpadłeś! Spróbuj sicz tego wyplątać, jeśli jeszcze potrafisz.

Ale chyba nie da rady.

To Ru przerwała pocałunek, ale żadne z nich nie próbowało się odsunąć.

- Czy ci wspominałam, że nie jestem zbyt dobra w ocenie ludzi? - szepnęła z głową wtuloną w pierś Travisa.


- Naprawdę? Mało brakowało, a dałbym się nabrać. Poczuł, że Ru się śmieje.

Nadal żadne z nich nie próbowało się odsunąć. Było im tak dobrze w swoich objęciach. Nareszcie nie czuli się samotni.

Wpatrywali się w siebie przez długą chwilę. Oboje byli pod­nieceni. Ru pragnęła go bardziej niż jakiegokolwiek mężczyzny dotąd, ale fakt, że nie dotyczyło to wyłącznie zbliżenia, wywo­ływał w niej pewne wahanie.

- Myślę, że będę musiał zaraz cię pocałować - uprzedził ją lojalnie Travis.

Miała dość czasu, by uciec z jego objęć, gdyby tego napra­wdę chciała. Ale liczył się tylko on. Trzymał ją blisko siebie, a jego niebieskie oczy były ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zanim wszystko przestało dla niej istnieć.


To było czyste szaleństwo. Trav całował się z wieloma ko­bietami, kiedy był młodszy, ale człowiek w jego wieku nie zabiera się do całowania, jeśli nie ma nadziei na seks. Pocałunek jest środkiem do celu, a nie celem samym w sobie.

W przypadku Ruanny wszystko było inaczej. Z nią seks nie mógł być rzeczą przypadkową, jednorazowym spotkaniem, po którym mówi się po prostu: żegnaj. Wiedząc to, nie potrafił się oprzeć pokusie całowania jej. Tym razem było jeszcze lepiej. Rozkoszował się dotykiem jej warg. Kiedy poczuł, jak reaguje na jego pocałunki, w jego głowie rozległy się ostrzegawcze dzwonki.

Tak bardzo jej pragnął, a ona też nie potrafiła mu się oprzeć, więc... dlaczego by nie?

Część jego umysłu, która jeszcze funkcjonowała normalnie, dała natychmiastową odpowiedź. Miał inne priorytety. Nie obe­jmowały one takiego związku, który mógł spowodować, że straci kontrolę nad sobą.

To, co wiedział o kobietach, nie nastrajało go dobrze, więc jeśli nie wycofa się, kiedy jest na to jeszcze pora, może w re­zultacie skomplikować życie nie tylko sobie, ale i jej. A na to naprawdę nie zasługiwała. Niechętnie wypuścił ją z objęć.

- Przepraszam, Ru.

- Na litość boską, nie przepraszaj! I tak jestem zakłopotana. Możemy zacząć udawać, że to się nigdy nie zdarzyło.

- Nie ma szans. Jak wytłumaczysz przyspieszony oddech

i...

Spojrzała w dół i Travis po raz pierwszy zobaczył, jak się rumieni. Wiedział już teraz na pewno, że nie ma dla niego wyjścia. Delikatnie dotknął jej włosów. Była piękna. Nigdy dotąd nie znał kobiety, która nie robiłaby zupełnie nic, żeby


przyciągnąć uwagę mężczyzn. Nie nosiła wyszukanej fryzury, ale jej włosy lśniły czystością. Była ciepła i prawdziwa, a ty­dzień temu nawet jej nie znał.

Travis Holiday był człowiekiem rozsądnym. Rozsądek dawał bezpieczeństwo. Na rozsądku można było polegać. Wszystko, co dobre, z niego wynikało.

Sytuacja, w której się znalazł, była wynikiem braku rozsąd­ku. I troski o bezpieczeństwo. Wplątał się w to, a teraz chciał jakoś się od tego uwolnić, nie krzywdząc nikogo.

- W porządku, wygrałaś. Zrób listę, a ja pójdę po zakupy, potem ty zrobisz kolację, a ja pospaceruję z psem.

- Brzmi to dość sensownie. No to do roboty!

Lyon i Jasmine Lawlessowie podjechali pod dom Travisa około pół do trzeciej. Ru wysprzątała całe mieszkanie, a na kuchence dusiła się pieczeń. Trav zdążył doprowadzić się do porządku po długim spacerze ze Skye'em.

- Czy wyprowadziłeś również Splotcha? - zapytała Ru z niewinnym uśmiechem, kiedy stali na ganku, witając gości.


Gości Travisa, a nie jej. Wszystko, co jest między nimi, powta­rzała sobie w myślach, ma charakter tymczasowy.

- Opowiem ci o tym, jak goście pojadą.

Kiedy goście Travisa wyjadą, Ru zamierzała przede wszy­stkim zadzwonić we wszystkie możliwe miejsca, żeby znaleźć jakąś pracę i lokum. Ale teraz to musiało poczekać. Miała pełnić honory domu. Była to winna Travisowi za gościnę, której jej udzielił.

Przywitali się.

Potem Travis i Ru pokazali gościom dom. Nie zajęło to zbyt wiele czasu, ale panowie musieli omówić wszystkie szcze­góły, począwszy od boazerii, przez zbiornik na wodę i ogrze­wanie.

Lyon był kawiarzem, ale Jasmine poprosiła o sok lub mleko. A potem zaczęli rozmawiać na tematy rodzinne.

- A jakie mają udane dziecko - westchnęła Jasmine. - Pla­nują już dla niej braciszka za rok lub dwa.

Panie zaczęły rozmawiać o dzieciach, a panowie zajęli się polityką.

Potem przeszli do innych tematów. Komunikacja morska, która jest specjalnością Travisa, i bezpieczeństwo, czym zajmu­je się Lyon. Następnie kariera zawodowa Travisa w Straży Przy­brzeżnej i praca Lyona dla rządu. Tematów do rozmów napra­wdę im nie brakowało.

- O ile udało mi się to prześledzić, Lyon, Harrison i Travis są kuzynami w pierwszej linii - powiedziała Jasmine.

Próbowała dosięgnąć swoich opuchniętych kostek u nóg, kiedy jej mąż bez pytania pochylił się, uniósł jej stopy, położył na swoich kolanach i zaczął powoli je masować.

Jasmine westchnęła z ulgą.

- Wybaczcie, moi drodzy, ale powiedzcie, czy on nie jest naj­cudowniejszym człowiekiem? Czy zauważyłaś jego oczy, Ru? To cecha charakterystyczna Lawlessów, ten niezwykły odcień błękitu. Odwróć się, Trav, pozwól mi się przyjrzeć twoim oczom.

Obaj mężczyźni jak na komendę odwrócili się w jej stronę. Jasmine pokiwała głową i stwierdziła, że Travis ma oczy po matce, która była z domu Lawless.

Zaczęli rozmawiać na temat zróżnicowanej kariery zawodo­wej Jasmine, a potem o tym, jak się poznali, gdy zabłądziła na bagnach, a on się tam przed kimś ukrywał. A to doprowadziło do następnego tematu.

Wyglądało na to, że trochę jej brak rodziny, ale przecież miała przyjaciół. Jeśli oczywiście zdoła się z nimi skontakto­wać. Poza tym wróciła do zdrowia po ciężkiej grypie. Miała dość czasu, by zaplanować swoje przyszłe życie i przy odrobinie szczęścia uda jej się w końcu wyjść na prostą.

Oczywiście nigdy więcej kart kredytowych! I żadnych spraw bankowych załatwianych przez telefon! A pierwszy mebel, jaki sobie kupi, to biurko z wielką ilością szuflad, w których będzie mogła przechowywać wszystkie dokumenty, które kiedyś mogą się przydać.

Jak najszybciej przeprowadzi się do motelu i tam będzie czekała na powrót Moe, szukając jakiejś pracy. Nie potrzebo wała wiele. Już się przyzwyczaiła do takiego życia.

A jeśli przypadkiem spotka Travisa - a na takiej niewielkiej wyspie to bardziej niż możliwe - po prostu pogadają chwilę ze sobą. Może zapyta go o pannę Cal, Skye'a, a może nawet


o Splotcha, a Trav będzie chciał wiedzieć, jak jej idzie praca

i czy jest z niej zadowolona.

W odpowiedzi po prostu się uśmiechnie i powie mu, że wszy­stko układa się cudownie, bo przecież ma za dużo dumy, by się przyznać, że wolałaby spędzić jedną noc w jego ramionach niż pięćdziesiąt lat z kimś innym.

I to tyle, jeśli chodzi o doprowadzenie swojego życia do porządku.

Była po prostu urodzonym pechowcem i taka jest prawda.

- Prawda, Ru? - usłyszała nagle głos Travisa. - Mówiłem właśnie Lyonowi i Jasmine, że muszą przyjechać latem i poznać jeszcze jednego kuzyna. Mojego syna, Matthew, który będzie ze mną spędzał wakacje. A może zechce się tu przeprowadzić na stałe. Szczegóły są jeszcze nie dopracowane.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Myślę, że poszło nam całkiem nieźle, prawda?

Trav zbierał filiżanki, a Ru wkładała do lodówki resztki ko­lacji. Zostało naprawdę niewiele. Jasmine przypominała im przez cały czas, że je za dwoje.

Roześmiała się, a Trav delikatnie pogłaskał ją po włosach. Sam był zdziwiony swoim zachowaniem. Coś takiego zawsze przychodziło mu z trudem, a tym razem nie miał żadnych oporów.

Dzięki niej zaczął się zmieniać. Mimo początkowych obaw


nawiązał kontakt z kuzynem. Może za rok lub dwa, kiedy wszy­stko się jakoś ułoży między nim i Matthew, on i Ru... A może nie.

W tym momencie zaprotestował Lyon, więc Jasmine musiała im wszystko wyjaśnić.

- Miałam niegdyś przyjaciela, który nigdy nie poprosił mnie o rękę. Któregoś dnia przedstawiłam go swojej koleżance, a skończyło się to wszystko tak, że pojechałam na wschód, gdzie poznałam Lyona. A pojechałam tam, bo nie chciałam być świad­kiem na ich ślubie. Przy okazji zresztą odwiedziłam babcię.

Trav słuchał tego wszystkiego, ale i w tym przypadku miał trudności w zrozumieniu kobiecej logiki.

- DeeDee - mruknęła Ru. - Wiesz, to się może zgadzać!


Przecież ona zawsze znała mój numer telefonu, nawet ten za­strzeżony. Ciągle coś się działo nie tak w mojej sprawie rozwo­dowej. A kiedy zwróciłam się do Huberta o pomoc, nie byłam w stanie się z nim skontaktować osobiście. Zawsze był zajęty, a to w sądzie, a to na konferencji albo na lunchu. Nawet się nie pofatygował, żeby do mnie zatelefonować. Przypuszczasz, że DeeDee nie przekazała mu wiadomości ode mnie? - Zaczęła się nad tym wszystkim zastanawiać, marszcząc brwi.

Trav przyglądał się jej z rozbawieniem. Jeśli ktoś kiedyś zakładał, że jej szarozielone oczy mają zawsze taki łagodny wyraz, po prostu nie znał Ruanny Roberts. W tym momencie ciskały one błyskawice.

- To wredna zołza! Powinnam była się zorientować! A za­wsze była taka słodka w stosunku do mnie, ale jak się nad tym wszystkim zastanowię... Masz rację co do niej. Zawsze zapo­minała przekazać Hubertowi wiadomość ode mnie, nawet jesz­cze przed naszym rozwodem. A on wracał do domu wściekły, winiąc mnie za to, że niepotrzebnie zmieniał swe plany... - Ru potrząsnęła głową. - Jednego tylko nie rozumiem. Jeśli chciała ściągnąć na mnie kłopoty, po co robiła coś, co mogło kosztować ją pracę?

- Kto to wie? Może myślała, że jest taka cwana? Słuchając jednym uchem, Trav zupełnie nie mógł pojąć, o co

im chodzi, a zresztą skakały z tematu na temat i jeszcze przed chwilą omawiały jakąś wyprawkę. Dzięki Bogu, był tu również Lyon, z którym można było pogadać na poważne tematy.

Potem Ru poprosiła wszystkich do stołu, co bardzo ucieszyło Jasmine, która ostatnio ciągle była głodna. Jedzenie było wspa­niałe.

Trav widział wyraźnie, że jego krewni umierają z ciekawo­


ści, by się dowiedzieć, skąd Ru znalazła się w jego życiu. Nie zamierzał im niczego wyjaśniać. Przedstawił ją jako przyjaciół­kę i pozwolił wyciągać własne wnioski.

- Chyba muszę stracić trochę kalorii - stwierdził Trav, kiedy skończyli sprzątać. - Chcesz się ze mną przebiec po plaży?

Musiał wyrwać się z tej przemiłej domowej atmosfery, zanim wpłynie ona na jego postanowienia.

- Już prawie ciemno. Biorąc pod uwagę szczęście, jakie mam ostatnio, na pewno upadnę i złamię nogę.

Poza tym Ru dobrze wiedziała, że jeśli Trav mówił o biega­niu, to na pewno nie miał zamiaru spacerować.

- Ale mogę z tobą pojechać i odwiedzić pannę Cal. Czy masz coś przeciwko temu, żebym zawiozła jej to, co zostało z kolacji? Część wołowiny i tak zostawiłam na jutro.

Cieszyła ją sama myśl o wizycie i o opowieściach starej kobiety. Z przyjemnością spędzała z nią czas. Ta staruszka była częścią tego świata. Tak jak Trav. Ru myślała dotąd, że jest bardzo samotny. Ale ostatnio zaczęło mu się dobrze układać. Najpierw syn, a teraz kuzyn...

Trav uparł się, że będzie spał na rozkładanym łóżku, i oddał Ru swoją sypialnię. Przez pierwsze dni czuła się tak źle, że było jej wszystko jedno, gdzie śpi. Teraz było jej coraz trudniej zasnąć. Przez cały czas myślała o właścicielu łóżka, o tym jak ją całował i jak bardzo to się różniło od tego, co łączyło ją z Hubertem.

Hubert był dużo bardziej doświadczony w tych sprawach niż ona. W końcu doszli do wniosku, że jeśli coś jest nie tak z ich współżyciem, to dzieje się jedynie z jej winy. Hubert przyniósł


nawet do domu kasety wideo dla dorosłych i próbował ją prze­konać do obejrzenia ich. Początkowo była zbyt zakłopotana, ale potem, kiedy już oswoiła się z filmem, po prostu parsknęła śmiechem. I to był błąd. Hubert wściekał się i miotał po pokoju, mówiąc coś o niedojrzałych panienkach. Wydał jej się przeza­bawny, więc znowu wybuchnęła śmiechem. I takie właśnie było jej małżeństwo.

Rano Trav obudził się pełen energii i na dodatek w optymi­stycznym nastroju. Podczas nocy dotarło do niego, że jeśli się spręży z robotą, to Mart mógłby przyjechać do niego już na wiosnę. Mógłby nawet polecieć po niego i przywieźć go do domu.

Nie rozumiał, dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej. Może był zbyt przygnębiony faktem, że pisał i telefonował do syna i nigdy nie otrzymał od niego żadnej odpowiedzi. Gdyby to nie sama Sharon powiadomiła go o istnieniu jego syna, pomyślałby chyba, że specjalnie utrudnia mu z nim kontakt. Ale w obecnej sytuacji to nie miało zupełnie sensu, mimo że bardzo chciał ją o to winić.

Po czterdziestu pięciu minutach praca była skończona. Od­sunęli się od ściany, by podziwiać swoje dzieło.


Trav podrapał się po brodzie. Znowu zapomniał się ogolić po kolejnej częściowo nie przespanej nocy. Leżał, układając w myślach listę wszystkich rzeczy, które należy zrobić, zanim Matt się tu zjawi. Potem zasnął i śnił zupełnie o kim innym.

Mając wybór pomiędzy czuwaniem, w czasie którego starał się nie myśleć o kobiecie śpiącej w jego łóżku, a zaśnięciem i marzeniach sennych o niej, w ciągu dnia był zupełnie nieprzy­tomny. Czuwając, miał jednak kontrolę nad własnymi myślami. Niecałkowitą, ale jednak... Sny to zupełnie coś innego.

Spojrzał na nią z zainteresowaniem. Włosy związała jedwab­nym szalikiem. A to, czy używała jakichś kosmetyków, było dla


niego zagadką. Zupełnie nie potrafił się w tym zorientować. Jeśli sądziła, że brak makijażu i stare ciuchy czynią ją mniej pociągającą, powinna to jeszcze raz przemyśleć.

Był pod jej urokiem. Nie chciał tego, ale nie mógł nic na to poradzić.

- Zrób mu może półki na modele samochodów czy łodzi. Na coś, co chłopcy w jego wieku kolekcjonują. Ręczę ci, że nikt nie zauważy tych niedociągnięć w wykończeniu, jeśli będzie miał coś ciekawszego do oglądania.

- Przypuszczam, że tak. A nie wiem, czy wiesz, że ,,Orzeł" to statek szkolny Straży Przybrzeżnej. Moglibyśmy nawet razem go składać, gdyby tylko Matt zechciał... - powiedział Trav z wahaniem. Nie chciał za bardzo rozbudzać swoich nadziei. Może nie będą mieli zbyt wiele wspólnego ze sobą. - A więc robimy półkę. Mam jeszcze kilka pudeł z książkami w piwnicy, więc i tak mi się przyda.

Zabrali się do roboty. Okazało się, że Ru jest prawie tak dobrym pomocnikiem, jak Trav stolarzem. Praca szła im bły­skawicznie, a co się przy tym naśmiali!

Ru uważała, że to pogoda przyczyniła się do poprawy ich nastroju.

- Nie mogłaś. Kto by wtedy wymyślił półkę w takim miej­


scu, gdzie trudno się do niej dostać? A kto pomógłby mi usunąć węże ze strychu panny Cal?

Trav podprowadził ją do okna. Ujął jej twarz w obie ręce.

- Chwileczkę - powiedział i za pomocą chusteczki do nosa wyjął z oka Ru kawałek drzazgi. - Już po operacji.

Ru nadal silnie mrugała powiekami. Więc trzymając jej twarz w dłoniach, Trav pocałował ją w koniuszek nosa. Było to o wie­le bezpieczniejsze niż pocałować ją w usta, na co miał ogromną ochotę.

Udało im się ominąć wszelkie rafy uczuciowe aż do późnego wieczora. Trzeba było wyprowadzić psa. Odebrać pocztę. Ru telefonowała dwa razy do Moselle, ale w tym zakresie nic się nie zmieniło. Nie było też mowy o wyprowadzce do motelu.

Potem zawerniksowała półkę. Uczcili zakończenie prac pizzą.

Ale Trav miał tysiące pomysłów i chciał jeszcze wiele rzeczy zmienić. Przez cały czas unikali rozmów na temat ich wzaje­mnych stosunków. Oboje zdawali sobie sprawę z istniejącego niebezpieczeństwa.


Było już około północy, gdy zadzwonił telefon. Ru leżała w łóżku i czytała Asimowa. Trav zmusił ją do skorzystania z je­go sypialni, a sam ulokował się na kanapie w salonie. Studiując podręcznik komunikacji morskiej, zasnął. Zerwał się na czwarty dzwonek telefonu i kiedy podnosił słuchawkę, w drzwiach sa­lonu pojawiła się Ru. Wyglądała na przerażoną.

- Kto może telefonować o tej porze?

- To prawdopodobnie pomyłka - mruknął. - Wracaj do łóż­ka. - A potem warknął do słuchawki: - Słucham.

- Kto to? - zapytała ponownie Ru. - Czy to do mnie? Nie zwracał na nią uwagi.

- Kiedy? Do kogo telefonowaliście? Do licha, Sharon, dlacze­go nie zawiadomiłaś mnie, jak tylko to się wydarzyło? Nie, nie chcę rozmawiać z twoim mężem. Miałem prawo o tym wiedzieć!

Ru przysunęła się do niego. Chciała dodać mu otuchy. Nie zauważył tego. Równie dobrze mogło jej tam nie być.

- Dobrze, dawaj Rollinsa.

Zaczęli rozmawiać. Trav odpowiadał monosylabami. Ru wy­wnioskowała, że ktoś zniknął, a Trav ma pretensje, że nie poin­formowano go o tym wcześniej.

- Co się stało? - zapytała, jak tylko odłożył słuchawkę.

Z początku nie była pewna, czy Travis ją słyszy. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że stoi przy nim.

- Trav, przecież możesz mi powiedzieć, o co chodzi. To pomoże ci wszystko sobie jakoś uporządkować. Czy chodzi o Matta? Czy mu się coś stało?

Dopiero teraz ją zauważył.

Był blady ze złości. Ru kazała mu usiąść na kanapie. Przy­kryła go kocem, bo było dość chłodno.

Kiedy Ru zniknęła w kuchni, Travis wyjął z kieszeni wizy­tówkę z numerem Lyona.

Omówienie istotnych szczegółów nie zajęło im zbyt wiele czasu. Lyon zadał kilka niezbędnych pytań i obiecał, że da znać, kiedy tylko się czegoś dowie.


Ru wniosła dwa kubki z kawą podejrzanie pachnącą Jackiem Danielsem.

- Czy rozmawiałeś z Lyonem? - zapytała.

Ru potrząsnęła głową. Trav również nie znał dokładnych cyfr, ale wiedział jedno: że nie będzie łatwo odnaleźć rozgnie­wanego dzieciaka, który tego wcale nie chce.

A może chce? I to był cały problem. Trav po prostu nie wiedział, dlaczego Matt uciekł. A może został porwany? Rol-linsom powodziło się bardzo dobrze, jak zdążył się zorientować z wypowiedzi Sharon.

- Policjanci założyli podsłuch na telefon w ich domu, gdyby ktoś się zgłosił z żądaniem okupu.

- Myślisz, że to porwanie?

- Wszystko jest możliwe - powiedział przygnębiony Trav.

- A co doradził ci Lyon?

Wstała z kanapy, poszła do kuchni i przyniosła butelkę Jacka Danielsa.

- Pisuję do niego i telefonuję, odkąd dowiedziałem się o je­go istnieniu. Wysłałem mu trochę zdjęć tutejszych okolic i fo­tografie jego dziadków. Zdjęcie latarni morskiej i wieloryba, który znalazł się na tutejszej plaży kilka lat temu. Wysłałem mu nawet swoje zdjęcie z ceremonii przejścia na emeryturę. Myśla­łem, że może go to zainteresuje.

Roześmiał się ironicznie.

Ale czy można je ze sobą równać, pomyślał egoistycznie.


Ru zacisnęła pięści. Postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi.

- Pomyśl. Przecież umiesz myśleć logicznie. Gdybyś był dwunastoletnim chłopcem i nagle dowiedziałbyś się, że czło­wiek, którego uważałeś za swego ojca, nie jest nim, a matka, której ufałeś przez całe życie, okłamała cię? Że w Północnej Karolinie masz prawdziwego ojca, który pisze do ciebie listy od roku? Co byś zrobił?

Trav zaczął się zastanawiać. Ru miała rację. Ale tak trudno było odsunąć uczucia na bok i zająć się tylko faktami.

Ale Ru nie dała mu możliwości wypowiedzenia się. Wzięła go pod rękę i zaprowadziła do sypialni.


Ru miała rację, co Travis musiał z niechęcią przyznać.

Travis uśmiechnął się blado.

- Chyba łatwiej jest mi je wydawać, ale zgoda. Wpatrywanie się w telefon niczego nie zmieni.

Ru wypchnęła go do łazienki, a sama posłała łóżko.

O Boże, pomyślała Ru, mam kłopoty. Chyba wpadłam na dobre.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Człowieku, nie potrzeba ci żadnych dodatkowych kłopotów, pomyślał Trav, wyciągając się pod kołdrą. Sięgnął po rękę Ru i przyciągnął ją do siebie. No dalej, sam masz zniszczone życie, zniszcz i ją, myślał.

- Zamknij oczy i spróbuj odpocząć - powiedziała Ruanna spokojnie, ale nie próbowała wyrwać swojej ręki. Zamiast tego usiadła na brzegu łóżka koło Travisa.

- Łatwo powiedzieć. A skąd wiesz, że nie są zamknięte?

- Ponieważ jesteś przez cały czas spięty. Można to było i tak określić.

Trav próbował zamknąć oczy. Bez rezultatu. Mógł myśleć albo o seksie, albo o Matthew. I nie skłaniało go to do spania.

- Wyobraź sobie czarny aksamit.

- Dobrze, ale jeśli położysz się przy mnie. - Travis podniósł kołdrę i czekał.

Po chwili wahania Ru spełniła jego prośbę.

- Zamknij oczy - powtórzyła.

Próbował nie myśleć o niej, o tym, że leży tuż obok, na wyciągnięcie ręki, ale nie bardzo mu się to udawało. Próbował. Naprawdę! Z logicznego punktu widzenia to, co się z nim dzia­ło, nie powinno mieć miejsca w przypadku człowieka w jego wieku i z jego doświadczeniem. Oboje wyrośli już ze spontani­cznych reakcji, a nie można było tego inaczej określić.


Wrócił myślami do okresu, gdy był w wieku Matta. Ojciec najczęściej był na morzu, a matka wychodziła gdzieś co wieczór z koleżankami, jak mówiła, polecając mu odrobić lekcje, zjeść kolację i położyć się spać. Nadal nie spał, gdy w nocy wracała do domu, pijana i pachnąca dymem papierosowym. Dopiero gdy był pewny, że jest już bezpieczna, pozwalał sobie na sen.

Zastanawiał się, jak bardzo dojrzały jest Matt. Sharon miała różne grzechy na sumieniu, ale przynajmniej nie piła. Nie mógł sobie wyobrazić Matta wracającego do domu i zastającego mat­kę pijaną na kanapie, otwarte drzwi, przepalony czajnik, bałagan i na dodatek brak jedzenia, a takie były doświadczenia Travisa z dzieciństwa.

Błędów Sharon nie można było porównywać do błędów jego matki. Nie była mu wierna. Nie wiedział nawet, kiedy to się zaczęło, jak często miało miejsce i z kim to robiła. Próbował wszystkiego, żeby naprawić tę sytuację. Bezskutecznie. W koń­cu rozstali się.

Istniało w jego życiu kilka innych kobiet, ale żadna z tych znajomości nie była zobowiązująca. Dopiero latem zeszłego roku poznał Kelli. Postanowił się z nią ożenić, bardziej chyba ze względu na Matta niż na siebie. Chciał dla syna tego, czego nigdy sam nie miał. Domowego ogniska. To nie była wina Kelli, że się im nie udało. Winiła go za to, a on wziął na siebie całą odpowiedzialność. Wyraźnie nie nadawał się do roli męża.

Położyła palce na jego ramieniu, więc wziął ją za rękę. Leżeli tak przez jakiś czas niby oddzielnie, a jednak razem. Czuł ciepło jej ciała i delikatny zapach, który fascynował go od samego


początku ich znajomości. Jeśli chciała go uwieść, to powiodło jej się. Musiał jednak wiedzieć, dlaczego przyjęła jego zapro­szenie do łóżka.

- Jesteś zakłopotana.

- Nie. Nie jestem. Jeśli chcesz znać prawdę, jestem po pro stu wściekła.

- Na mnie?

Nic nie działo się ani z jej winy, ani z jego. Nigdy dotąd Trav nie roztkliwiał się nad sobą. Przyjmował życie takim, jakie jest. Robi się wszystko, co tylko możliwe, aby jak najmniej szkodzić, a jeśli przy okazji uda się uszczknąć trochę szczęścia, to należy się z tego cieszyć.

Przyciągnął ją do siebie.

Trav nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Hormony chyba nigdy nie wpływały dobrze na jasność umysłu. Ale kiedy Ru próbowała wstać, przytrzymał ją za połę szlafroka.

- Ru, nie odchodź. Jeśli moje ramiona mogą ci przynieść ulgę, jestem gotów cię tulić tak długo, jak tego chcesz. W tej chwili nie jestem w stanie wymyślić czegokolwiek.

Światło latarni morskiej oświetlało ścianę pokoju, przypomi­nając o upływającym czasie. Ru zawahała się przez chwilę, a potem siadła na skraju łóżka. Travis przysunął się do niej. Chciał znowu trzymać ją w ramionach, bo tam było jej miejsce. Był przekonany, że seks dałby im ukojenie, ale nie chciał wy­korzystywać Ru w ten sposób. To nie byłoby w porządku, nawet wtedy, gdyby wiedziała, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić.

- Boże, Ru, jestem chory z przerażenia - wyrwało mu się niespodziewanie. - Czuję się taki bezradny. Mattowi mogło się


coś stać... - zamilkł. - Wiesz, jak to jest. Wiadomości telewi­zyjne pełne są takich historii. Może i przestępczość się zmniej­sza, ale ciągle znikają dzieci. Potem policjanci znajdują je mar­twe albo w sytuacjach nie do pozazdroszczenia. Jak taki facet, jak ja, może chronić swoje dziecko, kiedy nawet nie wie, jak ono wygląda. Mógłbym minąć Matta na ulicy i nie wiedział­bym, że to mój syn. Czy ty możesz sobie wyobrazić, co ja teraz odczuwam?

Zamilkł znowu. Poczuł jej ciało koło siebie. Trzymała go z całych sił za rękę.

Leżeli tak obok siebie, rozmawiając o sprawach, o których Travis nie myślał od lat. Nigdy też o nich nie rozmawiał, a już na pewno nie z kobietą.

Ru wyczuła to. Zresztą sama była tym zdziwiona.

- Jak to się stało, że zajęliśmy się takim tematem? Ale jeśli już o tym mówimy, to dziewczyny też rozmyślają o seksie, tylko że niektóre niewiele o tym wiedzą. Nie chodzi mi o technikę -

o tym mówi się w szkole - ale tęsknota, intensywne uczucia, to wszystko jest dla nich nowe i niezrozumiałe.

- Chyba coś wiem na ten temat, to znaczy na temat tęsknoty

i silnych uczuć. To się chyba nigdy nie zmieni, prawda?

Westchnęła pełna współczucia.


I wtedy Travis popełnił błąd, wyobrażając sobie ją na łóżku przykrytym czarnym aksamitem...

Jednym ruchem przyciągnął ją do siebie. Żadne z nich nie udawało, że to przypadek. Tak bardzo jej pragnął, a ona też tego chciała. Nie pamiętał, które z nich zainicjowało pocałunek. Po­tem nastąpiła reakcja łańcuchowa, nad którą nikt nie potrafiłby już zapanować. Byli jakby w innym wymiarze rzeczywistości. Tam, gdzie nie liczy się rozum, a tylko czysty zwierzęcy in­stynkt.

Ru przypominała mu kotkę syjamską. Smukła, elegancka, trochę zbyt zimna. Po jakimś czasie odniósł wrażenie, że ma do czynienia z prawdziwą tygrysicą. Szybką, zdecydowaną, pełną pasji i namiętności. Czuł jej ciało na swoim. Wdychał jej słodki zapach - woń pobudzonej kobiety. Słyszał jej krzyk, a potem usłyszał własny. Nigdy wcześniej tego nie robił. Bez względu na to, jak dobrze mu było, zawsze się kontrolował. A przecież teraz chodziło o seks, który odciągnąłby jego uwagę od kłopo­tów. Przecież tego chciał i twierdził, że tylko to może Ru ofia­rować. Problem polegał na tym, że to niczego nie zmieniało. Kiedy tylko podniecenie opadło, jego umysł zaczął błyskawicz­nie pracować.

- Jeśli nie zaśniesz teraz, to nie ma już dla ciebie ratunku - odpowiedziała żartobliwie.


Faktycznie, oczy mu się zamykały. I nic nie mógł na to poradzić.

- Jeśli zasnę, obudź mnie koniecznie, gdy odezwie się Lyon, dobrze? - zdążył jeszcze powiedzieć.

Ru pochyliła się i pocałowała go w czoło. Zanim podniosła głowę, spał.

Świtało, kiedy rozległ się dźwięk telefonu.

Trav obudził się lekko zdezorientowany zapachem kawy, bekonu i seksu. Nie jest to najgorszy sposób na rozpoczęcie dnia, pomyślał.

Dźwięk głosu w drugim pokoju natychmiast przywołał go do rzeczywistości. Chwycił za słuchawkę telefonu stojącego na szafce przy łóżku.

Rozmawiali przez ponad dziesięć minut. Ru odłożyła swoją słuchawkę, jak tylko Trav włączył się do rozmowy, ale stanęła w drzwiach pokoju, przyglądając się mu z niepokojem.

Nie miał ochoty rozmawiać. Chętnie pominąłby pytania Ru milczeniem, ale nie chciał jej ranić.

- Pewne drobiazgi wskazują na to, że Matt udał się w tym kierunku. Udało im się zlokalizować go gdzieś w okolicach Knoxville. Tam ślad się urywa, ale Lyon trzyma rękę na pulsie. Wszystko się wkrótce wyjaśni.

Czekała, aż powie coś jeszcze, ale Trav zerwał się na równe nogi i popędził do łazienki, zatrzaskując drzwi za sobą.

Ru wsłuchiwała się w dźwięk prysznica, próbując nie czuć się urażona. Trav był chory ze zmartwienia. Jaki ojciec by nie był? Najgorsza w tym wszystkim była niewiedza, wyobrażanie sobie najgorszego i uczucie bezsilności. Wyjazd do Tennessee nie mógł niczego pomóc, jeśli nie było wiadomo, gdzie szukać. Tennessee jest olbrzymim stanem, kiedy się szuka jednego ma­łego chłopca.

Stojąc przy blacie, Travis w pośpiechu zjadł śniadanie. Na­stępnie wyciągnął komputer, który stał zapakowany. Przez go­dzinę wszystko popodłączał, a potem spędził resztę przedpołud­nia, czekając na kontakt z Lyonem, chory z niepokoju. Mając tylko pojedynczą linię telefoniczną, bał się odejść od komputera, żeby nie stracić ewentualnego połączenia.

Ru żałowała, że nie zna się na obsłudze komputera. Nie wiedziała nawet, jak posługiwać się programem Windows.

Przygotowała kanapki i kawę. Co jakiś czas podsuwała Tra-visowi coś do zjedzenia.

- A propos Splotcha, jeśli nie jestem ci potrzebna, pójdę do panny Cal i może wyprowadzę psa.

Travis nie potrzebował jej i oboje dobrze o tym wiedzieli, ale był zbyt grzeczny, aby powiedzieć jej to wprost.

Poszła wyprowadzić psa. A właściwie miotała się na końcu smyczy, podczas gdy Skye pędził w górę, a potem w dół zbo­cza, wąchając wszystko po drodze. Co jakiś czas przyglądał się jej badawczo, jakby sprawdzał, czy się odpowiednio zachowuje.

Wiedziała dobrze, że nie może dojść z tym psem do szosy. Trav mówił, że Skye ma skłonności do zaganiania samochodów w stado. Próbowała dawać mu sygnał ręką, ale pies udawał, że nie rozumie i ciągnął ją dalej za sobą.

Kiedy wróciła do domu zdyszana, ale zadowolona ze space­ru, zastała Trava w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Tkwił przy komputerze, wpatrując się w ekran. Przekonała go, żeby choć na chwilę wyszedł na świeże powietrze, bo długo tak nie pociągnie. Zatelefonowała też do koordynatora ochotników i poinformowała go, że Trav wygrzebał się już z grypy, ale ma w tej chwili dość poważne kłopoty rodzinne i na razie nie będzie mógł dostarczać posiłków.

rają się tam ostro do roboty, żeby nie spóźnić się z otwarciem. Powiem Moe, gdzie pani jest, jak tylko ją zobaczę. Proszę po­zdrowić Trava ode mnie i dać znać, gdyby czegoś potrzebował.

Ru starała się zrozumieć, co jej rozmówca powiedział. A więc Moselle wkrótce tu będzie. Wcale nie poprawiło to jej samopoczucia. Natomiast jeśli chodzi o podłogę w restauracji, to nie miała najmniejszego pojęcia, o co tu chodzi. Może do obowiązków zastępcy kierownika należy szorowanie, pastowa­nie, czy co tam oni robią z tą podłogą. A jeśli tak, to Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie będą jej obowiązki.

Kiedy Trav wrócił, szybko podała mu parujący kubek.

- Proszę, wypij to. Od razu poczujesz się lepiej. A teraz powiedz mi, co się działo, kiedy ten szalony pies robił ze mnie idiotkę.

Udało mu się uśmiechnąć, ale mogło to przekonać tylko kogoś, kto go nie znał. Ru wiedziała, że umiera nadal z nie­pokoju.

- Przynajmniej wiadomo, gdzie się to zaczęło. Tylko nie wiadomo, jak się to skończy. Dzieciak odpowiadający opisowi Matta kupił bilet autobusowy do Knoxville.

- I...

- I mógł wysiąść gdziekolwiek na całej trasie. Na wschód od Nashville na autostradzie I-40 autobus, którym chłopiec po­dróżował, uczestniczył w zderzeniu jedenastu samochodów, więc podstawiono drugi, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek spraw­dzał bilety.

dotrzeć tutaj. Sharon powiedziała, że naprawdę się wściekł, kie­dy znalazł te wszystkie listy. Nie chciał z nią rozmawiać. Za­mknął się w pokoju. Myślała, że taka sytuacja potrwa przez jakieś dwa dni, a potem złość mu przejdzie.

- W zasadzie nie powiedziała. A na zdjęciu tego za bardzo nie widać. Ale jestem pewny, że są niebieskie. Holidayowie zawsze mieli ciemnoniebieskie oczy.

- Może ma oczy po Sharon.

- Ona też ma niebieskie. Trochę jaśniejsze niż moje. Jest blondynką. Jej rodzice pochodzili ze Szwecji. O ile mogę coś powiedzieć na podstawie tego zdjęcia, Matt jest mieszanką na­szych cech. Jest ładnie opalony. Niebrzydki dzieciak, o ile wiem.

Westchnął ciężko.

- Naprawdę nie mogę już znieść tego oczekiwania.

- Ależ możesz - odpowiedziała Ru spokojnie. - Możesz znieść wszystko, co ci zgotował los. Jesteś jak mustang, ale sądzę, że nie będzie to łatwe. Ważne jest, że czekasz na niego tutaj, więc będzie cię mógł znaleźć. Musisz być cierpliwy. Zaj­


mie mu to na pewno trochę czasu. Ja sama byłam przekonana, że podróż tutaj będzie trwała wiecznie, a jechałam tylko z Geor­gii. Pomyśl tylko, jak musi się czuć Matt, który próbuje tu dotrzeć aż z Kalifornii.

Milczeli przez chwilę. Mimo wspólnie spędzonej nocy nie istniało między nimi żadne napięcie. Ru myślała, że będzie się czuła trochę niepewnie, ale sprawa Matta przesłoniła wszystko.

Podała Travisowi szklankę z gorącym mlekiem.

- Znam inne lepsze sposoby - powiedział Trav, uśmiechając

się.

- Więc... - przerwała, rumieniąc się aż po korzonki wło­sów. - Przestań się wygłupiać. Idź na spacer, a ja będę odbierała telefony.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

To zabawne, jak szybko człowiek nabiera różnych nawyków, nawet sobie z tego nie zdając sprawy, myślał Trav, biegnąc szosą. Ru Roberts stała się dla niego takim właśnie nawykiem. Jak cukier do kawy. Jak oddychanie.

W bardzo krótkim czasie przyzwyczaił się, że Ru jest przy nim, że kręci się po domu. Obserwował ją, jak marszczy brwi nad książką czy przygryza wargę, próbując się nie śmiać. Cza­sami przyglądał się jej, jak spała, wydając śmieszne odgłosy.

Nie wyobrażał sobie, że w jakimś momencie jej tutaj nie będzie. Miał dość często do czynienia z kobietami. Kochał je i tracił. Jeśli dochodziło do jakiegoś stałego związku, dość szyb­ko ów związek się rozpadał. Może zależało to od tego, czego spodziewał się po kobiecie, a może od tego, czego kobiety za­zwyczaj oczekiwały od mężczyzny.

W momencie gdy poznał Sharon, był bardzo z siebie dumny, bo właśnie awansował. Potrącił ją przypadkowo, wylewając jej drinka na sukienkę. Kiedy próbował niezgrabnie wytrzeć plamę, powiedziała mu, żeby lepiej odwiózł ją do domu, gdzie będzie się mogła przebrać.

Oczywiście zrobił tak, jak prosiła i już nie wrócili na to przyjęcie. Kiedy wychodził od niej następnego dnia po połu­dniu, był zakochany po uszy. Połowa mężczyzn w bazie kochała


się w niej. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrała właśnie jego, ale tak się stało. Dwa dni później oświadczył się jej. Po trzech tygodniach Sharon podjęła decyzję.

- Dlaczego by nie - skwitowała jego oświadczyny.

Nie zdawał sobie sprawy, że kiedy kobieta mówi coś takiego, chodzi jej o to, że odpowiada jej taka sytuacja, dopóki nie trafi się coś lepszego.

W przypadku Kelli kierował się czymś innym. Uważał, że jeśli znajdzie żonę, będzie mu łatwiej poradzić sobie z synem, o którego istnieniu właśnie się dowiedział. Szybko się dogadali. Stwierdziła, że jest naprawdę słodki.

Słodki! Można to i tak określić. Dwa miesiące później, kiedy był w trakcie budowy domu, powiedział Kelli, że nie może jechać z nią na narty. Wściekła się na niego i oświadczyła, że oczekiwała czegoś więcej od ich związku.

- Nie oszukuj się, Trav! Ty wcale nie potrzebujesz żony, tylko opiekunki do dziecka - zakończyła swoją wypowiedź.

Do czasu pojawienia się Ru jego stosunek do kobiet był raczej negatywny. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Zajął się jeszcze intensywniej budową i urządzaniem domu dla Matta, którego chciałby mieć przy sobie na stałe.

Zanim zorientował się, co się dzieje, znowu wpadł po uszy w kolejny związek. Przywiązał się do kobiety, która potrafiła w spokoju wysłuchać, co ma do powiedzenia, znikać, gdy chciał o czymś pomyśleć, skłonić go do ponownego przemyślenia pewnych spraw i spojrzenia na nie z innej perspektywy. Jak na kobietę, której świat rozpadł się na drobne kawałki, była zadzi­wiająco rozsądna. Potrafiła go zmusić do regularnych posiłków, odrywania się od pracy co jakiś czas i sensownego reagowania na niektóre zdarzenia.


Nie miał żadnych wątpliwości. Zaangażował się bardziej w tę znajomość, niż tego chciał.

Lyon zgłaszał się co dwie godziny, chociaż nie miał w zasa­dzie nic nowego do powiedzenia. W końcu Ru zmusiła Travisa, żeby się położył, twierdząc, że Matt jest na tyle inteligentny, żeby znaleźć sobie jakieś schronienie na noc.

Pogoda była okropna, wiał silny wiatr, cały czas padało, a nad ranem deszcz przeszedł w grad. Trav sypiał zawsze przy otwartym oknie, nawet w środku zimy. Lubił słuchać, jak deszcz stuka o szyby. Czuł się wtedy odizolowany od rzeczywistości w swoim własnym świecie. A jeszcze milszy był dźwięk gradu bębniącego o dach. Leżał i wsłuchiwał się w odgłosy otaczają­cego go świata. Ru jeszcze spała z głową na jego ramieniu.

Po ostatniej rozmowie z Lyonem był w rozpaczy. Ciągle żad­nej wiadomości. Czuł się zupełnie bezradny, więc nie zwrócił nawet uwagi, gdy Ru mówiła coś o prysznicu. Rozważał możli­wość napicia się czegoś mocniejszego. Ale zdawał sobie sprawę, że to i tak niewiele by mu pomogło. Problem ciągle istniał i Trav nie bardzo wiedział, jak sobie z nim poradzić.

Kiedyś jakiś lekarz powiedział mu, że ma predyspozycje do alkoholizmu. Zalecił mu abstynencję lub w najgorszym przy­padku umiarkowane picie. Trav optował za umiarkowaniem, ale znając siebie, wiedział, że jeśli w obecnym stanie ducha zacznie pić, trudno mu będzie odejść od butelki.

Potrzebując tak rozpaczliwie drinka, wybrał zupełnie inne rozwiązanie. Dołączył do Ru pod prysznicem. Do tej pory tra­ktował seks jako rodzaj sportu.

Aż do spotkania z Ru.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak na niego działa. Wyglą­


dało to tak, jakby dopiero teraz uczył się, o co w tym wszystkim chodzi. Patrzył na nią z czułością. Nie mógł się nadziwić, że ciągle jest u jego boku. Nigdy dotąd nie przeżył takiej nocy jak ta. Wszystko, co robili, miało swój cel. Osiągnęli rozkosz, o ja­kiej nigdy przedtem nawet nie marzył.

Niestety, nie miał już czasu, żeby rozpamiętywać te wspa­niałe chwile. Rzeczywistość dopadła go, gdy tylko otrząsnął się ze snu. Miał nadzieję, że w końcu otrzyma jakieś dobre wiado­mości od Lyona.

Ru przewróciła się na drugi bok, mrucząc coś pod nosem. Powoli, starając się jej nie obudzić, wstał z łóżka i ruszył do łazienki.

Brak wiadomości to dobra wiadomość, pocieszał się. Żad­nych wieści z Kalifornii! Trav sprawdzał każde dostępne mu źródło, podczas gdy Ru wzięła prysznic, ubrała się i przygoto­wała śniadanie.

Próbował po raz kolejny. I znowu nic.

Przypomniał sobie różne zdjęcia dzieci, które zrozpaczeni rodzice zamieszczali wszędzie, gdzie się tylko dało. Zorganizo­wano nawet parę lat temu specjalną kampanię. Czy się powiodła, Trav nie wiedział. A czy coś może pomóc, jeśli dzieciak decy­duje się na ucieczkę z domu?

Sharon uważała, że Matt chce do niego dotrzeć na własną rękę. Jak dotąd, nic nie wskazywało na to, że został porwany, ale czy to wiadomo, co się wydarzyło od momentu, gdy chłopiec wsiadł do autobusu?

Klnąc na własną bezsilność, Trav jeszcze raz wykręcił numer telefonu byłej żony.

- Do licha, Sharon! Potrzebuję aktualnego zdjęcia Matta,


żeby działać. To, które mi dostarczyłaś, jest tak niewyraźne, że Matt wygląda na nim tak, jakby miał wąsy.

- A co ja mogę zrobić, skoro mam tylko taką fotografię? Poza tym przestań na mnie krzyczeć. Dzięki Bogu, nie jestem już twoją żoną, a poza tym to nie jest moja wina.

Nic nigdy nie było z winy Sharon. Nie było jej winą, że zaszła w ciążę, jak również to, że zawsze chciała mieć więcej, niż on był jej w stanie zapewnić. Ale to z własnej winy nie była już jego żoną. Kolejnym jej błędem było niepowiadomienie go o tym, że został ojcem. Nie pamiętała o tym wszystkim, dopóki dzieciak nie zaczął stwarzać kłopotów wychowawczych w szkole.

O ósmej dziesięć zatelefonował do biura Lyona. Liczył, że usłyszy jakąś pocieszającą wiadomość. Sekretarka poinformo­wała go, że pan Lawless jest w chwili obecnej nieuchwytny. Kiedy powiedział jej, że jest krewnym Lyona, dowiedział się, że pani Lawless jest na porodówce, a pan Lawless pojechał tam, aby ją podtrzymać na duchu.

Trav odłożył słuchawkę. Czekanie jest najgorsze. Chciałby


w to wierzyć! Niestety, wiedział, że są gorsze rzeczy. Jeśli kie­dykolwiek wierzył w szczęśliwe zakończenia, to było to bardzo dawno temu.

Ru weszła do pokoju. Przyniosła mu kubek kawy z mlekiem.

- Drzewa zaczynają pokrywać się lodem. Trav nie zdążył jeszcze wyjrzeć przez okno.

Travis czuł potrzebę zrobienia czegoś, dlatego chciał pójść sam do panny Cal, ale zdawał sobie sprawę, że Ru ma rację.

- Włóż na siebie coś nieprzemakalnego. Gdzieś tu musi być moja kurtka. Powiedz pannie Cal, że zjawię się dzisiaj, żeby wyprowadzić psa, tylko trochę później. Sprawdź, czy nie po­trzebuje nafty do lamp na wypadek, gdyby wysiadła elektrycz­ność. Ach i jeszcze jedno, Ru. Włóż jakieś odpowiednie buty, dobrze? Bo jeśli się poślizgniesz i, nie daj Bóg, złamiesz nogę, nie będę miał czasu, żeby cię szukać.

Zachowywał się tak, jak gdyby ostatnia noc wcale nie miała miejsca. A przecież oboje dobrze wiedzieli, że się zdarzyła.


Prędzej czy później trzeba będzie o tym porozmawiać, ale teraz były ważniejsze sprawy.

- Hej - powiedział. - Uważaj, proszę, dobrze?

Nie były to przeprosiny, ale coś w tym rodzaju.

Ru uniosła głowę, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Po­dobał jej się zapach Outer Banks, tak inny niż w Atlancie, a na­wet w Lawrenceville.

Odetchnęła jeszcze raz. Powinna przemyśleć to, co się z nią dzieje. Ostatnia rzecz, jakiej się spodziewała, to miłość. Nie przypuszczała, że będzie się jeszcze mogła zakochać. A już na pewno nie w takim miejscu i nie w kimś takim jak Travis Holiday.

Był zupełnie inny od ludzi, z którymi miała dotychczas do czynienia. Mógł być oficerem i dżentelmenem, ale jej ma­ma od razu by powiedziała, że nie należy do ich sfery. Zawsze była snobką. Nazwisko znaczyło dla niej więcej nawet niż pie­niądze.

Niż moralność.

W pewnym momencie zawaliło się całe jej dotychczasowe życie. Wszystko, w co wierzyła i co było dla niej naprawdę ważne. Skandal związany z jej ojcem prawie ją zniszczył. Ale kiedy tylko zaczynała się nad sobą litować, stawała jej przed oczyma matka.

Otuliła się mocniej kurtką Trava. Ziąb był przenikliwy. Szła ostrożnie ścieżką, która wiła się wśród dębów, sosen i świerków. Niektóre z nich były połamane na skutek wiatrów i przypływu. Niedaleko strumienia, gdzie ziemia stawała się błotnista, ktoś - najprawdopodobniej Trav - ułożył deski. Były mokre, ale nie zamarzły, więc mogła iść po nich bez obaw. Starała się jak


najszybciej dotrzeć do niewielkiego domku z prześlicznym gan­kiem. Przez cały czas rozmyślała o rodzinie. Swojej i jego.

Nie wiedziała zbyt wiele o rodzinie Trava, ale wątpiła, czy ktokolwiek z jego przodków należał do Cór Konfederacji czy też Synów Weteranów Konfederacji, a przynajmniej do Ligi Południa. Od dziecka wpajano jej, jak ważna jest tradycja i do­stosowywanie się do pewnych standardów.

Starała się i nawet wierzyła w tradycję, Południe i świętość związku małżeńskiego. Ale jej wiara poddana została ciężkiej próbie. W tym dziwnym, ciągle się zmieniającym świecie wszy­stko to, czego ją uczono, wydawało się nie mieć najmniejszego zastosowania.

A w jaką tradycję wierzy Trav? Miała wrażenie, że w głębi duszy jest bardzo podobny do niej. Widziała go w różnych sytuacjach i za każdym razem zaskakiwał ją pozytywnie.

Poza tym wyczuwała w nim siłę, której dotąd nie spotkała u żadnego mężczyzny. Może po prostu miał silny charakter. Może właśnie dlatego, nim jeszcze jej dotknął, chciała być z nim i zastanawiała się, jak czułaby się w jego ramionach. Ważne dla niej było to, co Trav o niej myśli.

Miała trzydzieści cztery lata i dobrze znała swoje mocne i słabe strony. W jej wieku i z jej doświadczeniem można było się spodziewać, że ma dość rozsądku, by trzymać się z daleka od kłopotów.

Westchnęła. Otrzepała buty z piasku i zastukała do drzwi. - Panno Cal, to ja, Ruanna.

Po półgodzinnej wizycie u staruszki Ru ruszyła do domu z listą zakupów do zrobienia. Obiecała pannie Cal, że któreś z nich wpadnie pod wieczór i zabierze psa na spacer. Skye, który


był mądrym zwierzęciem, prawdopodobnie schował się przed marznącym deszczem w swojej budzie.

- Do zobaczenia wieczorem, psino - zawołała, zapomina­jąc, że Skye jest głuchy. - Trav na pewno zabierze cię na spacer.

Powoli szła w stronę domu, podziwiając surowe piękno ota­czającej ją przyrody, kiedy nagle coś mignęło jej przed oczami. Jej uwagę zwrócił nieoczekiwany nich.

Na pewno nie było to nic godnego uwagi, ale zatrzymała się na chwilę.

- Halo, czy jest tam kto? - zawołała. Jedyną odpowiedzią była cisza.

Była trochę niespokojna. To nic takiego, tłumaczyła sobie w myślach, przestań się bać. Kto o zdrowych zmysłach space­rowałby w taką pogodę? Jednak coś widziała. Na pewno to coś się poruszyło w zaroślach, a może to był tylko cień?

- Kimkolwiek jesteś, jeśli podejdziesz blisko do strumienia, uważaj na deski, bo zaczynają być śliskie - zawołała ostrzegawczo.

I znowu nie było żadnej odpowiedzi.

W zasadzie Ru nie oczekiwała jej. To mogła być sarna, a może kruk czy jakiś inny większy ptak. Naprawdę nikt nor­malny nie chodziłby teraz po lesie.

Może to dzikie psy?

- Przestań myśleć o takich bzdurach - skarciła się głośno. Nagle ktoś kichnął. Tuż za nią. Zamarła.

Czy zwierzęta kichają?

- Posłuchaj, jeśli masz kłopoty, odezwij się lepiej, bo nie zamierzam sterczeć tutaj ani chwili dłużej, niż to konieczne. Pogoda robi się coraz gorsza. - Głos jej drżał. Oczywiście zwa­liła to na zimno. - Nie żartuję. Jeśli potrzebujesz pomocy, ode­zwij się. Jeśli nie, idę stąd.


Tym razem to było skamlenie. I było w nim coś dobrze jej znanego.

- Skye? To ty?

Wtedy przypomniała sobie, że przecież ten pies jest głuchy i nie słyszy jej. Starała się sobie przypomnieć, jakim ruchem należy go przywoływać.

- O mój Boże!... - wyszeptała, kiedy pies i chłopiec wynu­rzyli się spod ociekających wodą gałęzi wielkiego cedru.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Z początku Ru chciała z nimi wrócić do panny Cal. Byli akurat w połowie drogi między domem staruszki i Travisa.

- Zgubiłeś się? Co się stało?

Skye poszczekiwał i radośnie kręcił się wokół jej nóg. Chło­pak wyglądał na zmęczonego i przerażonego.

- Mieszkasz tu gdzieś w okolicy?

Nie mógł pojawić się tu z daleka. Nie był odpowiednio ubra­ny. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na taką pogodę tylko w cienkiej kurtce. Miał przy sobie plecak. Prawdopodob­nie z książkami szkolnymi.

Zaczęła się zastanawiać, czy dzieci nadal noszą książki do szkoły, czy może komputer już dawno je zastąpił.

- Słuchaj, jeśli spóźniłeś się na szkolny autobus, chodź ze mną do domu. Zatelefonujemy do twoich rodziców i poprosimy, żeby przyjechali po ciebie.

Chłopiec wpatrywał się w nią z uwagą. Jedyne, co mogła ujrzeć na jego twarzy okutanej kapturem, to wielkie, ciemne oczy i mały zaczerwieniony nos. Biedny dzieciak! Wyglądał na tak bardzo przemarzniętego i zagubionego, że po prostu miała ochotę go mocno przytulić. Najlepiej jednak będzie go zabrać do domu. Trav będzie wiedział, co trzeba zrobić.

- Słuchaj, nie wiem jak tobie, ale mnie jest potwornie zimno. W domu mam gorącą czekoladę. A jeśli chodzi o Skye'a...


Znowu byłeś w strumieniu, łobuzie, i na pewno zrobiłeś podkop pod płotem.

Ruszyła w kierunku domu, mając nadzieję, że dwójka, którą spotkała, pójdzie za nią. Nie wiedziała, co robić, jeśli tak się nie stanie. Skye jakoś sobie poradzi, jeśli ruch na drodze nie nasili się, ale chłopak?...

- Wiesz, on jest głuchy. Można się z nim porozumiewać za pomocą sygnałów, ale wpierw trzeba zwrócić na nie jego uwagę. Jeśli zdarzy się, że odbiegnie od ciebie gdzieś daleko, może być poważny problem. A ty masz psa?

Chłopiec pokręcił przecząco głową.

- Ten pies to prawdziwy artysta, jeśli chodzi o ucieczki. Jego właścicielka pewnie będzie chciała ci osobiście podziękować, że go złapałeś. Znasz pannę Cal? Oj, uważaj na sznurowadła!

Chłopiec miał na sobie te okropne buty, które noszą obecnie wszystkie dzieciaki. Duże, ciężkie, niezgrabne, z obowiązkowo rozwiązanymi sznurowadłami. Jest to chyba jakaś forma protestu przeciwko nakazom rodziców. Tak zresztą było, jest i będzie.

Chłopak powoli ruszył za nią z rękoma w kieszeni. Jeśli potknie się o swoje sznurowadła, wyląduje buzią w błocie, ale nie sądziła, żeby chciał słuchać, co ma robić.

Skye z głośnym szczeknięciem zaczął biegać między nimi, trącając to jedno, to drugie swoim zimnym, wilgotnym nosem.

- To jest pies pasterski, a my jesteśmy jego stadem. Myślę, że daje nam do zrozumienia, żebyśmy się trzymali bliżej siebie


i szli szybciej. Wyraźnie ma już dość tej wstrętnej pogody. I trudno mu się dziwić.

Mimo że było mu bardzo zimno, chłopiec starał się tego nie okazywać. Prawdopodobnie myślał o tym, co go czeka.

- Zostałeś dłużej po lekcjach w szkole, prawda? Potrząsnął głową.

- To już niedaleko. Jeśli martwisz się o Skye'a, to nie ma takiej potrzeby. Zatelefonuję do jego właścicielki i powiem jej, gdzie jest, a Trav, to znaczy komandor Holiday, spróbuje się skontaktować z twoimi rodzicami, żeby powiedzieć im, gdzie jesteś. Do czas ich przyjazdu wysuszymy twoje ubranie, zjesz coś i napijesz się gorącej czekolady. Zgoda?

- Czy... czy znasz mojego ojca? Nareszcie! Jednak ten chłopiec potrafi mówić.

- Obawiam się, że nie znam wielu ludzi w tej okolicy, ale mój przyjaciel zna wszystkich na wyspie. Mieszkasz w Buxton czy którymś z pozostałych miasteczek?

Chłopiec znowu zamilkł.

Zastukała, trzymając chłopca jedną ręką, na wypadek gdyby chciał zmienić zdanie i prysnąć, a Skye'a drugą z tego samego zresztą powodu.

- Travis, przyprowadziłam gości. Ściągaj buty, chłopcze! Skarpety też pewnie masz mokre.

Otworzyła drzwi i zaczęła otrzepywać buty z piasku i błota.


Skye zaskowyczał i radośnie rzucił się do środka, prawie ją wywracając.

- Wracaj, ty śmierdziuchu! Mógłbyś go złapać, kochanie? - zwróciła się do chłopca.

Chłopiec rzucił się za psem, a Ru stała w korytarzu, wpatru­jąc się w ślady na jeszcze przed chwilą błyszczącej podłodze.

Zamykała drzwi wejściowe, kiedy pojawił się Trav.

Od tej chwili wypadki potoczyły się szybko, ale zupełnie nie po jej myśli. Chłopiec potknął się o psa i wylądował na podło­dze, a uradowany Skye skoczył na Trava, zostawiając ślady brudnych łap na jego czystej koszuli.

Trav spojrzał na Ru stojącą na środku pokoju i z trudem powstrzymującą się od śmiechu.

- Czy mogłabyś mi wyjaśnić, o co tutaj chodzi?

- Zobacz, kogo znalazłam! A może to oni znaleźli mnie? Nie jestem pewna. Jeśli nie chcesz Skye'a w mieszkaniu, a uwierz mi, że zrozumiem cię w takiej sytuacji - powiedziała, krzywiąc się, gdy doleciał ją zapach mokrego psa - otworzę mu jakąś puszkę i zrobię posłanie na ganku, dopóki nie odprowa­dzisz go do panny Cal.

Trav poczuł łomotanie pod czaszką i sztywność w karku. Pochylił się nad chłopcem i przyjrzał się jego kręconym wło­som, parze wielkich, brązowych oczu i oliwkowej cerze. Poczuł, że sztywnieje.

Pies był wszędzie i obwąchiwał każdy kąt pokoju.


Kosztowało go ogromnie dużo wysiłku, by jego twarz pozo­stała bez wyrazu, a przecież wszystkie jego marzenia i nadzieje rozwiały się w jednym momencie.

Travis usiłował zachować spokój.

Trav milczał i patrzył na chłopca. Mały starał się panować


nad sobą, ale łzy same płynęły mu po policzkach. Naprawdę niemożliwe jest pozostać obojętnym wobec łez dziecka. Bur­czenie w brzuchu chłopca przerwało nienaturalną ciszę i napię­cie jakby trochę opadło.

- Idź się umyć, a zaraz potem dostaniesz coś do jedzenia.

- Tędy, kochanie. - Ru pokazała mu drogę do łazienki. -Znajdziesz tam wszystko, co trzeba.

Ton jej głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, po czyjej była stronie. Trav na razie jeszcze nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić i chociaż wiedział, że Matt w niczym nie zawinił, trudno mu było pogodzić się z tym wszystkim.

Niech się Sharon podenerwuje jeszcze trochę, pomyślał. Zasłu­żyła sobie na to. Parę bezsennych godzin pozwoli jej zastanowić się nad tymi wszystkimi kłamstwami, których się dopuściła.

Wszystko stało się dla niego jasne, kiedy spojrzał w te olbrzy­mie, brązowe oczy. Kiedy mieszkali w Wildwood w New Jersey, Luis Galanos, w połowie Grek, a w połowie Włoch, podbijał serca wszystkich kobiet w bazie - nawet mężatek. W tej grupie musiała być również i jego żona, o czym się właśnie dowiedział.

Czasami docierały do niego jakieś plotki, ale je ignorował. Baza wojskowa, nawet wówczas, kiedy większość personelu mieszka poza nią, jest pewną zamkniętą społecznością. Wię­kszość plotek rodziła się z nudy, a on był zawsze zajęty.

Ale niektóre żony nudziły się bardzo, w tym i Sharon. Wła­ściwie nie miał nic przeciwko temu, kiedy kilka z nich zorgani­zowało wycieczkę do Atlantic City do kasyn gry. Grywał cza­sami w pokera, ale poza tym hazard zupełnie go nie interesował. Ale nie uważał go też za grzech śmiertelny. Sharon jeździła do Atlantic City dość często. Kiedy dowiedział się, że jeździ tam sama, zaproponował, żeby znalazła sobie inne hobby, trochę


bliżej domu, ale nie naciskał. Wtedy żyli już bardziej obok siebie niż razem.

Docierały do niego różne plotki. Jeden z kolegów doniósł mu, że widział Sharon w kasynie z Galanosem, ale kiedy ją o to zapytał, powiedziała, że go tam spotkała przypadkowo. Trzy tygodnie później rozstali się. Następną wiadomość miał od niej z Nevady, gdzie wystąpiła o rozwód.

Po kilku latach nie pamiętał już wcale, że kiedyś był żonaty, i wtedy Sharon odnalazła go, po to tylko, żeby mu powiedzieć, że jest ojcem. Ponoć była w ciąży, kiedy się rozstali. Przyzwy­czajenie się do myśli, że ma syna, zajęło Travisowi sporo czasu. Kiedy się o tym dowiedział, chciał natychmiast polecieć do Kalifornii, gdzie Sharon mieszkała ze swoim drugim mężem, dwoma córkami i synem, który okazał się jego dzieckiem.

Zostawił całą sprawę w jej rękach. Obiecała chłopakowi de­likatnie o tym powiedzieć, ale Matt miał w tym czasie jakieś problemy w szkole, więc nie była to odpowiednia pora, by prze­wrócić całe jego życie do góry nogami. To było pierwsze wy­tłumaczenie, potem słyszał kolejne. Przyjmował je do wiado mości, ale jednej rzeczy dopilnował. Od razu zaczął wysyłać jej alimenty, a do chłopca listy, zdjęcia i prezenty. Budował też dom. Miał nadzieję, że kiedy skończy budowę, przywiezie tu Matta i może chłopak zechce z nim zamieszkać.

Teraz myśląc o tym wszystkim, zaczął kląć.

Galanos był cywilnym pracownikiem. Travis znał go tylko z widzenia i z niezbyt dobrej opinii. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by go winić o rozpad swojego małżeństwa. Rozpadło się ono na długo przedtem, nim Sharon poznała tego człowieka. Ale to właśnie jego oczy patrzyły na Trava z twarzy chłopca, który miał być jego synem.


Ru była naprawdę wściekła na Travisa. Złapała go za ramię.

Ru spojrzała na niego z żalem. Była naprawdę urażona.

Wyszła, cicho zamykając drzwi.

Trav żałował, że nie trzasnęła nimi. Próbował poradzić sobie z bólem, który go dopadł, gdy przekonał się, że Matt nie jest jego synem. To nie po raz pierwszy jego marzenia i plany brały w łeb. Nagle pomyślał o Matthew. A co z nim? Myślał, że ja


jestem jego ojcem. Jeśli się dowie, że to nieprawda, jak to wpłynie na niego?

Zaczął nasłuchiwać. Prysznic szumiał przez cały czas. Sły­szał, jak Ru z wściekłością trzaska garnkami w kuchni. Zacho­wywała się jak typowa kobieta, która jest wściekła i chce, żeby cały świat dowiedział się o tym.

Znalazł trochę rzeczy i poszedł z nimi do kuchni.

- Jak myślisz, czy będą pasowały na Matta?

Chyba nie była w stanie mu wybaczyć.

- Ru, nie staraj się osądzać mnie, kiedy nie wiesz wszystkie­go. Proszę.

Naprawdę nie wiedział, jak to chłopcu wytłumaczyć. No bo jak wyznać dwunastolatkowi, że nie dość, iż jego matka była niewierna, to jeszcze na dodatek tak kłamała.

Przecież nie może tego powiedzieć Mattowi. Naprawdę sobie na to niczym nie zasłużył. I nie był niczemu winny.

- Wiesz, skontaktuję się chyba z Lyonem i odwołam poszu­kiwania.


Skye leżał znowu na kanapie, ale Trav nawet się nie silił, aby go z niej zgonić.

Wykręcił numer Sharon.

- Sharon? Tu Travis. Matt znalazł się. Jest cały i zdrowy. Wsadzę go do samolotu, ale dopiero za kilka dni. Niech sobie trochę odpocznie.

Potem zatelefonował do Lyona i dowiedział się, że Lawles-sowie mają córeczkę i że mama i córka czują się dobrze, a tata nadal jest w szoku.

Zaczął się śmiać. I to ma być agent federalny! Zostawił mu wiadomość.

Kiedy skończył telefonować, postanowił odprowadzić Skye'a do panny Cal.

- Chodź, Skye. Wrócisz do domu, zanim się twoja pani zorientuje, że uciekłeś. I pamiętaj, ucieczka nigdy niczego nie rozwiązuje.

Zajrzał do kuchni.

Po dziesięciu minutach Travis nadal siedział na kanapie z psem obok siebie. Okazało się, że Matt miał ze sobą każdy list, który ojciec do niego napisał. Wiedział więc o wszystkim,


co Trav dla niego planował. Znał całą historię rodziny. Trav zamyślił się.

- Tato?

- Tak, Matthew? - odpowiedział Trav, czując się o sto lat starszy.

- Czy to boli, jak się golisz elektryczną maszynką? Pytam, bo mama, jak goli sobie nogi, to mówi, że to nieprzyjemne, a ojczym ma brodę, więc nie wie nic na ten temat.

- A dlaczego chcesz to wiedzieć?

- Zapomniałem szczoteczki do zębów i pasty.

- Wszystkie potrzebne rzeczy znajdziesz w łazience w dru­giej szufladzie po lewej stronie.

- Dziękuję. Wyczyszczę zęby po jedzeniu.

- Wiesz co, skoro już przejechałeś taki szmat drogi, żeby się ze mną zobaczyć, to myślę, że możesz tu trochę zostać i zwiedzić okolice.

Matt spojrzał w okno, za którym szalała wichura.

pies. Ru mówiła mi, że jest głuchy. Ale mnie się wydaje, że on słyszy, ale tylko to, co chce. Czasami lepiej tak się zachowywać, wiesz?

Trav spoglądał to na chłopaka siedzącego przy stole, to na Ru kręcącą się po kuchni. Zdał sobie sprawę, że nie potrafi bez niej żyć. Nadal nie wiedział, jak to wszystko rozegrać. Ale jeśli chodzi o chłopca, to był pewien jednego - nie może go odesłać do Sharon. Nie potrafiłby tego zrobić żadnemu dziecku, a to było dla niego szczególne...

Prędzej czy później będzie mu musiał powiedzieć prawdę, ale na pewno nie teraz. Może wtedy, kiedy chłopak dorośnie i zrozumie, że życie ludzkie bywa bardzo skomplikowane.

- Ru lubi białe mięso, a ja skrzydełka. A może podzielimy to tak - dla nas po udku i skrzydełku, a całe białe mięso dla Ru.

Matt uśmiechnął się radośnie.

Skuszony zapachem, Skye wpadł do kuchni i usiadł przy krześle chłopca.

Ru zmarszczyła śmiesznie nos.

- Litości - powiedziała.

Właściwie to prosił o więcej, tylko nie wiedział, jak to wyrazić słowami. Miał wrażenie, że Ru go rozumie. Potrzebował czasu. Może ona go nauczy, jak o tym wszystkim, co czuje, mówić.

Mają przecież przed sobą całe życie. Trav był pewny, że nigdy


niczego nie pragnął tak bardzo, jak tej dwójki siedzącej z nim przy stole. To, że chciał ich mieć przy sobie aż tak bardzo, przerażało go, ale jednocześnie wprawiało w świetny humor. Chciał ich oboje wziąć w ramiona i nigdy już z nich nie wypuszczać. Ale nie zrobił tego.

- Musimy od razu ustalić kilka zasad. Nie wolno karmić psa przy stole, bo w końcu będzie próbował jeść z naszych talerzy.

Matthew szybko spojrzał na Ru. Skinęła potwierdzająco głową.

- A ty, Matt, możesz pójść ze mną i odprowadzić go do domu. Ru przygotuje ci posłanie w twoim pokoju.

W nocy, gdy księżyc w końcu przedarł się przez chmury, Trav próbował znaleźć właściwe słowa, by wyrazić to, co czuje.

Kiedy wcześniej tego wieczoru rozmawiali o Matthew, Trav opowiedział jej wszystko. Była wściekła na Sharon za jej kłamstwa.

- Wątpię. I nie widzę powodu, dla którego powinienem mu to wyjawić. Wiedza o kłamstwie matki nie pomoże mu. Takie­mu dziecku jest w życiu bardzo ciężko. Nie wie, komu może ufać, więc w rezultacie nie ufa nikomu.


- A co powiesz o córce? Albo o dwóch? Trav roześmiał się radośnie.

- Pewnie, że musi być córka. Ale jeszcze lepiej dwie. Nie możemy pozwolić, żeby Harrison i Lyon wyprzedzili nas. Nie teraz, gdy zakładamy nową dynastię.

Światło latarni po raz kolejny omiotło pokój. Ru, nareszcie bezpieczna, wtuliła się w ramiona Travisa.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron