Czas chyba wreszcie przyznać się do porażki...
Tak...
Upadłam...
Było tak cudownie, w niedzielę byłam u spowiedzi i dziękowałam Bogu, że udało mi się wytrzymać miesiąc w czystości, bez onanizmu, mimo, że kilka razy byłam bliska upadku, to jednak udało mi się...
Niestety...
W czwartek się to stało...
Nie wiem dlaczego, nie wiem skąd się to wzięło...
Zaczęłam się dotykać... cholera jasna... A najgorsze w tym wszystkim jest to, że sprawiało mi to przyjemność, cholernie dużą przyjemność...
Jednak natychmiast kiedy tylko minęła rozkosz, kiedy ciało się uspokoiło, zrobiło mi się niedobrze; chciało mi się wymiotować, brzydziłam się sobą i tym co zrobiłam...
Położyłam się, wzięłam do ręki zdjęcie mojego Aniołka i tuliłam się do niego, całowałam Jego fotografię i przepraszałam Go za to, co się stało... Wieczorem, kiedy klęknęłam do modlitwy czułam się podle, bardzo podle... Czułam się jak brudna, cuchnąca szmata, jak kat, który po raz kolejny zadał ból, pomimo, iż przysięgał sobie, że już nigdy tego nie zrobi...
Zadałam ból tym, których kocham- Jezusowi i pośrednio moim Skarbom (choć Oni nie wiedzą o moim upadku...) Ciężko mi z tym co się stało... ciężko o tyle, że tak bardzo cieszył mnie ten miesiąc bez onanizmu, to, że wygrałam ze swoim ciałem...
Trudno...
Trzeba znów wstać z błota i spróbować zacząć na nowo...