Nikt się nie trzęsie M. Terlikowska
- Po co nam ten cały Tomasz? - pomyślał ze złością Marek, zbiegając szybko po schodach.
Umyślnie biegł tak szybko, szybciej niż zwykle. Do niedawna mama otwierała drzwi i wołała za nim: - Marku, uważaj na schodach! A jeśli w domu była babcia, to babcia wołała: - Mareczku, nie tak szybko, bo jeszcze upadniesz i zrobisz sobie krzywdę.
Ale dziś nikt nie otworzył drzwi. I nikt nie zatroszczył się o to, czy Marek spada ze schodów czy nie. Oczywiście przez tego Tomasza. Na podwórku nie było nikogo ciekawego.
Marek podszedł do trzepaka i fiknął parę koziołków... Nagle z sąsiedniego bloku wyszła jakaś wysoka dziewczynka z psem... Dziewczynka rzuciła patyk i zawołała: - Przynieś!
Pies pobiegł pędem, po chwili był już przy dziewczynce, z patykiem w zębach i rozradowaną miną.
- Byłoby lepiej, gdyby rodzice postarali się o psa - pomyślał Marek z żalem. - Z psa jest przynajmniej jakiś pożytek. A z Tomasza? Tylko brudzi pieluszki, krzyczy i nie daje ludziom spać.
- Jak się nazywa twój pies? - spytał Marek, zbliżając się do dziewczynki.
- Ami - odpowiedziała dziewczynka. - Ale to nie jest mój pies tylko naszych sąsiadów, państwa Kowalskich. Wyprowadzam go na spacer trzy razy dziennie - wyjaśniła dziewczynka.
- A sami nie mogą? - zainteresował się Marek.
- Nie, bo pan Kowalski miał wypadek na budowie i złamał nogę, a pani Kowalskiej urodził się śliczny, mały dzidziuś.
- Dzidziuś? - Marek aż się wzdrygnął. - U nas też jest dzidziuś. Śliczny... Wygląda jak żaba.
- Co ty mówisz! - oburzyła się dziewczynka. - Żaba jest mokra i...
- On też jest przeważnie mokry.
- Jak się go przewinie, to jest suchy. I taki cieplutki, i gładki jak... jak atłas.
- Ja tam go nie głaskałem - burknął Marek niegrzecznie. - Wolę głaskać psa.
Dziewczynka spojrzała na niego ze zdumieniem. - Jak to? Nie dotykałeś jeszcze swego braciszka?
- A po co mam dotykać? - burknął Marek jeszcze niegrzeczniej. - I tak wszyscy się nad nim trzęsą.
- A nad tobą przestali, co? - spytała dziewczynka i rozśmiała się.
- Nade mną nikt się tak nie trzęsie, bo... - zaczął Marek. Ale nie dokończył. Przypomniało mu się codzienne wołanie mamusi: - Marku, uważaj na schodach... Przypomniał mu się wełniany szalik, który babcia wkładała mu na szyję, kiedy dzień był chłodny. I wreszcie przypomniały mu się jego własne słowa: - Ojejej, babciu, niech się babcia tak nade mną nie trzęsie, nic mi nie będzie. A teraz przestali. Może nawet zapomną o wełnianym szaliku?
Nagle z okna czwartego piętra wychylił się młody mężczyzna i zawołał: - Haniu, zostaw psa i chodź prędko do nas! Pękła gdzieś rura od gorącej wody.
Hania rzuciła Markowi psią smycz i wbiegła do domu... - To u Kowalskich! -zawołała zdyszanym głosem... - Lecę po dozorcę, żeby zamknął wodę. Pilnuj psa!
I już jej nie było...
Na chodniku pojawiła się młoda kobieta pchająca dziecięcy wózek. - O rety! - pomyślał Marek. - To pewnie pani Kowalska... Muszę jej powiedzieć... - Proszę pani...
Ale pani Kowalska zdążyła już zauważyć kłęby pary wylatujące z okna na czwartym piętrze.
- Co się u nas stało? - krzyknęła przerażona. - Nic takiego, tylko rura pękła - powiedział Marek. - A ja pilnuję psa. Jak pani chce, to popilnuję i wózka...
- Dobrze, popilnuj... bo tam mój mąż... Ma nogę w gipsie...
I biegiem ruszyła w stronę schodów... Wszystko to trwało najwyżej minutę. Zanim Marek zdążył ochłonąć, został sam - ze skomlącym psem przy nodze i piszczącym zawiniątkiem w wózku. Dzidziuś! Ostrożnie, żeby nie zrobić dziecku krzywdy, Marek odchylił kocyk i spojrzał na malutką, okrągłą buzię, która wykrzywiła się od płaczu. - No cicho, cicho - powiedział opiekuńczym tonem. - Zaraz naprawią tę wstrętną rurę i będziesz mógł wrócić do domu. Maluch przestał płakać i spojrzał na Marka niebieskimi oczkami... W parę minut później z klatki wybiegła pani Kowalska. Na widok Marka pochylonego nad wózkiem powiedziała przyjaźnie. - No, już woda nie leci. Dziękuję ci za przypilnowanie małego. Nie wszyscy chłopcy są skorzy do pomocy. Marek zaczerwienił się i wyjąkał: - Ee, ja nic takie
go nie zrobiłem... Zresztą mam małego braciszka, więc jestem przyzwyczajony...
- Wszystko w porządku! Woda zamknięta, a hydraulik przyjdzie za godzinę - nad uchem
Marka zabrzmiał wesoły głos Hani.
Markowi zrobiło się strasznie głupio. Przecież Hanka wie, sam jej mówił... Czy powtórzy pani Kowalskiej, że nazwał Tomka żabą? Ale Hania była równą dziewczyną. Szybko wnieśli wózek do windy, a potem pomogli zebrać wodę z podłogi w zalanym mieszkaniu.
Kiedy Marek wrócił do domu, było już bardzo późno. - Gdzieś ty był? - zawołała babcia.
- Szukałem cię po wszystkich podwórkach - dodał groźnie tata. - Na pewno wpadł do wody! - jęknęła mamusia. - Spójrzcie, jest cały mokry!
- Jestem mokry, bo u Kowalskich pękła rura i wycieraliśmy z Hanią podłogę! - wyrecytował Marek jednym tchem. - A przedtem pilnowałem dziecka i psa.
Rodzina spojrzała na Marka w osłupieniu. - No proszę - odezwała się wreszcie babcia.
- U Kowalskich to nawet podłogę wycierał, a w domu...
- Tatusiu, czy możemy zabrać Tomeczka na spacer? - zawołał radośnie Marek.
- Nie! - krzyknęła babcia. - Najpierw przebierzesz się w suche rzeczy i zjesz obiad.
- Ojej, babciu - powiedział Marek z uśmiechem. - Niech się babcia nade mną nie trzęsie.
Przecież teraz wszyscy trzęsiemy się nad Tomkiem. Prawda mały?
Tomek spojrzał na starszego brata poważnie, zupełnie jakby był dużym Tomaszem. Ale jaki tam z niego Tomasz. Tomek, Tomuś, Tomeczek