Moje spotkanie z sektą Moona
Czy warto jeszcze i trzeba pisać o starym, osiemdziesięcioletnim Sun Myung Moonie? Jego nazwisko oraz nazwy jego rozlicznych firm i organizacji przesunęły się ostatnio hałaśliwie, chyba nazbyt hałaśliwie, po obszarach naszych mediów. Zwłaszcza w lutym i marcu bieżącego roku. Sprawiły to agitacyjne zabiegi, namawiające do wyjazdów na sławetne walentynki 2000 i dzień poświęcony rodzinie podczas festiwalu kultury i sportu w Seulu. Wszystko to zostało już opisane, poważnie, krytycznie, prześmiewcze i ostrzegawczo. Dziesiątki rozmaitych tekstów informacyjnych i reportażowych.
Dlaczegóż się więc teraz, choćby nawet epizodycznie, zajmuję Moonem i jego sekciarskimi pomysłami? Dlatego, że Moon za pomocą tych swoich pomysłów i poprzez swoich ludzi dotknął także i mnie.
Moje spotkanie z misjonarkami Moona z Dalekiego Wschodu
Nie musiałem się na spotkanie wyprawiać w ryzykowną i kosztowną podróż. Same do mnie przyszły. Trzy drobne, skośnookie, czarnowłose, całe w rytualnych pokłonach i uśmiechach. Zadzwoniły do mojego mieszkania. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem, niby we śnie, rozwachlowany we wszystkich barwach i dźwiękach cały urok egzotycznych i przymilnych światów. Takie dziewczyny! Do mnie? Po co? Szybko przetarłem oczy, no i zaczęło się. Weszły do środka i tak mnie z punktu perlistymi głosikami oświergotały, tak mnie coraz cieplejszym blaskiem uśmiechu oplotły, że ginąłem, miękko i rozkosznie zniewalany. Taki stary sceptyk, krytycznie węszący wszędzie jakieś dzisiejsze przesądy i zabobony, opancerzający się szczelnie, choćby i ze strachu wobec wszelkich żądeł słodkiego pokuszenia... A tamtej godziny?
Wchodziłem coraz głębiej w woń wielojęzycznego bukietu wdzięczenia się. Japonki? Koreanki? Wszystko jedno. Z wychwyconych słów angielskich dowiedziałem się, że jestem najpiękniej zaproszony na herbatę do lokalu Federacji Kobiet na rzecz Pokoju Światowego. Jak to, czy ja jestem kobietą? I co wam po takim starszawym facecie w Federacji Kobiet, młodych kobiet? Na co się jeszcze mogę nadać? A skąd macie moje nazwisko i adres? Wciąż się kłaniały i uśmiechały i coś nieustannie dźwięcznie szczebiotały, jakby mnie nutkami jakiegoś tajemnego, sakralnego hymnu pragnęły bezpowrotnie wkomponować w swoje misjonarskie i triumfalne śpiewanie. Na koniec podarowały mi wiotką, delikatną zakładkę do książki w kolorze czerwonym, z zieloną kokardą, z kreseczkami dalekowschodniego pisma.
Co się działo potem? Diablik ciekawości tak ostro wierzgnął we mnie kopytkami, że poszedłem na spotkanie Federacji Kobiet. Na dzwonek domofonu natychmiast jedna z tych trzech sfrunęła ku mnie do bramy i wprowadziła mnie na drugie piętro, a tu, w przedpokoju schyliła się do moich nóg, rozwiązała zręcznie sznurówki i zdjąwszy buty, włożyła mi miękkie pantofle. Czułem tylko zręczne muskanie jej palców. W obszernym pokoju, opróżnionym z ciężkich mebli, pozbawionym jakichkolwiek znaków chrześcijańskich i polskich, udekorowanym dyskretnie jakimiś nieczytelnymi symbolami orientalnymi, było już paręnaście kobiet, nawet parę znanych mi z widzenia. Ja, jeden jedyny między nimi. Co ja tu robię? Wszak płci nie zmieniłem. Głupio się nieco poczułem. Japoneczka posadziła mnie w komfortowym fotelu, przy okrągłym niskim stoliku, w małym oddaleniu od tego kobiecego towarzystwa. Po chwili przyniosła mi filiżankę herbaty i kuliste ciastko o zielonkawo-brązowym kolorze. W centrum Krakowa powiało oszałamiająco zapachem i smakiem Orientu. Zacząłem chłonąć to w siebie i oddychać na wyżynach światowego poziomu w nurcie zwycięskiego globalizmu. Po chwili trzy czarnowłose aniołki-diabełki stanęły równo przed nami i poczęły śpiewać, a dobywały z siebie te tony dalekie i egzotyczne z takim nabożnym przejęciem, jakby wszystkich chciały przeniknąć na wskroś swoim anielsko-diabelskim zwiastowaniem nadchodzącego szczęścia. Bo one same są bardzo szczęśliwe pod patronatem najdoskonalszej rodziny świata. Są mężatkami, ale ich mężowie pracują obecnie daleko i z oddaniem. Skojarzył i pobłogosławił te małżeństwa prawdziwy ojciec i nowy mesjasz, wielebny Moon, który od wczesnej młodości poświęca swoje siły i życie dla dobra ludzkości. Wielebnemu mesjaszowi z radością i poświęceniem pomaga małżonka, pani Hak Ja Han, która podróżuje po całym świecie z orędziem wielebnego małżonka. Odwiedziła także Polskę w 1993 r., kiedy to do 1200 osób wygłosiła ważne orędzie o rozwiązywaniu problemów świata, zatytułowane: „Prawdziwi Rodzice i Epoka Spełnionego Testamentu”. Powiedziała wtedy m. in.: „Poszukujemy rozwiązań wielu problemów, wobec jakich stoi dzisiejszy świat, takich jak konflikty rasowe, przemoc, podział na bogatych i biednych, egoizm przejawiany przez ludzi i narody. Nie możemy nawet rozpocząć rozwiązywania tych problemów, jeżeli nie nauczyliśmy się praktyki prawdziwej miłości w środowisku idealnej rodziny...” Mówiąc zaś o misji swego męża w tych trudnych czasach, wspomniała: „W tym krytycznym czasie Bóg poprosił mojego męża, Wielebnego Sun Myung Moona, aby przekazał światu nowe objawienie”. O jeszcze: „Gdyby kościoły chrześcijańskie zjednoczyły się z moim mężem, Królestwo Niebieskie zostałoby już ustanowione, zarówno w niebie, jak i na ziemi”. Czyż to nie brzmi wzniośle? I czy można nie doznawać głębokiej radości, słysząc uroczyste potwierdzenie fascynującej prawdy: „Mój mąż i ja możemy teraz zająć pozycję pierwszych Prawdziwych Rodziców na poziomie światowym. Jako Prawdziwi Rodzice zapoczątkowujemy Epokę Spełnionego Testamentu”.
Tak oto rozpoczął się wykład na temat nauki wielebnego Moona. Słuchałem w skupieniu. Czar Dalekiego Wschodu zaczął ze mnie opadać, osypywać się niby płatki róż z kolczastej łodygi. Czułem coraz gwałtowniej, że mam dość. Wstałem, gotowy do wyjścia. Moje urocze gospodynie posmutniały. Zdążyły jeszcze zdjąć mi pantofle i włożyć buty. I błyskawicznym ruchem zrobić zdjęcie. Po co? Na pamiątkę, odpowiadają. Jestem już zarejestrowany i sfotografowany. Członek „Federacji Kobiet na rzecz Pokoju Światowego”.
Odwiedziły mnie jeszcze raz. Taki sam ceremoniał zaproszeń i zaklęć. Poszedłem znowu, tym razem na poważny wykład o „Zasadzie Bożej”.
Według tej książki wszechświat i Bóg tworzą razem „dwoistą jedność”, której wszechświat jest częścią zewnętrzną i niewidzialną. Grzech przyszedł na świat wskutek cudzołóstwa Ewy z Lucyferem i to był upadek duchowy. Potem Adam i Ewa zgrzeszyli, łącząc się wtedy, kiedy byli jeszcze niedorośli i to był upadek fizyczny. „Adam połączywszy się w jedno ciało z Ewą, odziedziczył całe zło, które Ewa przejęła od Lucyfera. Następnie cząsteczki zła zostały przekazane ich potomstwu... i ludzkość mnożyła się aż do obecnych dni, utrwalając pokolenie szatana”. I tak dalej. Z powodu upadku duchowego i cielesnego nie tylko Ewa, ale także Adam oraz ich synowie, Kain i Abel, odziedziczyli rodowód szatana, zakorzeniony w egoizmie i fałszywej miłości. Jako potomkowie pierwszej pary ludzi, która została zhańbiona przez szatana, my wszyscy odziedziczyliśmy szatański rodowód. Dlatego Jezus powiedział: „Ojcem waszym jest diabeł”. Jan Chrzciciel powinien był pomóc Jezusowi. Gdyby Jan wywiązał się ze swej roli, wówczas judaizm, będący w pozycji Abla i naród izraelski, będący w pozycji Kaina, mogłyby się zjednoczyć, ześrodkowując się w Jezusie. Ta jedność między Ablem i Kainem stworzyłaby podstawę do „Wesela Baranka”. Jezus stałby się Prawdziwym Ojcem ludzkości, a jego oblubienica byłaby Prawdziwą Matką ludzkości. Jezus jednak nie dopełnił swojej misji. Przyszedł także Duch Święty, który jest duchem żeńskim, jakby drugą Ewą, aby być prawdziwą matką. W ten sposób powstało Bractwo Ducha Świętego dla Zjednoczenia Chrześcijaństwa Światowego.
Z tego ciągu i przeciągu historii biblijnej oraz wszechświatowej wyłoniła się dopełniająca i doskonaląca wszystko misja wielebnego Sun Myung Moona i jego małżonki Hak Ja Han, którzy przynosząc nowe objawienie i stając się Prawdziwymi Rodzicami ludzkości, aktualizują Epokę Spełnionego Testamentu.
Czytając takie pseudoreligijne, biologiczne, ideologiczne interpretacje Biblii, można się uczyć, jak tą Biblią instrumentalnie, dla własnych celów, manipulować. Wysłuchawszy do końca wykładu, powiedziałem obecnym głośno, co o tym myślę i wyszedłem.
1