Courths Mahler Jadwiga Malzenstwo Felicji 2


JADWIGA COURTHS-MAHLER

Małżeństwo

Felicji


0x01 graphic



0x01 graphic

lAkapit


KATOWICE 1991


ISBN 83-85397-17-5

Adaptacja tekstu i jego redakcja: Anna Lubasiowa

Redakcja techniczna: Lech Dobrzański

Projekt okładki i strony tytułowej Marek Mosiński

Tytuł oryginału: „Hans Ritter und Seine Frau". Wydanie pierwsze powojenne. P.P.U.Akapit sp. z o.o. Katowice 1991

Papier offset, ki. III, 70 g.

Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

Cieszyn, ul. Pokoju 1

Zam. nr H15-k-91


Felicja Wendland siedziała w małym pokoiku, który od czasu śmierci ojca zajmowała w domu swej ciotki, pani Schleter. Pan radca Schleter wraz z rodziną mieszkał w starym, ustronnym domu, należą­cym do skarbu państwa. Budynek na zewnątrz przedstawiał się brzydko i ponuro, lecz pokoje, zajmowane przez rodzinę radcy były ładne, jasne i elegancko urządzone. Wewnątrz mieszkania znajdowały się nawet dwie obszerne sale, których posadzki, na rozkaz pani radczyni, zostały wywoskowane. Lśniły one jak lustra, a co najważniejsze, przy wszelkich uroczystych okazjach można było w salach doskonale tańczyć.

Felicja zajmowała maleńki, ciasny pokoik. Pani radczyni twierdziła, że młoda panna powinna przywyknąć do skromnych warunków. Felicja nie była już bowiem jak niegdyś ogólnie podziwianą i otoczoną rojem wielbicieli córką generała, która odgrywała wielką rolę w domu swego ojca. Została ubogą sierotą, która powinna była dziękować Bogu, że znalazła schronienie u krewnych.

Zmarły generał Wendland był jedynym bratem pani radczyni, która za jego życia chętnie chlubiła się tym pokrewieństwem. Teraz jednak myślała o nim z niechęcią i nieraz powtarzała, wzdychając:

— Mój brat nie powinien był prowadzić domu na tak wielką skalę, lecz pomyśleć trochę o przyszłości. Gdyby za życia bardziej oszczędzał, corkajego miałaby zabezpieczony byt i nie potrzebowałaby szukać u nas przytułku.

Oczywiście, że radczyni zachowywała pozory i wobec obcych nadal powoływała się często na „swego brata, generała Wendlanda".

3


Generał zmarł przed rokiem, a córka jego mieszkała od tej pory w domu radczyni.

Na ogół krewni nie obchodzili się z Felicją nazbyt delikatnie. Najwięcej serdeczności okazywał jej pan radca, który jednak większą część dnia spędzał poza domem, a przy tym odgrywał w swej rodzinie drugorzędną rolę.

Ton nadawała ciotka Laura, która czyniła to zawsze z ogromną dumą i godnością. Zachowywała się ona wobec Felicji w ten sposób, żeby biedna sierota była przekonana, iż rodzina poniosła dla niej olbrzymią ofiarę.

Lorcia i Basia, dorosłe córki radcy, również nie okazywały kuzynce zbyt wielkich względów. Dawniej, kiedy żył jej ojciec, były bardzo miłe i serdeczne, bo to się opłacało. Wujaszek miał hojną rękę, a przy tym w jego domu odbywały się często bale i zabawy, na których młodzi oficerowie zachowywali się bardzo uprzejmie wobec siostrzenic genera­ła.

Lorcia i Basia nie były bynajmniej brzydkie — były to przystojne, jasnowłose dziewczęta. Ale typ ich urody był bardzo przeciętny. Nie posiadały wiotkiej, eleganckiej figury, szlachetnych linii ani wdzięcz­nych ruchów kuzynki. Ich jasne włosy wyglądały matowo wobec przepysznego, metalicznego odcienia, jakim odznaczały się włosy Felicji.

Poza tym Lorcia i Basia miały wodniste, niebieskie oczy, ocienione jasnymi, prawie białymi rzęsami. Oczy te były niezbyt wyraziste, toteż na ogół ludzie, a zwłaszcza panowie, woleli patrzeć w piękne brązowe źrenice kuzynki, niż w oczy Basi i Lorci. A przecież to wcale nie było dla sióstr przyjemne!

A przy tym —jak ta Felicja potrafiła się ubierać! Nawet w skromnej, żałobnej sukienczynie wyglądała jak księżniczka. Teraz, na domiar złego, żałoba się skończyła i Felicja mogła znowu nosić kolorowe, ja­sne sukienki. A było jej w nich do twarzy, zwłaszcza w kolorze bia­łym.

Po skończonej żałobie miała znowu bywać na spotkaniach towarzy­skich, rautach i zabawach. Lorcia i Basia twierdziły wprawdzie, że ich uboga kuzynka powinna siedzieć w domu, radczyni jednak mówiła, że przez wzgląd na ludzi, trzeba ją wszędzie zabierać.

4


Obecnie pozostawała siostrom jedna tylko pociecha. W domu radcy miał się odbyć wielki doroczny bal, a Lorcia i Basia otrzymały z lej okazji nowe „boskie" toalety. Felicja nie mogła sobie pozwolić na taki zbytek i musiała przerobić jedną ze swych starych sukien. Miała ich bardzo wiele; wszystkie pochodziły z okresu świetności i były wprawdzie bardzo ładne i kosztowne, lecz niestety niemodne.

Toteż Felicja siedziała samotnie w swoim pokoiku, a w jej pięknych zręcznych rączkach migała igła. Dziewczyna przerabiała suknię z kre­mowego szyfonu, usiłując jej nadać modny fason. Szyła z zapałem, policzki płonęły, a po ślicznej twarzy przebiegał co chwila, radosny, rozmarzony uśmiech.

Na cóż jej były kosztowne, świetne toalety — wystarczyła jej zupełnie ta stara sukienka. Wkrótce miała rozpocząć nowe życie. Będzie musiała wtedy jeszcze bardziej oszczędzać, gdyż w przyszłości nie czekały jej świetne zabawy, ani rozrywki, lecz ciche, skromne, ognisko domowe. Ach, jakże się z tego cieszyła! Marzyła wciąż o swoim maleńkim, własnym domku, w którym będzie się krzątała i gospodarowała!

Uśmiechnęła się do siebie i wyjęła z małej szkatułki, stojącej na stole, fotografię młodego oficera. Błyszczącymi oczyma spoglądała w jego piękną twarz, po czym serdecznie ucałowała zdjęcie.

— Heniu, mój Heniu! Wkrótce już pobierzemy się i będziemy
należeli do siebie — szepnęła z uczuciem.

Promieniejąc szczęściem, odłożyła fotografię do szkatułki i zamknę­ła ją na klucz. Potem znowu zabrała się gorliwie do szycia.

— Tak bardzo chciałabym pięknie wyglądać mój Heniu! Chcę,
żebyś był ze mnie dumny! I choć w przyszłości będę sobie sama szyła
sukienki, to postaram się, aby w nich także było mi do twarzy. Mam
przecież zręczne ręce. Ta suknia zajaśnieje również nowym przepychem.
Ułożę miękkie fałdy z szyfonu, aby tworzyły rodzaj pelerynki i spadały
na rękawki. Spódniczkę trzeba podłużyć i zwęzić, gdyż w tym sezonie
nosi się dłuższe suknie, taka jest moda! Koronki muszę odpruć,
przydadzą mi się potem na przybranie mojej błękitnej, jedwabnej
sukienki, którą włożę przy następnej okazji. Przyszyję jeszcze tylko ten
szyfonowy kwiatek do paska — i wspaniała modna toaleta będzie
gotowa!

5


Cieszyła się myślą o tym balu, na który się wybierała po raz pierwszy od śmierci ojca. Kochała ojca bardzo i szczerze opłakiwała jego stratę. Pomimo, że nie zabezpieczył jej przyszłości, zachowała o nim najlepsze wspomnienie. Była jednak bardzo młoda, toteż nabrała znowu ochoty do rozrywek.

A przede wszystkim cieszyła się, że na balu, wyprawionym w domu ciotki, zobaczy znowu Henryka Forsta! Został zaproszony i przyjął zaproszenie, wiedziała o tym od niego samego. Ostatnio spotkali się przypadkiem w parku, a gdy podszedł do niej pod pozorem wymiany kilku zdawkowych słów, Felicja spytała go o to.

Ach, jakże tęskniła za chwilą, w której będą mogli ze sobą swobodnie pogawędzić! Podczas roku żałoby widywali się rzadko i udawało im się niekiedy tylko zamienić ukradkiem parę zdań. Teraz wszystko będzie inaczej! Teraz Henryk nareszcie poprosi oficjalnie o jej rękę. Ta formalność była właściwie zbyteczna. Felicja skończyła dwadzieścia dwa lata, była więc pełnoletnia i nikt nie miał prawa sprzeciwiać się jej woli. Aby jednak uczynić zadość formie, należało, by Henryk zawiado­mił ciotkę i wuja o zaręczynach.

Gdy Felicja szyła ostatnie ściegi przy swojej sukience, ktoś otworzył drzwi, a do pokoju weszła Basia Schleter.

M oj Boże! Jeszcze nie skończyłaś, Luniu? — zapytała zdziwiona, przy czym w głosie jej brzmiało jakby niezadowolenie.

Felicja podniosła z uśmiechem głowę.

Muszę tylko przyszyć jeszcze kwiatek i suknia będzie gotowa — odparła.

Basia podeszła bliżej i spojrzała z zaciekawieniem na sukienkę.

— Ja na twoim miejscu, wolałabym ją nosić w pierwotnym stanie.
Może się okazać, że wskutek przeróbki, suknia będzie źle leżała.

W słowach tych brzmiało więcej nadziei niż obawy. W pięknych oczach Felicji zabłysły przekorne ogniki. Spojrzała z uśmiechem w wyblakłe oczy Basi, mówiąc:

— Nie ma obawy, kuzyneczko, suknia nie straci fasonu.

6


— Nie bądź zbyt pewna siebie. Mamusia powiada, że wszelkie
przeróbki są na ogół niewiele warte. Nie byłoby nieszczęścia, gdybyś się
nie ubierała według ostatniej mody.

Felicja spojrzała z osobliwym wyrazem na niezadowoloną twarz Basi.

— Czy dlatego, że jestem ubogą sierotą, która korzysta z łaski
krewnych? Widzisz, Basiu, mnie taka robota kosztuje mało trudu,
czemu więc nie miałabym nosić modnej sukienki?

Basia udawała, że nie słyszy tych gorzkich słów.

— Ciekawa jestem, jak wyjdzie ta suknia — rzekła — myśmy
z Lorcią mierzyły właśnie nasze nowe toalety. Wypadły prześlicznie
i doskonale leżą.

— To mnie cieszy! Ja także skończę już za chwilkę.
Basia ujęła w dwa palce stanik i uniosła go w górę.

— O Boże, zmieniłaś cały stanik! Przymierz tę suknię, Lusiu!
— zażądała niecierpliwie, miała bowiem ogromną ochotę przekonać się
naocznie, że suknia kuzynki nie była tak ładna, jak jej własna.

— Zaraz, Basiu — zgodziła się Felicja, podnosząc się z krzesła.

— Jak ją włożysz, to przyjdź na dół do salonu, żeby mamusia
i Lorcią także cię obejrzały.

— Dobrze, Basiu, przyjdę za chwilę — odparła Felicja.

Basia wyszła, a na twarzy jej malowało się wyraźne niezadowolenie. Złościło ją, że Lunia zadawała sobie tyle trudu, aby ładnie wyglądać. Nie wiadomo dlaczego zależało jej na tym. Ale ona zawsze pragnęła być najpiękniejszą, żeby zaćmić swoją osobą Basię i Lorcię.

Basia wzorem wielu ludzi sądziła innych według siebie. Gdy weszła do saloniku zastała tam matkę siedzącą przy oknie z robótką. Zwracała ona jednak więcej uwagi na swoje piękne ręce niż na haft. Lorcią, jak dwie krople wody podobna do Basi, przerzucała żurnale.

— Gdzież jest Lunia? — zagadnęła radczyni.

— Będzie za chwilę gotowa. W pokoju jej wygląda jak w pracowni
krawieckiej. Okropny tam nieład! Popruła i pocięła całą suknię, żeby
nadać jej modny fason.

Radczyni wzruszyła ramionami. v — Nie chciałaby wyglądać gorzej od was. Zresztą, ze względu na ludzi, lepiej żeby była przyzwoicie ubrana. Inaczej nazywałoby się zaraz, że Lunia odgrywa w naszym domu rolę Kopciuszka.

7


Wkrótce zjawiła się Felicja.

Miała na sobie przerobioną sukienkę z szyfonu, która leżała doskonale, otulając w miękkie fałdy przepyszny biust i smukłe biodra dziewczyny. Okrągłe wycięcie odsłaniało łabędzią szyję i kark. Cudne, białe ręce były obnażone powyżej łokcia. Cały strój robił wrażenie, jakby pochodził z pierwszorzędnego magazynu. Panie były oszołomio­ne. Felicja wyglądała tak uroczo, że widok jej odebrał im mowę.

Lorcia i Basia stwierdziły gniewnie w głębi ducha, że niełatwo będzie im zaćmić na balu kuzynkę. Piękna figura i wdzięczne ruchy Luni podkreślały jeszcze zalety sukni.

Przez chwilę panowało milczenie. Pierwsza przemówiła radczyni:

— Trzeba przyznać, że naprawdę jesteś bardzo zdolna, Luniu!
Suknia wygląda jak nowa — rzekła z kwaśną miną.

Ach, a ja uważam, że spódniczka jest za wąska! Wycięłaś zbyt wiele materiału — krytykowała Lorcia.

Felicja spojrzała na nią z pewną wyższością. r Założę się, że nie jest nawet o centymetr węższa od twojej nowej sukni odpowiedziała spokojnie.

Według mego zdania pelerynka jest za szeroka! — krzyknęła Basia, która z przykrością stwierdziła, że kuzynka wygląda zachwycają­co.

- Chodzi o to, żeby przykrywała rękawy. Tego wymaga dzisiejsza moda odparła Felicja.

O Boże, przy tym zamiłowaniu do szycia powinnaś zostać krawcową! - - zawołała Lorcia, marszcząc pogardliwie swój krótki nosek.

Lunia wiedziała, że chciano jej dokuczyć, lecz była do tego przyzwyczajona. Żywiła zresztą nadzieję, że wkrótce już opuści ten dom, gdzie udzielano jej tak niechętnie gościny, toteż wszelkie docinki nie robiły na niej wrażenia. Uśmiechnęła się, mówiąc:

— Czemuż nie miałabym zostać krawcową? Kto wie, może kiedyś
wykorzystam w praktyce moje zdolności i założę sobie wielki magazyn.
W dzisiejszych czasach wiele wykształconych pań zajmuje się krawiec­
twem. Niedawno czytałam nawet, że wdowa po jakimś lordzie otwo­
rzyła sobie wielki salon mody, i zarabia podobno bajońskie sumy.

Radczyni rzuciła jej karcące spojrzenie.

8


— Co za myśl, Luniu! Ta angielska lady to jakaś dziwaczka!
W gazetach jest dużo fałszywych wiadomości. Córka generała Wendlan-
da nie powinna myśleć o czymś podobnym, a tym bardziej wygłaszać
takich zdań.

Lunia pogładziła w zamyśleniu fałdy sukni.

— Czy powiedziałam coś niewłaściwego, droga ciociu? Muszę
przyznać, że zrealizowałabym ten pomysł... gdybyście mnie nie przyjęli
do siebie.

Radczyni oburzona odłożyła swoją robótkę.

— Chwała Bogu, żeśmy cię od tego uchronili. Nie wiesz, co mówisz,
Luniu. Twój ojciec nie zaznałby spokoju w grobie, gdyby usłyszał te
słowa.

Lunia westchnęła cichutko. Po chwili jednak twarz jej opromienił słoneczny uśmiech.

— Ach, ciociu, ojciec mój był wesołym, prostym człowiekiem, który
żył chwilą. Na pewno nie uważałby takiego planu za wielki dramat. Nie
sądzę, żeby się bardzo zgorszył, posłyszawszy, że mam zamiar uczciwie
zarabiać na chleb. Martwiłby się raczej, wiedząc, że jestem wam
ciężarem. Przecież wy sami nie jesteście zamożni...

Radczyni wyprostowała się dumnie i rzekła surowo:

— Przestańmy już mówić na ten temat! Nie pozwolę obrażać
pamięci mego brata. Niestety, masz bardzo demokratyczne poglądy,
moja droga. Proszę cię bardzo, nie wspominaj mi o tym. Nie jesteśmy
wprawdzie bogaci, lecz wolelibyśmy się jeszcze bardziej ograniczyć niż
pozwolić, abyś twoje zamiary wprowadziła w czyn.

Lunia spojrzała na swoje wysmukłe ręce, tak delikatne i wypielęgno­wane, że wyglądały, jakby obca im była wszelka praca. Pomyślała, że nie pytałaby się nikogo o pozwolenie, gdyby nie to, że życie jej miało się wkrótce potoczyć innym torem. Milczała jednak, nie chcąc drażnić ciotki swoimi zapatrywaniami.

— Nie gniewaj się, ciociu, nie uczynię tego z pewnością. Przyszło mi
to na myśl, bo uważam, że szkoda,, iż nie mogę wykorzystać talentu,
który inna osoba chętnie spożytkowałaby.

Basia roześmiała się drwiąco.

— Ależ, Luniu, nie wmawiaj sobie, że masz talent. Posiadasz po
prostu zręczne palce, oto wszystko.

0x01 graphic


— Dobrze, Basiu — zgodziła się z uśmiechem Lunia — nazywaj to,
jak ci się podoba. A teraz przepraszam was bardzo, lecz muszę odejść.
Chciałabym się przebrać i sprzątnąć mój pokój, który nosi ślady mej
pracy.

Z tymi słowy Lunia wyszła.

Radczyni podniosła rękę.

Nie denerwuj się, Basiu! Prawdziwa dama powinna panować nad swymi nerwami. Przestańmy się zajmować osobą Luni, gdyż chcę wam powiedzieć coś ważnego. Wiecie obie jaką nadzieję pokładam w jutrzej­szym balu. Powtarzam wam raz jeszcze: bądźcie rozsądne. Pan Ritter bywa u nas już od roku; wiem, że do nikogo nie przychodzi tak często jak do nas. Powiedział mi sam, że ma zamiar się ożenić. Mam wrażenie, że chętnie pojąłby którąś z was za żonę, gdyby mu ułatwiono oświadczyny. Tacy panowie po trzydziestce lubią wygody i zazwyczaj wahają się długo, zanim uczynią jakiś decydujący krok. Bądźcie mądre! A przede wszystkim nie wchodźcie sobie nawzajem w drogę! Gdy jedna z was zauważy, że Ritter okazuje więcej uwagi drugiej, niechaj wówczas ustąpi siostrze. Wiecie zapewne, że Ritter jest bardzo, bardzo bogaty! Majątek jego oceniają na miliony. Zbyteczne jest chyba tłumaczyć wam, ile będziemy mieli korzyści, jeżeli Ritter połączy się z nami węzłem rodzinnym. Jedna z was ma dwadzieścia, druga dwadzieścia jeden lat. Najwyższy czas, żebyście powychodziły za mąż.

Podczas tej przemowy dziewczęta ukradkiem chichotały.

— A jeżeli Lunia wejdzie nam w paradę? — spytała Basia.

10


— Nie — zaprzeczyła radczyni — to niemożliwe! Widywał ją nieraz, lecz nie zrobiła na nim wrażenia. Ritter zamienia z nią niekiedy kilka uprzejmych słów, lecz nigdy z nią nie żartuje i nie śmieje się, jak z wami. A więc pamiętajcie o tym, co wam powiedziałam, moje dzieci!

* *

*

Jan Ritter wymknął się dyskretnie z gwarnej sali balowej. Nie znajdował nigdy upodobania w tego rodzaju rozrywkach. Smutne, twarde dzieciństwo i ciężka młodość, które miał poza sobą, uczyniły z niego samotnika. Wystarczał sam sobie, przywykł do tego od wielu lat.

Dawniej, gdy nie obracał się jeszcze w tych kołach towarzyskich co obecnie, marzył nieraz o świetnych zabawach i balach. Teraz, gdy wywalczył sobie wysokie stanowisko i stał się niezależny, gdy wyrósł ponad sferę, z której pochodził i zaczął bywać w wielkim świecie — przekonał się, że bale i zabawy nie mogą mu dać wewnętrznego zadowolenia.

Z niechęcią przyjmował wszelkie zaproszenia. Brał udział w zaba­wach jedynie w tym celu, żeby przezwyciężyć samego siebie. Pragnął bowiem opanować każdą sytuację i czuć się swobodnie w każdym towarzystwie.

Nikt nie mógłby domyśleć się z jego zachowania, że czuje się w towarzystwie skrępowany, że doznaje wrażenia, jakby każdy jego ruch był niezręczny. On sam tylko zdawał sobie sprawę, że jego wytworne maniery są czymś nabytym, że z wielkim trudem przyswoił sobie formy towarzyskie, których nie mógł się nauczyć w środowisku, z jakiego pochodził. Nikomu nie przyszłoby na myśl, że Jan Ritter nie czuje się zupełnie pewny i swobodny, przebywając w gronie swych znajomych.

Dziś także, uczyniwszy zadość obowiązkom towarzyskim, uciekł od zgiełku i wrzawy, czując ogromną potrzebę samotności i wytchnienia.

Basia i Lorcia, pamiętne dobrych rad matki, dotrzymywały mu na zmianę towarzystwa i bawiły go przez jakiś czas rozmową. Potem jednak obie panienki ogarnęła nagła ochota do tańca, toteż wmieszały się do wesołego korowodu. Radczyni królowała w przyległym pokoju,

11


otoczona gronem matek, więc dziewczęta skorzystały z tej nieobecności i wymknęły się do sali balowej. Jan Ritter nie umiał tańczyć, toteż dziewczyny nie potrafiły długo wytrzymać w jego towarzystwie.

Z wolna przesunął się koło tańczących par. Miał on zaledwie trzydzieści osiem lat i byłby chętnie otoczył ramieniem którąś ze strojnych tancerek, niestety jednak nie umiał tańczyć.

Wzrok jego przesuwał się z upodobaniem po wiotkich postaciach kobiet i dziewcząt, które zdawały się unosić nad błyszczącą posadzką. Jeszcze w owych czasach, gdy był skromnym urzędnikiem bankowym i pobierał bardzo niskie, uposażenie, miał szczególny pociąg do pięk­nych, elegancko ubranych kobiet. Gdy słyszał szelest jedwabnych sukien, gdy widział wytworne panie, otulone w kosztowne futra, gdy spoglądał na wysmukłe nóżki w lśniących pantofelkach, wówczas budziła się w nim jakaś nieokreślona tęsknota. Serce jego zaczynało bić w przyspieszonym tempie. Wyobrażał sobie wtedy, jakiego doznawałby uczucia gdyby mógł kiedyś trzymać w ramionach taką delikatną, pachnącą istotę.

Przechodził wtedy okres niestrudzonej, usilnej pracy, a bodźcem do niej była myśl, że jeżeli w przyszłości dotrze do celu, to będzie mógł mieć przy swoim boku taką właśnie wymarzoną kobietę. Później, gdy stał się potentatem finansowym, poznał wiele pięknych i eleganckich kobiet, przy czym miał możność przekonania się, że większość z nich to puste lalki bez serca. On zaś pragnął, aby żona jego oprócz pięknej powierz­chowności posiadała również szlachetną, bogatą duszę. Nie znalazł dotychczas tych zalet w żadnej kobiecie, dlatego właśnie pozostał samotny.

Nikt nie posądziłby Jana Rittera o skłonność do marzeń i umiłowa­nia ideałów. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że jest on człowiekiem czynu, zdolnym do śmiałych, często nawet ryzykownych posunięć. Wydawał się twardym, nieugiętym, stanowczym człowiekiem, który bez wahania dąży do swego celu, rozważając chłodno i trzeźwo mogące z tego wyniknąć korzyści.

Jan Ritter miał szerokie, energiczne czoło, głęboko osadzone, szaro-niebieskie oczy i wąskie usta, ocienione krótko przystrzyżonym wąsem. Wydatny podbródek zdradzał silną wolę. Jan był wysoki, dobrze zbudowany, o ruchach spokojnych i opanowanych.

12


Zazwyczaj oczy jego spoglądały bystro i chłodno. Skrzyły się, gdy był wzburzony, patrzyły śmiało w życie, nie cofając się przed niczym, gdy Jan miał wykonać jakieś ważne zamierzenie. Niekiedy jednak w oczach tych palił się łagodny blask, malowała się w nich bezgraniczna tkliwość. Nikt tego jednak nie widział, nikt — oprócz matki — ona jednak nikomu tego nie zdradziła, gdyż nie bywała w tych kołach, gdzie obracał się syn i nie spotykała jego eleganckich znajomych.

Jan Ritter był synem prostego rzemieślnika, który zginął jako ofiara swego zawodu, gdy jedynak liczył zaledwie lat dziesięć. Matka musiała pracować na chleb dla siebie i dla dziecka. Dołożyła ona niemało wysiłków, aby Janek mógł nadal uczęszczać do szkoły realnej, w której poprzednio umieścił go ojciec. Nie szczędziła trudów, aby tylko syn nie przerywał rozpoczętej nauki, gdyż tego pragnął gorąco zarówno jej mąż jak i Janek.

Jan, ukończywszy z doskonałym świadectwem gimnazjum, wstąpił jako praktykant do małego banku. Szef jego ocenił od razu niepospolite zdolności młodzieńca i wyrobił mu po skończonej praktyce doskonałą posadę w pewnym banku angielskim. Jan wyświadczył swemu nowemu chlebodawcy ogromną przysługę, zdobył się na pewne niebywale śmiałe posunięcie, dzięki czemu oszczędził firmie ogromnych strat. Otrzymał wówczas awans, a przy tym szef jego wypłacił mu oddzielnie dość wysoką gratyfikację. Pieniądze te stały się kamieniem węgielnym jego przyszłej fortuny. Po upływie kilku lat powierzono mu stanowisko kierownicze w wielkim banku niemieckim. Wtedy opuścił Anglię i powrócił do kraju.

Dzięki rozumnym i ostrożnym operacjom pomnożył swoje mienie. Był niezwykle mądry, dzielny i pracowity, toteż po pewnym czasie stanął na czele banku.

Raz, bawiąc u matki w swoim rodzinnym mieście, nabył ogromne tereny łąkowe, które można było zakupić wyjątkowo tanio. Wyłożył wtedy cały posiadany kapitał. W jakiś czas później place te zakupiło od niego jakieś wielkie przedsiębiorstwo przemysłowe, płacąc za to cenę dziesięciokrotną. Jan Ritter stał się bogatym człowiekiem.

Wtedy to zrzekł się swego stanowiska w banku. Chciał być zupełnie swobodny i działać na własną rękę, do czego nadarzała się okazja w jego mieście rodzinnym, które znajdowało się w stanie najwyższego rozkwitu

13


i rozrastało się z dnia na dzień. Niewiele osób wiedziało, że rozpoczął w tym mieście swoją karierę. Bankier, u którego niegdyś praktykował, od dawna już nie żył, a innych znajomych Jan prawie nie miał. Nie rozmawiał także z nikim o swej przeszłości.

Wybrano go na członka rady nadzorczej najrozmaitszych spółek akcyjnych i, mimo młodego wieku, stał się bardzo wpływową osobistoś­cią. Nikt nie pytał o jego pochodzenie, wszystkie drzwi były dla niego otwarte.

Wspinał się coraz wyżej,-nie tracąc nigdy z oczu swego celu. Szedł pewnie naprzód, nie potknąwszy się ani razu. Im dalej szedł w górę, tym pewniejsze stawało się jego spojrzenie. Miał w sobie coś, co przypomina­ło niezwyciężonych zdobywców.

Miał genialne zdolności, był niepospolicie pracowity, a przy tym sprzyjało mu szczęście, bez którego z pewnością nie zdołałby zajść tak daleko.

Jan Ritter mieszkał teraz w pięknej, wytwornej willi, którą kazał wybudować według własnego planu. Marzył o tym, żeby w tej willi królowała pani jego serca, lecz dotychczas nie znalazł jeszcze swego ideału.

Nie wiedział o tym, że radczyni pragnęła wydać za niego jedną ze swoich córek. Wiele było matek i panien na wydaniu, które rzucały na niego przychylnym okiem. Nie brakło dziewcząt, które by chętnie objęły panowanie w willi Rittera.

*

Basia i Lorcia zawirowały w tańcu, a Jan Ritter wymknął się z sali balowej. Przy drzwiach, które prowadziły do przyległych pokoi, przesu­nęła się obok niego jasna, powiewna postać dziewczęca — Felicja Wendland.

Jej powiewna sukienka zaczepiła się o wypukłą oprawę pięknego brylantowego pierścienia, który nosił na palcu, jako jedyną ozdobę, Jan Ritter. Delikatna nitka jedwabiu zawisła na złotej klamerce. Przez chwilę młodzi ludzie zostali jakby spętani niewidzialną nicią.

Jan powiedział kilka słów na swoje usprawiedliwienie, po czym

14


swobodnie uwolnił fałdy pajęczej tkaniny z pierścionka, patrząc przy tym z gorącą prośbą w piękne brązowe oczy dziewczyny. Po" twarzy Felicji przemknął uśmiech.

— To nic ważnego, proszę pana, wyszłam obronną ręką. Zresztą
powinnam była sama uważać na moją suknię — rzekła uprzejmie.

Jan Ritter obrzucił przeciągłym spojrzeniem prześliczną twarz dziewczyny. Ogarnęło go jakieś dziwnie rozkoszne uczucie, gdy trzymał w palcach miękkie zwoje materiału, przy czym ręka jego musnęła przypadkiem dłoń Felicji. Przez chwilę stał koło niej zupełnie blisko, czując delikatną, dyskretną woń, która unosiła się z jej sukni. Pozostał jednak, jak zawsze spokojny i opanowany.

— Nie, nie, proszę pani, to moja wina, że się sukienka zaczepiła.
Mój sygnet jest sprawcą złego, po czym zdjął z palca sygnet i schował go
do kieszonki w kamizelce.

Zaśmiała się cichutko.

— Nie sprzeczajmy się, kto z nas ponosi winę — odparła i schyliła
głowę we wdzięcznym ukłonie, oddalając się szybko.

Jan przystanął, śledząc ją wzrokiem. Przez chwilę jeszcze słyszał cichy szelest jej sukni. Oczy jego biegły za elegancką, wysmukłą sylwetką dziewczyny. Jak dumnie i z jakim wdziękiem nosiła głowę.

Teraz skłoniła się iście królewskim ruchem pewnemu młodemu oficerowi o twarzy Adonisa. Oficer ten zbliżył się do niej z uśmiechem, prosząc ją do tańca.

Jan Ritter odwrócił się z wyraźnym uczuciem przykrości. Zdawało się, że drażni go uśmiech młodego oficera. Zobaczył jeszcze, jak młodzieniec otoczył ramieniem kibić Felicji i jak zaczął z nią tańczyć.

Jan sposępniał i przeszedł do przyległego pokoju, w którym gawędziło grono starszych panów. Znał doskonale rozkład mieszkania, toteż szyb­kim krokiem minął kilka pokoi i dotarł wreszcie do małego saloniku pani domu. Paliła się tutaj jedna tylko lampa osłonięta czerwonym abażurem. Salonik znajdował się na uboczu, Jan spodziewał się, że będzie tu mógł przez kilka chwil zaznać spoczynku. Przy oknie, w głębokiej niszy, stały dwa fotele. Jan cicho osunął się na jeden z nich, po czym zapuścił kotarę za sobą. Był teraz pewny, że będzie mógł w tej kryjówce odpocząć.

Z westchnieniem ulgi, oparł się wygodnie, położył dłonie na poręczach i przymknął oczy.

75


Myślał o Felicji Wendland. Oczyma duszy widział wyraźnie przed sobą promienne, jasne zjawisko. Przywoływał w pamięci wszystkie szczegóły jej osoby, przypominał sobie białe gładkie czoło, ocienione złocistymi lokami, prześlicznie zarysowane usta, które potrafiły się z takim wdziękiem uśmiechać, i słoneczne, cudowne oczy. Pamiętał nawet maleńkie brązowe znamię na lewym policzku, które dodawało niezwykłego czaru jej twarzyczce.

Ritter ujrzał po raz pierwszy Felicję Wendland w jakiś letni, słoneczny poranek. Jechała konno przez wąską drogę, ciągnącą się skrajem lasu. Była wówczas w towarzystwie swego ojca oraz kilku oficerów. Śmiała się głośno, a jej dźwięczny srebrzysty śmiech rozgrze­wał mu serce. Nie potrafił zapomnieć zarówno tego śmiechu, jak też i widoku eleganckiej amazonki w obcisłej, czarnej sukni.

Wydawała mu się wówczas bardzo piękną, szczęśliwą i godną zazdrości osóbką.

W kilka tygodni później, dowiedział się, że generał Wendland po krótkiej chorobie zmarł. W parę dni potem, podczas jakiejś wizyty u radczyni, przedstawiono mu Felicję. Nosiła wtedy żałobę i zrobiła na nim wrażenie bardzo dumnej i niedostępnej panny. Zamieniła z nim zaledwie kilka uprzejmych słów, po czym wyszła z pokoju. Miało to miejsce w tym właśnie saloniku — Jan Ritter przypominał to sobie bardzo dokładnie.

Radczyni nie podejrzewała, że Jan Ritter dlatego tylko składa jej tak często wizyty, gdyż spodziewa się zobaczyć choćby na chwilę Felicję Wendland. Już sam widok młodej dziewczyny, wywołał w nim niezwykle radosne uczucie. Gdy udawało mu się z nią zobaczyć, co zresztą zdarzało się rzadko i przelotnie, gdyż przezorna radczyni starała się odsunąć piękną siostrzenicę od bogatego konkurenta — wtedy cieszył się jakby mu ktoś spełnił gorące życzenie. W takich chwilach przekomarzał się i żartował z Basią i Lorcią, co budziło wielką nadzieję w sercu radczyni.

Dziś ujrzał po raz pierwszy Felicję w toalecie balowej, a kiedy poprzednio stał tak blisko niej, gdy tak uprzejmie z nim rozmawiała, doznał wrażenia, jakby serce jego zalewała gorąca fala krwi. Było to dla niego uczucie nieznane, lecz przedziwnie rozkoszne.

Czy też Felicja była także płytką bezduszną lalką, jak większość kobiet z wielkiego świata?

16


Nie mógł w to uwierzyć. Oczy jej spoglądały dumnie, lecz malowała się w nich dobroć, a jej dźwięczny śmiech zdradzał zdolność głębokiego odczuwania. Jan Ritter byłby wiele dał za to, gdyby mógł choć raz wejrzeć w głąb duszy Felicji.

Ocknął się nagle z zadumy, gdyż posłyszał szmer zbliżających się kroków. Zaraz potem usłyszał szelest sukni kobiecej, a jednocześnie głos tej młodej osoby, którą się w myśli zajmował. Przez szparę w portierze ujrzał sylwetkę Felicji, oświetloną różowym blaskiem lampy. Obok niej stał młody oficer o twarzy Adonisa — był to porucznik Henryk Forst.

Ritter chciał wstać i zaznaczyć swoją obecność, lecz jakaś nieznana siła paraliżowała jego ruchy. Felicja Wendland rzuciła się z tkliwym okrzykiem w objęcia młodego oficera, a tuląc się doń, rzekła serdecznie:

— Chwała Bogu, Heniu! Jesteśmy nareszcie sami i nikt nam nie
przeszkodzi. Możemy znowu swobodnie pogawędzić.

Pełnym miłości ruchem objęła szyję młodzieńca, który trwożnie rozglądał się wokoło.

— Heniu, ach, Heniu! Jakie to przykre, że musimy się wciąż
ukrywać z naszą miłością. Jest mi to po prostu wstrętne — ciągnęła
Felicja.

Jan Ritter doznał uczucia, jakby mu nagle przestało bić serce. Było mu bardzo nieprzyjemnie, że stał się mimo woli świadkiem tej intymnej sceny, a jednak nie mógł wyjść ze swojej kryjówki, wiedząc, że sprawiłby wiele przykrości i wstydu młodej pannie. Doszedł do wniosku, że będzie najlepiej, gdy pozostanie spokojnie na swoim miejscu, nie dając znaku życia, dopóki młodzi ludzie nie wyjdą z saloniku. Teraz, kiedy już odkrył ich tajemnicę, nie będzie miało znaczenia jeżeli usłyszy jeszcze kilka słów. Zresztą tę mimo woli podsłuchaną rozmowę zachowa w najściślej­szej dyskrecji.

Poczuł bolesny skurcz serca, widząc jak piękna dziewczyna tuli się do młodego oficera. Jan Ritter obrzucił jego twarz niechętnym, badawczym spojrzeniem.

Coś mu się nagle przypomniało. Czyż nie wymieniano nazwiska porucznika Forsta w związku z córką radcy handlowego Volkmera, z którym Jan Ritter prowadził interesy? Ależ tak — przecież Volkmer sam wspominał mu kilka dni temu, że córka jego wkrótce zaręczy się z pewnym oficerem, który już od kilku miesięcy stara się o nią. To


17

2 Małżeństwo Felicji


niemożliwe?! Czyżby to ten sam oficer, który w tej chwili trzymał w ramionach Felicję Wendland?

Jan Ritter, zazwyczaj tak opanowany i zrównoważony, doznał nagle uczucia dziwnego niepokoju!

Porucznik Forst ujął teraz Felicję za ręce i, rozglądając się wciąż lękliwie po mrocznym saloniku rzekł:

— Na miłość Boską, bądź ostrożna, Luniu! A gdyby ktoś poszedł
tutaj za nami?

Podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie pełne miłości. Jan Ritter pochwycił je i zadrżał w swojej kryjówce.

— Tutaj nie przyjdzie żywa dusza. A zresztą, gdyby nawet... to
także nie byłoby nieszczęścia. Gdyby nas tu ktoś zastał, to nareszcie
skończy się to wieczne ukrywanie. My przecież nie mamy powodu
obawiać się ludzi!

Henryk Forst skubał nerwowo wąsiki, patrząc niepewnie w pro­mienne oczy Felicji. Potem rzekł gwałtownie:

Tak, Luniu, to się wszystko musi skończyć! Obecny stan rzeczy staje się nie do zniesienia zarówno dla ciebie, jak i dla mnie!

Och, kochany mój — odparła Felicja z uśmiechem — chwała Bogu, że powiedziałeś te słowa, na które czekałam już od dawna. Wiedziałam, że kiedyś położysz kres tej tajemniczości. No, nie marszcz czoła, nie mam zamiaru robić ci wyrzutów z powodu twego milczenia. Wszystko się przecież tak źle złożyło... Gdy przed chorobą mego ojca wyznałeś mi swoją miłość, sądziliśmy, że nazajutrz będziemy mogli ogłosić nasze zaręczyny. A gdyś przyszedł, aby prosić o moją rękę, okazało się, że ojciec ciężko zachorował. Nie mogłeś się z nim rozmówić — niestety — mój biedny, drogi tatuś zmarł, zanim zdążyłeś prosić go o moją rękę. Podczas żałoby nasze zaręczyny były niemożliwe. Ale teraz powiesz już wszystko ciotce i wujowi, prawda, Heniu? Ach, najdroższy, znosiłam wszystkie przykrości w domu mych krewnych, gdyż osładzała mi je myśl o naszym wspólnym szczęściu! Wierz mi, że pobyt w domu ciotki Laury nie jest rozkoszą dla ubogiej niepotrzebnej krewniaczki! Gdybym nie wiedziała, że zjawisz się pewnego dnia, aby mnie oswobo­dzić, to byłabym już dawno poszła w świat i sama zarabiała na chleb!

Jan Ritter słuchał z zapartym tchem.

— Oto kobieta, której od dawna na próżno szukam — myślał

18


— kobieta dzielna, odważna, o sercu pełnym uczucia, zdolnym do poświęceń! Niestety, nie potrafię jej zdobyć, utraciłem ją, zanim zdołałem znaleźć podobny skarb!

Oficer jednak zmarszczył znowu czoło, po czym rzekł z wahaniem w głosie:

— Co za nierozsądna myśl, Luniu! Przecież masz zapewniony
dostatni byt w domu twoich krewnych!

Zaśmiała się cicho i wyciągnęła przed siebie ramiona.

— Jakie to dziwne, że ten pomysł wydaje się wszystkim tak
nierozsądny, wszystkim, prócz mnie! Gdybym ciebie nie miała, wprowa­
dziłabym go z pewnością w czyn. Ale nie patrz na mnie tak ponuro,
głuptasku, nie lękaj się, że ci ucieknę. Zostanę tutaj i będę czekała, aż
mnie stąd zabierzesz. Postaraj się jednak, ażeby to już wkrótce nastąpiło
mój jedyny!

Prośba jej tchnęła tak niewysłowioną słodyczą, że Jan Ritter objął kurczowo poręcze fotela. Pomimo, że te wyrazy, wymówione tkliwym, serdecznym tonem przeznaczone były dla innego — czuł, że gorąca fala krwi napływa mu do serca. Zapomniał zupełnie o tym, że nie powinien podsłuchiwać. Młoda para zajęła miejsce w dwóch fotelach, stojących blisko jego kryjówki, toteż mógł doskonale obserwować twarze obojga. Wpatrywał się w oczy Felicji, w których malowała się gorąca tkliwość oraz w twarz Forsta, wyrażającą uczucie przykrości i zmieszania. Zdawało mu się, że powinien zerwać się z miejsca i uderzyć w tę piękną, męską twarz, której rysy zdradzały fałsz i obłudę.

Jednocześnie ogarnęło go uczucie niepokoju o tę śliczną, delikatną dziewczynę, która z takim oddaniem składała swoją dumę u stóp ukochanego mężczyzny.

Jan Ritter przypomniał sobie znowu, co mówiono o młodym poruczniku i pannie Eli Volkmer.

Henryk Forst przesunął ręką po czole, jak gdyby nagle zrobiło mu się bardzo gorąco.

— Droga Felu — odezwał się nagle wymuszonym tonem, który
raził szczególnie wobec tkliwych, serdecznych słów Felicji — dobrze się
stało, że możemy dziś swobodnie pomówić ze sobą. Przyszedłem na ten
bal, mając nadzieję, że uda mi się porozumieć z tobą bez świadków, gdyż
rozmowę taką uważam za konieczną. Już od dłuższego czasu zależy mi


v

19


na tym, lecz nie nadarzała się nigdy okazja. Nie jest to wprawdzie odpowiednie miejsce ani chwila do podobnych wyznań, lecz niestety nie mam na to rady. A teraz proszę cię bardzo, żebyś mnie spokojnie wysłuchała i starała się być rozsądna.

Poruszyła się gwałtownie na fotelu i spojrzała na niego wzrokiem, w którym malował się niepokój i lęk.

— Heniu, przemawiasz do mnie takim dziwnym tonem — rzekła

— co to ma znaczyć? Mówisz, żebym była rozsądna? Chcesz, bym cię
spokojnie wysłuchała? Co mi masz do powiedzenia?

Oczy jej spoglądały trwożnie i badawczo na młodzieńca. Forst opuścił głowę starając się uniknąć jej spojrzenia.

- Boże drogi! — rzekł niecierpliwie — przecież od śmierci ojca,
nasz wzajemny stosunek musiał ulec zmianie! Czy nie pojmujesz tego,
Felu? — dodał szorstko.

Objęła kurczowo poręcze fotela, a na twarzy jej odbił się wyraz przerażenia.

Nasz wzajemny stosunek, Heniu? — zapytała. — O, nie mów tego, mój drogi! Miłość nasza jest tak wielka, że nic nie zdoła jej zniweczyć... Zmieniły się jedynie warunki życiowe, ale to przecież dla mnie nie może mieć żadnego znaczenia...

Spuścił oczy, aby nie patrzeć na nią.

- Niepodobna oddzielić jednego od drugiego, Felu! Wtedy, gdym
ci wyznał miłość — wtedy... wtedy sądziłem, że jesteś bogata. Wskazy­
wał na to cały wasz tryb życia. Poza tym ojciec twój zajmował poważne
stanowisko, miał duże wpływy. Mógłby dla mnie wiele uczynić, gdybym
został jego zięciem. Dlatego też byłem tak lekkomyślny i powiedziałem
ci, że cię kocham.

Rzuciła mu przerażone spojrzenie.

— Dlatego... byłeś... lekkomyślny? Lekkomyślny? Więc starałeś się
o mnie, bo... uważałeś mnie za majętną pannę... bo mój ojciec?...

— szepnęła bezdźwięcznie.

— No, tak — przerwał jej gwałtownie — wiesz przecież, że sam
jestem ubogi. Nigdy bym się nie odważył prosić o twoją rękę, gdybym
wiedział, że również nie posiadasz majątku... Nigdy bym cię nie narażał
na to, żebyś prowadziła ze mną nędzne życie...

20


Odetchnęła, jakby jej okropny ciężar spadł z serca. Uśmiechnęła się do Forsta, mówiąc:

Zaśmiała się niefrasobliwie.

W słowach jej brzmiała radosna ufność. Henryk poruszył się niecierpliwie na fotelu.

— Zdaje ci się tylko, że to się da tak łatwo przeprowadzić.
W rzeczywistości wszystko przedstawia się inaczej. My oboje nie
jesteśmy stworzeni, żeby żyć w drobnomieszczańskich, skromnych
warunkach... A ponieważ zdaję sobie z tego sprawę, więc muszę być
rozsądny za ciebie i za mnie... Nie chcę, żebyś dla mnie ponosiła ofiary.
I dlatego proszę cię — zwróć mi słowo! W tych okolicznościach nie
możemy się połączyć. Wybacz mi, że wtedy dałem się unieść porywowi
miłości. Gdybym znał wasz stan majątkowy, gdybym wiedział, że ojciec
twój tak prędko umrze, nigdy bym nie wyznał ci mego uczucia...

Spojrzała na niego blada, z przygasłymi oczyma.

Przycisnęła ręce do serca.

21


— Zmuszony? Przecież nic i nikt cię nie zmusza! Możemy być
szczęśliwi nawet w najskromniejszych warunkach. Ach, ty nie wyobra­
żasz sobie nawet, jak małe mam obecnie wymagania. Spójrz na moją
suknię - - przerobiłam ją sama! Potrafię wszystko uszyć — jestem
bardzo zaradna. Przekonasz się, jak ładnie i jak tanio będę się ubierała.
Umiem prowadzić dom bardzo oszczędnie. Przecież my nie możemy się
rozstać. Czyż ty tego nie pojmujesz?

W słowach jej brzmiał lęk i słaba nadzieja. Jan Ritter czuł, że mu się serce kraje. Porwał go szalony gniew i oburzenie! Nienawidził w tej chwili Henryka Forsta.

Porucznika Forsta także wzruszyły słowa Felicji. Kochał ją napraw­dę, naturalnie w tym stopniu, w jakim w ogóle był zdolny do jakiegokolwiek uczucia. Nie kochał jej tak, jak sobie to wyobrażała, ani jak ona kochała jego. Teraz pragnął za wszelką cenę pozbyć się jej, pragnął zerwać krępujące go więzy. Przekonawszy się, że Felicja nie rozumie o co mu chodzi, postanowił zerwać z nią zdecydowanie. Miał bardzo mało czasu, a dziś wieczorem musiał opuścić ten dom, jako wolny człowiek. Tak będzie najlepiej dla nich obojga. Uważał, że Felicja w ten sposób prędzej pogodzi się z losem.

Zaczerpnął tchu, po czym rzekł ostro i zimno:

— Nie wiem, droga Felu, czy rzeczywiście potrafiłabyś żyć w takich
warunkach. Muszę przyznać że bardzo w to wątpię. Wiem jednak na
pewno, że ja nie jestem do tego stworzony. Nie umiałbym znosić
niedostatku i pragę ciebie od tego uchronić. Dlatego też proszę cię:
rozejdźmy się w zgodzie! Zachowajmy piękne wspomnienia o naszej
miłości, podobnej do złotego snu. Rozwiążmy te pęta, którymi związali­
śmy się w odmiennych okolicznościach... Właściwie... to... to... przecież
nic nas nie łączyło... Nieprawdaż, Felu?

Spojrzała na niego pełna osłupienia, a usta jej drżały.

— Jak to! Nic nas nie łączyło? Więc czymże ja byłam, jeśli nie twoją
narzeczoną?

Nerwowym ruchem przesunął ręką po czole:

— O, Boże, bądź rozsądna, Felu! Nie przejmuj się tak bardzo, nikt,
oprócz nas dwojga, nie wiedział przecież o tym... Nie mogę inaczej
postąpić, robię to przecież także dla twego dobra! Byłoby szaleństwem,
gdybyśmy się związali na całe życie. Zresztą za późno już na to, odciąłem

22


sobie wszelką drogę do odwrotu, nie mogę zmienić tego co postanowi­łem. Krótko mówiąc, Felu, zaręczyłem się z Elą Volkmer. Jutro mam być u jej ojca i otrzymać jego pozwolenie. Wieczorem odbędzie się wielki bal u państwa Volkmer i nasze zaręczyny zostaną oficjalnie ogłoszone. Przyszedłem tu dziś wyłącznie dlatego, bo chciałem cię przygotować. Wiem, że jesteś tam na jutro zaproszona wraz z twymi krewnymi. Nie chciałem, aby ta wiadomość cię zaskoczyła. Proszę cię z całego serca, bądź rozsądna i staraj się panować nad sobą! Ela naturalnie nic nie wie, że byliśmy zaręczeni. Nie wspomniałem jej o tym przez wzgląd na ciebie. Nie bierz tego tak tragicznie, Felu. Wierz mi, stało się dobrze dla nas obojga. Będziesz mi kiedyś wdzięczna za ten krok. A teraz daj mi rękę na pożegnanie...

Gdy mówił ostatnie słowa, w głosie jego zabrzmiało szczere wzrusze­nie. Patrząc na Felicję, która złamana bólem, opadła na fotel, poczuł mimo wszystko głębokie rozrzewnienie.

Nagle Felicja zerwała się z miejsca. Na jej bladej twarzy malowała się boleść i oburzenie. Z jękiem załamała dłonie i cofnęła się o kilka kro­ków. Potem zaś, wskazując mu ręką drzwi, zawołała drżąc ze wstydu i bólu:

ironią. — Nie dotykaj mnie — krzyknęła. — Odejdź! Nie mogę patrzeć na ciebie!

Wahał się przez chwilę. Felicja drżała na całym ciele i z trudnością trzymała się na nogach. Raz jeszcze niemym ruchem wskazała mu drzwi. Wtedy Henryk chwiejnym krokiem wyszedł z saloniku.

Felicja śledziła go błędnym wzrokiem. Twarz jej zmieniała wyraz, malowały się na niej kolejno gniew, ból, oburzenie i pogarda. Wresz­cie zakryła oczy rękami i bezsilnie osunęła się na fotel.

— Jakże się wstydzę, och, jakże się wstydzę że kochałam tego
człowieka. Pogardzam nim! — szepnęła.

Wpiła paznokcie w poręcze fotela, a całą jej postacią wstrząsnęło rozpaczliwe łkanie.

23


— Kto mnie obroni? Kto pomści tę zniewagę? ^- zawołała pełna
zwątpienia.

Słysząc te słowa, Jan Ritter nie mógł dłużej wytrzymać w swej kryjówce. Rozsunął kotarę i niespodziewanie stanął obok Felicji.

— Ja to uczynię, jeśli pani pozwoli! — rzekł stanowczo i spokojnie.
Zadrżała przestraszona i podniosła głowę. Na twarzy jej malował się

lęk i zawstydzenie.

— Pan? Pan tutaj? Skąd się pan tu wziął? — spytała drżącym
głosem.

Spojrzał na nią z gorącym współczuciem, nie zdradzając swego wewnętrznego niepokoju.

— Byłem mimowolnym świadkiem pani rozmowy z porucznikiem
Forstem. Nie mogłem się wymknąć z niszy przy oknie, tak, aby pani tego
nie spostrzegła. Oczywiście, że miałem zamiar zachować w ścisłej
dyskrecji tę tajemnicę i oddalić się niepostrzeżenie. Gdym jednak
posłyszał pani ostatnie słowa, nie mogłem dłużej wytrzymać w mej
kryjówce. Wyszedłem, aby zapytać czy pani chce zostać moją żoną? Czy
zechce pani powrócić ze mną do salonu, jako moja narzeczona? Czy
chce pani, aby nasze zaręczyny nastąpiły wcześniej, niż zaręczyny
porucznika Forsta? Przypuszczam, że po tej obrazie — po tym
bezprzykładnym poniżeniu — miałaby pani maleńką satysfakcję!

Powstała z fotela, patrząc na niego z bezgranicznym zdumieniem. - Jak to? Czy podobna? Pan chciałby, po tym wszystkim, co pan słyszał?... O, Boże, ja chyba straciłam zmysły... Więc pan...

— Tak, proszę panią o rękę — odparł spokojnie, przy czym rysy
jego twarzy nie zmieniły się ani na chwilę.

Obrzuciła go zdumionym spojrzeniem.

— A jednak wyciągam rękę tylko po panią, właśnie po panią.

24-


Musiała się oprzeć o fotel, gdyż nogi uginały się pod nią.

— Ale z jakiego powodu? Czy dlatego, że będąc rycerskim, nie może
pan spokojnie patrzeć na tę zniewagę, jaka mnie spotkała?

Oczy jego pojaśniały zdecydowaniem. Był zupełnie spokojny, cho­ciaż zdawał sobie jasno sprawę, że chodzi tu o poważną grę życiową. Nie zawahał się jednak i rzucił wszystko na jedną kartę.

— Może także dlatego, ża pani odwaga, siła uczucia i ogromna
ofiarność wzbudziły we mnie gorącą sympatię!

Potrząsnęła głową.

Felicję ogarnęło tak wielkie zdziwienie, że przez chwilę zapomniała o swoim bólu. Spojrzała w jego nieruchomą twarz.

— Dziwny z pana człowiek! Opowiadano mi, że pan jest śmiały,
nieugięty, trzeźwy, że kieruje się pan zawsze głosem rozsądku...
Mówiono mi... mniejsza o to! W każdym razie, ja sama uważałam pana
za człowieka chłodnego, zrównoważonego, niezdolnego do wzruszeń
i porywów... A tymczasem okazuje się, że pan jest fantastą... Czemu pan
chce ponieść tak wielką ofiarę dla obcej, obojętnej dziewczyny, na którą.
nigdy nie zwracał pan uwagi? Co z pana za człowiek?

Patrzył na nią i zauważył, że drżała na całym cieie. Była tak przejęta jego oświadczynami, że zapomniała w tej chwili o pierwszym, najdotkli­wszym bólu. Nawet i teraz, gdy miotała nią burza różnorodnych uczuć, nawet i teraz nie przestała być elegancką, pełną wdzięku damą z wielkiego świata. Nigdy nie wydawała mu się piękniejszą jak teraz, w postawie, pełnej pokory... Żadna kobieta nie wydawała mu się bardziej godna pożądania, jak ta bezbronna dziewczyna, porzucona


przez nędznika. A jednocześnie w duszy jego wzbudziło się dla niej jakieś dziwnie serdeczne, tkliwe uczucie...

Odgarnął włosy z czoła. - Jakim jestem człowiekiem? Nie mogę udzielić w tym wypadku bezstronnej odpowiedzi. Jeżeli pani zgodzi się zostać moją żoną, to może sama pani oceni moją właściwą wartość, naturalnie, o ile pani uzna mnie za godnego takich zachodów. Pragnę pani pomóc, żeby pani zapomnia­ła o doznanym upokorzeniu... Zresztą, już od dłuższego czasu noszę się z zamiarem małżeństwa... Nie znalazłem jednak dotąd kobiety, która odpowiadałaby moim wymaganiom. Pragnąłem poślubić kobietę z naj­lepszych sfer towarzyskich, jakkolwiek sam jestem dorobkiewiczem. Może pani nie wie, że jestem synem prostego rzemieślnika. Ojciec mój był cieślą; dziesięć lat temu nie przyjmowano mnie jeszcze w eleganckich towarzystwach. Wspominam o tym, aby nie wprowadzić pani w błąd co do mojej osoby...

Spojrzała na niego z bolesnym wyrazem.

— To wszystko jest dziwne, takie dziwne... Nie wiem sama, co my­
śleć o tym, co zrobić... Gdybym teraz przyjęła propozycję pana, a muszę
przyznać, że mnie to bardzo nęci, to uczyniłabym to jedynie, żeby pokazać
tamtemu, iż... nie umrę z zawiedzionej miłości... Wyszłabym za pana po
to, żeby mu odpłacić za jego nikczemny postępek... A także dlatego, że
chciałabym wyjść z tego domu... Wiem, że jestem tylko ciężarem dla mych
krewnych, mają mnie dosyć... W innych warunkach, spotkałaby pana na
pewno odmowa. Teraz pan wie, jakie przyczyny skłaniają mnie do
przyjęcia pańskiej propozycji. Jeżeli mimo wszystko pragnie pan pojąć
mnie za żonę, to się na to zgodzę... Czuję się w tej chwili bardzo źle, jestem
wytrącona z równowagi... Kto wie, czy jutro nie będę żałowała swego
postanowienia? Kto wie, czy pan także nie będzie żałował?

Mówiła to wszystko prędko, niespokojnie. On jednak nie stracił zwykłego spokoju.

— Nie namyślam się ani chwili i raz jeszcze proszę o rękę pani!
Wtedy wyciągnęła ku niemu drżącą dłoń.

— Jeśli pan tego chce — niech się stanie według pańskiego życzenia
- rzekła głosem drżącym ze wzruszenia.

Uścisnął mocno tę delikatną, białą rączkę, i ogarnęło go przy tym dziwnie błogie uczucie. Wolno podniósł do ust jej dłoń.

26


— Dziękuję pani! Jeżeli pani czuje się dość dobrze, aby powrócić
między ludzi, to chodźmy stąd. Pozwoli pani, że udam się do jej wuja
i zawiadomię go o naszych zaręczynach.

Z ust jego wyrwało się westchnienie. Oczy jego wywierały na nią jakiś dziwny wpływ. Nie wiedziała, czy powinna się lękać, czy mu ufać. Zdawała sobie jednak zupełnie jasno sprawę, że Jan Ritter pomógł jej znieść godzinę upokorzenia, że on uchronił ją od beznadziejnej rozpaczy. Jednocześnie mogła dzięki niemu pokazać Forstowi, że nie ma zamiaru opłakiwać go przez cale życie. Czuła dla Jana bezgraniczną wdzięczność, wiedziała, że mu nigdy nie zapomni tego szlachetnego postępku. Spojrzała mu prosto w oczy, po czym rzekła niepewnie:

— Jeżeli pan sobie tego życzy, to możemy przejść do salonu.
Podał jej rycersko ramię i wyprowadził ją z pokoju. Szli spokojnie

przesuwając się wśród barwnego tłumu tancerzy.

Radczyni przywołała tymczasem obie córki, czyniąc im gorzkie wyrzuty, że nie wiedzą, gdzie znikł Jan Ritter.

— Idzie, mamusiu! Idzie razem z Lunią! — zawołała nagle Basia
i podniosła się z miejsca, mając zamiar wykręcić się od matczynego
kazania.

— Zostań! — krzyknęła gniewnie radczyni.

Wszystkie trzy zdziwione i niespokojne przypatrywały się teraz pięknej dorodnej parze, która tak dumnie kroczyła wśród tłumu. Na razie nie wiedziały jeszcze, co to ma znaczyć. Porucznik Forst, który stał na progu sali balowej, wodząc wokoło niespokojnym wzrokiem, zauważył teraz Felicję, idącą pod rękę z Janem Ritterem.

Patrzył ze zdumieniem w bladą, spokojną twarz dziewczyny, któ­ra dumnie odwróciła głowę, udając, że go nie dostrzegła. A Jan Rit­ter spojrzał groźnie na oficera, tak, że Forst zaraz zadał sobie pyta­nie:

— Co to? Co miało znaczyć to spojrzenie?

Felicja stąpała jakby we śnie. Szła wsparta na ramieniu Jana, nie wiedząc, co się z nią dzieje. Wreszcie stanęli oboje przed radcą, który obrzucił ich wzrokiem, pełnym zdumienia.

Jan Ritter oznajmił mu w zwięzłych słowach, że zaręczył się z Felicją i poprosił, żeby radca zawiadomił o tym swoich gości.

Radca Schleter, ogromnie zmieszany, obejrzał się za swoją połowicą.

27


Znał jej plany dotyczące Rittera i czuł się ogromnie nieswojo, choć cieszył się bardzo, że Felicja robi tak świetną partię.

Zaledwie zdołał wykrztusić kilka słów powinszowania, gdy nagle zjawiła się obok niego małżonka, która uważała, że nie należy zbyt długo pozostawiać Rittera w towarzystwie Felicji.

Usłyszawszy nowinę, straciła na chwilę panowanie nad sobą i zaczer­wieniła się ze złości, że bratanica sprzątnęła jej córkom sprzed nosa bogatego konkurenta. Szybko jednak odzyskała równowagę ducha, a nawet zdobyła się na radosny wyraz twarzy.

W kilka minut później, radca Schleter oznajmił zdumionym goś­ciom, że jego wychowanka zaręczyła się z panem Janem Ritterem. Wiadomość ta wywołała powszechne zdumienie, największą niespo­dziankę jednak sprawiła Henrykowi. Gdy posłyszał tę nowinę, drgnął i rzucił spojrzenie na Felicję. Ona jednak stała spokojna i chłodna, wsparta na ramieniu Rittera i przyjmowała z wymuszonym uśmiechem liczne powinszowania, które jej zewsząd składano. Porucznik Forst nie spuszczał oczu z młodej pary, a Jan Ritter nigdy jeszcze nie wydawał mu się tak dumny i imponujący, jak w tej chwili.

Oczy narzeczonych prześlizgnęły się w pewnej chwili po twarzy Forsta. W oczach Jana znowu zabłysła pogróżka, a w spojrzeniu Felicji malowała się zimna pogarda dla człowieka, który ją tak okrutnie znieważył. Forst zacisnął zęby. Teraz dopiero począł sobie zdawać jasno Sprawę, ile utracił, a właściwie czego się dobrowolnie wyrzekł. Pożegnał się wkrótce z gospodarzami, a opuszczając ich dom, doznawał niezwyk­le przykrego, dręczącego uczucia. Odzyskał teraz przecież upragnioną wolność, a jednak — rzecz dziwna — nie był wcale zadowolony.

* *

*

Nazajutrz rano cała rodzina radcy Schletera siedziała przy śniadaniu w pogodnym nastroju. Felicja, skromny „Kopciuszek", była dziś najważniejszą osobą. Jeszcze wczoraj wieczorem ciotka Laura zawez­wała ją do siebie, aby ją wybadać jak doszło do zaręczyn z Janem Ritterem. Felicja dawała wymijające odpowiedzi. Powiedziała jedynie, że gdy siedziała w małym saloniku, zjawił się nagle Ritter, prosząc o jej

28


rękę. Radczyni nie dowiedziała się nic więcej od bratanicy. Lorcia i Basia otrzymały wczoraj także porządne „wcieranie" i udały się jak niepyszne do swej wspólnej sypialni.

Podczas nocy radczyni pogodziła się z losem i przestała się martwić, że żadna z jej córek nie potrafiła zdobyć serca Jana Rittera. Rano była już dla dziewcząt o wiele uprzejmiejsza, a Felicji okazywała wyjątkową życzliwość. Doszła po długich rozważaniach do wniosku, że przede wszystkim pozbędzie się w ten sposób bratanicy, po wtóre zaś zadowo­lona była, że to Felicja poślubi bogatego człowieka, a nie jakaś obca kobieta. Nie było przecież pewne, czy Ritter byłby się ożenił z jedną z jej córek. Miała zamiar wyciągnąć z tego małżeństwa wiele korzyści dla siebie i swej rodziny, toteż zwracała się do bratanicy bardzo łaskawie.

Lorcia i Basia cieszyły się, że matka przestała się gniewać. One nie martwiły się wcale, że Felicja zaręczyła się z Ritterem. Były zbyt powierzchowne, zbyt płoche, aby marzyć o związku z człowiekiem tak poważnym i głębokim jak Jan.

Toteż cała rodzina była dziś w dobrym humorze. Radca był zadowolony, że małżonka się rozchmurzyła, a przy tym cieszył się, że Felicja wychodzi za mąż.

Basia i Lorcia układały już plany dotyczące uroczystości weselnej. Radczyni królowała w swoim fotelu, chwaląc lub ganiąc projekty córek. Felicja siedziała biada i poważna, nie biorąc w rozmowie udziału. Zdawało się, że jej te sprawy zupełnie nie obchodzą. Ciotka Laura, kiwając głową, rzucała jej zdziwione spojrzenia, a wreszcie rzekła niezadowolona:

Basia ukradkiem trąciła Lorcię, a radczyni obrzuciła bratanicę karcącym spojrzeniem.

29


— Lorciu! — krzyknęła surowo matka.
Lorcia zachichotała i umilkła.

Lunia nie brała udziału w rozmowie, gdyż zdawała się nie słyszeć tego, co mówią siostry. Nie potrafiła skupić myśli.

Dzisiejszej nocy nie zmrużyła oka. W duszy jej staczały zaciętą walkę jakieś wrogie moce. Dotychczas jeszcze nie wiedziała jak się to stało, że była już narzeczoną Jana Rittera. Wiedziała jedynie, że wiedziona rozpaczą, uchwyciła się jego ręki niby koła ratunkowego, bo nie chciała zatonąć w otchłani wstydu i bólu.

Leżąc na łóżku wpatrywała się zgaszonymi oczyma w ciemności nocy i usiłowała uporządkować własne myśli. Wspominała owe dni, gdy porucznik Forst wyznał jej swoją miłość, gdy porwał ją w ramiona i całował tak namiętnie, tak gorąco jej usta, że uwierzyła bez zastrzeżeń w jego miłość.

Wierzyła mu i kochała go. Zniosła śmierć ojca i utratę majątku jedynie dlatego, że była przeświadczona o miłości Henryka. Spoglądała uważnie w przyszłość, choć nie przedstawiała się ona w różowych barwach. Miłość Forsta miała jej wynagrodzić wszystkie cierpienia. Przy jego boku byłaby chętnie walczyła z każdą przeciwnością.

A teraz?

Teraz wiedziała już, że wtedy, gdy ona marzyła o wspólnej przyszło­ści, Henryk starał się o rękę innej. Wiedziała, że zaręczył się z Elą Volkmer, której ojciec mógł dać jedynaczce olbrzymi posag. Wiedziała, że Forst ją oszukał i okłamał. Zrozumiała powód jego długotrwałego milczenia, które dawniej uważała za subtelność.

Wówczas, gdy sądziła, że narzeczony pragnie przeczekać rok żałoby, on ubiegał się o względy innej! Nie poczekał nawet aż Felicja zwróci mu słowo! W tym czasie, gdy uważała się za jego narzeczoną, on już tamtą

30

M


obdarzał tym mianem! Podkreślił przecież, że właściwie nie byli ze sobą związani! Pozbawił ją nawet prawa uważania się za jego narzeczoną. O, jakże musiał się cieszyć, że los uchronił go od oficjalnych zaręczyn! Usunął ją od siebie, jak natrętną kochankę! Nie miała przecież ojca, który by zażądał od niego satysfakcji!

Jakże piekła, jak bolała ta rana w sercu! Felicję dławiło uczucie wstydu, rumieniła się, myśląc o tym, że kochała człowieka, który jej miłość uważał za ciężar.

Potem przypomniała sobie Jana Rittera, który był świadkiem jej upokorzenia i męki i który nie zawahał się ani na chwilę, lecz stanął rycersko przy jej boku, prosząc ją o rękę. Cóż to był za człowiek, o którym jej kuzynki mawiały, że posiada zamiast serca maszynę do liczenia?

Przecież okazał się zupełnie inny. Jeżeli chodziło o nią, to nie miał potrzeby robić żadnych obliczeń, wiedział bowiem, że jest uboga i nie wniesie mu posagu.

Słyszała nieraz, że jest śmiałym, niepospolicie zdolnym handlowcem, człowiekiem, który z chłodną rozwagą osiągał wszystko, czego zaprag­nął. Tak, był chłodny i opanowany, nawet w chwili oświadczyn... Ugięła się przed nim, poddała się biernie jego woli...

A jednak ile szlachetnej prostoty było w jego słowach, gdy wyjawiał jej, że jest synem rzemieślnika. Nie posiadał mimo wszystko cech dorobkiewicza; wyglądał raczej jak zdobywca, u którego stóp korzy się cały świat. Felicji imponowała jego indywidualność, nie potrafiła o niej zapomnieć nawet wśród owej okropnej bezsennej nocy...

Nie przestawała się zastanawiać nad charakterem Jana Rittera, starała się dociec, jakie pobudki skłoniły go do jego postępowania. Wśród owych domysłów doznawała pewnej ulgi w cierpieniu; zaczęła się powoli godzić z losem, choć przedtem byłaby najchętniej uciekła od życia.

Aż do świtu dręczyły ją niespokojne myśli. Teraz także, siedząc przy stole, zajęta była w duchu osobą Jana Rittera. Nie zdawała sobie sprawy ze swych uczuć, nie wiedziała, czy napawa ją lękiem i odrazą, czy też wzbudza w niej wdzięczność i sympatię. Wydawał się jej obcy, a jedno­cześnie miała do niego zaufanie, jak do najlepszego przyjaciela, któremu mogła powierzyć każdą tajemnicę. Obraz Forsta zbladł w jej sercu, przesłonił go zupełnie obraz Jana Rittera.

31


Gdy myślała o Henryku, czuła w sercu martwotę i pustkę. Zgasło nagle uczucie, które dotąd stanowiło treść jej życia. A jednak doznawała wrażenia, że w duszy jej powstała wielka, bolesna rana. Sądziła, że nigdy już nie potrafi nikomu zaufać i wierzyć. Nawet Janowi Ritterowi! Jemu także nie! Zapewne i on działał z egoistycznych pobudek! Nie mogła uwierzyć, że wyciągał do niej bez powodu dłoń, że chciał ją ratować! A zresztą, czy to małżeństwo będzie dla niej zbawieniem. Czy nie było ono znowu bezgranicznym poniżeniem? Czy Jan nie odbierał jej szacunku dla samej siebie, czy nie pozbawiał jej resztek dumy? Czy nie będzie lepiej, jeżeli mu dziś powie, że była wczoraj nieprzytomna, że się zastanowiła i doszła do wniosku, iż nie może zostać jego żoną?

Odetchnęła z ulgą.

Tak, podziękuje mu, że się nad nią zlitował i zerwie te zaręczyny. Kto wie, może Jan będzie z tego rad, może on sam żałuje dziś zbyt pospiesznego kroku?

Postanowiła, że gdy będzie wolna, odejdzie z tego domu i pójdzie w świat pracować na siebie. Ciotka Laura z pewnością nie przebaczy jej, że się wyrzekła tak świetnej partii. Ale nawet w wypadku, gdyby ciotka jej przebaczyła, ona nie zostanie dłużej u krewnych, którzy jej nie lubią i znoszą jej obecność jedynie przez wzgląd na opinię. Felicja uspokoiła się nieco i pragnęła teraz tylko, aby Jan Ritter wkrótce się zjawił.

W godzinę potem nadeszły dla Felicji przepyszne róże od Jana. Były luźno związane i ułożone z wielką prostotą, lecz bardzo piękne.

- Kosztują majątek, droga Luniu! Ten gatunek jest szalenie drogi

rzekła radczyni i wstawiła kwiaty do wazonu.

Do wiązanki była dołączona kartka wizytowa, na której prócz nazwiska był dopisek: „Szczerze oddany". Lunia patrzyła ze zdziwie­niem na wizytówkę, myśląc przy tym, że Jan nie robi zupełnie wrażenia „dorobkiewicza". I znowu ogarnął ją niezrozumiały niepokój.

Wkrótce potem przybył Jan. Spokojny, blady, na zewnątrz niewzru­szony wszedł do małego saloniku radczyni — do tego samego, gdzie wczoraj oświadczył się Luni. Dziewczyna stała za fotelem ciotki, spoglądając z powagą na Jana. Nosiła granatową sukienkę bez żadnej ozdoby, lecz wyglądała uroczo.

Gdy Jan Ritter obrzucił Lunie spojrzeniem, blade jej policzki pokryły się rumieńcem.

32


Lorcia i Basia przywitały się bardzo uprzejmie z Janem, lecz wkrótce radczyni pod jakimś pozorem kazała im wyjść z pokoju. Ona sama również po chwili powstała z miejsca, pragnąc, aby narzeczeni mogli ze sobą porozmawiać bez świadków. Uważała, że w tym wypadku nie należy zbyt ściśle przestrzegać form towarzyskich.

Gdy młoda para została sam na sam, panowało przez chwilę milczenie. Lunia podniosła ku narzeczonemu pobladłą twarzyczkę. Wargi dziewczyny drżały, w oczach malowała się trwoga. Jan był spokojny jak zazwyczaj. Zacisnął tylko jeszcze mocniej wąskie usta, a w twarzy jego nie drgał żaden muskuł. Jedynie oczy płonęły jakimś wewnętrznym ogniem, ożywiając nieruchome rysy.

Lunia kilkakrotnie otwierała usta, pragnąc nadaremnie wydobyć choćby jedno słowo. Wreszcie przemogła się i wyjąkała:

— Proszę pana... jestem panu bardzo wdzięczna... Zawstydza mnie
pańska dobroć... Ale dałam panu zbyt pospiesznie odpowiedź. Pan tego
chyba dziś żałuje! Nieprawdaż? Nie mogę pana poślubić, co by pan
pomyślał, gdybym przyjęła jego propozycję...

Osunęła się wyczerpana na krzesło. Jan podszedł do niej i spojrzał jej w oczy:

— Co myślę o pani? Dałem temu wyraz przy moich oświadczynach.
Myślę, że pani jest dzielną, szlachetną istotą i że człowiek, którego
zechce panią poślubić, powinien to uważać za wielki zaszczyt.

Obrzuciła jego twarz długim, badawczym spojrzeniem.

— Czy doprawdy jest pan tego zdania? Słyszał pan przecież moją
rozmowę z tamtym. Musiał pan również słyszeć, że byliśmy przez rok
potajemnie zaręczeni, a nawet... jeszcze mniej... bo... bo... przecież on
uważał, że nas nic nie łączyło. A jednak spotykaliśmy się nieraz,
rozmawialiśmy ze sobą... Okazywałam mu jawnie moją miłość...
całowałam go... Wczoraj jeszcze... rzuciłam mu się na szyję... obsypywa­
łam go, zapewne wbrew jego woli, pieszczotami... Ach, czuję się tak
przygnębiona, tak upokorzona... Czy to wszystko nie poniża mnie
w oczach pana?

Usta jej skurczyły się boleśnie, gdy wymawiała te gorzkie wyrazy. Jan ujął delikatnie jej rękę i z szacunkiem podniósł ją do ust. Widać było, że nie kieruje nim odruch banalnej galanterii, lecz że pragnie wyrazić uczucie szczerego uwielbienia.

3 Małżeństwo Felicji 33


— Po co się pani dręczy takimi słowami i myślami? Nie zauważyłem niczego w pani zachowaniu wobec tego człowieka, co by nie wzbudziło we mnie głębokiego szacunku. Nikt nie może pani czynić zarzutów, że ufała pani w swej niewinności mężczyźnie, który nie zasługiwał na zaufanie. Powtarzam, że będę sobie uważał za zaszczyt, jeżeli zechce pani zostać moją żoną. Być może, iż jest to dziwne, że prosiłem o pani rękę w chwili, gdy dowiedziałem się że serce pani należy do innego. Nie umiem pani tego wytłumaczyć, nie wiem czy pani zrozumiałaby moje pobudki. Jestem dziwakiem, nie umiem bawić kobiet, ani prawić im komplementów... Trudno mnie zrozumieć... Być może, iż życie przy moim boku nie będzie wcale łatwe, choć uczynię wszystko, co jest w mojej mocy, aby je pani uprzyjemnić... Proszę panią gorąco, aby pani nie cofała swego postanowienia i została moją żoną. Przejdźmy wspólnie przez życie jak para dobrych przyjaciół. Czy zgadzasz się, Felicjo?

Spojrzała na niego z powagą.

Słowa pańskie wydają mi się dziwne. Nie wiem, czy słusznie uczynię, przyjmując pana propozycję. A jednak zostanę pańską żoną. Mam wrażenie, jakby pan miał nade mną jakąś nieokreśloną niepojętą władzę, przed którą muszę się ugiąć.

Potrząsnął głową.

Nie, nie, rozumiem to inaczej. Uważam małżeństwo za związek koleżeński w najszlachetniejszym znaczeniu tego słowa. Nigdy bym nie potrafił, uniesiony ślepą namiętnością, związać z sobą kobietę na całe życie. To jednak, co czuję dla pani i co wiem o niej, daje mi rękojmię, że nasze pożycie będzie harmonijne. Chodzi mi jednak o to, żeby pani została dobrowolnie moją żoną, nie zaś pod wpływem jakiegoś przy­musu.

Po twarzy jej przemknął słodki uśmiech, który wywołał w Janie uczucie nieznanej tkliwości. Ach, jakże pragnął ucałować w tej chwili usta Luni!

- Dobrze — poślubię pana dobrowolnie, powierzę się panu z całym zaufaniem. Zbłądziłam i nie potrafię znaleźć właściwej drogi życia, muszę mieć dobrego, pewnego przewodnika, który by mnie prowadził. Pragnę, żeby pan nim został, pragnę znaleźć w panu oparcie i opiekę. A jeśli się pan zgodzi, to chętnie oddam panu to wszystko, co mi

34


jeszcze pozostało. Spodziewam się, że Bóg pomoże mi, abym mogła się odpłacić za to, co pan dla mnie uczynił! Uścisnął serdecznie jej rękę:

— Muszę ci zadać jeszcze jedno pytanie, Felicjo! Wystarczyłoby
jedno moje słowo, a porucznik Forst nie mógłby dziś wyprawić swych
zaręczyn z Elą Volkmer! Co by pani uczyniła, gdybym wyrzekł to słowo,
gdyby Forst odzyskał wolność? Co by pani zrobiła, gdyby nagle spadł na
niego majątek, gdyby mógł poślubić ubogą pannę i gdyby zapragnął do
pani powrócić? Czy zostałaby pani jego żoną? Proszę mi szczerze
i otwarcie odpowiedzieć na to pytanie!

Felicja zerwała się z miejsca i odrzuciła dumnie głowę. Zmarszczyła czoło, a oczy jej zapłonęły ponurym blaskiem.

— Nigdy, nigdy nie powróciłabym do niego, odkąd poznałam jego
istotną wartość! Miłość moja umarła tej nocy wśród niewysłowionycłi
cierpień! Nie kocham porucznika Forsta, lecz ideał, za który go niegdyś
miałam. Jeśli go spotkam, to nie będę czuła nic, oprócz palącego wstydu.
Tak, wstydzę się, że sobie wyobrażałam, iż kocham człowieka o tak
małej wartości. Jestem zbyt dumna, aby kochać mężczyznę, którym
pogardzam!

W stalowych oczach Jana Rittera błysnęła radość. Opanował się jednak natychmiast i ujmując jej rękę spytał:

Usłyszawszy te słowa, Jan poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach.

W chwilę potem weszła radczyni. Zastała narzeczonych, którzy siedzieli w przyzwoitej odległości od siebie. Rozmawiali spokojnie ze sobą.

Jan Ritter został zaproszony na obiad. Radczyni, mimo wrodzonej oszczędności kazała zamrozić szampana. Przy stole omawiano rozmaite sprawy dotyczące ślubu.

35


Żegnając się po obiedzie, Jan spytał po cichu narzeczoną:

— Czy chcesz iść dziś wieczorem na bal do państwa Volkmer, czy
też wolałabyś, abyśmy nie chodzili?

Pobladła, lecz odpowiedziała spokojnie:

— Jeżeli sobie życzysz, to pójdziemy. Moja nieobecność mogłaby
zwrócić uwagę!

— Jak chcesz, Felicjo!

Nazywaj mnie ,,Lunią" — rzekła z uśmiechem — tak nazywają mnie krewni i znajomi. „Felicja" to takie długie imię.

Skłonił się, opuściwszy nisko głowę, aby nie dostrzegła w jego oczach błysku ogromnej radości. Nie chciał niepokoić narzeczonej.

— Uważam to za dowód wielkiego zaufania, dziękuję ci, Luniu!
— rzekł cicho, lecz na pozór zupełnie spokojnie.

* * *

Gdy Henryk Forst wyszedł z domu radcy Schletera, nie doczekawszy końca balu, ogarnęły go posępne myśli. Nie mógł pojąć, że Lunia tak szybko znalazła dla niego następcę. Bolało go to, że jej oczy, w których dotąd malowało się tkliwe uczucie, patrzyły dziś na niego tak chłodno i wrogo.

Doznał nagle wrażenia, że utracił bezpowrotnie drogocenny skarb. Błąkał się bez celu wśród mroków długiej zimowej nocy, nie przestając przy tym myśleć o Felicji.

Czy to możliwe, że w tej samej godzinie, kiedy się z nim rozstała, ofiarowała swoje uczucie innemu? Czy doprawdy tak prędko przebolała rozstanie z nim? Okazywała mu zawsze tyle miłości — czy podobna aby nagle przestała go kochać? Czy miłość kobiety nie bywa silniejsza, bardziej głęboka? A może tylko rozpacz pchnęła ją do tego kroku, może zaręczyła się z Ritterem, by doznać pociechy po stracie ukochanego człowieka? Czy przemawiał przez nią może głos rozsądku? Opamiętała się i oddała swoją rękę bogatemu konkurentowi...

Forst doznał uczucia niezmiernej przykrości. Przestał się cieszyć, że Felicja nabrała nagle rozsądku. Cierpiał, myśląc o tym, że inny mężczyzna będzie miał do niej prawo.

36


Ciekawe, czy też Ritter już dawno pragnął poślubić Felicję? Ach, była przecież tak piękna, że każdy mężczyzna mógł stracić dla niej głowę. Teraz inny będzie całował jej usta, będzie ją obejmowali pieścił...

Ta myśl wywołała w Henryku uczucie szalonej zazdrości. Nie chciał, aby Lunia należała do innego. On sam nie dochował jej wiary, tym niemniej jednak uważał, że ona powinna mu była pozostać wierna. Nie miała prawa tak postąpić, choć on sam zerwał zaręczyny.

W duszy jego zawrzał bunt i gniew. Walczyły w nim sprzeczne uczucia, aż wreszcie zbudziło się w nim to, co od dawna starał się w sobie stłumić: gorąca miłość do Felicji. Nie była to wprawdzie czysta, szczera miłość, lecz raczej pożądanie i zawiść, mimo to przeniknęła ona całą istotę Henryka.

Toteż nastrój jego był godny pożałowania, gdy nazajutrz stał przed radcą Volkmerem, oświadczając się o rękę jego córki Eli. Ela, radosna i rozpromieniona, rzuciła mu się na szyję, on zaś musiał również udawać szczęśliwego narzeczonego. Od wielu miesięcy starał się przecież o względy posażnej panny, która była przeświadczona, że Henryk ją kocha.

Co chwila nasuwały mu się porównania między Elą a Felicją. O, jakże nieładna i bez wdzięku wydawała mu się narzeczona.

Była to wysoka wybujała dziewczyna o bladej, szczupłej twarzy. Elegancka, powiewna sukienka nie zdołała osłonić i ukryć wadliwości figury. Błękitne oczy Eli wydawały się Henrykowi wyblakłe i pozbawio­ne wyrazu, zwłaszcza kiedy przypomniał sobie dwie ciemne, lśniące gwiazdy, które spoglądały na niego z bezgraniczną miłością. Wprawdzie i Ela rzucała narzeczonemu rozkochane, tkliwe spojrzenia, lecz nie budziły one echa w jego piersi.

Trzymając w objęciu Elę, Henryk myślał o Luni, której smukła, piękna figura o szlachetnie zaokrąglonych liniach, wywoływała w nim zawsze zachwyt.

— Nie — Henryk Forst, jako narzeczony Eli Volkmer, nie był wcale tak zadowolony i szczęśliwy jak się tego spodziewał. Humor jego nie poprawił się nawet podczas konferencji z przyszłym teściem, choć ten ostatni wymieniał mu zawrotnie wysokie cyfry. Kiedy przyszedł wieczo­rem do uroczyście przystrojonego domu swoich teściów, a Ela wybiegła mu naprzeciw, poczuł do niej coś na kształt odrazy. O, jakże niekorzyst-

37


me wyglądała w swej gustownej, eleganckiej toalecie; musiał przezwycię­żyć swoją niechęć i obsypać ją pieszczotami, których od niego żądała, lecz ogarniał go niemal wstręt do tej wątłej, kościstej dziewczyny, pozbawionej zupełnie wdzięku. Jej radość, okazywana jawnie z powodu zaręczyn, działała mu na nerwy.

Uczucie niechęci wzmogło się jeszcze, gdy do balowej sali weszła Felicja, wsparta na ramieniu Jana Rittera. Wyglądała blado, a oczy jej spoglądały dumnie i chłodno, choć blask ich był dziś jakby zgaszony. Nigdy jednak nie wydawała się Henrykowi tak piękna, tak ponętna jak tego wieczoru.

Jan Ritter i jego narzeczona stanowili przedmiot ogólnego zaintere­sowania, gdyż ich zaręczyny były dla całego towarzystwa niespodzian­ką. Znaleźli się wprawdzie tacy, którzy twierdzili, że Ritter bywał bardzo często w domu pana Schletera, lecz i oni mniemali, że Ritter stara się o jedną z córek radcy.

Druga para narzeczonych stanowiła również przedmiot ożywionych rozmów. Rozprawiano z zapałem i sprzeczano się o to, czy Forst, czy też Ritter jest „milszym" narzeczonym. Według zdania większości Forst był stanowczo przystojniejszy, jednakże i Ritter miał sporo zwolenniczek. Wszyscy natomiast zgadzali się jednogłośnie, że Felicji Wendland należy się palma pierwszeństwa i że Ritter jest godny zazdrości.

Ela Volkmer i Felicja były rówieśniczkami i znały się bardzo dobrze. Chodziły razem na pensję, gdzie się ze sobą zaprzyjaźniły. Ela miała zawsze wiele podziwu i sympatii dla pięknej, eleganckiej Luni. Było to dobre, poczciwe stworzenie, tylko trochę rozpieszczone przez rodziców, którzy psuli ogromnie wątłą, chorowitą jedynaczkę.

Przywitała się bardzo serdecznie z Lunią, wołając z zachwytem:

— Ach, Luniu, jak to ładnie, żeśmy się prawie jednocześnie
zaręczyły!

Ritter i Forst stali opodal obu panienek, mierząc się nawzajem wrogim spojrzeniem. To spotkanie było nieuniknione, więc zarówno Forst, jak też Ritter zachowywali pozory. Lunie ogarnęło dziwne uczucie, gdy patrzyła w bladą, mizerną twarzyczkę Eli. Współczuła jej z całego serca, a jednocześnie robiła samej sobie wyrzuty.

— Gdybym była uczciwa — myślała — to powinnam ostrzec Elę
przed jej narzeczonym. Powinnam jej powiedzieć, że chodzi mu jedy-

38


nie o posag, że przy pierwszej okazji zdradzi ją, tak jak i mnie oszu­kał.

Potem jednak zastanowiła się i rzekła sobie w duchu:

— Trudno w takim wypadku być uczciwym, nikt chyba nie miałby
na to dość odwagi. Muszę zachować milczenie i patrzeć spokojnie, jak tą
biedną ufną dziewczynę okłamią, tak jak mnie okłamano. Jeżeli sobie
czegoś życzę, to tylko tego, by cała prawda została Eli oszczędzona,
żeby nigdy się nie dowiedziała o istotnej wartości swego męża.

I Felicja, przepełniona uczuciem głębokiej litości, otoczyła Elę ramieniem i serdecznie ją ucałowała.

Henryk Forst zbladł, gdyż Felicja obrzuciła go lodowatym spojrze­niem. Jan Ritter spojrzał zatroskany w twarz narzeczonej i delikatnym ruchem położył jej rękę na ramieniu. Wtedy Lunia odwróciła się do narzeczonego i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Uśmiech jej wywołał w Janie dziwne wzruszenie, Forst natomiast poczuł w tej chwili szaloną zazdrość. Był wściekły, że Lunia uśmiecha się do Rittera, najchętniej byłby odepchnął go od Felicji.

— Ach, tak — więc już od kilku miesięcy jesteś zaręczona?
— zabrzmiał jasny, dźwięczny głos Luni.

Ela ze śmiechem skinęła głową.

— Tak, Luniu! Papa nas ogromnie męczył i ciągle zwlekał z pozwo­
leniem. Martwiliśmy się oboje, prawda, Heniu?

Felicja uśmiechnęła się pogardliwie, a Forst przesunął nerwowym ruchem ręką po czole i rzekł:

— Ależ naturalnie, Elu, to co mi opowiedziałaś było bardzo

39


ciekawe— odparła, doznając przy tym uczucia ogromnej satysfakcji, myśląc o tym, w jak nieprzyjemnym położeniu znajduje się porucznik Forst.

— Ty, Luniu, nie byłaś zapewne skazana na tak długi czas próby.
Nikt nie miał prawa wtrącać się do ciebie. A twój narzeczony — och, ten
człowiek nie uznaje w ogóle przeszkód. Ojciec mój wyraził się niedawno:
„Jan Ritter potrafi kierować życiem jak dobrze ujeżdżonym koniem.
Przeskakuje na nim najwyższe płoty, najszersze rowy".

Ritter skłonił się z-uśmiechem.

Ritter roześmiał się i skierował rozmowę na inny temat. Po chwili Ela zapytała z ożywieniem.

— Kiedy odbędzie się ślub państwa? Czy nie moglibyśmy tego
samego dnia urządzić wesela?

Lunia lekko się zarumieniła.

Henryk Forst stał, jakby na rozżarzonych węglach, szukając jakiegoś pretekstu, żeby się jak najspieszniej oddalić.

Lunia nie wiedziała, co odpowiedzieć na propozycję Eli, lecz i tym razem Ritter ją wyręczył:

— To niemożliwe, proszę pani — powiedział żartobliwie — nie mo­
żemy przecież narażać na to naszych wspólnych znajomych. Musieliby
łamać sobie głowę, czy mają tańczyć na jednym czy na drugim weselu.
Nie, panno Elu, jesteśmy wręcz obowiązani wyprawić wesele innego dnia.

40


— Ten argument przekonał mnie w zupełności — zaśmiała się Ela.

— Chodź, Elu! Przyszedł ten pułkownik Massberg z małżonką.
Musimy ich powitać — rzekł, pociągając za sobą narzeczoną. Nigdy
jeszcze widok zwierzchnika nie sprawił mu takiej radości. Skłonił się
przed Lunią i Janem, po czym oddalił się wraz z Elą.

Ritter ujął w swoje ręce chłodną, bezwładną dłoń Luni.

— Czy bardzo cierpisz? — spytał cicho.
Przymknęła na chwilę oczy.

— Wstydzę się, och wstydzę, że kochałam tego człowieka — rzekła
drżącym głosem.

— Uspokój się, moje biedne dziecko — rzekł miękko Jan.
Rzuciła okiem na jego surową, spokojną twarz o ostrych rysach. Nie

wyobrażała sobie, że potrafi przemawiać tak łagodnie i pieszczotliwie. Wydawał się jej coraz bardziej zagadkowy. Lecz tkliwe brzmienie jego głosu sprawiało jej ulgę, doznawała wrażenia, jakby jakaś kochająca dłoń przesuwała się po jej zbolałym sercu, niosąc mu ukojenie.

Przez cały wieczór nie mogli rozmawiać ze sobą. Co chwila ktoś podchodził, winszował, pytał. Co chwila rozłączano parę narzeczonych. Ritter jednak nie spuszczał wzroku z Felicji. Pochłaniał oczyma wiotką, wysmukłą postać, otuloną w zwoje błękitnego jedwabiu. Każdy jej ruch był pełen wdzięku i prostoty. Jak cudnie złote włosy ocieniały jasne, szlachetne czoło! Żadna z obecnych pań nie mogła się porównać z Lunią pod względem urody i wdzięku!

Tego samego zdania był właśnie porucznik Forst, który wciąż obrzucał Lunie niespokojnymi, pożądliwymi spojrzeniami. Zauważył to Ritter, który pojmował doskonale, że przy boku Eli Volkmar trudno jest zapomnieć o Luni. Za każdym razem, gdy Forst zbliżał się do Felicji, Ritter podchodził do narzeczonej, jakby pragnąc ją uchronić od nowego niebezpieczeństwa. A kiedy wsuwała mu rączkę pod ramię, kiedy patrzyła mu serdecznie w oczy, kiedy muskała go jej suknia, wówczas przenikało go uczucie gorącej tęsknoty, jakiego dotychczas nie potrafiła obudzić w nim żadna kobieta.

A gdy Lunia z ufnością spoglądała na niego, wtedy mówił w duchu:

— I dla mnie wybije godzina szczęścia! Ta młoda, czarująca istota
będzie moją, będzie należała do mnie całą duszą.

Nigdy nie umiał rozmieniać swoich uczuć na drobną monetę.

41


W sercu jego spoczywały nieprzebrane skarby tkliwości, które ukrywał przed okiem ludzi. Teraz w duszy jego wzbierała gorąca miłość, a jednocześnie słodka świadomość, że będzie niezwykle szczęśliwym, gdy zwiąże się z Felicją. Postanowił zdobyć jej serce, uważał to za zupełnie możliwe, gdyż nigdy nie wahał się przed żadną przeszkodą. Na razie była smutna i zgnębiona, cierpiała jeszcze wskutek świeżej rany, którą zadał jej Forst. Ritter wierzył jednak, że rana się zabliźni, że zbolała dusza Felicji ozdrowieje. Wtedy stanie się ona znowu zdolna do miłości, wtedy wybije oczekiwana godzina! Jan Ritter postanowił starać się i walczyć o miłość Felicji, jak o bezcenny klejnot!

W ciągu wieczora Lunia miała jeszcze kilkakrotnie okazję do rozmowy z Elą. Naiwna, poczciwa dziewczyna zwierzała się przyjaciółce ze wszystkiego, co przepełniało jej serduszko! Należała do natur, które nie potrafią ukryć w głębi duszy najświętszych swoich uczuć. Toteż Ela opowiadała Luni wiele szczegółów z tych czasów, kiedy Forst starał się o jej względy. Nie przypuszczała nawet w jak złym świetle przedstawia swego narzeczonego.

— Ach! Luniu — mówiła — kocham tak dawno mego Henryka, lecz on z początku nie zwracał na mnie uwagi. Nie należał do łowców posagowych, którzy starali się o mnie, dowiedziawszy się o majątku mego ojca. Marzyłam o nim długo i bezskutecznie, aż wreszcie zakochał się we mnie tak gorąco, że nie mógł znieść takiego oddalenia. Wyznał mi wszystko. Wiesz, opowiadał, że bardzo długo walczył ze sobą, zanim powiedział mi, że mnie kocha. Obawiał się, abym nie pomyślała, iż stara się o mnie dlatego, że jestem bogata. Taki głuptasek! Prawda, Luniu, że można od razu wyczuć gdy się jest szczerze kochaną? Ale papa odnosił się z wielką nieufnością do mego chłopca i nie chciał słyszeć o zaręczy­nach. Musiałam prosić, błagać i przekonywać, aż wreszcie uwierzył w jego miłość. Powiedziałam rodzicom, że umrę z żalu, jeżeli nie zgodzą się na nasz związek. Ach, był to okropny okres czasu dla nas obojga. Pocieszałam wciąż Henryka, prosiłam, żeby miał cierpliwość. Wiedzia­łam, że papa ustąpi. Możesz sobie wyobrazić, jaki Henryk był zdener­wowany, kiedy mu oznajmiłam, że może przyjść do papy i oświadczyć się o mnie. Szalał z radości i chciał nawet odwołać zaproszenie na bal u twego wuja. Niestety, miał do omówienia jakąś ważną sprawę służbową ze swoim kolegą, którego tylko u was mógł spotkać. Dlatego

42


przyszedł. Po załatwieniu tej sprawy, natychmiast uciekł z balu i godzi­nami jeszcze wałęsał się po ulicach. Krążył koło naszego domu, pod moimi oknami, a ja spałam jak suseł... Powiedz sama, jaki to jedyny chłopak, ten mój Henio...

Ela zamilkła wreszcie. Lunia ani jednym słowem nie przerwała tego potoku słów. Przejrzała teraz na wskroś podwójną grę Forsta, oceniła jego obłudę, która budziła w niej uczucie niesłychanej pogardy. Chciało się jej płakać nad losem dobrej, ufnej Eli i nad własnym. Obie darzyły głęboką miłością człowieka, który nie był zdolny do głębszych uczuć i nie zasługiwał na nie.

Bolała ją jeszcze rana, którą zadał jej Forst, trudno bowiem zatrzeć bez śladu coś, co stanowiło nadzieję i treść życia podczas dwóch lat. Lecz jed­nocześnie Lunia doznawała uczucia wielkiej ulgi, że w porę poznała nicość moralną człowieka, którego niegdyś pragnęła poślubić. Widziała teraz ży­cie w zupełnie innym świetle, nie przedstawiało się ono w barwach różo­wych, jak sobie dotąd wyobrażała. Prosto i równo ciągnęła się przed nią długa droga życia. Będzie kroczyła po niej przy boku mężczyzny, który pra­gnął w niej znaleźć wiernego towarzysza i mało wymagającą żonę. Sądził zapewne, że będzie godnie reprezentowała jego dom, w zamian za oparcie i opiekę, których jej on udzielił. Nie zależało mu na jej miłości, nie starał się jej okazywać tkliwych uczuć, nie obsypywał jej pieszczotami, których nie mogłaby odwzajemnić. Wargi jego ani razu nie dotknęły jej ust—i tak było dobrze! W przeciwnym razie, byłaby jednak cofnęła dane słowo!

Myślała wiele o swoim pożyciu z Janem Ritterem. Czy doprawdy małżeństwo dwojga ludzi, którzy duchowo byli sobie zupełnie obcy, mogło upływać w harmonii? Felicję ogarniał niewytłumaczony lęk, miała wrażenie, że powinna uciec gdzieś daleko, gdzie ją oczy poniosą... Gdy patrzyła w chłodną, niewzruszoną twarz swego narzeczonego, drżała z obawy, kiedy jednak zbliżał się do niej i przemawiał do niej łagodnie, wówczas doznawała uczucia spokoju i pewności, czuła, że u Jana znajdzie schronienie i opiekę.

W takich chwilach pragnęła ująć jego ręce, ukryć twarz w jego dłoniach i prosić, jak zbłąkane dziecko;

— Pomóż mi znosić życie, bądź dla mnie dobry!

Słowa takie nie przechodziły jej przez usta. Gdy patrzyła na jego chłodną, spokojną twarz, opuszczała ją odwaga.

43


Wieczór minął wśród ciężkich walk i wzruszeń dla Luni, Forsta i Jana. Każda godzina wydawała się Felicji wiekiem. Marzyła o chwili, kiedy wreszcie znajdzie się w swoim pokoiku, kiedy będzie mogła zrzucić maskę i znowu stać się sobą. Zanim krewni jej pożegnali się, Jan Ritter raz jeszcze podszedł do Felicji.

— Czy mogę jutro przyjść, Luniu? Chciałbym z tobą omówić
rozmaite sprawy dotyczące naszej przyszłości. A może będziesz zbyt
zmęczona po balu?

Potrząsnęła przecząco głową.

— O, nie, zdążę wypocząć. Możesz przyjść, Janku — rzekła
uprzejmie.

— Jaka pora najbardziej ci dogadza? — zapytał.

— Zastosuję się do ciebie. Masz na pewno mniej czasu ode mnie.
Mnie jest wszystko jedno.

— W takim razie przyjdę w południe.

— Dobrze, będę cię oczekiwała i zawiadomię ciotkę, że przyjdziesz
o tej porze.

Jan wyszedł z Lunią do szatni i pomógł jej włożyć płaszcz wieczoro­wy.

Następnie przeprowadził ją do powozu i pożegnał narzeczoną oraz radczynię i jej córki. Radca musiał pieszo powracać do domu. Jan ofiarował mu miejsce w swoim samochodzie, a staruszek z radością przyjął tę propozycję.

— Nie jestem pierwszej młodości, a do domu mam daleką drogę.
Przy tym pogoda jest fatalna... Dziękuję panu za pańską uprzejmość
— mówił, opierając się wygodnie o miękkie poduszki samochodu.

— Czy dla pana zabrakło miejsca w powozie? — zagadnął Jan.
Radca zaśmiał się dobrodusznie.

— Gdy w powozie jadą cztery kobiety, wówczas nie można tam
wepchnąć nawet szpilki, bo Chodzi przecież o to, by suknie się nie
zgniotły. Od czasu, gdy Lunia znowu zaczęła bywać w świecie, ja
musiałem się wyrzec miejsca w powozie. Ustąpiłem jej bardzo chęt­
nie, to taka miła dobra dziewczyna. Między nami mówiąc, cieszę się
bardzo, że Lunia wkrótce opuści nasz dom. Nie dlatego, żeby mi
przeszkadzała — broń Boże—to dziecko przypomina jasny promyczek
słońca — lecz pragnę tego dla jej dobra. Lunia nie może się czuć dob-

44


rze w tych warunkach, a ja niestety nie jestem w stanie stworzyć jej innych.

Ritter uścisnął jego rękę.

Radca skinął głową.

— Doskonale! Trzeba przyznać, że jazda pańskim samochodem jest
bardzo przyjemna. Lunia zrobi dobrą zamianę, jeżeli znowu mnie ustąpi
czwartego miejsca w wynajętym powozie, a sama usadowi się wygodnie
w tym eleganckim samochodzie.

* *

Gdy Jan Ritter siedział nazajutrz w saloniku radczyni, naprzeciwko Felicji i jej ciotki — postanowił od razu przystąpić do rzeczy, jak to było w jego zwyczaju. Zapamiętał doskonale, co mu napomknął radca, podczas powrotnej drogi. On sam życzył sobie również, by nie odkładać na zbyt daleką metę terminu ślubu. Myślał przy tym nie tyle o sobie, ile o Felicji. Pojmował, że Lunia nie znajduje się we właściwym dla siebie otoczeniu. Przypominała mu królewskiego łabędzia, którego zamknięto przez pomyłkę w kojcu wraz ze stadem gęsi. To uszczypliwe porównanie nasunęło mu się, gdy słuchał bezmyślnej paplaniny Lorci i Basi, które nie pozwalały Luni dojść do słowa. Lunia znosiła z ogromną rezygnacją ten potok wymowy, lecz kilkakrotnie rzucała błagalne spojrzenie na narzeczonego, jakby prosząc go, by przyszedł jej z pomocą.

Radczyni i jej córki potrafiły wyprowadzić z równowagi nawet człowieka o tak silnych nerwach, jak Jan Ritter. Toteż wyobrażał sobie, jak przygnębiająco musiało wpływać codzienne przebywanie w ich towarzystwie na osobę tak subtelną i wrażliwą, jak Felicja.

Dlatego też Jan oświadczył krótko, że nie życzy sobie, aby zbyt długo zwlekano z terminem ślubu.

45


Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, droga Luniu, to pragnąłbym, aby nasz Ślub odbył się w końcu lutego — rzekł stanowczo, choć bardzo uprzejmie.

Lunia przelękła się. Tak prędko chciał ją uczynić swoją żoną, choć wiedział, co się obecnie dzieje w jej duszy... Mimo to odparła cicho, że się zgadza. W oczach jego wyczytała tak gorącą prośbę, że nie potrafiła zdobyć się na odmowną odpowiedź. Zresztą, kiedyś ta chwila musiała nastąpić, wszystko jedno czy wcześniej, czy później.

Radczyni natomiast gwałtownie zaprotestowała:

— Nie może być mowy o tak wczesnym terminie. Mamy teraz już
początek stycznia. W tak krótkim czasie nie zdążę wykończyć wyprawy
dla mojej bratanicy.

Ritter wykonał ruch ręką, jemu tylko właściwy, który robił zawsze, gdy chciał zbić czyjeś zarzuty lub wątpliwości.

— Mamy jeszcze siedem tygodni przed sobą. Wyprawa powinna być
w trzy tygodnie gotowa. Proszę wziąć pod uwagę, że mój dom jest zupeł­
nie urządzony i tylko pokoje, przeznaczone do osobistego użytku Luni,
zostaną inaczej umeblowane. Takie drobne zmiany dadzą się z łatwością
wprowadzić. Chodzi więc tylko o wyprawę dla Luni. Można ją wykoń­
czyć w ciągu czterech tygodni, jeżeli pani uda się do odpowiedniego źródła.

Radczyni była zaskoczona jego energicznym wystąpieniem.

— Ależ, drogi panie, po co ten pośpiech?
W oczach Jana zabłysł gniew.

— Przecież pani słyszała, że zarówno Lunia, jak i ja ustaliliśmy ten
termin. Kiedy ja coś postanawiam, to mam zwyczaj rozważać przedtem
wszelkie okoliczności. Gdy jednak postanowienie zostało powzięte,
wówczas żadna siła nie odwiedzie mnie od niego.

Radczyni nie wiedziała, czy powinna się oburzyć, czy też przychylić się spokojnie do życzeń Rittera. Wybrała wreszcie to drugie, pragnąc żyć w zgodzie z bogatym krewnym, z którego zamierzała wyciągnąć wiele korzyści. Pohamowała gniew i rzekła z cierpkim uśmiechem.

— O Boże, jak trudno jest w takich wypadkach rozprawiać
z zakochanymi. Niechże pan weźmie pod uwagę, że przygotowania do
wesela zajmują także wiele czasu. Niech pan nie zapomina o tym, że
musimy wyprawić wspaniałą uroczystość, jaka przystoi dla ludzi tej
sfery, co pan i Lunia...

46


Lecz radczyni nie dała jej dojść do słowa.

— Dobrze, Janku — rzekła z bladym uśmiechem Felicja.

— Dziękuję ci. A czy szanowna pani przychyli się do naszego
życzenia?

Gdy rozmawiał z radczynią, w tonie jego brzmiała lekka ironia. Radczyni jednak nie wyczuła tego. Nie wpadło jej na myśl, że mógłby się znaleźć człowiek, który by pozwolił sobie żartować z radczyni Schleter. Wzmianka o czeku ostatecznie ją udobruchała.

— A więc, w imię Boże, zgadzam się! Zastosuję się całkowicie do
pańskich życzeń — rzekła zupełnie ułagodzona.

Co się tyczy wyprawy, to Lunia sama zadecydowała, mówiąc:

— Spodziewam się, że dwadzieścia tysięcy marek, które posiadam,
wystarczy na odpowiednią wyprawę. Suma ta musi pokryć wszystkie
wydatki — rzekła uprzejmie, lecz bardzo stanowczo.

Skinął głową. Pojmował doskonale, że w tym wypadku pragnęła korzystać jedynie z własnych zasobów pieniężnych.

— Zrobisz, jak zechcesz, Luniu. Jestem zupełnie pewien, że w każdej
sytuacji życiowej potrafisz się właściwie zachować — odpowiedział Jan.

47


Zapytał następnie, dokąd pragnie się wybrać w podróż poślubną, Lunia jednak w tym wypadku pozostawiła narzeczonemu prawo wyboru.

Jan poprosił także, aby Felicja powiedziała mu, jakie zmiany chciałaby przeprowadzić w urządzeniu pokoi przeznaczonych dla niej. Pragnąc mu sprawić przyjemność, wyjawiła mu swoje życzenia, choć właściwie nie przywiązywała do tego żadnej wagi. Rozmowa ta zabrała sporo czasu, tym bardziej, że radczyni również wypowiadała swoje zdanie.

Wreszcie wszystkie szczegóły zostały omówione.

Ritter wstał z miejsca, aby się pożegnać. Zanim odszedł, ujął jeszcze raz rękę Luni, mówiąc:

— Odwiedziłem wczoraj moją matkę, aby ją zawiadomić, że się
zaręczyłem. Pragnie ona poznać moją narzeczoną. Czy mogłabyś dziś
lub jutro pójść ze mną do niej?

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Dobrze Janku, będę gotowa.
Pożegnali się i Jan wyszedł.

Gdy Lunia pozostała sama z radczynią, ta rzekła ze zdumieniem: - Twój narzeczony nie wspominał nigdy, że matka jego żyje. Nigdy o niej nie mówił, nikt jej nie widział. Wiem tylko tyle, że ma gospodynię,

48


która mu prowadzi dom. Dlaczego właściwie nie powiedział nam, że ma jeszcze matkę?

Lunia wzruszyła ramionami.

— Miał zapewne jakieś powody, droga ciociu — rzekła spokojnie.

— Właściwie nic nie wiemy o przeszłości Rittera, ani o jego
pochodzeniu — ciągnęła dalej radczyni.

Lunia mogła wprawdzie powiedzieć ciotce, że Jan jest synem prostego rzemieślnika, nie chciała jednak mówić o tym, w obawie, że radczyni wszczęłaby na ten temat nieskończone debaty.

Na szczęście do pokoju weszły znowu Basia i Lorcia. Radczyni skierowała rozmowę na inne tory i opowiedziała im, że Ritter udzielił jej pełnomocnictwa w sprawie urządzenia uroczystości weselnej.

Matka i córki zaczęły się gorliwie naradzać. Lunia siedziała w mil­czeniu, jakby to wszystko wcale jej nie dotyczyło. Nie wtrącała się do rozmowy, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Wtedy skorzystała ze sposobności i wymknęła się do swego pokoiku. Czuła potrzebę samot­ności, która sprawiała jej wielką ulgę.

Panie, zatopione w naradach, nie zauważyły nawet, kiedy zniknęła. Ułożono cały program uroczystości weselnej, bez udziału obu najważ­niejszych osób.

* # *

Lunia nie wiedziała, jakie ma zająć stanowisko wobec matki swego narzeczonego. Zastanawiała się również, jak się ubrać na tę pierwszą wizytę.

Miała wrażenie, że elegancka suknia wizytowa będzie niewłaściwa. Czuła, że taki strój w tym wypadku może razić. Nie znała tej starej kobiety, nie wiedziała, jak zostanie przez nią przyjęta. Nie miała pojęcia, czy matka Jana jest prostą, skromną osobą czy też nabrała wytwornych manier, stosując się do wysokiego stanowiska syna? A może była to jedna z owych „nowobogackich", która otoczyła się niezwykłym, jaskrawym przepychem? W takim razie weźmie za złe przyszłej synowej, jeżeli się na jej cześć nie wystroi. Trzeba było zachować złoty środek. Felicja postanowiła zaznaczyć, że pragnie nawiązać serdeczne stosunki


49

4 Małżeństwo Felicji


rodzinne, a jednocześnie podkreślić uroczysty charakter tego pierw­szego spotkania.

Włożyła więc granatowy kostium z krótkim, obcisłym żakiecikiem i futrzaną czapeczkę, przy której pięknie odbijały się jej złote włosy. Ojciec na krótko przed śmiercią kupił jej tę czapeczkę wraz z odpowied­nią mufką i etolą. Felicja przypięła jeszcze do żakietu bukiecik fiołków, klóry dopełnił jej skromnego lecz wytwornego ubioru.

Gdy stanęła przed narzeczonym, zupełnie gotowa do wyjścia, oczy Jana spoczęły na niej z niekłamanym zachwytem.

Radczyni czekała na próżno, żeby Jan i ją zaprosił. Lunia i Ritter pożegnali się i razem wyszli z domu.

Jan Ritter wziął narzeczoną pod rękę i pomógł jej wsiąść do samochodu. Wybrał tym razem nowe, piękne auto, które niedawno kupił. Gdy Lunia zajęła już miejsce, usiadł koło niej i dał szoferowi znak do odjazdu. Podczas drogi, narzeczeni zamienili ze sobą zaledwie kilka słów. Lunia byłaby chętnie zapytała narzeczonego, jaka jest jego matka, lecz przez poczucie delikatności nie uczyniła tego, w obawie, aby go jakimś niebacznym słowem nie urazić. Wolała milczeć i odwrócić się cicho twarzą do okna.

Jan przyglądał się jej ukradkiem. Jej regularny, piękny profil odbijał się wyraźnie na tle szyby. Ritter nigdy jeszcze nie siedział tak blisko Felicji. Ogarnęła go nagle jakby gorąca fala. Uważał, że to bardzo trudno siedzieć tak blisko pięknej dziewczyny i zachowywać się przy tym spokojnie.

Potem zaczął sobie wyobrażać spotkanie narzeczonej z jego matką.

Uśmiechnął się, a uśmiech ten tak był ciepły, tak tkliwy, że rozjaśnił na chwilę jego surową twarz. Jan miał wrażenie, że wie z góry, jak wypadnie to spotkanie obu kobiet, gdyż znał dobrze swoją matkę, a zdawało mu się, że zna także na wskroś narzeczoną.

Samochód przebył szybko dość daleką drogę. Ku najwyższemu zdumieniu Luni zatrzymał się w ubogiej dzielnicy robotniczej przed małym niskim domkiem. Domek ten stał pośrodku maleńkiego ogród­ka, w którym wszystkie grządki były starannie nakryte słomą i chrus­tem. Ogródek był zasypany cienką warstwą śniegu, tylko z głównej dróżki, wiodącej do domu, odgarnięto śnieg. Ścieżynę wysypano żółtym piaskiem, aby nikt nie mógł się poślizgnąć i upaść.

50


Jan Ritter wyskoczył z samochodu i pomógł wysiąść Felicji. Gdy ujrzał w jej oczach wyraz ogromnego zdziwienia, na ustach jego ukazał się uśmiech. Lunia patrzyła jakby z niedowierzaniem na skromne domostwo, lecz nie zrobiła żadnej uwagi. Nie posiadała się ze zdziwie­nia, że matka jej narzeczonego, który powszechnie uchodził za milione­ra, mieszka w starym, ubogim domeczku.

Nieco zmieszana kroczyła obok narzeczonego przez maleńki ogró­dek. Drzwi, prowadzące do domu były pomalowane na kolor zielony, tak samo jak i okiennice. Dom posiadał cztery niskie okna na parterze oraz małe okienko, należące do pokoiku na poddaszu. Okna lśniły od czystości, a firanki zawieszone przy nich były śnieżnobiałe, lecz sporządzone z taniego muślinu, często prane i pocerowane. Wzór ich był bardzo pospolity.

Na parapetach stały rzędem doniczki z roślinami, które puszczały pierwsze pąki.

Gdy doszli do domu, otworzyły się drzwi, a na progu stanęła niska, krępa osoba mogąca liczyć około lat czterdziestu pięciu. Nosiła szarą suknię w paski i biały nowiuteńki, świeżo uprany fartuch. Ukłoniła się trochę niezgrabnie i zaśmiała się serdecznie:

— Dzień dobry panu, dzień dobry! A to pewno pańska narzeczona?
Dzień dobry jaśnie panienko — mówiła z szacunkiem, lecz zarazem
poufale.

Ritter ukłonił się jej uprzejmie.

— Dzień dobry, pani Wedlich! Cóż to, czy pani ma dziś honorowy
dyżur? — spytał żartobliwie.

Pani Wedlich, posługaczka jego matki, przychodziła zazwyczaj tylko przed obiadem. Pani Ritter twierdziła, że nie ma dla niej zajęcia na cały dzień, ponieważ sama nie chciała siedzieć bezczynnie. Dziś jednak wolno było pani Wedlich pozostać także po obiedzie. Zresztą nie wyszłaby tego dnia wcześniej, gdyż paliła ją ciekawość, jak wygląda narzeczona młodego pana.

— Zostałam, proszę pana, bo ktoś musiał przecież ugotować kawę.
Pani Ritter wystroiła się w najlepszą czarną jedwabną suknię. Nie może
w niej krzątać się po kuchni, a tym bardziej gotować — opowiadała
z zapałem.

Jan skinął głową i roześmiał się.


4*

51


— Doskonale, pani Wedlich! Proszę nam zaparzyć dobrą kawę, ale
trochę mocniejszą niż zazwyczaj.

Pani Wedlich wznosiła ręce do góry.

— Ależ ma się rozumieć, proszę pana. Zmełłam już podwójną
porcję, wiem przecież jaką pan pija.

Lunia ze zdziwieniem przysłuchiwała się tej rozmowie. Wydawało się jej bardzo dziwne, że narzeczony rozmawia w tak poufnym przyjacielskim tonie z tą prostą kobieciną. Jego sztywność i szorstkie obejście różniły się zupełnie od dzisiejszego zachowania.

Pani Wedlich weszła tymczasem do wąskiej sionki o podłodze wyłożonej cegłami. Lunia zaskoczona niezwykłą sytuacją, nieśmiało kroczyła obok narzeczonego. Wreszcie posługaczka otworzyła drzwi, a Jan Ritter wprowadził narzeczoną do miłego, skromnie urządzonego pokoiku. Stały w nim proste, staroświeckie meble. Wszystko aż lśniło od czystości.

Na środku pokoju stała średniego wzrostu kobieta w postawie nieco pochylonej, właściwej dla ludzi, którzy spędzili życie przy ciężkiej pracy. Twarz jej okalały gładko przyczesane, siwe włosy, upięte nad karkiem w grube warkocze. Nosiła czarną jedwabną suknię, zapewne najlepszą, jaką posiadała, która jednak była bardzo niemodna. Suknia ta wygląda­ła mimo to jak nowa, widać było, że jej właścicielka musiała ją szano­wać. Szyję otaczał śnieżnobiały kołnierzyk, takie same mankiety zdo­biły rękawy sukni. Kołnierz spięty był staroświecką złotą broszą w kształcie związanej kokardy. Siwe włosy nakrywał czarny, koronko­wy czepek.

Na mądrej, poczciwej twarzy, malowało się wielkie wzruszenie. Ręce jej, w których trzymała białą chusteczkę, silnie drżały. Nie były to białe, delikatne ręce, lecz nosiły ślady ciężkiej pracy i znoju.

Twarz staruszki rozświecały wielkie, piękne szaro-błękitne oczy, podobne barwą i wykrojem do oczu syna. Spojrzenie jednak miały inne — były to kochające, tkliwe, serdeczne oczy matki. Patrząc w nie, Lunia poczuła od razu gorącą sympatię do pani Ritter.

Przez chwilę obie kobiety stały naprzeciw siebie w milczeniu, obrzucając się badawczym spojrzeniem. Potem Jan podprowadził do matki swoją narzeczoną.

— Oto moja przyszła żona, mamo — rzekł wzruszony.

52


W głosie jego brzmiała nuta wzruszenia, którą Lunia już znała. Nie zwróciła jednak uwagi na spojrzenie, jakie zamienił syn z matką. Gdyby w tej chwili rzuciła wzrokiem na twarz Jana, byłaby zdziwiona wyrazem jego oczu.

Otrząsając się ze zmieszania, wyciągnęła rękę do starej kobiety. Matka Jana ujęła ją w swoje drżące dłonie, a jednocześnie wzięła także rękę syna. Ogarnięta wielkim, wzniosłym uczuciem miłości macierzyńs­kiej, złączyła ręce obojga młodych ludzi. Wilgotnymi oczyma spog­lądała przez chwilę na piękne brązowe źrenice Luni, po czym rzekła drżącym głosem:

— Niech was Bóg błogosławi! Bądźcie ze sobą szczęśliwi, drogie
dzieci!

Wtedy Lunia pochyliła się szybko, aby pocałować rękę starej kobiety.

Pani Ritter przestraszona, chciała cofnąć swą dłoń, mówiąc:

— Ależ, nie, nie... Mam twarde, spracowane ręce...
Felicja spojrzała na nią z powagą.

— Są to ręce matki, a ja matkę tak wcześnie straciłam... Proszę,
niech pani pozwoli — prosiła cicho, wstrząśnięta do głębi. Wzruszyło ją
ogromnie zachowanie staruszki, tak proste, lecz pełne godności.

Jan Ritter szybko się odwrócił. Czuł, że wzruszenie ściska mu gardło. Obie kobiety przez chwilę jeszcze trzymały się mocno za ręce, patrząc sobie w oczy.

Tymczasem Jan zdjął palto i kapelusz, po czym zbliżył się do Felicji. Na twarzy jej nie znać już było śladu wzruszenia, odzyskała w zupełności równowagę.

— Będzie ci za gorąco w żakiecie, droga Luniu. Matka nakryła już
do stołu, będziemy teraz pić kawę.

Wziął z rąk narzeczonej żakiet i futrzaną etolę. Lunia doszła do lustra wiszącego nad staroświecką komodą i zdjęła czapeczkę. Jan sam zaniósł swoje palto i żakiecik Luni do przedpokoju. Potem powrócił do pokoju. Ani wyniosła postać Jana, ani elegancka sylwetka Luni nie nadawały się do tak skromnego otoczenia. Pani Ritter nie spuszczała wzroku z Felicji, a teraz rzuciła synowi rozpromienione spojrzenie. Przez chwilę oboje patrzyli na siebie z niezmierną tkliwością. Gdyby Lunia to spostrzegła, odkryłaby w narzeczonym nową zagadkę.

53


Gdy odeszła od lustra, oczy Jana miały znowu swój zwykły, chłodny wyraz.

— Proszę, niech pani siądzie na kanapie — rzekła staruszka,
najwidoczniej zmieszana, lecz ożywiona pragnieniem, aby przyjąć jak
najlepiej swego gościa.

Lunia otrząsnęła się z uczucia niepewności i odzyskała swobodę. Czuła, że obecność jej krępuje starą kobietę. Pragnęła jej przyjść z pomocą. Ona sama była dość wyrobiona towarzysko i potrafiła opanować każdą sytuację.

Z miłym uśmiechem usadowiła staruszkę na kanapie, mówiąc do niej życzliwie.

— To zapewne pani zwykłe miejsce.

— Tak, ale to miejsce honorowe, a pani jest moim gościem
— odparła pani Ritter, spoglądając kolejno na Lunie i na syna, który
z uśmiechem obserwował obie kobiety.

Lunia potrząsnęła głową.

— Nie chciałabym być uważana jedynie za gościa, pragnę się czuć
tutaj jak u siebie w domu. I proszę cię bardzo, droga mamo, żebyś mi
zaczęła mówić po imieniu i uważała mnie za córkę.

Pani Ritter podniosła oczy i patrząc na piękną miłą twarzyczkę Luni, uścisnęła serdecznie dłoń przyszłej synowej.

— Jesteś bardzo dobra, moje dziecko! Masz takie dobre oczy i na
pewno szlachetne serce. Jeżeli pozwolisz, to chętnie będę ci mówiła po
imieniu. Bardzo to ładnie z twojej strony, że zgadzasz się na to, pomimo,
że ja jestem tylko prostą, skromną kobietą. Każda inna na twoim
miejscu byłaby zbyt dumną, żeby pragnąć tego.

— O, byłoby to bardzo brzydkie uczucie dumy, droga mamo!

— Nie, nie, ja sama wiem, co wypada. Pochodzisz przecież z zupeł­
nie innego środowiska niż ja. Janek mówił mi, że twój ojciec był
generałem. O Boże, jakże się wtedy przelękłam! Pomyślałam, że mój
chłopak chyba zgłupiał do cna! Coraz wyżej sięga, coraz wyżej... Nie
uznaje żadnej przeszkody... Kto by to się spodziewał, że córka generała
będzie moją synową... Nie miałam z początku odwagi prosić, żebyś mnie
odwiedziła, chociaż bardzo pragnęłam cię poznać... Ale Janek powie­
dział, że przyjdziesz na pewno; mówił, że jesteś bardzo ładna i elegancka,
ale wcale nie dumna. O tym przekonałam się teraz... Ależ ten mój

54


chłopak... Nie ulęknie się niczego, wspina się coraz wyżej, coraz da-lej-

W głosie staruszki brzmiało wzruszenie, zmieszane z trwogą.

Lunia zajęła miejsce obok niej, po czym westchnęła. Spojrzała przy tym na Jana, który stał naprzeciw niej, wsparty o komodę i w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie obu kobiet.

Staruszka wyczerpana tym potokiem słów zamilkła.

Lunia znowu rzuciła okiem na Jana, który stał nieporuszony przy komodzie. W twarzy jego nic się nie zmieniło, tylko oczy błyszczały, jak polerowana stal, zdradzając wewnętrzne wzruszenie. Oczy jego spotkały

55


się nagle ze spojrzeniem narzeczonej, a wtedy zapalił się w nich jeszcze gorętszy płomień.

Wtedy Lunia doznała nagle dziwnego uczucia. Miała wrażenie, że potrafiłaby wraz z tym człowiekiem unosić się w górę, ku słońcu, nie doznając przy tym zawrotu głowy. Pojmowała jednak, że jego stara, prosta matka nie mogła się z nim udać na wyżyny, że z daleka śledziła wspaniały lot syna, że żywiła obawy o swego jedynaka.

Ujęła delikatnie w obie dłonie twardą spracowaną rękę staruszki i rzekła:

— Nie lękaj się o Janka, droga mamo! Stoi on na mocnych nogach
i ma spokojne, pewne spojrzenie. Jestem przekonana, że nigdy nie
uczyni kroku, nie rozważywszy poprzednio, czy nie potknie się na tej
drodze.

Jan zbliżył się szybko do stołu.

Jan krzyknął przez na pół uchylone drzwi:

— Pani Wedlich! Prosimy o kawę!

Lunia roześmiała się. Rozglądała się ze zdumieniem po małym skromnym pokoiku. Nie posiadała się ze zdziwienia, że narzeczony zostawił matkę w tym ubogim otoczeniu. Pokoik był wprawdzie jasny i miły, lecz bardzo prosto umeblowany. Nie pojmowała, dlaczego Jan nie mieszka razem z matką w swojej wilii.

W tej chwili weszła do pokoju pani Wedlich, niosąc zastawę do kawy. Serwis był z białej porcelany w drobne, niebieskie kwiatki, nad którymi unosiły się małe motylki. Pani Wedlich uroczyście postawiła tackę pośrodku stołu, przysunęła filiżanki i poprawiła obrus. Widać było, że pragnie jak nadłużej przypatrywać się pięknej, eleganckiej panience.

56


Jan patrzył za wychodzącą, nie mogąc się powstrzymać od śmie­chu.

Matka chciała porozlewać kawę do filiżanek, lecz Lunia ją wyprze­dziła.

— Siedź spokojnie, kochana mamo — powiedziała z uśmiechem
— ja cię zastąpię.

I z tymi słowy zaczęła się krzątać koło stołu. Najpierw nalała kawy matce, potem napełniła filiżankę Jana, wreszcie swoją.

Jan nie odrywał wzroku od narzeczonej. Z zachwytem śledził jej zręczne ruchy, pełne niewysłowionego wdzięku. Wydawało mu się, że jakaś księżniczka zabłądziła do mieszkania matki, napełniając cały pokój światłem i blaskiem. Wysmukłe, białe, ręce wykonywały swoją czynność tak prędko, że przyjemnie było patrzeć na nie.

Kawa była bardzo dobra, a na środku stołu stała duża babka, która wydawała smakowitą woń. Widać było na pierwszy rzut oka, że to ciasto domowego wypieku.

Lunia wzięła kawałek babki i zaczęła jeść z widocznym apetytem. Jan uśmiechnął się do matki, która pełna obawy, śledziła młodą dziewczynę. Wiedział, że matka sama upiekła ciasto, a teraz lękała się, czy będzie ono smakowało Luni. On sam lubił bardzo ten gatunek ciasta i jadł dużo, pragnąc matce sprawić przyjemność.

Felicja zupełnie odzyskała pewność i czuła się swobodnie w tej niezwykłej sytuacji. Siedziała przy prostym, czysto nakrytym stole, jakby od dzieciństwa do tego przywykła. Uważała nawet, że ta godzina podwieczorku posiada wiele swoistego uroku.

Gdy po chwili sięgnęła po drugi kawałek — uczyniła to oczywiście, aby sprawić radość gospodyni — pani Ritter odetchnęła z widoczną ulgą, a na twarzy jej odmalowała się ogromna radość.

— Czy babka smakuje ci, córeczko?
Lunia z uśmiechem skinęła głową.

— Jest doskonała, droga mamo! Dlatego wzięłam jeszcze kawałek.
Zapewne upiekłaś sama to ciasto, bo mi tak smakuje!

Rozradowana pani Ritter skinęła głową.

— Mój Janek ogromnie lubi ten gatunek, choć teraz przecież jest
wielkim panem i przywykł pewno do innych smakołyków. Spodziewa­
łam się, że i tobie będzie ono smakować.

57


Ritter pomyślał w duchu, że Felicja całym swoim zachowaniem potrafiła sobie całkowicie zaskarbić względy jego matki. Wiedział, że staruszce spadł kamień z serca. Obawiała się tak pierwszego spotkania z elegancką, wytworną synową. A jednak pragnęła ją poznać osobiście, żeby się przekonać, czy jej syn uczynił dobry wybór.

Pani Ritter zupełnie pokonała onieśmielenie i z wielkim ożywieniem gawędziła z młodą parą. Słyszała kilkakrotnie, że syn nazywa swoją narzeczoną „Lunią", a imię to wydawało się jej bardzo dziwne. Wreszcie zdobyła się na odwagę i zagadnęła:

— Powiedz mi, córeczko, jak cię mój Janek nazywa? Zdaje mi się, że
mówi do ciebie ,,Lunia". Czy dobrze zrozumiałam?

— Tak, mamo!

— Ale to chyba nie jest twoje właściwe imię, tylko jakieś spieszcze­
nie?

Felicja lekko się zarumieniła, przyszło jej bowiem na myśl, że jej narzeczony z pewnością nie starałby się spieszczać jej imienia.

Narzeczeni siedzieli przeszło godzinę w małym skromnym mie­szkaniu. Powoli zapadła szara godzina. Zapalono lampę, która napeł­niła pokoik łagodnym blaskiem. Zapanował w nim miły, ciepły nastrój...

Wreszcie Jan podniósł się z krzesła. - Musimy już iść, Luniu, jeżeli nie chcesz się narażać na niełaskę

58


szanownej cioci radczyni — rzekł z lekką ironią, gdyż ilekroć mówił o radczyni nie potrafił powstrzymać się od drwin. Lunia również wstała.

— Tak, trzeba wracać do domu. Jeżeli pozwolisz, kochana mamo,
to wkrótce znowu cię odwiedzę z Jankiem.

Oczy starej kobiety zabłysnęły radością.

— Naprawdę? Przyjdziesz do mnie? Nie wstydzisz się mego niskiego
pochodzenia?

Lunia pochyliła się i pocałowała ją w rękę.

— Jakże możesz mówić coś podobnego? Jesteś przecież matką
człowieka, z którym zamierzam ręka w rękę przejść całą drogę życia. Ja
sama nie mam już rodziców. Czyż nie pojmujesz, że wzbudzasz we mnie
uczucie głębokiej sympatii i szacunku i że pragnę się stać twoją córką
w całym tego słowa znaczeniu?

Wtedy pani Ritter ujęła w obie ręce głowę Luni i pocałowała ją w czoło.

Z ulicy dobiegł dźwięk klaksonu samochodowego. Ritter podał szoferowi dokładnie godzinę, o której miał po niego przyjechać. Pożegnał się serdecznie z matką i wyprowadził Lunie do sieni.

Pani Wedlich stała przed samochodem, odpędzając ciekawską dzieciarnię. Usłużnie otworzyła drzwiczki, po czym z głębokim ukłonem zamknęła je za narzeczonymi.

Przez chwilę jeszcze stała na ulicy, śledząc wzrokiem odjeżdżający samochód. Potem pobiegła lotem strzały do domu i wpadła od razu do jadalni.

— Bóg zapłać, paniusiu! Paniusia to ma dobre serce, bo sama wie,

59


jak to bywa u biednych ludzi. To mówiąc, rozpromieniona pani Wedlich zapakowała resztę ciasta.

Ritter i jego narzeczona siedzieli w milczeniu naprzeciw siebie. Jan bezustannie wpatrywał się w poważną, zadumaną twarz Felicji. Od czasu do czasu surowe jego oblicze rozjaśniał przelotny uśmiech. Odnosiło się wrażenie, że czytał dokładnie wszystkie myśli dziewczyny.

Wreszcie Lunia nagłym ruchem ocknęła się z zadumy i spytała raptownie:

— Dlaczego matka twoja nie mieszka razem z tobą?

Usta jego drgnęły, w oczach zapalił się skryty płomień. Czekał na to pytanie. Ze zwykłym sobie spokojem i powagą, odparł:

— Prowadzę dom w wielkim stylu, co by nie odpowiadało mojej
matce. Czułaby się w mojej willi bardzo źle...

Na tym wyjaśnieniu Lunia musiała poprzestać. Zamilkła, zadając sobie wciąż pytanie, czy Jan Ritter wstydzi się swojej matki, dlatego, że jest ona prostą, niewykształconą kobietą.

Czemu nie stworzył jej innego otoczenia, jeżeli już nie chciał, aby zamieszkała z nim razem? Myśl o tym nie przestawała dręczyć Luni. Być może, iż prosta, poczciwa kobiecina, nie byłaby na właściwym miejscu we wspaniałej willi — a jednak była to przecież jego matka, która ciężko dla niego pracowała, aby mu umożliwić naukę w gimnazjum. Czyżby Jan był w gruncie rzeczy „nowobogackim" najgorszego rodzaju? Czyżby się wstydził swej matki? W takim razie nie mógł być dobrym człowiekiem, którego można by darzyć zaufaniem.

Jan Ritter domyślał się, jakie wątpliwości trapiły Lunie, nie powie­dział jednak ani słówka na swoje usprawiedliwienie. Uważał, że powinna sama zrozumieć w przyszłości jego pobudki, że powinna go pojąć i nabrać do niego zaufania. Słowa nie zdały by się na nic. Trzeba się było tylko uzbroić w cierpliwość.

Lunia, pełna zwątpienia rozstawała się z narzeczonym. Wydawał się jej znowu tak niezrozumiały i zagadkowy, że z obawą patrzyła w przyszłość.

* * *

60


Nazajutrz Jan Ritter udał się sam w odwiedziny do matki. Gdy usiedli razem w skromnej jadalni, odezwał się z uśmiechem:

— Przyjechałem tylko na dziesięć minut, bo mam bardzo mało
czasu, mamo. Chciałem się ciebie tylko zapytać czy jesteś zadowolona
z mego wyboru. Jakże ci się podoba moja narzeczona?

Staruszka popatrzyła przez chwilę na syna, potem odpowiedziała:

— Jest to bardzo piękna i elegancka panna, a przy tym ma czułe,
dobre serce. Może jest nawet cokolwiek za delikatna dla ciebie.
Wprawdzie i ty stałeś się wielkim panem, lecz pochodzisz przecież
z prostej rzemieślniczej rodziny. Mimo to nie lękałabym się o twoje
szczęście, gdybym miała pewność, że... że Lunia cię naprawdę, całym
sercem kocha.

Spojrzał na matkę.

— Och, wy bystre, przenikliwe matczyne oczy, nic przed wami się
nie ukryje — pomyślał, po czym rzekł z uśmiechem:

— Więc nie wierzysz, że Lunia mnie kocha?
Potrząsnęła przecząco głową.

— Nie kocha się tak, jakbym tego pragnęła. Ceni bardzo twoje
zdolności, ma do ciebie wielkie zaufanie, ale to nie jest miłość. Byłabym
wiele dała, żebyście się w mojej obecności, choć raz jeden serdecznie,
gorąco pocałowali. Jesteście sobie zupełnie obcy. Zapewne wiele się
zmieni, gdy się pobierzecie. Wiem, że wielcy państwo nie mają zwyczaju
sobie okazywać nawzajem swoich uczuć, bo to nie wypada. W pożyciu
małżeńskim wasz stosunek stanie się zupełnie inny. Spodziewam się, że
dożyję tej chwili, gdy porwiesz w ramiona twoją Lunie i przy mnie
wycałujesz ją tak mocno, aż jej zabraknie tchu. Wtedy będę zupełnie
zadowolona. Bo ty, mój chłopcze, kochasz tę piękną, delikatną panien­
kę o złocistych włosach. A zresztą, wcale ci się nie dziwię, bo sama ją
serdecznie polubiłam.

Pogładził rękę matki.

61


o pięknej, eleganckiej żonie. I trzeba przyznać, że wyszukałeś sobie najlepszą i najpiękniejszą. Zaśmiał się serdecznie.

W kilka chwil później Jan Ritter pożegnał matkę i odjechał.

Szybko jak sen zbiegły ostatnie tygodnie, które dzieliły Lunie od dnia ślubu. Nie miała jednej wolnej chwili, musiała codziennie załatwiać jakieś sprawunki, albo też odbywać ważne narady z radczynią lub Janem. Ten ostatni oddał do dyspozycji swój samochód, z którego radczyni nie omieszkała jak najczęściej korzystać.

Pani radczyni zabrała się z wielkim zapałem do dzieła, toteż dzięki jej zdolnościom organizacyjnym i gorliwości wszystko było na czas goto­we. Poczyniła wszelkie przygotowania do wspaniałej uroczystości weselnej, dopilnowała, aby wyprawa Luni była w porę wykończona. Zaproszono na ślub mnóstwo gości, między innymi również Henryka Forsta oraz jego narzeczoną z rodzicami.

Gdy nadszedł dzień ślubu, w domu radcy już od samego rana panował niezwykły ruch, zgiełk i zamieszanie.

Lorci i Basi nie zamykały się usta. Paplały bez przerwy, przy czym jedna z nich nie pozwoliła drugiej dojść do słowa. Co chwila wpadały z jakimś niemądrym zapytaniem do pokoju Luni, dręcząc kuzynkę swoim gadulstwem.

Siostry nie przestawały się dziwić, że Lunia, pełna niewiarygodnej obojętności, siedzi w swoim pokoju, nie spojrzawszy nawet na wspania­łą suknię ślubną.

Lorcia i Basia jako druhny otrzymały nowe jasnoniebieskie sukienki i były z tego powodu bardzo szczęśliwe. Były wprawdzie przekonane, że będą ślicznie wyglądały, mimo to zasypywały Lunie pytaniami, czy w niebieskim jest im do twarzy i czy fryzura ich dobrze wypadła. Dopytywały się również, czy Lunia nie ma bicia serca i podziwiały jej spokój i obojętność w tak uroczystym dniu.

Lunia zresztą dziwiła się samej sobie, zwłaszcza że ciągłe wizyty Basi i Lorci działały jej na nerwy. Wreszcie nie mogła wytrzymać dłużej

62


i zamknęła drzwi na klucz, nie będąc w stanie odpowiadać więcej na błahe, bezmyślne pytania kuzynek.

Gdyby Lorcia i Basia mogły zobaczyć co się dzieje w sercu Luni, wówczas przekonałyby się, że jej spokój i obojętność są pozorne.

Nawet w chwili, gdy zupełnie gotowa, w ślubnym stroju i welonie oczekiwała przybycia narzeczonego, nawet wtedy ogarniała ją chęć odwrotu. Przychodziło jej do głowy, że nie powinna iść do ołtarza z Janem Ritterem, że należy się cofnąć póki czas, lecz jakaś nieznana, okrutna silą paraliżowała jej wolę.

Lunia była bladą i poważną panną młodą, lecz mimo to wyglądała porywająco, oczy paliły się wewnętrznym blaskiem, a przejrzysty welon i wieniec mirtowy odbijały się pięknie od jej złocistych włosów.

Gdy Jan Ritter zobaczył ją w tym stroju, został na chwilę olśniony jej niezwykłą urodą i czarem. Zbladł ze wzruszenia i zacisnął kurczowo, ręce, jakby szukając jakiegoś oparcia.

On również wyglądał bardzo korzystnie w eleganckim, świetnie skrojonym fraku, który doskonale leżał na jego wysmukłej figurze. W milczeniu wsunął rękę pod ramię Felicji i wszedł z narzeczoną do powozu. Oboje nie byli w stanie wymówić słowa, oboje uświadomili sobie, że czynią poważny, decydujący krok. Jan Ritter nigdy nie miał zwyczaju cofać się przed żadnym, ryzykownym posunięciem, tym razem jednak i jego ogarnęła niepewność. Zastanawiał się, czy w tym wypadku także uda mu się zwyciężyć los.

Lunia rada była, że Jan milczy. Czuła, że nie mogłaby mu odpowiedzieć, gdyby przemówił do niej. Była pewna, że gdyby jej przyszło w tej chwili wymówić choćby jedno słówko, straciłaby zupełnie panowanie nad sobą.

Jan zauważył, że narzeczona kilka razy nerwowo drgnęła, jakby ciałem jej wstrząsały dreszcze. Wtedy ogarnęło go wielkie, gorące współczucie i ślubował sobie, że zawsze będzie miał przede wszystkim na celu jej szczęście, że w jej pomyślności będzie szukał własnego zadowolenia.

Wszystko, co nastąpiło potem, wydawało się Luni ciężkim, dręczą­cym snem. Gdy wchodziła do kościoła ujrzała zebrane eleganckie towarzystwo. Nie rozróżniała zupełnie twarzy gości, widziała jedynie jakiś barwny zamglony obraz.

63


Z ogólnego chaosu różnorodnych wrażeń i uczuć zapamiętała jedynie pewien drobny epizod.

Oto, gdy wsparta na ramieniu Jana przechodziła między ostatnimi szeregami krzeseł kościelnych, ujrzała w bocznej nawie, ukrytą za wysokim filarem twarz starej kobiety, zalaną łzami. Dwie spracowane ręce uniosły się błogosławiącym ruchem w górę, dwoje poczciwych, kochających matczynych oczu spoglądało ze wzruszeniem na młodą parę, podczas gdy usta poruszały się, szepcąc słowa żarliwej modlitwy.

Lunia mimo woli przystanęła. To przecież była jej teściowa! Czemu siedziała sama, na uboczu? Czemu nie znajdowała się wśród grona gości weselnych? Z ust Felicji wyrwał się stłumiony okrzyk. Chciała się zatrzymać, chciała się o to zapytać. Lecz Jan przycisnął mocno jej ramię i pociągnął za sobą. On również widział staruszkę w czarnej sukni i płaszczu, w czarnym staroświeckim kapeluszu, która ukryła się przed oczyma zebranych. Matka i syn przez chwilę patrzyli sobie z miłością w oczy, witając się jakby tym spojrzeniem. Gdy matka podniosła w górę błogosławiące dłonie, Jan uśmiechnął się do niej z uczuciem i pochylił głowę w niemej podzięce. Lunia jednak nie zauważyła tego, spoglądała jedynie na jego matkę, łamiąc sobie głowę, dlaczego staruszka ukryła się na uboczu.

Felicja stąpała przez kościół jakby we śnie. Jakby przez sen wymawiała słowa przysięgi i ocknęła się dopiero przerażona, gdy usłyszała własne: „Tak!" Rozglądała się wokoło, jakby się teraz dopiero przebudziła. W tej chwili jednak otoczono ją ze wszystkich stron, składając jej powinszowania. Ona jednak zdawała się nie widzieć eleganckich panów i pań w wytwornych toaletach, lecz szukała wciąż wzrokiem starej, skromnie ubranej kobiety, której hie mogła odnaleźć.

Dręczyła ją wciąż niepewność. Najchętniej odsunęłaby od siebie świetne grono gości i zawołała, żeby ją podprowadzić do matki jej męża.

Potem usiłowała uspokoić samą siebie, odegnać trapiące wątpliwo­ści.

— Zapewne zobaczę ją podczas kolacji. Sądzę, że będzie siedziała w pobliżu nas — myślała.

Gdy wraz z mężem jechała do hotelu, gdzie miała się odbyć uczta weselna, nie miała odwagi zapytać o matkę. Lękała się po prostu, jak wypadnie jego odpowiedź.

64


Podczas kolacji na próżno rozglądała się wokoło. Serce jej się ścisnęło, całym ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Nie mogła się już dłużej powstrzymać od pytania:

— Gdzie twoja matka, Janku? Widziałam ją w kościele, stała
w bocznej nawie, z daleka od całego towarzystwa. Potem nagle znikła mi
z oczu. Nie widzę jej tutaj. Dokąd poszła twoja matka? — mówiła
drżącym głosem Lunia.

Podniósł na nią wzrok. Twarz jego była blada i nieruchoma. Tylko czoło przecinała głęboka bruzda, a oczy spoglądały ponuro przed siebie.

— Moja matka wprost z kościoła pojechała do domu. Pragnęła
tylko być świadkiem naszego ślubu, lecz nie weźmie udziału w uroczys­
tości weselnej. Zobaczysz ją potem raz jeszcze, przyjdzie na dworzec,
gdy będziemy wyjeżdżali.

Lunia patrzyła przenikliwie na twarz męża. Zdawało się jej, że jakaś obca ręka schwyciła w lodowaty uścisk jej serce. Czyżby mąż nie pozwolił swej matce pokazać się gościom? Czy nawet w dniu dzisiejszym pragnął ją ukryć przed okiem swych znajomych? A może się jej wstydził? Czy takie postępowanie nie świadczyło o jego złym charakterze? Czy mogła pokładać ufność w człowieku, który nie potrafił uszanować swojej matki?

Miała wciąż przed oczyma zalaną łzami twarz staruszki, jej spraco­wane ręce, które wznosiły się błogosławiącym ruchem nad głową syna. Serce Luni przejmował nieopisany ból, którego nie umiała wyrazić, lecz który przenikał jej całe jestestwo.

Lunia była w istocie wyjątkowo cichą i poważną panną młodą.

Henryk Forst, który wraz z Elą siedział naprzeciw młodej pary, nie odrywał wzroku od bladej, smutej twarzy, która tak uroczo wyglądała w zwojach białego welonu.

Ostatnie tygodnie strawił wśród męki i cierpienia. W sercu jego wzmagała się piekąca zazdrość i gorące pragnienie, żeby odzyskać miłość Luni. Starał się bezskutecznie o kilka chwil rozmowy z Felicją. Chciał ją prosić o przebaczenie, chciał jej zadać pytanie, które paliło go, jak bolesna rana; pragnął się dowiedzieć, czy Lunia kocha Rittera, czy pogrzebała to wszystko, co niegdyś żywiła dla niego samego.

Zdawało mu się, że jeśli Lunia mu powie, iż nie kocha Rittera, wówczas będzie mógł odzyskać spokój.


65

5 Małżeństwo Felicji


Nigdy jednak nie zdarzała się okazja do rozmowy. Lunia unikała Henryka. Spoglądała na niego z chłodną pogardą, a przy tym nigdy nie była sama, gdyż Ritter nie odstępował jej ani na chwilę.

Teraz została żoną Jana, a on sam musiał słuchać pieszczotliwych słów Eli, musiał pod stołem ściskać tkliwie jej dłoń i obsypywać narzeczoną czułymi słowami. Miał przy tym uczucie, że powinien odepchnąć Elę, że powinien zerwać się z miejsca, stanąć obok Luni i głośno zawołać:

— Ona jest moja! Należy do mnie, tylko do mnie! Wszystko inne — to kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo!

Siedział jednak spokojnie, odpowiadając mechanicznie na pytania Eh, darząc narzeczoną pieszczotliwymi nazwami, których nie mogła się nigdy dość nasłuchać, jadł i pił, uśmiechał się, a wszystko to robił, jak automat, tylko oczy jego zdradzały wewnętrzne rozdarcie.

Oczy Luni raz jeden prześlizgnęły się po jego twarzy i spotkały się z niespokojnym płonącym spojrzeniem Forsta, potem panna młoda odwróciła głowę, zachowując się w ten sposób, jakby w ogóle go nie widziała.

Podczas kolacji wygłoszono mnóstwo toastów i mów na cześć młodej pary. Potem Basia zadeklamowała rozrzewniający wiersz, zapewniając w poetycznych zwrotach Lunie, że „minęły wiośniane dni", że Lunia „pierzchła z wesołego grona sióstr", aby pójść „na ciężką walkę o byt przy boku ukochanego" i „usuwać mu ciernie z drogi życia". Aby nie wywołać zbyt poważnego nastroju, radczyni postanowiła po tej deklamacji dać „wesoły numer do programu".

Ten „wesoły numer" był żartobliwym dialogiem, wypowiedzianym przez dwie młode panienki, przebrane za wieśniaczki. Potem przyszła kolej na Lorcię, która zjawiła się w stroju „wróżki", przepowiadając nowożeńcom ogromne szczęście.

Jeden numer programu następował po drugim; na zakończenie były jeszcze przedstawione żywe obrazy, które poprzedzał bardzo zabawny prolog, pióra pana radcy.

Radczyni nie szczędziła trudu, aby uroczystość weselna odbyła się wspaniale. Ponieważ kolacja miała miejsce w pierwszorzędnym hotelu, a potrawy i trunki były wyśmienite, więc też panował wyjątkowo miły, wesoły nastrój wśród gości.

66


Tylko nowożeńcy zachowywali się bardzo cicho i poważnie.

Gdy goście powstali od stołu i rozproszyli się po przyległych apartamentach, gdzie roznoszono kawę i likiery, zjawiła się służba, która wyniosła stoły i uprzątała wszystko. Następnie poczyniono przygotowania do tańców.

Po pierwszych dwóch tańcach, radczyni zbliżyła się niepostrzeżenie do Luni mówiąc:

— Musisz się teraz przebrać. Wszystko jest przygotowane w zare­
zerwowanym dla ciebie pokoju, gdzie czeka twoja nowa panna służąca.

Lunia skinęła głową.

— Dobrze, ciociu. Dziękuję ci raz jeszcze za twoje starania i w ogóle
za wszystko, coś uczyniła dla mnie — szepnęła.

Radczyni otarła łzy koronkową chusteczką i rzekła rozrzewniona:

— Chętnie ponosiłam dla ciebie te trudy, Luniu, jesteś przecież
dzieckiem mego jedynego brata. A teraz jedź z Bogiem, moja kochana!
Życzę ci szczęśliwej podróży! Najlepiej będzie, jeżeli przejdziesz teraz
przez dwa puste, przyległe pokoje, skąd prowadzą schody na górę.
Wtedy nie spotkasz nikogo po drodze i nikt cię nie zobaczy, a ja już
uprzedzę twego męża, że poszłaś się przebrać.

Radczyni ogromnie dbała o pozory i nie przeoczyła żadnego szczegółu. Lunia raz jeszcze serdecznie jej podziękowała, po czym niepostrzeżenie wymknęła się z sali.

Znalazłszy się w pierwszym pokoju, odetchnęła z ulgą. Rada była, że mogła się wycofać z wesołego grona gości i że ma przed sobą cichą godzinę odpoczynku. Czuła ogromną potrzebę samotności i wytchnienia.

Szybko minęła pierwszy pokój i weszła do następnego. Zaledwie jednak przekroczyła próg, gdy nagle zjawił się jakiś oficer, który zastąpił jej drogę. Lunia podniosła oczy: przed nią stał Henryk Forst, blady, drżący, przygnębiony. Źrenice jego płonęły, na twarzy malowała się błagalna prośba.

— Luniu, Luniu... Zanim odejdziesz, powiedz mi choć jedno słowo
przebaczenia — mówił głosem ochrypłym ze wzburzenia.

Wyprostowała się dumnie i ująwszy ręką tren swojej ślubnej sukni, odparła chłodno:

— Wypraszam sobie podobną poufałość, panie poruczniku. Nie ma
pan najmniejszego prawa nazywać mnie po imieniu...


5*

67


Zacisnął kurczowo ręce.

— Nie bądź tak okrutna, Felu... Powiedz mi tylko, że mi przeba­
czasz... Błagam cię o jedno dobre słowo — mówił zdławionym głosem,
pożerając wzrokiem czarujące, białe zjawisko.

Zmarszczyła czoło, a w oczach jej zapłonął gniew.

Zaledwie jednak przestąpiła próg, gdy ujrzała Jana, który szedł jej naprzeciw, jakby umyślnie przywołany. Lunia szybko podbiegła do męża.

— Proszę cię, zaprowadź mnie do mego pokoju — powiedziała
zdenerwowana.

Spojrzał w jej twarz i domyślił się od razu, że coś się stało. Nie py­tając o nic, podał jej ramię.

Gdy oboje znaleźli się w przyległym pokoju, zastali tam Forsta, który wciąż jeszcze stał, jakby skamieniały na tym samym miejscu.

Oczy Jana zabłysły groźnie. Pojął od razu, dlaczego Lunia była tak zdenerwowana i z jakiego powodu prosiła, by ją odprowadził.

— Pańska narzeczona wszędzie pana szuka, poruczniku — rzucił
lodowatym tonem, po czym przeszedł z Felicją koło Henryka, nie
spojrzawszy nawet.

Forst zacisnął zęby, a twarz jego wykrzywiła się boleśnie. Gdy nowożeńcy zniknęli mu z oczu, zaśmiał się szyderczo:

— Moja narzeczona! Moja narzeczona — szeptał z goryczą.
Rozstrojony, wstrząśnięty do głębi powrócił do sali balowej.
Ela wybiegła mu na spotkanie.

Pełen rezygnacji, musiał się poddać i przełknąć tabletkę.

68


* *

*

Pani Anna Ritter przechadzała się po peronie koło pociągu, który miał zabrać w dalekie strony jej syna i jego młodą żonę.

Miała na sobie znowu czarną jedwabną suknię, długi czarny płaszcz i mały, niemodny kapelusz. Wyglądała bardzo skromnie i niepozornie.

Przed drzwiami przedziału pierwszej klasy stał służący Jana Rittera. Przed chwilą nadał na bagaż kufry państwa, a teraz czekał przed zarezerwowanym przedziałem na dalsze polecenia swego pana.

Młoda para przybyła na krótko przed odejściem pociągu. Pani Ritter podeszła do syna i synowej i ujęła ręce obojga.

— Pragnęłam was pobłogosławić na drogę, moje kochane dzieci.
Jedźcie z Bogiem i wracajcie zdrowi i szczęśliwi — powiedziała
serdecznie.

Lunia wysunęła rękę z ramienia męża, po czym objęła staruszkę i czule ją uścisnęła.

— Było mi bardzo przykro, że nie przyszłaś na nasze wesele, droga
mamo. Ogromnie mi ciebie brakowało — rzekła.

Stara kobieta rzuciła niepewne, błagalne spojrzenie na twarz syna, którego czoło zmarszczyło się boleśnie. Rozchmurzył się jednak natych­miast, dostrzegłszy w oczach matki wyraz gorącej prośby. Lunia zauważyła, że syn i matka porozumiewają się wzrokiem, lecz nie rozumiała tych wzajemnych znaków.

— Więc myślałaś o mnie, córeczko? To bardzo ładnie z twojej
strony — rzekła z uśmiechem pani Ritter, gładząc pieszczotliwie rękę
Luni. — Ja również uczciłam na swój sposób dzień waszego ślubu,
myślami wciąż byłam przy was. Zdaje się jednak, że najwyższy czas,
abyście zajęli miejsca, bo jeszcze się spóźnicie i pociąg bez was odjedzie.

Jan Ritter uścisnął rękę matki, po czym podszedł do swego służącego.

— Kazałem szoferowi zaczekać przed dworcem, proszę odprowa­
dzić moją matkę do samochodu i odwieźć ją do domu — rzekł
półgłosem.

Lunia nie dosłyszała tych słów, gdyż właśnie żegnała się z matką Jana.

69


— Chodź, Luniu, pora wsiadać — upomniał ją Jan i pomógł jej
wejść do przedziału.

Potem objął szybko matkę, spojrzał jej serdecznie w oczy i ucałował staruszkę.

młodych twarzy. Usta jej poruszały się bezdźwięcznie, zdawało się, że szepcą żarliwe słowa modlitwy.

Potem pociąg ruszył.

Lunia wciąż jeszcze stała przy oknie, kłaniając się z daleka i macha­jąc chusteczką tak długo, dopóki teściowa nie znikła jej z oczu. Widziała również służącego, który trzymał się na uboczu, lecz nie dojrzała już, jak podszedł do staruszki, by odprowadzić ją do samochodu.

Gdy pociąg oddalił się, Lunia osunęła się w kąt przedziału. Jan zbliżył się do żony i zamknął okno.

Będzie nam zbyt chłodno — odezwał się spokojnie.

Nie odpowiadała. Ogarnął ją nagle szalony strach. Po raz pierwszy była sam na sam z Janem, a ta świadomość napełniała ją nieopisanym lękiem. Wcisnęła się w kąt przedziału, drżąc nieśmiało.

Jan spojrzał na żonę. - Czy ci tutaj wygodnie, Luniu? Może się posuniesz? — zapytał.

Potrząsnęła w milczeniu głową. Nie ruszała się z miejsca, siedziała wciąż nieruchomo, ze spuszczonymi oczyma.

Mamy przed sobą długą drogę, Luniu. Może byś przynajmniej zdjęła płaszcz i kapelusz -— poprosił, siląc się na spokój.

Drżącymi palcami rozwiązała woalkę i zdjęła kapelusz. Jan wziął go z jej rąk i umieścił w siatce bagażowej. Machinalnie rozpięła płaszcz, który osunął się z jej ramion. Nie miała siły wstać, kolana się pod nią uginały.

Jan przez chwilę patrzył w milczeniu na żonę. Zauważył, że drżała, że trzęsły się jej ręce. Dostrzegł również wyraz lęku na jej twarzy. Wtedy pochylił się nad Lunią i pogładził delikatnie złociste, lśniące włosy żony, jakby pragnąc ją tym ruchem uspokoić.

Była to pierwsza pieszczota, którą obdarzył Lunie. Młoda kobieta drgnęła i przymknęła oczy.

70


W stalowych oczach mężczyzny zapłonął nagły blask, a wąskie, zaciśnięte wargi zadrżały... Natychmiast jednak Jan odzyskał zwykły spokój, a nawet zdobył się na uśmiech. Ujął delikatnie twarz Luni w obie ręce i spojrzał żonie w oczy.

— Popatrz na mnie, Luniu — rzekł dziwnie miękko.
Otworzyła oczy i spojrzała pełna lęku na męża.

Jan potrząsnął żartobliwie głową.

— Czy wyglądam tak strasznie, Luniu? Uspokój się, moje biedne
dziecko. Wierz mi, że nigdy nie uczynię nic takiego, co by mogło w tobie
wzbudzić obawę czy lęk. Nigdy nie zażądam od ciebie tego czego byś mi
nie chciała ofiarować dobrowolnie. Obiecuję ci to solennie, nie masz
więc powodu do niepokoju. A teraz zdejmij przede wszystkim płaszczyk,
który ci tylko zawadza...

Lunia milczała, lecz w znacznym stopniu uspokojona pozwoliła, by pomógł jej zdjąć okrycie. Odwiesiwszy je, Jan usiadł naprzeciwko Felicji i pochylając się ku niej, spojrzał jej spokojnie w oczy i rzekł:

— Nie byłbym nalegał na tak wczesny termin ślubu, gdyby mi nie
chodziło o ciebie, Luniu. Uczyniłem to jedynie dla twego dobra...
Przyspieszyłem nasz ślub, nie dlatego, żeby cię jak najprędzej posiąść, bo
wiem przecież, co się dzieje w twojej duszy, wiem, że wciąż jeszcze nie
możesz przeboleć tak ciężkiego przeżycia. Zależało mi jedynie na tym,
byś opuściła dom twej ciotki, gdzie się źle czułaś i nie miałaś spokoju.
Pragnąłem skrócić twój pobyt w tym domu, gdzie spotkało cię tak
bolesne rozczarowanie. Uważam, że powinnaś teraz odpocząć, a pe­
wien jestem, że wśród ciszy zaznasz ukojenia, że czas zabliźni wszystkie
rany. Ta podróż przyniesie ci wiele wrażeń; rozerwiesz się trochę
i zapomnisz o smutnych myślach. Wierz, mi, Luniu, pragnę na razie być
jedynie twoim wiernym, oddanym przyjacielem, któremu możesz ufać
bez zastrzeżeń.

Lunia głęboko odetchnęła. Policzki jej pokryły się delikatnym rumieńcem.

Słowa Jana wywarły na niej silne wrażenie.

— Przecież tylko dobry, szlachetny człowiek może pomyśleć i postę­
pować w ten sposób — rzekła sobie w duchu.

Potem ujęła nagle jego rękę i spojrzała na męża z gorącą prośbą.

— Janku — szepnęła — tyś taki dobry, taki subtelny! Pragnę ci

71

0x01 graphic


wierzyć, mogłabym darzyć cię bezgranicznym zaufaniem, gdyby nie pewna rzecz, która wzbudziła we mnie wątpliwość. Podniósł jej rękę do ust.

— Nauczysz się jeszcze ufać mi nawet w takim wypadku, gdyby
wszelkie pozory świadczyły przeciwko mnie — powiedział — podobnie
jak ja w każdej sytuacji życiowej będę ufał tobie.

Westchnęła cichutko.

— Och, Janku, ja ci tak pragnę wierzyć... Jest tylko coś, co mnie
w tobie razi... To mnie tak boli i dręczy... Już dawno chciałam cię spytać

0 to... A dziś szczególnie wiele myślałam o tym.

— Powiedz mi więc, Luniu, o co ci chodzi.
Odetchnęła pełną piersią.

- Dlaczego twoja matka nie przyszła na nasze wesele? Dlaczego w kościele stała na uboczu jak obca? Czemu nie mieszka w twojej willi?

1 czemu pozostawiłeś ją w tak skromnym otoczeniu, zamiast stworzyć jej
inne warunki? Och, Janku, tak mnie dręczy pewna okropna myśl...
Widzisz, gdyby się okazało, że się wstydzisz twojej matki, wówczas
nigdy nie potrafiłabym ufnie kroczyć przy twoim boku, choć bardzo mi
na tym zależy. Przedstawiłbyś mi się w tak złym świetle, że gotowa bym
była zapomnieć wszystko, co ci mam do zawdzięczenia. Staram się
usilnie odegnać wszelkie wątpliwości, bo przecież taki rys charakteru nie
licuje z twoim postępowaniem. Przeciwnie, całe twoje zachowanie
wzbudza we mnie sympatię i głęboki szacunek. Tylko ta jedna plama nie
zgadza się z pojęciem, jakie mam o tobie.

Przez chwilę patrzył jej poważnie w oczy, po czym odparł z uśmiechem. Odgadłem dokładnie twoje myśli. O, bo ja cię dobrze znam, Luniu, o wiele lepiej niż ty mnie. No spójrz mi choć raz odważnie w oczy. Czy wyglądam na potwora? Ja miałbym się wstydzić mojej matki? Nie, dziecko, masz o mnie bardzo złe mniemanie. Fakt, że wzięłabyś mi za złe podobne postępowanie, świadczy pięknie o twoim charakterze. Odpo­wiedź na szereg pytań, które mi zadałaś otrzymasz po powrocie od mojej matki. Ja sam nie udzielę ci wyjaśnienia, wymagam od ciebie zaufania bez względu na to, jak wypadnie odpowiedź. Jestem pewny, że zaczniesz mi wierzyć, gdy mnie tylko lepiej poznasz.

Oczy jej napełniły się łzami. Poczuła nagle wielką ulgę jakby ciężar spadł jej z serca. Znowu ujęła rękę Jana:

72


— Przebacz mi, że tak źle myślałam o tobie. W tej samej chwili,
kiedy dawałam wyraz moim wątpliwościom, doznałam wrażenia, że są
one bezpodstawne. Nie umiałam sobie wytłumaczyć twego postępowa­
nia, stanęłam nagle w obliczu tylu zagadek. Pomyśl, że podczas
ostatnich tygodni, nie miałam jednej swobodnej chwili, nie mogłam się
nigdy skupić... Ja sama nie wiem jeszcze, co się we mnie dzieje... A przy
tym, jak wiesz... przeżyłam wielkie rozczarowanie... W takich razach,
człowiek mimo woli staje się nieufny...

Jan zatrzymał jej rękę w swoich dłoniach.

— Oduczysz się nieufności — rzekł Jan stłumionym głosem, gdyż
z drobnej rączki zdawał się płynąć jakiś tajemniczy fluid, który sprawiał,
że krew szybciej zaczęła krążyć w jego żyłach.

Uścisnął serdecznie jej rękę, po czym wypuścił ją z dłoni. Pragnął zapanować nad sobą, musiał się silić na spokój. Chodziło o to, żeby nie zachwiać zaufania Luni, zdobytego kosztem tylu trudów.

Toteż po chwili Jan skierował rozmowę na inny temat. Lunia uspokoiła się, a nawet po pewnym czasie poczuła się bardzo dobrze w towarzystwie Jana. Było jej dziwnie przyjemnie i błogo na duszy, pozbyła się wszelkich wątpliwości i obaw.

Pociąg przejeżdżał właśnie przez zaśnieżone lasy Turyngii. Jan pokazywał żonie piękne krajobrazy, zwracając jej uwagę na cuda przyrody. Lunia słuchała jego słów, odzyskując przy tym równowagę ducha. Straciła wszelki lęk przed mężem, a w duszy jej zbudziła się nadzieja, że jako żona Jana Rittera, będzie wiodła miłe, spokojne życie.

Podczas całej podróży zachowanie Jana było tak delikatne i subtel­ne, okazywał on żonie tyle troskliwości, że Lunia poczuła się wzruszoną do głębi. Z rozrzewnieniem i ogromną wdzięcznością patrzyła, jak Jan starał się ją rozweselić i rozerwać.

Czas minął jej o wiele prędzej, niż się tego spodziewała. Wreszcie pewnego dnia młodzi małżonkowie udali się w powrotną drogę.

* * *

Stosownie do życzenia Felicji, Jan Ritter oznajmił swojej gospodyni, niejakiej pani Haller, że w przyszłości małżonka jego sama będzie się

73


zajmowała domem. Staruszka była rada z tego obrotu rzeczy, gdyż od dawna nosiła się z zamiarem odpoczynku. Miała zaoszczędzoną dość pokaźną sumkę i pragnęła utrzymywać się z procentów. Jan uprosił gospodynię, by zaczekała jeszcze na jego powrót i pobyła kilka tygodni w jego domu, aby wtajemniczyć Lunie we wszystkie arkana gospodar­cze. Pani Haller z przyjemnością przystała na to, tym bardziej, że Jan obiecał jej dość wysoką zapłatę.

Toteż w willi Rittera wszystko było gotowe na przyjęcie młodej pani. Pokoje Luni, które miały zostać na nowo umeblowane i urządzone, były całkowicie wykończone.

O tej porze, kiedy spodziewano się przyjazdu młodej pary, zjawiła się nagle w willi Rittera pani radczyni z córkami. Zajęły one miejsce w przestronnym, elegancko urządzonym holu, gdzie ustawiły się w pobliżu wejścia. Lorcia i Basia trzymały w rękach wiązanki kwiatów.

Jan i Lunia ujrzeli je z daleka, co nie wzbudziło w nich szczególnej radości. Jan z niezadowoleniem zmarszczył czoło. Spostrzegłszy to, Lunia spojrzała filuternie w jego zachmurzoną twarz.

— Trzy gracje na progu twego domu — szepnęła żartobliwie do
męża.

Wiedziała, że lubił bardzo, gdy była wesoła, lecz nie domyślała się, że jej figlarny uśmiech wywoływał w nim uczucie bezgranicznego szczęścia. Uważał to za niezbity dowód, że bolesna rana Luni zaczyna się zabliźniać.

Janek szybko wyskoczył z samochodu i pomógł wysiąść swojej żonie. Ująwszy ją po ramię, uścisnął mocno jej dłoń i rzekł cicho:

— Przestępujesz teraz przez próg mego domu, Luniu. Oby ci
towarzyszył spokój i szczęście, bodajbyś nie zaznała tutaj ani jednej
smutnej godziny!

Spojrzała mu w oczy:

— Jeśli Bóg da, to i dla ciebie wstąpi w te progi wraz ze mną
szczęście i spokój! — odparła ze wzruszeniem.

Trzymając się za ręce, weszli oboje do domu.

Na samym wstępie zostali obsypani nie milknącym potokiem słów, który rozproszył uroczysty nastrój. Basia i Lorcia paplały bez ustanku, a radczyni wtrącała od czasu do czasu pełne namaszczenia uwagi. Jan z trudnością tylko hamował niezadowolenie.

74


Gospodyni, pani Haller, wraz z całą służbą stała skromnie na uboczu. Wreszcie Jan energicznie uprowadził żonę od trzech gadatli­wych pań i podszedł z nią do pani Haller, aby poznać je ze sobą.

Ku najwyższemu oburzeniu i zdumieniu radczyni, młoda para gawędziła stanowczo z większym ożywieniem i zainteresowaniem z panią Haller, aniżeli z nią i z jej córkami... Oburzenie to wzmogło się jeszcze, gdy Jan nie zatrzymał nieproszonych gości na obiedzie. Radczyni liczyła stanowczo na to zaproszenie, a tymczasem Ritter zwrócił się do niej ze spokojem:

— Mój wóz jest oczywiście do dyspozycji pań. Ani Lunia, ani też ja
nie pozwolimy, żeby pani i córeczki odbywały tę długą drogę pieszo.
Zostaną panie odwiezione do domu. Dziękujemy bardzo za miłe
odwiedziny, lecz Luni potrzeba spokoju i musi koniecznie odpocząć po
trudach podróży.

Zanim radczyni zdołała coś na to odpowiedzieć, Jan ujął ją pod ramię i odprowadził do auta. Panie usiłowały na próżno ukryć oburzenie.

Gdy samochód ruszył, Jan wrócił do holu. Lunia spojrzała z komicz­ną powagą na męża i rzekła:

— No, Janku, pozbyłeś się gości bardzo prostym i skróconym
sposobem. Czy widziałeś twarz ciotki Laury?

Jan wybuchnął śmiechem.

— Trudno, moja droga! Nie miałem zamiaru spożywać pierwszego
obiadu w moim domu, w towarzystwie tych trzech gadatliwych dam.
Czy postąpiłem bardzo niewłaściwie, Luniu?

Lunia zmarszczyła zabawnie czoło.

— Obawiam się, że tak. Zaznaczyłeś zbyt wyraźnie, że jesteś panem
domu. Będę musiała odwiedzić ciotkę Laurę i przeprosić ją za twój
postępek.

Jan pogładził pieszczotliwie rękę żony.

— Widzisz, Luniu, zaczynają się twoje trudne obowiązki. Musisz
naprawiać moje błędy — rzekł serdecznie.

W tym samym czasie, radczyni, siedząc w aucie dawała upust swemu niezadowoleniu.

— Jestem oburzona i zgorszona! Co właściwie myśli sobie ten
Ritter? Jak śmiał nas wyprosić? To jakiś człowiek bez wychowania,
zupełny gbur!

75


Lunia nie przypuszczała, że ciotka i kuzynka będą się wyrażały o niej w tak ostrych słowach, że oskarżą ją o niewdzięczność. Domyślała się jednak, że postępek Jana wywoła oburzenie radczyni. Mimo to, rada była, że mąż jej wystąpił tym razem tak energicznie.

Lunia bynajmniej nie była niewdzięczna. Już od dawna myślała o tym, żeby krewnym sowicie odpłacić się za to, co dla niej uczynili; rozmawiała nawet na ten temat z Janem. W głębi duszy jednak nie miała nic wspólnego z ciotką i jej córką, nie potrafiła dostosować się do ich mentalności. Jedynie wuja uważała za pokrewną duszę.

W uroczystym nastroju zasiadła Lunia przy stole, naprzeciw swego męża. Zanim siedli do obiadu, Jan oprowadził żonę po całym domu, zaznaczając, że to wszystko stało się od dziś dnia jej własnością.

Lunie ogarnęło dziwne wzruszenie. Powiedziała sobie, że byłaby niewdzięczna, gdyby się nie cieszyła, że ta wspaniała, przepysznie urządzona willa będzie odtąd jej domem rodzinnym.

Gdy chciała jednak powiedzieć mężowi kilka słów podziękowania, Jan odrzekł z uśmiechem:

— Jeżeli się będziesz tylko dobrze czuła w moim domu, to starczy mi
to za wszelkie nagrody. Innej wdzięczności nie pragnę, droga Luniu.

Teraz siedzieli naprzeciwko siebie. Służący wnosił jedno danie za

76


drugim i za każdym razem bezgłośnie znikał. Pani Haller, osoba bardzo taktowna, prosiła aby mogła jadać w swoim pokoju. Dawniej dotrzymy­wała Ritterowi towarzystwa podczas posiłków, lecz w przeciągu ostatnich tygodni nie chciała przeszkadzać młodym małżonkom. Pod koniec obiadu, Lunia rzekła z uśmiechem do męża.

Lunia cicho westchnęła.

— Nie wiem czy potrafię ją zastąpić, choć dołożę do tego wszelkich
starań — rzekła z wahaniem w głosie.

Obrzucił zachwyconym spojrzeniem jej uroczą twarzyczkę. Była teraz znowu taka świeża i rumiana, jak owego dnia, gdy ujrzał ją po raz pierwszy jadącą konno.

— Jestem przekonany, że jeśli zechcesz, potrafisz wszystko. Zresztą
służba moja zna dokładnie swoje obowiązki i potrzebny jej jest jedynie
nadzór. Pani Haller w przeciągu krótkiego czasu wtajemniczy cię we
wszystkie arkana gospodarstwa. Pragnę jednak, byś rządziła według
własnej woli i upodobania, żebyś wniosła wszędzie indywidualną nutę...

Uśmiechnęła się filuternie:

— Co byś wówczas uczyniła? — zagadnął Jan.

Spuściła oczy i potrząsnęła głową. Na policzki jej wystąpił lekki rumieniec.

— Ach, rozmaite rzeczy, których nie potrafię dokonać, bo mi do
tego brak odwagi lub zdolności — odparła.

Nie mogła przecież powiedzieć mężowi:

— Gdybym mogła, to przełamałabym twój niewzruszony spokój
i dumę, obudziłabym twe serce, aby zabiło głośno i gorąco... Nauczyła-

77


bym cię kochać, pokazałabym ci, czym jest prawdziwe szczęście i miłość, ty twardy, nieugięty zimny człowieku!

Gdy Lunia pochwyciła siebie samą na tym życzeniu, ogarnął ją nagły lęk. Nie miała przy tym pojęcia, ile kosztuje męża ten pozorny spokój i obojętność. Nie wiedziała przecież, że Jan ją kocha; uważała jego powściągliwość za objaw chłodnego temperamentu, sądziła, iż Jan nie jest wrażliwy na wdzięki kobiece.

Gdyby lepiej znała życie i ludzi, musiałaby dojść do wniosku, że mężczyzna, okazujący kobiecie tak wiele starania i subtelności, musi ją kochać, że niepodobna, aby nie zrobiła na mężu żadnego wrażenia.

Lunia zastanawiała się nieraz nad charakterem Jana, dziwiła ją dwoistość jego usposobienia, nie potrafiła jednakże znaleźć rozwiązania zagadki, ponieważ nie przychodziło jej na myśl, że Jan ją kocha.

Do pokoju wszedł właśnie służący, toteż Lunia miała dość czasu, by się opanować. Gdy małżonkowie pozostali sami, zapytała znowu:

— Czy odwiedzimy w najbliższych dniach twoją matkę?

Jan obrzucił żonę tak przenikliwym spojrzeniem, że speszona spuściła oczy.

— Co do mnie, to nie będę miał czasu. Jestem teraz bardzo zajęty,
czeka mnie wiele ważnych spraw, które muszę załatwić. Może byś na
razie sama pojechała do matki i przekazała jej ode mnie pozdrowienia?

Twarz jej ożywiła się.

— Ach, Janku, wydaje mi się niekiedy, że najważniejszym celem
twego życia jest sprawianie mi przyjemności. Dajesz mi tyle dowodów
dobroci, obsypujesz mnie tak hojnie darami, a przy tym zachowujesz się
tak, jakby to było zupełnie naturalne. A ja — ja wciąż stoję przed tobą
z pustymi rękami. Tak mnie to boli, że nie mogę nic uczynić dla ciebie.
Czuję się taka uboga, wstydzę się, że wciąż mnie czymś obdarzasz, a ja
nie mogę ci się odwzajemnić. Dawno już chciałam ci to powiedzieć.

Oczy Jana zabłysły, szybko jednak opanował się i odparł spokoj­nie:

- Nie wiesz sama, jakie skarby posiadasz, Luniu. Już tym samym, że zgodziłaś się dzielić moje życie, sprawiłaś mi wielki dar. Nie pragnę

78


innej nagrody. Nie dziw się, że chcę w miarę możności uprzyjemnić ci życie, uważam to za swój pierwszy obowiązek!

Mówił to bardzo spokojnie, siląc się na obojętność. W duszy jednak myślał:

— Cierpliwości! Cierpliwości! Wkrótce już wybije moja godzina!

Słowa męża, wypowiedziane chłodnym, rzeczowym tonem, nie wywołały u Luni najmniejszego wzruszenia. Jan wydawał się jej bardziej oschły i niedostępny niż kiedykolwiek.

Zastanawiała się wciąż nad dziwnymi sprzecznościami w jego charakterze. Za każdym razem, gdy wydawało się jej, że zdoła pozyskać odrobinę jego uczucia, Jan Ritter zamykał się w sobie i odstraszał ją swoim szorstkim, obojętnym zachowaniem.

* * *

Nazajutrz Jan Ritter pożegnał się zaraz po śniadaniu z żoną, gdyż miał do załatwienia wiele ważnych spraw.

Dzień był piękny, pogodny i ciepły. W nocy padał drobny deszczyk majowy, po którym wszystko wokoło pokryło się zielenią. Duży, starannie utrzymany ogród, który otaczał willę Rittera, przedstawiał piękny widok w swych świeżych wiosennych szatach.

Lunia śledziła wzrokiem męża, który przeszedł wysypaną piaskiem ścieżkę i zatrzymał się przy furtce. Przed domem czekał już na niego samochód. Młoda kobieta spoglądała z przyjemnością na wysoką, smukłą postać i pewne, elastyczne ruchy męża. Powierzchowność Jana nie zdradzała zupełnie jego pochodzenia.

Gdy samochód ruszył, Lunia udała się do pani Haller, żeby zasięgnąć u niej rozmaitych rad i wskazówek. Jan powiedział, że wróci dopiero na obiad, który jadano o godzinie drugiej. Toteż Lunia miała jeszcze dość czasu i postanowiła skorzystać z tego i odwiedzić teściową.

Nie chciała się przyznać samej sobie, że dlatego spieszyła się tak do matki Jana, ponieważ pragnęła otrzymać od niej odpowiedź na wiele dręczących pytań. Chciała dowiedzieć się prawdy, a Jan odmówił jej wszelkich wyjaśnień.

Lunia kazała zaprząc do powozu i około południa stanęła przed

79


małym niskim domkiem. W ogródku było zielono, drzewa puściły pąki, z ziemi wychylały się barwne wiosenne kwiaty. Wielki krzak bzu, który rósł przed domem, uginał się pod ciężarem na pół rozkwitłego kwiecia. Gdy Lunia wysiadła z powozu, owionął ją oszałamiający zapach bzu.

Mały domek wyglądał teraz bardzo malowniczo i o wiele ładniej, niż zimą, gdy Lunia była tu po raz pierwszy.

Drzwi domu były otwarte na oścież. Lunia ujrzała ku swemu zdumieniu, że wychodzi stąd kilkanaście skromnie ubranych kobiet, zapewne żon robotników. Każda trzymała w ręku duży garnek albo też kosz z pokrywą. W sieni stało także kilka kobiet, które pakowały garnki do koszyków lub owijały je papierem. Po kuchni krzątała się pani Wedlich oraz teściowa Luni w szarej wełnianej sukni i szerokim fartuchu. Podawała właśnie ostatniej kobiecie duży garnek, z którego unosiła się para i wielce smakowita woń.

Gdy wysmukła, elegancko ubrana kobieta ukazała się w sieni, zwróciły się na nią oczy wszystkich. Pani Anna Ritter dostrzegła również synową i wydała okrzyk radości:

— Córeczko moja! — zawołała, a w jej stalowych oczach błysnęła
radość.

Szybko podbiegła do młodej kobiety, objęła ją i serdecznie ucałowa­ła. Robotnice spoglądały na to ze zdumieniem. Pani Ritter zwróciła się do nich ze śmiechem:

— No, ruszajcie prędzej do domu, bo wam obiad wystygnie—łajała
żartobliwie.

Pani Wedlich wyprowadziła kobiety z sieni, zamknęła za nimi drzwi, po czym powróciła do kuchni. Pani Ritter zawołała na nią:

Pani Ritter uśmiechnęła się dobrotliwie. - Co znowu, dziecinko, co znowu! Nie bierz mi za złe, że cię przyjmuję w mojej codziennej sukni. Gdybym wiedziała, że dziś przyjdziesz, byłabym się przebrała i odprawiła trochę wcześniej moje stołowniczki. A teraz chodźmy do pokoju.

80


Spoglądała z uśmiechem na zarumienioną twarz Luni i zaprowadziła synową do jadalni, gdzie na oknach stało teraz mnóstwo doniczek z kwitnącymi kwiatami.

— Co to były za kobiety, mamo? — zagadnęła Lunia.
Pani Ritter zmieszała się, lecz wreszcie odparła.

— Ach, dziecinko, to są moje stołowniczki! Widzisz, muszę mieć
jakieś zajęcie, bo by mi się inaczej czas dłużył... A Janek daje mi tak dużo
pieniędzy, że mogę sobie pozwolić na to, aby nakarmić kilkoro biednych
ludzi. Są to wszystko ubogie kobiety, które ciężko pracują przez cały
dzień, by zapewnić sobie i swoim dzieciom utrzymanie. Nie mają czasu
i tylko w niedzielę mogą gotować. Dlatego też ja z panią Wedlich gotuję
dla nich duży kocioł strawy. W południe przychodzą i każda zabiera
tyle, ile jej potrzeba dla siebie i rodziny. Muszę przecież także przydać się
na coś, a to mi sprawia wielką przyjemność. Tylko w niedzielę
odpoczywam. Wtedy mogę próżnować do woli.

Lunia poczuła, że ogarnia ją wielkie, niezwykłe wzruszenie. Ujęła spracowaną dłoń teściowej w swoje białe ręce i oparła na niej policzek.

— Jakaś ty dobra, mamo, jakaś ty dobra! Myślisz tylko o innych,
nie o sobie!

Pani Ritter zaśmiała się.

— Ach, dziecko, ja sama przecież zaznałam w życiu biedy. Pamię­
tam, jak to było, gdy mąż mój spadł z rusztowania. Całymi dniami nie
miałam łyżki ciepłej strawy dla mego chłopca. Nie mogłam gotować, bo
pracowałam poza domem. A teraz, gdy mi Bóg pobłogosławił, gdy
memu Jankowi dobrze się wiedzie, postanowiłam pomagać tym ubogim
kobietom. Zresztą, sprawia mi to wiele radości. To chyba zupełnie
zrozumiałe, prawda, Lunieczko?

Lunia pieszczotliwie pogładziła jej rękę.

81

6 Małżeństwo Felicji


o pieniądze? Ach, Luniu, on mi tyle daje... Trudno uwierzyć, jaki ten chłopak bywa lekkomyślny... Rozrzuca pieniądze pełnymi garściami, nie potrafi, nikomu odmówić...

Lunia uśmiechnęła się, lecz oczy jej przy tym błysnęły łzami wzruszenia.

— Tak, mamo zauważyłam to od dawna...

Pani Anna Ritter zajęła miejsce pod oknem, przy małym stoliku.

— Usiądź, córeczko, i opowiedz mi trochę o waszej podróży. Czy
przyjemnie spędziliście czas?

Lunia przysunęła mały drewniany zydelek i usiadła obok teściowej. Pani Ritter roześmiała się.

Matka skinęła głową, rozpromieniona.

— Naturalnie, córeczko, kilka razy na tydzień. Teraz oczywiście,
gdy się ożenił, będzie bywał rzadziej. Ale dawniej przychodził bardzo
często, każdą chwilę, wolną od interesów spędzał u mnie. O, mój Janek
jest dobrym synem, który kocha i szanuje swoją starą matkę, pomimo,
że jest prostą kobietą. Tak, Luniu, Janek ma bardzo dobre serce, choć
wydaje się na pozór bardzo szorstki. Uparciuch z niego wielki, to
prawda, lecz serce ma jakby z wosku. Gdym w zeszłym roku na jesieni
zachorowała, spędził dziesięć dni u mnie, nie odstępował na chwilę
łóżka, choć pani Wedlich pielęgnowała mnie tak troskliwie. Ale on nie
chciał się stąd ruszyć, całymi nocami czuwał przy mnie. Tylko nad
ranem kładł się na godzinkę w swoim małym pokoiku na poddaszu.
Sypiał tam będąc dzieckiem. Zajmował ten pokoik tak długo, póki nie
dostał tej dobrej posady w Anglii. A jak wyjechał, to co miesiąc przy­
syłał mi pieniądze, żeby mi nie zbywało na niczym.

Lunia słuchała tego wszystkiego z wypiekami na twarzy.

— Musisz mi pokazać pokoik Jana — rzekła wreszcie.

Pani Ritter spojrzała trochę zaniepokojona na eleganckie pantofelki na wysokich obcasach, które wysuwały się spod sukni synowej.

82


— W takim razie, zgoda! Czy chcesz zaraz tam iść?

— Nie, później. Najpierw chciałabym się ciebie o coś zapytać,
mamo.

— O co chodzi, córeczko?

Z ust Luni wyrwało się drżące westchnienie.

— A dlaczego ci na tym zależało, droga mamo?
Pani Ritter westchnęła.

— Widzisz, kochanie, Janek już nieraz mnie strofował, ale to nic nie
pomaga. Jestem prostą, skromną kobieciną i nie umiem się odpowiednio
zachować w eleganckim towarzystwie. Teraz już za późno, żebym się
nauczyła. Jestem pewna, że narobiłabym rozmaitych głupstw, a ludzie
wyśmieliby mnie tylko. Mnie tam wszystko jedno, niech by się ze mnie
wyśmiewali... Ale chodzi mi o Janka... Chłopak martwiłby się okrutnie,
gdyby się ktoś ośmielił szydzić z jego matki. Przy tym mój syn jest
w gorącej wodzie kąpany. Jakby coś takiego usłyszał, to gotów by zrobić
awanturę. Bo chociaż Janek stał się wielkim panem, kocha i szanuje
starą matkę. Nie zniósłby, gdyby ktoś na mnie krzywo spojrzał, wpadłby
zaraz w okrutną złość. Po cóż mam go narażać na przykrości? Byłabym
bardzo złą matką, gdybym dopuściła do tego. Cieszę się bardzo, że ty
jesteś dobrą, szlachetną kobietą, bo mój chłopiec cierpiałby, gdybyś się
ode mnie dumnie odwróciła i nie chciała mnie znać. A od jego
znajomych trzymam się z daleka, jestem w tym wypadku uparta jak
Janek. Błagał mnie, żebym przyszła na wasze wesele, prosił żebym jeden
raz ustąpiła, obawiał się, co ty pomyślisz, jak mnie nie zobaczysz. Ale


6*

83


prośby ani perswazje nie wskórały. Nie gniewaj się na mnie, Luniu, ale to przecież była tylko troska, żeby nie popełnić jakiejś niezręczności i nie sprawić wam kłopotu. Kiedy Janek wtedy nalegał, rozpłakałam się z żalu. Wtedy przestał się dąsać, roześmiał się, pocałował mnie i powiedział: „W imię Boże, mamo, jeżeli masz z tego powodu mieć tyle zmartwienia, to lepiej, żebyś nie przychodziła. Ale nie płacz, bo nie mogę patrzeć na twoje łzy". Wtedy się uspokoiłam i uczciłam dzień waszego ślubu na swój sposób. Poszłam do kościoła, a potem na dworzec. Ze stacji powróciłam do domu waszym samochodem. Latem często jeżdżę na spacer autem lub powozem. Janek mi go przysyła, a jak ma czas, to sam jeździ ze mną. Jeśli nawet spotykamy po drodze kogoś ze znajomych, to przecież nie jestem zmuszona z nim rozmawiać, a z daleka nikt się nie domyśli, że jestem prostą, zwyczajną kobietą.

Lunia ukryła twarz na kolanach staruszki. Było jej przykro. O, jakże skrzywdziła męża bezpodstawnym podejrzeniem, jakże niesłusznie posądzała Jana!

Po chwili podniosła głowę i zapytała drżącym głosem:

84


wydać wszystkiego, chociaż wspieram jeszcze moich ubogich. Poczekaj, Luniu, muszę ci coś pokazać.

Wstała i podeszła do komody, po czym wyjęła z górnej szuflady małą, blaszaną szkatułkę, którą otworzyła małym kluczykiem. Potem postawiła przed Lunią otwartą kasetkę, mówiąc:

— Widzisz, córeczko, chowam tutaj wszystkie pieniądze, których
nie wydaję. Janek mi wytłumaczył, że jeśli się kupuje papiery wartościo­
we, to pieniądze przynoszą odsetki. Zaczęłam więc kupować pożyczkę
państwową. Powiedział mi także, jakie papiery są najpewniejsze i uzbie­
rałam już trzydzieści tysięcy marek. Powiedz sama, czy to nie majątek?
Odsetki zużywam na moje utrzymanie, toteż mogę wciąż bardziej
oszczędzać. Bardzo się z tego cieszę, bo trzeba ci wiedzieć, że boję się
okrutnie, by mego chłopca nie spotkało jakieś nieszczęście. Czytałam
kiedyś, że pewien milioner stracił jednego dnia cały majątek, a potem się
zastrzelił, bo się lękał ubóstwa. Spodziewam się, że Jankowi nie zdarzy
się nic podobnego, chociaż ten chłopak niczego się nie lęka. Gdyby
jednak miało mu się przytrafić coś złego, to schowałam dla niego
te papiery na wszelki wypadek. Domek również stanowi jego własność,
miałby już cośkolwiek na początek i mógłby zacząć na nowo. To dla
mnie wielka pociecha. A jeżeli mu nie będzie trzeba tych pieniędzy, to
odziedziczą je moje wnuczęta. Janek nic nie wie o skarbach w mojej
komodzie i musisz mi przyrzec, że nie zdradzisz tej tajemnicy. Gniewał­
by się na mnie, że nie wydaję wszystkiego. A ja biorę wciąż pieniądze
i oszczędzam je dla niego na czarną godzinę. Tylko pamiętaj, nie
wspominaj mu o tym!

Przesunęła ręką po swoich skarbach, a Lunia wstała z miejsca i serdecznie uściskała staruszkę. Ze słów teściowej tchnęło tyle szlachet­ności, świadczyły one o tak wielkiej duszy, że Lunie ogarnęło uczucie wstydu. Wydawała się sobie bardzo mała wobec tej wspaniałomyślnej staruszki. Zdawała sobie sprawę, że dotychczas przechodziła bezmyśl­nie obok ludzkiej nędzy. Wprawdzie za życia ojca wspierała ubogich jałmużną i brała udział we wszystkich dobroczynnych imprezach, cóż to jednak znaczyło w porównaniu z działalnością starej kobiety, która tak głęboko umiała pojąć miłość bliźniego.

— Ach, mamo, gdybym potrafiła wyrazić, co czuję w tej chwili!
Gdybym umiała ci powiedzieć jak bardzo cię szanuję i podziwiam! Nie

85


powinnaś doprawdy obawiać się, że ktokolwiek śmiałby się z ciebie... Proszę cię bardzo, porzuć te płonne obawy i przenieś się do nas, do domu twego syna. Będziemy cię kochali i pielęgnowali, a jeżeli nie masz ochoty, to nie potrzebujesz przecież bywać na wielkich zebraniach towarzyskich. Mogłabyś prowadzić spokojne ciche życie, lecz za to byłabyś stale w pobliżu twego Janka.

Pani Ritter spiesznie otarła oczy, a potem ujęła macierzyńskim ruchem w obie ręce twarz młodej kobiety i złożyła pocałunek na czole Luni.

— Jesteś dobrym, poczciwym dzieckiem, masz złote serduszko.
Wiem, że uszczęśliwisz mego Janka, a gdy go lepiej poznasz, wtedy
pokochasz go całą duszą — rzekła z rozrzewnieniem.

Lunia zarumieniła się i spuściła oczy, aby nie patrzeć w badawcze, zatroskane oczy matki, które zdawały się przenikać w głąb jej serca. Czyżby stara kobieta wiedziała, że została żoną Jana, nie kochając go?

— Czy przeprowadzisz się do nas, mateczko? — zagadnęła.
Pani Ritter gwałtownie potrząsnęła głową.

— Nie, córeczko, teraz tym bardziej nie. Jesteście młodym małżeń­
stwem, przeszkadzałabym wam tylko. Dziękuję ci jednak, żeś wypowie­
działa to życzenie. Nie wiesz, ileś mi tym sprawiła radości. Zostaw mnie
w moim domku, Luniu. Córka pani Wedlich wychodzi wkrótce za mąż,
a wtedy staruszka przeniesie się do mnie na stałe. Ona także nie chce
zawadzać młodej parze. Wtedy będę miała zawsze kogoś przy sobie i nie
będę się czuła samotna. Pani Wedlich gotowa za mnie w ogień wskoczyć.
Dostanie małą alkowę koło jadalni i będziemy sobie razem mieszkały.
Odwiedzajcie mnie tylko często, bo wasze wizyty to moja największa
radość.

— Więc nie odstąpisz od swego postanowienia?

— Nie, córuchno, jestem uparta jak Janek. Ten, jak sobie coś wbije
do głowy, to nic go od tego nie odwiedzie. Gdybym chciała mu ustąpić,
to uczyniłabym to od dawna, bo przecież od wielu lat prosi mnie o to.

Lunia zamyśliła się głęboko. Ogarnęła ją radość, że wszystkie zagadki zostały rozwiązane, że mogła teraz innymi oczyma patrzeć na swego męża. Och, jakiż był wspaniały i szlachetny! Jakże go skrzywdziła niesłusznym posądzeniem! Lunia doszła do wniosku, że dotychczas nie doceniała Jana. Obsypywał ją bezustannie dowodami przywiązania,

86


a ona wciąż jeszcze wątpiła w niego, dopatrywała się w każdym postępku egoistycznych pobudek! Zraniona boleśnie przez nikczemne­go człowieka, nie potrafiła już nikomu wierzyć, odnosiła się nieufnie do Janka. Nie znała dotąd mężczyzny, który by się okazał takim altruistą jak jej mąż. Ach, nigdy chyba nie będzie w stanie odwdzięczyć się za wszystko, co uczynił dla niej! Jakże ubogą, małą i bez znaczenia wydawała się samej sobie. A przecież pragnęła z całego serca złożyć mu dowody wdzięczności, odpłacić za jego wielkoduszność!

Szybkim ruchem otarła oczy, które zaszły łzami.

Matka Jana obrzuciła badawczym spojrzeniem zadumaną twarz Luni. Nie odzywała się, nie chcąc młodej kobiecie mącić chwil skupie­nia. Dopiero gdy Lunia podniosła na nią oczy, pani Ritter rzekła:

Obie wyszły z jadalni. Do pokoiku na poddaszu prowadziły wąskie, kręte drewniane schody. Pani Ritter otworzyła drzwi i obie kobiety znalazły się w małej, ciasnej komórce o pochylonych ścianach. Stało tu wąskie, żelazne łóżko, zasłane czystą, białą kapą, obszytą kolorowymi frędzlami, przy oknie stał prosty, drewniany stolik, nakryty barwną, płócienną serwetką. W kącie znajdowała się umywalnia, nad którą wisiało małe lusterko, obok zaś niska brązowa szafa. Nad małą komódką wisiała zbita z desek półka, zapełniona rozmaitymi książka­mi.

Lunia ogarnęła wzruszonym spojrzeniem skromny pokoik, po czym podeszła do półki z książkami. Ta mała biblioteczka zaspakajała niegdyś duchowe potrzeby jej męża.

W jednym rzędzie stały obok siebie rozmaite podręczniki szkolne, obok nich zajmowały miejsce książki naukowe z dziedziny handlowej i kupieckiej, dalej szły opisy podróży, powieści Vernego, Freytaga. Na ostatniej półce znajdowało się sporo najrozmaitszych tomików. Leżały tu książki z czarodziejskimi baśniami, a nawet pierwsze książeczki z obrazkami, które zachowały na pamiątkę kochające ręce matki.

Lunia wzięła do ręki jedną z takich książeczek i pełna wzruszenia otworzyła ją. Przerzucała stronice, spoglądając na barwne obrazki, pod którymi niewprawna dłoń dziecięca podpisała objaśnienia:

87


— To jest koń! To jest orzeł!
Nigdzie nie brakowało napisu.

Lunia odłożyła książkę na miejsce i zauważyła z uśmiechem: Jak starannie zachowałaś to wszystko, mamo! Tak, córeczko — odparła pani Ritter — z każdą z tych książek związane jest jakieś wspomniene. Czasami otwieram je i czytam, a wtedy powstaje przede mną cała przeszłość.

Staruszka podeszła do półki, wyjęła jakiś tomik i otworzyła go. Była to książka z bajkami. Pani Ritter zdawała się czegoś szukać, wreszcie zatrzymała się i, pokazując Luni barwną ilustrację, przedstawiającą złotowłosą królewnę, rzekła:

— Widzisz, Luniu, to był niegdyś ulubiony obrazek Janka. Nieraz,
siedząc u moich nóg na zydelku, przypatrywał mu się uważnie i mówił:
„Jak dorosnę, mamusiu, to się ożenię z królewną o złotych włosach".
Ten chłopak zawsze postawi na swoim. Ożenił się naprawdę z królewną,
która ma śliczne złote włosy i podobna jest do wróżki.

Lunia roześmiała się cicho i ucałowała matkę.

— Lubisz jak widzę bajki, mamusiu! Niestety nie jestem królewną
ani wróżką, bo gdybym nią była, mogłabym sprawić cud i dać szczęście
twemu Jankowi.

Stara kobieta spojrzała przeciągle, badawczo w piękną twarz synowej.

— Czy szczerze tego pragniesz, córeczko? — zapytała.
Lunia przycisnęła dłonie do serca.

— Tak, mamo, tak! Jan wyświadczył mi wiele dobrego, pragnę
całym sercem okazać mu wdzięczność.

Oczy staruszki zajaśniały radosnym blaskiem.

— Jeżeli tylko posiadasz trochę dobrej woli, to z pewnością spełni
się twoje życzenie!

Lunia westchnęła, nie dając odpowiedzi. W duszy jednak myślała:

— Nie, nie potrafię go uczynić szczęśliwym, jestem mu przecież
zupełnie obojętna. Cóż ja znaczę w jego oczach? Ten człowiek szuka
innego szczęścia, jemu nie może zapełnić życia miłość kobiety...

Miłość? Lunia zadrżała, jakby lękając się własnych myśli. Czyżby pragnęła ofiarować mu miłość?

Przesunęła nerwowo ręką po czole, po czym szepnęła nieśmiało:

88


— Podaruj mi, mamusiu, tę książkę ze złotą królewną z bajki...
Bardzo cię o to proszę...

Pani Ritter z uśmiechem podała jej książkę.

— Dobrze, Luniu, zatrzymaj ją sobie. Cieszę się, żeś mnie o nią
poprosiła...

Młoda kobieta mocno przycisnęła książkę do siebie. Serce jej biło przy tym tak prędko i mocno, iż zdawało się, że słyszy jego przy­spieszone uderzenia. Raz jeszcze obrzuciła przeciągłym spojrzeniem mały, skromny pokoik. Ręka jej przesunęła się ukradkiem, pieszczot­liwie po wąskim łóżeczku.

Nie wiedziała, że matka Jana dostrzegła ten ruch i że w oczach staruszki zabłysła ogromna radość.

Obie kobiety w milczeniu opuściły poddasze. Znalazłszy się na dole, Lunia pożegnała serdecznie teściową. Matka Jana odprowadziła ją do furtki. W ogródku młoda kobieta ułamała kiść bzu i przypięła do sukni.

Gdy Lunia w chwilę potem siedziała w powozie, powtórzyła cicho:

— Zapach bzu w maju wywołuje bicie serca!

Czyżby z tego powodu jej serce tak mocno, tak głośno biło?

Otworzyła książkę i odszukała obrazek ze złotowłosą królewną i przyglądając się pięknie wymalowanym, biało-różowym policzkom królewny, która nosiła na głowie złotą koronę, roześmiała się cichutko do siebie.

Wkrótce potem Lunia przybyła do domu, a w kilka chwil później nadszedł jej mąż. Udał się do małego saloniku, gdzie żona go oczekiwa­ła. Lunia powitała go radosnym spojrzeniem, dając mu poznać, że cieszy się z jego powrotu.

Patrzył z uśmiechem w jej błyszczące oczy, z których zniknął wyraz nieufności, jaki zauważył, podczas ostatnich tygodni.

89


omyliłam, że krzywdziłam cię mymi podejrzeniami. Nidy już nie będę wątpiła w ciebie i w przyszłości będę ci zawsze ufała, nawet wówczas, gdy twoje postępowanie wyda mi się niezrozumiałe.

Pocałował ją w rękę, a w oczach jego zapalił się radosny blask.

Przez kwadrans mogli jeszcze ze sobą gawędzić w małym saloniku Luni. Młoda kobieta zagłębiona w fotelu siedziała naprzeciw męża. Natychmiast po powrocie do domu przebrała się do obiadu. Nosiła białą, powiewną sukienkę, przybraną koronkami i srebrnym paskiem. Wiedziała, że Jan lubił, gdy jest ładnie ubrana, więc stroiła się, by sprawić mu przyjemność.

Spod fałd sukni wychylały się zgrabne nóżki w jedwabnych pończo­chach i eleganckich pantofelkach. Do paska przypięła Lunia kiść bzu, który wydawał oszałamiającą woń.

Zapach bzu w maju!

O, jakże mocno biło serce Janka, gdy siedział naprzeciw swej pięknej żony!

Do pokoju wsunął się służący i oznajmił, że podano do stołu. Jan podniósł się z miejsca i wszedł z żoną do wspaniale urządzonej, przestronnej jadalni.

* * *

Nazajutrz wczesnym rankiem Jan odwiedził swoją matkę, nie bacząc na to, że miał bardzo mało czasu. Pragnął się dowiedzieć koniecznie od matki jak wypadły odwiedziny Luni, gdyż żona nie rozmawiała z nim zupełnie na ten temat.

Za to matka opowiedziała mu wszystko dokładnie, nie pomijając ani jednego szczegółu swej rozmowy z Lunią. Nie napomknęła jedynie o swoich skarbach w komodzie.

Gdy Jan dowiedział się, że Lunia zwiedziła pokoik na poddaszu i że prosiła, aby matka podarowała jej książkę z bajkami, jego oczy zajaśniały szczęśliwie.

Jednej tylko tajemnicy nie wyjawiła stara kobieta: nie wspomniała synowi, że Lunia pieszczotliwie pogładziła jego wąskie łóżeczko.

90


— Tego nie wolno dotknąć słowem, to wielka święta tajemnica
— myślała staruszka.

Była prostą, skromną kobietą, lecz posiadała wiele wrodzonej subtelności. Uważała, że Janek na dziś dosyć ma radosnych nowin.

Jan nie posiadał się z uciechy i pełen był najpiękniejszych nadziei.

W tym samym czasie Lunia poszła złożyć wizytę rodzinie radcy. Na początku ciotka z córkami przyjęły ją bardzo chłodno i z wielką rezerwą. Nie usiłowały nawet ukryć, że czują się obrażone postępowaniem krewnych.

Potem jednak, gdy Lunia zaprosiła wszystkich na następny wie­czór, na kolację, gniew minął, a zaproszenie zostało łaskawie przy­jęte.

— Będziemy w ścisłym gronie rodzinnym, droga ciociu, pragnę po
raz pierwszy przyjąć was u siebie — mówiła Lunia.

Basia i Lorcia, słysząc te słowa ożywiły się. Zaczęły się z wielkim zaciekawieniem dopytywać, jak Luni przeszła podróż, co widziała i zwiedziła. Słuchając opowieści kuzynki, wzdychały tęsknie, marząc również o tak pięknej podróży poślubnej.

— Ach, jakaż to musi być przyjemność! — myślały dziewczęta.
Potem kuzynki zaczęły opowiadać o weselu Eli Volkmer i Henryka

Forsta.

— Była to uroczystość równie świetna jak twoje wesele, Luniu.

— Ela kocha go do szaleństwa, patrzy w niego jak w tęczę...
Obu siostrom nie zamykały się usta.

Radczyni ciężko westchnęła.

91


Oczy Luni zabłysły.

— O, to w ogóle wyjątkowy człowiek — powiedziała z głębokim
przekonaniem.

Lorcia trąciła Basię, która zachichotała.

— Aj, Luniu, powiedziałaś te słowa takim rozmarzonym tonem.
Zdaje się, że się po uszy zakochałaś w swoim mężu.

Obie siostry spojrzały ciekawie na zarumienioną twarz kuzynki.

— Basiu — upominała radczyni —jakże można być tak niedyskret­
ną! Zresztą, mówiłam wam już nieraz, że miłość przychodzi później
w małżeńskim pożyciu. Zapamiętajcie to sobie!

Siostry znowu zaczęły mówić o weselu Eli. Obie bawiły się „bosko", a na deser podano do stołu świeże truskawki.

Lorcia przyniosła medaliony, żeby je pokazać Luni.

— Ela przysyła nam często widokówki — trajkotała Basia — pewnie
już wkrótce powrócą z podróży poślubnej, bo urlop jej męża się kończy...

Lunia, słuchając tych wiadomości, doznawała jednego tylko wraże­nia: ogarniało ją ogromne współczucie dla Eli. Pragnąc zmienić temat rozmowy, odezwała się do sióstr:

— Przypomniałam sobie, że odwiedziłam was właśnie w tym celu,
aby wręczyć wam drobne podarki, które przywiozłam z podróży. Mój
mąż pozwolił mi wybrać dla was coś, czego ja sama nie mogłabym kupić.
Prezenty właściwie pochodzą od niego. Kupiłam je w Paryżu.

Wyjęła z torebki mały pakunek i usunąwszy sznurek i bibułkę wydobyła dwa małe puzderka. Nacisnąwszy sprężynkę, podała otwarte etui kuzynkom. Z ust Lorci i Basi wydarły się okrzyki radości i zachwy­tu. Każde pudełeczko zawierało kosztowny pierścionek. Basia otrzyma­ła piękny szafir, otoczony wianuszkiem z brylantów, Lorcia dostała taki sam pierścień, lecz ozdobiony szmaragdem. Kamienie były duże,

92


pięknie szlifowane i najczystszej wody, a oprawa ich odznaczała się bardzo misterną robotą.

Siostry nie posiadały się z zachwytu. Natychmiast włożyły pierścion­ki na białe wypielęgnowane paluszki, przypatrując się jak pięknie zdobią ich ręce.

Radczyni włożyła binokle, a przekonawszy się, że pierścionki są rzeczywiście bardzo kosztowne, uśmiechnęła się z zadowoleniem.

Basia i Lorcia uściskały serdecznie Lunie, powtarzając raz po raz, że to „bardzo ładnie z jej strony, iż nie zapomniała o nich podczas podróży poślubnej", zapewniały, że pierścionki są najwspanialszymi klejnotami, jakie znajdują się w ich posiadaniu. Wreszcie obie doszły do wniosku, że Janek jest „zachwycającym człowiekiem" i że jeszcze raz osobiście złożą mu podziękowanie.

Oburzenie na Jana, który wczoraj tak prędko pożegnał krewne, pierzchło zupełnie. Radczyni znowu spoglądała bardzo łaskawie na Lunie, a gdy młoda kobieta odchodziła, kuzynki o mało jej nie zadusiły z nadmiaru serdeczności.

Gdy Lunia znalazła się za drzwiami, odetchnęła z prawdziwą ulgą. Uświadomiła sobie znowu, że między nią a krewnymi nie może być mowy o jakimkolwiek wzajemnym zrozumieniu. Były jej one tak obce, tak dalekie, jakby pochodziły z innej planety. Mimo woli przyszło jej na myśl, co by się z nią stało, gdyby owego pamiętnego dnia nie zjawił się Ritter, podobny do jakiegoś legendarnego rycerza, który staje w obronie uciśnionych. Co by się stało, gdyby nie poprosił o jej rękę i nie wyrwał z niestosownego dla niej środowiska?

Ach, jakże miłe i beztroskie życie pędziła w domu męża! Jaki Janek był delikatny, ileż składał jej dowodów dobroci, jak dbał o jej spokój i pomyślność!

Dlaczego? Dlaczego to czynił? Czym była dla niego, jaką wartość posiadała w jego oczach? Reprezentowała jego dom, była jedynie ozdobą pięknej willi... Nie dbał o nią więcej niż o swoją gospodynię, którą miała odtąd zastąpić... A poza tym? Lunia nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na te dręczące pytania.

Ogarnął ją nagle dziwny niewytłumaczony niepokój. I zbudziło się w niej gorące pragnienie, żeby stać się mężowi potrzebną, nieodzowną towarzyszką, żeby zapełnić jego życie.

93


Lunia stała się pilną i uważną uczennicą pani Haller. Z wielkim zapałem zabrała się do pracy, pragnąc poznać dokładnie wszystkie szczegóły, dotyczące prowadzenia tak wielkiego domu. Okazała w tej dziedzinie wiele zdolności i orientowała się doskonale, gdyż przez pewien czas zastępowała panią domu u swego ojca.

Podczas pierwszego przyjęcia, które miało miejsce po ślubie Jana, pani Haller sprawowała jeszcze wieczorem swoje obowiązki i pomagała Luni. A gdy wieczorem młoda kobieta w eleganckiej sukni, stojąc przy boku męża, przyjmowała gości, gdy oczy zebranych spoczywały z nie­kłamanym zachwytem na jej smukłej postaci, Jan Ritter czuł się niewypowiedzianie szczęśliwy i dumny.

Między młodymi małżonkami panował teraz dziwny stosunek. W sercu Luni zaszła niepostrzeżenie ogromna zmiana. To, co niegdyś czuła dla Henryka Forsta, dziś należało do przeszłości. Czasami jeszcze nachodziły ją wspomnienia, lecz wtedy doznawała jedynie przykrego uczucia wstydu, gdy pomyślała, że strwoniła tyle szczerej miłości dla człowieka tak małodusznego i niegodnego jej. Och, jakże się różnił jej mąż od porucznika Forsta! Nie można było nawet porównać obu!

Z początku powoli, potem coraz mocniej i wyraźniej, zakiełkowało w jej sercu nowe uczucie. Była to miłość wielka, silna, głęboka; miłość zrodzona z wdzięczności, podziwu i szacunku, która ogarnęła stopnio­wo całą istotę Luni. Im bardziej pojmowała charakter męża, im bardziej ceniła jego wartość moralną, tym więcej poczęły ją pociągać jego zalety fizyczne. Teraz podobała się jej powierzchowność Jana. Potrafiła się nieraz wpatrywać przez długie chwile w jego energiczną twarz o ostrych rysach. Wyobrażała sobie wtedy, jak wyglądałaby jego twarz, gdyby z niej znikł wyraz surowości i powagi, gdyby opromienił ją blask miłości.

Ogarniała ją nieprzeparta chęć, żeby uczynić coś, co spędziłoby chmury z jego czoła, lecz zawsze brakło jej odwagi, gdyż nie przypusz­czała, że Jan ją kocha.

Jan zapominał niekiedy o tym, że powinien panować nad sobą. Zdarzało się wtedy, że Luni udało się pochwycić jedno z jego gorących, rozkochanych spojrzeń, wówczas młodą kobietą wstrząsał rozkoszny

94


lęk i zadawała sobie pytanie czy nie byłoby możliwe zdobyć serce męża. Posiadała dosyć kobiecości, aby podkreślić swoje wdzięki, a czyniła to niby nieznacznie, lecz z wyraźnym zamiarem wyprowadzenia Jana ze zwykłego spokoju.

Ach, Lunia nie przeczuwała, jak wiele go ten spokój kosztował! Nie wiedziała z jakim trudem przychodziło mu udawanie chłodu i obojętno­ści! Nie domyślała się, że dusza ukochanego już dawno do niej należy!

Gdy w oczach Jana gasły owe krótkie, namiętne błyski, gdy spoglądał znowu chłodno i spokojnie na żonę, wtedy Lunie ogarniał niewymowny smutek. Wtedy ukrywała w głębi serca swoje gorące uczucie, stawała się cicha, milcząca, często smutna. Jan przypuszczał w takich razach, że prześladuje ją jeszcze wspomnienie przeszłości. Wtedy jeszcze troskliwiej ukrywał ogień, płonący w jego piersi, w oba­wie, aby przedwcześnie rozgorzały płomień nie strawił tego, co tak cierpliwie i mozolnie odbudowywał.

Lunia bardzo często odwiedzała swoją teściową. Pani Ritter musiała jej wtedy opowiadać rozmaite epizody z dzieciństwa syna. Młoda kobieta chętnie słuchała tych opowieści, bo dotyczyły jej męża.

Między innymi Lunia dowiedziała się od matki, że Jan był nieśmiały wobec kobiet i że nie potrafił trwonić swych uczuć na miłostki.

— Należy on do mężczyzn, którzy kochają raz w życiu, lecz kochają wówczas całym sercem i na wieki — mówiła pani Ritter.

Lunia z zapartym tchem wsłuchiwała się w te słowa. Ach, gdybyż jej udało się obudzić w mężu tę ogromną, jedyną miłość! Ach, być kochaną przez takiego człowieka, jak on. Jakże wspaniałe wydawało się Luni to uczucie!

Gdy młoda kobieta siedziała na małym zydelku u stóp matki i patrzyła rozmarzonymi oczyma przed siebie, wtedy drżące wargi staruszki opromieniał tkliwy, radosny uśmiech. Myślała wówczas o swoim synu i jego bezgranicznej tęsknocie, myślała jak pragnie doczekać chwili, w której ta czarująca, młoda istota odda mu się całym ciałem i duszą, będzie niepodzielnie należała do niego.

Niekiedy Jan towarzyszył żonie i przyjeżdżał do małego domku na przedmieściu. Wtedy oboje potrafili żartować jak dzieci. Gdy nie było pani Wedlich, Lunia szła do małej kuchenki i parzyła kawę. Jan mełł kawę w młynku i pragnął pomagać Luni w rozmaitych czynnościach

95


gospodarskich, lecz był przy tym bardzo niezręczny. Oboje wybuchali głośnym śmiechem, który rozbrzmiewał jasno po całym domu. Stara matka, wciśnięta w kąt kanapy, wtórowała im także.

Młoda para czuła się doskonale, a krzątanina po małej skromnej kuchence, w której gospodarowali ,,na żarty", stanowiła dla nich świetną zabawę.

— Zdaje się, że w najskromniejszych warunkach, byłaby z ciebie
dzielna, pracowita gosposia — zauważył raz Jan, spoglądając błyszczą­
cymi oczyma na żonę.

Lunia zakasała właśnie rękawy jedwabnej bluzki i wyjmowała z blaszanego pudełka kostki cukru, którymi napełniała cukiernicę. Ukończywszy tę czynność, odpowiedziała:

— Gdybym nie została twoją żoną, musiałabym żyć w znacznie
skromniejszych warunkach. Sądzę, że potrafiłabym się dostosować do
wszystkiego, odziedziczyłam tę właściwość po moim ojcu. Ten potrafił
jednego dnia żyć w największym zbytku, a nazajutrz spożywać razowiec
ze słoniną w jakiejś nędznej, wiejskiej gospodzie lub spać pod gołym
niebem. Nigdy przy tym nie tracił dobrego humoru. Zdaje się, że we
mnie płynie żołnierska krew ojca.

Lunia pokrajała babkę, którą teściowa zawsze piekła dla niej, po czym ułożyła kawałki ciasta na talerzu. Ustawiła wszystko na tacy, którą zaniosła do jadalni. Jan szedł za żoną, niosąc wysoki dzbanek z kawą.

Wszyscy troje zasiedli przy stole. Młodzi ludzie przekomarzali się z matką, a staruszka co chwila wybuchała radosnym śmiechem.

Były to błogie rozkoszne godziny, na których dnie kryły się różne tajemnicze cuda dla obojga młodych ludzi. A dusze ich wciąż szukały się wzajemnie...

* *

*

W tym samym czasie Henryk Forst i jego żona powrócili z podróży poślubnej. Teściowie jego wynajęli dla młodej pary eleganckie mieszka­nie na pierwszym piętrze, mieszczące się w domu, położonym w najpięk­niejszej dzielnicy miasta.

96


Państwo Volkmer pragnęli z początku, żeby córka i zięć zamieszkali wraz z nimi w ich obszernym, pięknym domu, gdzie chcieli urządzić dla nich całe piętro.

Ela jednak sprzeciwiła się temu życzeniu, gdyż zauważyła, że Henryk nie ma na to ochoty. Myślała jedynie o tym, żeby mężowi sprawić przyjemność. Zdawało się, że czyta z jego oczu każde jego życzenie.

Po raz pierwszy w życiu cieszyła się Ela ze swego majątku, gdyż mogła dzięki swoim środkom uprzyjemnić życie ukochanemu mężowi.

Henryk i Ela spędzili dłuższy czas w Kairze, gdzie prowadzili bardzo wystawne życie. Zwłaszcza Henryk z prawdziwą namiętnością rzucił się w wir najrozmaitszych zabaw i rozrywek, pragnąc w ten sposób zagłuszyć uczucie tęsknoty i bólu. Nie mógł przeboleć rozstania z Felicją, nie mógł znaleźć zapomnienia. Coraz gorętszym płomieniem wybuchało w nim pragnienie zdobycia Luni.

Ela zdawała się nie mieć własnej woli. Nie opuszczała żadnej zabawy, towarzyszyła wszędzie ubóstwianemu mężowi, który gorączko­wo szukał ciągłej zmiany wrażeń.

Ten tryb życia był jednak ponad siły wątłej, chorowitej kobiety. Czuła się bardzo zmęczona i wyczerpana. Wolałaby też mieć swego męża wyłącznie dla siebie, zamiast przebywać z nim wciąż w towarzyst­wie innych ludzi. Zauważyła również, że kobiety ścigają pożądliwymi spojrzeniami młodego, pięknego mężczyznę. Zdawało się jednak, że Henryk nie zwraca na żadną z nich uwagi, co napełniało biedną, małą kobietkę uczuciem niewysłowionego szczęścia. Toteż nie odstępowała go ani na chwilę, bywała z nim wszędzie, nie bacząc na to, że ciągłe rozrywki podkopują jej słabe zdrowie.

Nie skarżyła się nigdy. Wiedziała, że Henryk czuje nieprzepartą odrazę do choroby i wszystkiego, co było z tym związane.

Z godną podziwu energią walczyła przeciw własnej słabości, zno­siła wszelkie trudy i zmęczenie, choć przechodziło to jej siły. Henryk Forst nie zwracał na to uwagi. Nie dbał w ogóle o swoją młodą żonę, która przecież kochała go nade wszystko i żyła wyłącznie myślą o nim.

W nim jednak rosła tęsknota za Lunią oraz gorące pragnienie posiadania tej kobiety, która była dla niego niedostępna, stracona na zawsze.


97

7 Małżeństwo Felicji


Czasami, gdy spragniona miłości Ela tuliła się tkliwie do piersi męża, Henryk nie mogąc zapanować nad okrutną męką, porywał żonę w objęcia, przymykał oczy i próbował sobie wyobrazić, że trzyma w ramionach Lunie. Wtedy Ela czuła się szczęśliwa, nie przypuszczając ani na chwilę, że to obraz drugiej kobiety wzbudził w mężu nagły wybuch czułości.

Forst nie sądził nigdy, że będzie do tego stopnia cierpiał nad utra­tą Luni. Póki kochała go, jeszcze myślał, że potrafi się jej wyrzec. Przepych i bogactwo wydawały mu się wówczas bardziej godne pożądania. Obecnie, gdy posiadł upragniony majątek, a Lunia przestała go kochać i poślubiła innego, zdawało mu się, że nie potrafi znieść rozłąki.

Z okrutną zazdrością myślał o Janie Ritterze, któremu wolno było posiadać Lunie, podczas gdy on sam nadaremnie o niej marzył. Dręczyła go bolesna niepewność i raz po raz zadawał sobie pytanie, czy Lunia naprawdę kocha swego męża, czy podobna, że zupełnie zapo­mniała o przeszłości i gorącej miłości, którą niegdyś okazywała mu jawnie i bez zastrzeżeń.

Ela nie domyślała się co działo się w duszy jej męża. Odurzała ją świadomość złudnego szczęścia, nie domyślała się, że pieszczoty, którymi ją obsypywał, przeznaczone tfyły dla innej.

Forst starał się, aby Ela nie zauważyła jego stanu ducha. Podczas rzadkich godzin spokoju i skupienia czuł dla żony wiele wdzięczności. Rozumiał dobrze, ile ma jej do zawdzięczenia, bo przecież dzięki niej pozbył się wielu trosk i kłopotów materialnych.

Eli została oszczędzona świadomość, że mąż jej nie kocha. Czuła się szczęśliwa, niepokoiła się tylko stanem swego zdrowia. Wyglądała blado i mizernie, miewała częste zawroty głowy i omdlenia. Wtedy serce jej biło mocno i nieregularnie, a przy tym dręczyły ją tak silne duszności, że nieraz brakło jej tchu.

Pocieszała się w takich wypadkach jak mogła, kładąc te wszystkie objawy na karb rozstrojonych nerwów. Sądziła, że są to zwykłe dolegliwości, jakie się często przytrafiają młodym mężatkom. Mężowi nie wspominała o tym ani słowem.

Wreszcie jednak rada była, że urlop Henryka kończy się i że musieli oboje pomyśleć o powrocie. Jednocześnie martwiła się, że najpiękniejszy

98


okres jej pożycia małżeńskiego dobiega kresu. Wiedziała, że Henryk wiele czasu będzie musiał poświęcać służbie.

Teraz wprowadzili się do swego nowego mieszkania.

Lunia dowiedziała się od kuzynek o powrocie Eli i Henryka Forsta. Zastanawiała się nad tym, jak w przyszłości ułożą się jej stosunki z młodym małżeństwem. Spotkanie z Forstami było nieuniknione, bywało się przecież w tym samym towarzystwie, miało się wielu wspólnych znajomych. Przy tym Jan Ritter prowadził wiele wspólnych spraw z radcą handlowym Volkmerem, trudno więc było ignorować jego córkę i zięcia. A poza tym Lunia i Ela przyjaźniły się od dawna, jeszcze ze szkolnych czasów.

Lunia doznawała uczucia przykrości, myśląc o tym, że będzie się spotykała z Forstem i rozmawiała z nim w obecności osób trzecich. W dodatku trzeba się było nawzajem odwiedzać, bywać u siebie... Lunia najchętniej byłaby pomówiła z mężem otwarcie na ten temat i zasięgnęła jego rady, jak ograniczyć jego spotkania.

Brakło jej jednak odwagi, by poruszyć tę sprawę, czuła dziwny lęk, myśląc o tym, że miałaby z Janem mówić o Henryku.

Jan wiedział również o powrocie Forsta i jego małżonki. On również zastanawiał się nad przyszłością. Bardziej jednak interesowało go pytanie, czy Lunia potrafi zachować się obojętnie wobec Forsta, czy spotkanie z nim nie zrobi na niej zbyt silnego wrażenia. Toteż i Jan nie chciał poruszać tego drażliwego tematu.

Lunia postanowiła spokojnie czekać na bieg wypadków. Oczekiwa­nie to zresztą nie miało potrwać długo.

Było to w kilka dni po powrocie Eli i Henryka. Lunia siedziała przed południem w swoim saloniku i przeglądała książki, które jej właśnie nadesłano z księgarni, gdy służący oznajmił jej wizytę Eli Forst.

Lunia przyjęła ją w saloniku. Gdy Ela weszła, Lunia przeraziła się wyglądem przyjaciółki. Serce jej ścisnęło się na widok tej bladej^ mizernej twarzy i zapadłych oczu, podkrążonych ciemnymi sińcami.

Przyjaciółki przywitały się serdecznie. Trudno było o większy kontrast, jak te dwie postacie kobiece: Lunia w całej pełni rozkwitłej wiośnianej urody, wysmukła, zgrabna, o wesołych, słonecznych oczach, — obok niej zaś zgarbiona Ela — blada, wątła, o zgaszonym spojrzeniu i zmęczonych ruchach i postawie.

99


Obie nosiły eleganckie, jasne suknie wiosenne jednakowej prawie barwy, lecz jakaż różnica była w ich wyglądzie.

Lunia uniesiona nagłym porywem ogromnego współczucia przycią­gnęła ku sobie Elę i objąwszy ją usiadła z nią na kanapie.

— Co słychać, Elu? Czy dobrze się czujesz? — pytała serdecznie.
Na bladą twarz Eli wystąpiły lekkie rumieńce, usta jej rozchylił

uśmiech.

— Widzę, że i ciebie niepokoi mój wygląd i dlatego pytasz, jak się
czuję...

— Tak, Elu. Czy daleka podróż nie zmęczyła cię przypadkiem?
Ela uśmiechnęła się znowu i spuściła oczy, jakby zawstydzona.

Lunia zadrżała. Czyżby Ela zdążyła już poznać prawdę? Czyżby jej ktoś otworzył oczy?

— Co chcesz przez to powiedzieć, Elu?—zapytała pełna niepokoju.
Ela ciężko westchnęła i troszkę zawstydzona spuściła oczy.

— Czy naprawdę nie domyślasz się, Luniu? Około Bożego Naro­
dzenia nie będziemy już sami, spodziewamy się w tym czasie dziecka.

Lunie ogarnął dziwny lęk i niepokój. Ujęła rękę przyjaciółki, mówiąc:

— Więc będziesz matką? Ach, Elu, mała Elu, jakie to dziwne...
Ela kiwnęła głową i spojrzała na Lunie wzruszona.

100


Nie mogła się pozbyć uczucia niepokoju, patrząc na wychudłą, bezkrwistą twarzyczkę Eli. Młoda kobieta wydawała się wyjątkowo wątła i słaba.

Oczy Eli zajaśniały bezgraniczną tkliwością.

— Tak, Luniu, poznam również rozkosze macierzyństwa... Pragnę­
łabym mieć syna, który by pod każdym względem był podobny do
swego ojca...

Lunia mimo woli zacisnęła ręce, myśląc w duchu:

— Ach, ty biedactwo!

Ela zaczęła prosić przyjaciółkę, aby ją jak najczęściej odwiedzała.

— Wyobraź sobie, że lekarz wymaga ode mnie, aby się już teraz
szanowała. Powiada, że należę teraz nie do siebie, lecz do mego dziecka,
muszę dla niego dbać o zdrowie. Widzisz, moja droga, zanim.takie
dzieciątko otworzy oczy, sprawia już mnóstwo kłopotów. A z mojej
mamy okropny tchórz. Każe mi ciągle leżeć i wypoczywać. Oni by
w ogóle chcieli, żebym się całymi dniami wylegiwała na kanapie, a to jest
przecież takie nudne. Henryk jest ogromnie szczęśliwy. Gdy powiedzia­
łam mu o tym, wiesz, aż zbladł ze wzruszenia. Ach, Luniu, to, że mój mąż
jeszcze mnie tak kocha — wydaje mi się cudem. Nie jestem przecież
wcale ładna. Wolałabym, gdybyśmy jeszcze przez kilka lat mogli być
sami. Co robić, trzeba się pogodzić z losem... Teraz nie wolno mi dużo
wychodzić, proszę cię więc bardzo, żebyś mnie często odwiedzała. Byłaś
zawsze moją ulubioną koleżanką... Basia i Lorcia obiecały także, że
przyjdą... Spotkałam je przed chwilą.. Ale one są takie głośne i gadatli­
we, działają mi na nerwy... A przy tym nie są zamężne, więc nie mogę
z nimi rozmawiać tak otwarcie jak z tobą. Więc przychodź często, czy
przyrzekasz mi, Luniu?

Lunia przystała na tę prośbę. Nie mogła w żaden sposób odmówić Eli. Pomijając inne względy, było jej żal wątłej, słabowitej istoty. Gdy myślała o niej, miała ochotę płakać nad jej losem.

Do tej pory Ela zdawała się być szczęśliwa, wierzyła, że jest szczerze kochana. Ale co będzie potem, gdy z oczu jej spadnie zasłona? Cóż jej wówczas pozostanie?

Ela gawędziła jeszcze przez chwilę, zwierzając się Luni z rozmaitych tajemnic, których bardziej skryte natury nie zwykły wyjawiać osobom trzecim. Wreszcie zabrała się do wyjścia.

101

0x01 graphic


Lunia, stojąc przy oknie, przez dłuższy czas prowadziła ją wzro­kiem...

Gdy Ela opowiedziała mężowi, że odwiedziła młodą panią Ritter, I len ryk niezwykle blady i wzburzony zerwał się z miejsca. Ela leżała na kanapie, on zaś siedział poprzednio przy żonie.

Ela spojrzała na niego przerażona, toteż Henryk z trudem się opanował.

- Nie powinnaś wychodzić, Elu — rzekł zdławionym głosem.

— Ach, Heniu — odparła żona z uśmiechem — przecież nie grozi mi
żadne niebezpieczeństwo. Zarówno ty, jak i mama, przesadzacie
w waszych obawach o moje zdrowie. Najchętniej owinęlibyście mnie
w watę. No, nie gniewaj się, kochanie, jestem rzeczywiście trochę
osłabiona, już podczas podróży czułam się nieszczególnie. Ale wtedy nie
wiedziałam jeszcze czemu to przypisać. Bałam się tylko bezustannie, że
w drodze zachoruję. Teraz jednak znamy przyczynę mego niedomaga­
nia... Przyrzekam ci solennie, że będę dbać o zdrowie, aby się wkrótce
poprawić. Lunia również zwróciła uwagę na mój wygląd i zapytała
mnie, czy się dobrze czuję.

Odwrócił się na chwilę od żony:

— Tak? A co jej powiedziałaś? — spytał jakby od niechcenia.

— Powiedziałam jej prawdę. Przecież Lunia jest także mężatką,
a przy tym moją przyjaciółką. Była bardzo miła i pełna zrozumienia.
Wygląda zresztą świetnie. Zdaje się, że jeszcze wyładniała.

Henryk Forst patrzył tępo na szyby. Oczy jego płonęły posępnym blaskiem. Wydawało mu się, że widzi przed sobą Lunie w całej pełni wiośnianej urody. Zacisnął mocno zęby.

— Usiądź przy mnie, kochanie — prosiła Ela.
Usiadł w fotelu stojącym przy kanapie.

— Lunia przyrzekła mi, że będzie mnie często odwiedzała, pf osiłam
ją o to — ciągnęła dalej Ela.

Henryk westchnął cicho. Doznawał wrażenia, jakby był sparaliżowa­ny. Potem obrzucił spojrzeniem wątłą postać żony, tonącą w zwojach jedwabiu i koronek. Wzbudzała w nim głębokie współczucie. Miał ochotę wyznać, że jej nie kocha, błagać ją o przebaczenie, wyspowiadać się ze swojej męki. Lecz pamiętał dobrze słowa lekarza, który powie­dział, że zdrowie Eli pozostawia wiele do życzenia, że młoda kobieta ma

102


wadę serca i powinna się wystrzegać wszelkich wzruszeń. Lekarz podkreślał, że Ela powinna się bardzo szanować i unikać wstrząsów, gdyż najlżejsze zdenerwowanie może się nie tylko odbić na jej zdrowiu, lecz nawet grozić jej życiu. Zalecił jej przede wszystkim absolutny spokój.

Henryk wyrył sobie w pamięci te słowa, nie wychodziły mu one z głowy. Przemógł się, usiadł koło żony i gawędził z nią przez chwilę, obsypując ją pieszczotami, które zawsze sprawiały jej taką przyjemność.

Potem pod jakimś pozorem wyszedł z pokoju Eli.

Chmurny, posępny kroczył przez pokoje zbytkownie urządzonego mieszkania. Słońce świeciło jasno przez jedwabne story, odbijając ich wzór na woskowej posadzce. Wszystko wokoło Henryka świadczyło o bogactwie i przepychu. W jego gabinecie stała ogniotrwała kasa, jakiej zazwyczaj używają tylko bardzo bogaci ludzie. Miał teraz wszystko, o czym marzył, a pomimo to nie czuł się szczęśliwy. Szczęście mógł jedynie posiąść przy boku cudnej, złotowłosej Luni. Ach, gdybyż ona mieszkała z nim w tych wspaniałych pokojach, gdyby z nią mógł dzielić bogactwo, ach, wówczas wiedziałby po co żyje!

— Felu, Felu moja! Ach, czemu nie mogłem ci stworzyć odpowied­nich warunków, czemu okrutny los nas rozłączył? Kocham cię przecież, kocham tylko ciebie, tylko ciebie! — szepnął Henryk.

* *

Lunia opowiedziała swemu mężowi w zwięzłych słowach, że odwie­dziła ją dziś przed południem Ela Forst. Jan natychmiast spostrzegł, że Lunia jest poważnie nastrojona i odniósł wrażenie, że zmiana usposo­bienia pozostaje w ścisłym związku z wizytą Eli. Nie powiedział jednak na ten temat ani słowa.

Przez kilka dni Lunia zwlekała z wizytą. Potem doszła do wniosku, że niepodobna, aby Ela tak długo czekała na jej odwiedziny i postanowi­ła iść do przyjaciółki.

Wybrała umyślnie wczesną godzinę, spodziewając się, że o tej porze nie zastanie Henryka, który miał służbę. Za wszelką cenę pragnęła uniknąć spotkania z nim.

103


Z biciem serca weszła do mieszkania młodej pary i odetchnęła dopiero z ulgą, dowiedziawszy się od służącego, że pan wyszedł i tylko pani jest w domu.

Po chwili służący wprowadził ją do buduaru Eli. Młoda kobieta leżała na kanapie i widząc przyjaciółkę, zawołała z radością:

t- Ach, jak dobrze, że przyszłaś! Usiądź przy mnie, Luniu i wybacz, że nie wstaję. Wiesz przecież, że doktor kazał mi leżeć.

Lunia pogłaskała pieszczotliwie szczupłą, przeźroczystą rękę chorej.

Zapewne potrzebny ci jest całkowity spokój. Ja także nie pozwolę ci dużo mówić, lecz sama ci będę opowiadała...

— Ach, Lunieczko najdroższa, pozwól mi trochę pogadać. Wiesz
przecież, że jeszcze na pensji nazywano mnie „panią Gadulską".
Uważam to przymusowe milczenie za największą karę.

Gawędziły przez chwilę, póki nie weszła pani radczyni Volkmer. Powitała Lunie bardzo serdecznie, lecz zatroskany wyraz jej twarzy świadczył o tym, że nie przestają jej gnębić myśli o zdrowiu Eli.

Ela śmiała się z matki, żartowała z jej wiecznych obaw i twierdziła, że ją „po prostu tyranizuje". Lunia dostosowała się do żartobliwego tonu przyjaciółki, przyznawała jednak słuszność jej matce i starała się wyperswadować Eli rozmaite szkodzące jej zdrowiu pomysły.

— Nic ci nie pomoże, Elu, musisz się poddać kurateli — rzekła.

Lunia pożegnała przyjaciółkę. Odczuwała wciąż obawę, że Forst może wcześniej powrócić do domu. Pani Volkmer również podniosła się z miejsca.

104


— Tak dziecko. Przyjdę po obiedzie znowu, wtedy gdy Henryka nie
będzie w domu. Teraz zapewne nadejdzie lada chwila, więc nie będziesz
sama.

Lunia, posłyszawszy te słowa, zaczęła się spiesznie zabierać do odejścia. Nie uniknęła jednak niepożądanego spotkania. Zanim wyszła z pokoju, stanął na progu Henryk Forst. Dowiedział się ód służącego, że u żony jego jest w tej chwili pani Parter, toteż natychmiast wbiegł do buduaru Eli. Z pobladłą twarzą i płonącymi oczyma powitał Lunie.

Młoda kobieta zachowywała się wobec niego zupełnie spokojnie i w chłodnym konwencjonalnym tonie odpowiadała na jego spieszne, nerwowe zapytania. Starała się przy tym unikać spojrzeń Henryka, który wpatrywał się w nią z gorącą, błagalną prośbą. Z trudnością panował nad sobą, gdyż wydawała mu się obecnie jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej godna pożądania niż zazwyczaj. Cierpiał w głębi duszy, że okazywała mu jedynie obojętność, że jej oczy zdawały się go nie dostrzegać.

W kilka chwil później, Lunia wyszła razem z matką Eli. Gdy znalazły się na schodach, pani Volkmer przystanęła i rzekła z ciężkim westchnieniem:

Starsza pani ciężko westchnęła, położyła rękę na ramieniu Luni i, rozglądając się trwożnie wokoło, rzekła:

— Niestety, stan Eli jest bardzo, bardzo groźny. Musimy na nią
ogromnie uważać.

I w krótkich słowach powtórzyła Luni diagnozę lekarza. Lunia zlękła się.

— Teraz pojmuję w zupełności niepokój pani. Miejmy jednak
nadzieję, że wszystko pomyślnie się skończy i Ela powróci do zdrowia.

105


Pani Volkmer otarła oczy.

— Ach, mój Boże! Nie powinniśmy byli wcale pozwolić na to, żeby
Ela wychodziła za mąż. Gdybyśmy jednak zabronili jej poślubić
Henryka, byłaby uschła z tęsknoty za nim. A tak, miała przynajmniej
kilka miesięcy niezmąconego szczęścia. Kto wie, może w jej stanie
zajdzie poprawa, wszystko spoczywa w ręku Boga. Gdyby tylko Ela
chciała się spokojnie zachowywać! Droga pani Felicjo, niech pani ją
często odwiedza, proszę o to serdecznie. Mamy tyle kłopotu, aby skłonić
ją do pozostania w domu.

Lunia przyrzekła to pani Volkmer. Powróciła do domu bardzo poważna i przygnębiona. Mężowi swemu opowiedziała, że odwiedziła Elę Forst, która jest cierpiąca. Wspomniała mu także, iż zarówno Ela jak jej matka prosiły ją usilnie, aby często odwiedzała młodą kobietę.

Jan obrzucił żonę badawczym, przenikliwym spojrzeniem. Wydawa­ła mu się blada i smutna; dawno już jej nie widział w takim stanie.

Przypisywał to spotkaniu z Forstem, gdyż Lunia i o tym mu opowiedziała.

— Spełnienie tej obietnicy sprawi ci przykrość — zauważył po
chwili.

— To prawda, a jednak muszę od czasu do czasu odwiedzać Elę.

Jan spojrzał na nią z niepokojem i pomyślał:

— Nie przebolała jeszcze wszystkiego... Zanim nie potrafi spokoj­
nie, chłodno obcować z tym człowiekiem, dopóty nie ma dla mnie żadnej
nadziei.

Lunia jednak od dawna przebolała zerwanie z Henrykiem. Spotka­nia z nim sprawiały jej przykrość, przychodziła jedynie przez wzgląd na biedną Elę, zauważyła bowiem spojrzenie Forsta i wyraz pożądania, malujący się w jego oczach. Odczuwała to gorące, pożądliwe spojrzenie jak obrazę. A przede wszystkim przyszło jej na myśl, jak mało dba Forst o Elę, jeżeli nawet teraz, gdy życie żony było zagrożone, potrafił zapomnieć o tym. Obawiała się, że Forst będzie się starał zbliżyć do niej, że gotowa się powtórzyć scena, jaka miała miejsce w dniu jej ślubu.

106


Nie pojmowała dlaczego Forst po tym, gdy ją haniebnie zdradził i prosił o zwrócenie mu słowa, teraz jeszcze ścigał ją spojrzeniem pełnym pożądania. Przecież postępek jego świadczył zupełnie jasno, że nigdy jej prawdziwie nie kochał. Czego więc teraz od niej chciał, po co ją zaczepiał?

Nie przyszło jej na myśl, że odkąd poślubiła innego mężczyznę, z tlejących popiołów jego uczucia wybuchła teraz szalona namiętność. Zazdrość wskrzesiła w nim pragnienie posiadania jej, a świadomość, że Lunia należy do innego mężczyzny podsycała jeszcze to pragnienie.

Lunia wyczuwała intuicyjnie, że Forst będzie się starał o spotkanie i dlatego wspomniała, że byłaby chętnie uniknęła tego. Nie domyślała się, ile bólu sprawiało Janowi jej niespokojne zachowanie i zatroskany wyraz twarzy.

Tak minęło znowu kilka tygodni. Zdawało się, że między Janem a jego żoną wyrósł jakiś wysoki nieprzebyty mur, który ich rozdzielał. Oboje kochali się, lecz nie wiedzieli o tym. Oboje pragnęli ukryć swoje uczucie, toteż silili się nawzajem na niewzruszony chłód i obojętność, co utrudniało wzajemne porozumienie.

* * *

Nastało lato. Lunia często przychodziła do Eli Forst, stwierdzając przy tym za każdym razem, że przyjaciółka wyglądała coraz gorzej, jest coraz słabsza i po prostu niknie w oczach.

Dotychczas udawało się Luni uniknąć spotkania z Henrykiem Fors-tem. Pytała się zawsze Eli, o której godzinie jej mąż powraca ze służby.

— Wiesz, Elu, chciałabym cię odwiedzać o takiej porze, gdy będziesz sama. Gdy jest przy tobie twoja matka, albo mąż, wówczas moje towarzystwo staje się zbędne.

Ela w swojej naiwności powtórzyła kiedyś mężowi, że Lunia pyta się zawsze o to, kiedy go nie ma w domu. Toteż Forst zaczął manewrować w taki sposób, aby zastać jeszcze Lunie u Eli.

Mieszkanie Forstów znajdowało się blisko willi Ritterów, toteż Lunia odwiedzając Elę szła pieszo. Przechodziła tylko przez ogród miejski i małą boczną uliczkę, aby znaleźć się w domu.

107


W ostatnich czasach Luma zauważyła, że Forst powraca zawsze do domu wcześniej, niż się tego spodziewała jego żona. Była dość przewidu­jąca, aby się domyśleć, że czyni to w tym celu, aby się z nią spotkać. Dlatego też wychodziła od Eli o pół godziny wcześniej, aby uniknąć spotkania z Forstem.

Pewnego dnia jednak spóźniła się o kilka minut i zaledwie wyszła z mieszkania Forstów, natknęła się przed domem na Henryka.

Skinęła mu lekko głową, mając zamiar przejść dalej, on jednak zastąpił jej drogę i zapytał uprzejmie, siląc się przy tym na spokój:

— Czy pani wraca od mojej żony? Jakże pani znalazła dziś Elę?
Lunia musiała odpowiedzieć na to pytanie. Przyszło jej do głowy, że

może Forst nareszcie się opanował. Odparła też spokojnie.

Lunia doznała niemiłego wrażenia. W głosie Henryka brzmiał tak niekłamany żal, że młoda kobieta zadawała sobie pytanie, czy nie osądziła go zbyt surowo i czy nie należałoby się z nim pogodzić.

Weszli właśnie do ogrodu. Droga prowadziła wśród cienistych drzew. Ogród był prawie pusty, gdyż o tej porze panował zazwyczaj

108


mały ruch. Przy tym znajdowali się w miejscu ustronnym, a gęste zarośla skrywały ich przed okiem ludzi.

Lunie znowu ogarnął niepokój. Ten wybuch Forsta sprawił jej wyraźną przykrość. Zmierzyła porucznika chłodnym, wyniosłym spoj­rzeniem.

— W każdym razie nie ma pan nic takiego do powiedzenia, co
miałabym ochotę usłyszeć. Skończmy, proszę, tę rozmowę. Pragnę sama
powrócić do domu.

Forst przerwał jej z wyrzutem:

— Pani jest okrutna! Tak okrutna, jak tylko potrafią być kobiety!
Odrzuciła dumnie głowę.

— Zdaje się, że i mężczyźni doskonale to potrafią — zawołała
z goryczą, przypominając sobie zachowanie jego w stosunku do biednej
chorej Eli i do niej samej.

— O, nie! Kobiety bywają bardziej okrutne...

— Nie będziemy na ten temat prowadzić filozoficznych sporów.
Żegnam pana, panie poruczniku — odparła z zimną ironią.

Wyciągnął do niej rękę.

— Niech mi pani odpowie tylko na dwa pytania, błagam panią o to.
A potem... potem odejdę i przestanę się pani narzucać...

Przystanęła na drodze.

— Na to pytanie z pewnością nie dam panu odpowiedzi, gdyż
uważam je za bezczelne! — odparła drżącym głosem.

Forst zbladł jak płótno.

— Luniu, więc ty mnie nienawidzisz? — spytał chrapliwie.
Wyprostowała się dumnie, obrzucając go pogardliwym spojrzeniem:

— Po cóż miałabym trwonić tak silne uczucie dla takiego człowieka,
jak pan? Nie odczuwa się nienawiści, tam gdzie się pogardza — rzekła
dobitnie.

Jęknął znowu, a twarz jego wykrzywiła się bólem.

— Luniu, Luniu, gdybyś wiedziała, ile wycierpiałem, ile dotąd
cierpię! Gdybyś wiedziała, jak strasznie boleję nad tym, że się ciebie

109


wyrzekłem, wówczas zabrakłoby ci odwagi do wymówienia tych nielitościwych słów! Jesteś przecież kobietą o tkliwym sercu, ulituj się nade mną! Och, Luniu cierpię jak potępieniec i kocham cię do szaleństwa! Ciebie jedną będę kochać do końca życia!

Lunia stała jak sparaliżowana. Okrutna męka, która biła z jego słów wzbudzała w niej przerażenie. Jednocześnie oburzało ją, że Henryk ośmielił się przemawiać do niej w taki sposób.

— Proszę odejść, proszę się natychmiast oddalić. Zabraniam panu
odzywać się do mnie tak poufale. A teraz żegnam! Pragnę być sama!

— rzekła drżąc z gniewu i obrazy.

Zastąpił jej ponownie drogę. Wokoło panowała głucha cisza, nie widać było żywej duszy. Lunię ogarnął strach, gdy patrzyła na tego mężczyznę, podnieconego do ostatnich granic, nie umiejącego pohamo­wać swej namiętności. Napełniało ją uczucie gniewu, oburzenia oraz pogardy zmieszanej z litością.

— Niech pani się zmiłuje nade mną — błagał ochrypłym głosem

— niech pani mi przynajmniej powie, że pani mi wybaczyła... Och,
proszę mną nie pogardzać, błagam panią.

— Nie chcę z panem dłużej rozmawiać, proszę mnie natychmiast
przepuścić! — krzyknęła głośno, nie posiadając się z oburzenia i czując
przy tym jakiś dziwny lęk.

Pochwycił jej rękę.

— Jedno słówko przebaczenia, Luniu, jedno jedyne słówko — żeb­
rał Henryk.

Chciała mu wyrwać rękę, lecz trzymał ją mocno w swej dłoni.

— Proszę puścić moją rękę... Chcę być sama... Pan chyba rozum
stracił? — krzyknęła Lunia przerażona.

W tej chwili odchyliły się zarośla i na drodze pokazał się jakiś mężczyzna. Dosłyszał on zapewne wołanie Luni, gdyż obrał najkrótszą drogę i przebiegł na przełaj przez trawnik.

Z ust Luni zerwał się cichy okrzyk — na drodze obok Forsta stał jej mąż!

Jednym jedynym spojrzeniem ogarnął sytuację. Oczy jego pełne gniewu zwróciły się na zmienioną twarz Forsta, żyły na czole nabrzmiały z oburzenia.

Forst ujrzawszy Jana wypuścił natychmiast z uścisku rękę Luni.

110


Ritter podszedł do niego i stanął tuż przy nim.

— Czy nie dosłyszał pan, panie poruczniku? Żona moja dziękuje za
pańskie towarzystwo! — rzekł ostro.

Forst bezwiednie cofnął się o kilka kroków. Ritter podążył za nim. Obydwaj stali teraz na uboczu w pewnym oddaleniu od Luni, która niezdolna była postąpić kroku. Ritter zmierzył Forsta groźnym spojrze­niem i powiedział cicho, aby Lunia nie mogła słyszeć jego słów:

— Wiem, panie poruczniku, że odegrał pan w życiu mej żony
niezbyt zaszczytną rolę. Zauważyłem już dwa razy, że narzuca się pan
mojej żonie. Aczkolwiek jestem zdecydowanym przeciwnikiem poje­
dynków, to jednak oświadczam panu, że jeżeli jeszcze raz spotkam pana
na drodze mej żony wbrew jej woli, to skorzystam z przysługujących mi
w tym wypadku praw... Jeżeli nie czynię tego w tej chwili, to jedynie
przez wzgląd na pańską chorą małżonkę, której zdenerwowanie grozi
śmiercią.

Powiedziawszy te słowa, odwrócił się od na pół przytomnego oficera, podszedł szybko do Luni i biorąc ją pod rękę, poprowadził w stronę domu.

— Dobrze się stało, że poszedłem ci naprzeciw — rzekł spokojnie,
pragnąc, aby Lunia odzyskała równowagę ducha.

Czuł, że drżała na całym ciele i wiedział, że jest bardzo zdenerwowa­na, choć istotna przyczyna tego wzburzenia nie była mu znana.

Jan nie po raz pierwszy wychodził na spotkanie żony; bardzo często ogarnięty jakąś niejasną trwogą wychodził naprzeciw Luni, zwłaszcza gdy wiedział, że powraca ona z wizyty od Eli Forst.

Lunia jednak podczas sceny z Forstem była tak zdenerwowana, że zupełnie o tym zapomniała. Gdy Jan niespodziewanie stanął przed nimi, serce jej zadrżało z przerażenia. Co Jan usłyszał z jej rozmowy z Forstem? Jeżeli słyszał wszystko, wówczas — tak, wówczas pojedynek między Janem a Henrykiem będzie nieunikniony.

Zdawała sobie z tego zupełnie jasno sprawę. Widząc, że jej mąż rozmawia cicho na uboczu z Forstem, nabrała pewności, że sprawdzą się jej obawy. Poczuła bolesny skurcz serca. Była córką żołnierza, toteż nie miała żadnej wątpliwości, że pojedynek odbyć się musi. Wiedziała, że nieraz z przyczyn bardziej błahych dochodzi do wyzwania, wiedziała, że mężczyźni nazbyt krewko i pochopnie chwytają za broń.

111


Wydawało się jej, że jakiś ciężar przytłacza jej serce. Nienawidziła w tej chwili Forsta, jako sprawcę nowego, ogromnego nieszczęścia, które z jego powodu miało zawisnąć nad jej głową. Lunia bowiem drżała o życie swego męża, którego kochała tak gorąco i głęboko, jak nigdy nie kochała Forsta.

Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Z trudnością posuwała się naprzód, wsparta na ramieniu męża. Nie była zdolna wymówić słowa, spoglądała tylko na Jana szeroko rozwartymi oczyma, w których malował się bezgraniczny lęk. On jednak nie zauważył tego. Twarz jego była zimna i niewzruszona, jakby kamienna, usta mocno zaciśnięte.

Przez całą drogę nie odezwał się do żony. Powracali w milczeniu do domu.

# *

*

Henryk Forst przez chwilę stał jeszcze na drodze, i patrząc tępo w jeden punkt myślał o Luni. Pogardzała nim, zatem kochała swego męża.

Ritter wiedział co zaszło między nim a Felicją, zatem ona sama musiała mu wyznać prawdę. A teraz odeszli oboje, ręka w rękę, on zaś pozostał tutaj odtrącony, jakby napiętnowany, jak skazaniec. Ritter jedynie dlatego nie chciał dopuścić do skandalu, aby żadne wzruszenie nie zaszkodziło życiu Eli, pragnął tylko przez wzgląd na chorą załagodzić sprawę.

Życie Eli? Czy doprawdy groziło jej jakieś niebezpieczeństwo? Tak, tak... Trzeba jej oszczędzać wszelkich wzruszeń, nie wolno się jej denerwować — brzmiało orzeczenie lekarza.

Ach, cóż w tej chwili znaczyło dla Henryka życie Eli?

Lunia gardziła nim, przedstawiał dla niej tak małą wartość, że nie uważała go nawet za godnego nienawiści. Twierdziła, że to zbyt wielkie uczucie, aby je trwonić dla niego. A jednak on ją kochał, okazał się wierniejszy, niż ona... Przecież on ofiarował innej jedynie swoją rękę, podczas gdy Lunia oddała mężowi serce, darzyła go swym uczuciem... Zdradziła mu nawet tajemnicę przeszłości, powiedziała mężowi co ją łączyło z Henrykiem... Stał przedtem przed Ritterem, jak skarcony

112


smarkacz, musiał spokojnie słuchać jego słów, nie mogąc zareagować na nie!

Na domiar złego, winien był jeszcze wdzięczność Ritterowi, że nie dopuścił do skandalu przez wzgląd na Elę.

Henryk zgrzytał zębami z wściekłości i wolnym krokiem ruszył w stronę domu.

W tej chwili nie czuł się na siłach, żeby wejść do Eli i normalnie rozmawiać z żoną. W okropnym nastroju wszedł do swego gabinetu, gdzie znękany i przybity, osunął się na fotel. Oparłszy głowę na dłoni, wpatrywał się martwym wzrokiem przed siebie.

Ela posłyszała kroki męża, gdy powrócił, a teraz czekała z niecierpliwo­ścią, aby nareszcie zjawił się w jej buduarze. Z początku sądziła, że Henryk się przebiera, gdy jednak minęło pół godziny, a on wciąż nie przychodził do niej, nie potrafiła dłużej pohamować niepokoju i niecierpliwości.

Zapominając o swoim stanie, zerwała się gwałtownie z kanapy. Przy tym ruchu nogi jej zaplątały się w długi, powłóczysty szlafroczek z koronek. Poprawiając jego fałdy, Ela uczyniła nieostrożne posunięcie, poślizgnęła się i upadła.

Leżała przez chwilę bezwładna, nie mając siły, żeby się podnieść. Przestraszyła się niespodziewanym upadkiem, serce jej biło mocno, w przyspieszonym tempie. Napadły ją także dokuczliwe mdłości. Wreszcie z wielkim trudem podniosła się, starając się głośnym śmiechem stłumić nagły przestrach.

— Ach, nie wolno tego powiedzieć Henrysiowi. Nie wspomnę mu
wcale, że upadlam. Skrzyczał by mnie na pewno za moją niecierpliwość
— myślała.

Przez chwilę stała, nie ruszając się z miejsca i przyciskając dłonie do serca, aby uspokoić w ten sposób gwałtowne jego bicie. Potem wyszła z buduaru, aby udać się do gabinetu męża. Po drodze kilkakrotnie przystawała, doznając co chwila dziwnego zawrotu głowy. Miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg.

Zwalczyła mężnie to przykre uczucie i weszła z uśmiechem do pokoju męża. Zastała go w tej samej pozycji; siedział nieruchomo na fotelu, ukrywszy twarz w dłoniach.

— Na miłość boską, co ci jest, kochanie? Dlaczego nie przyszedłeś
do mnie? — zapytała przerażona.


113

8 Małżeństwo Felicji


Drgnął raptownie i spojrzał na nią przygasłymi oczyma. Na widok tej bezkrwistej, wychudłej twarzy, poczuł nagle głęboką odrazę.

— Boże drogi, czyż nie można mieć godzinki spokoju? — krzyknął
ze złością tonem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała.

Spojrzała na niego drżąca i strwożona.

— Co ci się stało? O, Boże! — zawołała pełna bólu.
Zerwał się z miejsca i rozpaczliwym ruchem załamał dłonie.

— Dobrze, dobrze... Uspokój się... Przyjdę zaraz do ciebie... Odejdź
stąd, połóż się... przecież nie wolno ci wstawać... ja zaraz przyjdę... mam
szalony ból głowy... — mówił gwałtownie.

Ela obrzuciła go spojrzeniem pełnym rozpaczy, po czym wolno wyszła z pokoju. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, musiała się opierać o ścianę. Czuła zawrót głowy, w oczach jej malował się wyraz okropnego lęku. Miała wrażenie, że jakaś lodowata ręka ściska jej serce, nie pozwalając jej swobodnie oddychać.

Znalazłszy się w buduarze zachwiała się na nogach i upadła jak martwa na kanapę. Miała ochotę krzyczeć, lecz zabrakło jej sił: z ust jej wydobywał się żałosny, cichy jęk. Drżąc na całym ciele, położyła się wreszcie i wybuchnęła płaczem. Łzy przyniosły jej pewną ulgę. Płakała rozpaczliwie, przy czym całym jej ciałem wstrząsały co chwila dreszcze. W tym stanie zastał ją Henryk, który nareszcie odzyskał spokój i, pamiętny słów lekarza, pośpieszył do buduaru żony.

Widząc, że Ela wciąż jeszcze żałośnie łka, pochylił się nad nią pełen troski. Zauważył, że żoną wstrząsają dreszcze.

Zacisnął zęby. Potem z jękiem ukrył głowę na jej kolanach. Dręczyły go gorzkie wyrzuty sumienia, robił sobie wymówki, że nie pamiętał o stanie żony i nie potrafił się opanować.

— Jakież to niemądre pytanie, Elu! Przyszedłem po prostu zły do
domu, bo miałam scysję z moim szefem. Jakże można taki drobiazg tak
brać do serca. A moja lekkomyślna żoneczka zaraz wstała i przybiegła

114


do mnie, choć lekarz surowo zabronił... Musiałem cię skrzyczeć, kochanie. A teraz zastaję cię zalaną łzami, rozstrojoną... Martwię się o ciebie.

Ostatnie te słowa były prawdą. Ela drżącymi rękami pogłaskała jego włosy.

— Jeżeli mnie tylko kochasz, to nie dbam o nic — rzekła,
uszczęśliwiona, lecz mimo to wstrząsały nią wciąż dreszcze.

Otulił ją troskliwie pledem.

— Och, ileż sprawiasz mi troski i zmartwienia, moje ty niemądre
kociątko. Czy nie wiesz, że doktor zabronił ci się denerwować?

Uśmiechnęła się ufnie do męża, załkała po raz ostatni jak małe dziecko, które uspakaja się po długim płaczu, po czym oparła policzek o dłoń Henryka.

— Nie martw się o mnie, jedyny. Jestem pewna, że to małe
zdenerwowanie wcale mi nie zaszkodzi. Zanadto się lękacie o moje
zdrowie.

Przyniósł szklankę wody, i podał jej proszek, który lekarz zalecił na uspokojenie w wyjątkowych wypadkach.

— Weźmiesz teraz proszek, a potem położysz się na kanapie
i będziesz cichutko leżała. Postaraj się zasnąć, kochanie.

Przełknęła posłusznie proszek.

Odwrócił się, by nie widziała jego twarzy, na której malowało się cierpienie.

Stłumił westchnienie i podszedł do okna, wodząc wokoło tępym wzrokiem.

— Nie wytrzymam tego, nie zniosę... Całe życie wytrwać w tym
kłamstwie... Ja chyba oszaleję — myślał zrozpaczony.

I serce jego, pogrążone w głębokim bólu, wzywało tęsknie postać Luni, której nie potrafił zapomnieć.

— Henryku! — zawołała błagalnie Ela.

115


Wtedy odwrócił się od okna i pochylił nad żoną. Ucałował jej oczy, mówiąc:

— Śpij kochanie. Zostanę przy tobie, ale teraz nie mów już ani
słówka...

Pełen rezygnacji siadł w fotelu stojącym obok kanapy. Ela ujęła rękę męża, położyła się na boku i przymknęła oczy. Przez chwilę panowała cisza. Z ust młodej kobiety dobywał się świszczący, urywany oddech.

Forst raz po raz spoglądał na jej woskowobladą, wychudłą twarz o zamkniętych oczach. Gałki oczne poruszały się szybko pod powieka­mi, co sprawiało niesamowite wrażenie. Henryk zauważył, że Ela nie śpi, że ponownie wstrząsają nią dreszcze. Tak przeszło kilkanaście minut, wśród których Forst zapomniał o wszystkim, pochłonięty troską o zdrowie żony.

Nagle Ela drgnęła uniosła się na kanapie i z jękiem opadła ponownie na poduszki. Na twarzy jej malował się wyraz ogromnego cierpienia i strachu.

— Na litość boską! Co ci jest, Elu? — spytał Henryk pełen trwogi.

— Ach, tak mi niedobrze... mam boleści... Henryku... doktora...
niech przyjdzie doktor... o... Boże...

Zerwał się z miejsca i gwałtownie nacisnął dzwonek. Do pokoju weszła natychmiast pokojówka Eli.

— Proszę zaraz zatelefonować... niech przyjdzie doktor... i pani
Volkmer... ale prędko, prędko... — rozkazał służącej.

Potem padł na kolana przed żoną.

— Elu, moja biedna, Elu! To z mojej winy, z mojej... Przeze mnie się
zdenerwowałaś, moje biedne, biedne dziecko... Ja jestem sprawcą
złego... —jęczał, pełen rozpaczy, patrząc na wykrzywioną bólem twarz
żony.

Ela, nie bacząc na cierpienie, zmusiła się do uśmiechu. Ten jej śmiech ranił mu serce, gdyż objawiał mu całą moc jej bezgranicznej miłości.

— Nie rób sobie wyrzutów, to nie twoja wina... ja sama jestem
winna, ja sama... Zataiłam przed tobą, że przedtem upadłam, zanim
jeszcze przyszłam do twego gabinetu... Nie mogłam się ciebie docze­
kać... wstałam gwałtownie z kanapy i potknęłam się... Było mi
niedobrze, miałam zawrót głowy, ale nie chciałam ci tego powiedzieć...
Powinnam ci była to wyznać... Nie rób sobie wyrzutów, kochany mój,

116


jedyny... ja jestem tylko winna... ja sama... — mówiła drżąc na całym ciele.

Wyrazy te z trudem dobywały się z jej ust. Henryk ukrył twarz w poduszkach.

— Elu, moja nadroższa Elu, czy bardzo cierpisz? — zapytał.
Dotknęła po omacku palcami jego głowy.

— Nie... nie... kiedy... ty jesteś... przy mnie... nic mnie nie... boli...
Zostań tylko... trzymaj mnie... trzymaj... mocno.

Z jękiem przytuliła się do męża, który przygarnął ją ramieniem. Przycisnął ją mocno do siebie, gładząc pieszczotliwie jej wychudłą twarzyczkę. Na czoło chorej wystąpiły ogromne krople potu.

Gdy wreszcie nadszedł lekarz, Henryk odetchnął z ulgą.

— Co się stało? — zapytał natychmiast doktor.

— Upadłam, panie doktorze! — zawołała z wysiłkiem, zanim
Henryk zdołał dać lekarzowi żądaną odpowiedź.

Doktor pochylił się nad nią, żeby ją zbadać. Twarz jego nosiła spokojny, nieprzenikniony wyraz, właściwy wszystkim lekarzom.

W tej samej chwili zjawiła się również matka Eli, która pełna lęku pospieszyła natychmiast do łoża córki.

* * *

Po scenie, która zaszła w ogrodzie miejskim, Lunia powróciła do domu niesłychanie zdenerwowana. Drżała, nie mogąc wydobyć ani słowa.

Jan Ritter pożegnał się natychmiast z żoną.

— Muszę jeszcze wyjść przed obiadem, mam coś ważnego do
załatwienia — rzekł spokojnie, patrząc zatroskany na pobladłą twarz
Luni. Spotkanie z Forstem wywołało silny wstrząs u jego żony, mu­
siała się ogromnie tym przejąć, jeżeli teraz jeszcze nie przyszła do
siebie. Błogie nadzieje, które kiełkowały w jego sercu, były więc
najwidoczniej przedwczesne. Jan przypuszczał, że Forst nie stał się
jeszcze dla Luni całkowicie obojętnym, choć w tak ostry sposób
odepchnęła go od siebie.

Co też ten człowiek mógł powiedzieć Luni? Dlaczego była taka

117


podniecona, rozstrojona? Jan zauważył, że Forst był również w naj­wyższym stopniu wzburzony, widać to było wyraźnie z jego twarzy...

Nie chciał pytać Luni, postanowił jednak przy pierwszej okazji energicznie rozprawić się z Forstem i powiedzieć mu, by na przyszłość nie zbliżał się do jego żony.

Jan pragnął, aby Lunia przede wszystkim odzyskała spokój i miała czas opanować się. Dlatego też, pod pozorem, że ma coś do załatwienia, wyszedł spiesznie z domu.

Lunia weszła do swego pokoju, gdzie bezsilnie osunęła się na krzesło. Nie zdejmując kapelusza ani rękawiczek, siedziała w milczeniu, bez ruchu.

— Poszedł zapewne szukać sekundantów — myślała, dygocąc ze
strachu.

Potem zerwała się z miejsca i zaczęła niespokojnie krążyć po pokoju.

— O, Boże, o Boże! Co takiego uczyniłam, że mnie chcesz tak
strasznie ukarać? Pojedynek z mego powodu! Janek ma teraz narażać
życie po tym wszystkim, co już zrobił dla mnie! To niemożliwe, by taka
była Twoja wola. Ojcze Niebieski! Co począć, aby nie dopuścić do tego?
Janku, Janku! Ja nie chcę, żebyś ty umierał, nie chcę, nie chcę... Kocham
cię, Janku, kocham... Ubóstwiam cię, mój jedyny... Nie wolno ci
umrzeć, nie wolno...

Padła przed kanapą na kolana, przeginając się całym ciałem naprzód. Ukrywszy głowę w poduszkach, leżała jakby bezwładna, pełna niewysłowionego lęku i rozpaczy.

Po długiej chwili podniosła się wreszcie i machinalnie zdjęła kapelusz i rękawiczki. Błędnymi oczyma wpatrywała się przed siebie.

— Co począć? — myślała zrozpaczona.

Nie potrafiła jednak zebrać myśli, ani znaleźć żadnej rady. Myślała o jego matce, o Eli — wstrząsały nią dreszcze. Co się stanie, jeżeli matka straci swego jedynaka? Albo Ela męża? Przy obecnym stanie młodej kobiety oznaczałoby to pewną śmierć. Doszła do wniosku, że jakikol­wiek będzie wynik pojedynku, pociągnie on za sobą w każdym wypadku ogromne nieszczęście.

A wszystkie te cierpienia zawdzięczała Henrykowi! Nienawidziała go w tej chwili, przeklinała! Przecież cokolwiek złego spotykało ją w życiu, to zawsze za jego przyczyną!

118


Gdyby miała utracić Janka, wówczas pragnęła także śmierci, całe jej życie byłoby zmarnowane. Kochała go bez granic. Jej miłość, która początkowo tak nieśmiało wschodziła, teraz zapuściła głębokie korzenie w jej sercu. Jego wielkoduszność, szlachetny, męski charakter, niezwyk­ła subtelność i prawość, wzbudziły w niej z początku ogromny podziw, który z biegiem czasu przekształcił się w silne, głębokie uczucie.

Ukrywała przed nim trwożnie tę miłość. Była przekonana, że mąż jej nie kocha, nie chciała mu się narzucać ze swoją miłością. Przypuszczała, że zależy mu na zwykłym koleżeńskim stosunku. Ach, jej to już od dawna nie mogło zadowolić! Marzyła, by ją Jan pokochał, tęskniła za jego miłością, starała się ją zdobyć, używając w tym celu broni, jaką natura dała do ręki kobiecie.

Niekiedy, gdy udawało się jej podchwycić jedno z jego gorących, namiętnych spojrzeń, budziła się w niej nadzieja, że i Jan zdolny jest do gorętszych uczuć. A gdy wyobrażała sobie wówczas, jakby to było, gdyby Jan ją pokochał, wówczas drżała, wstrząsana przeczuciem nieznanej, nieopisanej rozkoszy. Miłość tego mężczyzny musiała być czymś niezwykłym, wspaniałym, zawierała w sobie niewysłowione szczęście.

A teraz miała go utracić, zanim zdołała się spełnić paląca tęsknota, zanim potrafiła pozyskać jego serce! Zawistny los chciał zburzyć jej słodkie nadzieje, sprowadzić na nią nieszczęście, uczynić ją tak nędzną, jaką jeszcze nigdy w życiu nie była! Och, jakże słabe wydawało się jej uczucie, którego doznawała po rozstaniu z Forstem! Nie dawało się ono porównać z tym lękiem i rozpaczą, jakie w tej chwili miotały jej duszą!

Z głośnym łkaniem opadła na kanapę, nie przestając myśleć o tym, co czynić, aby ocalić życie Jana. Czy miała może iść do jego matki i wyjawić jej wszystko? Nie, nie... Jeżeli miało dojść do pojedynku, to i matka nie mogła temu zaradzić. A może udać się do Eli i powiedzieć, co jej grozi? Nie, to było także bezskuteczne. A przy tym strach i zdenerwowanie mogłyby zabić biedną Elę. Ach, gdybyż mogła znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, gdybyż mogła coś uczynić dla uratowania męża.

Długo tak leżała pogrążona w boleści, gdy nagle usłyszała za drzwiami głos Jana. Mówił coś, a ton jego głosu brzmiał zupełnie spokojnie.

119


Lunia zerwała się z miejsca i zaczęła nadsłuchiwać, przyciskając dłonie do bijącego niespokojnie serca.

— To on! To on przyszedł! Ach, Boże, nie zabieraj mi go, zostaw mi mego męża. A może dręczę się tylko niepotrzebnie wytworami własnej wyobraźni? Przecież Janek jest zupełnie spokojny... Kto wie, a może wcale nie dojdzie do pojedynku? Jeżeli Janek nie słyszał tego, co mówił do mnie Forst, to rzecz nie przedstawia się wcale tak strasznie jak ją sobie wyobrażam. Janek jest taki opanowany, spokojny... Może obawy moje okażą się płonne? Ale, nie... Po cóż by rozmawiał cicho na uboczu z Forstem? To nie mogło być nic innego jak wyzwanie!

Ach, gdyby przynajmniej mogła uzyskać pewność!

Drżącymi rękami przygładziła włosy i doprowadziła do porządku zgniecioną sukienkę. Nie miała teraz ochoty zmieniać ubrania.

Po chwili weszła do jadalni, gdzie czekał już na nią Jan. Na zewnątrz była zupełnie spokojna, lecz serce jej przepełniał głuchy lęk.

Jan obrzucił stroskanym spojrzeniem bladą twarz Luni. Jakże mizernie wyglądało biedactwo! Zdawało się, że ktoś zgasił blask w jej oczach.

Począł się zastanawiać, czy nie byłoby najlepiej, gdyby przestała zupełnie bywać u Eli Forst. Można by przecież znaleźć jakiś powód, aby upozorować to zerwanie. Za jakieś kilka dni, gdy Lunia zupełnie odzyska spokój, pomówi z nią o tym. W każdym razie Jan postanowił, że w przyszłości będzie czuwał nad żoną, by ustrzec ją przed natarczywo­ścią Forsta. To przecież niesłychana bezczelność z jego strony, żeby wciąż prześladować Lunię swoim natręctwem! Jeżeli w swoim czasie mógł z wyrachowania wyrzec się jej z zimną krwią, to i teraz powinien zapanować nad swymi uczuciami.

Nie wpadło mu na myśl, że Lunia sądzi, iż między nim a Forstem odbędzie się pojedynek. Nie przypuszczał ani na chwilę, iż tylko temu należy przypisać jej bladość i zdenerwowanie. Gdyby wiedział jakie podejrzenie powstało w głowie Luni, byłby ją z pewnością uspokoił.

Jan Ritter był zdecydowanym przeciwnikiem pojedynków, które uważał za głupią farsę. Oburzało go do głębi, że ślepy traf miał rozstrzygać w takim wypadku, kto ma słuszność lub jej nie ma. Twierdził, że to krzycząca niesprawiedliwość, aby mężczyzna, świado­my swoich praw, stawał się jeszcze celem pocisków swego przeciwnika.

120


Nigdy też bez konieczności nie poddałby się temu, uważając, że wszelkie spory można załatwić w inny sposób.

Małżonkowie w milczeniu siedzieli przy stole. Jan zauważył, że Lunia z trudnością zmusza się do jedzenia. On również nie miał apetytu.

Natychmiast po obiedzie Ritter przeszedł do swego gabinetu zamiast, jak to zwykle, pogawędzić jeszcze przez godzinkę z żoną.

Lunia niespokojnie błąkała się po całym domu. Co chwila zatrzymy­wała się przed drzwiami gabinetu Jana. Mniemała, że zamknął się u siebie, aby sporządzić ostatnią wolę na wypadek, gdyby poległ w pojedynku.

Zdawało się jej chwilami, że nie wytrzyma dłużej tej dręczącej niepewności, że powinna iść do męża i zwierzyć mu się ze swego lęku i niepokoju. Przypadek sprawił, że podczas popołudnia przyszło do Jana dwóch mężczyzn, którzy mieli z nim prowadzić jakieś handlowe pertraktacje.

Lunia przypisywała tym odwiedzinom zupełnie inne znaczenie. Ogar­nięta złym przeczuciem, przemknęła się na palcach do pokoju sąsiadujące­go z gabinetem męża, pragnąc podsłuchać coś z rozmowy. Postanowiła za wszelką cenę zdobyć pewność, czy rozmawiają o pojedynku.

Tymczasem nieznajomi przyszli do Jana w zgoła innym celu. Chodziło o zakup dużych terenów łąkowych, na których miały być wybudowane domy mieszkalne i o stworzenie osiedla podmiejskiego. Grunty te leżały za miastem, w pobliżu lasu i dzięki swemu korzystnemu położeniu, nadawały się doskonale do tego celu. Jan Ritter miał powołać do życia towarzystwo akcyjne, które by się zajęło eksploatacją terenów. On sam ułożył ten plan i zadeklarował znaczny wkład jako swój udział w spółce. Ponieważ wiedziano, że Jan jest bardzo rzutki i przedsiębiorczy, że przeważnie szczęście mu sprzyja, przeto znalazło się jeszcze kilku przedsiębiorców, którzy również pragnęli ze znacznymi wkładami przystąpić do organizującej się spółki. Panowie przyszli do Jana na konferencję w tej właśnie sprawie i umówili się, że jutro rano pojadą z nim razem obejrzeć owe tereny.

Lunia zrozumiała zaledwie kilka słów. Słyszała przez drzwi pytania i odpowiedzi, jakiś niewyraźny szmer, przesuwanie krzeseł... Dopiero, gdy narada doszła do końca, dobiegł ją dźwięk głosu Jana i posłyszała wyraźnie, jak mówił:

121


— Więc na tym staję, moi panowie! Jutro przed ósmą spotkamy się
na skraju lasu, przy łąkach! Nie mam chyba potrzeby dodawać, że
należy w tym wypadku zachować jak najściślejszą dyskrecję! Warunki są
panom znane...

Felicję przebiegł zimny dreszcz.

Więc to była prawda? Więc to okropne miało jutro nastąpić? Jan jutro rano wyjdzie z domu, umówił się na ósmą rano... Kto wie, czy powróci?

Chwiejąc się na nogach, przeszła do innego pokoju i padła złamana na krzesło. Słyszała jeszcze oddalające się kroki obu panów, dźwięk zamykających się drzwi. Słyszała także, jak Jan, odprowadziwszy swoich gości, powrócił do swego gabinetu.

— Jutro o ósmej rano... Jutro o ósmej rano... — szumiały w jej
uszach okropne słowa.

Wyobraźnia jej pracowała gorączkowo. Widziała przed sobą strasz­ne obrazy. Wydawało się jej, że przed nią leży Jan, martwy, blady... Na twarzy jego nie było kropli krwi... Usta miał zaciśnięte, oblicze, jakby wyryte z kamienia. A oczy jego były zamknięte, te jasne, mądre, władcze oczy, w których niekiedy rozpalały się gorące płomienie, niby zapowiedź niewymownego szczęścia. Luni wydawało się, że serce pęknie jej z bólu i rozpaczy.

Nie mogła już nawet myśleć o Eli Forst... Nie potrafiła się w tej chwili zastanawiać nad tym, jak Ela będzie cierpiała, gdy nie Jan, lecz Henryk padnie ofiarą pojedynku. Z obawy o Jana stała się egoistką. Cóż znaczyła dla niej Ela albo Forst? Dla niej istniał jedynie Janek, jej mąż, którego kochała, którego nie chciała utracić, gdyż nie umiałaby teraz już żyć bez niego.

Ach, jakże nienawidziła Forsta, który był sprawcą tego nowego cierpienia! Najpierw z zimną krwią porzucił ją, potem zaczął się narzucać, ubliżać wciąż swoim zachowaniem, a teraz... Teraz, miała jeszcze dzięki niemu utracić ukochanego małżonka, do którego należało jej serce, przepełnione najgorętszą miłością...

Ach, jakże cierpiała, myśląc o tym, że ma utracić Jana!

Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, lecz wciąż siedziała nieruchoma, jakby bezwładna. Ocknęła się dopiero przerażona, gdy nagle otworzyły się drzwi, i na progu pokoju stanął jej mąż.

122


Z ust jej wyrwał się okrzyk przestrachu.

— Co się stało? — krzyknęła, niezdolna zebrać myśli.

Jan zbliżył się do niej i spojrzał pełen niepokoju i troski na jej pobladłą twarz.

— Zdaje się, że jeszcze się nie uspokoiłaś, Luniu, od chwili owego
zajścia, które miało miejsce przed południem. Jesteś wciąż jeszcze
ogromnie wzburzona. Martwi mnie to, tym bardziej, że nie mogę ci
pomóc. Przyrzekam ci jednak, że porucznik Forst przestanie z pewnoś­
cią mącić twój spokój — rzekł półgłosem.

Podniosła ku niemu oczy pełne trwogi i żalu. Usta jej drżały, gdy mu odpowiedziała:

— Ach, przecież właściwie nic się nie stało, Janku, doprawdy nic
takiego... Ja., ja byłam bardzo szorstka... odpowiedziałam bardzo ostro
Forstowi, bo... bo... w ogóle nie chciałam z nim mówić... nie chciałam
z nim przebywać sam na sam... Pragnęłam aby się oddalił i dlatego
powiedziałam mu kilka ostrych słów. Ale to naprawdę rzecz bez
znaczenia...

Teraz Jan zaczął sobie w inny sposób tłumaczyć niepokój i wzburze­nie Luni. Przypuszczała zapewne, że ją podejrzewa, że jej nie ufa. Jeżeli to tylko było powodem jej obawy, jeżeli ta myśl ją dręczyła, wówczas nie wszystko jeszcze było stracone. Położenie Jana przedstawiało się zatem lepiej, niż sądził, nie należało się tylko zniechęcać i tracić odwagi.

Przesunął łagodnie ręką po włosach Luni.

— Chcę pojechać do matki, nie byłem już u niej od kilku dni.
Zacisnęła mocno ręce.

— Idzie do matki, żeby się z nią pożegnać — pomyślała na pół
przytomna z bólu.

— Do matki? — spytała bezdźwięcznie.

123


— Tak, Luniu. Nie proszę cię, byś mi towarzyszyła, bo lepiej będzie,
jeżeli teraz wypoczniesz. Potrzebny ci jest spokój...

Przymknęła oczy. Nie, nie potrafiłaby w obecnym nastroju siedzieć spokojnie między mężem a jego matką, nie umiałaby się opanować, mając serce ściśnięte, wiedząc na pewno, że mąż przyszedł pożegnać staruszkę.

— Tak, nie pójdę tym razem... Wolę pozostać w domu... Pozdrów
mamę i powiedz jej, że przyjdę do niej jutro... tak... jutro...

Jan pożegnał się...

— A teraz uspokój się, Luniu — rzekł cicho swoim dźwięcznym,
głębokim głosem, który tak lubiła.

Po odjeździe Jana Lunia rozpoczęła znowu wędrówkę po całym mieszkaniu. Zatrzymała się nawet w gabinecie męża, choć zazwyczaj nigdy nie wchodziła do tego pokoju. Pieszczotliwym ruchem przesunęła ręką po płycie biurka, po czym z głośnym łkaniem padła na fotel, stojący przed biurkiem.

Przez chwilę siedziała nieruchomo, zakrywszy twarz rękami. Potem opuściła dłonie, wpatrując się martwym wzrokiem w biurko. Też przed nią leżał notatnik. Na wierzchniej kartce przeczytała słowa, skreślone naprędce przez Jana:

— Ósma rano, łąki pod lasem.

Lunia jęknęła, jakby otrzymała w tej chwili śmiertelny cios. Ujrzała w swej wyobraźni Jana leżącego na łące z przestrzeloną piersią, bladego, zbroczonego krwią.

-— Janku, Janku! — zawołała, pełna rozpaczy.

Potem zerwała się z miejsca i znowu zaczęła krążyć po pokojach. Wciąż jeszcze rozmyślała, jakby zaradzić złemu. A gdyby tak udać się do Forsta i poprosić go, by oszczędził życie jej męża. Ach, to by przecież nie zdało się na nic! Gdyby oszczędzał swego przeciwnika, to sam naraziłby się na niebezpieczeństwo. Najszlachetniejszy człowiek dba przecież przede wszystkim o własne życie, a cóż dopiero taki człowiek jak Forst. Idąc do niego, naraziłaby się jedynie na upokorzenie, lecz nie osiągnęła­by celu.

A Jan? Gdyby powiedziała mu, że wie o wszystkim, gdyby go poprosiła, aby się cofnął i nie dopuścił do pojedynku, gdyby go błagała o to... Ach, wiedziała, co nastąpiłoby wtedy! Zaprzeczyłby po prostu, że

124


między nim a Forstem ma się odbyć pojedynek, uspokoiłby ją jakimś niewinnym kłamstwem a nazajutrz rano udałby się na umówione miejsce nadstawiając pierś pod broń przeciwnika.

Jutro o ósmej rano!

Słowa te wbiły się w jej mózg, czuła je tak wyraźnie, że uczucie to sprawiało jej ostry ból. Jakże nienawidziła Forsta! Ach, czemuż była tylko bezbronną kobietą, która nie mogła uczynić nic innego, jak tylko cierpliwie czekać. W swoim obecnym stanie byłaby zdolna pochwycić pistolet i przyłożyć go do piersi Henryka. Aby uratować Jana, gotowa była zastrzelić bez litości Forsta.

Przelękła się własnych, niedorzecznych myśli, które jej nasuwały rozstrojone nerwy.

Tak mijały ciężkie, ołowiane godziny, a jednak upływały szybko, nie dawały się zatrzymać w biegu. Pod wieczór Jan powrócił do domu. Przekazał żonie serdeczne pozdrowienia od matki.

Potem oboje zasiedli do kolacji. Panowało głębokie milczenie. Jan z bólem serca wpatrywał się w ciemne, podkrążone oczy Luni, z których znikł zwykły blask.

— Coś ją najwyraźniej dręczy — myślał przygnębiony — gdybym
tak mógł poznać przyczynę tego nastroju. Nie ulega wątpliwości, że
cierpi ona pod wpływem jakiejś silnej depresji duchowej.

Uważał jednak, że najlepiej będzie nie zamęczać żony pytaniami. Powinna była sama uspokoić się i odzyskać równowagę.

Gdy siedzieli jeszcze przy stole, do pokoju wszedł służący i oznajmił:

— Przyszedł pan radca Volkmer i chciałby się rozmówić z panem
w ważnej sprawie, nie cierpiącej zwłoki. Poprosiłem pana Volkmera do
salonu.

Jan natychmiast powstał, nie zauważywszy, że Lunia bezsilnie osunęła się na krzesło.

— Przepraszam cię, Luniu, przypuszczam, że to nie potrwa długo
— rzekł spokojnie i wyszedł z pokoju.

Lunia siedziała jakby sparaliżowana. Po co Volkmer tu przyszedł? W jakim celu zjawił się o tak późnej porze? A może dowiedział się o pojedynku, który miał się odbyć między Janem a jego zięciem? Mo/e przyszedł, żeby załagodzić całą sprawę, żeby pojednać zwaśnionycli? Może sprowadził go strach o Elę, którą takie wzruszenie mogło zabić?

125


Ach, gdyby Volkmer wiedział o wszystkim! W takim razie nie należało tracić nadziei, bo może nie dojdzie do krwawego porachunku. Ach, gdybyż on wiedział, gdyby wiedział...

Siedziała wciąż nieruchoma, bezwładna i czekała.

Wreszcie Jan powrócił. Wyglądał bardzo poważnie, bardzo blado, był najwyraźniej czymś zaniepokojony i unikał jej spojrzenia, jakby w obawie, że zapyta go o przyczynę tej zmiany.

— Czego... czego Volkmer chciał od ciebie? — spytała Lunia
ochrypłym głosem, a oczy jej wpatrywały się w zmienioną twarz męża.

Jan opuścił wzrok. Twarz jego drgnęła. Odnosiło się wrażenie, że toczy jakąś wewnętrzną walkę ze sobą, że pragnie opanować silne wzburzenie.

Nic ważnego, przyszedł w pewnej sprawie i prosi mnie, bym go jutro zastąpił. Muszę zamiast niego pertraktować z pewnym towarzystwem, on sam nie będzie się mógł tym zająć...

Lunia przesunęła ręką po czole.

Była bliska omdlenia. Nie miała już potrzeby mamić się złudną nadzieją, nic nie zdołało wstrzymać przeznaczenia. Jeżeli Volkmer istotnie przybył, żeby pojednać przeciwników, to na pewno wysiłki jego nie odniosły skutku. Stanęło na tym, że Forst i Jan będą się jutro o ósmej pojedynkowali.

Przed nią starano się to ukryć. Nie wolno jej było wiedzieć o niczym. W podobnych wypadkach zawsze postępowano w taki sposób. Kobiecie wolno było wiedzieć o dokonanym fakcie, wtedy, gdy nie można już było niczemu zaradzić. Dopiero wówczas stawała wobec spełnionej okropności i powinna była znosić w pokorze straszny cios. Gdy spadł już grom, gdy zbrodnia została dokonana, gdy przeciwnicy pławili się we krwi; tak, wtedy zaczynało dopiero przysługiwać kobiecie pewne prawo, wolno jej było aż do dna wychylić kielich cierpienia.

Jan był tego wieczoru tak bardzo zdenerwowany i roztargniony, toteż nie zważał w takim stopniu jak zazwyczaj na zachowanie żony.

126


Sądząc jednak, że Luni przede wszystkim jest potrzebny spokój, nie chciał jej zatrzymywać wieczorem, lecz powiedział, że czuje się zmę­czony i pragnie się wcześniej udać na spoczynek. Po kolacji pocałował ją w rękę, życząc jej dobrej nocy. Raz jeszcze pogłaskał ją po włosach, mówiąc:

— Wyśpij się dobrze, Luniu. Powiem, żeby cię jutro rano nie
budzono. Ja zjem śniadanie bardzo wcześnie, bo muszę z samego rana
załatwić ważne sprawy. Dobranoc, Luniu, odpocznij, a jutro będziesz
się lepiej czuła.

Lunia wpatrywała się w niego tępym wzrokiem. Z trudem stłumiła na ustach cisnący się krzyk. Odchodził od niej w ten sposób, odchodził tak — może już na zawsze! Czy doprawdy nic nie znaczyła w jego życiu, jeżeli nawet w takiej chwili nie umiał się zdobyć na inne pożegnanie? Szedł na śmierć zrównoważony, chłodny, opanowany, lecz pożegnanie z nią nie wywołało u niego szybszego bicia serca.

A ona gotowa była przecież biec za nim, objąć rękami jego kolana i zawołać:

— Nie odchodź ode mnie, pozwól mi umrzeć ni/cm z tobą. Jeżeli
tego trzeba, chętnie poniosę śmierć, tylko nic opuszczaj mnie, nie
zostawiaj mnie samej.

Złamana na ciele i duszy, przeszła chwiejnym krokiem do swojej sypialni. Płonącymi oczyma wpatrywała się w mroki nocy.

— Ojcze Niebieski, zmiłuj się nade mm^ nliluj się, dopomóż mi
w mojej niedoli! Nie zabieraj mi go, nie zabieraj, mój Bo/e! modliła
się żarliwie, osuwając się na kolana.

* *

Tej nocy Lunia wcale nie położyła się do łóżka. Panna służąca pomogła jej rozebrać się i narzuciła na ramiona swej pani biały, miękki szlafroczek.

Lunia nie mogła zasnąć. Chodziła po pokoju, aż wreszcie znużona i śmiertelnie wyczerpana położyła się na kanapce. Do pierwszej w nocy w gabinecie Jana paliło się światło. Potem Lunia usłyszała szmer kroków; mąż jej wchodził po schodach na górę do swojej sypialni.

127


Szybkim ruchem przekręciła wyłącznik i zgasiła u siebie lampę. Nie chciała, żeby zauważył, iż dotąd nie zasnęła.

Nadsłuchiwała z zapartym tchem, póki nie posłyszała dźwięku zamykających się za nim drzwi.

Była śmiertelnie znużona, lecz nie mogła usnąć. Widziała, jak z wolna pierzchają mroki nocy, jak nadchodzi dzień, ów dzień, który miał przynieść jej nieszczęście. Na bladym niebie gasły gwiazdy, zbliżał się szary, mglisty poranek. Nagle jednak zza chmur ukazało się słońce.

Z ogrodu dolatywał świergot przebudzonych ptaków. Ich cienkie trele wydawały się Luni ostre i piskliwe, nie mogła ich słuchać. Drżąc z zimna po bezsennej nocy, zamknęła okno, jakby mogła w ten sposób powstrzymać budzące się ze snu życie.

Bolała ją głowa. Wyjęła szpilki z włosów, warkocze niby dwa złote węże, opadły na biały szlafroczek.

Dygotała na całym ciele. Wzięła ciepły szal, zarzuciła go sobie na ramiona i otuliwszy się szczelnie, osunęła się znużona na fotel. Obok, na stoliku leżał jej zegarek. Wskazówki przesuwały się niemiłosiernie, czas biegł. Piąta godzina... szósta... Teraz w domu rozpoczął się ruch i krzątanina. Służba wstała, zaczynał się dzień roboczy.

Wskazówki przesunęły się... Była już siódma...

Lunia zaczęła niespokojnie nadsłuchiwać i nagle drgnęła. Usłyszała wyraźnie, jak otwierają się i zamykają drzwi od sypialni męża. Czynił to bardzo ostrożnie i cicho, obawiając się zapewne, by jej nie obudzić. Teraz posłyszała jego kroki. Zatrzymał się przez chwilę przed drzwiami jej sypialni, nasłuchując, czy jeszcze śpi. Potem oddalił się na palcach i zaczął schodzić na dół.

Lunia poczuła okropne, dławiące przerażenie. Drżąc na całym ciele oparła się o drzwi. I nagle pojęła jasno, że nie może dopuścić, aby Jan odszedł od niej bez pożegnania, że musi raz jeszcze zobaczyć swego męża.

Goniąc ostatkiem sił otworzyła drzwi. Zapomniała o tym, że jest w szlafroczku, że rozpuszczone włosy opadają w nieładzie na ramiona. Na korytarzu natknęła się na służącego męża. Niósł właśnie ubranie, które przed chwilą oczyścił.

— Gdzie jest mój mąż? — wykrztusiła bezdźwięcznie.

Służący przestraszył się trochę jej nieoczekiwanym pojawieniem. Spojrzał zaskoczony w jej bladą twarz.

128


— Pan jest w gabinecie. Mam właśnie tam zanieść śniadanie, bo pan
za chwilę wyjdzie z domu — wyjaśniał pospiesznie.

Przebiegła szybko obok niego, wpadła na schody. Długi tren szlaf­roczka wlókł się za nią, na ramionach kołysały się złociste warkocze.

— Morowa kobieta! — pomyślał z uznaniem lokaj, odprowadzając
ją zdziwionym spojrzeniem.

Nikt dotąd jeszcze nie widział młodej pani w takim stroju, wychodzi­ła zawsze ze swego pokoju całkowicie ubrana.

Lunia nie zważała na to, że jest w negliżu. Pochłaniała ją całkowicie jedna tylko myśl: musiała za wszelką cenę raz jeszcze zobaczyć Janka, raz jeszcze pomówić z nim zanim odejdzie.

Pobiegła wprost do gabinetu męża. Przed drzwiami zatrzymała się zdyszana i zaczerpnęła głęboko tchu. Drżącą ręką nacisnęła klamkę, po czym szybko weszła do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Znalazłszy się wewnątrz, oparła się bezsilnie o ścianę. Wydało się jej, że widzi swego męża, jakby poprzez zasłonę mgły.

Jan był już zupełnie ubrany i siedział przy biurku. Słysząc jej kroki, nie odwrócił się w przekonaniu, że to wszedł służący. Gdy jednak zauważył, że w pokoju panuje wciąż niezwykła cisza, odwrócił się i ujrzał Lunie.

Z na pół stłumionym okrzykiem zerwał się z miejsca i obrzucił ją płomiennym spojrzeniem. Poczuł głębokie rozrzewnienie patrząc jak bezradna i drżąca opiera się o drzwi, niezdolna wymówić słowa. Jeden z jej złotych warkoczy zwisał na pół rozpleciony z ramienia. Jasne włosy, z lekka potargane, otaczały delikatną twarzyczkę, w której płonęły brązowe oczy.

Starając się panować nad sobą, Jan zbliżył się do żony. Pojął natychmiast, że musiało ją o tej porze sprowadzić tu coś niezwykłego.

— Nie śpisz już, Luniu? Nie potrzeba ci czegoś? Mówiłem ci, że
z samego rana muszę wyjechać z domu.

Spojrzała na niego z tak wielkim bólem i rozpaczą, że zbladł ze strachu. Na twarzy jego odmalowała się troska i niepokój, a oczy spoglądały na Lunie z tak bezgraniczną miłością, że młoda kobieta zadrżała.

— Na miłość boską, powiedz mi Luniu, co ci się stało spyta!
panując z trudnością nad wzruszeniem, jakie go ogarnęło.


129

9 Małżeństwo Felicji


Wtedy wyciągnęła ku niemu ręce, postąpią kilka kroków naprzód, zachwiała się na nogach i osunęła się bezwładnie do jego stóp, zanim zdołał powstrzymać ją od upadku. Oplotła ramionami jego kolana i zawołała głosem, pełnym udręki:

— Nie odchodź ode mnie, Janku, nie odchodź tak ode mnie!... Nie
opuszczaj mnie, nie przeżyję tego...

Jan przeraził się i pobladł. W tonie tym brzmiał wyraz, który wyjawił mu wszystko, co żyło dla niego w duszy Luni.

Nie rozumiał znaczenia tych słów, czuł tylko, że wstrząsnęło nią coś potężnego, co nareszcie zerwało pieczęcie z jej serca, które dotąd było zamknięte dla niego.

Wzruszony do głębi, pochylił się nad nią i ruchem pełnym miłości przygarnął ją do siebie.

— Luniu, Luniu... Powiedz, co się stało?

Położyła mu ręce na ramionach, trzymając się kurczowo, aby nie upaść.

— Nie wolno ci pójść na śmierć, Janku, nie wolno ci odejść beze
mnie, pragnę umrzeć wraz z tobą. Wiem, że masz zamiar pojedynkować
się z Forstem, słyszałeś wczoraj, że odważył się mówić mi o swej miłości,
a wtedy go wyzwałeś... Wiem wszystko... Dziś o ósmej odbędzie się
pojedynek... odjeżdżasz teraz, żeby z nim walczyć... Nie potrząsaj
przecząco głową, nie dam się zwieść tym niewinnym kłamstwem.
Wczoraj było u ciebie dwóch panów, z którymi omawiałeś warunki...
Dręczona okrutną obawą, podsłuchiwałam pod drzwiami i słyszałam,
że dziś o ósmej masz się z nimi spotkać pod lasem. A potem
przeczytałam jeszcze notatkę na twoim biurku. Nie zaprzeczaj, Janku!
Pojechałeś potem do twojej matki, żeby się z nią pożegnać... Och, Janku,
twoja biedna, stara matka!... A wczoraj wieczorem przyszedł Volkmer,
pragnąc zapewne załatwić tę sprawę pokojowo, lecz usiłowania jego
spełzły na niczym. Gdyś powiedział mi wczoraj, że rano wyjdziesz
z domu, wówczas pojęłam, że i prośby Volkmera spełzły na niczym...
Czuwałam całą noc, modliłam się, starałam się na próżno pokonać
rozpacz... A teraz chcesz odejść, chcesz mnie opuścić, iść bez pożegna­
nia... Ach, Janku, czyż ja dla ciebie nic nie znaczę? Och, nie porzucaj
mnie, nie potrafię żyć bez ciebie...

Wzburzona, drżąca, wyrzucała z siebie namiętnie potok słów,

130


wpijając się kurczowo palcami w ramiona Janka, jakby się spodziewała, że w ten sposób uda się jej go zatrzymać.

Jan nagle objął ją silnymi ramionami i przycisnął do siebie mocno drżącą postać.

— Luniu! Luniu! Więc ty mnie kochasz? Powiedz, czy kochasz
mnie? — zapytał z tak wielką radością, że na dźwięk jego głosu Lunie
przeszedł dreszcz.

Jan w tej chwili niczego nie rozumiał, o niczym nie pamiętał; przepełniony był błogą świadomością, że oto trzyma w objęciach ukochaną istotę, która drży z lęku o niego. Zdawało mu się, że jej słowa brzmią jak cudowna pieśń miłości, że kryje się w nich spełnienie jego namiętnej tęsknoty.

A Lunia, prawie bez sił, spojrzała w jego oczy, płonące blaskiem, przepotężnej miłości.

— Kocham cię... Ubóstwiam... — szepnęła, zapominając o wszyst­
kim i poddając się mocy tych władczych oczu.

Wargi jego spoczęły na jej spragnionych ustach, przylgnęły do nich mocno i gorąco. Oboje zatonęli w pocałunku.

Gdy wreszcie wypuścił ją z objęć, oboje zmierzyli się wzrokiem, jakby się ocknęli z cudownego snu. Twarze obojga opromieniał wyraz niewymownego szczęścia.

— Żono moja — rzekł Jan cicho, lecz z tak bezbrzeżną tkliwością, że
Lunia zadrżała z rozkoszy — żono moja, ty najsłodsza, najukochańsza,
nareszcie jesteś moją! Teraz mam cię przy sobie i nie opuszczę cię nigdy.
O, jakże cię kocham, moja ty cudna, jedyna... Jakże tęskniłem za
godziną, w której oddasz mi twe serce!

Spojrzała na niego jakby we śnie, pełna niedowierzania, szczęśliwa, a jednak wciąż jeszcze trapiona obawą. Potem przytuliła się do niego mocno, patrząc mu w oczy, z których mogła wyczytać, że jest kochana tak wielką miłością, jaka rzadko której kobiecie przypada w udziale.

— Janku! Janku!

Całą moc i głębię swego uczucia zaklęła w te krótkie wyrazy. Spłoniona, przytuliła policzek do jego twarzy, pytając drżącym głosem:

131


przy twoim? Czy nie dostrzegłaś burzy, którą mną miotała, czy nie zauważyłaś, jak całą siłą panowałem nad sobą, aby cię nie zrazić? Walczyłem i zdobywałem twoją miłość jak najcenniejszy skarb, który mogło mi ofiarować życie. Zdawało mi się, że jestem jeszcze bardzo daleki od celu. Niekiedy, gdy patrzałaś na mnie ufnie i tkliwie twymi cudnymi oczyma, wierzyłem, że uda mi się pozyskać twe serce. Wczoraj jednak ogarnęło mnie ponownie zwątpienie. Zauważyłem, że po rozsta­niu się z Forstem byłaś niezwykle wzburzona, sądziłem więc, że nie jest ci on jeszcze obojętny.

Lunia, ocknęła się przerażona i ogarnięta lękiem zarzuciła ramiona na szyję Jana.

— Ach, Janku, Janku, przecież to był tylko lęk o ciebie... Boję się
okropnie... A teraz mam się rozstać z tobą... o Boże... mam cię utracić
w takiej chwili... gdy życie jest tak piękne, tak czarowne... gdy
uśmiechnęło się do nas szczęście... O, mój najdroższy, mój jedyny,., nie
odchodź ode mnie, nie opuszczaj mnie, Janku...

Bezsilna, złamana, pełna przerażenia, zachwiała się na nogach. Jan podtrzymał ją, potem wziął na ręce jak małe dziecko i ułożył wygodnie na kanapie. Nie wypuszczając żony z objęć, pochylił się nad nią czule, mówiąc:

— Uspokój się, moje biedne dziecko. Jakież okropne przypuszczenia
wylęgły się w twej wyobraźni. Przestań myśleć o tych głupstwach... Nie
jestem tak lekkomyślny, żeby się pojedynkować. Jestem przeciwnikiem
tego rodzaju spraw honorowych, podczas których nieszczęście spada
przeważnie na rodzinę ofiary. Nie, kochanie, potrafiłbym w inny sposób
dochodzić swoich praw, zamiast dobrowolnie stać się igraszką ślepego losu.
A czy przypuszczasz, że w takim wypadku odszedłbym od ciebie bez słowa?
Nie, najdroższe moje serce, raz przecież musiałbym ci powiedzieć, jak cię
kocham. Pokochałem cię w tej chwili, gdy posłyszałem z twoich ust wyrazy
miłosne, może nawet i trochę wcześniej... Te słowa miłości przeznaczone
były dla innego, lecz ja postanowiłem zmusić cię do tego, abyś kiedyś
powiedziała je do mnie. I osiągnąłem swój cel, najsłodsza żono! Marzyłem
wśród godzin oczekiwania i tęsknoty, abyś przemówiła do mnie tak gorąco,
tak namiętnie, jak mówiłaś poprzednio... Zmagałem się ze sobą, bo nie
chciałem ci przedwcześnie wyjawiać swoich uczuć. A teraz, uspokój się,
kochanie. Nie mam zamiaru pojedynkować się z Forstem!

132


Lunia wybuchnęła płaczem, a te łzy przyniosły jej ukojenie. Pełnym miłości ruchem otarł jej oczy.

— A o czym rozmawiałeś z Forstem? — spytała, nie mogąc się
jeszcze pozbyć lęku.

Jan zmarszczył posępnie czoło.

— Powiedziałem mu, że nie chcę go po raz trzeci spotkać na twej
drodze.

Wątpiła wciąż jeszcze, nie potrafiła otrząsnąć się z uczucia trwogi.

— A ci panowie, którzy byli wczoraj po południu? A dziś rano masz
przecież wyjechać?

Co to znaczy?

Ucałował jej usta i oczy, po czym odparł z uśmiechem:

— Z tymi panami miałem się spotkać dziś o ósmej na skraju lasu
i obejrzeć z nimi tereny łąkowe, na których mają być wybudowane wille.
Zdaje się jednak, że ci panowie będą się musieli dziś obejść beze mnie.
Nie mogę przecież zostawić teraz samej mojej słodkiej żony, która się
o mnie tak boi... O, Luniu, najdroższa, jedyna moja... Błogosławię twój
strach, dzięki któremu padłaś mi w ramiona. Kio wie, jak długo jeszcze
musiałbym się daremnie ubiegać o względy mojej tłumnej księżniczki.
Nie mam teraz czasu do załatwiania interesów, muszę się dokładnie
przekonać, czy ta słodka, cudna istota, którą trzymam w objęciach jest
moja, naprawdę moja... Dzisiaj Jan Riller pragnie być lekkomyślny
i zaniedbać ważne sprawy. Och, obejmij mnie, ukoi liana, przytul się
mocno, mocno...

Tego nie trzeba było Luni powtarzać dwa razy, Przepełniona nieopisanym szczęściem, przylgnęła do męża zarzuciwszy mu ręce na szyję. Policzki jej pałały radosnym blaskiem.

Jan Ritter zapomniał nie tylko o swoich sprawach, lecz o całym świecie...

Zegar zadzwonił ósmą, co przypomniało mu o obowiązkach.

Zostawię cię na chwilę, moja słodka. Służący musi jechać samo­chodem na łąki i zawiadomić tych panów, że nie przyjadę. N ie chcę, żeby na próżno czekali.

Wyszedł szybko z gabinetu, lecz po chwili już. znowu znalazł się przy boku żony. Usiadłszy przy niej oplótł szyję jej złocistymi warkoczami i zawołał wesoło:

133


— Tak, złotowłosa księżniczko, teraz uwikłałaś mnie na wieki
w złote sidła!

Spojrzała na niego z tkliwością, a w oczach jej zabłysnął filuterny uśmieszek, który wywierał na Janku nieprzeparty urok.

- Więc chcesz koniecznie posiadać złotowłosą księżniczkę, mój najmilszy. Muszę zresztą przyznać, że na obrazku wybranka twego serca nie wygląda zbyt pięknie.

Ucałował jej ręce, po czym zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.

I znowu usta ich połączyły się w długim upojnym pocałunku.

Szybko mijał im czas... Zapomnieli o całym świecie, pamiętając tylko o tym, że nareszcie odkryli miłość, że rozwarły się przed nimi złote wrota szczęścia, że zaświeciło dla nich jasne, promienne słońce.

Po pewnym czasie dopiero przypomniała sobie Lunia wczorajszą wizytę radcy Volkmera.

— Czego on chciał od ciebie, Janku? Po jego odejściu byłeś taki
blady, wydawałeś mi się ogromnie wzburzony...

Twarz Jana przybrała wyraz powagi. Pogłaskał pieszczotliwie włosy żony, mówiąc:

— Przyszedł do mnie z bardzo złą nowiną. Nie powiedziałem ci tego,
bo widziałem, że jesteś bardzo rozstrojona. Teraz jednak wyznam ci
prawdę. Volkmer miał dziś rano pojechać ze mną na łąki, aby pertraktować
z tymi panami. Zamierzał on również wejść do spółki. Przyszedł mnie
właśnie poprosić, żebym odłożył konferencję na inny dzień, albo też go
zastąpił. Wpadł do mnie tylko na chwilę, gdyż spieszył się do córki, dokąd
lekarz zawezwał go telefonicznie. Ela Forst upadła wczoraj, stan jest bar­
dzo ciężki... Trzeba ją operować... Volkmer był bardzo niespokojny.

Lunia pobladła i zadrżała.

0 mój Boże! Biedna, biedna Ela!
Jan przygarnął ją do siebie.

— Tak, biedne dziecko. Jest zbyt wątła, zbyt delikatna, nie powinna
była w ogóle wychodzić za mąż, tym bardziej, że ma słabe serce. Ale nie
myśl teraz o tym, kochanie. Ta godzina należy do nas, poświęcimy ją
wyłącznie naszemu szczęściu. Doznałaś w życiu wiele cierpień i zawo­
dów, pragnę uczynić wszystko, abyś o tym zapomniała.

1 znowu Jan obsypał żonę pieszczotami, a ona chłonęła jego
pocałunki z rozkoszą.

134


Cały ranek spędzili razem, gdyż Jan ani na chwilę nie chciał puścić żony od siebie. Oboje mieli sobie nieskończenie wiele do powiedzenia. Gdy jednak słońce wpadło przez szyby, oznajmiając, że nadchodzi południe, Lunia zerwała się z miejsca, wołając: — Już południe! Och, Janku, jak ja wyglądam. Chodzę jeszcze w szlafroku i jestem potargana, aż strach... Co też powie moja panna służąca, gdy zobaczy mnie w tym stroju i w tej fryzurze.

Ujął w rękę jej warkocze.

— Może mam cię uczesać? — przekomarzał się z uśmiechem.

— Lepiej nie. Wyobrażam sobie jak by to wyglądało — odparła
żartobliwie.

Jan rozplótł warkocze Luni, a gdy rozpuszczone włosy otuliły jej postać niby złocisty płaszcz, zanurzył pałającą twarz w chłodnych, pachnących splotach. Lunia, śmiejąc się radośnie, otuliła go włosami. Stali przez chwilę, złączeni silnym uściskiem, a serca obojga mocno, gwałtownie biły. Wreszcie Lunia uwolniła Jana ze złotych sideł, zgarnęła zręcznie włosy i skręciła je w węzeł.

— Ustatkuj się teraz, ty szalony chłopaku, pozwól mi przyjść do
siebie. Trzeba być rozsądnym. Ja muszę się przebrać i zakrzątnąć koło
gospodarstwa. Dziś dostaniesz wystawny obiad, bo to dla mnie
uroczyste święto. I włożę najpiękniejszą suknię, żeby się podobać memu
mężowi. Pragnę dla niego być piękna, tak piękna, żeby mnie nigdy nie
mógł opuścić, żeby mnie kochał wiecznie...

Z okrzykiem szczęścia zawisła na szyi Jana, ucałowała go raz jeszcze, po czym wyrwała się zjego objęć. Zanim zdołał ją zatrzymać, wymknęła się szybko z pokoju.

Jan stanął na środku pokoju. Oczy jego płonęły radością. Wyciągnął przed siebie ramiona w poczuciu własnej siły. Z ust jego wydarł się okrzyk rozkoszy:

— Moja jest, moja...

Lunia przemknęła się cichaczem do swego buduaru, rada, że nie spotkała po drodze nikogo ze służby. Przygładziła naprędce włosy, po czym zadzwoniła na pannę służącą.

Ta ostatnia miała dziś trudne zadanie do spełnienia, gdyż Lunia zalecała jej pośpiech, a przy tym była tak wybredna przy wyborze sukni jak nigdy w życiu.

135


Gdy punktualnie stawiła się w jadalni, gdzie czekał na nią Jan, jaśniała urodą i wdziękiem młodości. Nie można było poznać, jak ciężką walkę duchową stoczyła tej nocy, szczęście zatarło na jej twarzy ślady bólu.

Jan nie posiadał się z zachwytu. Podszedł do swej uroczej żony i podprowadził ją uroczyście do stołu. W oczach jego migotały przy tym swawolne iskierki, toteż Lunia co chwila spoglądała ze zdumieniem w oblicze męża. Gdzież się podziały ostre linie ust, surowy wyraz twarzy, chłodne, obojętne spojrzenie?

Młoda kobieta w nagłym porywie szczęścia przytuliła policzek do dłoni męża. Jej wargi przesunęły się pieszczotliwie i z ogromną wdzięcznością po silnej, muskularnej ręce mężczyzny. Chciał jej tego zabronić, a wtedy Lunia gorąco i mocno przycisnęła usta do ręki Jana.

— Zostaw — prosiła miękko — ta kochana, droga, silna dłoń
zawiodła mnie do mego szczęścia.

Młoda para zasiadła do stołu, lecz okazywała niewielki apetyt. Mieli obecnie tyle ważniejszych spraw na głowie... Lecz nawet w tej godzinie szczęścia mieli się zetknąć z ciemnymi stronami życia. Podczas obiadu, zadzwonił telefon... Ktoś prosił Jana w bardzo pilnej i ważnej sprawie...

Był to radca handlowy Volkmer, który oznajmił drżącym głosem, że córka jego po szczęśliwie przebytej operacji, zmarła nagle na zawał serca.

— Moja żona co chwila mdleje, a zięć jest bliski utraty zmysłów.
Nigdy nie przypuszczałem, że Henryk tak bezgranicznie kocha naszą
biedną, małą Elę — opowiadał radca, zupełnie załamany tragedią.

Nie przypuszczał, że Henryk Forst dlatego szaleje z rozpaczy, gdyż w głębi duszy czuje się winny i czyni siebie odpowiedzialnym za śmierć żony.

Henryk był rzeczywiście wstrząśnięty do głębi i rozpaczał bardzo po stracie swej młodej żony. Dopiero w ostatniej chwili, czuwając przy łożu chorej, poznał i ocenił cały ogrom, całą potęgę jej miłości. Ela, wijąc się z bólu, potrafiła jeszcze zdobyć się na uśmiech dla ukochanego męża, starała się go usprawiedliwić w oczach innych, zdjąć z niego odpowie­dzialność.

Henryk Forst byłby potworem bez serca, gdyby tyle czystego, gorącego uczucia nie poruszyło go do głębi.

136


* *

*

Jan powrócił do jadalni i starając się oszczędzać jak najbardziej Lunie, powiedział jej o śmierci Eli. Młoda kobieta z głośnym łkaniem przypadła do piersi męża.

— Ach, Janku!... Biedna, biedna Ela!... Wydaje mi się po prostu
niesprawiedliwe, że jestem w podobnej chwili taka szczęśliwa...

Przytulił ją serdecznie do siebie.

— Nie wolno ci tak mówić i myśleć, Luniu. Każdy człowiek
powinien się wdzięcznym sercem radować ze swego szczęścia i nie mącić
sobie jasnych godzin myślą o cudzej niedoli, na którą nie ma rady.
Pozwól biednej Eli spoczywać w spokoju, kto wie, może się dobrze stało.
Przecież nie mogłaby do końca życia pozostać szczęśliwa, bo całe jej
szczęście polegało na tym, że wierzyła w złudzenia. Nie sądzę, aby
w przyszłości los oszczędził jej rozczarowań. Na pewno i ona poznałaby
kiedyś istotną wartość moralną swego męża...

Lunia przytuliła policzek do twarzy Jana.

— Ach, jakiż mnie spotkał dobry los! Jakże nieszczęśliwa stałabym
się przy boku Henryka Forsta...

Jan obrzucił ją płomiennym spojrzeniem.

— Więc jesteś zadowolona z zamiany? — zagadnął.
Namiętnym ruchem oplotła mu szyję rękami i zatapiając wzrok

w jego oczach, rzekła cicho, drżącym głosem:

— Ty wskazałeś mi najwyższą wartość życia, ty jeden, ty mój
jedyny... W twojej miłości poznałam dopiero prawdziwe szczęście...
Kocham cię, kocham cię szalenie, bezgranicznie, najdroższy, najmilszy
mój mężu...

Usta ich złączyły się w gorącym, namiętnym pocałunku.

Nazajutrz młoda para pojechała na przedmieście, do matki Jana Rittera.

Poczciwa staruszka powitała ich, jak zwykle radosnym uśmiechem. Jan i Lunia udali się znowu do małej kuchenki, aby razem zaparzyć kawę. Ta czynność jednak trwała dziś wyjątkowo długo, gdyż oboje szeptali sobie nawzajem słodkie słowa miłości, obsypując się co chwila pieszczotami.

137


Pani Ritter nadsłuchiwała ze zdumieniem, łowiąc uchem dźwięki srebrzystego radosnego śmiechu i cichy szmer tkliwych słów. Potrząsnę­ła kilkakrotnie głową i zadumała się głęboko.

Gdy wreszcie młodzi, niosąc kawę, weszli do pokoju, zwróciła się do nich z uśmiechem:

— Zdaje się, że jesteście dziś oboje w wyjątkowo dobrym humorze?
Jan uśmiechnął się jak swawolny chłopiec.

— Tak, mateczko, ale pragniemy i ciebie wprawić w dobry humor.
Poczekaj, zobaczysz zaraz to, coś tak bardzo chciała oglądać — rzekł,
promieniejąc z radości.

Po czym porwał Lunie w objęcia i zaczął okrywać jej twarz, oczy i usta namiętnymi pocałunkami, tak długo, póki nie straciła tchu i nie zawołała, aby ją puścił.

Nie wypuszczając żony z uścisku, zaśmiał się i powiedział:

— Cóż, mamo, jakże ci się to podobało? Czy dość gorąco wycało­
wałem moją ukochaną? A może spodziewasz się dalszego ciągu?
W takim razie gotów jestem zacząć na nowo.

Pani Ritter otoczyła ramionami młodą parę. Oczy staruszki zwilgot­niały.

— A mówiłam ci przecież Luniu, że ten chłopak niczego się nie
ulęknie i nie cofnie się przed niczym. Wszystko potrafi pokonać,
wszystko zdobyć, nawet taką piękną dumną księżniczkę, jak ty.

Lunia spojrzała promiennie w oczy Janka.

— Tak, mamo, jemu nikt oprzeć się nie zdoła. A ja... ja pragnę z nim
razem lecieć ku słońcu.

138


Przypadła do piersi Jana, który mocno przytulił żonę;

— Szybujcie więc razem na wyżyny i korzystajcie z każdej go­
dziny szczęścia. Życie jest krótkie — rzekła uroczyście starusz­
ka.

Jan i Lunia spojrzeli sobie miłośnie w oczy.

* * *

W dwa dni później odprowadzono Elę Forst na ostatni spoczynek. Trumna jej tonęła w powodzi kwiatów.

Lunia i jej mąż znajdowali się również w żałobnym orszaku. Wyrwali się z pełni szczęścia, aby złożyć garść kwiecia na mogile przedwcześnie zgasłej Eli. Oboje zauważyli rozpacz Forsta, który stał jakby skamienia­ły nad ostatnim łożem małżonki. Lunia, świadoma swego szczęścia, poczuła w tej chwili, że może mu wszystko przebaczyć. Wsparta na ramieniu Jana podeszła do Henryka i podała mu rękę. Po twarzy Forsta przebiegło drgnienie, usta jego dotknęły ręki Luni.

— Dzięki! — szepnął cicho.

Jan również wyciągnął do niego dłoń. Henryk przez jedną chwilę wahał się, po czym jednak pochwycił wyciągniętą rękę i mocno ją uścisnął. Obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu, Henryk, patrząc na stalowe oczy Rittera, pomyślał:

— Lunia wybrała godniejszego ode mnie. Nie zasłużyłem na jej
miłość, ani też na uczucie mojej biednej, maleńkiej Eli.

Pochylił głowę i wlepił wzrok w masę róż, które okrywały jego młodą, zmarłą żonę.

W jakiś czas potem, Henryk otrzymał urlop i udał się w długą podróż. Teściowie jego, którzy przypisywali jego rozterkę duchową rozpaczy po stracie Eli, nalegali, aby zięć wyjechał i rozerwał się. Ela przed śmiercią wyraziła życzenie, aby rodzice uważali Henryka za syna, aby mieszkał u nich i zastąpił im zmarłe dziecko. Państwo Volkmer uważali to życzenie za święte i postanowili je spełnić. Tak więc Ela, nawet na łożu śmierci, obsypała dobrodziejstwami ukochanego męża. Henryk nie kochał wprawdzie swej młodej żony, lecz wzruszony tyloma dowodami miłości, czcił jej pamięć, jak świętej.

139


Henryk nigdy już nie rzucił najlżejszego cienia na szczęście Felicji. Nauczył się panować nad sobą i wyrzekać się własnych pragnień. Godziny spędzone przy umierającej Eli uszlachetniły, zahartowały jego duszę. Po powrocie z urlopu przez pewien czas trzymał się z daleka od Luni i Jana, tak długo, póki nie odzyskał spokoju i nie poczuł się zdolny, by patrzeć bez zawiści na bezgraniczne szczęście jakiego Lunia doznała przy boku swego męża.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Courths Mahler Jadwiga Małżeństwo Felicji
Courths Mahler Jadwiga Małżeństwo Felicji
Courths Mahler Jadwiga Wojenna zona
Courths Mahler Jadwiga Zagadka w jej zyciu (rtf)
Courths Mahler Jadwiga Zaręczynowy naszyjnik
Courths Mahler Jadwiga Dzieci szczęścia
Courths Mahler Jadwiga Gdyby życzenia zabijały
Courths Mahler Jadwiga I będę ci wierna aż do śmierci
Courths Mahler Jadwiga Zagadka w jej życiu
Courths Mahler Jadwiga Odzyskany Klejnot
Courths Mahler Jadwiga Tajemnica rubinowego pierścienia (Zbrodnia na zamku Truenfelds)(Gryzelda)
Courths Mahler Jadwiga Sprzedane dusze
Courths Mahler Jadwiga Zareczynowy naszyjnik
Courths Mahler Jadwiga Zakładniczka
Courths Mahler Jadwiga Miłosne wyznanie doktora Rodena
Courths Mahler Jadwiga Przez cierpienie do szczęścia
Courths Mahler Jadwiga Wojenna żona
Courths Mahler Jadwiga Tajemna miłość , tajemne cierpienie
Courths Mahler Jadwiga Czarodziejskie ręce

więcej podobnych podstron