tytuł: "Przerwany urlop"
autor: Jack Higgins
Przełożył: WINCENTY ŁASZEWSKI
Tytuł oryginału: "THE GRAVEYARD SHIFT"
tekst wklepał: yxpodols@interia.pl
Korekta: dunder@poczta.fm
- Ilustracja na okładce - STEVE CRISP
- Copyright 1965 by Harry Patterson
All rights reserved
- For the Polish edition - Copyright 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-936-8
* * *
KARTA OFICERA SłUŻBY CZYNNEJ
NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: - Four Winds, Fairvjew Avenue
DATA URODZENIA: 27 lipca 1939
WSTąPIł DO SłuŻBY W WIEKU: 21
UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student
WYKSZTAÓCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna
UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy, Uniwersytet Londyński, 1959
KARTA SłUŻBY: Wstąpił do służby, 1/2/60
Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60
Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61
Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61
Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji
"E", 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd" 21/12/62)
Odroczony od złożenia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i skierowany do Bramshill, 2/12/63 (zob. Akta Dale-Emmett Ltd., 3/10/63)
Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyróżnieniem i otrzymał awans na stopień z-cy detektywa sierżanta. Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65.
POCHWAÓY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R.
5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R.T.
4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd.
5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid
21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd.
3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale-Emmett Ltd.
DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji. Duże potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada to tendencja do niezależnego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto zaznaczyć, że posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę samoobrony, za pomocą której można zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków służbowych.
^
Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto żółtawym, złowieszczym całunem. Dyżurny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mężczyzn. Przekroczyli ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie.
Ostatnim z nich był Ben Garvald - wielki, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna, którego potężne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc kołnierz. Dyżurny oficer pchnął go ku wyjściu.
- Co, nie chcesz nas opuścić?
Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie.
- Co ty sobie myślisz, ty świnio?
Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu.
- Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się.
Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mężczyzna siedzący za kierownicą starej, niebieskiej furgonetki, stc na samym końcu, obrócił się w kierunku swego towarzysza i skinął głową.
Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch ulic płynący wolnym strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy.
Dwaj inni byli tam już przed nim. Stali przy kontuarze. Blond kobieta o nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku świeżą herbatę.
Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawężniku. Wyszli z niej dwaj mężczyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mężczyzna miał co najmniej sześć stóp wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce.
Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda powiedział szybko z miękkim irlandzkim akcentem:
- Dwie herbatki, kochanie.
Spojrzał przy tym wyzywająco na Garywalda, Jego twarz wykrzywił lekceważący, szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potężny mężczyzna nie dał się jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną deszczem szybą.
Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego przy narożnym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Garvalda.
- Co o nim myślisz, Terry?
- Tysiąc lat temu może to i była gorąca sztuka, ale wyżęli go tam do sucha. - Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czeka nas chyba tak spokojne spotkanie, jakiego nie mieliśmy już od długiego, bardzo długiego czasu.
Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Garvaldowi herbatę do filiżanki. Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich^ ludzi. Prawie każdego ranka ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym
10
tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie określić.
Posunęła filiżankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy opadające na twarz.
- Coś jeszcze?
- A co masz?
Jego oczy były szare jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła. Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz.
- O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mężczyźni.
- Czego chcesz? To trwało tak długo.
Rzucił jej monetę na kontuar.
- Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują. Wyciągnął sobie papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mężczyźni w rogu sali obserwowali go w lustrze. Garvald zignorował ich.
Podał jej ogień.
- Było się tam długo, prawda? - powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym.
- Wystarczająco długo. - Spojrzał przez okno. - Spodziewam się, że zaszło tu wiele zmian.
- Wszystko się ostatnio Rozmieniało - potwierdziła.
Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego
palce przesunęły się po włosach dziewczyny. Poczuła, że zaczyna
brakować jej tchu.
- Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same.
Owładnął nią niepokój. Naraz zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, że jest całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta.
- Zobaczymy się jeszcze.
Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak dużego mężczyznę, przemknął przez drzwi i wydostał się na zewnątrz.
Dwaj mężczyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli się na chodniku, znikł już we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego
11
[(aqAA - jnfo3[ods M annn ABISOZ piutgog B
'psu/y/
zonunitreAt OIAAS M azazsaf ApSiu o3app?fipmis opił
AOpo Aiuozodaiu i tupnuapi oSaf A qotu liqoJZ ppiAJeo
I PBU Aofefoisi Auzonred PAAZJAA ZJBA oSaf aiStn i
i 5is {.redo Xinnołifaid{OJ Ćqot3ou tn otueis nono3[ A
IZSUXJ Op OBAOłOIOLtA fBfSSKld WSdV10~S[ ŃtUI og3f
ĆiJ3Ucq tuzBpz A oiaiadnn z B{ZJapn BAO{SpozJdeo
tfeuod PIBAJOSfoAzod tnzsmis Si zfepA otfnAoq3tz
UZOBZ snisóim 3[Bfotfnzoni9q z {tin[Xz.D[ 3[XzonBpi
Ćo{pBun anzSiod A irer (Aqn
otfezozsapitz 98 A (fenipd i af {IOSJASinrcJpazJd
Jnqo 08 iJoAtto PIBAJBO inAqo fainBS uai AY Ćouso{3
COEJS {fezoBZ ZBJBZ i 3puq Ari{0tn w oq3tq8 Sis inAZ
Ć3ZO(pod ApOBJlS
)3uiBł aniptp[op aiirodoi3o Ćazx(aiAod aisnd o3[iXi &[ 3p(piA oSaf anpozjd op is (pnzJ AzopuBpi soSo XnrB3[nzs
AZJtAl OSaf BU SlS {lABfod 3{3ZS3IIlISn AOZOIUOJIBZOZStpJ
SJ {BUIAZJJ, Ćo33{Bui opp n(oq z żis aofefiA qoT oppizp
is inni pazJJ ĆSis pooJApo Azapirepi Ćgz.uaiAod WIAAOS
romaJBp Bisn aytAzoJ TB3[nrpoq3 vvi fpvdn v3
ĆazsnzJqpod A va3wa\oy[ o3 {AZJapn fis HOAJTO z i
AI BspoaiAopo oSaitin ipOPO Jop3! f3 aż
Ć99aid qoi BZZ aizpmups faures fsi ĆA03[OJ3[ q3AUA3d9ro
Op liqOJZ ĆSBUIAJ3 {tO'5[tn3ZJd ZJAl OSaf Z3ZJJ
3 po AotpioSauzoiin nqoru oSanrreJod 3piq a(3in fsłsSS A [ aiuAizp tAqnzsn oSaf op pzpoqoop ppsCinapiżiAzp
Ć3BAiqOH(SpBU {feZ3B7 S3[SJ VZ BZSAZJBAOl 3tfBłAAq3
Z 3[AZ3pireiJI 3\3lBl Ćin3IH3ZpOJ8o Uł(UZBI3Z TULdreAOUTCJ U013[IA T1{A:IS A IttL(treAOpnqZ lUIBtnOp IS HHAOtlBA
;mpoqo nip[stA osi qśzoz i inop AUZOJBU nSm
Ćisojd 01 o Sis nrcszoqo7
Ćt3(Z33IAO{Z3
I ni3p'5[0 tptJł I AqśZ lXZJ3Z3ZSXA 3[AZ3pUBpI ĆŻ3[Z3Ip
;A A fKs&r5[s maigoJ BZ AOn {op A oiai3(OJ3[ OIAABAZ
- To już lepiej - powiedział Garvald. - O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał?
- Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Ville, parę lat temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanioneJ Północy, gdzie teraz mieszka. Mówił, że twój powrót jest złą nowiną. Że nikt nie chce cię z powrotem.
- A wy mieliście mnie o tym przekonać? - uprzejmie odezwał się Garvald. - Ile warte było przekazanie mi tej wiadomości? Mały człowieczek zwilżył językiem usta.
- Setkę, na spółkę - dodał pośpiesznie.
Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pięciofuntowych banknotów.
- To te?
- Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił.
Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach.
- Oto co nazywam miłym porannym zajęciem.
Ten drugi kucał już u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i odskoczył.
- Matko Najświętsza, zmiażdżyłeś mu szczękę.
- Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? - odezwał się Garvald i odwrócił się, by odejść.
Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jego pogwizdywanie, po czym umilkło w atmosferze wciąż jeszcze trwającej grozy. Niepozorny człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie przemoczone płótno taniego płaszcza.
Ta melodia - ta przeklęta melodia.
Wydawało mu się, że nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku. Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać. Bezradnie, jak małe dziecko.
2
A potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wigący od Morza Północnego. Groźny, jak nóż, który wbija się przechodniowi w plecy, zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwiżdżący przeraźliwie w wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w okna z łoskotem rewolwerowych pocisków.
Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. - Centralnego Zarządu Policji - i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich kątach pokoju i przebiegały wzdłuż długich, wąskich biurek, rodząc w niej niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój.
Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący czterdziestokilkuletni mężczyzna dał je] znak, turhem głowy.
t - Ć
ĆĆ f:
.
Ć'
15
'ĆKSsSSKK...
ĆS55?°"S'SS"?'S':
wS'3?s=sa;"5ss?""
esSt
sSsssła."..
Ćsssss?-1.'?"'
JaJcS siostrą Bel!i G!lrv
s0. °
"., i.lu"".' aftr' ź St
'"ido dom?'Jał0 layT'"'
Ć ź' " S, "
16
- Zmieniłaś się - powiedział. - Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar School i wybierałaś się do college'u. Kim chciałaś wtedy zostać - nauczycielką?&
&&Jestem nią - powiedziała.
- Tu w mieście?
Skinęła głową.
- W podstawówce w Oakdene.
- Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem służbę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi już mieć co najmniej siedemdziesiątkę.
- Od dwóch lat jest na emeryturze powiedziała Jean Fleming. Szkoła jest teraz moja.
Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny akcent dał się słyszeć wyraźniej.
- Długa droga z Khyber Street - rzekł Grant. - A jak ma się BelJa?
- Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do
więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mąż.
- Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła.
- To prawda - spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. I nie chciałabym, żeby cokolwiek się w tym układzie zepsuło.
- Co na przykład?
- Ben - powiedziała. - Zwolniono go wczoraj.
- Jesteś tego pewna?
- Z umorzeniem części kary powinno się to stać już poprzedniego roku. Ale stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor. Grant dmuchnął dymem w sufit.
- Myślisz, że on może przysporzyć kłopotów?
- Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy zbiec. Powiedział Belli, że nigdy nie dopuści, by związała się z innym.
- Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała?
Jean Fleming pokręciła głową.
- To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała już z Harrym. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamąźpójściu. Że nie ma najmniejszego sensu szukać z nią kontaktu.
2 - Praerwicy urlop
17
s sra azpfenraid v
a3A Sa\o/& napar
AS 5)zs3J oizpżds
qi?{iAizpZ
a arooo i
STO tsmwSfuAzid
TSVE3t3o\ VpZV~[
Ćlyoiirelbiiod capaf
pBA3[ IIOI itTSSIZp
ĆS
3łAt3[0 BptIAró tn
poS.qo iireJo
?3[I3iM. iXqz BqXiio
noi 3XzotnmpXAY
osqii3oi
ĆXUIOM isafsson
spo izsafnazoo
tnaiamzo
[ażXqBpioqo 31
3JdŚpi tirei BtnBS
ĆX3on fazsfaisizp
)z 3S3Z3 oSaf EU
z ażIUSIA
)SJ5tod nAOU7
3 ByBZt5[OJ
z3oqoz 0(7inio M.
Ćłsop Bnag
U B(Xz03ZJdB7
łpABJdfe
oso aio Xpgro nag
[U 3\eĆ5fBJi
:B(IZpJ3IM10J
Ć3[inBJ Xz3
JJ ĆiircizpaiMod
5[3pSA tg
3TOJBZ Ć5[tf
to jest, ale nic
lie.
iony. Myśli, że
ścik. Napisano
my i zamierzą] ą
ma się odbyć
i inne atrakcje.
' tę uroczystość.
jednak od nas
e w coś swego
iowiedziała.
eka. Nie jest to
. Spojrzał w dół
ling. - Siedem
uset dwudziestu
i tym biurkiem.
nam na gwałt
ielu ludzi chce
o daje im tylko
i wśród swoich, ly się zważy, co
trzeba robić, by je dostać. Jeżeli mi nie wierzysz, spróbuj postać pod kantorem około jedenastej w sobotę wieczór, kiedy zamykają bary. Dobry policjant zarabia tam w ciągu jednej godziny swą tygodniową pensję.
- Tym sposobem usiłuje pan powiedzieć, że nie jesteście w stanie mi pomóc.
- Mam pod sobą pięćdziesięciu dwóch detektywów. Obecnie
osiemnastu z nich choruje na grypę, pozostali pracują osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Chyba zauważyłaś, jak tu dziwnie cicho. To dlatego, że jedynymi ludźmi w biurze są detektyw posterunkowy Brady i ja. W najlepszym razie możemy zrobić pokazową rundkę po mieście podczas tej nocnej zmiany, pomiędzy dziesiątą a szóstą. Można by rzec, że dzisiejszej nocy bardzo cienko u nas.
- Ale musi być przecież ktoś w rezerwie.
Grant roześmiał się i wrócił na swe miejsce przy biurku.
- Zwykle jest ktoś taki.
Wstała.
- A więc załatwione? Zajmiecie się tą sprawą?
- Rozejrzymy się - powiedział Grant. - Nie powinno być zbyt trudną rzeczą znaleźć go, jeśli tylko jest w mieście. Nie mogę obiecać zbyt wiele, ale zrobimy wszystko, na co będzie nas stać.
Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła z niej wizytówkę.
- Przez godzinę, może dwie, będę u Belli, w St. Martin's Wood. Potem będę siedziała w domu. Mieszkam w szkole, w dawnym mieszkaniu panny Van Heflin. Tu jest adres.
Skierowała się ku drzwiom. Gdy Brady rzucił się, by je otworzyć, Grant odezwał się raz jeszcze.
- Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć. Dlaczego ty? Dlaczego nie Bella?
Jean Fleming obróciła się wolno w jego stronę.
- Pan jej już chyba nie pamięta, prawda? Ona nigdy nie była zbyt mocna w działaniu. Gdyby ta sprawa pozostała na jej głowie, udawałaby przed samą sobą, że Ben Garvald nigdy nie istniał i żyłaby nadzieją, że nic złego się nie wydarzy. Ale tym razem to już nie wystarczy. Jeżeli cokolwiek się stanie, mogę stracić więcej nawet niż ona. Zrujnuje mnie skandal, panie Grant, zniszczy wszystko, o co
19
walczyłam. Przebyłyśmy długą drogę z Khyber Street - sam pan powiedział. Zbyt długą, by ktoś miał ściągnąć nas tam z powroten
Kiedy JUŻ odwróciła się i wyszła przez pomieszczenie główne biura, poczuła, że cała drży. Nie troszcząc się o windę zbiegła ti piętra po marmurowych schodach i wybiegła przez obrotowe drz\ by znaleźć się w portyku frontowej ściany ratusza.
Oparła się o Jeden z wielkich kamiennych filarów, które wspina się nad nią ku górze, w ciemność nocy. Naraz gwałtowny pory wiatru plunął je; w twarz deszczem. Jego dziwnie przejmujące lodowa! zimno podobne było do strachu, który narastał w jej piersi.
- Niech cię diabli wezmą, Garvald! Niech cię diabli? - wycedziła przez zęby i zbiegła po schodach.
- Niczego sobie dziewczyna - mruknął Brady.
Grant skinął głową.
- I naprawdę dzielna. Musiała być mocna, by żyć w takim
miejscu jak Khyber Street.
- Myśli pan, że coś w tym jest, sir?
- Być może. Trudno dziś znaleźć twardszego faceta niż Ben Garvald. Nie wydaje mi się, by dziewięć lat w Parkhurst i w Moor wywarły na niego jakikolwiek wpływ.
- Nie znałem go nigdy osobiście - powiedział Brady. - W tamtych dniach siedziałem na służbie w Sekcji "C". Czy ma wielu przyjaciół?
- Nie sądzę. Zawsze był czymś w rodzaju samotnego wilka.
Większość ludzi po prostu się go boi, - Typowy nerwus?
Grant potrząsnął głową.
- To nie było nigdy w stylu Garvalda. Kontrolowana siła, przemoc, gdy to konieczne, to jego motto. Był komandosem w Korei. Zwolniony w 1951 z powodu postrzału w nogę. Do dziś lekko utyka.
- To wygląda na ciężki przypadek. Mogę wziąć jego papiery?
- Najpierw potrzebujemy kogoś, kto by się nim zajął. - Grant rzucił na stół kartotekę, otworzył ją szybkim ruchem i przebiegł palcem po liście. - Graham jest wdąź zajęty sprawą gwałtu w Moort - sam pan to n z powrotem.
:zenie głównego
idę zbiegła trzy
ibrotowe drzwi, , które wspinały
ałtowny poryw
nujące lodowate
piersi.
li! wycedziła
y żyć w takim
faceta niż Ben
lurst i w Moor
Ćady. - W tam
Czy ma wielu
notnego wilka.
trolowana siła, iosem w Korei.
dś lekko utyka.
iego papiery?
zajął. - Grant
lem i przebiegł
wałtu w Moor
end. Varlcy pojechał przed godziną do fabryki Maskę Lane, gdzie dokonano włamania. Gregory chory. Lawrence chory. Forbes udał się do Manchester, jako świadek w sprawie oszustwa, i wróci jutro.
- A co z Gamerem?
- Wciąż pomaga w Sekcji "C". Nie mają tam kompletu ludzi.
- I każdy ma co najmniej trzydzieści albo więcej zaległych spraw, które musi załatwić - powiedział Brady.
Grant wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół, w deszcz.
- Ciekaw jestem, co by powiedzieli ci przeklęci cywile, jeśli wiedzieliby, że tej nocy mamy tylko pięciu w całej Centralnej Sekcji. Brady zakaszlał.
- Jest jeszcze Miller, sir.
- Miller? - mechanicznie powtórzył Grant.
- Detektyw sierżant Miller, sir. - Brady lekko podkreślił tytuły. - Słyszałem, że zeszłego tygodnia skończył kurs w Bramshill.
Nie było niby nic szczególnego w jego tonie, ale Grant wiedział, co on oznaczał. Według nowych przepisów, każdy posterunkowy, który z powodzeniem ukończył roczny kurs specjalny w Police College w Bramshill House, natychmiast po powrocie do swej jednostki otrzymywał awans na stopień zastępcy sierżanta, co było źródłem rozgoryczenia starych policjantów, którzy albo dochrapali się awansu dężką pracą, albo wciąż jeszcze nań czekali.
- Zupełnie o nim zapomniałem. Ten gość skończył prawo, czyż nic? - powiedział Grant, nie dlatego, że potrzebował informaq'i, lecz po to, by zobaczyć, jaka będzie reakcja tego drugiego.
- Tak mi powiedzieli - odparł Brady zjadliwym tonem, w którym zawierała się cała pogarda długoletniego policjanta dla "książkowego mola".
- Tylko raz go spotkałem. To było wtedy, gdy zrobiono mnie członkiem komisji rozważającej jego kandydaturę do Bramshill. Jego papiery wydawały się naprawdę dobre. Trzy lata służby na ulicy w Sekcji Centralnej, więc musiał poznać życie. Jeśli dobrze pamiętam, to on był pierwszy na miejscu po napadzie na bank Leadenhall Street. Właśnie wtedy stary zdecydował się przenieść go do C.I.D. Rok pracował w Sekcji "E" z Charlie Parkerem. Charlie myśli, że posiadł aa wszystko, czego potrzebuje dziś dobry policjant.
21
" " !B TO
, S'!"10
31 aiAlMrei - Ć Ća
Ć" "iwo
.""'a wooa Z'
°:?
m nm
.fLiiuaJl
Z 3ZZ31 tU3fBZSXfS
ĆfcMO(S irrsfs iireJ{)
nnoAS A arzpBfyap BU rs
l/CMnłT'"'"''""
iędzy, by mógł się
y. - Raz pojawił
ił pan o tym?
iire'a na zajęcia
ly wypuścił mu
illy twierdzi, iż
st mistrza.
tział z zawiścią
ri.
hciał go mieć
3
- Stary wspo
słość.
Iziewiętnaście
rrant.
Do
cowac, może
jego numer
i wymówek.
uśmieszek.
' zniknął za
ił do okna.
ny. Daj mu
a, dlaczego
lie nim do
trzebują
acji, która
Domy na Faimew Avenue były typowe dla bogatych mieszkańców angielskiego miasteczka. Szerokie, niemal jak rezydencje, rozłożyły się w znacznej odległości jeden od drugiego pośród oceanu trawników. Świadomość, ze Nick Miller mieszka w jednym z nich, nie mogła poprawić nastroju Jacka Brady'ego.
"Four Winds" stał na końcu. Był to późnowiktoriański dom
z szarego kamienia ze zwieńczoną półksiężycem bramą wjazdową i dwuskrzydłowym wejściem. Brady wjechał do środka, zaparkował swego starego forda przed drzwiami, wysiadł i nacisnął dzwonek.
Po chwili drzwi otworzył szczupły, siwiejący mężczyzna, mniej więcej w jego wieku. Miał ostre, zdecydowane rysy twarzy i nosił ciężkie, rogowe okulary, które roztaczały wokół niego atmosferę wyższej uczelni.
- Słucham, o co chodzi? - Głos zabrzmiał niecierpliwie i Brady dostrzegł w jego prawej, zwisającej luźno ręce talię kart.
- Jestem z Departamentu Policji. Usiłuję skontaktować się z detektywem sierżantem Millerem, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Czy pański telefon jest w porządku?
23
Ten drugi pokręcił głową.
- Nick ma swoje własne mieszkanie, nad garażem, tam z Ę
I podłączony oddzielny telefon, O ile mi wiadomo, powinien l u siebie. Jestem jego bratem - Phil Miller. Potrzebujecie go do czegi
- Można by tak powiedzieć.
- Myślałem, że ma wolne do poniedziałku.
- Miał. Mogę do niego zajrzeć?
- Proszę bardzo. Nie może pan zabłądzić. Schody zapasowe pr głównych drzwiach garażu zaprowadzą pana prosto na górę.
Brady pożegnał się, zszedł w dół po schodach i poszedł żwirował dróżką wzdłuż domu na tylne podwórze, oświetlone stylową gazów lampą przymocowaną do ściany nad tylnym wyjściem.
Zasuwane drzwi garażu były częściowo odemknięte. Wszedł d środka i zapalił światło. Stały tam trzy wozy, zaparkowane jeden prz:
drugim. Zodiac, słynny jaguar typ E i zielony minicooper.
Nie był w stanie opanować wściekłości. Zakipiał gniewem. Szybk( wyłączył światło, wyszedł na zewnątrz i wspiął się na piętro pc metalowych schodach.
Millera obudziło ostre, przedłużające się w nieskończoność brzęczenie dzwonka. Leżał jeszcze chwilę wpatrując się w sufit i próbując zebrać myśli. Wreszcie odrzucił koc, wstał i przeszedł przez salon, włączając po drodze lampę na stole. Otworzył frontowe drzwi.
Wzrok Brady'ego zatrzymał się najpierw na czarne] jedwabnej piżamie ozdobionej rosyjskim kołnierzykiem, złotymi guzikami i monogramem na kieszonce. Po chwili jego oczy przesunęły się ku twarzy. Przystojny mężczyzna, z zaznaczonym ostro niemal arystokratycznym podbródkiem. Miał wystające kośd policzkowe i oczy - tak ciemne, że gasło w nich wszelkie światło.
W każdym innym czasie te oczy z pewnością powstrzymałyby go. Teraz jednak frustracja i wściekłość, którą kipiał, nie dopuściły rozsądku.
- Ty jesteś Miller? - spytał nie dowierzając.
- Zgadza się.
- Detektyw posterunkowy Brady. Zdaje się, że wyjątkowo mile
spędzasz czas. - Brady omiótł wzrokiem pokój za jego plecami. Czyżby główny lokaj miał wolną nockę albo coś w tym guście?
Nick zamknął drzwi i poszedł w stronę kominka. Otworzył srebrne pudełko stojące na bocznym stoliku, wybrał papierosa i zapalił go od stojącej na stole zapalniczki z czasów królowej Anny.
- Jeśli móglbyś przejść do rzeczy - powiedział cierpliwym głosem. - Mam zamiar wcześnie zacząć dzisiejszą noc.
- Już ją zacząłeś. Inspektor Grant chce cię widzieć w Komendzie Głównq. Zdaje się, że pragnie skorzystać z twych bezcennych usług. Brady podszedł do telefonu, który był wyłączony z sieci, i wcisnął końcówkę do gniazdka. - Nic dziwnego, że za żadną cholerę nie mogłem się dodzwonić. - Obrócił się wściekły. - Próbowałem dokręcić się do ciebie przez pół godziny.
- Rozdzierasz mi serce. - Miller podrapał się pod brodą. W każdym razie nie ma sensu, byś dłużej tu siedział. Zobaczymy się na miejscu. Wezmę własny wóz.
- Który? Rollsa? - I kiedy Nick chciał go wyminąć, Brady
chwycił go za ramię. - Stary powiedział, że masz się zjawić natychmiast.
- Więc będzie musiał poczekać - odpowiedział spokojnie
Nick. - Zamierzam wziąć prysznic, a potem się ogolić. Możesz powiedzieć mu, że będę za pół godziny.
Ze zdumiewającą łatwością uwolnił się z jego uścisku i odwrócił się znowu. Wtedy cały gniew i nagromadzone kompleksy znalazły swe ujście w wybuchu niepohamowanej wściekłości. Brady chwycił Nicka i potrząsnął nim z całej siły.
- Za kogo ty się do jasnej cholery uważasz? Wyskakujesz znikąd po pięciu latach służby ze swym przeklętym naukowym stopniem i tymi cudacznymi wozami, przechodzisz przez egzaminy i robią cię sierżantem. Na Boga, tak wystrojony przypominasz raczej alfonsa.
Rozejrzał się po luksusowo umeblowanym pokoju. Spojrzał na grube dywany, kilimy z barwionej owczej skóry, drogie meble i pomyślał o swym małym, niby jednorodzinnym domku. Mieszkanie policyjne, w jednej z tych mało ciekawych, ubogich dzielnic, wzięte na wyprzedaży po drugiej strome rzeki, gdzie ludzie tacy jak on żyli ze swymi rodzinami w stanie nieustannego oblężenia.
25
I już kipiał irracjonalnym gniewem, którego nie był w st. chwili dłużej kontrolować.
- A spójrz na to miejsce. Wygląda bardziej jak pocz
w jednym z burdeli na Gascoigne Square.
- Zdaje się, że masz w tych sprawach doświadczenie pov
Nick.
Jego twarz zmieniła się zupełnie i zbladła, jakby odpłynęła krew. Kosmyk włosów zsunął mu się na czoło. Patrzył na Brać jakby go tu w ogóle nie było.
Te oczy powinny go ostrzec, ale Brady był już zbyt dale
miejsca, gdzie rozum miał cokolwiek do powiedzenia. Wyciągnął chwycił za czarną piżamę, jedwab w jego dłoni zaczął się drzeć. V momencie przez jego dało przebiegła fala bólu, jak płynny Zachwiał się, przez gardło przecisnął się krzyk. Spróbował w prawą rękę, ale bezskutecznie.
Nacisk lekko zelżał, gdy Brady ukląkł na jedno kolano. Po c ustał zupełnie. Wstał oszołomiony, rozcierając ramię i usiłując wrócić czucie muskułom i nerwom. Spojrzał w czarne oczy, w t diabła. Nick uśmiechnął się pobłażliwie.
- Rozumu należy używać do wszystkiego, nawet przy bru
robocie. Popełniłeś błąd, tatuśku. Nie byłeś pierwszy i nie j( ostatni, ale nigdy już nie mów do mnie w ten sposób. Następi razem zleciesz ze schodów. A teraz wynoś się - i to jest rozkaz, pi posterunkowy Brady!
Brady odwrócił się bez słowa i potknął we drzwiach. Te zamknęły za nim. Nick stał chwilę słuchając odgłosu stóp na żelaznych schoda Westchnął ciężko i poszedł do łazienki. Zdjął podartą piżamę. Pr chwilę stał patrząc w lustro i czekając, aż ciało odtaje z zimna. Po chv parsknął śmiechem, otworzył szklane drzwi kabiny i odkręcił wodę
Pięć minut później, gdy wyszedł spod prysznica i sięgał po ręczą zobaczył, że jego brat wychyla się przez drzwi trzymając w rei podarty jedwab.
- Co się stało?
- Mała różnica zdań, ot wszystko. Brady jest typem faceta, któi długo już siedzi w policji. Trudno mu pogodzić się z tym, że ktoś tal jak ja przeskakuje go w kolejce.
ie był w stanie ani
;j jak poczekalnia
;enie powiedział
ly odpłynęła z niej
rzył na Brady'ego, iż zbyt daleko od
a. Wyciągnął rękę, [l się drzeć. W tym
jak płynny ogień.
próbował uwolnić
kolano. Po chwili
ię i usiłując przy
Ćne oczy, w twarz
wet przy brudnej
wszy i nie jesteś
isób. Następnym
jest rozkaz, panie
l. Te zamknęły się
aznych schodach.
tą piżamę. Przez
: zimna. Po chwili
odkręcił wodę.
sięgał po ręcznik, zymając w ręku
em faceta, który
tym, że ktoś taki
Phil Miller cisnął w kąt piżamę i zaklął cicho.
- Po co robisz to wszystko, Nick? Od zaraz mógłbym cię
wprowadzić w interesy. Rozwijamy się przecież nieźle, wiesz o tym. Po co ty się marnujesz?
Nick przeszedł do sypialni, otworzył drzwi dużej szafy, która zajmowała całą jedną ścianę pokoju, i wyjął z niej ciemnoniebieski samodziałowy garnitur oraz świeżo wypraną białą lnianą koszulę. Położył to wszystko na łóżku i zaczął się ubierać.
- Tak się składa, że lubię to, co robię, Phil. I wszyscy Brady'owie w policji razem wzięci nie zmienią mego zdania. Jestem tu i chcę tu pozostać. Im szybciej to zaakceptują, tym lepiej dla nas wszystkich.
Phil wzruszył ramionami i usiadł na rogu łóżka obserwując brata.
- Ciekaw jestem, co by powiedziała stara, gdyby jeszcze żyła. Te wszystkie jej plany, nadzieje, a ty kończysz jako gliniarz.
Nick spojrzał na niego w lustrze i wyszczerzył zęby, zawiązując zręcznie ciemnoniebieski jedwabny krawat.
- Spodobałby się jej ten żart, Phil. Pewnie teraz świetnie się tym bawi.
- Myślałem, że masz mieć wolne do poniedziałku.
Nick wzruszył ramionami.
- Coś się musiało wydarzyć. Dziś po południu rozmawiałem
z Charlie Parkerem z Sekcji "E". Mówił, że nabór wciąż się zmniejsza. Mamy co najmniej dwustu ludzi mniej, niż należy. A na dodatek. Bóg jeden wie, jak wielu z nich leży złamanych azjatycką grypą.
- Tak więc oni potrzebują Nicka Millera. Czemu jednak właśnie teraz. Cóż to za pora, żeby człowiek chodził do pracy? Nick wyjął z szafy ciemnoniebieski szwedzki płaszcz.
- Robimy to w każdym czasie, Phil. Musisz teraz o tym wiedzieć. Godzina od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Parszywa zmiana roześmiał się, przewiązując płaszcz paskiem. - Co byś zrobił, gdyby ktoś włamał ci się teraz do jednego z twoich sklepów"?
Jego brat podniósł rękę w obronnym geście i wstał.
- W porządku. A więc wielki Nick Miller wychodzi w ciemną noc, by bronić społeczeństwa. Pilnuj się, to wszystko, o co proszę. Wszystko może zdarzyć się w tych dniach.
27
Umiem db
- Wić
ranem z pi
to ciężko., T
poprawił c
Naciągnął
- Wy;
co, ale wyf
Nick U!
- PtF
śniadanie.
Zwróci;
- Nic
- Co
Philwe
- Nie
Odwrć
schodach, tało w nin
na myśl, 2
Philst
znajdujące
Gdy otwór
przez wjaz
Stałw
które gasł
wreszcie n;
kiedy był c
Wiatr zawodził dziko wokół ratusza, a grad bębnił po szybach biura informacyinego.
- Niech Bóg ma w swej opiece naszych biednych chłopaków, którzy muszą chodzić po ulicach podczas takiej nocy jak ta - powiedział Grant, gdy dyżurny inspektor odwrócił się od telefonu.
- Ale innych trzyma w domu, sir - stwierdził inspektor. - To jedyna zaleta tej grypy; nie robi wyjątków. Sporo łotrów cierpi na nią tej nocy, tak samo jak nasi chłopcy. Potwierdzają to wezwania pod
999. Jak dotychczas, mieliśmy tylko pięć. Zwykle do tej pory mamy ich przynajmniej trzydzieści.
- To nieźle. Przecież mamy tylko cztery wozy, by obsłużyć całe miasto. - Grant spojrzał w dół na wielką mapę rozświetloną zielonymi i czerwonymi żaróweczkami. Było po dziesiątej. Ziewnął. - Ale nie
mów hop, póki nie przeskoczysz. Jeszcze nie wyszli na ulice pijacy. Zdążą narobić trochę szumu, Wyszedł na korytarz i napotkał Brady'ego, który szedł z pomiesz'aS parteru, gdzie umiejscowiony był telex.
- Jakieś wiadomości
- Potwierdzili, że zw
- Co z Millerem?
- Żadnego znaku żyi
Weszli do głównego b:
- Muszę powiedzieć, wyciągnij dla niego ws2
Zmarnowaliśmy już wysts
- Będę w archiwum, Brady i wyszedł.
Grant stanął, by zapa
przy oknie spoglądał w ni
- Dobry wieczór, sir
Wzrok Granta spoczą
szytym płaszczu przeciwdi
przeciwdeszczowej, konty
Wziął głęboki oddech.
- Co, u diabła, masz
Nick zdjął czapkę z le
- Mówi pan o tym, s
Niedługo wszyscy będą te
- Niech Bóg nas od
za biurkiem.
- Coś nie tak, sir?
- Och, nie! Jeżeli chc
z tych durniów, co stój?
kobiecych magazynów, te&
&&Tak naprawdę, te
odpowiedział spokojnie
Grant spojrzał na nie;
młody, absolutnie pewn)
W tej samej chwili odkry
zdumiewające - że we
odwzajemnił się tym sanr
- W porządku, nieć
siadaj i zabierajmy się do
o wszystko.
ze złością.
s śpieszy. Lepiej
; sprawą, Jack.
ał powiedział
'ego biura. Nick
miecbnął.
otem na ręcznie
yku, wreszcie na
iją Schildmutze.
t Grant siadając
dając jak któryś
l na reklamach
yglądać, sir
ie nagle, że ten
sobie z niego.
kim najbardziej
ihnął się. Nick
- jeden. Teraz
Nick rozpiął płaszcz, zajął krzesło po drugiej stronie biurka, zapalił papierosa. Grant ciągnął dalej:
- Brady dostarczy ci wszystkie akta, które potrzebne będą jako baza do tej sprawy. Ale to tylko zasadnicze dane. Dziewięć lat temu Ben Garyald, jeden z lepiej nam znanych obywateli, poszedł na
dziesięcioletnią odsiadkę. Wczoraj rano został zwolniony z więzienia z Wandsworth.
- I spodziewa się pan jego powrotu?
- Jego żona, powinienem raczej powiedzieć: jego była żona, Bell Garvald, rozwiodła się z Benem i wyszła za Harry'ego Faulknera.
- Za Faulknera, tego naciągacza?
- Oby nie doszło do jego uszu, że go tak nazywasz, synu.
Fachowiec od wyścigów konnych - to już brzmi lepiej. Przez lata nie pobrudził sobie rąk wkładaniem gotowych pieniędzy w zakłady. Teraz
trzyma łapę na wszystkim. Prowadzi nawet interes z własnym boiskiem do piłki nożnej.
- To jeszcze nie wszystko, czym się zajmuje - powiedział
Nick. - O ile dobrze pamiętam, gdy byłem jeszcze na chodniku
w Sekcji Centralnej, był on właścicielem połowy domków z kociakami na Gascoigne Square.
Grant pokiwał głową:
- Spróbuj mu to udowodnić. Zresztą, nie tym interesujemy się tej nocy. Szukamy Bena Garvalda.
- Jest w mieście?
- Właśnie to masz sprawdzić. I to szybko. Wiemy, że wykrzykiwał pod adresem żony okolicznościowe pogróżki, gdy ta przeprowadzała z nim rozwód. Obawia się, że Ben zamierza się pojawić i zrujnować jej bogate życie. Szczególnie dzisiejszej nocy. Wydaje wielkie przyjęcie na cześć Harry'ego. U siebie, na St. Martin's Wood. Dziś są jego urodziny.
- Jakie to wzruszające - powiedział Nick. - Czy złożyła
oficjalną skargę?
- Zrobiła to jej siostra. Jean Fleming. To nauczycielka. Prowadzi własną podstawówkę w Oakdene przy York Road, na obrzeżach miasta.
Nick oparłszy się o biurko Granta notował szybko. W tym
momencie spojrzał przenikliwie, marszcząc brwi.
- Fleming - Jean i Bella Fleming. Ciekaw jestem, czy to te same... 31
- Wychowały się na Khyber Street, na południowym brzegu n
- Zgadza się - odparł Nick. - Moja matka miała sklep na Road, tuż przy rogu Khyber Street. Mieszkałem tam do dziesiąl roku żyda. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania w Bn wood.
- Pamiętasz je jeszcze?
- Nie potrafiłbym zapomnieć Belli. Była to najbardziej zns kurewka w całej okolicy. Połowa obywateli nie robiła nic innego, ty] czekała, by zobaczyć, jak idzie ulicą. To jedno z wielkich doświadcz życiowych. Byłem wtedy zbyt młody i nie zdawałem sobie sprai z tego, co się ze mną działo. Teraz co innego.
- Ale nie jesteś też już tym samym chłopaczkiem - powiedzi Grant. - Co z Jean?
Nick wzruszył ramionami.
- Taki sobie zasmarkany dzieciak mniej wiecej w moim wieki Nie wydaje mi się, by łączyło nas cokolwiek więcej, niż ludzi mijającyc się na ulicy. Nie korzystali z naszego sklepu. Moja stara nie chciał dawać na kredyt.
Otworzyły się drzwi i wszedł Brady, trzymając pod pachą zbió akt. Zignorował Nicka i zwrócił się do Granta.
- Gdzie mam to położyć?
- W sąsiednim biurze. - Grant spojrzał badawczo na Nicka. Potrzebujesz pomocy? Nie mamy zbyt wiele czasu.
- To zależy od pana - odezwał się Nick, lekceważąc obecność Brady'ego.
- W porządku. Jack może pomóc ci przez pół godziny. Jeśli będziesz potrzebował jakiejś rady, pokaż się.
Brady cisnął na biurko trzymaną kartotekę, a Nick wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Gdy zdejmował płaszcz i wieszał go na wieszaku, Brady złożył akta na jednym z biurek.
- Co poleci pan robić? - odezwał się drewnianym głosem.
- To zależy - odparł Nick. - Co tam masz?
- Personalne akta Garvalda i akta wszystkich osób bliżej z nim związanych.
- Świetnie - powiedział Nick. - Ja wezmę papiery Garvalda. Ty przygotuj streszczenia innych.
32
zkiem - powiedział
ąc pod pachą zbiór
lawczo na Nicka. '
Brady nie wniósł sprzeciwu. Zostawił akta Garvalda na biurku, Izabrał resztę i podszedł do biurka w kącie pokoju. Usiadł przy oknie E, i natychmiast zabrał się do pracy.
Nick otworzył akta Garvalda i zapoznał się z kartą identyfikacyjną. Wpatrywała się w niego twarda, niemal brutalna twarz. Była w niej ała i inteligencja, a nawet odrobina humoru kryjąca się w grymasie ust.
Jak zwykle, karta zawierała najbardziej zwięzłe dane oraz odnośniki do przestępstw i wykroczeń, za które Garvald został skazany na więzienie, a mianowicie włamanie do fabryki i kradzież 15817 funtów, rtanowiących własność Steel Amalgamated Ltd. z Birmingham.
Dane zawarte w aktach poufnych okazały się o wiele bardziej interesujące.
Ben Garvald służył dwa lata jako komandos podczas wojny
i został zdemobilizowany w roku 1946. Trzy miesiące później skazano go na rok więzienia za udział w kradzieży.
[ Zarzut uczestniczenia w wykradaniu poczty został oddalony z braku dowodów w 1949. W 1950 powołano go jako rezerwistę na wojnę w Korei. Z początkiem 1951 został odesłany do domu z powodu postrzału w nogę. Do tej chwili utyka i otrzymuje 33,3procentową rentę inwalidzką. Pomiędzy wojną koreańską a ostatnim wyrokiem w czerwcu 1956
przynajmniej dwadzieścia siedem razy przesłuchiwany był przez policję pod zarzutem dokonania przestępstwa.
Otwarły się drzwi. Ze swego gabinetu wyszedł Grant z papierosem przyklejonym do warg.
- Masz ogień? - Nick potarł zapałkę. Inspektor usiadł na
brzegu biurka. - Jak idzie?
- To całkiem niezła sztuka - powiedział Nick. - Z tego, co tu widać, usiłowali oskarżyć go o wszystkie znane w kodeksie przestępstwa. Jeśli nie przy jednej, to przy innej okazji.
- Jeżeli dodasz, że z wyjątkiem utrzymywania się z niemoralnych dochodów i tego typu rzeczy, to masz najprawdopodobniej rację powiedział Grant. - Śmieszny typ, ten Ben Garvald. Każdy łotr w mieście boi się go śmiertelnie, ale gdy chodzi o kobiety - ma
maniery facetów z tych książek, za którymi one przepadają. Bellę iktował jak księżniczkę.
- To może tłumaczyć, dlaczego go tak ścięło, gdy zdecydowała
- Pracrwny urlop 33
"pod og
.IBAJBO
vOJ3p[ Z
OOd Ć5[Bf
Biore
aidom
np D
/ IlS
JqtzsAvi
i tei Sis
x
ĆtioqoJ
J EU SlS
zbyt wielu klientów, którzy chcieli pod przysięgą poświadczyć, Fred Manton był tamtej nocy w klubie. Jeden czy dwóch spośród li to naprawdę szanowani obywatele.
ć się z jego ostatnią
rant. Zajmowałem
l i trzej towarzysze
zteriingów z oddziału
ita na dzień następny.
W każdym razie owi
a, więc ten podniósł
iasto.
rozwalił się i spłonął
ca Charitona. Wnus
- Czy Manton ma swoją kartotekę?
Brady przeszedł przez pokój i położył przed nim arkusz kancelaryj;o papieru.
- Tu jest wyciąg z jego akt.
Nick przejrzał go szybko. Fryderyk Manton, lat czterdzieści cztery, iciel klubu, Gascoigne Square, Manningham. Czterokrotnie iny, w tym na trzydzieści miesięcy za udział w kradzieży i włóczęgo. Osiemnaście razy przesłuchiwany przez policję, ale zawsze ł się ze wszystkiego wykręcić i bezpiecznie opuścić posterunek
licji w ratuszu.
- Przypuśćmy, że w sprawie Mantona ma pan zupełną rację
ikł do Granta. - I że kasa ze Steel Amalgamated wcale nie poszła dymem. Interes taki jak "Flamingo" musiał już na wejściu kosztować ajątek. Jest rzeczą zrozumiałą, że Garvald weźmie się teraz do iboty, by otrzymać swoją działkę.
ydostali się z miasta.
bez trudu rozpoznał
- Dobrze pomyślane, ale mamy tu pewien słaby punkt. - Grant itał i ruszył w kierunku swego gabinetu. - Właścicielem "Flamingo lub" jest Harry Faulkner. Natomiast Fred Manton wynajmuje ten ib po to, by nie wciągać bezpośrednio Harry'ego Faulknera w te awki. Same jego wozy warte są z piętnaście paczek. Drzwi zamknęły się za nim, a Nick spojrzał na Brady'ego.
wierzyć. Faktycznie
iczątkach wozu. To
Jiśmy tego drugiego&
&&Co z pozostałymi z tej paczki?
- Jest ich dziewięciu. Wszyscy byli blisko z nim związani kę zachowując się
wiedział Brady. - Pięciu było razem z nim w jakiejś akcji. Czterech nocy. Czy ma pan Kadal kred się w pobliżu. Ich nazwiska znajdują się na początku listy. Położył wyciągi na biurku Nicka, podszedł do drzwi Granta, wżył je i wetknął głowę do środka.
Izają się do Freda
Y to nie ten, który
- Czy nic się nie stanie, jeśli zrobię sobie krótką przerwę? Grant spojrzał na zegarek.
- Dobrze, Jack. Zobaczymy się o północy.
Brady zamknął drzwi, zdjął ze stojaka płaszcz i włożył go na siebie, ti tamtej kradzieży Ćychodząc na korytarz. Stanął przy żelaznej kracie windowego szybu, y kłopot w tym, że icrierpliwie naciskając guzik.
Ć 35
Ć
l
5
W tym samym czasie, kiedy Jean Fleming rozmawiała z Graniem, Garvald wysiadał z ciężarówki na przystanku autobusowym na północnej obwodnicy miasta, łączącej centrum z autostradą A-1. Dziesięć minut później wsiadł do pierwszego nadjeżdżającego autobusu
i wysiadł pół mili od centrum miasta. Resztę drogi przeszedł pieszo. Podróż z Londynu w wygodnym pulmanowskim wagonie zajęłaby i nie więcej niż cztery godziny. Uznał jednak, że w obecnych llicznościach tego typu wjazd do miasta zanadto rzucałby się w oczy. Byli tam ludzie, których musiał zobaczyć, sprawy, które musiał atwić, rachunki, które musiał uregulować - szczególnie z Sammym co. Najpierw jednak potrzebował bazy wypadowej, z której mógłby
Bez większych trudności znalazł to, czego szukał: trzeciorzędny w tylnej uliczce, blisko centrum. Wszedł do środka. Za biurkiem ji siedziała kobieta ubrana w niebieską nylonową sukienkę. a gazetę. Miała jakieś dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat, i, kędzierzawe włosy i śmiałe spojrzenie czarnych oczu.
Garvald oparł łokcie na l
- Aż kimże to mamy p:
Odłożyła gazetę, iskra 2
Odpowiedziała w tym samym
- Z biedną irlandzką
uczciwe życie w tym trudnym
- Boże, zachowaj nam d
początek możesz dać mi póki
- Wszystkie pokoje ma
Znajduje się ona na końcu ki
Zdjęła klucz z tablicy, poć
wspinać się po schodach.
Pokój nie był ani lepszy, ciężkie, wiktoriańskie mebl
Nowoczesna umywalka ze ś
jeden z rogów. Kobieta popr
- Czy to będzie już ĆWSF
Garvald odwrócił się.
- Jest jakaś szansa na d
- Nie mamy licencji. Ali
Pokręcił głową.
- Żaden problem. I tak
Zostawiła klucz na toalet
- Jeśli będzie pan czegc
zadzwonić. Jestem pod telefo
Garvald uśmiechnął się.
- Świadomość tego fak
w stanie wytrzymać.
Roześmiała się w odpowu
znikł z twarzy Garvalda. Za
Zaczął wertować książkę te
Sammy'ego Rosco. Siedział
przypomnieć sobie kogoś, k
czasów, kto nadal byłby pod
Jedno po drugim odrzuca
mięci. W końcu pozostał tył]
błysnęła w jej oczach.
tóra próbuje prowadza
iwiedział Garvald. - Na
odparła przewrotnie. Ć
dym piętrze.
)cyjnego biurka i zaczęte
oczekiwał. Stały w naft
leżał podarty dywan.
kafelkami zajmowała''
łóżku.
a.
jest bar.
'żyć się wcześnie, wał, proszę po prostu
j, niż ciało i krew są
iły się za nią. Uśmiech
siadł na skraju łóżka.
alazł w nie] numeru
zcząc brwi i usiłując
ić. Kogoś ze starych
przywoływane w pa
okojny Amerykanin, iony jako pianista w "OneSpot" w czasach, gdy Garvald
''rad Manton prowadzili razem tę knajpę.
Ale Chuck mógł być poza Anglią. Nawet powinien być. Z pewnośt wódł już dawno do Stanów, A jednak, kiedy Garvald zajrzał do
ażki telefonicznej, wpadło mu w oko jego nazwisko. Chuck Lazer -15, Baron's Court.
Sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się i zmienił zamiar. Tę sprawę lepiej było załatwić osobiście. Nałożył kapelusz i wyszedł z pokoju, umykając za sobą drzwi.
Podszedł do szczytu schodów, zawahał się, potem ruszył korytarzem itpróbował otworzyć znajdujące się na jego końcu drzwi. Otwarły się, ukazując ciemne schody ewakuacyjne, biegnące stromo w dół. Zatęchły kuchenny zapach buchał z ciemności. Na dole był oświetlony bladym światłem krótki korytarzyk i drzwi. Otworzył je i wydostał się na Ćiejkę z boku hotelu.
By zaoszczędzić czasu, wziął jedną z taksówek stojących na City Square. Mieszkanie Lazera znajdowało się niedaleko uniwersytetu, w dzielnicy wysokich, chylących się ku upadkowi wiktoriańskich domów, które w większości zamieniono na tanie domy czynszowe.
Garvald szedł wąską ścieżką przez zarośnięty ogródek i wspiął się po kilku stopniach szerokiego ganku. Gdzieś z wnętrza domu dolatywał głośny śmiech i muzyka. Przyjrzał się liście nazwisk umieszczonej poniżej dzwonków. Chuck Lazer mieszkał pod piątym na trzecim piętrze. Garvald znalazł się na obszernym korytarzu. Nagle drzwi 2 prawej otworzyły się. Buchnęło śmiechem i muzyką. Wyłonił się z nich rozczochrany, brodaty młodzieniec dźwigający skrzynkę pustych butelek.
Garvald zatrzymał się przy schodach.
- Nie ma tam przypadkiem Chucka Lazera?
- Dobry Boże, skądże - odpowiedział młody człowiek. - Stary, wzystko, co możemy tu zaoferować, to wódka i dziwki. To zupełnie me w stylu Chucka. Pewnie siedzi w swej dziurze i tam go znajdziesz.
Zniknął na końcu korytarza, a zaniepokojony Garvald, marszcząc twarz, szybko wspiął się na schody. Zastanawiał się, co to wszystko
że znaczyć.
Na trzecim piętrze wszystko wydawało się dziwnie oddalone od
39
rzeczywistości, a muzyka brzmiała słabo i nieref
tu z innego świata. Garvald przeczytał naz
nasłuchiwał przez chwilę, a potem zapukał. N
Wtedy chwycił za klamkę. Drzwi otwarły się.
Wewnątrz panował obezwładniający smró
moczu i kuchennych zapachów. Wszystko to two
do zdefiniowania odór, który przez moment pod
Zapalił światło i rozejrzał się po zapuszczony
Wzrok zatrzymał się na wąskim, stojącym pc
którym twarzą do ziemi leżał roznegliżowany
otworzył okno i wciągnął głęboko w płuca wilgo;
powietrze. Potem sięgnął po papierosa, zapalił i
Nocna szafka była zaśmiecona rzeczami, kti
całą historię. Strzykawka i parę igieł, w większoś
Buteleczki po heroinie i kokainie - obie puste.
wypełniona wodą. Mała szklana buteleczka, barwę od podkładanego płomienia. Wreszcie gai
Ramię zwisające z łóżka upstrzone było zr
igieł. Niektóre z nich nabrzmiewały w strupy
zalęgła się infekcja. Garvald westchnął i obrócił
Twarz Amerykanina wydawała się bez ż
niedożywieniem. Czarna broda przydawała mu a;
ascezą świętego. Poruszył się, a Garvald pok
Powieki zatrzepotały, jakby w nie kontrolował
potem otworzyły się szeroko. Nie widzące spo;
w otchłani piekła.
- Chuck, to ja - powiedział. - Ben GarvE
Lazer przesunął na niego swój nie widzący wz
mu w usta zapalonego papierosa. Lazer zaciągać
chwycił go potworny kaszel, skręcający go w sp;
rozedrzeć jego ciało. Wreszcie zdołał go jakoś
całym ciele, ciekło mu z nosa.
Garvald otulił go kocem.
- To ja, Ben Garvald - powtórzył.
- Czytam cię, jak książkę, głośno i wyraz
i wyraźnie. - Znów owładnęły nim drgawki, na
dajcie mi moją działkę. Słodki Jezu, dajcie mi moją działkę. głęboki, urwany oddech, jakby chciał zdobyć się na ostateczny k, by zapanować nad sobą. Spojrzał prosto na Garvalda. Nie widzieliśmy się długo, Ben. Dzięki za listy.
- Nie było o czym pisać.
- No, nie jestem pewien. Co z Bellą?
- To kurwa, Benny, mój chłopcze. Słodka dziwka tańcząca
fizy brzęczących cymbałach tak, jak chce ten, co ma największą forsę.
- Mówili mi, że ponownie wyszła za mąż.
- To garnek pełen złota, Benny, mój chłopcze. To kres kolorowej tęczy. Nie wiedziałeś?
- Kto jest tym szczęściarzem?
- Harry Faulkner.
. - Harry Faulkner? - Ben zmarszczył brwi. - Przecież on jest już dobrze po sześćdziesiątce.
- Ale obecnie to wielki człowiek, Ben. Macza palce we wszystkim, co daje forsę. A nie jest zbyt wybredny. On i Bella żyją w pałacu, który jest kopią siedziby Haruna arRaszyda na St. Martin's Wood. Świat dżinem i tonikiem płynący.
- Czy Fred Manton nadal się tu kręci?
- Pewnie. Teraz pracuje dla Harry'ego. Prowadzi klub zwany "Flamingo", na Gascoigne Square. Gram u niego, jeśli dobrze pamiętam. - Nagle jęknął i jego dało znów wpadło w kleszcze niepohamowanych drgawek. - Chryste, dajcie mi działkę. - Z trudem łapał oddech, dzwonił zębami. - Która godzina?
- Jakieś piętnaście po dziesiątej.
Lazerowi wydłużyła się twarz.
- Za późno na wieczorną wizytę u doktora, a to oznacza, że nie dostanę recepty aż do rana.
- Jesteś rejestrowanym narkomanem?
Lazer skinął głową.
; - To jedyny powód, dla którego nie wróciłem przed laty do Stanów. Tam zamknęliby mnie do puszki. Tutaj przynajmniej powalają mi egzystować dzięki uprzejmości służby zdrowia.
41
3Bni3zoi?qoz OQ
I 3tfB3[SIOTZBJ3Zyi IIO(pl1!
Otu nipiqAzs PIBAJBO
' isaf roipi Bp?3 ĆiuiB3[S3p
'igoJp 3iAO{od A saizpS l'
3IS BZpBgZ3[BJ,133JIS i'
rtfnpsnIM (Xz3ZSJBtU7!;'
; appsAsA af poimAtt ?
rqop 3[K( znf tfBpfei8XA i
łs XqpzpBJod 31 ;3
snAY z isaf IPN , 08X1 oił A ażSB afep7 i li1
(od foizpJBqfBn łsafaizpS i j?
JoSa(B3[ fazsziu plAizp i j
TZpg BJ3IO[inBJ B[p iqOJ E?'
- itq53 ogaf fei z - i;
..oSniinBiJ" 3AV - ,.;j
3tqnp[ oSsfAuoJireiY !J;
3Z'B - XuilUBS 'F'
Oo3so'a Xttrurcs - f.
S 3f (XJ3[XZJd prBAJO
Ćszpfeiuaid J
- Ćpsoiqadnz
ZOJBISX
Ćrnriiois aL(roou
3AOłUnJOUp3f OBZOIIpO
z (fenSfepAtt pp3AJi?o
Is anioi uiaisaf oSazo z i
JOZ33IA tfOAYS tHBł K) Vp !
ooon pazjdsusBf
?zoni aizpSzsai
Ćaz3do{qo
iin Xqognłp iXqz - Ć l
A XqSz {CTuqo J3ZB7
Ć3nnoJ3q od STUJ
q Ol znf oSip Ć5[V[
Na czyim pogrzebie?
Ben Garvald zwrócił się ku niemu od drzwi. Przez twarz przemknął
- Jeszcze się nie zdecydowałem. Kiedy będę wiedział, dam ci ik. Byłby z ciebie niezły karawaniarz.
Drzwi zamknęły się za nim. Chwilę później Lazer kucnął na łóżku, jjajac się szczelnie kocem. W ręku ściskał zwitek banknotów. Nagle lym szybkim ruchem, który miał spowodować łańcuchową reakcję lości, wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać.
f..1,. iwfMIWWH
IWttF
6
(arver Street to szereg rozpadających się parterowych domków w pobliżu rzeki, w uboższej części miasta. Tak jak mówił Chuck Lazer, właśnie je wyburzano.
W połowie długości ulicy Garvald odnalazł sklep z oknem zabitym deskami. Dom sprawiał wrażenie, że za chwilę runie. Wszedł przez ciasną bramę i dostał się na zaśmiecone tylne podwórze, na którym panował nieład nie do opisania.
Wspiął się na cztery stopnie schodów i zapukał do drzwi. Po chwili dały się słyszeć kroki i w drzwiach pojawiła się wąska szpara, a kobiecy głos zapytał;
- Kto tam?
- Szukam Sama - powiedział Garvald. - Sammy'ego Rosco.
Jestem jego starym przyJadelem.
- Nie ma go w domu.
W jego uszach zadźwięczał wyczuwalny niemiecki akcent, który wówczas, gdy spotkał ją po raz pierwszy, uznał za jedną z największych atrakcji tej kobiety. Przysunął się bliżej do drzwi.
45
- Jestem Ben, Wilmo, Ben Garvald.
Ktoś stojący za drzwiami zachłysnął się powietrzem i po chwili zabrzęczał łańcuch. Drzwi otworzyły się. Gdy wkroczył do ciemnego korytarza, ręka wyciągnęła się ku jego twarzy, ramiona objęły go mocno.
- Ben, Liebling, nie mogę uwierzyć. To naprawdę ty?
Przeszła z nim przez mroczny korytarz i wprowadziła do znajdującego się dalej pokoju. Było tam umiarkowanie czysto i wygodnie. Na podłodze leżał dywan. Przy dłuższcJ ścianie stało małżeńskie łoże.
Zwróciła ku niemu swą twarz. Była mocno zbudowana, w wieku, kiedy kobieta zaczyna się już powoli sypać. Miała zbyt mocny makijaż, a dało na podbródku uwidaczniało tendencję do zmarszczek. Jedynie nieprawdopodobna szopa farbowanych włosów była wciąż ta sama. Taka, jaką pamiętał. Uśmiechnął się.
Zaczerwieniła się i odrzuciła w tył głowę.
- Cóż, wyglądam starzej. Minęło tyle czasu.
- Masz wciąż najpiękniejsze włosy, jakie kiedykolwiek widziałem. Coś zapaliło się na dnie jej oczu i przez chwilę była znowu tą młodą, szczupłą Niemką, którą Sammy Rosco przywiózł po wojnie do domu. Przysunęła się bliżej, zarzuciła Garyaldowi ręce na szyję i pocałowała prosto w usta.
- Dla ciebie oddałabym je co do jednego.
Garvald przytulił ją, przez moment wdychając z przyjemnością zapach kobiecego ciała, które po raz pierwszy od tylu lat znajdowało się tak blisko. Potem odsunął ją delikatnie.
- Interesy, Wilmo, interesy. Macie w tym domu coś do picia?
- Jeszcze nie nadszedł dzień, w którym braknie tu czegoś do picia. Ruszyła do kredensu, wyciągnęła butelkę dżinu i dwie szklanki. Garvald usiadł na krześle przy stole i rozejrzał się po pokoju.
- Wciąż w swojej branży?
Wzruszyła ramionami i usiadła na przeciwległym krześle.
- Co innego mogę robić?
- Nadal myślisz o powrocie do domu?
- Do Bawarii? - Wstała, podeszła do rogu przy oknie, odchyliła dywan i wyciągnęła białą kopertę. Otworzyła ją i wyjęła ze środka paszport. Rzuciła go na stół. - Dobrze to chowam przed oczyma
ny'cgo. Ostatnim razem, gdy próbowałam go użyć, tak mnie zbił, Izień spędziłam w szpitalu.
- Nie dostajesz żadnej zapłaty?
Zrób coś dla mnie. - Wzruszyła ramionami. - Wiesz, od
Ćtego czasu nie zdołałam uskrobać nawet pięriofuntówki. Wszystko pilnuje. Czeka, aż klienci wyjdą, po czym natychmiast zjawia się kasę.
Garvald chwycił paszport i otworzył go.
- Jak widzę, nadal ważny.&
&&I cóż z tego? To równie dobre, jak bilet na księżyc. - Wychyliła ity dżin i ponownie napełniła szklankę. - Co sprowadza cię
t powrotem, Ben? Nie ma tu już miejsca dla ciebie. Chyba wiesz, że laUa wyszła ponownie za mąż.
- Mówiono mi o tym. Gdzie jest teraz Sammy?
- W "Grosvenor Taps". To taka knajpa na końcu ulicy.
- Spodziewasz się jego powrotu?
Rzuciła okiem na zegarek i potwierdziła głową.
- Zamykają za pięć minut. Zwykle zagląda tu przed wyjściem do
boty.
- To znaczy dokąd tym razem?
Wzruszyła ramionami.
- Chodzi w różne miejsca. W tym tygodniu do klubu "Eleven". b taka buda pół mili stąd, którą Fred prowadzi dla Faulknera. - Kto jest tam szefem? - Molly Ryan.
- Dziewczęta są także, co?
Wihna wzruszyła ramionami.
- Znasz te miejsca. Znajdziesz tam wszystko. Potrzebujesz Samy'ego do jakiejś specjalnej robótki?
Garvald zapalił kolejnego papierosa, dmuchnął dymem w ocienioną mpę.
- Kiedy wyszedłem z Wandsworth wczoraj rano, próbowała
we przyskrzynić dwójka nieprzyjemnych typów, Wilmo. Popełnili wy błąd. - Uśmiechnął się kwaśno. - Popełnił go też Sammy.
Drzwi od podwórza otwarły się z łoskotem i dało się słyszeć kroki ifoś idącego korytarzem. Chwilę później do pokoju wtoczył się
47
kolan. Miał ponurą twarz, obrzmiałą od nadmiaru whisky. Stał, zataczając się, groźne błyski zapaliły mu się w oczach.
- Co tu się właściwie dzieje?
- Ktoś chce cię widzieć, Sammy, kochanie - powiedziała \ gardłowym głosem, w którym pobrzmiewała nuta zadowoleni! Twój stary przyjaciel.
Garvald odwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się łagodnie.
- No więc jak, Sammy, ty skurwysynie?
Twarz Garvalda pozostawała zupełnie spokojna, ale szare ( nieustannie zmieniały barwę, jakby gnały przez nie jesienne chmury, i to powiedziały Rosco wszystko, co powinien był wiedzieć. Okręcił si( pięcie i rzucił do drzwi, ale Garvald był szybszy. Jego ręka chwyi Rosco za kołnierz i z niewiarygodną siłą cisnęła na środek pokoju
Rosco zerwał się z pośpiechem na równe nogi. Garvald z zim krwią ocenił odległość i kopnął go w brzuch. Rosco wywinął kóz jęknął i upadł na łóżko, zwijając się z bólu.
Wilma nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła bez cienia litości. Garva przelał resztę zawartości butelki do szklanki, usiadł i czekał. Po chw Rosco obrócił się. Jego twarz była blada jak kreda.
- Lepiej ci, Sammy?
- Odpieprz się, ty skurwysynie - zdołał wydusić z siebie Roscc
- Już lepiej - powiedział Garvald. - Znacznie lepię). A tera. powiedz, dlaczego nasłałeś wczoraj rano tych dwóch gnojków?
- Za cholerę nie wiem, o czym mówisz.
Jednym szybkim ruchem Garvald chwycił pustą butelkę po dźinie za szyjkę i uderzył nią o kant stołu. Nachylił się nad Rosco i przyłożył mu pod brodę postrzępione, ostre szkło.
- Może zapomniałeś, Sammy, ale ja nigdy nie lubiłem się bawić, Gęste krople potu wystąpiły na skronie Rosco. Oczy rozszerzył? strach, l
- To był Fred, Ben. Fred Manton. Powiedział, żebym to dla;
niego załatwił. Mówił, że nie chce, byś tu wrócił. Garvald zrobił niezadowoloną minę, światło zgasło mu w oczach.s
- Dlaczego, Sammy? Dlaczego Manton miałby robić takie rzeczy?;
To się nie trzyma kupy, !
zwisającymi mu do
whisky. Stał, lekko
ach.
Ć Ć
powiedziała Wilma
a zadowolenia.
t się łagodnie.
ina, ale szare oczy
sienne chmury. One
dzieć. Okręcił się na
Jego ręka chwyciła
i środek pokoju.
i. Garvald z zimną
sco wywinął kozła, nią litości. Garvald
l i czekał. Po chwili
i.
asie z siebie Rosco.
znie lepiej. A teraz
ch gnojków?
ą butelkę po dźinie
d Rosco i przyłożył
s lubiłem się bawić.
;o. Oczy rozszerzył
ział, żebym to dla
jasło mu w oczach.
f robić takie rzeczy?
Groźnie zbliżył butelkę do szyi Sammy'ego. Ten krzyknął.
- To wszystko, co wiem. Przysięgam, Ben!
Garvald machnął ręką i butelka poszybowała w stronę kominka. Chwycił Rosco i postawił go na nogi. Rozpiął mu płaszcz, wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni i otworzył go szybko. Było tam pięćdziesiąt funtów w pięciofuntowych banknotach. Przeliczył je szybko. Z pogardą pchnął Rosco ku drzwiom.
- Ruszaj biegiem i nie wracaj.
Rosco obrócił się w drzwiach, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie. Potknął się w ciemnościach na korytarzu i chwilę później zewnętrzne drzwi zatrzasnęły się za nim.
Garvald położył pięćdziesiąt funtów na stole.
- Myślę, że to wystarczająco dużo, żebyś dostała się do domu, Wihno. Jeśli od mego wyjazdu nie zaszły zmiany, to wciąż jeszcze kursują nocne ekspresy do Londynu.
Rzuciła mu się w ramiona, przytuliła do niego. Kiedy podniosła wzrok, łzy świeciły jasno w jej oczach, rozmazując makijaż.
- Nigdy ci tego nie zapomnę, Benie Garvald. Nigdy.
Ucałował ją, mocno przycisnął do siebie i wyszedł. Stała słuchając, jak przechodzi przez bramę. Odgłos jego kroków powoli cichł na pustym chodniku.
Rozejrzała się po pokoju, wypełniona nagłą nienawiścią do tego miejsca, do Sammy'ego Rosco, do tych zmarnowanych lat i do tego, co one z niej zrobiły. Z pośpiechem zaczęła pakować rzeczy.
Kiedy skończyła, była prawie północ. Naciągnęła płaszcz, podniosła walizkę, rozejrzała się raz jeszcze po pokoju i ruszyła ciemnym korytarzem.
Gdy podeszła do drzwi, rozległo się pukanie, O Boże, nie. Boże kochany, nie. Krzyk uwiązł jej w gardle. Rzuciła się z powrotem przez ciemne przejście do pokoju. Za nią otwarły się drzwi.
Padła na kolana przy kominku, ręce rozpaczliwie wyciągnęły się po potłuczoną butelkę. Wreszcie natrafiły na duży odłamek szkła, wykrzywiony i ostry, jak brzytwa. Przeciągnęła nim po gardle, ale potworny ból, który ogniem przeszył jej ręce, sprawił, że z krzykiem upuściła szkło. Czyjeś dłonie postawiły ją na nogi i rzuciły przez pokój na łóżko.
4 - Pracrwaay urlop
49
Uniosła ramię, by ochronić twarz przed spodziewanym ciost i po chwili opuściła je z cichym piskiem. Ten, który stał przy st i wpatrywał się w nią, nie był bowiem Sammym Rosco. Miała pn sobą dużo młodszego mężczyznę, ubranego w drogi niebieski płasz którego widziała po raz pierwszy w życiu. Czuła, jak jego ciemne o przenikają ją na wylot.
7
(harles Edward Lazer, 45, muzyk, 15, Baron's Court. Obywatel amerykański. Wstąpił do R.A.F. w październiku 1939, zdemobilizowany w czerwcu 1946. Szeregowy, awans na porucznika nawigatora. Postawa - znakomita. Odznaczony D.F.C. w maju 1944. Czterokrotnie skazany m.in. za udział w kradzieży, podejrzana postać, włóczęgostwo i nielegalne posiadanie narkotyków. Nie deportowany z kraju ze względu na postawę podczas wojny i fakt, że wszystkie przestępstwa byty dokonane w stanie upojenia narkotycznego.
Stojąc przed drzwiami w ciemnym przejściu, Nick raz jeszcze przebiegł w pamięci dane z personalnych akt Chucka Lazera. Nikt nie odpowiadał na jego pukanie. Spróbował nacinać klamkę i drzwi rtanęły otworem.
Wiatr wiejący przez otwarte okno poruszał firankami, a rozpylany w nich deszcz unosił się w powietrzu. Nick rzucił szybko okiem na brudny, zaśmiecony pokój. W nozdrzach poczuł oszałamiający smród brudne] pościeli. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Po chwili schodził już po schodach.
51
Z mieszkania na parterze dochodził okropny hałas. Ogłusza rytmiczna muzyka szczelnie wypełniała noc, jakby rzeczywiście bluesowy zespół rozpoczynał koncert. Nick zapukał kilkakrotni drzwi, a nie uzyskując odpowiedzi, otworzył je i zajrzał do środk
W pokoju upakowało się co najmniej trzydzieści albo i czterdz osób, z wyglądu głównie studentów. Wszyscy jedli, pili, tańczyli muzyce granej przez trzyosobową kapelę stojącą w kąde. Jedna pi uprawiała nawet miłość za staromodną sofą.
Przez tłumek przeciskał się młodzieniec z rozwichrzoną czupr i rzadką brodą, napełniając szklanki z ogromnego, emaliowan dzbanka. Kiedy obrócił się do kolejnej grupki osób, jego wz napotkał spojrzenie Nicka. Ruszył ku niemu.
- Przepraszam, stary, ale nie ma tu miejsca dla gości l
zaproszenia. Tym razem czysto prywatnie.
Nick wyciągnął swą legitymację. Młodemu gospodarzowi stęż, twarz.
- Co się stało, na Boga?
Otworzył drzwi i Nick wyszedł z nim na korytarz. Zamknął je sobą, skutecznie odcinając większość hałasów.
- Nic takiego - powiedział Nick. - Próbuję wpaść na ślą
gościa, który mieszka wyżej - Chucka Lazera. Nie ma go przypadkia tu w środku?
Młody człowiek wyszczerzył zęby, sięgnął po papierosa za uchei i wetknął go w usta.
- Chuck? Muszę powiedzieć - nie. On kręci się we własnyn
wąskim kółku. Niech Bóg wspiera go swoją łaską.
- Wdąż jedzie na ćpaniu?
- O ile wiem, tak. Ale teraz jest już zarejestrowany. - Młodjl człowiek zmarszczył nagle brwi. - Powiedz pan, co to wszystka znaczy? j
- Nie ma się co podniecać. Nie mam zamiaru oskarżać gtf
o cokolwiek. Potrzebna mi jego pomoc w rutynowym śledztwie, taj wszystko.
- Zawsze mówicie w ten sposób. Nick wzruszył ramionami. ?
- Ubieraj się.
52
LS. Ogłuszają
sczywiście ja
Idlkakrotnie dc
d do środka.
bo i czterdzie!
li, tańczyli pr
ae. Jedna pari
Jzoną czupryną
, emaliowanego
6b, jego wzrok
dla gości bez
)darzowi stężała
;. Zamknął je za
; wpaść na ślad
i go przypadkiem
ierosa za uchem
się we własnym
wany. - Młody
co to wszystko
ani oskarżać go
rym śledztwie, to
p Zwrócił się ku drzwiom. Młody człowiek powiedział szybko:
- A niech to, do diabła. Zaspał i nie zdążył na wieczorną wizytę u lekarza. Ktoś był tu i pytał o niego przed półgodziną.
- Co za ktoś?
- Taki potężny facet: zniszczony płaszcz, z wyglądu Irlandczyk. Nagle młody człowiek uśmiechnął się. - Ta czapka, to najwspanialsza izecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Gdzie można to kupić?
- W każdym dobrym sklepie z odzieżą męską w Hamburgu. Czy wyszli razem?
Młody człowiek pokręcił głową.
- Lazer wyszedł jakieś dziesięć minut temu. Miałem pięciominutowe spotkanie z panienką na końcu korytarza, gdy właśnie schodził po schodach.
- Spieszył się?
- Oni zawsze się spieszą, gdy potrzebna im działka. Pewnie jest teraz w drodze do swego znachora, by dostać receptę.
- Kto nim jest?
- Doktor Das, tu zaraz za rogiem na Baron's Square. To chyba jedyny lekarz w mieście, który przyjmuje narkomanów. Powiedz pan, naprawdę jesteś pan gliniarzem?
- Od lat, kolego.
- Niesamowite! - powiedział młody człowiek ze szczerym podziwem. - Czy jeśli się zgłoszę na policjanta, zagwarantują mi taki mundur jak ten?
- Wspomnę o tym rano szefowi. Będziemy w kontakcie.
- Człowieku, koniecznie.
Otworzył drzwi i powrócił na przyjęcie. Nick ruszył po schodach i wyszedł w deszcz. W powietrzu unosiła się ciężka i kwaśna mgła, która chwytała go za gardło. Siadł za kierownicą minicoopera i pojechał w stronę rogu na Baron's Square.
Doktor Das mieszkał pod numerem dwudziestym. Mosiężna
tabliczka ujawniała zdumiewający fakt, że w tej dzielnicy i w takich warunkach zamieszkiwał ktoś mający nie tylko stopień doktora medycyny, ale i będący członkiem Królewskiego Towarzystwa Lekarskiego.
Nick zadzwonił i po chwili usłyszał zbliżające się kroki. Drzwi
53
otworzył wysoki, szczupły Hindus o wystających mocno kosów policzkowych i spokojnych brązowych oczach.
- Doktor Das?
- Zgadza się. Czym mogę służyć?
- Detektyw sierżant Miller z Urzędu Śledczego. Staram
odnaleźć pańskiego pacjenta, pana Lasera.. Nie zastałem go w domi ale jeden z sąsiadów myśli, że zamierzał on wybrać się do pana.
- Proszę wejść, sierżancie.
Nick poszedł za nim długim korytarzem. Hindus otworzył zna dujące się na końcu drzwi i przepuścił gościa przodem. Na wyczys czonej kracie kominka skakały płomienie, w rogu pokoju stało biurk ściany były pocięte półkami pełnymi książek.
Das wyciągnął cygaro z wykonanego w sandałowym drewni
pudełka i zapalił je od szczapki wyciągniętej z kominka. Odwrócił a z uśmiechem.
- Musi mi pan wybaczyć, że nie proponuję mu cygara, al
dostawy są ograniczone i z wielkim trudem jestem w stanie je zdobyź Na biurku, z tyłu za panem, znajdzie pan papierosy.
Nick obsłużył się. Hindus stał oparty o kominek. Jego twar zachowywała kamienny spokój.
- Pan Lazer ma kłopoty?
Nick potrząsnął głową.
- To nie wchodzi w rachubę. Po prostu usiłuję wpaść na czyj ślad, a rzecz jest raczej pilna. Myślę, że Lazer mógłby mi pomóc. O ii dobrze rozumiem, jest on narkomanem i został zarejestrowany u pana
- Dokładnie tak - rzekł Das. - Pan Lazer jest moim pacjenten od ponad dwóch lat. Interesują mnie tego typu nieszczęśliwe przypadkil A mogę dodać, że czyni to niewielu lekarzy, j
- Na ile poważny jest przypadek Lazera?
Das wzruszył ramionami.&
&&Jego dzienna dawka wynosi obecnie siedem granulek heroiny i sześć kokainy. Kiedy weźmie się pod uwagę, iż jako środek przeciwbólowy podaje się jedną dwunastą granulki, pokazuje to dostatecznie wyraźnie rangę problemu.
- Nie można czegoś zrobić? i
- Obawiam się, że w przypadku większości pacjentów jesteśmy
54
B. Mam takich, którzy byli "wysuszeni", jak to nazywają, nnaście, osiemnaście razy. Wracają do nałogu ze zdumiewającą 14. Problem tkwi w tym, że większość z nich ma bardzo e wady charakterologiczne, co oczywiście wyjaśnia ich początl zainteresowanie narkotykami.
- Trudno mi się z tym pogodzić w przypadku Lazera - powie(Nick. - Przeglądałem jego akta. Świetnie sobie radził w R.A.F. n wojny.
Chuck Lazerjest szczególnie tragicznym przypadkiem. Heroinę linę wziął po raz pierwszy na jakimś przyjęciu przed mniej więcej k laty. Zdaje się, że był wtedy zupełnie pijany i nie zdawał sobie y z tego, co robi. I po tym wpadł w nałóg?
l Obawiam się, że tak. Był dwukrotnie "wysuszony", raz trzymał Iprawie pięć miesięcy, a proszę mi wierzyć, że to już jest naprawdę he uwagi.
l Więc jest wciąż jeszcze jakaś nadzieja?
Doktor Das uśmiechnął się lekko.
; - Zdaje się pan tym osobiście zainteresowany.
Nick wzruszył ramionami.
c - Widziałem jego akta, spodobał mi się - tak po prostu. Dobrze kkzył podczas wojny, doktorze Das. Jestem wystarczająco starośiedd, by to coś dla mnie znaczyło. Czy jest jakaś rzecz, którą mógłby B dla niego zrobić - coś konkretnego? s Hindus potwierdził ruchem głowy.
- Istnieje nowa metoda, którą mój londyński kolega od ubiegłego ku stosuje z wyraźnym powodzeniem. Zakłada ona podawanie przez Oca miesięcy amorfiny z jednoczesnym odsunięciem od pacjenta rkotyków.
- I rzeczywiście pomaga?
- Przy współpracy ze strony pacjenta. Amorfina to morfina tus cząsteczka wody. Wstrzyknięta pacjentowi, zaspokaja głód kotyczny, cofając jednocześnie symptomy towarzyszące próbom liejszania dziennej dawki. Może to być jednak kuracja wysoce przyjemna.
- Czy wspomniał pan o tym Lazerowi?
55
- Zamierzałem zrobić to dzisiaj, ale nie zgłosił się na wiecz wizytę.
- Czy nie ma takiej możliwości, by przyszedł poza godzin
przyjęć, skoro odczuwa silną potrzebę narkotyku?
Das potrząsnął głową.
- Byłaby to strata czasu. Moja pierwsza zasada polega
niewypisywaniu recept na narkotyk poza wyznaczonymi godzina Może brzmi to ostro, ale zapewniam pana: stanowczość i nieust liwość, wymagające od pacjentów dyscypliny, to podstawowa rz przy zajmowaniu się takimi przypadkami.
- Czyli Lazer będzie musiał czekać do rannych godzin przy i musi jakoś próbować przeżyć tę noc?
- To mało prawdopodobne - Das pokręcił głową z pow
piewaniem. - Co prawda, mogę się mylić, ale jestem przekonany, natychmiast udał się pod aptekę na City Square, która jest czynna es dobę. Z pewnością znajduje się tam jeden albo dwóch narkomam mających recepty na dzień jutrzejszy, a że wszyscy oni dobrze się zna w mieście, Lazer pożyczy lub kupi kilka pigułek, by przetrwać do rac
- Myśli pan, że go tam znajdę?
- Jestem tego pewien.
- W takim razie lepiej już pójdę. Nie chciałbym się z nim miną
- Powinienem pana ostrzec przed jedną rzeczą - powiedzi, Hindus, odprowadzając go przez korytarz. - Po pierwszym zastrzyk zauważy pan pewne zmiany dokonujące się w Lazerze, Czasem moz on zachować się paranoicznie i ujawnić stany lękowe. Szczególnie gd próbuje się nim zająć policja. Zwykle rozwiązuje mu się język, co bełkocze, może też mieć słuchowe lub wzrokowe halucynacje. Wszysth to jest zupełnie nieszkodliwe, ale też wysoce nieprzyjemne, jeżeli nil jest się do tego przyzwyczajonym.
- Będę o tym pamiętał. - Nick wyciągnął rękę na pożegnanie.
- Ilekroć mógłbym służyć pomocą, sierżancie, proszę dzwonie bez obawy. - Uścisk dłoni był zdumiewająco silny.
Drzwi zamknęły się za nim, a Nick zbiegł po schodach, wskoczył do samochodu i popędził przez ulewę.
8
; Lazer trzymał się twardo, gdy mrowie zaczęło wędrówkę po t ciele, rozchodząc się nieskończenie powoli i powodując napięcia fan nie do opanowania. Wyszedł z apteki na zewnątrz i zwrócił rz w nocne niebo. Ukłucia deszczu przyniosły mu chwilową ulgę. i Za jego plecami pojawił się wysuszony człowieczek w starym wac na głowie i przeciwdeszczowym płaszczu. Zaczął odwijać gmane w ręku zawiniątko. Lazer odwrócił się szybko.
- Pośpiesz się, Darko, na miłość boską. Nie wytrzymam dłużej. Mały człowiek otworzył fiolkę i wytrząsnął na otwartą dłoń Lazera fca tabletek heroiny.
- Nie zapomnij, skąd je masz - powiedział. - Przed południem, ttto jedenastej, będę na kawie w "Red Lizard". Wtedy mi je zwrócisz. Oddalił się w pośpiechu. Lazer podszedł do krawężnika, by przejść RZ jezdnię. W tej samej chwili zatrzymał się przy nim zielony fcbicooper. Drzwi otworzyły się i z auta wysiadł młody mężczyzna eleganckim płaszczu przeciwdeszczowym.
57
- Detektyw sierżant Miller, Centralny Urząd Śledczy, Li
Chciałbym zamienić z tobą kilka stów. Gdzie możemy poroz
wiać?
Lazer spojrzał na jego płaszcz, zajrzał w dziwnie ciemne 01 przyjrzał się stylowej czapce o wojskowym fasonie i roześmiał dzij
- Generale? Wyglądasz jak Aleksander Wielki i Napoleon wjed osobie. Teraz jednak musisz zająć miejsce w kolejce.
Skoczył na jezdnię wymijając dwa przejeżdżające wozy, dotari wysepkę i zniknął na schodach prowadzących do miejskiego szale Nick odczekał chwilę i ruszył za nim.
Okienko kasjera na końcu schodów było demne i gdy Nick skrew do przestronnego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia, zastał zupełnie puste. Jedynie na jego końcu samotny Lazer szamotał s z drzwiami kabiny.
Gdy Nick zbliżył się do niego, drzwi wreszcie ustąpiły i Laze wtoczył się do środka. Opuścił siedzenie i ignorując Nicka ukląkł a jedno kolano. Zaczął wykładać z kieszeni różne drobiazgi.
Ściągnął płaszcz i marynarkę, podwinął rękaw i zacisnął na ramieniu brązową, gumową opaskę, napinając mięśnie, by żyły wyszły na wierzch. Małą buteleczką zaczerpnął wody z muszli, wrzucił do środki kilka tabletek i nerwowym ruchem potarł zapałkę, po czym przytkną płomień do flakonika.
Odwrócił głowę, szczerząc zęby w dzikim uśmiechu. W jego oczach tkwiło całe nieszczęście i upokorzenie człowieka.
- Życie jest piękne, jeśli starczy ci sił. Generale.
Sięgnął po drugą zapałkę, ale pudełko upadło na podłogę i wszystko się rozsypało. Jęknął jak ranne zwierzę. Nick wyciągnął z kieszeni latarkę, zapalił ją i podał bez słowa, Lazer podgrzewał butelkę nad zapalanymi kolejno zapałkami jeszcze przez parę minut, po czym szybko napełnił strzykawkę.
Cztery lata służby w policfi jednego z najbardzięf uprzemysłowionych miast północnej Anglii nauczyły Nicka niejednego, ale kiedy brudna i tępa igła weszła w ramię Lazera, poczuł, jakby wbijała się ona również w jego ciało. Trysnęła krew. Lazer zwolnił ucisk opaski, odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy.
Stał tak przez sekundę, może dwie. Nagle jego ciałem wstrząsnęły i
s
58 !
zad Śledczy, LazerJ
możemy porozma
awnie ciemne oczy, e i roześmiał dziko.
i Napoleon w jednej
ce.
ące wozy, dotarł na
miejskiego szaletu.
ic i gdy Nick skręcił
iszczenia, zastał je
Lazer szamotał się
ie ustąpiły i Lazer
ąc Nicka ukląkł na
robiazgi.
acisnął na ramieniu
iy żyły wyszły na
, wrzucił do środka
po czym przytknął
chu. W jego oczach
konwulsje. Zaczął wyć i drapać ścianę. Zatoczył się i osunął po murze. Nick przykląkł przed nim.
Trwało to wszystko chwilę. Opuszczona głowa Amerykanina
podniosła się z wolna. Spojrzał na Nicka i wymusił na swej twarzy grymas upiornego uśmiechu.
- Chwila prawdy. Generale. A teraz, czego właściwie chcesz?
podłogę i wszystko
ciągnął z kieszeni
colejno zapałkami
strzykawkę.
'ardziej uprzemys
ca niejednego, ale
czuł, jakby wbijała
izer zwolnił ucisk
;iałem wstrząsnęły
t
I
9
ivlub znajdował się zaraz za rogiem. Była to jedna z tuzina podobnych knajp, które w ostatnich kilku latach wyrosły tu jak grzyby po deszczu. Nick dobrze pamiętał to miejsce z czasów, kiedy pracował na ulicy w Sekq'i Centralnej.
Zeszli po wąskich schodach. Przy drzwiach powitał ich szeroki uśmiech potężnego Hindusa.
- Cześć, Chuck, co słychać? Jak tam sprawy? Będziesz dziś u nas grał?
- Nie mogę, Charlie - odpowiedział Lazer wpisując do książki swoje nazwisko. - Mam niebawem robotę gdzieś indziej, tylko muszę sobie przypomnieć, gdzie.
Ciemnoskóry podszedł do Nicka, Po jego twarzy przemknął
nieokreślony grymas. Nick szybko wyciągnął rękę.
- Sama przyjemność, Charlie. Jak interesy?
- Świetnie, panie Miller. Naprawdę świetnie. Długo już pana nie widzieliśmy. Słyszałem, że zrezygnował pan z pracy w policji.
- Brzydki żart, Charlie. Jestem sierżantem w oddziale do spraw fayminalnych. Ujrzysz mnie jeszcze nieraz.
Charlie uśmiechnął się, pokazując wspaniałe zęby.
61
- Jak się dobrze postaram, to nie ujrzę.
W głównej sali nie było wiece] niż pół tuzina ludzi. Sami kolorowi. Lazer podniósł rękę witając barmana i usiadł przy małym pianinie na podium przy ścianie. Nick zapalił papierosa, przysunął sobie krzesło i usiadł obok.
Ręce Amerykanina przebiegły po klawiszach, szukając czegoś w tonacji molowej i znalazły po chwili pulsującą dźwiękiem rytmiczną muzykę, w które] pobrzmiewało jednocześnie coś z tej nocy i z atmosfery miasta.
Nick czekał na odpowiednią chwilę, by uderzyć prawą ręką, wchodząc perfekcyjnie w graną melodię. Amerykanin odwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się z aprobatą.
- Dobrze ci idzie. Generale. Całkiem dobrze.
Zakończyli wspólnym mocnym akordem, który wśród siedzących w barze wzbudził głośny aplauz. Oczy Amerykanina błyszczały, twarz promieniała. Kiedy barman przyniósł na tacy dwie whisky i wypowiedział parę komplementów, jednym haustem wypił swą szklankę i roześmiał się.
- Masz wielką duszę. Generale. Złotą, świetlaną duszę. Widzę ją, jak płynie w obłoku pełnym chwały. Jesteś Tatumem i Garnerem w jednej osobie. Jeżeli Barbeck mógłby cię usłyszeć, obróciłby twarz do ściany i wylewał łzy czystej radości. Tak, Generale. łzy czystej radości.
- Garvald - powiedział Nick. - Ben Garvald, Lazer zająknął się, rzeka słów w jednej chwili wyschła mu w gardle.
- Ben? - powiedział. - Mój stary brat Ben? Tak, znam Bena. Był dzisiaj u mnie w nocy. - Zamilkł z zakłopotaną twarzą. - Czy to było dzisiaj? Może to było kiedy indziej?
- Czego chciał? - dopytywał się cierpliwie Nick.
- Czego chciał? Czego chciał stary Ben? - Nagle coś się z nim stało. Chwycił szklankę Nicka, opróżnił ją szybko i ze znakomitym wyczuciem zaczął grać preludium Bacha. - Więc powiem ci, Generale. Stary Ben chciał się czegoś dowiedzieć o swojej żonie. Jakie jest jej! nowe nazwisko i gdzie mieszka.
- Tylko tyle?
- Potem chciał jeszcze wiedzieć, gdzie mógłby znaleźć Sammy'ego.
- Sammy'ego? !
- Sammy'ego Rosco. To taki bramkarz z klubu "Eleven".
Mieszka na Carver Street. l
62
Ćaiztg ULCupd TO poafpo i BJadooonnin toniAOJ3p[ BZ {pBBfi Ćnn ppmd Xnro3( oi ooso ninres i łasJls i3AJt3 tpsocMad 7 Ć Ńi3 inous A toipi {pazsod i supis vz 5is ofefepfe(3o aiu q?epoq3s od f
ĆXzoXzJ5[ sos 3pnq3 inreaapJ oSafBz ażmopBiASo'3iqXzs iis tiiBp, "yiN t?zp.oiAYłs - m3{3[3id 3Xq azoni 307 ĆVpS30\d 1BU CłOfZ OBpp
tdXi o3aiBZJłspod BZ izpoqoA i POAUIOJ 9ZJ3iq BUO vVB\ vpSsc 3SiA9izQpqoJz rsro tip 09onspsKzsA UL('I OJ Ći?3[ns BUiiflsj
ĆnfezpoJ m A 503 Ć
3JE5[s fenpbgo B(Xzoi7
Ćiisin 3[Bi OTO
inPfl OP f0 BZJ3IUtBZ 3ZZSItSI 05[ISXZSM 01 p 03 OJ ĆĆSinreJ z OIDOOI o3 poAMp Jazi
ĆBosfaim z Sis {soiupod 3[3i anrepz afoAU OJ,
Ćapsarni tnA[B9 A ĆspiMopo AzsfaniiBiiTJapfBn 01 isar 013Uft Tzpoqo pQ - "eoi nniaitOBJ TSU żi {Xzo{od i npozid op {ilXq33ZJJ aonois Ćse! avsvC 01BPIBAJBO Buag ZSOTZ 31 Ć3]WtBpiAJBO Buag ZSCTIZ ai[ - Xzsp f3{3Bu A Bpnram Bipoiaoi ŃBqtMBz aopJ - nis 10X1 M soo Kzotr ormsnsXoi wi zscf - 3[zonBU fepui (af oBp OŻIA aoa azof l ĆoSaOTi B{5izA i Sunq BZ 08 B{pnzA(A źfef fBqoo'xil3iqo3( Si [Bq303( noapJauar) - ĆBiiołs oSaozar' SJBd t'5[suXzJnoa TOirei op tBAuapod Xroi3[S3niq msKfpTfłOiSsit (pazsazJd opM - iXp(3iosA 3Xq XqiBim o33Z3BiQ nS B ŃstapsM fera n isaf Xz3 3[onq3iipg po xvp no oSaso ĆXsirezs faiuiBiso faAS pAoqoJds 3[oi}J ĆiMpui 09 XABJds 9Tqos znf opBpz aiupAom i nzozs cfeSiis Bzsy oA Ćpfeiq Xznp inqadpd Ć9133 qoXiApBuXAs. qooAvp qyoAvspOT ip
BppAJtr) tU fBłSBN y?qOJZ U3Jnp U31 033pJ3H3{)ZS8I Ći
gis pimsazo: - ĆinzsazJtS oSauzpSnooso oga.AoniBS 1
pBU STS sfnłiiz 3og qo3iK ĆpJ3Tias toroy tołs n3ioq o8af Azy "ail 01 Ć3pJ3U3{)oSa/mniBS BIP saJaiui XJqop 01 3izp5q 31 ĆĆC3[źM o33D[SMOSSnCJlS Op {p9ZS3Zld J3011
,3Xzotqoz anu z Sis 33qo PIAJBO o83Z3BiQ
Gdy Miller ruszał, za jego plecami stał na ścieżce Lazer, trzymaj rękę uniesioną w teatralnym geście. W progu baru błysnęła zapał i z mroku, zapalając papierosa, wyłonił się Ben Garvald.
- Kim jest ten twój przyjaciel, Chuck?
Lazer obrócił się zdumiony. Początkowe działanie narkotyku zaczę już słabnąć i jego umysł szybko dochodził do stanu normalnych reakc;
- Skąd sfę wziąłeś, do licha?
- Chciałem się z tobą jeszcze zobaczyć. Pamiętałem, co mówił o nocnej aptece na City Square. Gdy wychodziłem zza rogu, stałe właśnie przy krawężniku z tym typem w niebieskim płaszczu i cudaczne czapce. Kto to jest?
- Gliniarz, Ben. Detektyw sierżant. - Lazer próbował sobie co więcej przypomieć. - Miller. Zgadza się - Miller.
- Nie żartuj - powiedział Garvald. - Nie widziałem jeszcz policjanta, który by tak wyglądał. Czego chciał?
- Ciebie, Ben - odparł Lazer. - Chciał się dowiedzieć, czy ni wiem, gdzie jesteś.
- Powiedział, dlaczego?
Lazer zebrał myśli.
- Bella, tak jest, to Bella. Ona nie chce cię tu widzieć.
- Zrobiła się nerwowa - powiedział Garvald. - Co naopowia dałeś temu gliniarzowi?
Ale Lazer, gdy opuściła go euforia, nie był już w stanie niczeg sobie przypomieć. Garvald pojął to i szybko machnął ręką.
- Zapomnij o tym, Chuck. To bez znaczenia. Jestem czysty jął śnieg i te skurwysyny z ratusza dobrze o tym wiedzą. W każdym razi mam ważniejsze sprawy na głowie. Gdzie mogę znaleźć Freda Mantona&
&&Na pewno we "Flamingo".
- Czy nie mógłbyś mnie tam wprowadzić od tyłu? Chciałbyn
zrobić mu niespodziankę.
- Nic prostszego - powiedział Lazer. - Ma prywatne służbow schody z drzwiami wychodzącymi na dróżkę z boku budynku Zaczekasz tam, a ja wejdę od frontu i otworzę ci, - W takim razie ruszajmy. Nie mam wiele czasu - rzekł Garval4 a gdzieś w oddali zabrzmiał otulony we mgłę i deszcz dźwięl ratuszowego zegara, obwieszczający pomoc.
10
Czterdziestopięcioletni Jack Brady był poliq'antem od prawie ćwierćwiecza. Miał za sobą dwadzieścia pięć lat pracy na trzy zmiany, niechęć sąsiadów i możliwość spędzenia w domu z rodziną jednego
wolnego weekendu na siedem zajętych, co nie pozostawało bez wpływu na jego stosunki z synem i z córką.
Nie był zbyt rozgarnięty, miał jednak dużo cierpliwości i ten rodzaj inteligencji, który pozwalał mu powoli, ale skutecznie dotrzeć do sedna rzeczy. To zaś, poparte szeroką wiedzą o ludzkiej naturze nabytą podczas tysięcy długich sobotnich nocy spędzonych na dyżurach
w mieście i przy wielu innych okazjach, uczyniło z niego dobrego policjanta.
Nie miał ani świadomości, ani nawet pragnienia służenia społeczeństwu. Na społeczeństwo składali się cywile, którzy od czasu do czasu włączali się do odwiecznej wojny podjazdowej między policją a światem przestępczym i jeśli już trzeba było wybierać - wolał przestępców. Przynajmniej wiadomo, z kim się ma do czynienia.
Nie był jednak sentymentalny. łotr jest łotrem i tyle. I nic istnieje
j iPracrwłnyarIop 65
coś takiego, jak dobry złodziej. Jeden rodzaj korupcji to to samo, c wszelka korupcja. Gdzieś tę myśl wyczytał. Przypomniał ją sob teraz, idąc ulicami i tuląc głowę przed deszczem. Jego myśl pobiegj w stronę Bena Garvalda.
Ze sposobu, w jaki Miller omawiał tę sprawę z Grantem wynikał że sierżant ma dość dziwne wyobrażenie o Garyaldzie. Jeżeli takie je jego nastawienie, to im prędzej dostanie dobrze po gębie i mocnej kopa w tyłek, tym lepiej. Zadaniem poliq'anta jest złapanie złodziej a tego nie nauczy żadna szkoła - jedynie doświadczenie.
Brady westchnął ze smutkiem i zatrzymał się na moment, l
zapalić papierosa. Dziwne, ale jego początkowy gniew jakby opuścił. Więcej, zauważył ze zdumieniem, że ten Miller podoba mu s bardziej, niż mógłby przypuszczać. Z drugiej strony jednak nie był powód, dla którego miałby sobie odmówić przyjemności dania n nauczki. Powinno to na przyszłość nauczyć chłopaka rozumu.
Gascoigne Square to spokojny, cichy zakątek leżący nie więcej r ćwierć mili od ratusza. Jego przepiękne domy, pamiętające czasy krć Jerzego, wciąż jeszcze były w znakomitym stanie. Zajmowały głównie biura radców prawnych i różnych ludzi interesu. Jednak jed czy dwa większe budynki idealnie nadawały się na nocne klu i kasyna, które po wejściu w życie nowego prawa mnożyły się w cały kraju jak grzyby po deszczu.
Niektóre z nich dostarczały bardziej podstawowych rozrywc Przechodząc obok "Oub Eleven", Brady uśmiechnął się złośliwie widok pół tuzina podstarzałych businessmenów wypakowujących
z taksówki i wspinających po wąskich schodach prowadzących i wejścia.
W tej dziurze dostaną wszystko, czego dusza zapragnie. Już Mo Ryan tego przypilnuje. Jeden czy drugi dostanie nawet ciut więcej, i się spodziewa. Ale takie jest życie i zawsze możesz zacząć od no' wraz ze świtem kolejnego poranka.
"Flamingo" miało z pewnością lepszą sławę, ale też niezl
pasowało do starego Square ze swymi prążkowanymi zasłona
i krzykliwym neonem. Kilka kroków od wejścia, na skrzynce
66
pomarańczach, siedział mały zasuszony człowieczek w tweedowej czapce i wojskowym płaszczu. Obok leżała sterta niedzielnych gazet.
Stary człowiek dobrze znał Brady'ego i Brady dobrze znał starego człowieka. Jednak żaden z nich nie dał tego poznać po sobie. Policjant wspiął się na schody i minął szklane drzwi, które otworzył przed nim usłużny szwajcar w czerwonym uniformie.
Wybiegł mu naprzeciw ciemnowłosy Włoch w białym smokingu. Jego twarz wyrażała niepokój, który bezskutecznie starał się ukryć pod grzecznym uśmiechem.
- Pan Brady? Jakże nam miło. Czym możemy panu służyć?
Brady nie poruszył się. Ręce trzymał w kieszeniach swego taniego płaszcza. Ignorując Włocha, patrzył z niesmakiem na gruby dywan w kremowozłote wzory i garderobianą w oczkowych pończochach.
- Chcę Mantona. Gdzie on jest?
- Czy może coś nie tak, panie Brady?
- Będzie nie tak, jeśli mi go tu szybko nie dostarczysz.
Grupka trzech, czterech nowo przybyłych gości spojrzała na niego
z zaciekawieniem. Włoch podszedł do drzwi oznaczonych napisem
"Wstęp wzbroniony" i otworzył je.
- Pan Manton powinien być w barze. Proszę tu zaczekać, zaraz go znajdę.
Brady wszedł do środka i drzwi zamknięto. Pomieszczenie było większe niż zwyczajny pokoik, w którym można skryć się przed hałasem i natarczywością gości. Stało w nim biurko i zielone szafki, które zajmowały większość miejsca. Na księdze rachunkowej leżała niekompletna lista zatrudnionych w klubie. Brady obrócił ją do siebie i przebiegł znudzonym wzrokiem. Kilka nazwisk znał.
Z tyłu zgrzytnęły otwierane drzwi i po chwili zamknęły się. Kiedy Brady obrócił się w tamtą stronę, zobaczył Freda Mantona opartego o framugę i palącego papierosa. Był to wysoki, chudy mężczyzna z dobrze rozbudowanymi ramionami, które uwydatniały się pod znakomicie skrojonym smokingiem. Niebieskie oczy i przystrzyżony wąsik nadawały mu wygląd człowieka ze sfer wojskowych, co odpowiadało bywalcom lokalu. Wielu z nich obdarzało go przydomkiem Major i wyobrażało sobie, że jest on wychowankiem jednej z lepszych szkół prywatnych.
67
Nic nie było tak dalekie od prawdy, o czym Brady
doskonale. Opuścił listę na książkę rachunkową i omiótł M wzrokiem pełnym pogardy i niesmaku.
Manton stanął za biurkiem i wyciągnął szufladę. Chwycił
pracowników.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że wtykasz nos w nie swoje spra'
- Rozdzierasz mi serce - odpowiedział Brady. - Garvald.
Garvald. Gdzie on Jest?
Manton wydawał się szczerze zdziwiony.
- Musiałeś się zestarzeć. O ile wiem, siedzi w Wandswo
Wydawało mi się, że wszyscy o tym wiedzą.
- Zwolniono go wczoraj. Ale ty oczywiście o niczym nie wi prawda?
Manton wzruszył ramionami.
- Nie widziałem Bena od dziewięciu lat. Od dnia, w kto)
poszedł siedzieć za robotę w Steel Amalgamated w Birmingham.! A może nie orientujesz się w sprawie?
- W szczegółach - powiedział Brady, - Kierowca Garvalda
wyszedł cało z tej zabawy. Nigdy nie udało nam się go znaleźć.
- No cóż, nie patrz tak na mnie - odezwał się Manton.
Tamtej nocy siedziałem w domu.
- Któż to zaświadczył, mamusia? - zadrwił Brady.
Manton bez pośpiechu zdusił w popielniczce papierosa, po czym chwycił za telefon.&
&&Nie wiem, w co chcesz mnie wrobić, ale nie powiem ani słowa, dopóki nie zJawi się tu mój adwokat.
Gdy podniósł słuchawkę, Brady wy;'ął mu ją z rąk i odłożył na widełki.
- W porządku, Manton, skończmy tę zabawę. Chcę Garvalda.
Gdzie on jest?
- Skąd mam wiedzieć, na miłość boską? Wierz mi, to ostatnie mię)'sce, w którym się pojawi.
- Kiedy przymknęliśmy go za robotę w Steel Amalgamated, byliście wspólnikami w klubie po drugiej stronie rzeki.
- Zgadza się. Stary "OneSpot". I co z tego?
- Może Garvald myśli, że jesteś mu coś dłużny i nie wyrównałeś jeszcze względem niego swoich długów?
68
- Wyrównać długi? - Mantem wybuchnął śmiechem. - Czym?
topłuczynami? Po tym, jak złapaliście Bena, wasi chłopcy tak jtutccznie rozłożyli się w "OneSpot", że wysadziliście nas stamtąd w dągu miesiąca. Pożyczałem forsę stąd aż po Londyn. Jeśli już o tym mowa, to samo robił Ben. Tyle że jego nie było w pobliżu, gdy przyszli przedstawiciele królewskiej władzy. Tak
było.
j Jego głos był nabrzmiały goryczą, która całej opowieści przydawała ! wiarygodności. Brady zdał sobie sprawę, że haczyk nie chwycił.
Przełknął rozczarowanie i spróbował raz jeszcze.
- Masz na górze własne mieszkanie, nieprawdaż? Chciałbym się po nim rozejrzeć. - Masz nakaz?
- A jak ci się zdaje?
Manton wzruszył ramionami.
- To nie ma znaczenia. Szukaj, gdzie chcesz. A jeśli znajdziesz Bcna, daj znać. Powinienem posłać go na dwa lata do roboty, a i tak jeszcze będzie mi dłużny.
- Serce mi krwawi, gdy słyszę takie słowa - powiedział Brady i otworzył drzwi.
Manton uśmiechnął się, odsłaniając zęby pod przystrzyżonym wąsikiem.
- Jeśli już tak sobie rozmawiamy, to ci powiem, że nie powinieneś się zdziwić, gdy pewnego dnia natkniesz się w ciemnej uliczce na jakiegoś przykrego typa. De jeszcze brakuje ci do emerytury?
Ręka Brady'ego zacisnęła się mocno na klamce, aż kostki zbielały. W gardle zakipiał mu gniew, który rozrósł się tak, że go zatkało.
Wziął głęboki oddech i kiedy za chwilę wycedził słowa, jego opanowany głos brzmiał sztucznie.
- To była głupia uwaga, jak na tak sprytnego chłopca, Manton. Naprawdę głupia.
I Manton już o tym wiedział. Gdy uśmiech znikł mu z twarzy, Brady uśmiechnął się uprzejmie, zamknął drzwi i ruszył po grubym dywanie ku wyjściu.
Deszcz, który unosił się z wiatrem nad miastem przez większość wieczoru, teraz zaczął padać ciężkimi kroplami. Brady zatrzymał się
69
na moment obok starego gazeciarza, który siedział owinięty w papier. Wziął do ręki gazetę i otworzył na wiadomościach sporto
- Ben Garvald, Micky. Pamiętasz go?
Głos starego człowieka był chrapliwy, zniszczony chorobą i przez lata tanią wódką.
- Kogoś takiego nie można zapomnieć, panie Brady.
- Czy nie wchodził dziś do "Flamingo"?
Stary zignorował pytanie, usiłując znaleźć drobne w kieszeniach.
- Bez szans. Ale, uważaj pan, jest prywatne wejście Mantom obok drzwi służbowych od' strony bocznej alefki. Schody prowad2 prosto do jego pokojów.
- Dobry z ciebie człowiek, Micky, Brady wcisnął w dłoń starego pół korony, dla zachowania pozoró' wziął pensa reszty i oddalił się. Zatrzymał się na zakręcie alq'l biegnącej wzdłuż bocznej ściany "Flamingo" i spojrzał w tył. Prt wejściu nie było śladu szwajcara. Szybko skręcił w wąską ścieżkę.
Stał tam długi szereg wypełnionych po brzegi skrzyń na śmiedl Gazowa lampa, przymocowana do ściany, oświetlała dwoje drzwi. Jedne były oznaczone napisem "Wstęp wzbroniony - wejście służj bowe". Drugie nie miały żadnego napisu i gdy spróbował je otworzyć, stawiły opór.
Na końcu alei widział skrawek główne] ulicy i słyszał przytłumione odgłosy późnego ruchu dobiegające jakby'z innego świata. Spojrzał na zegarek. Było kilka minut po jedenastej. Miał jeszcze czas do północy. Wrócił ścieżką w stronę placu, znalazł bramę i ukrył się w jej cieniu.
Było przeraźliwie zimno. Oparł się o ścianę, ręce wcisnął głęboko w kieszenie, a czas wlókł się powoli, minuta za minutą. Nikt nie przychodził. A więc mylił się. Taka była prawda. Musiał się zestarzeć. Powiedział to Manton i chyba rzeczywiście miał racie. Ale czy to mogło, być wszystko, czym mógł się pochwalić po dwudziestu pięciu latach?
Chwyciła go dziwna nostalgia. Gdyby tylko mógł zacząć wszystko od nowa. Gdyby mógł wrócić do początku! Jakże inaczej wszystko by się ułożyło.
Zdawało mu się, że gdzieś w oddali słyszy jakieś głosy. Westchął głęboko i powrócił do rzeczywistości, wściekły na siebie, że omal nie usnął.
70
Z cienia wynurzyła się jakaś postać. Ktoś stanął przy służbowym wejściu i zapalił papierosa. Brady od razu rozpoznał Chucka Lazera i przypomniał sobie, że Amerykanin jest zatrudniony w klubie w charakterze pianisty.
Kiedy służbowe drzwi zamknęły się za Lazerem, Brady wychylił się z bramy. Zadrżał i podniósł kołnierz, gdy zimny wiatr przeleciał wzdłuż ścieżki. Tracił czas. To było już więcej niż oczywiste.
Uniósł rękę, by odczytać godzinę i ku swemu zdumieniu spostrzegł, że jest już dziesięć po dwunastej. W tej samej chwili otworzyły się drzwi prowadzące na schody do Mantóna i ktoś gwizdnął cicho. Z cienia, z głębi alejki wyłonił się Ben Garvald. Na chwilę zatrzymał się pod lampą i zniknął we wnętrzu domu.
Przez moment Brady tkwił w ciemnościach schwytany we własne zdziwienie. Po chwili zebrał się w garść i ruszył ku drzwiom. Chłodne palce podniecenia ścisnęły żołądek.
Drzwi prowadzące do apartamentów Mantóna były nadal za
mknięte, ale wejście służbowe otwarło się, gdy nacisnął klamkę. Nie zwlekając, wszedł do środka.
11
Kjedy Lazer otworzył drzwi, Garvald wszedł do środka. Znalazł się w kwadratowym przedsionku u stóp schodów wyłożonych dywanem. Lazer ruszył przodem. Stanąwszy na ostatnim stopniu, ostrożnie uchylił drzwi i zajrzał w głąb wąskiego korytarza.
- Co tu mamy? - dopytywał się szeptem Garvald.
- Prywatne pokoje Mantona. Jego biuro znajduje się na samym końcu. Jest u siebie, właśnie z nim rozmawiałem. Chce, bym wziął ze sobą paru chłopców z zespołu i poszedł do Belli, aby trochę tam pograć i zrobić nastrój. Mają dzisiejszej nocy niezłą imprezę.
- Jakaś szczególna okazja?
- Urodziny Harry'ego.
- Musiała się zrobić na starość sentymentalna - powiedział Garvald. - Nie mów jej, że mnie widziałeś. Chcę zrobić jej niespodziankę.
- Jak sobie życzysz - uśmiechnął się złośliwie Lazer. - Może zajrzysz tam późnię)'?
- To zależy od tego, jakie karty mi podejdą. Zatrzymałem się w "Regent Hotel" na Gloyne Street. Jeśli się coś wydarzy, tam mnie szukaj.
73
- ĆZałatwione - n
ssaa;
=?asssss
srebrn. aiby aie cę? g0 nle 2r0, Beo
S.:"0
Ć" PO;. , . ui au pocĆĆan. (
v alcsiąc'.
.te.
Mantem podszedł do orzechowej szafki, otworzył ją, wydobył butelkę whisky i dwie szklanki. Napełnił je i milcząco wzniósł toast w stronę Garvalda.
- Jak się tu dostałeś, Ben?
- To ja cię zapytam - odparł Garvald. - Czy był mi kiedyś potrzebny klucz, by otworzyć drzwi? Manton zachichotał.
- To prawda, Bóg mi świadkiem. W starych czasach byłeś
najlepszym włamywaczem w całej branży.
Wrócił do biurka i zapalił papierosa, pragnąc zyskać na czasie.
- Dlaczego wróciłeś, Ben? Nie ma tu nic dla ciebie.
- Czemu więc tak bardzo zabiegałeś, bym trzymał się z daleka? Zrobiłeś błąd, nasyłając na mnie wczoraj tych dwóch typów we mgle pod Wandsworth. Po tym, co zaszło, nic już nie mogło mnie powstrzymać przed zjawieniem się tutaj.
- Wiele się zmieniło - powiedział Manton. - Nie jest już tak, jak dawniej. Pojawiło się mnóstwo forsiastych facetów. Więcej wyciągniesz z legalnie prowadzonego klubu, niż kiedykolwiek przedtem z lewej roboty. Z twoją opinią, Ben, jesteś zawadą w interesach. To chyba całkiem proste.
- Mówiono mi, że płacą ci pensję. Nigdy bym się nie spodziewał, że doczekam takiego dnia.
- Jeżeli tyle wiesz, to wiesz też, dla kogo pracuję - powiedział uprzejmie Manton. - Dla Harry'ego Faulknera. - Traktuje mnie całkiem dobrze. Poza normalnym wynagrodzeniem, dostaję jeszcze dwa razy do roku niezłą premię. To w sumie więcej, niż mogliśmy sobie wymarzyć harując w starym "OneSpot".
- Kiedy byliśmy wspólnikami w interesie.
Manton odstawił szklankę i kiedy odezwał się, powoli odmierzał każde słowo:
- Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, Ben. Kiedy gliny zamknęły cię za robotę w Steel Amalgamated, zadusili nasz "OneSpot". Musiałem pracować dwa lata u Faulknera, by wygrzebać się z długów. Nie jestem ci nic winien.
Garvald uśmiechnął się.
- Wcale nie twierdzę, że jesteś.
Manton nie umiał ukryć zdziwienia. Stał za biurkiem unosząc
75
"Ć1ź ĆĆ
,,..
r af J, "SA1 0 Ćy Ć ".O
QU na myśl, usiadł, e jestem ci winien
rzucił je na księgę
ystko, co mogę dla
ast zapalił mu się
drugą whisky. Gdy
;hnął się kwaśno
dzi. Zanudzisz ją, ko, że nawet nie
ane legalnie?
apaliły się w jego
kasa - kasa ze
aem.
mton. - Może
arły się i wszedł
ona, ignorując
liarz, Brady.
go zagadywać
Wielki Irlandczyk był już w drodze ku drzwiom.
- Szuka mnie, aleja mam zamiar złapać inną rybkę. Złóż mu ode mnie ukłony, Fred. Ja się ulatniam.
Kiedy zniknął na końcu korytarza, Donner chciał puścić się za nim. Ale Manton chwycił go za rękaw.
- Niech idzie. Nie było go tutaj, jasne?
Siadł za biurkiem i zapalił papierosa. Chwilę później usłyszał na korytarzu głosy i do pokoju wpadł Brady, odsuwając na bok małego, czarnobrodego człowieka w smokingu, którego włosy ostrzyżone były przy samej skórze.
Ten stanął przed biurkiem Mantona z twarzą wezbraną gniewem. Zaczął mówić z silnym greckim akcentem.
- Wpadł jak szalony przez wejście służbowe, szefie powiedział, żywo gestykulując przed twarzą Mantona. - Kiedy próbowałem go zatrzymać, niemal złamał mi rękę.
- Nie słuchaj tego bufona - powiedział ostro Brady. - Chcę mieć Garvalda. Gdzie on jest?
Manton z pewnym trudem uniósł brwi.
- Bena Garvalda? Musiało ci się coś pomieszać w tym maleńkim móżdżku.
Jednym skokiem Brady obszedł biurko i nagłym szarpnięciem ręki postawił Mantona na nogi rozrywając jedwabne wyłogi kosztownego mokinga.
- Nie próbuj takich sztuczek, Manton. Byłem w alejce, gdy ktoś wpuścił go prywatnym wejściem.
Tylko na jedną sekundę Manton stracił nad sobą kontrolę. Rzucił zdziwione spojrzenie Donnerowi, a Brady roześmiał się szorstko.
- Czytam w tobie jak w otwartej księdze, Manton, ty świnio. Gadaj, gdzie on jest?
Manton wyzwolił się z uchwytu i zrobił krok w tył.
- Nie wiem za bardzo, o co ci chodzi, ale chcę najpierw zobaczyć twoją legitymację. Jeśli jej nie masz, to idź lepiej do diabła, bo zaraz zadzwonię po prawdziwych stróżów porządku.
- Nie boję się twoich pogróżek - powiedział pogardliwie Brady.
- Być może - odparował mu Manton. - A Harry Faulknera?
Ale Brady już przekroczył strefę, w której działanie było
77
m vu P . Sn - o
' zaa mod ool ĆW z
f"P.fm oqo - " "zsaz p
"auonn,,.. TOACsf-8
"Antn"
'nrfidn źi" - źs03 iznz
..0,, S'1:' °' p "S0 Ć
ozsądku nie była
dził. I, na Boga, lachnięciem ręki
o lewej, zapalił
lii na korytarzu
lekki, uprzejmy
12
Donner.
drzwi.
- Obok znajduje
:u. Wychodząc
Ćytarza. Pobiegł
w wejściowy ch.
tę farsę? - To
mu dać kilku
czy nie po to
ardła i Brady
l. Wtedy cała
ła, rozrywając
ał przez zęby.
ramię i w tej
zając kolanem
ano uderzyło
jant starał się
pić się ściany, JSJedy trzej mężczyźni stali w martwej ciszy, tłocząc się przy drzwiach, coś zaskrzypiało za ich plecami i z bieliźniarki wyłonił się Garvald.
- Robisz się na starość nieostrożny, Fred. - Pokręcił głową. Pamiętasz jedenaste przykazanie? Nie rób nic złego glinie, bo odpłacą ci stokrotnie.
Rozepchnął ich i zszedł po schodach. Na dole leżał Brady. Nogi rozwaliły się na stopniach w nienaturalnej pozycji, głowa i plecy były wciśnięte w ścianę. Krew zlepiała mu włosy i ściekała na twarz, zalewając oczy. Głowa poruszyła się lekko.
Garvald odwrócił się i spojrzał na Mantona, który zatrzymał się kilka stopni wyżej.
- Nie wygląda dobrze, Fred. Życzę powodzenia.
Otworzył drzwi i jednym szybkim ruchem znalazł się na zewnątrz. Gdy zamknęły się, Manton popchnął w dół stojącego obok Jango.
- Idź za nim. Jeśli go zgubisz, obetnę ci uszy.
Drzwi otworzyły się i zamknęły za Cypryjczykiem, a Manton ukląkł przy Bradym. Policjant podniósł powieki i spojrzał na niego.
79
z gardła doszerił Ć
Ć "Padł.? - "o"y K, " S" wyldto " &ew aEi.
""Ć""PodnioslMDoMe,.
r daapr.,:
"t M maić raST ~ PWedzial 2 ,,"
, Ć"c2łDoan~P,Ćc"
;Ćf:ĆĆ
Jesh te świnie z ratu PPoaiianć - .
,. Ć'° "Ćź "S." - J
a?5'"s=,":.:j
Ss3
S'23Ć""Ćsl
Porzucim2?0; gdy Bierny n, l
SSSsz]
wady ego. Stanfs y.T'"rieainośd rf,, Ć l oteo fc ° f
'Ć"S
Ćk. Krew trysnęła z nos
iczą Donner. - Pienvszy
sznaniom - powiedzia
oczy, Donner. Zabiłcf)
ólnie w to wdepnęliśmy. J
:ekł Manton. - Nawet j
udowodnić, to sami coli
Donner. - To jedynej
i Graigner's Wharf? To ]
dało na morderstwo
l. Wypadek, oto co jest
sjechał go i uciekł.
i gdzieś go potem
widział go poza nami?
- Na szczęście była
iły personel siedział
i zawołał mnie.
imy pozbyć się tego
tank's Yard. Potem
ając bezwładne dało
u, tuż przy głównej
gdy zamknięta.
Było to demne miejsce. Studnia między wysokimi magazynami, tktórc przeznaczono do rozbiórki. Większość z nich zajmowali śmiedarze. Cuchnęło stamtąd gromadzonymi od lat odpadkami. Szeroka brama otwierała się na wąską uliczkę biegnącą do głównej drogi.
Manton oparł się o mur, próbując schronić się przed deszczem. Dłonią przykrył papierosa. Sam był zdziwiony faktem, że nie odczuwał leku. Jeżeli już coś czuł, to podniecenie. To tak, jakby znów zaczął żyć, pierwszy raz od wielu lat. Na myśl o tym uśmiechnął się ponuro. Tak, 1 to by ubawiło Garvalda, nie ma co.
; Ktoś wszedł w alejkę od strony głównej ulicy i kroczył szybko po nierównym bruku. Echo stóp odbijało się o wysokie, ceglane mury. Manton cofnął się i czekał. Chwilę później Jango minął bramkę. Manton widział wyraźnie jego twarz oświetloną przyćmionym blaskiem gazowej lampy, która wisiała przy wejściu.
Zawołał cicho i Jango szybko cofnął się w jego stronę. Uważnie wpatrywał się w mrok.
- Co się dzieje?
- Brady nie żyje. Musimy się go pozbyć. Czekam na Donnera, ma, podjechać wozem.
Oddech Cypryjczyka stał się nagle świszczący.
- To niedobrze, panie Manton. Nie jestem pewien, czy chcę w tym maczać palce.
- Już siedzisz w tym po uszy, chcesz tego czy nie - odpowiedział brutalnie Manton. - A może chcesz, bym komuś przypomniał twoje wszystkie morderstwa? Przestań paplać brednie i mów, co z Garvaldem.
- Zatrzymał się w miejscu zwanym "Regent Hotel" na Gloyne Street. Nie dalej niż pięć minut drogi stąd, idąc pieszo. Zawszona dziura. Nie mają nawet nocnego portiera. Dyżuruje sama pokojówka.&
&&Rozmawiałeś z nią?
- Pewnie - zachichotał Jango i oczy zaświeciły mu w ciemnościach. - To dziwka, panie Manton, Znam to miejsce. Trzymają ją tam dla obsługi klientów. Wsuń jej jednofuntowy banknot pod pończochę, a da ci pięćdziesiąt siedem pozycji.
- Interesujące - powiedział cicho Manton. - A jak dalece
będzie chętna za dwadzieścia funtów?
- Cały drżę na samą myśl - odparował Jango.
( - Pranwtoy urlop
81
, w skun
?L:ĆĆ
Do to ź, " w
epĆĆe źo e y palessli' 2 w
Ć.. Ć3
s?0:"!
s?'!
s0? "
. s?. a /1
J01
rl?.
'
f go t
silnika i po chwili
zez główną bramę
z wozu wyskoczył
; go do tyłu i zjeż
;h, ale późna pora
ty miasto, Donner
i niego Manton.
Jt blisko klubu
kanton. - Brady
;ał się wcześniej
dwójny przejazd
tukiem biegła ku
cniej i w samo
zahamował na
rym asfalcie.
W tym miejscu
Ćczni z głównej
) Donnera.
ycil Brady'ego
ornymi siłami
a krew z jego
anton kopnął
ło Brady'ego.
rowrotem do
- Może należałoby go przejechać, albo coś w tym guście?
zapytał Donner. - Żeby lepiej wyglądało...
Gdy Manton wahał się, rozważając zalety poddanej propozycji, światła jakiegoś samochodu omiotły ścianę stojącego przed nimi budynku.
- Ruszaj - powiedział chrapliwym głosem.
Donner rzucił wozem na wstecznym i gdy skręcił kierownicą, tylne koła odbiły się od krawężnika. Ruszyli do przodu. Jedno koło podskoczyło, przejeżdżając po prawym bucie Brady'ego. Odjechali w pośpiechu, a za chwilę zza zakrętu wyłoniła się elegancka limuzyna.
- Nie chcę go mieć ani kroku bliżej - powiedział Donner, gdy szybko mijali przejazd i wjeżdżali w inną uliczkę.
- Co teraz, robiąc.
- Wyrzuć mnie i Jango na następnym skrzyżowaniu - powie
dział Manton. - Potem wjedź w Canal Street i wrzuć tę maszynkę w Graigner's Wharf. Nie ułatwiajmy im roboty. Spotkamy się w klubie. Załatw to szybko. Nie zapominaj, że musimy się jeszcze zająć Garvaldem.
- Nie mogę się doczekać tej chwili - powiedział Donner.
Naprawdę nie mogę.
Człowiek za kierownicą eleganckiego wozu nie wyglądał na
ubogiego, zaś siedząca obok dziewczyna z pewnością nie była jego żoną, co wysoce komplikowało sprawę. Spojrzał na leżące na środku drogi ciało wzrokiem zmartwiałym z przerażenia. Nerwowo rzucił okiem na cienie błąkające się po murach.
- A to świnie - odezwała się dziewczyna. - Nawet się nie
zatrzymali, Jej towarzysz przytaknął. Otworzył drzwi i podszedł do Brady'ego. Kiedy wrócił, był blady jak papier.
- Cała twarz we krwi. Myślę, że nie żyje.
- Więc lepiej zmykajmy stąd - powiedziała szybko.
Odwrócił się, a w jego oczach pojawił się strach. - Nie możemy go tak zostawić.
- Niby dlaczego? - odparła brutalnie. - Nie możemy mu
83
pomóc, to pewne r \
SSK
ose?
ustawiając za Przebne? ZaDafł 2W1SIC0 w gaze3
aldfe o tecy s - 0
p0 ili aało sTeT anlpy oweJ ę y 2 d
iy - J
o ślad ". T(tm)" r. a4l L aelBi iĆt"'l4
"s.sP.aS' 4
:?'.=:aa
astanawiał się co L ęJ chwl'h' 8 Palił mu się mai1 ni0 aotoD obi z tvni Ć Ć z ej st? usmi. i1 w ach u Ic. Byh p;en sp ni pr0, aie? dals część nocy. a zczył brw,, p,S aos Spoj n, J afo to być t.. Ją obfflyśhc n
rss
..sssJ
?wmo,ch modJitwach. (
Podała mu herbatę i stojąc nad nim, roześmiała się głośno.
- Co za dzień.
Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Kiedy skończył pić, cofnęła Ć{, by usiąść na skraju łóżka.
- Mogę zapalić?
- Proszę.
Wzięła papierosa, a Garvald podał jej ogień. Gdy nachyliła się wjego stronę, nylonowa sukienka rozchyliła się aż do talii. Miała pod ipodem halkę, ale nie nosiła biustonosza. Jej piersi były białe i jędrne. Gdy zapalał jej papierosa, chwyciła go mocno za nadgarstek. Garvald wsunął lewą rękę pod sukienkę i dotknął jej piersi. Poczuł, jak pod ! dotykiem jego dłoni twardnieje sutek.
- Nie masz ochoty? - zapytała miękkim głosem.
Odłożył zapalniczkę, wyciągnął jej z ust papierosa i zdusił go w popielniczce leżącej przy łóżku.
- Minęło dużo czasu - powiedział. - Ostrzegam, cholernie dużo.
Jej ręce objęły go za szyję, a on zsunął jej z ramion sukienkę nie przerywając pocałunku. To dziwne, ale cały drżał. Był jak młody dzieciak, który robi to po raz pierwszy. Miał wrażenie, że światło przygasa.
Położyła się na plecach i rozsunęła lekko nogi. Przyciągnęła go w swą miękkość i ciepło. Jednak jego ciało było jak z waty. Nie wiedząc czemu, znalazł się na podłodze, ona zaś siedziała na brzegu łóżka i patrzyła w dół na niego. Na kolanach trzymała zmiętą sukienkę, a jej nogi, które miał przed oczami, były najdłuższą i najpiękniejszą rzeczą na świecie.
Po drugiej stronie łóżka otworzyły się drzwi i wszedł Donner, Uśmiechał się, choć jego twarz wyrażała coś więcej i gdy otworzył usta nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Ruszył w stronę łóżka. Garvald próbował zerwać się na nogi, ale było za późno. Poczuł potężne kopnięcie butem. Krzyk dziewczyny był ostatnim odgłosem, jaki usłyszał, opadając w ciemność.
13
.Mick zapalił papierosa i przysiadł na brzegu stołu. Patrzył na Wilmę. Ta opróżniła szklankę jednym haustem. Wzdrygnęła się. Spojrzała na niego nieprzytomnymi oczyma. Płynące po twarzy łzy rozmazały makijaż.
- Muszę fatalnie wyglądać. Mogę jeszcze jednego?
- To twój dżin.
Sięgnął po butelkę i napełnił do połowy szklankę.
- Sprawy muszą naprawdę źle wyglądać, skoro próbujesz od nich uciec w taki sposób.
Szybko wychyliła dżin, odgarnęła włosy i chwyciła butelkę.
- Myślałam, że to mój mąż...
- Musisz o nim strasznie dużo myśleć.
- Nie pozbędę się go nawet, gdy go powieszą. - Roześmiała się nieprzyjemnie. - Opowiem ci, panie, o moim mężu. Opowiem wszystko, co można wiedzieć o Sammym Rosco. Niech go piekło pochłonie. Kiedy w 1945 wziął mnie z ulicy w Hamburgu i ożenił się ze mną, myślałam, że to cud. W tamtych dniach nie przestawałam się modlić. Miałam piętnaście lat, ale skłamałam, że jestem starsza.
- I co się stało?
87
sSSss" ..
'SSS?
dopowiedzieć - n eg0 zystJdeen?
oT SS .
r'0'" "noJadrK.'".
SSt0;0.
'.pSF1
T.si
. - Przy,aciel Bena? - Sn Ć k\wpleta
0 "p, " ala gapi?c - P
~ Kto, Wilao? Ją lanaB'
~~ Ocli 10 I/IA
W fai.S i8'. . to Sź, " toźu. - M6; Bo y.
~ To twardy facet. Powiedział m
Sfi
łomu. Do domu, :oju. - Miodowy
mu się ode mnie
[ę
ychodziło wielu, Imówić. Gdy raz
ełne róż, go?
Ćzetarła oczy.
i adres, ale J'a się
głowy. Musiała
nagle dodała
y'ego, co?
ck. Spróbował
stem kumplem
ona. - Kiedy
- Z niewyjaś
n mieście. Ben
październiku.
małą chwilką.
Wandsworth, ; się w pustą
- Parsknęła
owiedział im
- Mógłby załatwić ich wszystkich jedną ręką. - Uśmiechnęła się rozmarzona. - Ale gdy idzie o kobiety... - Potrząsnęła głową zamroczona alkoholem, łzy powoli pociekły po policzkach. Sięgnęła po torebkę. - Widzisz to? - Zamachała mu przed oczami pięćdziesięcioma funtami. - To od Bena. - Wracam do domu, rozumiesz? Wracam do domu!
- A co z Sammym?
Zaśmiała się pogardliwie.
- Ben dał mu dobrą nauczkę i wyrzucił za kołnierz.
- Miło z jego strony. - Nick podszedł do kominka i odwrócił się do niej plecami.
- Jednej rzeczy nie rozumiem. Dlaczego Sammy chciał załatwić Bena, gdy tylko ten wyszedł z Wandsworth? Wydaje mi się, że jest to zupełnie pozbawione sensu.
- Nie myślisz chyba, że robił to na własny rachunek, prawda? Urwała w pół słowa, ujrzawszy jego spojrzenie w lusterku zawieszonym nad kominkiem.
- Mów dalej, Wilmo - powiedział Nick odwracając się w jej stronę. - Na czyje zlecenie to zrobił?
Nagle przeczuła, że coś w tym wszystkim nie gra. Energicznie pokręciła głową.
- Nie wiem, nie pamiętam. Muszę już iść. Muszę zdążyć na pociąg. Chwyciła walizkę, ale Nick zagrodził jej drogę. Czy to Fred Manton? Patrzyła na niego. Wytrzeźwiała już niemal zupełnie. W głowie zaświtała jej jakaś myśl.
- Wcale nie jesteś przyjacielem Bena.
Przysunęła się bliżej wpatrując się uważnie w jego twarz. Nick wolno pokiwał głową.
- Zgadza się co do joty, Wilmo. Jestem z policji.
W jej oczach pojawił się strach i natychmiast otrzeźwiała. Chwyciła za walizkę próbując prześliznąć się koło niego.
- Nie zrobiłam nic złego. Nie możesz mnie tu trzymać. Muszę złapać pociąg.
Nick przytrzymał ją z całej siły.
- Dokąd poszedł Ben, Wilmo? Powiedz mi, a osobiście zawiozę de na dworzec, 89
Przez moment zdawało się, że odjęło jej mowę. Wreszcie
ku niemu wskazujący palec i wyrzuciła z siebie:
- Wiem już, dlaczego się tak bałam. Przypominam sobie, widziałam cię przedtem. Kiedy byłam dzieckiem i była wojna, mię kałam w Hamburgu. Miałam kuzyna, który wyglądał tak samo jak f Ta sama biała twarz, takie same oczy patrzące przez ciebie na wyt Pracował w Gestapo. Kiedy skończyła się wojna, tłum powiesił go i latarni, koło poczty, na końcu naszej ulicy.
- Ben - odezwał się Nick. - Gdzie on teraz jest, Wilmo? i tylko z nim pogadać. Nie zrobił nic złego, jak dotychczas.
- Możesz mnie przypalać rozżarzonym żelazem, a nie pisnę nan słówka. To jedyny mężczyzna, który potraktował mnie po ludzku, Nick wzruszył ramionami.
- To niedobrze. Znaczy to, że muszę cię zabrać do komisaria na przesłuchanie. Nie zdążysz na pociąg.
Jej twarz zrobiła się trupio blada, rozdziawiła usta patrząc nil niego głupkowato. I
- Ale, jeśli nie zdążę na pociąg, Sammy złapie mnie i ściągnie tuj z powrotem, l Wolno kręciła głową, a Nick powtórzył cierpliwie:
- Wszystko, co musisz zrobić, to powiedzieć, gdzie Ben zamierzał stąd pójść.
Dziwna rzecz, ale ona naprawdę tego nie wiedziała, zresztą wewnętrzna duma i jakaś moc, z której istnienia nigdy nie zdawała sobie sprawy, nie pozwalały jej zdradzić człowieka, który jej pomógł, Przełknęła łzy i zacisnęła usta.
- W porządku, ruszajmy na stację.
Nick odetchnął z ulgą i skinął głową.
- Dobrze, Wilmo, A więc na stacJę kolejową. Zbieraj się. Podrzucę cię moim wozem.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, potem chwyciła walizkę i przepchnęła się ku drzwiom.
- Wolałabym raczej jechać z diabłem.
Poszedł za mą ciemnym korytarzem, zeszli w dół po schodach i wydostali się na podwórze. Gdy minęła zaparkowany samochód, złapał ją szybko za ramię. t
90
zrie podnic
l sobie, gd
ivojna, miesz.1
; sam o jak ty. l
bie na wylot.
owiesił go na
Yilmo? Chcę
s.
! pisnę nawet
o ludzku.
komisariatu
patrząc na
ściągnie tu
n zamierzał
la, zresztą
ie zdawała
ej pomógł.
ĆPodrzucę
a walizkę
schodach
imochód, - Nie wygłupiaj się, Wilmo. Zawiozę cię tam w parę minut. Masz pociąg o zero dwadzieścia. Akurat zdążymy.
- Weź te łapy. - Odsunęła się. - Od tego miejsca idę sama. W świetle latarni jej twarz wydawała się żółta i pełna nienawiści. Angielska policja, Gestapo, cóż za różnica? Nie cofniecie się przed najgorszym, dopóki nie dopniecie swego. Mam nadzieję, że Ben Gamld rozwali ci łeb.
Tupnęła nogą, odwróciła się i odeszła. Walizka uderzała o nogi, wysokie obcasy stukały po pustym chodniku, ich echo gasło w oddali. Nick stał i patrzył w ciemność. Po chwili wrócił do minicoopera i odjechał.
Wysiadł z samochodu i wspiął się po schodach ku gładkim, białym drzwiom prowadzącym do wnętrza klubu "Eleven". Skulił głowę chroniąc się przed deszczem. Nacisnął dzwonek i spojrzał w stronę "Flamingo" bryzgającego jasnym światłem pośrodku nocy. Na tamto przyjdzie jeszcze czas. Obecnie nie było dlań ważniejszej sprawy, jak chwila spokojnej rozmowy z Sammym Rosco.
Otwarto drzwi i Nick przeszedł obok szwajcara ubranego w uniform. Znalazł się w niewielkim foyer wyłożonym grubym dywanem. Płaszcz odebrała młodziutka dziewczyna ubrana w czarne pończochy i niewiele więcej. Po chwili zbliżył się do niego siwy typ o wojskowej twarzy i uprzejmym uśmiechu.
- Karta członkostwa, sir?
- Nie mam, chcę tylko zobaczyć się z panną Ryan. Proszę
powiedzieć, że szuka jej Nick Miller.
- Osobisty przyjaciel, sir?&
&&Myślę, że tak można to określić. Nawet razem obrywaliśmy po głowie. Ten drugi zmarszczył brwi. Nick wyciągnął legitymację i rzucił ją na blat recepcyjnego biurka. - Proszę przekazać jej ode mnie ukłony.
Twarz mężczyzny wydłużyła się, sięgnął jednak po telefon i przycisnął guzik. Po paru chwilach szeptanej rozmowy odłożył słuchawkę na widełki. Gdy obrócił się znowu, na twarz powrócił przylepiony uśmiech.
- Panna Ryan zjawi się za moment, panie Miller. Może zechciałby pan zaczekać w barze? Zaraz zacznie się przedstawienie.
91
- Poradzę sobie - powiedział Nidc.
Przeszedł przez drzwi na końcu korytarza i stanął na sz
krótkich schodów prowadzących do zatłoczonej sali. Nad stc wisiał wąski podest, na którym tańczyły skąpo odziane dziewczyny
Wszystkie stoliki były zajęte. Gośćmi lokalu byli wytwornie ubrał panowie. Większość z nich miała przy sobie panienki, których klu zatrudniał wystarczająco wiele, by dogodzić wszystkim klientom.
Nick zamówił drinka i stanął w kącie zatłoczonego baru. Po ch zabrzmiał werbel i po podwyższeniu zaczął skakać gruby, łysy kor W ręku trzymał mikrofon.
Jego gwara była mieszaniną plugawych sprośności i insynuacji przeplatanych niesmacznymi dowcipami, które kierowane były zwykłej w stronę samych gości. Nie wydawało się jednak, by ktokolwiek na I sali zwracał na to uwagę.
Wreszcie komik usunął się na bok i zajął drugoplanową rol{ komentatora "wydarzenia wieczoru", na które, jak wskazywały brawa, czekała większość gości.
Była to banalna zabawa; słynne piękności w historii świata. Za każdym razem, kiedy komik ogłaszał imię, podnosiła się kurtyna na końcu sali i ukazywała podium, na którym uwijały się młode panienki odgrywające rolę Heleny Trojańskiej, Ewy w rajskim ogrodzie i tak dalej.
Wielokrotnie dziewczęta wyruszały na spacer po podeście, prezentując hojnie swe wdzięki w sposób, który lordowi Chamberlainowi z pewnością nie przypadłby do gustu. Przez cały czas konferansjer nie ustawał w prawie nieprzyzwoitych docinkach.
W półmroku, poniżej oświetlonego podestu jaśniały pełne zachwytu twarze siedzących przy stołach gości, a pełne pożądania ręce wyciągały się w górę, by uchwycić za nogę przechodzące dziewczę.
Przy ostatnim numerze wszystkim zaparło dech w piersiach. Zza kurtyny wyszła zupełnie naga kolorowa dziewczyna i zaczęła stąpać wolno, stawiając z rozmysłem kroki. Salę wypełniła cisza i jakiś lęk. Odwróciła się lekko i salę ogarnął mrok. Nagle między pośladkami dziewczyny zapaliło się światełko żarówki.&
&&Dziesięć tysięcy woltów - wrzasnął komik, a gdy włączono światła, sala tarzała się ze śmiechu.
92
Nick odwrócił się, by sięgnąć po drinka, i ujrzał stojącą od niego nie dalej jak o kilka kroków i przyglądającą mu się Molly. Miała gdzieś pod trzydziestkę, krzykliwie rude włosy, ubrana była w zieloną sukienkę, która dobrze podkreślała walory jej wciąż ponętnej figury. Na jej twarzy malowała się siła i odrobina lekceważenia. Kiedy jednak spojrzała w oczy Nicka i uśmiechnęła się, nie było w nich nic, prócz kobiecego ciepła.
- Minęło wiele czasu, Nick.
- Nawet zbyt wiele. - Wziął ją za ręce i ścisnął mocno. - Nie
było mnie przez rok; byłem na kursie.
- Słyszałam. Mówią, że teraz jesteś detektywem sierżantem.
- Zgadza się. W Sekcji Centralnej. Pozwól, że postawię d drinka.
Pokręciła głową.
- Nie tutaj. Tu jest wyłącznie dla frajerów. Zresztą, sprzedajemy
im mamę trunki. Chodźmy do mego biura.
Zaczęła torować sobie drogę między stolikami, tu i tam zamieniając słowo. Wreszcie wspięła się po paru stopniach obok sceny i przeszła przez drzwi z napisem "Wstęp wzbroniony". Za nimi znajdowała się chyba garderoba. Przeszli przez nią i stanęli przed następnymi drzwiami. Molly otworzyła je i znaleźli się w małym, raczej skromnie urządzonym pokoju z szafami, biurkiem i kilkoma telefonami.
Otworzyła barek i wyciągnęła butelkę whisky. Napełniła szklankę.
Podała mu ją z lekkim uśmiechem.
- Irlandzka, destylowana. Pamiętam, co lubisz.
- Nie nalejesz sobie?
- To czysta trucizna. W życiu nie spróbuję jej po raz drugi. Uśmiechnęła się. - Zresztą, za bardzo człowieka rozkłada. Z ciekawością rozejrzał się po pokoju i potrząsnął głową.
- To jakoś nie w twoim stylu.
- To moje biuro - powiedziała spokojnie i usiadła na krześle za
biurkiem. - Wyłącznie do interesów. Czy nie po to tu jesteś?
- Czytasz we mnie, jak w otwartej książce.
- Powinnam to umieć. Znam cię wystarczająco długo. - Zachichotała. - Pamiętasz, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy? Byłeś młodym adeptem wydeptującym chodniki. Ja zaś byłam adeptką
w innym zawodzie.
- Druga w nocy i deszcz, że psa z domu nie wygonisz.
93
- Oboje mieliśmy dosyć, więc wzięłam cię do siebie. - Roześmiała się. - Myślałeś, że jestem nierządnicą w każdym calu.
Potrząsnął głową, i
- Nigdy tak nie myślałem, Molly. Naprawdę nigdy, Zapaliła papierosa i kiwnęła się w tył na krześle.
- Czego chcesz, Nick?
- Na początek Bena Garvalda. Nie widziałaś go dzisiejszej nocy? Wydała się szczerze ubawiona.
- Czy widziałam Bena? O ile wiem, nadal odsiaduje wyrok.
- Już nie. Wyszedł wczoraj. Podobno wrócił tutaj i szuka Belli. Molly roześmiała się nieprzy]'emnie.
- Mam nadzieję, że ją znajdzie.
- Nie lubisz jej zbytnio?
- Nie jest godna czyścić mu butów. Natomiast Ben jest na czele mojej listy. O, to twardy facet - twardy jak stal, ale gdy chodzi o kobiety...
Westchnęła, twarz jej złagodniała. Nick powiedział:
- Więc stoisz po jego stronie?
- Powinnam tak powiedzieć. Kiedy przyjechałam z Irlandii, miałam osiemnaście lat i byłam całkiem zielona. Nie znałam się na tutejszych obyczajach. Zanim się połapałam gdzie jestem, już byłam pod pantoflem u jakichś szumowin, którzy zrobili mnie na czysto. Wyciągnął mnie z tego Ben Garvald. Tak za nic, gratis. To jego słaba strona - nie może się oprzeć i nie pomóc kobiecie, która znalazła się w kłopotach.
- W porządku - powiedział Nick. - Więc nie widziałaś go tej nocy?
- Tak się złożyło, że nie. Czy Bella złożyła skargę?
- Coś w tym guście.
- Stara krowa. Wiem, gdzie chciałabym ją spotkać.
Nick postanowił zmienić temat.
- Może jest tu przypadkiem Sammy Rosco?
Skinęła głową.&
&&Pracuje piętro wyżej. Nie mów mi, że i jego szukasz.
- Tylko kilka pytań. Normalna procedura. Możemy tam zajrzeć? Wzruszyła ramionami.
94
- Nie widzę przeszkód.
Wyszli z biura, przeszli korytarzem i zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi informacją "Sekcja Zdrowia - tylko dla członków klubu".
- Nowa nazwa dla starej rzeczy - powiedział Nick, ale przemilczała jego uwagę. Otworzyła drzwi i weszli do środka.
Ruszyli cichym korytarzem. Za wahadłowymi drzwiami znaleźli się w wyłożonym kafelkami pokoju tonącym w kłębach pary. Przed nimi wyłonił się gruby i raczej mało przystojny jegomość w średnim wieku, owinięty tureckim ręcznikiem. Towarzyszyła mu młoda dziewczyna ubrana w biały, nylonowy fartuszek. Weszli do jednej z kabin i zasunęli kotarę.
Pokój był pocięty szeregiem podobnych do siebie kabin, a kotara jednej z nich była nie dość dokładnie zasunięta. Gdy Nick mijał ją, rzucił do środka przelotne spojrzenie i zobaczył innego podstarzałego grubasa leżącego na kozetce, podczas gdy młoda dziewczyna masowała jego ciało. W panującym upale długie czarne majtki zdawały się jej w zupełności wystarczać za całe odzienie.
Gdy Molly otwierała przed nim drzwi do wyjścia, uśmiechnęła się i powiedziała:
- W pełni zgodne z prawem, Nick. Wszystkie dziewczyny mają dyplom ukończenia instytutu kultury fizycznej i masażu w Londynie.
- Ciekawy instytut.
Pokój, w którym się teraz znaleźli, był wyłożony białymi kafelkami. W jednym rogu stała kabina z prysznicem, na środku ustawiono obity ceratą stół. W kącie siedział Sammy Rosco i czytał gazetę. Ubrany był w biały podkoszulek i szerokie spodnie.
- Bardzo dekoracyjny strój - powiedział Nick. - Co on
właściwie robi?
Rosco spojrzał spode łba marszcząc brwi, odłożył gazetę i podniósł się z krzesła.
- Kim jest ten śmieszny facet, Molly?
Nick zwrócił się do niej szybko.
- A teraz mogłabyś zostawić nas samych.
- Hej, chwileczkę - zaprotestowała zdumiona.
- Powiedziałem, zostaw nas samych. - iego gos zabrzmiał
95
twardo i był ostry jak brzytwa. Odwróciła się i wyszła pośpie z twarzą czerwoną od gniewu. Nick wyciągnął swą odznakę.
- Nie mam za wiele czasu, odpowiadaj więc krótko, Rc
Wynająłeś dwóch facetów, by wczoraj rano napadli na Bena Gs gdy opuszczał Wandsworth. Mów, dlaczego?
Rosco spojrzał mu przez ramię oczyma schwytanego zwier
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Nie traćmy czasu - powiedział zmęczonym głosem Nick.
Widziałem się z twoją żoną. Opowiedziała mi o tym, co się wyć u ciebie w mieszkaniu i jak Ben Garvald cię załatwił. palcem świeżego siniaka na lewym policzku Sammy'ego. być dobry kowboj.
- A to parszywa suka. Doczeka się, niech tylko złapię ją w swe ręce. Będzie żałować, że w ogóle przyszła na świat.
- Będziesz musiał długo czekać na tę okazję - powied
Nick. Jakieś dziesięć minut temu wsiadła do londyńskiego poda Sam ją odwiozłem. - Uśmiechnął się czule, - Pojechała do domu Sammy.
Rosco oszołomiony potrząsnął głową.
- Nie mogła tego zrobić. Nie miała pieniędzy.
- Garvald zatroszczył się o to. Mile z jego strony, prawda? Rosco wymierzył w Nicka potężny cios. Z jego gardła wydobył si(I krzyk nabrzmiały wściekłością. Ale Nick nie miał żadnych kłopotów, by uchylić się przed uderzeniem. W pamięci stanął mu obraz Wilmy. Zrobił szybki ruch i lewym sierpowym grzmotnął Sammy'ego poniżę) l pasa, zaś prawą rękę skierował na spotkanie pochylającej się twarzy, f Posypały się zęby. Rosco poleciał w tył, runął na obity ceratą stół i osunął się na wykafelkowaną podłogę.
Leżał i jęczał, krew ściekała na biały podkoszulek. Nick przykucnął.
- To. za Wilmę, Sammy. I nie próbuj wnosić żadnych skarg
o pobicie. Zaprowadzi cię to donikąd, możesz mi wierzyć. Nie masz szans po tym, co zdążyłeś już zebrać w swoich aktach.
Gdy wstał, otwarły się drzwi i weszła Molly.
- Potknął się i upadł - powiedział Nick. - Lepiej zorientuj się, czy nie ma tu gdzieś lekarza.
Spojrzała mu twardo prosto w oczy.
96
pospiesznie
Ikę.
tko, Rosco.
la Garvalda, zwierzęcia.
sem Nick.
się wydarzyło
, - Dotknął
i. - To musi
?ię ją w swoje
- powiedział
iego pociągu.
ała do domu, prawda?
la wydobył się
ych kłopotów, obraz Wilmy.
ny'ego poniżej
cej się twarzy.
ity ceratą stół
,ck przykucnął.
żadnych skarg
rzyć. Nie masz
ej zorientuj się, - Nie wracaj tu, Nick. Nie przychodź już nigdy jako przyjaciel. Chcę wiedzieć, na czym stoję.
CłŻ tO takiego? powiedział. Mur Berliński? Ja z jednej
strony, a ty z drugiej?
- Coś w tym rodzaju.
- Rób, jak chcesz. Do zobaczenia.
Przecisnął się obok niej, przeszedł przez kabiny i korytarz. Buty tonęły mu w grubych dywanach. Dziwne, ale jakoś nie czuł żalu. A tak naprawdę, to jego myśli zaprzątała już całkiem inna sprawa.
Czysta ciekawość zaprowadziła go na schody wiodące do "Flamingo". Oczywiste, że Manton może wyprzeć się jakiegokolwiek udziału w napadzie na Garvalda po jego wyjściu z Wandsworth. Wyparłby się też tego, że widział się z Garvaldem, nawet jeśli byłoby inaczej. Może jednak warto rzucić na niego okiem.
Manton był właśnie w sypialni swego prywatnego apartamentu, gdzie pośpiesznie zmieniał przemoczone ubranie. Zadzwonił telefon. Wysłuchał tego, co mówił człowiek na dole. W końcu przytaknął.
- Zaprowadź go do frontowego biura. Będę tam za pięć minut. Ubrał się szybko w białą, czystą koszulę i ciemne ubranie spacerowe. Umysł pracował na przyśpieszonych obrotach. Detektyw sierżant Miller? Jakiś nowy. Na pewno nikt z tych, o których słyszał, że pracują w Sekcji Centralnej. Czego może chcieć, co go przyniosło? Jedyną pocieszającą myślą, jaką unosił ze sobą z pokoju, było to, że nie może to mieć nic wspólnego z Bradym - mieli na to z pewnością za mało czasu.
Nick przyglądał się wiszącej na ścianie historycznej mapie Północnej Anglii. Kiedy wszedł Manton, obrócił się ku niemu i uśmiechnął uprzejmie.
- Pan Manton? Przepraszam za kłopot, sir. Nazywam się Miller. Detektyw sierżant, Sekcja Centralna. Staram się znaleźć pańskiego znajomego, Bena Garvalda. Mam powody podejrzewać, że powrócił dziś do miasta i pomyślałem, że mógł chcieć skontaktować się z panem.
Manton postanowił grać szlachetnego, ale i przebiegłego businessmana.
7 - PntTwicy urlop
97
"Ćte. °źv. co
sS?puu
rybyKu l
i s:'at c - MJ
wwswl
KPrawe Bena?Ć"'Ć "W3. A Wp, ~ P"źafaiai Nirt, "s;;"
S wlaiaałaB l
S
; T,1" " ", up.j
s r
telrf0 ĆĆ i:s:oc2y A'-1
p~Ja wyca a Ć
się dzieje, wiedziałem
ile. - Mam
edł tu przez
ział Nick.
i pan pomóc
m nawet, że
anu sprawiał
i odwrócił do
dla pana?
) pan o niego
się uprzejmie
smat.
hwilę Manton
j. Chwycił za
14
Dom Harry'ego Faulknera stał przy St. Martin's Wood, w dzielnicy ekskluzywnych rezydencji, niedaleko domu Nicka. Był to późnowiktoriański pałac odgrodzony od drogi kilkoma akrami gruntu. Wszystko wokół niego zalane było światłem, zaś na drodze dojazdowej stało tak wiele samochodów, że Nick z trudnością znalazł miejsce, by zaparkować.
Wspiął się po szerokich schodach i stanął w portyku. Zadzwonił, ale nie doczekał się odpowiedzi. Po chwili spróbował nacisnąć ozdobną klamkę z brązu. Drzwi otwarły się przed nim i wszedł do środka.
Dom zdawał się przepełniony ludźmi. Hali był ich pełen, a na wszystkich stopniach klatki schodowej siedziały pary. Większość ze szklankami w dłoniach.
I każde łóżko zajęte, pomyślał z niesmakiem.
Zdjął kapelusz i płaszcz, powiesił je na przenośnym wieszaku w portyku i zaczął przepychać się przez tłum w stronę dziwnie znajomego dźwięku pianina, któremu akompaniowała perkusja.
Znalazł się przy wejściu do długiego, wąskiego pomieszczenia, 99
oskrzydlonego po obu stronach francuskimi oknami wybiegaj na taras.
Podłoga lśniła ślicznie wypolerowanym parkietem, z pewn
przeznaczonym do tańca. Pokój był nie mniej zatłoczony niż hali. J
Chuck Lazer siedział w kącie sali naprzeciw baru. Nick zamieci właśnie ruszyć ku niemu, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Obrócił! szybko.
Stał przed nim wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po trzyA' tce. Na twarzy błąkał się uprzejmy uśmiech. Ubrany był w smok który musiał mu szyć ktoś naprawdę dobrze znający swój fach. Je haczykowaty nos i zimne oczy nakazały Nickowi mieć się na bacs
- Widziałem, jak pan wchodził, sir. Czy mogę panu w
pomóc?&
&&Aż kim mam przyjemność?
- Craig, szef służby pana Faulknera.
Nick opanował śmiech.
- Chciałbym widzieć się z panią Faulkner. Wie pan, mógłbym ją znaleźć?
- Jest raczej zajęta, sir. Czy to coś ważnego?
Nick wyciągnął swą odznakę.
- Myślę, że przybiegnie tu, gdy dowie się, kto na nią czeka. Uśmiech zniknął, spojrzenie stało się jeszcze bardziej zimne niż ł dotąd.
- Jeśli pan pozwoli...
Nick poszedł za nim przez tłum zebrany w hallu. Craig zatrzymał się przed drzwiami, które otworzył wyjętym z kieszeni kluczem.
- Pracownia pana Faulknera, sierżancie. Jeżeli zechce pan tu f zaczekać, poproszę panią Faulkner. Powinna być w kuchni, gdzie pilnuje przygotowań do kolacji.
Był to miły pokój, od podłogi do sufitu wypełniony książkami. W pobliżu adamowego kominka stało wspaniałe biurko wykonane z orzechowego drewna, w rogu barek troskliwie dopasowany do wystroju wnętrza. Od ciężkich welwetowych zasłon po perski dywan ścielący się na podłodze, wszystko było tu doskonałe. Zbyt doskonałe. Wyglądało to tak, jakby ktoś sprowadził firmę dekorującą pomieszczenia i polecił zrobić pracownię ściśle według wzoru z katalogu.
100
Vie pan, gdzie
L nią czeka.
dziej zimne niż
Craig zatrzymał
i kluczem.
zechce pan tu
v kuchni, gdzie
iony książkami.
urko wykonane
lopasowany do
o perski dywan
Zbyt doskonałe.
rującą pomiesz
z katalogu.
Wyjął papierosa z pudełka. Były tam papierosy tureckie i amerykańddekolejny anachronizm. Podszedł do półek. Już na pierwszy rzut oka książki wydawały się stać tak, jak je ułożono po wypakowaniu ze tkrzyń. Wziął jedną do ręki, przyjrzał się jej i uśmiechnął: nawet kartki me były porozcinane. Właśnie zdążył wstawić ją na miejsce, gdy
otworzyły się drzwi i weszła Bella.
To było niewiarygodne. Nie postarzała się nawet o dzień i \v niczym
nie różniła od tego miłego kodaka, którego podziwiał jako mały chłopak, kiedy kręcił się na rogu Khyber Street, by zobaczyć, jak idzie
ulicą.
Oczywiście, jej ubranie było o wiele kosztowniejsze. Czerwona
suknia na pewno kosztowała Faulknera całą paczkę, a diamentowa
broszka na szyi wyglądała na prawdziwą.
Ale to były tylko nieistotne szczegóły. Miała włosy tak samo
czarne, oczy tak samo świecące, usta duże i pełne. A kiedy podeszła, by go przywitać, wciąż była w niej owa magia ze starych lat, coś, co trudno mu było określić. Jakaś doskonała, głęboka wrażliwość, która przyciągałaby do niej mężczyzn nawet wtedy, gdyby posiwiały jej włosy.
- Miller? - odezwała się. - Nick Miller? Czy my się znamy?
- To było dawno temu - powiedział. - Przy rogu, niedaleko waszego starego domu na Khyber Street. Moja matka miała tam sklep. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, który wypłynął na wierzch, jak
bańka powietrza z wodnych głębin.
- Tak, przypominam sobie. Jesteś bratem Phila Millera. Spotkałam go na przyjęciu w zeszłym tygodniu. Opowiadał mi o tobie.
- Dziwi mnie, że wspomniał o mnie w towarzystwie.
Sięgnęła po papierosa z pudełka, a on podał jej ogień.
- Więc teraz jesteś detektywem sierżantem? - Pokręciła głową. A ja, gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie widzę te telewizyjne sklepy Phila. To nie ma sensu. Dlaczego nie pracujesz razem z nim?
- Phil ma dryg do robienia pieniędzy - uśmiechnął się Nick. Ja mam czarne talenty. W każdym razie, jestem rodzajem cichego
wspólnika.
- Czy nie jest to przypadkiem niezgodne z prawem, jakoś
nielegalne? Mam na myśli, dla policjanta.
- Na takie tematy się nie rozmawia. - Rzucił papierosa do
101
kominka. - /v, "T'?
ntó""z? Wedziah o,"oai., h"'0"
S;S? te
- Ditcago X"''Ć (tm)"tai pro!Bla'"Ćyl
h t
T. 4.
- Raczej boi się n Ć ę arzyć' f i
S.-2';"'S:;S;S"ź. - J.
Ć"'SĆ
'
Papieru Ćną hst nieS' wysunęła ad? i
" d°i. Byr02000" służbow
- wet d 1 m0 Jasno: rty Nosfl datę spJd
o ewSLTre.T /w ~
' dy go dos? ewlflneJ adoo gł s
w tej niewinn Ć r zue t
go dostałaś? ewlDneJ adomości.
- Przedwczoraj.
e pokazałaś go mężowi?
?
cz. Ben niĆęnawetpok zrob ro?M02e "gole się n,c
- ° s ssmi krz ze wz81ędu na stare po
102
Zaśmiała się.
- Zdaje się, że to raczej zmartwienie Jean. Może byś z nią pogadał?
- Bardzo chętnie.
- Zobaczę, czy udami sieją odnaleźć. Może być jeszcze w kuchni. Pomaga mi w przygotowywaniu kolacji. Nie możesz ufać tym dostawJ oan, jeżeli cały czas nie patrzysz im na ręce. ( Drzwi zamknęły się za nią i Nick przysunął się do kominka. Oparł jedną nóg? na wypolerowanej żelaznej kracie i patrząc w ogień myślał o Benie Garvaldzie. Po raz kolejny otworzyły się drzwi.
Istnieją w życiu okoliczności, które wywołują nieodwołalne skutki, niszczące wszystko do tego stopnia, że potem nic już nie jest tak, jak przedtem. Nick Miller został schwytany w taką właśnie bezczasową chwilę w momencie, gdy odwrócił się od ognia i spostrzegł stojącą w drzwiach Jean Fleming.
Nosiła buty na wysokim obcasie, ciemne pończochy, prostą suknię z czarnego jedwabiu sięgającą powyżej kolan i odsłaniającą nagie ramiona. Gdy tak stała w progu i patrzyła na niego, był w niej jakiś przemożny spokój i obojętność.
Wydawało się, jakby na coś oczekiwała. Nie można powiedzieć, by była piękna. Ciemne włosy, przycięte przy samej skórze, nadawały jej raczej chłopięcy wygląd, a ziemista twarz irlandzkiej wieśniaczki ujawniała przede wszystkim siłę. A jednak nigdy w życiu nie odczuwał tak nagłego i nieodpartego pociągu do kobiety.
- Już się kiedyś spotkaliśmy - powiedziała.
Skinął głową.
- Dawno temu.
Podsunęła się bliżej, a on ujął jej dłonie. Zadrżała.
- O czym myślisz?
- Że chciałbym cię stąd zabrać - w tej chwili - gdzieś w zaciszne miejsce, gdzie nikt by nam nie przeszkadzał.
- Jest takie miejsce?
- Tylko w snach.
Roześmiała się niepewnie, uwolniła dłonie i sięgnęła po papierosa. Podsunął zapalniczkę. Uśmiechnęła się.
- Wydawało mi się, że jesteś o jakieś dziewięć lat starszy, kiedy po raz pierwszy się w tobie zakochałam.
103
źosn o nrr, 1
"Ć Ć0 fef", Ć ĆĆ' "Ic WPOd
ĆĆĆoo',.op,"
"r:
. J"" ĆA.
Ć IUA"? z ou po , .q
"r
~WN'ĆBPĆ"lot'~ ",., Ć, ""o."
F'°8'" ?0,0 Ć' ""W0 K"? TO "'
łtf"6aB'2i." " °
Ćp?; ""r
'T01'.,'"
"Potfo-1,.92 proa . "M
Skinęła głową.
- Bella nie chciała, zrobiłam więc to za jej plecami. Wciąż jeszcze nie ma pojęcia o tym, że Harry wie. Właśnie dlatego nie byłam do końca szczera wobec inspektora Granta. Pomyślałam, że wystarczy jeżeli policja weźmie go na rozmowę, gdy Ben wróci do miasta. - Co powiedział Faulkner, kiedy opowiedziałaś mu o liście?
- Śmiał się tylko. Powiedział, że zawsze może zagwarantować S Belli opiekę. Dodał, że martwię się bardziej o siebie samą niż o Bellę. ! - A nie jest tak?
- Chyba tak, jeśli mam być szczera. Jeżeli Ben teraz wróci, narozrabia i policja go zamknie. Bella otrząśnie się ze skandalu w tydzień. A mnie to zniszczy.
- Masz na myśli szkołę?
Skinęła głową.
- Już widzę artykuły w gazetach: Dyrektorka szkoły i jej szwagier zwolniony po dziesięcioletniej karze więzienia za napad z bronią w ręku. Urządzą sobie niezłe polowanie.
- Zdaje się, że szkoła wiele dla ciebie znaczy.
- Oakdene? - Zaśmiała się. - Ona nawet nie jest moja.
A przynajmniej nie całkiem moja. Kiedy panna Van Heflin odchodziła niespodziewanie na emeryturę i zaproponowała mi kupno szkoły, nie miałam wystarczającego kapitału.
- Faulkner nie mógł d pomóc?
Drgnął jej mięsień na lewym policzku.
- Nie potrzebuję tego rodzaju wsparcia. W każdym razie nie od niego. Panna Van Heflin zaproponowała mi spłacanie procentów z rocznych dochodów przez określony umową czas.
- I rzecz posuwa się do przodu?
- Jeszcze pięć lat i szkoła będzie moja.
Jej twarz promieniała dumą. Uśmiechnął się.
- Masz za sobą długą drogę z Khyber Street.
- To samo powiedział inspektor Grant. - Roześmiała się.
Mamy ją za sobą oboje.
Wziął ją za ręce i ścisnął mocno.
- Chciałbym lepiej cię poznać, Jean. O wiele lepiej.
Przytuliła się do niego i delikatnie dotknęła jego twarzy.
105
r Ć:.wftd;tfnĆ
"(r)9B ttn v Mróz 3fc,"" Ć/Ć.,'ĆJ1
°P 1P28ź ps,,'
f PO,,' "a"b., l Ć ź f'0''?''"wo0'' °P
ipfcd.
o.,,;ĆBfISS8°op:B'
..v..rrro
"" B Ćerracr 7 - ""łsaf ari.T - Ć ĆĆĆl"f
"''tf Z AIOJS dTprf Ć ĆĆN noion nn v, ossf2 j." " Ć( TOt w
N Ć " o
Ć "Ć"..s
Amerykanin potrząsnął głową i otarł ręką pot z czoła.
- Potrzeba mi czegoś mocniejszego niż najmocniejszy drink, Generale, i to mnie boli.
- Rozmawiałem dziś wieczór z twoim lekarzem - powiedział
ostrożnie Nick. - Myśli, że jest dla ciebie szansa.
- Zawsze tak mówią.
- Nowa metoda - powiedział Nick. - No, nie całkiem nowa, ale leczenie skutkuje.
- Z czym się to wiąże? Z odstawką?
- Przy wsparciu lekiem, który nazywa się amorfina. Chroni przed symptomami odstawienia narkotyku i gasi głód normalnej dawki.
- Zbyt pięknie to brzmi, by mogło być prawdziwe.
- Jak się na to złapałeś?
Lazer wzruszył ramionami.
- Rodzaj nieodpowiedniego przyjęcia i zbyt wielkie pijaństwo. Ktoś dał mi porcję dla zabawy i wpadłem. Tak to wygląda.
Spoczywająca na pianinie ręka Nicka zacisnęła się w pięść tak silnie, że kostki zrobiły się białe. Lazer uśmiechnął się.
- Wiem, Generale, czuję dokładnie to samo. - Nagłym ruchem zerwał się z krzesła. - Posiedź tu kilka minut, zgoda? Muszę wziąć swoją działkę.
Przecisnął się przez tłum w kierunku drzwi obok baru. Nick usiadł, skinął na basistę i człowieka przy perkusji i zaczął grać dowolną przeróbkę "St. Luis Blues". Właśnie wchodził w refren, gdy powrócił Lazer. Zaczął zwalniać, ale Amerykanin pokręcił głową, usiadł przy nim na brzegu taboretu i włączył się do grania.
Dźwięk narastał proporcjonalnie do przyśpieszanego tempa. Lazer świetnie wyczuwał długość każdej przerwy, a Nick wtórował mu na niskich klawiszach. I nagle coś zaczęło żyć w tej muzyce. Coś zupełnie innego, co sprawiło, że kilka par na parkiecie zatrzymało się w zdumieniu i przysunęło w stronę pianina, gdzie po chwili zebrał się spory tłumek przyciągany czymś, co było namacalną rzeczywistością, jak samo życie.
Nie zmieniając tempa, Lazer przeszedł do "How High the Moon" i Nick, wyzwany przez cudowną frazę, zaczął grać rytm, który zachwycił Amerykanina. Cmoknął z zadowolenia i odchylił w tył głowę.
107
sS.ass,. Ć".ź. 71
Ć ""ĆS's~"i&v'"SiKiy"i
:'=':lĆ&"ĆsĆaf3
":'ĆS5
1ef
15
chociaż Nick nie spotkał się nigdy z Harrym Faulknerem osobiście, widział go wielokrotnie. Wiedział też, że jego brat spotyka go raz po raz w klubach, gdzie bywają miejscowi bogaci businessmeni.
Powszechnie szanowany businessman o szerokich zainteresowaniach, filantrop, sportsmen, przewodniczący kilku towarzystw dobroczynnych. Oto wizerunek, o który zabiegał. Harry Faulkner przebył długą drogę ze slumsów za" rzeką, gdzie po raz pierwszy ujrzał światło dzienne. Teraz obnosił się ze swym bogactwem, by wszyscy mogli się nim zachwycać tak, jak musieli podziwiać zawsze świeżą gardenię noszoną w butonierce, jego dom na St. Martin's Wood, jego wozy czy prześliczną młodą żonę.
Cały swój majątek i swą pozycję społeczną zdobył na drodze łamania prawa lub przynajmniej stosowania go do własnych celów. Przez całe życie pracował na pograniczu przestępczego podziemia, używając swego umysłu do tego, by inni robili to, czego on sam robić nie chciał. Był zawsze tak bardzo ostrożny, że cokolwiek złego się stało, nigdy nie dotykało to Faulknera.
109
BKWZ JSIDfplBJ 03[1SJOZS (JBdpO - WOWiTS WSfl 3TZpŻq 3]f 9:(odop[ Az.iodsXzJd i feini Ais iAia(z pfBAJBO usg aż5rs ioq sra wsd OIAY y Ć3]ozs fafOAs o 01vaAuui mzoio o 39]sAva yeuod 3i(\J - Ć.raintpiBJ psrzpaiAod - arJzom inappc
ĆBMBJds fof 01 gzirsin BUO
ĆAEJds q3iOMS aro po BSfSfBp z
BSOO OTOLCzJi gBJłod ara pyaiSBAZs Biazjrd BI ażrca OJ3[A.y
ĆAuBJds fa? fapo Binai vu typg z SMOOIZOJ feioJ marin aiosAY
- Ć3fS3ZJ3[ BC AY 5is pfA'q33ZJd i BTinisn oSauJoaJs op BSOJarded (tc3fi3A va3tuszffzsvmBU z JamfpBJ - ĆafnirBnis ażars azsar ĆizpaiMod - BOJoqX
Ćtnaq3BdBZ caXnrBZJB}Aod3Tn fafżts {BAoafap yii i Bnosaiuref X3[sn[A qXq OJ, Ćtnap[Jntq ez jfpBisn aniMocod i 33rnBp[zs rAoyiJ poj
Ćapsrnnd od lyind af afnzrrBaJ
zBJał i BireoiapnaS Xq33o anpsAzsAi totfeJaiABZ łisii ntn (AZOJA sop[ ażaroazBJA żrs ołisoupoAfwosop iXqz Xg ĆMoaXzB?Btn qozsd3f z sałCtopi A X5fsrqA feJqop o33ołfnaiBppJ so3o3[ BU ppfe[gX/A "BpBts ara Bqon feiaprŃa feinreSfnsni 3ruinrosqB z B3prup fBMOAuas 1 Ćó3BM.n 3iqais Ba ŃBOJAZ qApAB&r z anmsAtt oofefezoJBisXM q Aopnfirein po prnrdg Ćvni3o ruprrino AI o3a)feao(d 3p3iM.s A BAi3[sŃod Binzso3[ aizpozJd m wm/AOSd i o3afXpBS3ZJd f3iinXqz z3q 3npoaioofoJs 30000nioXz A (BizpMi 3f3i 3T3pfAognroaB qozsf3ni3idfen z n3p3f 3iqos vu {BIJV Ćru[JBq op fp3zspod J3COfpiBJ Bcyn rzp3MB.nf Bn n7B,reXzJd
ĆBsppireiJi 3zsoJdBUI ired r(S3f
X3[srqA. 3q 3zov eup BO izp3iMod sXq 03
iyJN łBIZpa.IAlOd - 3pMBJdBJsJ 'ax3iBJq anoAYi z BJfoS A Wjnpt A nrBAiXJ{)araBzsŃs 3rqoi o 3]9]/ (!,yiN S3iS3f Xi OJ, , Ćqo3itasn 3rs ftABfod ZJBM; o33f B Ć3rnB}rMod BO 33f3J
fefe8BpAttBSfJn BZZ fp3ZSXM r fBISM. J3IIplBJ BfBCTrOZ TBJ
'psonioA/z T Ńis qosods SI'S(E[ M.
Ća y(pABpOp XsOfM 3AltS ł3AB "IBI 3JBd )BIS3rZpOS3ZS 3fOAS ll3[JB3[
l pgiMZp nptui oż3zs3[3iAi z3q AJOi3[nłsoJZA o3aiirp3Js airzzszani (ad3J tn3r3[Jnrq BZ oSaotezpars fXzoBqozfpazsAi ytJsJ Xpo
gąjąc z lekka prowincjonalnym akcentem. - Potrafię dbać o swoje fpiawy. Jeśli Garvald jeszcze o tym nie wie, to czas, by się o tym
przekonał.
- Interesujący punkt widzenia. - Nick skosztował swego Jamiesona. - Ktoś usiłował dać Benowi nauczkę pod Wandsworth, gdy zwolniono go wczoraj rano. Z teQQ m\\V
dobrze potłuczeni.
- Takie rzeczy zawsze mogą się przydarzyć - powiedział z ironią Faulkner. - Wszystko, czego potrzeba, to odrobina mgły i już wszystkie szumowiny w mieście próbują się na coś załapać.
- Dziwnie brzmi to, co pan mówi - powiedział Nick. - Przecież nie mieliśmy tu nawet śladu mgły, zaś rzeczywiście wczoraj rano wokół Wandsworth leżała gruba mgła.
Faulkner przestał się uśmiechać.
- Co miałoby z tego wynikać?
- Wynikałoby z tego, że ten niezdara Sammy Rosco zorganizował pod Wandsworth małą bójkę. Zrobił błąd. Podobnie Fred Manton. Twarz Faulknera była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.
- A co ma z tym wspólnego Manton?
- To interesujący temat. Z tego, co wiem, działał w charakterze pośrednika na rzecz swego przyjaciela. Zastanawiam się, kto mógł nim być?
Kiedy Faulkner odpowiedział, jego język wrócił znów w obszary rzecznych doków. Oczy zwęziły mu się złowrogo.
- Jeśli masz coś do powiedzenia, wypluj to z siebie i możesz być pewien, że wepchnę ci to z powrotem do gardła.
Nick dopił swego Jamiesona i podszedł do barku, by nalać sobie jeszcze jedną szklankę.
- W porządku. Wygląda to mniej więcej tak. Kiedy Bella
otrzymała od Bena Ust, nie chciała o tym mówić, bo jest tego typu człowiekiem, który myśli, że jeżeli zamknie Si? OCiy l będzie Się żyć jakby nigdy nic, sprawa może sama się rozwiązać. Ale jej siostra postępuje inaczej. W odróżnieniu od Belli, zdecydowała, że lepiej będzie, jeśli pan się o tym dowie
I?
- Powiedział pan słówko Mantonowi i polecił, by przygotował 111
ro Po". 8dy w"te, w l
T.r," e2 on1 "4
tes,."""pps..
AltByslisz.(tm)"1s°rą';a''wa. Udtm)
łoH.łT' roaBawi
Faufyw.i - ",. tate
sr'"
s, ;5
row.,, wa"fteldoast
l "
.
°
orth. Jedyny
eć. - Nick
błąd.
- powiedział
co słyszałem, awa. Uderzył
na wyścigach
filantropem, A także zło
ky i odstawił
a, że te twoje
enia związane
ikże specjalną
)iurka. Twarz
twoja gęba.
;go jakieś trzy
ałą swoją siłę.
żenię techniką
soko podniósł
ę wpół Craiga.
ust ręki ciekła
ico Faulkner.
icrował się ku
nnymi oczami, y kryje się pod
więcej. Wrócę, Jean stała przy wejściu do Długiego Pokoju. Przez ramię przewiesiła wieczorowy płaszcz, w drugiej ręce machała torebką.
- Czego chciał Harry?
- Niczego specjalnego. Gotowa?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, przez tłum przepchał się Chuck Lazer.
- Wychodzimy, Generale?
Nick skinął głową.
- Było nam tu słodko, ale postanowiliśmy wyjść.
- Nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli się dołączę? Mam dość tego bałaganu.
Nick zwrócił się do Jean z uśmiechem.
- Przyzwoitka. To załatwia wszystko.
- Nie byłabym taka pewna - powiedziała, kiedy odbierał od niej płaszcz. Śmiali się idąc w stronę drzwi.
Faulkner wyszedł zza biurka i kopnął leżącego Craiga.
- Wynoś się!
Craig próbował się od niego odczołgać, by uniknąć kolejnych nosów, w końcu wstał i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Gdy te zamknęły się za nim, Faulkner stanął przy barku i nalał sobie drugą szklankę whisky. Opróżnił ją dwoma haustami i zakaszlał, gdy palący płyn torował sobie drogę do żołądka.
Z trudnych do wyjaśnienia powodów Miller przypominał mu jego nauczyciela z Dock Road Elementary, starego Waltera Streeta, który uczestniczył w ciężkich walkach na pierwszej linii frontu. Po powrocie z wojny utykał na jedną nogę.
Przypomniał sobie, jak spotkał Streeta po raz pierwszy po skończeniu szkoły. Miał dziewiętnaście lat i już wtedy utrzymywał się z pracy trzech kobiet. Szedł ubrany jak spod igły, najlepiej, jak tylko mógł sobie pozwolić. Był głupcem, to prawda, usiłował grać kogoś wielkiego. Stary Street idący w swym znoszonym wojskowym płaszczu spojrzał na niego, jak na grudkę łajna, którą chciałby zdrapać ze swego buta.
Cisnął szklankę w ogień, podszedł do drzwi sypialni i otworzył je. Bella stała przed lustrem przy łóżku i ściągała przez głowę czerwoną
8 - Pnerwuiy urlop
113
suknię. Kolorowa, ognista halka, którą nosiła pod spodem, uniosła powyżej bioder odkrywając nad czarnymi pończochami lśniąco b), ciało.
- Co robisz? - zapytał chrapliwie.
- Zmiana kostiumu. Teraz będę w czerni. Możesz mi porno, Ten przeklęty zamek się zaciął.
Stanął przy niej wyciągając ręce, by uchwycić zdejmowaną suto Poczuł jej ciepło i słodycz. Wsunął ręce pod jej pachy i przyj dłońmi piersi. Przyciągnął ją mocno do siebie, - Na miłość boską, Harry - powiedziała niecierpliwie. - Tan czeka sto dwadzieścia osób.
Odsunęła się od niego, a wtedy zakipiał niepohamowanym gniewem i uderzył ją w twarz.
- Nie mów mi, co mam robić! - wrzasnął. - Jestem Hany
Faulkner, zrozumiano? A ty jesteś moją żoną i masz robić wszystko, co ci każę.
Zaczęta, się cofać, na jej twarzy malował się lęk. Gdy dostrzegł jq' strach, zawrzała w nim krew. Chwycił za halkę i rozdarł od góry do dołu. Upadła na łóżko.
Rzucił się na nią, ręce błąkały się po jej ciele, usta odnalazły jg usta. Odpowiedziała namiętnym pocałunkiem, a jej ręce zaczęły głaskać go po głowie.
Ale nie było dobrze. Było tak, jak już wiele razy. Opuściły go siły i pożądanie. Wstał i spojrzał na nią z wyrazem oszołomienia. Kiedy odwrócił się do lustra, zobaczył w nim spoglądającego nań starego człowieka.
- Czy mogę się już ubrać? - spytała cicho.
Podszedł do drzwi, jak umarły, otworzył je i zwrócił się do niej, zwilżając suche wargi.
- Przepraszam, Bella. Nie wiem, co mnie naszło.
- W porządku, Harry.
Stała, patrząc na niego, cudowna, w rozdartej halce. Ale w je;
oczach była tylko litość, a to nie było to, czego potrzebował. Zamknął drzwi, podszedł do biurka i nacisnął przycisk. Było w nim jeszcze dość siły, by rozkazywać, była władczość. Lepsze to niż nic.
Po chwili drzwi otwarły się i wszedł Craig. Miał obrzękłą i posiniaczoną twarz.
- Tak, panie Faulkner?
- Czy Miller wyszedł?
- Jakieś pięć minut temu. Wygląda mi na to, że odwiózł do domu pańską szwagierkę.
- Jest w jej typie. - Faulkner z gniewem zdusił papierosa. Czas, by go załatwić, Craig. Rozumiesz? Załatwić. Jesteś ze mną?
- Absolutnie - powiedział Craig. Jego twarz nie wyrażała
niczego. - Zajmę się tym, panie Faulkner.
- Na twoim miejscu nie traciłbym czasu. Może zbyt długo nie zabawić w tej szkole.
- Zajmie mi to piętnaście minut, panie Faulkner.
Craig oddalił się, a Faulkner podszedł do barku i nalał sobie dużą
szklankę toniku. Pił wolno, delektując się jego orzeźwiającym smakiem.
Po chwili otworzyły się drzwi od sypialni i ukazała się Bella.
Wyglądała naprawdę ślicznie, z delikatnie wymalowaną twarzą, w sięgającej nieco za kolana sukni z czarnej koronki, która podkreślała
jej wspaniałą figurę.
- Jesteś gotów, Harry? - zapytała wesoło.
Wziął ją za ręce i pokręcił głową.
- Boże mój, jaki jestem z ciebie dumny. Bella, jesteś najpiękniejszą kobietą dzisiejszej nocy.
Pocałowała go mocno w szyję, a on wziął ją pod rękę. Otworzyli drzwi i powrócili uśmiechnięci na przyjęcie.
16
lokój miał okna wychodzące na szkolny dziedziniec. Kiedy Nick odchylił zasłonę i spojrzał w noc, deszcz tłukł bezlitośnie o asfalt, a mgła, żółta w blasku ulicznych latarni, kłębiła się na ostrych zakończeniach żelaznego płotu.
- Ile masz dzieciaków? - zawołał.
Z łazienki dobiegł go głos Jean Fleming:
- Sto pięćdziesiąt troje. Bez trudności mogłabym podwoić ich liczbę, ale niełatwo teraz o personel.
Gdy odwrócił się od okna, mignęła mu w uchylonych drzwiach obok łóżka. Kiedy odpinała pończochy, dostrzegł, jak jej jędrne ciało rysuje się wyraźnie pod nylonową bielizną.
Patrzył, jak się rozbiera, zaciekawiony każdym szczegółem. Całkiem zapomniał o pożądaniu, które jeszcze przed chwilą brało go w swoje posiadanie.
Tajemnicze wdzięki kobiecego ciała. Coś absolutnie zasadniczego w życiu, ciche miejsca, gdzie mężczyzna może odnaleźć spokój. Czy tego właśnie szukał?
117
yu
i Hart. Cr".. .... J um
,",, UlUUd UIUL 7lrłaL ""L
ny żaJcipt 7 UJU ""rana w ciem., ""Ć
. Sze an - wmc i
- F" napi"" g wla nagle a10'
"""aiatisc. WIWKO temu hź ł.
ceuechu herba
- Musisz? Ją grymas zdziwienia.
Skinął głową
dTS26035
siyM
woda. Qla Da taborec, Pyf0 Śnieżka.
bih coś, co ich aż zagotu'e wcześ Nic S:owy on " l
- więc zrobiła]? w IDleJsca "lc' Dapisał IDi' źe
sznT dostałam ału - uśn, os po tym wszJS!'? dobrze ffloże ci zrnt,;. echnęła
nc ł
w o i si, do;S
sznej piętro niżej
przez Chucka.
; Porter, Rogers
L Budzenie lata, spodnie i piko
iła nagle młodo
y. Potem będę
u i patrzył, jak
vego czajniczka.
;ała, aż zagotuje
;akt, który mieli
mowy.
l, potem panna
odatkowe klasy
d widać.
iy aresztowano
auką. Dyrektor
;, napisał mi, że
- Uśmiechnęła
cios w szczękę.
awała mi się już
Bella nie mogła
mi się dostać
niewielkie stypendium od pewnej lokalnej fundacji. Uzupełniałam je pracą w wakacje. Jednego roku pracowałam nawet nocami - jako barmanka.
- Musiało być ci ciężko.
- Nie było aż tak źle, jak zdaje się to wszystko wyglądać. Gdy otrzymałam dyplom, przyjechałam tutaj i zaczęłam pracować u panny Van Heflin. Była cudowna.
- Wszystko zawsze kończy się dobrze, jeżeli człowiek żyje dobrze. Woda zabulgotała. Podeszła do kuchenki i zaczęła napełniać czajniczek z herbatą.
- A co działo się u ciebie?
- Żadnych życiowych komplikacji. Phil zadbał o to, bym poszedł na studia, a że interes się rozwijał, nie musiałem martwić się o pieniądze. Zapisałem się do Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej i studiowałem tam prawo.
- A potem przekonałeś się, że nie masz ochoty zostać prawnikiem?
- Mniej więcej.
- Ale dlaczego akurat policja?
- A dlaczego nie?
- Wiesz, co mam na myśli.
- Doskonale. Słyszę to od Phila co najmniej dwa razy dziennie. Noszenie munduru, praca trzyzmianowa. Wielcy ludzie o małych móżdżkach. Czy to nie tak brzmi?
- Tego nie powiedziałam.
- Nikt tego nie mówi, ale, z grubsza rzecz biorąc, to właśnie wszyscy mają na myśli.
Zatrząsł się ze złości, przeszedł do innego pokoju, otworzył okno i wychylił w deszcz. Ruszyła za nim, postawiła tacę na stole i przysunęła się do niego.
- Przepraszam, Nick. Naprawdę, przepraszam.
Uśmiechnął się sztucznie.
- Ludzie są śmieszni. Radca prawny sprzeniewierza pieniądze swego klienta, nauczyciel bije dziecko do utraty przytomności; dostają to, na co zasługują. Ni mniej, ni więcej. A jednak nikt nawet nie pomyśli, by atakować ich profesję jako taką. Co innego, gdy w grę wchodzi policja.
119
lpns A osK rAu), ĆP m
n z ,". Ć ° ats w
32s rai
. uo SZSAiy
'Ć f2S f d o, 03 op5ts?
- ĆnB,"/ PT Ćaom/f r,r / A Ći'
AOmA ~
",, q I1"' ° TOfCzrttt
W"?Bź0()OJ(t," Ć-1'ZTO(
Ć08.y
- "8 ° ~'ĆT'
.
'' ź°8 are Ćna w °' l" Ć"N
11 °3"' " Ćop, "Pwt Ćfewu, Ć"Ć" freirods
'ĆĆ ĆqĆ°"p~
już opadnie. Gdy po
ąJą za telefon.
ęła mówić, jej głos był
;zego, ale głos stał się
i nigdy, Jean.
ąc jego twarzy gestem
my herbatę.
ujął herbatę i patrzył
na oparciu krzesła.
Benie. Boisz się go.
lawet próbować ująć
yrwać się z Khyber
ałam: w spokojnym, wżyć to wszystko.
den Bóg wie, jak go
deszła do okna.
chwili, kiedy Bella
smarem.
gdziekolwiek bym
obserwuje. Kiedy
;h z uśmiechem na
- Nic więcej się nie działo. W każdym razie nie to, co masz na myśli. Był na to za cwany. Ale były inne rzeczy. - Zapatrzyła się w przeszłość. - Kiedy kładł na mnie swe wielkie łapy, nic nie mogłam zrobić - zupełnie nic.&
&&Nie próbowałaś powiedzieć o tym Belli?
- Groziłam mu, że to zrobię, ale on się śmiał. Mówił, że nie uwierzy ani jednemu słowu. I miał rację.
Nick wstał i objął ją delikatnie ramionami. Kiedy przycisnął ją do siebie, zaczęła drżeć.
- To było dawno temu. Wszystko minęło. Ben Garvaldjuż nigdy nie będzie cię męczył, obiecuję.
Spojrzała mu w oczy i wtedy jej ręce chwyciły go za szyję, przyciągając jego głowę ku otwartym ustom. Nick poczuł, jak krew bije mu w skroniach. Zsunął ręce na jej pośladki i mocno przycisnął ją do siebie.
Wśród burzy zmysłów słyszał, jak powtarza jego imię. Znowu i jeszcze. Zamknął oczy i trzymał ją kurczowo, czekając, aż minie szum, który huczał mu w głowie. Po chwili otworzył je znowu i uśmiechnął się.
- Ciekaw jestem, co napisałby o tym dodatek niedzielny. Już widzę nagłówki: Sprawa detektywabawidamka. Odpowiedziała mu uśmiechem, oczy jej błyszczały.
- Niech diabli wezmą niedzielne dodatki.
- Masz raq'ę - powiedział. - Ale muszę już iść.
Westchnęła głęboko i odsunęła się od niego.
- Nie ma szans na rychły powrót?
- Obawiam się, że nie. Zadzwonię do ciebie jutro. Może moglibyśmy zjeść razem obiad?
- Dam ci mój numer.
- Nie ma go w książce?
- Tylko do gabinetu dyrektora szkoły, nie do mieszkania. Uśmiechnęła się. - Chwyt zawodowy. Gdyby był, każdego wieczoru miałabym tuzin telefonów od rodziców. Nie zaznałabym chwili spokoju.
Pogrzebała chwilę w szufladzie, znalazła kawałek złożonego na czworo papieru i szybko napisała na nim swe imię i telefon. Złożyła go znowu, włożyła mu do wewnętrznej kieszeni i uśmiechnęła się.
121
- Teraz już nie ma wymówki.
- W żadnym wypadku.
- Szczególnie, jeśli masz to. - Wyciągnęła z kieszeni klucz i
patentowego zamka i podała mu go. - Jeżeli uda ci się wródć pra śniadaniem, otwórz sobie.
- Nie będziesz w fóżku?
- Pewnie będę.
Uśmiechnęła się rozmarzona. Przyciągnął ją do siebie i raz jeszcze pocałował.
- A teraz pozwól mi już iść, zanim się do reszty skorumpuję, Chuck wciąż siedział przy ustawionym w kącie sali pianinie i grał v blasku ulicznej lampy, której światło wlewało się przez okno.
- Koniec koncertu - zawołał półgłosem Nick stając w drzwiach.
Chuck zakończył serią szybkich, mocnych akordów, okręcił się i wstał z krzesełka.
- Jestem z tobą, Generale. Gdzie teraz?
- Chcę wpaść do Komendy Głównej powiedział Nick. Jeśli
ci to odpowiada, mogę wyrzucić cię gdzieś po drodze.
Stanęli na małym ganku, kilka kroków od bocznej furtki tkwiącej
w żelaznym ogrodzeniu. Deszcz wciąż zacinał w gęstej mgle. Jean wzdrygnęła się.
- Współczuję ci.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Pożałuj biednego policjanta. Zobaczymy się niebawem.
Przeszli przez podwórko i otworzyli furtkę. Wyszli na niewielką boczną uliczkę. Po drugiej stronie wznosił się wysoki kamienny mur.
Minicooper stał pod staroświecką lampą gazową. Nick ruszył ku niemu wyciągając po drodze kluczyki z kieszeni. Zszedł z chodnika
i zaczął już iść przez jezdnię, gdy nagle Jean krzyknęła przeraźliwie jego imię.
Chciał się ku niej odwrócić, gdy kątem oka zobaczył wymierzoną w niego pięść i tylko niewytłumaczalny refleks pozwolił mu schylić na czas głowę. Cios przemknął obok, muskając policzek. Poczuł ostry ból, gdy metal rozciął skórę na policzku. W tej samej chwili jego ręka uderzyła z precyzją, zadając potężny cios w bok szyi napastnika.
w
czas
Atakujący zdołał zniknąć w ciemnościach tam, gdzie nie sięgało 122
ni klucz od
Tłcić przed
raz jeszcze
mapuję, minie i grał
okno.
v drzwiach.
okręcił się
ick. Jeśli
ki tkwiącej
mgle. Jean
em.
i niewielką
enny mur.
i ruszył ku
; chodnika
rzerażliwie
ymierzoną
schylić na
czuł ostry
i jego ręka
tnika.
nie sięgało
I światło starej latami. Ale Nick czuł, że jest ich kilku. Trzech, może czterech, trudno mu było określić, bo wyłaniali się z mgły z taką szybkością, jakby byli pierwszą linią drużyny rugby. Jeden z nich trzymał w obu rękach żelazną szynę. Kiedy był już wystarczająco blisko, rozkołysał ją z wyraźnym wysiłkiem. Nick schylił się i szyna poleciała ze świstem ponad dachem samochodu. Z całej siły kopnął go w krocze. Żelazo potoczyło się po bruku, a mężczyzna upadł, wyjąc z bólu.
Nie było czasu na słowa. Stanęło przed nim dwóch następnych, a jeden z nich ściskał w ręku kościaną rękojeść brzytwy, której ostrze błyszczało mętnie w padającym deszczu. Nick chwycił go za przegub dłoni, a równocześnie uchylił głowę przed ciosem jego koleżki. I wtedy zobaczył Jean. Stała za plecami tego drugiego z wykrzywioną wściekłością twarzą i z obnażonymi zębami.
Wyciągnęła rozczapierzone palce ku długim, tłustym włosom napastnika i szarpnęła jego głowę do tyłu. Nick zajął się tym od brzytwy. Nacisnął mocniej i ostre narzędzie odsunęło się od jego dała. Założył dźwignię, a człowiek jęknął i upuścił brzytwę. Nick wymierzył z ćwierćobrotu cios łokciem. Rozległ się śmiertelny krzyk.
Napastnik upadł na plecy. Po chwili zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. Nick rozejrzał się i zobaczył Lazera tarzającego się w rynsztoku, splecionego w mocnym uścisku z jakimś typem w starym wojskowym płaszczu. Pod murem wściekle walczyła Jean.
Nick rzucił się do przodu, chwycił człowieka za kołnierz i pchnął go w ciemność. W tej samej chwili atakujący Lazera znalazł się na wierzchu, zerwał się i ruszył pędem w ślad za swym towarzyszem.
Nastała cisza. Tylko deszcz bił o uliczny bruk. Jean z trudem łapała powietrze. Słychać było ciche pojękiwanie tego od żelaznej szyny. Lazer usiadł na krawężniku, a po chwili wstał chichocząc z cicha.
- Co napadło tych drani?
- Zdaje się, że musiałem zranić czyjeś uczucia. - Nick zwrócił się do Jean: - Wszystko w porządku? Roześmiała się niepewnie.
- W porządku, do diabła. Co to wszystko znaczy?
- Nie wiem, Jean. W każdym razie jest w tym wszystkim coś więcej, niż widać gołym okiem.
123
;52??
" te 083, p1 z ĆHiStac Ć
'Wpo ."
'N.,tn,,W""'Sra
ĆĆ ĆĆ.O,"
;.S~S
r - "F A, oga, teo "Ć"
fof. Ćo20
. . (Bźsf AJOł3fyiAiopo aż
[O 3pitAizp snfBf 5is apoJ rinrc 7
? szybko i ujrzał, lo ziemi, chwycił
)padł go w jednej
zpłaszczył się na
; się dachu wozu, m połóż się spać.
lampy jej twarz
17
)dziewam się, że
ożemy go jednak
ś.
cisnął. - Nieźle
- Tego się nie
atamować krew
całował ją i było
zeniknęło gdzieś
szach, a potem
lętrzu zapalono
warzy, po czym
JN agie, zielono pomalowane ściany pokoju, w którym dokonywano przesłuchań, obiegły cienie zbudzone przez silną lampę zawieszoną pod sufitem. Przy stole siedział Charles Foster, trzymając twarz w dłoniach. Całe ciało wypełniał jeden wielki ból.
Nick stał przy oknie i spoglądał na opustoszałą ulicę zmywaną deszczem. Rana na policzku paliła niemiłosiernie. Mocował się zawzięcie z szerokim samoprzylepnym plastrem.
Było nieco po drugiej piętnaście. Ziewnął i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów. Wytrząsnął z niej ostatniego. Właśnie go zapalał, kiedy wszedł dużurny inspektor.
- Wypełniłem za ciebie formularz o zatrzymaniu tego typa.
- Nie zapomnę ci tego.
- Myślę, że następna rzecz, którą powinieneś zrobić, to udać się do szpitala. Masz paskudną ranę. Najprawdopodobniej trzeba założyć ze dwa szwy.
Foster podniósł głowę.
- Nie martw się o tego skurwysyna. Raczej pomyśl, co ze mną?
125
.-0 on d włas,ĆtyUconrT ""'yzro
sta w drzwiachle zrobi1' Caarheadwoi
.oster zrobił ę któ spytał superint.
oiewinnno; Ć "ł?, Jctora inn4" i
" - op,,. - - es
'"icgo gag.th, w "ocze' PMie Grant Mów, .p.a.o,;;
Ć"lr2
,dlbo.,.:tw°"spraBł°ic;
, na
c. Ć - PacieJe p ' tĆĆłnĆ? i długi
Fos zandU a Gran era pom °a
- 7 i. rant sDniizat , - Z tobą u.:,:.""" rzał
a? d o
- Niech któż ok
- mm pogadam w wt tego JcowboJa Zr
spektor hałn, &oblsz t0.
tutaj mi zrobi!, ie mój adwokat.
superintendent
Ćszaninę udanq
mu, ma pan tu
o zatrzymaniu
ją sprawą nic
pieczołowicie
rączką i długi
Ća porzucili na
my oficer
isz to, Jack?
ra za ramię
:apalił fajkę.
stało?
i. Otrzymali
iwi. To mógł
lie kłopotów
ąl. - Co za
ih ze sobą co
le było w tej
m, najpraw
óba gwałtu.
rady'ego.
- Co z nim?
- Mamy wstępne wyniki, jeśli cię to interesuje.
- Nie wygląda to zbyt pięknie, prawda? - rzekł Nick, oddając Graniowi sprawozdanie z miejsca wypadku.
- Sprowadzono fachowca do konsultacji. Rozmawiałem z nim
chwilę po zakończeniu badania. Wygląda na to, że jedyną poważną rzeczą jest pęknięcie czaszki. Reszta to drobiazgi. W obecnym stanie rzeczy nie widzi on powodów, dla których Jack miałby zejść z tego świata. - Westchnął i przytknął do fajki kolejną zapałkę. - Chciałbym wiedzieć, co on takiego robił na Canal Street.
Nick zdusił papierosa.
- Czy wie pan, że po wyjściu stąd Brady poszedł szukać Bena Garvalda?
Grant spojrzał na niego bezmyślnie, a po chwili na jego twarzy odmalowało się szczere zdumienie, - O czym mówisz, do diabła? Ben Garvald to twoje zadanie.
- Co jednak nie powstrzymało Brady'ego przed odwiedzeniem "Flamingo", by wypytać Mantona o Garvalda. Był tam przede mną.
- Jesteś tego pewien?
- Sam Manton mi mówił - Nick wzruszył ramionami. - Nie
widzę powodu, dla którego miałby kłamać.
Grant zmarszczył w zamyśleniu brwi i zacisnął zęby na cybuchu fajki.
- Ciekaw jestem, co on takiego kombinował?
- Myślę, że to dosyć proste - odezwał się Nick. - Nie za
bardzo był mną zachwycony. Może myślał, że coś zyska, jeśli pierwszy złapie Garvalda?
Grant westchnął ciężko.
- Najprawdopodobniej masz rację. W każdym razie niczego się nie dowiemy, dopóki Brady nie odzyska przytomności.
- Co z wozem, który go potrącił?
- W taką noc, to igła w stogu siana. Ale znajdziemy go, nie ma obawy. - Grant przyłożył następną zapałkę do fajki. - Lepiej zreferuj mi, co zdążyłeś zrobić. Musiałeś nieźle nadepnąć komuś na odcisk, skoro napuścił na ciebie Charliego Fostera i jego wspaniałą bandę.
Nick szybko opowiedział całą historię, nie pomijając żadnego szczegółu. Gdy skończył, Grant usiadł, marszcząc zmęczoną twarz.
127
opan o tym myśli?.
ycie to wiellra
: Ale nie o poT.' Jeśli sił aie brakni
raszcz. U?
. źeli wezmę jesz:;0"' eprzoDa grypa P1, nacisnJT2? w swe.o h,..., ".
".J::2
'sr'
S S; Će
~ Co te Ć lly °chro°"t pd
."terfE """Ć.o.
S'-0, s
SB' " "o" f
.T ?° Ro ""0
- N". o e(tm) b Ć m SO nie
f"'" sprawy T(tm) TO WIKlaa'Widzisz B l i ""'Tytto iBi.. "... "(tm)2' BM może mrf... l "y'
on jest?
ick.
ot. - Za wysokie
jak Fred Manton
'czyna. - Zerwał
klucz.
3 płaszcz. Uśmie
zona grypa łamie
mi uszami. Bądź
ował, znajdziesz
Nick wciągnął
;h ku głównemu
fma., stał Chuck
iem sierżantowi
aycie schodów
)nić się przed
obok niego.
uje do szóstej, ił się wahać.
yda? O tym, nic złego nie
yyjaśnić nam
t?
ileko od City
- Może go nie być, ale warto tam zajrzeć - powiedział Nick i szybko zbiegli po schodach do zaparkowanego minicoopera.
Kiedy weszli do foyer "Regent Hotel", było tam zupełnie pusto. Nick nacisnął dzwonek i po chwili otwarły się drzwi biura. Wyszła ku nim jakaś zaspana irlandzka dziewczyna. Poprawiła nylonową sukienkę i ziewnęła.
- Czym mogę panom służyć?
- Policja - powiedział Nick. - Szukam człowieka o nazwisku Garvald - Ben Garvald. O ile wiem, zatrzymał się tutaj. Najprawdopodobniej wynajął pokój minionego wieczoru.
Coś przemknęło w jej oczach, ale po chwili zgasło. Zrobiła zakłopotaną minę.
- To musi być jakaś pomyłka. Nie mamy tu nikogo o takim
nazwisku.
- Może używać innego. Wysoki, dobrze zbudowany Irlandczyk. Jakieś czterdzieści lat.
- Nie. Nie mamy nikogo takiego - pokręciła głową. - Tak
naprawdę, to w ostatnich trzech dniach mieliśmy tylko dwóch gości. Dwaj gentlemani z Indii.
- Czy mogę zobaczyć listę gości?
Bez zmrużenia oka wyciągnęła spod lady książkę i otworzyła ją. Ostatni wpis mieścił się na wysokości połowy strony i pochodził sprzed trzech dni - mówił o Hindusach. Jeżeli księga gości była jedyną wskazówką, mówiła rzeczywiście prawdę.
- Zadowolony pan, sierżancie?
Nick uśmiechnął się i zamknął książkę.
- Przepraszam za najście. To musiał być jakiś inny hotel. Podczas rozmowy Lazer nie odzywał się ani słowem, kiedy jednak wyszli na zewnątrz, chwycił Nicka za rękaw.
- "Regent Hotel", Gloyne Street. Tak powiedział. Generale.
- Wiem, wiem - odrzekł Nick. - Ona kłamie. Czuć to na milę. Dajmy jej kilka minut, potem wrócimy.
Zapalił papierosa. Stali na dole schodów, pod krytym gankiem i patrzyli w deszcz. Nick poczuł się zmęczony. Nie złapał jeszcze wiatru
9 - Prawny urlop
129
w żagle, oto cały kłopot. Cisnął zapalonego papierosa w mrok. na Lazera i ostrożnie pchnął szklane drzwi prowadzące do środka.'
Hali był znowu pusty, jednak drzwi prowadzące do biura stal lekko uchylone. Nick zbliżył się cicho i podniósł blat recepcy)nq biurka.
Irlandka stała przy stole, przed nią leżała otwarta torebka. Szybkofel ruchem wyciągnęła z niej plik banknotów, postawiła nogę na krześlej;! podwinęła sukienkę i wepchnęła pieniądze pod pończochę.
Lazer zaczął cichutko klaskać.
- A to ci dopiero przedstawienie.
Irlandka okręciła się w miejscu i wygładziła sukienkę. Na jq twarzy pojawił się lęk. Przez moment stała niepewnie, ale po chwili wyraźnie zdecydowała się odegrać cyniczną rólkę.
- Ej, ładnie to tak podglądać dziewczynę?
- Och, nie myśleliśmy, że będzie ci to przeszkadzało. - Nick wziął ją za ręce. - Jak ci na imię, ślicznotko?
- A co, masz ochotę?
Przycisnął ją do stołu, a ona objęła go za szyję.
- Ciekawa jestem, co by na to powiedział twój szef.
- Lubi, kiedy się nieco zabawimy. W końcu dodaje to nam sił do pracy.
Nachylił się, by pocałować ją w usta i w tym samym momencie jego prawa ręka szybko przesunęła się po ciepłcJ nodze dziewczyny. Zaczęła się szamotać, ale znalazł to, czego szukał. Uśmiechnął się trzymając w dłoni zwitek banknotów.
- Oddaj to, do jasnej cholery powiedziała, wyciągając ku niemu ręce i usiłując złapać jego dłoń. - Co ty sobie, do diabła, myślisz? Odepchnął ją od siebie i szybko przeliczył pieniądze.
- Dwadzieścia, wszystkie w jednofuntówkachpokręcił głową. Założę się, że nigdy w życiu nie miałaś naraz tyle pieniędzy.
- Oddaj mi moje pieniądze - wybuchnęła i łzy pociekły jej po twarzy.
Podniósł szybko rękę, a ona rzuciła się z krzykiem w tył. Chwycił ją za ramię i mocno potrząsnął.
- Daję ci dziesięć sekund, nie więcej. Czy Garvald był tutaj, czy nie?
130
w mrok. Skinął
x do środka.
do biura stały
it recepcyjnego
rebka. Szybkim
logę na krześle, )chę.
kienkę. Na jej
;, ale po chwili
dzało. - Nick
sef.
je to nam sił do
oym momencie
Izę dziewczyny.
Uśmiechnął się
;gając ku niemu
bła, myślisz?
e.
aędł głową.
:ędzy.
pociekły jej po
w tył. Chwycił
rald. był tutaj, Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma wypełnionymi grozą. Podniosła ręce, by zasłonić twarz przed spodziewanym ciosem.
- Na miłość boską, nie bij. Powiem wszystko! Powiem wszystko! Nick zrobił krok w tył i czekał. Po chwili posypały się słowa:
- Przyszedł dziś wieczór, około dziewiątej. Nie wpisał się do książki. Zapomniałam go o to poprosić.
- Wychodził?
- Nie, o ile wiem, nie. Był w domu, kiedy tamci przyszli o pierwszej.
- Jacy tamci?
Zawahała się, a on natychmiast zrobił ruch w jej stronę. Wycedził:
- Pytałem, jacy tamci?
- Jeden z nich to taki facet, którego spotkałam na zabawie parę tygodni temu. Grek, Cypryjczyk, czy coś w tym rodzaju. Nazywają go Jango. Nie wiem, kim był ten drugi. Miał sztuczne oko, to wszystko, co mogę o nim powiedzieć.
- Max Donner - wtrącił Lazer. - To para ciężkich łajdaków. Manton trzyma ich przy sobie jako obstawę.
Nick pokiwał głową i ponownie zwrócił się do dziewczyny, - A więc to oni dali ci te dwadzieścia funtów. Za co?
- Miałam zanieść panu Garvaldowi filiżankę herbaty. Jango coś do niej dosypał. Myślę, że to były jakieś rozwalające człowieka krople. Zdaje się, że się go bali.
- Poskutkowało?
Potwierdziła.
- Zabrali go z sobą samochodem. Nie wiem dokąd.
Nick spojrzał na Lazera. Amerykanin wzruszył ramionami.
- Może do "Flamingo"?
- To mało prawdopodobne - powiedział Nick. - Ale możemy
sprawdzić.
Skierowali się w stronę drzwi. Irlandzka dziewczyna chwyciła go za rękaw.
- Nie chciałam nic złego. Powiedzieli, że są jego kumplami i że chcą mu zrobić dowcip.
- Czy wyglądam, jakbym się urwał z choinki? Nick poklepał ją po twarzy. - Masz tu swoje dwadzieścia funtów. Około szóstej jest pociąg do Liverpoolu. Radzę ci wsiąść do niego.
131
St
. ". cpowotroa2"0
.'gOn.., y
ocT donlu e posi Bena
fpod!
- Absolu p luc2e tona
poJ0 n..
t aa nipt
SfSsss /"
;L?,'Ćźź"", Ć'"".'L l
"'"r'33"/ a
"''ĆĆ."ź" i źĆ
f Ponad
tła przez chwilę patrząc
rży. Po chwili schyliła
mcone banknoty.
Większość samocho
coopera naprzeciwko
Lazer.
aansty. To już było
ała jednak niejasna.
ogi Bena Garvalda, dszedł do drzwiczek
18
przeszukałem jego
loże on pływa już
ogliby go zabrać?
oczy.
)'? Jest taki stary
ft. Nazywają go
z niego elegancki
co stróż. Dziwak
, póki nie złamał
ita, a więc, ściśle
coinistracyfnego.
nnych i szybko
linicoopera.
Stodoła to rodzaj posesji, którą zbudowano z szarego kamienia z Yorshire w okresie dobrobytu epoki wiktoriańskiej. Był to budynek podkreślający megalomanię jego mieszkańców. Szerokie gotyckie kominy strzelały wysoko w niebo ponad spadzistym dachem. Dom stał otoczony murem wysokości dziesięciu stóp.
Nick zaparkował na wąskiej drodze jakieś trzydzieści, czterdzieści jardów od bramy wjazdowej. Otworzył drzwi i wysiadł z wozu.
- Wygląda to jak mroczna scena z "Wichrowych wzgórz".
Lazer przesiadł się na miejsce przy kierownicy. Uśmiechnął się.
- Życz mi szczęścia. Generale, Może dadzą mi jakiś medal albo coś w tym stylu?
- Nadstawiaj dobrze uszu - powiedział do niego Nick.
Jeśli jest tam Manton, wiesz, co masz mówić. Będę tu na ciebie czekał.
Amerykanin zatrzasnął drzwiczki i szybko odjechał. Główna brama była otwarta. Pojechał aleją obsadzoną topolami, które wyrastały ponad zarys majaczące] w mroku budowli. Nigdzie nie było widać
133
zapalonego światła. Skręcił na boczną dróżkę biegnącą wzdłuż ( i zajechał na brukowane podwórze.
W tylnym oknie paliło się światło oświetlające jaguara Mantc Lazer wyłączył silnik. Kiedy warkot ucichł, wewnątrz domu rozl( się szczekanie psa. Ten głuchy i groźny dźwięk dotknął w nim jak ukrytej struny. Lazer zadrżał.
Gdy wyszedł z minicoopera, drzwi otwarły się i ostre światbl wydobyło go z mroku.
- Kto tam? - zakrakał chrapliwy głos.
- Chuck Lazer, Bluey - odpowiedział Amerykanin.
Freda. Myślałem, że może go tu znajdę.
Squires miał sześćdziesiąt lat, a wyglądał na jeszcze więcej. Na szerokie czoło zsuwały się tłuste, siwe włosy. Twarz miał nie ogolona. W lewej ręce trzymał strzelbę, prawą zaś ujął mocno obrożę ślicznego, czarnosrebrnego alzackiego owczarka. Pies rwał się wściekle w jego stronę, a z gardła dobywał się głuchy pomruk. Przypominał on wulkan mający lada chwila wybuchnąć.
- Manton jest bardzo zajęty. Czy to cos ważnego?
- Ty mi to mówisz? - Lazer zrobił krok w jego stronę. - Czy Donner i Jango też są tutaj?
Stary spojrzał na niego zdziwiony.
- Nie wydaje ci się, że chcesz wiedzieć trochę za dużo?
- Po co te sekrety? Przecież mnie znasz. Nie jestem tu po raz pierwszy.
- Już dobrze, dobrze - powiedział stary. - Lepiej wejdź do środka.
Weszli do pomieszczenia, które za dobrych czasów było z pewnością główną kuchnią. Był to duży pokój wyłożony kamienną posadzką z czarnym piecem kuchennym zajmującym jedną ścianę. Panował tu nieład, wszystko lepiło się od brudu. Stół na środku zawalony był nie umytymi talerzami, pośród których tkwiły dwie butelki mleka, pół bochenka chleba i kilka otwartych konserw. Stojące w rogu wąskie łóżko było nie zasłane.
Squires kazał psu siedzieć i ten rozłożył się przy kominku, wpatrując się z niechęcią w Amerykanina.
- Poczekaj tu, znajdę Mantona.
i 34
icą wzdłuż domu
iguara Mantona.
rz domu rozległo
nął w nim jakiejś
ę i ostre światło
łanin. - Szukam
sszcze więcej. Na
miał nie ogoloną.
obrożę ślicznego, ę wściekle w jego
ominął on wulkan
!g0?
go stronę. - Czy
a dużo?
jestem tu po raz
Lepiej wejdź do
v było z pewnością
mienną posadzką
aanę. Panował tu
i zawalony był nie
utelki mleka, pół
ce w rogu wąskie
iminku, wpatrując
Oparł strzelbę o ścianę i wyszedł. Lazer usiadł na brzegu stołu. Po chwili otworzyły się drzwi i wszedł Manton, a za nim Donner.
Manton miał zarzucony na ramiona płaszcz, musiało mu być
chłodno. Zmarszczył brwi.
- Zdawało mi się, że miałeś grać na przyjęciu u Faulknera?
- Ale wyszedłem - powiedział z prostotą Chuck. - Jakiś
wszawy gliniarz dostał się tam i zaczął wypytywać o Bena Garvalda.
Sierżant z C.I.D. Nazywa się Miller.
- O Bena Garvalda? - spytał Manton. - Przecież on siedzi.
- Już nie. Zwolnili go wczoraj. Z tego co mówi ten Miller, Ben
jest gdzieś w mieście.
- Po co go szukają?
- Zwykłe przesłuchanie. Tak przynajmniej mówi ten facet. Sądzę
jednak, że się domyślasz, o co chodzi, Fred. Byłeś kiedyś z Benem w dobrych układach. Kto wie, czy ten gliniarz nie będzie niedługo
szukał także ciebie.
- Dobrze zrobiłeś, żeś tu zajrzał, Chuck. Stokrotne dzięki. Manton zawahał się. - Ten facet, Miller, czy wspomniał może moje
nazwisko?
Lazer pokręcił głową.
- Wypadł stamtąd w diabelnym pośpiechu. Zdaje się, że załatwiono jakiegoś detektywa, czy kogoś podobnego. Ktoś go potrącił
i uciekł. Odwieźli go do szpitala, jego życie wisi na włosku.
Stojący w drzwiach Donner stłumił przekleństwo, zaś na twarzy Mantona widać było rosnące napięcie. Zdobył się na blady uśmieszek.
- Sprawa tego pokroju powinna zaprzątnąć im łby przynajmniej do rana. Do tego czasu nie będą zajmować się byle jakim głupstwem.
Dzięki za informacje, Chuck. Dobrze, że wpadłeś.
- A więc załatwione - Lazer podniósł się z miejsca. - Będę
śledził bieg wydarzeń. To uchroni mnie od drzemki.
Gdy otwierał drzwi, obrócił się jeszcze z uśmiechem.
- To jak: do zobaczenia w klubie?
Drzwi zamknęły się za nim. Schwytany w pułapkę podmuch wiatru
przeleciał przez pokój szukając gorączkowo drogi wyjścia, by po chwili umrzeć w którymś z kątów. Pierwszy przerwał milczenie Donner.
- Jeśli Brady wyliże się z tego i zacznie mówić...
135
- Dla każdego piętnaście lat - powiedział szeptem Manton. Nie ma w tym kraju sądu, który dałby mniej.
- Rano możemy być w Liverpoolu - powiedział Donner.
Szybki skok do Szwajcarii i nie ma sprawy. Znam odpowiednich lud
- Na to potrzeba pieniędzy.
- Jest ich całe mnóstwo w sejfie we "Flamingo". Siedem, mozsifl nawet osiem tauzenów. f
- To forsa Faulknera, nie moja. "M
- Będziemy wystarczająco daleko. Manton pomyślał chwilę, wreszcie skinął głową. J
- Jest tylko jeden problem. Co będzie, jeśli gliny już nas szukają? Mogą zaczaić się wokół klubu i czekać, aż sami wpadniemy im w ręce, f
- Żaden kłopot - wzruszył ramionami Donner. Na jego twarzy malował się beznamiętny spokój. - Poślemy tam Jango. Niech się
o tym przekona. My poczekamy sobie bezpiecznie tu na miejscu.
- Ale czy on się zgodzi?&
&&Czemu nie? - Donner wyszczerzył zęby. - Szczególnie jeśli nie powiemy mu o całej sprawie.
Manton zachichotał i pokręcił głową.
- Jesteś cholernym skurwysynem, Donner.
- To jedyne wyście - odpowiedział, - Co zrobimy z Garvaldem?
- Nie ma sensu trzymać go dłużej. Powinien być wciąż jeszcze
zimny. Weźmiemy go ze sobą i wyrzucimy po drodze, gdzieś nr wrzosowiskach.
Z korytarza wynurzył się Squires, - Jango poszedł zobaczyć, co się dzieje z tym facetem na górze. Jak długo on tu będzie z nami, panie Manton?
Zanim Manton zdążył otworzyć usta, gdzieś z głębi domu rozległ się piskliwy, urwany nagle krzyk.
- To wygląda na Jango;
Donner porwał bez słowa strzelbę i rzucił się w ciemny korytarz.
Ben Garyald wypłynął spoza ściany mroków i otworzył oczy.
Pokój był ozdobiony girlandami pajęczyn - gigantycznych rozmiarów sieci, które falowały z wolna.
ptem Manton.
dział Donner.
.powiednich ludzi.
o". Siedem, może
ly już nas szukają?
idniemy im w ręce.
er. Na jego twarzy
i Jango. Niech się
tu na miejscu.
- Szczególnie jeśli
ibimy z Garvaldem?
i być wciąż jeszcze
drodze, gdzieś na
l facetem na górze.
głębi domu rozległ
v ciemny korytarz.
w i otworzył oczy.
itycznych rozmiarów
Zamknął oczy i wziął w płuca głęboki oddech, próbując przełamać ogarniający go paniczny strach. Gdy otworzył je ponownie, pajęczyny
już niemal zupełnie rozpłynęły się w powietrzu.
Leżał na wąskim łóżku przy ścianie. Pokój był niewielki. Nikłe
światło padało spod sufitu, zasłony na oknie byty zasunięte.
Zsunął nogi na podłogę i usiadł na skraju łóżka. Przez chwilę
pwiwmz} sJf podnieść. Język miał suchy i spuchnięty. Cokolwiek dodali do teJ herbaty, było to niezłe - cnorenub nriaafc
Wreszcie wstał i zatoczył się po pokoju. Odzyskał równowagę
opierając się o ścianę, przekręcił się i wrócił na łóżko. Za chwilę pajęczyny bezpowrotnie zniknęły i wszystko wróciło na swoje miejsce. Pokój w hotelu, irlandzka dziewczyna z filiżanką herbaty, przypominał to sobie. A potem wszedł Donner. To mogło oznaczać tylko
jedno: gliniarz, który spadł ze schodów, musiał wykorkować.
Ciekawa sytuacja. Znów wstał, sprawdził drzwi. Były mocne i zamknięte na amen, nie było nawet klamki. Przeszedł do okna i odsłonił kotary. Otworzył jedno skrzydło i wyjrzał na zewnątrz.
Znajdował się na najwyższym piętrze, ciemny ogród leżał jakieś
czterdzieści stóp niżej. Do najbliższego okna po lewej było co najmniej
dziesięć stóp, nie zdołałby go dosięgnąć.
Zamknął okno i wrócił na łóżko. Zastanawiał się, co zrobić, gdy
w zamku zazgrzytał klucz. Zawahał się przez moment, po czym
szybko położył się z powrotem i zamknął oczy.
Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł do środka. Garvald czekał.
Kiedy jakaś ręka dotknęła jego koszuli i delikatnie potrząsnęła, otworzył oczy i spojrzał na przerażonego Jango. Cypryjczyk zdążył jeszcze krzyknąć, zanim Garvald uderzył go prawą pięścią w brzuch. Jango przewrócił się nie mogąc złapać oddechu. Garvald zerwał się na
nogi i wypadł z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi.
Zbiegł po schodach na niższe piętro. Z dołu dobiegł go glos
Donnera:
- Co tam się dzieje, Jango?
Garvald otworzył najbliższe drzwi i wsunął się w ciemność pokoju.
Czekać. Po chwili rozległy się kroki. Ktoś szedł po drewnianej podłodze. W polu widzenia Garvalda ukazał się Donner ze strzelbą trzymaną przy biodrze. Garvald wyskoczył na korytarz i z całą siłą 137
zdrętwiałe'
SHS,, S'"'1.
SSS
SBrSSSsTC1
- ?ytS
SSsS
asKS5.]?
$SS5;=s":
zlcy się o uka' em
ss
pore(1'"' do'"1'80 Prap..110'1"" "am?"?
aĆOInnĆt l'"81 A "" Ć" locł ""y
"alwM.T..twe,'a m no i ""'"'ĆB
'Ć?o
wrt":a it 8t" "ftobo
ĆZaswi'er',ł" - "ueJszy \r""ował
oT1'1"',, yĆVKm
W Generale. To Bc"""'ał:
mię Donnera. Ten
- wrzasnął Donner
ewą ręką w oczy
żyłach skowyt psa.
er i Garvald stali
pies. Na zakręcie
icra w stronę klatki
Odciągnął kurek.
liego mierzyć. Gdy
ł wystrzału.
m pod ścianę. Padł
metrze. Rozległ się
pojawił się Squires
;ł Mantona. Kiedy
ch strzelbę, obrócił
:ucił się w dół i po
dnym szarpnięciem
a dziesięć stóp mur
. Dostrzegł w nim
irdzewiałą zasuwą, ini. Z pomocą rury
mu jako stopień
s po murze, przez
rą trawę.
jego szyi. Próbował
i. Nie mógł wziąć
Nick zwolnił uścisk. Garvald przysiadł na jednym kolanie i potrząsnął głową. Rękę trzymał na gardle. Wreszcie podniósł się.
- Gdzie macie wóz?
- Na końcu alejki.
- Więc zwiewajmy stąd.
Nick chwycił Garvalda za ramię.
- Nie tak prędko, Garvald. Przed minutą słyszeliśmy jakby
wystrzał z pistoletu.
- Masz zupełną słuszność. Te skurwysyny poszczuli na mnie psa.
Załatwiłem go. Czy masz może zamiar aresztować mnie za to?
- Może. Zależy od tego, jak odpowiesz na moje pytania. Ruszajmy. Ruszyli z pośpiechem alejką w kierunku głównej drogi. Minicooper stał zaparkowany pod drzewami. Światła miał zgaszone. Nick otworzył
drzwi.
- Siadaj do tyłu.
Garvald wsiadł bez chwili wahania, ale jego umysł pracował, jak
szalony. Stracił już potwornie dużo czasu i wszystko coraz bardziej wymykało mu się z rąk. Lepiej wziąć to, po co przyjechał, i zmykać z miasta. Najpierw jednak musi się pozbyć Millera. Ale z tego, co
widać, nie będzie to takie proste.
- Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać?
Amerykanin odwrócił się na siedzeniu i spojrzał na niego.
- Pamiętam, że mówiłeś o pokoju w "Regent Hotel". Irlandka, która tam miała nocną zmianę, wyjaśniła nam resztę. Oczywiście pod
wpływem małej perswazji.
- Ja też chciałbym jej coś wytłumaczyć, suka jedna.
Garvald zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie.
- Co to wszystko znaczy, Chuck? Zajmujesz się pomaganiem
C.I.D. czy coś w tym rodzaju?
- Ben, na miłość boską. Próbowałem ci pomóc.
- Co do mnie, nie bardzo mi to odpowiada. - Garvald zwrócił się do Nicka. - Po co to polowanie na czarownice? Jestem czysty jak
łza. Dopiero co zjawiłem się w mieście.
- Kiedy zacząłem cię szukać, Garvald, chodziło tylko o to, by
ostrzec cię, żebyś trzymał się z daleka od Belli.
- A więc ona za tym stoi? - Garvald zaśmiał się z cicha. - Jest
139
wystarczająco bezpieczna, panie policjancie. Nie interesuje mnie onź ani ciutdut. j
- W takim razie przyjechałeś po forsę - powiedział spokojnie5 Nick. - Po swoją część ze Steel Amalgamated. Co najmniej osiem tysięcy. Mniej nie wchodzi w rachubę, Garvald szukał zdesperowany jakiegoś wyjścia. Zmienił szybko temat
- A co z Bradym?
- Na rany Chrystusa, Ben. Wiesz coś o Bradym?
Wtrącił się Nick. Jego głos był twardy, brzmiał chłodno.
- Co z Bradym, Garvald?
- Szukał mnie i zajrzał do "FIamingo". Była jakaś awantura i Donner zrzucił go ze schodów. To było przy prywatnym wejściu do pokojów Mantona.
- Znaleziono go na ulicy, niedaleko rzeki - powiedział Nick. Wyglądało na to, że ktoś go potrącił i zbiegł z miejsca wypadku.
- To się nazywa czysta robota - uśmiechnął się półgębkiem Garvald. - To musiał być pomysł Mantona. Trzeba mieć taki łeb jak on, by wymyślić taką sztuczkę.
- Jesteś pewien, że tak było?
- Widziałem całe zajście. Siedziałem schowany w szafie z bielizną w tym samym korytarzu. - Garvald roześmiał się ostro. - Jak myślisz, po diabła Manton i jego chłopcy odnaleźli mnie w "Regent Hotel"? Zabili gliniarza, a ja byłem jedynym świadkiem. Mogę sobie wyobrazić, co mieli zamiar ze mną zrobić.
- Jak na ironię, Brady nie umarł - powiedział Nick. - Jest wprawdzie wciąż jeszcze nieprzytomny, ale ma wszelkie szansę, by się z tego wylizać, - A Manton o tym nie wie?
- Teraz już wie. - Lazer zwrócił się do Nicka, - Rozmawiałem z nim w kuchni. Próbowałem zachowywać się naturalnie. Wspomniałem o tym, że Brady jest w szpitalu i tak dalej. Jeśli o tym mówimy, Manton i Donner nie mieli zbyt pewnych min.
- Będą musieli stąd wiać - powiedział cicho Garvald. - Nie mają innego wyjścia.
Zadowolony odchylił się do tyłu i zapalił papierosa. Policjanci skoncentrują się na sprawie, która dotyczy ich samych. Teraz wszystko
140
róeresuje mnie ona
wiedział spokojnie
o najmniej osiem
denił szybko temat.
a jakaś awantura
/atnym wejściu do
awiedział Nick.
sca wypadku.
łł się półgębkiem
EI mieć taki łeb jak
w szafie z bielizną
się ostro. - Jak
mnie w "Regent
kiem. Mogę sobie
aał Nick. - Jest
Ikie szansę, by się
- Rozmawiałem
aturalnie. Wspo
alej. Jeśli o tym
min.
Garvald. - Nie
[erosa. Poliq'anci
i. Teraz wszystko
inne będzie musiało zejść na drugi plan. Nie spoczną, póki nie zakują Mantona i jego kumpli w kajdanki. Zresztą, fakt ten wcale go nie martwił. Manton to kawał świni. Ma wreszcie to, co należało mu się od lat.
Nick miał bardziej palący problem. Nie dysponował radiotelefonem i nie mógł skontaktować się z Centralą. Tymczasem bez pomocy niemożliwe było złapanie Mantona i jego dwóch koleżków.
Ale problem rozwiązał się sam. Z bocznej alejki wyskoczył jaguar Mantona, przemknął koło nich w odległości nie większej niż dwadzieścia jardów i popędził w kierunku miasta. Nick nie zastanawiał się ani przez moment. Włączył starter i minicooper wystrzelił jak z procy. Koła zapiszczały na mokrym asfalcie.
- Masz duże szansę - zaśmiał się Garvald.
- Nie jesteś na bieżąco - powiedział Nick. - To prawdziwy wilk w owczej skórze.
W kilkanaście sekund minicooper osiągnął siedemdziesiąt mil na godzinę. Wskazówka szybkościomierza wychylała się coraz dalej. Przy dwupasmowej drodze prowadzącej do obwodnicy mieli już niemal dziewięćdziesiąt.
- Boże wszechmogący, co to za maszyna? - krzyknął Garvald. Nick uśmiechnął się. Całą uwagę skupił na połyskujących w ulewnym deszczu światłach jadącego przed nimi jaguara.
- To najlepsze odkrycie od czasu wynalezienia konia.
Kiedy skończyła się droga szybkiego ruchu, zahamował, by po
chwili przyśpieszyć na łagodnym zakręcie. Minicooper wyskoczył do
przodu, opony trzymały się jezdni, jak przyklejone.
Jaguar znajdował się teraz nie więcej niż pięćdziesiąt jardów przed
nimi i pędził z zawrotną szybkością. Garvald wychylił się przez
siedzenie i dotknął ramienia Nicka.
- Pomyślałeś o tym, że jesteś sam, glino? Trzy do jednego, i w dodatku ten Donner, który byłby gotów sprzedać własną siostrę, gdyby zabrakło mu na piwo.
Nick zignorował tę uwagę i skupił się na jaguarze. Zwolnił do tej samej szybkości, co jadący przed nim wóz, zsynchronizował wszystko, co do ułamka sekundy. Siedział już na ogonie wielkiego samochodu i nagle zredukował bieg do trójki, skręcił kierownicą i nadepnął do
141
deski pedał gazu. Minicooper przesunął się wzdłuż jaguara. Po chwili maleńki samochód zajechał mu drogę i zaczął hamować.
Gdy kręcił kierownicą w prawo i w lewo, rzucił okiem do tyłu. W drugim wozie siedział tylko jeden człowiek - kierowca, który zahamował zbyt ostro i jaguar wpadł w poślizg. Prawe koła spadły z asfaltu i potoczyły się po rosnącej na poboczu trawie. Wóz stanął. Nick zatrzymał minicoopera przed jaguarem, wyłączył silnik i wyskoczył na drogę.
Jango był o sekundę wolniejszy. Wygramolił się z jaguara i zaczął uciekać. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię, okręciła i cisnęła o samochód.
Zareagował w sposób typowy dla przestępców. Była to mieszanina dotkniętej do żywego niewinności i gniewu:
- Zaraz, co to ma znaczyć?
Na jego gardle zacisnęła się dłoń. Uchwyt był tak silny, że jęknął z bólu. Spojrzał dzikimi oczyma na rozmazaną w ciemnościach twarz.
Po raz drugi w ciągu tej nocy pięść wylądowała na jego żołądku. Upadł twarzą w mokrą trawę, ktoś chwycił z tyłu jego ręce. Po chwili trzask nałożonych kajdanków oznajmił mu koniec. Poczuł, jak strach skręca mu kiszki.
Lazer wysiadł z wozu i stanął w otwartych drzwiach minicoopera, wypatrując przez mrok jaguara. Nagle usłyszał jakiś ruch wewnątrz wozu. Obrócił się szybko. Ben Garvald zajmował miejsce przy kierownicy.
Ben uśmiechnął się do niego i położył rękę na starterze.
- Są rzeczy, które trzeba załatwić, Chuck. Może się jeszcze zobaczymy, ale to mało prawdopodobne. Pozdrowienia dla Millera. W innych okolicznościach szczerze bym go nienawidził.
Ryknął silnik. Garvald położył dłoń na twarzy Lazera i pchnął go silnie. Lazer zachwiał się i poleciał w tył. Zanim odzyskał równowagę, trzasnęły drzwiczki i minicooper zniknął w ciemnościach.
aguara. Po chwili
wać.
ił okiem do tyłu.
kierowca, który
rawe koła spadły
iwie. Wóz stanął.
tczyl silnik i wy
z jaguara i zaczął
i cisnęła o samo
yła to mieszanina
19
ik silny, że jęknął
mnośdach twarz.
na jego żołądku.
go ręce. Po chwili
Poczuł, jak strach
ach minicoopera, iś ruch wewnątrz
ał miejsce przy
parterze.
Może się jeszcze
'ienia dla Millera.
dził.
Azera i pchnął go
yskał równowagę, ściach.
Dylo już po trzeciej. Dwudziestu, może trzydziestu gości nie chciało jeszcze wracać do domu i przyjęcie trwało nadal. Harry Faulkner przejął obowiązki barmana w Długim Pokoju. Z pół tuzina par tańczyło do muzyki płynącej z gramofonu.
Bella już dawno osiągnęła stan, w którym wlewany do gardła dżin wywoływał grymas wstrętu. Nagle dostrzegła, że wokół niej dzieją się dziwne rzeczy: każda oglądana twarz była mierna, zła i samolubna, kiedy jednak obróciła się w stronę lustra, zobaczyła coś, co wzbudziło w niej największą odrazę.
Za dużo piłam, oto przyczyna, pomyślała. Teraz potrzeba
jej było wymoczenia się w gorącej wannie i dobrych dwunastu godzin snu. Przeszła przez hali, weszła do biblioteki i przekręciła klucz.
łazienka wykonana była w złocie i wyłożona czarnym żyłkowanym marmurem. Odkręciła wodę i wróciła do sypialni, gdzie rozebrała się pośpiesznie, starannie składając ubranie na łóżku.
Pełną minutę stała przed lustrem i przyglądała się badawczo
143
swemu wspaniałemu ciału. Piersi były wciąż jędrne i mocne, dało bez skazy. Jednak wyczuwalne zgrubienie na biodrach i sposób, wjah skóra pod brodą zaczynają wiotczeć przyprawiały ją o chorobę.
Skierowała się do łazienki i weszła w gorącą wodę, rozkoszując się poczuciem psychicznego odprężenia, jakie dawała jej zawsze dobra kąpiel. Leżała wygodnie i spoglądając w sufit przebiegała w myślach wydarzenia wieczoru. Pomyślała o Benie. Dziwne, ale nie potrafiła odtworzyć sobie w pamięci jego wyglądu. W końcu, minęło przecież tyle czasu. Usiadła i sięgnęła po mydło. Wtedy poczuła lekki przewiew, jakby ktoś otworzył drzwi. Kiedy obróciła się, stał przed nią Ben i uśmiechał się.
Wetknął w usta papierosa i wyszczerzył zęby, - Kopa lat, mój aniołku. Ale wciąż mi się podobasz.
Nie odczuwała wcale lęku, co było dziwne, bo myślała, że będzie się go bać. Spojrzała na niego i nagle coś obudziło się w niej. Może wspomnienie młodości, kiedy nie liczyło się mc poza używaniem żyda. A potem przyszedł Ben, ten przystojny, irlandzki diabeł, który budził strach w każdym, kto stanął na jego drodze, a był wszystkim, co pragnie mieć kobieta.
Podparła się o krawędź wanny i wstała, woda ściekała z jej piersi, kłębki pary unosiły się z jej bioder.
- Lepiej podaj mi ręcznik.
Wdąż się uśmiechał. Jej widok wyraźnie me zrobił na nim wrażenia. Rzucił papierosa na podłogę, zdjął z wieszaka kąpielowy ręcznik i podaj JCJ.
- Co chcesz, abym zrobił, aniołku? Wytrzeć ci plecy?
- Nie byłby to pierwszy raz - powiedziała cicho.
Zarzudł jej ręcznik na plecy, po czym jednym ruchem porwał ją z wanny i uniósł w ramionach. Poczuła pustkę w żołądku, a serce zaczęło bić szybciej. Spojrzała na niego i leniwe ciepło rozlało się po jej ciele.
3
bi
Otoczyła go swymi wilgotnymi ramionami za szyję, ręcznik zsunął się na biodra, a nagie piersi naparły na jego dało. Gdy odwródł się i ruszył do sypialni, jej usta odnalazły jego. Z dziką namiętnością wepchnęła w nie język.
słi
Wreszde odsunęła się od niego i przytuliła twarz do jego policzka.
- Ben, och Ben - wyszeptała. s
- Tak, aniołku. Miłość to wielka rzecz, prawda? - Położył ją na
144
10
i mocne, ciało bez
h i sposób, w jaki
ją o chorobę.
de, rozkoszując się
i jej zawsze dobra
sbiegała w myślach
;, ale nie potrafiła
minęło przecież tyle
dci przewiew, jakby
Ben i uśmiechał się.
iobasz.
myślała, że będzie
) się w niej. Może
i używaniem żyda.
iabeł, który budził
był wszystkim, co
siekała z jej piersi, i na nim wrażenia.
tąpielowy ręcznik
plecy?
ho.
ruchem porwał ją
Iku, a serce zaczęło
ilo się po jej ciele.
ję, ręcznik zsunął
Gdy odwrócił się
aką namiętnością
do jego policzka.
?Położył ją na
łóżko, a sam stał obok i uśmiechał się. - Na Boga, i ty musisz grzać tego starego Harry'ego Faulknera?
Leżąc na pościeli, podniosła się lekko na łokciu. Ręcznik osłaniał nie więcej niż połowę jej pięknego ciała. Patrzyła na niego płomiennymi oczyma.
- W porządku, mów czego chcesz?
- Moich pieniędzy, aniołku, nic więcej. Siedem tysięcy osiemset pięćdziesiąt funtów. To żaden majątek, ale - jak mawiała moja babunia z hrabstwa Antrim - sumka godna uwagi. Nie jest to wiele po dziewięciu latach za kratkami, ale wystarczy na początek.
Leżała spoglądając na niego. Na czole pokazała się maleńka zmarszczka. Przestał się uśmiechać.
- Masz je przecież, prawda?
Kiwnęła głową i usiadła. Owinęła się ręcznikiem.
- Tylko że nie tutaj.
Zmarszczył brwi.
- To niedobrze. Miałem nadzieję zniknąć z miasta jeszcze przed śniadaniem. Myślałem, że i tobie będzie to odpowiadać.
- Na rzece, w Hagen's Wharf stoi przycumowana motorowa
łódź - powiedziała. - Harry kupił mi ją przed rokiem na urodziny. Tam są pieniądze. Dobrze zrobisz, jak je sobie wreszcie zabierzesz.
- Wspaniale - powiedział Garvald. - Mam tu wóz. Myślę, że nie potrzeba ci więcej niż dziesięć minut, byśmy mogli wyruszyć. Wstała, wciąż trzymając przy ciele ręcznik.
- Gdybyś był tak uprzejmy i wyniósł się stąd, mogłabym się wreszcie ubrać. W drugim pokoju znajdziesz coś do picia.
- Należy mi się - z takiej okazji - powiedział i wybuchnął śmiechem. Wciąż śmiejąc się przeszedł do biblioteki.
W chwili gdy zamknęły się za nim drzwi, Bella siedziała już na brzegu łóżka i sięgała po telefon. Szybko wykręciła numer. Ktoś z tamtej strony niemal natychmiast podniósł słuchawkę.
- Jest tutaj - powiedziała. - Wyjeżdżamy za dziesięć minut. Po tamtej stronie natychmiast rozłączono rozmowę. Bella rzuciła słuchawkę na widełki i zaczęła się szybko ubierać. Marynarskie spodnie, długie do kolan kozaki i ciepły barani kożuszek. Stanęła przed lustrem, by zawiązać na głowie lnianą chustę peasantfashion.
10 - Praawny udop
145
BJUgy C
s"vy "o&u.
baJ
,. Dawna rzec. ok ieźacv zeoie w J:
ĆĆ30
. OtlS;2". P aM?ó"e.ffle7!źA
Ć'c
.5irix s"
SLS'p0
- /
Ćs"..
doe
146
luczykiem otworzyła
yczny pistolet Smith
ymanej broni, którą
v. Wreszcie wrzuciła
i patrzył martwym
szklankę, w drugiej
enie w stronę przy
łoło kominka.
a. To była sprawka
Donnera. Gdyby nie
' by się nie wydarzyła.
Wstał i podszedł do
wejścia zatrzymał się
złego snu. Boczne
ącą szybkością wy
rytej zmarszczkami
ochen chleba łapa
cho:
zybko.
w płuca.
jest na piętrze. To
. Grant powiedział:
;eczny, masz szansę
- Może go przyskrzynili?
Siedział na skraju biurka, trzymając na kolanach strzelbę. Papieros tlił się w kąciku ust. Zamknął zdrowe oko. To drugie patrzyło nieruchomo w przestrzeń. Był więcej niż lekko pijany, a wciąż sięgał po butelkę, by napełnić opróżnioną szklankę.
- Zostaw to - powiedział rozwścieczony Manton. - Będziesz musiał użyć całego swego sprytu, jeśli chcesz jeszcze zobaczyć ranek.
- Czas, kiedy mi pan rozkazywał, bezpowrotnie minął, panie Manton - powiedział Donner, nalewając sobie kolejną whisky.
Manton zrobił krok do przodu i już podnosił rękę, gdy ktoś zapukał do drzwi. Podbiegł do nich szybko.
- Kto tam?
- To ja, panie Manton - zawołał Bluey Squires. - Jango wrócił.
Manton poczuł, jak ogarnia go poczucie ulgi i zwolnił zamek. W tej samej chwili drzwi poleciały na niego. Zobaczył przed sobą Granta wyglądającego jak Bóg zemsty. Obok niego stał Miller czarnooki, z bladą twarzą. A za nimi byli inni potężni mężczyźni w niebieskich mundurach. Rzucili się naprzód, jak fala przypływu. I ta fala pochłonęła go.
Donner nie zdążył wymierzyć ze strzelby. Wprawdzie podniósł ją, ale Nick cisnął weń taboretem i bezużyteczna broń upadła na ziemię ze zgiętą lufą. Grant jednym susem przeskoczył ostatnie dziesięć stóp i jego potężna pięść wylądowała na szczęce Donnera.
Chwilę później Donner walczył na podłodze, mając na sobie ciężar czterech potężnych chłopców. Trzeba było jeszcze dwóch następnych, by sprowadzić go do policyjnego furgonu.
ągu ostatnich paru
20
lviedy zbliżali się do centrum miasta, mgła jeszcze bardzie] zgęstniała. Garvald zjechał z głównej ulicy i skierowali się w stronę rzeki, trzymając bocznych uliczek.
- Skąd masz wóz? - zapytała Bella.
- Pożyczył mi jeden z przyjaciół.
Jechali dalej w milczeniu. Po chwili odezwała się znowu.
- To było tak dawno, prawda Ben? Myślę o byciu razem, sam na sam, jak teraz.
- Zbyt dawno, aniołku - odparł, a w jego głosie zabraniała nuta zamykająca rozmowę.
Wydawało się, że to zauważyła. Wyciągnęła złotą papierośnicę i włożyła do ust papierosa.
- Co potem zamierzasz?
- Kiedy będę miał pieniądze? - Uśmiechnął się szeroko.
Wracam do domu, Bello. Z powrotem w moje stare strony. Mój wuj ma farmę w Antrim i nie ma kto jej przejąć. Mam dosyć miasta.
149
'Ć"ĆĆdz., Ot, ;:S5:ĆS",S:Ć.SS;~.
'""Ć"'"P dn, 'AIO? Bricnrc
yppon,,.. S
'Haz.r po
- "rara osr znr /Ćrf.M
3ot?frq areJ n, - Ć" sntn nfeio
am.1 01 n ogaf n ĆR.
Oł Op 23Bzo
Ć' Ć"" ars ?BfBpazJds' "
ss:S;
'"'Ć"Ć".. ,.,sr
, a potem parsknęła
baczę.
zewacz do łóżka
glądało jak uśpione.
agazyny. Wszystkie
na metalową kratę.
imochód pod lampą
ę dostrzegł otulone
i po drugiej stronie
szu, to fale bijące
do niego.
dzie główna brama
? pod naciskiem jej
w dawały odrobinę
zała widoczność.
- Biuro Zarządu"
oszli na wysokość
i. Dalej balustrada
nnościach idących
światła na całej
, jeśli oddalisz się
z czymś skończyć. Zamiast tego opanował go dziwny smutek. Lampa zawieszona nad jego głową i próbująca pokonać mrok wydawała mu się nierzeczywista i ulotna. Miał wrażenie, że zaraz rozpłynie się gdzieś we mgle.
Lata, które pożarła szarańcza. Kiedy przyszedł mu na myśl ten cytat, wróciło wspomnienie starej babki, która siadała w piątkowe wieczory, by czytać wnukowi rozłożoną na kolanach Biblię. Był wtedy chłopcem, przed którym otwierało się całe życie z jego nadziejami, marzeniami i zachwytem wstrzymującym oddech.
Znowu usłyszał jej kroki na kamiennej kostce. Zaczął obracać ku niej swe potężne ciało.
- Nie zajęło ci to dużo czasu.
W ostatniej, zamierającej sekundzie życia, kiedy czas zaczął zwalniać i cichnąć, zdążył dostrzec jedną tylko rzecz - lufę pistoletu, która trysnęła w jego stronę ogniem. Zachwiał się i poleciał w tył na drewnianą balustradę. Wpółobrócony, uchwycił się jej rękami, a ta trzasnęła i pękła. W tej samej chwili druga kula usiadła mu na plecach i zepchnęła z brzegu w wieczną ciemność.
i klucz.
tów uderzających
papierosa, zapalił
w życiu próbuje
21
J\jedy Harry Faulkner wszedł do biura C.I.D w Głównej Komendzie Policji, było dokładnie piętnaście po czwartej. Pierwszą osobą, którą zobaczył, był Chuck Lazer, który siedział przy wolnym biurku i popijając z kubka kawę grał sam ze sobą w chińczyka.
- Co ty tu robisz, do diabła? - spytał zdumiony.
- Nazywają to pomocą dla C.I.D. - powiedział Lazer. - Fantastyczna robota, tylko nie śmierdzi forsą.
Drzwi do biura Grania otwarły się i wyszedł z nich młody policjant.
- Proszę wejść, panie Faulkner. Inspektor Grant pragnie zamienić z panem kilka słów.
Grant siedział przy swoim biurku w narzuconym na ramiona
płaszczu. Pot perlił mu się na czole. Wytarł go rękawem, po czym wyciągnął z kieszeni listek aspiryny i wpakował do ust dwie tabletki. Popił odrobiną herbaty z półlitrowego garnuszka, który miał na podorędziu, i skrzywił twarz.
- Napełnij to, chłopcze, czymś zdatnym do picia.
153
Posterunkowy wziął garnek i wyszedł, a Faulkner usiadł na krześle po drugiej stronie biurka. Zmarszczył brwi.
- O co właściwie chodzi?
- Aresztowaliśmy Freda Mantona - powiedział Grant, przy
kładając do fajki zapaloną zapałkę. - Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć, w końcu pracuje u pana.
Faulkner był zbyt starym lisem, aby dać się złapać. Wyciągnął papierosa i przytknął mosiężną zapalniczkę.
- Jaki zarzut?
- Jak na razie, oskarżam go o zabójstwo policjanta.
Faulknerowi zszarzała twarz.
- Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan robi?
- Cholernie dobrze - odpowiedział Grant, - Jeśli to pana
interesuje, zamierzał on zwiać z całą forsą, na jakiej mógł położyć swoje łapy. Pańską forsą, oczywiście.
- Skurwysyn - powiedział Faulkner. - Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem.
- Wysyłam wfasnie paru oficerów do "Flamingo" - odezwał
się Grant. - Mają nakaz rewizji upoważniający do przeszukania biura Mantona i jego prywatnych pomieszczeń. Myślę, że winien pan tam być jako właściciel. Chodzi o potwierdzenie, że wszystko jest w porządku. Szczególnie chciałbym zapoznać się ze spisem zawartości sejfu.
- Służę pomocą - powiedział cicho Faulkner. - Przecież pan mnie zna.
- Oczekiwałem takie] właśnie odpowiedzi. Przy drzwiach na dole znajdzie pan detektywa posterunkowego Cartera i jednego mundurowego.
Faulkner ruszył ku drzwiom. Kiedy je otworzył, stanął twarzą w twarz z młodym policjantem niosącym herbatę.
- Jeszcze jedna rzecz, panie Faulkner - powiedział Grant. Gdyby pan mógł tu wrócić z obydwoma oficerami po skończeniu rewizJi.,. Chciałbym usłyszeć od pana ogólną opinię na temat Mantona.
- Czy to naprawdę konieczne?
- Będę wdzięczny za wszelką pomoc, jakiej nam pan udzieli. Za każdą formę pomocy.
154
ner usiadł na krześle
edział Grant, przy
m, że powinien pan
złapać. Wyciągnął
iqanta.
?
- Jeśli to pana
ikiej mógł położyć
tym wszystkim, co
ingo" - odezwał
do przeszukania
'ślę, że winien pan
że wszystko jest
spisem zawartości
. - Przecież pan
drzwiach na dole
i jednego mun
'l, stanął twarzą
odział Grant.
i po skończeniu
temat Mantona.
pan udzieli. Za
Faulkner spojrzał na niego i zmarszczył lekko brwi, jakby nie bardzo mógł pojąć, do czego to wszystko zmierza. Wzruszył ramionami.
- A więc do zobaczenia.
Drzwi zamknęły się za nim, a Grant sięgnął po garnuszek z herbatą i przyłożył go do ust. Wykrzywił twarz z niesmakiem i szybko odstawił herbatę.
- Jest świeżo parzona, sir - bronił się młody policjant.
- To nie twoja wina, chłopcze - rzekł Grant. - Raczej moja. Jestem już za stary na tę całą zabawę. Ostatni raz widziałem łóżko dwadzieścia godzin temu, mam ze czterdzieści stopni gorączki, a w ustach smak, jakbym lizał pod pachą ruskiego zapaśnika.
- Czy jest coś, co mógłbym zrobić, sir?
- Owszem, znajdź sobie jakieś przyzwoite zajęcie, dopóki jesteś dość młody, by się stąd ulotnić.
Grant wstał, podszedł do drzwi i obrócił się w progu.
- Jeżeli powtórzysz komuś moje słowa, obedrę cię ze skóry. Gdy przechodził przez sąsiedni pokój, dostrzegł go Lazer. Spojrzał na Granta i pokręcił głową.
- Wygląda pan jak wyciągnięty z grobu.
- To jeszcze nic w porównaniu z tym, jak się czuję.
Przeszedł korytarzem i wszedł do pokoju przesłuchań. Na jego środku stał stół, a przy nim siedział Manton z twarzą ukrytą w dłoniach. Mundurowy policjant przy drzwiach zerwał się z krzesła. Grant skinął mu, podszedł do stołu, usiadł naprzeciw Mantona i zapalił papierosa.
Deszcz tłukł o szybę, a szare ściany zdawały się pokryte falującą warstwą cieni. Czuć było stary dym tytoniowy i mgłę. Powietrze było ciężkie i kwaśne. Mantona bolała głowa, a kiedy dotykał policzka, czuł pod palcami zadrapanie długie na trzy cale. Skórę miał nabrzmiałą i podrażnioną. Była to pozostałość po walce w ,Stodole", gdy czyjaś pięść wylądowała na jego szczęce.
- W porządku, zacznijmy raz jeszcze - głos Granta zdawał się wydobywać z dna morza. - Od początku.
- Żądam adwokata - powiedział Manton bezbarwnym gło
sem. - Znam swoje prawa.
155
ĆZapewniam w tv Ć
roz - ° P°te.bo
G...Ć° o'.
T...,:,;
,:SS,y E Ćc
r "'"o.
SS?. w
"e?'' ro mam 2MBiara 2mie
S:"'0"
p
,, ~,Garv "ial ""... al°ba nu "'
. chce go gdzicj
' wszedł Nick, "~" (tm)iertelme.
l u mego? Wciąż ł
wuwo w słowo nź ĆT sanla toryika?
"ie domowe. Ć oa O0"" urieL .
zanim skończymy
iadaj.
Ćzeci, że to był Ben
i na piętrze, kiedy
)wał go zatrzymać.
lierzał coś takiego.
iu, w którym cię
lieniać zeznań
Co stanie się, gdy
Podoba mi się ten
. Myślał, że Brady
że chce go gdzieś
o na wypadek.
patrzyliście?
lieszali. Mówił, że
;o.
lie.
a odrabiać razem
przeczytał szybko
y nasz przyjaciel.
!go jakiś przytulny
. Manton chwycił
r grymas.
Policja Miejska
OŚWIADCZENIE WIĘĄNIA
W przypadku aresztowania więźnia pod zarzutem zabójstwa lub innego poważnego przestępstwa, aresztujący go oficer powinien natychmiast przedstawić więźniowi zarzuty i ostrzec, że nie ma on obowiązku mówienia czegokolwiek, ale wszystko, co powie, może zostać spisane i wykorzystane w dochodzeniu. Po udzieleniu ostrzeżenia oficer spisze na tym formularzu możliwie wiernie, słowo w słowo, każdą wypowiedź, która dotyczy oskarżenia, a której udzieli więzień. Zeznania te będą następnie dostarczone przez inspektora Sekcji naczelnikowi policji i przechowane u niego aż do zamknięcia procesu...
Nazywam się Alexias Stavrou, znany przez przyjaciół jako Jango Stavrou. Pracuję jako zastępca kierownika w klubie "Flamingo" na Gascoigne Square. Tuż po północy stałem niedaleko służbowego wejścia, kiedy przyszedł pan Brady i powiedział, że chce się widzieć z Benem Garvaldem. Powiedziałem mu, że nawet nie wiem, kim jest Garvald, nic wiedząc, że jest on na górze u pana Mantona. Frank Donner dołączył się do nas i przedłużał rozmowę. Pan Brady silą wdarł się na piętro, ale Garvald już poszedł, więc zaczął przeszukiwać wszystkie pokoje. Donner powiedział Mantonowi, by dał Brady'emu kilka funtów, aby sobie poszedł. Pan Brady się wściekł. To wystarczyło. Donner kopnął go w krocze i pan Brady zleciał ze schodów prowadzących do prywatnego wejścia. Wtedy Garvald wyszedł z szafy, w której się ukrył. Wyszedł bocznymi drzwiami, a pan Manton polecił mi iść za nim. Poszedłem za Garvaldem do "Regent Hotel" na Gloyne Strcet. Kiedy wróciłem, znalazłem pana Mantona schowanego przy Stank's Yard, niedaleko klubu. Powiedział mi, że Brady nie żyje i że Donner poszedł pożyczyć furgonetkę. Chcieli porzucić pana Brady'ego gdzieś na ulicy i upozorować wypadek. Powiedziałem panu Mantonowi, że nie chcę być w to wmieszany, ale nastraszył mnie. Wie, że przez pięć lat byłem na Cyprze członkiem EOKA i że jestem w tym kraju na fałszywym paszporcie. Zostawiliśmy pana Brady'ego na ulicy, niedaleko rzeki, pozorując wypadek. Donner chciał go przejechać, by lepiej wyglądało, ale jechał inny wóz i musieliśmy uciekać. Donner zrzucił furgonetkę z Graigner's Wharf. Potem na rozkaz pana Mantona zabraliśmy Garvalda z "Regent Hotel" i zawieźliśmy do "Stodoły" przy Ryescroft, bo był świadkiem tego, co się stało. Ale on uciekł. Pan Manton powiedział, bym wziął jaguara i pojechał do "Flamingo", by zabrać to, co jest w sejfie. Powiedział, że jego szef, pan Faulkner, dzwonił do niego przez telefon
157
i mówił, że potrzebuje pieniędzy, bo kończy mu się forsa w jednym z kasyn. W drodze do klubu zostałem aresztowany przez pana Millera, który powiedział mi prawdę i że pan Brady wcale nie umarł. To wszystko, co mogę powiedzieć i to jest prawda, przysięgam na grób własnej matki.
podpisano: Alcnias Stavrou
Przez dłuższą chwilę Manton siedział patrząc na oświadczenie Jango. Nick wyciągnął rękę i zabrał mu papier.
- Masz może coś do powiedzenia?
- Jeżeli potraficie to udowodnić, bo jeśli nie...
Manton wyciągnął papierosa z leżącej na stole paczki, Nick podsunął mu ogień.
- Wystarczająco to jasne, Manton. Tylko jest jeszcze jedna rzecz. Co z Garvaldem? Dlaczego tu wrócił? Czy kasa ze Steel Amalgamated wciąż jest gdzieś w pobliżu?
- Dlaczego miałbym wam ułatwiać robotę? Chyba wystarczająco dużo zarabiacie, nie? - Manton odsunął krzesło. - Zabierzcie mnie na dół i skończmy z tym. Chciałbym się trochę przespać.
- Tam, gdzie idziesz, będziesz miał na to mnóstwo czasu. Nie ma tam zbyt wielu innych zajęć.
Ruszali w stronę drzwi, gdy wszedł Grant. Miał twarz skupioną i poważną, zmarszczki wydawały się bardziej wyraźne. Skinął na posterunkowego.
- Zabierz go na dół, chcę zamienić parę słów z sierżantem Millerem. Za wychodzącymi zamknęły się drzwi, a Nick pokręcił głową.
- Będzie się trzymał tego kłamstwa, dopóki nie wyjaśni się, co z Bradym. Myślę, że to zrozumiałe. Nie ma nic do stracenia.
- Znaleźli twój wóz - powiedział Grant.
- Gdzie?
- Hagen's Wharf, nad rzeką. Zaparkowany na ulicy przed samym wejściem. Brama była otwarta, więc nie w ciemię bity policjant pomyślał, że się rozejrzy po przystani, bo może tam być Garvald.
- I znalazł go?
Grant skinął głową.
- Leżał w przybrzeżnym mule na końcu przystani, Z tego, co widać, został zastrzelony.
158
jednym z kasyn.
Millera, który
Fo wszystko, co
isnej matki.
Alexias Stavrou
L oświadczenie
22
paczki, Nick
;ze jedna rzecz.
Amalgamated
, wystarczająco
Nabierzcie mnie
ić.
i czasu. Nie ma
warz skupioną
snę. Skinął na
atem Millerem.
ęcil głową.
wyjaśni się, co
icenia.
y przed samym
bity policjant
/ć Garvald.
mi. Z tego, co
J\Jedy Nick i Grant dotarli na miejsce, duży czarny furgon nazywany w ich wydziale Studiem stal już na nabrzeżu przystani Hagen's Wharf.
Paru policjantów montowało łukową lampę zasilaną z awaryjnego systemu energetycznego mieszczącego się w furgonie. Kierował nimi Henry Wadę, zatrudniony w Studio detektyw sierżant.
Wadę był potężnym, otyłym mężczyzną. Kilka podbródków i rogowa oprawa okularów sprawiały, że wyglądał na człowieka dobrodusznego. Nosił gruby płaszcz i kapelusz, w którym przypominał dobrze prosperującego naciągacza z ciemnych uliczek. Poruszał się powoli, ale w środowisku, w którym się obracał liczyły się tylko szare komórki, a te miał rzeczywiście na wysokim stopniu rozwoju.
- Szybka robota, Henry - powiedział Grant, gdy podeszli.
- Wreszcie coś w miarę ciekawego - odparł Wadę. - Kiedy przyszło wezwanie, zajmowaliśmy się włamaniem do Parson's Foundry. Spojrzał zaciekawiony na Nicka. - Kto to taki? Jakiś chłopak z college'u?
159
cJc zignorował on Ć
te?w' s...
. Ben Garvald leżał n. iuusnęfo Polana "aten, prawa nr plecach w mule r o.o a w bok, Ptena po.
daleko, mihony lat T Ć atrywały się wloneMiał Peszcie zdT, d.Na "r20080' stato Wy.by Iue bar T w W
00. byfo/ miał 2a r2yc w t0' c0
Poszarpana dziura nT mo21iwe h slę na ów°e
araenap. pod o0801 l
a druga kula poleweJ plers P" lewe roZ w?006 krwą
clcstałzręlcam i. "rójscu, gdzie
tego człowieka. Naio ?ntego cz stwora S2y "
0 się z p, o° "ieJasny soble Y obraz
ena, edyzna Poten; L?o0' b0
?s;s
teeS
- Nie wygina Patrzył na
"sS ".
Ćs,r
źS:00
- z.r'"1"clu20 d, co.
160 alemusisz go zostawić.
i w
na brzeg przystani.
isnęło na połamaną
noga skręcona pod
) zakrzywione. Miał
/ wieczność, gdzieś
istach tlił się lekki
mierzyć w to, co się
zebać się na równe
akiej ewentualności
raz oklejone krwią
aie, w miejscu, gdzie
lół na martwe ciało.
/ślach oczy. Minęło
Ćaż pierwszy usłyszał
ł sobie pełny obraz
konkretny, bo taki.
i oblekły się żywym
Wreszcie spotkanie
wa.
Czy tłumaczyło to
go, gdy patrzył na
aentował Grant.
pewnością zasłużył
Tłdł się do Wade'a
;o?
klciski palców, na
nić się, że nie żyje, iniJ' o samochodzie
musisz go zostawić.
Kiedy Wadę zniknął za krawędzią przystani, Grant skinął palcem na młodego policjanta, który stał cierpliwie obok furgonu w czapce ociekającej deszczem.
- Johnson, sir, 902, Sekcja Centralna.
- Ty jesteś tym chłopcem, który go znalazł?
- Tak jest, sir.
- Więc opowiadaj.
- Otrzymałem wiadomość o samochodzie detektywa sierżanta
Millera, kiedy zameldowałem się u mojego sierżanta. To było o trzeciej trzydzieści, sir. Gdy natknąłem się na ten wóz, była dokładnie czwarta piętnaście.
- Czy przyjrzałeś mu się bliżej?
- Sprawdziłem tylko drzwi. Były zamknięte.
- Więc postanowiłeś się rozejrzeć?
- Wydawało się to logiczne, a mała furtka w bramie była
otwarta. Pomyślałem, że ktokolwiek by to był, powinien być gdzieś w pobliżu. Poszedłem więc na przystań i posprawdzałem drzwi. Wracałem już, kiedy światło latarki padło na połamaną barierkę.
Grant spojrzał na ubłocone nogi.
- Widzę, że zszedłeś na dół.
- Leżał z tak dziwnie otwartymi oczyma, że nie miałem pewności, czy żyje. Wyciągnąłem portfel i znalazłem jego papiery, zwolnienie z więzienia i tak dalej. To mi powiedziało, kim on jest. Poszedłem do najbliższego telefonu i złożyłem raport. Potem wróciłem i czekałem.
Co musiało kosztować cię wiele nerwów, rozważał w duchu Grant, myśląc o mgle i ciemności, i o tym, co leżało w mule przy brzegu.
- Czy kiedykolwiek pomagałeś już w pracy C.I.D., chłopcze?
- Nie, sir.
- Zobaczymy, co da się zrobić, dobrze? Pozostań tutaj, póki de nie zwolnię. Mogę cię jeszcze potrzebować. Zresztą, jeśli znam tę paczkę ze Studia, za minutę powinna być herbata.
Johnson próbował ukryć zadowolenie, co mu się jednak nie bardzo powiodło. W tej samej chwili Henry Wadę, pochylający się nad ciałem Garvalda, spojrzał w górę. Światło zamigotało na jego szkłach.
- Mogę ci już coś powiedzieć: nie jest tu zbyt długo.
Grant zwrócił się w stronę Nicka.
11 - Piztrwtny urlop
161
Nie może być, prawda? O której zabrał ci samochód?
Około trzeciej.
Załóżmy, że został zastrzelony pół godziny przed znalezieniem go przez Johnsona. Zostaje czterdzieści pięć minut. Ciekaw jestem, co wtedy robił?
- Był tylko jeden cel jego powrotu - powiedział Nick. - Teraz jestem tego zupełnie pewny.
- Kasa ze Steel Amalgamated? Wciąż jeszcze w to wierzysz?
- Bardziej niż kiedykolwiek.
Grant oparł się o furgon i poczęstował Nicka papierosem.
- Przypuśćmy, że masz rację. Jeżeli rzeczywiście istnieje gdzieś ta kasa, to komu mógłby ją Garvald zostawić? Swemu kierowcy, którego nie udało nam się złapać? Jeśli to Manton prowadził wtedy wóz, byłaby to dla nas kolejna wskazówka wyjaśniająca wszystko, co zaszło tej nocy.
Nick pokręcił głową.
- Zanim Ben wyszedł z więzienia, napisał do Belli: "Do zobaczenia wkrótce - Ben". Dlaczego? Nie kochał jej już. Sam mi powiedział, że nie interesuje go ona ani ciutciut i wierzę w to.
- Co oznaczałoby, że chciał ją zobaczyć tylko z jednego powodu?
- By otrzymać z powrotem pieniądze, które ona przechowywała przez te wszystkie lata. Słabym punktem w tym rozumowaniu jest jednak sama Bella. Znając ją, przypuszczam, że już dawno by je wydała.
- Nie miała żadnych szans - powiedział Grant. - Nie spuszczałem jej z oczu przez co najmniej rok od zamknięcia Garyalda. Chciałem zobaczyć, czy nie zacznie nagle wydawać grubych pieniędzy, co oznaczałoby, że kasa wcale nie poszła z dymem. Nigdy tego nie zrobiła. Większość czasu pracowała jako kelnerka, a potem dostała robotę w którymś z klubów Faulknera. Od tamtej chwili miała wszystko. Wierz mi, Faulkner długo na nią polował i musiał jej dobrze zapłacić za swoje prawa.
Za nimi zatrzymał się jakiś samochód. Wysiadł z niego wysoki, ascetycznie wyglądający mężczyzna w ciemnym płaszczu, z uniwersytecką chustą zawiązaną na szyi. Miał przy sobie starą czarną walizeczkę. Machnął przyjaźnie ręką w stronę Granta.
- Na miłość boską, nie mogli wybrać jakiejś bardziej normalnej pory?
lochód?
zed znalezieniem
ciekaw jestem, co
ał Nick. - Teraz
f to wierzysz?
ipierosem.
e istnieje gdzieś ta
kierowcy, którego
wtedy wóz, byłaby
, co zaszło tej nocy.
Ui: "Do zobaczenia
l mi powiedział, że
z jednego powodu?
na przechowywała
rozumowaniu jest
lawno by je wydala.
rant. - Nie spusz
nknięcia Garvalda.
; grubych pieniędzy, em. Nigdy tego nie
;a, a potem dostała
amtej chwili miała
d i musiał jej dobrze
adł z niego wysoki, płaszczu, z uniwer
sobie starą czarną
ranta.
ś bardziej normalnej
- Przepraszam, profesorze - powiedział Grant. I dodał: Tym razem będzie pan potrzebował kaloszy. Zaraz znajdą parę dla pana. Profesor wychylił się przez barierę i wzdrygnął się.
- Rozumiem, co ma pan na myśli.
Postawił na ziemi walizkę i poszedł w stronę furgonu. Grant ujął Nicka za ramię i odprowadził kilka kroków na bok.
- Zastanawiam się... Tak się składa, ze Harry Faulkner może być tylko w dwóch miejscach. We "Flamingo" albo z powrotem w Komendzie Głównej, gdzie czeka na mnie w związku ze sprawą Brady'ego. To znaczy, że Bella jest sama. Może byłoby dobrze, gdybyś złożył jej wizytę?
- Jaką linię mam przyjąć?
- Możesz zacząć od tego, że potrzebujesz jej do identyfikacji zwłok Garvalda. Jako była żona, jest jego najbliższą rodziną.
- Wiadomość o śmierci Bena może być dla niej szokiem. Odniosłem wrażenie, że wciąż ma do niego słabość, - Na to właśnie liczę. Zobacz, jaka będzie jej reakcja. Jeśli się załamie, spróbuj ją rozpracować, póki się da. Nie mów, czego się domyślasz. Możesz wziąć mój wóz. Jeśli zdarzy się coś niezwykłego, daj znać przez radio.
Odwrócił się, by odejść. Z furgonu wynurzył się profesor w przydużych gumowcach. Nick odszedł szybko w drugą stronę, zadowolony, że może opuścić to miejsce. Przynajmniej miał coś konkretnego do zrobienia. Coś, co przypuszczalnie mogło gdzieś prowadzić.
Samochód Granta stał po drugiej stronie bramy, kierowca siedział w środku i palił papierosa, - Inspektor zostaje tutaj - powiedział do niego Nick. Możesz mnie zawieźć do domu Harry'ego Faulknera na St. Martin's Wood. Chwytał za klamkę, gdy kierowca zapytał:
- A co z tym jankesem, sierżancie? Od chwili, gdy tu przyjechaliście, chodzi po ulicy w tę i z powrotem. Wygląda jak kot na rozżarzonych węglach.
Z mroku wynurzył się Chuck Lazer i stanął w świetle samotnej lampy zawieszonej nad bramą. Wyglądał jak upiór, z napiętą skórą na wycieńczonej twarzy i z okalającą ją brodą, która podkreślała ziemistą cerę.
163
Kiedy spojrzał na Nicka pytającymi oczyma, usłyszał:
- Obawiam się, że to Ben. Wygląda na dwa strzały z bliska. Chcesz zobaczyć?
Wstrząs był z pewnością olbrzymi. Zdawało się, że z głębokim westchnieniem Lazera coś opuściło jego ciało. Pokręcił głową.
- Po co?
- Może cię podwieźć?
- Dokąd? - Lazer pokręcił głową. - To był dobry facet. Zbyt dobry, by skończyć w ten sposób, Odwrócił się, by odejść. Nick rzucił pytanie:
- Chuck, nie masz zamiaru zrobić jakiegoś głupstwa, prawda? Lazer wzruszył ramionami.
- Czy to ma jakieś znaczenie. Generale? Czy coś w ogóle ma sens na tym zawszawionym świecie?
- Znajdziemy tego, kto to zrobił. Złapiemy go.
- I co z tego? To nie wróci życia Benowi. Chryste, nigdy nie zadawałeś sobie, Generale, pytania o sens tego wszystkiego? Zaczął odchodzić. Nick popędził za nim i złapał go za rękaw.
- Jadę zobaczyć się z Bellą, Chuck. Potrzebujemy jej do oficJalnej identyfikacji. Poczekasz na mnie w wozie.
- Co to za pułapka?
- Niech ci wystarczy, że śmierć jednego dobrego faceta to dosyć na tę noc. Najprawdopodobniej nie zniósłbym śmierci drugiego.
Przez kilka sekund Lazer patrzył na niego posępnym wzrokiem, nic nie mówiąc. Wreszcie kiwnął dwa razy głową, jakby coś zrozumiał. Wrócili razem do wozu.
usłyszał:
wa strzały z bliska.
) się, że z głębokim
(kręcił głową.
)ył dobry facet. Zbyt
23
głupstwa, prawda?
/ coś w ogóle ma sens
go.
i. Chryste, nigdy nie
wszystkiego?
ipał go za rękaw.
ujemy jej do oficjalnej
Cldy przyjechali na miejsce, w domu przy St. Martin's Wood wciąż jeszcze płonęły światła, choć na podjeździe stały już tylko cztery samochody. Przez zasłonięte okna Długiego Pokoju dolatywały ciche dźwięki gramofonowej płyty.
brego faceta to dosyć
anierci drugiego.
posępnym wzrokiem, L, jakby coś zrozumiał.
- Co byś powiedział, gdybyśmy zajrzeli tam razem? Wygląda na to, że przyjęcie trwa nadal.
- Czemu nie? Może przyda im się jakiś dobry pianista.
Weszli po schodach. Drzwi były zamknięte, więc Nick nacisnął
dzwonek. Trzymał przycisk dobre pół minuty.
Wreszcie otworzyły się drzwi i na zewnątrz wyjrzał Craig. Jedna
strona jego twarzy była podpuchnięta i nie wyglądała najlepiej ze
świeżym siniakiem. Był wyraźnie pijany. Spojrzał na Nicka wzrokiem
pełnym nienawiści.
- Czego chcesz, do diabła. Przyjęcie skończone.
- Wcale mi na to nie wygląda.
Nick lekceważącym ruchem ręki odepchnął go na bok i wszedł do środka. Hali był pusty, ale w Długim Pokoju dwie pary kręciły się
165
troc bez celu J
anoking spał nie, asy króla Jerze
r przeszed
y Pianinie i zac.
apał Niclca za rai
ck uwolnił się
. ~~ Zrób to raz
Jest pani FauJJcner?
~~ Masz naJcaz?
" Tale się skład;
- Widziałem, Ja
że ma dosyĆ
żiwydostar
Jedno słowo.
fedn0?8 otworzył
skt?' rJeple'' i
żerował się wolnym j
La2er uśmiechnął s
Byliśmy tu już y
Nici. Todh noc, Chyba wypiłbym
dc wszedł za bar
Wń/llr; M, - "l
- r.iuuu do piani
sobie po brzegi i wychyl
yk. Ć
°ony, by myśJe
W nnl? lerę nie P0
"POJawiłsięc
odziany w elegancki
vanie, który pamiętał
fon, po czym usiadł
Ćontowych drzwiach, przez ścianę. Gdzie
, gdzie ona jest?
a do swego pokoju.
chcę zamienić z nią
'narnego, pomyślał
ł przez hali. Nick
loc - powiedział
i butelkę szkockiej
owi, sam napełnił
ożna wpaść w na
i ciele i raz jeszcze
t rytmowi muzyki.
żuł się zmęczony.
a gdzieś w pod
dało mu jednego
całej tej sprawy.
nu pełen ironii.
- Ona nie czuje się zbyt dobrze, gliniarzu. Będziesz musiał zaczekać do jutra.
- Już jest jutro. - Nick pokręcił głową. - Chcesz mnie wykiwać, Craig. Robisz poważny błąd.
Ruszył przez pokój nie bacząc na okrzyk Craiga. Przeszedł przez hali i stanął u drzwi biblioteki. Kiedy otworzył je i chciał wejść do środka, Craig złapał go z tyłu za ramię. Nick cisnął go przez hali, szybko zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.
Ogień w kominku przygasł, ale na biurku stała włączona lampa. Zbliżył się do drzwi sypialni i zapukał. Nikt nie odpowiedział, więc spróbował je otworzyć. Były zamknięte.
Znowu zapukał.&
&&Bella, to ja, Nick Miller. Muszę z tobą porozmawiać.
Przez chwilę panowała cisza, potem rozległy się ciche kroki, zatrzeszczał przekręcany klucz. Otworzył drzwi, a Bella przemknęła obok i zatrzymała się w pobliżu kominka.
Miała na sobie jedwabny szlafrok, którego rękawy obrębiało futerko z norek. Twarz była blada, oczy ciemne, bez wyrazu. Sięgnęła po stojącą na bocznym stoliku szklankę i wlała sobie podwójną porcję dżinu. Obróciła ku niemu swą dziwnie wyzywającą twarz.
- W co właściwie chcecie wmieszać Harry'ego? Nie mów mi
tylko, że po tylu latach jest coś, do czego możecie się przyczepić.
- Harry? - Nick zmarszczył brwi i za chwilę skojarzył imię. Mylisz się, Bella. To Fred Manton posunął się za daleko. Chciał zwiać z zawartością sejfu z "Flamingo". Harry został poproszony o obecność przy sprawdzeniu stanu majątku klubu. Tylko tyle.
Z umieszczonego za jej plecami lustra spoglądała na niego jakaś obca twarz. Człowiek w niebieskim płaszczu, przypatrujący mu się przenikliwie spod nasuniętej na czoło czapki o wojskowym fasonie.
Bella zatrzęsła się na całym ciele i szybko wychyliła dźin.
- Czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
- Nie, przyszedłem ci oznajmić, że Ben nie będzie cię już więcej niepokoił.
Coś pojawiło się w jej oczach, ale w ułamku sekundy zniknęło. Odchyliła głowę w tył.
167
- Czyżby? Możesz mu powiedzieć, że gdy chodzi o mnie, to niech idzie do diabła.
- Nie usłyszałby tego - powiedział cicho Nick. - Leży w przybrzeżnym mule na końcu przystani Hagen's Wharf. Ktoś wsadził w niego parę kuł, Do tego momentu był to tylko nocny koszmar sklecony z mgły i ciemności. Coś, co mogło zniknąć w świetle poranka i OGCJSĆ w niepamięć, jak zły sen.
Ale teraz, w jednym strasznym momede olśnienia zobaczyła go leżącego w błocie, z zamarłym uśmiechem na ustach. To, co się stało, uderzyło w nią z całą swą siłą.
Upuściła szklankę i wyciągnęła rękę, jakby chcąc odparować cios, zaczęła kręcić głową w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Wykrzywiła twarz, aż wreszcie żołądek podszedł jej do gardła. Z dłonią przy ustach pobiegła do łazienki.
Pochyliła się nad klozetem, plecami wstrząsały konwulsje. Nick patrzył na nią stojąc w drzwiach. Był dziwnie spokojny. Czuł się tak, jakby stał obok siebie, obok nich obojga, ale to musiał być efekt wypitego alkoholu. Stał w cieniu światła dochodzącego z drugiego pokoju, przyglądał się sobie i tej kobiecie, i wiedział z przerażającą oczywistością, że stoi tuż na krawędzi rozwiązania zagadki.
Chwycił ją za ramiona i obrócił ku sobie, - Dlaczego Ben tu wrócił? Z powodu pieniędzy, prawda, Bella? Pieniędzy, które trzymałaś dla niego przez te wszystkie lata. Chodziło o jego część ze Steel Amalgamated.
Pchnęła go mocno i wybiegła do drugiego pokoju.
- Wynoś się! - krzyknęła. - Wynoś się stąd! Natychmiast!
- Ben był tu tej nocy, prawda?
- Nie, nieprawda! Nie widziałam Bena od dziewięciu lat.
Próbowała go wyminąć, ale on chwycił ją za ramię i rzucił
na łóżko. Leżała patrząc na niego przerażonymi oczyma. Pochylił
się nad nią.
- Ben powiedział mi, że nie interesujesz go już zupełnie i wierzę, że nie kłamał. Dlaczego więc chciał się z tobą zobaczyć? Musiało chodzić o pieniądze.
Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni i wydobył z niq portfel, ł 68
l o mnie, to niech
- Leży w przy
rf. Ktoś wsadził
sklejony z mgły
franka i ou.jść
ia zobaczyła go
To, co się stało, )dparować cios, vo. Wykrzywiła
'nią przy ustach
onwulsje. Nick
y. Czuł się tak, isiał być efekt
go z drugiego
z przerażającą
idki.
rawda, Bella?
lata. Chodziło
a z nim różne papiery. Rozsypał Je na łóżku szukając w nich czegoś jedną ręką, podczas gdy drugą trzymał jej nadgarstek.
Znalazł list, otworzył go szybko i podsunął Belli przed oczy.
- Napisał do ciebie z więzienia, ostrzegł, że przyjeżdża. Czyż nie? Tu masz jego list.
Jej twarz wykrzywiła się, jak w stłuczonym lustrze. Puścił jej dłoń i marszcząc brwi spojrzał na pismo. To, co ujrzał, ścięło go z nóg, jakby ktoś z całej siły uderzył go w żołądek.
Gdy Bella zaczęła histerycznie kląć, chwycił ją za gardło i wcisnął głowę w pościel.
- W porządku, ty stara suko, a teraz gadaj całą prawdę.
ychmiast!
iu lat.
"nie i rzucił
ma. Pochylił
teie i wierzę, yć? Musiało
niej portfel, 24
Dyła prawie szósta, kiedy Jean Fleming otworzyła boczną furtkę i weszła na szkolny dziedziniec. Mgła zaczynała rzednąć w szarym świetle poranka, ale deszcz dalej padał, i jego fale szły jedna po drugiej gnane wiatrem.
Wbiegła na ganek i jedną ręką zaczęła szukać klucza. W drugiej trzymała karton mleka, a pod pachą ściskała gazetę. Gdy wreszcie udało się jej wejść do środka, stanęła na progu marszcząc brwi. W sali muzycznej ktoś grał na pianinie.
Nick był zmęczony, bardziej zmęczony, niż się spodziewał. To była bardzo długa noc. Parszywa zmiana wreszcie dobiegała końca. Rzucił okiem na wchodzącą Jean. Odłożyła karton mleka i gazetę na ławkę, ściągnęła z głowy zmoczoną chustkę i idąc w jego stronę przeczesała palcami włosy.
Miała na sobie ciepły barani kożuszek, kozaki i ręcznie szytą tweedową sukienkę. Stanęła tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Pomyślał, czy coś takiego może zdarzyć się więcej niż jeden raz w życiu. Ta dziwna mieszanina miłości i pożądania, która była niemal namacalna w jego ciele.
171
- Wyglądasz ślicznie - powiedział nie przerywając gry. - Nie wiedziałem, że kobieta może wyglądać równie pięknie o tak wczesnej godzinie. Czy udało ci się trochę przespać?
- Nie za bardzo. Czekałam na ciebie.
- Przecież mówiłem ci, że nie będę w stanie wpaść przed
zakończeniem służby.
- Ale teraz jesteś wreszcie po?
Spojrzał na wiszący na ścianie zegar.
- Nie całkiem. Zostało dziesięć minut.
Uśmiechnęła się.
- Przyjechałeś zjeść ze mną śniadanie?
Pokręcił głową.
- Nie, Jean, przyjechałem zabrać cię do miasta.
- Do miasta? - Uśmiechała się ciągle, ale oczy stały się zimne. Masz na myśli Komendę Główną Policji?
- Zgadza się. Aresztuję cię pod zarzutem zamordowania Bena Garvalda.
Dziwne, ale nie próbowała zaprzeczyć. Stała patrząc na niego, jakoś zupełnie obojętna, jakby była widzem stojącym na zewnątrz tego wszystkiego, z bladą, opanowaną twarzą wieśniaczki.
Nick przestał grać. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wetknął jednego w usta. Sięgnął po zapałki. Znalazł je, zapalił papierosa i zakrztusił się dymem.
- Czy mogę?
Pchnął paczkę po pianinie i podał jej ogień. Zaciągnęła się głęboko i zupełnie spokojna spojrzała na niego w dół.
- Nie mógłbyś grać dalej?
- W porządku. - Zaczął znowu grać, ręce wolno przesuwały się po klawiszach, budząc sekwencję spokojnych, smutnych akordów, które były połączeniem cech zimy i jesieni. - Przez całą noc kilka rzeczy nie dawało mi spokoju. Na przykład list. Ten, który Ben miałby wysłać do Belli.
- Miałby?
- Musiał iść do Chucka Lazera, by dowiedzieć się, za kogo wyszła. Ben nie miał pojęcia, gdzie mieszka Bella. Więc, do diabła, jak mógłby do niej napisać? Zdaje się, że wzięłaś sobie kawałek więziennego
172
gry. - Nie
ik wczesnej
paść przed
papieru, kiedy byłaś u niego po raz ostatni. Nic trudnego. W pokoju widzeń jest ich zawsze pod dostatkiem.
- Nie będzie ci to łatwo udowodnić.
- Nie wydaje mi się.
Wyciągnął z portfela złożony arkusz niebieskiego papieru i położył na wierzchu pianina. Na górze było wydrukowane: Odpowiadając na list, proszę napisać na kopercie:
Numer ........................
Nazwisko .....................
Więzienie
się zimne.
owania Bena
ĆŃC na niego, zewnątrz tego
? papierosów
izł je, zapalił
;ła się głęboko
przesuwały się
ych akordów, całą noc kilka
iry Ben miałby
5 się, za kogo
;, do diabła, jak
lek więziennego
Ta strona papieru była czysta. Kiedy odwrócił kartkę, na drugiej stronie widniało napisane przez Jean Fleming jej imię i adres. Wyciągnął list Bena napisany na takim samym papierze i położył obok.
Jean westchnęła.
- To było raczej nieostrożne z mojej strony.
Jakoś łatwo przyszło jej się z tym pogodzić. Przeraził go jej zimny spokój.
- To przypadkowy zbieg okoliczności. Chciałabym poznać przyczyny.
- Oto jedna z nich. Ben nie mógł tutaj wrócić, bo nie byłaś pewna, jak się zachowa, gdy dowie się, że nie czekają tu na niego żadne pieniądze. Dowiedziałaś się o dacie jego zwolnienia i podrobiłaś list.
- Aby przestraszyć Bellę?
- Częściowo. Ale przede wszystkim chciałaś mieć coś, co mogłabyś pokazać Harry'emu Faulknerowi. Wiedziałaś, że może on wiele rzeczy załatwić. Może jakiś pokaz siły, który przestraszyłby Bena? Ale w tym miejscu zrobiłaś błąd. Ben Garvald nie był człowiekiem, którego mogłoby coś przestraszyć. Do nas zaś przyszłaś jedynie po to, by cala ta rzecz dobrze wyglądała.
- Byłeś u Belli.
Skinął głową.
- Gdy powiedziałem jej to, co już sam wiem, szybko wyśpiewała resztę. Opowiedziała mi nawet o rozwodzie, o tym, jak Ben sam radził
173
jej wystąpienie do sądu. Miało to rozproszyć wszystkie podejrzenia ze strony policji i udowodnić, że nie ma ona żadnych jego pieniędzy.
- Czy powiedziała ci, że była kierowcą Bena podczas kradzieży w Steel Amalgamated?
- Ty byłaś jej alibi. Przysięgłaś na policji, że całą noc nie wychodziła z domu, a potem zaczęłaś ją szantażować. Przycisnęłaś do muru własną siostrę. Wiedziała, że wystarczy ci otworzyć usta, a dostanie pięć lat.
- Potrzebowałam pieniędzy - powiedziała cicho.
- Teraz już to wiem - odparł. - Cztery lata na uniwersytecie. Tak przy okazji, czy naprawdę pracowałaś w nocy jako barmanka? A potem - ta szkoła. Powiedziałaś, że spłacasz pannie Van Heflin procenty z rocznych dochodów. Nie powiedziałaś mi, że zapłaciłaś jej z góry trzy tysiące funtów. Ale ona mi to powiedziała. Pół godziny temu wyciągnąłem ją z łóżka i rozmówiłem się z nią przez telefon. Szalenie miła osóbka. Ma zresztą nadzieję, że nie zrobiłaś nic złego.
Nerwy puściły i trzasnęła pięścią w pianino.
- Musiałam się wydostać z Khyber Street, Nick. Rozumiesz? Musiałam.
- A co z Benem?
- On chciał wszystko zniszczyć. Gdyby miał trochę rozumu, trzymałby się z daleka. Wtedy nic by się nie stało.
- Bella powiedziała mi, jak to wszystko zorganizowałaś. Że jeśli Ben się pojawi, ma mu opowiedzieć tę wyssaną z palca historyjkę o pieniądzach ukrytych w łodzi na przystani Hagen's Wharf. Poleciłaś jej wziąć ze sobą broń, niby na wszelki wypadek. Zamierzałaś przekupić Bena i zmusić go do tego, by zniknął. Tak jej powiedziałaś.
Jean wzruszyła ramionami.
- Biedna Bella, nigdy nie potrafiła sobie poradzić, gdy rzeczy przybierały zły obrót. Zawsze musiałam wszystko za nią robić. Tak było już wtedy, gdy byłam dzieckiem. Czy wiesz o tym, że nigdy nie znajdziecie tego pistoletu?
- To nie ma znaczenia. Poddamy twoje ręce testowi azotanowemu. Wykaże on, czy używałaś broni palnej. Jest jeszcze błoto z przystani - analiza laboratoryjna brudu na twoich butach wykaże to niepodważalnie. Poza tym twój samochód. Jeżeli dłuższy czas stał
podejrzenia ze
pieniędzy.
;zas kradzieży
całą noc nie
Ćrzycisnęłaś do
tworzyć usta, uniwersytecie.
ko barmanka?
lie Van Heflin
is zapłaciłaś jej
a. Pół godziny
, przez telefon.
iłaś nic złego.
k. Rozumiesz?
rochę rozumu, owalaś. Że jeśli
alca historyjkę
Vharf. Poleciłaś
rżałaś przekupić
dałaś.
Izić, gdy rzeczy
nią robić. Tak
m, że nigdy nie
;owi azotanowe
t jeszcze błoto
i butach wykaże
iłuższy czas stał
na ulicy koło przystani, wtedy również możemy to udowodnić. Nie masz żadnych szans.
- Czyżby?
- Wiesz, na czym polegał twój największy błąd? Powiedziałaś, że nienawidzisz Bena, że nie odstępował cię na krok od czasu, gdy skończyłaś czternaście lat. - Nick pokręcił głową. - Jeśli czegoś nauczyłem się w ciągu tych ośmiu godzin, to właśnie tego. Gdy chodzi o kobiety, Ben Garvald był oryginalnym gentlemanem. Dałby sobie prędzej uciąć rękę, niżby zranił czternastoletniego podlotka.&
&&Chciałam go mieć - powiedziała z prostotą Jean. - Rozumiesz to? Całe noce leżałam w łóżku i czekałam na niego, a on nie dotknął mnie nawet palcem.
Wstał, rzucił papierosa na podłOgę, ona przysunęła się i objęła go ramionami za szyję. Przytuliła Się dóffipgo.
- Nikt nie musi o tym wiedzieć, Nick'Możesz to jakoś załatwić. Wiem, że możesz.
- Gdybym chciał - odpowiedział - cedząc słowa. - W tym cała rzecz. Używając słów faceta, który jest wart tuzina takich jak ty, nie interesujesz mnie ani ciutciut, aniołku, Nagle wszystko w niej pękło, rozwścieczona wyciągnęła pazury, by wydrapać mu oczy. Chwycił ją za przeguby rąk, a wtedy z jej ust popłynęła rzeka przekleństw i sprośności. Cały prymityw Khyber Street, lata wychowania na ulicy, stłumione i zepchnięte gdzieś w ciemne zaułki podświadomości - wszystko to wydostało się teraz na zewnątrz.
Ze zdumiewającą jak na swą tuszę szybkością wyskoczył zza drzwi Grant, a za nim drugi policjant. Chwycił ją za rękę i odciągnął od Nicka.
- W porządku, chłopcze, już ją zabieram.
Posterunkowy wziął ją za drugą rękę i tak poszła między nimi w stronę drzwi. Patrzyła przez ramię, z twarzą wykrzywioną nienawiścią. Rynsztokowe ścieki z Khyber Street dalej płynęły przez jej usta, aż w końcu ucichły w szumie deszczu.
Stał i gapił się w przestrzeń, mechanicznie szukając papierosa. Wsadził go do ust, gdy zapłonęła zapałka. Odwrócił się i przez chwilę widział przed sobą mroczną, umęczoną twarz Chucka Lazera, która po chwili rozjaśniła się w blasku przybliżonej zapałki.
175
1
- Długa noc. Generale. Nick nie odpowiedział. Przeszedł przez pokój, potem przez korytarz, Stanął na ganku i zapatrzył się w zacinający deszcz.
- Długa noc - powtórzył wolno.
- Wiesz, wyobrażam sobie, jak się czujesz - powiedział niezgrabnie Chuck Lazer. Ale to kobieta, potraktują ją łagodniej.
- łagodniej? - Nick obrócił się, a oczy zapłonęły mu na bladej twarzy. W jedno krótkie zdanie wlał cały swój gniew, wstręt i zawiedzione nadzieje.
- Niech ją diabli porwą, niech powieszą sukę.
KONIEC