Artur Szpilka Boks to nie jest napieprzanie się po głowie


http://wyborcza.pl/duzyformat/1,151081,19638538,artur-szpilka-boks-to-nie-jest-napieprzanie-sie-po-glowie.html







Justyna Kopińska


18.02.2016 01:03



0x01 graphic


W więzieniu zdecydowałem, kim chcę zostać - mistrzem świata w boksie zawodowym w królewskiej kategorii.


21-letni Artur Szpilka przygotowywał się do szóstej walki w boksie zawodowym. Jego przeciwnikiem był Wojciech Bartnik. Jednak do pojedynku nie doszło. Podczas oficjalnego ważenia policjanci aresztowali Szpilkę i doprowadzili do więzienia w Łodzi. Wcześniej usłyszał wyrok - półtora roku za pobicie. Był październik 2009 roku. Szpilka przebywał w czterech zakładach karnych. Wrócił na ring już po dwóch miesiącach po wyjściu na wolność, dwie pierwsze walki wygrał przez nokaut w pierwszej rundzie. Po dwóch latach jedyny niekwestionowany obecnie mistrz świata Lennox Lewis ogłosił: "Polski pięściarz Artur Szpilka to zakopany w piasku diament". W styczniu tego roku Szpilka jako czwarty Polak w historii boksu stoczył pojedynek o tytuł mistrza świata wagi ciężkiej.



- Miałem 14 lat i byłem chuliganem. Na szkolnym boisku zobaczyłem chłopaka w koszulce Cracovii. Zaczęliśmy się bić. Kibicowałem Wiśle Kraków, koszulka przeciwnego klubu była dla mnie sygnałem do ataku. Obok szkoły przechodził trener boksu Włodzimierz Ćwierz. Zobaczył nas i krzyknął: "Jak jesteście tacy mądrzy, to włóżcie kaski, rękawice i stańcie do prawdziwej walki!". Zrobiliśmy, co kazał. Dał sygnał startu, a ja myślałem tylko o tym, by zmasakrować tego chłopaka. Po minucie padł na ziemię. Okazało się, że już od pół roku trenował boks. Trener powiedział mi po tej walce: "Jeśli zaczniesz u mnie trenować, po roku będziesz mistrzem Polski". Tytuł mistrza zdobyłem po kilku miesiącach - mówi mi Artur Szpilka dwa tygodnie po walce o tytuł mistrza świata.

- Mama zapisała mnie na karate i kung-fu już jak miałem osiem lat. Byłem w siódmym niebie. Oglądałem filmy z Bruce'em Lee i Van Damme'em. Trenowałem stosowane przez nich ciosy na kolegach. Po paru tygodniach treningów pokłóciłem się z siostrą. Zaczęła wyzywać mnie przy kumplach z klasy. Przyłożyłem jej z pięści, trochę za mocno, i wypadły jej dwie jedynki. Nauczycielka poskarżyła mojemu ojczymowi i już nie mogłem chodzić na treningi. Mama miała nadzieję, że pójdę do szkoły plastycznej. Cały czas nosiłem przy sobie szkicownik, dużo rysowałem. Ale kupiła mi też worek bokserski, bym wyładował się w domu. Bo już w podstawówce biłem się z chłopakami z gimnazjum. Często z nimi wygrywałem. Bardzo chciałem mieć takie deski, na których trenował Bruce Lee, ale nigdzie nie mogłem ich kupić, więc uderzałem w powieszoną na ścianie gazetę, aby umocnić kości w palcach. Obu siostrom płaciłem po 50 groszy za bycie moimi sparingpartnerami. Biły się ze mną na łóżku przez pół godziny. U nas w domu się nie przelewało, więc cieszyły się z tych pieniędzy, choć z "treningów" wychodziły poturbowane. Potrafiłem się bić, więc szybko trafiłem do ekipy, czyli grupy chuliganów, którzy kibicują jednej drużynie i toczą walki w jej obronie. Chodziłem z nimi na mecze Wisły Kraków, choć piłka nożna zupełnie mnie nie interesowała, chodziło o poczucie wspólnoty, siły i przede wszystkim o możliwość pojedynków. Gdy chłopak chodzi w Wieliczce w koszulce Cracovii lub Wisły, to wiadomo, że się bije. Zacząłem jeździć z chłopakami na walki do okolicznych miejscowości. Każdą moją bójkę zapisywałem w zeszycie. Do trzeciej klasy gimnazjum stoczyłem ich 112.


Lubiłem wzbudzać strach w uczniach, szedłem po szkole i wiedziałem, że niewielu mi podskoczy. Myśleliśmy wtedy, że to imponuje dziewczynom, ale szybko okazało się, że nie takim, na których nam zależy. Byliśmy łobuzami, ale interesowały nas dziewczyny z dobrych domów. Delikatne i spokojne. Pierwszy raz zaprosiłem dziewczynę na randkę, gdy miałem 12 lat. Wyszedłem wcześniej, aby się nie spóźnić, i nagle czarny kot przebiegł mi drogę. Jestem przesądny, nie znoszę liczby 13, odpukuję w niemalowane. Zamiast iść na randkę, zacząłem gonić tego kota. Chciałem go wyminąć i przywrócić szczęście. Chował się po łąkach, krzakach, w błocie. Złapałem go po półgodzinie. Na randkę przyszedłem cały umorusany, ale wiedziałem, że szczęście jest nadal ze mną.

Nie rozstałem się z rękawicami od chwili, gdy trener Ćwierz kazał mi je włożyć. Trenowałem kilka razy dziennie. W stawałem i myślałem tylko o treningu. Mój ojciec zmarł, jak miałem trzy lata, nie pamiętam go, więc trudno powiedzieć, czy za nim tęskniłem. Ale często czułem pustkę, gdy ojcowie kolegów przychodzili im kibicować na trybunach. Trener zawsze mi powtarzał, że daleko zajdę. Po treningach przynosił nam jabłka i gruszki ze swojego sadu. To fantastyczne uczucie wiedzieć, że jest facet, który tak w ciebie wierzy. Chyba widziałem w nim ojca. Gdy zdobyłem mistrza Polski juniorów, kolejną walkę miałem stoczyć z Hutkowskim, mocnym zawodnikiem z Warszawy. Nikt nie dawał mi szans. Z trzema kolegami założyłem się, że wygram. Z każdym o 50 złotych. Zawziąłem się. Była ostra zima, -30 stopni. Trenowałem wiele godzin dziennie. Wstawałem o piątej rano. Czasem podczas podczas porannych biegów zamarzały mi już śpiki pod nosem, ale się nie poddałem. Wygrałem. Jezu, jak ja się cieszyłem z tych 150 złotych!

Zacząłem zarabiać dobrą kasę. Od zawsze miałem świadomość, że boks to nie tylko sport, ale także spektakl, biznes. Walka ma wciągnąć kibica jak film z Bruce'em Lee. Selekcjonerzy to doceniali. Trenowałem, przestrzegałem diety, ale nie miałem jeszcze zbudowanego systemu wartości. Często się dekoncentrowałem. Czyli zdarzało mi się upić, dalej umawiałem się na ustawki z kibicami. Dużo osób nie zrozumie, że ja to po prostu uwielbiałem. Bo w bójkach kibiców nie chodzi o to, aby skuć ryj drugiej osobie, tylko o poczucie władzy. Jesteś najlepszy w mieście i wszyscy o tym wiedzą. Podczas jednej z takich bójek w grupie zostaliśmy nagrani na monitoring. Nawet jej nie pamiętam, byłem pijany. Jeśli ktoś jest znany jako członek ekipy i często się bije, to zapadają wysokie wyroki. Skazali mnie na półtora roku za kratkami.


Ponad dwa lata po bójce, za którą zostałem skazany, czyli w 2009 roku, uprawomocnił się wyrok. Funkcjonariusze aresztowali mnie tuż przed walką. Trafiłem najpierw do Łodzi, później siedziałem w Krakowie, Wadowicach i w Tarnowie. Zostajesz sam ze swoimi myślami. I ta gonitwa myśli jest najgorsza. Siedział ze mną chłopak, który trafił do puchy, bo zabił całą swoją rodzinę. To był wypadek samochodowy. Jechali dużym autem w siedem osób. On sam nie wie, dlaczego nagle zjechał i walnął w drzewo. W tym wypadku zginęli jego rodzice i rodzeństwo. Został tylko on. Był trzeźwy, więc dostał trzy lata więzienia. Według mnie i tak za dużo. To był góral, ministrant, bardzo religijny, zupełnie nie umiał odnaleźć się w takim miejscu. Budził się po nocach zlany potem, płakał.

Wiem, że do więzienia nie trafiają grzeczni chłopcy, ale naprawdę jest tam dużo osób trochę od czapy, czyli siedzą za jazdę na rowerze po pijanemu, alimenty i tak dalej. I najczęściej tacy są dojeżdżani. Nie tylko przez więźniów, ale też przez strażników. Ostatnio byłem odwiedzić przyjaciela i był tak zmasakrowany przez funkcjonariuszy więziennych, że mało nie zszedł z tego świata. Służba więzienna powtarza, że jest monitoring, a przecież zakład karny jest dla nich jak dom. Doskonale zdają sobie sprawę, gdzie są kamery i jak bić, aby nagrań z tych akcji nie było. Miałem lżej. Nie dlatego, że bali się moich ciosów, bo jak jest grupa, to hulaj dupa, ale byłem już rozpoznawalny jako pięściarz. Wiedzieli, że jeśli mnie pobiją, to ta informacja może w przyszłości wypłynąć do gazet. Ale kojarzę wielu chłopaków, którzy po pobiciu przez funkcjonariuszy na dźwiękach [wygłuszana sala izolacyjna dla więźniów] chcieli sobie odebrać życie. Klawisze nie mieli nawet powodów do bicia. Wystarczyło, że nowy chłopak coś im odburknął. Jeszcze nie znał zasad i nie wiedział, że karą jest wpierdol pałami. Więzienie w Tarnowie powinno być wreszcie wzięte pod lupę. Dla młodych ludzi ograniczenie wolności to wystarczająca kara. Energia seksualna i zwykły zapał cię roznoszą. Każdy dzień jest trudny do przetrwania. Nie ma sensu odbierać im jeszcze godność. Jak ktoś mi teraz mówi: "Płacimy na tych darmozjadów za kratami podatki, a oni mają tam telewizor, ciepło, nie muszą rachunków płacić", to odpowiadam: nie byłeś tam, więc nie wiesz. Więzienia w Polsce to dżungla. Przetrwają najsilniejsi. Słabszym nikt nie pomoże, przecież wszyscy wiedzą, że 90 procent skarg więźniów ląduje w koszu.


W więzieniu widzisz, kto jest twoim przyjacielem. Miałem znajomych, którym na wolności imponowałem, chcieli ze mną przebywać, ale do więzienia nigdy listu nie wysłali. A list w celi to święto. Nie chodzi o kasę, choć i ona się przydaje. Doceniam, że kumple czasem do listu banknot dołączyli, ale niektórzy nie mieli pieniędzy, po prostu opisywali, jak im tydzień minął, i to było dla mnie najważniejsze.

Dużo trenowałem. Robiłem brzuszki, pompki, biegałem. Hantle miałem z worków foliowych wypełnionych wodą. Najgorzej było, jak trafiłem na enki, czyli oddział dla najgroźniejszych przestępców, bo pokłóciłem się ze strażnikiem. Nie miałem tam telewizora, nie było do kogo ust otworzyć. Koszmar. I wtedy odkryłem literaturę. Przed więzieniem nie przeczytałem ani jednej książki. Tam czytałem przez cały czas. "Kod Leonarda da Vinci", "Anioły i demony", "Cyfrową twierdzę". Później "Troję". Wyobrażałem sobie, że jestem Aleksandrem i całe wojsko mnie słucha, a następnie Kmicicem z "Potopu". Jak umarła Danusia w Krzyżakach, to aż łzy miałem w oczach. Ale najbardziej wkręcił mnie "Amok". To historia japońskiego żołnierza, który od czasów wojny żyje w dżungli na Filipinach. W jego umyśle wojna nigdy się nie skończyła, dlatego wszystkich trafiających tam ludzi zabija samurajskim mieczem. Nie mogłem się od tego oderwać. Zasypiałem i śniłem, że jestem w tej dżungli i muszę na niego uważać. Nie przestawałem czytać nawet w porze posiłków. Tak kusiło mnie, by już wiedzieć, co bohater zrobi na kolejnej stronie. Kosmos! Jak najlepszy narkotyk.


Miałem też czas, aby wiele przemyśleć. Czytanie bardzo mnie uspokoiło, czułem, że mogę wszystko uporządkować. Postanowiłem, że już nigdy nie pobiję się na ulicy, nie będę pił alkoholu, skończę z automatami. Bo nie mówiłem jeszcze, że byłem uzależniony od hazardu. Zanim trafiłem do więzienia, przegrałem ponad 400 tysięcy złotych. Siedzisz przed maszyną, spieszysz się, bo jesteś umówiony, koledzy dzwonią, ale nie możesz odejść. I nie wiesz dlaczego. Jakby ktoś ci tyłek do krzesła przyspawał. Po wyjściu już nigdy nie grałem, mimo że w USA czasem spaliśmy przed walką w kasynach. Wiem, jak hazard wyniszcza psychicznie, więc staram się reagować, gdy widzę innych uzależnionych. Niedawno podszedłem do pani, która grała na automatach na stacji benzynowej. Uzależnienie widać w całej postawie, ruchach. Ona po prostu musiała wrzucić kolejny banknot. Cały czas spoglądała na zegarek, na pewno spieszyła się do pracy albo na wywiadówkę, jednak nie potrafiła odejść. Powiedziałem do niej: "Niech pani idzie do domu. Weźmie kasę, której jeszcze pani nie przegrała i kupi coś dzieciom. Ta maszyna nie jest tego warta", Przez chwilę popatrzyła na mnie, a potem wróciła do gry.

Jako dziecko leżałem z kumplami na kocu, patrzyliśmy w chmury i marzyliśmy o przyszłości. Wyobrażałem sobie, że jestem wojownikiem, wzbudzam respekt, ale nie miałem wyraźnego celu ani planu działania. Pewnie stąd ten hazard i ciągłe bójki. W zakładzie karnym zdecydowałem, kim chcę zostać - mistrzem świata w boksie zawodowym w królewskiej kategorii. Postanowiłem, że zrobię wszystko, by osiągnąć ten cel, podporządkuję treningowi całe swoje życie. Zacząłem już w więzieniu. Miałem kolegę, który ważył sto kilo, kazałem mu na sobie siadać i go podnosiłem. Pamiętasz, jak mówiłem o tych zamarzniętych śpikach podczas treningów? Zdałem sobie sprawę, że takie stuprocentowe oddanie to jedyny plan na sukces. Boks jest piękny, bo w nim nie ma podziałów. Możesz mieć bogatych rodziców, których stać na najlepszego trenera, i masę znajomości, ale przegrasz z chłopakiem z małej miejscowości, który ma charakter. Wielu pięściarzy miało większy talent ode mnie. Ale nagle zobaczyłem, że gdy przychodzi monotonia, zakwasy, wyrzeczenia, to oni odchodzą. Zrozumiałem, że determinacja i pracowitość są ważniejsze niż talent.


Po wyjściu z zakładu przeszedłem do kategorii ciężkiej. 25 czerwca 2011 stoczyłem pierwszą walkę. Wygrałem w pierwszej rundzie przez nokaut. Podpisałem kontrakt zawodowy z grupą promotorów. W kolejnej walce ponownie zwyciężyłem przez nokaut. Już w listopadzie 2011 pojawiłem się w rankingu federacji WBC na 33. pozycji.

Poznałem wówczas dziewczynę, Kamilę. Już od czterech lat jesteśmy razem. Nie jestem pantoflem, ale cenię, gdy kobieta umie wziąć mnie za pysk. Kama potrafiła powiedzieć: "Napijesz się nawet jednego drinka, to następną walkę przegrasz". Od początku wiedziałem, że to kobieta na całe życie. Zawsze podobałem się dziewczynom, przestałem być prawiczkiem, jak miałem 14 lat. Spotykałem kobiety świetne w łóżku, które zupełnie nie potrafiły dogadać się z moją rodziną, kumplami. Albo odwrotnie - bardzo towarzyskie, lubiane, ale po krótkim czasie już mnie nie pociągały seksualnie. Kama pasuje do mnie we wszystkich sferach. Pamiętam, jak zaprosiłem ją pierwszy raz do domu, obsypałem całą sypialnię płatkami róż, zapaliłem świece, zrobiłem dla niej tatara. Nigdy wcześniej aż tak się nie starałem. Kamila czasem przesadza z oszczędzaniem. Niedawno znajomy oddał mi zaległe 10 tysięcy. Niewielka kwota [Szpilka zarabia obecnie pół miliona za jedną walkę], a ona od razu mówiła, żebym poszedł to wpłacić na konto, bo wydam. Pokazuje mi różne lokaty bankowe, sposoby na oszczędzanie. Niewiele jest takich kobiet. Sportowcy często mają dziewczyny femme fatale, czyli ładne, seksowne, ale są z nimi dla kasy. Czytałem biografię Tysona, jego żona Robin Givens notorycznie go zdradzała, zabrała mu niemal cały majątek. Myślę, że to jeden z głównych powodów, przez które przestał być niezniszczalny. By skoncentrować się na walce, musisz otoczyć się ludźmi, na których możesz polegać.


W listopadzie 2014 roku pokonałem Tomasza Adamka, najlepszego wówczas polskiego pięściarza w wadze ciężkiej. Moim trenerem został Ronnie Shields, to on przygotował Adamka do najlepszej walki w jego karierze w Ontario z Chrisem Arreolą. Ronnie był trenerem Mike'a Tysona i Evandera Holyfielda. W 1980 roku miał lecieć z narodową kadrą Stanów Zjednoczonych na mecz z reprezentacją Polski. W ostatniej chwili się rozchorował i zrezygnował z lotu. To był najtragiczniejszy dzień w historii amerykańskiego sportu. W samolocie leciało 22 bokserów. Rozbił się tuż obok Okęcia w Warszawie. Wszyscy zginęli. Shields wierzy, że przeżył, bo jego los jeszcze się nie wypełnił. Mówi, że moje pochodzenie ma dla niego znaczenie symboliczne. Może dlatego jest tytanicznie oddany pracy i naszym treningom.

Rok temu przeprowadziliśmy się z Kamilą do Stanów. Treningi wyglądają tam zupełnie inaczej niż w Polsce. Wszystkie ćwiczenia są podporządkowane elementom bokserskim, więc przede wszystkim skupiam się na kombinacjach ciosów. Biegają tylko sportowcy, którzy mają problem z wagą, a ja mam głównie treningi wytrzymałościowe. Bardzo monotonna praca. Przed walką trenuję po pięć godzin dziennie przez dwa miesiące. Wstaję o szóstej, jem śniadanie, medytuję. Staram się nie myśleć, wprowadzam umysł w stan koncentracji. Nie mogę pić alkoholu, trzymam dietę, nigdzie nie wychodzę, śpię między treningami. To nudne życie. Przez trzy tygodnie przed walką nie możesz uprawiać seksu, to sprawia, że jesteś bardziej agresywny, nabuzowany, by rozwalić przeciwnika.

Czas dzielę między siłownię i dom, ale zauważyłem, że w Stanach ludzie są uśmiechnięci, bardziej otwarci. Pewnie dlatego, że tam nawet sprzątaczka zarobi godne pieniądze i może jechać na wakacje. Ludzie mają więcej energii. U nas każdy taki skulony, przytłoczony. Niektórzy pracują po 12 godzin dziennie, a i tak nie są w stanie utrzymać z tego rodziny. W każdym miesiącu muszą pożyczać, kombinować. Nie dziwię się, że wolą pracować w Anglii za normalne pieniądze. Nie jestem zwolennikiem żadnej partii politycznej, ale wkurza mnie, że polscy politycy cały czas składają obietnice. Ludzie nie chcą jałmużny. Jedyne, na czym zależy Polakom, to być godnie wynagradzanymi za ciężką pracę.

Jest takie powiedzenie "Z kim przestajesz, takim się stajesz". Niezwykle prawdziwe. Gdy otaczamy się ludźmi bez perspektyw, to już po kilku latach nic nam się nie chce. Tacy mężczyźni siedzą na kanapach przed telewizorami z piwem w ręku i czasem się oderwą od TV, by napisać hejterski komentarz w internecie. W Polsce miałem świetne warunki na siłowni, dobrych trenerów, ale nie było tu osób, które bym podziwiał. Lubię mojego byłego sparingpartnera Diablo Włodarczyka, ale z całym szacunkiem dla niego - to nie jest człowiek, który jest dla mnie wyzwaniem. W Stanach otoczyłem się najlepszymi. Moi sparingpartnerzy dążą do perfekcji, są zachłanni na życie. Trenuję z mistrzami świata - Erislandym Larą i Jermallem Charlo. Ciężko harujemy i ścigamy się ze sobą. Staram się nie przeżywać porażek zbyt mocno, bo chyba na tym poległ Gołota. Adamek też cały czas powtarzał: "To nie mój dzień". Przegraną z Kliczko tłumaczył tym, że za późno przyjechał do Polski i nie przystosował się do warunków zimowych. Wolę brać wszystko na klatę. Teraz przegrałem z mistrzem świata Deontayem Wilderem. Jestem zły, ale przekształcę tę złość w dodatkową energię do działania. Wściekłość sprzyja kolejnym zwycięstwom. Jak się czułem, gdy mnie znokautował? Nawet nie pamiętam tego momentu. Do ósmej rundy szło mi całkiem dobrze. Ustaliliśmy z trenerem, że znów wykonam lewy w dół i lewy sierpowy, ale Wilder nie dał się nabrać po raz drugi. Przewidział moje ruchy i mocno mnie skontrował. Padłem i nie odzyskałem świadomości przez 50 sekund. Oglądałem to później dwa razy i powtarzałem: "Jak to możliwe?". W boksie amatorskim stoczyłem 114 pojedynków. Przegrałem siedem. W zawodowym 22 walki, z tego poległem w dwóch. Więc jestem świadomy, że przegrana bitwa to nie koniec wojny. Wildera jeszcze dopadnę.


Nie mam psychologa, miałem przez kilka miesięcy, ale czuję, że nie jest mi potrzebny. Nie przechodzę załamań, najwyżej chwile niepokoju, które szybko mijają. Wiele osób tkwi w miejscu, bo rozpamiętują przeszłość, obwiniają innych, a ja z każdej tragicznej sytuacji staram się wyciągać wnioski. Tak było z więzieniem. To przecież tam postanowiłem sobie ćwiczyć charakter, zrezygnować z używek, hazardu. Mam mnóstwo wiadomości i maili od młodych chłopaków, którzy wychodzą z więzień lub z poprawczaków. Głównie proszą o rady. Jak boksować? Jak skończyć z nałogiem? Staram się im odpisywać. Choć teraz mam 20 tysięcy wiadomości nieodebranych i nie jest to łatwe. Ale zdaję sobie sprawę, że jak chłopak jest w dołku, to nawet te kilka zdań odpowiedzi dużo dla niego znaczy. Mnie najbardziej pomagały proste słowa. Jeden ze sponsorów powiedział: "Artur, po co ci te maszyny? Przecież możesz na nich wygrać najwyżej tysiąc, dwa, a jak przegrasz, to chodzisz wkurwiony przez kilka dni i myślisz tylko o tym, żeby się odegrać". Czasem potrzebujesz, żeby ktoś ci przystawił lustro pod nos i pokazał to, co oczywiste. Jeśli pytają mnie jak rozpocząć trening, to mówię, aby od razu przyłączyli się do tak zwanego bokserskiego teamu na siłowni i sprawdzili, czy potrafią wytrzymać reżim. Bo ludzie często myślą, że boks to napieprzanie się po głowie. A to ogromna próba wytrzymałości. Przetrwają najwytrwalsi. Więc dobrze, aby od razu się sprawdzili i nie tracili czasu. Ważne, by próbowali różnych rzeczy, wychodzili z marazmu, prędzej czy później poczują, w czym są dobrzy.

W przyszłości planuję założyć dużą siłownię w Polsce, gdzie będę trenował kolejnych bokserów. Dwa lata temu zadzwonił do mnie wychowawca z poprawczaka w Zielonce. Prosił, abym przyjechał i pogadał z chłopakami. Pokazał im, że mogą zmienić swoje życie. Okazało się, że trójka z nich, Adam, Tomek i Gołota, chce trenować. Zacząłem uczyć ich podstaw boksu. Poświęcałem na to jedną niedzielę tygodniowo. Właśnie w takich miejscach będę szukał przyszłych mistrzów. Chłopaki z domów dziecka, poprawczaków, ośrodków wychowawczych mają charakter i butę. Jeśli chłopcy potrafią się bić, od razu są wyłapywani przez starszych chuliganów i dołączają do ekipy. I nie mam nic przeciwko ekipom, przecież święty nie jestem. Ale chcę im pokazać inną drogę. Niech wiedzą, że mogą bardzo dobrze zarobić na walkach zawodowych, czyli tym, co i tak uwielbiają robić. Nie chcę otwierać fundacji, mnie nikt nigdy nie dał żadnych pieniędzy. I bardzo dobrze. Nie wiem, jak taki zastrzyk gotówki by się dla mnie skończył. Może wydałbym je na alkohol albo automaty. Człowiek sam musi dojrzeć do pewnych spraw.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron