Higgins Jack Nocne przejscie POPRAWIONY(1)


Jack Higgins

Nocne przejście

Tytuł oryginału:
PASSAGE BY NIGHT

Dedykuję tę książkę
wujowi Bobowi

1.

„Grace Abounding"

Manning obudził się niespodziewanie z głębokiego snu pozbawionego marzeń. Wrócił do rzeczywistości w tym samym momencie, w którym otworzył oczy. Patrzył przez chwilę w sufit kabiny. Na całym ciele czuł kropelki potu.

Miał na sobie tylko dżinsy mocno sfatygowane przez słońce i słoną wodę. Spojrzał na zegarek, opuścił nogi na podłogę, siadł i wbił wzrok w bose stopy, myśląc o dokuczliwym bólu, który usadowił się gdzieś za prawym okiem. Pochwili usłyszał w zejściówce czyjeś kroki.

Człowiek, który wszedł, był Murzynem w nieokreślonym wieku. Jego bystre, inteligentne oczy tkwiły w poznaczonej bliznami i pomarszczonej przez lata pracy na morzu twarzy. Miał na sobie purpurową kurtkę, sponiewieraną czapkę z daszkiem i jasnoniebieskie drelichy.

Manning spojrzał w górę i spytał grobowym głosem:

- Seth, kim ja, do diabła, jestem?

Marynarz uśmiechnął się.

- Jeden z tych twoich dni, co! Lepiej zajmij się przez chwilę szklaneczką rumu, a ja zaparzę nieco świeżej herbaty.

- Niezły pomysł. A gdzie podział się nasz klient?

- Pan Morrison popłynął do rafy na ryby. Powiedział, że będę mu tylko przeszkadzał. Mam nadzieję, że będzie dziś miał więcej szczęścia niż wtedy z tym tuńczykiem. Z pewnością nie jest rybakiem.

- Za sto pięćdziesiąt dolarów dziennie może robić, co zechce, jeśli o nas idzie, i lepiej, żebyś o tym nie zapominał - powiedział Manning.

Podążając za Sethem wspiął się po trapie zejściówki. Przystanął na górze i oparłszy nogę o reling spoglądał na
zatokę. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o potężnych ramionach. Miał brązowe włosy rozjaśnione przez słońce, twarz pokrywał mu dwudniowy zarost. Spalona słońcem skóra obciągała ciasno kości, uwydatniając spokojne, pozbawione emocji oczy.

Jakąś milę dalej z zatoki wychodził dwumasztowy jacht, kierując się północno-wschodnim szlakiem do Nassau. Tuż obok niego płynął na północ niewielki wodolot, promienie słońca załamywały się na jego srebrzystoniebieskim kadłubie.

- Jimmy Walker wozi turystów na Eleutherę - stwierdził Seth, podając Manningowi herbatę. - Nieźle zarabia w tym sezonie.

- I sporo wydaje - odparł Manning. - Co wieczór większość zostawia w „Caravel".

- Tak... Myślę, że to nie rum go tam przyciąga...

- Czasem wydaje mi się, że lubisz kłopoty, Seth. - Manning wylał za burtę resztę zawartości szklanki. - Czas, bym poszukał Morrisona. Nie możemy pozwolić, żeby się zgubił. Moja reputacja nie zniosłaby tego.

- Gdybyś ją tylko miał - stwierdził poważnie Seth i pomógł Manningowi założyć akwalung, mocując sprzączki i dociągając paski.

- Gdzie jest kusza? - spytał Manning.

Seth wzruszył ramionami.

- Jedną zniszczyłeś w zeszłym tygodniu, a drugą wziął pan Morrison. Pewnie upoluje własną prawą stopę.

Manning naciągnął maskę na twarz i skoczył do czystej wody. Przez chwilę nie poruszał się, sprawdzając działanie zaworu powietrza, po czym ruszył w dół szerokim łukiem.

Nurkowanie miało dlań od niepamiętnych czasów niezastąpiony urok. Światło słoneczne, załamywane przez fale, lśniło między barwnymi pasmami trawy morskiej, pokrywającej dno grubym kobiercem, migotało odbite od muszli i rozgwiazd, układając się na białym piasku. Rafę tworzył las koralowców powyginany w fantastyczne kształty - złe i niebezpieczne. Czarne skały wystawały nad powierzchnię wody niczym kolumny zrujnowanej
świątyni. Kilka wielkich srebrzyście pręgowanych okoni walczyło ze sobą między krzewami koralowymi. Manning znieruchomiał na chwilę, żeby na nie popatrzeć, potem mocno zamachnął się płetwiastą stopą i popłynął dalej. Ryby uciekły w popłochu.

Minął koralowce i po chwili stracił z oczu dno. Gdzieś dalej, w głębinie, ławice tęczowych ryb wypełniały błękitną przestrzeń lśniącymi obłokami zmieniającymi barwę przy każdym ruchu.

Właśnie rozproszyły się w srebrny deszcz, przestraszone gwałtownym pędem kilku makreli uciekających przed rekinem. Manning usunął się nieco, a mimo to poczuł jeszcze jakby muśnięcie niewidzialnej ręki, kiedy rekin przepływał tuż obok niego. Poczekał chwilę, uczepiony postrzępionego końca szczeliny, z twarzą przy ścianie. Parę sekund później spostrzegł wynurzającego się z zielonej mgiełki Morrisona.

Amerykanin trzymał w jednym ręku pistolet harpunowy, w drugim kuszę, na której tkwił srebrny okoń.
Manning podążył za nim w górę. Morrison spostrzegł go, zawisł na chwilę nieruchomo i uśmiechając się, potrząsnął upolowaną rybą. Z jego prawego ramienia sączyła się brązowa strużka krwi, zostawiając w zielonej wodzie długie, ciemne pasma. Manning zbliżył się i stwierdził, że górna część ramienia jego klienta jest nieprzyjemnie poszarpana przez korale.

Amerykanin uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nic takiego. W tej samej chwili jego oczy rozszerzyły się alarmująco. Gdy Manning zaczął się obracać, coś uderzyło go w plecy z tak oszałamiającą siłą, że zatrzymał się dopiero na skalnej ścianie, którą przed chwilą opuścił. W podświadomości zarejestrował tylko srebrzystoniebieski błysk. Okręcił się i dostrzegł barakudę
wielkości co najmniej ośmiu stóp znikającą w ciemności.

Morrison odbezpieczył pistolet harpunowy i ruszył w dół, w zieloną głębię, ciągnąc za sobą kuszę na linie.
Manning wyciągnął nóż i podążył za nim. Złapał kuszę i załadował ją. Spostrzegł, że Morrison próbuje wcisnąć się w wąską szczelinę między skałami.

W tym momencie wróciła barakuda. Błysnęła w wodnej mgle i zawisła może dwadzieścia stóp od Amerykanina. W chwilę później dołączyła do niej druga.

Brązowe pasemko krwi było coraz gęściejsze i Manning nie miał wątpliwości, że w ciągu kilku sekund ściągnie tu znacznie więcej śmiertelnie niebezpiecznych ryb. Skierował się w górę, celując w białe podbrzusze najbliższej barakudy. Strzelił, a ryba rzuciła się w agonii, wyrywając mu kuszę z rąk. Przewróciła się na grzbiet, bijąc ogonem tak mocno, że woda wokół zawrzała jak w kotle. Morze zabarwiło się krwią.

Manning podpłynął do Morrisona i pomógł mu wydostać się ze szczeliny. Kiedy się odwrócił, druga barakuda
zbliżała się właśnie do swojej towarzyszki. Opuszczona dolna szczęka odsłaniała zachodzące na siebie mordercze zęby. Woda zawirowała i po chwili barakuda ukazała się ich oczom ponownie. Z pyska wystawały jej poszarpane kawałki skóry i kości. Gdy z mroku zaczęły wynurzać się kolejne smukłe, srebrne kształty. Manning chwycił Morrisona za ramię i pchnął w górę, ku powierzchni.

Płynęli przez płycizny, ponad błyszczącymi zielonymi i czerwonymi koralowcami, aż ukazało się nad nimi dno Grace Abounding. Wówczas wynurzyli się na powierzchnię. Morrison pierwszy wspiął się po trapie, Seth pomógł mu pokonać reling. Kiedy Manning wdrapał się na łódź, zobaczył, że Amerykanin leży bez sił na pokładzie z szeroko rozrzuconymi ramionami.

Manning odsunął maskę i zdjął akwalung. Seth spojrzał na niego pytająco.

- Mieliście kłopoty?

- Pan Morrison zadrasnął się w ramię i para barakud zwietrzyła w tym swój interes.

Morrison siadł, a Seth zbadał go i potrząsnął głową.

- Mówiłem panu, że trzeba uważać na te cholery, panie Morrison. Nie wolno sobie pozwolić na upływ krwi, kiedy poluje się na ryby. Większość tych wodnych koleżków zostawi pana w spokoju, ale nie wtedy, gdy poczują krew.

- Spróbuję o tym pamiętać - obiecał Morrison.

Manning pomógł mu wstać.

- Chodźmy na dół. Zajmę się pańskim ramieniem. Seth musi wracać do swojej roboty.

Morrison usiadł na jednej z koi z ręcznikiem przerzuconym przez ramiona. Drżał lekko. Manning wydostał
z szafki butelkę rumu, napełnił szklaneczkę i podał ją gościowi. Amerykanin przełknął i uśmiechnął się z podziękowaniem.

- Miałem nadzieję, że te wszystkie historie o rekinach i barakudach atakujących nurków to bzdury wyssane z palca.

- Dotąd dopóki ryby nie poczują krwi - odparł Manning, delikatnie przemywając głębokie rozcięcie. - I jeszcze jedno. Niech pan zawsze załaduje kuszę zaraz po strzale. Nigdy nie wiadomo, kiedy może być potrzebna.

- Nie sądzę, bym jeszcze kiedyś o tym zapomniał.

Morrison skrzywił się, w drzwiach pojawił się Seth.

- Kapitanie, zbliża się Bonaventura.

- Zostań tutaj - zdecydował Manning i dodał, zwracając się do Morrisona. - To mój stary przyjaciel. Muszę
zamienić z nim kilka słów.

Otworzył szufladę, wyjął z niej niewielką, płaską paczuszkę i wyszedł na pokład.

Bonaventura była starą dalekomorską łodzią rybacką. Niegdyś ozdabiało ją malowidło wyobrażające drużynę
piłkarską w biało-zielonych strojach, teraz to arcydzieło schodziło z drewna jak zwiędła skóra, odsłaniając nagie
burty. Pomost sternika unosił się dobre dziesięć stóp nad pokładem i kiedy łódź zawracała, kołysał się niebezpiecznie z boku na bok, jak gdyby nie mógł się zdecydować, gdzie wypada jego środek ciężkości.

Na pokładzie było dwóch ludzi. Młody chłopiec w płóciennych spodniach, opalony na ciemny brąz, i szczupły, łysiejący mężczyzna w średnim wieku. Obaj trzymali w rękach bosaki. W chwili gdy odbijacze obu łodzi uderzyły o siebie, Manning znalazł się na łodzi swego przyjaciela.

W zagłębieniu pokładu leżało kilka dużych ryb, trzy czy cztery tuńczyki i para wahoo. Nad martwymi pyskami unosiła się brzęcząca chmara much. Ze sterówki wychylił się Sanchez, uśmiechając się szeroko.

- Chodź na górę, amigo.

Miał około sześćdziesiątki, ale jego ciało wysuszone na wiór przez słońce i morze było ciągle silne i muskularne. Kiedy Manning wspiął się po trapie, Sanchez właśnie kończył rozlewać gin do dwóch szklanek nie pierwszej czystości. Odwrócił się i podał mu jedną.

- Twoje zdrowie - wzniósł toast po hiszpańsku, z uroczystą powagą.

- I twoje - odparł Manning płynnie w tym samym języku. - Co tam w Hawanie?

- To co zawsze. - Stary odwrócił się i splunął przez okno. - Przedtem jeszcze mieliśmy nadzieję, ale teraz, kiedy Ameryka przyrzekła się nie wtrącać...

Manning przełknął swój gin.

- Co powiesz na mały zakład? Stawiam sto dolarów amerykańskich, że za rok od dzisiaj Castro nie będzie już rządził na Kubie.

Stary zaśmiał się, splunął w dłoń i przybił zakład.

- Nie mogę odmówić. - Wzniósł szklankę. - Za Castro. Niech się ugotuje w piekle.

Wyjął z szuflady pudełko smukłych cygar i poczęstował Manninga.

- Co z Marią? Ciągle śpiewa w tym klubie... „Caravel"?

Manning przytaknął. Wyjął z kieszeni kurtki niewielką paczuszkę i rzucił ją na stół do map.

- To list od niej. Jak się czuje jej matka?

Sanchez westchnął.

- Nie najlepiej, amigo. Nic mów o tym Marii. Ma dosyć własnych zmartwień. Z kieszeni kurtki wydobył poplamioną kopertę i przesunął ją po stole w stronę Manninga. - List od starej kobiety. Napisała, oczywiście, że wszystko w porządku. Chce, żeby Maria tak myślała.

- Ciągle nie ma szans, żeby ją stamtąd wyciągnąć?

Sanchez potrząsnął głową.

- Niemożliwe. Jej stan na to nie pozwala.

Klepnął Manninga po ramieniu.

- W przyszłym roku będzie lepiej. Wrócicie oboje, ty do tego skradzionego interesu, Maria do domu... Wszystko będzie jak dawniej.

Manning pokiwał głową.

- Wszystko się zmienia. Sanchez. Przeszłość nie wraca. Nigdy.

- Może i masz rację. - Sanchez westchnął i podał Manningowi rękę. - Wracaj z Bogiem, amigo, i powiedz
Marii, żeby na siebie uważała. W zeszłym tygodniu zabito w Hondurasie dwóch naszych ludzi. Zastrzelili ich na ulicy. Fidel ma długie ręce.

- Nie martw się. Na Kubie może być Bogiem, ale tutaj nic nie znaczy. - Manning wszedł na trap. - Spotkamy się za miesiąc.

W chwili gdy Manning przeskoczył na Grace Abounding, na pokładzie ukazał się Morrison, a tuż za nim Seth. Amerykanin przystanął i zapalił papierosa. Kiedy podniósł głowę, Bonawentura odwróciła się już w stronę morza, ukazując swoją nazwę, a także nazwę macierzystego portu wypisane na rufie.

- Hawana? - Morrison zdziwił się. - Nie wiedziałem, że kubańskie łodzie wypływają tak daleko na północ.

- Gdy łowią tuńczyka albo wahoo, muszą - odparł Manning. - Od wybuchu rewolucji zdani są całkowicie na własne siły. Żadna inna łódź nie podpłynie do nich bliżej niż na milę. Mają brzydki zwyczaj konfiskowania w imię rewolucji wszystkiego, co im wpadnie w ręce.

- Mam wrażenie, że słyszałem gorycz w pana głosie?

- Jasne. Miałem w Hawanie małą firmę ratowniczą. Fidelistas skonfiskowali ją, jak zresztą wszystkie inne w
mieście. Zdążyłem ocalić tylko Grace Abounding.

- Nie przepada pan za naszym przyjacielem Castro?

Manning wzruszył ramionami.

- Jest dość inteligentny. Potrafił przeprowadzić rewolucję przy pomocy osiemdziesięciu dwu ludzi, ale już zaczyna się to rozpadać. Taki stan jak teraz nie może trwać wiecznie.

- Ma pan na myśli interwencję Rosjan.

- Mam na myśli coś znacznie ważniejszego, przynajmniej z jego punktu widzenia. Zwykłych, brudnych chłopów - guagiros. Obiecano im, że po rewolucji dostaną ziemię, a tak się jakoś złożyło, że większość tego, co im przydzielono, to dziewicza dżungla albo skały. Można powiedzieć, że ludzie zaczynają tracić cierpliwość.

- Może dzięki temu odzyska pan swoją firmę szybciej, niż się pan tego spodziewa?

- Nadzieję należy mieć zawsze. - Manning spojrzał na zegarek. - Jeżeli ruszymy teraz, w Johnstown znajdziemy się przed zmrokiem. Postawi mi pan tego obiecanego drinka, bo choć nie złapaliśmy tuńczyka, dzisiejsze popołudnie było pełne emocji.

- Z największą przyjemnością - zgodził się Morrison, schodząc pod pokład.

Seth wybrał kotwicę, a Manning wszedł do sterówki i uruchomił silniki. W chwilę później płynęli w stronę zatoki pełną parą.


2.

Spanish Cay

Do Spanish Cay dotarli późnym wieczorem. Plaża tworzyła białą linię obrzeżoną palmami ostro odcinającymi
się od oślepiająco pomarańczowych skał. Gdy Grace Abounding wpływała do przystani w Johnstown, jej pasażerowie mogli podziwiać dalekomorski krążownik zbliżający się do kanału. Po wodzie niósł się w zapadającym zmierzchu czyjś beztroski śmiech, wesoły i dźwięczny, przeplatając się z warkotem silnika.

Manning zredukował szybkość i skierował łódź w stronę falochronu z tłuczonego kamienia, który stanowił wschodnią ścianę przystani. Na murze siedział wysoki, przystojny Murzyn w mundurze policji kolonialnej i palił papierosa. Podniósł się i złapał cumę rzuconą przez Setha.

Manning wyłączył silniki, narzucił na siebie starą marynarską kurtkę i wyszedł na pokład. Morrison już na niego czekał. Kiedy wspięli się na falochron po zardzewiałym, żelaznym trapie, młody policjant siedział znów w tym samym miejscu, jakby się nigdy stamtąd nie ruszał.

Uśmiechnął się szeroko, ukazując komplet mocnych białych zębów.

- Udało się coś złapać, panie Manning?

Manning potrząsnął głową.

- Ani sztuki, Joe. - Odwrócił się do Morrisona. - Miał już pan okazję spotkać sierżanta Howarda? Pełni służbę w imieniu imperium brytyjskiego albo tego, co z niego tutaj zostało. Trzyma nas wszystkich w ryzach.

Morrison skinął głową.

- Widzieliśmy się przez chwilę wczoraj, zaraz po przylocie. Może przyłączy się pan do nas, sierżancie, i pokrzepi drinkiem?

- Jeśli idzie o mnie, to trochę za wcześnie. Pewnie znajdę was później.

- Zapraszamy - powiedział Morrison i ruszył wzdłuż falochronu, zostawiając sierżanta pogrążonego w rozmowie z Sethem.

Szli wzdłuż brzegu w milczeniu, wsłuchani w dziwny, pulsujący rytm goombay, miejscowej wersji calypso. Zbliżyli się do „Caravel" - budynku stojącego tuż za przystanią, którego tarasy przyjemnie ocienione migdałowcami zachęcały do wypoczynku.

Ten niedrogi nadmorski hotel, własność marynarza, przyciągał wielu ludzi, których źródła utrzymania były co
najmniej wątpliwe. W sezonie „Caravel" odwiedzali też turyści, poszukujący tutaj niepowtarzalnej atmosfery. Ceny wzrastały proporcjonalnie do liczby turystów, ale stali goście ciągle zaglądali w to miejsce.

Poza urządzeniem małego kasyna niewiele zmieniono w oryginalnym wystroju lokalu. Pod sufitem wciąż się
obracały staromodne wentylatory usiłujące zastąpić klimatyzację, a w ścianach tkwiły długie podświetlone akwaria, w których mieniły się tropikalne ryby.

Nieduży parkiet otaczały gęsto ustawione stoliki, w większości już zajęte, jako że na wyspie panował zwyczaj
wczesnego jadania wieczornego posiłku. W rogu pomieszczenia kilku mężczyzn grało calypso na niewielkim podium, tuż obok znajdowało się sklepione przejście przesłonięte kotarą z koralików i muszelek. Kilka par poruszało się w rytm muzyki.

Manning i Morrison przepchnęli się przez tłum i Amerykanin zamówił dwie porcje ginu. Przy końcu baru siedział Jimmy Walker, widniała przed nim opróżniona w polowie szklaneczka. Miał na sobie starą kurtkę Królewskich Sił Powietrznych bez naszywek. Beret od munduru zsunął mu się do przodu ocieniając młodą twarz i beztroskie oczy.

Na widok Manninga wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Widziałem was, jak kotwiczyliście. Dobrze poszło?

Manning pokręcił przecząco głową.

- A jak twoje interesy?

- Nie mogę narzekać. Płynąłem dziś z Nassau z kompletem pasażerów.

- Nigdy nie zrozumiem, jak ty to robisz, że stary Walrus jeszcze utrzymuje się na wodzie - stwierdził Manning. - Chcesz jeszcze coś wypić?

Walker opróżnił szklaneczkę i potrząsnął głową.

- Muszę jeszcze zatankować na nabrzeżu. Zabieram kilka osób z powrotem do Nassau, chcą złapać o północy lot do Miami. Powiedz Marii, że przykro mi tracić jej występ.

- Powiem - przyrzekł poważnie Manning.

- Jestem pewien. - Walker uśmiechnął się zuchwale, odwrócił i zniknął między gośćmi.

Manning poczęstował Morrisona papierosem.

- Wątpię, czy chciałbym go lepiej poznać - stwierdził Amerykanin. - Jest chyba zbyt zadziorny.

- Jest jeszcze młody, i tyle - odparł Manning. - Wydaje mu się, że się zakochał.

- A nie?

- Kto go tam wie? Znalazł się w tym wieku, kiedy człowiek kocha się w każdej napotkanej kobiecie.

- Jestem szczęśliwy mogąc powiedzieć, że jest to faza, z której nigdy nie wyrosłem. - Morrison opróżnił swoją szklaneczkę. - Pójdę wziąć teraz prysznic. Jeżeli ma pan ochotę, możemy później razem coś zjeść.

Manning pokręcił głową przecząco.

- W każdym razie dziękuję.

- Może innym razem. - Morrison wyjął portfel i położył na ladzie kilka banknotów. - Mała zaliczka na
początek.

Manning przeliczył pieniądze i zmarszczył brwi.

- Umawialiśmy się na sto pięćdziesiąt dziennie. Jest o sto za dużo.

- Mam wrażenie, że jestem panu winien co najmniejnową kuszę. - Morrison uśmiechnął się. - O której spotkamy się rano? Wciąż mam zamiar złapać tuńczyka.

- Nie ma sensu płynąć zbyt wcześnie. Niech pan będzie przy falochronie o ósmej.

- Będę czekał.

Amerykanin ruszył przez tłum, a Manning wetknął pieniądze do tylnej kieszeni i zamówił dużą porcję rumu.
Kiedy przypalał nowego papierosa, niespodziewanie zabrzmiał werbel. Parkiet opustoszał w jednej chwili, światła przygasły, a z przejścia za muzykantami wychynął jakiś cień.

Przez salę przeleciał cichy szmer, jakby wszyscy obecni wstrzymali oddech. Maria Salas miała na sobie czarne, wąskie spodnie ze skóry, białą jedwabną koszulę zebraną na piersiach w węzeł, a na głowie czarny kapelusz z szerokim rondem podgiętym nieco ku górze, ocieniającym jej twarz.

Przez chwilę stała bez ruchu, jak gdyby na coś czekając, i tylko jej palce poruszały się delikatnie po strunach gitary. Potem zaczęła śpiewać.

Nie miała prawdziwie pięknego głosu, ale było w nim coś jak dotyk zmierzchu, jak umierająca fala, coś co
wzruszało i chwytało za gardło. Prawdopodobnie nie więcej niż pół tuzina osób spośród siedzących na sali rozumiało, o czym dziewczyna śpiewa, lecz nikt się tym nie przejmował.

Manning przypomniał sobie pierwsze wspólne spotkanie w gorące czerwcowe popołudnie. Statek rybacki wypełniony od dziobu po rufę uciekinierami z Kuby dryfował bezwładnie po zatoce. Ogromna cierpliwość i spokój dziewczyny, które w takiej sytuacji były czymś aż przerażającym, przyciągnęły jego uwagę.

Nie była piękna. Opalona skóra miała oliwkowy odcień, a czarne, niemal granatowe włosy przytrzymywała szkarłatna tasiemka. Jednak teraz, w estradowym kostiumie, wyglądała tak, że żadna inna kobieta na sali nie mogła się z nią równać.

Kiedy piosenka ucichła, przez chwilę w powietrzu zawisła rozedrgana cisza, potem nagle zerwała się burza
oklasków. Dziewczyna przyjmowała aplauz jak torero na placu w stolicy Meksyku, stojąc mocno na prostych nogach ze złączonymi stopami i trzymając kapelusz w wyciągniętej prawej ręce.

Manning zamówił drugą szklaneczkę rumu.

Maria śpiewała teraz flamenco tańcząc i wybijając rytm wysokimi obcasami hiszpańskich butów. Zakończyła pieśń ostrym, szorstkim akcentem, który dotarł aż do dna duszy każdego ze słuchających.

Tym razem aplauz trwał znacznie dłużej. Dziewczyna zniknęła za koralikową zasłoną i po chwili ukazała się
ponownie. Stanęła wyprostowana, ze złączonymi stopami. Obracała się powoli, wędrując wzrokiem po wszystkich obecnych. Wreszcie napotkała wejrzenie Manninga.

Podniósł szklaneczkę w jej stronę, a ona skinęła lekko głową. Zaśpiewała jeszcze raz, pod koniec utworu tańczyła, zbliżając się coraz bardziej do zasłony. Wreszcie zniknęła za nią, ciągle śpiewając, jej głos zginął w oddali.

Muzycy zaintonowali kolejne goombay, a Manning opuścił swoje miejsce przy barze i przepchnął się do kasyna. Było jeszcze dosyć wcześnie i pomieszczenie świeciło pustkami. Dwie czy trzy osoby stały przy ruletce, ale krupier stawiał sobie pasjansa dla zabicia czasu.


Właściciel „Caravel", Kurt Viner, siedział za biurkiem w głębi sali, licząc wpływy z poprzedniego wieczora. Kierownik sali kręcił się w pobliżu. Kurt Viner był szczupłym, siwiejącym Niemcem koło pięćdziesiątki. Miał na sobie białą wieczorową marynarkę, a potrafił nosić ją tak, że roztaczał dookoła siebie wrażenie dyskretnej, arystokratycznej elegancji.

Zauważył wchodzącego Manninga i pozdrowił go gestem ręki.

- Jak leci, Harry?

Manning wyjął dwieście pięćdziesiąt dolarów, które dał mu Morrison, i rzucił je na biurko.

- Mała zaliczka. Zdaje się, że miałem tu ostatnio jakieś niewielkie zaległości?

Viner wstał i skinął na kierownika sali.

- Zapisz to na konto pana Manninga. Gdybyś mnie potrzebował, będę w biurze. - Odwrócił się do Manninga. - Zapraszam cię na drinka, Harry. Z dala od tego hałasu. - Minął obite na zielono drzwi w rogu sali,
a Manning podążył za nim.

Pokój, do którego weszli, był urządzony z dużym smakiem we współczesnym stylu szwedzkim. Ściany ze
świeżych bel drewnianych zdobiły ręcznie malowane tapety, od oknem mieścił się niewielki narożny barek. Manning usiadł na jednym ze stołków, a Viner wsunął się za kontuar.

- Morrison musi być niezłym klientem. Kim on jest?

- Prawdziwym estetą czy kimś w tym rodzaju - odparł Manning. - Co za różnica? Wszyscy są tacy sami.
Brzuchaci biznesmeni w średnim wieku z kupą pieniędzy, szukający rozrywki. Zaraz po przyjeździe rozpakowują bagaże, ubierają się niczym bohaterowie Hemingwaya i idą na nabrzeże, spodziewając się, że znajdą tam tuńczyka na srebrnym talerzu.

- Za którego przyzwoicie zapłacą, pamiętaj o tym - dokończył Viner. - I to w dolarach. To bardzo praktyczna waluta w dzisiejszych czasach.

- To fakt, który biorę pod uwagę.

- Zdaje się, że nie przepadasz za Morrisonem.

- Straciłem przez niego kuszę. Co prawda zapłacił mi za nią, choć wie, że jestem ubezpieczony. Może jest trochę lepszy niż inni.

- Z pewnością. Dwieście pięćdziesiąt dolarów dziennie to bardzo dobra zapłata, jakkolwiek by liczyć. - Viner
zawahał się, a potem dodał wolno: - Wiesz, Harry, zawsze możesz u mnie korzystać z kredytu, ale zdaje się, że ostatnio masz kłopoty z zarobieniem na życie.

- A masz jakiś pomysł?

Niemiec powtórnie napełnił swoją szklaneczkę.

- Pływasz czasami do Miami, prawda?

Manning pokiwał głową.

- No i co?

- Grace Abounding nie jest taka mała. Mógłbyś zabierać pasażerów.

Manning zmarszczył brwi.

- Masz na myśli kubańskich uciekinierów? Nielegalnych imigrantów? Czy ty masz pojęcie, czym to grozi?

- Zapłata może być wysoka.

- Jasne. Pięć lat w pierdlu. To wybrzeże aż się roi od małych stateczków, szczególnie od czasu kryzysu kubańskiego. Swoją drogą czemu się tym interesujesz? Przecież nie potrzebujesz pieniędzy.

- Możesz przyjąć, że czuję się z nimi w jakiś sposób związany. Kilka lat po wojnie sam byłem uciekinierem. -
Viner uśmiechnął się. - Przemyśl to, Harry. Moja oferta jest aktualna.

Manning opróżnił szklaneczkę i wstał.

- Myślę, że dam sobie radę w jakiś inny sposób. W każdym razie dziękuję ci. No, na razie.

Wyszedł z biura i przez kasyno ruszył w kierunku baru. Na moment zawahał się, a potem zawrócił, wszedł do hallu, minął recepcję i wspiął się po schodach na pierwsze piętro.

Zupełnie niespodziewanie zdał sobie sprawę z panującego tu spokoju. Idąc szerokim korytarzem wyłożonym
grubym dywanem słyszał kobiecy śmiech, dziwnie odległy i nierealny. Muzyka dobiegająca z parteru mogłaby równie dobrze pochodzić z innego świata.

Otworzył drzwi na końcu korytarza i wszedł do pokoju. Pomieszczenie, pogrążone w cieniu, rozjaśniała jedna tylko nocna lampka umieszczona na niewielkim stoliku. Okna na taras były szeroko otwarte, a zasłony lekko falowały poruszane podmuchami wiatru.

Na tarasie w plecionym trzcinowym foteliku siedziała dziewczyna szczelnie zawinięta w kosmaty szlafrok dla
ochrony przed wieczornym chłodem.

- Hallo, Harry - powiedziała miękko.

Manning wyciągnął papierosy i zapalił zapałkę, trzymając ją w zagłębieniu dłoni. Dziewczyna nachyliła się nieco, a jej rysy wyostrzone przez blask ognia sprawiły, że wyglądała jak płaskorzeźba. Oczy przypominały ciemne sadzawki.

- Jak minął dzień? - zapytała.

- Nie gorzej niż zazwyczaj. To wspaniałe życie, dopóki ma się na nie siły i ochotę. - Nie zdołał usunąć goryczy ze swojego głosu i dziewczyna potrząsnęła głową ze smutkiem.

- Nie możesz tak dalej żyć, Harry. Nic możesz ciągle myśleć tylko o przeszłości. Miałeś kiedyś w Hawanie niewielki interes, ale go straciłeś. Dlaczego nie możesz tego zaakceptować, zamiast wciąż żyć z dnia na dzień, mając nadzieję, że jakiś cud przywróci ci to, co straciłeś.

- Nikt nie musi się mną przejmować - odparł. - Jakoś żyję.

- Tylko jakoś. - W jej głosie pojawił się ślad złości. - Co to za życie dla człowieka takiego jak ty? W Hawanie zaczynałeś od zera. Dlaczego nic możesz zacząć jeszcze raz?

- Może jestem zmęczony - odparł. - Pamiętaj, to było piętnaście lat temu. - Zamilkli na chwilę. - Właśnie rozmawiałem z Vinerem. Chce, żebym szmuglował uciekinierów na Florydę. Szybki nocny przerzut i żadnych
pytań.

Przestraszona wychyliła się do przodu.

- Nie zgodziłeś się?!

- Nie przejmuj się - odrzekł spokojnie. - Ciągle jeszcze mam trochę oleju w głowie. - Z kieszeni kurtki
wyciągnął kopertę i rzucił jej na kolana. - List od twojej matki.

Maria zerwała się na równe nogi i pobiegła do sypialni. Patrzył przez moment, jak gorączkowo otwiera kopertę w świetle lampy, potem odwrócił się i oparł o balustradę. Po chwili dziewczyna wróciła. Stanęła tuż koło niego i spytała:

- A Sanchez? Jak on się ma?

- Wyglądał zupełnie nieźle.

- Mówił coś?

Manning spojrzał w dół, próbując wyczytać coś z jej oczu, ale twarz dziewczyny okrywał cień.

- Powiedział tylko, że dwóch waszych ludzi zamordowano w Hondurasie w zeszłym tygodniu. Kazał mi przekazać, żebyś była ostrożna. Ten Castro ma długie ręce.

- Więc powinien uważać - odparła - bo może je łatwo stracić.

Manning zachmurzył się.

- Czy ty jesteś w coś zamieszana, Mario? W coś, o czym powinienem wiedzieć?

- W nic, czym mógłbyś się martwić, Harry. - Uśmiechnęła się. - Naprawdę.

Manning odwrócił się i oparł ponownie o balustradę. Stała przy nim tak blisko, że ich ramiona stykały się
leciutko za każdym razem, kiedy się poruszyła. Od morza nadchodził świeży powiew, znad przystani podnosiła się leciutka mgła.

Manning czuł spokój, ale i zniecierpliwienie, zdawał się szczęśliwy i niezadowolony jednocześnie. To był paskudny dzień, a przeszłość zbyt łatwo opanowywała jego myśli. Westchnął i wyprostował się. Maria spojrzała na niego. Jej twarz tworzyła w ciemności białą, rozmazaną plamę.

- O czym myślisz?

- O życiu - powiedział. - Niczego nie można być pewnym. Niczego.

Przysunęła się do niego bliżej i zacisnęła dłonie na klapach kurtki. Objął ją i przytulił. Gdzieś na horyzoncie
morze wykwitało białymi obłoczkami piany.

- Będzie sztorm, jeszcze przed świtem.

Dziewczyna spojrzała na morze i zadrżała z zimna.

- Chodźmy do środka, Harry. Następny występ mam dopiero o jedenastej. Za trzy godziny.

Delikatnie wyswobodziła się z jego ramion i wróciła do pokoju. Stał jeszcze przez chwilę, patrząc na morze, gdy wtem podmuch wiatru obudził gdzieś na szczycie dachu dźwięki podobne do niesamowitego lamentu, napełniając go uczuciem irracjonalnego niepokoju. Odwrócił się szybko i poszedł za nią.

Leżał uwięziony w mrocznym śnie, budząc się co jakiś czas i podświadomie czując, iż wiatr staje się coraz potężniejszy, a gdzieś daleko, na pełnym morzu, uderzył pojedynczy grom zwielokrotniony głuchym pogłosem.

W pewnej chwili wyciągnął rękę i zdał sobie sprawę, że jest sam. Odrzucił pościel i sięgnął po zegarek. Minęła jedenasta. Jakiś czas siedział marszcząc brwi, aż przypomniał sobie, że to piątek i Maria ma jeden występ więcej. Widocznie zdecydowała się go nie budzić.

Podniósł się energicznie, wszedł do łazienki i odkręcił prysznic. Lodowate igiełki wody masowały mu skórę.Kiedy się ubierał, czuł się rześki i wypoczęty.

O jedenastej trzydzieści zszedł na dół. Wiatr stukał okiennicami wzdłuż całego tarasu. W kasynie było jeszcze
kilka osób, ale bar świecił pustkami. Na wysokim stołku siedział tylko Morrison. Sączył gin i przeglądał jakieś stare czasopismo żeglarskie. Zerknął w górę i uśmiechnął się.

- Witam. Co pan powie na drinka?

Manning ogarnął spojrzeniem opustoszały parkiet.

- Co tu się dzieje? Kiedy skończył się występ?

- Dzisiaj nie było nocnego występu - powiedział Morrison. Gwałtowny podmuch wiatru uderzył o frontową
ścianę budynku. - Wygląda na to, że chciałby tu wejść.

Manning obrócił się w stronę drzwi i poczuł, że znów się w nim obudził nieuchwytny, irracjonalny niepokój. Z drzwi prowadzących do kasyna wynurzył się Viner, niosąc pod pachą kasetkę z pieniędzmi. Kiedy przechodził koło baru. Manning przytrzymał go za ramię.

- Co się, do diabła, tutaj dzieje? Maria powiedziała mi, że ma występ o jedenastej. Gdzie ona jest?

Viner postawił kasetkę na barze i westchnął ciężko.

- Może lepiej się napij, Harry.

Zanim Manning zdążył powiedzieć cokolwiek, na zewnątrz dał się słyszeć krzyk, a w chwilę później frontowe
drzwi rozwarły się szeroko, rzucone podmuchem wiatru aż na ścianę.

Człowiek, który zataczając się wpadł do środka, dyszał ciężko, jak po długim biegu. Jego płaszcz ociekał wodą. Dotarł do baru i wsparł się o niego, z trudnością łapiąc świszczący oddech.

Był to Saunders, marynarz, który w czasie sezonu pływał niedużym statkiem czarterowym.

Viner wszedł za bar, nalał rumu do szklaneczki i przesunął ją po blacie w stronę przybyłego.

- Wypij to i opanuj się. Co się stało?

- Jimmy Walker wypłynął na tej swojej kupie złomu na morze. - Saunders pociągnął łyk rumu i zakrztusił się. - Byłem jakieś dwie mile dalej, przy Blackstone Reef. Tam jest taki prąd, że morze rwie jak rzeka! I jeszcze ten wiatr!

- Dobra, nieważne - przerwał Manning. - Co się stało?

- Żebym tak był zdrów, jeśli wiem. Piekielny łoskot. Kiedy spojrzałem, szedł w wodę jak kamień.

- I nie ruszył pan na pomoc? - zapytał Morrison.

- Moją balią? Proszę pana, zrobiłem, co mogłem, żeby się tu dostać w całości. Pomyślałem sobie, że najlepsze, co mogę zrobić, to sprowadzić pomoc. Prawdziwą pomoc.

Rozległ się nagły brzęk tłuczonego szkła. To Viner upuścił butelkę rumu, którą dotąd trzymał w ręku. Zachwiał się lekko i oparł o bar. Jego twarz była zupełnie biała.

- Na miłość Boską, opanuj się - powiedział Manning. - Bierz płaszcz i zmywamy się stąd.

- Nic nie rozumiesz, Harry. Maria była na tej łodzi.

Manning zamarł w pół kroku, gapiąc się na niego. Czuł ogarniający go powoli lodowaty chłód. W tej samej chwili niebo otworzyło się z łoskotem piorunu i na „Caravel" spadły strugi ulewnego deszczu.

3.

Ciemne wody

Kiedy Grace Abounding opuszczała przystań, deszcz przybrał jeszcze na sile. Manning zwiększył szybkość maksymalnie i statek wspinał się na fale przypływu z taką siłą i zręcznością, aż Joe Howard został daleko w tyle na swej starej policyjnej łodzi motorowej. Manning był dziwnie spokojny. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogliby przybyć za późno. Chciało mu się palić, ale nie mógł znaleźć żadnego papierosa. Morrison podał mu swojego i przypalił.

- Jakie mają szanse?

- Dość duże - odparł Manning. - Dam głowę, że stary Walrus i Jimmy płynęli z kompletem pontonów i innych
takich rzeczy na wypadek jakichś kłopotów. Jimmy zawsze o to dbał. Zdaje się, że to nawyk ze służby wojskowej.

- A co z rafami, przy których łódź poszła na dno?

- Tego się obawiam.

Saunders wyjął z ust fajkę i przytaknął:

- Morze robi różne niespodzianki w czasie takiej pogody.

Grace Abounding wspięła się na kolejną falę i nagle, pchnięta niespodziewanie silnym bocznym podmuchem,
zsunęła się w przepaść między falami. Morrisona i Saundersa gwałtownie rzuciło na bok, tylko Manning, który zdążył uchwycić koło sterowe, zdołał utrzymać się na nogach. Szybko ustawił łódź w poprzednim położeniu, przygotowując ją na przyjęcie uderzenia następnej góry wodnej. W świetle kompasu Morrison wyglądał na chorego i przerażonego.

- Czy to się często zdarza?

- Zazwyczaj nie częściej niż raz - odparł sucho Manning.

Drzwi od salonu otworzyły się, wypuszczając trochę światła. Po chwili w zejściówce pojawił się Seth, niosąc
termos z herbatą i kubek.

- Ludzie, co za pogoda! Dawno już nie było tak źle.

- Nie musi pan nas o tym przekonywać - stwierdził Morrison. - Jak się czuje Viner?

- Ma kłopoty z żołądkiem, jak zwykle. Równie dobrze mogliśmy go zostawić na suchym lądzie.

Manning przełknął łyk parzącej herbaty i podał kubek Saundersowi. Nad pokładem świeciły czerwone i zielone lampki sygnalizacyjne, a poza nimi były już tylko noc i morze. Kilka minut później przestało padać i na niebie pokazał się księżyc, przeświecając między szybko sunącymi chmurami. Wiatr zamarł i sztorm skończył się tak samo nagle, jak zaczął.

Grace Abounding płynęła gładko przed siebie, połykając morze rozciągające się aż po horyzont. Za rufą zostawiła smugę falującej wody osrebrzonej promieniami księżyca. Niespodziewanie nad dźwięk silnika wzbił się głuchy łoskot i tuż za rufą wykwitła pięćdziesięciostopowa fontanna wody.

- Co to było? - przestraszył się Morrison.

- Bąbel powietrza wyjaśnił Saunders. - Zawsze się tak robi w czasie takiej pogody. Pod nami jest rafa. A w rafie pełno dziur.

W miarę jak zbliżali się do celu, rozmowa zamierała. Fale rozpryskiwały się o wielki, postrzępiony wał wyniesiony co najmniej trzydzieści stóp nad powierzchnię wody i spychały łódź w tym kierunku. Manning obrócił powoli koło sterowe, szukając drogi między skałami. Fale uderzały teraz o stępkę, wydając puste, klaszczące dźwięki. Woda pieniła się wzbijana wysoko w powietrze, a pomiędzy fontannami piany widniały czarne, postrzępione fragmenty rafy.

Gdy zwolnili, sterowanie stało się trudniejsze, łódź dryfowała w stronę dużej, zielonej płyty skalnej. Manning
i Seth, siłując się z kołem sterowym, zdołali ominąć jej południowy kraniec i schronić się od zawietrznej kamiennego bloku.

Ciemna woda oblewała skały i podwodne rafy koralowe doskonale widoczne w jasnym świetle księżyca. Po Walrusie nie było ani śladu. Seth otworzył przednią szybę, a Manning zapalił reflektor punktowy, powoli obracając łódź. Strumień światła ciął ukośnie wodę, docierając aż do skał.

Nagle Saunders krzyknął nerwowo i zamilkł.

W świetle reflektora błysnął kawałek srebrnego kadłuba. Seth pobiegł na rufę i spuścił kotwicę, a Manning
wyłączył silniki. Morrison i Saunders wyskoczyli na pokład, Manning podążył tuż za nimi. Amerykanin pierwszy dotarł do relingu i krzyknął przerażony.

Manning wrócił do sterówki, obrócił reflektor i poczuł, że robi mu się niedobrze. W ostrym, jasnym świetle widać było wyraźnie kipiel morską utworzoną przez kilkadziesiąt rekinów kłębiących się na niewielkiej przestrzeni jak psy, które poczuły kawał świeżego mięsa. Wielka, groźna głowa najeżona ostrymi zębami wynurzyła się nad powierzchnię i zanim zniknęła z powrotem, uciekając przed współtowarzyszami, można było dostrzec, że z jej zatrzaśniętych szczęk wystawało poszarpane ludzkie ramię.

Manning zeskoczył na pokład, pobiegł na dół do kabiny i po chwili wrócił, niosąc automatyczny karabin Garanda. Narastało w nim uczucie przejmującej, gorzkiej, bezsilnej złości. Stanął przy relingu i zaczął strzelać. Słał serię za serią w słoną wodę, w kłębowisko śliskich rekinich ciał.

Morze zagotowało się, kiedy dotychczasowi mordercy stali się ofiarami. Krew tworzyła czerwone fontanny, grudy rekiniego mięsa i ludzkiego ciała dryfowały po powierzchni wody, ryby wiły się i rzucały, wszystko to nasuwało na myśl scenę z przerażającego nocnego koszmaru. Nawet morze zdawało się krzyczeć w agonii.

Kiedy ostatni pocisk przepadł w głębinie, Manning rzucił na pokład bezużyteczny karabin potykając się o niego. Przez krótką chwilę wszyscy stali spoglądając na siebie bezradnie. Wreszcie Seth wszedł do sterówki i wyłączył reflektor.

Manning znikł w salonie, siadł przy stole i zapalił papierosa. Przed nim stała pusta szklaneczka. Sięgnął po
butelkę. W tym momencie wszedł Viner. Szybko zatrzasnął za sobą drzwi, przez chwilę stał opierając się o nie plecami, potem podszedł do Manninga i osunął się na sąsiednie krzesło. Włosy miał jeszcze mokre od deszczu i był bardzo blady.

- Co tam się dzieje na zewnątrz - spytał spokojnie Manning. - Skończyło się już?

Viner potrząsnął głową i schował twarz w dłoniach. Manning wlał do szklaneczki nieco rumu i podsunął Niemcowi.

- Wypij trochę. To ci dobrze zrobi.

Viner znowu potrząsnął głową.

- Wolałbym raczej papierosa.

Manning wetknął mu jednego w rękę. Niemiec przypalił go, zaciągając się głęboko. W salonie panowała cisza
i całkowity spokój. Tylko pył wodny rozpryskujący się o szyby dzwonił o nie leciutko.

Manning pierwszy przerwał ciszę:

- Dokąd płynęła? Do Miami?

Viner skinął głową.

- Dostała list od kubańskich uciekinierów. Prosili ją, by ruszyła w trasę po całych Stanach i zebrała nieco pieniędzy dla ich organizacji.

- Ale dlaczego nic mi nie powiedziała?

- Myślała, że tak będzie lepiej. Wiesz, szybkie zerwanie...

Manning poruszył głową.

- Nie rozumiem. Nic nie rozumiem. Musiał być jakiś inny powód. Coś prawdziwego. Coś z sensem.

- W porządku, Harry - ustąpił Viner - powiem ci wprost. Kiedy zjawiłeś się na Spanish Cay, tonąłeś w czarnej rozpaczy z litości nad samym sobą. Mogłoby się wydawać, że jesteś jedynym, który w jakiś sposób ucierpiał z powodu tej kubańskiej afery. Potem pojawiła się Maria. Osiągnęła tyle, że przestałeś zalewać się w trupa, ale w zamian stała się jedyną podporą twojego życia. Zdecydowała, iż nadszedł już czas, abyś znowu stanął na własnych nogach i nauczył się żyć na swój własny rachunek i na swoją własną odpowiedzialność.

Manning przyglądał się Vinerowi, lekko zmarszczywszy brwi. Potem opróżnił szklaneczkę, wstał i wyszedł. Saunders, Morrison i Seth siedzieli w sterówce, rozmawiając przyciszonymi głosami. Minął ich i zatrzymał się przy relingu. Myślał o niej, o tej gdzieś tam, w ciemnej wodzie. I wiedział, że wszystko, co mówił Viner, było prawdą.

Powoli nadchodził dzień. Stopniowo pojawił się nieśmiały, perłowy blask, można już było odróżnić szarość mgły podnoszącej się znad wody od ciemnych, srebrnych kropli deszczu.

Skończył się nocny koszmar. Morze unosiło się niewielkimi wypukłościami, pieniąc się u podstawy rafy. Wiatr ucichł. Rekiny odpłynęły.

Łódź policyjna kotwiczyła zaledwie dwadzieścia, trzydzieści jardów dalej. Joe Howard wynurzył się ze sterówki i podniósł rękę, dając tym samym znak, że się do nich wybiera. Zrzucił ponton za rufę, wskoczył do niego i mocno odepchnął.

Kiedy wspinał się po trapie na Grace Abounding, jego pogodna zazwyczaj twarz była wyjątkowo poważna.

- Zawiadomiłem Nassau. Wysyłają nam łódź ratowniczą i kilka innych z różnym sprzętem. Powinni tu być koło południa.

Manning potrząsnął głową.

- Niepotrzebnie. Sam zejdę na dół.

- Nie bądź idiotą, Harry - sprzeciwił się ostro Viner, wychodząc ze sterówki. Za nim szli pozostali.

- To moja sprawa.

Seth pokręcił głową bez przekonania.

- Nic po tobie tam na dole, Harry. Może jest tam jakiś rekin albo dwa, kręcą się, bo mają nadzieję, że coś znajdą, i tyle.

- Sam sprawdzę. - Manning zwrócił się do Howarda. - Przepraszam, Joe, ale tak musi być.

Młody policjant westchnął i rzekł do Setha:

- Przynieś zapasowy akwalung. Pójdę z nim. - A potem skrzywił się zmęczony w uśmiechu i powiedział do Manninga: - To ja tu jestem na służbie, racz o tym pamiętać.

- Obaj zwariowaliście czy co? - zdenerwował się Morrison.

Manning zignorował go. Zajął się zdejmowaniem wierzchniej odzieży, a kiedy Joe Howard poszedł za jego przykładem, uśmiechnął się do Amerykanina uspokajająco.

- Niech pan się nie martwi, panie Morrison. Robiliśmy to już wcześniej.

Zostawili na sobie koszule i kalesony dla częściowej chociażby ochrony przed zimną wodą. Seth przyniósł skafandry oraz resztę sprzętu do nurkowania i razem z Saundersem pomógł im się ubrać.

Nikt nie usiłował podtrzymywać rozmowy. Manning desperacko nie wierzył w to, co się zdarzyło. Uznał wszystko za zły sen. Sen, z którego mógł się obudzić w każdej chwili, wyciągnąć rękę w ciemności i tuż obok siebie znaleźć Marię.

Woda była tak zimna, że zetknięcie z nią bolało prawie jak uderzenie, co wróciło Manninga do rzeczywistości. Najpierw zanurzył się tuż pod powierzchnię i sprawdził działanie zaworu powietrza. Potem, nie czekając na Howarda, popłynął w dół przez mętną, szarą przestrzeń.

Zarys wodolotu wynurzył się z cienia niemal od razu. Walrus osiadł na połaci trawy morskiej, ciągnącej się aż do nasady skał podwodnych. Manning płynąc w stronę wraku czuł, jak cofające się fale szarpią jego ciałem, pchając go prosto na skały i widoczne u ich podstawy jaskinie. Główna część szkieletu Walrusa pozostała nienaruszona, ale rufa razem z komorą bagażową całkowicie zniknęły, w miejscu tym ziała ciemnością nieregularna dziura. Poskręcany i sczerniały metal wyglądał tak, jakby rozerwała go potężna eksplozja. Kiedy Manning oglądał postrzępione krawędzie, nadpłynął Joe Howard. Jego lekko zmarszczone brwi zdradzały niepokój. Manning poklepał młodego człowieka uspokajająco po ramieniu i wpłynęli do środka wraku. Wszystkie siedzenia tkwiły na swoich miejscach, drzwi do kabiny pilota dały się odsunąć bez wysiłku, ale nigdzie nie widać było ciał. Pasażerowie i załoga zniknęli bez śladu.

Howard wsunął się do kabiny. Manning wypłynął na zewnątrz i czekał na sierżanta przytrzymując się kadłuba. Właśnie wschodziło słońce. Pierwsze blade promienie przebijały się przez szarą wodę, ale tu na dnie panowała jeszcze nienaturalna martwota.

Seth miał rację. Nie było czego szukać. Maria Sala zniknęła razem z innymi podróżnymi tak dokładnie, jak
gdyby nigdy nie istniała. Manning miał już zamiar wypłynąć na powierzchnię, kiedy Joe pojawił się za nim i stuknął go w ramię.

Wskazał dłonią jasne liście paproci rosnących u podnóża skały, które teraz odchylił prąd odpływu. Manning
natychmiast pojął znaczenie tego gestu. Morze, nacierając na skałę od wielu wieków, wyżłobiło u podstawy klifu ogromną jaskinię. Możliwe, że prąd wessał tam jedno czy nawet kilka ciał, zanim znalazły je rekiny.

Manning odepchnął się od wodolotu i skierował ku skale. Wejście do jaskini stanowiło ciemną szramę w skalnym bloku, mającą nie więcej niż trzy stopy wysokości. Manning wpłynął do środka i czekał na Joego Howarda. Jaskinia, pełna małych tęczowych rybek, wznosiła się nad głową nurka niczym katedra. Poranne słońce wślizgiwało się przez otwór w skale i wędrowało przez wodę migoczącymi promieniami.

Wszystko wydawało się dziwnie spokojne i w pewien szczególny sposób odcięte od zewnętrznego świata. U wejścia do jaskini pojawił się Joe Howard. Przestraszona tym wtargnięciem ławica tęczowych rybek rozprysnęła się na boki, odsłaniając niespodziewanie ciało zawieszone w wodzie tuż pod samym sklepieniem jaskini.

Był to Jimmy Walker. Choć miał na sobie kamizelkę ratunkową, wypełnioną powietrzem, unosił się w wodzie
z twarzą skierowaną do dołu. Jego oczy były zamknięte, a mięśnie rozluźnione, wydawało się, że odpoczywa. Nie znać było żadnych śladów skaleczeń. Manning i Howard ruszyli w jego kierunku, wzbudzając popłoch wśród kolorowych rybek. Każdy chwycił ciało za jedno ramię i skierowali się do wyjścia.

Na głębokości dwudziestu stóp zatrzymali się na kilka minut, by wyrównać ciśnienie, a potem wynurzyli się powoli tuż za rufą Grace Abounding. Pierwszy spostrzegł ich Saunders. Krzyknął do pozostałych, ale gdy zdał sobie sprawę z tego, co oznacza obciążenie, głos uwiązł mu w krtani.

Seth umocował na burcie trap, potem zszedł niżej i chwycił Walkera za kamizelkę. Morrison pomógł mu
wyciągnąć ciało. Kiedy Manning wdrapał się na pokład, Jimmy leżał już na wznak tuż obok sterówki.

- Nawet nie draśnięty. - W głosie Saundersa pojawiła się nutka lęku. - Czemu go nie ruszyły?

Manning podniósł maskę i wyjął z zębów gumową końcówkę ustnika.

- Znaleźliśmy go pod skałą. Musiał być jeszcze przytomny, kiedy wodolot osiadł na dnie. Wygląda na to, że tej nocy była bardzo silna fala. Wepchnęła go pod skałę, gdy tylko wydostał się z kabiny.

- A jakim cudem w kamizelce jest powietrze?

- Pewnie otworzył ją odruchowo. Zdał sobie sprawę, gdzie jest, i miał nadzieję, że uda mu się wypłynąć na
powierzchnię przez skalny komin. - Ciarki przeszły Manningowi po plecach na myśl o tym, co musiał czuć Jimmy Walker tam na dole, samotny w ciemnościach, nie mogąc liczyć na żadną pomoc.

- Co z resztą? - spytał Morrison.

- Nie znaleźliśmy nikogo więcej - odparł Joe Howard. - Wygląda na to, że doszło do eksplozji.

Amerykanin zmarszczył brwi.

- Któryś z silników?

Joe Howard potrząsnął przecząco głową.

- Cokolwiek to było, znajdowało się w luku bagażowym. Rufę zmiotło bez śladu. Statek musiał pójść na dno jak kamień.

Zapadła cisza. Saunders głęboko wciągnął powietrze. Po chwili Seth zapytał wolno:

- Chodzi ci o to, Joe, że to nie był wypadek?

Manning rzucił akwalung na pokład, wziął w rękę ręcznik i przykrył nim twarz Jimmy'ego Walkera. Kiedy się
wyprostował, był niewiarygodnie spokojny.

- Dokładnie o to mu chodzi.

4.

Człowiek zwany Garcia

Kiedy Manning wszedł do pokoju, od razu zwrócił uwagę na łóżko. Stało nie zasłane, z rozrzuconą pościelą, tak jak je zostawił opuszczając pokój zeszłej nocy. Podszedł bliżej i dotknął delikatnie wgłębienia w poduszce. Tam gdzie leżała głowa Marii.

Potem przeszukał pokój. Zaczął od szafy, kolejno przejrzał wszystkie szuflady, następnie przetrząsnął każdą
półkę, zajrzał w każdy kąt. Znalazł wiele swoich rzeczy, przedmiotów codziennego użytku, ale nic, co by należało do Marii. Nawet chusteczki do nosa. Tak jakby nigdy jej tu nie było.

Przez chwilę stał na środku pomieszczenia, wsłuchując się w ciszę, w końcu zdjął bluzę, wszedł do łazienki, odkręcił prysznic i zmył sól z twarzy i ciała. Gdy przekładał przez głowę świeżą koszulę, otworzyły się drzwi i wszedł Joe Howard. Usiadł w nogach łóżka, z kieszeni na piersiach wyjął kawałek papieru.

- Mam tu listę pasażerów. Tylko czworo: Maria, jakiś amerykański biznesmen Fallon, pani Norah Hamilton, angielska turystka, i człowiek nazwiskiem Perez.

Manning odwrócił się powoli. Lekko zmarszczył brwi.

- Kubańczyk?

- Mieszkał w „Old Ship Tavern". Przebywał tu około dwóch tygodni. Niewysoki mężczyzna w średnim wieku, chodził z laską.

Manning przytaknął.

- Pamiętam go. Mocno utykał na prawą nogę.

- Nic dziwnego - stwierdził Howard. - Mógł się uważać za szczęśliwca, że w ogóle ma nogi. Kilka miesięcy
temu w Vera Cruz agent Castra podłożył mu bombę. Naprawdę nazywał się Miguel de Rodriguez. Jeden z lepiej
znanych emigrantów kubańskich. Zbyt dobrze szło mu organizowanie opozycji przeciw reżimowi Castra w stanach Ameryki Środkowej.

- A co robił tutaj?

- Najwyraźniej wracał do zdrowia, to by tłumaczyło przybranie fałszywego nazwiska. Nassau poinformowało
mnie o jego przybyciu, ale nie wiedziałem, że miał zamiar wyjechać tej nocy. Ktoś jednak o tym wiedział.

- I podłożył bombę w luku bagażowym.

- To było dosyć łatwe. Walrus cumował z dala od innych łodzi przez kilka godzin, i to już po zapadnięciu
zmroku. Oczywiście zamachowiec nie miał wątpliwości, że zginą pozostali pasażerowie, ale odnoszę wrażenie, że ludzie tego pokroju zupełnie się tym nie przejmują.

Manning uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Zapalił papierosa i stanął w oknie.

- Co teraz?

- Komisarz chce, żebym natychmiast popłynął do Nassau. Przy odrobinie szczęścia powinienem wieczorem być z powrotem. Dam ci znać, jeżeli się czegoś dowiem. - Joe podszedł do drzwi i przystanął z wahaniem. - Maria była bardzo miłą dziewczyną, Harry. Przykro mi. Cholernie przykro.

Drzwi zamknęły się cicho. Manning przez chwilę stał nieruchomo, patrząc na przystań i myśląc o wszystkim,
co się ostatnio zdarzyło. Potem sięgnął po czapkę i zszedł na dół.

Bar był pusty. Zajrzał na taras i znalazł tam Vinera jedzącego spóźnione śniadanie. Przysiadł się, a Niemiec
przywołał pstryknięciem palców kelnera.

- Zjesz coś, Harry?

Manning potrząsnął głową.

- Wystarczy kawa.

Kelner przyniósł drugi kubek, napełnił go i zaraz się oddalił. Viner nieco zakłopotany zajął się jedzeniem. Manning zapalił papierosa i siedział zapatrzony w ciemny masyw wyspy Andros iskrzący się w mglistym upale.

Viner skończył jeść i ostrożnie obsadził papierosa w eleganckiej, srebrnej cygarniczce.

- Kawa ci wystygnie.

Manning opróżnił kubek i napełnił go powtórnie.

- Gdzie jest Morrison? Zdaje się, że rano miałem zabrać go na morze.

- Doszedł do wniosku, że ze względu na zaistniałe okoliczności nie będziesz tym zainteresowany. Zdecydował się popłynąć do Nassau. Joe wziął go ze sobą.

- Mówił ci o Rodriguezie?

Niemiec skinął głową.

- To się nie trzyma kupy, Harry. Zabić człowieka, którego ma się za swojego wroga, to nic trudnego, ale takie postępowanie to już coś całkiem innego. Mogliby tylko sobie zaszkodzić.

- Może chcą trochę nas wszystkich nastraszyć - zastanawiał się Manning. - Pokazać, że pilnują swoich
spraw. Myślę, że Joe nie miał racji, gdy rozważał sposób umieszczenia bomby na Walrusie.

Viner wyglądał na zdziwionego.

- Wydaje mi się, że jego teoria ma solidne podstawy.

- Z początku również tak sądziłem, ale przemyślałem wszystko. Od kiedy jeden z jego pomocników usiłował przemycić nieco heroiny do Vera Cruz, i Jimmy ledwo z tego wyszedł, zawsze sam nadzorował załadunek. I zawsze sprawdzał luk bagażowy. Na pewno zauważyłby, gdyby ktoś się tam włamał.


- A więc bombę wniesiono na pokład w bagażu. Prawdopodobnie sam Rodriguez.

Manning pokiwał głową.

- Ktokolwiek to był, nic o tym nie wiedział. Bombę umieszczono w bagażu już w hotelu. Wiele osób miało możliwość podłożenia ładunku. Kelnerzy, pokojówki i tak dalej. Mimo wszystko trudno mi uwierzyć, żeby Rodriguez dał się tak zaskoczyć. Taki człowiek jak on żyje tylko dlatego, że jest bardzo ostrożny.

- Najwyraźniej tym razem był niewystarczająco ostrożny - stwierdził Viner. - Ale nawet gdyby bomba znajdowała się w bagażu kogoś innego, nie powinno być trudności ze znalezieniem winnego. Należałoby zacząć od sprawdzenia ludzi zatrudnionych w hotelach w ciągu ostatnich dwóch tygodni.

- Dobra myśl - zgodził się Manning. - Czy któryś z pasażerów mieszkał tutaj?

Viner potrząsnął głową.

- Wiemy, że Rodriguez miał pokój w „Old Ship Tavern". Możemy zacząć od zadania kilku pytań tam właśnie. Znasz właściciela równie dobrze jak ja. Bill Lumley zrobi dla nas wszystko, co będzie mógł.

Manning przełknął resztę kawy i wstał.

- Mam lepszy pomysł. Ty pójdziesz do Billa i pogadasz z nim, a ja zajrzę do biura portowego i poproszę o jeszcze jeden odpis listy pasażerów. W ten sposób dowiemy się, gdzie mieszkało dwoje pozostałych.

Viner kiwnął głową.

- Spotkamy się w „Old Ship Tavern". A co na to policja?

Manning wzruszył ramionami.

- Joe wróci dopiero późnym wieczorem, jeśli będzie miał odrobinę szczęścia. Do tej pory nasz ptaszek może już wyfrunąć z klatki. Wolałbym, żeby mu się to nie udało.

- Ja również - zgodził się Viner.

Manning zostawił Niemca, pokonał kilka stopni i ruszył wzdłuż brzegu do biura. Na falochronie siedział Seth i rozmawiał z dwoma żeglarzami. Na widok Manninga zeskoczył z muru i przeciął zakurzoną drogę.

- Wypływamy dzisiaj, Harry?

Manning potrząsnął przecząco głową.

- Nie sądzę.

Czuł się tak, jakby tkwił gdzieś głęboko pod wodą. Wszystko wydawało się dziać w zwolnionym tempie. Skądś z bardzo daleka docierały doń stłumione dźwięki. Nawet własny głos brzmiał obco, i znów odniósł osobliwe wrażenie, że to wszystko to tylko sen, z którego powinien się za wszelką cenę obudzić, a wtedy wszystko stanie się inne.

Biuro było ciemne i chłodne. Czarny urzędnik popijający wodę z lodem odstawił pośpiesznie szklankę na widok Manninga i zwrócił się do niego uprzejmie:

- Czym mogę służyć, panie Manning?

- Chciałbym rzucić okiem na listę pasażerów - powiedział Manning. - Tę, którą pokazał pan sierżantowi
Howardowi.

Gdy urzędnik przerzucał stertę papierów zaścielającą biurko, tylne drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł młody Murzyn. Zdjął kurtkę. Tymczasem pierwszy mężczyzna znalazł to, czego szukał.

- Oto ona, panie Manning. Ta, której kopię wziął sierżant Howard. Oczywiście nie ja sporządzałem oryginał. To Bill, on był na nocnej zmianie.

Bill wysunął się do przodu, spojrzał na listę i przytaknął:

- To ta, panie Manning. Ostateczna wersja, którą sporządziłem po wyjściu pana Walkera.

- Ostateczna wersja? Co to znaczy?

- Cóż, czasami ludzie nie zgłaszają się przed odpłynięciem - wyjaśnił urzędnik. - W takich przypadkach
pomijamy ich w ostatecznej wersji.

Manning poczuł, że robi mu się zimno. Nagle wszystko stało się jasne. Pochylił się nad kontuarem i zapytał powoli:

- Czy tej nocy ktoś się nie zgłosił?

Urzędnik przytaknął:

- Pan Garcia. Zarezerwował miejsce około południa, ale nie stawił się na czas.

- A co z jego bagażem?

- Był już w wodolocie. Mówiłem mu, że musi tu być o siódmej. Pan Walker lubił mieć wszystko przygotowane zawczasu.

- Mówił pan o tym sierżantowi Howardowi?

Młody urzędnik zaprzeczył:

- Nie widziałem go. Spałem. O wypadku dowiedziałem się pół godziny temu. Dlatego przyszedłem.

Manning odwrócił się powoli i stanął twarzą w twarz z Sethem.

- Wiesz, co to znaczy?

Seth skinął głową z wolna.

- Pewno właśnie opuszcza wyspę. Musiał wszystko zaplanować znacznie wcześniej.

Manning potrząsnął głową.

- Nieważne. Zejdź szybko na przystań. Spróbuj dowiedzieć się, jaki jeszcze statek wypływał wczoraj w nocy, prawdopodobnie do Nassau. To nie powinno być zbyt trudne. Ja złapię Vinera. Spotkamy się na łodzi.

Seth puścił się biegiem w stronę nabrzeża, a Manning wrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Budynek „Old Ship Tavern" stał kilkaset jardów dalej. Kiedy Manning zbliżył się do niego, ujrzał Vinera stojącego przed głównym wejściem. Niemiec rozłożył ręce w geście wyrażającym bezradność.

- Nie mamy szczęścia, Harry. Bill Lumley nie przyjmował żadnych nowych pracowników od zeszłego sezonu. Cała obecna obsługa to tutejsi wyspiarze. Pracują z nim od lat.

- Ja miałem trochę więcej szczęścia - stwierdził Manning. - Na liście pasażerów brakowało jednego człowieka. Nazywa się Garcia. Nie zgłosił się na czas przed odpłynięciem i został na lądzie, ale jego bagaż był już w wodolocie.

- Myślisz, że on tu jeszcze jest?

- Z pewnością nie. Posłałem Setha, żeby się czegoś dowiedział w porcie.

W tej samej chwili usłyszeli głośny okrzyk. Obrócili się obaj i zobaczyli Setha ciężko biegnącego w ich stronę. Wielki Murzyn dyszał, a po jego twarzy spływał pot.

- Miałeś rację, Harry. Zeszłej nocy Manny Johnson wiózł kogoś do Nassau, i wygląda na to, że to był nasz
człowiek. Ten gość przyszedł do baru Flo wczoraj koło siódmej wieczorem i Manny już tam czekał. Flo powiedział, że mieli umówiony kurs. Trasę ustalili już dwa dni wcześniej, ale Manny chciał odwołać wycieczkę przez tę pogodę. Flo mówi, iż wypłynęli tylko dlatego, że Garcia przyrzekł podwoić stawkę.

Manning poklepał Setha po ramieniu.

- Dobra robota, stary. Idź, zbierz cumy. Ruszamy stąd. I to szybko.

Seth pobiegł wzdłuż falochronu. Manning zwrócił się do Vinera.

- Możesz sprawdzić pozostałe dwa hotele na wypadek, gdybyśmy się mylili. Ale nie sądzę, żeby to było
potrzebne.

I niemalże w tej samej chwili skierował się do przystani.

- Bądź ostrożny, Harry. Ci ludzie ostro grają - powiedział ochryple Niemiec.

Manning odwrócił się. Na jego ustach pojawił się z wolna drapieżny uśmiech.

- Mam nadzieję.

Pobiegł do łodzi, zeskoczył na pokład i wszedł do sterówki. Seth wciągnął cumy. Manning włączył silniki na
pełną moc i kiedy Grace Abounding odbiła od brzegu, skierował ją ku wyjściu z zatoki.


5.

Rzucanie uroków

Wczesnym popołudniem dotarli do Nassau. Gdy Grace Abounding wpływała na zielone płycizny Athol Island, z portu wychodził właśnie biały transatlantyk oblepiony turystami, którzy chcieli rzucić ostatnie spojrzenie na New Prowidence.

Nabrzeże roiło się od niewielkich łodzi wypełnionych wszelkim dobrem, od warzyw i ryb począwszy, na drobiu i pasażerach skończywszy. Płycizna przypominała raczej plac targowy niż cokolwiek innego. Tubylcy tworzyli pstrokaty, hałaśliwy tłum, trajkoczący bez przerwy i przekrzykujący się nawzajem. Tu i tam wybuchały krótkotrwałe sprzeczki przy dobijaniu targu.

Przycumowali do starego falochronu z drugiej strony przystani i ruszyli w stronę Bay Street, szukając łodzi
Manny'ego Johnsona. Znaleźli ją po półgodzinie. Manning zeskoczył na pokład i zajrzał do kabiny, ale nikogo nie znalazł. Kiedy wynurzył się z powrotem, Seth rozmawiał z siedzącymi na murze dwoma rybakami zajętymi oporządzaniem wędek.

- Wygląda na to, że Manny zrobił niezłą trasę dziś w nocy. Rozrzucał forsę na prawo i na lewo.

- A teraz leży pewnie jak kłoda i odsypia pijaństwo w jakiejś zapchlonej norze.

- Nigdy nie umiał zatrzymać przy sobie pieniędzy, jeśli tylko mógł się urżnąć. A może już się wyspał i zaczął od nowa?

- Możliwe. Zacznij od tamtego końca Bay Street, ja od tego. Pytaj wszędzie, gdzie się da. Ktoś musi wiedzieć, gdzie on jest. - Manning spojrzał na zegarek. - Spotkamy się tutaj za dwie godziny.

Seth zniknął w tłumie w jednej chwili, a Manning wybrał trasę wzdłuż nabrzeża, zaglądając do wszystkich napotkanych barów. Wszystko wskazywało na to, że traci czas. Manny Johnson najwyraźniej odwiedził zeszłej nocy wszystkie możliwe bary, ale nikt nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie mógłby znajdować się teraz.

Kiedy Manning wrócił do łodzi, minęła już czwarta. Był zmęczony i spocony, a gdzieś w tylnej części czaszki czuł uporczywy, tępy ból. Zapalił papierosa, rozciągnął się na leżaku i obserwował przystań, zastanawiając się, czy Seth miał więcej szczęścia w poszukiwaniach. Po chwili obrócił się, żeby spojrzeć na nabrzeże, i niespodziewanie dostrzegł Morrisona idącego ulicą w jego kierunku. Na twarzy Amerykanina pojawił się szeroki uśmiech.

- Nie wiedziałem, że pan tu dzisiaj będzie.

- Ja również - odparł Manning.

- Tak wyszło. Przepraszam, że nie zjawiłem się na spotkanie, ale uważałem, że w wyniku zaistniałych okoliczności nie będzie pan już zainteresowany przedłużeniem umowy. Kiedy Joe Howard powiedział, że płynie do Nassau, pomyślałem, że mógłbym sobie zrobić małą wycieczkę. Właściwie nie miałem dotąd okazji, by zwiedzić to miejsce.

- Nassau to prawdziwe miasto - rzekł Manning. - Mamy tu dobrze rozwinięte życie nocne i kasyno pierwszej
klasy.

- Brzmi interesująco. - Morrison wytarł chusteczką twarz z potu. - Tylko trochę tu za gorąco, żeby było
naprawdę komfortowo. Co pan powie na drinka?

Kątem oka Manning dojrzał Setha, przepychającego się przez tłum, i zawahał się.

- Nie, dziękuję. Mam parę spraw do załatwienia. Może innym razem.

Zostawił Amerykanina i zwrócił się do Setha:

- Jak poszło?

Olbrzym pokiwał głową.

- Kosztowało to coś niecoś zachodu, ale udało się. Ma pokój w hotelu niedaleko stąd. A czego chciał Morrison?

- Proponował mi drinka. Miałem zamiar skoczyć z nim na jednego, ale chyba w niczym nam to nie pomoże.

W ciągu pięciu minut dotarli do celu. Był to podniszczony budynek mieszkalny zamieniony przez marynarzy
na hotel. Nie był to ten rodzaj przedsiębiorstwa, w którym pracowałby recepcjonista. Weszli do ciemnego, ponurego holu i wspięli się po drewnianych schodach. Seth otworzył drzwi na końcu korytarza i zajrzał do środka.

Wewnątrz unosił się przerażający smród. Manning podszedł do okna i uniósł żaluzję. Przez kilka chwil stał tam, oddychając chłodnym powietrzem znad przystani, potem odwrócił się i spojrzał w dół na Manny'ego Johnsona, który leżał na plecach z otwartymi ustami, wykręcony na bok. Zmięte, poplamione prześcieradła okrywające go do połowy zwisały aż na podłogę. Manning przysiadł na krawędzi łóżka, wyprostował śpiącego i poklepał go delikatnie po twarzy.

Stary otworzył oczy i przez chwilę gapił się na Manninga demonstrując szczególny rodzaj wytrzeszczu. Potem coś zaskoczyło w jego głowie i na twarz wypełzł uśmiech.

- Harry Manning! Co ty tu robisz, do diabła?

- Nie mam teraz czasu na tłumaczenie, Manny. Potrzebuję informacji, i to szybko. - Manning podał mu
papierosa i ogień. - Ostatniej nocy wiozłeś kogoś ze Spanish Cay. Człowieka zwanego Garcia.

Stary potarł kciukiem nabiegłe krwią oczy i przytaknął.

- Zgadza się. A co chcesz od niego? Jest ci winien pieniądze?

Manning zignorował pytanie.

- Wiesz, dokąd się udał?

- A skąd mam wiedzieć? Wybulił jak wielki pan i zniknął.

- Wziął taksówkę?

Manny potrząsnął głową.

- Nie. Kazał nieść swoje bagaże jednemu z tych dzieciaków, które się włóczą po nabrzeżu.

- Co to za dzieciak?

- Trudno go przegapić. Ciągle tam gdzieś krąży. Odziany w jedną z tych amerykańskich futbolowych koszulek. Pewnie od jakiegoś turysty. Żółta, a na plecach duża liczba dwadzieścia dwa. Sięga mu do kolan.

Manning spojrzał pytająco na Setha, a ten skinął głową.

- Znam tego chłopaka.

Manning wstał.

- Dzięki, Manny. Trochę nam pomogłeś.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł stary człowiek. - A teraz, gdybyś był tak uprzejmy wynieść
się stąd do diabła, może mógłbym się jeszcze trochę przespać.

Chłopiec siedział na nabrzeżu kilka jardów od łodzi Manny'ego. Mógł mieć najwyżej dwanaście lat. W ręku
trzymał prowizoryczną wędkę, a obok niego leżał zwinięty w kłębek mały, czarny pies. Żółta futbolowa koszulka, którą miał na sobie, żywo kontrastowała z hebanową skórą.

Seth uśmiechnął się do niego szeroko.

- Dobrze idzie?

Chłopiec potrząsnął przecząco głową.

- Żerują gdzie indziej. Nie mam dzisiaj szczęścia.

- Może mógłbyś mieć. - Manning wyczarował skądś banknot jednofuntowy i złożył go między palcami.

Oczy chłopca stały się bardzo, bardzo okrągłe.

- Czego pan sobie życzy?

- Znasz pana Johnsona ze Spanish Cay?

Chłopiec przytaknął:

- To jego łódź tam cumuje.

- Ostatniej nocy przewoził pasażera - powiedział Manning - który wynajął cię do niesienia bagażu. Chcę
wiedzieć, dokąd poszedł.

- Za jednego funta?

Manning pokiwał głową, a chłopak uśmiechnął się uradowany.

- To bardzo proste, proszę pana.

Zwinął linkę, wędkę wetknął w rękę siedzącemu tuż obok chłopakowi. Potem podniósł się, szturchnął nogą psa i ruszył wzdłuż Bay Street. Manning i Seth z trudnością nadążali, przeciskając się zatłoczonym pasażem, za biegnącym truchtem chłopcem. Mały skręcił w wąską alejkę, a oni podążyli za nim przez labirynt bocznych uliczek. W końcu zatrzymali się na rogu niewielkiego skwerku otoczonego zewsząd zniszczonymi drewnianymi domami.

Chłopiec wskazał jeden z nich w drugim końcu placu.

- To ten, proszę pana. Tutaj przyszedł. Zapłacił mi na tylnym podwórzu. Myślę, że to był Kubańczyk, bo ta pani, która mu otworzyła drzwi, mówiła do niego Juan.

Manning dał chłopcu funta. Mały przyklepał go i uśmiechnął się szeroko.

- Jeżeli kiedykolwiek jeszcze będzie pan chciał coś załatwić, wystarczy mnie zawołać. Jestem zawsze na dole, na nabrzeżu. - Gwizdnął na psa i pobiegł z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszli.

Manning zwrócił się do Setha.

- Chcę, żebyś został tutaj. Daj mi dziesięć minut, a potem spróbuj się rozejrzeć.

Seth zmarszczył brwi.

- Może nadszedł czas, by zawiadomić policję, Harry? Pozwólmy im się tym zająć.

Manning zignorował go i ruszył przez skwer. Ponieważ frontowe drzwi domu zabito deskami, poszedł wąskim chodnikiem, który zaprowadził go na tylne podwórko, zarzucone pustymi puszkami i odpadkami wszelkiego rodzaju. Wszedł po czterech kamiennych stopniach prowadzących do drzwi i zapukał. W głębi rozległy się kroki i po chwili drzwi uchyliły się na kilka cali.

- Kto tam? - rozległ się kobiecy głos.

- Szukam Juana - rzekł Manning. - Juana Garcię. Jestem jego starym przyjacielem.

Dobiegł go brzęk łańcucha i drzwi otworzyły się.

- Lepiej niech pan wejdzie - powiedziała kobieta, cofając się w głąb korytarza.

Manning zamknął drzwi i podążył za nią marszcząc nos, bo w pomieszczeniu królował stężały smród kuchennych wyziewów i moczu. Kobieta otworzyła inne drzwi, zapaliła światło i wprowadziła go do pokoju. Miejsce to było niespodziewanie czyste, na podłodze leżał dywan, a pod przeciwległą ścianą stało podwójne łóżko.

Przewodniczka Manninga była wysoką, dobrze zbudowaną kobietą, zbliżającą się do niebezpiecznej granicy wieku. Jej skóra miała kawowy odcień, a grube wargi zdradzały mieszane pochodzenie. W pewien prosty, surowy sposób ciągle jeszcze była przystojna. Na jej twarzy pojawił się nagle uśmiech.

- Jestem dziewczyną Juana. Hannah. Mogę coś dla ciebie zrobić?

W jej głosie brzmiało jawne zaproszenie. Manning wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie, dziękuję.

- Czy to interesy?

- Możesz to tak nazwać.

- To miło.

Usiadła na łóżku i uśmiechnęła się.

- Daj papierosa i powiedz mi coś o tym.


Wskazała dłonią miejsce obok siebie i Manning usiadł posłusznie. Założyła nogę na nogę i wówczas jaskrawy
szlafrok, który miała na sobie, rozchylił się ukazując czarne pończochy i wypukłe ciało nad nimi.

- Byłam pewna, że znam większość przyjaciół Juana. Jak to się stało, że nigdy dotąd się nie widzieliśmy?

- Dużo podróżuję - odparł Manning. - Nigdy nie siedzę długo w jednym miejscu. Mówiłaś, że kiedy wróci?

Kobieta wypuściła w stronę sufitu obłok dymu i opadła na wznak w poprzek poduszek.

- Nic takiego nie mówiłam. Jeśli chcesz wiedzieć, nie było go w mieście kilka tygodni. Wrócił dopiero zeszłej nocy.

- O której wyszedł dziś rano?

- Koło dziesiątej. - Wzruszyła ramionami. - Musiałam iść po zakupy, i kiedy przyszłam, już go nie było.
Zostawił wiadomość, że wróci wieczorem.

Manning pokręcił głową.

- Nie sądzę.

Zmarszczyła brwi.

- Co usiłujesz przez to powiedzieć, kochanie?

- Że uciekł od ciebie - odparł Manning.

Kobieta usiadła energicznie i rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Człowieku, nie wiesz, co mówisz!

- Dokąd poszedł?

- Nie powiedział.

- Ale się domyślasz?

Przeciągnęła się z widoczną przyjemnością, rozkładając ramiona na boki. Mógł podziwiać wypukłość piersi, odznaczających się wyraźnie pod cienkim szlafrokiem. Wstała.

- Chcesz drinka?

Skinął głową. Kobieta podeszła do kredensu, wyjęła butelkę ginu, dwie szklanki i napełniła je. Wróciła i podała mu jedną.

- Przeszło od miesiąca zachowuje się dziwnie. Ciągle napomyka, że ma na oku jakiś duży interes, który uwolni nas od kłopotów do końca życia. Ale nigdy nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi.

- Dowiedziałaś się czegoś?

Wypiła trochę ginu i potrząsnęła głową.

- Nie, ale śledziłam go kilka razy. Zawsze szedł w to samo miejsce.

- Gdzie?

- Dlaczego miałabym ci to powiedzieć?

Wyjął portfel i przesunął jej przed oczami pięciofuntowy banknot. Złapała go szybko i wepchnęła głęboko w wąską szczelinę między piersiami. Jej twarz zmarszczyła się w uśmiechu.

- Chodził do wróżki znanej jako mama Diamond. Mieszka w domu przy Grant Street, na dole, koło przystani.

- I nigdy nie dowiedziałaś się, po co tam chodził?

Potrząsnęła głową.

- Nie mogłam mu powiedzieć, że go śledziłam. Obciąłby mi uszy.

Manning skończył swój gin i wstał.

- Dzięki za drinka, ale muszę już iść.

Położyła się znowu w poprzek łóżka, nie odrywając od niego oczu.

- Po co ten pośpiech? Juan nie wróci wcześniej niż za kilka godzin.

- Gdybym ja był na twoim miejscu, nie liczyłbym na to - powiedział Manning i delikatnie zamknął za sobą
drzwi. Kobieta została w pokoju sama z otwartymi ze zdumienia ustami.

Kiedy wracał przez dziedziniec, zapadał już zmierzch. Skręcił w boczną uliczkę i odnalazł Setha.

- Jak poszło, Harry?

Manning pokiwał głową.

- Myślę, że nieźle. Słyszałeś kiedyś o wróżce zwanej mama Diamond?

Seth spojrzał na niego z niepokojem.

- Oczywiście, każdy ją zna. Czy jest w coś zamieszana?

- Nie jestem pewien, ale tak to wygląda. Wiesz, gdzie można ją znaleźć?

- Tak, mieszka na dole, niedaleko przystani. - Seth zawahał się i dodał: - Ta kobieta oznacza kłopoty, Harry.
Nie opłaca się mieszać w jej sprawy. Wielu ludzi już się o tym przekonało.

Manning zapalił papierosa i uśmiechnął się beztrosko.

- Boisz się, że mogłaby rzucić na mnie urok?

Na twarzy Murzyna pojawiły się kropelki potu, a jego oczy w jednej chwili stały się zupełnie białe.

- Ludzie mówią, że potrafi zadawać uroki, Harry. Że potrafi przywołać diabła. Mówią też, że może wyprowadzić z morza topielca.

Manning zdał sobie sprawę z nagłego irracjonalnego chłodu, który przeniknął jego duszę, jak gdyby gdzieś tam ktoś spacerował po jego grobie, ale zdołał się uśmiechnąć.

- Chodź, dowiemy się, czy to prawda.

Kiedy dotarli na Grant Street, było już niemal ciemno. Dom otoczony był białym drewnianym płotem wysokim na sześć stóp. Manning otworzył furtkę i poszli ceglaną ścieżką. Zatrzymali się w głębi, u stóp rozchwianych drewnianych schodów. Manning odwrócił się do Setha.

- Zostań tutaj, lecz postaraj się nie rzucać w oczy. Jeżeli posłyszysz jakiś hałas, kopnij w drzwi.

Seth rozpłynął się w ciemności bez słowa, a Manning wspiął się na schody i zapukał do drzwi. Po kilku chwilach w korytarzu zaszurały czyjeś kroki, a w mlecznym szkle rozbitej szyby pojawił się zarys postaci. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem i w Manninga wbiły się oczy starej kobiety.

Miała na głowie czerwoną chustę zawiązaną na kształt turbanu. Jej pomarszczona skóra przypominała
barwą stary papier, po obu stronach twarzy zwisały z uszu długie, błyszczące kolczyki. Jednak najdziwniejsze były jej oczy: doskonale czarne, z nieodgadnionym blaskiem gdzieś na samym dnie.

- Mama Diamond?

- Czego pan sobie życzy? - głos kobiety był dziwnie martwy.

- Chciałbym, aby poświęciła mi pani kilka minut.

- Czy chodzi panu o poradę gwiazd?

- Tak, właśnie tak. Powiedziano mi, że pani może mi pomóc.

W końcu skinęła głową.

- Proszę wejść.

Hol był mroczny i przesycony zapachem kadzidła, który nieprzyjemnie drażnił gardło. Kobieta odsunęła ciężką aksamitną zasłonę i otworzyła znajdujące się za nią drzwi. Pokój był skąpo umeblowany, a jedyne światło pochodziło od lampy stojącej na niewielkim stoliku. Manning usiadł, a kobieta zajęła miejsce naprzeciw niego. Na blacie, tuż koło niej, leżało kilka książek i blok czystego papieru.

- Proszę podać mi datę swoich urodzin, miejsce i dokładny czas. Czas jest najważniejszy.

Podał informacje, których żądała, i patrzył ponad jej ramieniem, jak cienie wypełzające z kątów usiłują stłumić światło lampy. Zastanawiał się, jaki powinien być jego następny ruch, a w końcu zdecydował, że poczeka jeszcze i wysłucha wróżby.

Kobieta zajrzała do kilku książek robiąc notatki na leżącym przed nią papierze. Wreszcie skinęła głową.

- Czy wierzy pan w siły nadprzyrodzone?

- Inaczej nie byłoby mnie tutaj.

- Jest pan oburęczny.

Przez chwilę Manning czuł się kompletnie wytrącony z równowagi.

- Skąd pani to wie, do diabła?

- Wiele osób urodzonych pod znakiem Skorpiona dysponuje tą umiejętnością. - Zajrzała do notatek. - Życie
stanowi dla pana często pole walki.

- Nie musi mnie pani o tym przekonywać.

Skinęła poważnie głową.

- Mars, Słońce i Neptun, oddziałując na siebie wzajemnie, spowodują zasadnicze zmiany w pana losie. Nierzadko jest pan też swoim największym wrogiem.

Wbrew sobie Manning zaśmiał się szorstko.

- Myślę, że to cholernie cudowne.

Stara kobieta spojrzała na niego poważnie. Jej oczy błysnęły w świetle lampy.

- Czy śmieszy pana to, co mówię?

- Coś w tym rodzaju.

Ostrożnie ułożyła książki jedna na drugiej.

- Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć, kto pana tu skierował?

- Nie wspominałem o tym - odparł Manning. - Ale jeśli pani pyta... To był Juan Garcia.

Jej oczy wpatrywały się w niego bez zmrużenia.

- Nie znam nikogo o tym nazwisku.

- A gdyby tak rzuciła pani okiem w swą magiczną kulę, może znalazłaby go pani, czyhającego gdzieś w jakimś ciemnym kącie?

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli pan już stąd sobie pójdzie - powiedziała spokojnie kobieta.

- A ja myślę, że robi pani duży błąd.

Łagodny powiew chłodniejszego powietrza przesunął się po jego karku i w tej samej chwili trzasnęły drzwi. Ktoś się odezwał:

- To pan robi duży błąd, panie Manning.

Człowiek, który wszedł w krąg lampy, miał na sobie płócienny garnitur, a twarz ocieniał mu panamski kapelusz. Spojrzenie jego było twarde, zimne i tak samo groźne, jak rewolwer kaliber 38, który trzymał w prawym ręku.

- Co za niespodzianka - rzekł miękko Manning. - Juan Garcia, jak się domyślam?

Mężczyzna potrząsnął głową i w tym krótkim momencie jego zęby błysły olśniewającą bielą.

- Obawiam się, że nie, senór. Nazywam się Pelota. Biedny Juan w tej chwili właśnie odbywa przejażdżkę na Kubę i głęboko wierzy, że zostanie tam wynagrodzony za swój drobny występ na Spanish Cay. - Westchnął ciężko. - Macie takie porzekadło: Każdego czeka nagroda w niebie.

- I tam właśnie uda się Garcia, żeby ją otrzymać? - spytał Manning.

Pelota potrząsnął głową.

- Nie musi podróżować aż tak daleko, przyjacielu. Mamy swój mały raj tutaj, na ziemi. Zwie się Isle of Tears.

Mama Diamond przerwała im ostrym głosem.

- Dosyć tych nonsensów. Ten człowiek jest niebezpieczny. Nie chcę, żeby przebywał w moim domu. Tego nie było w umowie.

Pelota cisnął w jej stronę wściekłe spojrzenie, a Manning wykorzystał tę chwilę, żeby zrzucić ze stołu lampę. Pokój pogrążył się w ciemnościach. Manning jednym, długim skokiem schronił się za sofą z końskiego włosia. Pelota strzelił dwa razy. Dwa pomarańczowe ogniki rozświetliły na chwilę pomieszczenie.

Manning przyklęknął na jedno kolano, a Pelota krzyknął:

- Lepiej wyjdź, Manning, nie masz szans.

W tej samej chwili drzwi odskoczyły odrzucone siłą kopnięcia i strumień jasnego światła wdarł się z korytarza, wyłaniając z ciemności postać Peloty. Mężczyzna odwrócił się błyskawicznie, ale gdy podnosił broń, pojedynczy pocisk ugodził go w środek czoła. Siła wybuchu rzuciła go na plecy obok starej kobiety.

Kiedy Manning wyprostował się, górne światło było już zapalone. W drzwiach stał Morrison z rewolwerem w ręku, a tuż za nim Viner i Joe Howard.


6.

Człowiek z CIA

Kiedy Manning wyszedł z biura komisarza, natknął się na Setha i Vinera siedzących na ławce w poczekalni. Murzyn miał z jednej strony głowy opatrunek i wyglądał na zmęczonego i chorego.

Zmusił się do uśmiechu.

- Wszystko w porządku, Harry?

Manning skinął głową.

- Jak się masz?

- Nie najlepiej. Nawet nie widziałem, kto mi przyłożył. Myślisz, że coś z niego wyciągną?

- Z Peloty? - Manning potrząsnął głową. - Kilka minut temu dzwonili ze szpitala. Nie żyje. Komisarz i Morrison właśnie zastanawiają się, co dalej.

- No tak. Ciągle nie mogę dopasować Morrisona do tego wszystkiego - stwierdził Viner. - Kim on w końcu
jest?

- Pracuje w CIA - powiedział Manning. - Najwyraźniej spodziewali się od pewnego czasu kłopotów w tych
okolicach i wysłali go, żeby spróbował coś przewąchać.

- Podejrzewałem to od momentu, kiedy spotkałem go w kwaterze policyjnej razem z Joem Howardem - stwierdził poważnie Viner. - Wybacz, Harry, ale wpychanie się w sam środek kłopotów razem z tobą nie wydawało mi się najlepszym wyjściem z sytuacji. Wynająłem łódź motorową i popłynąłem za tobą.


- Dobrze zrobiłeś - odparł Manning. - To tłumaczy moje spotkanie z Morrisonem na nabrzeżu. Zdaje się, że nas śledziliście?

Viner przytaknął:

- Cały czas. Właśnie kiedy weszliśmy do ogrodu mamy Diamond, zaczęła się strzelanina. Dlatego się włamaliśmy. Niezły ptaszek z tej czarownicy - powiedział Manning. - Kiedy sprowadzali ją ze schodów, rzuciła na mnie urok.

- Wyciągnęli z niej coś?

- Nic nie wiedziała. Jej dom stanowił tylko punkt kontaktowy. Robiła to dla pieniędzy, to wszystko.

W tym momencie otworzyły się drzwi biura komisarza i stanął w nich Morrison. Uśmiechnął się szeroko.

- Nie wiem jak wy, chłopaki, ale ja mam ochotę na drinka.

- Niezły pomysł - zgodził się Manning.

Wyszli w chłodną noc i ruszyli w stronę nabrzeża. Kiedy dotarli do rogu Bay Street, Seth pociągnął Manninga za rękaw.

- Jeżeli nie masz nic przeciwko, pójdę na łódź, Harry. Nie czuję się najlepiej.

- W porządku - zgodził się Manning. - Prześpij się trochę. Będę nieco później.

Patrzyli za nim przez chwilę, jak oddalał się ruchliwą ulicą, potem minęli kawałek pasażu i wstąpili do pierwszego napotkanego baru. Według zwyczajów obowiązujących w Nassau było jeszcze dość wcześnie i dlatego lokal świecił pustkami. Kiedy Morrison zamówił drinki, usiedli przy stoliku w zacisznej loggi w rogu sali.

- Co teraz? - spytał Manning.

Morrison wzruszył ramionami.

- Wygląda na to, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Pelota nie żyje, a nasz jedyny ewentualny informator podąża właśnie z bożą pomocą na Isle of Tears.

- Co to za miejsce? - spytał Manning.


- Mała wyspa na terytorium Kuby, jakieś sto trzydzieści mil na południe od Andros. Główny port zwie się San
Juan. Niegdyś było to ulubione miejsce rybaków dalekomorskich. Po rewolucji zabroniono im tam przypływać. Jak słyszałem, miasto chyli się ku ruinie.

- Pelota uważał, iż jest tam coś zupełnie specjalnego.

- Bo jest - odparł Morrison. - Stara forteca przekształcona w zakład karny dla więźniów politycznych. To
ostatnie miejsce pobytu tych wszystkich, których trzeba się pozbyć. Jak dotąd, nikt nie przeżył tam tyle, by doczekać zwolnienia.

- Więc to miał na myśli Pelota, kiedy powiedział, że Garcia otrzyma swoją nagrodę tu, na ziemi.

Morrison skinął głową.

- Trudno przewidzieć, co się przytrafi temu cwaniaczkowi. Jeżeli będzie miał szczęście, dostanie kulkę.

Przez chwilę panowała cisza, a potem Viner spytał, ostrożnie dobierając słowa:

- Proszę mi wybaczyć, panie Morrison, ale mam wrażenie, że sprawa jest znacznie poważniejsza, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Czy mam rację?

Morrison zyskał na czasie zapalając papierosa. Kiedy podniósł wzrok, jego twarz przybrała ponury wyraz.

- Stany Zjednoczone w porozumieniu z Wielką Brytanią założyły na Wyspach Bahama kilka baz militarnych.

- Ma pan na myśli te, które powstały w związku z projektem Canaveral?

Morrison przytaknął.

- Na wyspach Grand Bahama, San Salvador i kilku innych są stacje, które w swoim wyposażeniu mają między innymi mózgi elektroniczne. Ich zadaniem jest przeprowadzanie badań nad zachowaniem się w czasie lotu rakietowych pocisków samonaprowadzających i sondażowych.

- To żadna tajemnica. Wszyscy o tym wiedzą.


- Trzy tygodnie temu jedna z nich stała się celem sabotażu.

- Utrzymywaliście piekielną ciszę wokół całej sprawy - stwierdził Manning.

- Musieliśmy. Możecie sobie chyba wyobrazić rozmiary afery światowej, gdyby to się wydało.

- Sądzi pan, że byli to ci sami ludzie, którzy spowodowali ostatnie wydarzenia? - zapytał Viner.

Morrison pokiwał głową.

- Jesteśmy przekonani, że mają swoją bazę na Wyspach Bahama.

Manning gwizdnął przeciągle.

- Siedemset wysp i dwa tysiące raf koralowych. Jest gdzie szukać. W dodatku cała operacja musi być przeprowadzona w ścisłej tajemnicy. Nie możemy sobie pozwolić na najmniejsze potknięcie. Za kilka tygodni nasz prezydent spotka się z waszym premierem i wtedy oczy całego świata będą zwrócone na tę okolicę.

- To pewnie Rosjanie, jak zwykle - zasugerował Viner.

- Nie sądzę. Od czasu kubańskiego kryzysu ekonomicznego muszą pilnować, by nie doszło tam do wrzenia.
Najprawdopodobniej jest to efekt działania jakiejś grupy kubańskich fanatyków. To jedyni ludzie, którym międzynarodowa afera przyniosłaby czysty zysk. Ich stosunki z Moskwą nie układały się ostatnio najlepiej. Może próbują pokazać swoją siłę?

- A Garcia to jedyny ślad, jaki macie? - spytał Viner.

- I właśnie w tej chwili ląduje w San Juan.

Manning poszedł do baru i zamówił sobie dużą porcję rumu. Wrócił i zaczął ze zmarszczonymi brwiami:

- Wiadomo, że macie swoich agentów na Kubie. Dlaczego któryś z nich nie mógłby pojechać do San Juan i sprawdzić, co da się wyciągnąć z Garcii? Z tego, co wiemy, wynika, że równie dobrze może on siedzieć w tej chwili w najlepszym hotelu i cieszyć się urodą życia.

- Nie sądzę. - Morrison potrząsnął głową.

- W każdym razie warto to sprawdzić.

- Od czasu kryzysu trzymamy się od nich z daleka. Teraz, tak jak Rosjanie, nie możemy sobie pozwolić na żadną awanturę. Jankes na Kubie w dzisiejszych czasach działa jak czerwona płachta na byka.

- A Anglik?

Morrison zmarszczył brwi.

- Musi być pan szalony.

- Nie rozumiem, dlaczego pan tak uważa. Stosunki między Wielką Brytanią a Kubą nie są doskonałe, ale
znacznie lepsze niż ze Stanami.

- Zamierza pan osobiście ukręcić sobie pętlę na szyję.

Manning wzruszył ramionami.

- Wszystko, czego potrzebuję, to wiarygodny pretekst.

- Nie możemy panu pomóc. Nie możemy panu pomóc w żaden sposób. Może pan polegać tylko na sobie.

- Kto powiedział, że proszę o jakąkolwiek pomoc? Jeżeli się tam wybiorę, to tylko z pobudek osobistych. Mam tak samo dobry powód jak pan, żeby rozprawić się z tymi ludźmi.

Morrison potrząsnął głową.

- To atrakcyjna oferta, Manning, nie mogę zaprzeczyć, ale nic z tego nie będzie. Po pierwsze, nie może pan tak zwyczajnie popłynąć sobie do San Juan. W chwilę po zejściu na ląd trafi pan do celi.

- Wiem, że nie zawsze tak jest - wtrącił Viner. - Znam mieszkańców wysp, obywateli brytyjskich, którzy
dość często pływają do San Juan i jak dotąd zawsze wracali.

Morrison zwrócił się w jego stronę i zmarszczył brwi.

- Czy jest pan pewien tego, co mówi?

Viner wyjął papierosa i umieścił go w cygarniczce.

- Moje interesy obejmują dosyć zróżnicowane dziedziny, panie Morrison. Niekiedy prowadzą mnie w zupełnie niespodziewane miejsca. - Zapalił papierosa i wydmuchnął obłok .dymu. - Na południowym krańcu Andros leży niewielki port rybacki Harmon Springs. Ludzie, którzy tam żyją, to Grecy utrzymujący się z rybołówstwa. Napłynęli oni w te okolice znad Morza Egejskiego czterdzieści lat temu. Teraz zamienili się w rybaków dalekomorskich. Niektórzy z nich ciągle jeszcze pływają do San Juan z tuńczykami i wahoo. Kubańczycy chętnie widzą ich u siebie, ponieważ dostawy dużych ryb zostały w dzisiejszych czasach ograniczone. Grecy otrzymują za nie dobrą cenę.

Morrison zwrócił się do Manninga.

- Czy pan o tym wiedział?

Manning skinął głową i rzekł:

- Nigdy nie byłem w Harmon Springs. Mieszkańcy tamtego rejonu nie są specjalnie gościnni. Do tej pory rozmawiają między sobą po grecku i przestrzegają starych obyczajów. Ale to nie są źli ludzie. Poza tym nie wiem, co mogłoby wyprowadzić z równowagi Greka na morzu. Są najlepszymi marynarzami pod słońcem.

- Skąd pan tyle o nich wie?

- W czasie wojny trzy lata pełniłem służbę na Morzu Egejskim.

Kiedy Morrison zwrócił się do Vinera, jego twarz wyrażała odrobinę nadziei.

- Czy ma pan tam jakieś kontakty?

Viner potrząsnął głową.

- Niestety, nie. Większość z tego, co panu powiedziałem, znam ze słyszenia, mogę jednak gwarantować, że te informacje są prawdziwe. Ale to wszystko.

- Jeśli o mnie chodzi, wystarczy - stwierdził gładko Manning.

Morrison przez kilka chwil siedział nieruchomo, utkwiwszy wzrok we własnej szklaneczce. Kiedy podniósł oczy, był zupełnie spokojny.

- Mogę dać panu pieniądze. Ile tylko będzie pan potrzebował. Ale tylko tyle. Jeżeli zdecyduje się pan tam
wybrać, zrobi to pan wyłącznie na własną odpowiedzialność. My nic o panu nie wiemy.

Manning wstał i podszedł do okna. O szybę rozpryskiwały się drobne kropelki deszczu, a przelotny wietrzyk znad morza kojarzył mu się z zawodzeniem wiatru w takielunku kutrów rybackich zacumowanych u nabrzeża. Niespodziewanie nerwowy dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Uśmiechnął się do siebie i powrócił do stołu.

- Jeżeli mam się wybrać do Harmon Springs, muszę znaleźć niezły pretekst... Napijmy się jeszcze po jednym
i zobaczmy, co nam się uda wymyślić.


7.

Strzeżcie się Greków

Następnego dnia tuż przed południem Grace Abounding wpływała do Harmon Springs. Przy sterze stał Seth, pomagał mu Saunders, a Manning odziany w lekki garnitur z tropikalnego samodziału i panamski kapelusz uplasował się przy relingu.

Kiedy okrążali zakrzywiony cypel zatłoczony białymi domami, jednomasztowa łódź z żaglem wydętym przez
bryzę, wypływająca na morze, minęła ich tak blisko, iż Manning widział wyraźnie wielkie oczy wymalowane na jej dziobie dla ochrony przed złymi mocami. Podniósł rękę w geście pozdrowienia, ale człowiek przy rumplu zignorował go zupełnie.

Saunders splunął za burtę.

- Pieprzone bękarty, Harry. Połowa z nich buduje łodzie na własną rękę, bo tylko takie uważają za wystarczająco dobre.

Silniki zaczęły się krztusić, kiedy zwolnili przed wejściem do przystani. Kilka łodzi dalekomorskich cumowało przy falochronie, a na białym, piaszczystym półwyspie leżały jaskrawo wymalowane caiques. Rybacy siedzący wokół nich zszywali pozrywane oka sieci, a w pobliżu, na płyciznach, bawiły się nagie dzieci.

Wszystko to zdawało się nie z tego świata i Manning za sprawą przedziwnego wybryku wyobraźni miał przez chwilę wrażenie, że cofnął się o kilka lat, do czasów wojny, kiedy to służył na Morzu Egejskim.

Po chwili Manning wszedł do kabiny. Na stole leżały dwa aparaty fotograficzne w skórzanych pokrowcach. Przewiesił je przez ramię. Osłonił oczy ciemnymi okularami, wziął w rękę płócienny worek i wydostał się na pokład.

Zbliżali się właśnie do falochronu. Nieco później silniki zgasły i wszystko znieruchomiało w upale. Dwóch młodych ludzi stało nie opodal, opierając się o barierkę i paląc papierosy, a nieco dalej trzej podstarzali mężczyźni drzemali w słońcu. Żaden z nich nie uczynił najmniejszego wysiłku, by złapać cumę rzuconą przez Saundersa. Stary zaklął, przelazł przez reling, podniósł linę i owinął ją wokół pachołka cumowniczego.

- Zawszone bękarty - wymamrotał.

Manning dołączył do niego, a ze sterówki wyszedł Seth.

- Rozejrzymy się tutaj z godzinkę lub dwie, Harry. Sprawdzimy tylko, co tu się dzieje.

Manning potrząsnął głową.

- Będę ostrożny, Seth, nie przejmuj się.

Stał przez chwilę wyczekująco, aż Seth westchnął i schronił się do sterówki. W chwilę później silniki wróciły do życia. Saunders odwiązał cumę i skoczył na łódź.

Manning poczekał, aż Grace Abounding opuści przystań, potem podniósł worek. Trzej mężczyźni siedzieli
w dalszym ciągu naprzeciwko, przyglądając mu się z ciekawością, dwaj młodzi przerwali rozmowę. Minął ich, a jego kroki rozbrzmiały głuchym echem na drewnianych deskach pomostu, i wydostał się na brzeg.

Niewielkie miasteczko wydawało się dziwnie zastygłe, jak gdyby czekało, aż coś się wydarzy. Niespodziewanie gdzieś w pobliżu rozległ się śpiew. Manning ruszył za dźwiękiem głosu i trafił do baru na rogu jednej z bocznych ulic. W wejściu siedział na krześle młody chłopak, opierając nogi o futrynę. Śpiewał niskim głosem, delikatnie trącając palcami struny bouzouki.

Nie zamierzał ustąpić miejsca. Manning zmierzył go wzrokiem spoza ciemnych okularów, następnie przedostał się ostrożnie nad jego wyciągniętymi nogami do środka. Pomieszczenie było ciemne i chłodne. Królował w nim wysoki, marmurowy bar. Przy niewielkim stoliku siedziało nad szklaneczkami trzech mężczyzn.

Barman był w średnim wieku; twarz koloru mahoniu pomarszczył już czas, ale błękitne oczy wciąż jeszcze jaśniały życiem, a zmarszczki wokół ust zdradzały pogodne usposobienie.

Kiedy Manning skierował się w jego stronę, w pomieszczeniu zapadła cisza. Manning rzucił worek na ziemię,
aparaty umieścił na marmurowym blacie.

- Wypiłbym drinka. Byle dużego i zimnego.

Mężczyzna za barem uśmiechnął się, postawił na blacie wysoką szklankę i wrzucił do niej kilka kostek lodu.

- Dziennikarz?

Manning przytaknął.

- Chciałbym zatrzymać się tutaj dzień lub dwa. Szukam pokoju. Czy może mi pan pomóc?

- Oczywiście. Mam wolny pokój. Nic specjalnego, ale jedzenie jest dobre.

Chłopak siedzący w przejściu szarpnął struny bouzouki wydobywając z nich ostry, nieprzyjemny akord. Mężczyźni tkwiący przy stole roześmieli się. Jeden z nich zawołał po grecku:

- Hej, Dimitri, chyba nie podoba ci się ten facet? Zdaje się, że stracisz wszystkie względy u dziewcząt. Koniec z migdaleniem się na plaży po zmierzchu!

- Dlaczego się nie zamkniesz? - odparł rozeźlony chłopak.

Byli to typowi, surowi ludzie morza, tacy, jakich można znaleźć wszędzie. Pracowali bardzo ciężko i niełatwo akceptowali obcych. Manning odwrócił się, zdjął okulary i przyjrzał się im spokojnie. Uśmiechy na ich twarzach nieco przybladły. Pochylili się ku sobie i mruczeli coś przyciszonymi głosami.

Kiedy Manning sięgnął po drinka, jeden z mężczyzn odezwał się głośno po grecku:

- Tak... Dimitri potrafi tylko kłapać zębami. Ale kiedy trzeba działać, okazuje się, że to gaduła w ślicznych ciuszkach.

Młodzieniec zerwał się na równe nogi. Przez chwilę wydawał się wahać, a potem ruszył wzdłuż baru, rozmyślnie trącając Manninga w łokieć w chwili, gdy ten podniósł do ust szklankę. Rum chlusnął na bar szeroką strugą. Manning odstawił naczynie i odwrócił się do chłopaka.

- Teraz postawisz mi drugiego.

- Postaw sobie sam.

Manning wymierzył mu policzek zewnętrzną stroną otwartej dłoni, tak że chłopak zatoczywszy się oparł o ścianę.

- Nie będę cię prosił po raz drugi.

Chłopak wsunął rękę do tylnej kieszeni. Kiedy skoczył do przodu, w prawej dłoni ściskał nóż o sześciocalowym ostrzu. Manning błyskawicznie usunął się na bok. Chwycił napastnika za nadgarstek i wykręcił mu rękę na plecy, aż nóż wypadł z bezwładnej dłoni. Niemal tym samym ruchem popchnął chłopaka na stolik, a ten przewracając się roztrącił na boki siedzących przy nim mężczyzn i ich szklaneczki.

- Nigdy nie wysyła się chłopca, by wypełnił zadanie mężczyzny - powiedział Manning po grecku.

Przez moment zaległa grobowa cisza. Kiedy mężczyźni zaczęli się podnosić, zza kontuaru wysunął się barman trzymając w ręku drewnianą pałkę.

- Pierwszemu, który go dotknie, rozwalę czaszkę. Chcieliście się zabawić, lecz nic z tego nie wyszło. Niech to się tak skończy.

Mężczyźni z ociąganiem zajęli swoje miejsca, a chłopak odwrócił się i wyszedł. Barman uśmiechnął się do Manninga i wyciągnął do niego dłoń.

- Nikoli Aleko. Jak na Anglika mówi pan nieźle po grecku.

- W czasie wojny spędziłem trzy lata na Morzu Egejskim, ale to było już dawno. Nazywam się Manning.
Harry Manning.

- Napije się pan jeszcze, panie Manning? Na koszt firmy.

- Na mój - sprzeciwił się Manning. - Kolejka dla wszystkich.

Przystawił do stolika czwarte krzesło i usiadł. Trzej mężczyźni uśmiechnęli się do niego.

- Ktoś, kto mówi po grecku tak dobrze jak pan, musi być w porządku - stwierdził jeden z nich. - Zapali pan?

Aleko podał drinki i wszyscy wznieśli je do góry z uroczystą powagą w niemym toaście. Kiedy Manning
odstawił szklankę, jeden z mężczyzn zapytał:

- Przyjechał pan na ryby?

- Niezupełnie. Jestem reporterem. Właśnie dostałem zlecenie z dużego amerykańskiego magazynu na zrobienie paru zdjęć.

- W Harmon Springs?

Manning zaprzeczył.

- Na Kubie. Chcą, bym popłynął do miejsca zwanego San Juan. Mam tam zrobić kilka zdjęć, zobaczyć, co się zmieniło od czasu rewolucji.

Wyspiarze popatrzyli po sobie zdziwieni, potem jeden z nich wzniósł szklaneczkę.

- Życzę panu szczęścia, przyjacielu. Będzie go pan potrzebował.

- Są jakieś specjalne powody?

- W dzisiejszych czasach nikt nie pływa do San Juan. To miejsce zapomniane przez Boga.


- W Nassau mówiono coś innego. Słyszałem, że tutejsze łodzie pływają tam dosyć często.

- Tak było w zeszłym roku. Od tego czasu wiele się zmieniło.

Manning wyjął portfel.

- Mam dość dużą pulę na wydatki. Dobrze zapłacę.

Mężczyzna, który reprezentował podczas rozmowy całą trójkę, zaśmiał się sucho.

- Mamy takie powiedzenie, przyjacielu: Jeśli potrzebny ci ktoś, kto zechce narazić życie za pieniądze, szukaj biedaka.

Pozostali dwaj roześmieli się hałaśliwie i jeden z nich dorzucił:

- Mógłby spróbować z Papą Melosem. Znalazł się w takiej sytuacji, że zrobi wszystko.

Manning wstał i zbliżył się do baru.

- Słyszałeś wszystko?

Aleko skinął głową.

- Mówią prawdę. Przed kryzysem wiele naszych łodzi zawijało do San Juan, żeby sprzedać tuńczyki. Kubańczykom nie wolno było wypływać na północ, więc braliśmy za ryby dobrą cenę. Od czasu kryzysu wszystko się zmieniło.

- Chcesz powiedzieć, że Kubańczycy zabronili wam przypływać?

- Niezupełnie - zaprzeczył Aleko. - Ale nikt nie chce ryzykować. Nigdy nie wiadomo, co nowego wymyślą.
Żaden z nas nie chce stracić łodzi.

- A kto to jest Papa Melos?

Aleko uśmiechnął się.

- Wspaniały stary człowiek. Ma kuter motorowy, Cretan Lover. Jego jedyny chłopak, Yanni, utonął w zeszłym roku. Została mu tylko córka, Anna. Ładna dziewczyna. Wysłał ją do szkoły do Stanów. Do Vassar. Zna pan to miejsce?

Manning uśmiechnął się.

- Słyszałem o nim. To miła miejscowość.

- Wydawał na jej naukę wszystkie pieniądze, a od czasu, kiedy zginął chłopak, kłopoty robiły się coraz większe. Dziewczyna przyjechała trzy miesiące temu, dowiedziała się o wszystkim i nie chciała już wracać. Od tego czasu stanowi załogę Cretan Lover.

- A co łowią? Tuńczyki?

Aleko potrząsnął głową.

- Teraz już nie. Jakieś dziesięć mil na zachód od Blair Cayjest rafa koralowa. Stary znalazł tam macicę perłową. Ostatnio tam nurkuje.

- W jego wieku? - rzekł Manning z niedowierza niem. - Jak głęboko?

- Piętnaście, może dwadzieścia sążni, w dodatku skafander, którego używa, ma co najmniej czterdzieści lat.

- To jakiś szaleniec.

- Nie chce stracić swojej łodzi, i tyle. Poza nią i Anną nic mu już na tym świecie nie zostało.

- Sądzi pan, że zainteresuje się moją propozycją i popłynie do San Juan?

Aleko wzruszył ramionami.

- Zdesperowany człowiek jest zdolny do wszystkiego.

- Ma pan świętą rację. - Manning podniósł worek i wziął aparaty. - Chciałbym rzucić okiem na ten pokój, jeśli
nie ma pan nic przeciwko temu.

Kiedy Manning podążał za Aleko wzdłuż białego korytarza, zupełnie niespodziewanie uświadomił sobie z absolutną pewnością, że znalazł rozwiązanie dręczącego go problemu.

* * *

Aleko miał niewielką, dwunastostopową łódź, którą był skłonny wynająć. Dwie godziny później, po zmianie ubrania i zjedzeniu jednego z najlepszych posiłków w ostatnim czasie, Manning wypłynął z zatoki i skierował łódź na zachód wzdłuż południowego krańca wyspy.

Gładkie jak szkło morze i bezchmurne niebo zlewały się w jedno na horyzoncie. Manning zapalił papierosa, siadł na obrotowym krześle i z jedną ręką opartą na kole sterowym, rozmyślał nad dziejami Papy Melosa. Co sprawia, że człowiek walczy nawet wtedy, gdy wszystkie okoliczności obracają się przeciwko niemu? Na tak postawione pytanie nie było odpowiedzi. Jedni walczą do ostatniego tchu. Inni idą na dno od razu.

W ciągu czterdziestu minut Manning okrążył Blair Cay i zobaczył łódź zakotwiczoną w zatoce około ćwierci mili od brzegu. Zwolnił, by do niej podpłynąć, mając od jakiegoś czasu w uszach przytłumiony, rytmiczny warkot pompy mechanicznej tłoczącej powietrze w dół, przez błękitną wodę, do człowieka, którego potrzebował.

Trudno było uwierzyć, by ktokolwiek mógł jeszcze używać staromodnego, brezentowego skafandra razem z
tym całym osprzętem do dostarczania powietrza, linami bezpieczeństwa, w erze płetwonurków i kompresorów powietrza. Najprostszy akwalung był lepszy pod każdym względem, choćby dlatego, że nurek miał całkowitą swobodę ruchów.

Kiedy Manning podpłynął bliżej, zobaczył dziewczynę. Była raczej niewielkiego wzrostu, miała na sobie jaskrawoczerwoną koszulę i płócienne spodnie, długie włosy związała na plecach. Obracała ramię uchwytu liny bezpieczeństwa, wyciągając ojca na powierzchnię, a była tym zajęciem tak zaabsorbowana, iż nie spostrzegła podpływającej łodzi.

W pewnej chwili ramię dźwigu przestało się obracać. Dziewczyna szarpnęła uchwyt z całej siły, a potem podeszła do relingu i wyjrzała. Zawróciła błyskawicznie do dźwigu i zawisła na nim całym ciężarem. Nic to jednak nie dało. Bez chwili namysłu odwróciła się i skoczyła do wody.

Manning wyłączył silniki i siłą bezwładu dopłynął do Cretan Lover. W pośpiechu zawiązał cumę, podbiegł do dźwigu i z całej siły pociągnął za uchwyt. Urządzenie nawet nie drgnęło. Podszedł do relingu i zobaczył, że dziewczyna wynurzyła się tuż koło drewnianego trapu, ciężko łapiąc oddech. Rozpuszczone włosy tworzyły w wodzie wokół niej czarnogranatową aureolę. Wyciągnął rękę i pomógł jej wdrapać się na pokład.

- Co tam się stało na dole?

Dziewczyna była przerażona.

- Nie mogę się do niego dostać! Nie mogę go dosięgnąć!

- Jak głęboko zszedł?

- Pięćdziesiąt stóp, może więcej. Muszę jeszcze spróbować.

Z trudnością podniosła się na nogi i odwróciła w stronę relingu. W tej chwili powierzchnię morza rozerwał
ogromny pęcherz powietrza. Manning usiadł, zdjął buty i kurtkę.

- Zostaniesz tutaj, przy dźwigu. Lina musiała się zaczepić gdzieś o skały. Jak dam sygnał, zaczniesz ją
wciągać.

Wdrapał się na dach sterówki, przez kilka sekund stał na jej skraju, zmuszając się do wciągnięcia w płuca jak największej ilości powietrza, potem skoczył.

Kiedyś, na Caymans, schodził bez akwalungu nawet do stu stóp głębokości, ale to było dziesięć lat temu. Dziesięć lat ciężkiego życia. Dziesięć lat staczania się po równi pochyłej.

Im głębiej, tym mniej jest promieni czerwonych i pomarańczowych, jako że woda filtruje światło słoneczne. Na głębokości pięćdziesięciu stóp, na poziomie urwiska, Manning odniósł wrażenie, iż znalazł się w swoistej strefie neutralnej. Widoczność była ciągle doskonała, ale kolory stały się przygaszone, miały jesienne odcienie.

Jakieś sześćdziesiąt stóp pod wodą lina okręciła się dookoła guzowatego szpicu koralowego, wciskając się jednocześnie w szczelinę. Manning uwolnił ją pośpiesznie i popłynął dalej.

Znalazł starego człowieka na szerokim występie tuż przy urwisku. Skafander, który nurek miał na sobie, rozcięty był przez ostre jak brzytwa skały koralowe, gdyż mężczyzna usiłował najwyraźniej sam się oswobodzić. Woda wypełniła już niemal całą przestrzeń wewnątrz kombinezonu, tylko ciśnienie powietrza tłoczonego z pokładu łodzi do spiżowego hełmu zatrzymywało ją na poziomie klatki piersiowej.

Manning miał już kłopoty ze wzrokiem. Rzucił przelotne spojrzenie na twarz za szybą, upewniając się, że
mężczyzna żyje, i pociągnął za linę bezpieczeństwa, dając znać dziewczynie, że może już uruchomić dźwig. A potem popłynął w górę, ciągnąc za sobą starego człowieka.

Ciśnienie w uszach stało się nie do zniesienia, tak że tuż obok głowy Manninga zdawały się bić melodyjnie ogromne dzwony. Ciężkie fale dźwięku obijały się o niego, powodując ból fizyczny.

Daleko nad sobą Manning dojrzał zarys kadłuba Cretan Lover. Niespodziewanie uświadomił sobie, że działa już lina bezpieczeństwa, więc zostawił nurka i po chwili wydostał się na powierzchnię w chmurze maleńkich, szampańskich bąbelków.

Udało mu się wynurzyć tuż koło trapu. Zawisł na nim przez chwilę, ciężko chwytając oddech. Z trudem przebrnął przez reling. Dziewczyna bez przerwy obracała uchwyt dźwigu, nawijając na bęben linę bezpieczeństwa. Jej twarz pokrywał pot.

- Wypływa! - krzyknęła. - Wypływa!

Manning czuł w płucach niewyobrażalny ból, miał wrażenie, że wielka dłoń ugniata mu klatkę piersiową.
Walcząc z ogarniającymi go ciemnościami ze wszystkich sił ciągnął linę.


Stary mężczyzna wynurzył się tuż obok trapu. Manning wyciągnął go wspólnie z dziewczyną, a potem zatoczył się i upadł na pokład.

Widział jeszcze, jak dziewczyna odkręca spiżowe nakrętki z hełmu ojca, ale jej obraz zamazywał się coraz bardziej, a jej głos docierał do niego jak gdyby z przeciwnego końca długiego tunelu. Przez chwilę zdawało mu się, że nurkuje w bardzo ciemnej wodzie. Potem stracił przytomność.


8.

„Cretan Lover"

Manning opróżnił kubek, a Anna Melos natychmiast napełniła go ponownie. Kawa była tak gorąca, że aż parzyła usta. Manning czuł, jak przepływa przez przełyk i dociera do żołądka, a wraz z nią wraca w niego życie.

Dziewczyna wróciła do kuchni. Obserwował ją ponad krawędzią kubka. Miała szczupłą, chłopięcą sylwetkę, bez odrobiny sexu, ale ładnie wykrojone, pełne usta sugerowały zmysłowość.

Odwracając się przyłapała jego spojrzenie i posłała mu uśmiech.

- Już lepiej?

Skinął głową.

- Nie było czasu na dekompresję. Stąd te wszystkie kłopoty. Jeśli nie robi się tego zbyt często, nie ma żadnych ujemnych skutków.

- Niezbyt często - podkreśliła. - Kiedy miałam dwanaście lat, mój wuj, Alexias, zmarł na chorobę kesonową. Nie był to specjalnie miły widok.

W zejściówce dały się słyszeć kroki i po chwili dołączył do nich ojciec dziewczyny. Miał około siedemdziesiątki. Posiwiałe włosy i białe wąsy odcinały się wyraźnie od śniadej skóry.

Siadł i zaczął napełniać tytoniem starą fajkę wyrzeźbioną w korzeniu wrzośca.

- Jak pan się czuje? - zapytał Manninga.


- Myślę, że przeżyję.

- To było naprawdę coś. Zdaje się, że znalazłem się co najmniej siedemdziesiąt stóp pod wodą. Niewielu ludzi
potrafi nurkować bez akwalungu aż tak głęboko.

- Och, spotkałem paru takich - odparł Manning. - Na Caymans nurkuje się nawet do stu pięćdziesięciu stóp, ale wtedy pływacy przyczepiają sobie ołowiane ciężarki, żeby szybciej schodzić w dół.

- Dużo pan nurkował? Mam na myśli prawdziwe nurkowanie.

- Owszem, sporo, ale zawsze z akwalungiem. Nigdy w życiu nie wsadziłby mnie pan w to cudo, które miał pan na sobie. - Manning uśmiechnął się. - Jedyny pożytek z dzisiejszego wydarzenia to to, że pański skafander do niczego się już nie nadaje.

- Skafander? - Papa Melos wzruszył ramionami. - Zawsze mogę go załatać.

Anna, która przygotowywała w kuchni kanapki, wybiegła do nich.

- Nie, Papa. Nigdy więcej.

- A chcesz, żeby Mikali zabrał łódź? - Zamknął w swoich rękach jej dłonie. - Musimy z czegoś żyć, Anno. Co mogę innego robić?

Dziewczyna odwróciła się szybko i zagadnęła Manninga rozmyślnie zmieniając temat.

- Dobrze, że zjawił się pan akurat na czas.

- To nie był przypadek - odparł Manning. - Szukam kogoś, kto mógłby podrzucić mnie do San Juan.
Nikoli Aleko powiedział, że moglibyście być tym zainteresowani.

- San Juan na Isle of Tears? - Stary człowiek zmarszczył brwi. - Po co chce pan tam płynąć?

- Jestem fotografem. Robię reportaż o Kubie dla amerykańskiego magazynu. Poinformowano mnie, że łodzie
z Harmon Springs czasami pływają do San Juan z tuńczykami. Służyłem na Morzu Egejskim w czasie wojny i mówię trochę po grecku. Sądziłem, że mógłbym tam popłynąć jako członek załogi.

- Tak... Oczywiście... Kiedyś tam pływałem. Wszyscy tam pływaliśmy. Dobrze nam płacono za tuńczyki. Ale od czasu kryzysu wiele się zmieniło. Teraz trudno jest przewidzieć, z której strony padnie cios. Mogą nawet skonfiskować łódź. - Papa Melos potrząsnął głową. - Chciałbym panu pomóc, panie Manning, ale... nie tym razem.

Manning sięgnął po kurtkę i wyciągnął z niej portfel. Otworzył go i wyjął zwitek banknotów.

- Pięćset dolarów? Tysiąc? Niech pan wymieni cenę.

Dziewczyna z sykiem wciągnęła powietrze między zębami.

- Papa, dzięki tym pieniądzom mógłbyś zwrócić Mikali wszystko, co mu jesteś winien, i skończyłyby się nasze kłopoty.

Stary człowiek patrzył na pieniądze jak zahipnotyzowany. Po chwili jednak wolno pokręcił głową.

- Jeżeli popłynę do San Juan, prawdopodobnie i tak stracę łódź. A na to, by zapłacić Mikali, mam jeszcze czas do końca miesiąca.

Manning ułożył twarz w uprzejmy uśmiech.

- Niech pan się nie przejmuje. Na pewno znajdę w Harmon Springs kogoś, kto zechce trochę zarobić.

Wyszedł na pokład, stanął przy relingu i patrzył w kierunku wyspy, zastanawiając się, co, u diabła, ma teraz
zrobić. Chwilę później dołączyła do niego dziewczyna.

- Bardzo mi przykro - powiedziała. - Czuję, że jesteśmy panu winni bardzo wiele, ale ta łódź to całe życie
mojego ojca. Nie może znieść myśli, że mógłby ją stracić.

- Czy sądzi pani, iż naprawdę zdoła tyle zarobić, żeby zapłacić temu... Mikali? - spytał Manning.

Dziewczyna potrząsnęła głową i odwróciła się w stronę morza, a jej szczupłe ramiona opadły w wyrazie bezradności. Przez krótki moment Manning poczuł w sobie zupełnie irracjonalne uczucie tkliwości. Tak jak gdyby dziewczyna była małym dzieckiem postawionym przed czymś, z czym zupełnie nie mogła sobie poradzić i w czym on musiał jej pomóc za wszelką cenę.

W ciszę morza wtargnął odgłos silnika motorówki i po chwili zza Blair Cay ukazała się łódź płynąca w ich kierunku. Dziewczyna uniosła głowę, patrzyła przed siebie jakiś czas, a potem pospiesznie zeszła na dół.

Wróciła na pokład z ojcem. Stary człowiek oparł się o reling, na jego twarzy pojawił się grymas.

- Wygląda na łódź Mikali. Ciekaw jestem, czego chce.

Motorówkę prowadził Dimitri, ten sam młody chłopak, którego Manning tak brutalnie potraktował w barze. Mikali był mocno zbudowanym, krępym osobnikiem. W swoim czasie musiał być silnym mężczyzną, ale z upływem lat obrósł w tłuszcz. Pod pachami lnianej marynarki widniały wielkie plamy potu. Wgramolił się po trapie na pokład, zostawiając Dimitri przy sterze.

- Czego chcesz, do diabła? - spytał Papa Melos po grecku.

Mikali osuszył chusteczką do nosa łysiejącą czaszkę.

- Nie odzywaj się do mnie takim tonem, stary szakalu. Usiłuję cię złapać od trzech dni. Za każdym razem mi
uciekałeś.

- Nie mam ci nic do powiedzenia. Nic aż do końca tego miesiąca.

- I jesteś w błędzie - stwierdził Mikali. - Przedłużenie, którego ci udzieliłem, zależało wyłącznie od mojej
dobrej woli. - Popatrzył znacząco na Annę. - Miałem nadzieję, że możliwe jest jakieś sensowne porozumienie, ale teraz widzę, że nie ma takiej możliwości.

Stary człowiek żachnął się gwałtownie.

- Mów, co masz do powiedzenia, i zejdź z mojej łodzi.


- Chciałeś powiedzieć, z mojej łodzi. - Mikali wydobył z kieszeni jakiś papier i trzymając go w wyciągniętej ręce mówił dalej: - To jest nakaz zajęcia mienia. Do południa w najbliższy piątek masz mi zwrócić moje pieniądze. Tysiąc dwieście dolarów.

Stary człowiek krzyknął gniewnie, wyrwał dokument z ręki Mikali i zamierzył się na niego prawą pięścią. Jednak różnica wieku działała na jego niekorzyść. Mikali z łatwością zablokował uderzenie, złapał starego za koszulę i uderzył na odlew w twarz.

Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie i ruszyła naprzód z rozcapierzonymi palcami. Mikali odrzucił ją z taką siłą, że zatoczyła się i upadła na pokład. Kiedy podniósł rękę, by uderzyć starca jeszcze raz, Manning złapał go za ramię i wykręcił tak, aż stanęli twarzą w twarz.

- A może byś tak spróbował ze mną? - zaproponował. - Jestem, zdaje się, mniej więcej tej samej wagi.

Mikali otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo w tej samej chwili Manning wpakował mu w nie zaciśniętą pięść. Kiedy tłuścioch zatoczył się do tyłu, Manning uderzył go ponownie, tak że siła ciosu przeniosła Greka przez reling. Uderzył w wodę z głośnym plaśnięciem i zniknął pod powierzchnią. Po chwili wypłynął kilka stóp od motorówki. Dimitri złapał go za kołnierz i próbował wciągnąć przez rufę.

Manning zsunął się po trapie, przeskoczył do motorówki i pomógł chłopakowi. Mikali opadł na tylne siedzenie. Ubranie przylepiło mu się do tłustego ciała, z rozciętych ust sączyła się krew. Manning wyjął portfel i odliczył dwanaście studolarowych banknotów. Wepchnął je do kieszeni na piersi Greka.

- Uważaj wszystkie długi za spłacone, Mikali. Jeżeli jeszcze kiedykolwiek będziesz niepokoił tego człowieka,
złamię ci nos. - Odwrócił się do chłopaka. - A ty jesteś świadkiem. Mikali dostał swoje pieniądze. Nie zapomnij
o tym.

Wrócił na trap. Dimitri uruchomił silnik i ruszył szerokim łukiem. Manning patrzył za nimi, aż zniknęli,
a potem odwrócił się.

Stary człowiek siedział na ławce w sterówce i napełniał fajkę. Kiedy uznał, że jest w niej już wystarczająca ilość tytoniu, zapalił, wypuścił obłok dymu i wzruszył ramionami.

- A więc płyniemy do San Juan?

- Jest pan tego pewien? - spytał Manning.

Papa Melos skinął głową.

- Nic innego mi nie pozostało. Uratował pan moje życie, moją łódź... Widać tak chce przeznaczenie.

- A co z panią? - Manning zwrócił się do dziewczyny.

Stała przy relingu po przeciwnej stronie pokładu, odwrócona plecami. Obróciła się i popatrzyła na niego poważnie.

- Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli wybierać. Jesteśmy dumnymi ludźmi, panie Manning. Mamy zwyczaj
spłacać swoje długi.

Przez chwilę Manning miał szaloną ochotę powiedzieć im prawdę. Uprzedzić ich, że jeżeli zgodzą się z nim
popłynąć, narażą się na znacznie więcej niż utratę łodzi. Zaraz jednak uświadomił sobie wszystkie powody, dla
których się tu znalazł. Wzruszył ramionami.

- Nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli jesteście gotowi, możemy ruszać.


9.

Na południe od Andros

Manning nie wiedział nawet, kiedy zasnął. Z tego, że spał, zdał sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy się obudził. Spojrzał na zegarek i zaskoczony stwierdził, że była już trzecia rano. Zarzucił kurtkę i wyszedł z kabiny.

Nad wodą unosiła się lekka mgiełka, a Cretan Lover płynęła naprzód bez żadnych przeszkód. Księżyc schował się gdzieś za chmury, ale granatowe niebo usiane było klejnotami gwiazd, które odbijały się w morzu tworząc przedziwną poświatę.

Manning ruszył wzdłuż pokładu ładunkowego, mijając trzy pokaźne tuńczyki złapane poprzedniego popołudnia, i wszedł do sterówki.

Papa Melos stał przy kole sterowym. Wyglądał dziwacznie w świetle kompasu. Jego głowa zdawała się oddzielona od reszty ciała.

- Wszystko w porządku? - spytał Manning.

- Nie może być lepiej. - Usunął się na bok, pozwalając Manningowi podejść do steru, a sam oparł się o drzwi
napełniając fajkę.

- O której dotrzemy do San Juan?

Stary wzruszył ramionami.

- Jeżeli pogoda się utrzyma, jutro przed południem.

- Czy są jakieś ograniczenia długości pobytu tam, na miejscu?


- Nigdy przedtem nie było, ale jak już mówiłem, mogło wiele się zmienić.

- Będziemy mieli jakieś kłopoty ze znalezieniem kupca na ryby?

- Nie sądzę. Nie na tuńczyki tak piękne jak te, które mamy. - Papa Melos przytknął zapałkę do główki fajki. -
Dobrze pan sobie radzi ze sterem. Znacznie lepiej, niż można by się tego spodziewać. To zastanawiające. Jak na reportera jest pan zupełnie niezłym marynarzem.

- Przez całe życie pływałem na małych łodziach, a podstawy wyniosłem z marynarki.

- Ale to było dawno - stwierdził Papa Melos. - Jeszcze przed tymi wszystkimi zmianami.

W jego głosie brzmiało pytanie. Niewypowiedziane, ale wyraźne. Manning zignorował je.

- Pewnych rzeczy się nie zapomina.

- Ma pan rację. - Stary ziewnął. - Chyba pójdę się przespać. Wrócę tu o siódmej.

Ruszył wzdłuż pokładu mrucząc coś do siebie. Manning zapalił papierosa, wyciągnął składane krzesło, ustawił je pod ścianą i rozsiadł się wygodnie, trzymając ster w pewnych rękach.

Jedno tylko niepokoiło go, kiedy myślał o tym, co ma do zrobienia po przybyciu do San Juan. Wiedział, że będzie musiał dostosować się bardzo szybko do nieznanych warunków. Lekki, ironiczny uśmiech podniósł w górę kąciki jego ust. I pomyśleć, że czuł się tak, jakby przez całe życie nie robił nic innego.

Z wolna wracał myślą przez splątane ścieżki pamięci do ludzi i zdarzeń, które dawno odeszły w zapomnienie, zadowolony, że jest w tej chwili samotny na morzu. Że jest z nim tylko noc i łódź. Zdawało mu się, że świat przestał istnieć.

Drzwi otworzyły się niemal niedosłyszalnie, jakby w opozycji do odgłosu uderzeń deszczu o szybę. Manning poczuł zapach kawy rozchodzący się w porannym powietrzu, a oprócz tego jakąś inną, bardziej subtelną woń.

- Jak to się dzieje, że nie może pani wytrzymać w łóżku o tak wczesnej godzinie? - zapytał.

- To najwspanialsza pora dnia - odparła, rozstawiając drugie krzesło.

Podała mu kubek z kawą i kanapkę. Jedli w milczeniu, ale cisza im nie przeszkadzała. Ich kolana stykały się leciutko. Kiedy skończyli, poczęstował ją papierosem i dalej siedzieli bez słowa, wsłuchując się w krople deszczu dźwięczące o szybę niczym maleńkie młoteczki.

- Pan lubi morze, prawda? - zapytała niespodziewanie.

- Tak, sądzę, że tak - odparł ostrożnie. - Morze jest jak kobieta - kapryśne i niepewne, co nie znaczy, że mniej
kochane.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

- Jest pan najdziwniejszym reporterem, jakiego kiedykolwiek spotkałam.

Tak jak podczas rozmowy z ojcem, Manning wyczuł w głosie dziewczyny niewypowiedziane pytanie. I to sprawiło, że nagle zdał sobie sprawę, iż znalazł się na niebezpiecznym gruncie.

- Miałem w Hawanie niewielką firmę ratowniczą, która w ramach działalności ubocznej zajmowała się również zdjęciami podwodnymi. Kiedy nadeszła rewolucja, musiałem zostawić wszystko i w ostatniej chwili udało mi się uciec, tak jak większości tych cholernych ludzi, którzy nie wiedzieli jeszcze, co tam tak naprawdę w trawie piszczy. Udało mi się uratować tylko to, co miałem na sobie. Poza tym straciłem wszystko.

Manning mówił z goryczą w głosie, ale nie potrafił wyrazić tego inaczej. Dziewczyna pochyliła się impulsywnie w jego stronę i położyła mu dłoń na ramieniu. Kiedy się odezwała, jej głos był pełen ciepła, sympatii i współczucia.

- Bardzo mi przykro.

- Niepotrzebnie. I tak miałem więcej szczęścia niż większość tych biedaków, którzy czekając, aż coś złego
przydarzy się Castrowi, zaczepili się w okolicach Miami. Znałem odpowiednich ludzi, a to zawsze pomaga. Udało mi się zupełnie nieźle ułożyć sobie życie w roli wolnego strzelca.

- A ta przejażdżka do San Juan dużo dla pana znaczy?

- Więcej niż cokolwiek innego w świecie - odpowiedział poważnie.

- Cieszę się, że zgodziliśmy się tam popłynąć.

Nagle zrobiło mu się wstyd tych wszystkich kłamstw i oszustw. Uświadomił sobie, że wciąga tę dziewczynę i jej ojca wprost w wielkie niebezpieczeństwo, miesza w sprawy, z którymi nie mieli nic wspólnego. Przez moment ogarnęła go przemożna chęć, żeby powiedzieć wszystko, całą prawdę, ale dziewczyna ubiegła go:

- Nie ma nic wspanialszego niż rejs małą łodzią po morzu w taką noc jak dzisiaj, prawda? Wszystkie kłopoty stają się wtedy zupełnie nieważne.

Twarz jej stanowiła niewyraźną plamę, którą z ciemności nocy wyłoniło słabe światło kompasu, a co na swój sposób dodawało jej dziwnej tajemniczości i sprawiało, że wyglądała nadspodziewanie ładnie.

- Jest pani miłą dziewczyną - powiedział. - Nikoli Aleko mówił mi, że była pani w Vassar.

Dziewczyna skinęła głową.

- Wróciłam dopiero kilka miesięcy temu. Ten wyjazd to pomysł mojego ojca. Dostał niewielki spadek, a ponieważ jak większość Greków uważał, że nie ma na świecie nic ważniejszego niż nauka, zdecydował, iż powinnam się kształcić w Stanach. Twierdził, że tylko najlepsi są wystarczająco dobrzy.

- Co zamierzała pani robić?

- W tym roku miałam rozpocząć studia w Oksfordzie. Chciałam zostać prawnikiem.

- A teraz...

- W zeszłym roku utopił się mój brat, Yanni. Tata napisał do mnie o tym. Zapewniał, że nie ma powodu, abym
wracała do domu. Że wszystko jest już załatwione i nic tu po mnie.

- I została pani.

- Sądząc z jego listów było to najrozsądniejsze wyjście.

- A kiedy w końcu przyjechała pani do domu, okazało się, że jest zupełnie inaczej.

- Coś w tym rodzaju. - Dziewczyna pochyliła się do przodu i przycisnęła twarz do szyby usiłując przebić wzrokiem noc. - Pewnie nie zrozumie pan tego, ale nie znalazłam już swojego ojca. Znalazłam starego, zniszczonego życiem człowieka, szybko staczającego się coraz niżej. A przecież nie pamiętam, by kiedykolwiek staro wyglądał. - Westchnęła. - Musiał pożyczyć pieniądze pod zastaw łodzi, żeby utrzymać mnie w college'u. Najwyraźniej pieniądze ze spadku musiały się skończyć, jeszcze zanim zginął Yanni.

- Pani ojciec sądził, że uda mu się związać koniec z końcem, zarabiając na życie nurkowaniem?

- Zdesperowany człowiek podejmuje tylko desperackie działania - odparła niemal tymi samymi słowami,
których użył Aleko. - Oczywiście jest jeszcze wyjście, które zaproponował nam Mikali.

- Mogłaby pani rozmawiać ze mną poważnie.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Tworzymy zamkniętą społeczność i żyjemy zgodnie z dawnymi obyczajami. Małżeństwa zawierane ze względów finansowych są ciągle wśród nas dość częste. To mój ojciec nie wyraził na nie zgody.

- Mogłem się tego, cholera, domyślić. - Manning uniósł się niespodziewanie gniewem. - Musi istnieć jakieś
lepsze wyjście niż zamążpójście.

- Ależ jest... - zgodziła się dziewczyna. - I pan je nam zaoferował.

Nie mógł wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, więc siedzieli w milczeniu, a na zewnątrz stopniowo zamierał deszcz, przez szyby sączyły się do kabiny pierwsze promienie światła. Nadchodził dzień, a wraz z nim poranna mgła i zimny wiatr, ale Manning nie zwracał na to uwagi.

Anna opadła na oparcie w półśnie. Nieświadomość starła z jej twarzy wszystkie kłopoty, ból i zmęczenie.
Manning siedział cicho, przyglądając się jej przez chwilę, i niespodziewanie z pewnym rodzajem zdziwienia stwierdził, że dziewczyna jest piękna. Doszedł do wniosku, iż nigdy nie przyjrzał się jej uważnie.

Otworzyła oczy, popatrzyła na niego, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.

- Dzień dobry, Harry - powiedziała.

Oddał jej uśmiech, absurdalnie zadowolony, że zwróciła się doń po imieniu.

- To była długa noc.

- Lepiej pójdę przygotować śniadanie. - Wzięła w rękę tacę, podeszła do drzwi i przystanęła z wahaniem. -
Możliwe, że to jedyna okazja, kiedy mogę porozmawiać z tobą sam na sam.

Czekał na jej dalsze słowa czując, jak serce zamienia się w nim w kamień.

- Cokolwiek się stanie w San Juan, dałeś nam nadzieję. I za to będę ci zawsze wdzięczna.

Potem odeszła, a on został w sterówce, patrząc na drzwi bujające się tam i z powrotem, wsłuchując się w jej kroki oddalające się po pokładzie. Kiedy otwierał okno, żeby wpuścić chłodne, poranne powietrze, drżały mu ręce.


10.

Isle of Tears

San Juan drzemało w popołudniowym upale. Minęli betonowy bunkier usytuowany na końcu cypla i wpłynęli w wąski kanał. Po bokach rozciągały się skaliste urwiska wyniesione sto stóp ponad powierzchnię wody. Na szczycie jednego z nich widniała stara hiszpańska forteca.

Papa Melos wychylił się z okna sterówki i machnął ręką w jej kierunku.

- To więzienie dla skazańców politycznych. Słyszałem kilka przerażających historii o tym, co się tam dzieje.

- Jestem gotów w nie uwierzyć.

Manning przyjrzał się budowli. Miała co najmniej czterysta lat, a jej wygląd zewnętrzny sugerował, że niewiele zmieniło się od czasu, kiedy ją zbudowano. Od inkwizycji do Castra. Westchnął i potrząsnął w zamyśleniu głową.

- Czas to zamknięty krąg. Nie ma początku ani końca.

San Juan było typowym, niewielkim kubańskim portem rybackim, ale w przystani cumowało tylko kilka łodzi
i zewsząd wyzierały oznaki upadku i rozkładu. Nawet kubańska flaga nad ratuszem wyglądała w upale jak zmięta szmata.

Papa Melos wyłączył silniki i dał znak Manningowi, żeby opuścił kotwicę. Przez chwilę jeszcze Cretan Lover posuwała się naprzód siłą bezwładu, potem z ledwie odczuwalnym szarpnięciem zatrzymała się jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt jardów od falochronu z kruszonego kamienia, który tworzył południową ścianę przystani.

Stary człowiek wyłonił się ze sterówki i podszedł do Manninga stojącego przy relingu.

- Musimy tu zaczekać na kapitana portu.

Z kabiny wyszła Anna. Na głowie miała jedwabną szarfę zawiązaną w taki sposób, jak czyniły to miejscowe
kobiety, oczy przesłaniały ciemne okulary. Zatrzymała się obok nich, dotykając ramieniem Manninga.

- Co o tym myślisz, Harry? - spytała z niepokojem.

- Nie ma się czego obawiać. Wszystko będzie w porządku. - Starał się, by jego głos brzmiał pewnie.

Chcąc przekonać samego siebie, dotknął delikatnie rękojeści rewolweru kaliber 38 zatkniętego za pasek pod
koszulą. Kiedy tak stali przy relingu, czekając na kapitana, spomiędzy dwóch zacumowanych nie opodal kutrów wyłoniła się niewielka łódź wiosłowa. Siedziało w niej dwóch ludzi: wioślarz i pośpieszający go gruby, brodaty urzędnik w wymiętym mundurze khaki.

Papa Melos wydał z siebie cichy okrzyk ulgi.

- Dzięki Bogu, ciągle jeszcze ten sam człowiek jest kapitanem portu. Nazywa się Luis Raphael. Jest tak samo genialny jak gruby.

- To może być ważne - zgodził się Manning.

Kiedy łódź przybiła do trapu, spocona twarz Raphaela rozjaśniła się w uśmiechu. Zwrócił się do nich po angielsku, wymawiając słowa z amerykańskim akcentem:

- Wielkie nieba! Papa Melos! Rozpoznałem łódź, ale nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Ile to już czasu...

Papa Melos wychylił się za reling i podał mu rękę.

- Luis, przyjacielu, cieszę się, że cię widzę. - Odwrócił się wskazując Annę. - To moja córka. To o niej zawsze ci opowiadałem.

Raphael promieniał.

- Cała przyjemność po mojej stronie, seniorita. - Zwrócił się ponownie do starego człowieka. - A jak się ma Yanni?

- Utonął sześć miesięcy temu w czasie wielkiego sztormu u wybrzeży Andros - odparł spokojnie stary i skinął w stronę Manninga. - Dlatego wziąłem ze sobą Alexiasa.

Raphael był prawdziwie strapiony. Przeżegnał się szybko.

- Niech spoczywa w pokoju.

- Wchodzisz na pokład?

Kubańczyk potrząsnął głową.

- Zacumuj łódź koło falochronu, tam się spotkamy. Myślę, że powinniśmy uczcić to spotkanie małym drinkiem.

- Czy Bayo prowadzi jeszcze hotel?

Raphael przytaknął.

- Interes już nie ten sam, co niegdyś, ale jakoś daje sobie radę. Nastały ciężkie czasy.

- Dla wszystkich - zgodził się Papa Melos. - Zobaczymy się na nabrzeżu.

Raphael wydał krótki rozkaz wioślarzowi, który natychmiast zawrócił łódź. Papa Melos odwrócił się do Manninga i uśmiechnął.

- Myślę, że wszystko będzie dobrze.

- Rzeczywiście wszystko na to wskazuje - przytaknął Manning. - A kto to jest Bayo? Można mu zaufać?

Stary człowiek z przekonaniem pokiwał głową.

- Miejscowi ludzie są zbyt gorliwymi katolikami, by mogli stać się komunistami. Tutaj Castro się przeliczył. Na wyspie jest wielu takich jak Raphael i Bayo. Zwykli ludzie, którzy godzą się z tym, co się stało, bo muszą jakoś żyć. Mają żony i rodziny. Ale to wcale nie znaczy, że im się to podoba. I pewnego pięknego dnia Castro dowie się o tym i zapłaci za wszystko.

Papa Melos wrócił do sterówki, włączył silniki, a Manning wybrał kotwicę i ruszył na dziób, by przygotować cumy. Kiedy przybijali, Raphael stał już na nabrzeżu, rozmawiając z kilkoma mężczyznami o nieokreślonym wy
glądzie. Manning rzucił cumę, którą owinęli wokół pachołka. Papa Melos wyłączył silniki.

Kamienne nabrzeże znajdowało się zaledwie kilka stóp od burty, więc Manning skoczył na nie i pomógł Annie wydostać się na ląd. Raphael zdjął czapkę i pocałował dziewczynę w dłoń.

- Miło mi panią poznać. Pani ojciec jest moim przyjacielem od wielu lat. - Zerknął na pokład, dostrzegł tuńczyki i westchnął głęboko. - I chyba równie długo nie widzieliśmy tutaj tak pięknego połowu. Nie będziecie mieli żadnych kłopotów ze sprzedażą.

- Na to właśnie liczyłem - powiedział Papa Melos.

Poszli razem wzdłuż nabrzeża.

- Dlaczego tak długo się nie pokazywałeś? - spytał Raphael. - Już chyba od pół roku nie przybijają tu łodzie
z Harmon Springs.

- Prawdę mówiąc, nie byliśmy pewni, czy jesteśmy tu mile widziani - odparł Papa Melos. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Od czasu kryzysu bardzo wiele się u was zmieniło.

- Ale my nie zmieniamy naszych przyjaciół - stwierdził Raphael. - Jest wielka różnica między Grekami z Harmon Springs a jankeskimi szpiegami z Miami. Możesz mi wierzyć.

- Miło to słyszeć. Myślę, że kiedy opowiemy innym, jak zostaliśmy przyjęci, zaczną tu znów przypływać.

- O niczym innym nie marzymy.

Napis umieszczony nad wejściem do budynku głosił „HOTEL" i był tak samo rozchwiany i zniszczony jak cały front budowli. W środku znajdowało się kilka drewnianych stołów, ale nie było jeszcze żadnego klienta. Manning domyślił się, że sala ożywa pod wieczór.


Pomieszczenie było chłodne, mroczne i uderzająco czyste. Ściany pomalowano na biało, a na podłodze leżały
plecione maty. W rogu sali, koło baru, nad którym na drewnianych półkach widniały równe rzędy butelek, stało
więcej stołów i krzeseł.

Niewielki żylasty mężczyzna rozparł się na blacie baru i pogrążył w lekturze miejscowej gazety. Prawą stronę jego twarzy zniekształcała nieregularna blizna, jedno oko skrywała czarna przepaska.

- Hej, Bayo! Popatrz, kogo tu mamy! - zawołał Raphael.

Bayo zerknął zdziwiony. Kiedy spostrzegł Papę Melosa, na jego twarz wypłynął uśmiech zachwytu. Rzucił gazetę i zamaszystym krokiem wymaszerował zza baru.

- Papa Melos! - wykrzyknął po angielsku, potrząsając energicznie ręką starego człowieka. - Serce mi rośnie
na twój widok.

Papa Melos położył dłoń na ramieniu niewielkiego Kubańczyka i zmarszczył brwi.

- Bayo, co się stało z twoją twarzą?

Bayo wzruszył ramionami, uśmiech na jego twarzy nieco przygasł.

- Nic takiego, przyjacielu. Trzy miesiące temu miałem wypadek. Przywiozłeś jakieś ryby?

Stary człowiek przytaknął:

- Trzy tuńczyki.

- Potrzebował jakiegoś pretekstu, żeby zobaczyć, jak nam się żyje - wtrącił Raphael.

Wszyscy się uśmiechnęli. Papa Melos przedstawił Annę i Manninga.

- Moja córka i Alexias Stavrou. Pracuje teraz na mojej łodzi.

- A Yanni? Co z Yannim?

- Utopił się sześć miesięcy temu - odparł spokojnie Papa Melos.


Przez twarz małego Kubańczyka przebiegł bolesny skurcz. Instynktownie chwycił starego za rękaw.

- To był dobry chłopiec.

- Jak nikt inny - zgodził się Papa Melos. - Niech się dzieje wola boża.

Niezręczną ciszę, jaka zapadła po tych słowach, przerwał Raphael. Rzucił kapelusz na stół i podsunął hałaśliwie krzesło Annie.

- Przyszedł czas na wino. Koniec ze smętnymi rozmowami. Prosimy o najlepszą z twoich butelek, Bayo.

Bayo przytaknął energicznie:

- Mam kilka butelek Chablis rocznik '57. Trzymam je w lodzie specjalnie dla pułkownika Rojasa, ale on zjawi się tu dopiero wieczorem. - Mały Kubańczyk zniknął na zapleczu.

Manning zwrócił się do Raphaela.

- Kto to jest ten pułkownik Rojas?

Raphael zaniepokoił się wyraźnie.

- Jest komendantem fortecy, którą zamieniono na więzienie dla przestępców politycznych. Od czasu afery w Zatoce Świń przebywa tam wielu ludzi.

- Kim on jest? Policjantem? Żołnierzem?

Zanim Kubańczyk nachylił się do ucha Manninga, odruchowo rozejrzał się dookoła.

- Powiadają, że z DIER, senior. Tajna policja wojskowa. W obecnej dobie może ona na Kubie pozwolić sobie na więcej niż ktokolwiek inny.

- A co się przydarzyło Bayo? - spytał Papa Melos, który skończył właśnie ubijać tytoń w fajce. - Jego twarz
wygląda jak siekany kotlet.

- Trzy miesiące temu przywieziono nową grupę więźniów do fortecy. Strażnicy byli wyjątkowo brutalni. Prawdziwi barbudos. Z tych, co będą smażyć się w piekle. Upili się i zaczęli demolować hotel. Kiedy Bayo usiłował ich powstrzymać, jeden z nich ciął go przez twarz. Bayo stracił oko.


- Milusińscy - podsumował Manning.

Raphael wzruszył ramionami.

- W dzisiejszych czasach najmądrzej jest nie mieszać się do niczego, senior. Dobrze pan zrobi pamiętając o tym.

- Pewnie ma pan rację. - Manning poczęstował go papierosem. - Czy to jest jedyny hotel w mieście?

- Był jeszcze jeden, ale zamknęli go w zeszłym miesiącu. Nie ma już turystów przyjeżdżających na ryby.

- A w tym hotelu są jacyś goście?

Raphael uśmiechnął się.

- Nie sądzę, żeby Bayo miał jakichkolwiek gości od trzech miesięcy co najmniej. Jeżeli obawia się pan, że może mieć trudności z wynajęciem pokoju, to naprawdę pan przesadza. Będzie ich pan miał wiele do wyboru.

Bayo wrócił z zaplecza. Przez lewe ramię przerzucił czystą, białą serwetę. Niósł tacę, na której stała butelka
wina i pięć szklaneczek. Ustawił tacę na stole i podniósł butelkę.

- To napój godny bogów. Zobaczcie, jak wspaniale schłodzone.

- Doskonale, mój drogi Bayo. Doskonale. Musiałeś wiedzieć, że właśnie się do ciebie wybierałem.

Człowiek, który wypowiedział te słowa doskonałą angielszczyzną, dokładnie wypełniał sobą drzwi. Twarz ocieniał mu panamski kapelusz, a groteskową postać na wpół skrywała zwisająca z potężnych barków poplamiona potem marynarka z białego lnu. Gdy ruszył przez salę, wymachując trzcinową laseczką, na twarzy Bayo pojawił się wyraz absolutnego przerażenia. Z osłabłej nagle dłoni małego Kubańczyka wyślizgnęła się butelka wina. Manning złapał ją zręcznie i postawił na stole.

- Dziękuję panu bardzo - odezwał się potężny mężczyzna. - Szkoda byłoby stracić tak dobre wino. Ale, ale... cóż ja widzę? Jest tylko pięć szklaneczek... Bayo!


Bayo oddalił się w pośpiechu, a Raphael z pobladłą twarzą wstał i wskazał przybyłemu krzesło.

- Miejsce dla pana, pułkowniku.

- Dziękuję ci, przyjacielu. - Opadł na nie ze sieknięciem. - Anglicy powiadają, że oprócz nich tylko wściekłe psy wychodzą na południowe słońce. Przyznaję im całkowitą rację. A czy pan się ze mną zgadza? - zwrócił się wprost do Manninga.

- Oto wymarzone lekarstwo. - Manning nalał nieco wina do jednej ze szklaneczek i posunął ją w kierunku nowo przybyłego.

- Dziękuję panu bardzo, seńor, ale picie w samotności nie należy do dobrych manier. Raphael, przedstaw mnie swoim przyjaciołom.

- Oczywiście, pułkowniku Rojas.

A więc to był Rojas. Raphael wybełkotał imiona swoich gości. Bayo wrócił z zaplecza i Manning rozlał wino do sześciu szklaneczek.

Pot przesiąkał przez marynarkę pułkownika wielkimi plamami. Ściekał wzdłuż zmarszczek po twarzy. Mężczyzna wyjął z kieszeni chusteczkę, otarł czoło i zdjął kapelusz. Był zupełnie łysy. Te włosy, które pozostawiła mu natura, zostały dokładnie wygolone. Ale najbardziej przyciągającym uwagę szczegółem w tej postaci były oczy: zimne, twarde, w ciągłym ruchu i całkowicie pozbawione litości.

- Biedny Bayo, przestraszyłem cię, co? Aż podskoczyłeś! - Twarz Bayo skurczyła się, a Rojas zaczął się śmiać chrapliwie. Jego ciało trzęsło się przy tym jak galareta. - Och, to już nie ten sam człowiek od czasu tego małego wypadku latem.

Anna pochyliła się do przodu, w jej oczach mignął zły błysk. Manning położył jedną rękę na jej ramieniu, a drugą sięgnął po butelkę.

- Jeszcze trochę wina, pułkowniku?

Rojas podniósł szklaneczkę do ust i z widoczną przyjemnością wciągnął w nozdrza wydobywający się z niej
aromat.

- Znakomite! Cóż za wspaniały bukiet! - Odstawił naczynie i z kieszeni na piersiach wydobył długie hawańskie cygaro. - Dotarły do mnie słuchy, że macie tuńczyki, kapitanie.

Papa Melos skinął głową.

- Właśnie dlatego tu jesteśmy. Przed kryzysem często zaglądaliśmy tu z towarem, pomyślałem sobie, że rozejrzę się i sprawdzę, czy jesteśmy jeszcze potrzebni.

Na twarzy Rojasa malowało się prawdziwe rozbawienie.

- Ależ przyjacielu! Czyż są jakieś niesnaski między naszymi narodami? Mamy na pieńku tylko z Amerykanami i tymi, którzy im pomagają.

Przez chwilę zalegała niezręczna cisza.

- No, to teraz wszystko jest już na szczęście jasne - ucieszył się Manning.

Rojas przytknął zapałkę do cygara i wydmuchnął w powietrze obłok niebieskiego dymu.

- A więc tuńczyki są jedynym powodem waszego przybycia?

Stary człowiek zwilżył językiem wyschnięte wargi.

- Ależ... tak, oczywiście - odparł wykrzywiając twarz w uśmiechu.

- Dziwne... - powiedział wolno Rojas. - A ja sądziłem, że obecny tu seńor Manning miał zamiar zrobić
kilka zdjęć.

Z gardła starego człowieka wydobyło się coś na kształt suchego szlochu, Manning odruchowo wsunął rękę pod koszulę, sięgając po broń. Rojas wolno potrząsnął głową.

- Nie sądzę, żeby to było najlepsze wyjście.

Jakiś twardy i zimny przedmiot trącił Manninga w bok głowy, a gdy skierował wzrok w tamtą stronę, tuż przed oczami znalazł wylot lufy ręcznego karabinu maszynowego. Człowiek, który trzymał tę zabawkę, wyglądał na kompetentnego. Miał na sobie dopasowany mundur khaki, czarny beret i brodę stosowną do wyglądu.

Manning położył ręce na stole. Żołnierz obmacał go i wyciągnął spod koszuli rewolwer. Rojas nalał sobie kolejną szklaneczkę wina i wolno popijał trunek małymi łyczkami.

- Tak, to naprawdę wspaniałe. Najlepszy rocznik od czasu wojny. Bayo chłodzi dla mnie codziennie kilka butelek.

- Nie sądziłem, że jest pan w stanie spostrzec różnicę - zauważył Manning.

W oczach potężnego mężczyzny pojawił się na chwilę zły błysk, a całe ciało zesztywniało w napięciu. Zaraz jednak wybuchnął śmiechem. Odrzucił do tyłu głowę i drgał w spazmach śmiechu. Kiedy wreszcie się uspokoił, w oczach miał łzy.

- Mój drogi senior Manning - odezwał się ocierając jednocześnie oczy jedwabną chusteczką. - Wie pan, myślę, że dzięki panu naprawdę będę mógł się zabawić.


11.

Człowiek w kazamatach

Kiedy jeep wydostał się z wąwozu, Manning mógł po raz pierwszy podziwiać fortecę w całej jej okazałości. Trwała zawieszona efektownie na skalnym balkonie, wystającym z górskiego zbocza niczym półka. Pod nią było już tylko stustopowe urwisko ginące w morzu.

Manning siedział na tylnym siedzeniu w asyście uzbrojonego strażnika. Rojas zajął miejsce obok kierowcy.

Ściany starodawnej fortecy podziurawione były kulami armatnimi. Brama stała otworem. Przy wartowni zatrzymali się na chwilę, a gdy żołnierz podniósł drewniany szlaban, ruszyli dalej.

- To bardzo efektowny widok, prawda, senior Manning? - Rojas uśmiechnął się z zadowoleniem.

Manning przesunął wzrokiem po wspaniale sklepionych łukach i groźnych wieżach nad nimi.

- Wyglądałoby lepiej, gdyby w okolicach bramy zatknąć kilka głów na włóczniach.

- To zapewne stary angielski zwyczaj. Żeby ośmielać innych. Czy chciałby pan tu rzeczywiście widzieć czyjąś głowę?

- Na początek Kurta Vinera.

Rojas zachichotał.

- To jest właśnie to, co mi się w panu podoba. Dąży pan prosto do celu. Mówi to, co myśli,
bez owijania w bawełnę, i w dodatku trafia pan w sedno.


- Nie musiałem się specjalnie wysilać - stwierdził Manning, kiedy jeep ruszył znowu. - Nie mógł to być nikt
inny.

- Logicznie wydedukowane. To ogromna przyjemność zmierzyć się z człowiekiem inteligentnym.

Jeep zatoczył półkole i zahamował ostro tuż przed łukowato wykończonymi drzwiami. Wszyscy pasażerowie
wysiedli. Rojas zwrócił się do kierowcy.

- Kiedy zjawi się porucznik Motilina z tym starym człowiekiem i dziewczyną, powiedz mu, żeby zabrał ich prosto do mojego biura. Ja przyjdę później.

Rojas ruszył w górę po schodach, a za nim podążał Manning w eskorcie dwóch żołnierzy. Szerokie stopnie
ginęły gdzieś w mroku. Po lewej stronie pojawiły się drzwi, które z pewnością prowadziły do pokoju wartowników. Pułkownik otworzył je i wszedł do środka.

Dwóch żołnierzy grało przy stole w karty, a młody sierżant leżał na wąskiej pryczy z gazetą w ręku. Jeden
z grających zaklął i rzucił karty. Drugi zaśmiał się i zgarnął ze środka stołu stos monet. Wtem spostrzegli Rojasa.

Zerwali się na równe nogi, któryś przewrócił krzesło. Sierżant pośpiesznie podniósł się z pryczy i podszedł bliżej dopinając nerwowo guziki munduru.

Strzelił obcasami i zasalutował.

- Co pan rozkaże, pułkowniku?

- Weź klucze i zaprowadź nas na dół. Chcę zobaczyć człowieka w kazamatach.

Młody sierżant zdjął z deski pęk kluczy i ruszył przodem. Włączył światło i otworzył solidne, pancerne drzwi,
które fala jasności wyłoniła z cienia.

Za drzwiami ginęły w mroku, opadając w dół, szerokie kamienne schody. Sierżant przekręcił kolejny przełącznik i ruszył przodem. Manning zdał sobie nagle sprawę z panującego chłodu. Wstrząsnął nim dreszcz. Po ścianach sączyła się woda, z kamiennego stropu krople spadały monotonnie sprawiając, że płyty schodów stały się zdradliwie oślizłe i niebezpieczne. Rojas szedł zadziwiająco pewnie. Gdy dotarli do końca schodów, zatrzymał się na chwilę i zapalił cygaro.

- To najstarsza część fortecy. Rok 1523. Jak się panu podoba?

- Może by pan wreszcie skończył te grzecznościowe rozmówki i przeszedł do rzeczy - zaproponował Manning.

- Właśnie do tego zmierzam - oznajmił Rojas. - Niech mi pan powie, jakiego użył pan pretekstu, by zachęcić
Papę Melosa do przypłynięcia do San Juan? Przypuszczam, że powiedział mu pan, iż chce pan tu zrobić trochę zdjęć. Mam rację?

- Jest pan cholernie dobrze poinformowany.

Rojas zachichotał. Śmiech odbił się pełnym grozy echem od kamiennych ścian.

- Tak, oczywiście. Ależ ze mnie głupiec.

Sierżant zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami obitymi żelazną blachą i pośpiesznie otworzył zamki. Wyjął
z kieszeni latarkę, podał ją Rojasowi i ustąpił na bok.

- Pan przodem, przyjacielu - powiedział Rojas, wskazując gestem drogę.

Manning zanurzył się ostrożnie w wilgotną ciemność. Pod stopami czuł nieprzyjemne zimno rozpryskującej się wody. Kiedy Rojas zapalił latarkę, wielki szczur wystraszony niespodziewanym blaskiem pierzchnął spod ściany i znikł w jakiejś dziurze.

Gdzieś z rogu pomieszczenia dobiegł ich cichy jęk. Światło latarki przesunęło się po ścianie i zatrzymało na
człowieku leżącym na wąskiej pryczy i okrytym kompletnie zniszczonymi łachmanami. Tonął on we własnych odchodach, a był tak słaby, że z trudnością mógł unieść głowę.

- To jest człowiek, którego pan szukał, senior Manning - wyjaśnił Rojas. - Juan Garcia.


Manning spojrzał na Garcię i poczuł, że robi mu się niedobrze. Skóra leżącego mężczyzny była sucha i pomarszczona jak na trupie. Jedynie oczy zdradzały, że kołacze się w nim jeszcze życie. Zaschnięta krew pokrywała niemal całą twarz, a usta obrzmiały tak bardzo, że stały się niemal niewidoczne.

- Juan, słyszysz mnie? - odezwał się Rojas po hiszpańsku. - Senior Manning chciałby ci zadać kilka pytań.

Chory rozwarł usta i oczom patrzących ukazała się gnijąca rana, ropiejące mięso pozbawione skóry. Gdzieś
z głębi tej rozkładającej się czeluści wydobył się jęk zwierzęcego bólu. Rojas odwrócił się do Manninga i westchnął z ubolewaniem.

- Przykro mi, senior Manning. Zdaje się, że stracił język.

Potem zaczął śmiać się tak głośno, aż zadrżało jego tłuste ciało. Dźwięk rozchodził się między wysokimi ścianami, odbijał echem wzdłuż korytarza i ginął w ciemnościach. Nawet strażnik wydawał się czuć nieswojo, niespokojnie przebierając palcami po kolbie ręcznego karabinu maszynowego. Manning zawrócił. Rojas skinął na sierżanta, ten zamknął drzwi i wszyscy trzej podążyli z powrotem.

Kiedy znów się znaleźli w pokoju wartowników, porucznik Motilina stał właśnie przy oknie, na przemian popijając kawę i paląc papierosa. Rojas opadł na krzesło za stołem, usadowił się twarzą do drzwi i zdjął kapelusz.

- Ładnie pachnie ta kawa.

Motilina pstryknął palcami i na ten znak jeden z żołnierzy pośpiesznie napełnił gorącym płynem drugi kubek.

- Dziewczyna i starzec są na górze?

- W poczekalni przed pana biurem.

- Nie zabiorą mi dużo czasu - powiedział Rojas. - Ale najpierw chciałbym zamienić kilka słów z panem Manningiem.

- Jeszcze coś, pułkowniku?

Rojas skinął głową.

- Ten człowiek w podziemiach, Juan Garcia. Nie będzie nam już potrzebny. Zabierz go na zewnątrz i zastrzel. Ach, i zostaw tu ze mną dwóch ludzi.

Twarz Motiliny nie wyrażała żadnych emocji. Stuknął służbiście obcasami, zasalutował i wydał niezbędne rozkazy. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Rojas wskazał Manningowi krzesło naprzeciw siebie. Wyjął kolejne czarne cygaro i zapalił je uważnie.

- Zanim zaczniemy rozmawiać - odezwał się Manning - wyjaśnijmy sobie jedną kwestię. Stary i dziewczyna
nie mieli pojęcia, po co naprawdę się tu zjawiłem. Sprzedałem im bajeczkę o reporterze szukającym ciekawego tematu dla amerykańskiego magazynu, i kupili ją.

- Popełnili poważne wykroczenie przeciwko prawu. Są wrogami naszego państwa. - Rojas wrzucił zapałkę do
kubka porucznika. Zgasła z sykiem. - Swoją drogą, nie są specjalnie ważni. A pan jest. Chciałbym panu zadać kilka pytań.

- Traci pan czas.

- Nie sądzę. Jestem dość dobrze poinformowany, sporo wiem o panu i pana przyjaciołach. Jest jednak kilka
faktów, które mógłby mi pan wyjaśnić. Ten człowiek z CIA, Morrison. Wysyłając pana z tego rodzaju misją musiał podać panu jakieś kontakty. Adresy osób, do których mógłby się pan zwrócić o pomoc w razie potrzeby.

- Niech pan zapyta Kurta Vinera - odparł Manning. - Może on będzie umiał panu pomóc. Ja nie.

- Z pewnych przyczyn technicznych, które są, jak sądzę, jasne dla nas obu, jego meldunek był dość krótki.
Mam nadzieję, że pan wypełni luki...

Manning wzruszył ramionami.

- Jak już mówiłem, traci pan czas.


Manning zdał sobie sprawę niespodziewanie, że czarne oczy przeciwnika wpatrują się w niego bez zmrużenia. To spojrzenie było bardzo zimne, twarde i stanowcze. Rosja uniósł dłoń i pstryknął palcami.

W jednej chwili dwaj żołnierze ruszyli spod ściany, zbliżyli się do Manninga i wykręcili mu ręce za oparciem.

- Sądzę, że nadszedł już czas, aby pan zrozumiał, iż jestem człowiekiem, który zna się na rzeczy - powiedział Rojas.

Zaciągnął się głęboko, pochylił do przodu i przytknął rozżarzony koniec cygara do prawego policzka Manninga. Manning skręcił się z bólu. Próbował odwrócić twarz na bok, przesunąć choć kawałek, ale żołnierze przyciskali krzesło do stołu z całej siły. Wreszcie zaczerpnął jak najwięcej powietrza w płuca i zacisnął kurczowo pięści. Rojas przestał się uśmiechać. Manning utkwił w nim nieruchome spojrzenie. Twarz pokryły mu kropelki potu, pobladłe wargi lekko drżały.

W końcu ból stał się nie do zniesienia. Manning krzyknął rozpaczliwie i z całych sił odepchnął się od stołu.
Jeden z żołnierzy, zaskoczony tym ruchem, puścił go i opadł na kolano. Krzesło odsunęło się do tyłu. Manning zerwał się na równe nogi, z całej siły wpakował pięść w klęczącego żołnierza i rzucił się w kierunku drzwi. W chwili kiedy już dotykał klamki, drugi żołnierz obrócił się płynnym ruchem i trafił go lufą karabinu w krzyż.

Manning zwalił się pod ścianę. Jego ciałem wstrząsały fale bólu, nie mógł złapać oddechu. Niewyraźnie, poprzez szumiący w uszach ból, zdał sobie sprawę, że w pokoju rozbrzmiewa głośny śmiech Rojasa.

- Uparty naród ci Anglicy - powiedział po hiszpańsku - ale jeszcze zmądrzeje. Zabierzcie go na górę.

Manning padając uderzył głową o ścianę i rozciął sobie skórę. Krew spływała mu z czoła przesłaniając oczy. Otarł ją wierzchem dłoni. Żołnierze poderwali go brutalnie na nogi i wszyscy razem podążyli za Rojasem.

Pokonali kilka kamiennych stopni i poszli wzdłuż korytarza wyłożonego wielkimi kamiennymi płytami. Przed
drzwiami w odległym końcu korytarza stał wartownik. Kiedy zbliżyli się, otworzył je szybko.

Anna i jej ojciec siedzieli na drewnianej ławie pod ścianą. Rojas minął ich, otworzył następne drzwi, wszedł
i zamknął je za sobą. Jeden z żołnierzy popchnął Manninga naprzód. Wartownicy zostali przy drzwiach.

Manning usiłował myśleć, ale jego mózg ciągle jeszcze nie funkcjonował jak należy. Zatoczył się na ścianę, omal nie stracił równowagi, ale w końcu udało mu się stanąć, opierając o otynkowany kamień.

- Jak się czujesz, Harry? - spytała z niepokojem Anna.

- Byle jak. Ci tutaj nie nadają się na niańki.

Z rozcięcia na czole znów popłynęła krew, żywa plama czerwieni zakwitła na białym tynku kamiennej ściany. Manning osunął się na ławę i zmusił usta do uśmiechu.

Papa Melos był wściekły.

- Lepiej, żeby pamiętali, że jesteśmy brytyjskimi obywatelami. Nie mogą nas tu trzymać bez końca. Nic złego nie zrobiliśmy.

- Ten rodzaj argumentacji był dobry w średniowieczu - stwierdził Manning. - Rząd brytyjski nie będzie
chciał się w to mieszać.

- Jeszcze zobaczymy.

Anna zmięła chusteczkę do nosa i przyłożyła ją do zakrwawionego czoła Manninga. Uśmiechnął się do niej
i zapytał:

- Boisz się?

- Nie tak bardzo, jak powinnam.

Wziął w ręce jej dłoń i powiedział z zakłopotaniem:

- Tak mi przykro, Anno. Wciągnąłem was w ten cały bałagan i w dodatku nie mam zielonego pojęcia, jak się z tego wydostać.

- To nie twoja wina, synu - wtrącił się Papa Melos. - Wiedzieliśmy, co robimy.

Zanim Manning zdołał cokolwiek odpowiedzieć, drzwi od gabinetu pułkownika otworzyły się i stanął w nich mały urzędniczyna o zniszczonym wyglądzie w wymiętym gabardynowym garniturze. Skinął na nich głową.

- Do środka. Wszyscy.

Wstali i poszli za nim, wartownicy deptali im po piętach. Pokój wyłożony boazerią był skromnie umeblowany. Na środku znajdowało się potężne biurko, podłogę od ściany do ściany zakrywał dywan. Rojas stał przy oknie. Kiedy weszli, odwrócił się, z kamienną twarzą podszedł do biurka i siadł za nim. Przerzucił kilka kartek, potem spojrzał na Manninga.

- Jakiś czas temu zadałem panu pytanie. Wówczas nie wydawał się pan skłonny do współpracy.

- Od tamtego czasu nic się nie zmieniło - stwierdził spokojnie Manning.

Rojas podniósł pióro, napisał coś na leżącym przed nim bloku papieru i odłożył pióro na biurko.

- Rozważyłem wasze wyjaśnienia - zwrócił się do Papy Melosa - bardzo uważnie i jestem gotów uwierzyć, że
byliście tylko nieświadomym narzędziem w ręku tego człowieka. Wziąłem pod uwagę wszystkie zaistniałe okoliczności i postanowiłem, że tym razem będę wyrozumiały. Ty i twoja córka będziecie puszczeni wolno. Poprzestaniemy na konfiskacie łodzi.

Stary człowiek drgnął, a potem stał, kiwając głową to w prawo, to w lewo, jak gdyby nie mógł zrozumieć, co
powiedział Rojas.

Anna szybko przesunęła się do przodu i wściekła pochyliła nad biurkiem.

- To nieprawdopodobne! Przecież nic nie zrobiliśmy! Nic!


Rojas uniósł brwi w wyrazie zdumienia.

- Umożliwiliście amerykańskiemu agentowi przedostanie się na teren naszego kraju. Agentowi nieprzyjacielskiego narodu! I to ma być nic?

Dziewczyna cofnęła się, jakby popchnięta fizyczną siłą. Odwróciła się powoli i spojrzała na Manninga.

- Harry?

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Rojas zaczął się śmiać ochryple.

- A więc uwierzyła pani w tę jego historyjkę, moja droga? Co za nieszczęśliwy zbieg okoliczności!

Anna złapała Manninga za koszulę i krzyczała, usiłując nim potrząsnąć.

- To nieprawda, Harry! To niemożliwe! Nie mamy nic poza tą łodzią! Nic więcej na świecie! Powiedz mu, że to nieprawda!

- Przykro mi, Anno.

Z całej siły uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Potem z drugiej strony. Nawet nie próbował się bronić. Rojas
warknął coś w kierunku wartowników, którzy na ten znak odciągnęli dziewczynę. Jeden z nich wypchnął ją za drzwi, drugi popchnął za nią Papę Melosa. Stary szedł jak automat, wlokąc nogi po podłodze. Rojas roześmiał się.

- Zadziwiające. Jak niewiele potrzeba, żeby złamać człowieka.

- Na litość boską, niech pan odda im łódź i pozwoli odejść - odezwał się Manning.

- Żeby uspokoić pańskie sumienie? - Rojas potrząsnął głową. - Człowiek musi płacić za swoje błędy.

- Ale co z nimi będzie? Jak dotrą do domu?

- To już ich problem. - Rojas uśmiechnął się leciutko. - Dziewczyna jest dosyć atrakcyjna. Na pewno zdoła
coś wymyślić. - Telefon stojący na biurku rozdzwonił się hałaśliwie. Rojas podniósł słuchawkę i skinął na dwóch żołnierzy, którzy właśnie wrócili. - Wyprowadzić go. Zajmę się nim później.


Mały urzędniczyna siedział w kącie przy biurku i monotonnie skrzypiąc piórem zapełniał kartki papieru. Manning spoczął na ławie pod ścianą i czekał. Bolało go właściwie wszystko, jednak najbardziej dokuczał mu krzyż. Dotknął delikatnie opuchniętego miejsca i skrzywił się z bólu.

Zastanawiał się, jak poradzą sobie Anna i jej ojciec, żałował, że nie może im pomóc. Na razie nie mógł pomóc
nawet sobie. Dwóch wartowników tkwiło po obu stronach drzwi niewzruszenie. Urzędniczyna ciągle coś pisał. Słońce opadało coraz niżej i wydłużało cienie.

Jeden z żołnierzy zapalił światło. Wkrótce otworzyły się drzwi biura i stanął w nich Rojas. Trzymał w ręku laseczkę i panamski kapelusz.

Popatrzył na Manninga i uśmiechnął się.

- Tak właśnie przypuszczałem. Wiedziałem, że coś się za tym kryje. Zabierzcie seniora Manninga do Sekcji Specjalnej. Niech Cienaga zamknie go w Jamie. Jutro zajmę się tym więźniem osobiście.

- Ale, panie pułkowniku, w Jamie jest już jeden więzień - zauważył mały urzędnik.

Rojas zmarszczył brwi.

- Kto?

Człowieczek rzucił na Manninga ukradkowe spojrzenie i wyszeptał kilka słów prosto do ucha swojego szefa. Rojas wybuchnął ochrypłym śmiechem, nałożył kapelusz i zsunął rondo na oczy.

- No proszę! Wsadzić ich razem. Stworzymy w ten sposób sytuację nieco groteskową, ale za to pełną najróżniejszych możliwości. - Otworzył drzwi i odwrócił się jeszcze na chwilę. - Do jutra, Manning. Rozważ to, o czym mówiłem.

Strażnicy postawili Manninga na nogi i wywlekli z pokoju. Poprowadzili go do końca korytarza, a potem
w górę, ciosanymi w kamieniu schodami. Na ich szczycie drogę przegradzała potężna żelazna krata. Znajdujący się po drugiej stronie strażnik zmierzył ich uważnym spojrzeniem, potem otworzył zamek. Ruszyli wzdłuż szerokiej sieni, minęli kilkoro drzwi, za którymi najwyraźniej znajdowały się cele więzienne, i zatrzymali przed następną żelazną bramą. I znów uzbrojony strażnik obejrzał ich dokładnie, zanim otworzył drzwi.

Szli przez chwilę zaciemnionym korytarzem, aż wydostali się na krużganek. Pomiędzy filarami, od sklepienia do posadzki, rozpięto drucianą siatkę, a daleko w dole można było dojrzeć główny hall fortecy. Łukowaty strop podparty był ogromnymi dębowymi belkami, poczerniałymi ze starości, wyrastającymi z wąskich kamiennych występów znajdujących się po obu węższych stronach wielkiego hallu. Naprzeciwko widniał bliźniaczy krużganek, tyle że bez siatki.

Doszli do końca krużganku i zatrzymali się przed kolejną żelazną bramą. Żołnierz, który ją otworzył, spojrzał
z zaciekawieniem na Manninga, a potem wskazał drzwi po lewej i zawołał:

- Cienaga! Przyprowadzili ci jeszcze jednego.

Człowiek, który wynurzył się z pokoju, był niski i przysadzisty. Miał bardzo szerokie ramiona i tak długie
ręce, że palcami dotykał niemal kolan. Jego twarz wydała się Manningowi jedną z najbardziej brutalnych, jakie kiedykolwiek widział, długie tłuste włosy zwieszały się po obu jej stronach sięgając ramion. Nos tego człowieka zmiażdżono niegdyś tak dokładnie, że stał się niemal płaski. Mikroskopijne oczka rzucały wrogie błyski. Zbliżając się mocował przy pasku od spodni pęk kluczy.

- Co my tu mamy?

- Anglik - odparł jeden ze strażników. - Pułkownik Rojas chce, żebyś umieścił go w Jamie razem z tym drugim. Powiedział, że będzie z nim rozmawiał jutro.

- Anglik, co? - Cienaga wciągnął powietrze w płuca i niespodziewanie strzyknął śliną w twarz Manninga. -
Świnia.

Manning poczuł na policzku chłodną strużkę i coś w nim pękło. Cała zgromadzona w nim bezsilna wściekłość
eksplodowała w jednym ciosie, którym trafił Kubańczyka prosto w szczękę.

Sekundę później zareagowali obaj żołnierze. Lufa jednego karabinu spadła na tył głowy Manninga, druga ześlizgnęła się po skroni. Przez chwilę czuł palący ból, potem pogrążył się w ciemnościach nieświadomości.


12.

Proszę wejść, towarzyszu Orłow

Manning wychynął z czarnej czeluści i znalazł się w krainie cieni. Leżał na żelaznej pryczy, z której usunięto
materac. Sprężyny wbijały mu się boleśnie w plecy.

Na zewnątrz było niemal zupełnie ciemno, lecz słabe promyki szarego światła przedostawały się przez wąską
szczelinę w kamiennej ścianie, nadając pomieszczeniu konkretne kształty. Panował tu przenikliwy chłód. Manning uniósł się z wysiłkiem i spuścił nogi na podłogę. Przeszył go nagły ostry ból. Pomacał delikatnie głowę i znalazł na skroni zaschniętą krew.

- Jest tu ktoś? - zapytał ochryple.

- Ach, Anglik... - odezwał się czyjś głos z leciutkim obcym akcentem, którego Manning nie mógł rozpoznać. -
Interesujące.

- Taak... Na pewno - wymamrotał Manning. - A kim pan jest, do diabła?

Mężczyzna zbliżył się i usiadł obok.

- Siergiej Orłow, major 31 Regimentu Wojsk Inżynieryjnych.

- Rosjanin? - zdumiał się Manning.

- Gruzin - poprawił Orłow. - A to subtelna różnica.

- Tak, wiem. - Manning wyciągnął rękę. - Nazywam się Harry Manning. Mamy odmienne przekonania
polityczne, ale wygląda na te, że w tej chwili tkwimy w tym samym kotle. A tak w ogóle to gdzie jesteśmy?


- W celi zwanej Jama - poinformował Orłow. - Jest dość nieprzyjemna. Umiejscowiona pomiędzy najgrubszymi ścianami fortecy. Jeżeli wydaje się panu, że teraz jest tu zimno, to niech pan zaczeka do świtu. Poza tym nie dają tu jedzenia, nie ma światła ani materacy.

- Jednym słowem, rodzaj wstępnego zmiękczenia?

Rosjanin pokiwał głową.

- Obawiam się, że tak. Szkoda, że nie może pan zobaczyć, jakie tu wszystko eleganckie. Musi pan na tę przyjemność poczekać do świtu.

Manning sięgnął odruchowo do kieszeni na piersiach i wyjął zapalniczkę.

- Dziwne, że mi tego nie zabrali - stwierdził i pstryknął.

Z mroku wyłoniła się trójkątna twarz o skórze lekko naciągniętej na wysokich kościach policzkowych. Czarne
oczy rozsiewały bursztynowe błyski i zdawały się nieustannie zmieniać kolor w migającym świetle. Ruchliwe, pełne usta ocienione brodą emanowały nadzwyczajną żywotnością.

- Pewnie zapomnieli pana przeszukać w ferworze bicia - domyślił się Orłow. - Czy sądzi pan, że to możliwe,
żeby razem z zapalniczką zostawili panu jakiegoś papierosa?

Manning wsadził rękę do kieszeni w spodniach i wyciągnął z niej skórzaną papierośnicę. Było w niej sześć papierosów. Jednego włożył sobie w usta, drugiego podsunął Rosjaninowi. Potem stanął na środku celi, pstryknął zapalniczką i wzniósł ją nad głową najwyżej, jak tylko mógł.

Pomieszczenie miało około piętnastu stóp kwadratowych, chropowate, grube ściany i podłogę wyłożoną kamiennymi płytami. Długa, wąska szczelina w ścianie, która pełniła rolę okna, mierzyła nie więcej niż dziewięć cali szerokości. Dwie żelazne prycze stanowiły jedyne umeblowanie. Drewniane drzwi obito stalą. Jedynym urozmaiceniem na ich powierzchni było niewielkie, okratowane okienko. Manning rzucił okiem na korytarz.

- Cichutko tutaj. Spokojnie...


- Tak, do chwili, kiedy ktoś znowu oszaleje i zacznie krzyczeć.

- A wtedy, jak się domyślam, nasz przyjaciel Nienaga wkracza do akcji i tak długo wypróbowuje swoje ciosy, aż pośle takiego delikwenta do piekła.

Orłow potrząsnął głową.

- On nigdy nie wchodzi do celi bez uzbrojonego strażnika, a na nocnej zmianie jest sam.

- A więc biedaczysko wrzeszczy do ostatniego tchu, do utraty przytomności.

- Owszem. A Cienaga bardzo to lubi. Często stoi pod celą, przyglądając się takiemu przez kratki.

Manning odwrócił się od drzwi i jeszcze raz poświecił wysoko nad głową zapalniczką. Wówczas dopiero spostrzegł, że na wysokości około dziesięciu stóp nad posadzką biegły od ściany do ściany solidne dębowe belki. W każdą z nich wbito w równych odstępach stalowe haki.

- Ciekaw jestem, do czego to ma służyć.

- Można się domyślić - stwierdził Orłow. - Ale wolałbym być daleko stąd w tym momencie, w którym
pułkownik Rojas zechciałby nam to zademonstrować.

Manning wsunął zapalniczkę do kieszeni i usiadł.

- A swoją drogą, co pan tu, do diabła, robi?

- Jakieś trzy miesiące temu jechałem na konferencję sztabową wzdłuż wybrzeża w prowincji Camaguey, gdy
raptem samochód ześliznął się ze skał do morza. Dziwne, że w ogóle przeżyłem. Usiłowałem dopłynąć do brzegu, ale była zbyt silna fala. Ciągle znosiła mnie na otwarte morze.

- I co dalej?

- Uratował mnie kuter rybacki i przywiózł tutaj. Kiedy Rojas skontaktował się z Hawaną i poinformował ich,
że jeszcze żyję, kazali mu trzymając język za zębami położyć na mnie łapę.

- Nic nie rozumiem.


- Jestem inżynierem wojsk rakietowych. No, wie pan... naukowiec w mundurze. Specjalista od pocisków.
Dlatego od razu wysłano mnie na Kubę.

- Ach, rozumiem - połapał się Manning. - Nie mają pocisków, ale mają przynajmniej człowieka, który jest ekspertem od konstruowania tych zabawek?

- Dokładnie tak - zgodził się Orłow. - Obawiam się tylko, że pułkownik Rojas i ja zupełnie odmiennie zapatrujemy się na tę sprawę.

- Przyszło mi na myśl, że Moskwa nie będzie specjalnie zadowolona z takiego obrotu rzeczy - powiedział Manning.

- No cóż, małe niedomówienie. - Orłow westchnął i potrząsnął głową. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego
musieliśmy związać się z tymi nieszczęśnikami. Jeden z najgłupszych błędów Nikity.

- I mnie się tak wydaje.

- A pan? - zapytał Orłow. - Jak pan się tu znalazł?

Ze względu na okoliczności Manning nie uważał za stosowne utrzymywanie prawdy w tajemnicy, więc opowiedział całą historię.

Kiedy skończył, Orłow pokręcił głową.

- Rojas jest zdecydowany wykorzystać nas w sobie tylko wiadomy sposób, a daję głowę, że jego metody pozostawiają wiele do życzenia.

Manning podniósł się, podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. W zasięgu wzroku miał tylko bramę z żelaznych prętów, prowadzącą na krużganek, i światło padające spod
drzwi pokoju Cienagi.

- Po co ta siatka między kolumnami?

- Kilka miesięcy temu jeden z więźniów prowadzonych na przesłuchanie skoczył z balustrady. Rojas nie był
zadowolony. Kazał wychłostać strażników, którzy go pilnowali.


- Zauważyłem, że po drugiej stronie hallu jest taki sam krużganek. Ale bez siatki.

- Z tamtej strony są kwatery oficerskie. Z początku trzymali mnie tam w jednym z pokoi. Traktowali mnie
zupełnie nieźle, dopóki nie stałem się niewygodny.

- Zmiana warunków ma panu rozjaśnić w głowie?

- Tak by to można ująć, tyle że Rojas tym razem źle trafił. Moi rodzice zginęli w czasie wojny, a ja w piętnastym roku życia walczyłem już w partyzantce. Pułkownik Rojas może sobie na mnie połamać zęby.

- Myślał pan kiedykolwiek, jak stąd zwiać?

Orłow zaśmiał się miękko.

- Owszem, często, ale to niemożliwe. Nawet jeżeli udałoby się komuś wydostać z celi, miałby jeszcze do pokonania co najmniej cztery bramy, a każda z nich jest zamknięta i dobrze strzeżona.

- A jeżeli temu komuś udałoby się ominąć te bramy?

- Nie rozumiem.

Manning podszedł do łóżka i usiadł na nim.

- Główny strop jest podtrzymywany przez potężne belki, które opierają się o kamienny występ, a występ ten biegnie przez całą szerokość hallu.

- Więc?

- Sprawny mężczyzna mógłby przedostać się po tym występie do kwater oficerskich.

- Chciał pan powiedzieć, zdesperowany mężczyzna. Ten występ ma może dziewięć cali szerokości i znajduje się jakieś osiemdziesiąt stóp nad posadzką.

- Byłby pan skłonny spróbować?

- Oczywiście, ale zapomniał pan jeszcze o jednym. Przede wszystkim musielibyśmy wydostać się z celi i dotrzeć na krużganek. Jak zamierza pan tego dokonać?

- Trzeba tu ściągnąć Cienagę i uwolnić go od ciężaru kluczy.

- Już panu mówiłem - przypomniał spokojnie Orłow. - Cienaga nigdy nie wchodzi do celi bez eskorty, a nocami jest sam. Nawet gdybyśmy zainscenizowali jakieś zamieszanie czy bijatykę, żeby go tu przyciągnąć, będzie stał przy okienku i przyglądał się nam z największym zainteresowaniem.

- A jak pan sądzi, co by się z nim stało, gdyby jeden z jego więźniów popełnił samobójstwo? Jeden z najważniejszych więźniów?

- Rojas zdarłby z niego skórę.

- No właśnie. - Manning wstał, pstryknął zapalniczką i uniósł ją do góry. - A więc, co zrobi Cienaga, kiedy
zajrzy przez okienko i zobaczy, że jeden z nas wisi na haku tam w górze?

- Wpadnie do środka - odparł automatycznie Rosjanin.

Po chwili, gdy znaczenie wypowiedzianych przez niego słów dotarło do jego świadomości, zerwał się podekscytowany na równe nogi.

- Na Boga, to jest to, Manning! Tak długo, jak długo będzie istniała najmniejsza szansa ratunku, będzie musiał działać, będzie musiał tu wejść! Będzie myślał wyłącznie o tym, co mu zrobi Rojas, jeżeli więzień zginie. I o niczym innym!

- Tak właśnie sądziłem - przyznał skromnie Manning. - Obawiam się tylko jednego. Hałasu. Na pewno
będzie się bronił.

- Nikt nie zwróci na to najmniejszej uwagi. Mówiłem już panu, że każdej nocy zdarzają się tu awantury.

- No to w porządku. Teraz jeszcze musimy wymyślić, jak tego dokonać bez uszczerbku dla zdrowia.

- To nie powinno być zbyt trudne. Jestem mniejszy niż pan, więc zajmę honorowe miejsce pod sufitem. Pan będzie histerycznie krzyczał pod drzwiami. Proszę dać mi swój pasek.

Manning podał Rosjaninowi żądany przedmiot, potem zapalił gazowy płomyk, żeby ten mógł w jego świetle
poczynić niezbędne przygotowania.

Orłow obwiązał się własnym paskiem wokół klatki piersiowej tuż pod pachami i zakrył go koszulą. Później
dopiął do pierwszego paska pasek Manninga i na drugim jego końcu uformował pętlę. W końcu wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- W Bogu nadzieja, że nie jestem zbyt ciężki.

Manning odwzajemnił uśmiech. Mimo że znali się tak krótko, zawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń.
Orłow był energicznym i odważnym człowiekiem. Do tego jeszcze sprawnym fizycznie i wiecznie w dobrym nastroju, który zdawał się nigdy go nie opuszczać. Po prostu nie można było go nie lubić.

- Teraz plecy, proszę - zarządził.

Manning schylił się i naprężył. Orłow wspiął się szybko na jego plecy, a potem, bardzo ostrożnie balansując, przesunął aż na ramiona. Manning trzymał zapalniczkę w wyciągniętej ręce jak mógł najwyżej. Po chwili ciężar na jego ramionach zelżał. Odwrócił się i spojrzał w górę.

Orłow trzymał się jedną ręką belki, podczas gdy drugą usiłował zarzucić na hak skórzaną pętlę. Musiał być nieprzeciętnie silny. Wreszcie wsunął pętlę na miejsce, wziął głęboki oddech i powoli rozluźniając uścisk opuścił się niżej. Jego ciało kołysało się w takt niesamowitego, pełnego grozy skrzypienia drewnianej belki. Kiedy Rosjanin zwiesił bezwładnie głowę na bok, obraz stał się zadziwiająco realistyczny.

- Jak wyglądam?

- Cholernie dobrze - ocenił Manning. - Tak trzymać.

Wrzucił zapalniczkę do kieszeni, odwrócił się i z całej siły zaczął walić w drzwi zaciśniętymi pięściami. Kiedy dźwięk odbił się echem wzdłuż korytarza, Manning przywarł twarzą do okratowanego okienka i krzyknął rozpaczliwie po hiszpańsku:

- Cienaga, na miłość boską, pomocy! On się wiesza!

Chwilę później drzwi na końcu korytarza otworzyły się gwałtownie. Strumień żółtego światła rozdarł ciemności. Kiedy w przejściu stanął Cienaga z latarką w ręku, Manning zdwoił wysiłki.

- Na litość boską, pośpiesz się! On się zabije!

Cienaga roześmiał się szorstko.

- Zabije się, co? No, no... To coś nowego.

Spłaszczona twarz zamajaczyła w okienku. Manning odsunął się nieco na bok. Sekundę później snop jasnego
światła przeciął mrok i znieruchomiał na postaci Rosjanina, jego ciało kołysało się rytmicznie tam i z powrotem, oczy były puste, bez wyrazu, spomiędzy zębów wysunął się bezwładny język.

Cienaga krzyknął przerażony. Strumień światła zniknął na chwilę za drzwiami, moment później dał się słyszeć zgrzyt klucza w zamku i drzwi otwarły się na oścież. Cienaga wpadł do celi. W tej samej sekundzie Orłow uniósł ręce, przytrzymał się belki i z całej siły kopnął nadbiegającego w twarz złączonymi nogami.

Kubańczyk zatoczył się na ścianę. Latarka wypadła mu z ręki i potoczyła po podłodze. Potrząsając głową zaczął zbierać się do kupy, gdy Manning, chcąc mu zadać ostateczny cios, ruszył do walki. Zamierzył się kolanem w zmasakrowaną, zakrwawioną twarz, lecz nie zdążył zrobić nic więcej. Długie, małpie ramiona owinęły się wokół niego i zaczęły go dusić.

Rozpaczliwie usiłował się uwolnić, zanim przeciwnik zdołałby zeń wydusić resztkę powietrza, ale nie miał wielkich szans. Na szczęście na scenę wkroczył Orłow. Skierował światło latarki prosto w twarz Cienagi i wymierzył jeden jedyny cios, tuż za prawym uchem. Strażnik przewrócił oczami, tak że widoczne pozostały tylko białka, i rozluźnił uścisk. W chwilę potem stracił przytomność. Orłow trącił go w skroń czubkiem buta.

Klucz tkwił ciągle w zamku, a wraz z nim wszystkie pozostałe. Manning i Orłow zamknęli szybko drzwi do celi, potem chwilę lub dwie stali nasłuchując uważnie, ale nic się nie działo. Krużganek tonął w nikłym blasku zakurzonych żarówek, forteca zdawała się pogrążona w sennym spokoju. Manning sprawdzał kolejne klucze, aż wreszcie trafił na właściwy i otworzył bramę. Obaj mężczyźni pośpiesznie ją minęli i zamknęli za sobą starannie.

Jedna tylko żarówka zawieszona w połowie wysokości oświetlała hall. Strop ginął w ciemnościach. Druciana siatka nie stanowiła żadnego problemu. Naparłszy nań wspólnie, zdołali odciągnąć ją od ściany na tyle, iż bez większych trudności przecisnęli się przez powstałą w ten sposób szparę.

Pierwsza belka wyrastała z występu jakieś trzy stopy na lewo od nich. Manning wziął głęboki oddech i ostrożnie pokonał przeszkodę. Było to zadziwiająco proste zadanie. Zaczekał, aż Orłow dołączy do niego, a potem odwrócił twarz do ściany, rozłożył ramiona i cal za calem zaczął posuwać się naprzód.

Upływ czasu zdawał się nie mieć żadnego znaczenia. Poruszali się jak automaty przesuwając nogę za nogą.
W pewnym momencie Manning ze zdziwieniem stwierdził, że dotyka palcami następnej belki. Odpoczywał kilka sekund, czekając na Orłowa. Po chwili Rosjanin zjawił się koło niego. Twarz miał mokrą od potu, ale zdobył się na uśmiech.

- Ruszajmy. Nie będziemy tu przecież sterczeć całą noc.

Minęli jeszcze trzy belki. Manning czuł w uszach własne tętno, oddychał coraz głośniej. Nagle usłyszał, jak na dole, w hallu, otwierają się jakieś drzwi. Przywarł nieruchomo do ściany i spojrzał w dół z niepokojem. W ciszy rozległy się pojedyncze kroki. W mdłym świetle żarówki ukazał się jakiś żołnierz. Przystanął, zapalił papierosa i zniknął za którymiś drzwiami. Manning znów rozpoczął żmudne przesuwanie stóp cal po calu. Po kilku minutach dobrnął do balustrady i osunął się po drugiej stronie.

Kiedy Orłow dołączył do niego, odpoczywali przez chwilę ukryci w cieniu, uważnie nasłuchując. Gdzieś w oddali otwarto jakieś drzwi, przez kilka sekund, dopóki nie zamknięto drzwi na powrót, słychać było czyjś śmiech.

- Pamiętam, jak mnie tędy prowadzili - powiedział Orłow. - Na końcu tego korytarza jest winda towarowa, która zjeżdża aż na sam dół, do kwater szeregowców. Chyba najlepiej będzie spróbować tamtędy. Przez zaplecze.

Manning zaaprobował plan skinieniem głowy i puścił Rosjanina przodem. Drzwi windy, nowe i błyszczące, wydawały się dziwnie nie na miejscu. Manning wdusił przycisk i w tym samym momencie uświadomił sobie z pewnym rozbawieniem, że na wysokości jego nosa znajduje się tabliczka z marką producenta, na której wyraźnie napisano „Made in Detroit". Był pewien, że to czegoś dowodzi, tylko nie mógł sobie uprzytomnić czego.

Kiedy wreszcie pojawiła się winda, weszli szybko do kabiny i zjechali w dół. Gdy dźwig zaczął hamować,
Manning uczuł w żołądka dziwną pustkę, spowodowaną strachem. Nic się jednak nie zdarzyło. Drzwi rozchyliły się bezszelestnie, ukazując przestronną piwnicę, w której nie było żywego ducha. Manning i Orłow ruszyli do wyjścia, a potem skręcili w długi, jasno oświetlony korytarz. Drzwi pokoju znajdującego się po ich lewej stronie były lekko uchylone. Dochodziły zza nich przytłumione głosy. Manning kątem oka zarejestrował, że przy stole siedzi jedząc kilku żołnierzy, i podążył pośpiesznie za Orłowem.

Przy którychś z dalszych drzwi Rosjanin przystanął na chwilę, nasłuchując uważnie. Kiedy Manning dołączył do niego, pchnął je i znaleźli się wewnątrz. Pomieszczenie wyglądało na kwaterę sześciu ludzi. Na ustawionych wzdłuż ścian łóżkach leżała złożona w kostkę pościel. W kącie na stojaku stały ręczne karabiny maszynowe, a w szafkach przy łóżkach znajdowała się cała kolekcja mundurów różnych rozmiarów i innych przedmiotów należących do wojskowego wyposażenia.

- Jak radzisz sobie z hiszpańskim? - zainteresował się Orłow.

- Mówię dość płynnie.

- No to mamy przed sobą prostą drogę na zewnątrz.

Narzucili na siebie wojskowe opończe i mundurowe czapki z daszkami. Każdy z nich zaopatrzył się w ręczny karabin maszynowy. Wrócili na korytarz i ruszyli szybko przed siebie. Wspięli się po kilku kamiennych stopniach i znaleźli w wąskim przejściu prowadzącym do niewielkiej sieni.

Tuż przy wyjściu znajdowała się niewielka oszklona wartownia. Znudzony strażnik przeglądał gazetę paląc leniwie papierosa. Manning i Orłow skierowali się w jego stronę swobodnym krokiem, broń przerzuciwszy
przez ramię. Kiedy mijali biuro, Manning uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Strażnik niedbale machnął ręką
w odpowiedzi. Na dworze padał deszcz. Zeszli po kilku schodach na szeroki dziedziniec i z wolna zanurzyli się w ciemność.

- Wszystkie drogi zbiegają się tutaj - zauważył Orłow. - A my mamy jeszcze przed sobą główną bramę. To
jedyne stąd wyjście.

Manning dotknął ramienia Rosjanina i wskazał przed siebie. Kilka jardów dalej, przed oświetlonymi drzwiami, stał jeep.

- Kasyno oficerskie - wyszeptał Orlow.

- Nie mogło wypaść lepiej - ocenił Manning. - Większa szansa, że nikt nas o nic nie zapyta.

Szybko pokonali resztę dziedzińca. Manning zajął miejsce za kierownicą i włączył stacyjkę. Rosjanin siadł obok niego i ruszyli.

Spodziewali się, że zaraz wybuchnie rwetes, rozlegnie sygnał alarmowy, ale nic takiego nie nastąpiło. Manning skierował się do bramy. Wszystko okazało się śmiesznie łatwe. Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu jardów od wyjazdu, wartownik podniósł szlaban. Kilka chwil później gnali przez noc na złamanie karku w dół, do San Juan.


13.

Ze szponów tyrana

Kiedy skręcili w stronę wybrzeża, znad przystani pod niosła się leciutka mgła rozwiewana przez wiatr. Mimo że w wielu oknach paliły się światła, ulice były opustoszałe. Manning, zahamowawszy kilka jardów od domu Bayo, uświadomił sobie, że miasto jest nienaturalnie spokojne.

- Jest pan pewien, że pańscy przyjaciele są tutaj? - spytał Orłow.

- Mam nadzieję. Nie wiedziałbym, gdzie ich szukać, gdyby tak nie było - odparł Manning. - Niech pan tutaj zostanie. A ja zorientuję się, jak stoją sprawy.

Zbliżył się ostrożnie do hotelu i zajrzał do wnętrza przez okno. Bayo stał za barem i czytał gazetę. Trzech starszych mężczyzn grało w karty przy stole w rogu sali. Poza tym pomieszczenie było puste.

Manning wrócił do Orłowa czekającego przy jeepie.

- Ani widu, ani słychu. Miejmy nadzieję, że jednak gdzieś tu są.

Ruszyli wąską alejką biegnącą z boku budynku i skręcili w brukowane podwórze. Tylne drzwi nie były zamknięte na klucz. Weszli do środka i znaleźli się w dużej, biało otynkowanej kuchni. Niewielki czarno-biały szczeniak śpiący dotąd w koszyku w jednym z rogów pomieszczenia rzucił się na nich znienacka, wściekle ujadając. Manning schylił się, żeby go pogłaskać, i w tej samej chwili pojawił się Bayo.

- Hej, wy tam, czego tu chcecie? - zapytał ze złością i w tym samym momencie rozpoznał Manninga. Zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie i przeżegnał szybko. - Matko Najświętsza, miej mnie w swojej opiece!

- Nie masz się czego obawiać - powiedział Manning po angielsku. - Chcę tylko wiedzieć, co się stało z Papą
Melosem i Anną.

Bayo był prawdziwie przerażony.

- Gdy tylko Rojas dowie się, że wam pomogłem, natychmiast mnie zabije.

- Jeśli będziesz mądry, nie dowie się o niczym.

Kubańczyk uczynił widoczny wysiłek, aby się pozbierać, potem przeciął kuchnię na ukos i otworzył jakieś
drzwi.

- Tutaj.

Papa Melos leżał na łóżku pod ścianą z zamkniętymi oczami i lekko rozchylonymi ustami. Na pościeli obok niego sterczała pusta butelka po rumie, druga, opróżniona do połowy, walała się po podłodze w wielkiej kałuży, tak że całe pomieszczenie cuchnęło alkoholem. Orłow pochylił się nad leżącym, podniósł mu powieki i zbadał puls. Odwrócił się i potrząsnął głową.

- Żyje, ale będzie w tym stanie przez ładne parę godzin.

Manning kopnął pod ścianę plączącą się pod nogami butelkę i odwrócił się do Bayo.

- Jak długo to trwa?

- Już kilka godzin. Usiłował zobaczyć się jeszcze raz z pułkownikiem Rojasem w sprawie łodzi, ale nie wpuszczono go za bramę. Potem stwierdził, że łódź zabrano do przystani i postawiono na niej wartowników. Wtedy wrócił tu i zaczął pić.

- A co z dziewczyną?

- Robiła, co mogła, żeby go uspokoić, ale nie chciał jej słuchać.

- Gdzie jest teraz?


- Poszła do pułkownika Rojasa błagać go, żeby zwrócił ojcu łódź.

- Ten człowiek nie zna litości. Nie odciąłby własnej matki ze stryczka - powiedział Manning.

- Kto go tam wie, senior. - Bayo wzruszył ramionami. - Anna jest bardzo ładna, a nikt nie wątpi, że
pułkownik ma słabość do młodych dziewcząt.

Manning poczuł, jak coś ścisnęło mu gardło. Zwilżył językiem wargi i najspokojniej, jak mógł, zapytał:

- Gdzie on mieszka? W fortecy?

Bayo pokręcił głową przecząco.

- Ma hacjendę jakieś ćwierć mili za miastem. Bardzo ładną, senior. W pięknym ogrodzie.

- Są tam wartownicy?

- Tak, jeden stoi przy bramie, a trzech jest zawsze w środku. I jeszcze prawa ręka pułkownika, porucznik Motilina. On też mieszka w tym domu. Jest osobiście odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo.

Manning zamyślił się na chwilę.

- Chce pan tam złożyć wizytę? - domyślił się Orłow.

Manning skinął głową powoli.

- Wezmę jeepa. Jeżeli nie wrócę w ciągu godziny, radzę panu ukraść jakąś łódź i zjeżdżać stąd, gdzie pieprz rośnie.

- Jeżeli mamy uciec, to uciekniemy razem. Nawiasem mówiąc, stęskniłem się trochę za Rojasem. Chętnie bym go jeszcze zobaczył.

Manning uśmiechnął się.

- A więc lepiej zabierzmy starego ze sobą. Od tej chwili musimy działać szybko, a nie chciałbym zostawić go na tej wyspie. - Zwrócił się do Bayo. - Jesteśmy tu jeepem.

- Pomogę go nieść, senior - podchwycił właściciel hotelu.

Bayo przerzucił sobie starego przez ramię i wszyscy ruszyli przez podwórze, a potem wąskim przejściem obok domu do jeepa stojącego przed frontowymi drzwiami. Bayo złożył starego człowieka na podłodze za przednim siedzeniem, a Orłow i Manning szybko zajęli swoje miejsca. Manning zapalił silnik i wyciągnął rękę na pożegnanie.

- Wielkie dzięki, Bayo.

- Mamy takie porzekadło, senior. Bądź cierpliwy, a ujrzysz orszak żałobny swego wroga. Niech was Bóg
prowadzi.

Kubańczyk odwrócił się i zniknął w przejściu. Manning ruszył ostro przed siebie.

* * *

Brama z kutego żelaza strzegąca hacjendy stała otworem. Lampa zwieszająca się nad nią z kamiennego łuku
kołysała się na wietrze, tak że co chwila białe światło rozpraszało mrok w innej części parku.

Z drewnianej budki wyszedł wartownik i rozkazującym gestem podniósł dłoń. Manning zwolnił, ale nie zatrzymał samochodu.

- Ważna wiadomość dla pułkownika Rojasa! - wykrzyknął, a wartownik machnął ręką przyzwalająco i schował się do swej budki.

Ogród tonął w orgii zapachów. Drzewa palmowe unosiły swoje rozczochrane głowy ponad dachem hacjendy,
łagodnie chwiejąc się w powiewach chłodnej bryzy. Czarne kontury liści rysowały się wyraźnie na tle nocnego nieba. Podjazd niespodziewanie skręcał. Manning nacisnął hamulce i zatrzymał jeepa na wprost frontowych drzwi.

Manning i Orłow wspięli się po kilku schodkach i znaleźli w rozległym, przyjemnie chłodnym hallu. Wszędzie panował spokój. Zza drzwi po lewej stronie dobiegł ich czyjś głos nucący popularną piosenkę - guaracha.

Przybył Fidel,

Przybył Fidel,


Uwolnił nas,

Kubańczyków,

Ze szponów tyrana.

Orłow otworzył drzwi i zobaczył dwóch mężczyzn w rozpiętych mundurach grających w szachy przy stole na
środku pokoju. Trzeci siedział w nogach łóżka i trącał palcami struny gitary.

- Wstawać! - rozkazał Manning po hiszpańsku.

Wszyscy trzej podnieśli się z wolna, zakładając ręce na kark. Dwóch spośród nich było jeszcze młodymi chłopcami, tylko ten z gitarą miał nieco więcej lat życia za sobą i obserwował napastników z wyrazem chłodnego spokoju na twarzy.

- Gdzie Motilina? - spytał Manning.

Żaden nie odpowiedział. Manning skoczył do przodu i wbił lufę karabinu w żołądek chłopaka stojącego najbliżej.

- Gdzie on jest? - powtórzył.

- Nic nie mów - odezwał się ten od gitary. - Nie zajdą daleko.

Orłow przerzucił karabin do lewej ręki, zrobił krok naprzód i uderzył mężczyznę w twarz. Ten zatoczył się do
tyłu, z nosa pociekła mu krew.

- W kuchni - wyrzucił z siebie chłopak. - To na drugim końcu korytarza, koło schodów.

- Służba?

Chłopak potrząsnął głową.

- Mają wychodne.

- Jakiś czas temu przyszła tu młoda dziewczyna. Co się z nią dzieje?

- Jest z pułkownikiem. Zastrzegł sobie, żeby mu nie przeszkadzać.

- Zrozumiał pan wszystko? - Manning zwrócił się do Orłowa.

Rosjanin potwierdził.

- Większość. Niech pan idzie po dziewczynę. Ja zajmę się tymi trzema.


Manning ruszył szybko przez hall. Przy schodach prowadzących na piętro skręcił w boczne przejście i na jego
drugim końcu dostrzegł smugę światła wydobywającą się spod drzwi. Stał przez chwilę nasłuchując, potem ostrożnie nacisnął klamkę. Motilina, zwrócony plecami do drzwi, smażył jajka. Sięgając po kromkę chleba, obrócił się i dostrzegł Manninga.

- Kim jesteś? - Zmarszczył brwi z dezaprobatą. - Czego tu chcesz?

W tym samym momencie Manning ruszył do przodu, zamachnął się i trafił Kubańczyka kolbą karabinu w szyję. Motilina wydał z siebie charkot, opadł na stół, a potem zsunął się na podłogę i zastygł w bezruchu.

Manning otarł pot z twarzy i wyszedł z kuchni. Gdzieś w pobliżu słyszał szmer głosów. Ruszył wzdłuż korytarza, skręcił za róg i przystanął przed jakimiś drzwiami. Przez chwilę panowała za nimi cisza, potem rozległ się okrzyk bólu i rechot Rojasa. Manning otworzył drzwi i wszedł do środka.

Pokój był urządzony z dużym smakiem. Podłogę pokrywały miękkie indyjskie kobierce. W stojących otworem francuskich oknach wraz z podmuchami leciutkiej bryzy poruszały się firanki.

Na otomanie przy kominku leżała Anna, a Rojas, zwaliwszy się na nią, obmacywał jej młode ciało. Dziewczyna jęknęła i Rojas zachichotał znowu. Manning przesunął się cicho po mięsistym dywanie, zbliżył do otomany i stuknął Rojasa w ramię. Kiedy ten odwrócił się zdziwiony, Manning jednym szarpnięciem ściągnął go z dziewczyny i z całej siły władował pięść w tłustą gębę.

Rojas opadł na powrót na otomanę. Anna wygramoliła się spod przygniatającego ją cielska i podeszła do Manninga. Miała rozerwaną przy szyi sukienkę i plamki krwi na ustach, ale poza tym wydawała się cała i zdrowa.

- Żadnych pytań - rozkazał Manning. - Wyjdź.


Dziewczyna ruszyła w kierunku drzwi. Manning posuwał się wolno tyłem, cały czas trzymając na muszce Rojasa. Kubańczyk pozostał na swoim miejscu z ręką na rozciętej wardze. Manning zrobił jeszcze krok do tyłu i znalazł się na korytarzu, gdzie opierając się o ścianę czekała już na niego Anna.

- W porządku? - zapytał.

Skinęła głową.

- Wiedziałam, co robię.

- Na tylnym siedzeniu jeepa zaparkowanego przy schodach naprzeciwko drzwi wejściowych jest twój ojciec.

Dziewczyna odwróciła się i pośpieszyła wzdłuż korytarza. Manning wrócił do pokoju. Rojas zdołał się już
pozbierać, stał dość pewnie na własnych nogach i właśnie sięgał po telefon znajdujący się na małym stoliczku do kawy umieszczonym tuż przy otomanie.

- Nie radziłbym.

Rojas wyprostował się powoli. Na jego twarzy nie znać było śladu emocji.

- Nie zdołasz wydostać się z tej wyspy, Manning.

Manning otworzył ogień. Kule z plaśnięciem grzęzły w ciele Kubańczyka. Gdy obrócił się on wokół własnej osi, długa seria rzuciła go na otomanę tak, że rękaw marynarki stanął w płomieniach.

Biegnąc wzdłuż korytarza Manning słyszał strzelaninę. Orłow wycofywał się tyłem z pokoju wartowników waląc z biodra. Razem zbiegli po schodach i wskoczyli do jeepa. Anna była już z tyłu, skuliwszy się obok ojca. Manning zapalił silnik i ruszył z piskiem opon.

Kiedy minęli zakręt podjazdu, ujrzeli wartownika nad biegającego od bramy. Manning przyśpieszył i skręcił gwałtownie kierownicę. Przerażony wartownik odskoczył na bok i wylądował w gęstych krzakach.

Kiedy minęli bramę, Manning zwrócił się do Orłowa:

- Co tam się stało?


Rosjanin wzruszył ramionami.

- Ten od gitary chciał zostać bohaterem i usiłował ściągnąć broń ze stojaka. A co z Rojasem?

- Spotkał go przykry wypadek.

Anna pochyliła się do przodu i położyła rękę na ramieniu Manninga.

- Nic z tego nie rozumiem, Harry. Co się właściwie wydarzyło?

- Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Porozmawiamy sobie, jak już będziemy na środku morza na pokładzie
Cretan Lover.

- Możemy zabrać łódź?

- No, w każdym razie będziemy się o to bardzo starać. A przy okazji, to jest Siergiej Orłow. We dwóch opuściliśmy fortecę.

Rosjanin obdarzył dziewczynę czarującym uśmiechem i wyciągnął do niej rękę.

- Jak się czuje pani ojciec?

Zanim Anna zdążyła zebrać myśli, Manning z rykiem silnika minął wybrzeże, zmienił biegi i skręcił na falochron. Zahamował na końcu i wyskoczył z pojazdu.

Mgła była już nieco rzadsza. Pełzła po powierzchni wody mlecznymi smugami. Cretan Lover kotwiczyła w głębi przystani, jakieś pięćdziesiąt jardów od nich. Manning zaczął szybko rozpinać guziki wojskowej opończy.

- Zamierza pan płynąć? - spytał Orłow.

Manning skinął głową.

- Nie ma czasu na szukanie łódki. Poza tym na pokładzie są wartownicy, a ja nie chciałbym się specjalnie reklamować.

Manning zanurzył się w zimnej wodzie i popłynął w kierunku łodzi, rozcinając powierzchnię morza silnymi,
spokojnymi ruchami. Gdy znalazł się zaledwie kilka stóp od Cretan Lover, spoza murów fortecy wydobył się przedziwny, nieziemski ryk zwielokrotniony przez zamierające echo. Było oczywiste, że to syreny ogłaszają alarm.


Żołnierz pilnujący łodzi wybiegł ze sterówki i wychylił się za reling. Manning nabrał powietrza głęboko w płuca i przepłynął pod łodzią. Zdarł sobie nieco skórę na plecach, ocierając się o kil, ale wynurzył się po drugiej stronie tuż przy trapie. Wdrapał się nań szybko, cicho przebył pokład i popchnął strażnika, tak że ten nie dotknąwszy nawet relingu znalazł się w wodzie. Potem ruszył na rufę i najszybciej jak tylko mógł zaczął wybierać własnymi rękami kotwicę. Na wybrzeżu akcja pościgowa rozwinęła się w całej pełni. Na drodze prowadzącej z fortecy zabłysły światła samochodowe. Niespodziewanie nad powierzchnią wody pojawiła się wreszcie kotwica. Manning rzucił ją na pokład i pobiegł do sterówki.

W pierwszym momencie, kiedy włączył starter, silnik nie zaskoczył. Spróbował jeszcze raz, desperacko wduszając przycisk. Nagle silnik kaszlnął i ożył.

Kiedy Manning płynął wzdłuż falochronu, dwa jeepy skręcały już na przystań. Burta zatrzeszczała ostrzegawczo, protestując przeciwko energicznemu zetknięciu z kamiennym nabrzeżem. Anna zeskoczyła na pokład i natychmiast odwróciła się, by złapać ojca, którego Orłow ostrożnie opuszczał na dół. Po chwili Rosjanin dołączył do nich i Manning skierował łódź na morze, zostawiając za rufą
pienisty szlak. Byli już w kanale, kiedy Orłow dotarł do sterówki.

- Myśli pan, że popłyną za nami?

Manning zaprzeczył:

- Nie mają tu nic wystarczająco szybkiego. Jedno, co mnie naprawdę martwi, to ten bunkier przy wyjściu z kanału. Jeżeli ktokolwiek tam jest, możemy mieć kłopoty.

- Sprowadzę tamtych dwoje do kabiny - zaofiarował się Orłow - a potem wrócę tutaj. Może parę kulek w odpowiedzi ostudzi trochę bojowe zapały tych wojaków.

Manning wbił wzrok w mgłę. Minęli już fortecę, zostawiając ją po lewej stronie. Niemalże naprzeciwko pojawił się ciemny zarys cypla wybiegającego w otwarte morze, gdy nagle, z prawej strony, przeszył powietrze kolorowy strumień pocisków smugowych.

- Ciężkie karabiny maszynowe! - krzyknął Orłow i ruszył do kabiny. - Płyń dalej! Zajmę się nimi!

Łódź zadygotała, gdy strumień pocisków dosięgnął jej kadłuba. Orłow wychylił się przez iluminator i odpowiedział ogniem z ręcznego karabinu maszynowego. Jeszcze przez moment Kubańczycy ostrzeliwali ich, potem, zupełnie niespodziewanie, wszystko ucichło.

Kilka chwil później Cretan Lover wyszła na pełne morze.


14.

Exuma Sound

Po wodzie mknęły grzywiaste fale, wywołane przez silny wschodni wiatr, który dął równomiernie od morza, niosąc ze sobą kłębki mgły. Widoczność poprawiała się z minuty na minutę i wkrótce zza chmur ukazał się księżyc. Manning zerknął na mapę i zmienił kurs o kilka rumbów, gdy do sterówki wrócił Orłow.

- Co tam na dole?

- Stary jest ciągle nieprzytomny. Zajęła się nim teraz dziewczyna.

- Nic im się nie stało?

- Na szczęście nie. Kule wszystko podziurawiły, ale Anna miała tyle rozumu, żeby położyć się na podłodze.

- To mądra dziewczyna.

Rosjanin zgodził się i spojrzał na mapę.

- Dokąd teraz płyniemy?

- Na Spanish Cay. Myślę, że Morrison chciałby jak najszybciej wiedzieć wszystko o działalności Kurta Vinera.

- Mamy dosyć paliwa?

- Przed opuszczeniem Harmon Springs zatankowaliśmy do pełna. To pozwoli zrobić nam ponad siedemset
mil.

- W porządku - rzekł Orłow. - Teraz oddałbym majątek za kąpiel i piętnaście godzin porządnego snu.


Manning przyjrzał mu się spod oka.

- Niczego się pan nie obawia?

- A czego miałbym się obawiać? Władze w Nassau mogą mnie tylko odesłać do naszej ambasady, kiedy już
wysłuchają mojej historii.

- A jeśli nie zechcą tego uczynić?

Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Niech pan nie sądzi, że o tym nie myślałem. A poza tym ludzie z moimi umiejętnościami są wszędzie potrzebni. Mógłbym prawdopodobnie nauczyć gentlemanów z Canaveral kilku użytecznych trików.

- Na Kremlu nie spodobałoby się pańskie podejście do tej sprawy.

Orłow roześmiał się ponownie.

- Ale nie jesteśmy w Moskwie, prawda? Jeśli ma pan ochotę, mogę pana zmienić przy kole sterowym.

- A da pan radę?

- Mam trochę doświadczenia.

- W porządku. Niech się pan teraz trochę prześpi i wróci tu za jakieś trzy godziny. Będziemy się zmieniać
w nocy.

Kiedy Rosjanin wyszedł, Manning, nagle zupełnie wyczerpany, wyciągnął ze ściany siedzenie i opadł na nie bez sił. Sterówka wydawała mu się nieznośnie duszna, więc po chwili podniósł się ciężko, otworzył okno i wychylił na zewnątrz wciągając głęboko w płuca świeże powietrze. Skrzypnęły drzwi. Manning nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto wszedł.

- Przyniosłam kawę, Harry.

Wziął kubek i pochłaniał jego zawartość z przyjemnością czując, jak wraca w niego życie.

- Co z ojcem?

- Wszystko będzie dobrze. Zdarzało mu się to już wcześniej.


- Jeden raz za dużo może go zabić.

- Mnóstwo rzeczy może zabić człowieka - odparła spokojnie. - Papierosa? Znalazłam w kabinie paczkę.

Manning z przyjemnością poczęstował się jednym. Ogieniek, który zadrżał pomiędzy złożonymi dłońmi dziewczyny, oświetlił jej twarz migotliwym blaskiem, kiedy się ku niemu pochyliła. Nigdy dotąd nie wyglądała tak ślicznie. Manning instynktownie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.

Niemal w tym samym momencie Anna znalazła się w jego ramionach. Uniosła twarz do góry.

- Dlaczego, Harry? Dlaczego?

Przytulił ją do siebie, drugą rękę położył na kole, opowiedział wszystko. O Marii Salas i o tym, jak zginęła,
o tropie do Nassau i śmierci Peloty.

Kiedy skończył, dziewczyna zamilkła na chwilę.

- Musiałeś ją bardzo kochać.

- Teraz nie jestem nawet pewny, co te słowa oznaczają - odparł. - Wiem tylko, że staczałem się coraz niżej,
a ona pomogła mi stanąć na nogi. Coś jestem jej za to winien.

Znowu nastała chwila ciszy, a potem Anna zapytała:

- Co teraz będzie?

- Płyniemy na Spanish Cay. Muszę jak najszybciej opowiedzieć Morrisonowi o Vinerze.

- A potem, kiedy to wszystko się już skończy?

- Kto to może wiedzieć? Zdążę się zastanowić.

Przez jakiś czas jeszcze pozostała w jego ramionach, potem wyswobodziła się delikatnie.

- Pójdę zobaczyć, jak się czuje Papa.

- Anno, to nie tak - powiedział cicho. - Mam o dwadzieścia lat za dużo.

- Nie byłabym tego taka pewna - odparła i drzwi zamknęły się za nią miękko.


Manning wyciągnął następnego papierosa z paczki, którą dziewczyna zostawiła na stole z mapami, zapalił go
i westchnął ciężko. Życie przypomina koła nachodzące na siebie ustawicznie na jeziorze w czasie deszczu. Człowiek nie zdoła wygrzebać się z kłopotów wcześniej, dopóki nie wpadnie w inne po uszy. Spoczął znowu na krześle, zmienił kurs o jeden rumb na wschód i skupił się na swym zajęciu.

O pierwszej w nocy zmienił go Orłow. Manning mógł wreszcie zejść na dół. Papa Melos w dalszym ciągu nie dawał żadnych oznak świadomości. Anna pogrążyła się w spokojnym śnie, wsparłszy głowę na ramieniu. Manning opadł na wolną koję i wpatrywał się w gródź pozwalając błądzić myślom. Ogarniały go ciężkie fale znużenia. W ciągu kilku minut zasnął głęboko.

Manning obudził się, bo ktoś potrząsał go energicznie za ramię, a gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą zaniepokojoną twarz Anny. Usiadł szybko i wsparł mocno stopy o podłogę.

- Co jest?

- Z łodzią dzieje się coś złego. Zachowuje się nie tak, jak powinna. Siergiej chce, żebyś wyszedł na pokład.

W tej chwili Manning spostrzegł, że ojciec dziewczyny ciężko rozparł się przy stole, trzymając w rękach kubek z kawą.

- Jak się pan czuje?

Twarz starego człowieka była zszarzała i pomarszczona, oczy przypominały czarne dziury, ale zdobył się na słaby grymas imitujący uśmiech.

- Trzeba iść na górę i sprawdzić, co się stało.

Łódź posuwała się naprzód ociężale, tak że gdy Manning znalazł się w zejściówce, zrozumiał, iż prędkość została mocno zredukowana. Kiedy wyszedł na pokład, silny wschodni wiatr rzucił mu w twarz drobne kropelki. Niebo było wciąż czyste, widoczność bardzo dobra i wydawało się, że księżyc wędrujący w stronę horyzontu jest o cal. Rosjanin odwrócił się od koła sterowego, na jego twarzy pojawiła się wyraźna ulga.

- Nie wiem, co się dzieje, ale coś jest nie w porządku.

Manning przejął ster. Łódź reagowała na rozkazy powoli i ospale, choć silnik pracował na pełnych obrotach.
Po chwili Manning zwrócił się do Orłowa.

- Niech pan stara się płynąć prosto. Sprawdzę silnik.

Kiedy ruszył na pokład, w zejściówce pokazała się Anna.

- Lepiej zajrzyj na dół, Harry.

Manning zszedł za nią do kabiny i zatrzymał się w drzwiach. Woda zalała wewnętrzny pokład co najmniej na
cal, a Papa Melos pochylał się nad otwartym lukiem. Stary odwrócił się zafrasowany i pokręcił głową.

- Nabieramy wody, Harry. I to szybko. Gdzieś musi być dziura.

- To te cholerne karabiny przy wyjściu z San Juan - stwierdził Manning. - Gdzie pompa?

- Na rufie - odparła Anna. - Pokażę ci. Niestety, to ręczna pompa.

Manning stęknął i rzekł:

- Dobre i to.

Gdy znaleźli się na rufie, Manning przysiadł i obejrzał uważnie pompę w świetle trzymanej przez Annę latarki. Potem przystąpił do pracy, poruszając rytmicznie dźwignią. Bezbarwna, spieniona woda tryskała na pokład i spływała za burtę.

Manning często zmieniał ręce. Po półgodzinie nastąpiła zauważalna zmiana w sposobie poruszania się łodzi.
Manning poprosił Annę, żeby go zastąpiła, i poszedł do sterówki.

- Niech pan trzyma kurs przy pełnej szybkości - zwrócił się do Orłowa. - Wygląda na to, że podczas wychodzenia z San Juan uszkodzono nam kadłub poniżej linii wodnej. Pójdę sprawdzić.

W kabinie Papa Melos pochyliwszy się nad otwartą klapą luku wpatrywał się z uwagą w odpływniki. Słysząc
wchodzącego Manninga, odwrócił się ku niemu.

- Tutaj ciągle pełno, ale nie jest tak źle, jak było.

- Zejdę i sprawdzę.

Pomieszczenie miało nie więcej niż trzy stopy szerokości, a woda zalała dno dobre osiemnaście cali ponad
wręgami. Początkowo Manning posuwał się normalnie,trzymając w zębach latarkę, a fetor, jaki zwykle wydziela
zęza, drażnił mu nozdrza. Po chwili zmuszony był opuścić się na kolana.

W miarę jak łódź pokonywała fale, poziom wody albo się podnosił, albo opadał, woda zalewała Manningowi
twarz, przemaczając go do suchej nitki, a w pewnymmomencie przykryła go całkowicie.

Pociski wyszarpały w dziobie kilka dziur, przez które bez przerwy wlewała się woda. Manning rzucił na
nie okiem, zawrócił i pokonawszy luk znalazł się w kabinie.

- Jest bardzo źle? - spytał stary człowiek.

- Mogło być gorzej. A poza tym minęło niemal siedem godzin, odkąd wyszliśmy z San Juan, tak więc było dość czasu, by stało się to, co się stało. Jeszcze trzy godzinyi znajdziemy się na Spanish Cay. Tam naprawimy łódź. Nie ma się czym przejmować.

Stary ciągle jeszcze nie czuł się najlepiej. Usiadł i sięgnął po dzbanek z kawą, a Manning wyszedł na pokład. Wiatr stał się wyraźnie chłodniejszy, chmury raz po raz przesłaniały księżyc. Gdy Manning wchodził do sterówki, pierwsze krople deszczu zastukały w szyby.

- No, co tam? - zapytał Orłow. - Bardzo źle?


- Teraz nabiera wody dosyć wolno. Dlatego tyle czasu zabrało mi znalezienie dziur.

- Ile jeszcze mamy do Spanish Cay?

- Trzy godziny.

- W takim razie nie ma się czym przejmować.

- Nie byłbym taki pewny. Proszę pamiętać, że bok kabiny wygląda jak sito. Jeżeli trafimy na złą pogodę, nie
upłyniemy daleko.

Orłow zerknął niespokojnie przez okno.

- Co pan ma na myśli?

- Umówmy się, że sytuacja jest poważna - odparł Manning. - Lepiej będzie, jeśli tutaj zostanę. Niech pan
pójdzie do Anny i zastąpi ją przy pompie.

W ciągu następnych trzydziestu minut pogoda raptownie się pogorszyła. Widoczność spadła do zera. Cretan Lover chybotała się na fali, pył wodny rozpryskiwał się wzdłuż całego jej pokładu, gdy wtem poczęła nabierać wody. Papa Melos pojawił się w sterówce, zatrzaskując za sobą drzwi. W świetle kompasu wyglądał starzej niż zazwyczaj.

- Jak łódź?

- Nie najlepiej - odparł Manning. - Myślę, że znowu bierze wodę.

- Zajmę się sterem. Idź i sprawdź.

Manning wyszedł i ruszył wzdłuż pokładu. W nikłym blasku zielonych i czerwonych światełek nawigacyjnych mógł dojrzeć, jak Orłow zgarbiwszy się nad pompą pracuje rytmicznie. Gdy zszedł na dół, zobaczył na jednej z koi Annę, która desperacko usiłowała zapchać dziury po kulach strzępami jakichś starych szmat. Za każdym razem, kiedy fala uderzała w burtę, grube na palec strumienie z sykiem wpadały do kabiny. Podłogę zalegała już co najmniej sześciocalowa warstwa wody.


- Rób, co możesz - polecił Manning. - Wrócę za chwilę.

Podszedł jeszcze do Orłowa i pochylił się nad nim. Wiatr przybrał na sile do tego stopnia, że musiał krzyczeć wprost do ucha Rosjanina.

- Daje pan sobie radę?

- Zupełnie nieźle. Szybko płyniemy?

- Nie bardzo. Pójdę sprawdzić, gdzie jesteśmy.

Gdy szedł wzdłuż pokładu, wielka fala przewaliła się przez reling i spadła nań z taką siłą, że ześlizgnął się aż do luku komory silnika, mocno tłukąc ramię. Pozbierał się z wysiłkiem i ruszył chwiejnym krokiem do sterówki, kurczowo przytrzymując się relingu. Kiedy wszedł, stary człowiek odwrócił się ku niemu ze zrezygnowaną twarzą.

- Zużywa całą swą moc, by przeciwstawić się tym falom.

- Woda leje się zewsząd na dole - powiedział Manning. - Anna robi, co może, żeby ją zatamować. Niech pan
idzie i pomoże jej. Przejmę ster na chwilę.

Stary zgodził się i wypuścił ster z rąk. Gdy wyszedł, Manning osunął się na krzesło i oparł czoło o szybę. Był
nieludzko zmęczony i bardzo zmarznięty. Zaczynał się bać. Wokół nie było nic poza światełkami nawigacyjnymi. Wiatr zawodził złowieszczo w ciemności napełniając go przeczuciem ostatecznej przegranej.

Był zmęczony. Zbyt zmęczony, by jasno myśleć, choć to była konieczność. Włączył światło nad stołem z mapami i przytrzymując ster jedną ręką, drugą usiłował określić pozycję łodzi.

Z całą pewnością znajdowali się w tej chwili na obszarze Exuma Sound, na północ od Eleuthery, ale jak daleko na północ?

Manning pogrążył się w obliczeniach, próbując ustalić w przybliżeniu szybkość i milaż. Rezultat pomiarów zdawał się wskazywać konieczność zmiany kursu na północno-zachodni, ażeby dotrzeć do Spanish Cay, jednak północne rejony Exumy najeżone były setkami skał i raf koralowych. Przy takiej pogodzie nie mieli wiele szans.

Manning zdecydował się na wyjście pośrednie i poprawił kurs o pół rumbu. Na zewnątrz pojawiły się, pierwsze nieśmiałe przebłyski perłowego światła. Można już było odróżnić srebrzyste strużki deszczu od ciemności nocy. Pół godziny później wstał świt. Manning otworzył okno, żeby przyjrzeć się ciężkim ołowianym chmurom pędzącym po niebie.

Wiatr stracił już nieco na sile, fale były niższe i spokojniejsze, ale Cretan Lover posuwała się naprzód z prędkością nie większą niż kilka węzłów. Za każdym razem, kiedy zapadała między dwie fale, Manning miał wrażenie, że już nigdy się nie podniesie. Drzwi otworzyły się i do sterówki wszedł Papa Melos. Był przemoczony do suchej nitki i wyglądał na całkowicie załamanego.

- Nie jest dobrze, Harry. Nie dopłyniemy.

- Jeżeli nie pomyliłem się w obliczeniach, to powinniśmy być niedaleko od jednej z wysp na północy Exumy -
powiedział Manning. - Proszę przejąć ster. Cały czas ten sam kurs.

Orłow nadal pochylał się nad pompą, jego ramiona poruszały się jednostajnie, ale wyglądało na to, że nie
wytrzyma w ten sposób długo. Manning zszedł na dół po trapie i znalazł się w wodzie, sięgającej mu już po uda.

Anna ześlizgnęła się z koi i słaniając się ze zmęczenia, dobrnęła do niego.

- Jest źle, Harry. Łódź tonie.

Miała wymizerowaną twarz i była lodowato zimna. Z haka za drzwiami Manning zdjął swoją kurtkę i okrył
ramiona dziewczyny. Razem wyszli na pokład.


- Idź do sterówki, ogrzejesz się tam trochę - polecił. - Ja pójdę pomóc Orłowowi.

Wiatr zamarł już niemal zupełnie, a niebo przecierało się szybko, jednak morze wciąż jeszcze było wzburzone. Manning pochylił się obok Rosjanina i przejął dźwignię pompy nie gubiąc rytmu.

Orłow rozprostował zdrętwiałe dłonie i pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Traci pan czas. Woda wlewa się trzy razy szybciej. To już nie potrwa długo.

W tej samej chwili stanęły silniki. Dał się słyszeć nagły syk, jakby gdzieś ulatniał się gaz, i przez wywietrzniki luku komory silnika wydostała się chmura pary wodnej. Cretan Lover przechylała się ciężko na boki w rytm nadchodzących fal. Papa Melos i Anna wyszli ze sterówki. Stary człowiek był bardzo zmęczony i przygnębiony. Dziewczyna podtrzymywała go za ramię.

- Przykro mi - powiedział Manning. - Bardziej, niż moglibyście sobie wyobrazić.

- Zrobiłeś wszystko, co można było zrobić, chłopcze. Jesteś dobrym żeglarzem.

Odczepili łódź ratunkową i zepchnęli ją na wodę. Anna z ojcem zajęli miejsce na rufie, a Orłow i Manning usiedli do wioseł.

Morze sięgało już pokładu. Kiedy zaczęli wiosłować, woda przykryła deski zieloną kurtyną. Zatrzymali się na
moment, obserwując ostatnie chwile Cretan Lover.

Rufa łodzi pogrążyła się już w falach, tylko dziób wystawał jeszcze nad powierzchnię wody. Trwał tak chwilę, oskarżycielsko wycelowany w niebo, potem gładko wsunął się w fale. Nie było nic do powiedzenia, więc Manning zaczął wiosłować, utkwiwszy wzrok w jakimś punkcie na horyzoncie leżącym pomiędzy dziewczyną a jej ojcem, próbując przy tym nie patrzeć na żadne z nich.

Niebo stopniowo błękitniało, na północnym wschodzie pojawiła się nisko, tuż nad linią horyzontu, złota kula słońca. Niemalże w tej samej chwili zobaczyli ląd. Dwie godziny później zabrał ich na pokład stary Saunders, który wypłynął tego ranka ze Spanish Cay ze swoim czarnoskórym pomocnikiem na połów tuńczyków.


15.

W „Caravel"

Płynęli wzdłuż falochronu w kierunku Grace Abounding. Manning widział z daleka, jak Seth zwija linę na rufie. Murzyn zaczepił ją na haku na ścianie sterówki, pomachał w stronę nadpływającej łodzi i zszedł pod pokład.

Manning w dalszym ciągu był nieludzko zmęczony, tyle że teraz, dla odmiany, było mu gorąco. Zbyt gorąco, żeby czekać na pozostałych. Rzucił przelotne spojrzenie przez ramię, żeby się upewnić, czy inni podążają za nim, i zeskoczył na pokład. Przez chwilę stał rozglądając się dookoła i rozkoszując tym, że jest znowu u siebie, potem zszedł niżej do chłodnej, klimatyzowanej kabiny. Seth gospodarował w małej kuchence, rozchodził się stamtąd zapach kawy.

- Naszykuj jeszcze cztery filiżanki - powiedział Manning. - Będziesz miał gości. - I opadł na wyłożoną
poduszkami drewnianą ławę.

Seth wyszedł z kuchni, podszedł do Manninga i popatrzył na niego z dezaprobatą.

- Człowieku, wyglądasz, jakbyś zwiał z piekła!

- Nic w tym dziwnego - odparł Manning. - Właśnie stamtąd wróciłem. W dzisiejszych czasach nosi ono nazwę Kuba.

Oczy Setha osiągnęły rozmiar spodeczków.

- Byłeś w San Juan?! Znalazłeś Garcię?


- Taaak. A raczej to, co z niego zostało. Wyobraź sobie, że czekali na mnie z honorami.

Seth był zdezorientowany.

- Ależ to niemożliwe, Harry. Tylko nas trzech wiedziało, że chcesz tam dotrzeć. Ja z pewnością nie jestem kubańskim szpiegiem. Morrison też nim nie może być. Zostaje tylko pan Viner.

- Właśnie on.

Zanim Seth zdążył cokolwiek odpowiedzieć, w zejściówce rozległy się kroki i w chwilę potem ukazał się Orłow, a zaraz za nim Anna i jej ojciec.

- To kilkoro przyjaciół, których poznałem w drodze. - Manning dokonał prezentacji. - Myślę, że z przyjemnością spróbują twojej kawy.

Seth pośpieszył do kuchenki, a Anna wraz z ojcem zagłębiła się w poduszkach na drugiej ławie. Oboje wyglądalina kompletnie wyczerpanych. Manning poczęstował Orłowa papierosem i pchnąłpaczkę przez stół w stronę Anny.

- Jak się czujesz? - zapytał.

Na białej twarzy dziewczyny rysowały się ciemne półksiężyce podkreślające oczy, ale zdobyła się na uśmiech.

- Potrzebne mi tylko jedno lekarstwo. Kilka godzin snu.

- Na rufie jest prysznic i dwie kabiny. Seth cię zaprowadzi. W jednej z nich Maria zostawiła kilka sukienek
i parę innych drobiazgów. Wybierz sobie to, co ci potrzebne.

Ojciec dziewczyny, pogrążywszy się w całkowitej apatii, siedział w kącie skurczony, z ciężko pochyloną głową. Dziewczyna przemówiła do niego cichym, miękkim głosem, a potem odwróciła się zaniepokojona i spytała Manninga:

- Czy możemy go zabrać do kabiny już teraz? Myślę, że powinien się położyć.

Manning zaczął się podnosić, ale Orłow uprzedził go.

- Wyręczę cię. - Postawił starego na nogi i zabrał na rufę.


Manning siedział z głową wspartą na dłoniach, a ogromne fale zmęczenia przelewały się przez jego ciało. Kawa była tak gorąca, że parzyła usta, ale dzięki niej wstąpiło weń życie i umysł mógł sprawnie działać jeszcze przez jakiś czas.

Kiedy Orłow i Anna wrócili, Seth nalał im świeżej kawy.

- Widziałeś ostatnio Morrisona? - spytał Manning swego pomocnika.

Seth skinął głową. - Wczoraj wypływaliśmy razem na Cat Island, a dzisiaj po południu mam go zabrać do Nassau. Cały czas mieszka w „Caravel". W tym samym pokoju.

- Joe Howard jest w mieście?

Tym razem Seth potrząsnął głową przecząco.

- Dzisiaj rano popłynął na Crab Cay z dwoma konstablami. W nocy znaleziono tam jakiegoś gościa z nożem w plecach.

Manning przełknął resztkę kawy i podniósł się.

- Chyba muszę odwiedzić Morrisona.

Otworzył szufladę z mapami, poszperał chwilę między nimi i wyciągnął automatycznego lugera oraz rewolwer smith and wesson, kaliber 38, ze skróconą lufą. Przez chwilę ważył broń w dłoniach. Ostatecznie zdecydował się na lugera, smitha and wessona wrzucił z powrotem do szuflady.

- Spodziewa się pan kłopotów? - spytał Orłow.

Manning wepchnął lugera za pasek od spodni, osłaniając go koszulą.

- Nigdy nic nie wiadomo.

- Pójdę więc z panem.

Anna siedziała przyglądając się im uważnie. Do tej pory nie spróbowała nawet kawy.

- A co z nami, Harry?

- Na razie zostaniecie tutaj. Ja mam pokój w „Caravel" i Orłow może mieszkać ze mną. Porozmawiam z Morrisonem i wrócę tu po rzeczy. Potem możecie odpłynąć, kiedy tylko zechcecie. Jeżeli nie dacie sobie rady sami, Seth pomoże wam aż do Harmon Springs.


Na czole dziewczyny pojawiła się pionowa zmarszczka.

- Nie rozumiem.

- Daję wam łódź - powiedział Manning. - Zwracam co najmniej tyle, ile jestem wam winien.

Gdy Anna krztusząc się własnym oddechem złapała się kurczowo brzegu stołu, Manning pchnął lekko Orłowa
w stronę wyjścia i powiedział:

- Idziemy.

Rosjanin ruszył przodem, a Manning tuż za nim. Gdy wspinali się na falochron, Anna potykając się wydostała się na pokład.

- Nie, Harry! Nie!

- Żadnych sprzeciwów, Anno - powiedział spokojnie. - Tak właśnie będzie.

Dziewczyna oparła się o sterówkę, przytuliła twarz do ściany i rozpłakała się bezradnie.

Manning odwrócił się i spostrzegł, że Orłow przygląda mu się z uwagą.

- Myślę, że jesteś wielkim głupcem, przyjacielu - powiedział.

- Niech już tak będzie - odrzekł Manning. - Raz na wozie, raz pod wozem.

Wszystko, każda najmniejsza cząstka jego jestestwa zmuszała go do powrotu, do powiedzenia jej, że naprawdę tego chce, ale zabrnął już za daleko. Wiele złego wyrządził Annie Melos i jej ojcu. Teraz to naprawił. I niech tak to się skończy.

Taras „Caravel" był zatłoczony. Grupki turystów jedzących popołudniowy posiłek schroniły się w cieniu migdałowców. Na trawniku przed tarasem niezmordowany zespół muzykantów grał i śpiewał calypso. Recepcjonista spostrzegłszy zbliżającego się Manninga uśmiechnął się na powitanie.

- Miło mi pana widzieć, panie Manning.


Manning poczęstował się papierosem z pudełka leżącego na ladzie.

- Pan Viner mówił, że zatrzyma dla mnie dawny pokój seniority Marii Salas...

- Oczywiście, proszę pana. - Urzędnik zdjął klucz z tablicy. - Pójdzie pan teraz na górę?

Manning przytaknął i zapytał:

- Jest tu gdzieś pan Viner?

- Wydaje mi się, że jest w swoim biurze. Jeśli pan sobie życzy, mogę zadzwonić i sprawdzić.

Manning potrząsnął głową.

- Zobaczę się z nim później. Teraz najważniejszą rzeczą na świecie jest dla mnie prysznic. Szybko wspiął się na piętro, a Orłow deptał mu po piętach, i ruszył wzdłuż wyłożonego dywanem korytarza do pokoju, w którym kiedyś mieszkała Maria Salas. Pomieszczenie ocieniały okiennice. Łóżko było świeżo pościelone. Wszędzie panował miły chłód. Manning stał tam wsłuchując się w ciszę, świadomy nierzeczywistości przeżycia, tak że
w końcu musiał uczynić widoczny wysiłek, by wrócić do rzeczywistości.

- Łazienka z prysznicem jest tam - poinformował Orłowa. - Czyste ubrania w szafie. Niech pan korzysta ze
wszystkiego.

- Pójdzie pan teraz do Morrisona?

- Nie ma sensu tracić czasu.

Pokój Morrisona znajdował się na następnym piętrze. Manning pośpiesznie pokonał schody i zatrzymał się przed drzwiami. Zapukał delikatnie, otworzył drzwi i wszedł.

- Postaw to na stole, synu. Zaraz się tym zajmę - krzyknął Morrison z tarasu.

Manning czekał przez chwilę. W kącikach jego ust zagościł uśmiech. W drzwiach prowadzących na taras stanął Amerykanin. Miał na sobie tylko duży ręcznik owinięty wokół bioder. W jednym ręku trzymał książkę, w drugim okulary przeciwsłoneczne. Gdy spostrzegł Manninga, na jego twarzy pojawił się wyraz absolutnego zdziwienia.

- Ooo... Niech skonam. Myślałem, że to obsługa.

Rozległo się ponowne stukanie i Manning ukrył się szybko w łazience. Słyszał, jak otwierano drzwi, szmer
głosów, i jak zamknięto je powtórnie. Kiedy wrócił do pokoju, Morrison właśnie stawiał na stole tacę, na której
znajdowała się wypełniona do połowy butelka whisky i dzbanek z zimną wodą.

- Powinien tam gdzieś być kubek do płukania zębów.

Manning znalazł go, umył i wrócił do sypialni. Morrison stał przy oknie spoglądając na morze. Odwrócił się
i skinął w stronę tacy.

- Proszę, niech się pan obsłuży.

Manning nalał pół szklaneczki whisky, dopełnił ją lodowatą wodą i przełknął całość dwoma łykami. Potrząsnął głową, usadowił się na krześle i znowu sięgnął po butelkę. .

- Pański wygląd wskazuje, że dużo pan przeszedł - zauważył Morrison. - Udało się panu zdobyć łódź w Harmon Springs?

- A jakże! I nawet dotarłem do San Juan. - Manning przełknął jeszcze trochę whisky. - Strata czasu. Człowiek,
którego powinienem był szukać od początku, został na Spanish Cay.

Morrison zmarszczył brwi.

- Co pan próbuje mi powiedzieć?

- To, że Kurt Viner tkwi w tym wszystkim po same uszy.

Morrison podszedł do szafy, wyjął z niej garnitur i czystą koszulę i rzucił wszystko na łóżko.

- Ja będę się ubierał, proszę przez ten czas opowiadać. Wszystko, rozumie pan. Nie wolno opuścić panu żadnego szczegółu. Najmniejszy drobiazg może mieć o wiele większe znaczenie, niż się pan tego spodziewa.

Manning przyrządził sobie kolejnego drinka i zaczął mówić. Nie trwało to długo, a kiedy skończył, Morrison stał przed lustrem i wiązał krawat. Sięgnął po płaszcz.

- A ten facet... Orłow, jest piętro niżej?

Manning przytaknął i dodał:

- Niech pan o nim zapomni, to nieważne. Co z Vinerem? Co pan o nim sądzi?

Morrison pokiwał w zamyśleniu głową.

- Trudno powiedzieć. Pewnie to płotka. Reszta, ci naprawdę ważni, siedzą gdzieś tutaj dobrze ukryci i czekają.

- Na co czekają? A poza tym, skąd pan wie, że tu jeszcze są?

- W dniu, w którym pan odpłynął, dopuścili się sabotażu w następnej bazie. Szkody przekroczyły milion dolarów, i żadnego śladu.

- A więc rozwiązanie nasuwa się samo. Niech pan wzywa piechotę morską, marynarkę czy tam kogo jeszcze. Przecież musi pan ich znaleźć.

Morrison potrząsnął głową z powątpiewaniem.

- Sam pan powiedział: siedemset wysp, dwa tysiące raf i skał. To zabrałoby tygodnie, a my nie mamy tyle czasu. Szczyt zaczyna się dopiero w przyszłym tygodniu, ale sekretarz stanu i minister spraw zagranicznych rozpoczynają wstępne rozmowy już jutro w klubie na Lyford Cay, czyli około piętnastu mil od Nassau. Przez następne kilka dni te wyspy znajdą się w centrum uwagi całego świata.

- A pan sądzi, że nasi przyjaciele spróbują dokonać następnego wyczynu w najbardziej nieodpowiednim momencie?

- Coś w tym rodzaju.

Manning poczuł się lepiej. Uważnie odmierzył jeszcze jedną porcję whisky, przełknął ją i wykrzywił twarz uśmiechu.

- Jest tylko jeden sposób, żeby się czegoś dowiedzieć.

- Jaki?

- Trzeba zapytać Vinera.

- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan zamierza?

Manning skinął głową.

- Po drodze przedstawię panu Orłowa, ale niech pan nie próbuje ciągnąć go za język. Otwiera usta tylko wtedy, kiedy sam ma na to ochotę.

Kiedy weszli do pokoju piętro niżej, po Orłowie nie było ani śladu, ale z łazienki dobiegały odgłosy kąpieli. Manning otworzył drzwi i gęste obłoki pary wodnej wydostały się na zewnątrz. Potem ukazał się Orłow stojący pod gorącym strumieniem wody z błogim wyrazem twarzy.

- Szczęściarz z pana - zauważył Manning.

Orłow wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.

- Niewiele mi potrzeba. Czy są tu pokojówki?

- Nie o tej porze. Klimat nieodpowiedni. Na razie musi panu wystarczyć towarzystwo Morrisona. Być może wspólnie osiągniecie więcej, niż którykolwiek z was zdołał dotąd osiągnąć.

Zostawił ich i zszedł na dół. Miał dziwnie lekką głowę i ze zdumieniem uświadomił sobie, że nie jadł od ponad trzydziestu sześciu godzin. Nic dziwnego, że whisky tak szybko uderzyła mu do głowy.

Wypoczęci i syci mają nieuzasadnione poczucie bezpieczeństwa, dlatego wieczorami kasyno zawsze było zatłoczone. Manning, przepychając się przez tłum przypadkowych hazardzistów w kierunku zielonych drzwi, spostrzegł, że niewielki wzrostem kierownik sali zmierza w jego stronę.

W końcu zbliżył się i uśmiechnął fałszywie.

- Szuka pan kogoś, panie Manning?

- A ty cholernie dobrze wiesz kogo.

- Obawiam się, że pan Viner jest teraz bardzo zajęty. Życzył sobie, żeby mu nikt nie przeszkadzał.

- Dobra, będę się streszczał. - Manning odepchnął małego człowieczka na bok, otworzył drzwi i wszedł.

Viner stał za barem szykując drinki dla dwóch osób. Jego gość, siedzący na wysokim stołku, miał koło sześciu stóp wzrostu. Pod zmierzwioną czupryną jasnych włosów skrywała się nieprzenikniona twarz zeszpecona blizną pod okiem. Płowa marynarka skrywała szerokie ramiona.

Kiedy Manning kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi, nastąpiła chwila ciężkiej ciszy.

- Co jest, Harry? - spytał Viner napiętym głosem. - Sprawiłeś nam niespodziankę.

- Jasne, że tak, ty sukinsynu - odparł Manning ruszając w jego stronę.

Na twarzy Vinera pojawił się strach.

- Nie rozumiem, o czym mówisz, ale byłoby lepiej, gdybyś wyszedł i wrócił trzeźwy.

Manning kopnął mały stolik do kawy w drugi kąt pokoju.

- Lubię znajdować się w tym stanie.

- Wyrzuć go, Hans - rozkazał Viner.

- Z przyjemnością, Herr Colonel - odparł Hans i podniósł się.

Manning był zupełnie spokojny. Czuł się tak, jakby obserwował z daleka to wszystko, co się tu działo. Zaintrygował go Hans. Mógł być z SS albo z Gestapo. Jedno i drugie prowadziło do interesujących wniosków na temat przeszłości Vinera. Niemiec wydawał się bardzo pewny siebie. Kiedy zbliżył się na odległość około trzech stóp, Manning wyprowadził prosty cios, wkładając weń wszystkie siły. Hans zachwiał się jak trzcina poruszona podmuchem wiatru. Manning podskoczył bliżej i kopnął go złośliwie w goleń. Gdy blondyn złożył się wpół, Manning ulokował swe prawe kolano w jego nie osłoniętej twarzy.


Drągal leżał na plecach, pojękując cicho, krew spływała mu z rozciętej wargi i rozbitego nosa.

- Wstawaj, Hans! Wstawaj! - rozkazał Viner.

- Nie sądzę, aby był tak głupi. - Manning wyciągnął lugera, siadł na wysokim stołku i przytknął zimny wylot lufy do czoła Vinera. - Nie sądzę też, byś mógł kiedykolwiek jeszcze porozumieć się z Rojasem drogą radiową. Zostawiłem go w nie najlepszym stanie.

- Nie wiem, o czym mówisz. - Viner próbował mówić spokojnie.

- Upewniłeś się, że będą na mnie czekali, kiedy dotrę do San Juan - ciągnął Manning. - Przyczyniłeś się do
śmierci Marii... Powinienem od razu wpakować ci kulkę w brzuch, Viner.

- Harry, proszę... - zaczął Viner. - Jestem tylko narzędziem. Muszę robić, co mi każą. Ci ludzie mają na mnie
haczyk.

- Jaki haczyk?

- W czasie drugiej wojny światowej byłem pułkownikiem SS. W Centrali Krajowych Zarządów Sprawiedliwości w Ludwigsburgu mają dowód mojego udziału w pewnym... incydencie. Nie ma w tym oczywiście ani cienia prawdy, ale sam wiesz, jacy oni są, kiedy już zaczną polowanie na czarownice.

Manning potrząsnął głową.

- Wiesz, jestem już zmęczony tym, że każdy robi mnie w konia, Viner. Mam tego dość. Ci pieprzeni Kubańczycy zabrali mi wszystko, co miałem w Hawanie. No, do rzeczy. W pokoju na górze przebywa ktoś, za kogo zapłacą mi więcej, niż był wart cały tamten zasrany interes. Mam rację?

Viner zawahał się, najwyraźniej chcąc zaprzeczyć, że ma jakiekolwiek pojęcie o tym, o czym mówił Manning, alew końcu zdecydował się:


- Tak, niech cię diabli.

- Spodziewałem się, że wiesz o wszystkim - stwierdził Manning. - A teraz słuchaj, co zamierzam. Orłow nie
jest zadowolony z pobytu tutaj, bo wie, że władze będą usiłowały go naciskać. A ja przyrzekłem, że mu pomogę. I on mi zaufał.

- No, teraz rozumiem - odezwał się Viner. - Byłbyś skłonny zawrzeć umowę?

- I wszystko mi jedno z kim. Z wami, z Rosjanami.

- Ile chcesz?

- Sto tysięcy dolarów. To nie jest wygórowana cena, nieprawdaż?

- Muszę mieć czas na skontaktowanie się ze zwierzchnikami.

Manning pokręcił przecząco głową.

- Nic z tego. Albo sam spotkam się z twoim szefem, albo nici z naszej umowy. Jak chcesz. Musimy wypłynąć zaraz po zmierzchu.

- Jak daleko?

- Nie dalej niż dwie godziny stąd.

- Na jedną z wysp Exumy?

Viner uśmiechnął się.

- Mój drogi Harry, czy masz mnie za głupka?

- Niezupełnie.

- No to wspaniale. Popłyniemy twoją łodzią. Spotkamy się na nabrzeżu koło ósmej.

- Pięknie - zgodził się Manning. - Ale Orłow zostaje tutaj. Seth też. Będą mnie ubezpieczać, gdyby miało
mi się coś przydarzyć po drodze.

- A co z załogą? - zapytał Viner.

Hans począł zbierać się z podłogi, trzymając za obolałą głowę i pojękując cicho. Manning trącił go stopą.

- Ten wesoły chłopczyk będzie w sam raz.


Kiedy Manning ruszył do drzwi, Viner zapytał:

- A co z Morrisonem? Wciąż jeszcze jest tutaj?

- Owszem. Przed chwilą się z nim widziałem. Powiedziałem mu, że Garcia nie żyje. Że miałem dużo szczęścia ocalawszy.

- Nie wspominałeś mu o mnie?

- Nie, ale mógłbym. Pamiętaj o tym.

Manning zamknął za sobą drzwi, przecisnął się przez tłum i wrócił na piętro. Orłow siedział w szlafroku na skraju łóżka, a Morrison stał przy oknie. Obaj spojrzeli na niego wyczekująco.

- No! Co się stało? - zapytał Rosjanin.

- Nic specjalnego - odparł Manning. - Zgodziłem się pana sprzedać. To wszystko.

- Zgodził się pan... co? - zdumiał się Morrison.

- Zamierzam zawrzeć umowę z przyjaciółmi Vinera. Umówiłem się z nim na nabrzeżu o ósmej. Płyniemy do ich kwatery moją łodzią.

- A gdzie to jest?

Manning wzruszył ramionami i ściągnął koszulę.

- Dwie godziny drogi stąd. To wskazuje na którąś z wysp na północy Exumy, a w odwrotnym kierunku Cat Island. Trudno przewidzieć.

- A skąd ma pan pewność, że nie poderżną panu gardła niezwłocznie, gdy tylko znajdzie się pan w ich
rękach?

- Orłow zostaje tutaj. Seth też. Viner zatroszczy się o załogę. Nie ma się czym przejmować. Odegrałem dość
przekonującą scenkę. Zażądałem stu tysięcy zielonych, a on nawet nie mrugnął.

Morrison ruszył w kierunku drzwi.

- Muszę jeszcze załatwić parę spraw, jeżeli mamy zdążyć na czas.

Manning zatrzymał się przy wejściu do łazienki.

- Wyjaśnijmy sobie jedno, Morrison. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Ale gdy ściągnie pan tu marynarkę albo tajną policję, zwęszą smród na kilometr i znikną bez śladu.

- Muszę zawiadomić Nassau, żebyśmy mogli natychmiast przystąpić do akcji, gdy tylko dowiemy się, gdzie
oni są.

- Mam nadzieję, że to wszystko, co pan zamierza - podkreślił Manning.

Wszedł do łazienki i odkręcił prysznic.


16.

Grecki ogień

Łagodna bryza morska obudziła Manninga z wolna, tak że jeszcze przez chwilę leżał na tarasie na płóciennym
leżaku wpółprzytomny, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, gdzie się znajduje.

Miał na sobie tylko szorstki ręcznik kąpielowy owinięty wokół bioder. Lekko zsunął nogi na ziemię. Upał dzienny już zelżał, słońce chowało się za horyzontem.

Przystanął na chwilę przy oknie, wsłuchując się w równomierny oddech Rosjanina, potem przemierzył cicho pokój wyłożony dywanem i wyjął z szafy czyste ubranie. Właśnie wiązał krawat, gdy ciszę przerwał ostry dźwięk telefonu.

- Manning, słucham - powiedział cicho.

- Recepcja, panie Manning. Pewna młoda dama chce się z panem widzieć. Panna Melos.

- Proszę jej powiedzieć, że już schodzę.

Orłow w dalszym ciągu leżał spokojnie, pogrążony w głębokim śnie. Manning nałożył lnianą kurtkę i opuścił
pokój, cicho zamykając za sobą drzwi. Anna siedziała na kozetce przy drzwiach wejściowych kartkując jakiś magazyn. Miała na sobie obcisłą letnią sukienkę bez rękawów, która znakomicie podkreślała jej sylwetkę, a długie czarne włosy zebrała razem i przerzuciła nad jednym ramieniem.


- Witam, Anno.

Wstała i uśmiechnęła się nieśmiało, najwyraźniej brakowało jej słów.

- Cześć, Harry.

Orkiestra zaczęła właśnie grać w sali jadalnej. Manning uśmiechnął się.

- Jadłaś już?

Zaprzeczyła.

- Nie mogłabym. Spałam kilka godzin, a kiedy się obudziłam, byłam pewna tylko jednej rzeczy. Wiedziałam, że muszę się z tobą zobaczyć.

- Jedzenie jest tu doskonałe. A to, co zamierzasz mi powiedzieć, może zaczekać, póki czegoś nie skosztujesz.

Mimo że było dosyć wcześnie, kilka par spożywało już wieczorny posiłek. Kelner zbliżył się do nich z uśmiechem.

- Życzy pan sobie stolik w kabinie czy przy parkiecie, panie Manning?

- Chyba weźmiemy kabinę - zdecydował Manning i ruszył za kelnerem między stolikami.

Gdy już usiedli, Manning odsunął menu z pewną siebie miną.

- Nie muszę w to zaglądać. Weźmiemy zupę żółwiową, soloną wieprzowinę w ziołach i pieczone banany w polewie z brandy. A na początek dwie mrożone wódki.

Anna pokręciła głową ze zdziwieniem i uśmiechnęła się.

- Zawsze wiesz, czego chcesz, prawda?

- Kuchnia okolic Nassau jest znakomita. To wszystko. Jak się czuje twój ojciec?

- O wiele lepiej. Chciał tu przyjść osobiście, ale mu nie pozwoliłam.

- Jeżeli masz zamiar rozmawiać ze mną o łodzi, to tracisz czas. Załatwię wszystkie formalności w pierwszej
wolnej chwili.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Nie możemy jej przyjąć, Harry. Po pierwsze, jest ona pięć razy więcej warta, niż kiedykolwiek była Cretan Lover. A po drugie, rozmawiałam z Sethem i wiele się od niego dowiedziałam. Grace Abounding to wszystko, co masz.

- A to stawia mnie w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazł się twój ojciec. Z jednym ważnym wyjątkiem. On jest już starym człowiekiem, a ja mam przed sobą jeszcze ładne parę lat.

Anna znowu potrząsnęła głową.

- Znam mojego ojca. Jest dumny. Nie będzie chciał wziąć łodzi. Zbyt cię lubi.

- Wy, przeklęci Grecy, wcale się nie zmieniacie. Poczynając od Odyseusza. Ta łódź znajdzie się w Harmon
Springs bez względu na to, czy to się spodoba twojemu ojcu, czy nie. Jutrzejszej nocy stanie się jego własnością i skończmy już ten temat.

- Jutrzejszej nocy? - Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Co masz na myśli?

- Wybieram się na małą wycieczkę z Vinerem. Kilka godzin w jedną i kilka godzin w drugą stronę. Nic wielkiego.

Pochyliła się ku niemu z pobladłą twarzą.

- Znowu szukasz kłopotów.

Uśmiechnął się krzywo.

- A co mam do stracenia?

W tym momencie podano zupę i Manning wykorzystał ten fakt, by zmienić temat. Anna jadła z wielką przyjemnością, a Manning złapał się na tym, że przygląda się dziewczynie ukradkiem przy każdej sposobności.

Zamówił jeszcze kawę, przeprosił Annę na chwilę i poszedł do pokoju Morrisona. Drzwi były zamknięte na
klucz. Zapukał delikatnie, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zszedł na dół, zatrzymał się przy recepcji i zapalając papierosa zerknął na drewnianą tablicę. Klucz od pokoju Morrisona wisiał na swoim miejscu. Manning wrócił do restauracji.

Orkiestra znów zaczęła grać. Manning podszedł do stolika, wyciągnął rękę zachęcająco i uśmiechnął się.

- Co ty na to?


Anna podniosła się i weszli na niewielki parkiet. Objęła go za szyję, opierając jednocześnie głowę na jego ramieniu. Tańczyli przytuleni, tak że czuł jej ciało na sobie od piersi aż po uda.

Kiedy muzyka ucichła, znieruchomieli na krótki moment, potem dziewczyna odsunęła się łagodnie.

- Gorąco tutaj - powiedziała.

- Na dworze jest chłodniej - odparł.

Ogrodowa ścieżka na tyłach hotelu zaprowadziła ich do gaju palmowego, który ktoś zaplanował i zasadził wiele lat ternu. Stanęli na skraju klifu opadającego aż na białe pasmo plaży.

Morze było czarne na głębinach, purpurowoszare przy brzegu, a słońce, znikające już w oddali, zamieniło się
w płonącą pomarańczową kulę. Niepowtarzalne piękno tego widoku było ponad siły ludzkie, tak że Manning poczuł smutek, jak gdyby ktoś wyzbył go z uczuć. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego dziwnie, jakby z oddalenia. Wziął ją za rękę i ruszyli w kierunku plaży szeroką ścieżką.

Manning zatrzymał się, by zapalić papierosa, a kiedy podniósł wzrok, dziewczyna obróciła się z wolna i zajrzała mu w twarz szeroko rozwartymi, pełnymi miłości oczyma. Dziwne światło igrało na jej obliczu. Wyszeptała jego imię i potknąwszy się wsparła o niego, i tak jakoś naturalnie, łatwo zeszli razem nad brzeg morza. Przyciągnęła jego głowę ku sobie, a kiedy jej usta szukały jego ust, wziął ją na ręce i zaniósł na plażę. Gdy układał ją w zagłębieniu między skałami, jej twarz była wilgotna od łez.

Trzymając się za ręce wracali do miasta przez palmowe ogrody. Dziewczyna przystanęła, by się obejrzeć w świetle padającym z jakiegoś okna. Jej sukienka była bardzo wygnieciona i poplamiona słoną wodą.


- Będę musiała się przebrać, jak tylko wrócimy. Nie chcę niepokoić ojca.

Uśmiechnęła się promiennie, a Manning poczuł, jak niespodziewanie wzbiera w nim tkliwość.

- Żałujesz?

Dziewczyna potrząsnęła zdecydowanie głową.

- A ty?

Uśmiechnął się i pogładził ją po policzku.

- A jak ci się wydaje?

Przeszli skrótami przez ogród na tyłach jakiegoś hotelu. Z fontanny ukrytej pomiędzy krzewami dobiegł ich szum wody. Powietrze nabrzmiało nocnymi woniami tak mocno, że Manning wdychając je, czuł bolesną tęsknotę za czymś, co zawsze czekało na niego gdzieś tam w mroku, lecz nigdy nie znalazło się tak blisko, by mógł tego dosięgnąć. Manning przystanął na chwilę, przypalił papierosa i w świetle zapałki, przez kilka sekund zaledwie, widział spojrzenie dziewczyny. Patrzyła na niego bez zmrużenia, a blask ognia odbijał się w jej źrenicach tak, że nie sposób było odgadnąć, co czai się w ich głębi. Kiedy się odezwała, zdał sobie sprawę, że jakimś siódmym zmysłem wyczuła jego nastrój. Położyła mu dłoń na ramieniu.

- To, co się stało tam... nie ma żadnego znaczenia. Jeśli o mnie chodzi, jesteś tak samo wolny jak zawsze.

- Wiem, Anno. Wiem.

Miał wrażenie, że czekała na coś jeszcze, ale nie mógł nic wymyślić. Nic, co mogłoby ją upewnić... Szli dalej w milczeniu.

Hotel, w którym Manning mieszkał, tonął w blasku świateł, dźwięki rozmów i beztroskiego śmiechu mieszały się w nocnej ciszy z tanecznym, pulsującym rytmem goombay. Zatrzymali się przy schodach prowadzących do wejścia.

- Wrócę za chwilę - powiedział Manning. - Muszę tylko zamienić dwa słowa z Morrisonem.

W migotliwym świetle chińskich latarenek rozwieszonych na gałęziach migdałowców nie sposób było odczytać wyrazu jej twarzy, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób Manning był pewien, że dziewczyna poczuła do niego coś w rodzaju niechęci.

- Wrócę sama - zdecydowała. - Nie mamy zbyt wiele czasu.

Doskonale wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Do czego mógł się przydać tej ślicznej, ciemnowłosej dziewczynie? Wszystko, co się zdarzyło, zdarzyło się w innym miejscu i w innym czasie. Lepiej było to tak zostawić.

- Zobaczymy się więc na przystani - powiedział.

Dziewczyna odwróciła się i zniknęła w ciemnościach. Manning przystanął na chwilę przy kontuarze recepcjonisty, żeby kupić papierosy. Przy okazji spostrzegł, że klucz Morrisona w dalszym ciągu wisiał na tablicy. Zmarszczył brwi niezadowolony i poszedł na górę, zastanawiając się, jakie to jeszcze, do diabła, atrakcje mógł przygotować na dzisiejszy wieczór Amerykanin.

Kiedy wszedł do swojego pokoju i zapalił światło, poczuł coś w rodzaju niepokoju. Po Orłowie nie zostało ani
śladu. Łóżko było porządnie zaścielone, okna stały otworem. Wrócił na dół i ponownie zatrzymał się przy kontuarze recepcjonisty.

- Widziałeś dziś wieczór tego mężczyznę, który zajmował mój pokój?

- Wyszedł jakieś pół godziny temu, proszę pana.

Manning zmarszczył brwi, gdzieś wewnątrz mózgu zapłonęło czerwone światełko.

- Był sam?

- Nie, proszę pana - zaprzeczył urzędnik. - Był z panem Morrisonem. Tym amerykańskim gentlemanem
spod sto piątego.

Manning odetchnął z ulgą i ruszył do baru. Zapalił papierosa i zamówił barcardi. Właśnie barman podał mu żądany napój, gdy z tłumu wychynął Viner.

- Na koszt firmy, George. I to samo dla mnie. - Odwrócił się do Manninga z uśmiechem, jak zwykle nienagannie elegancki w białej wieczorowej marynarce. - Gotów jesteś, Harry?

- Kiedy tylko zechcesz.

- Mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia. Spotkamy się na nabrzeżu, tak jak się umawialiśmy, za jakąś
godzinkę. - Podniósł szklaneczkę, a w kącikach jego ust wykwitł lekki uśmiech. - Miejmy nadzieję, że w końcu
otrzymasz to, czego szukasz.

- O mnie się nie martw - odparł Manning. - Dam sobie radę.

Skończył drinka, odstawił szklaneczkę i poprzez tłum wydostał się na zewnątrz. Kiedy schodził w chłodną noc, na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka, albowiem z jakichś niewytłumaczalnych powodów był pewien, że Viner naśmiewał się z niego, a on nie wiedział dlaczego.

Na jednej czy dwóch łodziach paliły się światła, ale nabrzeże było puste. Kiedy Manning zbliżył się do Grace
Abounding, usłyszał radio. Była to audycja płytowa nadawana najprawdopodobniej w którejś z rozgłośni w Stanach. Rozbrzmiewał właśnie „Valse triste".

Manning przeszedł przez pokład i zatrzymał się w cieniu zejściówki, ponownie poddając uczuciu dziwnego smutku. Gdy skończyła się płyta, westchnął i zrobił krok naprzód. Ktoś kopnął go w plecy, tak że stoczył się po trapie aż na dół. Drzwi otworzyły się z impetem i Manning wpadłszy do kabiny opadł na kolana. Gdy zamierzał wstać, usłyszał czyjśgłos:

- Ostrożnie, Manning. Ostrożnie.

W drzwiach stał Hans, trzymając w rękach ręczny karabin maszynowy. Anna, jej ojciec i Seth siedzieli po jednej stronie kabiny, Morrison i Orłow po drugiej. Gruby wyspiarz w biało-czerwonym prążkowanym swetrze rozparł się z uśmiechem w drzwiach prowadzących do kuchenki. Uzbrojony był w ręczny pistolet maszynowy.

Manning wstał z podniesionymi rękami, Hans przeszukał go z wprawą i znalazł lugera, którego schował do
kieszeni. Potem odsunął się. Manning mógł się odwrócić.

W wejściu stał Kurt Viner.

- A teraz możemy już chyba ruszać - powiedział.


17.

Zielone światło

Gdy Grace Abounding opuszczała przystań, kierując się w stronę zatoki, Manning zerknął przez ramię i zobaczył światła Spanish Cay migoczące w ciemności. Chwilowo nie można było nic zrobić. Ogromny czarnuch rozwalił się w kącie sterówki, oparłszy lufę ręcznego karabinu maszynowego na przedramieniu, inny mężczyzna usadowił się na rufie, trzymając w ręku karabin.

Po chwili drzwi otworzyły się i wszedł Viner.

- Możesz zaczekać na zewnątrz, Charlie. Nie sądzę, żeby pan Manning zrobił coś nierozsądnego.

- Nie byłbym tego taki pewny - odparł Manning, kiedy tamten wyszedł.

- Och, ale ja jestem. Hans ma rozkaz otworzyć ogień, gdyby tylko zaczęły się kłopoty na pokładzie. Jestem pewien, że zdajesz sobie sprawę z tego, ile szkód może narobić choćby najkrótsza seria z ręcznego karabinu maszynowego w takiej kabinie.

- A więc chwilowo jesteś górą - zgodził się Manning. - Gdzie płyniemy?

Viner oparł się na stole do map.

- Na Jackson Cay. Około dziesięciu mil od południowego krańca Cat Island. Znasz to miejsce?

- Byłem kilka razy w pobliżu, i to wszystko. Słyszałem, że jest to własność jakiegoś amerykańskiego milionera.

- I tak było rok czy dwa lata temu. Papierosa?

Manning nie mógł znaleźć powodu, dla którego miałby odmówić, więc pochylił się do przodu w kierunku płomienia zapalniczki. Północno-zachodni podmuch idący znad zatoki wniósł przez otwarte okno resztki dziennego ciepła. Nie było księżyca, ale niebo, migoczące iskierkami gwiazd, żyło własnym życiem.

Viner odetchnął głęboko, wciągając w płuca orzeźwiające powietrze i śledząc wzrokiem ławicę latających ryb, które wynurzywszy się z morza zaraz w nie zapadały, wzbijając tumany fosforyzującej wody.

- Wiesz, Harry, w taką noc jak ta człowiek czuje, że dobrze jest żyć. - Powiedział to tak, jakby naprawdę tak
sądził.

Manning potrząsnął głową w zamyśleniu.

- Zdarzają się chwile, kiedy jestem niemal skłonny uważać cię za człowieka.

- Mój drogi kolego. W tym, co tutaj się dzieje, nie ma nic osobistego. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. Byłeś wystarczająco głupi, żeby mieszać się w nie swoje sprawy, i nie najlepiej na tym wyszedłeś. To wszystko.

- Czyżbyś nie pamiętał Marii i Jimmy'ego Walkera?

Viner westchnął i wzruszył bezradnie ramionami.

- To była przykra konieczność. Zupełnie odemnie niezależna.

- Tak. Jasne. A skąd wytrzasnąłeś te wszystkie aktualne informacje?

Viner błysnął zębami w ciemności.

- Miałem podsłuch w pokoju Morrisona od momentu, kiedy się tu pojawił. Siedziałem w swoim biurze i słyszałem każde słowo, które wypowiadaliście. Jeżeli masz nadzieję na pomoc z Nassau, to możesz o tym zapomnieć. Obawiam się, że pan Morrison po opuszczeniu hotelu nie zdążył już nikogo zawiadomić.

- A Orłow?

- Nic prostszego. Telefon z recepcji, że chcesz się z nim spotkać na łodzi jak najszybciej.

Miał rację. To było takie proste. Diabelnie proste. Manning stłumił narastającą w nim złość i zmusił się do skupienia nad mapą.

- A więc jesteś pewien, że zapiąłeś wszystko na ostatni guzik?

- Tak sądzę. Czyżbym o czymś zapomniał?

- Czym się ta podróż zakończy?

Viner uśmiechnął się.

- Obawiam się, że na odpowiedź na to pytanie będziesz musiał poczekać. - Otworzył drzwi i zwrócił się do Charliego. - Zawołaj tu Paco.

Tubylec machnął do mężczyzny na rufie, a ten natychmiast zbliżył się do nich.

- Co chcesz zrobić? - spytał Manning.

- Do Jackson Cay prosta droga. Paco może przez chwilę potrzymać ster. Wrócisz do swoich przyjaciół. Zawołam cię, kiedy będziesz mi potrzebny. Idź z nim, Charlie.

Manning ruszył wzdłuż pokładu i zszedł na dół. Seth i Anna przygotowywali kawę, Hans siedział pod ścianą przy wejściu do kuchenki. Jego palce wybijały uparty rytm na kolbie ręcznego karabinu maszynowego. Manning zignorował go i pochylił się nad Papą Melosem.

- Wszystko w porządku, Papa?

Stary człowiek wyglądał znacznie lepiej niż po opuszczeniu San Juan.

- Nie musisz się o mnie martwić, chłopcze. Daję sobie radę.

Manning poklepał Setha po ramieniu, a potem skierował się w stronę Orłowa i Morrisona.

- Ma któryś papierosa?

Morrison wyłuskał z kieszeni paczkę i podał mu ją na otwartej dłoni.

- Trochę zmaltretowane, ale jeszcze nadają się do palenia.


Amerykanin był bardzo blady, a z boku jego szyi widniał siny ślad po uderzeniu.

- Wygląda na to, że był pan nieostrożny? - powiedział Manning.

- Przytrafiło się - potwierdził Morrison.

Manning odwrócił się do Orłowa.

- A co z panem?

- Viner coś mówił?

- To co zwykle w takich chwilach. Jeżeli będę grzecznym chłopcem i zrobię, co mi każą, wtedy oni ułatwią mi to i owo. Wspaniałomyślna oferta w tych okolicznościach.

- Tak, wiem. - Orłow westchnął ciężko. - Sęk w tym, że nigdy nie zmieniam zdania.

Z kuchenki wynurzył się Seth z gorącą kawą, za nim podążała Anna niosąc tacę pełną kanapek. Kiedy nachyliła się, by postawić ją na środku stołu, Hans przesunął ręką po jej udzie. Dziewczyna odwróciła się i zamachnęła z impetem, ale Niemiec zdążył złapać ją za nadgarstek i wykręcić tak, że zmusił Annę do opadnięcia na kolana.

Zanim Manning zdążył się ruszyć, Orłow zerwał się na równe nogi.

- Zabieraj łapy, ty świnio! - krzyknął i ruszył do przodu.

Hans odepchnął dziewczynę i uniósł broń.

- Jeszcze jeden krok i wypruję ci bebechy.

- No, już! - Orłow zaśmiał się sucho i rozłożył ramiona. - Vinerowi się to spodoba. Martwy będę bardzo
użyteczny.

Czoło Niemca zwilżyło się potem, przesunął językiem między suchymi wargami.

- Siadaj i zamknij się.

- Lepiej zrób pan to, co panu każą. - W zejściówce rozległ się głos Charliego. - Zawsze mogę przyłożyć w skroń panu tym, co mam w ręku.

Orłow zignorował go. Wyciągnął rękę do Anny i posadził ją przy stole, uśmiechając się.

- To się już nie powtórzy, przyrzekam pani.

Dziewczyna oddała Rosjaninowi ciepły uśmiech, a Manning, patrząc na nich, zdał sobie sprawę, że jest o nią zazdrosny. Mimo że nie miał do tego żadnego prawa. Żadnego. Podszedł do stołu, nalał sobie kawy i wrócił na
miejsce.

Orłow siedział przez chwilę przy dziewczynie, rozmawiając z nią po cichu, potem wstał, ziewnął, podszedł do ławy i zamykając oczy wyciągnął się na plecach obok Setha i starego.

Poza uderzeniami wody w poszycie kadłuba do kabiny nie docierały żadne inne dźwięki. Manning założył ręce na piersi, spuścił głowę i pogrążył się w fatalistycznych rozważaniach. Kurs był już wyznaczony, nie było drogi powrotu. Nieuchronny koniec zbliżał się i nikt nie mógł nic zrobić, żeby go uniknąć.

Anna siedziała przy stole z głową opartą na ramionach. Przez długi czas Manning myślał, że śpi, gdy wtem odwróciła głowę w jego stronę i otworzyła oczy. Patrzyła na niego bacznie. Jedna ręka spoczywała wciąż na stole, osłaniając ją przed wzrokiem Hansa. Drugą, bardzo delikatnie, otworzyła szufladę z mapami.

W tej samej chwili Manning zrozumiał. Smith and wesson. Dostrzegł krótki błysk światła na rewolwerze, gdy
dziewczyna wyjęła go z szuflady i położyła na kolanach. Potem powoli rozpięła sukienkę, schowała broń i zapięła ją z powrotem.

Przez cały ten czas patrzyła na niego spokojnie, a Manning czuł, jak lodowaty strach ściska mu gardło. Ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. W tej sytuacji broń była bezużyteczna. Gdyby tak Hans albo Charlie nacisnął na
spust, kabina zamieniłaby się w krwawą jatkę w ciągu kilku sekund.

W zejściówce rozległ się czyjś głos, po czym Charcie podniósł się i skinął na Manninga.

- Pan Viner prosi.


Pokład zawilgł od fal rozpryskujących się o burty. Viner stał przy relingu, patrząc w stronę ciemnego masywu Cat Island. Słysząc zbliżającego się Manninga odwrócił się.

- To już niedaleko, Harry. Chciałbym, żebyś znowu przejął ster. Umiejętności Paco są ograniczone. W odpowiednim czasie powiem ci, jak płynąć.

Manning zajął miejsce Kubańczyka. Mimo iż księżyc skrył się za chmurami, widoczność była zadziwiająco dobra, tak że Manning mógł wskazać dokładnie każdą rafę i każdą wyspę, jak gdyby przesuwał palcem po mapie. Przepłynęli między dwoma wysepkami, zza których wynurzyło się cielsko Jackson Cay. Viner wszedł do sterówki.

- Za chwilę ujrzysz migoczące zielone światło. Płyń na nie, ale wolno. Ten kanał jest wąski.

Manning zredukował szybkość i płynął wzdłuż skał w kierunku rafy. Na szczycie klifu dostrzegł samotny dom, a tuż pod nim mrugające w ciemnościach zielone światło.

- Jesteśmy bardzo blisko skały - stwierdził.

- Kanał kończy się jaskinią - odparł Viner. - Nie masz się czym przejmować. Po prostu płyń na światło.

Skały piętrzyły się wysoko z obu stron, nagle morze wzburzyło się i łódź wpłynęła w łukowatą ciemność. Zielone światło zainstalowane na końcu kamiennego falochronu było z pewnością kierowane przez mechanizm zegarowy. Na niewielkiej przystani cumowała jedna tylko łódź, czterdziestostopowy diesel kremowej barwy z czerwonym pasem biegnącym wzdłuż linii wodnej. Gdy Grace Abounding podpłynęła bliżej, Paco złapał cumę i zeskoczył na ląd.

Manning wyłączył silniki, wyszedł na pokład i niespodziewanie poczuł ostry chłód wilgotnego powietrza.

- Proszę przodem - rzekł Viner i szerokim gestem wyciągnął rękę ponad relingiem.

Gdy Manning znalazł się na falochronie, pozostali członkowie wyprawy wyszli z kabiny i dołączyli do niego. Ciąg kamiennych schodów ginących w mroku nad ich głowami prowadził na ląd. Manning ruszył znużony pod górę, depcząc po piętach Vinerowi. Na szczycie schodów Niemiec otworzył drzwi prowadzące do wyłożonego kamiennymi płytami przejścia. Ruszył przed siebie, otworzył kolejne drzwi i pokonawszy kilka stopni wszedł do obszernego hallu.

Pomieszczenie było urządzone z dużym smakiem, podłogę wyłożono dywanami, na ścianach pyszniła się dębowa boazeria. Viner otworzył kolejne drzwi i wszedł do pokoju, w którym było dwóch ludzi, bez wątpienia Kubańczyków. Jeden z nich siedział przy radiostacji ze słuchawkami na uszach, drugi pisał coś za biurkiem. Spostrzegłszy przybyłych wstał i uśmiechnął się.

- A więc udało się zgarnąć wszystkich? - powiedział po hiszpańsku. - Mieliście jakieś problemy?

- To było naprawdę całkiem proste, drogi Vargasie - odparł Viner w tym samym języku. - Wzięliśmy Amerykanina, zanim zdążył skontaktować się z British Intelligence w Nassau. Czy pułkownik chce ich zobaczyć?

Vargas potrząsnął głową.

- Tylko senior Manning proszony jest dalej. Pozostałych trzeba na razie odstawić na dół. Zechce się pan tym zająć?

Gdy Viner odwrócił się, by wydać Hansowi i Charliemu stosowne rozkazy, Vargas przemierzył pokój, otworzył kolejne drzwi i zamknął je za sobą. Kilka chwil później wrócił.

- Tędy, senior Manning.

Kiedy Manning poszedł we wskazanym kierunku, Viner ruszył jego śladem, ale Vargas zatrzymał go.

- Nie teraz, Viner. Pułkownik życzy sobie widzieć seniora Manninga na osobności.

Viner wzruszył ramionami, zawrócił i Manning sam wszedł do pokoju. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, jego oczom ukazał się duży, komfortowo urządzony pokój. Ściany pokrywały regały z książkami, a na ogromnym kamiennym kominku pogodnie trzaskał ogień. Niemal w tym samym momencie Manningowi wydało
się, że ściany falują i lada chwila zwalą mu się na głowę. Starał się oddychać głęboko, walcząc z ogarniającymi go ciemnościami, usiłując zachować resztki zdrowego rozsądku. Gdy odzyskał ostrość widzenia, musiał uznać, że oczy go nie myliły.

Po przeciwnej stronie pokoju za szerokim biurkiem siedziała Maria Salas.


18.

Celem terroryzmu jest terror

Za nią widniała wygięta w łuk szklana tafla, przez którą widać było najdrobniejsze rzeczy. Słychać było też szum fal rozbijających się o przybrzeżne skały i czuć woń ogrodowych krzewów.

- Lepiej się czegoś napij, Harry. Nie wyglądasz dobrze.

Na niewielkim stoliku stało kilka szklaneczek i butelek z różnoraką zawartością. Manning zdecydował się na dużą porcję rumu. Opróżnił szklaneczkę jednym haustem, napełnił ją ponownie i obrócił się w stronę Marii.

Ubrana była w stylu wojskowym. Miała na sobie piaskową koszulę, rozchyloną pod szyją, i wąskie spodnie
khaki. Włosy związała z tyłu czerwoną tasiemką, która stanowiła jedyny kobiecy akcent w całej jej postaci. Gdy
obrzuciła go poważnym spojrzeniem, jej twarz była spokojna, niczym nie zmącona.

- Muszę przyznać, że wyglądasz nadspodziewanie dobrze - powiedział Manning opadając na krzesło po
przeciwnej stronie biurka.

- Czego nie mogę powiedzieć o tobie - odparła.

- W tej sytuacji nic dziwnego. Sporo się wydarzyło od czasu, kiedy ostatnio byliśmy razem. W łóżku, o ile sobie dobrze przypominam - stwierdził sucho. - Viner, zanim mnie tu przyprowadził, bez przerwy mówił o jakimś pułkowniku. Czyżby to ty?

- Jestem podpułkownikiem wywiadu Armii Kubańskiej - odparła spokojnie. - Dowódcą grupy na Wyspach
Bahama.

- Od samego początku? Od tego dnia, kiedy cię poderwałem w zatoce na łodzi pełnej uciekinierów?

- Tak.

- A Viner?

- Kiedy już poznałam jego przeszłość, nietrudno było go złapać w naszą sieć.

- A co ze mną? Kiedy ja się w to wplątałem?

- Ty też byłeś przydatny, Harry.

Przez chwilę siedział ze zmarszczonymi w zamyśleniu brwiami, potem pojął znaczenie jej słów.

- Ach, oczywiście. Stary dobry Sanchez i listy do twojej matki, które przez niego przesyłałem.

- Nie wszystko da się przekazać przez radio. Nawet szyfrem.

Manning podniósł się, podszedł do stolika i wziął butelkę z rumem.

- A tak dla wyjaśnienia... Co naprawdę stało się tej nocy, kiedy wyjechałaś?

Maria wyciągnęła papierosa ze srebrnego pudełka stojącego na biurku, zapaliła go i odchyliła się na oparcie krzesła.

- Kilka różnych rzeczy. Likwidacja Miguela de Rodrigueza była planowana od kilku dni. Ale ja nie mogłam być z tym w żaden sposób powiązana.

- Więc użyłaś do tego Garcię?

- Przydał się wreszcie do czegoś. To zdrajca własnego kraju. Myślał, że w ten sposób zdoła okupić swój powrót.

- A dlaczego wszystko wskazywało na to, że byłaś na łodzi?

Maria wzruszyła ramionami.

- Robiło się gorąco. Wiedzieliśmy, że Morrison jest człowiekiem CIA. Kiedy przybył na Spanish Cay, nie byłam pewna, czy nie wpadł na mój trop. Gdyby tak było, moja śmierć powinna była go przekonać o mojej niewinności. Zresztą, tak czy inaczej, nadszedł już czas, bym odeszła.

Manning począł widzieć rzeczy jasno.

- Przekonałaś Jimmy'ego Walkera, żeby ci pomógł?

Maria skinęła głową.

- Powiedziałam, że zbyt poważnie potraktowałbyś moje odejście. Że gdybyś wiedział o moim wyjeździe do Miami, szukałbyś mnie tam.

- Więc nawet nie weszłaś na łódź?

Maria potrząsnęła głową.

- Biedny Jimmy. Myślał, że będę na niego czekała w jego letnim domu na plaży. Następnego dnia miał mnie zawieźć do Vera Cruz.

Przed oczami Manninga ponownie stanęła na chwilę biała twarz okolona włosami łagodnie falującymi w zielonej wodzie. Poczęła dławić go złość.

- On cię kochał, Mario. Czy to dla ciebie nic nie znaczyło?

- Miguel de Rodriguez musiał umrzeć. Był wrogiem stanu. Zdrajcą. Według każdego wolnego Kubańczyka.

- Na łodzi było jeszcze troje ludzi. Oni też musieli umrzeć?

- Pożałowania godna konieczność. Musimy pokazać naszym wrogom, że znamy się na rzeczy.

- I dlatego zamordowałaś niewinnych.

- Celem terroryzmu jest terror. To jedyny sposób, w jaki mały kraj może próbować pokonać imperium. Są to
słowa Lenina.

- Ostatni frazes zabrzmiał najlepiej - odparł Manning. - Słuchaj, Mario, puścimy to w niepamięć. - Nagle
wypełniło go uczucie rozgoryczenia. - Rany boskie! Musieli nad tobą nieźle popracować!

- Nie musieli - odparła z tym samym nienaturalnym spokojem. - Pracuję dla narodu. Dla osiągnięcia ostatecznego celu żadna ofiara nie jest zbyt wielka.

Działanie rumu, świadomość zamknięcia pozbawiły Manninga zwykłej odporności, wydało mu się, że wszystko drga, zmienia kształty, jak gdyby nie było rzeczywiste. Czuł się tak, jakby stał gdzieś z boku i tylko przyglądał się temu wszystkiemu niczym jakimś bezsensownym wydarzeniom z nocnego koszmaru, nie mającym ani początku, ani końca.

- Mój ojciec był dobrym człowiekiem - zaczęła. - Prawnikiem. Pomagał biednym i bronił więźniów politycznych, kiedy nie można było już znaleźć dla nich żadnego obrońcy. Gdy miałam trzynaście lat, tajna policja Batisty zabrała go pewnej nocy. Nie dotarł nawet do posterunku. Powiedzieli, że został zastrzelony podczas próby ucieczki.

- Nie zamierzam bronić reżimu Batisty - stwierdził Manning. - Nie zrobi tego nikt z odrobiną oleju w głowie od prezydenta Stanów Zjednoczonych począwszy.

- Później, jeszcze tej samej nocy, wrócili do naszego domu, żeby przejrzeć dokumenty ojca ciągnęła. - Sześciu
z nich zabrało moją matkę do ogrodu. A ten, który został, żeby mnie pilnować, włamał się do barku i kiedy się upił, zgwałcił mnie.

Mówiła dalej, ale Manning już nie słuchał. Zamknął oczy walcząc z obezwładniającym go śmiertelnym znużeniem. W gardle czuł narastającą gulę, która przeszkadzała mu oddychać. Nachylił się nad stolikiem, nalał do szklanki zimnej wody i przełknął ją szybko. Kiedy podniósł wzrok na Marię, na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju litości.

- To wydarzenie nie miało żadnych następstw, Harry. Zdarzyło się tyle lat temu.

Manning potrząsnął głową.

- Ale mogło wydarzyć się tej nocy. Czy myślisz, że DIER posługuje się innymi metodami niż tajna policja Batisty? Castro wykorzystał całą zgniliznę starego reżimu i jeszcze dodał trochę od siebie.


Maria poderwała się na równe nogi uniesiona gniewem.

- Zabraniam ci tak mówić! Zabraniam! Byłam w górach z Fidelem. Wiem, że to wielki człowiek.

- Pani pułkownik zabrania i wszystko jest już w porządku - powiedział miękko.

Maria wyszła na taras i oparła się o barierkę. Po chwili dołączył do niej Manning. Gdy zajął koło niej miejsce,
odniósł wrażenie, iż unoszą się w powietrzu. Ciemności emanowały wonią kwiatów, a wielka czara nieba stykała się z morzem. Gwiazdy spoglądały w nieskończoność.

- Co teraz będzie? - zapytał.

- Wrócicie do San Juan. Wszyscy.

- I staniemy przed sądem za zdradę stanu?

Potrząsnęła głową.

- To niemożliwe.

- Ależ możliwe - sprzeciwił się. - Trzeba rozważyć sprawę Orłowa. Jaka szkoda, że nie możesz urządzić jednej z tych prawdziwie demokratycznych rozpraw, które są tak cenione w obecnych czasach w Hawanie. Zbiera się sąd, najlepiej w parku, tak żeby każdy mógł widzieć, iż sprawiedliwości stało się zadość.

- Doczekasz się swojej sprawy. Na Kubie sprawiedliwość jest dzisiaj dla wszystkich.

Szczery fanatyzm był czymś nie do zniesienia dla Manninga. Westchnął głęboko i potrząsnął głową zrezygnowany.

- Przekonałaś mnie, Mario. Kiedy ruszamy?

- Jutro wieczorem. Wyruszymy wszyscy razem. Zadanie bojowe zostanie wykonane.

- Nie śpieszycie się. Z tego, co mówił mi Morrison, ostatnio trochę przesadziliście. Zdaje się, że może wam się zrobić gorąco.

- Zanim do tego dojdzie, będzie już za późno. O wiele za późno.

Pomimo wielkiego spokoju, z jakim to mówiła, w głosie jej pojawił się dziwny sygnał ostrzegawczy, którego ukrytego znaczenia Manning nie mógł zignorować. Powiada się, że nie należy kusić losu zbyt często.

- Chodzi ci o bazy? - Potrząsnęła głową.

- Tym razem gra idzie o większą stawkę.

- A cóż to takiego?

Uśmiechnęła się po raz pierwszy tego wieczora.

- Dean Rusk i lord Home.

Zdawało się, że cały świat wstrzymał oddech. Manning spojrzał na jej spokojną, zdecydowaną twarz i niemal
instynktownie chwycił ją za gardło. Nie zrobiła żadnego ruchu, żeby się obronić, gdy wtem ostro trzasnęła odbezpieczana broń i z cienia wynurzył się wysoki, śniady Kubańczyk w marynarskiej kurtce z ręcznym
pistoletem maszynowym w rękach.

Manning rozluźnił uścisk.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Sądziłeś, że jestem szalona?

Nie czekając na odpowiedź odwróciła się i weszła z powrotem do pokoju. Manning stał tam jeszcze przez chwilę, wpatrując się w ciemności i rozważając potworność tego, czego chciała dokonać. Kiedy wreszcie wszedł do środka, Maria znowu siedziała za biurkiem.

Manning okrążył biurko i stanął przed nią twarzą w twarz.

- Nie uda ci się, Mario. Nikt nie przedostanie się przez te zabezpieczenia, które ci dwaj będą mieli wokół siebie.

- Wszystko jest możliwe, tylko trzeba to dobrze zaplanować. - Otworzyła szufladę, wyciągnęła z niej mapę
i rozprostowała ją na blacie. - Tu jest Nassau. Piętnaście mil dalej leży Lyford Cay, gdzie spotkają się Rusk i Home. Jutro, koło drugiej po południu, wybiorą się na małą wycieczkę jachtem z silnikiem Diesla. O trzeciej rzucą kotwicę przy czerwonej boi specjalnie umieszczonej w tym miejscu kanału, by obejrzeć pokaz jazdy na nartach wodnych. Jak widzisz, znamy ich każdy ruch.

- I sądzisz, że pozwolą wam zbliżyć się na tyle, byście mogli coś przedsięwziąć?

- Nie musimy nawet tam być - wyjaśniała cierpliwie. - Jutro o świcie będę nurkowała przy Lyford Cay.

- O świcie? - Zmarszczył brwi. - Nie rozumiem.

- Jeszcze zrozumiesz, Harry. Zapewniam cię. Będą o tym pisały wszystkie gazety. - Przycisnęła brzęczyk na
biurku. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Vargas. - Seńor Manning nie będzie mi już potrzebny.
Możesz go umieścić z innymi.

Manning zrobił krok w jej stronę.

- Mario, na litość boską, posłuchaj mnie... - Ale tracił czas na próżno.

Mężczyzna z tarasu wszedł do środka, a Maria przysunęła do siebie kartkę papieru i odkręciła pióro. Manning popchnięty raptownie obrócił się i ruszył za Vargasem do drugiego pokoju. Na krawędzi biurka siedział Viner paląc papierosa. Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.

- Życie jest pełne niespodzianek, prawda, Harry?

Manning zignorował tę zaczepkę i poczęstował się papierosem z paczki leżącej na blacie.

- Ona jest szalona. Wszyscy macie nie po kolei, jeśli wam się wydaje, iż zdołacie czegoś dokonać.

Viner podał mu ogień.

- Myślę, że możesz być zaskoczony, Harry. To naprawdę niezły plan.

- Musiałby być genialny.

Człowiek z ręcznym pistoletem maszynowym szturchnął Manninga lufą i ten ramię w ramię z Vinerem ruszył do drzwi. Minęli hall i zeszli po schodach na tyłach domu. Na dole znajdowała się obszerna, biało otynkowana piwnica, która służyła kiedyś jako skład wina, jasno oświetlona gołą żarówką. Dwaj ludzie Vinera, Paco i Charlie, siedzieli na podłodze grając w karty, oparłszy broń o ścianę.

Paco zerwał się na równe nogi wyciągając z kieszeni pęk kluczy.

- Gdzie mam go wsadzić?

- Razem z jego przyjaciółmi, a jakże! - odparł Viner. - Znajdziesz tam wszystkich, Harry. Wszystkich poza
twoją przyjaciółką. Ma do dyspozycji osobną celę. Maria jest zadziwiająco purytańska, jeżeli chodzi o te rzeczy.

Minęli kilkoro drzwi solidnie obitych żelazną blachą. W każdych znajdowało się niewielkie zakratowane okienko. W jednym z nich mignęła biała twarz Anny. Zatrzymali się przy następnych drzwiach. Kiedy je otwarto, Manning zdążył dostrzec tylko zarys kilku twarzy, albowiem wepchnięto go do środka od razu. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem...

Manning zignorował lawinę pytań, by przyjrzeć się przez okienko odchodzącemu Vinerowi. Nagle odwrócił się i zaśmiał ochryple.

- Na litość boską, Harry, co się tu dzieje? - zapytał Morrison.

- Cóż... Ironia losu - odparł M anning. - Właśnie do mnie dotarło, że dwóch wielkich polityków musi umrzeć,
ponieważ jakiś pijany wieśniak siedemnaście lat temu zgwałcił małą dziewczynkę.


19.

Podmorski pościg

Panował przejmujący chłód. Manning siedział pod ścianą i palił papierosa Morrisona. Seth i Papa Melos
zdawali się drzemać, Orłow stał przy okienku i wyglądał na zewnątrz, a Morrison chodził bez wytchnienia tam i z powrotem. Po chwili przysiadł obok Manninga.

- Synu, jeśli stąd nie wyjdę, zwariuję.

- Takie gadanie nic nam nie pomoże. Która godzina?

Morrison spojrzał na świecące wskazówki zegarka.

- Druga w nocy.

- Niedługo będą wypływać - stwierdził Manning. - Jeśli chcą być przy Lyford Cay o świcie. Mają trzy godziny drogi. Chciałbym tylko wiedzieć, co zamierzają zrobić, kiedy już tam dotrą.

- Może chcą umieścić minę w kanale. To by pasowało do stwierdzenia, że nie będzie ich tam, kiedy coś się stanie.

- Ale tym kanałem pływa wiele jednostek - sprzeciwił się Morrison. - Jeszcze nigdy nie słyszałem o minie,
która mogłaby wybierać sobie ofiarę. - Zerwał się na równe nogi. - Boże! Zimno mi się robi na samą myśl o tym. Czy ci szaleńcy nie wiedzą, co robią? Przecież to najprostsza droga do rozpętania wojny światowej. Nikt im nie uwierzy, że zrobili to na własną rękę.


- Może właśnie o to im chodzi. Podejrzenie automatycznie pada na Rosjan.

- A my siedzimy w tej klatce... Co ja bym dał za to, żeby mieć teraz broń... - powiedział Amerykanin.

- Anna ma - poinformował go Manning. - Widziałem, jak na łodzi wyjęła z szuflady mojego smitha and
wessona.

- To dlaczego go nie użyła, do cholery?

- Ciesz się, że była na tyle rozsądna i nie próbowała. Nie osiągnęłaby wiele przeciwko ręcznym karabinom maszynowym. A może pan miałby ochotę spróbować?

- W tym wypadku naprawdę mógłbym.

Manning odwrócił się do Orłowa, który ciągle pełnił wartę przy drzwiach.

- Co się tam dzieje?

- Nic specjalnego. Mają butelkę whisky. Wypili już chyba połowę. Tubylec znosi to lepiej niż Paco.

- Mówi coś ciekawego?

Orłow wzruszył ramionami.

- To co zwykle w takich okolicznościach. Doświadczenia z kobietami i tak dalej. Wygląda na to, że Paco miał zamiar zabawić się z Anną, ale Charlie właśnie skończył mu wyjaśniać, jak niemiłe będą konsekwencje, kiedy pułkownik dowie się, że jej dotknął.

- Dzięki Bogu chociaż za to - westchnął Manning.

W tej chwili na schodach dały się słyszeć kroki. Manning podszedł do okienka i ujrzał, jak Viner, który właśnie pojawił się w polu jego widzenia, mówi coś do Charliego. Ten pośpiesznie złapał swój karabin maszynowy i wspiął się po schodach na górę. Niemiec zbliżył się do drzwi ich celi.

- Sądzę, że mogę cię poinformować, iż właśnie wypływamy, Harry. Ale nie martw się. Wrócimy przed południem.

- Na twoim miejscu nie liczyłbym na to - powiedział Manning.

Niemiec zachichotał i odszedł.

Kilka minut później Manning usłyszał głuchy dźwięk zapuszczanych silników dieslowskich, a kiedy przytłumiony warkot oddalił się, nastał nienaturalny spokój. Paco wyciągnął skądś butelkę whisky, którą schował pośpiesznie przed Vinerem, i podniósł ją do ust.

Manning odwrócił się i usiadł obok Morrisona.

- Na miłość boską, niech pan mi da papierosa.

Siedzieli w ciemnościach i czuli, jak z każdą chwilą siły opuszczają ich zmęczone ciała. Nie mogli nic zrobić. Zupełnie nic. I wtedy Paco zaczął śpiewać. Zgromadzili się przy okienku, by go obserwować. Był bardzo pijany. Złapał butelkę za szyjkę i przytknął do ust. Alkohol chlusnął mu na twarz zalewając nawet koszulę. Paco wybuchnął pijackim śmiechem.

Butelka była już pusta. Rzucił nią o ścianę, a potem zataczając się dotarł do drzwi celi Anny. Stał przed nimi
kołysząc się niepewnie na nogach.

- Querida, moja malutka. Bądź dobra dla Paco. Chodź tutaj.

Manning zacisnął kurczowo ręce na prętach, usiłując pohamować wściekłość. Po twarzy Paco, tłustej i obrzydliwej, spływał pot zmieszany z whisky. Nagle strażnik zaśmiał się, poszperał w kieszeni i wyciągnął z niej pęk kluczy.

- No, oczywiście. Co za idiota ze mnie.

Z celi Anny nie dobiegał żaden dźwięk. Paco otworzył zamek, pchnął drzwi z takim impetem, aż żelazne obicie zadzwoniło o kamienną ścianę, i wszedł do środka.

Anna wydała jakiś nieartykułowany okrzyk, a zaraz potem dał się słyszeć wściekły wrzask Paco. W chwilę później dziewczyna potykając się wypadła z celi. Sukienkę miała rozerwaną od ramienia po talię, ale w prawym ręku trzymała smitha and wessona. Kiedy Paco wytoczył się za nią z celi, poderwała ramię do góry i strzeliła mu prosto w głowę.

Musiał umrzeć natychmiast. Dziewczyna przestąpiła nad jego ciałem nie patrząc na nie i wyciągnęła z zamka pęk kluczy. Za czwartym razem trafiła na właściwy i drżącymi z pośpiechu palcami obróciła go w zamku ich celi. Przez krótką chwilę popatrzyła w górę na zakratowane okienko i napotkała wzrok Manninga. Trwało to tylko sekundę. Manning wypadł na zewnątrz i pobiegł przez piwnicę.

Złapał po drodze ręczny karabin maszynowy, odbezpieczył go i ruszył schodami w górę. W połowie drogi natknął się na smagłego Kubańczyka, który kilka godzin temu stał na tarasie pokoju Marii, biegnącego z gotową do strzału bronią. Manning skoczył do tyłu, wystawił zza ściany tylko lufę i strzelił. Usłyszał krzyk, potem Kubańczyk ześliznął się ze schodów głową do dołu, w końcu wywinął koziołka i znieruchomiał w piwnicy. Morrison podniósł jego pistolet.

- Co teraz?

- W pokoju na górze jest radionadajnik. Może spróbujemy z niego skorzystać?

- Ta propozycja brzmi sensownie.

Manning pokonał biegiem schody i wyjrzał ostrożnie zza rogu, upewnił się, że hall jest pusty, i skinął na
pozostałych. Kiedy dołączyli do niego, przebiegł przez hall zatrzymując się pod drzwiami odpowiedniego pokoju. Towarzyszył mu Morrison. Manning przekręcił ostrożnie klamkę i otworzył drzwi z rozmachem.

Radiooperator był sam. Odwrócił się akurat w chwili, gdy Morrison wbiegł na środek.

- Rób, co ci każę, to nic ci nie będzie.

Kubańczyk działał bez namysłu. Jego ręka automatycznie sięgnęła po broń opartą o biurko, nie zostawiając
Manningowi wyboru. Puścił serię, która obróciła mężczyznę wokół własnej osi i zostawiła w nadajniku co najmniej tuzin dziur.

W tej samej chwili z drugiego końca korytarza dobiegły ich gęste strzały. Zanim Manning zdążył się odwrócić, kule zagrzechotały o ścianę. Papa Melos krzyknął z bólu i przycisnął kurczowo zranioną rękę.

- Zabierz ich pan stąd! - ryknął Manning do Orłowa. - Spróbujcie się dostać na łódź. Będę was osłaniał.

Kiedy na końcu korytarza ukazała się jakaś głowa, Manning wystrzelił w jej kierunku długą serię. Za nim Orłow i Seth ciągnęli starego człowieka w bezpieczniejsze miejsce, przed nimi biegła Anna.

Kilka chwil później Rosjanin krzyknął do nich z otwartego przejścia. Manning i Morrison strzelali razem, wycofując się powoli, potem odwrócili się i biegiem wydostali poza zasięg ognia.

Zaryglowali drzwi od wewnątrz i pobiegli przez piwnice w kierunku schodów prowadzących do przystani. W dole zielone światło dalej migotało monotonnie, a Grace Abounding kołysała się leciutko na wodzie w rytm fal napływających przez wejście do jaskini.

Kiedy znaleźli się już na dole, usłyszeli ciężki łomot dobiegający od zaryglowanych drzwi. Orłow i Seth delikatnie opuścili starego na pokład, Manning rzucił swój karabin Rosjaninowi i pobiegł do sterówki.

Silniki z kaszlnięciem wróciły do życia. W tym samym momencie rozległy się krzyki i na górnych stopniach pojawiło się kilku mężczyzn. Gdy zaczęli strzelać, Manning cofał łódź na pełnych obrotach. Kule strzaskały jedną z szyb w oknach sterówki pokrywając ją odpryskami. Orłow i Morrison otworzyli ogień w odpowiedzi. W chwilę później byli już na morzu.

Wiał dość silny wiatr, z którym przez stłuczoną szybę wpadały krople morskiej wody, mocząc Manningowi głowę i ramiona. Chłód i słony smak w ustach przywróciły go do życia. Stopniowo zwiększył moc silników do maksimum.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i pojawił się w nich Seth.

- Obejrzałem łódź pobieżnie, Harry. Nie znalazłem żadnych uszkodzeń kadłuba. Sterówka dostała chyba najbardziej.

- Co ze starym?

- Mogło być gorzej. Kula przeszła na wylot przez przedramię. Zajmują się nim córka i pan Orłow.

- A co z Morrisonem?

- Próbuje złapać Nassau przez radio. Ostatnio, kiedy go widziałem, nie osiągnął zbyt wiele.

Manning włączył światło i pochylił się nad mapą. Niespodziewanie spadło na nią kilka kropel jasnej krwi. Na
twarzy Setha pojawił się wyraz przerażenia. Manning przesunął ręką po twarzy, dopiero teraz zdając sobie sprawę z bólu. Najwyraźniej odłamek rozbitej szyby rozciął mu policzek.

- Przyniosę ci plaster z apteczki - powiedział Seth i wyszedł na pokład.

Manning ponownie pochylił się nad mapą. Szybko określił aktualną pozycję i naszkicował kurs. Właśnie skończył obliczenia, gdy wszedł Morrison.

- Jak tam z radiem? Udało się?

Amerykanin pokręcił głową.

- Wystarczyło zajrzeć do środka. Brakuje kilku lamp. Ktoś zadbał o to, żeby nie można już było z niego korzystać. Co teraz?

- To zależy od pana. Wyznaczyłem kurs na Lyford Cay przechodzący około piętnastu mil na wschód od Johnstown Harbour. Jeżeli jeszcze trochę go przesunę, może pan stamtąd zawiadomić Nassau.

- A tamtym zostawić całkowitą swobodę? - Morrison potrząsnął głową. - Nie jestem specjalnie szczęśliwy
z takiego obrotu rzeczy, ale nie możemy tracić czasu na zmianę kursu. Mam niejasne przeczucie, że mogą rzeczywiście osiągnąć swój cel. Lepiej będzie, gdy popłyniemy za nimi.


- W porządku - zgodził się Manning. - Jeżeli pogoda się utrzyma, mamy duże szanse złapać ich przed
świtem. Musimy do nich dotrzeć, zanim skończą to, co chcą zrobić, cokolwiek by to było.

- Jest pan pewien, że możemy ich dogonić? Mają nad nami prawie godzinę przewagi, niech pan o tym nie zapomina.

Manning dotknął z czułością jednej ze ścian sterówki.

- Miałem do czynienia z łodziami od dzieciństwa, Morrison. Pływałem na nich od zawsze. Grace Abounding jest najlepszym stateczkiem, jaki kiedykolwiek widziałem. Dowiezie nas na miejsce o czasie.

W tym momencie wszedł Seth i przerwał im rozmowę.

- Niech pan przejmie ster na chwilę, panie Morrison. Ja się zajmę rozciętym policzkiem.

Manning usiadł i zwrócił twarz do światła. Seth przemył rozcięcie gazą zwilżoną środkiem antyseptycznym i zakleił je plastrem.

- Wyglądasz jak nowo narodzony.

Manning znowu zajął się kołem sterowym, Morrison zapalił papierosa.

- A co będzie, jeśli przybędziemy za późno? Jeśli będą już pod wodą? Mówiła, że będą nurkować.
Przypomina pan sobie?

- Popłyniemy za nimi. - Manning odwrócił się do Setha. - Wyciągnij cały sprzęt do nurkowania i sprawdź go.
Przede wszystkim akwalungi!

- Mamy trzy, ale nie wiem, co z zapasowymi butlami. Pan Morrison korzystał z jednej przez jakąś godzinę.

- Sprawdź to wszystko i powiedz mi, na czym stoimy.

Seth skinął głową i wyszedł. Morrison pochylił się nad mapą i przesunął palcem po naznaczonym kursie. Był zdenerwowany. Podniósł zaniepokojoną twarz i zatrzymał spojrzenie na Manningu.


- Jeżeli naprawdę przyjdzie nam zejść za nimi w dół, może być niełatwo.

Manning wzruszył ramionami.

- Widzi pan jakieś inne wyjście? Szczerze mówiąc, będzie to największa na świecie afera od czasu kryzysu kubańskiego.

Morrison skinął potakująco głową.

- Ma pan rację. To jedyna możliwość.

- Oczywiście, że mam. - Manning wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. - Niech pan pomoże Sethowi
z tym sprzętem i przestanie się martwić o wszystko.

Wiatr znowu wniósł do sterówki drobne kropelki wody, Manning otarł wilgoć z oczu, a potem siadł przy kole
sterowym trzymając go w mocno zaciśniętych dłoniach. Księżyc już zaszedł i choć widoczność była doskonała,
Manning natężał wzrok. Raptem drzwi otworzyły się i wszedł Orłow.

- Jak się czuje Papa Melos? - zapytał Manning.

- On jest niezniszczalny. Teraz śpi.

- Dzięki Bogu. Już wystarczająco się nacierpiał w tej całej awanturze.

- A więc zaczynamy podmorską pogoń?

Manning spojrzał na niego zaskoczony.

- Rozmawiał pan z Morrisonem?

Rosjanin przytaknął.

- Chciałbym zejść z wami pod wodę. Mógłbym się do czegoś przydać. Umiem sobie radzić z akwalungiem.

- W jakim stopniu?

Orłow wzruszył ramionami.

- Moje szkolenie obejmowało między innymi ćwiczenia na morzu. Coś około pięciu lat temu. W większości na Morzu Czarnym, ale kiedy już znalazłem się na Kubie, również sporo czasu spędzałem w wodzie.

Manning uśmiechnął się szeroko.

- Właśnie został pan awansowany.


Orłow odwzajemnił mu się uśmiechem.

- Cieszę się, że pan się zgodził. Nalegałbym aż do skutku. Teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, przejmę ster na jakąś godzinę. Anna przygotowała kawę na dole.

Manning nawet nie próbował protestować. Oczy powoli zaczynały mu odmawiać posłuszeństwa, a dokuczliwy ból w policzku nie bardzo pozwalał skupić myśli na czymkolwiek. Ruszył wzdłuż pokładu i zanim zszedł na dół, zatrzymał się na chwilę przy relingu.

Seth i Morrison sprawdzali sprzęt do nurkowania, rozłożywszy go na stole i na podłodze salonu. Znajdowały się tam również dwa nowiuteńkie pistolety harpunowe. Manning podniósł jeden z nich i zmarszczył czoło w niemym zdziwieniu.

- A to skąd się tu wzięło?

- Pan Morrison kupił je, gdy ciebie nie było.

- Co z butlami?

Seth pokręcił głową.

- Nie najlepiej. Starczy na jakieś czterdzieści minut dla każdego akwalungu. Nie dłużej.

- Będziemy musieli się spieszyć. - Manning zwrócił się do Morrisona. - Przy okazji, jeżeli będziemy nurkować, Orłow zejdzie z nami. Wygląda na to, że jest czymś w rodzaju eksperta.

- Wspominał mi o tym - odparł Morrison. - Niezły facet z tego Rosjanina.

- Skromnie powiedziane - stwierdził Manning.

Manning wszedł do kuchenki akurat w tym momencie, w którym Anna wychodziła z przedniej kabiny. Miała bladą twarz i ciemne półkola pod oczami.

- Strasznie wyglądasz - powiedział Manning. - Powinnaś się trochę przespać.

Nalała nieco kawy do filiżanki i podała mu.

- Słyszałam rozmowę Morrisona i Siergieja. Wiem, co zamierzacie. Nie powinniście tego robić.


Manning zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem.

- Wszyscy powariowaliście. Nawet nie zauważyłeś, kiedy przyjąłeś wyzwanie. Ta kobieta cię całkowicie ogłupiła. I teraz znowu będziesz ryzykował życie, ponieważ zraniła twoją próżność.

Anna była bliska łez. Manning pokręcił głową w zadumie.

- Ona już nic dla mnie nie znaczy. Gdyby mnie ktoś pytał, Maria Salas zginęła przy Blackstone Reef pięć dni temu.

Dziewczyna odwróciła się raptownie i uciekła do kabiny, zatrzaskując za sobą drzwi. Manning skończył kawę
i wrócił do salonu. Rozciągnął się na jednej z ław.

Pięć dni temu. Czyżby tylko tyle? Co znaczy czas, gdy wydarzenia następują po sobie ustawicznie, zbliżając każdego do kresu jego dni, ustanowionego już na początku wszechświata. Manning zamknął oczy i pogrążył się w głębokim śnie.


20.

W błękitnym półmroku

Ranek wstawał szary i chłodny. Mgła pędzona wiatrem długimi szarymi pasmami muskała morze unoszące się ciężko. Przy sterze tkwił Seth, a Manning stojąc tuż obok popijał gorącą kawę.

Pod wierzchnim ubraniem, złożonym z drelichów i ciepłego swetra, miał skafander nurka. Za pasek zatknął nóż z korkową rękojeścią, a na nadgarstku umieścił manometr i kompas. Odstawił kubek, podniósł lornetkę i przyłożył ją do oczu.

- Nic nie widać, do diabła. Trzeba się było z tym liczyć.

Na pokładzie pojawił się Morrison zawinięty w stary wełniany płaszcz i mimo to szary z zimna.

- Myślałem, że Wyspy Bahama są słoneczne...

- I takie są, tylko we właściwym czasie. Widział pan kiedyś turystów o tej porze?

Amerykanin zerknął na zegarek.

- Piąta rano. Nie zdawałem sobie sprawy, że to tak wcześnie. - Rozejrzał się niespokojnie, usiłując przebić wzrokiem szarą mgłę. - Dziesięć godzin do godziny zero.

Manning odwrócił się do mapy, obliczał przez chwilę pozycję, potem rzucił ołówek.

- Powiedziałbym, że jesteśmy nie dalej jak kilka mil na południowy południo-zachód od Lyford Cay. Seth, wyłącz silniki.


Manning wyszedł na pokład, kiedy Orłow i Anna wynurzyli się z zejściówki. Dziewczyna ubrała się w jeden
z grubych swetrów Manninga zawinąwszy rękawy. Rosjanin miał na sobie spodenki kąpielowe i wiatrówkę.

- Dlaczego się zatrzymaliśmy? - spytała Anna. - Jesteśmy na miejscu?

Manning skinął głową.

- Niech wszyscy będą cicho. Może coś usłyszymy.

Łódź uniosła się na grzbiecie fali i opadła w wodną dolinę. Manning stał przy relingu nasłuchując uważnie. Fale zalewały pokład wodą, która po chwili ściekała z niego z sykiem. Gdzieś daleko rozległ się huk, przypominający odgłos pioruna.

- Co to za hałas? - zapytał Orłow.

- To fale morskie załamują się na skałach przy wyspie - odparł Manning.

Morrison, stojący kilka stóp dalej z lornetką przy oczach, wydał cichy okrzyk i podekscytowany wskazał jakiś
punkt przed sobą.

- Chyba coś widziałem. Jakieś pół mili dalej.

Manning wziął od niego szkła i wspiął się na dach sterówki. Miejscami wiatr przerzedził już mgłę i można było się spodziewać, że w ciągu godziny nie pozostanie po niej żadnego śladu.

Manningowi zdawało się przez chwilę, że dostrzegł maszt wystający spośród fal. Grace Abounding zapadła się w głęboką dziurę, a potem wydźwignęła na wysoki grzbiet fali. Manning poprawił ostrość i nagle poprzez strzępki mgły zupełnie wyraźnie zobaczył tuż nad wodą czerwoną linię żywo kontrastującą z kremowym kadłubem. Za pomocą ręcznego kompasu określił przybliżony kierunek i zeskoczył na pokład.

- Dobra, jest tam. - Zajrzał do sterówki i podał Sethowi nowy kurs. - Połowa obrotów, dopóki nie dam ci znać. Potem gaz do dechy, a jak znajdziemy się koło ich rufy, wyłączysz silniki. - Odwrócił się do Orłowa i Morrisona. - Lepiej się przygotujmy.

Zeszli na dół. Papa Melos siedział przy stole popijając kawę. Prawe ramię miał na temblaku. Manning otworzył szufladę z mapami, wyciągnął pudełko naboi kaliber 38 i rzucił Morrisonowi.

- Niech pan weźmie smitha and wessona i zostanie w sterówce z Sethem na wypadek jakichś kłopotów. - Spojrzał na Orłowa. - Co z resztą broni?

- W każdej zostało wszystkiego po parę kul.

- Więc musimy je dobrze wykorzystać. Kiedy zaczną strzelać, pan będzie mnie osłaniał. Ja spróbuję dostać się na rufę.

Odbezpieczył ręczny karabin maszynowy. Kiedy się odwrócił, Anna położyła rękę na jego ramieniu.

- A co z Papą i ze mną?

- Zostaniecie tu na dole - stwierdził. - I niech się żadne stąd nie rusza. Będziemy mieli wystarczająco dużo
innych zmartwień.

Dziewczyna czekała przez chwilę na jeszcze jakieś słowo, na znak, ale bez skutku. Palce zaciśnięte na ramieniu mężczyzny rozluźniły uchwyt i Anna odwróciła się.

- Nie martw się o nas, synu - powiedział Papa Melos. - Nic nam nie będzie.

Manning wbiegł szybko po trapie na pokład i ruszył do sterówki. Posuwali się wytrwale naprzód. Silniki pracowały z cichym warkotem.

Manning poprawił kurs o pół rumbu i stał tuż za plecami Setha, usiłując przebić wzrokiem gęstą mgłę. Łódź
przechyliła się lekko. Przez wybite okno wpadł ostry podmuch wiatru i w tej samej chwili zniknął sprzed ich oczu skrawek szarej wilgotnej zasłony, porwany podmuchem. Kubańska łódź znajdowała się jakieś dwieście jardów od nich, z prawej burty. Żywe kolory odbijały się wyraźnie od szarości poranka. Za nią morze ciężko uderzało o skały tworząc białe grzebienie ginące we mgle. Manning klepnął Setha po ramieniu.

Łódź zadrżała i zakołysała się gwałtownie, kiedy Seth ruszył naprzód na pełnych obrotach. Dźwięk silników
przeszedł w głęboki warkot. Manning pobiegł na rufę z odbezpieczonym karabinem maszynowym w ręku. Marynarz w czerwonej kurtce stojący na śródokręciu kubańskiego statku zwijał spokojnie linę. Kiedy niespodziewanie wychynęli z mgły, spojrzał przez ramię i krzyknął alarmująco. Przebiegł przez pokład i zaczął się wspinać po niewielkim trapie do sterówki.

Manning widział jeszcze, jak Orłow przyklęka przy relingu z ręcznym pistoletem maszynowym gotowym do
strzału, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Seth wyłączył silniki i tak ustawił ster, że Grace Abounding skręciła ostro na prawą burtę zawadzając o rufę kubańskiego stateczku.

Manning przeskoczył reling, pośliznął się na wilgotnym pokładzie i przyklęknął. W tej samej chwili w zejściówce ukazał się Charlie, strzelający z biodra z ręcznego pistoletu maszynowego. Manning posłał w jego stronę serię, która odrzuciła Kubańczyka z powrotem do kabiny.

Silniki kaszlnęły, gdyż mężczyzna w sterówce usiłował je uruchomić rozpaczliwie. Orłow puścił w okna pomieszczenia dwie krótkie serie. Rozległ się przeraźliwy krzyk i marynarz runął w przejściu z jedną ręką zwieszającą się na pokład.

Manning zbliżył się do zejściówki i zawołał po hiszpańsku:

- Lepiej wyłaźcie!

Orłow stanął z drugiej strony wejścia.

- Ostatnie ostrzeżenie! - krzyknął Manning.

Strumień kul rozłupał krawędź wejścia. Manning odskoczył do tyłu unikając linii strzału. Orłow odwrócił się
i skoczył przez reling na pokład Grace Abounding. Padł na brzuch, poczekał, aż łódź uniosła się do góry na grzbiecie większej fali i opróżnił cały magazynek, wstrzeliwując się przez jeden z iluminatorów do kabiny kubańskiego statku. Rozległ się ostry krzyk i strzały raptownie umilkły. Orłow wrócił z powrotem na kubańską łódź i odnalazł Manninga.

- Coś mi się wydaje, że to już wszyscy.

- A to znaczy, żeśmy się spóźnili - stwierdził Manning. - Oni już robią swoje. - Podał karabin maszynowy
Rosjaninowi. - Niech pan mnie ubezpiecza. Schodzę na dół.

Charlie leżał z rozrzuconymi ramionami na ostatnich sześciu stopniach trapu, palce rąk zagięły mu się niczym
szpony. Wszystko było czerwone od krwi. Manning przeszedł nad nim i wsunął się do salonu. Viner leżał twarzą w dół. Jego osmalona marynarka wciąż dymiła, krew przesiąkała właściwie zewsząd. Musiał dostać w plecy ostatnią serię Orłowa. Kiedy Manning odwrócił go na wznak, Niemiec spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, jak gdyby miał kłopoty ze wzrokiem, z trudem zwilżył wargi językiem i uśmiechnął się słabo.

- A mówiłem jej, że powinna was zabić, zanim wypłyniemy. - Pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. - Nie mogę w to uwierzyć. Począwszy od zakończenia wojny utrzymanie się przy życiu stało się dla mnie czymś w rodzaju wyzwania.

- Dopóki Maria się w to nie wmieszała - dokończył poważnie Manning.

- Jeszcze nie przegrałem. - Niemiec na chwilę przymknął oczy, chowając ból pod powiekami, potem otworzył je znowu. - Maria popłynęła pod rafę z Hansem i trzema Kubańczykami. Po drugiej stronie, w kanale, znajduje się czerwona boja, przy której dziś po południu zakotwiczą jachty. Zamierzają przymocować do niej ładunek.

- Do boi? A jak go zdetonują? Mówiła przecież, że ich tu nie będzie, kiedy to się stanie.

- Falą radiową wyemitowaną z nadajnika umieszczonego na łodzi. W ten sposób można zdetonować ładunek
z odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu mil. - Viner potrząsnął głową, a na jego twarzy pojawił się tym razem wyraz zakłopotania. - Nie chciałbym tak umierać po tych wszystkich latach. Czy to ma jakiś sens, Harry?

- Zapal sobie - zaproponował Manning.

Przypalił szybko papierosa, a gdy wyjął go z ust, oczy Niemca
zamknęły się i życie uciekło z niego razem z ostatnim tchnieniem. Kiedy Manning podniósł się, w wejściu stali Orłow i Morrison.

- Słyszeliście wszystko?

Morrison skinął głową.

- Jedno mnie dziwi. Powiedział, że popłynęli pod rafę. Co on miał na myśli?

Zawrócili i wyszli na pokład.

- Znam dobrze to miejsce - odparł Manning. - Nazywane jest Katedrą. Ciągnie się kilka mil na południe. W środku woda wymyła ogromne przejście długości około trzystu jardów, sklepione jak w kościele. Po drugiej stronie, w kanale, skały obniżają się trochę, a potem schodzą tak nisko, jak jeszcze nigdy nie nurkowałem.

Wrócili na pokład Grace Abounding i zaczęli się rozbierać.

- Jak pan sądzi, ile zajęłoby nam dotarcie łodzią na drugą stronę rafy? - spytał Morrison.

- Przynajmniej pół godziny - odparł Manning. - To bardzo trudny teren. Szybciej będzie, jeśli podążymy za nimi pod skałą. Seth poprowadzi łódź naokoło i zabierze nas przy boi.

Seth przyniósł akwalungi i od razu zaczęli je zakładać. Jeden z pasków uciekł Manningowi na plecy. Usiłował go dosięgnąć, ale nie mógł. Podeszła do niego Anna.


Gdy Manning zaciskał pas na piersi, dziewczyna zapięła mu wszystkie inne po bokach. Podniosła maskę i trzymała ją w ręku. Miała zupełnie spokojną twarz i jasne oczy. Raz tylko jej palce dotknęły go i zostały tak przez chwilę, potem dziewczyna odwróciła się i przyłączyła do ojca, który właśnie wyszedł na pokład i stał z Sethem przy sterówce.

Manning i Morrison uzbroili się w pistolety harpunowe, a Orłow umocował zapasowy harpun do sześciostopowego bosaka, tworząc w ten sposób prymitywną, lecz groźną broń. Gdy wszyscy byli już gotowi, Manning skinął na Setha:

- Jest mgła, więc to potrwa dłużej, ale powinieneś dotrzeć do boi w ciągu godziny. Tam się spotkamy.

Było coś komfortowego w tak zdecydowanym stwierdzeniu. Manning szybko pokonał reling i zanurzył się
w zimnej wodzie. W mdłym świetle poranka morze było gamą szarozielonych cieni. Manning zaczekał na pozostałych, by razem ruszyć w mleczną, fosforyzującą przestrzeń. Prąd wyniósł ich prosto na skałę. Jednym silnym machnięciem płetwy Manning ześlizgnął się gładko w dół pod ogromną, łukowato sklepioną skałę zwaną Nawą.

Rafa ciągnęła się w nieskończoność. Światło przebijało się ukośnie przez koralowiec, mieniąc się najróżniejszymi barwami, tak że zaczęło się im roić, iż płyną przez wspaniałą podmorską katedrę. Na razie nie dostrzegli żadnego z przeciwników. Jakiś czas później woda zaczęła zmieniać kolor, a po kilku minutach poczuli uderzenia przeciwnych prądów i znaleźli się w kanale.

Kiedy Manning wynurzył się na powierzchnię, od razu dostrzegł boję, czerwoną kropkę na morzu, jakieś trzysta jardów dalej. Automatycznie sprawdził kierunek na kompasie i zanurzył się z powrotem. Morrison i Rosjanin czekali na niego, a on skinął na nich i poprowadził. Morze zmieniało się zaskakująco szybko. Szarość wypłowiała i widoczność przejrzyście zielonej wody była doskonała. Rafa została pod nimi z lewej strony. Płynęli naprzód w tym przedziwnym świecie ciszy płosząc kolorowe ławice ryb.

Manning spostrzegł przeciwników jak gdyby przez niewłaściwy koniec teleskopu, lecz bardzo wyraźnie. Widział łańcuch boi opadający pionowo ku skośnej ścianie rafy i pięć postaci zebranych razem tuż pod powierzchnią wody.

Płynął dalej, niezmiennie spokojny, z odbezpieczonym pistoletem harpunowym w ręku, mając Orłowa z jednej, a Morrisona z drugiej strony. W chwilę później zauważono ich. Natychmiast trzy figurki oderwały się od grupy i ruszyły w ich kierunku.

Manning skupił uwagę na środkowym napastniku. Musiał ze sobą walczyć, by nie strzelić zbyt wcześnie
i zaczekać na przeciwnika. Mężczyzna zawisł na chwilę w miejscu, być może wyprowadzony z równowagi ich
nieugiętą postawą, a potem odbezpieczył pistolet i wystrzelił w chmurze srebrnych bąbelków. Manning zgiął się wpół unikając zranienia, a przepływając pod napastnikiem zwolnił swój harpun.

Ostrze przeszyło mężczyznę na wylot, a jego ciało rzucało się w agonii tak gwałtownie, aż wyrwało pistolet
z zaciśniętych dłoni Manninga. Z lewej strony Morrison walczył wręcz ze swoim przeciwnikiem, z prawej Orłow pchnął wroga długim ostrzem. Zawahał się przez moment, by ruszyć prosto do boi.

Maria i Hans przymocowywali do niej spory pakunek. Długie włosy unosiły się wokół dziewczyny niczym czarna chmura, a kiedy obejrzała się i dostrzegła ponad ramieniem zbliżającego się Manninga, zafalowały gwałtownie.

Hans wyciągnął nóż z pochwy przy pasku i ruszył do ataku trzymając go w prawej dłoni. Manning czekał z otwartym ostrzem w lewym ręku. Przez chwilę wydawało się, że zewrą się w uścisku, ale nagle Manning skręcił, o włos unikając cięcia.

Wynurzył się na powierzchnię, a potem ostro zanurkował. Niemiec płynął sześć stóp niżej, nerwowo rozglądając się na wszystkie strony. Manning spadł na niego z góry. Prawym ramieniem ścisnął go za szyję i wepchnął nóż pod żebra, docierając do serca. Niemiec rzucił się w konwulsji, ręce młóciły wodę jak w jakimś koszmarnym nocnym horrorze. Gdy Manning rozluźnił uścisk, ciało opadło w dół, aż do stóp rafy, okręcając się wokół własnej osi.

Manning począł się obracać, ponieważ zdał sobie sprawę, iż woda zawibrowała niebezpiecznie, gdy wtem cios w prawe ramię szybko go okręcił. Kiedy tą samą ręką sięgnął po harpun, by go wyciągnąć, ból przeszył go na wskroś tak, że gwałtownie zaczerpnął powietrza, przezwyciężając własną bezsilność.

Kilka stóp dalej zawisła w wodzie Maria. W ręku trzymała pistolet harpunowy, którego ostrze kołysało się na
linie. Manning wiedział, że go rozpoznała. Machnął płetwami z całej siły i ruszył ku niej.

Dziewczyna puściła broń, odwróciła się i rzuciła do ucieczki. W tej chwili Manning uświadomił sobie, że ciągle jeszcze trzyma nóż w kurczowo zaciśniętej lewej dłoni. Odrzucił go i podążył za nią.

Czas, świat, wszystko, co się wydarzyło, przestało dla niego istnieć. Prawie nie zdawał sobie sprawy z dokuczliwego bólu, jaki ogarnął całe jego ciało, i z tego, że krew unosi się wokół niego brunatnym obłokiem.

Dziewczyna wyprzedzała go o jakieś dwadzieścia czy trzydzieści jardów, kiedy mijała kraniec rafy. Popłynął za nią bez wahania, schodząc pionowo w dół, twarzą do klifu, nie tracąc z oczu szczupłej sylwetki w białym kostiumie z falą czarnych włosów, pozostającą nieco w tyle.

W pewnej chwili spojrzał na manometr i stwierdził, że znajduje się prawie sto pięćdziesiąt stóp pod powierzchnią wody. Wtedy właśnie zaczął tracić panowanie nad sobą. Doskonale czuł, jak słabnie z każdym ruchem, jak daje mu się we znaki olbrzymi wysiłek, który musiał znieść w ciągu kilku ostatnich dni.

Kiedy wpłynęli pod ogromne sklepienie, wszystkie kolory wyblakły. Był za głęboko. Wiedział o tym, a jednak jakiś nieprzezwyciężony przymus pchał go dalej. Tak jakby dziewczyna miała go zabrać ze sobą, a on nie miał siły się oprzeć.

Ponownie zerknął na manometr na głębokości dwustu stóp, a potem wyciągnął rękę w niemym zawołaniu, ale była to tylko strata czasu. Gdy ogarnęły go ciemności, szczupła, biała postać zniknęła w błękitnym półmroku.


21.

Uspokojenie

Było cicho, kiedy Manning obudził się, znajdując siebie w nowym otoczeniu. Leżał na wąskim szpitalnym łóżku w niewielkim pomieszczeniu, którego ściany i meble lśniły nieskazitelną bielą.

Spróbował usiąść i natychmiast tego pożałował. W lewym ramieniu pulsował tępy ból. Ściany zafalowały i coś zaszeptało w wiecznej ciszy. Wziął głęboki oddech i spróbował jeszcze raz. Wtedy otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka.

Była osobą mocno zbudowaną i emanowała matczynym ciepłem. Miała duże, opiekuńcze dłonie. Podeszła
szybko do Manninga i ułożyła go z powrotem na poduszce.

- Nie wolno panu tego robić. Nie powinien się pan nawet ruszać.

- Gdzie jestem? - wychrypiał jakiś obcy głos, który nie miał z nim nic wspólnego.

- W szpitalu. W Nassau. Jest pan tutaj już od trzech dni. Niech pan leży spokojnie. Zaraz zawołam doktora.

Pielęgniarka wyszła z pokoju, a on leżał, próbując ułożyć fragmenty wspomnień w jakąś logiczną całość, ale
niestety bez skutku. Bolało go całe ciało, a uporczywe brzęczenie w uszach przeszkadzało się skupić. Kilka minut później drzwi otworzyły się ponownie i ktoś zbliżył się do łóżka. Manning otworzył oczy i ujrzał brązową, sympatyczną twarz okoloną stalowoszarymi włosami.

- Nazywam się Flynn. Zajmowałem się panem. Jak się pan czuje?

- Beznadziejnie.

Mężczyzna wyciągnął oftalmoskop i obejrzał uważnie gałki Manninga. Po chwili chrząknął i schował przyrząd do kieszeni.

- Nie sądzę, żeby nastąpiły jakieś trwałe zmiany.

- A co się stało?

- Zatrucie azotem. Kurcze ciśnieniowe. Kiedy przywieziono tu pana trzy dni temu, nie dawałem panu wiele
szans. Stracił pan morze krwi. A jakby tego było mało, zszedł pan o wiele za głęboko.

Fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce i przez chwilę Manning znów znalazł się tam, bezskutecznie sięgając w stronę szczupłej postaci, schodzącej coraz głębiej w mroczną wodę.

- Przypomina pan sobie?

- Mniej więcej. Mam wrażenie, że to się przydarzyło komuś innemu.

Flynn pokiwał głową.

- Narkoza azotowa. Tak zwane pijaństwo głębokościowe. Skutki zależą od indywidualnej odporności. W pana stanie miał pan mało szans, żeby jakoś z tego wyleźć. Całe szczęście, że był w pobliżu pana przyjaciel, pan Smith.

- Smith? - powtórzył Manning bezmyślnie.

- Mężczyzna, który pana wyciągnął. Musieliśmy umieścić go w komorze dekompresyjnej, ale nie na długo.
Pan przebywał w niej aż dziesięć godzin.

Orłow. To było jedyne możliwe wyjaśnienie. Prawdopodobnie Morrison zdecydował, że lepiej będzie dla Rosjanina, jeżeli jego prawdziwa tożsamość pozostanie na razie nieujawniona.


- Kiedy stąd wychodzę?

- Dobry Boże! Człowieku, nie wcześniej niż za dwa tygodnie. - Flynn roześmiał się. - Niech pan się za szybko
nie wybiera na zewnątrz. Zadzwonię po pana przyjaciela, pana Morrisona. Jak tylko skończę obchód. Przesiadywał tu prawie bez przerwy w ciągu tych kilku dni.

Po wyjściu lekarza Manning leżał wpatrując się w sufit i myśląc o Marii Salas. Z całą rozwagą wybrała sposób odejścia, ucieczki z życia, ponieważ nie przeprowadziła swego ponurego zamierzenia. W ciszy pokoju Manningowi wydawało się, że słyszy jej głos, wysoki, pełen brawury, powtarzający końcówkę flamenco, gdy znikała w głębinie. Ale po chwili nic nie czuł. Zawładnęły nim tylko pustka i chłód, które trudno było zrozumieć.

Raptem otworzyły się drzwi i wszedł Papa Melos. Miał na sobie piżamę, a na nią zarzucony błękitny szlafrok. Prawe ramię podtrzymywał mu temblak. Przysiadł na brzegu łóżka i uśmiechnął się radośnie.

- Nie mogłem wytrzymać, chłopcze. Kiedy doktor powiedział mi, że wreszcie oprzytomniałeś, poczekałem
tylko, aż pielęgniarka spuści mnie z oczu, i uciekłem. Anna obiecała, że przekaże wiadomość Sethowi, gdy wróci na łódź. On też pewnie będzie chciał tu przyjść.

- Anna? - zdumiał się Manning. - Była tu dzisiaj?

Stary wyglądał na zdezorientowanego i trochę zmieszanego.

- Przychodziła tutaj codziennie, Harry. Właśnie mnie odwiedziła, kiedy nadszedł doktor i powiedział, że odzyskałeś przytomność. - Zdawał się szukać odpowiednich słów. - Słuchaj, synu, to nie mój interes, ale wygląda na to, że się posprzeczaliście czy coś takiego. Anna ma wiele dumy. I nie będzie się pchała tam, gdzie jej nie chcą.

Zapadła niezręczna cisza, więc Manning spróbował zmienić temat.

- Jak tam ramię?

- W porządku, Harry, w porządku. - Stary człowiek uśmiechnął się szeroko. - Właściwie wszystko jest w porządku. Zamierzają dać mi nową łódź. Najlepszą, jaką można kupić. Pan Morrison powiedział, że sekretarz stanu nalegał, by tak było.

Manning uniósł się i serdecznie uścisnął staremu dłoń.

- Cieszę się, Papa. Bardzo się z tego cieszę.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wkroczyła ogromna pielęgniarka w średnim wieku. Papa Melos popatrzył na nią z miną winowajcy i wstał.

- Mogłam to przewidzieć - powiedziała.

Papa Melos uśmiechnął się do Manninga.

- Przypomina mi moją matkę. Gdyby żyła, Panie świeć nad jej duszą, byłaby mniej więcej w tym samym wieku.

Dał nurka pod jej ramieniem i znalazł się na korytarzu, a ona podążyła za nim, zamykając za sobą drzwi. Wróciła jakiś czas później, przynosząc Manningowi posiłek. Kiedy stawiała mu tacę na kolanach, zauważył
w wazonie przy oknie świeże kwiaty i zapytał, skąd się tu wzięły. Pielęgniarka uśmiechnęła się.

- Zostawiła je panna Melos. Każdego dnia przynosi świeże.

Kiedy kobieta zabrała tacę, Manning leżał, wpatrując się w poranne słońce i myśląc o Annie. Zmysły miał
niezwykle wyostrzone, bardziej wyczulone niż kiedykolwiek. Czuł zapach kwiatów i napełniało go to bolesną tęsknotą za dziewczyną.

Drzwi skrzypnęły, cicho uchylone. Manning odwrócił się niespokojnie i ujrzał w nich Siergieja Orłowa. Przybysz miał na sobie świetnie skrojony ciemnobrązowy garnitur z tropikalnego samodziału i okulary przeciwsłoneczne.

- Pan Smith, jak się domyślam? - zapytał Manning.

Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu, zdjął okulary i usiadł w nogach łóżka.

- Morrison przyjdzie za kilka minut. Rozmawia z doktorem. Jak się pan czuje?

- Czuję, że nie powinienem się tutaj znajdować - odparł Manning. - Powiedziano mi, że zszedł pan za mną
w dół. Właściwie, co się stało?

- Wykończyłem tego, z którym się biłem, i popłynąłem za panem. Nie podobało mi się to, że bardzo pan
krwawił.

- Płynął pan za mną cały czas?

Rosjanin przytaknął.

- Bywałem już niżej i nigdy nie odniosłem żadnych poważniejszych obrażeń. Tym razem musieliśmy po prostu wynurzyć się trochę za szybko. Stąd te wszystkie kłopoty.

- A Maria?

- Wybrała własną drogę. Kiedy dotarłem do pana, ona ciągle płynęła w dół.

Manning zmusił się, żeby przestać o tym myśleć, i poprosił o papierosa. Rosjanin podał mu jednego i przez
jakiś czas siedzieli paląc w milczeniu.

- Co będzie teraz? - spytał Manning po chwili.

- Co ze mną? - Orłow uśmiechnął się. - Wytworzyła się bardzo interesująca sytuacja. Oficjalnie jestem martwy. A to otwiera przede mną całą gamę fascynujących możliwości.

- Takich jak pozostanie po naszej stronie muru?

Rosjanin uśmiechnął się szerzej.

- No cóż, nie mam przed panem nic do ukrycia. Prawdę mówiąc, lecę dziś z Morrisonem do Waszyngtonu. Czekaliśmy tylko, żeby się z panem zobaczyć. Mam wrażenie, że Morrison jest pewien, iż znajdzie mi coś do roboty.

- Ja też jestem tego pewien - stwierdził poważnie Manning.

Drzwi otworzyły się po raz kolejny i wszedł Morrison. Usiadł na skraju łóżka z drugiej strony i uśmiechnął się.

- Co pan, do diabła, usiłował zrobić? Wystraszyć nas wszystkich? - Uścisnęli sobie ręce.

- Papa Melos był tu przed chwilą i opowiedział mi o tej sprawie z łodzią - rzekł Manning. - Chciałbym panu
za to podziękować.

- Zasłużył na to.

- Słyszałem też, że ma pan towarzystwo w drodze powrotnej.

- Chodzi panu o pana Smitha? - Morrison roześmiał się. - Nareszcie zmądrzał. - Zawahał się na moment
i ciągnął dalej: - Cóż, jestem tutaj po to, żeby złożyć panu coś w rodzaju oficjalnego podziękowania.

- Niepotrzebnie - odparł Manning. - Wmieszałem się w to wszystko z własnej woli. Z przyczyn osobistych. I pan o tym wie.

- Oczywiście, całe przedsięwzięcie pozostaje tajemnicą. Muszę przyznać, że władze zrobiły w tym kierunku
wszystko, co tylko było możliwe. Mój rząd pragnie wyrazić panu szczere ubolewanie, że ze względu na okoliczności nie może panu podziękować publicznie za to, czego pan dokonał. No, ale są inne sposoby. Poproszono mnie, bym zawiadomił pana, że zamierzamy zrekompensować panu całkowicie utratę firmy ratunkowej w Hawanie.

Manning poczuł pustkę w głowie. Morrison skinął na Orłowa i wstał.

- Wyglądasz na zmęczonego, Harry. Spróbuj zasnąć. Wpadniemy jeszcze przed samym wyjazdem.

Po wyjściu gości Manning leżał patrząc w okno. A więc mógł zacząć wszystko od początku. Mógł mieć nie tylko łódź, ale wystarczająco dużo pieniędzy, żeby znowu rozkręcić interes ratowniczy. Te myśli poruszyły go. Odrzucił pościel i spuścił nogi na podłogę. Idąc do szafy czuł się tak, jakby płynął.

Na wieszaku wisiał jego najlepszy, brązowy garnitur gabardynowy, na półce leżała czysta bielizna, a na samym dole stała para butów. Wszystko to przyniosła zapewne Anna albo Seth w przewidywaniu dnia, kiedy
opuści szpital.

Bluza od piżamy, którą miał na sobie, była jasnobłękitna i mogła uchodzić za koszulę. Trochę czasu zajęło mu
założenie garnituru, a to z powodu urażonego ramienia. Marynarkę Manning zapiął po prostu na środkowy guzik, pozwalając pustemu rękawowi swobodnie dyndać.

Na korytarzu nie było nikogo. Manning zszedł na dół schodami, które znajdowały się na samym środku korytarza. Na parterze kręciło się sporo osób, niektóre w kitlach lekarskich, ale było też wśród nich wielu pacjentów. Manning ruszył przestronnym, wyłożonym terakotą przedsionkiem. Naprzeciw widział szerokie szklane drzwi.

Portier w uniformie stojący przy wyjściu przyjrzał mu się ciekawie.

- Życzy pan sobie taksówkę?

Manning miał na końcu języka „tak", ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy. Potrząsnął przecząco głową.

- Pierwszy dzień na zewnątrz. Muszę trochę poćwiczyć.

Nie uszedł jeszcze pięćdziesięciu jardów, kiedy zrozumiał, że popełnił duży błąd, jednak parł ku przystani,
trzymając się bocznych uliczek i odpoczywając w cieniu tak często, jak to było możliwe. Kiedy w końcu wyszedł zza rogu i znalazł się na nabrzeżu, pot strumieniem spływał mu po twarzy i wsiąkał w bluzę od piżamy, a w ramieniu odezwał się rwący ból.

Nabrzeże zatłoczone było ruchliwymi ludźmi. Manning zagłębił się w tłum, osłaniając zranione ramię. Ktoś zawadził o jego rękę koszykiem i Manning z trudnością stłumił okrzyk bólu. Przepchnął się do kamiennego murku przy końcu przystani.

Widział już Grace Abounding zakotwiczoną jakieś sto jardów dalej, tam gdzie nabrzeże wyginało się łukowato. Na rufie stała Anna, nabierając wody do wiadra zamocowanego na linie. Wyciągnęła je na pokład i zaczęła go myć.

Ktoś pociągnął go za pusty rękaw. Manning zerknął w dół prosto w twarz małego czarnego chłopca w amerykańskiej futbolowej koszulce z numerem dwadzieścia dwa, który całą wieczność temu pokazał mu, gdzie mieszka Garcia.

- Hej, proszę pana, pamięta mnie pan?

- Nigdy cię nie zapomnę. - Manning wskazał na Grace Abounding. - Idź i powiedz tej pani, która myje
pokład, że ją przepraszam, ale dalej już nie dojdę o własnych siłach.

Chłopak był kompletnie zaskoczony.

- Czy to wszystko, proszę pana?

- Powiem ci, co dalej - ciągnął Manning. - Jak już jej powiesz wszystko, poczekaj na mnie na łodzi. Założę się z tobą o dziesięć szylingów, że będzie warto.

Chłopak skoczył do przodu i zniknął w tłumie. Manning stracił go z oczu natychmiast, więc przysiadł na murku. Panował ogromny upał. Manning zamknął oczy walcząc z ogarniającą go bezwładnością. Kiedy je otworzył, kilka stóp przed nim stała Anna.

Na jej twarzy walczyły ze sobą niedowierzanie, strach i gniew. Pochyliła się nad nim, wyciągnęła z jego kieszeni chusteczkę do nosa i otarła mu pot ze skroni i czoła.

- Ty głupcze! - zagrzmiała. - Ty cholerny głupcze! Co ty zamierzasz zrobić? Popełnić samobójstwo?

Potrząsnął głową przecząco.

- Próbuję przekonać jedną upartą Greczynkę, że ją kocham, to wszystko.

Przysunęła się do niego na chwilę, opierając głowę na zdrowym ramieniu, a on pogładził ją po włosach.

- Czy mamy jakąś szansę, Anno? Jak myślisz? Tylko, proszę, odpowiedz szczerze.

Kiedy spojrzała na niego, na jej ożywionej twarzy znać było poruszenie.

- Wiem jedno, Harry Manningu. Jeżeli nie spróbujemy, będziemy tego żałowali do końca życia.

Oplotła go ramieniem w pasie i ruszyli razem przez tłum w stronę Grace Abounding.


Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela

72



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Nocne przejście
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Odplacic diablu POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gniew lwa POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Placz mysliwego POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Zelazny tygrys POPRAWIONY(1)
Jack Higgins Feniks we krwi POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gra dla bohaterów POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Solo POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Ostatnie miejsce stworzone przez Boga POPRAWIONY(1)
Jack Higgins Testament Caspara Shultza POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Pieklo jest zawsze dzisiaj POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Feniks we krwi (rtf)
Higgins Jack Saba (rtf)

więcej podobnych podstron