Lynn Erickson
PARADOKS
ROZDZIAŁ 1
Powinni byli o tym porozmawiać. Emily Jacoby, jadąc pociągiem Amtrak, który zbliżał się właśnie do tunelu Moffat, nie miała co do tego wątpliwości: o tym, czy mieć dzieci, czy nie, powinni byli porozmawiać z Billem, jak tylko ich wzajemne stosunki nabrały poważnego charakteru.
Odłożyła przewodnik, który kupiła wczoraj wieczorem w Denver, i zaczęła wyglądać przez okno, podziwiając biały bezmiar dzikiego krajobrazu Gór Skalistych Kolorado. Wagon pasażerski przechylił się nieco,
kiedy pociąg wspinał się na wzniesienie liczące trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt trzy metry, gdzie czekał go odcinek drogi w tunelu biegnącym pod wysokimi poszarpanymi szczytami.
Siedząca obok Emily młoda kobieta spojrzała w okno i powiedziała:
- Pięknie tu, prawda?
- Przepięknie - zgodziła się z nią Emily.
- To pani pierwsza podróż do Kolorado? Emily uśmiechnęła się.
- To widać?
- Ależ nie - odpowiedziała kobieta. - Nie o to chodzi. Po prostu odkąd wyjechaliśmy z Denver, bez przerwy patrzy pani w okno.
- Straszny ze mnie mieszczuch - odparła Emily. -Urodziłam się i wychowałam na Wschodzie i, tak na dobrą sprawę, nigdy nie widziałam prawdziwej wsi.
- Podróż pociągiem jest najlepszą po temu okazją - odparła kobieta, pogrążając się w lekturze magazynu poświęconego nartom.
Rzeczywiście, jazda pociągiem to przygoda i Emily o tym wiedziała. Mogła przecież do swego nowego domu w Seattle polecieć samolotem z Filadelfii, ale w ten sposób miała przynajmniej okazję coś zobaczyć, spojrzeć na świat innymi oczyma. A może po prostu sprawiły to rewelacje, z jakimi wystąpił Bill?
- Szkoda, Emily, że nie porozmawialiśmy o tym wcześniej - powiedział trzy miesiące temu w Dzień Dziękczynienia. - Ale sądziłem, że jesteśmy w tej sprawie jednomyślni. Ostatecznie ty masz swoją pracę, ja swoją...
- Nigdy nie zamierzałam przez całe życie być urzędniczką bankową - odparła Emily. - Mnie naprawdę zależy na dzieciach, Bill. Mam dwadzieścia siedem lat i mój zegar biologiczny nie stoi. Kiedy rozmawialiśmy o małżeństwie, uważałam, że ta sprawa jest jasna.
Emily nie zapomni tego święta. Przebywali właśnie z wizytą u jej rodziny w Bryn Mawr, eleganckim przedmieściu Filadelfii, kiedy nagle stało się jasne jak słońce: nie będzie żadnego ślubu z Billem. A zaraz potem Emily ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że odczuła prawdziwą ulgę na myśl o tym, że ślub nie dojdzie do skutku. Miała może nawet lekkie poczucie winy, ale zarazem i ulgi, jakby jej ciężar spadł z serca. A wszystko to dlatego - Emily coraz bardziej zagłębiała się w swoją duszę
- że miała już serdecznie dość swego dotychczasowego życia. Dość codziennej rutyny, pracy od dziewiątej do piątej, dość miasta z jego zatrutym środowiskiem, dość przyzwoitego samochodu, drogich ubrań, świateł ulicznych, ryczących klaksonów i syren karetek pogotowia przejeżdżających codziennie pod jej oknami. Dość kolacji we dwoje za dwieście dolarów i wysokich obcasów
- udręki dla nóg - dość mówienia zawsze właściwych rzeczy, oglądania właściwych filmów, czytania właściwych książek i zamawiania czerwonego wina, kiedy tak naprawdę miałaby ochotę na coca-colę.
Marzył jej się przytulny dom z porozrzucanymi po kątach dziecinnymi zabawkami. I wielkie psisko, którego kudły znajdowałaby na meblach. Mogłaby nosić kapcie choćby i cały dzień, gdyby miała na to ochotę. I prowadzić półciężarówkę. A jeśli nawet nie zdążyłaby się uczesać, to co z tego? Wywiadówki w szkołach. Ko-
sze żywności, która znikałaby w ciągu jednego dnia, dosłownie pożerana przez gromadkę dzieciaków i głodnego męża. A mąż - no cóż, w weekendy kosiłby trawniki i, trzymając nogi na stoliku, oglądałby w telewizji futbol.
Emily dosłownie marzyła o tym, żeby być potrzebna.
A za oknem przemykał górski krajobraz. Ostry lutowy wiatr porywał z wierzchołków gór białe pióropusze śniegu, unosząc je aż do czystego nieba Kolorado. Siedząc w pociągu Emily czuła się dziwnie ożywiona -ożywiona i po raz pierwszy w życiu dojmująco świadoma tego, kim jest i czego chce.
Kiedy koleżanka z uniwersytetu zadzwoniła do niej w Boże Narodzenie z Seattle, Emily potraktowała to jak zrządzenie losu.
- Nie masz pojęcia, Em, jak mi się tutaj podoba, tu jest zupełnie inaczej - powiedziała Judy. - Świeżo, czysto. No i coś się dzieje. Nie wyobrażasz sobie nawet, jaka jest różnica między starą, zatłoczoną, duszną Filadelfią a Seattle. To miasto żyje.
Emily zadzwoniła do niej w Nowy Rok.
- A jak tam z pracą?
- O, w porządku. Może nie zostaniesz z miejsca wyższym urzędnikiem w dziale pożyczek banku, ale tu się ciągle coś nowego otwiera. Emily, Seattle się rozwija. Spróbuj, mówię ci, tu się stale coś dzieje.
- A jak mężczyźni? - zapytała Emily półżartem.
- Super. Możesz mi wierzyć. Fajni faceci, nie jakieś nadęte bubki. A co, jesteś wolna?
- No, można by tak to nazwać. -1 opowiedziała Judy o tym, że Bill nie chce mieć dzieci i o swojej nagłej
potrzebie ustatkowania się, o tym wreszcie, że pragnie być komuś potrzebna, nie tylko z powodu pożyczki bankowej.
Tak więc podjęła decyzję. Wyjedzie na Zachód. Ostatecznie co ma do stracenia? Jest wolna, wszelkie wątpliwości zostawiła za sobą, w Filadelfii. Spróbuje wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie, kim właściwie jest; sięgnie po nowe, ważne cele.
Koła wagonu odmierzały rytm, kiedy pociąg jechał przez tunel Moffat i wzdłuż zbocza stromej góry. Na twarzy Emily pojawił się uśmiech. W dole rozciągała się rozległa dolina, na którą sypał oślepiająco biały, czysty śnieg. Niebo było błękitne, aż bolały oczy. W Filadelfii dojeżdżałaby do pracy zatłoczonym pociągiem albo autobusem, przepychając się w ścisku pod pochmurnym zimowym niebem. A tu, na Zachodzie, czekało ją to, czego najbardziej było jej teraz potrzeba: nowe widoki i odgłosy, nowe zapachy i nowi przyjaciele, wśród których będzie mogła być sobą. Zaczynała wszystko od nowa, gotowa stawić czoło najtrudniejszym wyzwaniom. Ostatnio, przygotowując się do wyjazdu, zadawała sobie od czasu do czasu pytanie: czy ona temu wszystkiemu podoła? Ale teraz nie miała już wątpliwości, że tak — chciała tego nowego życia. Do licha, jeżeli pionierzy mogli porzucać wygodne, bezpieczne życie na Wschodzie i ruszać na Zachód, to może i ona. A jeśli do tego wszystkiego czekają tam ktoś bardzo, ale to bardzo drogi...?
- Zbliżamy się do kanionu Glenwood - powiedziała sąsiadka Emily - tu będzie na co popatrzyć.
I rzeczywiście. Żłobione przez rzekę Kolorado w cią-
gu milionów lat skalne ściany wąskiego kanionu wznosiły się na setki metrów w górę, sięgając nieba. Na dnie doliny, ciężka od zimowej kry wiła się leniwie ciemna rzeka. Górskie kozice lawirowały niebezpiecznie na pionowych niemal ścianach. Emily zafascynowana wyglądała oknem myśląc o tym, jak wielkim niebezpieczeństwom musieli stawiać czoło pionierzy, gdy wykuwali sobie drogę na Zachód przez groźne góry i kaniony, łub też ciągnęli przez rozległe równiny i prerie tego górzystego kraju. Wzięła do ręki przewodnik, rozłożyła mapę i znalazła na niej i kanion, i miasto Glenwood Springs.
Kiedy pociąg przystaną! i Emily wysiadła, żeby rozprostować nogi, poczuła zapach siarki bijący ze znanych na cały świat leczniczych źródeł. W Glenwood Springs było zimno; wzdrygnęła się. Od kanionu na zachód wiał mroźny wiatr, a nad wyższymi szczytami gór zbierały się czarne chmury. Może, zanim dotrze do wyżynnego Utah i Idaho, przeżyje prawdziwą zamieć śnieżną w westernowym stylu?
Zamówiła sobie kawę w hotelu Glenwood Hot Springs i zaczęła się przechadzać po hotelowym holu utrzymanym w stylu z końca ubiegłego wieku. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające sceny z czasów znacznie spokojniejszych i odznaczających się większą prostotą. Były tam zdjęcia samego hotelu, eleganckich powozów stojących wzdłuż półkolistego podjazdu, basenu z wodą z gorących źródeł i - w dali - tętniącego życiem miasta. Wśród nich były dagerotypy przedstawiające dawnych górników i zaprzęgi mułów na tle gołych zboczy górskich, wśród świeżo ściętych pni drzew, które miały służyć do budowy szybów. A do tego jesz-
cze - dobry Boże! - niesławny Doc Holliday* stojący przed miejscowym saloonem: rok około 1800. Po szerokich ulicach przechadzały się elegancko ubrane damy, a przed Składem Handlowym - pogrążeni w rozmowie mężczyźni w stetsonach i szelkach. Jedno ze zdjęć przedstawiało Indian z plemienia Ute, w białych koszulach i w kamizelkach, w wysokich kapeluszach w stylu Abe Lincolna i z długimi fajkami. Podpis pod zdjęciem wyjaśniał, że zanim biali przybyli w Góry Skaliste, Indianie z plemienia Ute traktowali tutejsze źródła jako zimowe uzdrowisko. Kolejne fotografie ukazywały książąt i prezydentów, którzy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia przyjeżdżali tu, by korzystać z dobrodziejstw ciepłych kąpieli.
- Coś wspaniałego - wyszeptała Emily, idąc wzdłuż ściany z uczuciem dziwnej lekkości w sercu. - Wielki amerykański Zachód.
Towarzyszka podróży Emily wysiadła w Glellwood Springs. Najwyraźniej jechała na narty do Aspen położonego w odległości sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Ale Emily miała do towarzystwa swój przewodnik, zaś na wolnym miejscu oparła nogi.
Pociąg opuścił Glenwood Springs i jechał teraz przez kolejny, nie tak już głęboki kanion. Ciemne chmury zwiastujące burzę śnieżną wieńczyły szczyty gór, a na biegnącej wzdłuż linii kolejowej szosie wiatr wznosił tumany kurzu.
Zachód - myślała Emily - znalazła się w samym ser-
* John Henry „Doc" Holliday (1852-1887) - rewolwerowiec i amerykański bohater ludowy. (Przyp. tłum.)
cu amerykańskiego Zachodu. Świadomość, że oto zostawiła za sobą cywilizację przyprawiała ją o bicie serca.
Kiedy przy końcu kanionu pociąg nabrał szybkości, Emily otworzyła przewodnik i spojrzała na mapę. Najbliższa stacja kolejowa wypadała w Rifle, w stanie Kolorado. Na myśl o tym mieście Emily uśmiechnęła się pod nosem - czytała kiedyś o niewielkiej społeczności ranczerów, która w 1890 roku mogła się pochwalić najbardziej rozwiniętą hodowlą bydła na zachód od Chicago. Nic dziwnego, że położone przy linii kolejowej miasto już sto lat temu rozwinęło się w wielki ośrodek.
Zamknęła przewodnik i wyjrzała przez okno. Przed jej oczyma przesuwały się sceny z dawnych czasów. Widziała pastuchów gnających swoje stada przez bezkresne, porośnięte kępami bylicy przestrzenie do korali przy stacji kolejowej i kowbojów o sterczących wąsiskach, ubranych w prymitywne skórzane portki. W sobotnie popołudnie wszyscy - ogoleni, wykąpani i w czystych, białych koszulach - pojadą do miasta. Każdy ze swoim koltem i w ostrogach. Mogła się założyć.
A biznesmeni starego Rifle. Też było na co popatrzeć: ciemne garnitury, błyszczące brokatowe kamizelki, szykowne buty, miejskie kapelusze i wąskie krawatki.
Kobiety to co innego. Emily znała je ze starych zdjęć. Prezentowały się wytwornie w gorsetach, szerokich spódnicach, licznych halkach i zapinanych na guziczki bucikach z wysoką cholewką. Do tego biała bluzka z falbankami, a pod szyją kamea. No i kapelusze. Najróżniejsze, od skromnych budek do strojnych, wielkich, zdobnych w pióra kapeluszy nasadzonych na wysoką fryzurę.
Musiały to być ciekawe czasy. Kraj dopiero uchylał rąbka swoich tajemnic, kusząc tysiącem możliwości. Życie z pewnością surowsze, ale obfitujące w przygody. Jakżeż twardzi pionierzy amerykańskiego Zachodu pogardzaliby ludźmi doby dzisiejszej - z ich małymi lękami, egocentryzmem, brakiem poszanowania dla prawdziwych wartości, przede wszystkim rodziny. Bo Emily tego właśnie oczekiwała po swoim nowym życiu - powrotu do pierwotnych wartości. Miłość, rodzina, dom. To musi być wspaniałe.
Czując uspokajające kołysanie pociągu usiłowała sobie wyobrazić samą siebie sto lat temu, jako pionierkę jadącą na spotkanie... nowego życia. Tak, czekał ją nowy początek, nowa praca. Naturalnie w tamtych czasach wybór miałaby niewielki. Mogłaby być guwernantką albo... w najlepszym razie nauczycielką. A może kasjerką w banku? Zaraz, czy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia kobiety pracowały w bankach?
Sto lat temu oglądałaby ten sam krajobraz i w tych samych miejscach podskakiwała na złączach szyn. Podziwiałaby te same góry, śnieg, niebo i drzewa. A może i niektóre domy. Zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić fiszbiny gorsetu wrzynające jej się w boki, zapach dymu palonego drewna i męskich cygar, pijące trzewiki z wysoką cholewką, kłujące w głowę szpilki do kapelusza i smak ciężkiego śniadania zjedzonego w Denver.
Naprzeciwko niej w przedziale siedziałby mężczyzna w obcisłych czarnych spodniach, brokatowej kamizelce, białej koszuli, cienkiej krawatce, a może nawet z koltem u paska. No i obowiązkowo z wąsem. Tak, koniecznie
z wąsem i w kowbojskim kapeluszu na głowie. Facet w stylu Wyatta Earpa.
Gdyby mężczyzna uchylił przed nią kapelusza, z pewnością parsknęłaby pogardliwie... Nie, tego już było za wiele, uznała Emily. Czas zostawić w spokoju tę Emily sprzed stu lat. Niech sobie siedzi, dumna i wyniosła, a ona wraca do teraźniejszości. Otworzyła oczy i westchnęła. Boże, co za wyobraźnia.
Za oknem wielka rzeka, czarna i szeroka, wiła się przez rozległą dolinę, której brunatne zimowe pola przysypywała biel nadciągającej szybko śnieżycy. Była to sucha kraina. Brzegi rzeki porastały wysokie drzewa, zaś resztę terenu znaczyły kępy srebrzystej bylicy. W oddali, na krańcach doliny, wznosiły się górskie szczyty, przesłonięte przez kurtynę gęstniejącego śniegu. Emily wzdrygnęła się z zimna i podkuliła pod siebie nogi. Surowy kraj, zupełnie niepodobny do łagodnego krajobrazu Wschodu. Tu góry były nagie i ostre, pocięte kanionami, pełne stromych urwisk i głazów wyrzuconych przez trzęsienia ziemi.
O tak, oczyma duszy Emily widziała krzepkich kowbojów przemierzających te bezkresne przestrzenie, stanowiące idealną dekorację do filmu. Nad rzeką zobaczyła samotne ranczo ze smużką dymu unoszącą się z blaszanego komina. A w zagrodzie bydło, z opuszczonymi łbami oczekujące bliskiej już burzy śnieżnej. Serce Emily zabiło żywiej: czy ona wytrzymałaby takie życie? Czy rzuciłaby wszystko, gdyby to nie były lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku, tylko o sto lat wcześniej? Niepewność, czy nie zabrakłoby jej hartu, odwagi wydała się Emily niepokojąca.
Silny podmuch wiatru uderzył w okno wyrywając ją z marzeń. Śnieżyca już prawie całkowicie przesłoniła widok rzeki. Pociąg przechylił się nieco pod wpływem wiatru i musiał zwolnić. Emily przypomniała sobie nagle, że czytała kiedyś o wielkich pługach śnieżnych, jakie przyczepiano do starych lokomotyw parowych, żeby usuwały z szyn wielometrowe zaspy.
Nie mogła już nadal podziwiać krajobrazu i postanowiła wrócić do lektury przewodnika, zastanawiając się jednocześnie, czy pociąg przybędzie do Salt Lakę City z opóźnieniem. Nie miało to zresztą większego znaczenia, jako że i tak Judy nie oczekiwała jej żadnego określonego dnia.
W swoim liście Emily napisała:
„No więc przyjeżdżam. Dosyć mam Billa z jego pseudonowoczesną koncepcją rodziny. I dzięki Bogu. Zastanawiam się, jak mogłam kiedykolwiek brać pod uwagę wyjście za niego za mąż. W każdym razie jadę pociągiem do Seattle. Przynajmniej coś zobaczę. Może nawet zatrzymam się po drodze w paru miastach. Jeśli pokrzyżowałam ci jakieś plany, nakrzyczysz na mnie po moim przyjeździe. Nie mogę się doczekać, kiedy się zobaczymy..."
Tak więc dokładny termin jej przyjazdu nie został określony. Judy jedynie znała jej niepewne plany.
Emily była w siódmym niebie. Jest wolna i podąża ku mglistej, ale wspaniałej przyszłości.
Pociąg zakołysał się delikatnie, zwalniając na łagodnych zakrętach. Na lewo, wzdłuż torów kolejowych, znów ciągnęły się góry.
Nagle poczuła szarpnięcie i ostry przechył wagonu,
po czym uderzyła ramieniem w okno. Myślała gorączkowo: co się dzieje? Po chwili jednak pociąg wyrównał. Odetchnęła z ulgą. To przecież nie samolot.
Wszystko stało się nagle. Pociąg znów przechylił się gwałtownie, a zaraz potem rozległ się rozdzierający zgrzyt metalu. W ułamku sekundy wagon, w którym jechała Emily, jak gdyby frunął w powietrzu. Doszedł ją dźwięk, przerażający i trudny do określenia. Krzyki pasażerów mieszały się z hukiem walącego się wagonu. Na widok przelatującego obok niej mężczyzny Emily całą siłą uczepiła się fotela. Poczuła potworny ból -jakby jej ramiona wyrywało ze stawów - i wiedziała, że pada. Usłyszała straszliwy grzmot, potem poraził ją oślepiający błysk, aż wreszcie zapanowała całkowita ciemność.
ROZDZIAŁ 2
Will Dutcher wrzucił do swojej bryczki ostatni dwudziestopięciokilowy worek mąki z Western Mercantile Company i pospiesznie nakrył cały ładunek.
Idzie śnieżyca, pomyślał naciskając kapelusz na czoło. Miał nadzieję, że bez przygód zdoła wrócić na ranczo, w każdym razie powinien się pospieszyć, zanim zerwie się wicher i zasypie drogi tak, że staną się nieprzejezdne. Łypnął spod ronda kapelusza, wpatrując się w białą przestrzeń. Tak, niewątpliwie zbliżała się śnieży-
ca. Już teraz porywisty wiatr niósł obłoki białego, kłującego pyłu. No cóż, jeśli się spóźni, Antonio poradzi sobie i bez niego, problem może być tylko z tą nową gospodynią, po którą Will wyjechał. Pewnie ma buciki na cienkich zelówkach, ileś tam halek i jedną z tych mantylek, co to ledwie zakrywają ramiona. No i naturalnie wielki kapelusz z piórami, który jako pierwszy padnie ofiarą śnieżycy. Do licha, czego innego można się spodziewać po takiej miejskiej paniusi. I to ni mniej, ni więcej tylko z samego Chicago. Odsunąwszy połę prochowca Will wyjął z kieszeni spodni zegarek. Nachylił się nad nim, żeby go osłonić przed śniegiem i odczytał godzinę. Była 22.41. Akurat czas. Pociąg numer trzy w kierunku zachodnim z Denver City przychodził
0 22.45. Naturalnie może mieć opóźnienie z powodu śnieżycy. Do diaska, będzie musiał czekać na tę kobietę. A jeśli mąka i cukier zawilgotnieją, Antonio nie da mu żyć.
Will nie był pewien tej gospodyni. Jego starszy brat, Claiborn, załatwił wszystko w Chicago. Jesienią, na pogrzebie ich młodszego brata, bardzo nalegał:
- Wziąłeś dzieciaki Jessego, ale przecież nie dacie sobie rady we dwóch z tym twoim starym zwariowanym kucharzem. Potrzebna ci jest kobieta. Wykształcona i nobliwa, odpowiednia do opieki nad dziećmi.
- Jesse i Clara byli ranczerami. Nie sądzę, żeby chcieli wychować swoje dzieci na francuskie pieski, Clay. My tu w Kolorado nie jesteśmy ludźmi miejskimi -odparł Will.
- Ale tobie jest ktoś potrzebny - upierał się Clay.
- I już ja o to zadbam, żebyś kogoś miał.
I zadbał. Pani do dzieci - niestety Clay nie uznał za stosowne podać jej nazwiska - miała właśnie łada chwila przyjechać z samego Chicago, gdzie Clay Dutcher mieszkał w swoim eleganckim domu z kamienia. Napisał tylko, że skoro Will i tak ma na głowie trójkę dzieciaków, to już on, Clay, przynajmniej pokryje z góry roczne zarobki tej kobiety. Do Willa będzie należało tylko nakarmić ją, dać jej jakiś kąt i wolną rękę w sprawie prowadzenia domu.
Ostatecznie spróbuję - pomyślał Will. Odrzucając długą połę swego prochowca lekko wskoczył na kozioł bryczki i odwinął lejce z hamulca ręcznego. Da jej szansę, ale jeśli będzie mu zawadzała, to ją odeśle Clayowi jak worek mąki.
Cmoknął na gniadosze i szarpnął lejce tuż nad parującymi zadami zwierząt, a następnie ruszył główną ulicą Rifle w stronę rzeki Kolorado i stacji kolejowej pociągu Denver - Rio Grandę.
W pierwszej chwili nie zorientował się, co spłoszyło pierwszego konia, dopiero potem zauważył Johnny'ego McCruddena, który biegł jak oszalały środkiem drogi. Chłopak tak był zaśnieżony, że Will z trudem go odróżniał od tła, jakie stanowił śnieżno-błotnisty gościniec. Johnny miał czapkę naciągniętą na uszy i usta otwarte w kształcie litery O. Chudymi nogami ubijał błocko, jakby bił pianę trzepaczką.
- Hej, Johnny, spłoszyłeś mi konie! - zawołał Will. Chłopak zatrzymał się, ciężko dysząc.
- Och, panie Dutcher, muszę lecieć do szkoły i powiedzieć pani Lindley, żeby dzwoniła na alarm.
- Co się stało, Johnny? - spytał zaniepokojony Will.
Klatka piersiowa malca wznosiła się i opadała pod kapotą jak miech kowalski, oczy były wielkie jak spodki.
- Katastrofa, panie Dutcher. Pociąg numer trzy z Denver City. Wykoleił się! Na wielkiej zaspie. Kilometr przed miastem. Muszę lecieć, panie Dutcher!
Boże wszechmocny. A co z tą gospodynią? Ładny początek nowej posady. Obawiając się ślizgawicy, Will cmoknął na konie, żeby szły lekkim truchtem. Co się mogło stać? Za sobą słyszał dzwon szkolny wzywający ludzi na pomoc. Wieść szybko obiegnie okolicę i już wkrótce w stronę stacji będą waliły tłumy. Pewnie doktor Tichenor już gotuje instrumenty. Do diabła, pomyślał Will, chyba nigdy nie dotrę do domu.
Bryczka z lekkim poślizgiem zatrzymała się przed stacją kolejową, gdzie już zdążyła się zebrać pokaźna gromadka ludzi.
Zawiadowca stacji, Jackson Rusk, coś właśnie do nich wykrzykiwał. Will wytężył słuch, żeby w tłumiącej wszelkie odgłosy śnieżycy pochwycić jego słowa.
- Jakiś kilometr stąd na wschód - mówił Jack.
- Kiepsko to wygląda. Wjechał w zaspę, czy co, w tej śnieżycy. Wszystkie wagony wykolejone. Jeśli ktoś ma jakiś środek transportu, to bardzo się przyda do wożenia rannych. Kobiety, otwórzcie dla nich swoje domy. Gotujcie wodę i szykujcie bandaże. Będą nam bardzo potrzebne.
- A czy doktor już wie? - wykrzyknął ktoś z tłumu.
- Tak, wie. Wysłałem Johnny'ego McCruddena do pani Lindley, żeby uderzyła w dzwon i uprzedziła doktora.
Siedząc w bryczce Will słuchał. Zdjął kapelusz, ma-
chinalnie otrzepał go ze śniegu i mocno nacisnął na ciemnowłosą głowę. I jego bryczka, choćby wyładowana, też się przyda - pomyślał. Katastrofa kolejowa, i to jeszcze w taką pogodę! Ale przecież, gdyby było ładnie, pociąg przybyłby do Rifle o czasie. Waśnie rozlegałby się gwizdek lokomotywy. A nowa gospodyni Willa, w swoim dużym kapeluszu i miejskich bucikach na cienkiej zelówce, wsiadałaby właśnie do jego bryczki, żeby z nim jechać do domu i zakłócić spokój jego sielskiego, wygodnego życia.
- Może ktoś się ze mną zabierze!? - zawołał Will.
- Mam jeszcze miejsce!
- Ja! - wykrzyknął Johnny McCrudden pędząc w jego stronę.
- Za młody z ciebie dzieciak, Johnny - odparł Will.
- Ty lepiej zostań.
- Ale ja mam już dwanaście lat, panie Dutcher, ja się nadam do pomocy - upierał się mały.
- A, niech tam, weź go, Will, przyda się każda para rąk - powiedział Jaek Rusk.
- Zaraz będę telegrafował do Denver City i Glenwood Springs, ale dopóki nie przestanie padać, to i tak nam nie przyślą pomocy. Hej, ludzie, nie stać w miejscu, zakasać rękawy i do roboty. Kilometr stąd na wschód, jak ranczo Maxfielda. No, już, szybko! Tamci biedacy nas potrzebują!
Zanim Jack skończył mówić, Johnny siedział już na koźle koło Willa.
- Dzięki, panie Dutcher - dyszał ciężko.
- To nie będzie miły widok, Johnny, będą ranni, a może i zabici. Wytrzymasz to, synu?
- Tak, panie Dutcher, sir, daję słowo, że wytrzymam.
Gniadosze musiały wyczuć napięcie, bo ruszyły z kopyta poprzez białą zasłonę śniegu, która skryła już prawie całkowicie drugi brzeg rzeki. Nie minęło kilka minut, gdy Will usłyszał syk pary, nie taki jednak jak zwykle, kontrolowany, tylko jakby żałosne zawodzenie konającej maszyny. Nawet mimo śnieżnej zawiei hałas był ogłuszający: brzęk, krzyki, ryczenie bydła, nabrzmiałe paniką ludzkie głosy, nieustająca kakofonia wrzasków, płaczu, jęków, syku pary i zgrzytania metalu o metal.
Rzeczywiście kiepsko to wyglądało.
- Panie Dutcher... - usłyszał głos Johnny'ego.
- Uprzedzałem cię, Johnny. Ale jeszcze teraz możesz zmykać, nie ma potrzeby, żeby taki mały chłopak jak ty oglądał takie rzeczy
- powiedział Will patrząc na malca surowo.
- Nie, ja zostanę - odparł malec niepewnie. Pociąg wyłonił się ze śnieżycy jak widmo. Nie było
go, a potem nagłe ukazał się ich oczom, jakby wyrósł spod ziemi. Scena, jaką zobaczyli, przypominała piekło. Śnieg wszystko tłumił hamując dosłownie każdy ruch. Niesione wiatrem odgłosy były na przemian to ogłuszające, to znów ledwie słyszalne. Will czuł zapach oleju i spalenizny, rozgrzanego metalu i mdlący odór krwi. Nieprzyjemne zapachy. Lokomotywa leżała na boku plując ogniem i parą, a szalejący nad rzeką wicher porywał wielkie kłęby pary wraz z krzykami rannych.
Na miejscu wypadku był już szeryf. Przyjechało też sporo ludzi z końmi i wozami i z każdą chwilą przybywali nowi. Pasażerowie pociągu snuli się bez celu - pokrwawieni i w podartej odzieży. Tych, którzy mogli cho-
dzić, miejscowi ludzie energicznie wyprowadzali z miejsca wypadku. Bydło z porozbijanych wagonów bydlęcych błąkało się poranione, albo leżało z połamanymi nogami.
Leżały też, poukładane rzędami, ciała zabitych, które szybko pokrywał biały całun śniegu. Będzie ich więcej, pomyślał Will. I wtedy przypomniał sobie o gospodyni. Czy była wśród uratowanych? Czy może ta podróż na Zachód okazała się dla niej ostatnia? Boże - westchnął Will - nawet nie mam czasu na poczucie winy. Będzie na to czas później.
Zeskoczył z bryczki i przywiązał konie do drzewa. Porywisty wiatr szarpnął go za poły płaszcza i Will mocniej nacisnął biały od śniegu kapelusz.
- Chodź no, Johnny - mruknął ponuro.
- Czeka nas robota.
Wagony sterczały pod najdziwniejszymi kątami, jakby jakieś dziecko kopnęło w złości swoją kolejkę. Wnętrze pierwszego wagonu za lokomotywą przedstawiało straszliwy widok: powykręcane siedzenia, potłuczone szkło, porozrzucane bagaże. Pod piecem służącym do ogrzewania leżał jakiś mężczyzna. Ciało było częściowo zwęglone, oczy szeroko rozwarte, przerażające. Will przykucnął i zamknął biedakowi powieki. Zaczerpnął tchu, spojrzał na ściągniętą twarz Johnny'ego i zaparłszy się nogą o wybite okno zaczął wyciągać zwłoki, które następnie wraz z Johnnym brnąc w zaspach wynieśli na zewnątrz.
- No jak, Johnny, w porządku? - zapytał Will. Chłopak był biały jak kreda, ale wyraz twarzy miał zdecydowany.
- Tak jest, panie Dutcher, sir.
Obok nich przebiegła kobieta z gołą głową i z rozwianymi włosami, z dzieckiem w ramionach. Szlochała histerycznie. Will zatrzymał ją, ale spojrzała na niego, jakby zobaczyła diabła.
- Jeśli pani pozwoli tam ze mną, to ktoś panią zabierze do miasta - powiedział.
- Jadę do Salt Lakę City - wyszlochała.
- Salt Lakę City. Ja się tam muszę dostać. Mój mąż...
- Proszę się uspokoić. Na razie, dopóki nie uprzątną torów, nie będzie pociągów do Salt Lakę City. Ale w mieście jest telegraf, może pani zawiadomić męża. Johnny, zaprowadź panią do tej tam dwukółki. Wszystko będzie dobrze - próbował ją uspokoić Will.
Szeryf apelował właśnie o parę koni do podniesienia jakiegoś przewróconego wagonu, pod którym uwięzło kilku nieszczęśników. Dochodziły stamtąd jęki, które to cichły, to znów się wzmagały, sprawiając, że Will nie po raz już pierwszy pożałował, że nie odesłał Johnny'ego do domu. Wyprzągł swoje gniadosze i podprowadził na miejsce.
- Tu, Dutcher, zaprzęgnij swoje z tej strony - dyrygował akcją szeryf.
- Zaraz zdobędziemy następne. Tutaj, dawajcie tutaj te konie.
Konie, ślizgając się i parując z wysiłku, szarpnęły. Wagon drgnął. Ze środka dochodziły rozpaczliwe krzyki i zgrzyt rozdzieranego metalu.
Will zaklął. Wagon się ślizgał, konie nie były w stanie go postawić...
Doprzęgnięto koni. Mężczyźni wrzeszczeli, przeklinając nieszczęsne zwierzęta. Wiatr zacinał śniegiem
w oczy, docierając pod rondo kapelusza. Will miał ręce zgrabiałe, ubranie przepocone na wylot, ale nie dbał oto.
W końcu jednak, trzeszcząc i opierając się, wagon zaczął przybierać pozycję pionową. Przeraźliwe krzyki wstrząsnęły powietrzem. W promieniu kilku metrów śnieg był ubity i poplamiony krwią. Szalało piekło.
Wagon zakołysał się na pokrzywionych kołach, a następnie runął w śnieg prawym bokiem do góry. Ludzie ruszyli do środka. Na wpół żywy z wysiłku Will wyprzągł swoje gniadosze i poklepał je po mokrych kłębach. Żałował, że nie ma dla nich derek ani owsa. Wieczorem nie zabraknie im paszy. Już on tego dopilnuje.
- Dobry, dobry - najpierw pogłaskał po pysku jednego konia, ą potem drugiego. - Dobry, dobry.
Scena przypominała dom wariatów. Noszący rannych popychali się w ścisku. Wśród nieustępliwej śnieżycy sunął powoli strumień wyładowanych ofiarami wypadku wozów, bryczek i dwukółek. Poprzez wycie wiatru Will nie był w stanie odróżnić poszczególnych głosów. Po upływie kolejnej godziny zdał sobie sprawę, że jest skrajnie wyczerpany, na wpół zamarznięty i przepocony, nie było na nim suchej nitki. Koniecznie musi się ruszać — przemknęło mu przez myśl.
Skąd ci ranni biorą siły, by krzyczeć - zastanawiał się. Sam ledwie mógł mówić. A jednak przerażające krzyki nie ustawały. Ludzie pracowali w milczeniu, z zaciętymi, popękanymi od mrozu twarzami.
- Panie Dutcher! - usłyszał nagle głos Johnny'ego.
- Tutaj, panie Dutcher!
Will dobrnął do następnego przewróconego wagonu.
Uczepiony wyrwanych drzwi Johnny machał do niego ręką.
- Panie Dutcher, szybko!
Will wskoczył na poskręcane żelazne schodki i brnąc wśród powyrywanych siedzeń, potłuczonego szkła i po kałuży zakrzepłej krwi dotarł wreszcie do środka. Czuł, jak pod jego ciężarem wagon zakołysał się i osiadł. Stanął jak wryty i wstrzymał oddech, ale nic się już więcej nie poruszyło, poszedł więc dalej trzymając się siedzeń, żeby nie stracić równowagi na przechylonej podłodze.
- Johnny?! - zawołał.
Zza oparcia siedzenia wychynęła głowa chłopca.
- Tu jestem, panie Dutcher.
Will podciągnął się jeszcze kawałek, tak żeby zrównać się z malcem, który wciśnięty w kąt, pochylał się nad jakimś ciałem.
- Niech pan patrzy - powiedział z wyrazem niedowierzania.
Will nachylił się. Dostrzegł skrawek białej skóry, splątane włosy, ramię, kobiece biodro...
- Johnny - powiedział szybko - puść mnie tutaj, ale już...
Chłopiec usunął się Willowi z drogi i dopiero teraz zobaczyli wyraźnie, że była to kobieta, młoda kobieta. Nieprzytomna. A może nawet martwa. I do tego naga. Jej gładkie ciało, zupełnie nagie, połyskiwało bielą w mroku,
Dla Willa był to szok; serce skoczyło mu do gardła. Odchrząknął, próbując dobyć głosu.
- A niech mnie licho - wykrztusił wreszcie, patrząc w osłupieniu na wypukłość pełnej piersi, na miękką linię
płaskiego brzucha. Poczuł zawrót głowy; skóra paliła go żywym ogniem. Próbował uporządkować myśli. Wszyscy ludzie z pociągu mieli podarte ubranie - poobrywane rękawy, nogawki spodni, porozdzierane spódnice. Ale nikt nie był... Nikt nie był taki... nagi. Przez wybite okno wpadł do wagonu śnieg osiadając na ciele kobiety, Will patrzył zafascynowany, jak białe płatki powoli topnieją. Wreszcie oprzytomniał i w ciasnocie porozbijanego przedziału zaczął zdejmować płaszcz.
- Czy ona... - usłyszał głos Johnny'ego - czy ona żyje?
- Jeszcze nie wiem - odparł, niezdarnie usiłując zawinąć kobietę w płaszcz. Musnął ręką udo, potem biodro, a kiedy otulał jej piersi, mimo woli poczuł pod palcami miękkie wypukłości.
Panował nad sobą jednak, świadom zerkającego mu przez ramię chłopaka. Johnny McCrudden ma oko - pomyślał wyciągnąwszy nieprzytomną kobietę z miejsca, w którym leżała. Był zmęczony i dziewczyna wydawała mu się wyjątkowo ciężka, a do tego jeszcze nieustannie potykał się o poły własnego prochowca. W pewnym momencie kobieta jęknęła.
- Chodź, Johnny - zwrócił się do chłopca - zabierzemy tę damę do miasta. Już tylko ona została.
- Jasne, panie Dutcher.
- Leć do szeryfa, chłopcze, i powiedz mu, że ostatnie wagony są już puste.
- A co z tą panią?
- Zabieram ją do doktora.
- Chętnie rozgrzałbym sobie ręce przy piecu - powiedział Johnny i tyle go Will widział.
A było zimno. Śnieg wprawdzie trochę zelżał, ale wicher nadal szalał i temperatura spadała. Will położył kobietę w bryczce na workach mąki i przykrył ją plandeką. Czyżby to były zbyteczne zabiegi? Może biedaczka po drodze wyzionie ducha, zamarznie na kość? Może ma poważne obrażenia? Kto to wie?
Will położył jej rękę na czole. Było gładkie i zimne jak marmur. Wargi miały niebieskawy odcień, a mokre, zmierzwione, ciemnoblond włosy, które nie sięgały nawet ramion, robiły wrażenie, jakby je w przeszłości zgolono - może na skutek febry? Na szyi zauważył drobną żyłkę, położył na niej palec i wyczuł równo bijący puls, i poczuł życie.
Kim była ta kobieta? Czy jechała sama? O Boże, a może to ta nowa gospodyni przysłana przez Claya? Całkiem możliwe. Ale co z jej ubraniem? Nie zostało na niej dosłownie nic, nawet szczątków gorsetu. Jak to się mogło stać? Cholernie dziwna sprawa, ale jakieś wytłumaczenie być musi. Może któryś ze współpasażerów zwariował i w ataku szału zdarł z niej odzież i nagą zostawił, żeby umarła?
Nadbiegł Johnny.
- Szeryf mówi, żeby jechać do domu, że już nic nie ma do roboty, że wszyscy, którzy zostali w wagonach, nie żyją.
Will że współczuciem potrząsnął głową. Zaczynał dygotać bez płaszcza, wiatr kąsał jak wściekły pies.
- Jedziemy, Johnny, siadaj tam z tyłu, będziesz doglądał tej pani. Dbaj, żeby była zakryta, bo nam zamarznie na śmierć.
Zmęczone koniska ruszyły w stronę miasta. Will za-
trzymał się przed domem doktora, gdzie już stał z tuzin innych pojazdów.
Dygocąc z zimna wziął kobietę na ręce i ruszył chodnikiem w stronę domu doktora. Zesztywniały z zimna, otumaniony, poruszał się powoli. W pewnym momencie przystanął i zwrócił się do chłopca:
- Johnny, dostaniesz ćwiartkę, jak mi odprowadzisz konie do Stajni Collina. Powiedz mu, żeby je porządnie wytarł i dał im podwójną porcję owsa.
- Tak jest, panie Dutcher.
- Dasz sobie radę?
- Dam, panie Dutcher.
- O kay, to poczekaj na mnie tam w cieple. Podwiozę cię potem do domu.
Doktor Tichenor miał pełne ręce roboty. Cały jego gabinet, cały dom zapełniony był rannymi. Zdążył właśnie opatrzyć ciężej poszkodowanych i przód białej koszuli poplamiony miał krwią. Ci, którzy mogli iść o własnych siłach zostali odesłani pod opieką jednej z miejscowych kobiet i poumieszczani w hotelu, w szkole i w domach prywatnych.
Gwarno było u doktora Tichenora. Kobiety i dzieci zawodziły, mężczyźni jęczeli, a doktor wydawał lakoniczne polecenia. Ale przynajmniej było ciepło. Will z ulgą położył kobietę na kozetce w saloniku, dokąd go skierowano. Przez chwilę stał jeszcze jak przykuty do miejsca, a z jego kapelusza i wąsów skapywał topiący się śnieg.
- A co jest z nią? - spytała gospodyni doktora.
- Właściwie to ja nie wiem, pani Fisher - odparł
Will, który dopiero w tej chwili uświadomił sobie, żenię zdjął kapelusza.
- Jest nieprzytomna.
- Doktor jest bardzo zajęty. To musi chwilę potrwać. Idź do kuchni, Will, i weź sobie kawy. Sam wyglądasz tak, że można się przestraszyć - powiedziała pani Fisher. - Jesteś przemoczony do suchej nitki. Co ci strzeliło do głowy, żeby w taką pogodę wyjść bez płaszcza?
Ale Will już jej nie słyszał. Spojrzał raz jeszcze na tajemniczą kobietę. Wyglądało na to, że śpi spokojnie. Błękitne żyłkowane powieki miała zamknięte, a ciemne rzęsy jak firanki spoczywały na alabastrowych policzkach. Jedno ze szczupłych białych ramion wymknęło się spod płaszcza i zwisało teraz bezwładnie, dotykając podłogi. Nic jej się nie stanie, jak ją na chwilę zostawi, a jemu przyda się filiżanka gorącej kawy.
Kawa była czarna i mocna; wsypał do filiżanki dwie łyżeczki cukru i popijając powoli czuł, jak wraca mu życie. Zdjął grubą wełnianą koszulę i powiesił na oparciu jednego z krzeseł stojących przy piecu, żeby mu wyschła. Żałował, że nie może zrobić tego samego z bielizną, ale cóż, bielizna prędzej czy później wyschnie na ciele. Dorzucając pod kuchnię myślał o mijającym dniu. Na płycie stały, na wszelki wypadek, gary wrzącej wody. Will wiedział, że kuchnia zawsze powinna być gorąca.
Wziął ze sobą do saloniku drugą filiżankę kawy i poszedł sprawdzić, jak się miewa kobieta.
Musiała się poruszyć, bo prochowiec zsunął się, ledwie teraz zakrywając piersi. Podciągnął go szybko i otulił nim leżącą. Zatrzepotała rzęsami, jęknęła i poruszyła się niespokojnie.
- No, dobra, dobra - powiedział Will i natychmiast
zdał sobie sprawę, że w ten sposób zwykł przemawiać do koni. Ale jak się mówi do kobiety?
Skończyło się na tym, że usiadł koło niej na kanapce i cały czas pilnował, żeby nie zrzucała z siebie płaszcza, było to bowiem przy jej nagości bardzo ambarasujące. Siedział tak przez godzinę, rozmarzony bijącym od niej ciepłem i chłonąc słodki, wilgotny zapach jej włosów.
Nie miała klasycznych rysów, jak uznał po dłuższym przyglądaniu się jej twarzy. Raziły go zbyt szerokie usta dziewczyny i może trochę za mocna żuchwa. Zastanawiał się, jakiego koloru może mieć oczy. Piwne, zupełnie czarne? A może błękitne jak bławatki? Nie mógł się doczekać, kiedy odzyska przytomność i otworzy oczy. Ale kobieta w dalszym ciągu rzucała się wydając ciche jęki, jak człowiek, któremu śnią się koszmary.
Pod wpływem panującego w saloniku ciepła wróciły jej kolory. Policzki miała teraz różowe, jak płatki róży. Przez jakiś czas wstrząsały nią dreszcze i Will musiał ją mocniej przytrzymać, ale po chwili uspokoiła się, a jej wargi odzyskały normalną barwę. Przy każdym kontakcie z jej ciałem przed oczyma jego wyobraźni przesuwały się obrazy: biała skóra, krągłe pośladki, miękka linia bioder, brzuch, uda. Nie! Dżentelmen nie myśli o takich rzeczach. To był tylko wypadek kolejowy. Gdyby się obudziła ze świadomością, że widział ją w takim stanie...
Za oknami robiło się coraz ciemniej, ale śnieżyca wyraźnie zelżała. Will przysnął ze zwieszoną głową, która lekko dotykała włosów kobiety. Nagle zerwał się na równe nogi podniecony silnym, uderzającym do głowy zapachem jej perfum.
- No i cóż my tu widzimy...? - Nad Willem stał doktor Tichenor i wziąwszy się pod boki spoglądał na niego sponad okularów.
- Nie wiem. Tak ją znaleźliśmy, ja i Johnny. - Will oprzytomniał gwałtownie i wstał prostując się na całą swoją wysokość metra osiemdziesięciu.
Doktor szybkim ruchem odsłonił płaszcz, ale nagle zawahał się przez moment, nie przygotowany na brak choćby gorsetu czy staniczka, Po chwili jednak wzruszył ramionami i przystąpił do badania pacjentki, przytykając jej stetoskop pod piersią.
Will, speszony, zaczął się rozglądać po pustym pokoju, ale doktor pochłonięty szukaniem obrażeń i słuchaniem serca kobiety, nie dostrzegł jego zmieszania. Will odczuwał dziwne mrowienie w całym ciele. Odwrócił wzrok od krągłych białych piersi i wymamrotał:
- Ach, przyniosę sobie jeszcze kawy.
- I z rękami w kieszeniach opuścił salonik.
- Sprowadź mi tu panią Fisher! - zawołał do niego doktor.
Will przystanął.
- Alę czy ta pani... to znaczy... czy mógłbym coś...?
- Serce majak dzwon - odparł doktor.
- Ale potrzebne jej są jakieś fatałaszki. Poproś no tu panią Fisher.
Podczas gdy gospodyni szukała jakiejś damskiej odzieży, doktor kontynuował badanie. Wreszcie pchnął okulary wyżej na nos, pogłaskał się po koziej bródce i zawyrokował:
- Dostała porządnie w łeb. A w terminologii medycznej nazywa się to wstrząsem mózgu. Przez kilka dni
będzie wymagała opieki. Może mieć kłopoty z pamięcią. Może wystąpić czasowa amnezja. Zawroty głowy, mdłości. Gdyby zasnęła i się nie obudziła, daj mi znać, Will.
- Ja?
- A czy to nie jest twoja nowa gospodyni? - zapytał doktor. - No ta, której się spodziewałeś?
- Ja... ja nie wiem - odparł Will marszcząc czoło.
- Wszystkie inne kobiety zostały zidentyfikowane. Tylko ta jedna nie ma żadnych dokumentów. Tak, to musi być ta. A poza tym, nie mam jej gdzie położyć. Wszystkie domy w mieście są przepełnione, i to ciężko rannymi. Ale nie martw się, wkrótce odzyska przytomność i będzie jak nowa - zapewnił Willa doktor.
- Jeszcze ci dołożę gratis ubranie dla niej.
Gładząc wąsa w zadumie, Will spoglądał na leżącą kobietę.
- A jeśli się okaże, że ona nie jest tą gospodynią, to czy będę mógł ją odwieźć?
- Mam nadzieję, że ona sama ci powie, co masz robić - powiedziała pani Fisher - niech no tylko odzyska przytomność. A teraz wynoście mi się, wy dwaj, muszę ją ubrać. To istny skandal!
Droga powrotna w śnieżycy i ciemności trwała wieki. W mieście nie było gdzie się zatrzymać na noc, a zresztą konie zdążyły się najeść i wypocząć, i Will uznał, że najlepiej będzie wracać do domu.
Na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy i śnieg powoli przestawał padać. Latarnie kołyszące się wesoło po
bokach bryczki rozpraszały ciemność, choć i bez tego konie doskonale znały drogę.
Kobieta była ubrana, otulona wełnianymi kocami i przykryta skórą bawołu, a oni z Johnnym - owinięci ciepłymi derkami i każdy po sutym posiłku. Za godzinę będą w domu.
- Jak ona się nazywa? - doszedł Willa z ciemności głos Johnny'ego.
- Nie wiem.
- Ale to przecież pana nowa gospodyni - powiedział chłopak.
- Na to wygląda. Ale nie znam jej nazwiska. Muszę zaczekać, aż odzyska przytomność, wtedy ją zapytam.
- Szczęście, że nie została zabita, prawda, panie Dutcher?
- To chyba cud.
Od czasu do czasu dochodziły ich jęki kobiety i wtedy Johnny gramolił się do tyłu i sprawdzał, czy chorej czego nie potrzeba. Will zastanawiał się, jak długo kobieta będzie w takim stanie - ile godzin, a może dni...? Powinien był zadać doktorowi więcej pytań. A jeśli odzyska przytomność, ale zostanie na zawsze pomylona? Jeśli nie będzie wiedziała, kim jest? Tylko tego Willowi brakowało do tej trójki dzieciaków - pomylonej inwalidki. Powinien był powiedzieć: nie - że jej nie weźmie, a przynajmniej dopóki się nie dowie, kim ona na dobrą sprawę jest.
Podrzucił Johnny'ego do domu i został mu już tylko niewielki odcinek drogi do własnego rancza, zwanego powszechnie ziemią Dutchera - żadnych tam wymyślnych nazw, jak to u bogatych Anglików. Cechował bydło
po prostu literą D. Wszyscy w promieniu jakichś stu pięćdziesięciu kilometrów znali jego rozległą majętność. A po śmierci Jessego i Clary Will objął i przyłączył do swoich i ich grunty; tysiąc akrów, w większości już teraz ogrodzonych, z dobrą wodą. A i dom po bracie też się przydał dla sezonowych pastuchów, gdy byli potrzebni.
Will zwykle szedł najpierw do stajni, ale tym razem zatrzymał konie przed drzwiami kuchennymi. Zawołał na Antonia, który zapewne już spał, i obszedł bryczkę dokoła,
Boże wszechmogący, ależ ta kobieta ważyła! Chyba więcej niż dwa worki mąki. Pewnie bliżej trzech. Ale nie była tłusta, Will mógł zaświadczyć. A może po prostu to on był wykończony. Koce wlokły się po ziemi i Will kopnął w drzwi butem. :
- Antonio!
W kuchni zabłysło światło i drzwi się otworzyły. Will obrócił kobietę i przeszedł obok zdumionego, na pół przytomnego Antonia.
- Queva?
- To jest nasza nowa gospodyni, Antonio.
- Ona śpi?
- Była katastrofa. Pociąg się wykoleił. Jest nieprzytomna. O Boże, muszę ją gdzieś położyć.
- Przeszedł przez kuchnię do pokoju i położył ją na sofie. Antonio cały czas zaglądał mu przez ramię.
- Jestem wykończony, Antonio. Miałem ciężki dzień. Musiałem pomagać przy ratowaniu ludzi.
- Była straszna śnieżyca, szefie. Myślałem, że pan zanocuje w mieście.
- I zanocowałbym, ale w mieście szpilki nie wsadzisz.
Jest ze setka rannych. Hotel przepełniony, domy przepełnione. Miałem do wyboru: albo nocować w Stajniach Collina, albo wracać do domu. - Zdjął kapelusz i rzucił na krzesło. Stał z włosami przylepionymi do głowy, z rękami na biodrach, i spoglądał na kobietę.
- Ona młoda - powiedział Antonio. - Myślałem, że dostaniemy jakąś zasuszoną staruszkę.
- Pewnie byłoby i lepiej - mruknął Will.
- Może jej się tu nie spodoba. Może będzie chciała wracać do domu
- rzekł Antonio z nadzieją w głosie.
- Może - odparł Will.
- Dzieci w porządku?
- Śpią.
- Wiesz co, Antonio, zaniosę ją do gościnnego pokoju.
- Przygotowałem łóżko, jak pan kazał.
- Dobrze.
- Will zaczerpnął tchu, jedną rękę podłożył pod kolana kobiety, drugą pod ramiona i podniósł. Głowa opadła jej na bok.
- Zaczynam nabierać wprawy - mruknął wchodząc po schodach. Przed nim wąskim korytarzem szedł Antonio z lampą naftową. Will musiał trochę przechylić kobietę, żeby się zmieściła w drzwi, mimo to jednak otarł sobie kłykcie o futrynę i zaklął pod nosem.
Kładł właśnie swój ciężar na łóżku, kiedy z poddasza zeszła i stanęła w drzwiach Mary we flanelowej nocnej koszuli i jasnymi warkoczykami, jak mały biały duszek.
- Wujku Willu - odezwała się swoim nazbyt dorosłym tonem - co się tu dzieje i kto to jest ta pani?
Will westchnął.
- Myślę, że to jest nasza nowa gospodyni. Została ranna w katastrofie kolejowej.
- W katastrofie kolejowej?
- W katastrofie kolejowej?
- Jak echo powtórzył drugi głos. I po chwili jeszcze jeden, znacznie cieńszy.
- W katastrofie kolejowej, wujku Willu?
Do diaska, cała trójka się obudziła. Obaj chłopcy i Mary. Będzie im musiał wszystko tłumaczyć od początku.
- Na wschód od miasta wykoleił się pociąg numer trzy z Denver City. Spędziłem tam cały dzień pomagając ratować rannych ludzi. Bo ta pani to jest pewnie ta nowa gospodyni, którą miał nam przysłać wujek Clay.
- A co jej się stało? - zapytał Burkę, najmłodszy, szeroko otwierając oczy i mocno ściskając koc pod pachą.
- Uderzyła się w głowę. Ale doktor mówi, że szybko odzyska przytomność i będzie jak nowa.
- O - powiedział Burkę.
- G - powtórzył jak echo Jesse.
Will przeczesał włosy swoją dużą dłonią. Boże, ależ był zmęczony. Spocony, brudny i wykończony.
Odwrócił się od ciekawskich dzieciaków i spojrzał na Owiniętą w koce jak mumia, leżącą na białej kapie kobietę, na jej bladą twarz i potargane włosy. Doszedł do wniosku, że powinien ją jakoś wygodnie ułożyć. Mimo to stał dalej bezradnie, nie wiedząc, co począć.
Wreszcie zaczął niezdarnie wyciągać spod niej koce. Pani Fisher ubrała ją w czarną workowatą suknię, nic eleganckiego, czarne pończochy i zwykłe czarne buciki. A pod spodem... nawet nie śmiał pomyśleć. Kiedy wychodził, gospodyni doktora rzuciła mu jeszcze tobołek z nocną koszulą, czystą halką i szlafroczkiem. Pewnie
powinien ją przebrać w koszulę nocną. Ale nie miał pojęcia, jak się do tego wziąć.
- Do diabła - mruknął i nagle zdał sobie sprawę z obecności dzieci, z pewnością oburzonych jego językiem.
- Przepraszam - powiedział krótko, co jednak nie rozwiązało jego problemu.
Will Dutcher miał trzydzieści cztery lata. Nigdy nie był żonaty i nie znał się na damskich fatałaszkach. Niewiele miał do czynienia z kobietami, a tych, z którymi się stykał, nie musiał rozbierać. Potrafił złapać krowę na lasso, ujeździć konia, pokierować ludźmi, obrobić pole, czy ugotować na ognisku solidny posiłek. Ba - gdy było trzeba, potrafił nawet zabić człowieka. Ale niech go licho, jeśli wiedział, jak rozebrać kobietę.
Pozostał kawalerem z wyboru, mimo że niejedna chętnie wzięłaby go sobie na męża. Ale Will, nawykły do tego, by decydować o sobie, egoistyczny, a często i mrukliwy, wiedział, że nie będzie łatwym partnerem. Glay mówił o nim, że jest nieprzystępny, zaś Clara, bratowa, utrzymywała, że choć stanowi dobrą partię, to jest człowiekiem o trudnym usposobieniu. Will nie lubił, żeby mu ktokolwiek wchodził w drogę, i dlatego żywił obawy co do obecności w swoim domu gospodyni, którą postanowił mu przysłać Clay.
Może Antonio pomoże mu z tą koszulą i z tymi piekielnymi guziczkami, haczykami i w ogóle. Już miał zawołać starego, ale na myśl o tym, że na tej kobiecie, na jej białej skórze, miałby spocząć wzrok innego mężczyzny, doznał dziwnego skurczu i słowa uwięzły mu w gardle. Inny mężczyzna miałby zobaczyć gładkie krągłości jej bioder, nóg, piersi... nie, nigdy!
Will obserwował drobne ruchy kobiety. Jej twarz skurczyła się nagle w dziwnym grymasie, a potem odprężyła się, wargi zadrżały, ale nie wydały głosu. Zacisnęła pięść, a następnie ją otworzyła. Kobieta. Jak mógł dać Clayowi wmówić sobie coś podobnego?
No cóż, albo sam sobie poradzi, albo będzie tu sterczał gapiąc się na nią przez całą noc jak idiota. Ale zaraz, gdzie jest ta koszula?
Odwrócił się i w drzwiach gościnnego pokoju zobaczył trójkę wpatrzonych w siebie malców.
- W tej chwili wracajcie do łóżek, bo jak nie, to wam zaraz przetrzepię skórę - ofuknął ich ostro. Słysząc odgłos zamykanych na górze drzwi Will znów odwrócił się do złotowłosej kobiety.
Clay ani słowem nie wspomniał w swoich listach, jak cholernie ładna jest ta dziewczyna. Tylko tyle, że jest pracowita i ma dobre referencje. Will sam nie wiedział, czy ma być z tego powodu zły, czy zadowolony.
Nachylił się nad nią w poszukiwaniu guzików, które, jak się spodziewał, powinny być gdzieś koło szyi, kiedy nagle stwierdził, że patrzy w jej oczy. Otwarte, błękitne oczy - jak zdążył zauważyć, nim zaszły mgłą i znów się zamknęły. Niezdarnie przystąpił do dzieła.
Emily miała takie uczucie, jakby pływała w głębokiej, błotnistej wodzie i nie mogła się wydostać na powierzchnię. Od czasu do czasu widziała nad sobą twarz, falującą, nieosiągalną. Gdzieś w głębi duszy wiedziała, że ta twarz należy do mężczyzny, którego jednak nie znała. I nagle poczuła, że została wyciągnięta z ciemnych opiekuńczych głębin i rzucona w chłód tak wielki, że cała pokryła się gęsią skórką, że dotykają jej jakieś ręce, przed którymi cofa się z jękiem. To potworne uczucie trwało bardzo długo, zanim te same ręce wpuściły
ją z powrotem w ciepłe, mroczne wody, gdzie mogła nadal spokojnie pływać.
Czas stracił dla niej jakiekolwiek znaczenie. Słyszała głos, głęboki, szorstki, ponaglający, żeby za nim szła, ale tak była zmęczona, tak wyczerpana, że opierała się jego natarczywym wezwaniom.
Kiedy podpływała zbyt blisko powierzchni, czuła dojmujący ból, ostry i dokuczliwy. Czasem ten głos i kojący chłód na czole pozwalały jej od nowa zanurzyć się w dobroczynnych wodach. Próby wypłynięcia na powierzchnię były zbyt bolesne, dryfowała więc i dryfowała bez końca...
Nagle prosto w twarz zaświeciło jej ostre światło. Emily otworzyła oczy czując w skroniach rozdzierający ból.
Była sama. Sama w przytulnym pokoju, przykryta po szyję szorstkim wełnianym kocem. Próbowała unieść się na łokciach, ale padła, porażona bólem. Oddech miała krótki, spazmatyczny. Znów musiała się zdrzemnąć, bo kiedy otworzyła oczy, dębowa komoda w drugim końcu pokoju była zalana światłem słonecznym.
Tym razem zdołała się unieść na łokciach, chociaż ramiona jej drżały. Tak, znajdowała się w jakiejś sypialni. W wysokim oknie wisiały wiktoriańskie koronkowe firanki. Na komodzie leżała ręcznie robiona serwetka, stała szklanka i porcelanowy dzbanek ozdobiony różyczkami. Fotel bujany. No i to łóżko. Obróciła się. Zaskrzypiał mosiężny zagłówek, a twarde gruzły materaca zaczęły boleśnie uwierać w uda i łokcie. Wszystko wskazywało na to, że leży na materacu z końskiego włosia, takim samym, jakiego używała jej cioteczna babka.
Położyła się z powrotem i sięgnęła ręką do czoła usiłując zebrać myśli. Przy szyi poczuła łaskotanie, które powodował wysoki, koronkowy kołnierzyk flanelowej koszuli, przy nadgarstkach też były jakieś koronki.
To nie moja koszula.
Gdzie jest? Jak się tutaj znalazła? Kto ją, do licha, rozebrał...
Pociąg.
- Boże - szepnęła Emily. Jej głos przypominał skrzeczenie.
- Pociąg.
Wróciła pamięć. Jechała pociągiem. Była śnieżna zamieć. A potem ten przechył i mężczyzna, który koło niej przeleciał, kiedy wagon się przewracał. Musiała doznać jakiegoś urazu. Tak, naturalnie głowa.
A więc jest w szpitalu...
Nie w Szpitalu. To nie jest szpital...
Drzwi zaskrzypiały i Emily obróciła się na bok, całkowicie zdezorientowana. To nie jest szpital.
W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, o gęstych, ciemnych, wijących się włosach, uczesanych z przedziałkiem pośrodku. Niebieskie, szafirowoniebieskie oczy w przystojnej, surowej, smagłej twarzy z wąsem. Twarzy, którą już kiedyś... już kiedyś widziała.
- Pani nie śpi.
- Ten sam szorstki głos, który słyszała we śnie.
- Jak się pani czuje?
Mężczyzna stał wypełniając sobą całe wejście, z ogorzałą ręką na ozdobnej mosiężnej gałce. Robił wrażenie... zmieszanego.
Emily oblizała usta.
- Może ja przyjdę później...
- Nie... - powiedziała słabym głosem - nie. Proszę, niech pan zostanie. Ja... ja mam tyle pytań. Ja...
- Jasne, że pani ma.
Przez chwilę patrzył na nią niezdecydowany, po czym jak gdyby podjął decyzję. Delikatnie zamknął za sobą drzwi i podszedł do okna, przez które wlewało się słońce. Stał w dalszym ciągu speszony, z rękami sztywno skrzyżowanymi na białej koszuli bez kołnierzyka, ramieniem wsparty o framugę.
Emily próbowała usiąść, ale zdołała tylko wesprzeć się na łokciach.
- Kto...? - zaczęła.
- Will Dutcher - odpowiedział głosem, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym.
- Jest pani na moim ranczo koło Rifle.
- Na pańskim... ranczo?
- Po tej katastrofie kolejowej nie było już miejsca u doktora Tichenora.
- O - Emily próbowała omieść swoją pamięć z pajęczyn.
- A szpital? Czy nie ma tu szpitala?
- Nie. Najbliższy szpital jest w Glenwood Springs. Niektórych rannych tam zawieziono, ale doktor Tichenor powiedział, że pani wkrótce będzie zdrowa.
- Aha, rozumiem - powiedziała Emily. Ale nie rozumiała nic.
- Od jak dawna tu jestem? - spytała zdezorientowana, przerażona na myśl, że mogła być nieprzytomna przez wiele dni, tygodni czy nawet lat.
- Katastrofa zdarzyła się wczoraj - wyjaśnił Will.
- Przywiozłem panią wieczorem.
- Aha - westchnęła z ulgą.
- Pan mnie tu przywiózł. Rozumiem.
- Tak, przywiozłem, bo, jak mówiłem, w mieście nie było już miejsca. - Przestąpił z nogi na nogę i machinalnie sięgnął do wąsa. Emily zauważyła ze zdziwieniem, że nie ma ani pierścionka, ani obrączki.
- Nie znaleźliśmy przy pani żadnych dokumentów, więc doktor i ja pomyśleliśmy, że pani jest pewnie tą gospodynią, którą brat miał mi przysłać z Chicago. I dlatego...
- Gospodynią?
- Tak, do opieki nad moją ukochaną bratanicą i bratankami.
Emily potrząsnęła głową usiłując zrozumieć sens jego słów.
- Nazywam się Emily Jacoby i jestem z Filadelfii, nie z Chicago.
- Mój brat z Chicago nie podał mi pani nazwiska, ale była pani jedyną kobietą w pociągu, której nie zdołaliśmy zidentyfikować, więc doszliśmy do wniosku...
- Jestem Emily Jacoby - powtórzyła - a nie żadną gospodynią, panie Dutchet. Dlaczego pan nie zadzwoni do brata i nie wyjaśni tej sprawy?
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Tutaj nie ma telefonu.
- Nie ma... telefonu?
- Tu jest za daleko.
Emily złapała się za głowę. Poczuła, jak jej wali puls. Wiedziała, że niektóre tereny na Zachodzie są jeszcze dość prymitywne, ale tego już było za wiele.
- Ja... - zaczęła i poczuła, że ma zupełnie sucho w ustach.
- Jechałam do Seattle. I tylko dlatego wybrałam pociąg, żeby po drodze podziwiać widoki.
- Sama?
- Tak, sama.
- O Boże, mało jej głowa nie pękła.
- Z tego, co wiem, Seattle to dzikie miasto. Nie wierzę, żeby...
- Może pan sobie nie wierzyć - powiedziała Emily i wyczerpana opadła na poduszki.
Will przemierzył pokój dwoma krokami i w jednej chwili znalazł się przy niej ze szklanką wody, którą nalał z dzbanka w róże.
- Proszę, proszę to wypić - powiedział i pomógł jej usiąść.
Popijając wodę spojrzała w górę. Wzrok Willa był przenikliwy, szacujący. Zauważyła też, że wokół oczu ma białe kurze łapki świadczące o tym, że dużo czasu spędza na dworze.
Przystojny - pomyślała znów - ale zarazem jakiś surowy i wyniosły.
- Jeszcze wody? - spytał, w dalszym ciągu podtrzymując jej głowę.
- Nie, dziękuję - odparła Emily i Will delikatnie położył ją na poduszkach.
- Panie Dutcher, czy może mi pan powiedzieć, co mi jest? Moja głowa...
- Doktor powiedział, że musiała się pani bardzo mocno uderzyć.
- A czy miałam zrobioną tomografię mózgu?
- Czy co miała pani zrobione?
- Odstawił szklankę na komodę i obrócił się twarzą do Emily.
- Tomografię mózgu.
- Doktor zbadał panią bardzo dokładnie. On...
- Emily - szepnęła, nagle wyczerpana.
- Mam na imię Emily.
- Czuła, że znów zaczyna pływać. Później zada te wszystkie pytania, później.
- Może lepiej... dam pani teraz odpocząć - powiedział
Will ruszając w stronę drzwi.
- A potem przyniosę coś do zjedzenia.
- Tak - odparła słabo, zapadając się w nicość. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Zanim znów pogrążyła się w stanie nieświadomości, spytała jeszcze:
- A kto... kto mi założył tę koszulę?
- Ja.... - Will odchrząknął.
- Ja ją pani założyłem.
- I już go nie było. Zanim ogarnęła ją ciemność, Emily przypomniała sobie mgliście uczucie chłodu na skórze i czyjeś ciepłe ręce. Ręce Willa Dutchera.
Jeśli początkowo myślała, że są na ranczo tylko we dwoje, to była w błędzie. Wieczorem kucharz, Antonio, przyniósł jej miseczkę rosołu. Wkrótce potem znów usłyszała stukanie. Był to Will Dutcher. Przed nim tłoczyła się w drzwiach trójka dzieci. Były bardzo zdenerwowane, jakby się bały, że je Emily pogryzie.
Dutcher odchrząknął.
- To są moi wychowankowie. Dzieci mojego brata. To jest Mary.
- Skinął głową w stronę stojącej po jego lewej stronie dziewczynki. Mała wyglądała na jakieś dziesięć lat, miała długie warkocze blond, prześliczną staromodną sukienkę w kratkę, z koronkami, a na nogach czarne, grube rajtuzy i buciki z wysoką, zapinaną na guziczki cholewką. Dziewczynka dygnęła potrząsając jasną główką i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Jak się masz, Mary - powiedziała Emily - miło cię poznać.
- Dzień dobry, panno Jacoby.
Byli jeszcze dwaj chłopcy, ośmioletni Jesse i o rok młodszy Burkę. Mogli z powodzeniem uchodzić za
bliźniaki, z jednakowo krótko ostrzyżonymi jasnymi czuprynami, przyczesanymi na mokro, i wielkimi oczyma, błękitnymi jak niebo Kolorado. Mieli na sobie białe, sztywno wykrochmalone koszule i workowate spodnie na szelkach. Emily pomyślała, że wszędzie na świecie mogłaby się ich spodziewać, tylko nie w drzwiach swojego pokoju.
- Zaraz, chwileczkę - powiedziała.
- Ten w środku to Jesse, ten po prawej to Burkę, tak? Miło mi was poznać.
- Dzień dobry pani - odpowiedzieli chórem chłopcy. I wtedy nagle przywiedli jej na myśl Pennsylvania Dutch*, czy też żyjącą na Zachodzie sektę mennonitów**. Nie chodziło tu nawet o strój - raczej o całe zachowanie, włącznie z dygiem dziewczynki i skromnie ostrzyżonymi głowami chłopców. Nic dziwnego, że nie mają telefonu. Nie zdziwiłoby Emily, gdyby zobaczyła, jak cała rodzinka jedzie na rynek bryczką zaprzężoną w konia. Do licha, przecież Emily urodziła się i wychowała niecałe pięćdziesiąt kilometrów od samego serca krainy Pennsylvania Dutch, Rozpozna tych ludzi na odległość. Z wyjątkiem... z wyjątkiem Willa Dutcherą. On jakoś
* Pennsylvania Dutch - ludzie zamieszkujący głównie tereny wschodniej Pensylwani, których charakterystyczne tradycje kulturalne sięgają niemieckich migracji z osiemnastego wieku. (Przyp. tłum.) ** Mennonict - sekta religijna wyrosła z szesnastowiecznego ruchu anabaptystów. Podstawą ich wiary jest Biblia. Ubierają się skromnie, nie przeklinają, przyjmują chrzest jako ludzie dorośli i zawierają małżeństwa w obrębie własnej grupy wyznaniowej. (Przyp. tłum.)
do nich nie pasował. Brakowało mu tej charakterystycznej pokory. Był zbyt męski i zbyt... arogancki.
- A teraz powiedzcie pannie Jacoby dobranoc - powiedział właśnie do dzieci. Po czym dodał:
- A ty, Mary, mogłabyś zostać, to znaczy... może byś pomogła pannie Jacoby... może by panna Jacoby chciała się umyć.
Mary posłusznie weszła do środka, podczas gdy Will odesłał chłopców na górę.
Emily rzeczywiście marzyła o łazience, tylko że była taka słaba... Nogi uginały się pod nią jak pod nowo narodzonym źrebakiem. Mary wzięła ją za rękę i wyprowadziła z pokoju. Zaraz za drzwiami zatrzymała się jednak zatroskana.
- Będą pani potrzebne buciki i jakiś koc do nakrycia, panno Jacoby
- powiedziała.
- Buciki?
Dziewczynka skinęła głową.
- Tak, zaraz je przyniosę.
- Szybko wróciła do pokoju, otworzyła szafę i wyjęła parę czarnych sznurowanych bucików.
- Mary - powiedziała Emily opierając się o drzwi - to nie są moje buty.
- Nie mogli znaleźć pani bucików - wyjaśniła dziewczynka i Emily znów próbowała otrząsnąć się z otępienia. Przecież z całą pewnością miała na sobie swoje wysokie brązowe buty.
Co się z nimi mogło stać?
Największym jednak zaskoczeniem była dla niej „toaleta". Okazało się bowiem, że trzymając w dłoni małą rączkę Mary, Emily musi brnąć przez śnieg do wygódki znajdującej się na zewnątrz. Był to najprawdziwszy drewniany domek z wyciętym w drzwiach serduszkiem.
W drodze towarzyszył im kudłaty czarno-biały pies. Psiak, ocierając się o nogi Emily, tak energicznie machał kikutem ogona, kręcił całym ciałem, że mało jej nie przewrócił.
- Spokój, Shep! - skarciła go Mary.
- Proszę iść, niech się pani nie boi.
- Psiak umknął urażony.
Emily szła przez podwórko dygocąc z zimna i nie wierząc własnym oczom. Od jakichś dwudziestu lat nie widziała takiej wygódki. Jak ludzie mogą żyć bez kanalizacji? I co to za człowiek ten Will Dutcher? Zwolennik powrotu do natury?
Na wpół zamarznięta, zdołała jakoś wrócić przy pomocy Mary. Przechodząc koło kuchni zobaczyła Antonia, który ledwie na nią spojrzał, zajęty mieszaniem czegoś w garnku stojącym na starej płycie z fajerkami.
Cały czas trzymając się Mary, dowlokła się jakoś do Schodów, gdzie słaba, zlana zimnym potem, osunęła się na pierwszy stopień.
- Wujku Willu! - zawołała Mary - wujku Willu!
I nagle Emily zobaczyła go, jak z fajką w ręku pochyla się nad nią.
- Źle się pani czuje? - zapytał z wyraźną irytacją w głosie.
Emily odnalazła jego oczy.
- Czuję się słaba. Moje nogi... Ja...
- Weź to - powiedział szorstko, wręczając Mary fajkę - i zanieś do pokoju.
- Po czym zwrócił się do Emily: - Proszę mnie wziąć za szyję.
Emily posłusznie zastosowała się do polecenia i Will wziął ją na ręce. Obróciwszy się bokiem zaczął ją wnosić po schodach. Emily była speszona. Kiedy ostatni raz
stanęła na wadze, ważyła około sześćdziesięciu kilo. Nie była gruba, ale dość okrągła i świadoma swego ciężaru. Ale Will Dutcher radził sobie świetnie. Czuła pod plecami i pośladkami jego silne, muskularne ramiona. Kiedy wchodził na schody, trzymała go mocno za szyję, przytulona do jego potężnej piersi.
Emily zdała sobie nagle sprawę, że nie po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji. Że było podobnie, kiedy Will niósł ją nieprzytomną do sypialni. A potem musiał ją rozebrać i założył jej tę nocną koszulę. Gdyby był lekarzem, czy kimś takim, Emily nigdy by się nad tym nie zastanawiała. Ale tak,..
Na podeście powiedziała:
- Teraz już dam sobie radę.
- On jednak ignorując jej protesty zaniósł ją ciemnym korytarzem aż do sypialni, gdzie ostrożnie położył Emily na łóżku.
- Nie musiał pan... - zaczęła.
- Już to robiłem wcześniej - rzekł sucho - to mogę i teraz.
Weszła pod ciepłe koce nagradzając go nieśmiałym uśmiechem. Na chwilę ich oczy się spotkały, po czym Emily, speszona, odwróciła wzrok.
- To bardzo ładnie z pana strony - powiedziała - że mnie pan do siebie wziął. Mam nadzieję, że nie będę długo siedziała panu na karku.
- Siedziała na karku?
- Tak, wybieram się do Seattle - wyjaśniła Emily. Will stał przy łóżku, podparłszy się pod boki. Machinalnie sięgnął ręką do wąsów.
- Doktor powiedział... - zaczął, ale zawahał się.
- Co takiego powiedział doktor?
- Powiedział, że przez jakiś czas może mieć pani trochę pomieszane w głowie.
- Pomieszane w głowie?
- Tak, panno...
- Emily. Proszę mi mówić Emily.
- Tak, Emily - poprawił się i w jego ustach jej imię zabrzmiało jakoś zupełnie inaczej.
- Doktor powiedział, że mogą ci się robić różne rzeczy.
- Zapewniam cię - odparła Emily - że mam wszystkie klepki w porządku. Doskonale wiem, kim jestem. W każdym razie z całą pewnością nie jestem pańską gospodynią, panie... Will.
Przez chwilę patrzył na nią, po czym uśmiechnął się blado.
- Jak pani... uważa.. .sz, Emily.
- Z tymi słowy wyszedł zostawiając ją samą. Widziała jeszcze w korytarzu jego wysoką, ciemną sylwetkę.
Zgasiła naftową lampę. Naftową lampę - pomyślała w osłupieniu i zamknęła oczy, próbując uciec w sen przed tą przerażającą, zwariowaną rzeczywistością, w jakiej się znalazła. Umysł jednak nie dawał jej spokoju, pracował powoli, ale nieustępliwie, jak gdyby musiała od nowa poukładać sobie wszystko w głowie według jakiegoś logicznego porządku. Jakby pozapominała to, co dotychczas przychodziło automatycznie. Pomieszane w głowie. Tak powiedział Will Dutcher. Może mieć pomieszane w głowie. Ale to przecież zupełnie naturalne przy wstrząsie mózgu. Całkowicie naturalne.
Zastanawiała się, czy nie powinna się bać przebywania w tym dziwnym miejscu, ż tym dziwnym mężczyzną, ale była jeszcze taka słaba... Gdyby Will Dutcher
zamierzał ją skrzywdzić, zrobiłby to już dawno. Instynktownie czuła, że nigdy nie spotka jej od tego człowieka nic złego, ale jednocześnie zachodziła w głowę, co się mogło stad z jej pieniędzmi, książeczką czekową i kartami kredytowymi. O Boże - myślała - jeśli to wszystko rzeczywiście przepadło, czekają ją straszne kłopoty z bankiem. I to jeszcze bez telefonu.
Ale naturalnie musiała te rzeczy stracić, skoro nie znaleźli przy niej żadnych dokumentów. Co za koszmar. Walizki od Gucciego, biżuteria, przyzwoity skórzany żakiet i buty, bielizna i nowy aparat marki Nikon. Ciekawe, czy Ąmtrak ma ubezpieczenie. Zaraz, jak tylko się stąd wydostanie, wystąpi z roszczeniem.
A ubranie, które miała na sobie? Wszystko przepadło. Jak to się mogło stać? Musieli ją znaleźć w jakichś strzępach, które wyrzucili na śmietnik. To się zdarza. Podobno w katastrofach samolotowych pęd powietrza zdziera ludziom buty z nóg. Może podobnie jest w katastrofach kolejowych.
Wszystko straciła. Przybyła tu, na ranczo Dutchera, goła jak ją Pan Bóg stworzył. Wzdrygnęła się mimo woli. Jakby bez tych różnych nowoczesnych akcesoriów przestała w ogóle istnieć.
Porzuciła jednak te dociekania z powodu dokuczliwego bólu głowy. Dlaczego nie dali jej przynajmniej aspiryny? Albo czegoś mocniejszego. Przecież chyba nawet w Rifle w Kolorado mają w drogeriach aspirynę.
Nazajutrz czuła się strasznie. Jakby wczorajsze działania wyczerpały cały jej zapas energii. Co za głupie uczucie, kiedy człowiek jest taki słaby, obolały i ma
ciągłe mdłości. Na myśl jednak o tym, że lekarz coś zaniedbał, mimo woli wpadała w panikę. A może dzieje się z nią coś bardzo niedobrego - na przykład zakrzep w mózgu - i umrze nagle? Takie rzeczy się zdarzały. Dlaczego nie zawieźli jej do szpitala karetką pogotowia albo helikopterem? Chciała spytać o to Willa Dutchera, ale oczyma duszy widziała jego niezadowoloną minę. Za każdym razem, kiedy próbowała go o coś pytać, był wyraźnie zły, że Emily wtrąca się w jego sprawy.
Po lekcjach Mary przyszła do małego pokoiku Emily, żeby jej poczytać i chociaż mała czytała bardzo dobrze, Emily mimo to nie mogła się skupić.
- Zaczekaj chwileczkę, kochanie, bardzo cię przepraszam.
- Czy boli panią głowa, panno Emily?
- Tak, tak, boli.
- Przepraszam.
- Mary, twój wujek mówił, że najbliższy szpital jest w Glenwood Springs, prawda?
- Tak, proszę pani.
- To dlaczego nie mogą przysłać po mnie karetki pogotowia? W ten sposób nie siedziałabym wam na głowie. Zastanawiam się...
Mary słuchała grzecznie, co Emily ma do powiedzenia.
- Może twój wujek mógłby zadzwonić do nich z Rifle i poprosić, żeby przyjechali.
- Ka... karetka pogotowia, panno Emily, a co to takiego? - spytała wreszcie.
- To taki samochód do przewożenia chorych ludzi. Takich jak ja.
- Ja... ja nie wiem. U nas nikt czegoś takiego nie używa. U nas wszystkich chorych leczy doktor Tichenor.
- Ale czy myślisz, że wujek by zadzwonił? - nalegała Emily, niemal w rozpaczy.
- Ja nie wiem, czy można telefonować aż tak daleko jak Glenwood Springs. Jedyny telefon jest w hotelu Winchester, ale ja myślę, że stamtąd można tylko... a zresztą naprawdę nie wiem.
Emily westchnęła. Jakie to wszystko trudne. Ci ludzie wydawali jej się jacyś nieuchwytni, dziwni. Od nikogo nie mogła uzyskać żadnej konkretnej informacji. I to nawet nie to, żeby coś przed nią ukrywali, po prostu nie wiedzieli, o czym ona mówi.
Codziennie po kolacji przychodził do niej Will, żeby ją grzecznie zapytać o zdrowie. Najwyraźniej zależało mu na tym, żeby jak najprędzej wstała i zaczęła coś robić, ale ona w dalszym ciągu czuła się bardzo słaba. Zastanawiała się, czy on w dalszym ciągu wierzy, że Emily jest przysłaną mu z Chicago gospodynią.
Piątego dnia poczuła się trochę lepiej, tak że mogła już zjeść odrobinę całkowicie pozbawionych smalcu potraw Antonia. Nie było w nich żadnych przypraw, ziół, do licha, nawet zwykłego czosnku. Uczesała się, umyła twarz i poczuła się wreszcie jak człowiek. Stwierdziła, że z pewną niecierpliwością oczekuje nieśmiałego stukania Willa do drzwi. Przygotowała sobie kilka pytań do niego, bardzo prostych i jasnych. Nie chciała go peszyć.
- Dobry wieczór, Emily - powiedział na swój cichy, nieśmiały sposób. - Wyglądasz dzisiaj znacznie lepiej.
- Tak, rzeczywiście, chyba lepiej się czuję. Panie Dutcher... to znaczy Will, czy mógłbyś na chwilę usiąść? Chciałabym cię zapytać o parę rzeczy.
- Dobrze - odparł bez entuzjazmu i usiadł na fotelu bujanym, czekając grzecznie na dalszy ciąg.
- Czy jesteś pewien, że po wypadku nie znaleziono nic z moich rzeczy? Zupełnie nic? Ani torebki, ani walizki? Dosłownie nic?
- Nie, nic.
- A co miałam na sobie, kiedy mnie znaleziono? Może wiesz, kto mnie znalazł w tym pociągu? Bo... bo ja się zastanawiam, czy przynajmniej cokolwiek z moich rzeczy nie ocalało.
Will wyglądał przez okno gładząc wąsa. Emily czekała. Może go obraziła insynuując, że ktoś z jego przyjaciół ukradł jej rzeczy.
- Przepraszam, ja tylko chciałam... bo ja nie mam nic, nawet żadnych pieniędzy, żeby zapłacić za swoje utrzymanie, ale gdybyś...
- Ja panią znalazłem - odpowiedział Will.
- Ty?
- Właściwie to Johnny McCrudden, ale zaraz potem przyszedłem i go przegoniłem.
- I nie było przy mnie zupełnie nic?
Will Dutcher spojrzał jej w twarz, a jego ściągnięte brwi utworzyły nad oczami czarną krechę.
- Pani... pani nie była ubrana.
Patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. Z determinacją wytrzymał jej spojrzenie.
- To znaczy... to znaczy, że ja byłam... naga?
- Tak, była pani naga.
- To znaczy, że... że moje ubranie było podarte, zniszczone...?
- To znaczy, że nie było w ogóle żadnego ubrania.
Emily opadła na poduszki, a wszystkie dalsze pytania, jakie miała Willowi zadać, rozpłynęły się jak dym. Poczuła się tak, jakby z niej wypuszczono powietrze.
- Ja się muszę stąd wydostać - powiedziała do siebie, czując wzbierające w niej uczucie paniki.
- Muszę się stąd wydostać - powtórzyła.
- Ale dokąd pani chciałaby jechać? - zapytał.
- Proszę się nie obrazić za to, co powiem, ale pani nie jest jeszcze zupełnie zdrowa. To uderzenie w głowę było jednak bardzo silne. Dlaczego nie chce pani odpocząć. Jutro już pani poczuje się lepiej.
- Poczuję się lepiej?
- A jak się pani poczuje lepiej, to może będzie pani mogła wykonywać jakieś proste prace domowe. Mary pani wszystko pokaże. Ot tak, żeby czymś zająć ręce - dodał.
- Ale ja nie jestem twoją gospodynią, Will.
- To wobec tego kim pani jest?
- Jestem urzędniczką bankową. To znaczy byłam urzędniczką bankową - poprawiła się Emily.
Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.
- Pracowałam w banku.
- Rozumiem.
- Skinął głową.
O Boże, jak oni się do niej odzywają, jak na nią patrzą. Jakby była pomylona! Głęboko zaczerpnęła tchu, próbując sobie przypomnieć, jak to jest, kiedy człowiek panuje nad sytuacją. Będzie szczera, logiczna i bezpośrednia. Ale to, co wyszło z jej ust, zdumiało ją samą:
- Czy jestem trzymana tu w charakterze więźnia, panie Dutcher?
- W jej głosie zabrzmiała jednak nuta rozdrażnienia, które starała się ukryć,
- Boże święty, ależ skąd! - odparł Will.
- Więźnia?! Przywiozłem panią tutaj, żeby pani wyzdrowiała. Myślałem po prostu, że pani jest gospodynią, którą mi Cląy przysłał z Chicago do prowadzenia domu, ale jeśli nie, no to cóż... Może pani stąd iść, kiedy pani zechce. Tylko że pani się jeszcze do tego nie nadaje.
- A kiedy już się będę nadawała, kiedy poczuję się silniejsza, to czy zawiezie mnie pan do Rifle? Zawiezie mnie pan?
- Proszę się nie niepokoić, jeszcze nigdy w życiu nie trzymałem przy sobie kobiety wbrew jej woli. Zawiozę panią osobiście - zapewnił ją Will, a Emily mu uwierzyła. W gruncie rzeczy powiedział to z wyraźną ulgą, jakby miał się pozbyć jakiegoś wielkiego ciężaru.
- Dziękuję - odparła nie zastanawiając się nad jego motywami.
- Przepraszam cię, Will, jeśli wydaję się rozdrażniona, ale to wszystko jest dla mnie nowe i zupełnie nie umiem się w tym odnaleźć.
- Nie ma potrzeby dziękować.
Po jego wyjściu Emily położyła się próbując spokojnie pomyśleć. Teraz, kiedy już wyrzuciła z siebie dręczące ją pytanie, zrobiło jej się lżej. Jak na razie nic więcej nie mogła zrobić. Dosłownie nic. W tej sytuacji nie pozostawało jej nic innego, jak tylko leżeć i w miarę możności obserwować szczegóły dziwnego życia Dutcherów. Ale będzie miała co opowiadać Judy, jak już wreszcie dotrze do Seattle. Kompletny odjazd.
Teraz się wyluzuje, a potem, jak już poczuje się lepiej,
przypilnuje Willa, żeby ją zawiózł do Rifle do telefonu. A jeśli będzie i faks, to da znać do banku, żeby jej telegraficznie przysłali pieniądze. Musi też sobie kupić jakieś ubranie. No i wystąpi do linii kolejowej o odszkodowanie...
Ciekawe co z innymi pasażerami. Musieli być przecież ranni, a może i zabici, ale już o to nie zapytała Willa. Biedni ludzie. Ona, Emily, miała szczęście.
Wsunęła się pod kołdrę i zamknęła oczy. Tak, skoncentruje się na tym, żeby jak najprędzej nabrać sił i przestać na razie myśleć o czekających ją kłopotach. O kartach kredytowych, bankach, prawie jazdy, polisie ubezpieczeniowej. Boże, co za koszmar...
ROZDZIAŁ 4
Will Dutcher jeszcze nigdy z taką radością nie wychodził z domu i nie szedł do pracy, jak w te ostatnie dni lutego. A wszystko przez tę kobietę, Emily Jacoby, i jej dziwne zachowanie. Zresztą sam' przed sobą musiał przyznać, że nie tylko o to chodziło. Chodziło mianowicie o samą jej obecność w jego domu - obecność kobiety w jego miłym, wygodnym dotychczas domu. Nigdy nie żył z kobietą pod jednym dachem, w każdym razie od czasu, kiedy wiele lat temu opuścił dom rodzinny. Tak chciał, taki los sobie wybrał. Jeśli nie
liczyć małej Mary, ale Mary to jeszcze dziecko. A Emily Jacoby była kobietą. I to go niepokoiło.
Nie mógł się rozluźnić, nie mógł sobie uciąć drzemki w swoim fotelu bez jej nieustannych pytań.
- Ile masz sztuk bydła, Will? - pytała.
- Ile akrów liczy twoje ranczo? Ilu zatrudniasz ludzi?
- I tak dalej i dalej.
- Ilu mieszkańców liczy Rifle? Skąd pochodzi Antonio?
- No i te osobiste pytania, od których aż się zwijał.
- Na co umarli twój brat i jego żona? Co robi twój brat Clay w Chicago?
Pytania. Ta kobieta chciała wiedzieć wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Na przykład kto mu prasuje koszule i dlaczego nie ma bojlera na gorącą wodę. Gorąca woda, do diaska: Co ona sobie wyobraża - że mieszkają w wielkim mieście w jakiejś bogatej rezydencji z kanalizacją i służbą?
Był pogodny słoneczny poranek, jeden z tych cudownych zimowych dni, które uświadamiają człowiekowi, dlaczego żyje w Kolorado. Will schodził po stopniach ganku, z Shepem u nogi, wielkimi haustami wdychając zimne powietrze i tak ustawiając rondo kapelusza, żeby nie musieć mrużyć oczu przed słońcem. Po ostatniej śnieżycy zostało jeszcze trochę śniegu, ale i ten wkrótce stopnieje. W dolinie Grand River, jak ją nazywano w dalszym ciągu, mimo że kilka lat temu zmieniono nazwę rzeki na Kolorado, klimat był łagodny. Wystarczyło jednak pojechać kilkanaście kilometrów w górę doliny, w stronę Aspen czy High Tower, a przez całą zimę leżały śniegi po pas. Szczerze mówiąc, Will nie wiedział, jak górnicy sobie radzili, ale faktem było, że sobie radzili. Tutaj, około tysiąca metrów niżej, śnieg
z rzadka zalegał tak długo. Za to muł, błoto, tak, błoto wysychało dopiero w kwietniu albo w maju.
Były to tereny idealne do hodowli bydła, trochę może za suche, ale jak kto miał strumień albo prawo do wody, radził sobie znakomicie. A teraz, kiedy ziemia była już prawie całkowicie pogrodzona i ludzie na dobre zajęli się hodowlą, stawała się ona coraz bardziej opłacalna. Miastom na Wschodzie wiecznie brakowało wołowiny, a że były bogate, Zachód pokrywał to zapotrzebowanie zgarniając coraz większe profity.
Ostatnio wprawdzie słyszało się niepokojące wieści na tematy ekonomiczne, ale Will się tym wszystkim nie przejmował. Im był starszy, tym większego nabierał dystansu do podobnych spraw.
Wszedł do stajni wdychając znajomy zapach. Czas do roboty.
Czekali na niego ludzie. Kręcili się zwijając papierosy albo już paląc, zabijając ręce dla rozgrzewki. Ośmiu dobrych ludzi.
- Hej, szefie - odezwał się Kędzior - mam jechać w pole czy podkuć konie?
- Kędzior był kowalem, człowiekiem nieocenionym na ranczo. Nazywano go tak naturalnie dlatego, że był łysy jak kolano.
- Ja bym chciał obejrzeć konie na zimowych pastwiskach - powiedział Hokum.
- Mam oko na jedną młodą klaczkę, chciałbym ją ujeździć wiosną.
Trzeba było porozdzielać robotę, połapać i osiodłać konie, załadować sianem wielki wóz. Z końskich nozdrzy buchały pióropusze pary. Shep tańczył wokół nóg Willa, nie mogąc się doczekać, kiedy pobiegnie do swoich zajęć. Mężczyźni mieli na sobie grubą bieliznę,
koszule, kamizelki, płaszcze, rękawice i kapelusze o szerokich rondach. Z tego powodu nawet chudzi jak kołki w płocie wydawali się grubi.
Konie też porastała gęsta zimowa sierść, zbita jak filc, tak że i one wyglądały jak przekarmione dziecięce kucyki.
Will poprowadził trzech mężczyzn, żeby posprawdzali niektóre ogrodzenia, Kędzior został, aby kuć kolie, a Buck, półkrwi Indianin z plemienia Ute, pojechał z wozem pełnym siana nakarmić bydło.
Och, życie tutaj, pod tym błękitnym niebem, było naprawdę wspaniałe. Will miał swoją ziemię, swoje stado, swoich ludzi - wszystko, czego kiedykolwiek pragnął. Życie było proste i łatwe. Niczego więcej mu do szczęścia nie brakowało. Nie przeszkadzała mu nawet trójka malców - były to dobre dzieciaki, które znały swoje miejsce. A zresztą przecież to jego krew.
Od chwili jednak, kiedy Clay przysłał mu gospodynię, wszystko się zmieniło. Wprawdzie Emily powtarzała, że nie jest żadną gospodynią, ale co z tego. Gdyby nie przyjechała Emily, to i tak tym pociągiem przyjechałaby jakaś inna kobieta. Tak czy siak, miał na karku wścibską babę. Tyle, że na podstawie listów Claya wyobraził ją sobie jako zasuszoną, mrukliwą starą pannę, sztywną, jakby kij połknęła. To by jeszcze jakoś wytrzymał, ale Emily Jacoby to... zupełnie inna historia.
Dziwne miała pomysły, dziwne zadawała pytania. Pytała o rzeczy, o których Will nigdy nie słyszał, o których nie pisali nawet w gazetach Denver. A i mówiła jakoś inaczej. Nie to, żeby jej nie mógł zrozumieć, ale jakoś tak śmiesznie - Will nie bardzo wiedział, jak to
wyrazić. Dziwnie się też zachowywała - na przykład poruszała się, zupełnie nie jak dama. Ale i nie jak mężczyzna, o nie, co to, to nie.
Will uważał ją za jedną z postępowo myślących kobiet, jak ta Bloomer, która chciała, żeby kobiety nosiły spodnie. Albo za typ sufrażystki. A może Emily była jedną ze zwolenniczek prohibicji? Takich, co to wpadają do barów rąbiąc siekierami wszystko, co na drodze. O, Will łatwo mógł sobie wyobrazić Emily zamierzającą się siekierą. I to jeszcze jak. W dużych miastach na Wschodzie niemało było takich kobiet. Ciekawe, jacy to mężczyźni potrafią z nimi żyć. Boże Wszechmogący, to dopiero musi być brzemię!
No cóż, może wyjedzie, jak tylko poczuje się lepiej. Powiedziała przecież, że chce się dostać do Rifle, żeby zatelegrafować po pieniądze i wyjechać. Spytała nawet, czy jest tu więźniem! Co za bezczelność - żeby tak obrażać człowieka. To już te dzieciaki lepiej się potrafią zachować niż ona. Boże święty, ciekawe, kto ją tam wychowywał w tej Filadelfii? Czy to tak teraz postępują ludzie w wielkich miastach?
Baba z wozu, koniom lżej - pomyślał Will. Napisze do Claya, żeby mu przenigdy więcej nie przysyłał żadnej cholernej gospodyni.
Will jechał na swojej dużej kasztance, ogarniając wzrokiem całe ranczo i myśląc co jest jeszcze do zrobienia. Fargo zsiadł z konia i otworzył bramę, żeby Will i pozostali mężczyźni mogli wjechać na nową działkę. Były tu krowy, które ocieliły się jesienią, ze swoimi młodymi, i Will chciał sprawdzić, jak cielęta zniosły ostatnią śnieżycę.
- Wygląda na to, że jest w porządku, szefie - powiedział Fargo zamykając za nimi bramę.
- Mhm.
- Straciliśmy podczas śnieżycy dwie sztuki, ale reszta jest w porządku - dodał jeden z młodych ludzi.
- Wiele lat temu, kiedy się nie grodziło ziemi, można było zimą stracić do trzydziestu procent bydła albo i więcej - powiedział Will.
- Tak jest, mój tata podczas śnieżycy w 1887 roku stracił wszystko. Dlatego jestem tutaj, zamiast robić na swoim - rzekł Jonasz bez żadnej zawiści.
Przeszli na następne pastwisko, gdzie krowy, które miały się cielić wiosną, żarły siano. Stojąc z opuszczonymi łbami, cielne krowy przeżuwały długo i cierpliwie, parując w cieple południowego słońca.
Will siedział z rękami skrzyżowanymi na kuli siodła i w myślach obliczał, czego się może spodziewać. Kilka krów ocieli się już w przyszłym miesiącu, potem w kwietniu i maju przyjdą na świat cielęta, po kilka każdego dnia. Ciekawe, że bydło krótkorogie miało większe kłopoty z cieleniem się niż długorogie. Ale cóż, wszystko ma swoje złe i dobre strony.
W drodze powrotnej, Shep, dysząc ciężko, biegł równo z końmi, dopóki nie wyrwał za królikiem. Stadko jeleni, które przesadziło ogrodzenie, żerowało teraz łeb w łeb z krowami, ale na widok Willa i jego ludzi umknęło w panice sadząc wielkie susy na sztywnych nogach.
- Przyjdź tu któregoś dnia ze strzelbą - powiedział Will - i upoluj takiego na obiad. Antonio będzie zachwycony.
- Dobrze, szefie - odparł Fargo.
Samiec rozpłodowy stada, pan i władca rancza, najcenniejszy byk Willa, zajmował oddzielną zagrodę. Na widok Shepa, swego wroga numer jeden, zaczął parskać i grzebać w ziemi kopytami. Pies rzucił się w jego stronę, wyraźnie się z nim drażniąc, na co olbrzym zniżył rogi, groźnie kołysząc łbem. Widać było, jak drgają mu napięte mięśnie garbatego karku.
Will zagwizdał na Shepa.
- Zostaw go w spokoju - upomniał psa.
- Musi oszczędzać sił - zaśmiał się Jonasz.
- Oszczędzaj sił, to, na wiosnę jak znalazł.
- No, czas na nas - rzekł Will spinając klacz ostrogami.
Zimą cienie szybko się wydłużały. I wcześnie robiło się zimno. Ludzie wolno ściągali po pracy do jasno oświetlonego baraku. Will wytarł kobyłę i zadał jej owsa. Przez otwarte drzwi stajni widział swój dom, a w nim przesuwający się na tle kuchennego okna cień - jakąś krzątającą się postać. Emily? Nie, prawdopodobnie Antonio.
Ale przecież mogła to być równie dobrze ona - już silniejsza i wtykająca nos dosłownie w każdy kąt jego królestwa. Antonio nigdy sobie z nią nie poradzi. Zamknął kobyłę na noc i raz jeszcze spojrzał przeciągle na wesoło oświetlony barak z pióropuszem dymu unoszącym się z komina. Wyobraził sobie, jak tam gadają teraz, palą, śmieją się i przeklinają. Strzelą sobie parę whisky, zagrają w pokera i pożartują. Podczas gdy na niego czekała w domu ta dziwna kobieta, Emily Jacoby. Jak się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że jego ludzie mają lepiej.
W miarę jak Emily wracała do zdrowia, dni na ranczo stawały się coraz bardziej monotonne. Paliło się jedynie w pękatym piecu w salonie i pod kuchnią, tak że życie koncentrowało się w tych dwóch pomieszczeniach. W pozostałej części domu panował chłód. Co rano Antonio rozpalał pod dużą płytą i szykował śniadanie, po czym Will wraz ze swoimi ludźmi jechał na ranczo do pracy. Emily, zafascynowana, przyglądała się ich czynnościom przez okno, jakby oglądała stary film, rzetelny w każdym szczególe. Mężczyźni nigdy nie używali jeepów ani półciężarówek, tylko koni, ale ona kładła to na karb nierównego terenu czy też ich własnego wyboru.
W porze lunchu zwykle siadywała w swoim pokoju przy wysokim, słonecznym, wiktoriańskim oknie, wychodzącym na rozległe obszary zachodniego Kolorado, i czytała jedną z książek, które znalazła w salonie. Przed oczyma miała surowy zimowy krajobraz z bydłem tu i ówdzie skubiącym siano, zebrane na długie zimowe miesiące. W pobliżu rancza rosły pinie i cedry, a tu, przed swoim oknem, Emily miała nagie teraz gałęzie jabłoni, przemarznięte i kruche w słabym lutowym słońcu.
Ale jej uwagę na całe godziny przykuwały widoczne w dali góry. W miarę, jak słońce wędrowało po niebie, kolory najpierw nabierały intensywności, a następnie ciemniały na wysuszonych płaskowyżach pociętych pasami czerwieni, różu i pomarańczy skalnych warstw przypominających łupki. To znów zachwycały ją brązy, ochry i złoto na tle czystego, błękitnego nieba Kolorado.
Mary nauczyła ją nazw płaskowyżów i szczytów górskich otaczających ranczo. Płaskowyż Hubbarda,
płaskowyż Grahama i Dolina Kaktusowa. Były też Skały Książkowe i Płonąca Góra. Czyżby to tam znajdowały się rafinerie oleju z łupków bitumicznych?
Była to piękna, przemawiająca do człowieka kraina. Odległe szczyty w czapach śniegu i zbocza pokryte wiecznie zielonym płaszczem drzew iglastych, wysokich, majestatycznych świerków i osik. Oślepiająco białe łąki i ostre, poszarpane skały. Bezkresny, pusty krajobraz, który zarówno przyzywał, jak i odpychał. Często Emily zastanawiała się nad tym, jak sobie z tym wszystkim radzili pionierzy.
Od czasu do czasu przychodziło jej na myśl, że ostatecznie Will i jego rodzina tak bardzo znów się nie różnią od pionierów. Najwyraźniej pomimo bogactw tej krainy wybrali życie proste i surowe. Korciło ją, żeby go spytać, czy należy do sekty mennonitów, ale dała spokój - uznała, że to nie jej sprawa. A zresztą Will nie był specjalnie rozmowny.
Wieczorami Emily siadywała w przytulnym saloniku pod lampą naftową, podczas gdy on czytał jedną ze swoich pięknie oprawionych książek. Początkowo, kiedy ją zaprosił, by mu towarzyszyła po kolacji, siedziała cicho, ciągle jeszcze bardzo słaba, i słuchała, jak rozmawia ze swoją bratanicą i bratankami, Shep zawsze leżał wtedy u jego nóg z pyskiem na bucie swego pana. Kochał Willa bezgranicznie i nie odstępował go na krok. Był to ładny pies, opiekuńczy w stosunku do dzieci, i lubił nawet Emily, ale Willa po prostu uwielbiał. Jako pies-pastuch, specjalnie wytresowany do zaganiania bydła, zarabiał na swoje utrzymanie - jak to trzeźwo
ujmował Will, jakby dla podkreślenia, że ona nie zarabiała.
Ale Emily nie zwracała uwagi na Willa, czy może raczej na ten jego arbitralny ton i szorstki głos. Z zainteresowaniem obserwowała natomiast dzieci, z ich stosunkiem do świata nie skażonym takimi urządzeniami, jak telewizja i radio. Grały z Wiuem w różne gry słowne i rozmawiały o szkole i matematyce, której chłopcy nie cierpieli. Mary zaś była zapaloną czytelniczką, bardzo dojrzałą w swoich upodobaniach, i lubiła rozmawiać z wujem na temat różnych lektur, „Chaty Wuja Toma" i „Jane Eyre". Od czasu do czasu nawet i Emily wtrąciła jakieś zdanie, chociaż musiała sięgać pamięcią aż do szkoły średniej.
Budziło to zwykle zdziwienie Willa. Przenosił wtedy wzrok z dzieci na Emily i studiował ją przez chwilę z zakłopotaniem malującym się na jego surowej twarzy.
Dzieci wcześnie wracały do domu, chociaż ich dzień był długi - zaczynał się przeważnie śniadaniem o szóstej rano. Potem szły na piechotę do szkoły. Emily spytała je kiedyś, jak daleko mają do autobusu.
- Do autobusu? - Zdziwił się Will.
- No wiesz, chodzi mi o dojazd.
- Czasami się zabierają z McCruddenami - odparł ze wzruszeniem ramion.
Szczególnie jednak niepokoiła Emily bryczka. Co innego unikać nowoczesnych urządzeń, a co innego wozić bryczką te wszystkie produkty - to już zakrawało na absurd. Utrzymanie koni musi przecież kosztować więcej niż benzyna do ciężarówki. Było to jedno z tych pytań, które tak bardzo chciała Willowi zadać, ale bała
się, że uzna to za wyśmiewanie jego stylu życia. Z mężczyznami, jak się przekonała, nigdy nie wiadomo. Najlepiej siedzieć cicho, słuchać i uczyć się.
Ostatniego dnia lutego znów padał śnieg. I to bardzo obfity. Wiatr szalał wokół drewnianej konstrukcji trzykondygnacyjnego budynku i zawodził w kominach. Will wyszedł wcześnie, żeby pomóc przy karmieniu bydła, i miał wrócić dopiero późnym popołudniem.
Był to pierwszy dzień, kiedy Emily poczuła się na tyle silna, że mogła się ubrać. Ale zanim to zrobiła, poszła do kuchni do Antonia. Myła się codziennie wodą z dzbanka i szmatką, ale marzyła o prawdziwej kąpieli, z porządnym szorowaniem nóg i myciem włosów.
- Antonio - powiedziała stając w drzwiach dziwnie drżąca.
- Wiem, że macie tu wannę - wskazała na małą alkowę za kuchnią.
- Ale skąd wziąć wodę?
Antonio burknął coś po hiszpańsku.
- Sama to zrobię, jeśli mi tylko powiesz, jak.
Stary skinął głową w stronę dwóch wielkich żeliwnych saganów, stojących w kącie.
- Grzejesz wodę na kuchni? - Si,
- Aha. - Ruszyła po sagany, żeby je zanieść pod pompę nad zlewem.
Z pomocą Antonia dała sobie jakoś radę. Nie był to może najlepszy system, ale przynajmniej działał. Problem polegał na tym, że woda szybko stygła w dużej bliwnej wannie. No i Emily musiała sobie polewać głowę zimną wodą z wiadra, żeby spłukać szorstkie mydło. Nie miała wątpliwości, że jej głowa będzie przypominała wronie gniazdo.
Wycierała się ociekając wodą na drewnianą podłogę i dygocąc z zimna w nie ogrzewanym pomieszczeniu. Teraz czekało ją ubieranie się w rzeczy przysłane kilka dni temu przez panią Fisher. Nie do wiary, ale był wśród nich gorset! Czyżby należał do gospodyni doktora Tichenora? Czy i ona była członkiem tej sekty? Odrzuciła gorset kiwając głową. Włożyła natomiast majtki i halkę. Długa spódnica z granatowego sukna, z falbaną na dole, była o wiele za duża, ale za to bluzka wydała się Emily urocza. Staroświecka, biała, z wysoką stójką i karczkiem, zapinana z przodu na mnóstwo małych perełek. Najwięcej kłopotu miała z włosami. Chciała je sobie przystrzyc i ścieniować po przyjeździe do Seattle, ale teraz jedyne, co mogła z nimi zrobić, to zaczesać je srebrną szczotką Mary, zwinąć na karku w węzeł i poprzypinać go szpilkami.
Była gotowa. Wzięła nocną koszulę i mokre ręczniki, otworzyła drzwi do kuchni i natknęła się niespodziewanie na Willa. Stał przy gorącej płycie jeszcze ciągle w płaszczu, i grzał sobie ręce w towarzystwie ociekającego błotnistą wodą Shepa.
Robił wrażenie zamarzniętego. Z wąsów i kędziorów nad uszami zwisały mu sople lodu, usta miał sine, twarz bladą.
- O mój Boże - powiedziała Emily upuszczając bieliznę na stół.
- Mało nie zamarzłeś na śmierć.
- Normalnie, jak w zimie - odparł i pochylił się nad kuchenną blachą.
- Jeśli to jest normalnie, to nie chciałabym widzieć naprawdę ostrej zimy.
Nieznacznie obrócił głowę i spojrzał na nią uniósłszy brwi.
- Jakoś przeżyjemy.
Ale Emily nie zwracała uwagi na jego oschłość.
- Antonio - zwróciła się do starego - pomóż mi z tymi garami. Myślę, że panu Dutcherowi też by dobrze zrobiła ciepła kąpiel.
Will obrócił się na pięcie.
- Bardzo dziękuję, obejdzie się - powiedział porywczo, a Antonio spoglądał to na jedno, to na drugie.
- Koniecznie chcesz stracić palce u rąk i nóg, tak?
- Ja... - Will zapomniał języka.
- Ja nie potrzebuję...
Nie było rady. Po jeszcze kilku minutach dyskusji Emily zagnała go do łazienki czy też -jak sama zaczęła nazywać alkowę - do pokoiku kąpielowego, każąc Antoniowi nosić ciepłą wodę w saganach, podczas gdy sama grzała następne. Przez zamknięte drzwi słyszała pomrukiwania Willa, a potem odgłos zrzucanych z nóg butów i stuknięcie klamry upadającego na podłogę pasa. Głupi - pomyślała. Na taką śnieżycę wychodzić w samym prochowcu i skórzanych rękawiczkach. Czy nie ma puchowej parki? Może i nie ma. A przecież przebywał na dworze przez jakieś pięć, sześć godzin. Najprawdopodobniej jego ludzie są w takim samym stanie. Musi powiedzieć Antoniowi, żeby ich dojrzał, niech dopilnuje, żeby dostali gorącą kawę i zupę.
Will nie należał do tych, co to Śpiewają w kąpieli. Przez cały czas coś tam burczał pod nosem. Emily posłała Antonia na górę po świeże ubranie dla niego. Kiedy
wreszcie Will się wyłonił, w dalszym ciągu był naburmuszony, a jego męska duma urażona.
Wiadomo: kawaler - pomyślała Emily. Każdy wiedział, że kawalerowie są zupełnie bezradni, nie potrafią dbać o siebie. Zdarzają się oczywiście faceci stuknięci na punkcie zdrowej żywności czy joggingu, ale przecież nawet ci rozsądniej są samotni mężczyźni potrzebują od czasu do czasu kobiecej opieki...
Will rzucił brudne ubranie na jej bieliznę.
- Zadowolona? - burknął.
Emily stanęła naprzeciwko niego, wsparłszy się pod boki.
- Tak, przynajmniej wrócił ci normalny kolor twarzy, owszem, jestem zadowolona, jeśli chcesz wiedzieć.
Will wymamrotał coś tylko pod nosem i poszedł do pokoju. Do końca dnia siedział przy piecu z fajką w zębach i z książką. Ani razu nie podniósł wzroku.
Dzieci wróciły już o czwartej. Pewnie z powodu śnieżycy podwieźli je McCruddenowie. Były naturalnie zmarznięte, ale nie skostniałe, jak ich wuj. Emily wzięła od nich torby z książkami i położyła na schodach, podczas gdy malcy tupali i chuchali w ręce.
I właśnie wtedy Emily zobaczyła książkę. Wyśliznęła się z torby Mary i upadła na podłogę. Emily podniosła ją, zamierzając włożyć książkę na miejsce, ale nagle jej uwagę przyciągnął tytuł. „Historia astronomii". Książka była cienka, pięknie oprawiona, ale z pewnością przestarzała, co można było poznać po złotych literach wytłoczonych na okładce. W przedstawionym na niej systemie słonecznym brakowało kilku planet.
- Dlaczego twoja nauczycielka ci to dała, Mary? - spytała Emily otwierając książkę i przerzucając kartki.
- Bo ja lubię gwiazdy, panno Emily - odparła Mary.
- Ale przecież z pewnością jest coś bardziej nowoczesnego, co mogłabyś sobie poczytać. To znaczy...
Ale w tej chwili zjawił się Will i z chmurną miną wyjął jej książkę z ręki.
- Nauczycielka Mary to bardzo mądra kobieta - powiedział.
- Panna Lindley wie, co robi.
- Ale ja nie chciałam... - zaczęła Emily, rozmyśliła się jednak. Była już prawie całkiem zdrowa. Jeszcze dzień czy dwa i poprosi Willa, żeby ją zabrał do Rifle, i wtedy opuści tych przyzwoitych, choć dziwnych ludzi. Niech sobie żyją przeszłością. Robili wrażenie całkiem z tym szczęśliwych. Załatwianie jej spraw - pieniędzy, kart kredytowych, tysiąca telefonów - trochę potrwa, ale może będzie mogła zatrzymać się w tym hotelu, o którym mówiła Mary - o ile jej uwierzą, że ma pieniądze. Jeśli nie, to po prostu zostanie u Dutcherów tak długo, aż pieniądze nadejdą. A Will przecież obiecał, że ją zabierze do miasta, jak tylko Emily wy dobrzeje. Tak, może to będzie nawet jutro. Jeśli ustanie burza śnieżna, pojadą z samego raną.
Na obiad mieli duszoną dziczyznę i dzieci wcześnie poszły do siebie na górę. Emily pomogła Antoniowi sprzątnąć ze stołu, ale stary nie lubił, żeby mu się ktoś kręcił po kuchni.
Emily była niespokojna. Źle się tu czuła. Dzieci już poszły spać, a Antonio mamrotał coś pod nosem. Will, z Shepem u nóg, powrócił do swojej fajki i książki,
i Emily wiedziała, że i on najprawdopodobniej wkrótce się położy.
Była znużona. Zamęt w jej głowie ustąpił, myśli miała jasne i takie tracenie czasu ją denerwowało. Oczywiście, że musiała przyjść do siebie i te dziesięć dni spędzone u Dutcherów były wspaniałe. Ale teraz marzyły jej się nowe perspektywy i możliwości, nowe otoczenie, coś, co by bardziej odpowiadało jej normalnemu czynnemu życiu. Staw mu czoło - myślała stojąc samotnie w jadalni - ta staromodna egzystencja jest dobra dla ptaków.
Weszła do saloniku bawiąc się koronkami mankietów. Will uniósł na moment głowę, ale zaraz wrócił do lektury. Przynajmniej czyta gazetę - zauważyła siadając po drugiej stronie pieca. Po paru minutach powiedziała:
- Są jakieś ciekawe wiadomości? Mam ostatnio straszne luki.
Spojrzał na nią swoimi błękitnymi przenikliwymi oczyma, zaszeleścił gazetą i odparł:
- Nic takiego, co by ciebie mogło zainteresować, to pewne.
Emily nastroszyła się, ale puściła to mimo uszu. Już niedługo, bardzo niedługo stąd wyjedzie. Tymczasem zaczęła go obserwować, gdy siedział, nieświadom jej spojrzeń, z ciemną głową pochyloną nad gazetą. Will był mężczyzną atrakcyjnym. W skali ocen od jednego do dziesięciu dałaby mu osiem. Ale za stosunek do niej i w ogóle do kobiet, nie więcej jak dwa. Nie, jeden. Był nieprzyjemnie arogancki, jak wielu mężczyzn przeświadczonych o swojej wyższości pod każdym względem. Nigdy zresztą nawet nie próbował tego ukryć.
Z jego silnych mięśni, z każdego spojrzenia błękitnych oczu, z mocnej szczęki emanowała męskość.
Emily nie znosiła przyczepiana etykiet. Ale w przypadku Willa nie mogła się powstrzymać: męski twardziel.
Westchnęła znużona, spoglądając na swoje ręce. Nie będzie go niepokoiła. W zasadzie traktował ją bardzo dobrze, a jeśli nie potrafił się zmusić do tego, żeby być bardziej towarzyskim, no to cóż, trudno, taki już jest.
Nie minęło jednak pięć minut, kiedy spytała:
- A co tam na Środkowym Wschodzie, znów wrzenie?
- Bawiąc się koronkami mankietów posłała mu fałszywy uśmieszek.
Zaszeleściła gazeta.
- Nie ma nic o Środkowym... jak to powiedziałaś... o Środkowym Wschodzie?
- Tak, bo właśnie...
- Nie ma nic takiego.
- Odwrócił stronę i wyprostował gazetę.
- Mhm - mruknęła Emily chcąc sięgnąć po gazetę, ale natychmiast uświadomiła sobie, że musi poczekać, aż Will skończy czytać.
Obserwowała go jeszcze jakiś czas, z lekko przechyloną głową. Owszem, była w nim nawet jakaś swoboda - w tym, jak odpoczywał w fotelu, z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami skrzyżowanymi w kostkach, jakby chciał podkreślić, że jest właścicielem przestrzeni, którą zajmuje, i nie życzy sobie żadnych intruzów. Nie wiadomo dlaczego miała ochotę się do niego uśmiechnąć. Will Dutcher, kawaler. Współczuła
jego gospodyni, kimkolwiek i gdziekolwiek teraz była ta kobieta.
Will przewrócił stronę, wyprostował gazetę i spojrzał na Emily, po czym znów zatopił się w czytaniu.
Dziesiątka - pomyślała. Te przepastne, błękitne oczy pod gęstymi, ciemnymi brwiami zdecydowanie zasługują na dziesiątkę. Will miał okazały nos i delikatnie wykrojone usta, które rzadko kiedy się uśmiechały. Lekko napadnięte policzki i kwadratowa szczęka
- wszystko to razem składało się na ogorzałą twarz człowieka, który większość czasu spędzał poza domem. Nie najgorsza twarz
- pomyślała Emily - nie najgorsza.
No i te niesforne włosy po chłopięcemu wijące się nad uszami, i jego nieśmiałość w stosunku do niej... Mogła sobie tylko wyobrazić, ile go musiało kosztować wzięcie jej nagiej w ramiona i ubranie w nocną koszulę. Myśl o tym wywołała w dole brzucha Emily dziwne uczucie gorąca, które rozeszło się po całym jej ciele. Skóra zrobiła się jakaś szczególnie wrażliwa. Ręce Willa na jej skórze, jego spojrzenie na jej biodrach i piersiach. .. obojętne, jak bardzo był nieśmiały, musiał przecież patrzeć. Był mężczyzną. A ona kobietą.
Znowu podniosła głowę i już teraz przyglądała mu się otwarcie, próbując odgadnąć, czy choćby w najmniejszym stopniu jest świadom jej spojrzenia. Ciekawe, jak ten przystojny Will Dutcher oceniają?
Emily odwróciła się i zaczęła wyglądać przez okno. Tak, chętnie wróciłaby do cywilizacji. Burza przycichła, a na nocnym niebie pomiędzy poszarpanymi chmurami zaczęły pojawiać się gwiazdy. No i rozstanie z Williem
też jej dobrze zrobi. Taka bliskość może działać na nerwy.
Znów spojrzała na Willa. Serce skoczyło jej do gardła. Swoim przenikliwym wzrokiem obserwował ją znad gazety.
O, tak, musi się stąd wynosić jak najprędzej.
Will upuścił na podłogę przeczytany kawałek gazety. Emily poderwała się z krzesła.
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli sobie poczytam?
- spytała, pożądliwie sięgając po strzęp, który porzucił. Chyba tego jej nie odmówi.
- Uhm - mruknął niewyraźnie. Sięgnął po kawałek gazety, nachylił się i wręczył jej, mamrocząc pod nosem:
- Też mi coś: baba, która interesuje się polityką i w ogóle.
Ale Emily nawet tego nie usłyszała. Zanim zdążyła na dobre rozprostować gazetę, już ją czytała. Boże, gazeta - pomyślała czując wstępującą w nią otuchę. Wzrokiem przebiegała dziwne nagłówki, najwyraźniej dotyczące lokalnych spraw Rifle. A więc nie jest to gazeta ogólnokrajowa. Do licha.
Spojrzała na górę strony. Przeczytała: „Poranek Rifle", 2 marca 1893 roku.
Zachichotała. Błąd drukarski. Mała, zakichana lokalna gazetka. Zaczęła szukać czegoś interesującego. Ale nic takiego nie znalazła. Czytała dalej. Na każdej stronie u góry powtarzał się ten sam błąd:
2 marca 1893. Śmieszne. W chwilę później, nie znalazłszy w gazecie nic, co by w najmniejszym choćby stopniu przypominało rzeczywistość, Emily nagle rozejrzała się po swoim otoczeniu. Jakiś bliżej nieokreślony strach ścisnął jej serce.
Głupia - pomyślała - nie bądź taka głupia.
Przyjrzała się lepiej domowi, lampom naftowym, piecowi i wygódce na dworze. Wannie. A poza tym brak telefonu. Brak telewizora, samochodów, elektryczności, czy... choćby książka Mary o astronomii.
Jej wzrok powrócił do Willa Dutchera. Przedziałek pośrodku. I ten wąs. Sposób ubierania się. Jej ubranie...
- Czy coś się stało? - zapytał nagle Will.
- Źle się czujesz, Emily?
- Czy źle się czuję? - powtórzyła. Gardło zacisnęło jej się spazmatycznie, wzbierając histerycznym śmiechem.
- Źle się czuję... tak, chyba jest mi słabo.
ROZDZIAŁ 5
To był żart. Jakieś dziwne nieporozumienie. Musiało tak być. Z całą pewnością. Emily leżała w łóżku. Gapiąc się na oświetlony księżycem prostokąt okna i wsłuchując w ciche odgłosy domu Willa Dutchera, usiłowała cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieć. 2 marca 1893. To po prostu niemożliwe. Przecież musi istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie. To musi być jakaś kolonia ludzi, którzy postanowili żyć tak, jak się żyło sto lat temu. Mają swoje zasady i obyczaje. Na świecie istnieją najrozmaitsze świry.
Z drugiej strony, pomyślała Emily, może to jest rzeczywiście swego rodzaju skansen, miasto-skansen nawet z własną lokalną gazetą. Wielka atrakcja turystyczna. Założy się, że codziennie punkt czwarta odbywa się Rifle pozorowany napad na bank i strzelanina na ulicach miasteczka. To jasne. Ale jeśli tak, to dlaczego okoliczne rancza podtrzymują tę farsę?
No cóż, wkrótce uzyska odpowiedzi na te wszystkie pytania. Bogu dzięki, czuje się już na tyle dobrze, że może jechać do Rifle, zatelegrafować po pieniądze i stąd wyjechać. Will Dutcher i tak okazał się wielkoduszny. Zajął się ją i Emily to docenia, ale nie zostanie tu ani chwili dłużej, ma przecież na litość boską swoje własne życie.
Jeśli Will Dutcher postanowił żyć zgodnie ze staromodnymi zasadami i tradycjami jakiejś stukniętej sekty czy czegoś w tym rodzaju, to jego sprawa, ale chyba się nie spodziewa, że Emily temu ulegnie. Brak telewizji przez jakiś czas działał może nawet i odświeżająco, ale dość już tego. Emily nawet nie wiedziała, co się dzieje na giełdzie.
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Will Dutcher nie był nawet świadom istnienia świata zewnętrznego, rzeczywistego świata. Ilekroć mu o tym wspominała, patrzył na nią nieobecnym wzrokiem, jakby mieszaniną współczucia i pobłażliwości. Doktor powiedział, że przez jakiś czas Emily może być nie w pełni prawna umysłowo, i chyba na samym początku istotnie jak było, ale przecież nie teraz. Teraz miała całkowicie jasny umysł i ponad wszelką wątpliwość wiedziała, że z żadnym wypadku nie może być 2 marca 1893 roku.
Leżąc usiłowała sobie wyobrazić Willa w nowoczesnych dżinsach i kowbojskiej koszuli albo w trzyczęściowym
garniturze czy w dresie. Za kierownicą samochodu, przy biurku w pracy. Musiał już coś takiego w życiu robić. Przecież nie urodził się i nie wychował tak, jak żyje teraz.
Ale wyobraźnia odmawiała jej posłuszeństwa. Will pozostawał człowiekiem z przeszłości - ranczerem. Te wąsy, uczesanie, ubranie... W żaden inny sposób nie mogła go sobie wyobrazić. Co było w nim takiego, czego nie potrafiła zrozumieć? Był mężczyzną, po prostu mężczyzną i tyle.
Rankiem, widząc, jak jasne słońce Kolorado odbija się od świeżej bieli śniegu, Emily wstała i ubrała się szybko. Zastała Willa przy śniadaniu, z Shepem śpiącym pod stołem u jego nóg.
- Dzień dobry, Emily - powiedział poważnie.
- Wyglądasz dziś znacznie lepiej.
- Dziękuję, czuję się bardzo dobrze. Will, chciałabym dziś wybrać się do Rifle, gdybyś mógł mnie tam zawieźć. To znaczy... obiecałeś mi kiedyś, a ja już całkowicie odzyskałam siły.
Siedział przy stole obejmując dłońmi gruby kubek gorącej kawy i mierząc ją wzrokiem.
- Tak, myślę, że dzisiaj to będzie możliwe. Emily odetchnęła z ulgą.
- O, jak to dobrze, dziękuję ci bardzo. Naprawdę to doceniam. Jak tylko dostanę pieniądze... to ja... ja ci zapłacę...
Zrobił ręką zniecierpliwiony gest.
- Nie ma potrzeby. Zrobiłem tylko to, co do mnie należało.
- Ale ja cię bardzo proszę. Siedzę już tu u ciebie ponad tydzień, na twój koszt.
Will zasępił się.
- Ciągle mówisz o tych pieniądzach. Tu nie chodzi o pieniądze. Był wypadek, zostałaś poszkodowana i ktoś się musiał tobą zająć. Co mają do tego pieniądze?
Otworzyła usta, ale zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Jego ocena sytuacji była taka rzeczowa, taka prosta i całkowicie słuszna. Powiedziała więc potulnie:
- Chyba rzeczywiście nic.
- I nalała sobie filiżankę mocnej kawy zaparzonej przez Antonia.
- Rozdam tylko ludziom pracę i możemy jechać. Odpowiada ci to?
- spytał odsuwając krzesło i prostując nogi.
- Tak, najzupełniej, w każdej chwili jestem gotowa.
- Dziś zimno na dworze, na pewno dasz radę? Nie chciałbym, żeby ci się coś stało - powiedział odwracając wzrok, jakby temat jej zdrowia był wstydliwy.
- Nic mi nie będzie - odparła - naprawdę.
- Dobrze, na razie idę.
- Będę gotowa w każdej chwili.
- Uśmiechnęła się I próbując być miła.
Wkrótce do kuchni wtargnęła trójka dzieci, kłócąc się, popychając i rzucając się na świeżo upieczony przez Antonia chleb. Emily zauważyła, że Mary ma nieporządnie zaplecione warkocze, z których wymykają się I luźne kosmyki włosów. Na miłość boską, wygląda na to, że mała nie była dziś w ogóle czesana. Przez chwilę Emily zastanawiała się, czy ma jej zwrócić uwagę. Zdecydowała się, że jednak tak. Biedne dziecko nie miało matki, więc może przydałaby jej się od czasu do czasu jakaś kobieca rada.
- Mary - zaczęła Emily - czy czesałaś dziś rano warkocze?
Mała spuściła wzrok bawiąc się włosami.
- Ja nie bardzo umiem zaplatać warkocze, panno miły. Zwykle proszę o to w niedzielę w kościele panią Fisher albo panią McCrudden. Ale w tym tygodniu nie miały czasu.
- Och, Mary - powiedziała Emily - to ty zaplatasz warkocze raz na tydzień?
- Tak, panno Emily.
- Powinnaś... to znaczy chciałam powiedzieć, że gdybyś czesała się codziennie, byłabyś jeszcze ładniejsza, niż jesteś.
- Mama czesała mnie codziennie - bąknęła Mary.
- Nie wątpię.
Emily wyszczotkowała małej włosy, zaplotła jej warkocze, umyła chłopcom buzie i wysłała dzieci na spotkanie z McCruddenami.
Z westchnieniem rozejrzała się po kuchni. Tego ranka nigdzie w pobliżu nie widziała Antonia i zastanawiała się, kto dziś posprząta. Poza tym zrobiło się zimno, a ogień w saloniku nie był rozpalony; pod kuchnią też już dogasał.
Emily widziała kiedyś, jak Will i Antonio wkładają drewno do pieca i jak je podpalają czymś w rodzaju haczyka. Tak, leżał haczyk, a obok niego zgrabny stosik porąbanych drew. Może przecież rozpalić pod kuchnią i się zagrzać. Do licha z tymi prymitywnymi warunkami bytowania. Albo człowiek leży w łóżku koło pieca i ma ciepło, albo zamarza na kość. Że też ludzie mogą tak
żyć! Emily zadrżała układając drwa na dogasającym już żarze.
Usiadła przy stole i oparła policzek na dłoni. Ból głowy to przychodził, to mijał. Emily ciągle jeszcze była słaba, czuła drżenie w rękach i w nogach. Ale da sobie radę. Bez względu na wszystko pojedzie dziś do Rifle.
Późnym rankiem wrócił do domu Will. Emily nie mogła się go doczekać. Wygląda na to, że nikt w tym domu nie ma poczucia czasu
- pomyślała nie po raz pierwszy. Nikt też, poza Willem, nie miał zegarka, a i ten jego był jakiś przedpotopowy. Ale, pomyślała bębniąc palcami w stół, to pasuje do ich stylu życia.
- No więc - rzekł Will otrzepując zakurzony kapelusz o udo - jesteś zdecydowana jechać, tak?
Spojrzała na niego przestraszona.
- Chyba nie zmieniłeś zdania? Jedziemy?
- Tak, jedziemy, jeśli tylko szanowna pani sobie tego życzy.
- O tak, bardzo.
- Ostrożnie, upomniała samą siebie. Nie okazuj zbytniego entuzjazmu.
Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim Will zaprzągł konie i znalazł dla niej odpowiedni płaszcz i kapelusz - było nie do pomyślenia, żeby kobieta pokazała się w mieście z gołą głową. Will jednak znalazł stosowne rzeczy po swojej zmarłej bratowej, które Mary
pieczołowicie przechowywała w kufrze. Włożyła więc długi do bioder szary wełniany żakiet, w talii dopasowany, dołem poszerzany, wykończony czarnymi pętelkami z przodu i wokół kołnierzyka. Do tego mały filcowy kapelusik, zawiązywany pod brodą. Emily zauważyła, że Will jej się przygląda.
- Czy coś jest nie w porządku? - spytała.
- Tak, chyba tak. Ale nie jestem pewien co. Nie wyglądasz w tym jak Clara.
Ciekawe, co miał na myśli. Skąd zresztą Emily miała to wiedzieć?
Wreszcie pomógł jej wsiąść do bryczki. Boże, jak bardzo jej się spieszyło do powrotu na łono cywilizacji! Do oglądania w telewizji wiadomości, do rozmów z ludźmi, którzy naprawdę wiedzieli, co się dzieje na świecie, pozbycia się tej ciężkiej, krępującej ruchy odzieży, do odzyskania własnej tożsamości.
- Chwileczkę - powiedział Will w pewnym momencie i zniknął wewnątrz domu.
Emily siedziała w słońcu, z nerwami napiętymi jak postronki. Jeden z koni potrząsnął łbem; uprząż zadźwięczała i cała bryczka zatrzęsła się nieznacznie. Will wyłonił się z domu niosąc coś przewieszonego przez ramię. Wdrapał się na kozioł i obrócił do Emily.
- Obawiałem się, że zmarzniesz, więc wziąłem jeden z moich płaszczy. - Zarzucił jej płaszcz na ramiona, pociągnął i wyprostował. Był to ciężki wełniany płaszcz z tweedu, przesycony zapachem dymu z fajki i koni, jego zapachem, i Emily opatuliła się nim szczelnie.
- Dziękuję - powiedziała.
- Przynajmniej nie zmarzniesz. Doktor by mnie zabił, gdyby zobaczył, że cię narażam na chorobę, po tym, jak cię wyciągnął z tego wypadku.
Odwinął lejce z hamulca ręcznego i potrząsnął nimi, lekko uderzając w końskie zady.
- No, wista - cmoknął i odjechali.
Powietrze było czyste i rześkie, a blask słońca odbijającego
się od wielkich połaci bieli chwilami oślepiał. Po drodze Emily musiała nieraz osłaniać ręką oczy, I W ogrodzeniach widziała setki, nie, tysiące kudłatych czerwonych krów z białymi pyskami. Ludzie karmili je właśnie sianem, które widłami wyrzucali z wozów zaprzężonych w konie. Niektórzy z robotników byli konno. Czy nie lepiej i szybciej byłoby posłużyć się ciężarówką albo pickapem? Ale Emily wiedziała, że gdyby zapytała o to Willa, naraziłaby się na jedno z tych jego dziwnych spojrzeń.
- Will - odważyła się wreszcie zacząć - te krowy to herefordy, prawda? - Bóg raczy wiedzieć, w jakich zakamarkach pamięci przechowała tę wiadomość.
- Aha, krótkorogie, czyli pełnej krwi herefordy. To rasa przyszłości - wyjaśnił Will.
- He masz sztuk tego bydła? - spytała, chwytając się krawędzi ławki, kiedy bryczka przechyliła się na koleinie.
- Nie wiem dokładnie. Będzie jeszcze zimowy ubój. Ostatnim razem naliczyliśmy ponad sześć tysięcy sztuk.
- I ty je sprzedajesz firmom mięsnym?
- Tak. Teraz, kiedy już dotarła do nas linia kolejowa, sprawa jest łatwa. Jeszcze kilka lat temu musieliśmy je wozić aż do Wyoming albo nawet do Pueblo.
- A czy to ranczo przynosi ci dochód? Spojrzał na nią z ukosa.
- Nigdy nie rozmawiałem na takie tematy z kobietą. .
- A to niby dlaczego? - zapytała Emily poirytowanym tonem.
Will zastanawiał się przez chwilę.
- Bo chyba nigdy do tej pory żadna kobieta mnie o to nie zapytała.
- Przepraszam - powiedziała krótko. Bryczka się przechyliła i Emily musiała oprzeć się na
Willu.
- Przepraszam.
- Wyprostowała się szybko Will skinął głową nawet nie patrząc w jej stronę.
- Czy jest tu gdzieś w pobliżu jakieś lotnisko? - spytała nie mogąc już dłużej wytrzymać.
- Chodzi mi o jakieś połączenie, powiedzmy z Denver.
Tym razem spojrzał na nią zdziwiony.
- Co takiego?
- Lotnisko. Dla samolotów. Takie, żebym mogła stąd odlecieć.
- Odlecieć?
- Potrząsnął głową.
- Masz naprawdę dziwne pomysły.
- No, lotnisko - powtórzyła.
- Chyba każdy słyszał o lotniskach, na miłość boską! Dlaczego się tak zachowujesz? Dlaczego ciągle udajesz?
- Otuliła się szczelniej, usiłując pozbyć się uczucia frustracji i narastającej paniki. Odetchnęła głęboko i zwróciła się do niego z determinacją.
- Bardzo cię proszę, skończ już wreszcie z tą maskaradą. Dosyć tego. Domagam się odpowiedzi na pewne pytania. Will, naprawdę za dużo już tego wszystkiego.
Nie odezwał się ani słowem, tylko zatrzymał konie i owinął lejce wokół hamulca ręcznego. Patrzył na nią obojętnie - surowy mężczyzna z oszronionym wąsem i ciemnymi kędziorami wymykającymi się spod zniszczonego kapelusza. Mężczyzna, w którego spojrzeniu nie było ani odrobiny kpiny, oszukaństwa czy jakiejkolwiek płochości.
- Przestań - wyrzuciła z siebie Emily.
- Przestań na
mnie patrzeć w ten sposób! To nie są żarty. Jeśli postanowiłeś żyć tak, jak żyli ludzie sto lat temu, to bardzo proszę. Twoja sprawa. Ale nie udawaj, że nie słyszałeś o rzeczywistym świecie.
- Rozejrzała się dokoła, po niebie, po białych przestrzeniach, po krzewach, ale nie znalazła pomocy w tym zimowym krajobrazie. Uczucie paniki dosłownie ją dławiło. Czując fale to gorąca to zimna, łomot krwi w głowie i jakąś kulę w gardle, przełknęła nerwowo.
- Emily,.. - zaczął Will - proszę cię, nie przejmuj się.
- Owszem, będę się przejmować! Już wystarczająco długo się nie przejmowałam! Chcę się stąd wydostać! Chcę wracać do domu!
- Ale przecież możesz to zrobić - powiedział spokojnie.
- Boże. - Emily czuła się tak, jak zdrowy na umyśle człowiek, który trafił do domu wariatów.
- Dlaczego mi to robisz?
- Ja ci nic nie robię - odparł sztywno Will.
- Po prostu uważam, zgodnie z tym, co mówił doktor, że twoja głowa jeszcze nie jest w całkowitym porządku. Powiedział, że...
- Doktor! To chyba jakiś znachor! Co on może wiedzieć? O ile w ogóle istnieje... Ja - ja się czuję tak, jakbym została przez ciebie porwana... jakbyś mnie więził. Jestem przekonana, że moja torebka, moje karty kredytowe, moje pieniądze, że to wszystko jest u ciebie1 Musi być. Trzymasz je gdzieś w ukryciu, po prostu okłamałeś mnie!
- Emily, proszę...
- Położył uspokajającym gestem rękę na jej ramieniu, ale ją strąciła.
- Mogę zawiadomić o tym policję. Mogę przedstawić wobec ciebie zarzuty, możesz nawet iść do więzienia.
- Odsunęła się od niego na drugi koniec ławeczki. Wiedziała, że są to szalone oskarżenia, ale nie mogła się powstrzymać.
- Co, już pewnie nie masz zamiaru zawieźć mnie do miasta?
- Owszem, mam, ja...
- Ja jestem inteligentną kobietą! - krzyczała Emily.
- Oddaj mi moją torebkę, proszę cię, to wyjadę stąd jeszcze dziś! Zatrzymaj ubranie, zatrzymaj pieniądze. Wyjadę i już nigdy więcej mnie nie zobaczysz.
- Uspokój się, Emily - próbował ją uciszyć Will.
- Zabiorę cię do miasta, jeśli sobie tego życzysz. Chociaż, sądząc z twojego zachowania, wątpię, czy jesteś już zupełnie zdrowa, ale postaram się dopilnować, żebyś poddała się leczeniu.
- Zmarszczył brwi.
- Powinnaś odwiedzić doktora. Może odpowiednia dawka laudanum dobrze by ci zrobiła.
Emily nie wiedziała, jak do niego trafić. Nie było sposobu. Po prostu siedział, próbując ją uspokoić i nie reagując na jej bredzenie i pogróżki. Jakby nie słyszał ani słowa z tego, co do niego mówiła.
- Proszę cię - powiedziała w końcu zrezygnowanym łonem - zabierz mnie do Rifle.
Odwinął lejce i cmoknął na konie. Bryczka, skrzypiąc, ruszyła przez śnieg; rozległ się chrzęst końskich kopyt
Głupia. Zachowała się jak idiotka. Przecież wiadomo, te histerią nic nie załatwi z takim człowiekiem jak Will. Musi zachowywać się spokojnie i rozsądnie, w przeciwnym razie Will uzna, że jeszcze ciągle nie przyszła do siebie po tym wstrząsie mózgu. Najważniejsze to opanowanie,
spokój i trzeźwe myślenie. Przez chwilę pooddycha głęboko, żeby się odprężyć, i zacznie od nowa.
- Już w porządku - powiedziała - przepraszam. Już się dobrze czuję. Zabierz mnie do Rifle, a tam zobaczymy, co dalej.
- Tak jest, właśnie jedziemy do Rifle.
Emily źle znosiła wyboistą drogę. Czy Will ma rację? Czy to w dalszym ciągu mogą być skutki wstrząsu mózgu? Czy to jej obraz świata jest fałszywy, a rzeczywistość wykrzywiona na skutek wstrząsu, jakiego doznała? Serce w niej zamarło. Boże Wszechmogący, może tak naprawdę leży w łóżku, a to wszystko to tylko koszmar, który jej się śni?
A jeśli... jeśli... Siedziała kołysząc się na boki, uczepiona siedzenia tak mocno, że aż jej palce zbielały.
Rifle było miastem ruchliwym. Na ulicach roiło się od powozików i bryczek, takich jak bryczka Willa. Po drewnianych chodnikach spacerowali ludzie. Mężczyźni ubrani byli jak Will - w płaszcze, w wełniane albo sztruksowe marynarki, szerokie spodnie wetknięte w chole wy długich, zabłoconych butów i mieli kapelusze o szerokich rondach. Kobiety, w długich sukniach, kapelusikach i żakietach podobnych do tego, jaki miała na sobie Emily, stały przed Składem Handlowym i rozmawiały. W mieście był telegraf Western Union, Pierwszy Bank Narodowy Rifle, Stajnie Collina i gabinet doktora Tichenora.
Słońce zaczęło już topić śnieg i główna ulica miasta zamieniła się w grzęzawisko. Przed hotelem Winchester, piętrowym drewnianym budynkiem, z portykiem wzdłuż górnej kondygnacji, stały przywiązane do słupków
konie i mężczyźni wchodzili i wychodzili przez wahadłowe drzwi.
Emily chłonęła ten widok bez zmrużenia oka. Oddychała płytko, czuła szybkie bicie serca. Skądś nagle doszedł ją gwizd starej, parowej lokomotywy.
To musi być plan jakiegoś filmu. Perfekcyjny w każdym szczególe.
A ci ludzie to aktorzy i statyści - zaraz zaczną kręcić scenę. Albo - o tak, z całą pewnością - Rifle to miasto-skansen, jak Williamsburg w Wirginii czy Sturbridge w Massachusetts, miasta specjalnie urządzone dla turystów, żeby mogli zobaczyć, jak ludzie żyli w przeszłości. Tak, Rifle to z pewnością miasto-skansen.
Jakiś mężczyzna uchylił przed Willem kapelusza; Will w odpowiedzi pomachał mu ręką od niechcenia. Emily spojrzała na niego - jego twarz nie odzwierciedlała żadnych uczuć.
To zwariowane nierzeczywiste miasto było dla niego czymś najzwyczajniejszym w świecie. O Boże... dlaczego on jej tego po prostu nie powiedział?
Rifle zajmowało niewielki obszar. Wzdłuż krzyżujących się ulic stały domy, ze sklepami i barami. Na jednym z rogów znajdowała się siedziba gazety „Poranek Rifle". Nagle uderzył Emily brak światła elektrycznego. Były tylko lampy gazowe, owszem, ozdobne lampy gazowe wzdłuż głównej ulicy, wymyślne złote szyldy, koronkowe firanki w oknach, malowane szyby i cudowne jaskrawe wiktoriańskie detale na co elegantszych budynkach, ale żadnych neonów, świateł elektrycznych, słupów telefonicznych, żadnych samochodów, autobusów, taksówek czy telefonicznych automatów...
Emily nie widziała też żadnych turystów, którzy by
robili zdjęcia miasta-skansenu, żadnych kamer, autokarów z wycieczkami prowadzonymi przez przewodników, żadnych kiosków z biletami, parkingów... A na ulicach takie błoto, że żaden zdrowy na umyśle człowiek nie chciałby tędy przejść. Na miłość boską, jeśli chcą tu przyciągnąć turystów, to powinni przynajmniej zadbać o jakieś wygody. Ale Emily nie zauważyła ani jednego turysty.
Ogarniała to wszystko wzrokiem i tylko dzięki jakiejś pozbawionej logiki wewnętrznej alchemii nie straciła jeszcze zmysłów. Poczekaj - powtarzała sobie. Czekaj i patrz. Jeszcze nie wyciągaj wniosków, nie podejmuj pochopnych decyzji. Czekaj i patrz.
- Dokąd chcesz iść najpierw, Emily? - spytał Will zatrzymując konie.
Odetchnęła głęboko.
- Chciałabym do telefonu. Gdzie jest telefon?
- W hotelu Winchester, ale tylko lokalny. Nie mamy tu jeszcze linii telefonicznych, jak w niektórych dużych miastach. Jeśli chcesz ściągnąć pieniądze, to musisz iść do telegrafu.
- Do telegrafu... - powtórzyła Emily.
- O, jest tam.
Kiedy wchodziła do biura telegrafu, nogi miała miękkie, a kolana jak z waty. Za drewnianym kontuarem siedział gruby, łysy mężczyzna w białej koszuli i czarnych opaskach z gumy podtrzymujących rękawy powyżej łokci.
- Czym mogę służyć?
- Ja bym chciała... to znaczy... czy mogłabym zatelegrafować do banku w Filadelfii? - zapytała Emily.
Urzędnik popchnął w jej stronę blankiet Western Union.
- Potrzebny jest pełny adres banku, pani nazwisko i adres. Ale muszę panią uprzedzić, że to może potrwać dzień lub dwa. Wiadomość zostanie przekazana najpierw do Denver, potem do St. Louis, Chicago i dopiero Stamtąd do Filadelfii. Uprzedzam panią zawczasu.
Emily patrzyła na pusty blankiet usiłując uporządkować myśli. Co ma powiedzieć? Od czego zacząć? Nie mogła sobie przypomnieć swojego numeru konta, powinna najpierw poprosić bank, żeby go sprawdził...
Nagle z przerażającą jasnością zdała sobie sprawę, że bank, w którym pracowała w Filadelfii, w świecie Willa Dutchera nie istnieje. Człowiek, który czeka, aż ona wypełni formularz, nie będzie w stanie przesłać wiadomości do jej banku, który jest za daleko stąd, tak daleko, że nawet Emily zwątpiła w jego istnienie.
- Hmm... rozmyśliłam się - powiedziała zdenerwowana.
- Załatwię to innym razem.
- Jak pani sobie życzy - odparł urzędnik.
- Dziękuję, dziękuję bardzo.
Zataczając się wyszła z biura. Było jej słabo, w oczach miała łzy.
- Emily, czy dobrze się czujesz? - usłyszała głos Willa.
- Nadałaś swój telegram?
Potrząsnęła głową.
Natychmiast znalazł się u jej boku, wysoki, silny i opiekuńczy. Wziął ją pod ramię, cały czas podtrzymując, kiedy szła drżąca, półprzytomna, ledwie mogąc utrzymać się na nogach. Czuła zawrót głowy.
- Usiądź tu, na tym stopniu, oprzyj głowę - mówił
Will.
- Boże święty, tego się właśnie obawiałem. Ach, te kobiety.
- Nic mi nie jest - zapewniła go Emily, głęboko oddychając. Zawrót głowy powoli ustępował.
- Jesteś pewna? Może wezwać doktora Tichenora?
- Nic mi nie będzie.
- Emily siedziała trzymając się za głowę. Była nie tylko zażenowana, ale i w jakiś dziwny, trudny do określenia sposób przerażona.
- Przyszedłem tutaj, bo sobie uświadomiłem, że przecież musisz zapłacić za ten telegram - powiedział.
- Nie wysłałam go - odparła słabym głosem Emily.
- Nie znam adresu, nie znam swojego numeru konta. Ja... ach, nawet nie wiem, czy mam na koncie jakieś pieniądze.
- Podniosła na niego wzrok, zupełnie wyczerpana.
- Popełniłam błąd, straszliwy błąd. Przepraszam, o Boże, przepraszam z całego serca. Jak mogłam...
- Nie przejmuj się. To się mogło przydarzyć każdemu, kto tak mocno dostał w głowę jak ty.
- Nie wiem. Ja już nic nie wiem. Co ja mam ze sobą zrobić? Nie mam pieniędzy. Nie mam się gdzie udać.
- Emily siedziała na stopniu drżąc, nie wiedząc co począć, całkowicie zagubiona. Nad nią stał Will Dutcher, a ona była świadoma jego zniecierpliwienia i skrępowania. Podniosła na niego wzrok ze zwykłej potrzeby psychicznego wsparcia, oczekując poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała jego obecność.
- Emily, posiedź tu chwilę. Jeśli się źle czujesz, zawiozę cię do doktora. Jeśli nie, to wracajmy już do domu.
- Tak, tak, wracajmy do domu, nic mi nie jest - mruknęła.
Objął ją ramieniem, żeby pomóc jej wstać.
- No, no, już jest lepiej, już lepiej. Nie zemdlejesz mi znowu, prawda?
- Nie - odparła wstając.
- Trzeba jeść. Te piekielne kobiety nigdy nic nie jedzą. Musisz coś zjeść, zobaczysz, zaraz poczujesz się lepiej. Zjemy lunch w hotelu Winchester. Odpowiada ci to?
- Tak - zgodziła się potulnie.
Musi jakoś dalej żyć. Nie może tak po prostu przerwać życia w samym środku. Tyle wiedziała. Nie panikuj, Emily - powtarzała sobie. - Wszystko jest w porządku. Zobaczysz, jakoś to będzie.
- Musiała w to wierzyć. Wyprostowała ramiona i otarła oczy.
Jakaś kobieta powiedziała Willowi dzień dobry; w odpowiedzi uchylił grzecznie kapelusza. Emily widziała, że nieznajoma szacuje ją wzrokiem, ale Will nie przedstawił ich sobie. Kiedy mijali drogerię Zimmermana, mignęła jej sterta gazet w środku.
- Zaczekaj chwilę, chciałabym tam wejść.
- Jak sobie życzysz.
Gazety pochodziły z Denver. „Wiadomości Gór Skalistych" sprzed kilku dni, z 1 marca 1893 roku. Ale tym razem nie przeżyła już żadnego wstrząsu. Jakby jej przeciążony ostatnio system nerwowy był już teraz całkowicie odrętwiały. Przyjmowała do wiadomości najdziwniejsze fakty z całkowitą biernością.
Will czekał na nią na zewnątrz.
- Chcesz coś kupić? - zapytał, kiedy wyszła, Potrząsnęła głową.
- Nie, chciałam tylko coś zobaczyć.
Bank mieścił się w budynku z cegły z dwoma wysokimi oknami w głębokich wnękach. Nad każdym
z okien biegł łukiem złocony napis: „Pierwszy Narodowy Bank Rifle".
- Mogę tu wejść? - spytała Emily. Will jedynie wzruszył ramionami.
Nad okienkiem kasjera widniała data: 3 marca. Emily podeszła do okienka, w którym siedział młody mężczyzna w okularach, miał też te czarne gumki podtrzymujące rękawy koszuli.
- Jaki dziś dzień? - spytała.
- Trzeci marca, proszę pani - odparł kasjer wskazując na datę.
- Którego roku?
Kasjer spojrzał na nią dziwnie.
- Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego. Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej, pojawił się przy niej Will, odciągając ją od okienka.
W hotelu Winchester można było zamówić na lunch albo stek wołowy, albo baraninę i kartofle. Żadnych sałatek, marynat czy sosów. Will wziął do steku piwo, a Emily kieliszek wina.
Pozostali goście w jadalni hotelu Winchester byli to wyłącznie mężczyźni, głównie biznesmeni, jak uznała Emily, i wszyscy jedli mięso - przed nimi stały duże talerze z potężnymi porcjami mięsa. Emily było niedobrze; skubała kartofle i małymi łyczkami sączyła wino.
- Zjedz coś - zachęcał ją Will - może odzyskasz kolory, jesteś strasznie blada.
- Dlaczego tu nie ma żadnych kobiet? - zapytała.
- Bo są w domu. Nie ma powodu, żeby tu były. Jest ich zawsze trochę w niedzielę wieczorem. Wtedy przychodzą całe rodziny, rozumiesz.
Niemal wszyscy mężczyźni kopcili grube cygara i wkrótce zrobiło się niebiesko od dymu. Nigdzie nie było zakazu palenia, tylko zalecenie, żeby goście korzystali ze spluwaczek. Przez otwarte drzwi Emily widziała bar - ozdobnie rzeźbione drewniane elementy, fantazyjne lustro, podłoga z małych płytek ułożonych w mozaikę. Przy barze stało kilku mężczyzn popijając i rozmawiając.
Dekoracja do filmu. Ale gdzie są turyści, gapie?
Will zostawił na stole dwie błyszczące ćwierćdolarówki i dołożył jeszcze dziesiątkę. Pomógł Emily włożyć płaszcz i wyszli. Idąc czuła na sobie spojrzenia mężczyzn.
Wyprostowała się odruchowo i odgarnęła kosmyk włosów.
- Nie zwracaj na nich uwagi - powiedział Will.
- Ludzie są tu ciekawscy. Rifle to małe miasteczko i wszyscy wiedzieli, że czekałem na gospodynię z Chicago,,.
- Ale ja nie jestem twoją gospodynią z Chicago - zaprostestowała Emily.
Will wzruszył ramionami.
- Ale oni tego nie wiedzą.
Kiedy wyszli, zatrzymał się przed hotelem przygładzając wąsa.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś załatwić w mieście?
Emily rozejrzała się dokoła - objęła wzrokiem ludzi, błękitne niebo, błotnistą ulicę, konie, szeroką rzekę widoczną w dali, wąski drewniany most, stację kolejową przy końcu ulicy. Popatrzyła na to wszystko, przełknęła głośno ślinę i zwróciła się do Willa:
- Nie, chyba nie... Pojadę z tobą do domu, dobrze? Ja... ja nie mam co ze sobą zrobić.
- Emily, ja i tak bym cię nigdy nie wyrzucił...
- Ja... ja przyjmę u ciebie posadę gospodyni, zgadzasz się?
- powiedziała szybko Emily.
- Zarobię na swoje utrzymanie, przysięgam, że zarobię. A jak już oszczędzę trochę pieniędzy, to... do diabła, przecież zawsze gdzieś można wyjechać...
- Nie ma potrzeby przeklinać, Emily. Byłbym ci też wdzięczny, gdybyś nie używała przy dzieciach brzydkich słów. Zwłaszcza Mary jest w tych sprawach bardzo zasadnicza - dodał surowym tonem.
- Przepraszam, postaram się.
- No to jedziemy do domu. Czekają mnie tam jeszcze obowiązki - powiedział biorąc ją pod rękę.
Ale Emily przystanęła przed barem „Satille i Gallów". Ze środka dochodziły dźwięki pianina, męskie głosy i rubaszny śmiech.
- Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych? - zapytała ni z tego, ni z owego.
- Grover Cleveland - odparł Will.
- No, idziemy.
Zacisnęła usta. Miała ochotę krzyczeć, porwać na sobie ciasny niewygodny żakiet, powiedzieć Willowi, że ona jest tu obca w tym zwariowanym, żyjącym przeszłością mieście, ale wiedziała, że on w to nie uwierzy.
- Grover Cleveland okaże się prezydentem do kitu - warknęła pod nosem.
Will obrzucił ją spojrzeniem, w którym dostrzegła ledwie ukrywaną pogardę.
- I właśnie dlatego, szanowna pani, kobiety nigdy nie będą miały prawa głosu.
- Nie licz na to - burknęła czując się tak, jakby już ze szczętem zwariowała.
Droga na ranczo była długa i wyczerpująca. Niewielki zasób energii, jakim Emily dysponowała, wyczerpał się już dawno. Drżała na całym ciele, to zapadając w drzemkę, to się budząc, by za każdym razem poczuć obejmujące ją silne ramię Willa. Za każdym też razem bardzo speszona mówiła „przepraszam" i siadała prosto, ale po chwili zmęczenie znów brało górę i zasypiała. Obudziło ją szczekanie Shepa, właśnie wjeżdżali na podwórko. Usiadła prosto w chwili, gdy Will zatrzymywał konie przed drzwiami frontowymi. Zeskoczył na ziemię i obszedł bryczkę, żeby pomóc jej wysiąść. Emily wstała zbyt szybko i poczuła silny zawrót głowy. Dzięki Bogu mocne ręce Willa podtrzymały ją w porę, inaczej bowiem nie była pewna, czy dałaby radę zejść z wysokiego siedzenia o własnych siłach. Stanęła na ziemi, chwiejna, w dalszym ciągu wspierając się na jego ramieniu. Zerknął na nią spod ronda kapelusza.
- Jak? W porządku? - spytał szorstko.
Emily popatrzyła w jego ciemnoniebieskie oczy i widząc zmarszczkę na jego czole, która ściągnęła brwi w jedną kreskę, poczuła skurcz serca. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci. Nie, to nie jest możliwe... to nie może być prawda.
Ocknęła się na kanapie w saloniku. Czyjeś ręce, oczywiście ręce Willa, rozpinały jej bluzkę pod szyją, a Antonio ją wachlował.
ROZDZIAŁ 6
Mary - zapytała Emily któregoś wieczoru po obiedzie - czy ty albo ktokolwiek z twoich przyjaciół jeździcie na nartach?
- Na nartach?
- Mary ze zdziwieniem spojrzała na Emily, która właśnie kładła ją spać.
- No wiesz, w Aspen albo... Vail?
- Emily wiedziała, że Vail powstało w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiątych.
- To taki sport. Przypina się narty do nóg i zjeżdża z góry po śniegu.
- Aha - powiedziała Mary.
- Chodzi pani o norweskie rakiety śnieżne, wiem.
- Norweskie rakiety śnieżne - mruknęła Emily.
- Tak, wiem, co to jest, ale nie znam tu u nas nikogo, kto by tego używał. Słyszałam, że górnicy w Aspen zjeżdżają na nich z kopalń położonych w górach... A jak się nazywa ta druga miejscowość?
- Vail.
- Nie wiem, gdzie to jest, panno Emily.
- No a co z Aspen, byłaś tam kiedyś? Mary potrząsnęła głową.
- To za daleko. Ale wiem, że tam jest dużo bogatych ludzi. I duże domy.
- A na czym ci ludzie się bogacą, kochanie? - zapytała Emily, otulając Mary kołdrą.
- Pracują w kopalniach srebra, panno Emily. Obojętne, ile pytań zadawała Dutcherom, rezultat był
zawsze ten sam. Żyli w 1893 roku. Ale nie Emily. Ona nie mogła się z tym pogodzić. Nie chciała.
Zastanawiała się często jakim sposobem tutaj trafiła. I dlaczego właśnie ją to spotkało? Ale nie znajdowała odpowiedzi. Od samego zastanawiania się nad tym, co nieodgadnione, dostawała bólu głowy. No cóż, jakoś musi z tym sobie poradzić. Przyjdzie dzień, że zrozumie, co się stało i powróci do prawdziwego życia.
Wieczorami, kiedy dzieci już spały, siadywała z Willem w saloniku i patrzyła, jak naprawia uprząż albo zapisuje coś w swoich księgach rachunkowych.
Och, jakże chętnie wyrwałaby mu z ręki taką książkę i powiedziała, jak przestarzały jest jego system prowadzenia księgowości. Ostatecznie była absolwentką
Wharton, wydziału ekonomicznego Uniwersytetu Stanu Pensylwania, miała stopień magistra i od lat pracowała w banku.
Uniosła głowę znad koszul chłopców, do których właśnie przyszywała guziki. Miała ochotę krzyknąć: Jestem zastępcą szefa działu pożyczek, osobą wykształconą! Jestem...
Ze ściśniętym gardłem powróciła jednak do igły i nitki - Will pomyślałby, że oszalała. Musi trzymać język za zębami i po prostu któregoś dnia w jakiś sposób stąd uciec.
Ucieczka. Obsesyjnie uczepiła się tej myśli. Gdyby tylko mogła się jakoś dostać do Denver. Może w Denver wszystko jest normalne. Z pewnością. Problem polegał na tym, że nie miała pieniędzy, telefonu, samochodu - niczego. Ale przecież nie była więźniem. Will traktował ją bardzo uprzejmie. Był to oczywiście opryskliwy, oschły samotnik, nie nawykły do obecności kobiet i dzieci, ale... ale jednocześnie człowiek ciężko pracujący i wielkoduszny. Wziął do siebie bratanicę i bratanków, i nawet ją tolerował pod swoim dachem, mimo że nie była zdolna do wykonywania właściwie żadnej pracy.
Westchnęła głęboko i zobaczyła, że Will spogląda na nią znad swoich ksiąg. Nie lubiła, kiedy tak na nią patrzył, jakby była jego utrapieniem.
Trudno, musi się z tym pogodzić -pomyślała, odważnie napotykając jego spojrzenie. Musi żyć w Rifle, w domu Willa, dopóki nie wyjaśni, gdzie tak naprawdę jest, czy raczej - bała się nawet pomyśleć - w jakiej epoce... jest.
- Masz jakieś problemy z księgowością, Will? - zapytała.
- Ja jestem dobra w rachunkach. Gdybyś...
- Wszystko jest w porządku, Emily, dziękuję.
- I znów opuścił wzrok na swoje księgi.
- Wobec tego - powiedziała odkładając szycie - pójdę się położyć. Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
- Uhm?
- Że się położę, Will?
- Nie, nie - odparł podnosząc się, ale nie patrząc w jej stronę.
- Proszę, bardzo proszę.
- Dziękuję. - Wstała, nachmurzona.
Od czasu do czasu ogarniała ją panika, strach, że istotnie zwariowała. Może rzeczywiście jest gospodynią Willa i tylko na skutek wypadku ma pomieszane w głowie? Ale czy wariat może roić sobie takie rzeczy, jak samoloty, komputery i bomby nuklearne? Kto wie. Usiłując opanować panikę powtarzała sobie w kółko: wszystko jest w porządku. Nic ci się złego nie stanie. Musisz tylko to wszystko pojąć.
Ale jak dotychczas zrozumiała jedynie - a przynajmniej tak jej się wydawało - dlaczego Will znalazł ją nagą. Otóż w jakiś sposób musiała się znaleźć w innym strumieniu czasu! Jej ciało prześliznęło się przez otwór, ale tak jak na znanych jej filmach, przedmioty nieożywione - ubranie, biżuteria, torebka - to wszystko zostało po tamtej stronie.
Jezu, pomyślała, niech no tylko wróci do domu - ale będzie miała o czym opowiadać! Oczywiście, w dalszym ciągu nie ma pewności, czy to jest rzeczywiście rok 1893. Może gdyby się mogła dostać do Denver...
W dwa dni potem, jak zaoferowała Willowi swoją
pomoc w prowadzeniu księgowości, znużenie wzięło górę i poszła go szukać do stajni.
- Jesteś tu?! - zawołała, zamykając za sobą ciężkie wrota przed zimnym podmuchem wiatru.
- Will, jesteś tu?
- Jestem.
Siano szeleściło jej pod nogami i czepiało się długiej spódnicy, kiedy szła do boksu w drugim końcu stajni, gdzie Will doglądał narowistej kobyły. Wielkie konisko płoszyło się i rzucało łbem, kiedy ostrożnie smarował jakąś maścią skaleczenie na jego grzbiecie. Na przegrodzie boksu balansował z wdziękiem pręgowany kot nie spuszczając Shepa z oka.
- Uważaj - szepnęła Emily widząc, że kobyła staje dęba.
Will spojrzał na nią z wyraźną pogardą.
Męski świat, pomyślała Emily, obserwując, jak Will radzi sobie z narowistą kobyłą. W jakiś absurdalny sposób została uwięziona w świecie, w którym dominowali mężczyźni, a kobiety pełniły służebne role. Will delikatnie, uspokajająco przesuwał rękami po gładkich bokach konia. Patrzyła na to z podziwem. Świat mężczyzn, w którym kobieta znaczyła niewiele więcej niż ta kobyła. Gdzie miała wykonywać pewne określone prace i rodzić mężczyźnie dzieci. Jak klacz rozpłodowa.
Emily nadal w niemej fascynacji obserwowała ręce Willa. Duże, łagodne dłonie, które płynnym ruchem przesuwały się w tę i z powrotem po grzbiecie zwierzęcia, wzdłuż zagłębień i krągłości, wzdłuż boków... Wrażliwe, delikatne... jakby głaskały kobietę, uspokajając, łagodząc, pieszcząc.
- Czy chcesz czegoś ode mnie, Emily? - Jego ostry
głos wyrwał ją z marzeń.
- Wszystko w porządku? Mam nadzieję, że nie jesteś chora?
Emily przestraszyła się, ale szybko odzyskała rezon.
- Nie, wszystko jest w porządku. Czuję się świetnie. I na tym właśnie polega problem.
Umył ręce w wiadrze i wytarł je w stary ręcznik. Kiedy opuszczał rękawy koszuli, Emily nie mogła się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na jego potężne, muskularne ramiona porośnięte ciemnymi włosem.
- Jakiż to problem tym razem?
- Jego głos zabrzmiał szorstko, jak zwykle.
- Jestem... jestem gotowa do pracy, Will - powiedziała patrząc mu poważnie w oczy.
- No cóż...
- Przyglądał jej się tak długo i w takim milczeniu, że miała ochotę wejść w mysią dziurę.
- No więc... - powtórzył i jeszcze raz obrzuciwszy ją spojrzeniem, przecisnął się koło niej i sięgnął do wiadra z owsem.
- Co więc? - Emily przełknęła i ruszyła za nim.
- Nie chciałbym, żeby wróciły twoje dolegliwości.
- Will, ja nie jestem jakimś... jakimś chorym koniem. Jestem istotą ludzką. Kobietą. Wiem, kiedy... a zresztą wszystko jedno. - Mocno skrzyżowała ręce na ciężkiej, wełnianej szubie, którą miała na sobie, i cała w wypiekach patrzyła na niego wyczekująco. Will jednak nie przerywał sobie: to się pochylał, to coś podnosił, to znów zagadał do któregoś z koni. Emily czuła się jakaś mała, upokorzona.
Ciekawe, co o niej myślał Will Dutcher. Czy kiedykolwiek myślał o niej jako o kobiecie? Widział ją nagą... Jej wzrok pobiegł nagle w jego stronę, ku siodlarni. Stał na lekko rozstawionych nogach, robiąc coś przy
uździe, a mięśnie jego szerokich ramion poruszały się płynnie, kiedy pracował. Miał potężną szyję, grubą i długą, i kiedy pochylał głowę, Emily widziała, jak poruszają się jego cienkie wargi.
- Do licha, będę z tym musiał jechać do miasta...
- mruknął.
Tak, był nieprzeciętnie przystojnym mężczyzną -atrakcyjnym w każdym miejscu i czasie. Ten typ męskości sprawdzi się za sto i za dwieście lat. Zawsze znajdą się amatorki na takich mężczyzn jak Will Dutcher.
- Emily, czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić?
- spytał rzucając w jej stronę szybkie spojrzenie.
- Nie. - Odchrząknęła.
- Nie, dziękuję. Później na ten temat porozmawiamy.
- Mhm.
- Pochylił się nad uzdą i kiedy wychodziła, nawet nie podniósł głowy.
- To w zupełności wystarczy - powiedziała Emily do sklepowej w Składzie Handlowym.
- W zupełności.
- Na rachunek pana Dutchera.
- Kobieta nie pytała, po prostu stwierdziła fakt.
- Tak, jestem jego gospodynią.
- Wiem o tym. Wszyscy wiedzą, kim pani jest - powiedziała chłodno pani Tatę, spoglądając na Emily wyzywająco swoimi wyblakłymi oczami.
Emily zaniemówiła. Ta kobieta wyraźnie jej nie lubi, mimo że po raz pierwszy widzi ją na oczy.
- Zaraz to zapiszę i zapakuję pani sukienkę - powiedziała pani Tatę z niechęcią.
- Bardzo pani dziękuję.
- Emily usiłowała być uprzejma. Co za paskudna baba, pomyślała. Co ją ugryzło?
Tak się jednak cieszyła swoją nową sukienką, że postanowiła nie pozwolić zepsuć sobie humoru. Boże, ależ miała dość swoich dwóch dotychczasowych strojów: workowatej czarnej sukienki i niezgrabnej niebieskiej spódnicy. Zapytała Willa, czy może sobie kupić coś nowego, a on, nawet nie podnosząc wzroku znad gazety, odpowiedział: „Jasne, oczywiście".
Sukienka była piękna - naturalnie ręcznie uszyta. Głęboki błękit, cienka wełna, z turniurą, plisowanym karczkiem i falbaną na dole. Prawdziwe dzieło sztuki. Kosztowała dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów, ale sprowadzono ją aż z Nowego Jorku, jak zapewniła pani Tatę. Emily nie mogła się doczekać, żeby ją włożyć do kolacji.
Był to chwyt stary jak świat, doskonale o tym wiedziała schodząc na dół i czując, jak falbana nowej spódnicy muska jej kostki. Chwyt obliczony na zwrócenie uwagi Willa. Tu nie chodziło o romans - w żadnym razie, nie w tej zwariowanej szaradzie, w jakiej się znalazła - raczej p to, żeby dostrzegł w niej kobietę. Żadnemu mężczyźnie, bez względu na czasy czy wiek, nie można pozwolić na taką obojętność i wyniosłość, jaką okazywał jej Will Dutcher, dżentelmen-ranczer. Nawet gdyby Emily miała przywołać na pomoc całą swoją kobiecość. Dlaczego niby nie?
- Dobry wieczór, Will - powiedziała zaglądając do saloniku.
- Kolacja gotowa. Dzieci już siedzą przy stole.
- Obróciła się na pięcie, zaszeleściła spódnicą i poszła do kuchni pomóc Antoniowi.
Nawet jeśli Will nie zauważył nowej sukni Emily, to zauważył ją Antonio.
- Dios - powiedział robiąc wielkie oczy.
- Podoba ci się?
- Emily zakręciła się dokoła.
- Dios - powtórzył tylko stary.
Chłopcy, podobnie jak Will, okazali całkowitą obojętność. Emily nie wiedziała, czy to jego zwykłe roztargnienie, czy celowo unikał patrzenia na nią.
- Może jeszcze kartofli? - spytała nachylając się nad nim.
- Albo mięsa?
- Nie, dziękuję - odparł i ponownie zajął się jedzeniem.
- Coś wam powiem - odezwała się Emily - byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybyśmy ograniczyli spożycie wołowiny. Spadłby nam znacznie poziom cholesterolu.
Will spojrzał znad talerza i ze zdziwieniem uniósł ciemne brwi.
- Poziom tłuszczu we krwi. To powoduje zatykanie się,.. a zresztą wszystko jedno.
- A co jest złego w mięsie? - cienkim głosikiem zapiszczał Jesse.
Emily uśmiechnęła się,
- Nic. Dla ciebie jest dobre, Jesse. Ale powinieneś jeść więcej owoców i warzyw.
- Ja nienawidzę warzyw - wtrącił Burkę.
- A ja lubię - powiedziała Mary.
- Są zdrowe.
-Uśmiechnęła się do Emily.
Po obiedzie chłopcy bawili się na poddaszu, a Emily i Mary szyły suknię ślubną dla lalki, co okazało się zadaniem bardzo trudnym. Will siedział w swoim fotelu w świetle lampy naftowej, a u jego nóg drzemał Shep, od czasu do czasu drżąc we śnie. W piecu wesoło trzaskały szczapy drzewa. Will czytał „Poranek Rifle".
Emily podniosła głowę znad szycia.
- Czy wydarzyło się w mieście coś ciekawego?
- To samo co zwykle. We środę zebranie Stowarzyszenia Hodowców. W poniedziałek Koła Literackiego Kobiet.
- Zaszeleścił gazetą.
- Gdybyś chciała, żeby Antonio albo któryś z naszych ludzi zawiózł cię do miasta, to powiedz.
Emily zmarszczyła czoło.
- Tak, powiedz - bąknęła pod nosem. Ilekroć Emily zjawiała się w mieście spotykało ją lodowate przyjęcie ze strony miejscowych kobiet. Mężczyźni nie wyczuwali w niej kogoś obcego, dziwnego, a kobiety - natychmiast. No cóż, kobieca intuicja. Może to była po prostu zazdrość? Ostatecznie Emily mieszkała u mężczyzny uważanego w okolicy za najlepszą partię. Miała uczucie, że wszystkie kobiety wiedziały, w jakich okolicznościach Will ją znalazł. Widziała ją przecież wówczas i zaopatrzyła w odzież pani Fisher, zdaniem Mary największa plotkara w mieście. A cała ta historia to był zbyt pikantny temat, żeby go pominąć milczeniem. Teraz już Emily nie miała wątpliwości: wszyscy w mieście, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, wiedzieli doskonale, że kiedy Will ją znalazł, była naga, jak ją Pan Bóg stworzył. Emily wyraźnie wyczuwała wokół siebie atmosferę ogólnego potępienia. Ta piekielna wiktoriańska moralność
- zadręczała się, jakby to była jej wina.
- Co mówiłaś? - zapytał.
- A, że chyba daruję sobie Kółko Literackie.
- Jak chcesz.
- Gazeta znów zaszeleściła. Chłopcy położyli się spać o dziewiątej. Mary o wpół do dziesiątej. Antonio też już dawno poszedł do baraku.
Noc była czarna choć oko wykol, ale Will ciągle jeszcze siedział w fotelu, senny po obfitym posiłku, to drzemiąc, to się budząc na przemian, rozmarzony ciepłem bijącym od pieca. Otuliwszy Mary do snu Emily zeszła na dół i cicho wśliznęła się do saloniku. Przez chwilę stała na środku orientalnego dywanu, niezdecydowana, czy budzić Willa, czy też już iść spać. Ostatecznie musi z nim w końcu porozmawiać, musi się dowiedzieć, czego od niej oczekuje teraz, kiedy już zupełnie wydobrzała. Ale jednocześnie była w niej jakaś część osobowości, która domagała się jego uwagi, jakiś uwodzicielski głos wewnętrzny mówił, że Will powinien wreszcie dostrzec w niej istotę ludzką, kobietę. Co, u licha, było z tym Willem Dutcherem? Przecież inni mężczyźni w mieście, uchylając kapelusza patrzyli na nią z zaiteresowaniem. Inni mężczyźni dostrzegali jej kobiecość. A on? Na czym polegała jego odmienność?
Kiedy tak drzemał w fotelu, Emily chłonęła wzrokiem jego wąskie biodra i długie, lekko krzywawe nogi. Pod białą, rozpiętą u góry koszulą bez kołnierzyka miał podkoszulek, spod którego wyzierały porastające jego pierś czarne kędzierzawe włosy. Oddychał przez lekko uchylone usta, wydając cichy warkot, jak dobrze utrzymana maszyna.
Boże, ależ był przystojny. Plama złocistego światła padła na jego ciemne kręcone włosy, muskając policzek i brodę i kładąc się na długim nosie i gęstych rzęsach przysłaniających przenikliwe błękitne oczy. Normalnie Emily chichotałaby z jakąś przyjaciółką, beztrosko mówiąc, że Will ma twarz i ciało „odjazdowe", ale teraz, kiedy tak stała przed nim nieruchoma i niezdolna do
najmniejszego ruchu, nie była pewna swoich uczuć. Wmawiała sobie, że ta nowa sukienka, ten jego prezent dla niej, miała służyć temu, żeby Will dostrzegł w niej człowieka, żeby usiadł i z nią porozmawiał. Ale nagle zdała sobie sprawę; że to kłamstwo, tak, oczywisty fałsz: ta sukienka to symbol samotności, narastającego w niej głodu...
- Mmm...
- Will poruszył się, wyciągnął i otworzył oczy.
- Chyba się zdrzemnąłem - powiedział.
- Tak, owszem.
Emily szybko zaczęła się krzątać po pokoju, zbierając drewniane żołnierzyki Burke'a i usuwając ze stołu szczotkę do włosów Mary.
- Musiałeś być bardzo zmęczony.
- I nagle... doczekała się upragnionej reakcji. Dostrzegła to w jego wzroku, który mimo woli zatrzymał na wypukłości jej stanika, na szczupłej talii, na rozszerzającej się linii bioder.
Po dręcząco długiej chwili oderwał wreszcie od niej spojrzenie i zaczął składać gazetę. Usta miał zaciśnięte, widać było, jak mu chodzi żuchwa.
Nagle Emily doznała strasznego uczucia - jakby zdradziła samą siebie, cały swój kobiecy rodzaj. Tak musi się czuć prostytutka, kiedy robi to po raz pierwszy, pomyślała. Serce podeszło jej do gardła. Co w nią wstąpiło? Czyżby rzeczywiście próbowała uwieść Willa Dutchera? Szczotka wypadła jej z drżących rąk, żołnierzyki rozsypały się po dywanie.
Will zerwał się na nogi.
- Pozwól... Jeszcze nie jesteś... Emily nie mogła powstrzymać łez.
- Nic mi nie jest - wyszlochała.
- Czuję się zupełnie
dobrze, Will. Czy nie możesz sobie tego wbić do tej swojej tępej głowy? Nic mi nie jest! Po prostu chcę być traktowana jak... jak istota ludzka. Potrzebny mi jest ktoś, z kim mogłabym porozmawiać. Chcę, żebyś mi powiedział, jak mogę ci pomóc. W czymkolwiek, Pozwól mi tu coś robić. I... i na miłość boską przestań udawać, że ja nie istnieję!
Ale Will patrzył na nią obojętnie, nim wreszcie powiedział:
- Niepotrzebnie się irytujesz. Nie zamierzam dyskutować o twoim istnieniu.
Mijały dni. W dolinę wtargnęła wiosna. Gałęzie jabłoni pod oknem Emily pokryła jasna, delikatna zieleń. Drogi stały się grząskie, błotniste. Emily powoli przejmowała prowadzenie domu.
Była to ciężka praca. Ciężka i beznadziejna. Gryzące ługowate mydło drażniło jej skórę, zimna woda doprowadzała do szału. A jakie ciężkie było żelazko! Gdyby ten koszmar miał potrwać dłużej, toby chyba sama wynalazła tkaniny nie wymagające prasowania. Praca wydawała się nie mieć końca i być bardzo niewdzięczna, aż do dnia, kiedy Will nagle podszedł z tyłu i pomógł jej opróżnić ciężką wannę.
Otarła pot z czoła w kwietniowym słońcu i odgarnęła za ucho kosmyk włosów.
- Dzięki - powiedziała patrząc, z jaką łatwością radzi sobie z ciężką wanną.
- Drobiazg.
- Wyprostował się i powiesił wannę na kołku przed domem.
Emily uśmiechnęła się.
- No, przynajmniej o jedno mniej.
Stał nie speszony, przyglądając się jej, jakby szacował jej wartość.
- Chciałem ci powiedzieć, Emily... - zaczął wreszcie - że podziwiam twoją pracę.
- O? - Machnęła ręką zdziwiona.
- To przecież nic wielkiego. Muszę jakoś zarobić na swoje utrzymanie.
- Uhm.
- Trzymając się pod boki nie przestawał jej się przyglądać.
- Ale... ale jest mi miło, że to zauważyłeś - powiedziała wreszcie i tym razem, o dziwo, to ona pierwsza odwróciła oczy.
Przez resztę dnia krzątała się po domu z uczuciem młodej żony, która po raz pierwszy samodzielnie ugotowała obiad.
Cały kłopot polegał na tym, uznała Emily, że zaczynała akceptować swoją dziwną egzystencję.
A przecież nie tu było jej miejsce. I niezależnie od tego, jak łatwo i szybko godziła się z rutyną życia codziennego w Rifle, to przecież tęskniła za swoimi czasami, za swoim miejscem w tym zwariowanym świecie.
Podróże w czasie nie istnieją - myślała często. A jednak istniały. Chciała się wyrwać z tego czasu. Potrzebne jej były bodźce intelektualne lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Jej klub sportowy. Muzea. Podróże. Jakaś kobieta, z którą by mogła porozmawiać. Kobiety w Rifle, jak się zorientowała, miały wobec niej kompleksy, nie lubiły jej.
- Jestem jakimś dziwolągiem - wymamrotała Emily znad deski do prasowania.
- Ja tutaj nie pasuję.
Może nawet jest dla tych ludzi niebezpieczna - przychodziło
jej nieraz do głowy. Bo gdyby tak na przykład zmieniła bieg historii? Zaraz, jak to było w tej starej anegdocie? Jeżeli człowiek cofnie się w czasie i zabije własnego dziadka, to czy sam przestanie istnieć? No właśnie. Może nie być przyszłości, w każdym razie tej, z której Emily pochodzi.
To dziwne, ale jakoś dni mijały, a ona nie dostawała bzika. Polubiła nawet tych dwóch małych łobuziaków, a towarzystwo Mary ceniła sobie coraz bardziej. Nawet Antonio ożywiał się, kiedy przychodziła do kuchni. Ale Wili... Will w dalszym ciągu zachowywał dystans i Emily nie wiedziała, co on właściwie o niej myśli.
To nie ma znaczenia - usiłowała przekonać samą siebie - bo przecież kiedyś, prędzej czy później, znajdzie drogę powrotną do swoich czasów. Do diabła z Willem Dutcherem! - myślała, chociaż jej spojrzenie, gdy wracał konno do domu, piękny i wysoki, przeczyło tym słowom. Stanowczo musi stąd odejść. Gdyby tylko miała jakieś pieniądze i mogła się dostać do Denver. Musi uciekać z Rifle, od Willa, tak, przede wszystkim od Willa, bo mimo jej czystych intencji Will zaczyna jej wchodzić w krew.
Tak właśnie myślała Emily, siedząc przy obiedzie z Willem i prezesem miejscowego banku, Bobem Bergenerem, który przyszedł na ranczo w interesach. Musi uciekać...
- Wspaniały obiad, panno Jacoby.
- Czterdziestopięcioletni Bob Bergener odsunął się od stołu demonstrując pokaźny brzuszek, widoczny pod złotą brokatową kamizelką.
- Dziękuję - odpowiedziała Emily - ale to głównie zasługa Antonia.
- A co byś powiedział na cygaro i brandy, Bob? - zapytał Will. On także wstał od stołu, wysoki i szczupły, dokładne przeciwieństwo łysiejącego bankiera.
Mężczyźni przeszli do saloniku, a Emily, ku swemu niezadowoleniu, musiała pozostać w jadalni i dalej zajmować się szyciem. Przez jakiś czas siedziała w sąsiednim pokoju kłując sobie palce i przysłuchując się rozmowie mężczyzn. Boże, jakby chętnie z nimi pogadała
0 sprawach bankowych. Mogłaby przysiąc, że wie na ten temat więcej niż ten stary Bergener.
- Jak tam twoje nowe pastwiska, Will? - słyszała, jak pytał Willa.
- W porządku.
- Emily czuła zapach dymu z cygar snującego się po domu.
- No cóż...
- Bergener odchrząknął.
- Chciałbym, żeby dla mojego banku klimat był równie łaskawy.
- To znaczy?
- Och, ostatnio zrobiła się dość nerwowa atmosfera.
1 to w całym kraju. Wielu z nas, bankierów, musi sięgać do rezerw. Rozumiesz, Will.
- Nie - powiedział Will wolno.
- Niezupełnie. Bergener znów odchrząknął.
- Sprawa wygląda tak - zaczął ostrożnie.
- Chodzi o te pieniądze, które pożyczyłeś jesienią na powiększenie stada... No cóż... będę ci musiał zwiększyć oprocentowanie, chyba rozumiesz? My, bankierzy, musimy zaciskać pasa, jak to się mówi.
- Zwiększyć oprocentowanie? - zapytał Will, w którego
głosie zabrzmiała twarda nuta.
- A o ile, jeśli wolno spytać?
Na chwilę zaległa cisza.
- Dwukrotnie.
- Jak to, chcesz mi dwukrotnie zwiększyć oprocentowanie?
- Posłuchaj, Will, przecież nigdy bym tego nie zrobił, gdybym miał inne wyjście.
- A czy ja jestem jedynym ranczerem w tej piekielnej sytuacji?
- Ależ skąd, naturalnie, że nie. To samo dotyczy McCruddenów, Smithów i...
Emily już dłużej nie słuchała. Jeśli jest 1893 rok - myślała - zaraz... co to się w tym okresie wydarzyło... Tak, już wie. A przynajmniej częściowo. Tak, wybuchła wtedy w Stanach jakaś panika. Tak, panika. Upadały banki. O, właśnie, miało to coś wspólnego z rezerwami złota w skarbie państwa. Tak. Ale kiedy ta panika miała miejsce? I jakie były jej powody?
Zanim Emily zdążyła pomyśleć o tym, co robi, stała już w drzwiach salonu, trzymając szycie w ręku.
- Ma pan za małe rezerwy złota, tak? - zapytała Boba Bergenera.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Proszę?
Emily zmarszczyła czoło.
- Pytałam, czy jest pan zadłużony powyżej wartości aktywów, panie Bergener.
- Emily - powiedział Will z naciskiem. Ale Emily zignorowała go.
- Byłam ciekawa, czy ma pan wystarczające rezerwy złota na pokrycie depozytów. I czy pański bilans...
- Emily.
- Will podszedł do niej i szorstko wziął ją za ramię.
- Ja nigdy...
- Bergener wstał, zdusił cygaro i sięgnął po płaszcz.
- Porozmawiamy w mieście, Will - powiedział rzuciwszy Emily pełne niesmaku spojrzenie, po czym wyszedł spiesznie z salonu i szybko wsiadł do swojego powozu.
- Do diabła, Emily!
- Will chwycił ją za rękę, przyciągnął do krzesła i posadził niemal siłą. - Jak mogłaś mi narobić takiego wstydu? Co z ciebie za kobieta?
Emily spojrzała na jego złą minę. Wzruszyła ramionami.
- Owszem, powiem ci, co ze mnie za kobieta. Jestem kobietą wykształconą. Skończyłam jedną z głównych uczelni ekonomicznych w tym kraju.
- Patrzyła na jego osłupiałą twarz nie chcąc się poddać.
- A ponadto - dodała w podnieceniu - jestem przekonana, że na temat bankowości wiem znacznie więcej niż ten twój zakichany Bob Bergener!
Przez dłuższą chwilę Will patrzył na nią surowo, po czym bardzo cicho powiedział:
- Jeśli to prawda, Emily, to dlaczego przyjęłaś pracę gospodyni domowej?
Spojrzeniem swoich szafirowych oczu przenikał ją na wskroś. Emily westchnęła i popatrzyła na swoje ręce. Stało się.
- Ja... ja... to znaczy ja miałam kogoś, ale... ale nic z tego nie wyszło. Więc wyjechałam na Zachód i...
- urwała nagle. Mogła sobie wyobrazić, co Will w tej chwili myśli.
Will machinalnie sięgnął do wąsa, nadal nie spuszczając wzroku z Emily, którą przeszedł dreszcz.
- Przypuszczałem, że... że od czegoś uciekasz - powiedział w końcu. - Powinienem był się domyślić, że chodzi o mężczyznę.
Wieczór wlókł się bezlitośnie. Emily przeżywała wewnętrzną rozterkę. Z jednej strony była z siebie zadowolona, że potrafiła się postawić wobec tych dwóch mężczyzn, z drugiej zaś zdawała sobie sprawę, że wpakowała Willa w niezręczną sytuację. Jeśli to był rzeczywiście rok 1893, to nie miała prawa wtrącać się do rozmowy mężczyzn. I na koniec jeszcze tak niefortunnie zdradziła się, że kogoś miała. Cholera.
Ale nie zrejteruje, o nie. Będzie siedziała na kozetce, wyprostowana, z głową do góry, ze ściśniętym gardłem. Po co ona to Willowi powiedziała? Czy chciała jego współczucia?
Cholera - myślała wbijając igłę w jego białą koszulę - cholera. Przecież mogła wymyślić z tuzin różnych historyjek, po diabła wyskoczyła akurat z tym! Głupia. Idiotka.
Spojrzała znad szycia i napotkała jego pytający, oskarżycielski wzrok. I jej serce znów zaczęło walić jak młotem. Na dworze szalała wiosenna burza i okiennice skrzypiały ale tu, w saloniku Willa, lampa rzucała na dywan kręgi złotego ciepłego światła i Emily poczuła na czole i górnej wardze kropelki potu.
Will nadal jej się przyglądał; na jego surowej twarzy widać było tysiąc nie wypowiedzianych pytań, których Emily mogła się tylko domyślać. Wytrzymując to jego
spojrzenie nakazała sercu spokój. I nagle wydało jej się, że w jego oczach dostrzegła coś nowego, coś, co nie było oskarżeniem. Jakby ją sobie wyobrażał w ramionach innego mężczyzny i jakby się zastanawiał, co by ona czuła, gdyby ją przytulił...
Emily zerwała się. Guziki rozsypały się po podłodze, a koszula wypadła jej z rąk. Nawet tego nie zauważyła. W jednej chwili Will znalazł się przy niej. Nie po to jednak, by zbierać guziki. Poczuła na swoich ramionach jego ręce, łagodne, ale jednocześnie władcze. I te oczy. Te szafirowe oczy, które przenikały ją na wskroś. Wstrzymała oddech, krucha jak szkło, jakby się miała rozlecieć w kawałki.
Ta chwila przeciągała się w nieskończoność. Wreszcie usłyszała jego szept:
- Ty jednak jesteś inna, Emily. Jest coś... - zawahał się jednak i urwał w pół słowa, a Emily miała ochotę przylgnąć ze szlochem do tej twardej piersi i wypłakać na niej wszystkie swoje lęki. Will by jej na to pozwolił, Emily wiedziała. Przytuliłby ją, pocieszył i uratował, jak wtedy, z tamtej katastrofy.
- Emily... - zaczął, ale ona odsunęła go, próbując mu się wyrwać.
Stwierdziła, że ucieka - ucieka z saloniku, ucieka od tego mężczyzny, od siebie, od dręczących ją strachów.
Później, już znacznie później, kiedy za oknem ucichła burza i nad płaskowyżem zabłysły gwiazdy, słyszała, jak Will idzie na górę, jak przystaje na chwilę, a potem otwiera i cicho zamyka za sobą drzwi sypialni. Zacisnęła powieki prosząc Boga, żeby ten koszmarny sen skończył się jak najprędzej.
ROZDZIAŁ 7
Emily obsesyjnie uczepiła się tej myśli. Jeśli tylko wydostanie się z Rifle, jeśli uda jej się dotrzeć do normalnego prawdziwego miasta, to z pewnością okaże się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Zdecydowała się na Denver czy też Denver City, jak je nazywano w roku 1893. Między Rifle a Denver chodził pociąg; sprawa wydawała się prosta. Znała nawet na pamięć rozkład jazdy.
Emily była całkowicie opanowana przez swoją nową obsesję. Przez cały czas, kiedy zakładała długie reformy,
staniczek, gorset, halki i niewygodne ciasne żakiety, sprzątając dom Willa, piorąc i zanosząc ludziom lunch na pole, gdy Antonio był zbyt zajęty, grzejąc wodę, kąpiąc dzieci i pomagając im w odrabianiu lekcji - cały czas snuła plany oceniając szanse i możliwości.
Musi stąd uciekać. Musi udowodnić wszystkim, że samoloty, samochody i komputery istnieją naprawdę i że ona nie zwariowała.
No i naturalnie musi uciekać od Willa Dutchera. Chociaż były chwile, kiedy zapominała o swojej obsesji, kiedy ich oczy się spotykały, a jego ręka przypadkowo muskała jej dłoń, lub kiedy Will pomagał jej w ciężkich domowych obowiązkach. Były to jednak chwile kradzione.
Nauczyła się cenić jego siłę i dziwną łagodność, jaką okazywał dzieciom czy choremu koniowi - to coś, co czyniło go tak niedostępnym i tak atrakcyjnym; jego zgrzebne staromodne cnoty, takie jak lojalność, niezależność, duma i poczucie wielkiej odpowiedzialności za rodzinę. Nie znała mężczyzny, który mógłby się równać z Willem Dutcherem, a już z pewnością nie był nim Bill.
Emily znalazła się w szczególnie delikatnej sytuacji - starej panny, która trafiła pod dach atrakcyjnego kawalera. Bez trudu mogła sobie wyobrazić te wszystkie historie, które kolportowała pani Fisher na temat skandalicznych okoliczności, w jakich Emily pojawiła się u doktora Tichenora. Co jeszcze dodatkowo pogarszało sprawę. Bo z pewnością i Will, i całe miasteczko oczekiwało brzydkiej, zasuszonej starej wiedźmy. Emily nie pasowała do tej roli i kobiety w mieście nie robiły z tego tajemnicy. Każda z nich miała albo córkę, albo
siostrzenicę, którą by chętnie wydala za Willa Dutchera i dlatego nie przepadały za Emily. Była tu obca, nie miały co do tego wątpliwości.
A i Willowi byłoby bez niej lepiej. W końcu dostanie go jedna z tych silnych, zaradnych kobiet, nadających się na żony ranczerów, kobiet, które tu pasują.
W miarę jak mijały tygodnie, a nie działo się nic takiego, co by ją przywróciło do jej świata, Emily podjęła decyzję: nie ma wyboru, musi uciekać do Denver. Musi wziąć od Willa pieniądze i wyjechać.
Owszem, pytała go o swoje zarobki, ale nie na wiele się to zdało.
- No cóż... - powiedział - mój brat Clay w Chicago zapłacił w agencji pośrednictwa pracy za rok z góry, a reszta to mieszkanie i utrzymanie.
- Ale nie zapłacił mnie - powiedziała z naciskiem Emily.
- Potrzebne mi jest chociaż jakieś kieszonkowe. Ja nie mam centa przy duszy, Will. To jest dla mnie bardzo krępujące.
- Ale przecież masz wszystko, czego ci potrzeba. W Składzie Handlowym w Rifle możesz sobie zamówić, czego dusza zapragnie.
- Tak,ale...
- Nie wyobrażam sobie, na co ci tu jeszcze mogą być potrzebne pieniądze.
- Żeby oszczędzać. Żeby mieć coś, kiedy będę stąd wyjeżdżała...
- Zamierzasz wyjeżdżać?
- Kiedyś wreszcie tak;
- Wiesz co, napiszę do Claya i spytam, gdzie są te
pieniądze. Myślałem, że agencja wypłaciła ci twoją należność. Zgoda?
Poddała się.
- Zgoda.
Ale przecież nie będzie czekała na wiadomość od Glaya z Chicago. Musi stąd wyjechać i sprawdzić, czy i reszta świata też żyje w 1893 roku.
Była środa pod koniec kwietnia. Przyroda budziła się do życia. Zieleń wydawała się jasna, soczysta po długiej zimie. Will i jego ludzie byli zajęci przy cieleniu się krów. Parę razy Will nawet nie wrócił na noc. Tego ranka wyszedł bardzo wcześnie i Emily została sama w domu z Antoniem.
Nagle doznała olśnienia. Postawiła koło kuchni formy z ciastem na chleb, żeby rosło, starannie przykrywając je czystymi ściereczkami, dołożyła drew do ognia i nalała sobie ciepłej wody, żeby pozmywać naczynia. Zwykłe rutynowe czynności. Kiedy już wszystko było gotowe, rozwiązała biały fartuszek i starannie powiesiła na gwoździu.
Antonio siedział u siebie w pokoiku za kuchnią. Było cicho, czysto i pusto. Emily prosto z kuchni poszła do stojącego w saloniku biurka Willa i starannie, jedną po drugiej, przeszukała wszystkie szuflady.
W górnej prawej szufladzie znalazła w puszce trzydzieści pięć dolarów - śmieszne duże banknoty, jak do jakiejś gry. Zielone. Zamknęła puszkę i szufladę i trzymając pieniądze w ręku poszła na górę.
Z bijącym sercem spakowała te kilka sztuk garderoby, które miała, w niewielką szmacianą torbę. Przecież nie kradnie. Nie ucieka. Robi coś, co musi zrobić. Jeśli
Will Dutcher ją za to znienawidzi, to trudno, to niech ją znienawidzi. Dla niej to bez różnicy. Nie może zostać.
Uświadomiła sobie wszakże, jak bardzo będzie jej żal dzieci. Musi się z nimi pożegnać. Chciała wierzyć w to, że będą za nią tęskniły
- szczególnie Mary. Ale nie miała wyboru. Poradzą sobie bez niej. Clay może im przysłać z Chicago prawdziwą gospodynię, starą doświadczoną kobietę, która będzie pasowała do tutejszej społeczności - kogoś, kim Emily nigdy nie będzie.
Zeszła na dół i zastukała do drzwi Antonia.
- Antonio, źle się czuję - powiedziała, kiedy się obudził z drzemki.
- Muszę jechać do doktora Tichenora. Czy mógłbyś mnie zawieźć do miasta?
Wydawało jej się, że trwało wieki, nim Antonio zaprzągł konie. Modliła się, żeby tylko w tym czasie nie przyjechał Will. Siedziała przed domem, kurczowo ściskając torbę z rzeczami. Serce waliło jej jak młotem.
Antonio wysadził ją przed domem doktora.
- Poradzi sobie pani sama, panno Emily? - spytał zatroskany.
- Szef by mnie zamordował, gdyby się pani coś stało.
Stała na chodniku obsadzonym dokoła kwiatami i patrzyła na Antonia.
- Idź sobie na piwo czy na coś w tym rodzaju. A ja po ciebie poślę, jak już będę gotowa. Dzięki ci, Antonio, teraz jak już tu jestem, dam sobie świetnie radę.
Kiedy już bryczka zniknęła jej z oczu, szybko ruszyła drewnianym chodnikiem. Minęła drogerię Zimmermana, bank, biura Western Union, bary, sklepy i domy i skierowała się do stacji kolejowej. Przyszła w samą porę. Pociąg Denver-Rio Grandę w kierunku
wschodnim odchodził o godzinie 10.18 i Emily postanowiła nim pojechać.
- Poproszę Denver City, w jedną stronę- powiedziała dobitnie do kasjera.
- A czy pani nie jest przypadkiem gospodynią Willa Dutchera?
- spytał podejrzliwie kasjer, poprawiając na nosie okulary.
- Tą, co to ją znalazł w rozbitym pociągu?
- Tak - odparła Emily.
- A po co się pani wybiera do Denver City? Wyjeżdża pani?
Emily pomyślała, że lepiej nie wzbudzać podejrzeń.
- Ja... ja jadę odwiedzić kuzynkę. Ona... ona ma właśnie urodzić dziecko i... i... - Emily usiłowała się uśmiechnąć.
- Płaci pani cztery dwadzieścia pięć.
Do przyjazdu pociągu zostało jeszcze kilka minut, miły usiadła na zewnątrz w słońcu. Spod jej długiej wełnianej niebieskiej spódnicy wystawały smętnie wysokie buciki zapinane na guziczki. Ręce złożyła na torbie, którą trzymała na kolanach. Miała nadzieję, że jej warz jest nieodgadniona, że nikt się nie domyśla, jakie przeżywa emocje: lęk, smutek, poczucie winy, nadzieję, próbowała nie myśleć o Mary, Jesse'ie i Burke'u. Usiłowała odwrócić swoje myśli od Willa. Ufała, że nie bezie zły na Antonia, że nie będzie miał do niego pretensji. Czy potraktuje ją jak złodziejkę? Czy będzie za nią tęsknił? Jako gospodyni mało się przykładała, była też z niej kiepska praczka, ale z dziećmi radziła sobie naprawdę dobrze.
Zamknęła oczy i zagryzła wargę, czując, jak pod powiekami wzbierają jej łzy. Co robić?
Z zachodu wzdłuż rzeki niósł się smutny gwizd lokomotywy. Wstała i wyszła na peron. Patrzyła prosto przed siebie, zaciskając zęby tak, żeby jej broda nie drżała. Czuła, jak jej spódnica łopocze na wietrze, wywołanym pędem nadjeżdżającego pociągu, słyszała syk pary i wołanie konduktora.
W pociągu siedziała jak manekin, jakby nie było w niej życia. Jej oczy oglądały scenerię zapamiętaną z niedawnej podróży, ale umysł rejestrował niewiele. Gdzieś w jej świadomości tkwiło wyobrażenie jadącej pociągiem kobiety, ubranej jak ona, ale to wyobrażenie wydało jej się „czymś obcym i odległym, zrodzonym w cudzych myślach.
Pociąg zakołysał się i stanął zawodząc na swoją smętną nutę. Emily siedziała bojąc się cokolwiek czuć, czy nawet myśleć, usiłując nie płakać. Kiedy zrobiło się ciemno, zapadła w drzemkę.
W przerywanym, niespokojnym śnie widziała Willa Dutchera, który jej rozpaczliwie poszukiwał, głośno stukając obcasami wysokich butów po drewnianych chodnikach Rifle. Albo nadjeżdżał z rancza na swojej kasztance. Ale najczęściej siedział w swoim fotelu, z wyciągniętymi długimi nogami, w kręgu światła lampy naftowej, z twarzą pobrużdżoną i zmęczoną po całodziennej pracy, z Shepem u nóg. I niezmiennie czuła na sobie spojrzenie jego oczu, oskarżycielskie, pytające.
Och, Will - myślała - szkoda, że nie mogło być inaczej.
W Denver City był rok 1893. Emily poznała to natychmiast, jak tylko wysiadła z pociągu. Upewniły ją o tym lampy gazowe na ulicach, powoziki, tramwaje i wozy, i ubrania ludzi - podobne do tego, w jakim chodziła sama. Szła ulicą w posępnym milczeniu, przejęta zgrozą, obca na obcej ziemi. O Boże, o Boże - myślała nieustannie.
Zrobiła się bardzo głodna, wstąpiła więc do małej kawiarenki, gdzie mężczyźni dosłownie pożerali ją wzrokiem. Czy też może tylko jej się tak wydawało? Spytała kelnerkę o jakieś bezpieczne miejsce, w którym kobieta mogłaby się zatrzymać na noc.
- Proszę spróbować w Hotelu Dla Kobiet na Larimer Street - odparła kobieta.
- To czyste i bezpieczne miejsce.
Kilka razy Emily musiała pytać o drogę, ale w końcu trafiła. Recepcjonista spał i musiała długo dzwonić do drzwi. Zaczęło padać, drobny wiosenny deszcz, więc była zmoknięta, zmęczona, załamana.
- Dwa dolary za noc - powiedział recepcjonista.
-A jeszcze dodatkowe pięćdziesiąt centów za ciepłą wodę rano i dwadzieścia pięć za śniadanie.
Cały dzień spędziła w pokoju hotelowym. W ciepłej wodzie uprała sobie ubranie i wobec tego musiała czekać, aż wyschnie. Zdecydowała się szukać pracy, w miarę możności w banku. Czy w 1893 roku zatrudniali w bankach kobiety? Uznała, że musi sobie znaleźć jakiś tańszy pokój i pracę, z której mogłaby się utrzymać. Tego, co ma, nie na długo jej starczy, jeśli będzie się stołowała poza domem.
Tego długiego dnia dręczyła ją samotność. Przez
okno obserwowała ruch uliczny w centrum Denver City. Tramwaj konny, obładowane towarami osły, pociąg zaprzężony w muły i składający się z kilkunastu wielkich wagonów towarowych, kobiety w krzykliwych strojach i ozdobnych kapeluszach.
Po ulicach przemykały bose łobuziaki w podartych łachmanach. Tu i ówdzie trafił się kaleka czy żebrak, to znów kawalkada kowbojów na koniach. Małe dwukółki, wspaniałe powozy czy bryczki, takie jak ta Willa, turkotały po ulicach, na których rozlegały się krzyki, piski, rżenie koni, stukot kopyt, brzęk uprzęży.
W powietrzu unosił się zapach kurzu i końskiego nawozu, śmieci i bekonu. Dandysi w czarnych garniturach, kamaszach i cienkich krawatkach, wymachujący laskami. Stare, bezbarwne kobiety w perkalowych sukniach i czepeczkach, idące noga za nogą za wyładowanymi wozami.
Denver City kipiące życiem - życiem sprzed stu lat.
Następny dzień postanowiła poświęcić na szukanie pracy. Wchodziła dosłownie do każdego banku.
Właściciele byli grzeczni, uprzejmi, ale nie mieli do niej zaufania. Cóż mogła im powiedzieć? Skierować do Wharton po odpis dyplomu, rocznik 1988? Nie miała żadnych referencji, po prostu nie istniała.
- Przykro nam, panno Jacoby - mówili na przykład - ale niestety chwilowo nie mamy wolnego miejsca.
- Albo: - Na te stanowiska nie przyjmujemy kobiet. Taka jest polityka firmy.
- Kilku bankierów powiedziało jej, że w ogóle nie przyjmują bez referencji. Jeden zapytał ją wprost, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczna jest to praca.
- Raz na miesiąc mamy tu napad, panno Jacoby. To nie jest praca dla kobiety, proszę mi wierzyć.
Emily prawie nie jadła, a jeśli, to tylko w restauracjach dużych hoteli, gdzie czuła się bezpieczna. Ale nawet tam mężczyźni się na nią gapili. Najwyraźniej w roku 1893 kobiety nie chodziły samotnie do restauracji.
Oszczędzała pieniądze. Starczy jej jeszcze na jakiś tydzień, a przez ten czas na pewno coś znajdzie.
Ale w piątek rano, kiedy wychodziła z hotelu, potrąciło ją na ulicy dwóch chłopaków i Emily o mało się nie przewróciła. Kiedy straciła ich z oczu, okazało się, że wraz z nimi straciła aksamitną torebkę, a w niej wszystkie pieniądze, jakie miała.
Przez cały dzień chodziła po ulicach w poszukiwaniu pracy. Machnęła ręką na banki; teraz postawiła na sklepy i restauracje. Bez skutku.
Ogarnęła ją panika. Znalazła się sama, w przeszłości, jak na bezludnej wyspie, bez pieniędzy. Bez możliwości wyrwania się stąd i powrotu do domu, do własnego świata. Po raz pierwszy przestraszyła się nie na żarty, że nie wytrzyma. Była głodna, zmęczona, zagubiona. Wróciła na Larimer Street do Hotelu Dla Kobiet i zaproponowała, że odpracuje należność za pokój. Recepcjonista spojrzał na nią z politowaniem.
- Niech no panienka posłucha - powiedział.
- Miałem zatrzymać panienki rzeczy za tę ostatnią noc, ale co tam, oddam je panience, niech panienka idzie z Bogiem.
Bezdomna, snuła się po ulicach ściskając mocno szmacianą torbę z całym swoim nędznym dobytkiem. Tak długo siedziała na krawężniku chodnika przed
jednym ze sklepów, z obolałymi nogami i pustym brzuchem, że wreszcie wyszła właścicielka i zapytała:
- Czy panienka się zgubiła?
Emily spojrzała na pochylającą się nad nią zwalistą kobietę. Miała włosy ufarbowane henną, a czerwonawe niesforne strąki wymykały się z koka. Jej stanik, najeżony tuzinami szpilek, świadczył o tym, że jest krawcową.
- Tak, zgubiłam się - odparła Emily głuchym głosem, w dalszym ciągu przyglądając się rumianej twarzy kobiety.
- Dokąd panienka chciała iść, może jakoś pomogę. Nie mogę pozwolić, żeby panienka siedziała tak jak teraz przed sklepem. Odstraszy mi panienka klientów. Dokąd panienka chciała iść?
- Do domu - odparła Emily.
- A gdzie jest ten dom? - spytała krawcowa zniecierpliwionym tonem.
- Daleko stąd. Za daleko. Nie mogę się tam dostać. Nie mogę trafić. Nie mam pieniędzy.
- Emily nagle zdała sobie sprawę, że płacze. Siedzi w Denver City, na krawężniku drewnianego chodnika, brudna i rozczochrana, ściskając szmacianą torbę z całym swoim dobytkiem, i płacze.
- Niech się panienka uspokoi. Przecież nie może być aż tak źle. Gdzie panienka ma rodzinę?
Emily pociągnęła nosem i otarła łzy.
- Nie mam żadnej rodziny.
- O Boże, to bardzo smutne. Bardzo mi panienki żal, ale naprawdę nie może panienka tutaj siedzieć - powiedziała duża kobieta.
- A dokąd mam iść? - spytała Emily.
- I co mogłabym robić?
Krawcowa założyła ręce przyglądając się Emily badawczo. Po czym zniknęła w sklepie, skąd po chwili wyłoniła się z pieniędzmi.
- O, ma panienka tutaj dwa dolary. Więcej nie mogę, ale za to znajdzie sobie panienka pokój i kupi trochę jedzenia. A teraz, proszę stąd iść.
Emily patrzyła przez łzy na szeleszczące zielone banknoty.
- Niech panią Bóg błogosławi - wyszeptała.
- Ja te pieniądze zwrócę, przysięgam.
- No, proszę już iść, widzę, że nie jest z panienki złe stworzenie. Proszę iść i kupić sobie jakiś przyzwoity posiłek.
W sklepie spożywczym Emily kupiła sobie herbatniki, ser, kiełbasę - żadnych konserw, jako że nie miałaby czym otworzyć puszki - i te wszystkie zakupy nosiła w torbie przy sobie. W obawie, że jej zabraknie pieniędzy najedzenie, postanowiła nie wydawać na hotel i ruszyła w stronę Brown Pałace Hotel, gdzie się zatrzymała będąc w. Denver przejazdem.
I rzeczywiście - znalazła hotel, dokładnie ten sam, tylko jak gdyby nowszy. Znajomy widok budynku uspokoił Emily. Weszła do eleganckiej toalety, żeby doprowadzić do porządku swój wygląd, a następnie usiadła w krytym pluszem fotelu, w rogu hotelowego holu, pod palmą, usiłując nie zwracać na siebie uwagi.
Przesiedziała tak kilka godzin - było jej ciepło, wygodnie i szmer ludzkich głosów ukołysał ją do snu. Głowa opadła jej na piersi i... Emily znów znalazła się
w Rifle. Siedziała z Willem w saloniku. Chciała z nim porozmawiać, przeprosić go, błagać, żeby ją zrozumiał, ale nie mogła dobyć słów. Nagle zobaczyła, że wstaje, pochyla się nad nią, tak wielki, że aż Emily ogarnia przerażenie, i miota oczami błyskawice. Emily znów rozpaczliwie próbowała coś powiedzieć, ale Will położył ciężką rękę na jej ramieniu.
- Przepraszam panią - usłyszała gniewny głos - ale nie może pani tu siedzieć ani chwili dłużej.
Serce skoczyło jej do gardła; otworzyła oczy.
- Przepraszam... - wyjąkała - ale ja... ja na kogoś czekam. Na kogoś z waszych gości.
Mężczyzna wyjął zegarek kieszonkowy i postukał w niego palcem.
- O pierwszej piętnaście w nocy? Panienko!
- Ja... ja...
- Albo pani wyjdzie stąd natychmiast, albo zawołam policjanta, żeby panią wyprowadził.
Emily podniosła się i ruszyła w stronę drzwi, nie dbając nawet o to, czy ktokolwiek z obecnych w holu hotelowym gości zauważył jej upokorzenie. Zachowywała się jak ktoś, na kim już nic nie robi wrażenia. Całą tę wiosenną noc snuła się po ulicach, skulona z zimna, potykając się o własne nogi ze zmęczenia.
W przebłysku olśnienia pomyślała, że jednak szkoda, że nie dopuściła do tego, żeby mężczyzna wezwał policjanta; przynajmniej miałaby co jeść i jakiś dach nad głową. A może powinna popełnić jakieś przestępstwo i dostać się do więzienia - ale czy w roku 1893 były więzienia dla kobiet?
To już lepiej umrzeć. Położyć się na brudnej ulicy, zasnąć i więcej się nie obudzić. Tak byłoby łatwiej.
Snując się po ulicach i pojadając kiełbasę i ser, zastanawiała się w oszołomieniu, jak mogło dojść do tego, że znalazła się w takiej sytuacji, jak mogła być taka głupia, żeby opuścić Rifle - ciepły kąt i jedzenie. Boże, dlaczego tak mało sobie to ceniła!
O świcie Emily przechodziła właśnie koło eleganckiego hotelu. Bar hotelowy był jeszcze otwarty, a na ulicę dochodziły śmiechy, światło i muzyka fortepianowa. Zatrzymała się i z zazdrością zajrzała do środka przez wahadłowe drzwi. Wewnątrz było ciepło.
W tym momencie wyszedł z baru, zataczając się lekko, elegancko ubrany mężczyzna i o mało nie wpadł na Emily.
- Przepraszam - mruknęła i odwróciła się w drugą stronę.
- Nic nie szkodzi - odparł mężczyzna wesoło.
- Co za miłe spotkanie. Niech mi wolno będzie spytać, czy w tę piękną noc panienka jest sama?
Mężczyzna wyraźnie się z niej naigrawał.
- Przepraszam - powtórzyła. Mężczyzna jednak położył jej rękę na ramieniu.
- Ależ proszę nie odchodzić. Proszę mi tylko powiedzieć ile.
- Co ile?
- O, widzę, że panienka udaje, ach, jak rozkosznie. Chciałbym wiedzieć, moja droga, jaka jest twoja cena.
Emily zesztywniała.
- Co pan sobie wyobraża?! Łapy przy sobie, ty gnoju! - krzyknęła. Szok, jaki odmalował się na twarzy
mężczyzny, tylko zachęcił Emily do dalszych ataków słownych, w których nie przebierała w dwudziestowiecznym słowniku przekleństw.
Poprawiwszy znacznie swoje samopoczucie ruszyła dalej w chłodzie i mroku poranka, wlokąc nogi, w za-szarganej spódnicy, z włosami w nieładzie, tuląc do piersi szmacianą torbę.
Podczas wędrówki zaśmieconymi ulicami Denver City myślała o tym, jak przyjemnie musi być teraz w Rifle, a w szczególności w domu na ranczo, gdzie na kuchni wesoło trzaska ogień i Antonio smaży bekon. Emily czuła zapach bekonu, czuła rozchodzące się dokoła ciepło, słyszała, jak kłócą się między sobą Jesse i Burkę, a Antonio śpiewa hiszpańskie piosenki.
No i Will. Oczyma duszy widziała, jak siedzi w saloniku w swojej białej koszuli bez kołnierzyka i czarnej kamizelce, z zapaloną fajką w ustach, z gazetą na kolanach i utkwionym w niej spojrzeniem szafirowych oczu.
Will rzucił na wolne siedzenie obok siebie skórzaną torbę i zdjął swojego stetsona. Zanim usiadł, wyciągnął jeszcze zegarek i sprawdził, która godzina. Była siódma czterdzieści pięć. Ten piekielny pociąg powinien lada chwila ruszyć.
Czuł się jak miejski goguś, wystrojony w najlepsze spodnie, surdut, kamizelkę i elegancki krawat. Antonio wypucował mu i przygotował najnowszą koszulę. Do diabła - w tych wszystkich szykownych czarnych szmatach czuł się jak hazardzista.
I po co to wszystko? Po co gonił za Emily Jacoby aż do Denver City?
Wreszcie wagony pasażerskie szarpnęły i powoli ruszyły w kierunku Glenwood Springs. Will usadowił się wygodnie, rozpoczynając długą podróż przez Góry Skaliste. Zwykła strata czasu - mruknął pod nosem, marszcząc brwi i przygładzając wąsa. A kiedy już wreszcie dotrze do tego piekielnego miasta, to ciekawe, jak znajdzie tę kobietę, niech ją Bóg ma w swojej opiece.
Kiedy pociąg ze stukotem kół przejeżdżał przez Glenwood Canyon, Will wyciągnął list od brata, który przyszedł tego ranka.
Nie mógł w to uwierzyć. Cały czas myślał, że na skutek wypadku Emily została lekko poszkodowana na umyśle, bo przecież musiała być tą gospodynią! A tymczasem list Claya stawiał tożsamość Emily Jacoby pod znakiem zapytania. Brzmiał on:
„Drogi Willu,
Z przykrością muszę cię zawiadomić, że osoba, którą zamierzałem ci przysłać jako gospodynię, rozmyśliła się niestety. Biuro pośrednictwa pracy tu w Chicago dopiero teraz dało mi znać, że nie pojechała tamtym pociągiem. Oczywiście w związku z tym powstał pewien problem finansowy, ale naturalnie gotowi są przysłać inną osobę, która by odpowiadała twoim wymaganiom i którą obiecali wyekspediować najbliższym pociągiem odjeżdżającym na zachód. Bądź tak dobry i napisz, co o tym sądzisz..."
Do diabła, pomyślał Will chowając list, to kim jest wobec tego Emily? Czyżby rzeczywiście uciekała do Seattle przed jakimiś kłopotami sercowymi? Przyzwoite kobiety nie uciekają samotnie w jakieś dzikie prymitywne miejsca. Z całą pewnością nie. Ale wobec tego tym bardziej nie wie, kim jest Emily. Sufrażystką, która
wybrała się w podróż po kraju, żeby głosić swoje idee, ale bała się powiedzieć Willowi prawdę? Jeśli rzeczywiście jest jedną z tych kobiet, to Will nie chciałby, żeby dzieci się z nią stykały.
Wiktoria Fisher już mu napomykała, że Emily nie jest odpowiednim towarzystwem dla młodzieży. I on nie był zachwycony jej poglądami, ale wolał o tym nie mówić pani Fisher.
Dlaczego od razu poczuła do niej taką antypatię? Co jej Emily zrobiła? Och, te kobiety...
Emily. Głupia, lekkomyślna kobieta. Oszukała Antonia i uciekła do obcego miasta, sama, bez pieniędzy, zaledwie z kilkoma dolarami, które wzięła od Willa z biurka. Nietrudno było wpaść na jej ślad, Jack Rusk ze stacji Rio Grandę zapamiętał ją doskonale, łącznie z jej idiotyczną opowieścią o kuzynce z Denver City.
Ale po co on ją ścigał? Antoniowi i dzieciom powiedział, że to jego obowiązek bronić Emily przed nią samą. Siebie też próbował o tym przekonać.
Ta Emily, która w pewnych sprawach potrafiła być taka mądra, w innych okazywała się wyjątkowo naiwna. Uratował ją z katastrofy i przygarnął i dlatego czuł się teraz za nią odpowiedzialny. Mężczyzna powinien się opiekować kobietą, i już. I to wszystko.
Kobiety! Will parsknął, poprawił się na ławce, nacisnął kapelusz na oczy i usiłował zasnąć.
Mimo jednak usilnych prób noc miał niespokojną. Nawiedzały go złe sny, z których budził się co chwila. Emily błądzi samotnie po ulicach Denver City, zaczepiana przez mężczyzn. Nawet we śnie był zły, zwłaszcza że narobiła mu tyle kłopotu. A nie była warta takiego zachodu.
Żadna kobieta nie jest warta. Robią wszystko, żeby tylko dokuczyć mężczyźnie.
Pociąg zajechał na miejsce o świcie. Konduktor potrząsnął Willa za ramię. Will cały był zesztywniały, znużony i zły. Jego miejsce jest w domu na ranczo, a nie w jakichś pociągach. Chyba zwariowała, że mu zrobiła takiego psikusa. A i on też, że za nią goni.
Dzień był paskudny, deszczowy i wietrzny. Wielkie, ciemne chmury przetaczały się przez wzgórza na zachód od Denver, a następnie pędzone wichrem gnały na wschód przez rozległą prerię. Chroniąc się przed zimnym wiosennym wiatrem Will podniósł kołnierz i schował głowę w ramiona. Co za niewygoda.
Dzień od świtu do zmierzchu spędził przedeptując tłoczne błotniste ulice miasta, rozpytując w każdym hotelu, każdej restauracji, w każdym sklepie - a nawet na posterunku policji - czy gdziekolwiek nie widziano Emily Jacoby. W nagrodę za swoje trudy jedynie przemókł i zmarzł.
Zjadł kolację w swoim hotelu na Larimer Street i wcześnie poszedł do łóżka. Ale jak tu spać ze świadomością, że gdzieś tam jest Emily, przemarznięta, zmoczona, przerażona i najprawdopodobniej już do tej pory bez grosza przy duszy. A jeśli jakiś łajdak wziął ją z ulicy i zaoferował schronienie? Na tę myśl żołądek podjechał Willowi do gardła.
Rano spytał recepcjonistę:
- Gdzie mógłbym szukać młodej kobiety o bardzo skromnych środkach?
Mężczyzna uniósł brwi.
- Sir?
- Och. - Will, zmieszany, przestąpił z nogi na nogę.
- To znaczy chciałem powiedzieć, że ta kobieta u mnie pracuje. To szczególna osoba. Obawiam się, że ma bardzo ograniczone fundusze.
- Niech pan próbuje szukać po kościołach.
- Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Albo może w Misji Pomocy Denver.
- Dziękuję, spróbuję - odparł Will, włożył kapelusz o szerokim rondzie i wyszedł z hotelu.
Obszedł cztery różne kościoły, niestety, w ciągu ostatnich dwóch dni nie zgłosiła się tam żadna kobieta.
Szukał Emily w Misji Pomocy na Osiemnastej Ulicy. Bez skutku. Zastał tam tylko żałosną grupkę jakichś wyrzutków i paru uliczników. Nikt nie widział młodej kobiety o gęstych włosach miodowego koloru i szczupłej figurze.
- Owszem, mamy tu kilka kobiet - powiedział stary mężczyzna - ale nie ma na czym oka zatrzymać. Wszystkie stare jak te tam wzgórza.
- Wskazał ręką w stronę odległych gór.
- No cóż, dziękuję - odparł Will odchodząc. Jego twarz poryta była bruzdami troski.
Tak minął ranek. Błąkał się po ulicach śródmieścia, zaglądając do sklepów, banków, restauracji i hoteli. Sprawa wyglądała beznadziejnie. Stojąc na chodniku przed biurem Western Union zdał sobie sprawę, że wyczerpał wszelkie możliwości. Jedyne, co mu pozostało, to zatelegrafować do Antonia i powiedzieć mu, że przyjedzie rannym pociągiem. Może jeszcze wieczorem ją znajdzie. Jeśli nie, to rezygnuje z szukania. Jego ranczo, dzieci, jego życie - wszystko to jest w Rifle.
Niech licho porwie tę płochą dziewczynę za to wszystko, na co go naraziła. Już się odwrócił, żeby iść do biura telegrafu, ale zawahał się nagle. Jeszcze raz spróbuje popytać w Misji Pomocy Denver. A nuż trafiła tam w międzyczasie?
Ruszył Larimer Street w stronę Osiemnastej, przyglądając się ludziom, wypatrując znajomej twarzy, znajomej sylwetki. Przecież musi gdzieś tu być.
Przed sobą dostrzegł Misję. Na widok zdobiącego drzwi napisu: „Ktokolwiek jest w potrzebie, może wejść", ścisnęło mu się serce. Miał nadzieję, że Emily przeczytała ten napis. Boże, ależ mu przysporzyła kłopotów! Pchnął drzwi i wszedł do środka. Powitał go ten sam odór co poprzednio: gotowanej kapusty i nie mytych ciał. Na ławach przy stołach siedzieli różnego rodzaju nędzarze, kulawi i ślepi, jedząc zupę. Nieszczęśliwe wyrzutki społeczeństwa.
Stojący w progu Will wodził wzrokiem wzdłuż stołów w poszukiwaniu tej jednej jedynej twarzy, niepowtarzalnych złocistych włosów, znajomej linii policzka, brody, czoła...
- Will? - usłyszał nagle i obrócił się w stronę, z której dochodził głos. Jedna z nędzarek stała gapiąc się na niego w osłupieniu.
- Will?
Na jego twarzy odmalował się szok.
- Emily? - powiedział z niedowierzaniem.
- Och, Will!
- Rzuciła się ku niemu, roztrącając siedzących przy stołach biedaków, potykając się o ich nogi, z wyciągniętymi ramionami, brudna i blada.
Will zrobił krok, potem drugi. Jeszcze chwila i Emily stała przed nim, z twarzą zalaną strugami łez.
- Emily - powtórzył wstrząśnięty.
Ani się obejrzał, kiedy była w jego ramionach, tuląc się do niego jak zagubione szczenię, brudnymi rękami czepiając się surduta i szlochając:
- Och Will, o Boże, Will!
Delikatnie dotknął jej włosów, czując pod palcami sprężyste, wybielone na słońcu loki. Ogarnęła go fala czułości.
- O Boże, Will, ukradli mi pieniądze. I... i nie mogłam znaleźć pracy - wyszlochała.
- Przepraszam, przepraszam cię bardzo.
- Ciii - uspokajał ją czule.
- Nie masz mnie za co przepraszać. Jesteś już bezpieczna.
- Will, ja się tak bałam... - wyznała łamiącym się głosem.
Poklepał ją po ramieniu niezdarnie, speszony, świadom tego, że wszyscy się na nich gapią. Odetchnął głęboko i odchrząknął.
- Powiedziałem, że wszystko jest w porządku.
-Wziął ją energicznie za ręce i uwolnił się z jej uścisku.
- Will, ja... - zaczęła bez tchu.
- Dosyć tego - warknął.
- Przyszedłem po ciebie, żeby cię zabrać do domu.
Patrzyła na niego w osłupieniu, z twarzą kredowobiałą, poznaczoną smugami rozmazanego przez łzy brudu, z pełnym niepokoju pytaniem w oczach. Wstrząsana łkaniem usiłowała się opanować.
- Tak, Will...
- Odwróciła wzrok.
Zrobił dla niej, co mógł. Jakby miał poczucie winy, które w gruncie rzeczy było przecież nieuzasadnione, wiedział o tym z całą pewnością. Emily ze swej strony
taka była cicha, taka potulna i wdzięczna, że aż go to peszyło.
Zabrał ją na lunch do Palmer House Hotel, gdzie rzuciła się na jedzenie jak dzikie zwierzątko, a następnie wynajął powóz i zapowiedział jej stanowczo, że ma wyrzucić swoją szmacianą torbę, ponieważ kupuje jej nową.
- Dobrze, Will - zgodziła się posłusznie.
- Ale... ale jest jeszcze jedna sprawa. Pewna kobieta okazała mi dużo serca, dała mi pieniądze. Chciałabym jej te pieniądze oddać.
- Błagała go oczami.
- Will, ja musiałam... musiałam pożyczyć te dwa dolary.
- Naturalnie, że jej oddamy - odparł.
Tak więc pojechali do krawcowej i oddali jej dwa dolary. A potem, skoro już tam byli, Will nie mógł się oprzeć pokusie kupienia Emily dwóch nowych kompletów ubrania i kapelusza. Przecież nie pozwoli na to, żeby pokazywała się w tych podartych, brudnych łachmanach.
Zabrał ją powozem do swojego hotelu i wynajął drugi pokój po przeciwnej stronie korytarza. Kiedy brała kąpiel i przebierała się w nowe rzeczy, zamówił najlepszy stek w całym mieście i butelkę francuskiego wina i kazał to podać o ósmej w jadalni hotelowej.
Ale po co on to wszystko na miłość boską robi? - zadawał sobie nieustannie pytanie. Dlaczego ją traktuje, jakby była ni mniej, ni więcej, tylko samą królową Wiktorią. Co za głupota - wymyślał sobie, czekając w swoim pokoju, aż się Emily przebierze.
Ostatecznie tak rzadko bywał w Denver City, że nic w tym złego, jeśli czasem sobie pofolguje. Oczywiście,
że robił to i dla Emily, ale tylko dlatego, że ten piekielny głuptas ściągnął na siebie takie kłopoty. Broń Boże nie dlatego, żeby zasługiwała na jakieś szczególne względy, o, co to, to nie.
Zapukała do jego drzwi punktualnie o ósmej i Will stanął twarzą w twarz z zupełnie nową Emily.
Miała na sobie kostium w gołębim kolorze, dopasowany w talii i rozszerzany na biodrach, z turniurą z tyłu. Do tego założyła bladoróżową bluzkę, rozszytą koronką i wykończoną haftem w różyczki. Stroju dopełniały rękawiczki z koźlej skórki i kapelusz ze strusimi piórami. Wyglądała wytwornie, oszałamiająco. Jak wielka dama. Will zaniemówił.
Emily stała, jakby nie zauważyła jego reakcji. Czekała z uśmiechem na ustach, ze skromnie złożonymi przed sobą rękami.
- Dziękuję ci za to wszystko - powiedziała wreszcie przez zaciśnięte gardło - bardzo dziękuję.
- Nie mogłem ci przecież pozwolić paradować w tamtych wyszarganych łachmanach - mruknął, skrępowany jej podziękowaniami.
Odzyskała już nieco pewność siebie i Will był z tego rad. Te babskie płacze i szlochy, czepianie się i szukanie pociechy to nie dla niego. O, co to, to nie. Boże, jakże nie cierpiał takich objawów słabości. Szczerze mówiąc, bał się tego wszystkiego.
Przy obiedzie Emily zachowywała się grzecznie; odzywała się tylko wtedy, kiedy była pytana, sama mówiła niewiele, tak że rozmowa siłą rzeczy nie była specjalnie ożywiona. Z długiego, ozdobnego menu zamówiła kurczę.
Kto to widział! Kurczę w Kolorado!? Ale Will nie odezwał się słowem nie chcąc psuć nastroju.
Restauracja była bardzo elegancka - czerwone brokatowe tapety i boazeria, puszyste dywany, kandelabry, okrągłe stoliki nakryte białymi obrusami, kryształy i tyle piekielnych łyżek i widelców, że Will musiał podpatrywać Emily, żeby wiedzieć, kiedy i jak ich używać. A ilu kelnerów w białych marynarkach. Will czuł się dumny siedząc z damą tak elegancką jak Emily. Umyta i odszy-kowana, była śliczna jak obrazek i prezentowała się nie gorzej od innych siedzących tu pań.
- Ja ci za to wszystko zwrócę - powiedziała Emily pochylając się nad ciastem czekoladowym.
- Co do centa. Obiecuję.
- Znów te pieniądze - mruknął.
- Daj spokój, kobieto, i zajmij się deserem.
Emily przyglądała mu się przez chwilę, z ciężkim srebrnym widelcem zawieszonym w powietrzu.
- I pomyśleć - powiedziała jak. gdyby do siebie - że jeszcze w ubiegłym miesiącu zarabiałam na czysto siedemdziesiąt pięć tysięcy rocznie plus premia.
Spojrzał na nią i w zadumie potrząsnął głową. Czasem rzeczywiście Emily zachowywała się dziwnie, jakby mówiła w jakimś obcym języku. Dziwna kobieta, inna. Przez chwilę szukał właściwego słowa: egzotyczna. Tak, to jest to. Emily Jacoby przypominała egzotyczny kwiat. Obcy tu w Rifle, ale niezaprzeczalnie piękny.
ROZDZIAŁ 8
Minął maj i wiosna była w pełnym rozkwicie, a Emily zaczęła się zastanawiać nad swoją zdolnością przystosowania do znoszenia paradoksów swojego życia na ranczo Willa Dutchera. Przeżywała dzień po dniu dzięki szczególnej i kruchej równowadze, którą uzyskiwała stawiając czoło rzeczywistości - jak akrobata chodzący po rozkołysanej napiętej linie, widocznej tylko dla siebie.
Chwilami przyjmowała swój los spokojnie. Kiedy indziej buntowała się wewnętrznie, zadając sobie nieustannie
pytanie: dlaczego właśnie mnie to musiało spotkać? Czy została rzucona w przeszłość celowo, z jakichś nie znanych sobie powodów? Czy też może jej podróż w czasie to dziwaczny, odosobniony przypadek? Emily nie wiedziała. Na pewno wiedziała tylko to, że być może leży teraz nieprzytomna w szpitalu, śniąc jakiś szczególnie wyrazisty sen, jako że - niech to licho - kiedy zdarzyła się ta katastrofa, właśnie próbowała sobie wyobrazić życie pionierów i zastanawiała się, czy znalazłaby w sobie tyle odwagi i siły co ci surowi ludzie, którzy dokonali dzieła ucywilizowania amerykańskiego Zachodu.
A teraz już wiedziała. Przecież jakoś przeżyła. Stać ją było na to co tamtych ludzi: żeby rozpocząć tu życie od nowa. Chociaż drogo jej przyszło zapłacić za znalezienie odpowiedzi na to pytanie - myślała czasem.
Ale trąc na tarze kołnierzyki Willa zadawała sobie jeszcze jedno pytanie, które od czasu powrotu z Denver City nie dawało jej spokoju: Jeśli istotnie znalazła się w tym miejscu i czasie celowo, to jaka była w tym wszystkim rola Willa? Przecież reperować i prać jego garderobę mogłaby dosłownie każda kobieta. Jakakolwiek kobieta żyjąca w jego czasach mogłaby sprzątać, prasować, gotować i opiekować się dziećmi. Dlaczego akurat ona?
I nawet nie może powiedzieć, żeby ją doceniał. Wymuszenie na nim dobrego słowa było zadaniem ponad siły. Wczoraj wieczorem, kiedy przepuściła przez wyżymaczkę jego koszule i rozwiesiła na słońcu, miała najlepszy dowód jego obojętności. Czy też wtedy, kiedy to pomogła Antoniowi zrobić pieczeń, która tak smakowała
dzieciakom. Wszyscy ją otwarcie chwalili przy kolacji, z wyjątkiem Willa. Niemożliwy był z niego człowiek.
- A czy tobie smakowała ta pieczeń? - spytała Emily wprost.
- A - powiedział podnosząc wzrok znad talerza.
- Pieczeń. Tak, jest bardzo dobra.
- Nie za słona? - nalegała Emily.
- Nie. Jest akurat taka jak trzeba.
Emily opróżniła cebrzyk i wycierając ręce zastanawiała się, co jest w tym człowieku takiego, że ją jednocześnie przyciąga i odpycha. Był z pewnością męskim szowinistą, co do tego nie miała wątpliwości, i na dodatek grubiańskim. Ale poza tym miał wszystkie uroki atrakcyjnego mężczyzny. Aż nazbyt często Emily łapała się na tym, że mu się skrycie przygląda i wyobraża sobie życie z nim, nie wyłączając sytuacji intymnych. Czasem w nocy, leżąc sama w ciemnościach, nasłuchiwała jego kroków i wtedy ogarniała ją fala dziwnego gorąca, które miało swoje źródło gdzieś w dole brzucha i rozchodziło się po całym ciele. A jeśli kiedyś te kroki dojdą do jej drzwi?
Życie i maj szły swoim rytmem. W domu na ranczo były codzienne obowiązki, które należało wypełnić. A po nich następowały wieczory, czas spokoju, kiedy Will wracał z pola i Emily słyszała przed gankiem brzęk jego ostróg. Dokoła niego skakał Shep, z językiem na wierzchu, niestrudzony. Zjadali kolację i dzieci wreszcie szły spać, a oni z Willem siadywali w saloniku, przeważnie w milczeniu, ale Emily cały czas była świadoma jego obecności.
Jak bardzo świadoma, przekonała się dobitnie tego wieczoru, kiedy sparzyła się w rękę. Antonio miał akurat wolne i Emily zastępowała go w kuchni. Problem polegał na tym, że nie mogła się przyzwyczaić do rozpalonych rączek żeliwnych rondli. Po obiedzie dzieci poszły na dwór, a Will do stajni. Emily sprzątała ze stołu. Pogrążona w myślach, zastanawiała się jak zwykle, dlaczego to właśnie ona musiała się przedostać przez wrota czasu.
- Prawdopodobnie po to, żeby pozmywać stertę naczyń - mruknęła pod nosem. Jednocześnie uświadomiła sobie, jak to w pociągu tuż przed katastrofą myślała o.... potrzebie bycia potrzebną. No cóż, tutaj niewątpliwie była potrzebna. Żeby grzać lodowatą wodę z pompy i zmywać sterty garnków, patelni i naczyń. Po to tu była potrzebna.
Nastawiła wodę, namoczyła talerze i spojrzała na stojące na kuchni gary.
- Boże, ile tego - powiedziała i bezmyślnie złapała jeden ż rondli za długą rączkę.
Poczuła potworny ból i z krzykiem upuściła rondel na podłogę. Dopiero później uświadomiła sobie, jaka była głupia, że od razu nie wsadziła ręki pod pompę. Ale przez długą chwilę tylko stała znosząc męki bólu.
Nie miała pojęcia, kiedy Will wszedł do kuchni i zobaczył, że stoi bezradnie papierowo-biała i trzyma się za rękę.
- I co znów tym razem? - zapytał poirytowanym tonem.
Emily odchrząknęła, starając się opanować potworny ból.
- Ja... ja się sparzyłam.
W ułamku sekundy pokonał dzielącą ich odległość. Dopiero teraz ogarnął wzrokiem całą scenę: rondel na podłodze, bladość Emily i rękę, za którą się trzymała. Obejrzał oparzenie i gwizdnąwszy cicho przez zęby zaprowadził ją do zlewu.
Gdyby nie dojmujący ból i obezwładniająca świadomość własnej głupoty, Emily z pewnością by mu się wyrwała. W tej sytuacji jednak pozwoliła mu wsadzić swoją rękę pod zimną wodę i objąć się w pół.
- Jak, do diabła, mogłaś... - zaczął, ale opanował się po chwili.
- Jak to się stało? - zapytał już łagodniej.
- Złapałam za rondel - bąknęła nieśmiało - ale rączka była bardzo gorąca...
- A rondel stał na kuchni.
- Nie było to jednak pytanie. Wyjął jej rękę z wody, wytarł, raz jeszcze starannie obejrzał i posadził Emily na krześle.
- Usiądź, zanim zemdlejesz czy coś w tym rodzaju - powiedział rozglądając się po kuchni. - Gdzie Antonio trzyma ten swój balsam?
- W szafce nad zlewem - powiedziała nie spuszczając z niego oka.
- Will, dlaczego jesteś na mnie taki wściekły? - spytała.
- Przecież nie zrobiłam tego na umyślnie,
t- A czy ja coś takiego mówiłem?
- Zdjął z półki kamionkowy słój z driakwią na oparzenia i skaleczenia zrobioną przez Antonia. Emily wiedziała tylko, że ból jest palący, a Will wyraźnie zatroskany. Żałowała, że akurat w tej chwili musiał przyjść do domu i zastać ją w takim stanie.
- A bandaże? Gdzie są bandaże? - spytał trzymając słój w ręku.
Emily skinęła głową w stronę spiżarki za kuchnią.
- Dolna półka. Po chwili znów był przy niej i klęcząc trzymał ją za
rękę.
Kiedy opatrywał jej oparzenie, stała się dziwna rzecz: jego dłonie na jej dłoniach, ciepły dotyk jego skóry, sposób, w jaki trzymał jej rękę i badał oparzenie palcami
wszystko to razem uśmierzyło ból. Poczuła cudowną błogość, a w całym ciele powolne pulsowanie. Patrzyła, jak przed nią klęczy, i przypomniało jej się, jak gładził chorą klacz. Pomyślała sobie, jak delikatny, jak fachowy jest dotyk Willa. Tak, miała wtedy rację.
Chłonęła wzrokiem miękkie, ciemne loki, które opalały mu na kark, i sztywne włosy wyzierające spod rozpiętej na piersi zgrzebnej koszuli...
Zapach Willa podziałał jej na zmysły. Skóra, drewno, dym i pot. Zapach mężczyzny nie zagłuszony przez płyn po goleniu czy mydło, mocny naturalny aromat, prymitywny, uderzający do głowy...
Pochylony nad nią opatrywał jej rękę.
- Nie za mocno? - spytał.
- Nie, bardzo dobrze - westchnęła Emily.
Te bary, szerokie i długie ramiona, o wydatnych muskułach idących od karku aż do sprawnych, silnych dłoni.
- Czy możesz wstać? - zapytał podnosząc się z klęczek i szukając wzrokiem jej oczu.
- Czy możesz wstać? - powtórzył.
- Och... - Myśli Emily wirowały w zawrotnym tempie.
- O tak, z pewnością.
Jednak musiał jej pomóc. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
- Ja... ja nie byłem na ciebie zły. Po prostu chciałbym, żebyś bardziej uważała - powiedział.
- Postaram się - zapewniła go Emily.
- Uhm.
- Odwrócił się i wyszedł do saloniku.
Po kilku minutach zauważyła, że ból w ręce powrócił.
O ile Will był zagadką, o tyle dzieci wręcz przeciwnie. Spragnione czułości po śmierci rodziców, szybko zaczęły się garnąć do Emily. Szczególnie Mary, od wielu miesięcy pozbawiona kobiecego towarzystwa.
- Panno Emily, co nam z Antoniem zrobicie dzisiaj na kolację?
- spytała następnego dnia, siedząc na stole kuchennym i machając nogami w grubych czarnych pończochach i wysokich bucikach.
- Może to... zaraz, jak pani to nazwała?
- Spaghetti - odparła Emily, niezdarnie obierając marchew zabandażowaną ręką.
- Tak, spaghetti. Czy dostała je pani w sklepie? Czy pan Tatę obiecał je pani sprowadzić na zamówienie?
Emily westchnęła;
- On nigdy nie słyszał o spaghetti, kochanie. Wiem, że można zrobić spaghetti z ciasta, ale nie sądzę, żeby tu można było dostać specjalne maszyny do jego wyrobu.
Mary śmiała się ze wszystkiego, co mówiła Emily, a szczególnie z tego, czego nie rozumiała.
— A co to znaczy cymbał? - spytała słysząc, jak Emily burknęła to słowo pod nosem, adresując je do Antonia.
- Cymbał to ktoś taki, co robi głupie rzeczy - wyjaśniła Emily.
- A cycek?
- Cycek to slangowa nazwa piersi. Mary oniemiała.
- Nie bądź taka zgorszona. Piersi to rzecz naturalna. wszystkie kobiety mają piersi. Ty też będziesz miała.
- Ja?
- Małe dziewczynki dorastają i osiągają dojrzałość, rozwijają się... One... ach, Mary, czy mama nigdy ci tym nie mówiła?
- Nie - wyszeptała Mary. Musiała wziąć to na siebie Emily. Mary była wstrząśnięta.
- Ale przecież dzieci przynoszą bociany - powiedziała.
- Nie, nie przynoszą. Wiesz przecież, że na wiosnę byki zapładniają krowy i te krowy za rok rodzą cielęta, tak samo jest z ludźmi, tylko że u ludzi ciąża trwa dziewięć miesięcy, a nie rok.
- To straszne - powiedziała Mary.
- Nie ma w tym nic strasznego. Kiedy kogoś kochasz, to w ten sposób okazujesz mu miłość. To cudowne. To źródło wielkiej przyjemności dla obojga partnerów.
- Ja tego nigdy nie będę robiła - powiedziała Mary naciskiem, a jej nogi zastygły w pół ruchu.
- Zmienisz jeszcze zdanie, pędraku, każdy zmienia prędzej czy później.
- A pani? - zapytała Mary.
- No cóż... hm... z pewnością, o ile spotkam
mężczyznę, którego pokocham, no i wyjdę za mąż. Tak jak twoja mama.
Mary potrzebowała sporo czasu, żeby przemyśleć wszystko, co usłyszała. Emily widziała to wyraźnie. Te dzieci były tak niewinne w porównaniu z tymi, które znała, dziećmi nieustannie bombardowanymi przesyconą seksem reklamą, wystawionymi na działanie telewizji, filmów wideo, czytującymi kolorowe magazyny, a do tego te wszystkie ich komputery i cały ten szum informacyjny, który muszą wchłonąć, zanim dorosną... Te dzieci były prostolinijne, serdeczne, nie zepsute.
Przed samą kolacją przybiegł do niej z płaczem Burkę, w podartych spodniach i z krwawiącym kolanem. Musiała pocałować ranę, a następnie ją przemyć i wrzucić spodnie do kosza z rzeczami do reperacji. Siedział u niej na kolanach, z brudną buzią, wstrząsany szlochem, podczas gdy zdrową ręką przemywała mu skaleczenie. Emily pochyliła się nad nim, pocałowała w rozczochraną czuprynę i zaśpiewała mu piosenkę „Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga..."
Do Jessego miała znacznie trudniejszy dostęp. Był to kawał twardego urwisa. Uwielbiał swego wuja Willa i udawał, że pogardza wszystkimi kobietami. Ale zaraz potem, jak Will przywiózł ją z Denver City, Jesse rozchorował się na brzuch. Emily przesiedziała przy nim całą noc, trzymając go za głowę, kiedy wymiotował, i robiąc mu zimne okłady na czoło.
- Dobrze, że pani tu jest - powiedział tej nocy, z twarzą kredowobiałą, rozświetloną lampą naftową - bo przynajmniej mam jakieś towarzystwo.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła Emily.
Dzieci były rzeczywiście nieskomplikowane, ale niestety nie można było tego powiedzieć o ich wujku. W chwili kiedy się pojawiał w domu, zalegała cisza. Owszem, malcy dobrze się czuli w jego towarzystwie, ale atmosfera stawała się zdecydowanie sztywniejsza. Emily uświadomiła sobie, że bardzo podobnie było w jej rodzinnym domu. A jednak obecność Willa sprawiała, że i ona była jakoś dziwnie napięta, że wbrew swojej woli zaczynała dociekać, zastanawiać się, rozpamiętywać jego bliskość, jego zapach, sposób w jaki szedł do stajni, jego sylwetkę z długimi nogami i wąskimi biodrami, i te szerokie bary... Czasami bywał ponury i wtedy Emily nie wiedziała, jak ma ten jego nastrój rozładować. Przy niej zawsze wydawał się zły lub poirytowany. Czasami nienawidziła go za to. Pogardzała nim, a jednocześnie, ilekroć znalazł się w pobliżu, czuła w sobie jakieś dziwne pragnienie.
W miarę jak mijał maj i wieczory stawały się coraz dłuższe, Emily siadywała albo reperując garderobę, albo czytając gazetę i usiłując zaakceptować swoje nowe położenie. Tłumaczyła sobie, że utknęła w tej przeszłości dla jakichś ważnych powodów. Pogódź się z tym - myślała - poczekaj. A potem te rozmyślania brały w łeb i odkładała gazetę, gotowa powiedzieć Willowi, dlaczego nie pasowała do tego świata, i że pewnego dnia w jakiś sposób odnajdzie drogę do domu.
Zawsze jednak moment rozpaczy mijał. Nie, nie mogła mu tego wszystkiego powiedzieć. Nawet gdyby ją
wysłuchał, gdyby jej uwierzył, to przecież i tak nic na to nie poradzi.
Rozmowa z Willem przypominała wyciąganie słów na siłę. Skłonienie go, żeby jej opowiedział o swoim życiu, sprzed czasów Rifle, zajęło jej dokładnie tydzień.
- A dlaczego Clay mieszka w Chicago? - spytała odkładając podarte spodnie Jessego.
Spojrzał znad książki i odłożył fajkę.
- Zatrzymał się tam, jak wyjechaliśmy ze stanu Nowy Jork.
- Nowy Jork? Nie wiedziałam, że pochodzicie z Nowego Jorku.
- Rodzice umarli w 1878 roku i we trzech wyruszyliśmy na Zachód.
- A ty i Jesse przyjechaliście aż do Kolorado?
- Tak. - Will znów podniósł książkę do oczu.
- Chwileczkę - powiedziała Emily.
- Zaczekaj. Powiedz mi o tym coś więcej.
- O czym? - uniósł ciemne brwi.
- O waszej drodze na Zachód. Czy jechaliście wozami?
- Tak.
- Czy napadli was Indianie?
- Raz.
- No i?
- No i co?
To opowiedz mi o tym.
- Nie ma o czym opowiadać. Odparliśmy ich.
- Zabiłeś jakiegoś Indianina?
- Naturalnie, Emily, przecież to oni chcieli nas zabić.
- A czy poza tym zabiłeś w życiu człowieka?
Wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem.
- Na początku, tutaj w Rifle, była wojna pograniczna. :
- I ty brałeś w niej udział?
- Osiedlaliśmy się właśnie i wytyczaliśmy swoje ziemie. Musieliśmy bronić z Jessem tego, co nasze.
- Spojrzał na nią w zadumie.
- A dlaczego pytasz?
- Tak sobie - odparła Emily - bez żadnego szczególnego powodu.
- Mhm - mruknął i powrócił do czytania. Trwało to wieki, ale w końcu dowiedziała się tego
i owego o Willu Dutcherze, o jego pochodzeniu i obecnym stanie finansów. Za każdym razem pytał zniecierpliwiony: „Co cię to właściwie obchodzi?", ale ona nie dawała za wygraną i po jakimś czasie odpowiadał jej, choćby tylko po to, żeby się od niej odczepić.
Sprawy finansowe Willa niepokoiły Emily. W gazetach wyczytała, że banki w całym kraju znalazły się w trudnej sytuacji. Wiedziała, że dotyczyło to również miejscowego bankiera, Boba Bergenera, i że zarówno Willowi, jak i innym ranczerom nie podobało się podniesienie przez niego oprocentowania pożyczek. Wkrótce, jak tylko pieniądz Stanów Zjednoczonych przestanie być oparty na srebrze i banki zaczną sięgać do rezerw złota - miała wybuchnąć panika, i to w skali całego kraju. Dla banków będzie to oznaczało upadek; dla ludzi katastrofę finansową. A dla Rifle?
Jak wyjdzie z tego Will? Czy i on straci wszystko przez tego okropnego bankiera? Może mu o tym powiedzieć, próbować go ostrzec, ale przecież Will nie zechce
jej słuchać! A poza tym, jak mu wyjaśni swoje „jasnowidzenie"?
I co się stanie z nią, jak Will wszystko straci? - niepokoiła się Emily.
- Co stanie się z nią, z dziećmi i z samym Willem? Czy wszyscy pójdą z torbami? Boże zachowaj - myślała. Wiedziała już, czym to pachnie, i nie miała najmniejszej ochoty powtórzyć tego doświadczenia.
- Will - zagadnęła go pewnego wieczora - czy Bergener nadal podnosi wam oprocentowanie pożyczki?
Spojrzał na nią spode łba.
- Wolałbym, Emily - powiedział surowym tonem - żebyś zajęła się sprawami domowymi, a finanse zostawiła mnie.
- Ja tylko chciałam... - zaczęła, ale dała spokój. Nic dobrego z tego nie wyniknie, jeśli go będzie ciągle nagabywała.
Stało się to już następnego wieczora. Kiedy Emily później rozpamiętywała to wydarzenie, doszła do, wniosku, że prędzej czy później musiało się tak skończyć. Pogasili lampy szykując się do snu. Jak co wieczór, Will wypuścił Shepa, żeby pilnował domu. Dał mu kość, poklepał po łbie i zamknął drzwi kuchni.
Emily ruszyła na górę kiepsko oświetlonymi schodami, z naręczem ubrań do reperacji. Za nią szedł Will z lampą.
Emily potknęła się na ostatnim stopniu i upadła rozsypując na korytarzu wszystko, co niosła.
- O cholera... choroba - zaklęła.
- Czy nic ci się nie stało?
- Will pochylił się nad nią, postawił lampę na podeście i pomógł jej wstać.
- Wszystko w porządku, tylko trochę skręciłam nogę w kostce.
- Uśmiechnęła się do niego, kwitując w ten sposób własną niezdarność, wysunęła dłonie z jego rąk i zaczęła zbierać rozsypane rzeczy.
- Najpierw ręka. Teraz noga. Co za niezdara ze mnie.
- Pozwól - powiedział schylając się, żeby jej pomóc. Migotliwe światło lampy rzucało cienie na ściany i na gładkie płaszczyzny jego twarzy.
- Taka jestem niezdara - mruczała pod nosem, przyjmując od niego kolejne sztuki garderoby.
- Każdemu mogło się to zdarzyć... - zaczął Will, ale nagle zamilkł.
Stojąc oparta o ścianę, z tobołkiem rzeczy w ramionach, napotkała jego wzrok i zamarła. Był blisko, aż za blisko w tym ciasnym pomieszczeniu. Płomień lampy igrał na jego twarzy oświetlając oczy. Emily już wiedziała. Fala gorąca, jaka w nią uderzyła, powiedziała jej ponad wszelką wątpliwość, że obojętność Willa to pozór. Wyczytała to z jego szafirowych oczu, z gry mięśni jego szczęki. Z jego nagle sztywnej postawy i surowych rysów. Nie była Willowi obojętna, o nie.
Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność. Will stał nieruchomo, przeszywając ją wzrokiem; ona też nie mogła się ruszyć. Mimo gęsiej skórki, wewnątrz płonęła. Czuła przepływające przez nią fale zimna i gorąca. Gdzieś w najtajniejszych zakamarkach świadomości żywiła przekonanie, że gdyby pozbyła się rzeczy, które trzymała w rękach, i rzuciła mu się w ramiona, oboje byliby zgubieni. Serce waliło jej jak młotem. Mogłaby mieć Willa, gdyby tylko chciała. Mogłaby...
Nagle Emily zaczerpnęła tchu i oderwała wzrok od jego oczu. Nie - krzyczało coś w niej - nie!
- Może ja... - zaczęła - może ja bym odłożyła te rzeczy...
Jeszcze przez chwilę, krótką jak uderzenie serca, Will stał jej na drodze, a światło lampy tańczyło wokół nich. A potem powoli, nie spuszczając z niej oczu, zrobił krok do tyłu.
- Zrób to - powiedział zdławionym głosem i Emily przecisnęła się obok niego, z bijącym dziko sercem. W jakiś sposób znalazła się przy drzwiach swego pokoju, świadoma tego, że Will się nie ruszył, i już po chwili była w środku, odgrodzona od niego zamkniętymi drzwiami. Rozebrała się szybko drżącymi rękami i założyła długą nocną koszulę. Jej pierś unosiła się i opadała spazmatycznie, jak po długim męczącym biegu. Weszła pod kołdrę i zacisnęła powieki. W tym ciemnym korytarzu coś się dzisiaj wydarzyło. Coś, co ją fizycznie rozbroiło, a jednocześnie napełniło przerażeniem. Była jak ćma lecąca do światła - pomyślała prosząc Boga, żeby się to już nigdy więcej nie powtórzyło.
Po tym incydencie Emily stała się tak chłodna i pełna dystansu w stosunku do Willa, jak on w stosunku do niej. Chwilami wydawało jej się, że oboje pękną i rozsypią się jak szkło. To znów czepiała się pamięcią tej sceny w korytarzu, szukając oczyma jego oczu i czując w sobie bolesne pragnienie tego, co zakazane. Jej logiczny umysł mówił jej: nie - nie w roku 1893. Wtedy kobiety były inne, powściągały w sobie cielesne potrzeby. Musi o tym pamiętać i to szanować. Ale jej ciało, doszła do
wniosku, miało swój własny rozum. Jej ciało domagało się zaspokojenia.
Emily starała się być cały czas zajęta. Bardzo zajęta. Uprosiła nawet Antonia, żeby ją nauczył powozić bryczką. Nigdy nie zgłębiła sztuki zaprzęgania koni, ale umiejętność powożenia nimi posiadła na tyle, że mogła sama jeździć do miasta, co dawało jej jaką taką swobodę i pozwalało zająć myśli.
Pewnego dnia Jesse wrócił ze szkoły z rozciętą wargą. Nie chciał się przyznać przed Emily i Wiliem, co się stało. Powiedział tylko: Pobiłem się.
- Nigdy przedtem się nie biłeś - zauważył Will patrząc surowo na bratanka.
- Ale tym razem się pobiłem - odparł chłopak.
- Myślę, młody człowieku - nie ustępował Will - że będzie dobrze, jak pójdziesz do swego pokoju i przemyślisz całą sprawę.
Po tej drobnej sprzeczce Emily zaniosła Jessemu obiad, wspinając się na stryszek po wąskich, stromych schodach. Mimo obiekcji Willa sercem była z małym uparciuchem.
- Powiedz mi, Jesse, co się stało w szkole. Nie było to chyba nic aż tak poważnego, żebyś mi nie mógł powiedzieć. To będzie nasza tajemnica - dodała, siadając na brzegu łóżka.
- Nic. Pobiłem się.
- Chłopak siedział obejmując rękami kolana i tępo patrząc w ścianę.
Emily westchnęła.
- Okay. Powiesz mi, kiedy sam uznasz za stosowne. A teraz jedz.
- Nie chcę jeść.
- Dziękuję - poprawiła go Emily.
Nazajutrz postanowiła odebrać dzieci ze szkoły i porozmawiać z nauczycielką, panią Lindley. Może się czegoś dowie na temat bijatyki Jessego, a jak nie, to przynajmniej przedstawi się i powie pani Lindley, jak bardzo jest zadowolona z postępów Mary w czytaniu.
Podczas lunchu zastała Willa w stajni i powiedziała mu o swoich planach.
- Psujesz dzieci - mruknął nie przerywając roboty.
- To normalne, że chłopcy wdają się w bójki.
- Ale Jesse nie jest taki. To może być coś ważnego. Może czuje się bardzo pokrzywdzony, Will, ostatecznie nie tak dawno stracił rodziców i...
- Idź do szkoły, Emily, jeśli masz ochotę, ale ja bym na twoim miejscu nie krępował chłopaka.
- Nie mam zamiaru go krępować - powiedziała Emily wsiadając do bryczki.
Szkoła znajdowała się na przedmieściu Rifle. Był to prostokątny budynek z cegły, mieszczący wszystkie klasy, łącznie z gimnazjum. Starannie owinąwszy lejce wokół hamulca ręcznego Emily wysiadła z bryczki i poklepała konie. Dzieciaki wysypywały się właśnie po lekcjach ze szkoły, a majowe słońce oślepiało.
Trójka malców była zdziwiona na jej widok.
- Chciałam się zobaczyć z waszą nauczycielką - wyjaśniła im Emily.
- Dlatego przyjechałam. Zaczekajcie na mnie w bryczce. Macie tam w koszyku bułeczki.
Pani Lindley poprawiała właśnie w jednej z klas zeszyty. Była to przystojna kobieta, niewiele po trzydziestce, wdowa, o ładnych rysach i gęstych, jasnych, wijących się włosach, upiętych na czubku głowy.
- Dzień dobry pani - powiedziała Emiły.
- Nazywam się Emily Jacoby i jestem gospodynią Willa Dutchera. Pomyślałam sobie, że może byłoby dobrze, gdybyśmy się poznały.
- Jakżeż to rozsądnie z pani strony, panno Jacoby, proszę siadać
- odparła pani Lindley mierząc Emily szacującym, przenikliwym spojrzeniem.
Emily usiadła na jednym z niedużych krzesełek, poprawiając spódnicę, tę nową, brązową, kupioną ostatnio w Denver.
- Chciałam pani powiedzieć, jak dobrze Mary czyta. Czyta już książki dla dorosłych i tyle z nich rozumie, że aż mnie to zdumiewa.
Pani Lindley z rozmysłem położyła ręce na pulpicie.
- A czy pani sobie wyobrażała, że my wszyscy tutaj jesteśmy ciemnymi analfabetami?
Emily zaniemówiła.
- Ale dlaczego... nie, w żadnym razie. Ja nic takiego nie miałam na myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że Mary właśnie pani... pani zawdzięcza to, że tak świetnie czyta.
- Dziękuję - powiedziała lodowato pani Lindley.
- Przepraszam, ja nie chciałam powiedzieć, że... to znaczy chłopcy też robią postępy, ale Mary... Mary jest wyjątkowa - jąkała się Emily nie mogąc znaleźć słów.
- To rzeczywiście zdolna dziewczynka.
- Tak, tak, bardzo zdolna. - Emily odchrząknęła, boleśnie upokorzona. - Ale ja... ja właściwie przyszłam w sprawie Jessego.
- Słucham.
- Jesse pobił się z kimś wczoraj. Czy pani wiedziała...?
- Wiem o wszystkim, co się dzieje w szkole. Owszem, posprzeczał się z chłopcem od Schaeferów. Obaj poszli na godzinę do kąta i tak się to skończyło.
- Aha, rozumiem. A czy pani może wie, o co im poszło? Bardzo mnie to interesuje, bo jak dotychczas, Jesse nigdy nie brał udziału w bijatykach - powiedziała Emily.
Pani Lindley machnęła ręką.
- Chłopcy to są zawsze chłopcy, panno Jacoby. Nie wiem, o co im poszło, i mało mnie to obchodzi. Nie cierpię bójek.
- Naturalnie, ja tak samo. Miała pani całkowitą rację, że go pani ukarała. Zastanawiam się tylko, skąd ta sprzeczka, tak ni z tego, ni z owego?
- Nie mam pojęcia.
- Rozumiem.
- Emily czuła, jak wzbiera w niej złość. Dlaczego ta kobieta jest taka opryskliwa? Przecież nigdy w życiu się nie widziały. Nie będzie jej tu jakaś prowincjonalna nauczycielka z dziewiętnastego wieku ustawiała!
- Gdyby pani mogła - zaczęła oficjalnym tonem - pomóc mi w zrozumieniu tego, co dzieje się z Jessem, byłabym pani bardzo wdzięczna. Bo los tej trójki dzieci bardzo roi leży na sercu, panno Lindley.
- A ich wujek?
Emily zaczęła myśleć intensywnie. Czy ona pyta o stosunek Willa do jego wychowanków, czyjej do Willa? Co za bezczelność!
- Ich wujek tak samo, panno Lindley. Dziękuję, że
zechciała mi pani poświęcić swój cenny czas. Miło było panią poznać.
- I nawzajem, panno Jacoby.
Wracając do bryczki Emily uznała, że żadna z nich nie potrafiła udawać. Ale skąd u tej kobiety wzięła się taka wrogość w stosunku do niej? Przecież się nie znały.
Pozwoliła Jessemu powozić końmi i machinalnie odpowiadała na pytania dzieci.
- Co mówiła pani Lindley? - spytała Mary.
- Mhm... powiedziała, że jesteś bardzo zdolną dziewczynką.
- A ja? - zapiszczał Burkę.
- O, ty też, urwisie.
Dopiero kiedy zatrzymali się nad rzeką, żeby zjeść bułeczki, i Emily odeszła z Mary na bok, przysięgając, że nigdy nie zdradzi tajemnicy - szydło wyszło z worka.
- To... to poszło o panią, panno Emily - wyznała Mary.
- O mnie?
Mała skinęła głową.
- Benny Schaefer powiedział... on powiedział, że pani nie jest prawdziwą damą.
Emily westchnęła.
- Rozumiem. A skąd Benny to wie?
- Od swojej mamy. Ale - Mary wzięła ją za rękę-ja myślę, że pani Schaefer jest zazdrosna, bo to stara wiedźma.
- Zazdrosna? - Emily zmusiła się do uśmiechu.
- Bo... bo pani jest taka ładna.
Ale Emily wiedziała swoje. Nie pierwszy raz wyczula szczególną wrogość kobiet z Rifle w stosunku do siebie.
Była to społeczność odizolowana, mała i bardzo ściśle ze sobą powiązana. Wyczuwała rezerwę pani Tatę ze Składu Handlowego i innych kobiet, które mierzyły ją lodowatym spojrzeniem, a uśmiechały się do Willa. Była tu obca - zdawały sobie z tego sprawę i plotkowały na ten temat, w swoim klubie literackim i na zebraniach kółek parafialnych, nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości. Emily Jacoby z Filadelfii i te jej tony - mówiły. Goła, jak ją Pan Bóg stworzył, w rozbitym pociągu, nawet bez halki. Co za wstyd. Nawet nie potrafi się zachować jak przystało kobiecie, wtrąca się do rozmowy mężczyzn. Jeżeli Will Dutcher jest za głupi, żeby zobaczyć, do czego ona zmierza... Była inna, stanowiła zagrożenie dla tutejszej surowej, konserwatywnej społeczności ranczerskiej. Sytuacji nie ułatwiało to, że żyła pod jednym dachem z Willem Dutcherem, bez żadnej przyzwoitki, jeśli nie liczyć trójki niewinnych dzieciaków i starego Antonia. Przyzwoite kobiety takich rzeczy nie robią - chyba że są stare i brzydkie, wdowy lub zasuszone i nienawidzące mężczyzn stare panny. Czy Will zdawał sobie sprawę, co one czują?
- Ale niech pani przysięgnie, panno Emily, że nic pani nie powie Jessemu, że się wygadałam.
- Mary była niespokojna.
- Przysięgam, kochanie - obiecała Emily i zawołała na chłopców. Skończyli bułeczki, umyli ręce w rzece i cała czwórka zajęła się rozmową o szkole i o letnich wakacjach. Ale Emily bez przerwy myślała: jestem tu obca - i chciało jej się płakać. Kiedy bryczka podskakiwała na wybojach, miała uczucie, że drga w niej każda najmniejsza kosteczka. Coś się w niej zacisnęło, niby
pięść - aż do bólu. Co ona najlepszego zrobiła pojawiając się w tym czasie i w tym miejscu? I dlaczego te niewinne dzieciny muszą z tego powodu cierpieć?
Jestem tu obca...
Jechali drogą biegnącą równolegle do rzeki i do torów kolejowych. Nad ich głowami krążyły ptaki, karmiąc się majowymi muszkami, które tu, nad rzeką, wezbraną po deszczach i mulistą, były wyjątkowo dorodne. Po drugiej stronie w oddali majaczyły góry. Była to piękna okolica, rozległa i urodzajna. Dlaczego Emily przyjechała do tego niegościnnego kraju?
- Proszę zobaczyć, jak powożę - odezwał się Jesse.
- Powie pani wujkowi, jak sobie radzę?
- Jasne, że powiem. Świetnie ci idzie - pochwaliła go Emily, myślami błądząc daleko.
Po prawej stronie torów leżały pordzewiałe wraki wagonów kolejowych.
- Stop - powiedziała nagle Emily.
- Stop.
- Ale dlaczego?
- To chyba wrak mojego pociągu...
- Emily oddychała z trudem, wpatrując się w hałdy złomu.
- Miejsce tamtej katastrofy...
- Tak, chyba tak, panno Emily.
Emily wpatrywała się w resztki porozbijanego pociągu. Nie uprzątnęli ich jeszcze, być może z braku ciężkiego sprzętu, piętrzyły się więc ozdobne wagony, połamane, powykręcane, spłowiałe i pordzewiałe, jak szkielety ogromnych przedpotopowych zwierząt.
- O Boże - szepnęła Emily. Wysiadła z bryczki i zaczęła iść w tamtą stronę, pchana jakąś nieodpartą siłą.
- Panno Emily! - krzyknął Burkę.
- Co pani robi?!
- Szsz - uciszyła go Mary - zostaw ją w spokoju.
Stojąc przy szynach Emily usiłowała sobie przypomnieć tamten dzień: śnieg, góry, czarną rzekę. Teraz to wszystko było takie inne - ciepłe, słoneczne, radosne. Szła po torach, uważając na złącza, posłuszna jakiemuś wewnętrznemu nakazowi, którego nawet nie była pewna. To tu - pomyślała - to się stało dokładnie w tym miejscu. Byłam w 1993 roku i nagle znalazłam się w 1893. Gdybym tylko mogła.
Czy to rzeczywiście było owo miejsce, dziura w czasie, punkt przejścia? Czy coś takiego naprawdę może istnieć? A może wystarczy, że tak jak Dorota z „Czarownika z Oz" stuknie obcasami i powie: „Nie ma miejsca jak dom" i w cudowny sposób wróci w swój czas? Idąc w palącym słońcu Kolorado Emily zamknęła oczy i wytężyła całą swoją wolę. Szła przed siebie coraz dalej i dalej.
Później, kiedy próbowała o tym myśleć, nie była pewna, gdzie właściwie granice jej percepcji zaczęły się zacierać i okrywać mrokiem. Szyny drgały w upale i gdzieś tam przed nią zbiegały się w jeden punkt. Czuła, jak wzbiera w niej jakaś niesamowita nadzieja. To jest to - myślała. To miejsce! Mogę wrócić do domu. Czuła mdłości i otępienie, jak po wypadku. Bolała ją głowa, jakby ją ktoś ścisnął w imadle, a przed nią lśniące szyny falowały ciągnąc ją dalej, naprzód, wciąż dalej i dalej. Nagle poczuła zapach, mdlący, intensywny, niemal słodki. Jej uszy wypełnił ryk - hałas jednocześnie znajomy, a zarazem obcy, który dotarł do niej jakby przez mgłę. Tak, czuła zapach spalin dieslowskiego silnika i słyszała
odgłosy pędzących po autostradzie pojazdów, które mogły istnieć tylko w przyszłości, w jej świecie.
O Boże, to wszystko jest tak blisko, musi tylko iść dalej, pokonując zawrót głowy i strach, i ból w skroniach. Może się uwolnić od przeszłości. Jeśli tylko będzie dostatecznie mocno chciała, może opuścić Willa Dutchera i jego ranczo. Rifle i dzieci. Może...
- Panno Emily!
Emily szybko odwróciła głowę i wizja znikła. To Mary ciągnęła ją za spódnicę.
- Panno Emily, nic pani nie jest? Czy coś się stało? - pytała Mary, zaniepokojona, z wyrazem troski na buzi.
Wśród rozpaczliwych pytań dziewczynki cała wizja ulotniła się jak dym. Emily głęboko zaczerpnęła tchu i wolno wypuściła powietrze czując, jak jej serce uspokaja się powoli.
- Panno Emily?
- Tak, Mary, wszystko w porządku - odparła.
- Czuję się bardzo dobrze.
- Kiedy brała do ręki drobną dłoń Mary, ogarnął ją smutek. Smutek, a jednocześnie pełne melancholii uczucie ulgi. Powinna była iść, ale się zawahała. O Boże, tak, powinna była iść!
- Tak długo pani tam stała, że się zaniepokoiłam - powiedziała dziewczynka.
Emily poklepała ją po ręce.
- Nie ma powodu do niepokoju, kochanie. No, wracamy do bryczki. Jedziemy do domu.
Dlaczego się zawahała?
ROZDZIAŁ 9
- A teraz, dnia czternastego maja roku pańskiego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego, zgodnie z porządkiem dziennym: Stowarzyszenie Hodowców Grand Valley - powiedział Ollie McCrudden i uderzył młotkiem.
Szmer głosów ustał. Słychać było, jak uczestnicy zebrania odwracają głowy i rozdeptują obcasami niedopałki cygar.
- No, jak tam, panowie, są jakieś stare sprawy do załatwienia?
- zapytał Ollie McCrudden.
Will zawiesił sobie kapelusz na kolanie i nastawił uszu. Thad Wooderson dalej się pieklił o to, że Dashel George postawił tamę na strumieniu - stara historia. Trzeba było ustalić daty Dni Arbuzowych, zorganizować piknik z okazji czwartego lipca, rodeo i jarmark we wrześniu. Potem sprawozdanie Telia Listera z jego wyników hodowlanych w związku z kupnem nowego byka rasy Hereford. Wszyscy słuchali, podkręcając wąsy, bawiąc się wstążkami kapeluszy, chustkami na szyję czy szelkami — stare sprawy nie były dziś ważne i Will to wiedział.
Dziś szykowała się wielka burza. Zjawili się wszyscy mieszkający w promieniu wielu kilometrów. Zgromadzili się tutaj z jednego, jedynego powodu. Wcale nie po to, żeby słuchać narzekań Woodersona na prawa dotyczące dostępu do wody.
- Wobec tego przechodzimy do nowych spraw - zagrzmiał McCrudden. - Mam pewną propozycję. Kto popiera mój wniosek?
- Lepiej nam powiedz, o co chodzi, McCrudden! - zawołał ktoś z tłumu niezbyt grzecznie, a zaraz potem rozległy się śmiechy.
- Wiesz dobrze, o co chodzi, Martinson - odparł McCrudden. Złapał leżący przed nim na stole egzemplarz „Wiadomości Gór Skalistych" i uniósł w górę, tak żeby każdy mógł zobaczyć. „Run na złoto" - krzyczały nagłówki. „Banki sięgają do rezerw".
Will poprawił się na twardym krześle. Zdążył już przeczytać gazetę, ale jej widok tutaj zepsuł mu humor. Był wyraźnie rozdrażniony.
- Bob Bergener - mówił właśnie McCrudden - robi
dokładnie to, o czym donosi gazeta w skali całego kraju. Moje pytanie brzmi: w jaki sposób zamierzamy go powstrzymać?
- Nie możemy go powstrzymać, Ollie - odezwał się ktoś z tyłu.
- Bank jest jego i pieniądze są jego. On je nam tylko pożyczył. Jeżeli domaga się, żebyśmy mu je zwrócili, to chyba ma do tego prawo.
- Nie mówmy o prawie - powiedział Kelly Phelps.
- Podpisaliśmy dokumenty, w których zostało określone, kiedy mamy oddawać i ile. A Bob chce zmienić warunki. Uważam, że nie ma do tego prawa! - Wybuchła awantura. Słychać było podniesione głosy, zatroskane, gniewne.
McCrudden uderzył młotkiem.
- Zamknijcie się! - ryknął.
Will patrzył na swoich przyjaciół i sąsiadów, wiedząc doskonale, co czują. Ich życie, ziemia, którą wydarli surowej przyrodzie, bydło, które karmili, obojętne, czy deszcz, czy susza, rodziny... wszystko było teraz zagrożone. To nie fair - myślał.
- Żywimy cały cholerny kraj, łącznie z tłustymi politykami z Waszyngtonu, a teraz mamy pić piwo, którego oni nawarzyli.
- Musimy się trzymać razem - wyrwał się ktoś z zebranych.
- Płaćmy tylko tyle, ile mamy obowiązek, ani centa więcej. Niech się Bergener ugotuje we własnym sosie.
- Ale on może zamknąć bank! - zawołał ktoś inny.
- Razem z naszymi pieniędzmi. To prawda, że nam udzielił pożyczek, ale z kolei całe oszczędności trzymam u niego w depozycie. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Rozległy się pomruki, słowa aprobaty, szmer szeptanych komentarzy.
i Will słuchał nie zabierając głosu. Nie należał do wygadanych. Jeżeli już wygłaszał swoje zdanie, było ono Starannie przemyślane. Dziś tylko słuchał.
Wiedział dobrze, jak i wszyscy zebrani, że poważne kłopoty ze skarbem Stanów Zjednoczonych zaczęły się kilka lat temu, kiedy Kongres uchwalił Prawo Shermana o Skupie Srebra. Z pewnością początkowo było ono korzystne dla Zachodu - zwłaszcza dla kopalń srebra w Górach Skalistych - rząd bowiem zobowiązał się kupować od nich o pięćdziesiąt procent więcej srebra, żeby w ten sposób stymulować rozwój tych terenów. Za to wszystko przyszło teraz zapłacić wysoką cenę: z powodu skupu srebra na taką skalę rezerwy złota osiągnęły przerażająco niski poziom. Wszyscy byli przerażeni. Mówiono o szturmach na banki, wróżono nadejście ciężkich czasów, na ustach wszystkich były likwidacje i bankructwa banków. A Bob Bergener był nie mniej przerażony niż inni.
Znów stuknął młotek.
- Czy może któryś z wysokiej klasy specjalistów od finansów
- powiedział z ironią Ollie McCrudden - ma jakiś konkretny pomysł?
- Sprzedać bydło - odparł Phelps - wziąć za nie grube pieniądze i trzymać je w pończosze.
- Gdyby każdy tak zrobił, Phelps, to cena wołowiny W krótkim czasie spadnie tak drastycznie, że trzeba będzie resztę bydła wystrzelać
- burknął Martinson w odpowiedzi.
- A jeśli bank zostanie zamknięty, to i tak wszystko, co w nim mamy, przepadnie - wtrącił ktoś inny.
- To musimy razem iść i podjąć swoje pieniądze. I to najlepiej już jutro! - wykrzyknął Tell Lister.
W tym momencie Will nie wytrzymał.
- To jest właśnie run na bank - powiedział cedząc słowa.
- Bergener straci ostatnią koszulę, ściągnie z nas długi, ale bank upadnie. Nie widzę w tym żadnego sensu.
- Co z tobą, Dutcher, chyba słuchasz rad tej swojej nowej gospodyni czy co?
Rozległy się chichoty i pomruki.
- Kto to powiedział? - spytał Will, któremu zrobiło się gorąco w okolicy kołnierzyka.
- Wiecie doskonale, że nie jestem z tych, co to słuchają kobiety. Chyba już nic głupszego nie można było wymyśleć.
- Słyszałem, że jest całkiem bystra - wyrwał się Abner Fisher.
- I wykształcona. No i niczego sobie z wyglądu.
- Co ma do diabła z tym wszystkim wspólnego moja gospodyni?
- zapytał Will surowo, wyzywającym wzrokiem wodząc po zebranych, z których większość spuszczała oczy.
- Kompletnie nic - powiedział Ollie McCrudden.
- Porozmawiajmy o czymś naprawdę sensownym. Mamy ważniejsze sprawy do omówienia niż gospodyni Dutchera, wy durnie.
Znów podniosły się głosy, które McCrudden uciszył stuknięciem młotka. I tak jeszcze jakieś pół godziny ludzie źli i przestraszeni próbowali znaleźć wyjście z
sytuacji. Kiedy wybiła siódma, a w dalszym ciągu nie zanosiło się na koniec sporów, McCrudden powiedział:
- Ludzie, dosyć tego wałkowania. Trzeba odsunąć krzesła i przygotować podłogę do tańca. Panie na nas czekają i jedzenie stoi na ogniu. Wrócimy do sprawy w przyszłym miesiącu. Ogłaszam koniec zebrania.
- Bang! - stuknął młotek.
- Popieram! - wrzasnął ktoś ze środka sali i natychmiast napięcie opadło. Rozległy się śmiechy i mężczyźni zaczęli szykować się na doroczny bal Stowarzyszenia Hodowców.
Co tak cicho - pomyślała Emily wchodząc do budynku szkolnego z trójką dzieci. Ale wiedziała dlaczego. Czytała nagłówki w „Wiadomościach Gór Skalistych". Bez wątpienia musieli o tym dyskutować. O, jakże chętnie wystąpiłaby przed nimi na zebraniu hodowców i powiedziała, co mają robić! Cóż, kiedy nikt by jej nie słuchał.
Zaniosła koszyk z bułkami, pierogiem i kompotem z suszonych owoców do sali i rozstawiła to wszystko na jednym z długich stołów ustawionych pod ścianą. Przed budynkiem kobiety zaczęły już piec mięso - kawały wołowiny, żeberka, steki i kotlety syczały na ruszcie wypełniając powietrze aromatem, od którego leciała ślinka. Żaden bal nie mógł się obyć bez tradycyjnego barbecue.
- Czy mogę kawałek pieroga? - zapytał Burkę.
- Nie, nie, jeszcze nie teraz, po obiedzie, wiesz przecież, mały smyku
- odpowiedziała Emily szukając wzrokiem Willa.
- Tam jest wujek Will - wskazała palcem Mary.
To śmieszne - pomyślała Emily - że jest tak wyraźnie podniecona perspektywą imprezy. Była to pierwsza zabawa, w której miała wziąć udział, a znając nieprzyjemny stosunek do siebie kobiet z Rifle, czuła się bardzo niepewnie.
Dobrze, że miała przy sobie dzieci - z jednej strony Burke'a, z drugiej Mary. Poza nią wszyscy się tu znali, byli albo rodziną, albo starymi przyjaciółmi, lub partnerami w interesach.
Żałowała, że Will nie mógł jej tu wprowadzić, ale powiedział, że musi być na zebraniu Stowarzyszenia Hodowców i że się spotkają na miejscu. A ona krępowała się powiedzieć: Will, ja się boję spotkania z tymi ludźmi, czy nie mógłbyś mnie wprowadzić?
Zobaczyła go teraz w drugim końcu sali. Stał z pochyloną głową i z kimś rozmawiał.
- Chodźmy, panno Emily, chodźmy do wujka - zachęcała ją Mary.
Tłum przerzedził się nieco i Emily zobaczyła, z kim Will rozmawiał. Była to pani Lindley, która dosłownie promieniała. Jej loki jasnoblond pełne były aksamitnych kokardek. Emily oblała się rumieńcem.
- Nie, kochanie, wujek jest zajęty. Chodź, pójdziemy najpierw rozpakować jedzenie.
W kilka minut później pojawił się Jesse ciągnąc Willa za rękę.
- Popatrz, wujku, panna Emily upiekła pieróg i ugotowała kompot z owoców.
- Jak się masz, Will - powiedziała sztywno Emily. Skinął głową w odpowiedzi.
- Straszne tutaj tłumy...
- Mhm. - Przygładził wąsa.
- Nie miałaś kłopotu z zaprzęganiem?
- Nie, pomógł mi Antonio.
- Byłaś już tam, na zewnątrz, i próbowałaś może barbecuel
- Nie, jeszcze nie.
- Wszystkie dzieci z tobą przyjechały? Jeśli tak, to chodźmy, zanim kolejka sięgnie do Glenwood.
Wiele osób pozdrawiało Willa, biorąc Mary pod brodę, a Jessemu i Burke'owi mówiąc, jak bardzo urośli i jak są podobni do swego taty. Will przykładnie przedstawiał im Emily:
- A to jest moja gospodyni, panna Emily Jacoby z Filadelfii.
Mężczyźni mierzyli ją zwykle od stóp do głów i uśmiechali się uchylając kapeluszy, kobiety zaś zdobywały się co najwyżej na wymuszone uprzejmości albo po prostu z niesmakiem kiwały głowami. Emily zdecydowała jednak, że nie będzie się nimi przejmować.
Ostatecznie nic sobą nie reprezentowały - co ją obchodzą, jedna z drugą, jakieś ciemne baby sprzed stu lat. Co z tego, że miały rodziny, przyjaciół, mężów, dzieci i społeczność, do której należały? Co z tego? To nie był jej świat.
Emily, wyprostowana, trzymała głowę wysoko do góry. Uśmiechała się do wszystkich uprzejmie, zarówno do mężczyzn, jak i kobiet, i chwaliła ich domowe wyroby.
Kiedy już wszystko zostało zjedzone, zaczęła grać orkiestra z Glenwood Springs i goście puścili się w tany - ojcowie z córkami, synowie z matkami, narzeczeni, kuzyni, siostry. Tańczono bez żadnego stylu czy kroku,
ale widać było, że wszyscy świetnie się bawią. Pani Fisher tańczyła z doktorem Tichenorem, którego szacowne oblicze płonęło nad siwą bródką. Tate'owie statecznie płynęli w tańcu, zaś Ollie McCrudden energicznie obracał swoją żonę, Rebe.
A Will... Will rozmawiał z ludźmi, wystukując rytm nogą i pojadając ciastka, ale nawet mu nie w głowie było poprosić którąkolwiek z pań do tańca.
- Nie tańczysz, wujku? - spytała niewinnie Mary, jakby czytała w myślach Emily, jakby w jej imieniu zadała to pytanie.
- Ja tam nie bardzo umiem tańczyć, Mary - odparł Will.
- Nikt mnie nie nauczył.
- Ja cię nauczę. Chodź, zatańczymy, wujku - wykrzyknęła Mary podniecona.
- Och, Mary, ja nie wiem.
Ale poderwał ją w górę i zakręcił w takt dixie. Zachwycona Mary chichotała, a jej blond warkoczyki fruwały w powietrzu. Emily podziwiała, jak zgrabnie Will się porusza, wpatrzona w jego wąskie biodra i szerokie ramiona, długie, lekko krzywawe nogi, ciemny surdut napięty na plecach, kiedy trzymał Mary w objęciach. A do tego - rzecz u niego rzadka - spod ciemnych wąsów łyskały w uśmiechu białe zęby, zaś na policzku widać było dołek, tak - miał dołek w policzku! Emily nigdy go dotychczas nie zauważyła.
- Niech pani patrzy, panno Emily, oni tańczą. Śmieszne, prawda?
- powiedział Burkę.
- Tak, kochanie, bardzo śmieszne.
W tym momencie odwróciła się i natrafiła na utkwione w siebie spojrzenie... pani Lindley. Emily uniosła
głowę, odwzajemniła spojrzenie i uśmiechnęła się do niej.
Orkiestra przestała grad i Will z Mary wrócili. Will był spocony, Mary zarumieniona.
- Widzieliście nas? - spytała.
- Ale było przyjemnie, wujku! A teraz zatańcz koniecznie z panną Emily. Jej nie będziesz musiał unosić w górę.
- Tak, wujku, zatańcz - podchwycił Burkę, radośnie klaszcząc w ręce.
Emily wyczuła nagłą zmianę nastroju - jakby wokół nich wszystko zamarło. Spojrzała ukradkiem na Willa i zobaczyła, jak z jego twarzy znika uśmiech, a szyja powoli oblewa się rumieńcem.
- Wiesz co, smyku, ja myślę, że wujek jest zmęczony, a ja... ja nie bardzo znam ten krok.
- Wujek też tak mówił - wtrącił się Jesse - ale okazało się, że umie tańczyć. To bardzo łatwe.
- Och, ja myślę, że...
- Ale ja was proszę - nalegała Mary.
- Wszyscy tańczą, panno Emily.
- Mary - zaczął Will.
- Sądzę, że...
- Prosimy, prosimy - wołała chórem cała trójka, podskakując jak piłeczki.
- Musicie zatańczyć!
Orkiestra zaczęła grać „My Darling Clementine", a Emily i Will stali patrząc na siebie i słuchając piskliwych głosików dzieci. Emily wstrzymała oddech, dosłownie porażona, niezdolna dobyć słowa, niezdolna ruszyć się z miejsca. Znajome, zawodzące nuty pulsowały jej w głowie, wyznaczając rytm serca: Oh, my darlin', oh, my darłin', óh, my darlin' Clementine. You are lost and goneforever...
Powoli, opornie, ręce Willa oderwały się od jego boków. Przeszył ją spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu, jakby chciał powiedzieć: „Zrobię to, ale tylko, jak będę musiał". Czekał.
Emily nie miała wyboru - nie było dla niej ucieczki. Podeszła do niego nie spuszczając oczu. Prawą ręką dotknął jej dłoni, lewą położył lekko w talii. Patrzyła prosto przed siebie, ponad jego ramieniem, poruszając się sztywno na odległość wyciągniętego ramienia.
Oddech miała płytki, urywany, jakby się bała wciągnąć w nozdrza jego zapach. Jej serce tłukło się w piersi jak oszalałe.
- Spokój! - nakazała sobie w myślach.
- To przecież tylko taniec.
Nie wymienili między sobą ani słowa, ani nawet uśmiechu. Kiedy spojrzała na niego ukradkiem, stwierdziła, że Will ma kamienną twarz, która przypominała maskę bez wyrazu. Melodia zdawała się nie mieć końca. Emily niezdarnie poruszała nogami, świadoma tego, że Will z trudem wytrzymuje ich zbliżenie.
A jednak pod dotykiem jego dużych, spracowanych dłoni czuła ciepło, jakby ją liznął płomień, ciepło, które sprawiało, że miała miękkie kolana i nogi jak z waty.
Taniec trwał, wydawałoby się, całą wieczność. Pośród roześmianych, wirujących par zataczali koła wyobcowani i skrępowani, jak wyspa smutku pośród morza wesołości i gwaru. Emily czuła na sobie ludzkie spojrzenia, męskie - pełne zainteresowania, kobiece - zawiści. A pani Lindley... W jej niebieskich utkwionych w nich oczach płonęła dzika uraza. Ja go nie chcę - myślała Emily - możesz go sobie wziąć. Tu nie jest moje miejsce.
Orkiestra przestała wreszcie grać i między Willem a Emily zapadła grobowa cisza. Emily próbowała się uśmiechnąć.
- Dziękuję - mruknęła w końcu, spuszczając oczy.
- Cała przyjemność po mojej stronie - skłamał. Dalszy ciąg wieczoru był dla Emily męką. Nawet
kiedy Abner Fisher z szalonego klanu Fisherów poprosił ją do tańca, była sztywna, niezdarna i tak napięta, że miała ochotę płakać. Czując rozczarowanie młodego człowieka próbowała robić dobrą minę do złej gry.
- Skąd pani jest, panno Emily, że pozwolę sobie zapytać?
- Wirując dokoła sali mijali właśnie orkiestrę i grupkę ludzi, wśród których Emily dostrzegła patrzące spode łba kobiety o surowych twarzach, roześmianych mężczyzn sięgających do wazy z ponczem, dzieci bawiące się w chowanego.
- Ze Wschodu, z Filadelfii - odparła.
- Czy to duże miasto?
- Owszem, dość duże, ale nie tak jak Nowy Jork czy Los Angeles.
- Los Angeles? - zapytał zdziwiony.
- Tak, Los Angeles, w Kalifornii. - Boże, pomyślała przecież w 1893 roku Los Angeles było niewielkim ośrodkiem turystycznym, o którym mało kto słyszał.
- Aha, Los Angeles, śmieszna nazwa.
- Jeszcze o nim usłyszymy. Ono się bardzo rozwinie. Emily zrobiła sobie z tego zabawę.
Abner, krzepki farmerski syn w koszuli z zawiniętymi rękawami, przyciągnął ją bliżej do siebie. Miała dziwne uczucie klaustrofobii, była napięta, a jednocześnie żal jej było Abnera, czuła na sobie jednak wrogie
spojrzenia pani Lindley i jej drużyny. Proszę bardzo, oto ona, ta bezczelna kobieta, sprowadza na manowce kolejnego mężczyznę- mówiły.
A Will... Od czasu do czasu widziała go, jak stoi pod ścianą, gładząc wąsa, pogrążony w rozmowie, ale ani razu nie spojrzał w jej stronę.
Po jednym tańcu Abner odprowadził ją na miejsce, co Emily przyjęła z ulgą. Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją utrzymanie uprzejmego wyrazu twarzy i udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Bo przecież nie było. Ani z nią, ani z Willem, ani z kobietami, które patrzyły na nią wrogo, prowokacyjnie. Zastanawiała się, czy nie poprosić Willa, żeby już wyszli, ale oznaczałoby to całkowity tryumf miejscowych matron, a Emily nie zamierzała im tak łatwo ustępować. Wytrwa do końca bez względu na to, ile ją to będzie kosztowało.
- Już pani nie tańczy? - spytała Mary ciągnąc Burke'a za rękę.
- Nie, nie, kochanie, nogi mnie bolą. Jestem już chyba za stara.
- Pani wcale nie jest stara - odparła Mary.
- Dlaczego pani nie porozmawia z wujkiem Willem?
- Na miłość boską, Mary, przestań mnie zadręczać pytaniami! Warkocze ci się porozplataly, chodź no tu do mnie, to ci je poprawię
- odparła Emily rozdrażniona.
- Ale tu jest tak wesoło - poinformował ją Burkę, z jednym cukierkiem w buzi, a drugim w brudnej piąstce.
To dobrze, smyku, gdzie jest Jesse?
- Na dworze, bawi się z chłopakami. Ale oni są niegrzeczni
- powiedziała Mary z pogardą.
Kiedy orkiestra skończyła grać, Emily była wykończona. Drżała ze zmęczenia i napięcia i z przyjemnością poszła po talerze, salaterki, koszyk i płaszcze dzieci.
Idę do koni - oznajmił Will i było to wszystko, co miał jej do powiedzenia od czasu tamtego fatalnego
tańca.
- Dobrze - odparła.
- A ja zbiorę dzieci. Odczuła ulgę. Za chwilę już ich tu nie będzie i wtedy usiądzie sobie spokojnie, odpręży się i spróbuje zapomnieć o całej tej męce.
Nigdy więcej - przysięgła sobie - już nigdy więcej nie narazi się na okrucieństwo tych łudzi.
Z koszykiem na ręce, z trójką dzieci przed sobą, ruszyła przez rzednący tłum do drzwi. Ludzie ściskali się, całowali i mówili o następnym spotkaniu. Gaszono jedną po drugiej lampy naftowe, sprzątano ze stołów, orkiestra chowała instrumenty.
Dzięki Bogu już po wszystkim - pomyślała Emily.
Wyszedłszy na zewnątrz zaczerpnęła głęboko chłodnego nocnego powietrza. Wiatr owiewał jej twarz, a wysoko na ciemnym bezmiarze nieba świeciły gwiazdy. Nareszcie może wrócić do domu, gdzie przynajmniej czuje się bezpieczna i gdzie są dzieci, którym jest potrzebna. Bogu dzięki.
- Przepraszam, panno Jacoby. - Doszedł Emily z ciemności jakiś głos. - Czy mogłaby pani wrócić jeszcze na moment? Czegoś pani zapomniała.
Była to pani Lindley. Emily westchnęła.
- Idźcie dzieci, wujek czeka na was w bryczce. A ja za chwilę wracam. Mary, weź koszyk.
Weszła do niemal już pustej mrocznej sali, niczego nie podejrzewając. Nie błysnęła inteligencją - pomyślała później.
- Ciekawe, czego zapomniałam - powiedziała.
- Czasami jestem okropnie roztargniona.
Powinna się była domyśleć. W sali czekały na nią kobiety. Socjeta Rifle, Kolorado, same matrony: pani Lindley, pani Tatę, pani Fisher i parę innych, których nazwisk nie znała, ale które zapamiętała z widzenia.
- Och... przepraszam, czy tu jest...? - zaczęła.
- Panno Jacoby - odezwała się pani Lindley - chciałyśmy z panią porozmawiać.
- Ale ja naprawdę muszę iść... Will i dzieci czekają-
- Will? Ma pani na myśli pana Dutchera? - spytała pani Tatę.
Teraz już wiedziała, z chłodną pewnością, od której przeszedł ją dreszcz.
- Przepraszam - powiedziała i odwróciła się, chcąc wyjść.
Pani Fisher złapała ją za rękę stalowym uchwytem.
- Chwileczkę, panienko.
- Czujemy się tu odpowiedzialne... - zaczęła pani Lindley.
- To jest małe miasto i społeczność bardzo zżyta, musimy pilnować własnych interesów.
- Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wszystkim wspólnego
- powiedziała Emily, patrząc znacząco na rękę pani Fisher.
- Musimy dbać o moralne zachowanie w naszym
mieście, musimy bardzo na to uważać.
- Ton pani Tatę pełen był fałszywego poczucia godności.
- Proszę puścić moją rękę - Emily zwróciła się ostro
do pani Fisher - w tej chwili. Pani Fisher puściła. Emily spojrzała na nią z dumnie podniesioną głową.
- Nie zrobiłam nic złego i nie zamierzam się z niczego tłumaczyć. Jak śmiecie insynuować...
- Mamy swoje zasady - przerwała jej pani Lindley - proste i jasne, panno Jacoby. Na naszych spotkaniach towarzyskich nie potrzebujemy służby. Służba ma swoje - Emily zaniemówiła. Z wściekłości oblała się rumień-Hem.
- Nie jestem bardziej służącą niż wy tu wszystkie. Prowadzę dom Willowi Dutcherowi i zajmuję się dziećmi. Nie ważcie się więcej mnie dotykać czy odzywać się do mnie w ten sposób, zrozumiałyście, damy?
- Każdej po kolei posłała spojrzenie, jakie zwykle rezerwowała dla przedstawiciela mafii, kiedy przychodził do jej banku w sprawie prania pieniędzy. Następnie obróciła się na pięcie zamiatając spódnicą i... już jej nie było.
ROZDZIAŁ 10
Przez całą drogę do domu Emily nie odezwała się słowem. Przełykała nerwowo i zagryzała wargę, gotując się ze złości, ale nic nie mówiła. Zamierzała to jednak zrobić. Niech no tylko dzieci pójdą spać, to już Will z pewnością od niej usłyszy.
To jego wina. Powinien znać miejscowe zwyczaje - myślała - dlaczego kazał przyjść jej i przyprowadzić dzieci. To jego miasto. To on powinien znać reguły... Oczywiście, że znał. A może... może ją tam zaprosił, żeby ją upokorzyć? O, Boże.
- Wspaniała była zabawa, prawda, panno Emily? - odezwała się Mary.
- Tak, cudowna, kochanie.
Podczas gdy Will odprowadzał konie do stajni, Emily poszla z dziećmi na poddasze. Jedno po drugim myło juzie, wieszało ubranie w szafie i odmawiało pacierz na klęczkach.
Po zmówieniu pacierza Burkę oświadczył:
- Ja nie jestem śpiący.
- Zamknij się.
- Emily usłyszała głos Jessego.
- Nienawidzę chłopaków - powiedziała Mary z wyższością.
Emily westchnęła i otuliła Burke'a kołdrą.
- Dzieci, jest już późno, zostawmy to wszystko do jutra, zgoda?
Mary zachichotała, a Jesse spojrzał dziwnie na Emily.
- Co mamy zostawić do jutra?
- Wszystko.
- Emily zgasiła lampę.
- Życzę wam miłych snów, urwisy.
- Dobranoc, panno Emily - odpowiedzieli chórem. Zastała Willa w saloniku; palił fajkę, z nogą założoną
na nogę. Tak obojętnie, tak od niechcenia. Zagotowało się w niej wszystko. Powinien znać miejscowe obyczaje. Skinął jej krótko głową.
- Dzieci śpią? - Smuga błękitnego dymu uniosła się z fajki wijąc się dokoła jego głowy.
- Leżą w łóżkach - odparła sztywno Emily, zastanawiając się, od czego zacząć. Wzięła się pod boki, patrząc mu prosto w oczy.
- Powiedz mi jedną rzecz.
- W dalszym ciągu stała przy drzwiach.
- Czy ja według ciebie jestem służącą?
Spokojnie, powtarzała sobie w myślach, nie trać zimnej krwi.
Will powoli uniósł wzrok.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Dokładnie to, co powiedziałam: czy według ciebie jestem służącą?
- Myślę, że bycie gospodynią to w pewnym sensie służba. Ale oczywiście Antonio jest bardziej...
- W porządku - powiedziała Emily, której dolna warga zaczęła drgać.
- To wobec tego, jakie są miejscowe obyczaje, jeśli chodzi o udział służby w zabawach publicznych?
- Ja... ja nie jestem pewien...
- Owszem, jesteś!
- Ale o co chodzi?
- Kazałeś mi przyjść na tańce, wiedząc doskonale, że mnie narażasz na upokorzenie!
- Ja nigdy...
Na tym spokój Emily się wyczerpał. Tupnęła nogą.
- Sam mnie upokorzyłeś! Tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego. Co ja ci takiego...
- Czy ktoś cię obraził? - Will odłożył fajkę.
- Wiesz doskonale kto.
- A skąd ja mam to niby wiedzieć?
- W jego głosie zabrzmiała irytacja. Była to reakcja na jej agresywne zachowanie.
- Kobiety. A w szczególności twoja pani Lindley, ale za nią stało całe miasto. Powiedz mi, Will, dlaczego do diabła kazałeś mi przyjść na tę zabawę?
- Już po raz drugi w przeciągu minuty zaklęłaś przy
mnie. Jeżeli sobie wyobrażasz, że będę siedział i spokojnie tego słuchał...
- Pocałuj mnie w d...! - To powiedziawszy Emily odwróciła się do niego plecami. Chciała odejść, ale usłyszała, jak Will wstał z krzesła i zrobił krok w jej stronę. Czuła w głowie łomot krwi.
- Rozumiem, że chciałaś mnie znieważyć - powiedział wolno i poważnym tonem.
- Doskonale to zrozumiałeś, przyjemniaczku - wyrzuciła z siebie odwracając się do niego i wysuwając brodę do przodu.
Will stał z marsem na czole.
- Czy powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi z tym upokorzeniem i z tym, że jesteś służącą?
Emily zacisnęła pięści usiłując opanować złość.
- Tak, jakbyś nie wiedział!
- Mów! - polecił jej szorstko.
- Te... te kobiety. Pani Fisher i pani Tatę, i Violetta Lindley. Powiedziały mi, że jestem służącą i że mam się nie pokazywać na tańcach. „Służba ma swoje" - powtórzyła za nimi.
- Tak ci powiedziały?
- Tak. Tak mi właśnie powiedziały. Zrobiły to specjalnie, a ty przecież powinieneś wiedzieć! Stawiasz mnie w takiej okropnej sytuacji i nic cię nie obchodzi, co ja czuję! - oddychała ciężko, czerwona ze złości.
- Jak śmiesz mnie w ten sposób traktować!
- Ach, te kobiety - mruknął Will pod nosem.
- Czasem się rzeczywiście posuwają za daleko.
- Tak, za daleko się posuwają! - wykrzyknęła Emily.
- Nie zwracaj na nie uwagi. Po prostu lubią intrygi. Nie mają nic lepszego do roboty.
- Przypuszczam, że nie traktują tak każdego nowego przybysza. Nie, to chodzi o mnie. One mnie nienawidzą. A przecież ja im nigdy nic złego nie zrobiłam. Stare wiedźmy!
- Emily...
- Ciągle tylko „Emily" i „Emily". Daj spokój. Will spojrzał na nią przeciągle.
- Najlepiej będzie, jak się położysz. Wbiłaś sobie do głowy coś zupełnie niedorzecznego i myślę, że porządny odpoczynek...
- Naturalnie, powinnam wiedzieć, że to wszystko moja wina. Jasne.
- Idź spać! - tym razem w głosie Willa zabrzmiało surowe polecenie.
- Do diabła, nie będziesz mi tu rozkazywał, nie jestem twoją służącą!
- Dopóki jesteś pod moim dachem, bądź łaskawa wyrażać się przyzwoicie - powiedział Will tonem ostrzeżenia, a jego oczy pociemniały z gniewu.
- Będę mówiła, co mi się podoba! - wykrzyknęła, zdając sobie sprawę, że zachowuje się dziecinnie, ale już nie dbała, co sobie o niej pomyśli.
- Idź do łóżka - powtórzył groźnie i nieustępliwie.
Stała jeszcze przez chwilę, przyglądając mu się uważnie. Owszem, pójdzie do łóżka, to bardzo dobry pomysł, ale nie ma zamiaru mu ustępować. Wykluczone. Wzięła lampę i ruszyła w stronę schodów.
- Wiedziałeś - powiedziała tak głośno, żeby mieć pewność, że usłyszał.
- Albo wiedziałeś, albo jesteś tak głupi!
Zadowolona z siebie, weszła na górę na miękkich ze zdenerwowania nogach. Odczuwała satysfakcję. Przynajmniej powiedziała mu w oczy, co o nim myśli. Może się zresztą myli, może Will rzeczywiście nigdy nie myślał o niej jako o służącej. W każdym razie dała mu nauczkę.
- Emily.
Jego dochodzący z tyłu głos zaskoczył ją. Mało nie upuściła lampy.
- Ty myślisz, że jesteś od nas lepsza. Masz bardzo wysokie mniemanie o Emily Jacoby.
- Możliwe - wyszeptała.
- I możliwe, że jesteś przestraszoną kobietą, która ucieka od przeszłości, która.
- To nie twoja sprawa.
- Nie moja? - Will zbliżał się do niej powoli, złowrogo.
- Nie - powiedziała cicho.
- Moja. Ty nic o mnie nie wiesz.
- Wiem wszystko, co potrzebuję wiedzieć.
- Szedł dalej, a jego sylwetka w świetle lampy robiła się coraz większa i większa.
Emily zaczęło walić serce. Za daleko się posunęła, nadużyła jego cierpliwości i musiała ponieść konsekwencje swego zachowania. A to przecież nie jest rok 1993, w którym kobietę chroni prawo...
Kiedy tak stała w mroku korytarza, twarzą w twarz z Willem, ogarnął ją lęk. Ale nie tylko to - czuła w sobie dziką, niewytłumaczalną agresję. Jakby w niej wzbierał wybuch, który nieuchronnie musiał nastąpić. Jeśli Will
jej dotknie, jeśli się odważy tknąć ją choćby jednym palcem, z pewnością nie pozostanie mu dłużna.
Will, z zaciśniętymi pięściami, postąpił jeszcze krok w jej stronę.
- Nie waż się... - wyszeptała, starając się opanować strach.
Zbliżał się do niej nadal, krok po kroku. W migotliwym świetle lampy jego twarz wyglądała demonicznie. Widać było, jak mu chodzi żuchwa. Jeszcze krok i.. .był przy niej.
- Nie waż... - Emily odsunęła się, ale on stał nad nią, ogromny, i przeszywał ją na wskroś spojrzeniem swoich niebieskich oczu.
Każdy najmniejszy mięsień w jej ciele był napięty jak struna, czujny. Nagle złapał ją za ramiona. Wykręciła się gwałtownie, usiłując mu się wyrwać i jednocześnie oczyma przekazując ostrzeżenie.
- Tylko się nie waż - syknęła.
- Puść.
I wtedy - stało się. Przyciągnął ją mocno do siebie, szukając ustami jej ust. Próbowała go odepchnąć, ale był za silny. Obejmując ją wpół, cały drżący, uniósł ją lekko w górę i pocałował.
Nagle coś się w niej odmieniło i Emily poczuła, jak jakaś nieodparta siła każe jej ulec, odpowiedzieć pocałunkiem na pocałunek, i podczas gdy rozum mówił „nie", jej ciało...
Nagle Will przerwał pocałunek i cofnął się, a jego twarz wykrzywił grymas bólu, jakiego nigdy u niego nie widziała. Przytknęła wierzch dłoni do obolałych ust, nie spuszczając z niego zdumionego wzroku. Drżała na całym
ciele, a jej pierś unosiła się i opadała, jak po długim, męczącym biegu.
Emily już to wiedziała. Kiedy tak stali w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od siebie, drżący i onieśmieleni, zrozumiała, że pragnie Willa. Pragnie, żeby ją znów całował, mocno, aż do utraty tchu... aż...
- Czy nie rozumiesz - odezwał się niskim, gardłowym głosem - czy nie rozumiesz, że ja bym cię nigdy nie skrzywdził?
- Will - tuliła się do niego, oddychając szybko - och, Will, ja... ja cię tak bardzo pragnę. Ja...
- Uniosła ręce do jego twarzy, ledwie dotykając pokrytych zarostem policzków.
- Tak bardzo cię pragnę - wyszeptała, a potem Will pochylił głowę i ich wargi znów się spotkały powoli, niepewne, gorące.
Topniała w jego ramionach, błądząc palcami po jego szyi, przywierając do jego szerokiej piersi. Nigdy dotychczas nie doznała takiego pragnienia, jak wtedy kiedy dłonie Willa przesuwały się wzdłuż jej pleców w górę ł w dół, tuląc ją jednocześnie w miażdżącym uścisku.
Potem, kiedy o tym myślała, zdała sobie sprawę, że to ona poprowadziła ich do jego pokoju, że to ona podsycała ogień pocałunków, muskając ustami jego szyję i pierś.
Will jednak z równą niecierpliwością i desperacką determinacją rozbierał ją, sztuka po sztuce zdejmując z niej ubranie, aż stanęli oboje idealnie nadzy, drżący Z pożądania, rozświetleni wpadającym przez okno księżycowym blaskiem.
Tylko ną jedną chwilę Will się zawahał.
- Czy jesteś pewna, Emily? - zapytał głosem głębokim, ochrypłym.
- Niczego w życiu nie byłam bardziej pewna - odparła, bez tchu, przyciągając go do siebie.
Gdzieś w zakamarkach świadomości Emily zrodziła się myśl, że tam gdzie w grę wchodzi miłość dwojga ludzi, czas i przestrzeń nie mają znaczenia. Równie dobrze mogła być kobietą jaskiniową, jak i przybyszem z dalekiej przyszłości. A Will? Mężczyzna jest zawsze mężczyzną i zawsze ma te same potrzeby, obojętne, gdzie się to dzieje i kiedy.
A potem nie było już żadnych pytań, tylko dzikie, gorące pragnienie, by stać się jednym. Ich oczy spotkały się, przekazując sobie nieme przesłanie: tak.
Ciało przy ciele, usta przy ustach, wśród namiętnych pocałunków i pieszczot, spleceni w uścisku dążyli do spełnienia, które przyszło nagle jak letnia burza.
Później Emily leżała koło niego, delikatnie wodząc palcami po jego piersi.
- Co się stało? - zapytał Will, unosząc jej brodę i patrząc w oczy zamglone od miłosnej ekstazy.
- To, co się stać musiało. I o czym wiedzieliśmy oboje.
- Wiedzieliśmy?
- Tak - westchnęła Emily - wiedzieliśmy.
Leżeli jakiś czas, jedno przy drugim, a księżyc srebrzystą poświatą kładł się na ich nagości. Przez głowę Emily przemknęło, że przynajmniej pora miesiąca jest dla niej bezpieczna. A zresztą nie miało to żadnego znaczenia; przyjęłaby go nawet mimo niebezpieczeństwa.
O Boże - pomyślała - dlaczego takie szczęście musi być zakazane?
Gdzieś na dworze kojot wył do księżyca, a ciepły,
wiosenny wiatr szumiał wśród gałęzi budzących się do życia drzew. Emily podparła się na łokciu i przejechała szczupłym palcem po jego brodzie.
- Will... - wyszeptała - pragnę cię tak bardzo, - i stało się znów: poczuła przyspieszone tętno krwi i rozchodzącą się po całym ciele falę gorąca. Ale tym razem robili to powoli, rozkoszując się sobą nawzajem, poznając siebie. Emily błądziła palcami po twardych mięśniach widocznych na jego plecach i brzuchu, na udach i szczupłych biodrach, wszędzie tam, gdzie jego skóra, nie tknięta przez słońce, lśniła bielą.
Ich usta znów się spotkały, spragnione, niesyte pocałunków i Emily przywarła do niego biodrami, domagając się zaspokojenia - sygnał stary jak świat i nowy jak ta chwila.
Tej nocy spali niewiele. Niewiele też rozmawiali. Przed świtem Emily ucałowała śpiącego Willa, pozbierała swoje ubranie i z zagadkowym uśmiechem na ustach wymknęła się na korytarz.
Bańka mydlana miłosnego oszołomienia zaczęła pękać po południu, kiedy dała o sobie znać rzeczywistość. Co ona najlepszego zrobiła?
- zadawała sobie pytanie Ernily. Niezależnie od radosnego podniecenia, jakie odczuwało jej ciało, umysł nie przestawał pracować planując i kalkulując. Musiała sobie w koło powtarzać, że nie jest to ani jej czas, ani miejsce i że Will Dutcher nigdy tak naprawdę nie będzie mógł do niej należeć.
W porządku - powiedziała sobie twardo, obierając w kuchni ziemniaki - wydarzyło się wreszcie pomiędzy nimi to, na co się zanosiło od pierwszego dnia, kiedy się
pojawiła na ranczo. Ale to się już nie powtórzy. Ona do tego nie dopuści.
Dzieci wróciły o czwartej. Ranek był dla Emily szczególnie ciężki - obawiała się, że wszyscy będą w niej czytać jak w otwartej księdze. Ale nikt nie zauważył jej rumieńca, uśmiechu, czy ledwie ukrywanego zażenowania Willa. A Antonio? - jeżeli cokolwiek zauważył, to w każdym razie nie dał tego po sobie poznać.
Emily była szczęśliwa. Nawet jeśli w jej głowie roiło się od wątpliwości, poczucie szczęścia wydawało się znacznie od nich silniejsze. Zakochała się i tego faktu nie mogła zignorować.
Will przyjechał o piątej. Zwiastujący jego przybycie brzęk ostróg wprawił jej serce w dziki łomot. Will... Wysoki, przystojny, milczący i daleki, a jednocześnie tak wspaniały i bliski. Will... Wszystko inne się nie liczyło - ani jej idiotyczne utknięcie w przeszłości, ani plotki, ani lodowate spojrzenia czy uszczypliwe uwagi, jakie znosiła od kobiet z Rifle, ani nawet okropne obowiązki, jakie na nią spadły, czy życie, które porzuciła. Liczył się tylko Will i było jej z tym dobrze.
- Jak się masz - powiedziała z uśmiechem. Otworzyła przed nim drzwi i wzięła od niego kapelusz, robocze rękawiczki i kurtkę.
- Jak się masz, Emily.
Ach, jakiż był przystojny - z tymi ciemnymi kędziorami, z cieniem, jaki wąsy rzucały na jego ogorzałe policzki, no i te oczy, takie błękitne, takie głębokie...
- Masz chwilę czasu? - zapytał ciągnąc ją za rękę do saloniku.
- Musimy porozmawiać, Emily.
- Naturalnie - odparła idąc za nim z ręką ukrytą w jego wielkiej spracowanej dłoni.
Posadził ją na sofie, a sam zaczął się nerwowo przechadzać po pokoju, tam i z powrotem, machinalnie gładząc wąsy.
- O co chodzi? - zapytała Emily. Najwyraźniej coś było nie w porządku.
- Emily - zaczął obracając się ku niej gwałtownie - jutro rano zamierzam posłać Antonia do miasta po Wielebnego Shumakera. Weźmiemy ślub tutaj w saloniku. Dzieci mogą nawet.
Ale Emily potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała - nie, Will. Ja nie mogę. Ja myślałam...
- Co myślałaś? - zapytał z niedowierzaniem.
- Przecież chyba nie sądzisz, że w tej sytuacji wszystko będzie tak jak dawniej. Emily - powiedział - chcę się z tobą ożenić.
- Ale ja nie mogę.
- Jej głos był dziwnie słaby, przestraszony.
- Posłuchaj...- zaczął.
- Nie, Will - przerwała mu - ja naprawdę nie mogę. Ja... ,
- Ale co... - zająknął się - co z twoją reputacją? Mogłaś się chyba tego spodziewać po tym, co... co zrobiliśmy.
Spojrzała na jego pełną zaskoczenia twarz oczyma, które nagle zasnuła mgła smutku.
- Proszę cię, Will, spróbuj mnie zrozumieć. To... to nie jest mój dom. Pewnego dnia będę musiała... stąd wyjechać, wrócić tam, gdzie jest naprawdę moje miejsce.
Musisz o tym wiedzieć, musisz sobie zdawać sprawę, że moje miejsce jest gdzie indziej...
- Ale, Emily...
- Nie - uniosła rękę - nie mów nic. Obojętne, cokolwiek powiesz, ja i tak nie zmienię zdania. Chciałabym, naprawdę bym chciała, żebyśmy to jakoś między sobą załatwili. Naprawdę, możesz mi wierzyć.
- Nagle zerwała się na równe nogi; czuła, że wzbiera w niej szloch. Jak ona mogła sobie wyobrażać, że wszystko będzie tak jak dotychczas? Znała Willa, powinna wiedzieć, że zaproponuje jej małżeństwo, nawet gdyby jej nie kochał. Był człowiekiem honorowym. Honorowym człowiekiem epoki wiktoriańskiej. Jak mogła nie widzieć, na co się zanosi?
- O Boże! - wykrzyknęła wybiegając z pokoju, a potem z domu i na drogę.
Emily biegła. Biegła tak długo, że mało jej płuca nie pękły. Co on sobie pomyśli? Ale Emily o to nie dbała. Wiedziała tylko jedno: że musi uciekać. Musi biec, nie przystając ani na chwilę, dopóki nie znajdzie drogi do domu.
Z szaleńczego biegu przeszła w spokojniejszy już trucht, a jednocześnie z oczu puściły jej się strumienie łez. Słońce stało wysoko, paląc ją bezlitośnie w plecy. Skręciła w pole, idąc teraz na przełaj prosto przed siebie, w kierunku torów kolejowych, nie dbając o to, jak długo przyjdzie jej iść. Gdyby tylko mogła odnaleźć bylicy łapały ją za spódnicę, zapadała się w dziury i wykroty, boleśnie wykręcając sobie kostki. Musi iść, nie może się zatrzymać ani na chwilę.
Słońce obniżyło się, ukośnymi promieniami oświetlając płaskowyż mieniący się czerwienią, złotem i wszelkimi odcieniami fioletu. Brudnymi rękami ocierała łzy, spazmatycznie łapiąc powietrze. Musi iść naprzód - jeżeli się podda i wróci do Willa, ulegnie mu i przepadnie na zawsze. Ale co gorsze, może w jakiś sposób zmienić przyszłość tworząc paradoks, który zniszczy świat, z którego przyszła.
Muszę się dostać do domu, do domu...
Przed sobą widziała płot dzielący grunty Willa od gruntów jego brata. Za tym płotem była droga, a dalej, w odległości mniej więcej kilkuset metrów, mostek na strumieniu. Tak, da radę. A potem jeszcze droga do Rifle i nad rzekę. Pójdzie ścieżką wzdłuż torów kolejowych i znajdzie jakoś to miejsce, te iluzoryczne drzwi. Tak, da radę. I nigdy nie obejrzy się za siebie, nigdy...
Uniosła spódnicę i zaczęła przechodzić przez płot.
Odpocząć - myślała - gdyby tylko mogła odpocząć, chociaż minutę. Usiadła na płocie, trzymając się mocno. Parę minut odpoczynku - to wszystko, czego jej w tej Chwili potrzeba. Tym razem musi jej się powieść.
Nagle doznała uczucia, że jakaś niewidzialna siła odwraca jej głowę i skręca tak, że Emily przestaje patrzeć przed siebie i spogląda za siebie, w przeszłość. I wtedy go zobaczyła, jak jedzie konno przez pole, a promienie zachodzącego słońca złocą obłoki kurzu wzniecane przez końskie kopyta.
Serce Emily zamarło. Nie powinna się była oglądać.
tamto miejsce, drzwi w czasie, i wrócić do siebie, w swój czas.
Ja tu nie mogę zostać! - krzyczał jej rozum.
- Zmarnuję życie sobie i Willowi, a przy okazji jeszcze tym niewinnym dzieciom.
Brnęła przez nie kończące się pole. Srebrzyste krzewy
bylicy łapały ją za spódnicę, zapadała się w dziury i wykroty,
boleśnie wykręcając sobie kostki. Musi iść, nie może się
zatrzymać ani na chwilę.
Słońce obniżyło się, ukośnymi promieniami oświetlając
płaskowyż mieniący się czerwienią, złotem i wszelkimi
odcieniami fioletu. Brudnymi rękami ocierała łzy,
spazmatycznie łapiąc powietrze. Musi iść naprzód - jeżeli
się podda i wróci do Willa, ulegnie mu i przepadnie na
zawsze. Ale co gorsze, może w jakiś sposób zmienić
przyszłość tworząc paradoks, który zniszczy świat, z którego
przyszła.
Muszę się dostać do domu, do domu...
Przed sobą widziała płot dzielący grunty Willa od gruntów
jego brata. Za tym płotem była droga, a dalej, w odległości mniej
więcej kilkuset metrów, mostek na strumieniu. Tak, da radę.
A potem jeszcze droga do Rifle i nad rzekę.
Pójdzie ścieżką wzdłuż torów kolejowych i znajdzie jakoś to
miejsce, te iluzoryczne drzwi. Tak, da radę. I nigdy nie obejrzy
się za siebie, nigdy...
Uniosła spódnicę i zaczęła przechodzić przez płot.
Odpocząć - myślała - gdyby tylko mogła odpocząć, chociaż
minutę. Usiadła na płocie, trzymając się mocno. Parę minut odpoczynku - to wszystko, czego jej w tej chwili potrzeba.
Tym razem musi jej się powieść.
Nagle doznała uczucia, że jakaś niewidzialna siła odwraca
jej głowę i skręca tak, że Emily przestaje patrzeć przed siebie i spogląda za siebie, w przeszłość. I wtedy go zobaczyła, jak
jedzie konno przez pole, a promienie zachodzącego słońca
złocą obłoki kurzu wzniecane przez końskie kopyta.
Serce Emily zamarło. Nie powinna się była oglądać.
Jak żona Lota, zamieni się w słup soli i tak już zostanie na zawsze, uwięziona w tym czasie i w tej przestrzeni - nieodwołalnie.
Uciekaj - podpowiadał jej rozum, ale Emily tkwiła dalej w miejscu, unieruchomiona, pragnąc, aby Will zdjął ją z tego płotu i jednocześnie bojąc się tego.
Jeszcze chwila i... już był przy niej. Wyraźnie widziała rozdęte chrapy kobyły, jej wznoszące się i opadające boki. Widziała, jak w obłokach kurzu Will zsiada z konia i rzuca lejce. Obserwowała go nieruchoma, przerażona, a jednocześnie szczęśliwa, że jednak mu na niej zależy, że może ją nawet trochę kocha.
Nagle znalazła się w jego ramionach. Czuła, jak ją unosi i stawia na ziemi, a potem tuli do siebie z całej siły.
- Ty głuptasie, ty szalona kobieto - mówił poirytowanym, szorstkim głosem, mimo całej emanującej z niego czułości.
- Dokąd ty do diabła zamierzasz uciekać?
- Ja... ja do domu, Will, ja wracałam do domu - zaczęła, zdając sobie sprawę, że nigdy w życiu mu tego nie wytłumaczy.
- Twój dom jest tu, przy mnie, przy dzieciach.
- Nie - wyszeptała Emily, ale Will zamknął jej usta pocałunkami, raz jeszcze zawracając ją z drogi.
ROZDZIAŁ 11
Przez cały następny dzień Will chodził milczący unikając Emily i starając się przebywać poza domem. Był zupełnie zdezorientowany jej zachowaniem. Jak na miłość boską kobieta i mężczyzna, którzy tak świetnie do siebie pasują, mogą być tak dalecy?
A to wszystko z winy Emily. Zaproponował jej małżeństwo, a ona nie tylko go odrzuciła, ale jeszcze od tego uciekła!
Nawet gdyby dożył setki, to i tak nie zrozumie kobiet.
Całe popołudnie głowił się, jak tu wrócić do sprawy
ślubu. Wczoraj wieczorem musiała być zdenerwowana i sfrustrowana. Mimo to, ilekroć próbował w myślach układać zdania, którymi miał się do niej zwrócić, słowa odmawiały mu posłuszeństwa. Jasne - nigdy nie był najlepszym mówcą.
Kiedy wracał z rancza do domu, przyszła mu do skołowanej głowy pewna myśl: zaczął się mianowicie zastanawiać, czy rzeczywiście kocha tę kobietę. Nigdy do tej pory nie był zakochany, więc skąd niby miał to wiedzieć?
Pragnął jej - czuł to we krwi - ale czy to już była miłość?
Dlaczego wtedy, za pierwszym razem, nie powiedziała po prostu: tak? Czy kobiety zostały stworzone tylko po to, żeby dręczyć mężczyzn?
- Ale tym razem nie uciekaj - zaczął odkładając gazetę - chciałbym z tobą porozmawiać.
Emily odłożyła szycie i skinęła głową, jakby wiedziała, co ją czeka.
Niech to licho... ależ trudno zacząć.
- Ja... ja bym chciał, Emily, żebyś jeszcze raz rozważyła moją propozycję - powiedział patrząc w podłogę. - Myślę... myślę, że byłaby z nas dobrana para, i...
Ale Emily cały czas tylko potrząsała głową.
- Will, ja tu jestem obca - westchnęła - tu nie jest moje miejsce. Wierz mi, że nic by z tego nie wyszło.
- Masz kogoś innego? Chodzi o tego... z Filadelfii, o którym wspominałaś?
- Nie, Will, on rzeczywiście był kiedyś moim narzeczonym, ale sprawa jest zakończona. On nie ma z tym nic wspólnego.
- Chodzi ci o Rifle?
- Tak, może, częściowo. Ja się tu źle czuję. I nigdy nie będę się dobrze czuła. Chyba rzeczywiście w głębi serca jestem dziewczyną z wielkiego miasta.
- A może to sprawa przyjęcia, jakie ci zgotowały miejscowe kobiety? Niech mnie Ucho, jeśli rozumiem,
co one od ciebie...
- Ja rozumiem, Will.
- A więc jednak chodzi o te kobiety - rzekł ponuro.
- Nie, chodzi o znacznie więcej. Mój... mój żywioł o miasto.
- Owszem - odparł sucho - widziałem, jak się szanowna pani świetnie bawiła w Denver City.
- To... to było co innego. Ukradli mi wszystkie moje pieniądze.
- Raczej moje pieniądze - sprostował.
- Tak, twoje pieniądze. Ale, Will, ja jestem przyzwyczajona do tego, że sama za siebie odpowiadam, że mam swoje pieniądze. Ja nie potrafię tak żyć!
- Ależ mogę ci dać pieniądze, jeśli o to chodzi. Kobieto, czy ty nie potrafisz myśleć o niczym innym? Ja mówię o małżeństwie, a ty w kółko o pieniądzach - powiedział rozgoryczony.
- Przepraszam cię, to nie jest sprawa pieniędzy, masz rację. To po prostu jeden z elementów. Czasami... czasami miłość nie wystarcza - dodała ze smutkiem.
- To co wystarcza, Emily?
- Nie wiem. Może powrót do domu.
- Kupię ci bilet do Filadelfii. Jedź do domu, pozałatwiaj sprawy. Poczekamy. Przyjmę każde warunki, ze ślubem czy bez ślubu. Tylko już więcej ode mnie nie uciekaj - wybuchnął.
- Sama bym chciała, żeby to było takie proste. Ale ja nie mogę wrócić. Nie mam do czego ani do kogo. Wszystko przepadło.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- To zostań tutaj.
- Och, Will, to wszystko jest takie zwariowane. Nic z tego nie wyjdzie. Uwierz mi. Mogę ci tylko jedno obiecać: że już nigdy więcej nie spróbuję ucieczki. Jak już będę wiedziała, dokąd iść, powiem ci i wszystko zaplanujemy. Odprowadzisz mnie razem z dziećmi na stację. Ucałuję cię na do widzenia jak dobrego przyjaciela i dopiero wtedy odjadę.
- A kiedy to ma nastąpić? Spojrzała na swoje splecione ręce.
- Nie wiem. Jeszcze nie wiem.
- Nie jestem przyzwyczajony do proszenia, Emily. Już i tak było tego za dużo. Nie będę cię do niczego zmuszał. Wiesz, co robisz.
- Dziękuję ci, Will.
- To znaczy... na razie jesteś w dalszym ciągu moją gospodynią, tak?
- Może czymś więcej - odparła.
- Twoim przyjacielem.
- Moim przyjacielem! - zaśmiał się krótko, ironicznie.
- A jak ty to sobie wyobrażasz, jak długo możemy być „przyjaciółmi" żyjąc pod jednym dachem i sypiając w dwóch końcach tego samego korytarza? - Odwrócił się do niej tyłem i przez chwilę stał sztywno.
- Will... - zaczęła, ale urwała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.
- Do licha z twoimi nowoczesnymi poglądami,
Emily! Nie chcesz wyjść za mnie za mąż, ale denerwuje cię,
. że ludzie gadają. Zdecyduj się na coś wreszcie, kobieto!
Patrzyła na niego, nieszczęśliwa, a Will czuł, jak cała
złość z niego uchodzi. Obojętne, jak przewrotne Emily
miała poglądy, to jednak była kobietą, a on...
- Ja wyjadę, Will - powiedziała nagle.
- Znajdę sobie jakieś miejsce.
- Już raz próbowałaś - odparł szorstko.
- Ale ja naprawdę wyjadę, zobaczysz... Podszedł do niej i ujął ją za ramiona chcąc nią potrząsnąć.
- Powiedz mi, gdzie twój zdrowy rozsądek, kobieto? Go ci, do licha ciężkiego, przychodzi do głowy?
Stało się to nagle: w jednej chwili Will dosłownie kipiał złością, a już w następnej tulił ją do siebie i gładząc po włosach wyjmował z nich jedną po drugiej szpilki. Uniosła głowę, wzdrygnęła się jakby pod wpływem bólu i zamknęła oczy.
- Nie jesteś młodziutkim dziewczątkiem, Emily, które nie wie, czego chce - rzekł poirytowany.
Potrząsnęła głową nie otwierając oczu.
- Spójrz na mnie. Otworzyła oczy, pełne łez.
- Do licha, Emily, chcę, żebyś była moją kobietą.
- Przytulił ją mocniej, zamykając jej usta pocałunkiem. Objął ją ramionami i Emily otworzyła się, poddała jego pieszczocie. Jej skóra, tam gdzie dotykała jego rozgorączkowanego ciała, wydawała mu się jak jedwab, gładka, chłodna i obezwładniająca w swej zmysłowości. Nie przypominała żadnej z kobiet, które znał dotychczas - tak swobodnie potrafiła czerpać z drzemiących w niej
głęboko rezerw miłości. Nigdy w życiu nie miał takiego uczucia jak teraz, kiedy trzymał w ramionach tę kobietę; nie był przygotowany na takie doznania. Teraz zrozumiał, dlaczego mężczyźni się żenią, dlaczego się statkują. Tak, teraz wiedział. I właśnie w chwili, kiedy pojął tę prawdę, miał to wszystko stracić.
Ponownie poszukał jej ust, a czując ich przychylność, zadrżał z pożądania. Ogarnęła go fala wspomnień - ich bliskości, ich kochania. Trzymał jej twarz oburącz, całując oczy i nos, i scałowując łzy strumieniami spływające po policzkach.
- Nie, poczekaj - powiedziała bez tchu - dzieci...
Poszli na górę, trzymając się za ręce, aż na poddasze, gdzie stanęli, spleceni w uścisku, przyglądając się trójce śpiących dzieci. Następnie poszli do jego pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.
Emily wzięła go przez zaskoczenie. Upłynęła dłuższa chwila, nim odzyskał panowanie nad sobą i odpowiedział na jej pocałunek z całą siłą swojej namiętności. Przywarli do siebie, mocno, boleśnie, z żarliwością, która zaskoczyła ich oboje. Wśród pieszczot i pocałunków szukali nowych sposobów zaspokojenia swego głodu.
A potem leżeli w jego łóżku. Will nie pamiętał, jak się tam znaleźli. Emily była naga, jak wtedy, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy, i Will napawał się tym widokiem, jakby chciał go zachować w pamięci na czasy, kiedy... ale wolał o tym nie myśleć.
Jej ciało - przybytek zmysłowości - lśniło w świetle księżyca bielą alabastru, smukłe, zgrabne, o pełnych piersiach. Leżała na boku odwrócona do niego twarzą, której zmysłowość nadała wyraz łagodności.
- Na zawsze zapamiętam cię taką - szepnął.
- A ja ciebie, Will, pierwszego mężczyznę, którego pokochałam naprawdę. Jedynego.
Poczuł falę gorąca i przemożną chęć połączenia się z nią w miłosnym akcie. Poczuł chęć dawania i odczuwania rozkoszy.
W chwilę później, kiedy leżeli spleceni w czułym uścisku, usłyszał w ciemności cichy szloch - Emily płakała.
- Co się stało?
- Nic - odparła.
- Przepraszam cię, Will. Nigdy dawniej tak często nie płakałam. Ale ostatnio rzeczywiście mam oczy w mokrym miejscu.
Objął ją czule i przyciągnął do siebie, jej głowa spoczęła na jego ramieniu.
- Oj, kobiety, kobiety - powiedział łagodnie.
- Och, Will, przestań - zezłościła się na niego.
- Chciałbyś móc płakać. Ale jesteś na to za twardy.
- To prawda, Emily - wyszeptał jej do ucha.
- Masz całkowitą rację. A teraz śpij.
- Co z nami będzie, Will? - spytała cicho.
- Szszsz, nie martw się. Jakoś to będzie. Zawsze jakoś jest
- powiedział z ufnością, ale w głębi duszy sam nie był pewien. Wiedział, że już nigdy żadnej kobiety nie pokocha tak, jak pokochał dziwną i wspaniałą Emily Jacoby.
Wieczór był upalny i po kolacji siedzieli na ganku, przyglądając się, jak słońce zachodzi za płaskowyżem. Emily obserwowała Willa, jego twarz, jego silnie umięśnione nogi. O tak, kochała go bardzo. Czuła się ociężała, zaspokojona, śpiąca. Przestała się czymkolwiek przejmować. Może właściwie zostać tu z Willem na ranczo
- myślała - ulec pokusie, kochać go, rodzić mu dzieci i wychowywać je razem z Mary, Jessem i Burkem. To zwykły los kobiety, najlepsza dla niej możliwość spełnienia życiowego posłannictwa.
Ale kiedy zaczynała rozpatrywać sprawę od drugiej strony, ogarniało ją przerażenie. Emily Jacoby nigdy nie istniała w Rifle w roku 1893 i wobec tego nie mogła mieć dzieci. Zniszczy Willa i wszystko, co przedstawia dla niego jakąkolwiek wartość. A za bardzo go kocha, aby mu to zrobić.
Will ze zniecierpliwieniem upuścił na podłogę gazetę i wystukał popiół z fajki o podeszwę buta, mrucząc coś ze złością pod nosem.
- Co się stało? - spytała Emily.
- Nic.
Podniosła gazetę i spojrzała na pierwszą stronę „Wiadomości Gór Skalistych" z dnia 20 maja 1893. Na samej górze widniały złowrogie nagłówki: MINISTER SKARBU ZAPRZECZA POGŁOSKOM, JAKOBY REZERWY ZŁOTA SPADŁY PONIŻEJ 100 000 000 DOLARÓW. POWSZECHNE ŻĄDANIE ODWOŁANIA AKTU SHERMANA O WYKUPIE SREBRA.
Wszystko zaczęło się w jej głowie układać w logiczną całość. Ta sytuacja zyska w historii miano „Paniki srebra 1893 roku". Akt Shermana zostanie odwołany i rząd przestanie sięgać do rezerw złota, żeby skupywać srebro. Ale będzie już za późno. Do tego czasu biura maklerskie i banki poupadają, a cala sprawa stanie się zwiastunem kryzysu 1929 roku. Ucierpią na tym wszystkie miasta Zachodu żyjące z kopalń srebra. Aspen pozostanie zacofaną dziurą aż do lat czterdziestych dwudziestego
wieku, kiedy to przekształci się w ośrodek narciarski. Z dnia na dzień tętniące życiem osady górnicze zamienią się w miasta-widma. Ale jaki los spotka Rifle w Kolorado?
A ona, Emily, tkwiła w samym środku tego wszystkiego, ze swoim dyplomem z Wharton i znajomością przyszłości. Tylko co jej z tego przyjdzie? Nikt jej przecież nie chce słuchać, a nawet gdyby, to co mogłaby zrobić, żeby powstrzymać panikę?
- Will - powiedziała upuszczając gazetę na kolana.
- Uhm?
- Martwisz się tymi sprawami, prawda?
- Musiałbym być zupełnie głupi, żeby sienie martwić. Myślała intensywnie, co zrobić, żeby nie wyjść na
kompletną idiotkę.
- Zastanawiałam się nad tym, Will, i doszłam do wniosku, że nie możesz stracić na tej panice inaczej, jak przez bank Bergenera, prawda?
- Emily, już ci mówiłem. To jest moja sprawa. Ty się tym nie przejmuj.
- Ale, Will, proszę cię, posłuchaj mnie. Jeżeli bank Bergenera upadnie, znajdziesz się w kłopocie.
- Owszem, wiem, ale Bergener jest dość pewny, to bardzo ostrożny człowiek.
- Wobec tego najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się zdarzyć, byłby run na bank.
- Być może.
- Gdyby istniała jakaś możliwość powstrzymania tego nacisku...
- Emily.
- Wziął ją za rękę.
- Zapomnij o tym. To nie jest twój problem.
- Owszem, jest. Zależy mi na tobie i na dzieciach... Nie chciałabym, żeby cokolwiek złego stało się z tobą czy z twoim ranczem.
- Damy sobie radę.
- Ale może mogłabym ci w tym pomóc. Może mogłabym...
- Co byś mogła? - zapytał. - Z całym tym twoim Bóg wie - jakim wykształceniem i pracą w banku w Filadelfii. Co byś mogła? Czy mogłabyś powstrzymać ludzi przed próbą wycofania pieniędzy z banku Bęrgenera?
- Nie - odpowiedziała cicho.
- Jeszcze nigdy nie widziałem takiej upartej, wścibskiej baby - powiedział potrząsając głową.
- Nie wiem... może to dlatego, że jesteś inna niż wszystkie kobiety, jakie kiedykolwiek znałem.
- Inna? - spytała.
- Pod jakim względem?
- Przestań mnie tak naciskać.
- Ale powiedz, proszę.
- Do licha, Emily, pod tym, że potrafisz zmusić człowieka do mówienia.
- Mówienia do kobiety, tak?
- Niech ci będzie.
- Ale przyznaj, Will - droczyła się z nim - jesteś zadowolony, że masz się do kogo odezwać, prawda?
- Jeśli ci to sprawi przyjemność - powiedział obojętnie - owszem, jestem bardzo zadowolony.
Ale mimo całej jego szorstkości i prześmiewek Emily wiedziała, że Will tylko udaje, że w gruncie rzeczy rozmowa z nią większą mu sprawia przyjemność, niż chciałby się do tego przyznać. Uśmiechnęła się i uniosła jego ręce do swoich ust.
W ciepłym zapadającym powoli zmroku nadbiegły ze stajni dzieci.
- Wiesz co, wujku?! - wołały jedno przez drugie - widzieliśmy córeczkę Daisy!
- Jest najładniejszym źrebaczkiem ze wszystkich -powiedziała Mary.
- Ona się przewróciła - mruknął Burkę - jak niezdara.
- Nie żadna niezdara - skarcił go Jesse.
- Ona jest jeszcze malutka i ma słabe nogi.
- A właśnie, że jest niezdara - upierał się Burkę.
- Przewraca się jak Antonio w sobotę wieczorem.
- On chce powiedzieć, jak pijana - wyjaśniła Mary dyskredytujące - Och, Burkę.
- Bardzo bym ją chciała zobaczyć - zapaliła się Emily.
- Ale później tam pójdę. Teraz czas już na was, smyki.
Kiedy dzieci poszły spać, Emily wybrała się z Willem do stajni, gdzie o tej porze roku trzymali kobyły na oźrebieniu. Will niósł lampę, a Emily, otulona cienkim wełnianym szalem, szła obok niego. Koło ich nóg podskakiwał Shep, radośnie kiwając kikutem ogona.
- Nigdy nie widziałam nowo narodzonego źrebaka
- powiedziała Emily.
- Nigdy? - zdziwił się Will. - Chyba na miłość boską są jakieś konie w tych waszych miastach na Wschodzie.
- Jasne że są, ale nie źrebaki.
W stajni panowały ciemności i unosił się ostry zapach koni pomieszany ze słodkim aromatem siana. Słychać było stłumiony stukot kopyt, szelest słomy, ocieranie się potężnego cielska o belki. Koło ich nóg przemknął szary pręgowany kot, który zasyczał na Shepa. Will podszedł do ostatniego boksu i uniósł lampę.
- Witaj, Daisy, staruszko, jak się masz.
- Klacz zbliżyła się do niego i powąchała rękę, którą do niej wyciągnął.
- Co byś chciała, kostkę cukru?
- A gdzie jest małe? - wyszeptała Emily.
Will poruszył lampą oświetlając mały, skulony w kącie kształt. Pod wpływem światła źrebak poruszył się usiłując wstać. Podniósł się niepewnie i na długich, chudych, szeroko rozstawionych nogach podszedł do matki i zaczął ssać.
- Och - powiedziała Emily z podziwem.
Kot zamiauczał, jakby się przyłączał do jej zachwytów.
- Co roku to oglądam i co roku jednakowo mnie to zachwyca - rzekł Will.
Oparci o drewniane przepierzenie, podziwiali źrebaka. Posilając się, malec podskakiwał na słabych patykowatych nogach i wymachiwał pędzelkiem ogona.
- Co roku Daisy obdarza mnie takim pięknym malcem. Poczciwina.
Emily pochwyciła w jego tonie tę dziwną łagodną nutę zarezerwowaną dla tych, których kochał. Oparła mu głowę na ramieniu, a on objął ją w pół. Była szczęśliwa. Tak jak Daisy, mogłaby mu co roku rodzić pięknego malca i razem by się starzeli i...
Nie, ta myśl była uwodzicielska, niebezpieczna. To się nie może udać. Pewnego dnia poczułaby się zmęczona tym życiem. Czyż nie powiedziała tego Willowi dostatecznie wiele razy?
Ale w ciemności ukradkiem położyła rękę na brzuchu. Czy przyjdzie taki czas, że dojrzeje i urodzi dziecko komuś, kogo pokocha? Czy powtórzy się chwila takiego szczęścia, jakie odczuwała teraz?
Powoli wrócili do domu, do ciemnej kuchni. Will tulił ją do siebie całując.
- Obiecałem ci, że nie będę nalegał - powiedział - ale nie mogę wytrzymać tej bliskości.
- Tak - odparła - wiem.
- Czy ty..,?
- Tak - wyszeptała.
Przywarli do siebie, spragnieni. Stojąc, na pół rozebrani, okrywali pocałunkami swoje twarze, szyje, piersi... Emily zagłębiła rękę w jego gęstej czuprynie.
- Masz cudowny smak - wyszeptała.
- A ty smakujesz jak promień słońca.
Pociągnął ją za bluzkę i Emily wysunęła się z niej zręcznie. Przepełniało ją szczęście miłości. Chłonęła go nienasycona, głodna jego dotyku, jego smaku, zapachu. [Wszystko dokoła zniknęło i zostali tylko oni, sami we wszechświecie. Wiek był tylko nic nie znaczącym punktem w czasie, drobną przeszkodą, którą ich miłość przezwyciężyła bez trudu.
Nazajutrz po południu miało się odbyć zebranie Stowarzyszenia Hodowców, zwołane z powodu narastającego napięcia w mieście. Poszła plotka, że Bergener zamierza zamknąć bank. Nie tyle zamknąć bank, co ściągnąć wszystkie należności, a tym, którzy nie mieli gotówki, zająć bydło. Mówiono też, że najmuje zawodowców - rewolwerowców i zabijaków - żeby strzegli banku przed tymi, którzy by się chcieli wedrzeć do środka; mieli rozkaz strzelać do każdego, kto by się na coś podobnego ważył.
Will musiał wyjechać wcześnie, żeby zdążyć do miasta.
- Staraj się nad sobą panować - ostrzegała go Emily trzymając się strzemienia - i uspokajaj innych. Zwykle rzeczywistą przyczyną paniki jest strach. Jeśli ludzie zachowają spokój i nikt nie będzie Bergenerowi groził, to wszystko rozejdzie się po kościach, zobaczysz.
Zbierało się na wiosenną burzę. Wiatr gnał przez korral tumany kurzu oblepiając Emily spódnicę wokół nóg. W oczach miała kosmyki włosów i patrząc na Willa mrużyła powieki.
Uśmiechnął się do niej i potrząsnął głową.
- A ty jak zwykle pełna dobrych rad, co, Emily?
- Will, posłuchaj mnie. Ja nie żartuję. Ja wiem. Nie pozwól, żeby zrobili jakieś głupstwo. Siedźcie cicho i próbujcie to przeczekać.
- A jeśli Bergener rzeczywiście najął rewolwerowców? Jeśli rzeczywiście zamknął bank?
- Negocjujcie. Nie stawiajcie ultimatów. Zawsze jest możliwość zawarcia kompromisu.
- Rozumiem cię, Em, ale nie mam pojęcia, czy ludzie będą chcieli mnie słuchać.
- W każdym razie postaraj się, dobrze? Nachylił się i ucałował ją w usta.
- Tak bardzo ci na tym zależy, Em?
- Tak, bardzo, Will - odparła żarliwie.
Czekała przez całe wietrzne popołudnie patrząc na napływające z zachodu czarne chmury. Nakarmiła dzieci i znów czekała. Zaczęło lać, błyskawice rozdzierały niebo, a grzmoty odbijały się echem od stojących na straży Grand Valley gór.
Boże, ileż by dała za telefon! Will mógłby przynajmniej zadzwonić i powiedzieć jej, jak przebiega zebranie.
Ale skąd! Musiała siedzieć, ze zdenerwowania gryząc paznokcie.
Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Will nazwał ją wścibską. Czyjej wtrącanie się w sprawy Rifle mogło spowodować paradoks?
A może taka miała być kolej rzeczy: że bank Bergenera zbankrutuje, że Rifle upadnie, a Will Dutcher straci ranczo.
Ale przecież - uświadomiła sobie - w jej czasach Rifle istniało. Było na mapie i w przewodniku turystycznym. Ktoś je uratował. Dlaczegóżby nie ona?
Za oknami szalała burza, a ona martwiła się na przemian to o zebranie, to o Willa - że wraca w taką pogodę. Kiedy podmuchy wiatru uderzały w okna, chwiał się nawet płomień lampy naftowej.
Wzięła do ręki jedną z książek Mary i usiłowała czytać, ale wkrótce książka opadła jej na kolana, a Emily dalej czekała zagryzając wargę i wśród szalejącej burzy nasłuchując kroków Willa na ganku.
Aż wreszcie - doczekała się. Usłyszała jego kroki, skrzypienie otwieranych drzwi, szum deszczu, grzmot pioruna.
- Will! - wykrzyknęła biegnąc mu na spotkanie. Stał, otulony w płaszcz, w ociekającym wodą kapeluszu, z kałużą u nóg.
- Will? Nic ci nie jest? Tak się niepokoiłam. Zrobiło się okropnie późno... Cały jesteś przemoczony. Taka straszna burza.
- Szszsz, uspokój się.
- Zdjął płaszcz i kapelusz i usiadł, żeby ściągnąć buty.
- Czasami masz rzeczywiście za dużo do powiedzenia.
- Pozwól.
- Wzięła od niego mokre rzeczy.
- Jesteś głodny? Zostawiłam ci trochę chili i chleba. Zjesz...?
Przygładził wąsa i strzepnął z palców krople wody.
- Nie teraz, Emily, jestem wykończony.
- Nie masz apetytu? Jadłeś coś w mieście?
- Jedzenie może poczekać. Nie jestem głodny - powiedział znużonym głosem.
Stała z jego mokrym ubraniem na ręku, bojąc się zapytać, jak było, lękając się jego odpowiedzi, a jednocześnie pragnąc ją poznać. Przyglądała mu się, kiedy tak siedział przed nią, przemoczony do suchej nitki, ledwie żywy, przygnębiony, a ona nie śmiała się odezwać, mimo że jakiś głos wewnętrzny krzyczał w niej: co się stało?!
Przejechała ręką po jego mokrych włosach.
- Napiłbym się whisky, Em - powiedział wreszcie.
- Dobrze, chwileczkę.
Wychylił wszystko jednym haustem. Ostrożnie odstawił szklaneczkę i spojrzał na Emily.
- Wszyscy w mieście zażądali swoich depozytów w złocie - zaczął zmęczonym głosem.
- Bergener nie przyszedł na zebranie i groził, że zamknie bank. Szykuje się jakiś wybuch. Tak dłużej być nie może,
- Och, Will...
- Będzie wybuch. A spowoduje go jakiś dureń w gorącej wodzie kąpany.
- Oparł łokcie na kolanach i schował głowę w dłoniach.
- W tych czasach powinniśmy być jednak mądrzejsi.
Emily wpatrywała się w niego ze ściśniętym sercem, jednocześnie gorączkowo myśląc. Gdyby tylko mogła coś zrobić, żeby mu pomóc. Cokolwiek.
- Do diabła - mruknął pod nosem.
- Będzie źle. Gorzej, niż sobie wyobrażasz - pomyślała - ale może. .. może jednak zdoła to jakoś zmienić.
ROZDZIAŁ 12
Will zamknął drzwi stajni, otarł z potu czoło i szyję, i schylił się, żeby poklepać Shepa po łbie. Psisko dyszało jak lokomotywa parowa. Do licha, zapowiadało się upalne lato. Miał jedynie nadzieję, że po gorącym maju nie nastanie susza. Do tych wszystkich kłopotów finansowych tylko tego mu jeszcze brakowało.
Po skończonej pracy szedł przez gorące, pełne kurzu podwórze. Przed barakami kilku mężczyzn zmywało z siebie całodzienny brud. Za chwilę Will zrobi to samo,
może już nawet Emily nagrzała mu wody. Boże, ależ było gorąco.
Doszedł właśnie do ganku i wycierał buty, kiedy Shep, słysząc tętent kopyt końskich na drodze dojazdowej do rancza, zaczął ujadać jak szalony.
- A to co znowu? - Will zaklął pod nosem.
Kiedy jeździec się zbliżył, poznał w nim Johnny'ego McCruddena, czerwonego na twarzy z wysiłku.
- Panie Dutcher, tata mnie przysłał do pana z wiadomością, że bank jest zamknięty.
- Oczywiście, Johnny, że jest zamknięty, przecież minęła czwarta.
- Ale bank jest nieczynny.
- Na dobre? - Żołądek podjechał Willowi do gardła.
- Aha. I tata mówi, że musicie się spotkać. Bardzo kiepska sprawa, mówi tata, w mieście wszyscy powariowali.
- Wyobrażam sobie - mruknął Will. Od czasu tamtego zebrania spodziewał się najgorszego. Wszyscy się spodziewali, a mimo to wiadomość wyraźnie Willem wstrząsnęła.
- Powiedz tacie, że przyjadę do szkoły najprędzej, jak tylko będę mógł. Za godzinę, jasne?
- Jasne, panie Dutcher. Teraz jadę jeszcze do Farleyów, a potem do domu. Powtórzę tacie.
- Chłopak spiął konia piętami i zniknął w obłokach kurzu.
- O, nie... - Emily zmarszczyła czoło, kiedy powtórzył jej tę wiadomość.
- Rzeczywiście nieczynny?
- Na to wygląda. - Will ochlapał wodą twarz i szyję i wziął od niej ręcznik.
- Muszę zaraz jechać do miasta.
- Starał się mówić obojętnym tonem.
- Ludzie się zbierają, żeby omówić sprawę.
Emily usiadła na jego łóżku z wyrazem troski na twarzy.
- To straszne - powiedziała.
- Okropne. Co będzie, Will?
- Nic, Em. Trzeba porozmawiać.
- Ale czy ty nie rozumiesz...
- Emily, nie denerwuj mnie. Daj spokój, to jest męska sprawa.
Odprowadziła go do stajni, kiedy szedł siodłać kobyłę. Nie mogąc słuchać tego babskiego gadania i nie wiedząc, jak jej zamknąć usta, przygarnął ją do siebie i zaczął całować. Przez chwilę wyrywała mu się, a potem uległa, jak zwykle, tuląc się do niego i rozchylając wargi. Ze zdziwieniem zauważył, jak bardzo go to bierze. Do licha, przecież powinien być już w drodze. Ale ciało nie słuchało głowy.
Ciężko dysząc odsunął się wreszcie i trzymał ją przez chwilę na odległość ramienia.
- Em - powiedział - jak długo zamierzasz to ciągnąć?
- Co ciągnąć? - spytała z przymkniętymi oczami i nutą rozmarzenia w głosie.
- Jak długo zamierzasz ode mnie uciekać? O to mi chodzi. Przecież wiesz, że oboje...
Ale Emily położyła mu palec na ustach.
- Nie pora teraz, Will, mówiłam ci. Może... może już niedługo.
- A może wcale - mruknął pod nosem, wiedząc, że go słyszy, ale nie dbając o to.
Mieć Emily tak blisko siebie i nie móc jej posiadać, była to dla niego tortura. Znacznie większa, niż chciałby to przyznać przed nią czy nawet przed sobą samym. Wiedział, że Emily ma rację zachowując ostrożność, i przeklinał
siebie za to, że tak bardzo jej pragnie. A pragnął jej całej, bez reszty
- zarówno ciała, jak i duszy. Wszystko jednak wskazywało na to, że nie może jej mieć. Była tu, pod jego dachem, na krótko, wypożyczona mu przez jakieś dziwne zrządzenie losu, ale nie na zawsze, i ta świadomość spędzała Willowi sen z powiek. Nie pozostawało mu nic innego, jak się złościć, ale i to nie robiło na Emily wrażenia. Zdawała się rozumieć jego nastroje, jego zadumę, co jedynie pogłębiało jego frustrację.
- Będę czekała z kolacją - powiedziała, kiedy ją wreszcie wypuścił z objęć i dosiadł konia.
- Nie wiem, jak długo to potrwa - odparł krótko.
- Będę czekała z kolacją - powtórzyła.
- Życzę ci powodzenia.
Zawrócił kasztankę, spiął ją ostrogami i pogalopował przed siebie czując na plecach wzrok Emily jak rozpalone żelazo.
Miasto zastał pod bronią - może ludzie nie powariowali, jak to określił Johnny, ale kipieli ze złości. Ze złości, ale i ze strachu. Podobnie zresztą jak i on sam. Chociaż Willa musieliby chyba kołem łamać, żeby zaczął wykrzykiwać tak jak niektórzy z zebranych.
- Proszę o spokój! - krzyczał Ollie McCrudden waląc młotkiem w pulpit, tak że aż szyby drżały.
- Czy będzie tu wreszcie cisza?!
- Strzelę w łeb każdemu, kto się odważy zabierać mi, co moje! - wrzasnął jeden z rozwścieczonych ranczerów.
- Do diabła z ziemią! - krzyknął drugi.
- Wyłamiemy drzwi banku i weźmiemy, co nasze!
- Zlinczować Bergenera! Nie jest lepszy od zwykłego koniokrada!
- Zlinczować go! - ryknęli chórem zebrani.
- Spokój! - krzyczał Ollie.
- Spokój!
I tak dalej i dalej. Will słuchał tego w milczeniu, z nogą założoną na nogę, z kapeluszem zawieszonym na kolanie.
- Will! - ponad wrzawę wzbił się głos Ollie'ego.
- Will, może byś tu przyszedł i przemówił tym ludziom do rozsądku?
Zdecydował się, chociaż nienawidził publicznych wystąpień. I bez tego nie był specjalnie wymowny. Wszedł po stopniach na podium i odchrząknął.
- Ludzie - zaczął.
- Ludzie, to naprawdę do niczego nie prowadzi. Bądźcie rozsądni. Run na bank nic nie da, a zlinczowanie Boba jeszcze pogorszy sytuację. Panowie, mamy rok 1893 i jesteśmy cywilizowanymi...
- Co ź ciebie za tchórz, Dutcher! - wyrwał się ktoś z końca sali.
- Chyba ci ta twoja gospodyni zawróciła w głowie, przyznaj no się!
McCrudden walnął młotkiem z całej siły.
- Zostawcie w spokoju jego gospodynię! - wrzasnął.
- Nie zamierzam obojętnie słuchać takiego gadania, Lonnagan, ani twojego, ani niczyjego - powiedział Will stalowym głosem.
- Znacie mnie i dobrze wiecie, że nie jestem tchórzem. A jeśli który nie wierzy, to niech wyjdzie ze mną przed budynek.
- Przeproś go, Lonnagan - odezwał się ktoś z zebranych.
- No, prędzej.
- Przepraszam, Dutcher - mruknął Lonnagan pod nosem.
- Mamy tu poważny problem - podjął Will - i musimy się wspólnie zastanowić, jak go najlepiej rozwiązać,
- Słuchamy!
Will ponownie odchrząknął.
- Proponuję, żebyśmy poczekali kilka dni. Może przez ten czas Bob jakoś sobie poradzi i całe to gadanie zda się psu na budę.
- Słyszałem - powiedział Ollie stając koło Willa - że Bergener posłał do Denver City po jakichś płatnych morderców.
Wśród mężczyzn powstało groźne poruszenie. I oni o tym słyszeli.
- To może być plotka, Ollie - rzekł Will.
- Pewnie, że może.
- Ale wiesz, że nie jest, Dutcher - zawołał Tell Lister.
Will rozejrzał się po rozwścieczonym tłumie.
- Posłuchajcie - próbował przyciągnąć ich uwagę -w dalszym ciągu twierdzę, że należy poczekać. Gangsterskimi metodami nic nie osiągniemy. Po pierwsze, możemy porozmawiać z Bobem...
- A po drugie, go powiesić! - zagrzmiał ktoś ze środka sali.
Will poddał się. Uspokoją się wieczorem w domach; w gromadzie stawali się niebezpieczni. Może każdy z osobna ochłonie i odzyska zdrowy rozsądek. Ale na razie...
- Panowie! - Will starał się przekrzyczeć tłum.
- Nie wiem, jak wy, ale ja idę do domu. Muszę się przespać z tą sprawą i mam nadzieję, że wy zrobicie to samo. Proponuję, żebyśmy zamknęli zebranie.
- Spojrzał na McCruddena.
- Co o tym sądzisz, Ollie?
- Tak, masz rację - odparł Ollie i dodał tak, żeby
tylko Will go słyszał: - Aczkolwiek nie sądzę, żebyśmy długo utrzymali ich w spokoju.
Will jechał do domu powoli, przygnębiony, znacznie bardziej zatroskany, niż sam chciał się do tego przyznać. Pamiętał krwawą wojnę pograniczną z lat osiemdziesiątych. Zastanawiał się, czy znów cała dolina stanie pod bronią. Miał takie uczucie, jakby obserwował nadchodzącą gwałtowną, wiosenną burzę, szalejącą nad płaskowyżem i nie mógł jej powstrzymać.
A do tego wszystkiego jeszcze sprawa Emily. Ludzie wygadują niestworzone rzeczy. Zacisnął mocniej rękę na cuglach, a kobyła wyczuwając jego napięcie zaczęła
I rzucać łbem. Will zesztywniał cały na myśl o tych plotkach, o naruszaniu jego prywatności - jego i Emily.
Nikt nie ma do tego prawa.
Tamtego wieczoru, przy barbecue, Emily wzięła na siebie cały ciężar ludzkiego strachu i złości, ale teraz Will widział, jak ta fala zbliża się do niego, jak nad jego głową zbierają się czarne chmury. Emily i panika srebra, i zamknięcie banku - wszystko razem w jednym straszliwym ataku niszczycielskiej siły, która zmiecie wszystko, co na drodze.
Ale zawsze w centrum wydarzeń - Emily. Tak, jakby jej pojawienie się powodowało te wszystkie kłopoty, i choć przecież Will wiedział, że tak nie jest.
Czy jednak by z niej zrezygnował? Czy wolałby jej ! w ogóle nie poznawać? Nie - odpowiedział sobie na to pytanie - nigdy.
Zgodnie z zapowiedzią Emily położyła dzieci spać i czekała na niego z kolacją. Ale Will nie był głodny. Jadł na siłę, robiąc dobrą minę do złej gry i uśmiechając
się blado, kiedy do niego mówiła, szczęśliwy, że go o nic nie wypytuje. Ona i tak wie - pomyślał. Nic się nie da ukryć przed tą piekielną babą. Zawsze wiedziała.
Nazajutrz ranek wstał czysty i pogodny, słońce złociło odległe szczyty gór i Will pomyślał, że może jednak sprawy nie wyglądają tak źle, jak mu się wczoraj wydawało. Może spotkają się z Bobem w mniejszej grupie i jakoś dojdą do porozumienia. Jasne. Problem polegał tylko na tym, że Bob mógł rzeczywiście posłać do Denver po pomoc. Will miał nadzieję, że nie. Bo gdyby Bob popełnił to głupstwo, na ulicach Rifle z pewnością polałaby się krew.
Zjadł z dziećmi śniadanie, z rozbawieniem słuchając ich opowieści o wakacjach.
- Ja tam nie wracam jesienią do szkoły - oznajmił Jesse.
- Dosyć mam tej arytmetyki.
- Jesteś głupi - powiedział Burkę polewając sobie chleb miodem.
- Obaj jesteście głupi - podsumowała Mary zadzierając nosa.
AEmily? Śniadanie stało na stole, a jej nigdzie nie było widać. Kiedy ją wreszcie Will znalazł - ciągnącą przez podwórko jakieś dziwne urządzenie - ofuknęła go ostro, kazała nie wsadzać nosa w nie swoje sprawy i iść w pole.
- Uciekaj stąd! - krzyknęła.
- Wieczorem wszystko zobaczysz. Uciekaj!
Był to kolejny upalny dzień; dopiero po lunchu napłynęły chmury i zrobiło się trochę chłodniej. Ale o czwartej Will wrócił do domu spocony i zmordowany. Cały czas myślał o swojej ziemi i stadzie
- jeśli sprawy pójdą źle, może to wszystko stracić. A Emily? Gdyby
mu trzy miesiące temu ktoś powiedział, że będzie wzdychał do jakiejś kobiety, nazwałby go kłamcą i durniem.
Wyszczotkował kobyłę, wypuścił ją i poklepawszy po szyi zamknął bramę. Mięśnie klaczy zareagowały żywo na znajomy dotyk.
Idąc z Shepem u nóg w stronę domu przez nagrzane słońcem podwórko, jak zwykle myślał o Emily.
Co za piekielna baba. Nieźle mu zalazła za skórę. Jakby miał mało kłopotów. Ale kiedy sobie wyobraził, że mogłaby odejść... nie, to byłoby jeszcze gorsze. Na samą myśl o tym coś go ściskało w środku, odczuwał bolesną pustkę.
A gdyby tak została... gdyby została, starałby się dać jej szczęście, zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby ją zatrzymać. Nigdy nie przypuszczał, że mógłby żywić podobne uczucia do kobiety, ale był to fakt bezsporny. Problem polegał na tym, że z jego dobrych intencji niewiele wychodziło.
Emily Jacoby go nie chciała.
Stale powtarzała, że wyjedzie - ale kiedy i dokąd? Czy wróci do tamtego mężczyzny do Filadelfii?
To jasne, że zrobi wszystko, żeby ją przy sobie zatrzymać, poza jednym: nie będzie się płaszczył. Nie, już więcej nie zamierza błagać. Mężczyzna ma swoją godność i jeśli ją straci, nie zechce go żadna kobietą zwłaszcza taka jak Emily. Oczywiście da sobie bez niej radę, ale będzie cierpiał jak wszyscy diabli. A dzieciaki - dla nich też byłoby to bardzo bolesne, chociaż przecież i one jakoś przeżyją. Związane z nią kłopoty zdawały się nie mieć znaczenia. Jej ucieczka do Denver City, jej gadanie, jej dziwne zwyczaje, jej inność. I to, co o niej mówili ludzie, jak choćby Lonnagan
wczoraj. Trzeba mieć źle w głowie, żeby szukać guza z taką kobietą jak Emily. A jednak, kiedy byli sami, wszystko to stawało się nieważne.
Do licha, przecież ta kobieta wywróciła jego życie do góry nogami. Ani na chwilę nie przestawał o niej myśleć. Dręczyła go, denerwowała, fascynowała...
- Och, Will! - wykrzyknęła Emily, kiedy wszedł do kuchni.
- Działa!
- Uhm. Co takiego działa?
- Mój wynalazek, głuptasie. Jestem wynalazczynią!
- No, to pokaż - powiedział obdarzając ją jednym ze swoich powściągliwych uśmiechów.
Wynalazek Emily - czy też może magiczna machina - był najdziwniejszą rzeczą, jaką Will kiedykolwiek widział. Emily, wraz z dziećmi i Antoniem, pracowała nad nim już od kilku tygodni. Było to coś wielkiego i ciężkiego - kupa żelastwa i rurek - umieszczonego na zewnątrz domu przy ścianie od strony kuchni. Pod brzydkim, walcowatym urządzeniem znajdował się stary piec przeniesiony z domu brata Willa. Jedna rura wpuszczona była w mur, druga do studni.
- Co do diaska... - zaczął Will podparłszy się pod boki.
Dzieci zachichotały.
- Podgrzewacz do wody - wyjaśniła Emily, dosłownie szalejąc z radości.
- Pompujesz wodę w zlewie i w wannie! Antonio nawet znalazł u kowala odpowiednie zawory i...
- Ale po co to wszystko? - spytał Will w osłupieniu.
- Już ci mówiłam. Do ciepłej wody. Przez okrągły rok masz ciepłą wodę z automatu! A myślę, że gdybyś
zbierał łupki bitumiczne, to podgrzewanie wody praktycznie nic by cię nie kosztowało. - Emily, rozpromieniona, strzeliła z palców.
- I Will Dutcher będzie pierwszy, który tego spróbuje!
- O, co to, to nie... - Will ściągnął brwi.
Przez cały wieczór, z kosmykami złotych włosów, które wymykały się spod szpilek, Emily pracowała niestrudzenie, choć radośnie. Kąpali się wszyscy - z wyjątkiem Antonia, który brał kąpiel raz na miesiąc, czy potrzebował, czy nie - a Emily tak była zachwycona swoim wynalazkiem, że wreszcie Will zapytał:
- Zadowolona jesteś z siebie, prawda?
Oczywiście, że w eleganckich katalogach oglądał podobne urządzenia, sam jednak nie widział zastosowania dla czegoś podobnego. W każdym razie, kiedy Emily zapowiedziała, że wystąpi o patent, nie odezwał się słowem.
Siedzieli na ganku, w chłodnym wieczornym powietrzu niósł się zapach kwitnących jabłoni, a dzieci bawiły się w berka koło korralu.
- Tak - powiedziała Emily bujając się w swoim ulubionym fotelu.
- Mogłabym właściwie opatentować ten wynalazek. A potem, gdybyśmy zbudowali drogę do Płonącej Góry i zaczęli wydobywać iłołupek, to mogłabym nawet sprzedawać... - Przechyliła głowę.
- Will, czy ty mnie słuchasz?
W istocie Will nie słuchał. Na początku nastrój radości wywołany wynalazkiem jakoś mu się udzielił, ale teraz, no cóż, teraz czas był pomyśleć o poważniejszych sprawach. Jak choćby o tym, czy Bob Bergener rzeczywiście najął płatnych rewolwerowców.
Will? - Glos Emily wyrwał go z zamyślenia.
- Powiedz mi, co się stało. Od wczoraj po południu, kiedy pojechałeś, do miasta jesteś taki... jakiś nieobecny. Nawet... nawet nie pocałowałeś mnie na dobranoc - wyszeptała.
- Proszę cię.
Ale Will tylko wziął ją za rękę i dalej spoglądał na ranczo, na swoje ranczo.
Atmosfera w mieście była taka, jak ją Will opisał - pełna napięcia. Emily ze zdziwieniem stwierdziła, że nawet pani Tatę ze Składu Handlowego była zbyt tym zaabsorbowana, żeby tego sobotniego ranka pokazywać jej swoje fochy.
Z Glenwood Springs przyszła bowiem telegraficzna wiadomość, że pociągiem o godzinie 12.33 jadą do Rifle rewolwerowcy.
- Czy to będzie wszystko, panno Jacoby? - spytała pakując Emily pudło z zakupami.
- Tak, dziękuję - powiedziała sztywno Emily, aż nazbyt dobrze pamiętając przykrości, jakich doznała od niej wtedy na zabawie.
- Czy niczego już więcej nie potrzebujesz, kochanie? Koronki do sukienek dla lalki? Guziczków?
- Zwróciła się do Mary.
- Nic, panno Emily.
- Pani Tatę wręczyła małej lizaka. Mary zaczęła ciągnąć Emily za rękę.
- Chodźmy do kowala po wujka Willa. Chciałabym zobaczyć tych złych ludzi z pociągu. Pospieszmy się.
Emily nie była przekonana, czy rzeczywiście dzieci powinny jechać w tej chwili na dworzec, chociaż wyraźnie całe miasto szykowało się na to wydarzenie. Jak na miejsce, w którym nie było telefonów, wiadomości rozchodziły się tutaj lotem błyskawicy. Nie minęły dwie godziny, jak
nadszedł telegram z Glenwood. Na ulicach gwarno było i tłoczno i wszyscy razem - ranczerzy, farmerzy i biznesmeni - spieszyli na stację kolejową.
- Chodźmy - Mary nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pójdą do kowala.
W kuźni zastali Willa i chłopców czekających, aż pan Crowley skończy reperować jeden z resorów bryczki. I nawet Jesse i Burkę, którzy nie mieli zielonego pojęcia, dlaczego wszyscy spieszą na pociąg, dosłownie umierali z ciekawości.
- Zupełnie jakby do miasta przyjechał cyrk - powiedział Will do Emily, marszcząc czoło.
- Jedźmy do domu - zaproponowała.
- Boję się, że może być niebezpiecznie, Will. Chodzi mi o dzieci i w ogóle...Ale Will potrząsnął głową.
- Po pierwsze od patrzenia nic się dzieciom nie stanie. Muszą się uczyć, kiedyś przecież dorosną.
- A po drugie?
- Ja bym w żadnym razie nie chciał tego stracić.
Na stacji panował tłok. Mężczyźni spoglądali na zegarki, kobiety i dzieci wytężały wzrok wpatrując się w tory kolejowe. Koło zagrody dla bydła stały powozy i bryczki, tarasując drogę tam, gdzie miano rozładowywać zwierzęta.
- To jest ZOO, Will - powiedziała Emily ciągnąc go za rękaw.
- Uważam, że powinniśmy stąd iść. Jeżeli wybuchną jakieś zamieszki...
- Nie będzie żadnych zamieszek - odezwał się zza ich pleców Ollie McCrudden.
- W każdym razie nie dzisiaj. Nie wcześniej, aż rewolwerowcy Boba staną
przed bankiem albo spróbują zająć czyjeś stado. Wtedy rzeczywiście może być gorąco.
- Amen - zakończył ponuro Will.
- Z tego, co słyszę, Bob Bergener jest durniem - powiedziała Emily i Will posłał jej znaczące spojrzenie.
Usłyszeli gwizd lokomotywy na długo przedtem, nim pociąg wziął zakręt i ukazał się oczom zgromadzonych. Ludzie ruszyli do przodu, rozstępując się, żeby lepiej widzieć rewolwerowców. Emily trzymała dzieci przy sobie, besztając je, ilekroć próbowały wysunąć sie przed tłum. Will posadził sobie Burke'a na ramionach, żeby mały lepiej widział.
- Dzidziuś, dzidziuś - przekomarzał się z bratem Jesse, wspinając się na palce.
Pociąg szarpnął i zatrzymał się, ciągnąc za sobą smugę dymu. Rozległy się jeszcze dwa gwizdki oznajmiające jego przybycie i zebrani wokół ludzie wstrzymali oddech.
- Czy rzeczywiście myślisz, że tym pociągiem przyjechali rewolwerowcy? - spytała Emily, która jakoś nie mogła się przystosować do realiów westernowego życia.
- Gdyby mieli nie przyjechać, to przecież nie dostalibyśmy wiadomości od zawiadowcy stacji Glenwood - odparł Will patrząc, jak pociąg wjeżdża na stację.
Pierwszy wysiadł konduktor mocując stopnie dła pasażerów. Następnie poprzez obłok pary zobaczyli dwie kobiety z dziećmi, kilku mężczyzn, a wśród nich paru z siodłami, wyglądających na kowbojów. I jeszcze dwie kobiety. I młodego mężczyznę z żoną niosącą na ręku niemowlę...
Ale oczy wszystkich w dalszym ciągu spoczywały na wagonach pasażerskich. Po chwili, kiedy wydawało się,
że już nikt więcej nie wysiądzie, przez tłum przeszedł nerwowy pomruk. A może... może - pomyślała Emily
- żadni rewolwerowcy nie przyjechali tym pociągiem...
- Nagle serce skoczyło jej do gardła.
- O, jest jeden!
Nie ma mowy, żeby się pomyliła. Mężczyzna przez chwilę stał w drzwiach wagonu, ogarniając wzrokiem tłum, a jego cienkie usta, wykrzywione w cynicznym uśmieszku, wyglądały jak szrama.
Chociaż otaczała go atmosfera grozy, wyglądał na dandysa w stylu dawnego Zachodu. Ciemnowłosy, sądząc na oko niespełna czterdziestoletni mężczyzna, był wysoki, szczupły i ubrany na czarno. Miał na sobie czarną marynarkę, kamizelkę, czarne spodnie i buty, i czarny stetson złowieszczo naciśnięty na czoło. Głęboko osadzone, przenikliwe oczy od niechcenia przesuwały się po tłumie. Uwagi Emily nie uszły dwa wysadzane macicą perłową kolty u jego boków. Ujęła dłoń Mary w swoją rękę i ścisnęła.
Tuż za nim ukazał się drugi mężczyzna, bliźniaczo podobny do pierwszego, tyle że młodszy i jasnowłosy. Jeden po drugim, obładowani niebezpiecznymi zabawkami najemnicy Bergenera, wysiadali na peron w obłokach pary. Tłum rozstąpił się w milczeniu, żeby ich przepuścić.
Najróżniejszego wieku i budowy, jedno mieli wspólne: zimny, pozbawiony wyrazu wzrok mordercy.
- Naliczyłem dwunastu - zwrócił się do Ollie'ego Will.
- Bergener chyba rzeczywiście spodziewa się powstania.
- I słusznie - odparł Ollie nie spuszczając mężczyzn z oka.
Tłum prawie cały czas milczał - wszystkie głowy
były zwrócone ku armii rewolwerowców idących peronem w stronę bydlęcych wagonów.
Emily, w której głowie kłębiło się od myśli, również ich obserwowała. Nie, to niemożliwe - powtarzała sobie - to wszystko nie dzieje się naprawdę. To scena z jakiegoś filmu, na miłość boską, to nie jest rzeczywistość. Lada chwila ukaże się Billy Kid* w swoim starym ubraniu, wiszącym na jego chudej postaci jak worek, z twarzą dziecinną i ze śmiercionośną bronią u boku.
Tłum ruszył peronem za płatnymi mordercami, powoli, w pełnej oczekiwania ciszy. Emily trzymając dzieci za ręce szła za Willem.
- Dokąd oni idą? - wyszeptała.
- Podejrzewam, że idą do bydlęcego wagonu odebrać swoje konie.
- Zatrzymał się, odwrócił do niej i dodał uspokajająco:
- Nie bój się, Emily, to tylko ludzie.
Kilku spośród idących szeregiem miało przerzucone przez ramię strzelby. Para w dalszym ciągu z sykiem uchodziła z lokomotywy i snuła się po peronie wilgotna i pachnąca metalicznie, chwilami przesłaniając Emily widok. Ale kiedy się rozwiewała, zawsze tkwili w miejscu - najemni mordercy czekający na swoje konie.
Tłum przerzedził się nieco, ale Will nie zamierzał odejść. Emily chętnie by już wróciła do domu, ale wiedziała, że byłby na nią zły. Nie należał do tych, którzy tchórzą w obliczu niebezpieczeństwa. Nie, tacy jak on zostawali zawsze do końca.
* Billy the Kid - przezwisko Williama H. Bonneya (1859-1881), znanego na Dzikim Zachodzie awanturnika, koniokrada i mordercy. (Przyp. tłum.)
- Posłuchajcie - odezwał się Ollie.
- Ja idę do szkoły. Trzeba się wspólnie zastanowić co dalej. Przyjdziesz tam do nas, Will?
- Przyjdę - odparł Will, ale jego wzrok w dalszym ciągu utkwiony był w dwunastu mężczyznach, którzy właśnie prowadzali swoje konie po drewnianej rampie. Słychać
było głuchy stukot kopyt, a na widok drgających nerwowo końskich zadów ludzie pierzchali na boki.
- Rany - powiedział Jesse uwalniając rękę z dłoni miły.
- Widzicie te wielkie spluwy u tego wysokiego?
- Och - wzdrygnęła się Maryja się boję.
- Ja też - szepnęła Emily.
Will natomiast w najmniejszym nawet stopniu nie roił wrażenia przestraszonego. Patrzył spokojnie, jak mężczyźni ze swymi końmi, jeden po drugim, ruszają
stronę miasta. Will nie ustępuje pola, o nie, nie ustąpił nawet z drogi, gdy jeden z mężczyzn jechał prosto na niego. Uchylił tylko przed nim kapelusza i uśmiechnął się chłodno.
- Co ty robisz? - szepnęła mu do ucha Emily.
- To nasze miasto, Em - odparł - i ktoś musi dać im do zrozumienia.
Przed szkołą kobiety i dzieci zostały odesłane do bryczek i dwukółek, mężczyźni zaś, z ponurymi twarzami chodzili do środka.
- Czy możemy jechać? - spytała siedząca już bryczce Mary.
- Jeszcze nie - odparła Emily - ale to nie potrwa długo.
- Ze swojego miejsca widziała, jak rewolwerowcy zbierają się przed bankiem. Wydawało jej się nawet, e widzi, jak Bob Bergener podjeżdża swoim eleganckim
czarnym powozikiem. Kombinuje - pomyślała. Nie miał odwagi spotkać swoich bandziorów na stacji, bał się tłumu. A teraz w ich obecności zgrywa ważniaka.
Od czasu do czasu słychać było dochodzące z budynku szkolnego głosy - nabrzmiałe paniką, podniesione głosy podenerwowanych łudzi.
- Według mnie musimy to z nimi załatwić już, zaraz, od ręki.
- Ludzie, w tym banku jest nasze złoto i mamy do niego święte prawo.
- Proszę o spokój! - Głos Ollie'ego z trudem przebijał się przez wrzawę.
Boże, jakżeż marzyła o tym, żeby wejść między nich i wyjaśnić im wszystkim, powiedzieć, że jest tylko jeden sposób na uratowanie miasta: rozpocząć negocjacje z Bergenerem i obiecać mu, że jeśli otworzy bank, to ludzie nie zaczną wycofywać swoich depozytów. Ale przecież by jej nie usłuchali. Gorzej - ukamienowaliby ją, gdyby tylko otworzyła usta. Ale była jeszcze szansa, chociaż niewielka. Gdyby zdołała wyperswadować Willowi, żeby przemówił do nich w tym duchu...
Emily wraz z innymi kobietami czekała w napięciu, że lada chwila otworzą się drzwi budynku szkolnego i mężczyźni, z bronią gotową do strzału, wysypią się na ulicę. Ledwie zdawała sobie sprawę z wrogich spojrzeń niektórych kobiet. Znacznie ważniejsze było dla niej bezpieczeństwo Willa. Nie może tego zrobić, nie będzie na tyle ślepy, żeby się przyłączyć do tłumu.
Starając się nad sobą panować, wyjaśniała dzieciom sytuację najlepiej jak potrafiła.
- Czy wujek Will będzie walczył z tymi ludźmi? -zapytał Jesse kręcąc się niespokojnie na siedzeniu.
- Ależ skąd - odpowiedziała Emilły, w której głosie więcej było pewności, niż jej faktycznie odczuwała.
Wreszcie ranczerzy zaczęli wychodzić z zebrania, burcząc pod nosem i odgrażając się. Była wokół nich prawie namacalna aura strachu i gniewu. Jak jeden mąż poszli pod bank stawić czoło rewolwerowcom. Stali, nieruchomi jak posągi, ale drżący z niepewności i wyczekiwania, wpatrzeni w grupę czarno odzianych mężczyzn zgromadzonych wokół Bergenera.
Przybysze musieli wyczuć napięcie. Świadomi wrogich spojrzeń gospodarzy, jeden po drugim podnosili wzrok, wyzywająco patrząc im w oczy.
- Nie - szepnęła Emily do siebie - nie.
Czas wlókł się niemiłosiernie; kobiety wstrzymywały oddech, mężczyźni z trudem hamowali wybuch.
Nagle powstał jakiś ruch i nastąpiła jakby minimalna zmiana nastroju. Emily usłyszała stłumione głosy i w perspektywie ulicy zobaczyła, jak Bergener otwiera drzwi banku i wpuszcza do środka swoich bandziorów. Przeniosła wzrok na ranczerów. Trwali w bezruchu, napięci, wyczekujący.
Jeden po drugim czarno odziani mężczyźni znikali wewnątrz banku, a kiedy drzwi się za nimi zamknęły, na ulicy pozostał tylko obłok kurzu wzniecony podmuchem gorącego wiatru.
Z zebranego przed szkołą tłumu wyrwało się podobne do jęku westchnienie, a potem zaczął się ruch, słychać było głosy, najpierw ciche, potem coraz głośniejsze,
w miarę jak mężczyźni odreagowywali pierwszą konfrontację z wrogiem.
Emily odprężyła się, odetchnęła głęboko. Jeszcze przed chwilą wszystko wisiało na włosku.
Tego dnia szła spać bardzo nieszczęśliwa. Przez całe popołudnie Will prawie się do niej nie odżywał.
Był bardzo napięty - obawiał się, że Bergener rozpuści swoich ludzi po całej okolicy, żeby zajmowali stada, plądrowali obejścia.
O siódmej wieczorem pojechał porozstawiać swoich ludzi na noc w różnych punktach rancza.
- Kiedy wrócisz? - spytała go Emily, kiedy się spotkali w stajni.
- Nie wiem dokładnie.
- Było to wszystko, co miał jej do powiedzenia. Wskoczył lekko na konia i tyle go widziała. Zobaczyła jeszcze czarno-białą plamkę towarzyszącego mu nieodłącznie Shepa.
Leżała w łóżku modląc się, żeby nikogo w Rifle, a w szczególności Willa, nie spotkało nic złego. Bo gdyby mu się coś stało...
Było dobrze po północy, kiedy zastukał do jej drzwi.
- Nie śpisz, Emily? - usłyszała jego stłumiony głos. Serce zaczęło tłuc się w jej piersi jak ptak.
- Nie, nie śpię, Will, wejdź.
- Przyciągnęła go do siebie, na łóżko, i tuliła czule jego długie, potężne ciało pachnące kurzem, krzewami bylicy, jego własną męskością.
Objął ją powoli swoim potężnym ramieniem i dotknął ustami jej warg. Głodna jego miłości, nienasycona, poczuła falę rozkosznego gorąca.
- Och, Em - wyszeptał.
- Tak bardzo mi jesteś potrzebna.
- Pieścił jej gładkie biodra, płaski brzuch i pełną pierś, aż całe ciało Emily wezbrało pożądaniem. Nagle zesztywniała.
- Will - wyszeptała zdyszana.
- Ja... my nie możemy. Usiadł raptownie w świetle księżyca, nerwowo przeczesując palcami swoje gęste włosy.
- Will - wyszeptała.
- Przepraszam cię, ale ja nie mogę zajść w ciążę. Po prostu nie mogę. Nie rób nam tego.
- Ale kiedy ja chcę, żebyś zaszła w ciążę - jęknął.
- Może wtedy pozwolisz mi sprowadzić księdza.
- Ja... ja nie mogę - powtórzyła odwracając wzrok. Przez chwilę patrzył na nią spode łba, jakby z nienawiścią. Następnie wstał i nacisnął kapelusz głęboko na czoło.
- Niech ci będzie - powiedział szorstko.
- Ja w każdym razie muszę iść. Życzę ci miłych snów, moja damo.
- To rzekłszy wyszedł, trochę zbyt mocno zamykając za sobą drzwi.
Emily z trudem powstrzymała łzy. Wiedziała, że płacz nic tu nie da. Musi zebrać siły. Musi jakoś Willowi pomóc. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, miała świadomość tego, że jej pobyt w Grand Yalley, u jego boku, ma się ku końcowi. Już dłużej nie mogą się tak nawzajem dręczyć. Ale zanim stąd wyjedzie, zanim go opuści i znajdzie drogę powrotu do swojego świata, musi mieć pewność, że Will i dzieci są bezpieczni.
Tak, musi zebrać siły i wreszcie opuścić tego surowego mężczyznę, którego tak bardzo pokochała.
ROZDZIAŁ 13
Will zbliżał się do domu powoli, perspektywa spotkania z Emily nie wydawała mu się zachęcająca. Wieści z miasta były niedobre i Will wiedział, że znów zaczną się pytania, którymi w końcu wszystko z niego wyciągnie. Nie miała do tego prawa, a jednak to robiła. Cała Emily.
Zsiadł z konia przed stajnią, rozsiodłał i napoił kobyłę, odwlekając w ten sposób o kilka minut to, co i tak było nieuniknione.
- No, dobra - mruknął do siebie, wierzchem dłoni
zsuwając kapelusz na tył głowy.
- Czas stawić czoło najgorszemu.
Kiedy otworzył drzwi do kuchni, Emily, zarumieniona od żaru, wyjmowała właśnie coś z pieca. Miała na sobie starą granatową spódnicę i bluzkę w paski, której nie widział. W kuchni panował upał, więc podwinęła rękawy i rozpięła kołnierzyk. Było w niej coś szczególnego, jakiś niepowtarzalny wdzięk i na samą myśl o tym, że miałaby go opuścić, Will poczuł się, jakby mu ktoś wbijał nóż w serce. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale ta świadomość wisiała między nimi w powietrzu jak chmura gradowa. Prędzej czy później Emily wyjedzie.
Wyprostowała się i uśmiechnęła do niego.
- O, jesteś, przyszedłeś akurat w samą porę na ciastka z owocami.
Spotkanie z Emily podziałało na niego jak zwykle: jakby zobaczył wschodzące słońce - taka była piękna, promienna, życiodajna. Robił, co mógł, żeby powściągnąć w sobie te reakcje, do których nigdy by się przed nikim nie przyznał - ilekroć jednak ją widział, odczuwał radosne podniecenie, wdzięczność.
- Udany miałeś dzień? - zapytała.
Mruknął coś pod nosem i rzucił kapelusz na stół.
- A, już wiem, jaki miałeś dzień, rozumiem.
- Emily...
- Masz tu szklankę wody, napij się, siadaj i opowiadaj.
Westchnął, ale usiadł. Woda była chłodna, kryształowo czysta i Emily czekała z założonymi rękami, aż Will wypije.
- No więc?
- Nic się nie zmieniło. Tamci stoją pod bankiem na zmianę, Bergenera nie widać. Mówią, że postawił McCruddenowi ultimatum: albo mu Ollie zapłaci na poczet pożyczki tysiąc dolarów albo Bergener zajmie mu stado. Ollie ma największe zadłużenie z nas wszystkich, dlatego poszedł na pierwszy ogień.
- Tysiąc dolarów? - zdziwiła się Emily.
- A czy Ollie ma tyle gotówki?
- Skąd. Nikt z nas nie ma. I Bergener świetnie o tym wie.
- No i co będzie? Przejechał ręką po włosach.
- Niech mnie licho, jeśli wiem. Nic dobrego.
- Och, Will.
- Usiadła naprzeciwko niego i położyła rękę na jego dłoni.
- A może... może mógłbyś porozmawiać z Bergenerem. Ponegocjować z nim. Przecież to leży w jego interesie, żeby wam, ranczerom, wiodło się dobrze, nie uważasz?
- Coś ci powiem, Emily. Bergener nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Okopał się w swoim banku i nikt mu nic nie zrobi, bo dostanie kulę w łeb. Już za późno na rozmowy.
- To niemożliwe. Musi być jakaś rada.
- A w tej twojej ważnej szkole nie uczyli was, co robić w takich sytuacjach? - zapytał uszczypliwie.
- Uczyli nas sztuki negocjacji - odpowiedziała wolno.
- Obawiam się, że jedyne negocjacje, o jakich może być tutaj mowa, odbędą się z bronią w ręku.
Kiedy się to wreszcie stało - pomyślał później Will - nie poczuł się specjalnie zaskoczony. Była pełnia lata,
ciepły słoneczny dzień i błękitne bezchmurne niebo, kiedy Tell Lister zawitał z ważnymi wiadomościami.
- Zajmują pięćset sztuk bydła ze stada McCruddena - powiedział - i wywożą.
- Zaraz tam jadę - rzekł ponuro Will.
Wszedł do domu i ruszył prosto do biurka. Z szuflady wyjął kolta i olstro.
- Co ty robisz? - spytała Emily.
- Jadę do McCruddena. Bandziory Bergenera zajmują mu bydło
- odparł krótko.
- Will, ale... broń? Ja cię nigdy nie widziałam z bronią - rzekła Emily z szeroko otwartymi oczyma.
- Od lat nie potrzebowałem broni, a teraz potrzebuję.
- Ale... ale co zamierzasz zrobić?
- Bronić McCruddena.
- O Boże, Will, to znaczy, że będzie strzelanina? Och, nie, nie możesz tego zrobić... to nie rozwiąże problemu. Nie w ten sposób, Will!
- Daj spokój, Emily, mężczyzna robi to, co musi.
Obrócił bęben kolta, a następnie z pudełka w szufladzie wyjął garść nabojów i jedną po drugiej załadował wszystkie komory. Czuł na sobie pełen niepokoju wzrok Emily, która w napięciu patrzyła, jak przypina sobie olstro, wkłada do niego sześciostrzałowego kolta, a następnie kilkakrotnie wyjmuje i wkłada broń, by zmiękczyć zesztywniała od długiego nieużywania skórę.,
- Trzeba by ją nasmarować - mruknął pod nosem.
- Nie, ja w to nie wierzę - powiedziała przerażona Emily. Położyła mu rękę na ramieniu usiłując go powstrzymać.
- Proszę cię, nie idź. A jeśli... jeśli...
Ale Will strząsnął jej rękę.
- Do zobaczenia i uważaj na malców - rzucił szorstko.
- O Boże, Will...
- Muszę iść, Emily.
Przed obejściem McCruddena zebrała się grupa ranczerów, gniewnych, przestraszonych łudzi, z których każdy miał u pasa sześciostrzałowy rewolwer i strzelbę przytroczoną do siodła.
- Są tam, w zachodniej części mojego rancza - powiedział McCmdden.
- Żeby się dostać do miasta, będą musieli tędy przejeżdżać.
- Proponuję, żebyśmy wyjechali im naprzeciw i kładli trupem jednego po drugim - powiedział ktoś twardo.
- To oduczy Bergenera igrania z nami.
- Trzeba poczekać do wieczora i wtedy dać im nauczkę.
- Spokojnie, panowie - odezwał się Will.
- Musimy być rozsądni. Jeżeli prawo jest po stronie Bergenera, jeżeli ma papiery, które mówią, że może zająć bydło McCruddena, to nic mu nie możemy zrobić. Sprowadzi na nas szeryfa z Glenwood.
- Do diabła z papierami! - ryknął Martinson.
- Ja mu nie pozwolę zająć mojego stada - powiedział McCrudden.
- Do diabła, proponowałem mu dwieście dolarów w złocie. Czego ten człowiek chce więcej? Krwi?
W oddali dostrzegli obłok kurzu wzniecony przez gnane w ich stronę stado; słychać było ryk bydła i głuchy stukot tysięcy kopyt. Mężczyźni zamilkli na chwilę, próbując ocenić sytuację.
- Zrobimy zasadzkę - rzekł ponuro Dashel George przerywając ciszę.
- Nie, najpierw musimy z nimi porozmawiać - powiedział Will.
- Co z tobą, Dutcher? Łamiesz się? - szydził Thad Wooderson.
Will puścił tę uwagę mimo uszu. Jadący przodem bandzior zbliżył się do nich krótkim galopem.
- Hej - powiedział - może byście tak zeszli z drogi, co? Za chwilę będziemy tędy pędzili stado.
- Nie byłbym tego taki pewien - warknął Ollie McCrudden.
- Poczekaj tu, Ollie - powiedział Will, po czym zwrócił się do mężczyzny: - Czy zajmujecie to bydło z mocy prawa?
- Bergener ma nakaz sądowy - wyjaśnił mężczyzna, niespokojnie strzelając ciemnymi oczyma od jednego do drugiego ze zgromadzonych przed nim ranczerów.
- Czy mogę go zobaczyć? - zapytał Will.
- Ja go nie mam. Bergener trzyma papiery. Ale to, co robimy, jest legalne i powtarzam: zaraz będziemy tędy pędzić stado.
- Coś wam powiem, ludzie - zaczął Will, żeby rozładować napięcie. - Poczekajmy, aż pan McCrudden zobaczy nakaz sądowy. Jak dotąd, mamy tylko twoje słowo.
- A co, wątpicie w moje słowo? - zapytał chłodno rewolwerowiec.
- To nie jest twoja ziemia i myślę, że będzie o niebo lepiej, jeśli wszyscy tutaj zobaczymy te papiery. Poślij kogoś do miasta, a my tu zaczekamy.
- Mam polecenie przygnać na stację kolejową pięćset sztuk bydła i zamierzam je wypełnić - odparł mężczyzna.
- Na twoim miejscu nie próbowałbym w tym przeszkadzać.
- Kto tak powiedział? - zapytał Ollie, pod którym koń tańczył niespokojnie.
- Ja tak powiedziałem - odparł zimno intruz.
- A teraz przepraszam partów.
- Z tymi słowy nawrócił konia w stronę wolno zbliżającego się stada.
- Nie zamierzam mu na to pozwolić - mruknął pod nosem Ollie.
- A wy co, panowie, jesteście ze mną? Po mnie przyjdzie kolej na was.
Rozległy się krzyki:
- No jasne, że przyjdzie! - Słychać było przekleństwa, pomruki i nerwowe szarpanie się kilkunastu koni. Napięcie było niemal dotykalne.
Will żałował, że nie zna prawdy. Gdyby Bergener miał rzeczywiście nakaz sądowy... Ale facet może kłamać, a wtedy trzeba bronić stada McCruddena do ostatniej kropli krwi. Poza tym zachowanie mężczyzny nie usposabiało przyjaźnie; nie było czasu, żeby siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak inni mężczyźni, z groźnie ściągniętymi brwiami, zbliżają się już do nadciągającego bydła.
Widać je było, jak stąpa ciężko, sunąc nieubłaganie, a po obu stronach stada jadą grupki mężczyzn z chustami na twarzach.
McCrudden spiął konia, wyciągnął broń i wymachując nią w powietrzu zaczął wykrzykiwać coś, czego Will nie był w stanie zrozumieć. Nagle pojął: Ollie zamierza wywołać popłoch wśród bydła - za chwilę będzie tu
piekło. Niegtupio, panie McCrudden - pomyślał, sam spinając konia i ruszając galopem. Przynajmniej w ten sposób zyskamy czas, żeby sprawdzić, czy Bergener rzeczywiście działa zgodnie z prawem.
Rozległy się strzały i ludzie pognali za Olliem prosto na stado. Zwierzęta zwolniły, jakby się zawahały, pierwsza linia się załamała; z tyłu dochodziło porykiwanie. Tak, to powinno pomóc...
W powstałej wrzawie, w obłokach kurzu i huku strzałów Will nie widział, kto wycelował w Ollie'ego i pociągnął za spust. W jednej chwili McCrudden galopował strzelając z kolta i wykrzykując, a już w następnej zsuwał się z siodła z czerwoną plamą na piersi.
Cała scena przypominała zatrzymany na ułamek sekundy kadr z filmu: ranczerzy zastygli jak porażeni w poczuciu zgrozy i słusznego gniewu - bandyci zastrzelili człowieka z zimną krwią! Cała ich determinacja gdzieś uszła i wszyscy skupili się wokół leżącego na ziemi McCruddena.
Will podjechał galopem, osadził konia w miejscu, zsiadł z siodła i ukląkł koło Ollie'ego. Wziął go za rękę, zmierzył mu puls, spojrzał na dziurę w piersi.
- Żyje, Bogu dzięki! Pomóżcie no mi który. Przyprowadźcie jego bryczkę i niech ktoś weźmie jego konia. I jak naj szybciej do doktora!
Reba McCrudden uparła się jechać z mężem do Rifle, a eskortujący Ollie'ego koledzy tworzyli milczącą straż honorową, na czele z Willem, który powoził końmi.
Przez całe popołudnie w milczeniu i poczuciu bezsilnej złości czekali w barze na wiadomość o stanie zdrowia McCruddena.
Nikt nawet nie pomyślał o pięciuset sztukach jego bydła, które dalej powoli zmierzało ku stacji kolejowej. Nikt nie pomyślał - aż do chwili, kiedy stado mijając bar ruszyło główną ulicą Rifle, wzniecając kłęby duszącego pyłu i napełniając powietrze zwierzęcym odorem.
Ranczerzy siedzieli w barze, bezradni, ponuro patrząc w stojące przed nimi szklanki whisky, gdy tymczasem bydło McCruddena kończyło swoją ostatnią podróż, która trwała całą ciągnącą się w nieskończoność godzinę.
Will stwierdził, że nabrał zwyczaju dzielenia się z Emily wszystkimi swoimi przeżyciami. Za każdym razem, kiedy obiecywał sobie, że nie powie nic, zawsze w końcu potrafiła jakoś wszystko z niego wyciągnąć. A może rzeczywiście było mu z tym lżej?
Ale dziś Emily już wszystko wiedziała.
- Dzieci mi powiedziały. Przyniosły tę wiadomość ze szkoły. Czy stan Ollie'ego jest bardzo ciężki? - zapytała z twarzą ściągniętą troską.
- Będzie żył, ale przez jakiś czas musi poleżeć.
- Głupio postąpił.
- Możliwe. A może po prostu zachował się tak, żeby móc sobie samemu spojrzeć w oczy. Czy wzięłaś to pod uwagę, Emily?
Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego swymi pięknymi oczyma nie mówiąc nic.
- Nie... nie traktowałam tego w ten sposób - powiedziała wreszcie. - Ale przypuszczam, że gdyby ktoś chciał mi zabrać dzieci, to... to chyba zachowałabym się podobnie. W każdym razie coś musiałabym zrobić.
Will, znużony, skinął głową.
- Problem polega na tym, że oni rzeczywiście mieli nakaz sądowy - rzekł.
- Obejrzeliśmy go później w barze.
- To jednak Ollie nie miał prawa... - powiedziała Emily.
- Ale strzelać do człowieka... A co na to szeryf?
- Szeryf jest w Glenwood. Nie będzie tu przyjeżdżał, skoro nikt nie zginął, a zajęcie stada było legalne.
- Rozumiem - odparła Emily, a Will poczuł się nagle bardzo stary i bardzo zmęczony.
- Czeka na ciebie ciepły obiad, Will, może byś coś zjadł. A może chciałbyś się wykąpać?
Zjadł niewiele i wypalił fajkę, podczas gdy Emily napełniała mu wannę. Dzieci leżały już w łóżkach, a Antonio, mamrocząc coś jak zwykle pod nosem, sprzątał kuchnię. Will ogarnął wzrokiem swój spokojny, wygodny dom: czy rzeczywiście na skutek kaprysu Boba Bergenera mógłby to wszystko stracić? Obiecał swojemu bratu, Jessemu, że zajmie się dziećmi. Czy może dopuścić do tego, żeby te trzy niewinne istotki zostały pozbawione swego dziedzictwa, żeby straciły dach nad głową i stały się nędzarzami? Boże uchowaj.
Jeżeli mężczyzna nie potrafi zapewnić rodzinie opieki, jeśli nie zdoła obronić ziemi, którą wydarł dzikiej przyrodzie, to nie zasługuje na miano mężczyzny.
- Kąpiel gotowa - oznajmiła Emily przerywając mu rozmyślania.
Ciepła woda podziała na niego kojąco i Will próbował się odprężyć i zapomnieć. Po krótkim czasie Emily wśliznęła się do łazienki. Było to jedno z tych jej szokujących zachowań, które traktowała jak coś zupełnie naturalnego.
- Antonio poszedł spać, więc ja...
- Emily, to nieprzyzwoicie.
- Will, przecież już nieraz widziałam cię nagiego. Na miłość boską, nie bądź taki pruderyjny.
Siedząc na krawędzi wanny namydliła mu, a potem spłukała włosy.
- Czy ojciec twojej matki zachował włosy na starość? - spytała.
- Co takiego?
- Chodzi mi o to, że jeśli twój dziadek ze strony matki był łysy, to i ty możesz być łysy.
- Skąd, do diaska, wiesz takie rzeczy?
- Prawo genetyczne.
- Emily namydliła mu ramiona i plecy, zmysłowo wodząc dłońmi po całym ciele.
- No więc, był łysy czy nie?
- Na miłość boską, kobieto, skąd ja mam to wiedzieć? Zmarł w Szkocji, zanim zdążył tu przyjechać.
- Czy kiedykolwiek widziałeś jakieś jego zdjęcia?
- Wtedy nie istniały jeszcze aparaty fotograficzne ani tego rodzaju rzeczy, Emily. To było zbyt dawno temu - odparł wyciągając się w wannie leniwie i przymykając oczy.
- Tak, rzeczy wiście, masz rację - odparła spiesznie.
- Wiesz co, Emily, czasem wydaje mi się, że masz pomieszane w głowie.
- To wszystko dlatego, że tak mi się podoba twoja czupryna. Nie chciałabym, żebyś ją stracił.
- Przeczesała palcami jego mokre włosy, a następnie je zmierzwiła.
- I szyję masz taką ładną.
- Przejechała palcami wzdłuż jego szyi aż do obojczyka.
- Znów zaczynasz coś, czego nie będziesz chciała
zakończyć? - rzekł Will łapiąc ją za rękę i przyciągając do siebie.
- Will, zmoczysz mi sukienkę.
- Do licha z twoją sukienką.
Miasto i otaczające je okoliczne rancza żyły z dnia na dzień w gorączce oczekiwania. Minął maj, nadszedł czerwiec. Wszystko się zazieleniło, a potem uschło w palących promieniach słońca Kolorado; ludzie Bergenera w dalszym ciągu pilnowali banku. Krążyła plotka, że po McCruddenie następny na liście Bergenera jest Lonnagan. Albo zapłaci, albo jego stado zostanie zajęte i sprzedane. Miasto jak gdyby wstrzymało oddech -wszyscy ranczerzy z okręgu Garfield, łącznie z Willem, nie rozstawali się z bronią. W całym kraju późną wiosną 1893 roku interesy szły źle, a banki upadały i ludzie tracili dobytek i dach nad głową. Miasta skupione wokół kopalń srebra wyludniały się i jedynie Cripple Creek w stanie Kolorado żyjące z kopalnictwa złota przeżywało okres rozkwitu.
- Ciężkie czasy nastały - mówili ludzie z rancza bojąc się o swoją pracę.
- Ciężkie czasy - wzdychali kupcy, którzy nie mogli wycofać z banków pieniędzy, żeby ponownie zapełnić towarami półki sklepowe.
- To zjawisko nazywają „paniką srebra 1893 roku" - powiedział Will stukając palcem w gazetę.
- O, proszę, już ma swoją nazwę.
- Uhm - Emily, która właśnie cerowała skarpetki, ugryzła się w język. Odcięła nitkę, odłożyła skarpetę i spojrzała na Willa. - Will, czy mogłabym jutro pojechać do miasta?
Całymi dniami trzymasz mnie tu jak więźnia. Dostaję klaustrofobii. Will powoli wystukał fajkę.
- Emily...
- Wiem. Jest niebezpiecznie. Już mi mówiłeś. Ale jak się stąd nie ruszę, to wkrótce zwariuję.
- Prędzej czy później dojdzie do jakiegoś wybuchu, a ja bym nie chciał, żebyś się znalazła w jego środku.
- Ale ja chcę tylko wstąpić do Składu. Muszę kupić parę rzeczy. To nie potrwa długo. Do banku nawet się nie zbliżę, Obiecuję. Will, przecież cały czas będziesz ze mną. Nic się nie stanie.
- Ludzie Bergenera są wszędzie. Wczoraj zaczepiali córkę Zimmermana. Ubliżali jej publicznie. Mało nie doszło do strzelaniny, ledwie Hank Henderson zdołał powstrzymać Zimmermana.
- To obrzydliwe - powiedziała Emily.
- Można tak to nazwać. Ale ja bym na przykład nie chciał, żeby ktoś z mojej rodziny stał się zarzewiem konfliktu. Zwłaszcza że to ja byłem tym, kto próbował negocjować i uspokajać. - Will z zastanowieniem potrząsnął głową. - Wolałbym jednak, żebyś została w domu. Nie należy szukać guza.
Ale Emily nie dawała za wygraną, nagabując go jeszcze przez dwa dni, aż Will ustąpił. Ubrała się elegancko w szary kostium z Denver, bluzkę i kapelusz ze strusimi piórami.
- Muszę tym starym wiedźmom dostarczyć nowego tematu do plotek, poza tymi zbirami - powiedziała naciągając rękawiczki.
Ach, ta Emily. Samowolna, uparta, dziwna pod wieloma względami.
Twarda jak kamień, to znów w jego ramionach miękka jak wosk. Same sprzeczności... Nieskłonna do małżeństwa, a przynajmniej tak mówi.
Will jechał do miasta, świadom obecności siedzącej obok niego Emily, tak pięknej, tak dumnej, tak bardzo wytwornej. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i tu, w słońcu południa, całować jej usta, aż nabiegną krwią. Ta piekielna kobieta weszła mu w krew jak choroba.
Tego upalnego czerwcowego dnia w Rifle panował złowrogi spokój. Kurz ledwie miał siłę unieść się w górę; wszyscy siedzieli pochowani w domach albo przyczajeni w cieniu pod drzewami. Wszyscy, poza ludźmi Bergenera, którzy stali w pogotowiu przed bankiem, z bronią na ramieniu.
- Pomyleńcy - syknęła Emily patrząc na nich spode łba.
- Tylko ty się do tego nie mieszaj, Em. Nie chcę mieć kłopotów
- ostrzegł ją Will.
- Dobrze, obiecuję, ale to są pomyleńcy - powtórzyła.
- To są ludzie, którzy spełniają swój obowiązek, Em.
- Ładny mi obowiązek!
Will jechał ulicą w stronę stacji kolejowej.
- Najpierw muszę odebrać na stacji pasze - wyjaśnił - a potem podjedziemy do Składu.
- A nie możesz mnie wysadzić po drodze?
- Wolę mieć cię przy sobie.
- Co za szowinista - powiedziała oschle.
Ciekawe... jakich dziwnych słów używała Emily. Zawsze jednak przynajmniej po tonie poznawał, o co jej chodzi, a tego tonu bardzo nie lubił. Spojrzał na nią
z ukosa, ale Emily robiła wrażenie, jakby się pogodziła z jego decyzją, więc dał spokój.
Ładował właśnie worki z paszą, kiedy podszedł do niego Jackson Rusk.
- Ciężkie czasy nastały - zagadnął Jackson.
- Będzie lepiej - odparł Will.
- Miejmy nadzieję.
Jackson zauważył Emily, która właśnie wysiadała z bryczki.
- Przepraszam cię, Jack - powiedział Will.
- Co ty robisz, Em?
- Podskoczę do Składu! - zawołała.
- Widzę, że jesteś zajęty. Podjedź tam po mnie, dobrze? Dzień dobry, panie Rusk.
- Poczekaj chwilę, zaraz będę gotów. Uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Nie chcę cię ponaglać. Podejdę ten kawałek na piechotę.
- Emily!
- Do widzenia, panie Rusk, miło było pana spotkać.
- Z tymi słowy Emily obróciła się na pięcie i swoim zwykłym długim krokiem ruszyła w stronę Składu.
Powinien był ją wtedy zatrzymać - myślał później. Powinien był za nią pobiec, złapać i przełożyć przez kolano. Ale było gorąco i czuł się skrępowany obecnością Jacka Ruska, a zresztą uznał, że nie warto robić szumu.
Ładowanie worków z paszą nie zajęło mu więcej jak pięć minut. Ale cały czas miał jakieś dziwne uczucie, że coś jest nie w porządku. Em, ta uparta baba, nie powinna była ot, tak sobie, odchodzić sama. Will spieszył się,
ledwie świadom swego zniecierpliwienia. Z Jackiem Ruskiem rozmawiał krótko, po czym zbyt mocno szarpnął cuglami. Co za diabelna baba.
Zobaczył ją, kiedy się znalazł na wysokości baru. Tak, na wprost niej stał jeden z rewolwerowców Bergenera. Wiadomo! Powinien był to przewidzieć.
Owinął lejce wokół hamulca ręcznego i zeskoczył na ziemię. Na rozprażonej słońcem ulicy nie było poza nimi żywego ducha. Zupełnie jakby zostali sami na świecie: Emily, Will i tamten mężczyzna. Puścił się biegiem. Zbliżając się słyszał strzępy słów, widział złowrogi uśmiech mężczyzny i wyczuwał napięcie Emily.
W jednej sekundzie scena rozpadła się na elementy jak potłuczone lustro. Zobaczył, jak Emily rzuca się na mężczyznę i jak mu wymierza cios kolanem w krocze, usłyszał wrzask tamtego, i dostrzegł jego wykrzywioną twarz. A potem Emily zakręciła się w miejscu i puściła pędem do niego.
- Will! - wołała z przerażeniem, ale jednocześnie i z uczuciem wielkiej ulgi.
Mimo bólu, klnąc na czym świat stoi, mężczyzna wyciągnął kolta i wycelował prosto w Emily. Will dopadł jej zdyszany, i schował ją za siebie, jednocześnie wyciągając broń. Czuł za sobą jej ciężki oddech, jej gorące ciało, świadom zagrażającego im niebezpieczeństwa. Nie było chwili do stracenia, należało działać błyskawicznie. Wypalił. Emily krzyknęła. Mężczyzna zachwiał się, wypuścił rewolwer i złapał się za ramię w miejscu, gdzie na rękawie wykwitła czerwona plama, a następnie osunął się na kolana.
Dopiero potem wszystko nabrało normalnego tempa
i znalazł się czas na refleksję, na to, by w pełni zdać sobie sprawę z tego, co się stało.
- Chodź, Emily - powiedział Will.
- Wydaje mi się, że jak na jeden dzień, dość już narobiłaś szkody.
Stała, przejęta grozą, biała jak kreda, z ręką na ustach.
- Przepraszam - wyszeptała.
- Och, Will, ja...
Na ulicy zaczęli się pojawiać ludzie - najpierw jedna osoba, potem dwie, pięć, wreszcie cały tłum. Z drzwi, okien, bram domów wyzierały twarze.
Ludzie Bergenera, słysząc strzały, nadbiegli całą gromadą, ubrani na czarno, z płomieniem w oczach, wzbijając tumany kurzu. W bezlitosnym blasku słońca złowrogo połyskiwała ich broń.
- No, chodź - powtórzył Will ciągnąc Emily za rękę.
- Chwileczkę! - zawołał jeden z rewolwerowców, biegnący na czele grupy.
- Will... - zaczęła.
- Idziemy, Emily.
Ale było już za późno - przed nimi stała murem, zagradzając im drogę do bryczki, grupa rewolwerowców. Will wyciągnął kolta i wymierzył go w ich szefa.
- Zabierajcie swojego człowieka i z drogi - rozkazał stalowym głosem.
- Zaraz, chwileczkę... Will machnął bronią.
- Z drogi, mówię. Odjeżdżamy.
Lodowatym spojrzeniem mężczyźni mierzyli granice jego determinacji. Potem przenieśli je na Emily.
- Już - powtórzył.
Mężczyzna stojący na czele grupy rewolwerowców nie spuszczał oczu, które przypominały najpierw zimny
Obsydian, potem lodowaty kobalt. Widać było, jak drgają mu mięśnie, jak bieleją mu zaciśnięte na broni pałce. W rozprażonym powietrzu wisiało niemal namacalne napięcie. W górze nieruchomo stało słońce. Mężczyzna w czerni wykonał ledwie dostrzegalny ruch na znak, że ustępuje. Napięcie zelżało. Will zrobił krok do przodu, mężczyźni rozstąpili się niechętnie.
Nie schował broni, czując, jak lodowate igły strachu wbijają mu się w czaszkę i podnoszą mu włosy na głowie. Musiał ciągnąć potykającą się Emily. Pot spływał mu po skroniach, łaskocząc, oczy go paliły, ręce drżały ze zdenerwowania.
Wreszcie znaleźli się przy bryczce. Za sobą mieli czarno odzianych mężczyzn i ludzi z miasta, milczących, przerażonych. Nikt nie odezwał się słowem, kiedy Will najpierw podsadził Emily na siedzenie bryczki, a następnie wsiadł sam.
Trzepnął gniadosze lejcami po grzbietach i czując między sobą a Emily zimny kształt kolta, wpatrzony w perspektywę ulicy, ruszył w obłokach kurzu.
Bryczka skrzypiąc i podskakując sunęła wolno przez tłum, ale żadna ze znajomych twarzy nawet nie drgnęła. Nikt nie uniósł kapelusza, nikt się nie uśmiechnął, nikt ich nie pozdrowił.
Will nie miał wątpliwości dlaczego. W Rifle skończył się spokój, wojna została wypowiedziana. A winien temu był Will Dutcher - on i jego znienawidzona gospodyni, Emily Jacoby.
ROZDZIAŁ 14
O ile scena strzelaniny w mieście była piekłem, o tyle drogę do domu można by nazwać czyśćcem. Emily do śmierci nie zapomni twarzy Willa, na której malowały się chłodna furia i przerażająca zaciętość. A co gorsze, nic nie mogła powiedzieć: miał rację. Wiedzieli o tym oboje. Ten incydent otworzył pomiędzy nimi przepaść nie do przebycia, tragiczne pęknięcie. Wiedziała, że Will nigdy słowem o tym nie wspomni i że nie da jej okazji do przeprosin. Stało się zło i teraz z powodu jej lekkomyślności nie wiadomo, jaką postać
przybierze konflikt pomiędzy miastem a ludźmi Bergenera. Dlaczego działała tak impulsywnie? Przecież Will ją prosił, żeby na niego zaczekała na stacji. Ale skąd, Emily Jacoby, nowoczesna dziewczyna łat dziewięćdziesiątych, wiedziała lepiej...
Jej wina. Nie potrafiła być potulną, prostoduszną kobietą, jakiej potrzebował Will. Tak, nie może tu zostać. Wiedziała o tym już od wielu tygodni. Ale jak ma się stąd wyrwać? Jeżeli nie znajdzie drogi do domu, to dokąd się udać?
Podczas gdy wieść o wojnie w mieście rozchodziła się po całej dolinie z szybkością pożaru prerii, Emily spędzała dnie trawiona wyrzutami sumienia. Wiedziała, że musi opuścić Willa, ale jednocześnie nie miała w sobie dość siły, by podjąć ostateczną decyzję.
Powtarzała sobie, że zanim odejdzie, musi się upewnić, że ranczo Willa jest bezpieczne, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że w żaden sposób nie może mu pomóc. Nikt nie będzie jej słuchał, zwłaszcza teraz, kiedy już nawet sam Will musi powątpiewać w jej zdrowy rozsądek. Dokąd jednak iść? Co robić? Wyglądało na to, że nie może ani zostać, ani odejść. Jednocześnie ogarniało ją przerażenie, że mogłaby stać się przyczyną kolejnego incydentu, popełnić następny fatalny błąd, który wszystkich narazi na niebezpieczeństwo i wtedy nawet dzieci, Bogu ducha winne niewiniątka, będą przez nią cierpiały.
Ale najgorszy ze wszystkiego był milczący dystans, z jakim traktował ją Will. Naturalnie gdy próbowała myśleć o tym bezstronnie, nie mogła go za to potępiać, mimo to teraz, gdy potrzebowała go najbardziej, kiedy
była przestraszona, nieszczęśliwa i zagubiona, odwracał się od niej, zimny i pełen rezerwy, jak na początku.
Nienawidził jej. Nie mógł się doczekać, kiedy go wreszcie zostawi w spokoju. Przysparzała mu samych kłopotów. Wiedziała, że tak właśnie ocenia ją Will.
Kiedy wynikła sprawa dorocznego czerwcowego rodeo połączonego z piknikiem, powiedziała mu, że nie idzie. Czyż nie przysięgła sobie, że już nigdy nie postawi siebie w takiej sytuacji? A przecież od czasu tej strzelaniny zrobiło się jeszcze gorzej. Nie mogła spojrzeć tym ludziom w oczy.
- Nie pójdę, Will - powiedziała.
- Nie mogę.
Will Dutcher przeszył ją spojrzeniem swoich ciemnoniebieskich oczu i poprawił kapelusz.
- Owszem, pójdziesz, Emily, i ani słowa więcej. Dutcherowie nie tchórzą. Gdzie twoja duma, kobieto?
- Ale ja się nie nazywam Dutcher - odparła.
- Mnie ten rodzaj dumy nie jest na nic potrzebny.
- Jak śmiesz! Nie odważysz się...! - Zrobił w tył zwrot i wyszedł z domu.
Emily kipiała ze złości. Przez dwa dni przysięgała sobie, że dla zachcianki Willa nie narazi się ponownie na taką męczarnię. Ostatecznie jednak zdecydowała się iść. Nie ze względu na Willa. I nie dlatego, że był rok 1893 i kobiety musiały robić to, co im kazano. Postanowiła iść z powodu czegoś, co jej Will powiedział pewnego wieczora, a co u człowieka czasów wiktoriańskich wydało jej się zdumiewająco przenikliwe.
- Jeżeli nie pójdziesz na piknik, Emily, to oni będą tryumfować. Nie rozumiem, jak kobieta tak silna jak ty
może się tak łatwo poddawać.
- Potrząsnął głową i wyszedł z kuchni.
Miał całkowitą rację.
Tak więc Emily rozpoczęła przygotowania do tej towarzyskiej imprezy. Wraz z Antoniem, który się z tej okazji specjalnie wykąpał, upiekła dwa pierogi i ugotowała wielki gar fasoli po meksykańsku, piekącej w język od chili. Ostrzyżeni świeżo chłopcy wyszorowali uszy i włożyli najlepsze koszule i krótkie spodnie. Emily podejrzewała, że już w pięć minut po przyjściu na miejsce będą umorusani, ale nie mogła sobie pozwolić na przyprowadzenie brudasów - byłoby to danie do ręki miejscowym damom upragnionej broni.
Wyruszyli z domu przed południem. Była sobota, pierwszy czerwcowy weekend. Bezchmurne niebo Kolorado rozpościerało nad nimi swój nieskazitelny błękit. Na tle tego nieba obrysowane wyraźną kreską rozciągały się płaskowyże, których barwy -- czerwień, złoto i ochra - jak gdyby drgały w rozpalonym powietrzu, podczas gdy w oddali na szczytach poszarpanych gór w dalszym ciągu jeszcze lśnił bielą śnieg.
Dzień był wyjątkowo piękny. Ze względu na dzieci Emily udawała radosny nastrój. Tak bardzo czekały na tę uroczystość. Ale wewnątrz była napięta jak struna. Owszem, stawi czoło matronom Rifle, skoro już musi, ale nie będzie to nic przyjemnego.
- Ja nie jestem mały dzidziuś - wrzeszczał Burkę do Jessego.
- Dość tego! - Emily wstała, żeby ich uspokoić. Boże, kto te dzieci wychowa - nie po raz pierwszy zadawała
sobie to pytanie. Kto je będzie kochał, kto im pomoże dorosnąć? Czy Will da sobie radę sam?
Przyglądała mu się, jak siedzi, z lejcami w rękach, w kapeluszu naciśniętym głęboko na czoło, chroniąc twarz przed słońcem, z czysto zarysowanym, pięknym profilem. Ogarnęła ją fala smutku - najprawdopodobniej Willowi będzie znacznie lepiej bez niej. Potrzebna mu jest kobieta z jego czasów, któraś z tutejszych wdów albo młodych, pięknych dziewczyn. Will na to zasługiwał.
Ale Emily chciało się płakać w poczuciu niesprawiedliwości. Z jakich to okrutnych wyroków losu znalazła się w tej przeszłości?
Czy po to tylko, by być zmuszoną do porzucenia pierwszego i jedynego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek kochała?
Kiedy przyjechali na miejsce, na terenach zabawowych było już tłoczno. Emily i Antonio wyładowali sagan z fasolą i zanieśli ciasto na ławy z bali ustawione na kozłach koło barbecue.
Dzieci biegały wrzeszcząc jak szalone, kobiety chichotały, mężczyźni - jedni poszli w stronę rodeo, żeby zawczasu dokonać zakładów, inni zajęli się organizowaniem turnieju baseballowego. Było dopiero południe, ale już tereny festynu spowijał obłok kurzu, a czoła ludzi pokrywał perlisty pot.
Emily błądziła wzrokiem w poszukiwaniu Willa, którego nigdzie nie było widać. Snuła się bez celu oglądając rękodzieła wystawione na sprzedaż: kołdry, narzuty, galaretki i dżemy, ciasta i kapelusze przeciwsłoneczne, obrusy, koronkowe serwetki i ręcznie szyte poszewki na poduszki. Kręciło się tam mnóstwo kobiet, które grubymi palcami próbowały dżemy, słychać było ochy i achy, pytano o ceny.
Emily snuła się między stolami, przez wszystkich ignorowana, czując na sobie wzrok kobiet, który palił ją żywym ogniem. Boże, jakżeż ona ich nienawidziła! Ale jednocześnie wiedziała, że to przecież ona była tu intruzem.
W pewnym momencie spotkała Mary z grupką szkolnych koleżanek
- dziewczynki pokazywały sobie lalki i przechwalały się sukienkami.
- Jak się masz, smyku - Emily przykucnęła przy dziewczynkach.
- Nie widziałaś wujka Willa?
- Jest przy rodeo - odparła Mary.
- Chce popatrzeć, jak Jeb Akers będzie dostawał w tyłek.
- Mary...- oburzyła się Emily.
- Ale tak powiedział wujek Will, naprawdę, panno Emily.
- No cóż, dobrze, wobec tego idę tam do niego, kochanie, i możliwe, że was za chwilę zawołam na wspólny lunch, dobrze?
- Dobrze.
- Mary wróciła do swoich przyjaciółek. Emily odeszła, samotna i opuszczona. Nikt mnie nie potrzebuje - litowała się nad sobą. Znajdzie w końcu Willa i pokręci się koło niego, ale najprawdopodobniej będzie na nią zły.
Kiedy zbliżała się do areny, mało nie przewróciła jej gromada psów, która właśnie tamtędy przebiegała. Potknęła się o długą spódnicę i zaklęła głośno, nie dbając o to, czy ktoś ją widzi albo słyszy. To nie jej świat. I nigdy nie będzie.
Dlaczego - po raz nie wiadomo już który zastanawiała się Emily
- dlaczego los ją tu rzucił?
Znalazła Willa w gronie kolegów. Przyglądali się, jak groźny brązowy byk zrzuca młodego kowboja parskając i wdeptując w ziemię jego kapelusz.
- Do diabła! - wykrzyknął jakiś mężczyzna.
- Russ nie wytrzymał i dziesięciu sekund!
- Jesteś mi winien dolara, Phelps - powiedział ktoś inny.
Emily zobaczyła, jak ktoś niechętnie wręcza Willowi srebrnego dolara.
- Halo - odezwała się - przyszłam zapytać, czy przypadkiem nie miałbyś ochoty na lunch.
Will robił wrażenie lekko speszonego. Emily była w tym towarzystwie jedyną kobietą. Zauważyła, jak jeden z mężczyzn ukradkiem chowa do kieszeni flaszkę.
- Może później - powiedział.
- Pasuje ci?
- Tak, oczywiście, jasne... Ja... ja pójdę zobaczyć, co robią dzieci.
- Dobrze.
- Wyczuła w głosie Willa ulgę. Kiedy już miała odejść, położył jej rękę na ramieniu.
- Jest tu Bergener - powiedział i wskazał głową na jasną plamę po drugiej stronie areny. - Przyprowadził kilku swoich ludzi. Trzymaj się od nich z daleka, dobrze?
- Oczywiście - odparła Emily, z przykrością myśląc o tym, że musi ją mieć za kompletną idiotkę.
- W porządku.
- Przeciskając się przez tłum czuła na sobie jego wzrok.
Przez chwilę obserwowała w zadumie pierwszą rozgrywkę baseballową ranczerzy przeciwko farmerom. Przez sto lat nic się praktycznie nie zmieniło - przynajmniej w baseballu.
Burke'a i Jessego znalazła nad rzeką w gronie chłopców. Mary w dalszym ciągu bawiła się nie opodal w cieniu z przyjaciółkami. Emily zatrzymała się przy
jednych i przy drugich, polecając dzieciom, żeby się zbytnio nie oddalały, bo wujek Will przyjdzie wkrótce na lunch.
- Okay, panno Emily - krzyknęli chłopcy i wrócili do zabawy. Jedna Mary, znudzona już lalkami, dotrzymała jej towarzystwa.
- Chodźmy popatrzeć na ryby - powiedziała, jedną ręką ciągnąc Emily, a w drugiej ściskając lalkę.
- Widzisz ryby? - spytała Emily.
- O, tak, panno Emily, i to dużo. Ja wiem, dokąd trzeba iść, żeby je zobaczyć.
Poszły więc przez łąki, wśród wysokich traw, wzdłuż rzędów topoli i osik, aż doszły nad brzeg Rifle Creek. Obsypany piegami zadarty nosek Mary i jej jasne warkoczyki lśniły w słońcu, kiedy dziewczynka sadowiła się na miękkim brzegu. Emily usiadła obok, poprawiając czerwone kokardki w warkoczykach małej i otrzepując z kurzu jej lalkę.
- Podoba ci się piknik? - spytała.
- Tak, bardzo.
- Dziewczynka jednak zmarszczyła czoło.
- W zeszłym roku byli tu mama i tata. Czy oni są teraz w niebie, panno Emily?
- Z pewnością, kochanie. Bardzo za nimi tęsknisz? Mary skinęła głową.
- Lubię wujka Willa, ale z nim nie jest tak wesoło.
- On się stara - powiedziała Emily.
- Przywykł do kawalerskiego życia, kochanie, i czasem trzeba dużo czasu, żeby się człowiek zmienił.
- A czy pani ma dzieci? Emily roześmiała się.
- Jeszcze nie, smyku. Może kiedyś...
- A czy... czy z wujkiem Willem? - zapytała nieśmiało Mary.
Emily westchnęła.
- Chyba nie... Nie jesteśmy małżeństwem.
- I nigdy się nie ożenicie? Nagle Emily podjęła decyzję.
- Coś ci powiem, Mary - zaczęła, wpatrzona w toczące się powoli fale rzeki. - Ja pewnie nie zawsze z wami tu będę. Ja... to znaczy jest miejsce, do którego powinnam wracać.
- Ale czy jeszcze kiedyś się zobaczymy? - spytała Mary z szeroko otwartymi oczyma.
Emily zastanowiła się.
- Tak, być może. To znaczy myślę, że tak. Wiem, że to głupie, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że moglibyśmy się już więcej nie zobaczyć.
- Dlaczego głupie?
- No bo... bo po prostu musisz mi uwierzyć na słowo, kochanie.
- O! - wykrzyknęła Mary pokazując palcem.
- Ryba!
- Gdzie? Aha, widzę. Pstrąg. Wspaniały. Gdybyśmy miały wędkę, to przysięgam, że bym...
- Proszę, proszę - doszedł je z tyłu głos. Drgnęły przestraszone.
- Założę się, że to ta mała dama.
Emily zerwała się na równe nogi, serce skoczyło jej do gardła. To on, to ten człowiek, którego postrzelił Will!
- Wynoś się stąd! - Emily poczuła od mężczyzny alkohol. Szybko rozejrzała się za jakąś pomocą. - Nie masz prawa...
- Mam takie prawo, jakie jest mi potrzebne, proszę szanownej pani.
- Mężczyzna zrobił krok do przodu.
- A może by tak przepędzić stąd tę małą i wtedy moglibyśmy się we dwójkę przyjemnie zabawić?
Emily schowała Mary za siebie i groźnie spojrzała na mężczyznę.
- Wynoś się stąd! - syknęła.
- Jesteś pijany. Twarz mężczyzny pociemniała. Wydał się Emily
wielki, wzrostu Willa albo wyższy, tyle że o kilka lat starszy, i najwyraźniej nie było z nim żartów. Zrobił jeszcze krok w jej kierunku i wyciągnął rękę. Nagle podjęła decyzję.
- Uciekaj, Mary! - powiedziała ostro, rozkazująco, i popchnęła małą.
- Uciekaj! - powtórzyła i zagrodziła mężczyźnie drogę.
- Jeśli się ośmielisz choćby tknąć mnie palcem... - ostrzegła go, poczerwieniała ze złości, kątem oka widząc, jak Mary ucieka ku terenom festynu.
Mężczyzna również spojrzał w stronę Mary, ale cała jego uwaga skierowana była na Emily.
- A ja tak sobie myślę, że pani jest mi coś winna - powiedział i nagle złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie gwałtownie.
Emily rzuciła się na niego z furią i zanim zdążył wykręcić jej boleśnie rękę i zmusić, by uklękła, rozorała mu policzek paznokciami.
- Mała diablica.
- Uśmiechnął się krzywo. Ślady po jej paznokciach powoli nabiegały krwią.
- Aleja cię obłaskawię, moja panienko, jeszcze mnie będziesz błagała...
- Idź do diabła! - wyrzuciła z siebie Emily.
- Wolę umrzeć! - Wyrwała mu się, usiłując uciec, ale był szybszy od niej. Zdrową ręką objął ją wpół, unosząc nad ziemię.
Szarpiąc się i wyrywając zadała mu bolesny cios w zranione ramię.
Mężczyzna krzyknął nie dając jednak za wygraną. Przycisnął ją do siebie, ustami szukał jej ust.
Rozpaczliwie kręcąc głową poczuła nagle, że... że jest wolna. Potknęła się, zdyszana, oszołomiona, czując oszalałe tętno krwi.
A mężczyzna... mężczyzna jakby nagle stracił grunt pod nogami.
Dopiero w tej chwili spostrzegła Willa. Błyskawicznie odsunął ją na bok, po czym z zakrwawioną pięścią, z twarzą wykrzywioną wściekłością natarł na intruza. W oka mgnieniu wyszarpnął mu kolta i cisnął do rzeki. Mężczyzna rzucił się na kolana, usiłując odzyskać broń, ale rewolwer zniknął w fontannie białej piany.
- Ty sukin... - zaklął, ale Will go zignorował.
- Nic ci nie jest? - zwrócił się do Emily.
- Nic - zapewniła go.
- Idź po dzieci, jedziemy do domu.
- Will, ja...- zaczęła.
- Idź po dzieci, Emily. - Zgromił ją wzrokiem i z powrotem zwrócił się do mężczyzny.
Było to najgorsze popołudnie w całym jej życiu. Chodziło nie tylko o złość Willa. I nawet nie o rozczarowanie dzieci - czekały je przecież jeszcze inne pikniki. Chodziło o nią. Ona po prostu nie pasowała do dziwnej roli, w jakiej się tutaj znalazła. Zrozumiała, że gdyby w grę wchodziła jakakolwiek inna kobieta z Rifle, nie byłoby kłopotów z bandziorem Bergenera. Tak, chodziło o nią.
Wyjść za niego za mąż? - myślała leżąc samotnie na łóżku, gdy nad doliną zapadł zmrok - to śmieszne. Przecież Will wiedział, że ona jest inna, powtarzał jej to
niezliczoną ilość razy, dlaczego więc nie rozumiał, na czym ta różnica polega. Dlaczego jej stąd nie odesłał?
Zaczęła płakać. Wyrzucenie jej stąd nie było w jego stylu. Jeśli zostawi mu ten problem do rozstrzygnięcia, to skończy się tym, że ją znienawidzi, a na jej smutek odpowie zimnym milczeniem. Ale ta druga strona natury Willa będzie ją nadal kochać, cenić i trzymać przy sobie w nieskończoność.
Tak, muszę stąd iść - powiedziała sobie Emily. Opuści Willa i dzieci, i spróbuje w jakiś sposób trafić do domu. Przedtem... przedtem zrobi wszystko, żeby mu pomóc ocalić jego ziemię. Może po to została posłana do Rifle - pomyślała.
- Może to wcale nie miała być dla niej próba przetrwania, tylko określona misja do spełnienia. Misja dla niej jako pracownicy banku.
Usiadła na łóżku i zatknęła za uszy luźne kosmyki włosów. Tak, dość już narobiła Willowi kłopotów. Teraz pora mu pomóc.
Z determinacją zeszła na dół, Dzieci już spały. Antonio jeszcze nie wrócił z pikniku, Will siedział samotnie na ciemnym ganku pogrążony w rozmyślaniach. Od godziny słyszała skrzypienie jego bujanego fotela.
Cicho otworzyła drzwi i stanęła przed nim.
- Czy... czy mogę przyjść tu do ciebie? - zapytała nieśmiało.
- Proszę bardzo.
- Przestał się bujać i Emily w blasku rozżarzonej fajki dostrzegła jego mocny profil.
Usiadła na stopniach ganku, twarzą do ciemnego, bezksiężycowego nieba, z nogami owiniętymi spódnicą. Tak wiele miała mu do wytłumaczenia. Gdyby tylko uwierzył w jej prawdziwe pochodzenie, wszystko by
zrozumiał. Ale Will jej nie uwierzy. Nikt by jej nie uwierzył. Żeby chociaż zechciał posłuchać, co ma do powiedzenia o sprawach bankowych miasta, żeby nie lekceważył głosu zdrowego rozsądku...
- Will? - zaczęła nieśmiało.
- Uhm.
- Wiesz przecież, że to, co się dzisiaj stało, to nie z mojej winy?
- Oczywiście, że wiem.
- Ale mimo to jesteś na mnie zły.
- Jestem zły, tak. Ale nie na ciebie.
- Kłamiesz.
Pod Willem zaskrzypiał bujany fotel.
- Ty wiesz, że ja tu nie pasuję, prawda?
- Ja nie wiem, kim ty jesteś, Emily - powiedział tym swoim niskim, chropowatym głosem.
- Wiem, że nie wiesz - odparła.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że znam się na pewnych rzeczach, prawda?
- Tak, na pewnych rzeczach. Być może.
- Na bankowości? Finansach?
- Być może.
- Czy wobec tego zechcesz mnie przez chwilę posłuchać, ale tak naprawdę, z uwagą?
- Emily...
- Proszę cię, Will. Mogę ci pomóc w ocaleniu rancza. Naprawdę.
Mruknął coś pod nosem z powątpiewaniem. Emily zignorowała go.
- Musisz zwołać zebranie i przekonać ludzi do negocjacji z Bergenerem. Wiem, że to nie będzie łatwe...
- Z całą pewnością.
- Nie bądź defetystą, Will - powiedziała, w dalszym ciągu patrząc przed siebie i ogarniając wzrokiem ziemię Willa.
- To jest naprawdę możliwe. Jeżeli ludzie zobowiążą się do zostawienia swoich pieniędzy w jego banku, to jestem przekonana, że odstąpi od ściągania pożyczek. Przez jakiś czas będzie ciężko, nawet bardzo ciężko, ale nikt na tym nie straci. Ale jeśli dalej tak pójdzie, ucierpią wszyscy.
Will roześmiał się niewesoło.
- Czy to jest jedna z tych rzeczy, których was uczyli w tej waszej ważnej szkole na Wschodzie?
- Jeśli chcesz wiedzieć, to owszem.
- Uhm.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu; ciszę przerywało tylko od czasu do czasu wycie kojota i powarkiwanie Shepa. Emily zastanawiała się, czy Will usłyszał, choćby jedno słowo z tego, co powiedziała.
- Oni mnie nigdy nie posłuchają - powiedział wreszcie.
- Bo i dlaczego mieliby posłuchać?
- Dlatego - odpowiedziała Emily czując, jak wali jej serce - że jesteś silnym i mądrym człowiekiem.
- Teraz też jestem?
- Owszem, jesteś. Będą cię słuchać - podjęła żarliwie, czując na plecach jego spojrzenie. - Będą cię słuchać, bo jesteś głosem rozsądku w całym tym morzu chaosu.
- Widzę, że jesteś piekielnie pewna siebie.
- A jestem.
- Powoli odwróciła się do niego w ciemności.
- Spróbujesz, Will? powiedz, spróbujesz?
- Może.
- Fotel zaskrzypiał, kiedy nachylił się, żeby delikatnie, niepewnie dotknąć palcami jej szyi.
ROZDZIAŁ 15
Nie jeden raz w ciągu ostatnich kilku dni, jeżdżąc w spiekocie od sąsiada do sąsiada i próbując ich namówię na negocjacje z Bergenerem, Will miał okazję przekląć Emily. Stwierdził przy okazji, że ma dziwny dar przekonywania ludzi, nawet tych najbardziej upartych, którzy początkowo chcieli zlinczować Bergenera. Ci ludzie go słuchali.
Raz tylko znalazł się w kłopocie, kiedy dwaj złośliwcy wyciągnęli mu sprawę jego gospodyni. Wtedy i tylko wtedy stracił cierpliwość.
- Pilnujcie swojego nosa - warknął patrząc na nich spode łba i mężczyźni zamilkli.
Jeździł więc w upale, gadając, aż mu język kołkiem stanął. Wreszcie udało mu się przekonać upartych, przestraszonych i wściekłych ranczerów, żeby się raz jeszcze spotkali w budynku szkolnym. Żałował, że nie ma tej pewności i determinacji co Emily.
- Jutro wieczorem, tak? - spytała podając mu porcję tłuczonych kartofli.
- Jutro wieczorem - burknął.
- Jutro wieczorem będę pośmiewiskiem całego miasta. Już to widzę, jak stoję przed tymi żądnymi krwi chłopakami i mówię im, żeby złożyli broń.
- Najpierw im powiesz, że mają nie wycofywać z banku pieniędzy, a potem spotkasz się z Bergenerem i zaczniesz z nim negocjacje. On cię posłucha. A zresztą nie ma wyboru.
- Ma, i to jeszcze jaki. Może na przykład posyłać swoich zbirów do wszystkich ranczerów po kolei.
Emily przekrzywiła głowę.
- To jest rozsądny człowiek, Will, on potrafi dostrzec swój interes. Musisz tylko działać konsekwentnie.
- Łatwo ci mówić.
W chwilę później z twardego nieustępliwego bankiera Emily zmieniła się w miękką, rozmarzoną kobietę, która pochyliła się nad Willem i muskając ustami jego włosy szepnęła, że znów mogą się kochać. Ogarnęło go radosne drżenie, nieproszone, nie planowane, a jednocześnie tak niepowstrzymane jak zmiana pór roku.
Emily. Siedział na ganku, zapatrzony w czerwień zachodzącego słońca, które kryło się właśnie za górami,
i z bijącym sercem trwał w rozkosznym oczekiwaniu spełnienia.
- Will - usłyszał jej głos w gęstniejącej ciemności - czy ty... czy ty rzeczywiście tak bardzo nie lubisz, kiedy rozmawiam z tobą o męskich sprawach? Powiedz mi prawdę.
Will parsknął w odpowiedzi.
- Ale prawdę - powtórzyła.
- Nie - powiedział wreszcie, kręcąc się niespokojnie w fotelu.
- Nie tak bardzo, Em.
Trochę później Emily stała pośrodku jego sypialni, w nocnej koszuli, i uśmiechała się do niego patrząc, jak starannie zamyka drzwi. Ale kiedy próbował zgasić lampę, Emily powiedziała: nie, i potrząsnęła głową, a jej złote włosy rozsypały się na ramionach.
- Ma zostać zapalona? - zapytał.
- Tak - wyszeptała.
- Chcę cię widzieć, Will, chcę widzieć nas razem.
- Aleja...
Było to doświadczenie zupełnie dla niego nowe - rozbieranie się przy zapalonym świetle. I chociaż na własną nagość nie zwracał uwagi, nie mógł oderwać oczu od Emily, z której alabastrowych ramion powoli, podniecająco, opadała biała, cienka koszulka. Najpierw wyłoniła się jedna pierś, potem druga, różowa i jędrna. Zacisnął pięści walcząc z namiętnością. Tymczasem koszula Emily zsunęła się niżej odsłaniając delikatną, miękką krągłość brzucha i bioder. A potem jeszcze niżej, aż oto stała przed nim, wspaniale naga, z miedzianym trójkątem widocznym pomiędzy kształtnymi udami...
Will podszedł do niej powoli, aż zetknęły się ich piersi, ich usta.
Leżąc obok niego Emily otwierała się jak kwiat w żarze jego pożądania.
- Och, Will - szeptała - tak bardzo cię pragnę, Will - powtarzała bez końca, a on z nią igrał, dręcząc i zwlekając, dopóki ich ciała, zespolone w jednym rytmie, nie znalazły upragnionego spełnienia.
Raz, jeden raz tej nocy Will kochał się ze swoją kobietą. Wydawało się, że nigdy nie będzie miał dosyć Emily Jacoby. Była inna. Niewinna i nieśmiała, a jednocześnie doświadczona i tak pełna sprzeczności, że nie wyobrażał sobie drugiej takiej. Kiedy leżeli obok siebie, zaspokojeni i szczęśliwi, zastanawiał się, czy przypadkiem Emily nie wyskoczyła po prostu naga spod ziemi i nie wylądowała w tym pociągu po to tylko, żeby on, Will Dutcher, mógł ją znaleźć. Był to naturalnie śmieszny pomysł, ale ilekroć przychodził Willowi do głowy, rozważał go poważnie od nowa.
- Kim jesteś, Emily? - wyszeptał w delikatną puszystość jej włosów.
Ale ona tylko wtuliła się w niego jeszcze mocniej, zasypiając w jego ramionach i Will wiedział - nie mając pojęcia, skąd wie - że ta cudowna istota została mu jedynie wypożyczona, że przyszła mu z pomocą podtrzymując w trudnych chwilach i ucząc miłości, a kiedy wypełni swoją misję, z pewnością go opuści.
- Czy wy, ludzie, uspokoicie się wreszcie? - zagrzmiał Will przekrzykując wrzawę podniesionych głosów zgromadzonych w szkole ludzi.
- Gdzie jest Ollie McCrudden? - zapytał ktoś z zebranych.
- Miną tygodnie, zanim będzie mógł chodzić! - odkrzyknął drugi.
- Cisza! - wrzasnął Will, sfrustrowany. Niech licho weźmie Emily z jej szalonymi pomysłami.
- Spokój, panowie! To nie potrwa dłużej, jak minutę!
Trwało godzinę, ale powoli i z oporami co trzeźwiejsi ludzie zaczęli jednak dostrzegać korzyści propozycji Willa.
Westchnął głęboko i zastukał młotkiem.
- No, panowie - powiedział zmęczonym głosem. - Który z was tak naprawdę chce wojny? Proponuję, żebyście spróbowali mojego planu i albo Bob pójdzie na układ, albo nie. Nie mamy nic do stracenia.
- Popatrzył po twarzach zebranych.
- Do diabła, chyba nie chcecie, żeby wasi chłopcy strzelali się z tymi bandziorami. Co powiesz, Fisher? W jakim wieku są twoi synowie?
I oni by z pewnością chętnie powalczyli. Nie widzę innej drogi, jak pójść za głosem zdrowego rozsądku i ułożyć się z Bergenerem. No, podnoście ręce, panowie.
- A czy ty sam podejmiesz się rozmów z Bobem, Will? - zapytał ktoś z sali.
- Nie wykluczam tego. Ale na razie chciałbym wiedzieć, kto jest za, podnoście ręce, panowie.
Zanim ktokolwiek zdążył podnieść rękę, drzwi nagle się otworzyły i na salę wpadło wszystkich dwunastu najemników Bergenera, z sześciostrzałowymi rewolwerami w pogotowiu.
- Jezu - powiedział Will, który jak i wszyscy inni machinalnie sięgnął do broni.
Na całą minutę zaległa cisza. Napięcie było niemal dotykalne. Po jednej stronie stali mieszkańcy Rifle i ranczerzy, po drugiej w czarnych kapeluszach naciśniętych na czoło, rewolwerowcy Bergenera. Oba obozy zastygły w oczekiwaniu i tylko ręce jednych i drugich niespokojnie drżały na spustach koltów.
I wtedy nagłe Will dostrzegł ruch - był to ten sam mężczyzna, którego postrzelił w ramię i który w sobotę podczas pikniku zaczepiał Emily.
- Dutcher - odezwał się intruz przerywając ciszę.
- Mamy ze sobą pewne porachunki.
- Postąpił krok do przodu, i tłum zafalował jak woda, blokując mu przejście.
Will wytrzymał pełne determinacji spojrzenie mężczyzny.
- Jestem do dyspozycji - powiedział.
- Bardzo proszę. Byle nie tutaj.
- Nie! - wykrzyknął ktoś gwałtownie.
- Nie rób tego, Will!
Ale Will go nie słuchał. Jeżeli ma stawić czoło temu mordercy, to nie ma powodu, by wciągać w to innych. Załatwią sprawę na zewnątrz, tam gdzie nikt się nie znajdzie na linii strzału.
Z mieszaniną zdumienia i żalu Will pomyślał - był to jednak tylko ułamek sekundy, błysk, który zgasł równie nagle, jak się pojawił - że jest już za stary na takie numery, że ma obowiązki. Jak mógł się postawić w tak śmiesznej sytuacji?
Emily - szepnął mu jakiś wewnętrzny głos.
- Emily.
Wyprostował ramiona, poprawił kapelusz, zaczerpnął tchu i zszedł z podium.
- Idziemy - powiedział swoim niskim, szorstkim głosem.
- Im prędzej załatwimy sprawę, tym lepiej.
Za nimi ruszyli inni, przepychając się jeden przez drugiego, żeby zająć lepsze miejsce i nie stracić nic z szykującego się widowiska. Gdyby Will nie był taki napięty, mógłby się śmiać, a tak, myślał tylko o przeżyciu. Od lat nie używał broni, miał jednak nadzieję, że nie wyszedł z wprawy. Kiedyś był w tym bardzo dobry, szybki jak błyskawica. Może więc...
Zajął pozycję tak, żeby mieć zachodzące słońce w plecy. Dawało mu to niewielką przewagę, ale zawsze stanowiło okoliczność sprzyjającą. Zebrany tłum rozstąpił się z szacunkiem, szerokim kołem otaczając dwóch mężczyzn, którzy stali teraz nieruchomo w odległości dziesięciu kroków jeden od drugiego, nie spuszczając się nawzajem z oka. Will zauważył ironiczny uśmieszek swego przeciwnika. Ale poza tym zauważył coś jeszcze: mężczyzna był ranny w prawą rękę i choć już nie używał temblaka, to i tak był w niekorzystnej sytuacji. Głupi
- pomyślał - co za dureń...
I nagle zrozumiał. Chodziło o urażoną dumę tamtego. Will już dwukrotnie go upokorzył i prawdopodobnie koledzy nie dawali mu spokoju.
Zastanów się- nakazał sobie. Nie wiedział, czy zdoła pokonać mężczyznę, ale przecież wiedział, że tak czy siak pojedynkiem niczego nie załatwi, że nie zlikwiduje napięcia w mieście, a jedynie doprowadzą do dalszego rozlewu krwi. Jak tu znaleźć honorowe wyjście dla nich obu?
Will westchnął. Boże, jakżeż mu było nie w smak załatwianie takich spraw na oczach połowy miasta.
- Posłuchaj - zaczął, przyjmując nieco swobodniejszą postawę i patrząc w stalowe oczy przeciwnika.
- Jestem ranczerem, a nie strzelcem wyborowym.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - I nie chcę mieć jeszcze więcej kłopotów. Szczerze mówiąc, nie planowałem dzisiaj umierać. A ty?
Mężczyzna przyglądał się czujnie. I wtedy jakiś dureń wykrzyknął:
- Strzelaj, Will, on ma niesprawną rękę! Strzelaj! Will odwrócił głowę i posłał podżegaczowi mordercze spojrzenie.
- Chcesz rozlewu krwi, to chodź tutaj, bardzo proszę! Ale jeśli nie, to się zamknij.
- I z powrotem odwrócił się do swojego przeciwnika.
- Co ty na to? Ja jestem za tym, żebyśmy tu sprowadzili Bergenera i wyjaśnili Sprawę na miejscu. To nie są twoje problemy, bracie. To sprawa między nami a Bergenerem. A tobie tylko płacą za wykonanie zadania.
Przez dłuższą chwilę Will był pewien, że mężczyzna wyciągnie broń. Zamarł w oczekiwaniu. Zrobił mu furtkę, dlaczego facet, u licha, z niej nie korzysta...? Ale rewolwerowiec uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- Wiesz co, Dutcher - powiedział - miałem cię za tchórza i widzę, że się nie pomyliłem.
Will uśmiechnął się blado, trzymając nerwy na wodzy.
- Masz rację - wycedził wolno, nie spuszczając go z oka.
- A teraz proponuję, żebyśmy wrócili na salę i żeby jeden z was, chłopcy, poszedł po Bergenera.
- Odwrócił się ostrożnie i ruszył w stronę szkoły. I wtedy
właśnie ją zauważył - małą twarzyczkę w tłumie - Emily. Zacisnął zęby i wszedł do budynku.
Trwało to z piętnaście minut, ale, w końcu Bob Bergener przyszedł. Miał ściągniętą twarz i był zdenerwowany, a jego ludzie pilnowali drzwi. Wysłuchał jednak tego, co Will miał do powiedzenia. Ze dwa razy skinął głową, po czym wszedł na podium.
- Co ty na to, Bob? - kończył swoje wystąpienie Will.
- Pomożesz w rozwiązaniu naszych wspólnych problemów czy wybierasz katastrofę dla całego miasta, łącznie z sobą samym?
Bergener stanął przed zebranymi, z brzuchem wypiętym do przodu pod brokatową kamizelką, i dwukrotnie odchrząknął.
- Nie zależy mi na kłopotach - zaczął i z tłumu posypały się szyderstwa.
- Sprowadziłem pomoc z powodu szturmów na banki w całym kraju. Wiecie zresztą o tym, panowie.
- A dlaczego nie próbowałeś się najpierw z nami dogadać? - zawołał ktoś z sali.
- Wszyscy jesteśmy tu sąsiadami, Bergener, a na twój rozkaz został postrzelony Ollie!
- Właśnie, co z Olliem?!
- Uspokójcie się - powiedział Will stając obok Bergenera.
- Ollie'emu nie możemy w tej chwili pomóc, ale możemy zapobiec dalszemu rozlewowi krwi.
Bergener zakasłał przysłaniając ręką usta.
- Will ma rację, chłopcy - powiedział.
- Jak już mówiłem, chcę tylko bronić tego, co moje.
- No więc jak będzie, Bob - wyrwał się Tell Lister - otworzysz bank?
Bob w napięciu rozejrzał się po zebranych.
- Jeżeli zrobicie run na mój bank, to zamknę go na dobre.
Zapadła cisza.
Wreszcie odezwał się Will.
- Damy ci słowo, Bob, że będziemy korzystali z banku jak zawsze, ale musimy mieć od ciebie jakieś gwarancje, że nie podniesiesz nam oprocentowania pożyczek.
Bergener spojrzeniem oceniał wiarygodność Willa.
- Chciałbym, żebyśmy to załatwili przez głosowanie. Proszę o podnoszenie rąk. Muszę mieć pewność, że jak jutro otworzę bank, to nikt nie będzie się na siłę domagał zwrotu swoich depozytów w złocie.
- A jakie gwarancje od ciebie, Bob? - spytał Will.
- Co z twoją obietnicą, że złagodzisz warunki spłaty pożyczek?
- Ja... ach, tak - powiedział wreszcie Bergener.
- Obiecam wam złagodzenie warunków, jak zobaczę wasze ręce.
- I wtedy, wreszcie, po tygodniach gorzkich przepychanek, podniosło się ostrożnie kilka rąk.
Will rozejrzał się dokoła.
- No, panowie - rzekł.
- Spróbujmy. Nie mamy nic do stracenia. Śmiało, ręce do góry.
- Krótka chwila wahania i wszystkie ręce znalazły się w górze.
- Mam nadzieję, że jutro rano bank będzie otwarty? - zwrócił się do Bergenera.
- Będzie - zapewnił go Bergener i zszedł z podium.
- I wynocha z tymi bandziorami! - wykrzyknął ktoś z sali.
Bergener, przeciskając się przez tłum, nerwowo skinął głową. Za nim w ciemną noc wyszli jego ludzie.
- No, to tyle - podsumował Will trzymając młotek w ręce.
- Daliśmy słowo, panowie. Ogłaszam koniec zebrania.
- Bang.
Część uczestników narady zebrała się jeszcze na zewnątrz, żeby pomówić o tym, jak pomóc 011ie'emu McCruddenowi, zanim stanie o własnych siłach. Will słuchał z aprobatą, ale wzrokiem cały czas poszukiwał Emily. Jak się, u licha, dostała do miasta? Pewnie przyjechała bryczką, najprawdopodobniej. I do tego sama.
Czy ona się nigdy niczego nie nauczy?
Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić do domów i wtedy Will ją zobaczył. Siedziała w bryczce, koło szkoły, w pobliżu miejsca, w którym zostawił konia. Przynajmniej - pomyślał - nikt inny jej tutaj nie zauważył. Do licha, była jedyną kobietą, która odważyła się tego wieczora wyjść z domu. Jak się jednak zastanowił, nie mógł mieć jej za złe tej ciekawości i niecierpliwości. Nie. Ostatecznie był to jej pomysł. W gruncie rzeczy
- pomyślał zbliżając się do niej - uratowała miasto. Szkoda tylko, że była świadkiem tej konfrontacji przed szkołą, że widziała, jak się wycofał. Celowo, to prawda, ale żałował, że w ogóle do tego doszło.
- Jak się masz - powiedziała.
- Jak się masz, Emily. Widzę, że nie mogłaś wytrzymać.
Potrząsnęła głową i poklepała siedzenie obok siebie.
- Możesz przywiązać konia z tyłu i jechać ze mną?
- zapytała.
- Żebyś mnie zarzuciła gradem głupich pytań?
- Podparł się pod boki i patrzył na nią poprzez ciemność.
- Tak - odparła z uśmiechem - żebym cię mogła dręczyć.
Pogładził wąsa i skinął głową.
- Wiele ci zawdzięczam - powiedział.
- Wszyscy ci wiele zawdzięczamy.
-I ruszył w stronę konia.
W tym momencie w obłokach kurzu podjechał do nich ranny rewolwerowiec. Uchylił przed Emily kapelusza i zatrzymał konia przy bryczce, po czym zwrócił się do Willa:
- Moja ręka nie zawsze będzie sztywna, Dutcher - powiedział ściągając wodze.
Will zaczął wiązać swoją kobyłę do tyłu bryczki.
- Wiesz, co ci powiem - rzekł swobodnie - wskaż tylko czas i miejsce, a możesz być pewien, że się tam zjawię.
Przez chwilę jeszcze mężczyzna przygważdżał Willa wzrokiem, po czym uchylił przed Emily kapelusza i odjechał.
ROZDZIAŁ 16
Po tych wydarzeniach sytuacja w mieście wyraźnie się uspokoiła. Ludzie Bergenera po cichu opuścili Rifle. Jednego dnia kręcili się jeszcze po ulicach, a już następnego ich nie było. Bank został otwarty, ale nikt go nie szturmował ani nie wycofywał swoich oszczędności. Pieniędzy było mało, otrzymanie pożyczki prawie niemożliwe, a przed końcem 1893 roku kilku ranczerów miało splajtować.
Ale nie Will Dutcher.
- Czy jesteś pewien, że tej jesieni będziesz miał
z bydła dość gotówki, żeby spłacić Bergenera? - pewnego czerwcowego wieczora spytała go Emily.
- Na miłość boską, Emily, już ci mówiłem. Przestań nudzić.
- Nawet jeśli spadną ceny wołowiny? - nalegała.
- Jeszcze coś niecoś mi zostanie. Czy ci to wystarczy?
- Tak. - Westchnęła. Will da sobie radę. Dzięki Bogu udało jej się tego dopilnować. Will Dutcher nie straci swojego rancza. Spojrzała na ciemne łąki ciągnące się aż do podnóża gór, na wysrebrzone księżycowym blaskiem niewyraźne sylwetki pasącego się bydła i zdała sobie sprawę, że i ona kocha tę ziemię. Okolica była surowa, nękana to spiekotą, to znów siarczystym mrozem, ale spływająca z gór rzeka mile łagodziła klimat. W całej dolinie kwitły drzewa owocowe i dojrzewały winogrona. Ludzie uprawiali ziemniaki, truskawki, warzywa i pszenicę. A pszczoły dawały miód.
Ludzie byli twardzi - nieustannie narażeni na fizyczne i psychiczne niedogodności - zimno, głód, ciężką pracę, znużenie i samotność - ale dzielnie sobie z tym wszystkim radzili.
Emily też doświadczyła tych trudów. Patrzyła teraz na ziemię Willa chłonąc zapach kurzu, krzewów bylicy i dymu z jego fajki i czując na skórze gorące, suche powietrze. Fotel, w którym się bujała, za każdym razem przyciskał znajomą skrzypiącą deskę w podłodze ganku, a Emily myślała, że już wkrótce będzie musiała to wszystko porzucić. Nie wiedziała jeszcze ani jak, ani kiedy, ale czuła to w głębi duszy. Wkrótce, ale jeszcze nie zaraz.
- Em? - Z soczystej ciemności doszedł ją głos Willa.
- Uhm?
- Nigdy ci nie mówiłem... nigdy ci tego właściwie wyraźnie nie powiedziałem... - odchrząknął.
- Ale z tym bankiem miałaś rację. Winien ci jestem... wszyscy jesteśmy ci winni wielkie podziękowanie.
- Och, Will...
- Po prostu chciałem ci to, dla porządku, powiedzieć.
Jakżeż lubiła jego głos, szorstki i niski, i tę oszczędność wyrażania się, tym bardziej precyzyjnego, im mniej używał słów.
- Nie ma o czym mówić, to drobiazg.
- Oni myślą, że to był mój pomysł, Emily.
- Jeszcze lepiej - mruknęła - to nie ma znaczenia.
- Ale ja... ja bym chciał, żeby wszyscy wiedzieli, że to twoja zasługa
- powiedział cicho.
Potrząsnęła głową w ciemności.
- Nie, Will. Jeśli myślisz, że oni mnie z tego powodu zaakceptują, to się mylisz. Będą mnie w dalszym ciągu nienawidzieć, tym bardziej za to, że się mieszam w męskie sprawy.
Przez chwilę milczał.
- Możliwe - przyznał w końcu.
- Nic nie szkodzi, Will. Jest mi obojętne, co o mnie myślą.
- Przez jakiś czas siedzieli obok siebie bez stów, czując swoją wzajemną bliskość, ale Emily wiedziała, że Will o czymś myśli. Spokojna, odprężona, czekała, aż zacznie mówić. Gdzieś zawył kojot i zaraz potem Shep uniósł łeb i wpatrując się w ciemność zawarczał.
- Szykujesz się do rychłego wyjazdu, prawda, Emily? - zapytał w końcu.
Serce jej zamarło, przepełnione bólem.
- Will...
- Czuję to w głębi duszy - powiedział.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale je powstrzymała.
- Odetchniesz z ulgą, Will. Nie będziesz musiał słuchać mojego nagabywania i... - głos jej się załamał, przełknęła.
- A Violetta Lindley z pewnością lepiej gotuje ode mnie i...
- Viołetta Lindley nie umywa się do ciebie pod żadnym względem, Em - powiedział szorstko.
- Ona za tobą szaleje, Will.
- Szalona to jesteś ty, Em.
- Nie, nie jestem szalona - powiedziała smutno.
- Kiedy? - zapytał po chwili.
- Jak długo jeszcze? Zwiesiła głowę.
- Nie wiem - szepnęła.
- Niedługo.
Zerwał się gwałtownie, zły, rozdrażniony, podszedł do balustrady ganku i stanął tyłem do niej. Wiedziała, że nie będzie jej prosił, błagał, przekonywał. Nie byłoby to w stylu Willa Dutchera. Powiedział, że nie będzie, i dotrzymywał słowa.
- Przepraszam - powiedziała do jego pleców. Poruszył się niecierpliwie, ale nie odezwał się słowem, nerwowo gładząc wąsa.
Emily wstała i w milczeniu podeszła do niego. W srebrnym świetle księżyca widziała jego sylwetkę, mocny profil o czystych, niemal surowych liniach, ściągnięte brwi, zaciśnięte usta, drgający mięsień szczęki. Powoli dotknęła jego dłoni.
Obrócił się błyskawicznie i porwał ją w ramiona, tuląc do siebie mocno, niemal brutalnie.
- Niech cię licho, kobieto - mruknął.
Zarzuciła mu ręce na szyję i położyła głowę na piersi.
- Will, ty przecież wiesz, co ja do ciebie czuję - wyszeptała.
- Ani przez chwilę nie miałam co do tego wątpliwości. Nigdy cienie zapomnę.
Uniosła do góry twarz,, a on poszukał ustami jej ust. Stali, wtuleni w siebie, tworząc jedno ciało. Jak ona zdoła opuścić tego mężczyznę, jak z niego zrezygnuje?
Poszli na górę nie zadając sobie nawet trudu, żeby zapalić lampę. Rozebrali się w milczeniu, tuląc się do siebie wśród westchnień i szeptów, rozpaczliwie spragnieni miłości. Może to już ostatni raz
- myślała Emily zdając sobie sprawę, że i on myśli to samo.
- Ostatni raz czuję wokół siebie jego ramiona, słyszę tak blisko jego zdyszany oddech, czuję słony smak jego potu, czuję go w sobie...
Ofiarowywała mu swoje ciało starając się dać mu jak najwięcej rozkoszy. Kochali się aż do pełnego wzajemnego zaspokojenia, a potem leżeli spleceni w uścisku, czując na rozpalonej skórze chłód potu. Rozmiłowanym wzrokiem patrzyła, jak śpi niespokojnie w jej ramionach, ciężki, ogromny, nienasycony. Przez całą bezsenną noc czuwała nad nim, w gorącej ciemności, nie chcąc stracić ani jednej z bezcennych chwil, jakie im jeszcze pozostały.
Niedziele upływały pod znakiem kościoła. Emily nigdy im nie towarzyszyła, ale tej niedzieli Mary uprosiła ją, żeby z nimi poszła, było bowiem rozdanie nagród w szkółce niedzielnej, a wśród nagrodzonych znalazła się Mary.
- Panno Emily, niech pani z nami pójdzie, bardzo panią proszę! Mam dostać bukiet kwiatów i białą Biblię, tylko dla mnie, na własność.
Emily popatrzyła na poważną buzię Mary, na porządnie splecione warkocze, na jasne piegi, na nową białą sukienkę z falbanami, spod której widać było wysokie sznurowane trzewiczki. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, jak też będzie wyglądała Mary, kiedy dorośnie, i na myśl o tym, że nigdy tego nie zobaczy, ogarnął ją smutek.
- Naturalnie, że pójdę, Mary. Jakże bym mogła stracić taką okazję.
- Och, jak to dobrze, jak bardzo się cieszę! - wykrzyknęła dziewczynka.
Chłopcy czekali już, wystrojeni w krótkie czarne spodnie, skarpety pod kolana i wykrochmalone białe koszule. Podobnie prezentował się Will w swoich wizytowych spodniach, surducie i czarnej muszce zawiązanej na wykrochmalonym kołnierzyku.
- Radzę ci, pospiesz się - zwrócił się do Emily wycierając usta i wstając od stołu.
- Wielebny Shumaker jest dla spóźnialskich bardzo surowy.
No cóż - pomyślała Emily przebierając się spiesznie w szary kostium
- pójdzie ze względu na Mary. Nie była w kościele od czasów dzieciństwa, od kiedy sama dostała Biblię w nagrodę. Gdzie się podziały te czasy?
Tej niedzieli mogli uchodzić za wzorową rodzinę: przystojny ojciec, elegancko ubrana matka i trójka rozkosznych dzieciaków - zajechali bryczką zaprzężoną w dwa lśniące kasztany.
Mogli uchodzić, ale nie byli.
Wielebny Shumaker witał wszystkich w otwartych drzwiach kościoła uśmiechając się powściągliwie. Emily pomyślała, że wygląda jak ponura wersja Abrahama Lincolna. Will przedstawił ją i Emily skinęła głową i powiedziała:
- Miło mi poznać wielebnego ojca.
- Pani tu u nas pierwszy raz, panno Jacoby, prawda? - powiedział bez uśmiechu.
- Tak, pierwszy, i właśnie nie mogę się doczekać kazania
- powiedziała Emily słodko, przeciskając się obok niego do małego pozbawionego ozdób kościoła.
Ktoś postawił na pulpicie wielki wazon późnego górskiego bzu i słodki mdlący zapach kwiatów unosił się w powietrzu, kiedy ludzie wchodzili zajmując miejsca. Dutcherowie skierowali się do swojej ławki, a za nimi Emily. W kościele panowała cisza i było trochę duszno w ten gorący letni dzień. Słychać było szepty, skrzypienie ławek i od czasu do czasu głosy dzieci,
Okazja była szczególna, zakończenie roku w szkółce niedzielnej, i właśnie rozpoczynało się nabożeństwo, po którym miał wygłosić kazanie wielebny Shumaker. Najpierw była modlitwa, którą prowadziła pani Fisher, potem psalm, który czytała pani Tatę, i wreszcie pieśń „Skała wieków", w wykonaniu wszystkich wiernych. Will śpiewał pięknie swoim potężnym barytonem, Emily zaś ograniczyła się jedynie do powtarzania nielicznych zapamiętanych słów.
Potem nastąpiło wręczanie nagród. Mary siedziała spokojnie, w oczekiwaniu tej uroczystej chwili, ale Burkę i Jesse kuksali się, gadali i machali nogami. Will nie zwracał na to uwagi, ale Emily stale ich uspokajała. Było
jej gorąco i w bieliźnie, bluzce i żakiecie pociła się obficie. Nie było jednak mowy o zdjęciu żakietu, o tym Emily wiedziała. No i te kwiaty. Ich słodki, duszący zapach wypełniał każdy zakątek kościoła. Wywołano Mary.
- Panna Mary Dutcher, uczennica szóstej klasy, nagroda za bezbłędne opanowanie na pamięć dwudziestego trzeciego psalmu. Proszę, Mary.
Pani Fisher wręczyła jej bukiet kwiatów i białą Biblię, dokładnie tak jak to Mary zapowiedziała, i Emily tak była szczęśliwa, dumna i podniecona, jakby chodziło ojej własne dziecko. Spojrzała na Willa. Uśmiechnął się do małej szczerze i serdecznie.
- Brawo, Mary - powiedział, kiedy z kwiatami i Biblią siadała obok niego w ławce.
- Dziękuję, wujku - odparła Mary, zarumieniona ze szczęścia.
- Jestem z ciebie dumna, kochanie.
- Emily pocałowała ją w rumiany policzek.
- Tak się cieszę, że pani przyszła, to najpiękniejszy dzień w moim życiu.
Tymczasem w kościele zrobiło się cicho, bo wielebny Shumaker wchodził właśnie na ambonę. Poprawił okulary i popatrzył sponad nich na wiernych.
- Dzień dobry - zaczął - i niech was wszystkich Bóg błogosławi. Zebraliśmy się tutaj, żeby w ten święty dzień oddać cześć Panu, aby w naszych sercach i duszach zapanował pokój i abyśmy mogli przyjąć słowo pańskie.
Emily usadowiła się w ławce, słuchając piąte przez dziesiąte. Wachlowała się śpiewnikiem, podobnie jak
inne kobiety, a zapach bzów napływał do niej falami, to mdląco słodki, to znów ulotny jak odległe wspomnienie. Upłynęła dłuższa chwila, nim zauważyła zmianę atmosfery. Jej umysł zarejestrował ton głosu pastora i sposób, w jaki ludzie poprawiali się na twardych ławkach. Zaczęła słuchać uważnie, ale początkowo nie wierzyła własnym uszom;
- Ci, którzy łamią przykazania boskie, zostaną ukarani! - grzmiał kaznodzieja.
- Nawet te ustanowione nie przez prawo, lecz tradycję. My, tutaj, którzy żyjemy na rubieżach naszego wielkiego kraju, z całego serca i duszy staramy się tę tradycję szanować. A nasze życie nie jest łatwe i dlatego musimy dokładać jeszcze większych starań niż nasi bracia z miasta, by się podobać Bogu. Tak, jeszcze większych! Nie możemy sobie folgować zasługując na potępienie wieczne. Musimy zwalczać zło w zarodku.
Aha - pomyślała Emily - już wiem, co to za kaznodzieja.
- A w szczególności nie możemy żyć w grzechu cudzołóstwa! Tak, nie bójmy się tego słowa: cudzołóstwa!
Wierni nabrali tchu w piersi - w kościele rozległ się jakby syk jadowitego węża szykującego się do skoku. Emily zamarła- wokół siebie słyszała szepty i pomruki, a słowo „cudzołóstwo" odbijało się echem w małym pustym kościółku.
- Zbaw nas, o Panie, a w szczególności zbaw tych spośród nas, którzy są grzesznikami. Muszą oni zaprzestać swoich niecnych praktyk i prosić Ciebie o wybaczenie już teraz, tak, teraz, albo - tu wymierzył przed siebie sztywny drżący palec - iść stąd precz!
Emily nie miała wątpliwości, że palec był wymierzony w nią. Wszystkie głowy zwróciły się ku niej i wydało ej się, że wrogim, oskarżycielskim spojrzeniom nie będzie końca.
Wielebny Shumaker mówił dalej gniewnym głosem, to kokietując wiernych, to znów im grożąc, ale Emily niewiele już z tego słyszała. Siedziała obojętna, zimna jak lód i tak pełna bólu, jakby czuła na sobie krople krwawego potu.
- Tak, chociaż idę przez dolinę zła, nie ulęknę się żadnego grzesznika! - zagrzmiał Shumaker, przekręcając tekst, czego jednak nikt nie zauważył.
- Wygnam zło z mego domu.
To właśnie wtedy Emily poczuła, jak palce Willa zaciskają się na jej dłoni. Mało brakowało, by się załamała i wybuchnęła płaczem, ale jego dotyk podniósł ją na duchu. Wytrzymała do końca kazania. Siedziała owiana mdlącym zapachem bzów, z sercem przepełnionym miłością i ściskając go mocno za rękę patrzyła prosto przed siebie.
Z kościoła wyszli szybko, zaraz po zakończeniu nabożeństwa. Emily, z oczyma pełnymi łez, niemal wybiegła roztrącając dzieci. Will, zdumiony, pomógł jej wsiąść do bryczki.
- Emily, czy ty...? - zaczął.
- Proszę cię - wyszeptała.
- Jedźmy już, dobrze? Nie chciała robić sceny przy dzieciach. I tak już były wystarczająco zdeprymowane. Widziały, że dzieje się coś niedobrego i „dorosłego", ale nie wiedziały co i dlaczego. Chłopcy zapomnieli o tym raz dwa, Mary jednak, wrażliwa, kochająca Mary, zasługiwała na jakieś
wyjaśnienie. Nie w tej chwili - pomyślała Emily - nie w tej chwili.
Zaraz po powrocie do domu, poszła do siebie. Zdążyła jeszcze pochwycić nieśmiałe pytanie Mary: „Wujku Willu, co się stało pannie Emily?" I wymijającą odpowiedź Willa: „Źle się czuje, Mary".
Przyszedł do niej zaraz potem, jak obrządził konie, ciągle jeszcze ubrany na ciemno. Wszedł do jej sypialni nie pukając i usiadł na brzegu łóżka.
- Emily - powiedział łagodnie. Obróciła się w jego stronę. Oczy miała czerwone, ale suche.
- Emily, to nie są źli ludzie.
Westchnęła.
- Ja wiem, to przeze mnie. To ja jestem zła.
- Nie, Em, nie jesteś zła.
- Dla nich jestem. I nic tego nie zmieni. Teraz już za późno. Nawet gdybym... - zawahała się.
- Nawet gdybyś co? - Wyciągnął rękę i odgarnął jej z czoła kosmyk włosów. Pod wpływem jego dotyku przeszedł ją dreszcz, przymknęła oczy.
- Nic - odparła odwracając głowę. Zdradziecka łza spłynęła jej z oka i potoczyła się po skroni.
- Emily... - odchrząknął.
- Powiedziałem ci, że nie będę prosił. Powiedziałem...
Położyła mu palec na ustach.
- Nie mów, proszę cię, nie mów.
Ich spojrzenia się spotkały. Słowa były zbyteczne. Emily wiedziała, że on wie. I że przeżywa mękę.
- Muszę odejść, Will - wyszeptała.
- Kiedy?
- Dzisiaj, zaraz.
- Pozwolisz im wypędzić się z miasta, ot tak, po prostu?
Westchnęła ponownie, spazmatycznie wciągając powietrze.
- Niech myślą, że odnieśli zwycięstwo. To nie ma znaczenia.
- A co mam powiedzieć dzieciom?
Położyła mu rękę na ramieniu próbując się uśmiechnąć.
- Sama im powiem.
- Emily...
- Och, Will, pocałuj mnie jeden jedyny ostatni raz. Nachylił się i podniósł ją z łóżka. Zarzuciła mu ręce
na szyję, chłonąc jego zapach, szukając ust, czując muskanie wąsów na skórze. Był to długi, smutny pocałunek, który zawierał więcej miłości i żalu niż namiętności.
Kiedy się rozłączyli, ujął ją mocno za ramiona i spojrzał jej w oczy.
- Jeszcze nigdy nie powiedziałem tego żadnej kobiecie - rzekł szorstko. - Nigdy. Jesteś jedyna, Emily Jacoby. Kocham cię.
Wpatrywała się w jego twarz.
- Wiesz przecież, że i ja kocham ciebie.
- Odetchnęła.
- Nie zapomnij mnie.
- Jakbym mógł? Będę cię pamiętał na zawsze. Zestarzeję się z twoim obrazem przed oczyma.
Potrząsnęła głową.
- Ożeń się, Will. Z Violettą Lindley. Albo z kimś innym. Miej dzieci. Bądź szczęśliwy.
Uśmiechnął się krzywo.
- Strasznie lubisz rządzić, Emily.
- Wiem, nic na to nie poradzę.
- Usiadła na brzegu łóżka, poprawiła spódnicę, uporządkowała niesforne kosmyki włosów.
- Zostaw mnie teraz samą, Will. Spakuję się i zaraz zejdę na dół. Mógłbyś mnie zawieźć na stację?
- Jeśli sobie tego życzysz...
- Tak - powiedziała z determinacją - tego sobie właśnie życzę.
- Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem - powiedział jakby do siebie - wiedziałem, że coś jest nie w porządku.
- Z czym, Will?
- Z tobą, Emily. Zawsze w głębi duszy wiedziałem, że twoje miejsce jest nie tutaj.
- Och, Will... - zaczęła.
- Wiem, mówiłaś mi, ale ja nie chciałem tego słuchać. I dalej nie chcę - mruknął pod nosem i wyszedł zostawiając ją samą.
Później, po południu, Emily zebrała dzieci w saloniku. Patrzyły na nią poważnie, czując, że dzieje się coś niedobrego. Cała trójka - Mary, Jesse i Burkę - stali według wzrostu dokładnie tak, jak ich zobaczyła po raz pierwszy po wypadku. Trzy rozkoszne jasne główki, trzy sieroty, które potrzebowały jej miłości.
Poczuła skurcz gardła i przez chwilę nie mogła wydobyć słowa.
- Panno Emily - powiedziała Mary - wujek Will mówił, że pani wyjeżdża.
Emily zamknęła oczy. Powiedział im.
- Och, Mary, kochanie, ogromnie mi przykro, że się
rozstajemy tak nagle. - Wzięła małą za rękę. - Wiecie przecież, że ja nie jestem tą gospodynią, którą miał przysiad z Chicago wujek Clay, i dlatego muszę wyjechać. Mówiłam wam już o tym nie raz.
- Ale dlaczego...? - spytał Jesse. Emily westchnęła głęboko,
- Muszę wracać do mojego własnego życia. Moje miejsce jest gdzie indziej. Mam tam pracę i przyjaciół.
- Nie podoba się pani tutaj? - spytała Mary. Boże, jakżeż było jej ciężko.
- Bardzo mi się podoba i bardzo was kocham. Kocham nawet wujka Willa, ale... ale czasami dorośli muszą robić rzeczy... które są dla nich nieprzyjemne i trudne.
- Dlaczego? - zapytał Burkę.
Dlaczego? - pomyślała Emily.
- Właśnie, dlaczego?
- Po prostu muszą. Tak jak wy musicie chodzić do szkoły. Bo to jest ważne. A potem w życiu będzie jeszcze ważniejsze.
Patrzyli na nią szeroko otwartymi oczyma, przestraszeni, nic nie rozumiejący, zagubieni.
O Boże - myślała Emily - co ja najlepszego zrobiłam?
Pochyliła się w milczeniu i przygarnęła do siebie całą trójkę. Stała przez chwilę z twarzą ukrytą we włosach Mary, czując przytulone do siebie trzy małe ciałka.
Nie mogę - myślała - nie mogę tego zrobić. Ja...
- Czy pani przyjedzie nas odwiedzić? - spytała Mary zduszonym głosem.
- Pamiętasz, jak wam powiedziałam, że mam takie przeczucie, że się jeszcze zobaczymy? W dalszym ciągu
tak uważam. Nie wiem dokładnie, ani kiedy, ani jak, ale... jakoś się spotkamy. Na pewno. Jestem o tym przekonana.
Podnosząc głowę zobaczyła Willa. Musiał nadejść tak, że go nie zauważyła, i teraz stał przyglądając się całej scenie. Ich oczy spotkały się nad główkami dzieci.
- Musimy jechać - powiedział cicho, starając się panować nad emocjami.
- Tak - odparła, po czym zwróciła się do dzieci: - Muszę już iść. Mary, dopóki wujek Will nie znajdzie nowej gospodyni, ty będziesz panią domu. I nie zapominaj o czytaniu, dobrze? I pilnuj, żeby chłopcy zawsze przed kolacją myli ręce. Jesse, jesteś starszy, opiekuj się Burkem i pamiętaj, żebyście się nie bili.
- Przerwała na chwilę.
- A ty, mały smyku, masz być grzeczny, zgoda? Kiedyś będziesz taki duży jak Jesse. Obiecuję ci to. Uważaj na siebie.
- Emily - upomniał ją Will.
- Tak, już idę.
Włożyła szary żakiet i wzięła torbę, którą jej Will kupił w Denver.
- Jeszcze chwileczkę, tylko się pożegnam z Anto-niem.
Weszła do kuchni, gdzie stary obierał kartofle na niedzielną kolację.
- Do widzenia, Antonio - powiedziała. Obrócił na nią swoje załzawione oczy.
- Szef powiedział, że pani wyjeżdża, panno Emily.
- Smutno potrząsnął głową.
- Nie rozumiem, o co chodzi, ale mówię hasła la vista, nie „żegnaj". Do zobaczenia. Lepiej tak powiedzieć, prawda?
- Znacznie lepiej. Hasta la vista, Antonio. Opiekuj się dzieciakami, jak mnie nie będzie, dobrze?
Antonio poważnie skinął głową i powrócił do swojego zajęcia.
Znajoma droga do Rifle przypominała mękę. Podobnie jak przejazd przez miasto koło Składu Handlowego, drogerii Zimmermana, hotelu Winchester i Pierwszego Banku Narodowego. Will przywiązał konie przed budynkiem stacji Rio Grandę i obszedł bryczkę, żeby pomóc Emily wysiąść. Czując dotyk jego dłoni zamknęła oczy.
Kupił jej bilet do Denver w jedną stronę. Powiedziała mu, że to jej wystarczy. Nie ma sensu, żeby tracił pieniądze.
- Proszę, twój bilet, Emily.
- Dziękuję - odpowiedziała patrząc w ziemię i czując, jak jej zamiera serce.
- I weź jeszcze to. - Wcisnął jej do ręki zwitek banknotów.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Ale ja... Ja nie potrzebuję.
- Weź to. Pamiętasz, jak było poprzednim razem w Denver City? Nie chciałbym, żebyś musiała przeżyć coś takiego po raz drugi. Nie chciałbym myśleć o tym, że... - odwrócił głowę.
- Will - powiedziała łagodnie.
- Weź to - powtórzył.
- Zawsze tyle było gadania o pieniądzach. Jeśli one są dla ciebie takie ważne...
- Nie, nie są. Zresztą tam, gdzie jadę, nie będą mi potrzebne.
- Spojrzał na nią surowo.
- Chciałam powiedzieć, że... że wracam do domu, dlatego nie potrzebuję pieniędzy.
- Weź je - warknął.
Stali patrząc na siebie, a dokoła nich tłoczyli się ludzie, popłakiwały dzieci, mężczyźni palili cygara, krzątały się kobiety.
- Opiekuj się dziećmi - powiedziała.
- Robiłem to, zanim się pojawiłaś, i będę to robił nadal. Niech cię o nas głowa nie boli.
- Nie chciałabym, żebyś mnie nienawidził, Will. Zdjął kapelusz i przejechał ręką po włosach.
- Do diabła, Emily, chciałbym móc cię znienawidzieć. Byłoby mi z tym znacznie lżej.
- Och, Will...
- Daj spokój, Emily, nie zaczynaj...
- Czy będziesz za mną tęsknił?
- Boże święty, kobieto...
- Spojrzenie jego ciemnoniebieskich oczu przeszyło ją na wskroś.
- Tak, będę za tobą tęsknił.
- Kocham cię, Will, zawsze cię będę kochała. Podszedł do niej i tam, w poczekalni kolejowej, przy
wszystkich, objął ją i w nagłej ciszy złożył na jej ustach długi miłosny pocałunek.
- Idź już - powiedziała Emily z ustami przy jego ustach, z oczyma pełnymi łez.
- Poczekam, aż przyjdzie pociąg.
- Nie. Zostaw mnie samą. Nie czekaj. Nie chcę, żebyś czekał.
- Czy to twoje ostatnie słowo?
- Tak, Will - powiedziała stanowczo.
- Wracaj do domu.
Odszedł. Włożył kapelusz, odwrócił się i odszedł. Widziała jego dumnie wyprostowane plecy, szerokie ramiona, słyszała stukot obcasów na deskach podłogi. Nawet się nie obejrzał za siebie, a kiedy zniknął za drzwiami, przytknęła rękę do ust, żeby stłumić łkanie.
Siedziała w kącie, z torbą u nóg, czekając, aż Will oddali się na bezpieczną odległość, po czym ostrożnie włożyła do torby zwitek banknotów. Zawiadowca stacji zwróci je Willowi, kiedy znajdzie torbę po jej odejściu.
Wstała, Była gotowa. Wyszła z poczekalni i przez peron podeszła do torów. Nie zwracała uwagi na ludzi, którym jej zachowanie mogło się wydać dziwne. Nie dbała o to. Ruszyła wzdłuż torów na wschód, wzbijając tumany kurzu długą suknią, która się za nią ciągnęła.
Tym razem się uda, tym razem nie zabraknie jej determinacji. Nie ma nikogo, kto by ją zawrócił z tej drogi.
Szła przed siebie w gorących promieniach słońca. Wkrótce zdjęła i rzuciła giemzowe rękawiczki, tak samo aksamitną torebkę - nie były jej już potrzebne; odpięła i odrzuciła kapelusz ze strusimi piórami, zsunęła z ramion i strząsnęła z siebie żakiet w gołębim kolorze. Idąc czuła się jakaś dziwnie lekka i wolna. Wykonała zadanie. Ocaliła ranczo Willa. Kochała i była kochana. Zrozumiała, co jest naprawdę ważne. Przeżyła próbę.
Nagle stwierdziła, że niczego nie żałuje. Na prawo, w promieniach słońca, mrugała do niej rzeka Kolorado. Emily wyjęła szpilki z włosów i potrząsnęła głową.
Przyspieszyła kroku.
- O, jest!
- Przed nią widniał pordzewiały wrak pociągu. Z dziur w karoserii wagonów i pustych otworów okien wyzierała soczyście zielona trawa. Emily nie przestawała iść. Słońce prażyło
niemiłosiernie i wszelkie kontury zatraciły ostrość. Poczuła słabość i odpięła bluzkę pod szyją. Tory prowadziły ją jednak dalej, łącząc się gdzieś na horyzoncie. Bolała ją głowa, była jak zamroczona. Ale teraz nie miała już odwrotu. Pełna determinacji podążała do punktu przecięcia dwóch stalowych wstęg, a kiedy go osiągnęła, szła dalej przed siebie.
ROZDZIAŁ 17
Emily usiłowała wypłynąć na powierzchnię otaczających ją mrocznych wód. Powinna coś zrobić... zaraz... ale co? Ma do wykonania zadanie tak trudne, że poczuła się zniechęcona, znużona. Ale co to takiego może być? Co ma do zrobienia?
Była wyczerpana, jak gdyby pogrążona w letargu zbyt głębokim, żeby się z niego obudzić. Wiedziała, że śni, ale jakąś częścią świadomego umysłu starała się obudzić, przypomnieć sobie...
Jej nozdrza podrażnił znajomy słodki zapach, oddziałując na zmysły, prowokując. Było coś... coś...
Usłyszała jakiś łagodny głos kobiecy i wiedziała, że ten głos już wielokrotnie wymawiał jej imię. Do kogo mógł należeć?
- Panno Jacoby - powiedział głos z jakąś niebywałą cierpliwością.
- Emily, słyszysz mnie?
A potem inny głos, męski.
- Poruszyła się. Widziałem, jak poruszyła powiekami, naprawdę.
- Tym razem głos był znajomy.
Za wszelką cenę usiłowała odpowiedzieć, ale gardło odmówiło jej posłuszeństwa. Wszystko to było takie trudne. A ona miała całkowity zamęt w głowie. Dlaczego mówienie sprawiało jej taką trudność? Dlaczego nie dadzą jej spać?
- Emily, Emily Jacoby, słyszysz mnie?
- Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i zdała sobie sprawę, że już nie śpi. - Emily, jeśli nie możesz nic powiedzieć, to przynajmniej porusz ręką. Możesz poruszyć ręką, Emily?
Z determinacją, o którą sama siebie nie podejrzewała, otworzyła oczy. Światło. Porażający blask. Zamknęła oczy.
- Mój Boże - powiedział męski głos, a potem znów poczuła rękę na ramieniu, tym razem cięższą.
- Przepraszam, zadzwonię po doktora Stinsona - powiedział ktoś inny.
- Emily, Emily Jacoby. Otwórz oczy, Emily.
- Był to znów męski głos.
Spróbowała, zmrużyła powieki, poczuła w oczach bolesną eksplozję światła, ale tym razem ją wytrzymała.
- Emily.
Zobaczyła nad sobą twarz, zamazaną, nagle ostrą, znów zamazaną. Zamrugała. Twarz zmaterializowała się przed jej oczami.
Will. To był Will. Naturalnie. Próbowała się uśmiechnąć, poruszyć ręką. Poruszyła wargami i wydała jakiś cichy dźwięk, ale tak ją to wyczerpało, że znów zapadła w sen. Ale przedtem zobaczyła Willa. To znaczy, że wszystko jest w porządku. Will się nią zajmie...
Kiedy nieco później obudziła się po raz drugi, wszystko zaczęło nabierać sensu. Trochę, niewiele.
Jej pielęgniarka miała na imię Dorothy.
- Tydzień temu była katastrofa kolejowa, wykoleił się pociąg, którym pani jechała. Ma pani silny wstrząs mózgu. Przez tydzień była pani nieprzytomna. Czy pani rozumie, co ja do pani mówię, panno Jacoby?
- Tak - wyszeptała Emily.
- O, widzę, że jest coraz lepiej. Z urazami głowy nigdy nie wiadomo.
- Czy ja tu leżałam przez tydzień nieprzytomna? - zdołała spytać Emily.
- Była okropna burza. Czy pani to pamięta? Zamieć śnieżna. Jeśli pani nie pamięta, proszę się nie przejmować. Chwilowa amnezja zdarza się bardzo często. Ale wszystko wróci powoli do normy.
- Burza - wyjąkała Emily.
- Zeszłej zimy. Pociąg. Dorothy uśmiechnęła się uspokajająco.
- To nie było zeszłej zimy, tylko tydzień temu. Tej zimy. Zaczął się właśnie marzec. Ale proszę sienie przejmować, to wszystko wróci.
Wróciło w ciągu następnego dnia. Burza śnieżna. Katastrofa kolejowa. Mniejsze i większe szczegóły zaczęły
się układać w całość, choć tu i ówdzie jeszcze czegoś brakowało. Przypomniała sobie Willa i trójkę dzieci, psa Shepa, Rifle i całą resztę. Wszystko to wróciło do niej słodkim wspomnieniem.
Sen. Pomieszanie, amnezja. Czy doktor Tichenor nie powiedział tego samego?
Ale już teraz Emily wiedziała, gdzie jest. Była w szpitalu w Rifle, w Kolorado. I był dzień 8 marca 1993 roku. Wiedziała, bo zapytała o to.
Pamięć zaczęła wracać tego dnia wieczorem po kolacji, kiedy Dorothy przyszła na dyżur.
- Czy był tu mężczyzna, kiedy obudziłam się po raz pierwszy?
- spytała ostrożnie.
- Wydaje mi się, że pamiętam...
- O, pamięta pani? To dobrze - powiedziała Dorothy wesoło.
- Tak, był tu Will Dutcher.
Emily poczuła, jak krew jej odpływa do nóg, jak się pokrywa zimnym potem, jak ją ogarniają mdłości. Wszystko się nagle cofnęło, zaczęło jej dzwonić w uszach.
- Panno Jacoby, co pani jest? - pytała Dorothy. -Emily, słyszy mnie pani?
Starała się zwalczyć ciemność. Zamknęła oczy i siłą woli próbowała jej nakazać, żeby ustąpiła. Zazgrzytała zębami, zaciskając słabe jeszcze pięści.
- Tak, zrobiło mi się trochę słabo.
- Już jest lepiej - powiedziała pielęgniarka.
- Proszę... proszę mi powiedzieć - wychrypiała Emily - Will Dutcher... kto to jest Will Dutcher?
- Will? A, to jeden z ochotników, którzy pomagali w akcji ratowniczej po katastrofie. Ma przeszkolenie
w udzielaniu pierwszej pomocy, a tacy ludzie byli tam bardzo potrzebni. To chyba właśnie on panią wyciągnął. Odwiedzał panią potem w szpitalu, interesował się pani stanem zdrowia. Jakby mu zależało...
- Czy on jest tutejszy? - zapytała Emily.
- Tak, mieszka na ranczo kilkanaście kilometrów Stąd. Spokojny facet.
- I nazywa się Will Dutcher?
- Tak - odpowiedziała Dorothy, zdumiona.
- Już pani mówiłam. O, proszę, to on przyniósł te kwiaty.
Emily obróciła głowę. Na nocnym stoliku stał wazon z kwiatami. Zapach, tak, zapamiętała ten zapach ze swego snu, tylko że tamten... to był bez, a tu były kwiaty cieplarniane, jak to w zimie.
Dorothy krzątała się po pokoju poprawiając łóżko, sprawdzając kroplówkę.
- Will Dutcher to samotnik, kawaler. Miał ciężkie przeżycia. Jego brat z bratową zginęli w ubiegłym roku w wypadku i zostawili mu trójkę dzieciaków, jeszcze małych. Haruje ciężko, ale opiekuje się nimi naprawdę troskliwie.
- Mary... czy jedno z tych dzieci ma na imię Mary?
- Możliwe. Tak, bratanica. To popularne imię. Potem jest Jesse i ten mały... nigdy nie pamiętam, jak on się nazywa.
- Burkę - podpowiedziała Emily cichutko.
- Ależ tak, oczywiście! - Dorothy spojrzała na nią zdumiona.
- Ja... ja musiałam słyszeć, jak Will... jak pan Dutcher mówił to u mnie w pokoju... - wyjaśniła Emily, gorączkowo szukając słów.
Dorothy wyszła z pokoju, zgasiła światło i zostawiła
Emily w półmroku, sam na sam z kroplówką i monitorami.
Emily była słaba i zdezorientowana. Na głowie miała bandaż i wszystko ją bolało. Ale pamiętała. O tak, pamiętała.
A więc Will Dutcher żył w 1993 roku. Czy był to ten sam Will Dutcher? Czy ją znał? Czy może te cztery miesiące życia w przeszłości Emily tylko sobie wyśniła, gdy leżała nieprzytomna? Czy ta miłość, którą odczuwała, zapachy, widoki, dźwięki... czyżby to wszystko był sen? Skąd mogła znać takie szczegóły?
A więc Will Dutcher żył. Był człowiekiem z krwi i kości. Widziała jego twarz, tak, to był on. Słyszała jego głos. Głos Willa. Odwiedził ją tutaj i Emily znów go zobaczy. Zamknęła oczy i zaczęła się modlić po cichu. A potem zapadła w sen.
Przyszedł następnego dnia wieczorem. Zapukał cicho do drzwi.
Emily drzemała, ale ocknęła się natychmiast. Serce skoczyło jej do gardła, krew waliła w skroniach. Odczuwała jednocześnie lęk i ulgę, radość i smutek. Will był z nią, w jej pokoju, stał nad nią, patrzył jej w oczy.
- Hej - powiedziała.
- Panna Jacoby? - spytał ostrożnie.
- Emily. Jestem Emily. Wtedy, tamtej nocy, mówiłeś do mnie Emily... - powiedziała, po czym zamilkła.
Tak, to był Will. Te same niebieskie oczy i ciemne kędzierzawe włosy, ten sam nos i usta. Te same wąsy, tyle że mniejsze, krócej przystrzyżone. No i przedziałek na głowie - z boku, a nie pośrodku. W rękach nerwowo miął stetsona.
- Okay, Emily, pomyślałem, że wstąpię, żeby się dowiedzieć o twoje zdrowie. Nie przeszkadzam ci? Bo mogę wpaść kiedy indziej.
- Nie, proszę cię, wejdź, siadaj.
Przysunął krzesło do jej łóżka, siadł w charakterystyczny dla siebie sposób, opierając jedną nogę w kostce na kolanie drugiej i zawieszając na niej kapelusz.
- Widzę - zaczął nieśmiało - że czujesz się lepiej.
- Lepiej, choć jeszcze nie całkiem dobrze. Ale powiedzieli, że z tego wyjdę.
- Nie mogła oderwać od niego wzroku. Te usta. Całowały ją przecież. Te ręce ją pieściły.
- Przez dłuższy czas byłaś nieprzytomna. Miałaś szczęście.
- Tak, miałam szczęście, Will - powtórzyła jak echo.
- Will. Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię tak nazywała? Dziękuję ci za kwiaty. Są cudowne.
- Bardzo proszę. Drobiazg.
- Dorothy mówiła mi, że to ty mnie uratowałeś z katastrofy. Chciałabym ci i za to podziękować - powiedziała nieśmiało. Mówiła do Willa, patrząc mu w twarz, ale miała przed sobą człowieka obcego. Obcego, ale zarazem i nieobcego...
- Cieszę się, że mogłem pomóc. Paskudnie to wyglądało. Ogromne zaspy śniegu na torach, które spowodowały wykolejenie się lokomotywy - wyjaśnił.
To nie mogła być prawda. To wszystko było jakieś zwariowane. Znała go. Znała tego człowieka, który siedział teraz na brzegu jej łóżka. A on jej nie znał.
- Słyszę... słyszę, że masz u siebie dzieci swojego brata - powiedziała.
- Troje.
- Ich oczy się spotkały.
- To jedyne, co mogłem dla nich zrobić... Brat z bratową zginęli w wypadku samochodowym.
- Tak mi przykro - wyszeptała Emily.
- Mnie też. Ale cóż, przeszło, minęło i jakoś sobie radzimy.
- Przerwał i odchrząknął.
- Czy masz jakąś rodzinę? Kogoś, kogo chciałabyś zawiadomić?
Namyślała się przez chwilę, ale potrząsnęła głową.
- Ja... Nie, dziękuję. Moi rodzice... nie są w najlepszej formie, nie chciałabym ich niepokoić. A innej rodziny nie mam. Mogłabym zadzwonić do mojej przyjaciółki, Judy, ale poczekam, aż się trochę lepiej poczuję.
Na chwilę zapadło między nimi niezręczne milczenie.
- No cóż - odezwał się wreszcie Will.
- Będę się zbierał do domu.
- Wstał, włożył w charakterystyczny dla siebie sposób kapelusz, lekko pod kątem, a w Emily zamarło serce. To niemożliwe.
- Dziękuję ci, że przyszedłeś, sprawiłeś mi wielką przyjemność. - Na jego twarzy dostrzegła dziwny pytający wyraz.
- Czy... czy jeszcze mnie kiedyś odwiedzisz?
- Ja... tak... ja mogę... - odparł.
- Naturalnie, o ile ci to nie sprawi kłopotu. A czy... czy mógłbyś przyprowadzić dzieci? Bardzo chciałabym je zobaczyć.
- Zamilkła, nie mogła złapać tchu, serce waliło jej jak młotem.
- Dzieci?
- Uwielbiam dzieci - powiedziała i zaraz potem pomyślała, że jej żądanie musiało mu się wydać dziwne.
- Myślę, że tak.
- Ale tylko jeśli będą chciały.
Kiedy wyszedł, Emily długo leżała z zamkniętymi oczami, wyczerpana. To był Will, jej Will, tu i teraz, sam z trójką dzieci. Ale jak to jest możliwe? Nawet jeśli odbyła podróż w czasie i spędziła kilka miesięcy w przeszłości, a potem wróciła do teraźniejszości dokładnie w tym samym momencie, kiedy pociąg wpadł w zaspę, to jakim cudem znalazł się tu Will?
Nie mogła sobie poradzić z tym problemem. Czy rzeczywiście żyła w przeszłości, czy to był tylko sen? Przesunęła ręką po twarzy, usiłując się skupić, zrozumieć sytuację, i wtedy nagle wszystko zaczęło się układać w jakiś klarowny obraz.
Powoli, z namysłem, odjęła rękę od twarzy i drżącą trzymała przed oczyma. Boże, tak, jest! Blizna, lekko przybladła brązowawa blizna po oparzeniu tamtym garnkiem. Jest!
Emily opuściła rękę, przymknęła oczy i westchnęła głęboko. Odbyła podróż w czasie. A więc to prawda.
Tak... znaleźli ją tydzień temu w rozbitym pociągu. Czyli że musiała wrócić tymi samymi drzwiami w tym samym momencie kiedy wyszła. Oczywiście, to by wszystko wyjaśniało... nawet i to, że tym razem ma swoje ubranie.
To by wyjaśniało wszystko, poza istnieniem Willa Dutchera. Bo był tu, w 1993 roku, a przecież nie powinien tu być, chyba że ktoś wierzy w reinkarnację. Ona, Emily, nie wierzy, ale ostatecznie w podróże w czasie też nie wierzyła.
Will przyszedł nazajutrz wieczorem i przyniósł pudełko czekoladek.
- Proszę, jesteś taka chuda, że śmiało możesz jeść.
- Przez ostatni tydzień byłam na dość ścisłej diecie - powiedziała.
- Ale bardzo lubię czekoladki. Muszę wyglądać jak śmierć.
Patrzył na nią poważnie, wodząc wzrokiem od pozlepianych w strąki jasnych włosów, poprzez szarą szpitalną koszulę do wkłutej w ramię igły.
- To prawda, że wyglądałaś lepiej.
- Przysunął sobie krzesło i usiadł.
- Tym razem nie zabrałem ze sobą dzieci. Poczekam, aż będziesz trochę silniejsza. To hałaśliwe urwisy. Zwłaszcza chłopcy.
- Myślę, że będę tu jeszcze w przyszłym tygodniu, więc jest czas. Dorothy powiedziała, że jutro odłączą mi kroplówkę.
- To dobrze.
- Dziś już wstawałam - zwierzyła mu się.
- Jakim cudem?
- Nogi pode mną drżały. Śmieszne uczucie. Zaczął jej się przyglądać w swój badawczy deprymujący sposób.
- Czy byłaś w Rifle kiedykolwiek wcześniej? - zapytał nagle.
- Me, nigdy.
- Serce skoczyło jej do gardła. Odwróciła głowę udając, że rozpakowuje czekoladki.
- Bo wyglądasz tak jakoś znajomo. Myślałem...
- Potrząsnął głową.
- Jest takie zjawisko, które nazywa się deja vu*. Wiesz, o czym mówię, prawda?
- Tak, wiem - mruknęła.
*Deja vu (franc.) - już widziany. Uczucie polegające na złudzeniu, że osoby czy nowe sytuacje wydają nam się już znane, poprzednio widziane. (Przyp. tłum.)
Oparł się wygodnie na krześle i zaczął się bawić skórzaną taśmą przy kapeluszu.
- Czy możesz mi powiedzieć, Emily, dokąd się wybierałaś tym pociągiem?
- Jechałam do Seattle, do mojej przyjaciółki. Miałam zamiar się tam przenieść.
- A skąd jesteś?
- Z Filadelfii.
- Patrzyła na swoje ręce.
- Pracowałam tam w banku w dziale pożyczek.
- Ale rzuciłaś tę pracę?
- Byłam zmęczona tym wiecznym wyścigiem. Za duży stres. Jak zwykle - powiedziała.
- Wygląda na to, że trafił ci się tu niezły wypoczynek.
Zaśmiała się krótko.
- Wymuszony.
- Może był ci potrzebny - powiedział tajemniczo. Przychodził niemal co wieczór. Mówili o wszystkim
i o niczym. Jednego dnia zawiózł ją na wózku do szpitalnego sklepiku z upominkami, żeby sobie mogła coś kupić, innego - podtrzymywał pod ramię, gdy po raz pierwszy, jeszcze chwiejnie, próbowała spaceru do kawiarenki.
Kiedy nie mógł przyjść, dzwonił i wtedy, spragnieni kontaktu, rozmawiali długo przez telefon, a kiedy Willa nie było, Emily umierała z tęsknoty.
Od nowa zakochała się w Willu Dutcherze. I tym razem było to podwójnie rozkoszne, bo Emily wiedziała, co może być dalej. I podwójnie straszne z powodu tego, czego mogłoby nie być.
Pewnego spokojnego sobotniego ranka przyszedł jej do głowy pomysł i zadzwoniła do Willa na ranczo.
- Nie chciałabym ci robić kłopotu, ale czy mógłbyś, jadąc do mnie, wstąpić do biblioteki i przywieźć mi kilka książek z historii Rifle?
- Jasne, nie ma problemu.
Tego dnia, gdy Will poszedł do domu, Emily drżącymi rękami otworzyła pierwszą książkę. Nosiła tytuł „Rifle w fotografii" i była to opatrzona zdjęciami historia miasta dokładniejsza, niż się Emily mogła spodziewać. Około północy znała już odpowiedzi na wszystkie pytania, choć bez dodatkowych wyjaśnień, wiedziała jednak z całą pewnością, że w roku 1893 spotkała Willa Dutchera i jego rodzinę. Nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości. Problem polegał na tym, że niewiele było informacji o późniejszych latach Willa.
W niedzielę rano znów do niego zadzwoniła i ostrożnie zadała mu kilka pytań.
- Will, czy założycielami waszego rancza byli twój pradziadek i jego brat? - spytała.
- I czy twój pradziadek miał na imię Will?
- Tak. I mój ojciec też był Will.
- A więc twój pradziadek był żonaty?
- Myślę, że musiał być:- odparł Will ze śmiechem
- inaczej nie siedziałbym tu przy telefonie i nie rozmawiał z tobą, Emily.
- Jasne, że nie - odparła. A więc Will, ten jej Will z 1893 roku, musiał się rzeczywiście ożenić. Ale z kim?
- A jak się nazywała jego żona? - spytała.
- W książce o tym nie piszą.
- O Boże - powiedział Will.
- Nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że była nauczycielką.
Emily poczuła, jak jej wali serce. Do diabła - pomyślała.
- Wioletta Lindley!
- A dlaczego cię to interesuje?
- Och - Emily próbowała uspokoić gonitwę myśli.
- Bo... po prostu interesuje. Spodobała mi się ta okolica.. . Jej historia jest bardzo ciekawa, więc;
Myślała o tym cały dzień i pół nocy. Will powiedział jej też, że w tradycji rodzinnej leżało utrzymywanie tych samych imion przez wiele pokoleń, co naturalnie wyjaśniało wiele spraw, jak imiona dzieci i imię ich ojca -Jesse. Ale te podobieństwa i tak wydawały się dziwne i Emily wyciągnęła z tego wszystkiego jedynie wniosek, że została wysłana w przeszłość, aby poznała Willa Dutchera i w jakiś sposób ustaliła wzorzec przyszłości. Ale dlaczego? Czy ma prawo sądzić, że stanowi element ciągłości historii Dutcherów, przyszłości rodziny?
To wszystko było zbyt zwariowane, a jednak...
W kilka dni później Will przywiózł dzieci. Były tak podobne do swoich przodków, że Emily powinno to zaskoczyć, ale nie zaskoczyło. W tym szaleństwie jest jednak metoda, coś tak logicznego w swoim nieprawdopodobieństwie, że przestała cokolwiek kwestionować. Metoda - myślała - tak, to ta sama metoda jak w niektórych filozofiach Wschodu. Czytała o tym w czasie studiów na uniwersytecie. Ludzie Wschodu wierzą w ponowne narodziny, to się nazywa reinkarnacja... Czy to jednak możliwe, by Will narodził się ponownie w jej świecie, ponieważ ich wspólne życie sienie spełniło, nie wypełnili swojej karmy?
Szaleństwo, szaleństwo... ale ostatecznie cała sytuacja była szalona. Przed nią stały dzieci - trzy jasne główki, według wzrostu... Mary miała włosy związane w koński ogon, ale poza tym podobieństwo było ogromne. Emily przez chwilę nie mogła dobyć głosu i oczy ją piekły od łez.
- Jak się cieszę, żeście mnie przyszły odwiedzić - powiedziała wreszcie.
- Tyle o was słyszałam.
- Ty jesteś Emily - powiedział Burkę.
- I twój pociąg się wykoleił - dodał Jesse.
- Wujek Will nam mówił.
- Wyglądasz w porządku - wtrąciła Mary.
- Czuję się już lepiej, dziękuję ci, Mary. Za kilka dni wyjdę stąd. Pozwalają mi już wrócić do domu.
Poszła z nimi do szpitalnej kawiarenki. Nadal poruszała się bardzo wolno, wsparta o ramię Willa. Dzieci pobiegły przodem: chłopcy gonili się, Mary podskakiwała, wymachując końskim ogonkiem.
- Są rozkoszne - powiedziała Emily.
- Tak, to dobre dzieci - przyznał Will wzruszając ramionami.
Jedli lody i Burkę wysmarował się polewą czekoladową.
- Nie bądź takim flejtuchem - zwróciła mu uwagę Mary.
- Zrobisz złe wrażenie.
Emily uśmiechnęła się do siebie. Czyżby Will im przykazał, że mają zrobić dobre wrażenie?
Nazajutrz był czwartek i Will przyszedł po południu.
- Zostawiłem dzieci z Antoniem - oznajmił.
- Z Antoniem?! - Nie mogła ukryć zaskoczenia i powstrzymać się przed zadaniem mu tego pytania.
- To taki mój... no, człowiek do wszystkiego, złota rączka, kucharz i baby sitter... Jest u mnie od lat. Jego dziadek...
- Też stary sługa rodziny - powiedziała Emily w zamyśleniu, przerywając Willowi.
- Tak, tak by go można nazwać...
- Will zawahał się i przygładził wąsa.
- Wiesz co, Emily... Tak sobie myślałem o tym, co powiedziałaś wczoraj: że za kilka dni idziesz do domu... Zastanawiałem się, co to dla ciebie znaczy. Gdzie jest twój dom? W Filadelfii?
Przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i siedziała przez chwilę nieruchomo, czując przyspieszony puls w skroniach.
- Nie wiem - wyszeptała.
- Nie wiesz, dokąd masz iść?
- Nie wiem, gdzie jest mój dom.
- Zamierzasz pojechać do swojej przyjaciółki do Seattle? - zapytał wolno.
Prowadzili skomplikowaną grę nie patrząc sobie w oczy, starannie dobierając słowa. I za każdym razem Emily czekała na to jedno pytanie...
- Nie wiem, tak daleko nie planowałam - odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech.
- Emily, to wcale nie jest tak daleko.
- Szczególny nacisk położył na słowo „tak".
Nie była w stanie odpowiedzieć. Siedziała patrząc na swoje ręce, obracając je. Była chuda, skóra i kości.
- Emily - powiedział ponownie.
- Słucham, Will.
- Czy mógłbym... na przykład kupić ci bilet z Denver? Wynająć ci samochód? Tak żebyś się nie musiała już o to martwić? - zapytał.
Serce w niej zamarło. A więc nie zamierza jej zapytać. Nie ma tego w planie. Stara się być tylko przyjacielski. Skoro więc nie będzie mogła pozostać tu, w Rifle, z Willem, to po co wysłano ją w przeszłość, żeby to wszystko „nagrać"? Mój Boże - myślała Emily - po co?
- Byłoby miło z twojej strony - usłyszała swój głos.
- To znaczy mam kupić ci bilet na samolot, tak? A dokąd?
W tym momencie uniosła oczy.
- Nie wiem - odparła.
- Widzę, że jeszcze nie jesteś dość silna.
- Patrzył na nią ściągnąwszy swoje ciemne brwi.
- Jestem, dam sobie radę.
Nagle Will wstał, niespokojny, wysoki mężczyzna w dżinsach, sandałach i koszuli w kratkę. Odwrócił się do niej tyłem i ten ruch wydał się Emily tak bardzo znajomy, że zamarło w niej serce.
- Coś ci powiem, Emily.
- Nie patrzył w jej stronę.
- Wiem, że to szalony pomysł, zwróć mi uwagę, jeśli na zbyt wiele sobie pozwalam.
Wstrzymała oddech.
Gwałtownie odwrócił się twarzą do niej.
- Zostań ze mną - powiedział.
- Dopóki nie wydobrzejesz. Mam gościnny pokój.
- Podszedł do niej blisko i uniósł jej twarz do góry.
- Tylko dopóki nie nabierzesz sił, Emily. Nie mogę myśleć... że miałabyś samotnie podróżować w tym stanie... Potrzeba ci trochę czasu, żebyś w pełni przyszła do siebie.
- Will?
- Czy pozwalam sobie na zbyt wiele? Powiedz mi. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Chcesz mnie wziąć do siebie do domu? Przecież ja jestem kimś obcym, kogo po prostu uratowałeś z katastrofy kolejowej.
Will wytrzymał jej wzrok. Patrzył swymi ciemnoniebieskimi oczyma ściągnąwszy brwi.
- Nie jesteś nikim obcym, Emily.
- Naprawdę chcesz mnie do siebie wziąć?
- Pewnie dzieci będą cię męczyć. Nie dadzą ci żyć...
- Ale ja kocham twoje dzieci.
- Jesteś... jesteś bardzo dobrym człowiekiem, Emily
- powiedział speszony.
- Dziękuję ci - odparła Emily. Will odchrząknął.
- No więc jak, zgadzasz się?
- Zgadzam się być z tobą tak długo, jak zechcesz
- wyszeptała.
Ujął jej rękę, delikatnie, nieśmiało, i Emily wiedziała, nie miała żadnych wątpliwości, że to jest jej Wili Dutcher, ten sam mężczyzną, którego kochała sto lat temu i którego będzie kochała zawsze.
KONIEC.