Emil Biela
SIEDEM BAŚNI
SIEDMIORACZKÓW
Najstarszymi na świecie siedmioraczkami są... dni tygodnia:
Poniedziałek, Wtorek, Środa, Czwartek, Piątek, Sobota i Niedziela.
Czterech chłopców i trzy dziewczynki. Cała siódemka mieszka spokojnie w wielkiej i nigdy do końca nie przebytej puszczy kalendarza. Nie przeszkadzają sobie, nie kłócą się, jedno drugiemu zawsze ustępuje, żyją w codziennej przyjaźni i zgodzie. Nigdy Poniedziałek nie zawiódł Wtorku, Wtorek Środy, Środa Czwartku, Czwartek Piątku, Piątek Soboty, a Sobota Niedzieli. Są jak najlepszy na świecie zegarek, w którym sprężyną jest wzajemna miłość, a wskazówkami uśmiech i dobre słowo.
Od dawna podpatrywałem siedmioraczki, ich zwyczaje i zachowanie się. Spostrzegłem, że w czasie swych conocnych spotkań o północy, gdy witają się i żegnają, opowiadają sobie coraz to nowe baśnie. Pozwolili mi ich słuchać przez tydzień. Chodziłem przez ten czas trochę niewyspany, ale czego się nie robi dla dzieci, które się naprawdę kocha...! Zresztą te interesujące baśnie mógł spisywać tylko dorosły, bo maluchy o północy przecież smacznie śpią i nic nie słyszą.
BAŚŃ PONIEDZIAŁKU
O STATKU W BUTELCE
Potężny dzwon morskich fal wspomagany północnym wiatrem bił o brzeg raz po raz, raz po raz, niestrudzenie. Białe mewy nawoływały się głośno, jakby zamierzały się wybrać w jakąś daleką, zamorską wyprawę. A może wołały kogoś?
Chłopiec idący samotnie piaszczystą plażą już od dawna chciał poznać język tych morskich ptaków, ale nie miał go kto nauczyć. Starzy rybacy tłumaczyli chłopcu, że gdy stanie się dorosłym, to pewnego dnia wszystko sam zrozumie, a teraz jest jeszcze za wcześnie na zgłębianie tajemnic. Źle byłoby bowiem na świecie, gdyby dzieci znały wszystkie tajemnicze sprawy tego świata. Wtedy ich życie nie miałoby wielkich celów. Bo właśnie życie jest poznawaniem różnych tajemnic i od stopnia ich opanowania zależy ludzkie szczęście. Tak mówili starzy rybacy, przesyceni morską solą, i... mieli rację.
Nie rozumiał też chłopiec mowy rozhuśtanych fal, potężnego basu morskiego odmętu, skłębionego, całej filharmonii niebieskozielonkawej wody. Tyle było wokół niego głosów wszelakich, że podziw brał i strach trochę, a on szedł wśród nich bez słowa. Czasem drobniejsza fala podbiegała mu do bosych stóp, taka fala-falka z morskiego przedszkola, i jakby przepraszając, delikatnie muskała opalone nogi chłopca. Coś tam cichutko wołała, ale chłopiec nie rozumiał.
Wychodził na daleki spacer zawsze wcześnie rano, kiedy plaża ciągnąca się całymi kilometrami była zupełnie pusta. Szedł w stronę wschodzącego słońca. Szedł zawsze długo, aż do momentu, kiedy spotykał pierwszego człowieka. Wtedy zawracał i niosąc ciepłe słońce na plecach, przychodził z powrotem do swego domu stojącego wśród brzóz i sosen za wydmą.
Dlaczego tak wychodził wczesnym rankiem? Czego szukał na morskim brzegu ?
Czy było mu źle w domu?
Nie.
Miał rodziców, kochał ich bardzo. Zawsze od nich mógł spodziewać się dobrego słowa, i on ich obdarzał tym samym. Byli jak jedno drzewo, więc?
Sam nie wiedział. Jeszcze w czasie roku szkolnego mógł sobie jakoś radzić z dziwną tęsknotą, I dalekie spacery urządzał tylko w niedziele. Ale gdy nastawały wakacje, nadmorska wędrówka-tęsknota zaczynała się zaraz pierwszego wolnego od nauki dnia. Czyżby to była zapowiedź dalekich podróży, kiedy będzie dorosłym? Często widywał statki na horyzoncie. Patrzył na nie z dziwną w sercu tęsknotą i jakby lękiem... Okręty sunęły cicho, bezgłośnie, niczym wspaniałe baletnice w morskiej operze. Czasem wydawało się chłopcu, że te oceaniczne primabaleriny wołają go do siebie, i wtedy z całą pewnością wiedział, że kiedyś stanie na pokładzie okrętu i popłynie! Popłynie na sam kraniec marzeń, na piękne, najpiękniejsze wyspy wyobraźni.
Idąc brzegiem morza zawsze uważnie wpatrywał się w piasek ubity uderzeniami fal. Morze wyrzucało na plażę przeróżne przedmioty. Najczęściej były to połamane deski, jakieś skrzynki, różnego kształtu butelki. Te ostatnie zawsze podnosił i uważnie oglądał ich wnętrze. Za każdym razem spodziewał się dostrzec w środku jakąś kartkę, list od nieszczęśliwego rozbitka, pismo wołające o pomoc i ratunek.
Ale wszystkie flaszki były puste.
Chłopiec odrzucał je daleko, l właściwie to był zadowolony, że nikt nie wzywa pomocy, że zaludniły się bezludne wyspy, że każdy rozbitek znajduje rychło swego wybawiciela.
l nie było dnia, nie było wczesnego rana, by nie znajdował coraz to nowej butelki. Różne miały kształty, przeróżne barwy. Czasem żałował, że ich nie zbiera. Byłaby już duża kolekcja. Słyszał gdzieś kiedyś, że flaszki napełnione wodą w różnych ilościach mogą stać się muzycznym instrumentem. Takie szklane organy...
Pewnego razu dochodził już do latarni morskiej, gdy spostrzegł wielką, zieloną butlę. Dziwne, ale serce zabiło mu mocniej, jakby przeczuwało coś niezwykłego.
I rzeczywiście!
W szczelnie zamkniętej flaszy uwięziony był piękny żaglowy statek z trzema masztami. Przypomniał sobie, jak mawiał ojciec, że trzy rzeczy są najpiękniejsze na świecie: skrzypce, koń w biegu i żaglowiec!
Chłopiec wziął do obu rąk zieloną butlę i uważnie wpatrywał się w uwięziony w niej okręt. Ze wzruszeniem odczytał na dziobie statku swoje imię!
Wtem z wnętrza butelki ozwał się przyjemny, ciepły głos:
— Witaj, chłopcze! Ilekroć potrafisz sprawić komuś radość i wywołać uśmiech, tyle razy ja opuszczę swój szklany port i będziesz mógł płynąć, gdzie tylko zechcesz. A potrafię żeglować nie tylko po morzach, ale także po rzekach, jeziorach, a nawet niewielkich strumykach.
To było wspaniałe! Radość chłopca była ogromna. Słyszał nad sobą szum mewich skrzydeł, a i wydawało mu się teraz, że nagle rozumie mowę ptaków, i one radośnie wołały jego imię, prosiły, by pozwolił, aby mu zawsze wiernie towarzyszyły.
Biegł plażą i słońce wędrujące po niebie ścieżką wschodu nie mogło go w żaden sposób dopędzić. Warunek postawiony przez żaglowiec wydawał się chłopcu łatwy do spełnienia. Pokrywał się przecież z codzienną prośbą matki, która mówiła: „Zrób każdego dnia coś dla innych", I chłopiec był do tego tak przyzwyczajony jak do spożywania śniadania, obiadu i kolacji.
Umieścił butelkę ze statkiem w swoim pokoiku na poddaszu. Nad łóżkiem miał umocowaną półkę, na której stały jego ulubione książki. Teraz kilka z nich powędrowało grzecznie do szafki, aby zrobić miejsce niespodziewanemu przybyszowi.
Chłopiec usiadł przy oknie. Patrzył na zielone głowy drzew i myślał, jak spełnić postawione żądanie, które miało tak wspaniałą moc.
Wywołać uśmiech!
Wywołać uśmiech!
Wywołać uśmiech!
Dwa słowa tylko, a ile to trzeba zabiegów. Chłopiec przekonał się o tym bardzo szybko. Na początku co dzień prawie wypływał cudownym statkiem na dalekie wędrówki. Wystarczyło, że opowiedział o narodzinach cudzego uśmiechu, a butelka rozszerzała się i żaglowiec wypływał na wodę, potężniejąc i rosnąc z każdą chwilą do właściwych rozmiarów.
Lecz mijały dni i coraz trudniej było wywołać chłopcu uśmiech na obcej twarzy. Coraz dłużej żaglowiec przebywał w szklanym porcie butelki. Bardzo rzadko wychodził też chłopiec na samotne spacery brzegiem słonej wody. Na zielonej butelce osiadła gruba warstwa kurzu. Kolejne lata czyniły ją coraz grubszą. Już prawie nie widać było miniaturowego żaglowca...
Aż na szczęście jednego dnia chłopiec, już nie chłopiec, lecz dorosły mężczyzna ze zmarszczkami na czole, wpadł na dobry pomysł. Poszedł jak za dawnych lat na brzeg morski i rzucił butelkę daleko w morze.
Niech ją znajdzie jakiś chłopiec lub dziewczyna, niech usłyszy głos dobywający się z wnętrza butelki, niech spełni polecenie, które jest takie łatwe i takie trudne!
Prawda ?
BAŚŃ WTORKU
O PIELGRZYMIE POKOJU
Działo się to w czasach, o których warszawski poeta mówił, że „pokój już naprawiony, a wojna wypoczęta". A wiadomo, iż poeci to bardzo mądrzy ludzie, l w tym powiedzeniu z jednej strony była radość, że wszędzie panuje pokój i przyjaźń, ale z drugiej strony paliło się czerwone światło przestrogi: wojna wypoczęta! Może w każdej chwili, w każdym miejscu, tu właśnie, gdzie się przed chwilą bawiłeś, wzniecić swój morderczy i krwawy pożar.
I żył w tych czasach człowiek zwyczajny, wcale nie uczony, nie mędrzec, nie astronom, nie lekarz, nie inżynier, nie kosmonauta — lecz prosty robotnik, któremu od pracy zgrubiały dłonie, sprężniały w mocny łuk plecy, a krok stał się twardy, pewny, nieulękły. Gdy szedł ulicą, wszyscy z szacunkiem patrzyli na niego, na jego schludne robocze ubranie, na buty skórzane wybijane od spodu gwoździami, na czoło spalone w słońcu, na usta stanowcze, które chętnie układały się w dobre słowo powitania... Kto spojrzał na tego człowieka, nabierał chęci do własnej pracy, przestawał leniuchować, wstyd mu się robiło, gdy akurat nic nie robił i tylko chmury na niebie liczył od wczoraj.
Pewnego słonecznego dnia, gdy ukończono pracę przy budowie nowego mostu nad spienioną górską rzeką, nasz robotnik postanowił ruszyć przed siebie w daleką drogę. W odległym mieście czekała na niego nowa robota. Droga prowadziła przez pola porosłe złotym zbożem, które kołysało się lekko, zadowolone i szczęśliwe, że da niedługo ludziom najwspanialszy plon, najlepszy, najwartościowszy skarb na ziemi, jakim jest bezsprzecznie chleb!
Było już pod wieczór, kiedy zmęczony robotnik przysiadł w cieniu zbożowej ściany, a potem położył się i zasnął, l podczas tego snu podsłuchał, o czym mówią pszeniczne kłosy. Okazało się, że mówią właśnie o nim!
— On mógłby tego dokonać. Jest taki silny i odważny. Nie ulęknie się ludzkiej burzy, która miota słowami, groźbami i obelgami. Jest mocny, bo stoi za nim pożyteczna praca, już tyle zbudował. Nie może dopuścić do tego, by mu to ktoś próbował burzyć, w gruzy zamieniać i popiół!
— Więc powinien wędrować od miasta do miasta, od wioski do wioski, winien zostać pielgrzymem pokoju i przyjaźni. Niech pozna go Europa, Azja, Australia, Afryka i obie Ameryki.
— Obejdzie cały świat na własnych nogach!
— Potrafi?
— Z pewnością.
— A czy starczy mu życia?
— Będzie nieśmiertelny, jak czas...
— Nie umrze, dopóki nie zajdzie do wszystkich miast świata...
Nie słuchał już dalej robotnik, o czym szumią kłosy. Zasnął w śnie po raz drugi, głębiej, mocniej i zbudzić go dopiero potrafiły promienie wstającego słońca. Delikatnie wkradały mu się pod powieki, więc otworzył oczy. Wstał, przeciągnął się, przed jego szeroko rozpostartymi ramionami schyliły się jasne łany zbóż. Ruszył przed siebie, on, prosty robotnik, od tej chwili pielgrzym pokoju i przyjaźni między wszystkimi narodami świata.
I zaraz pierwszego roku przeszedł pieszo sześć tysięcy kilometrów wcale nie używając siedmiomilowych butów, które chciały mu ofiarować dzieci z jednego przedszkola. Przemierzył lesistą Finlandię, górzystą Szwecję, równinną Danię, RFN, Belgię, Francję i Włochy. Oficjalne, uroczyste zdjęcia pozwolił sobie zrobić w lapońskiej czapce, którą otrzymał od dzieci. Jej cztery rogi symbolizują cztery strony świata, cztery uśmiechnięte oblicza ludzkiego globu. Uśmiechnięte, bo wolne od lęku przed nową wojną, uśmiechnięte z powodu naprawionego pokoju, jak chce warszawski poeta.
W każdym mieście pielgrzyma pokoju przyjmowały tłumy ludzi, każdy zapraszał niezwykłego wędrowca w gościnę, bo przynosił szczęście jak jaskółka, która uwiła sobie gniazdo nad oknem... Ale on najbardziej był szczęśliwy, gdy mógł spać na gołej ziemi, w cieniu zbóż. Był uszczęśliwiony, gdy czuł spokojny oddech ziemi, a nie bojaźliwe drżenie, które jest zawsze, gdy padają bomby i pociski, kiedy niepotrzebnie umierają ludzie. Cieszył się, prawdę, którą głosił w każdej miejscowości:
— Lepiej budować, niż burzyć!
I pewnie wy też niedługo spotkacie pielgrzyma pokoju. Łatwo go rozpoznać wśród najgęstszych tłumów: pielgrzymi — niewysoki, krępy, twarz okolona krótką, siwą brodą. Jego podkute buty mocno stukają o bruki ulic, o asfalty dróg naszego pięknego świata.
Oby pielgrzym przyjaźni jak najszybciej obszedł cały ludzki glob!
BAŚŃ ŚRODY
O JASKÓŁCE OKNÓWCE
Może ktoś jeszcze nie wie, to mu powiem, że dla mnie najmilszym i najpiękniejszym ptakiem jest jaskółka, I pewnie ten nie wie i tego, że są trzy odmiany jaskółek. Pierwsza nazywa się jaskółka dymówka. Gniazdo lepi prawie zawsze wewnątrz, a szczególnie często w oborach i stajniach. Drugą odmianą jest jaskółka brzegówka. Gniazda nie lepi, lecz na trudno dostępnych i stromych urwiskach wygrzebuje w piasku lub ziemi na jeden metr głęboką norkę, w której się zagnieżdża. Urwiska z piasku lub gliny bywają często tak gęsto poprzebijane norkami, że wyglądają jak sito. Jednakże najbardziej kocham jaskółkę oknówkę. Jest ona dla mnie latającą gwiazdą. Dlaczego?
Bo otóż gdy oknówka leci nisko nad ziemią lub wodą, świeci z daleka widoczną białą plamą na grzbiecie tuż ponad ogonem. Dymówki i brzegówki takiej plamki nie mają. Więc moja oknówka jest jak latająca gwiazda lub meteor...
Oknówka gnieździ się zawsze na zewnątrz budynku i pod okapem dachu lub tuż nad oknami. Tam buduje swoje mieszkanie, maleńkie, kształtne cacko-, muszlę jakby, w której składa cztery lub pięć białych jajeczek.
Skąd ja to wszystko wiem?
Ano właśnie! Dopuściły mnie te śmigłe i piękne ptaki, czarne latające gwiazdy, do swoich tajemnic. Zaufały człowiekowi. Uwierzyły w jego dobroć, w jego czułe serce.
Tak się bowiem złożyło, że w ostatnim czasie często zmieniałem miejsce zamieszkania. Gdy przyszło mi to uczynić pierwszy raz, z żalem myślałem, że zostawić muszę moje przyjaciółki-jaskółki, których gniazdo wisiało tuż nad moim oknem, i codziennie widziałem skrzydlate gospodynie przy swoich zajęciach. Nigdy nie próżnowały, zawsze zajęte budowaniem, karmieniem, lataniem...
Jakiż byłem szczęśliwy i uradowany, gdy zaraz na drugi dzień po przeprowadzce spostrzegłem, że moje znajome jaskółki-przyjaciółki już uwijają się przy lepieniu gniazdka nad moim nowym oknem.
Od razu poweselałem, a już naprawdę byłem w siódmym niebie, gdy jak bywało w starym mieszkaniu, jaskółki zasiadały razem ze mną do śniadania. Cóż to bowiem za przyjemność jeść razem z ptakami! Karmić je okruchami to jakby mówić najczulsze wyrazy, jakby wstawiać najwonniejsze kwiaty do kryształowego wazonu jasnego poranka...
Gdy zmieniłem mieszkanie trzeci, czwarty raz, jaskółki pojawiały się zaraz następnego dnia. Lepiły swoje miasteczko-królestwo w ciągu krótkiego czasu i zaraz potem przychodziły do mnie na poranny posiłek. Karmiłem je, i wierzcie mi, że była to dla mnie największa przyjemność, radość olbrzymia jak niebieski przestwór, którego ozdobą były moje skrzydlate przyjaciółki. Kto jej nie zaznał, nie wie doprawdy, co to jest szczęście, i nie wie też, kiedy można nazwać człowieka szczęśliwym. A wszystko za cenę... okruchów jedzenia!
— Cir, cir! — dziękowały jaskółki, — Cir, cir!
— Cir, cir! — odpowiadałem. — Cir, cir, czarne panienki! Cir, cir!
I wtedy postanowiłem, że nauczę je mówić.
Nauka szła niespodziewanie łatwo i gładko. Oknówki moje, latające gwiazdy moje były nad wyraz pojętnymi uczennicami. A ja też chyba niezłym nauczycielem, skoro one bez większego trudu przyswajały sobie moją naukę.
Aż pewnego niebieskiego dnia, gdy niebo za oknem było nad podziw czyste i błękitne, wielka chmara jaskółek obsiadła moje okna, a i w powietrzu unosiła się od dłuższego czasu chmura skrzydlatego bractwa miłującego ponad wszystko niczym nie skrępowaną przestrzeń.
Zanosiło się na coś niezwykłego.
Zapytałem moje znajome z gniazda nadokiennego, co to ma wszystko znaczyć? Czy będzie jakaś uroczystość? Lecz zbyły mnie krótko i prosiły, żebym czekał, a wszystkiego się niedługo dowiem.
Zacząłem się domyślać, że czekają na kogoś bardzo ważnego. Kiedyś bowiem wspomniały mi jaskółki, że mają swoją królową, wielką czarną jaskółkę z białą koroną na głowie. Mieszka ona w Egipcie i właściwie nigdy nie odwiedza krajów północnych. Chyba że...
Nie czekałem długo.
Królowa zjawiła się nagle, cicho, bezszelestnie. Była dwukrotnie większa od swych poddanych i zachowywała się jak prawdziwa władczyni. Złożyłem jej z całą powagą i uszanowaniem dworski ukłon, gdy stanęła przede mną.
— Witaj! — powiedziała łaskawie.
— Witaj, dostojna pani! — odpowiedziałem z całym szacunkiem.
— Przybyłam, aby złożyć ci podziękowanie — ciągnęła królowa — za naukę ludzkiego języka moich jaskółek oknówek. W nagrodę otrzymasz ten oto złoty kluczyk — i wyjęła maleńki klucz spod lewego skrzydła. — Będziesz nim mógł otwierać zamykające się śmiertelnie ludzkie oczy. Wystarczy tylko położyć kluczyk na powiekach umierającego, aby znowu poczuł się zdrowy i pełen radości życia. Kluczyk ten przechowywała będzie w swoim gnieździe jaskółka oknówka, która zawsze uwija gniazdo nad twoim oknem, gdziekolwiek byś nie mieszkał...
Nie zdążyłem oddać królowej należnego pokłonu, bo odfrunęła niespodziewanie, tak jak przybyła. Jak dobry sen. Ale na stole leżał złoty kluczyk, klejnocik. Wielki skarb. Cieszyłem się, że uczynię ludzi nieśmiertelnymi. Przede wszystkim moją matkę i mego ojca, których musiałem opuścić, gdy dorosłem.
A więc skarb!
Złoty kluczyk do otwierania oczu, które chcą się na zawsze zamknąć!
Wspaniale!
Cudownie!
Za okruchy chleba... Ludzkiego chleba, za dobre, proste słowa!
Moja przyjaciółka-jaskółka, latająca gwiazdka, włożyła go zaraz do swego gniazda nad moim oknem. A ja? Ja mimo wszystko pragnę, bym jak najdłużej nie musiał sięgać do jaskółczego domku w rogu mego okna...
BAŚŃ CZWARTKU
O KAMIENNEJ PASTERCE
Był na wzgórzu stary ogród, a w ogrodzie dom biały, okazały, z gankiem, kolumnami, z dachem olbrzymim, który niczym dobry piastun chronił przed zimnem, słońcem, burzą, deszczem, przed złem, które ma twarz bez oczu.
Był wielki, biały dom, z dachem polskim, ogromnym... Lecz minęły lata i dach nie potrafił już dalej czuwać. Pewnej nocy spłonął. Ktoś mógłby powiedzieć, że uczynił to z wielkiej miłości do białego domu.
Zostało wzgórze, pozostał też stary ogród, a w nim rzeźba w kamieniu wykonana, rzeźba przedstawiająca małą pasterkę. Gdy ostatni mieszkaniec dworu odchodził ze wzgórza, kamienna pasterka zapłakała. Łzy wcale nie były kamienne, lecz zwyczajne, ludzkie.
Lecz nikt tego nie widział.
Nikt.
Bo cały świat patrzył już w innym kierunku, biegł na spotkanie nowych, innych czasów.
Tylko drzewa rozszumiały się pocieszająco, litościwie. Nie mogły jednak uspokoić pasterki, nie potrafiły utulić, ukoić, pocieszyć. Dopiero poważny księżyc, dostojniejszy niż zazwyczaj, osuszył swym światłem łzy kamiennej pastuszki.
Mijały dobre lata, coraz lepsze dla ludzi. Nikt nie zachodził do dziczejącego z każdą wiosną parku-ogrodu. Pasterka stała samotna, opuszczona, ledwo widoczna wśród drzew i krzewów, które swymi cienkimi, gibkimi ramionami zasłaniały jej cały nowy świat. A może usiłowały ją unieść, porwać gdzieś? Albo postawić przy polnej drodze? Kto to wiedzieć może, czego chce młoda leszczyna lub krzaki dzikiej róży? Kto zna ich zamiary i plany? Chyba nikt. Nawet deszcz, który pomaga im rosnąć, niecierpliwie przytupując na ich listkach i liściach, nawet wiatr, ich sługa i przyrodni brat, nic nie wiedzą. Daremnie ich pytać, wypytywać.
Zaraz uciekną, w kłębek się zwiną, w chmurkę zamienią, zamilkną. Deszcz ustaje padać i udaje głuchego, możesz go sobie wołać, przywoływać. Wiatr przestaje wiać i możesz go nawet na cudownej fujarce przyzywać. Nie przyfrunie, udaje bez-skrzydłego robaczka. Schowany za plecami pierwszej z brzegu góry czeka, aż odejdzie mały ciekawski...
Aż przyszedł ten dzień, sto siedemdziesiąty trzeci dzień roku, dzień czerwcowy. Do ogrodu przyszło dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, brat i siostra. Mieli piękne imiona: Miłosz i Radosława. Stanęli przed kamienną pasterką.
— Ona jest z pewnością zaczarowana — powiedziała Radusia. — Żeby tak znać słowo, które zamieniłoby ją w żywą dziewczynkę...! To byłoby wspaniale!
— Możesz zgadywać, znasz przecież tyle bajek, więc próbuj... — doradził jej Miłosz.
— I właśnie tak zrobię.
— Pomogę ci!
Zaczęli wspólnie wypowiadać znane zaklęcia. Ale nic się nie działo. Kamienna pasterka nadal była tylko ogrodową rzeźbą. Dzieci odeszły, lecz powróciły następnego dnia, i jeszcze następnego, i jeszcze następnego. Wypowiadały najpiękniejsze słowa, coraz to inne, przysłowia, wiersze i wierszyki.
l nic.
Radusia wierzyła, że w końcu trafi na właściwe słowo. Miłosz zupełnie zwątpił w możliwość odczarowania pastuszki. Biegał po ogrodzie, z motylami się
ścigał, cieszył się, że jest szybszy od nich. A Radusia siedziała u stóp pasterki i rozmawiała z nią. Wyglądało to na dziecinną naukę języka.
Aż przyszedł szczęśliwie dwusetny i pierwszy dzień roku. l stało się!
A było to tak:
Radusia w pewnej chwili wypowiedziała słowo „przyjaciółka". Spostrzegła z radością, że kamienna postać dziewczynki jakby drgnęła, poruszyła się nieco.
— Moja przyjaciółka! — poprawiła się Radusia, a pasterka prawie poruszyła ręką.
— Bądź naszą przyjaciółką! — zawołali razem Miłosz z Radusia.
l to było właściwe zaklęcie. Stała przed nimi żywa pasterka, lekko zarumieniona, trochę zdyszana, jakby dopiero co zdołała zebrać rozproszone stado. Radusia z Miłoszem zatańczyli wokół niej z radości.
— Dlaczego nie tańczysz z nami? — spytała Radusia, widząc, że pasterka stoi ciągle nieruchomo.
— Jestem kaleką, nie mogę chodzić o własnych siłach. Czyż nie wiedzieliście o tym?
— Nie.
— To niepotrzebnie wypowiedzieliście zaklęcie. Już lepiej było mi stać jak dotąd nieruchomo. Powiem wam zaklęcie, które z powrotem zamieni mnie w żywy kamień.
— Nie!
— Nie chcemy tego słyszeć! Nie chcemy! — Miłosz prawie krzyczał. — Będziemy się tobą opiekować, zobaczysz, tylko nie mów nic — prosił, a Radusia niecierpliwie potwierdzała.
Pasterka uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
— Naprawdę tak chcecie?
— Tak!
Kto odgadnie zatem, jak to się stało, że gdy przyszedł na świat trzechsetny mglisty dzień roku, w ogrodzie bezlistnym znowu stała samotnie kamienna pasterka, żywy kamień?
BAŚŃ PIĄTKU
O SAMOTNYM MŁYNARZU
Był na ziemi młynarz bogaty. Młyn miał wielki, dachami rogaty. Przez młyn przepływała woda z całej okolicy. W kole młyńskim panny wodne kochały się nieustannie, na zabój, do utraty tchu. Lecz żadna żoną młynarza zostać nie chciała. Panny polne, panny leśne, panny ze wzgórz i z dolin młynarzem gardziły.
Bały się jego bogactwa!
Młynarz daremnie pierś wypinał, krok prężył, jak kogut się stroił, wąs czarny z jednej i z drugiej strony fantazyjnie podkręcał, buty z cholewami na glanc czyścił, że błyszczały jak policzki murzyńskiego słońca. Ale wszystko daremnie. Żadna panna nie chciała zjechać z pierzyną i całym posagiem do wodnego dworzyszcza. Tylko wozy pod młyn podjeżdżały i odjeżdżały, wozy pełne zboża, wozy bez woźniców, wozy pełne i pękate...
Młynarz stawał się z każdą zimą smutniejszy, już nie potrafił przekrzykiwać piorunów w czasie burzy ani złapać któregoś, by posłusznie kręcił młyńskim kołem, aby woda sobie wypoczęła. Już nie potrafił jedną ręką zatrzymać młyńskich kamieni, by pogłaskać je czule po kamiennych, mądrych czołach. Już nie mógł zatrzymać wodnego koła, by złowić zbłąkaną rybę i uwolnić ją z przestrachu... Już nie mógł.
Bo starość przysiadła mu garbem na plecach, wąsy mu na biało przemalowała. Starzał się coraz bardziej i bardziej, kurczył w sobie i malał. Czuł, że niepotrzebne ma ręce i nogi. Chudł też i siwym włosem obrastał niby głaz nadrzeczny zielonym mchem północnym, l młynarz stawał się takim ludzkim głazem, bo nie mówił, nie śmiał się, nie płakał, nie czuł pragnienia i głodu.
Całymi dniami i nocami po młynie chodził, przyjaciół wśród białych myszy szukał, bo one we młynie się rozpanoszyły. Kiedyś od młodego Cygana kupił stare, węgierskie skrzypce,! po ciemku na nich grał i grał jedną i tę samą melodię.
Bali się ludzie zawsze ciemnego i grającego młyna, lękali się wielkiej gromady białych myszy, które biegając po młynie wesoły harmider czyniły i jakby precz pędziły samotność, co po kątach pajęczyną białą, coraz dłuższą i dłuższą się snuła...
I ta biała pani sióstr miała coraz więcej, upartych, zgryźliwych, pajęczych.
Aż przyszedł dzień piękny, chociaż połatany deszczem i zszyty naprędce kolorową tęczą na niebie dla ratowania jasnej pogody. Młynarz postanowił zamknąć wodę w przykopie. Koło młyńskie obracało się coraz wolniej i wolniej, o — jeszcze raz, jeszcze trochę i... zatrzymało się. Bardzo smutnie przystanęło przestraszone nagłą ciszą. Stanęło..., ucichło.
Na zawsze.
Na swoją niezasłużoną śmierć.
Na ludzkie zmartwienie.
Na niedolę bezczynności.
Stary młynarz stał z tęczą w siwych włosach, po bruzdach twarzy zoranej samotnymi latami spływały rzadkie krople deszczu. Niebo starało się pomóc staremu zapłakać. Nadaremnie jednak. Stary człowiek chciał zapłakać, a nie wiedział jak. Zapomniał, jak to się czyni.
Biedny.
Najbiedniejszy.
Nie umiał uśmiechać się, nie umiał rozpłakać się.
Biedny.
Najbiedniejszy.
l stał młyn bez wody, dzikim winem zarastał, ryby w głąb ziemi .odeszły, rozsypały się groble jak ziemne mogiły zapomniane przez ludzi i czas.
Nikt do młynarza nie zachodził. Czasem ktoś obcy zabłądził i o drogę zapytał, lecz natychmiast uciekał, bo przerażały go oczy młynarza. Sterczały mu ostro z twarzy. Patrzyły zarazem pokornie i hardo, łzawo i zbójecko. Przerażały jak nietoperz. A tak rozpaczliwie chwytały się każdej ludzkiej twarzy. Były jak para żebraków bezrękich, beznogich... Wydawało się, że młynarz lada moment chwyci obcego i porwie do wnętrza młyna, i nigdy stamtąd nie wypuści. Więc czmychał każdy tchórzliwie i nawet za siebie się nie oglądał, bojąc się, by młynarz nie zamienił go w białą mysz.
A przecież największy wstyd bać się człowieka.
Największy.
Największy wstyd.
Największy wstyd bać się człowieka.
Że śmierć dobrotliwa o młynarzu zapomniała, to pewne. Że ludzie o nim zapomnieli, to jeszcze bardziej prawdziwe. Że ciągle wysiaduje na startym młyńskim kamieniu i na skrzypkach smętnie grywa, to też prawda, i sama prawda.
Ostatnimi tygodniami próbował jak dziecko zaśpiewać w takt okaleczonej melodii:
Koło młyńskie
Za cztery reńskie,
Koło nam to popękało,
Cztery reńskie kosztowało...
Cztery reńskie kosztowało...
Znam tego młynarza. Wiem, że oczekuje na człowieka, który śmiało wejdzie do jego młyna, koronę złotą włoży najpiękniejszej białej myszy, aby królowa mogła wywieść swój mysi ludek do królestwa swego, a sam będzie miał odwagę stoczyć krótką walkę z pajęczynami samotności, l pozostanie.
Pozostanie.
I wtedy znów posypie się biała, cudowna mąka mnożąca się nieprzerwanie w życiodajny, siłodajny chleb, i wówczas dopiero stary młynarz spokojnie, radośnie i szczęśliwie odejdzie z tego świata, i będzie z tego powodu radość, a nie smutek. Bo każdy przecież odejść stąd musi.
BAŚŃ SOBOTY
O DREWNIANYM ANIOŁKU
I SREBRNYM PIERŚCIONKU
Był na świecie anioł, co zwał się Błąkacz. Kiedy już zmęczył się ziemską służbą, pilnowaniem różnorakich nicponi i obieżyświatów, bohaterów i łajdaków, bogaczy i biedaków, słowem, całym obłokiem człowieczych złomków, postanowił świątecznie odejść od nudnego bractwa skrzydlatych stróżów. Nie wiadomo dobrze, dlaczego umyślił sobie, że najlepiej mu będzie, gdy się skryje na zawsze pod postacią maleńkiego drewnianego aniołka. Właśnie kończył rzeźbić takiego krowi przyjaciel, arcyprzyjaciel właściwie, pastuch jednooki Wawrzon, który słynął z tego w całej okolicy, że u palców prawej ręki miał podwójne paznokcie, jakby bliźnięta. Wyglądały te palce trochę jak kozie kopytka. Ale dar w nich miał do rzeźbienia wcale nie bądź jaki.
Niektóre figurki były tak udane i kształtne, że wyglądały jak żywe. l kiedy Wawrzon nie patrzył na nie, to zabierały się odchodzić od niego, po prostu uciekały. Musiał je łapać, zbierać po kątach i ścianach, po ścieżkach i dróżkach, a jak ptaszki wyrzeźbił, to i po drzewach. Ale Wawrzon wcale się nie gniewał o to na swe drewniane dzieci i z uśmiechem zawracał je z dróg bezpowrotnych, i wcale nie nazywał je dziećmi marnotrawnymi. Bo wiedział przecież, że każdy w swoim życiu pragnie wędrować po tej pięknej ziemi, a nie siedzieć na miejscu, jakby nóg nie miał, oczu nie miał i marzeń nie miał...
Więc zamieszkał w Wawrzonowym aniołku anioł Błąkacz i rad był wielce, kiedy jego nowy stwórca ustawił go na półce pośród innych drewnianych figur, tak że na towarzystwo nie mógł narzekać, bo wszyscy byli poważni, grzeczni, dobrze wychowani, lipowo zamyśleni i dostojni nad wyraz wszelki... Nie wiedział jeszcze Błąkacz, że całe to układne towarzystwo czeka tylko sposobnej pory, by uciec w świat dobremu pastuchowi Wawrzonowi i z daleka pisać do niego drewniane, serdeczne listy z drewnianymi, pięknie wystruganymi pozdrowieniami i życzeniami wszelkiej i obfitej pomyślności, a przede wszystkim wielkiej, bujnej, zielonej trawy dla jego trzody z całej wsi.
Błąkacza trochę uwierały zielone skrzydła, które Wawrzon bez pytania przybił mu gwoździami do tułowia z okrągłego klocka. No i much w Wawrzonowej izbie było tyle, że w głowie się kręciło i trudno było taką ilość skrzydlatych, dokuczliwych panienek polubić. To były chyba muchy z całego świata, taki międzynarodowy zlot, musza wieża Babel.
Ale niech tam! Po paru tysiącach lat wartowniczej służby za plecami wymienionych przed chwilą nicponi stanie na półce z siedmioma gwoździami w plecach wydawało się Błąkaczowi pobytem na iście rajskim letnisku.
Aż pewnego razu do Wawrzona przyjechał pan z brodą i w czarnych okularach. Taki niby czarodziej, co zamiast na miotle jeździł po świecie samochodem. Niewiele brakowało, a z podziwu całowałby kopytkowate palce Wawrzona — a taki niby czarnoksiężnik! Omal nie klękał przed każdą rzeźbą Wawrzona, kupił zaraz tę i ową figurkę drewnianą i między innymi nabył drewnianego aniołka z zielonymi skrzydłami.
Takim sposobem pojechał Błąkacz bez radości żadnej na miejskie mieszkanie bez much.
Pan w czarnoksięskich czarnych okularach miał w swym mieszkaniu całą armię świątków, których dobrze znał Błąkacz. Ci jednakże udawali, że nie poznają Błąkacza. Bywa i tak. To jeszcze było niczym w porównaniu z inną sprawą. Otóż po paru dniach okazało się, że drewniany aniołek wcale nie podoba się nowemu panu.
Przestawiał Błąkacza z jednej półki na drugą, nawet próbował na nylonowej nitce zawiesić go u sufitu. Parę dni wisiał w powietrzu Błąkacz i gdy wiatr przez pomyłkę do pokoju zabłądził, skrzydłami niezdarnie machał, przypominając sobie uskrzydlone czasy anielskiej swej służby, l nawet drewniana łza w drewnianym oku na to przypomnienie zakręciła mu się po dziecinnemu jawnie i boleśnie... Udawał więc dawne latanie, ale to przecież nie było nawet fruwanie pisklęcia.
Pan w czarnych okularach w dalszym ciągu był niezadowolony 2 Błąkacza. Ni stąd, ni zowąd zdjął aniołka spod sufitu i umieścił go za szafą. Tak, za szafą! W ciemnościach, zaduchu, wśród pajęczyn. Błąkacz pierwszy raz w aniołbyciu dowiedział się, co to znaczy samotność i pustka.
Przesiedział za szafą jak w więzieniu aż do wczesnej jesieni. Długo. Bardzo długo. Kiedy pierwsze liście zadowolone, pozłocone przez dobre drzewa, zaczęły spadać między ludzi, pan udający czarnoksiężnika przywiózł ze świata dalekiego innego drewnianego aniołka.
Był ten aniołek piękny jak aniołeczek, słodziutki, srebrniutki, pulchniutki i od samego początku z wielką fantazją zaczął fruwać pod sufitem. Oj, dobrze, że był przywiązany!
Chyba po tygodniu pan w czarnych okularach wyjął zza szafy drewnianego aniołka i wbił do sufitu drugi haczyk. Błąkacz miał fruwać obok nie znanego mu pięknisia niebieskiego.
Ale zbuntował się!
Musiał!
Tak kazała mu anielska ambicja.
Niby dlaczego siedział pół roku w ciemnicy za szafą? Za jakie winy-przewiny ? Więc przynajmniej dwa razy w ciągu dnia urywał się z nylonowej nitki i z wielkim hukiem spadał na podłogę. Gniewało to bardzo pana okularnika, ale z dziwną cierpliwością wieszał Błąkacza pod białym obłokiem sufitu. Gdy Błąkacz był obtłuczony jak kwaśne jabłko, zrezygnował. Wisiał teraz spokojnie, do sąsjada się nie odzywał, bez przerwy odwracał się twarzą do okna — tęsknił za szeroką przestrzenią, za Wawrzonem i zielonym niebem jego łąki.
Kiedy miano pierwszy raz zapalić w piecu, o zgrozo!, pan w czarnych okularach postanowił użyć drewnianego, niesfornego Błąkacza na podpałkę. Aniołek był jednak trochę za gruby, bo niepotrzebnie utył w nakazanym sobie bezruchu, więc czarnoksiężnik wziął wielki kuchenny nóż i przeciął Błąkacza na pół. Na szczęście bezboleśnie...
Rozpadł się Błąkacz na dwie jednoskrzydłe części. A z wnętrza wypadł z brzękiem srebrny pierścionek. Zamiast oczka miał srebrne, martwe serce. A właściwie serduszko. Maleńkie. Błąkaczowe.
Pan w czarnych okularach oniemiał. Przeraził się tak dalece, że przestał nosić czarne okulary. Na palec z płaczem nałożył srebrny pierścionek. A Błąkacz złożony z powrotem w jedną całość wrócił z honorem na reprezentacyjną półkę. Panoszył się tam trochę i przewrotnie opowiadał sąsiadom, że trochę załuje, iż nie spłonął, bo zostałby strażnikiem dymów miejskich, a może nawet chmur...?
Nie upłynął cały rok, gdy pan od wszystkich świątków zgubił pierścionek ze srebrnym serduszkiem. Znalazła go mała dziewczynka. Niepotrzebnie martwi się, czy pierścionek przyniesie jej szczęście. A powinna się cieszyć, bo ma dwa serca: swoje i srebrne!
Marysia nosi srebrny pierścionek na serdecznym palcu. A pan, co nosił kiedyś czarne okulary, bezskutecznie szuka swej srebrnej zguby. Bezskutecznie szuka srebrnego serca, serduszka...
BAŚŃ NIEDZIELI
O NOCNYCH WĘDRÓWKACH
Z KONIEM
Czarna chorągiew nocy łopotała nad głową woźnicy spokojnie, monotonnie i dostojnie. Koła wozu mełły cicho garście chudej drogi, zgrzytały pracowicie na nielicznych zakrętach. Wokół było tak cicho, że Szymon zapomniał o całym ledwo widzialnym świecie i niezgrabnie zasnął, pochrapując tylko oszukańczo, by koń myślał, że wyśpiewuje jakąś nową piosenkę.
Stare konisko mozolnie ciągnęło wóz, ten na ziemi i te dwa bardzo lekkie na czarnym niebie. Ciągnęło nieomylnie do dalekiej ciągle stajni. Nie pierwszy to już raz Szymon zawierzał ufnie gniademu i jak małe dziecko w wózku pozwalał się zawozić do domu.
Ej, gniady, gniady! Cztery zbolałe nogi, głowa zwieszona, ale wcale nie od smutku, lecz z powodu lat powagi. Kiedyś Szymon gniademu naprawdę śpiewał, a ten ruszał zaraz galopem, choćby z największym ciężarem i w dodatku pod stromą górę. Niegdyś uczestniczył we wszystkich Szymonowych uroczystościach — weselach, chrzcinach, kuligach, paradnych jazdach w niedzielę dzwonami ubraną... A było ich, było jak kamieni w śródpolnym potoku. O gniadym Szymon zwykł tamtymi czasy mawiać: „Głowa jak u panny, pierś jak u wdowy, a nóżka jak u dziecięcia".
Kiedyś, kiedyś! Cóż to za paskudne słowo! Tfu! Tfu! Parsknęło poczciwe konisko głośno, budząc przydrożne drzewa z pierwszego snu. Mała brzózka tak się przestraszyła, że od mamy, wielkiej i pięknej brzozy, biec chciała, biedna dziecina zielono-biała!
Bo najpiękniejsze słowo to jest: t e r a z!
Znał dobrze gniady przysłowie o długości życia:
Płot trzy lata, kot trzy płoty,
Człek trzy konie, koń trzy koty.
I nie znajdował już w tej dowcipnej wyliczance pocieszającej pomyłki. Rachunek miał się już niedługo zamknąć, podkreślić osamotnionym dyszlem wozu.
Nagła złość ogarnęła gniadego. Szarpnął nim gniew na śpiącego Szymona i w dodatku udającego, że śpiewa! Parsknął, szarpnął orczykiem. Bo jakże tak można? Mawiano dawniej, że na Koniu i na kazaniu niecudnie spać. Wprawdzie Szymon nie siedział gniademu na grzbiecie, ale przecież pańskie oko konia tuczy...
Ruszył ostro, daleko zostawiając za sobą Wielki Wóz, a Mały jeszcze dalej. Szymon spał w najlepsze, wcale się nie obudził. Śniło mu się jedynie pięknie, że jedzie bryką zaprzężoną w sześć koni, a konie galopują kamienistym jarem, a on w kapeluszu z kolorowymi wstążkami strzela z bicza rozgłośnie, na wiwat, na szczęście, na wieczne życie na ziemi, a echo potężne, na schwał, odpowiada: „Szymon wielki pan! Szymon wielki pan! Furman, furman!" Wtem konie jakby na skrzydłach ulatują w powietrze, na niebieskie pastwiska, a opuszczony wóz zatrzymuje się bezradnie, wyciąga drewnianą rękę dyszla, opadają wstążki z kapelusza, wypada niepotrzebny bat z dłoni...
I rzeczywiście.
Przywiózł gniady Szymona do domu. Stanął z wozem na podwórzu przed stajnią. Otwarł Szymon oczy i patrzył przez chwilę zdziwiony na swoje domostwo, bo wydawało mu się piękne jak na kolorowym obrazku. Omal słyszał, jak świeży i rześki ranek woła słonecznymi promieniami:
— Dobrze, że już przyjechałeś! Tutaj wszyscy zdrowi, śpią jeszcze. Ale chociaż śpią, czekają na ciebie!
Uszczęśliwiony Szymon zszedł z wozu i wyprzęgając konia, pogadywał do gniadego:
— Dobre konisko, dobre. Jutro pójdziemy nad rzekę. Wykąpię cię, wypluskam, wszystkiej lata z ciebie zmyję. Będziesz znowu młodym źrebakiem, zobaczysz! Zobaczysz... — obiecywał pieszczotliwie i na moment sam uwierzył w tę odmładzającą obietnicę. — A i sam lat sobie trochę ujmę i pojedziemy na nasze wesele...
Te ostatnie słowa kłamstwem oczywistym były i nawet gniady to wiedział, ale przyjemnie mu było to wysłuchać. Dobrze wiedziało stare konisko, że życie to gruby warkocz pleciony ze smutków, radości, nadziei oraz... małych lub dużych kłamstw.
Więc może te płoty w przysłowiu to nie z drewnianych sztachet, lecz z drucianej siatki?
Radośnie — jak dawniej — zastukały kopyta gniadego po dylach stajni.