028 Neggers Carla Huragan na wyspie


Carla Neggers

Huragan na wyspie

Tłumaczyła Monika Chilewicz


ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Antonia...

Antonia Winter zatrzymała się w pół kroku. Wy­dało jej się, że słyszy, jak ktoś woła ją po imieniu. Rozejrzała się po niemal pustym parkingu, ale nie dostrzegła nikogo. Ruszyła ponownie, stukając ob­casami po betonowej podłodze. Wybierała się właś­nie na kolację w „Back Bay", więc miękkie, płaskie buty szpitalne zamieniła na wysokie czarne szpilki, które idealnie komponowały się z małą czarną su­kienką.

To pewnie zmęczenie, doszła do wniosku. Cóż innego mogłoby sprawić, że zwyczajne na parkingu dźwięki pomyliła z własnym imieniem.

- Antonia Winter... Doktor Antonia Winter...

Nabrała głęboko powietrza i przebiegła kilka ostat­nich metrów, jakie dzieliły ją od auta. Trzęsącymi się rękami przycisnęła guzik pilota, by odblokować drzwi. Otworzyła je i błyskawicznie usiadła na fotelu kierow­cy. Od razu też zablokowała wszystkie zamki.

To niemożliwe, myślała. To chyba jakiś koszmarny


160 Carla Neggers

sen! A przecież coś takiego zdarzyło jej się nie po raz pierwszy...

Było tuż po siódmej wieczorem, zakończyła właśnie dwunastogodzinny dyżur, nic więc dziwnego, iż czuła się zmęczona. Pracując jako chirurg urazowy w jed­nym z bostońskich szpitali, miała do czynienia z wielo­ma trudnymi przypadkami, a miniony dzień nie byL pod tym względem wyjątkowy. Była jednak profe­sjonalistką i umiała sobie radzić ze stresem, jaki niósł ze sobą ten zawód. Nie przytrafiło jej się dotąd, by słyszała tajemnicze głosy, czy też widziała nierzeczy­wiste postaci. Nie wyciągała też pochopnie dramatycz­nych wniosków ze zwyczajnych wydarzeń. Może jednak w końcu przedobrzyła z pracą i przestała sobie radzić z własnymi emocjami? Miała ostatnio dużo na głowie, zarówno w życiu zawodowym, jak i prywat­nym. Od paru miesięcy była zakochana w Hanku Callahanie, z którym miała się za chwilę spotkać. Była to jednak trudna, pełna komplikacji znajomość. Wpraw­dzie byli sobie szalenie bliscy, ale jednocześnie wiele ich różniło - praca, rodzina, przeszłość... Nie miała jednak prawa obwiniać Hanka za obecną sytuację. Była roz­sądną, trzeźwo stąpającą po ziemi kobietą. Skoro wydawało jej się, że ktoś ją zawołał po imieniu, to zapewne tak właśnie się stało.

Przekręciła kluczyk w stacyjce, a gdy silnik urucho­mił się, ruszyła powoli, raz po raz spoglądając w luster­ko wsteczne, czy nie pojawi się w nim jakaś podejrzana postać. Przez moment chciała nawet zapytać straż­nika, czy nie słyszał czegoś dziwnego, ale ostatecznie zrezygnowała. Doszła do wniosku, że głos był na tyle


Huragan na wyspie 161

cichy, iż nie mógł dotrzeć do budki, znajdującej się przy wjeździe na parking. Gdy wreszcie znalazła się na ulicy, zjechała na moment na pobocze, by wziąć kilka głębszych oddechów.

Poprzedniego dnia otrzymała dziwną wiadomość pocztą elektroniczną. Trzecią z kolei. „Pacjenci ufają pani. A co, jeśli zawiodła pani to zaufanie?-" Wszystkie traktowały o tym samym, dotyczyły relacji pacjent - lekarz oraz zdrady. Antonia skonsultowała się z lepiej od niej zorientowanym w komputerach znajomym, który oznajmił, że wytropienie autora anonimowych wiadomości elektronicznych jest praktycznie niemożli­we, jeśli osoba ta nie chce zostać zidentyfikowana. Teksty te nie stanowiły bezpośrednich pogróżek, nie wspominały też ani słowem o Hanku Callahanie, kandydacie do senatu ze stanu Massachusetts. Wybory miały się odbyć w pierwszy wtorek listopada, a więc za niespełna dwa miesiące. Gdyby w poczcie do niej poja­wiło się jego nazwisko, musiałaby go o tym poinformo­wać, ale jak na razie uznała, że lepiej będzie go nie niepokoić. Poza tym trudno było jej uwierzyć, że ktoś mógłby chcieć ją zastraszyć. Niby dlaczego ktoś miałby ją prześladować? Niemożliwe. Musiała to sobie ubzdu­rać. Była zmęczona i spięta, co pewnie miało wpływ na jej zdolność kojarzenia faktów. Może tak naprawdę nikt nie wołał jej po imieniu, tylko powietrze zasyczało w rurze wydechowej?- A wiadomości przychodziły od kogoś znajomego, kogo numeru nie rozpoznałaś- Może ktoś z jej przyjaciół czy współpracowników pracował nad artykułem o etyce w medycynie i z braku świeżych pomysłów zarzucał ją retorycznymi pytaniami?


0x08 graphic
162 Carla Neggers

Mimo iż powinna się czuć spokojniejsza, gdy już podjechała przed wejście do restauracji, to jednak wolała oddać kluczyki do auta parkingowemu, by uniknąć kręcenia się po kolejnym garażu. Nim weszła do restauracji, postała parę minut na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Hank już czekał przy ich ulubionym stoliku. Gdy zbliżała się, podniósł się z krzesła, więc pomachała mu wesoło. Niewątpliwie był najprzystojniejszym męż­czyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Miał czter­dzieści jeden lat, szpakowate włosy, kwadratową, silnie zarysowaną dolną szczękę, a do tego niewiarygo­dnie niebieskie oczy. Poznała go w listopadzie ubieg­łego roku w rodzinnym Cold Ridge, niewielkim mias­teczku z stanie Nrw Hampshire. Właśnie rozpoczynał kampanię do senatu i przyjechał w góry White Moun-tains, by odpocząć, wędrując w towarzystwie daw­nych kolegów z wojska - Tylera Northa i Manny'ego Carrerya.

Hank pochodził z Callahanów z Massachusetts, rodziny od niepamiętnych czasów aktywnej politycz­nie i społecznie, wychowującej kolejne pokolenia do służby krajowi i narodowi. Gdy przed dwoma laty kończył karierę wojskową w stopniu majora lotnic­twa, jego ostatnią misją była niebezpieczna wyprawa na ratunek pięciu rybakom, których kuter wywrócił się podczas sztormu. Choć wcześniej wiele razy brał udział jako pilot helikoptera w podobnych akcjach, tym razem wiadomość o ich pełnej poświęcenia po­stawie znalazła się na pierwszych stronach wszystkich gazet w kraju. Antonia nie miała wątpliwości, że Hank


Huragan na wyspie 163

bez wahania podjąłby się ochrony jej przed prze­śladującym ją nieznajomym. Uczyniłby to nie tylko dlatego, że był szkolony do niesienia ratunku, ale i z powodu osobistej tragedii, jaką przeżył przed dziesięciu laty, kiedy to jego żona i córeczka zginęły w wypadku samochodowym. Choć nie byłby w stanie im w żaden sposób pomóc, wciąż prześladowały go wyrzuty sumienia, że w momencie ich śmierci znaj­dował się tysiące kilometrów od nich. Dlatego, gdyby Antonia szepnęła choć słowo, iż czuje się zagrożona, Hank zapewne rzuciłby wszystko, aby otoczyć ją opieką, a tego zdecydowanie nie chciała.

Robert Prancer zajrzał do restauracji przez duże okno. Pani doktor siedziała przy niewielkim stoliku, popijając wino w towarzystwie przystojnego kan­dydata na senatora.

Jakże to?- Czyżby nie wiedziałaś? Musiał się siłą powstrzymywać, by nie zacząć walić pięściami w szy­bę, żeby zwróciła na niego uwagę. Jak mogła nie zda­wać sobie sprawy z tego, co' czuł, gdy widział ją z innym mężczyzną? Nie wiedziała, jak bardzo bolała go świadomość, że ani trochę o niego nie dbała? Ze od jakiegoś czasu żył złudzeniami? Nie miał pojęcia, co powinien dalej robić. Od paru dni działał instynktow­nie, ale nie przynosiło mu to satysfakcji. Co z tego, że wysyłał jej wiadomości, skoro nie mógł widzieć wyra­zu jej twarzy, gdy je odczytywała? Czy była prze-straszona? A może tylko zaskoczona? Napisał je tak, by nie mogła mieć pewności, czy ktoś chce ją tylko przestraszyć, czy jednak rzeczywiście jest w niebez-


164 Carla Neggers

pieczeństwie. Co do jednego był przekonany: doktor Antonia Winter nie zaalarmuje nikogo, póki nie będzie na sto procent przekonana, że coś jej grozi. Od niemal trzech lat obserwował ją przy pracy i wiedział, że nie ma w zwyczaju panikować. Tym lepiej. Zamierzał dozować pogróżki tak, aby wreszcie trzęsła się ze strachu i błagała, by darował jej życie. Wpatrywał się w parę, która wesoło rozmawiała z obsługującym ich kelnerem. Czy istotnie chciał, by błagała go o litość? Czy był gotów zajść aż tak daleko? A może jeszcze dalej ?

Ostatnia akcja na parkingu udała mu się wyśmieni­cie. Słyszał, jak na długi czas wstrzymała oddech, a potem wypuściła gwałtownie powietrze. Żałował, że nie mógł widzieć jej, miny. Wciąż czuł na ubraniu zapach oleju silnikowego, w który niechcący usiadł na parkingu. Plamę na betonowej posadzce zauważył za późno, a nie chciał się niepotrzebnie ruszać, by nie zwrócić na siebie uwagi. Doktor Antonia przemierzała właśnie parking, stukając czarnymi szpilkami. Spieszy­ła się na spotkanie z kandydatem na senatora. Opieku­jąc się pacjentami, unikała zwykle pośpiechu. Była spokojna, opanowana, bez reszty oddana swej pracy. A przynajmniej tak mu się wydawało... Wrócił wspo­mnieniami do chwili, gdy przed paroma tygodniami postrzelił się w stopę. Miał wtedy okazję przekonać się, co w jej rozumieniu oznaczało poważne podejście do pracy. Najzwyczajniej w świecie zdradziła go. Dzięki niej najpierw musiał tłumaczyć się policjantom, a po­tem psychiatrze. Nie miała nawet pojęcia, ile czasu zajęło mu odkręcanie wszystkiego. W dodatku stopa


Huragan na wyspie 165

wciąż go pobolewała. A chciał tylko, by zwróciła na niego uwagę, mimo że był zwykłym sprzątaczem, a ona ważną lekarką. Pomyślał, że zrobi coś dramatycznego, by ją przetestować, by sprawdzić, jak się wobec niego zachowa. Była jedyną kobietą w jego życiu. Pierwszą i jedyną. Nawet jeszcze nim ją poznał, był jej wierny. Powinien był postrzelić kogoś innego. Na przykład któregoś ze sprzątaczy. Wtedy mógłby przynieść go do niej na ostry dyżur, żeby uznała go za bohatera. Przecież lubiła bohaterów. Dzielnych pilotów, którzy ratowali życie innych żołnierzy czy rybaków.

Cóż, człowiek uczy się przez całe życie...

Gdy stopa mu się jako tako zagoiła, wrócił do pracy na oddziale. Do nieudaczników, którzy uważali wyży­manie mopa i machanie szczotką za szczyt szczęścia. Do traktujących go z wyższością lekarzy i pielęgniarek. Do pracowników administracji szpitala, powtarzają­cych do znudzenia wyświechtane frazesy o tym, jaka to ważna i niezbędna jest ciężka praca ekipy sprzątają­cej. Jego koledzy i koleżanki grali w totolotka, kibico­wali drużynie Red Sox, wozili dzieci do szkoły, wymie­niali się przepisami kulinarnymi i bonami zniżkowy­mi. Przy tym wszystkim naiwnie wierzyli, że tak właśnie powinno wyglądać szczęśliwe życie. Tym­czasem Robert Prancer miał iloraz inteligencji równy 156, więc zdawał sobie sprawę, że zamiast sprzątać korytarze, powinien być dyrektorem szpitala. Jego współpracownicy w ogóle tego nie dostrzegali, ale nic w tym dziwnego, bo byli prości i ograniczeni. Wiecznie naśmiewali się z jego nazwiska, a on nie miał ochoty przyznać, że matka podała to nazwisko na cześć jej


166 Carla Neggers

ulubionego renifera z bajki, bo nie wiedziała, kim był jego ojciec i jak się nazywał. Umarła, gdy miał jedenaś­cie lat. Dobrze jej tak! Robert nie tolerował głupich ludzi.

Sądził, że Antonia Winter dostrzegła w nim tę inteligencję i potencjal, że ujrzała w nim bratnią duszę. Dobre sobie! A jednak wciąż łudził się, iż nie wszystko stracone. Była tak piękna, że aż zapierało mu dech w piersiach. Miała proste kasztanowe włosy, niebies­kie oczy i nieduży kształtny nos. Podobały mu się kobiety piękne, a zarazem inteligentne.

- O, nie! - zawołał, kręcąc głową, przez co kilka mijających go osób spojrzało na niego podejrzliwie. - O, nie! Zupełnie nie jest w moim typie!

Kobieta w jego typie nigdy by go nie zdradziła. A doktor Winter zrobiła to i jako lekarka, i jako kobieta. Złamała mu serce, choć przecież nie był taki najgorszy, mógł się nawet podobać.

Był piękny, ciepły wieczór, więc domyślał się, że randka potrwa znacznie dłużej niż sama kolacja. Na szczęście wiedział, gdzie Antonia mieszka. W dodatku miał klucze do jej domu. Postanowił więc wykorzystać tę okazję...


ROZDZIAŁ DRUGI

Hank Callahan miał dokładnie godzinę do spot­kania z miejscowymi biznesmenami. Wierzył, że wy­starczy mu tyle czasu, aby wyciągnąć z Carine Winter, młodszej siostry Antonii Winter, potrzebne informa­cje. Jeśli mu się jednak nie uda, nie odpuści i wróci tam przy najbliższej okazji. Chciał dowiedzieć się, gdzie się podziała Antonia, po której słuch zaginął przed paroma dniami.

Zaparkował przed skromnym budynkiem na tyłach Inman Square, gdzie późną wiosną Carine Winter wynajęła mieszkanie, czym kompletnie zaskoczyła swoją siostrę. Zupełnie nie pasowała do Cambridge, jej miejsce było w Cold Ridge, gdzie mieszkała w skrom­nym drewnianym domku u podnóża góry o tej sa­mej nazwie. Była świetną fotograficzką, specjalizo­wała się w fotografowaniu przyrody. Zapewne nie zrezygnowałaby z tej pasji, gdyby w lutym jej życie nie legło w gruzach, kiedy to porzucił ją narzeczony, w efekcie czego zdecydowała, iż powinna zamieszkać w mieście. Kiedy zaś ktokolwiek z rodziny Win-


168 Carla Neggers

terów coś postanowił, nie sposób było go od tego odwieść.

Tyler North, były narzeczony Carine, a jednocześ­nie jeden z najbliższych przyjaciół Hanka, ostrzegał go przed tym wiele razy. Trudno mu było odmówić racji, zwłaszcza że znał rodzinę Winterów od zawsze, choć zakochał się i oświadczył młodszej z sióstr dopiero zeszłej jesieni, co było zaskoczeniem dla większości ich krewnych i znajomych. Jak się potem okazało, niepo­trzebnie się nad tym głowili, bo tydzień przed wy­znaczoną datą ślubu Tyler wycofał się. Utrzymywał, że powodem był nie tyle strach, co nagłe olśnienie, że ich styl życia jest tak skrajnie odmienny, iż prędzej czy później stanie się źródłem konfliktu. Carine, która straciła rodziców wieku trzech lat, wolała prowadzić spokojne życie, Tylera zaś ciągle gdzieś nosiło.

Zerwanie przez przyjaciela zaręczyn odbiło się niekorzystnie także na Hanku, który musiał pracować parę miesięcy nad zasypaniem przepaści, jaka utwo­rzyła się między nim i Antonią w wyniku źle pojętej siostrzanej solidarności. Dopiero niedawno udało mu się ją przekonać, by patrząc na niego, nie myślała ciągle o złamanym sercu siostry.

- Winterowie trzymają się razem - ostrzegał Tyler. - Nie daj się zwieść pozorom. Mogą się kłócić, obrażać, ale niech ktoś, nie daj Boże, skrzywdzi jedno z nich, reszta stanie za nim murem. Są uparci i nieustępliwi, nie masz przy nich najmniejszych szans.

Skoro niewiarygodnie uparty i nieustępliwy Tyler North mówił coś takiego, sytuacja musiała być istotnie poważna. Jednak Hank nie zamierzał ani wycofać się


Huragan na wyspie 169

ze starań o Antonię, ani zakończyć przyjaźni z Tyle-rem, choć miał z tego powodu spore nieprzyjemności. Bądź co bądź, gdyby przyjaciel nie zaprosił go zeszłej jesieni do Cold Ridge, nigdy by nie poznał sióstr Winter.

Jak się spodziewał, początkowo Carine w ogóle nie chciała go wpuścić.

- Porozmawiajmy, proszę - nie ustępował. - Mart­
wię się o Antonię.

Młodsza z sióstr wyraźnie walczyła ze sobą przez chwilę, aż wreszcie uchyliła szerzej drzwi frontowe. Była wyższa od Antonii o jakieś pięć centymetrów, jej włosy miały ciemniejszą o kilka tonów barwę, ale ich oczy były niemalże identyczne.

Westchnęła, ale widać było, że nie potrafi być dla niego niemiła, choćby nie wiadomo jak się starała. Zresztą bycie niemiłym wobec Hanka nie sprawiłoby jej tyle przyjemności, ile zepchnięcie Tylera z urwiska, co obiecała mu, gdyby zjawił się ponownie na jej progu. Nie zapowiadało się jednak, by miało to rychło na­stąpić, ponieważ Tyler nie pokazał się w Cold Ridge od kilku miesięcy, a i sama Carine trzymała się z daleka od Cold Ridge. Hank widział, że bardzo martwiło to Antonię, ale jako że temat samopoczucia siostry stano­wił absolutne tabu, wolał nie podejmować dyskusji.

Carine otworzyła drzwi.

- Jak to? Bez obstawy? - zapytała z przekąsem,


170 Carla Neggers

zerkając na korytarz. - Pozwalają ci na taką samowolę? - udawała zdziwienie, widocznie postanowiła jednak odegrać się na nim za winy przyjaciela. - A gdzie jest twoja limuzyna?- Na dole czy może raczej za rogiem?

Hank podążył za nią kiepsko oświetlonym koryta­rzem. Odniósł wrażenie, że ten budynek komunalny i jej uroczy drewniany domek w Cold Ridge znaj­dowały się na dwóch przeciwległych biegunach.

Uśmiechnęła się ciepło, siadając przy stoliku barwy lawendy.

- Szczerze mówiąc, nie pytałam.

Na ścianie nad stolikiem wisiało zdjęcie jastrzębia z czerwonym ogonem. Jego widok sprawił, że Hanka przeszły ciarki, podobnie jak podczas oglądania więk­szości prac Carine. Miała niewątpliwy talent do foto­grafowania przyrody, a mieszkanie w mieście dawało jej zapewne niewielkie możliwości, by go rozwijać. Antonia wprawdzie unikała tematu młodszej siostry,


Huragan na wyspie 171

ale wspomniała coś mimochodem, że Carine ostatnio przyjęła zlecenie przygotowania reklamy jednego z bu­tików przy Newbury Street.

Dziewczyna usadowiła się wygodnie na kuchen­nym krześle.

172 Carla Neggers

niż naprawdę czuł. - Powiedziałaby mi to wprost, bo jest odważna i uczciwa.

Wyraz jej oczu zdradzał jednak coś zupełnie prze­ciwnego. Carine mogła, ale nie chciała mu pomóc. Wiedziała coś, co wolała zostawić tylko dla siebie. A może siostra zobowiązała ją do milczenia w tej sprawie?

Tyler ostrzegał go, że Carine potrafi doskonale wyczuć najbardziej czuły punkt i bez skrupułów w niego uderzyć. Dobrze, że się tego spodziewał, bo w przeciwnym razie mógłby za ostro zareagować.

- Może. Ale naprawdę mi na niej zależy.
Carine wpatrywała się w niego w milczeniu, uznał

więc, że najlepszą strategią będzie spokojne wyrażanie swego zaniepokojenia, by w końcu nabrała do niego


Huragan na wyspie 173

zaufania. Nie było to łatwe, bo wciąż cierpiała po tym, co zrobił jej Tyler, więc trudno się dziwić, że nie była skłonna ufać jego najlepszemu przyjacielowi.

- A jeśli to coś, z czym nie będzie potrafiła sobie
sama poradzić ? Jeśli ma kłopoty? - nie ustępował.

Szybko odwróciła wzrok. A więc trafił w dziesiątkę. Coś było na rzeczy, nie wymyślił sobie tego. Wolał jednak nie dać po sobie poznać, że się czegokolwiek domyśla. Za bardzo zależało mu na informacjach, aby mógł sobie teraz pozwolić na przedwczesny triumf, czekał więc cierpliwie. Mijały sekundy, minuty, a Ca-rine nadal milczała, unikając jego spojrzenia.

- OK, jeśli nie chcesz, nie mów, nie mogę cię
zmusić. Zadzwonię do Gusa.

To jej się specjalnie nie spodobało. Gus był jej stryjem, który po śmierci rodziców zajął się nimi jak tylko potrafił najlepiej, choć sam miał zaledwie dwa­dzieścia lat i żadnego doświadczenia w opiece nad dziećmi.

Sięgała właśnie do kranu, aby odkręcić wodę, ale w tym momencie jej dłoń znieruchomiała na kurku.

174 Carla Neggers

Jestem pewien, że Antonia ci wybaczy, gdy wyjaśnisz, że straszyłem cię Tylerem.

Nabrała powietrza w płuca, jakby chciała coś po-wiedzieć, ale po chwili wypuściła je gwałtownie.

A więc miał rację! Coś się działo, teraz wystarczyło tylko wyciągnąć więcej szczegółów.

Carine odkręciła kurek, by napełnić kubek wodą. Mimo że na jej policzkach widniał rumieniec, wy­glądała na wyczerpaną wydarzeniami ostatnich paru miesięcy. Choć intensywne kolory na ścianach i meb­lach ożywiły wnętrze, nie zatuszowały śladów zuży­cia, świadczących o tym, jak skromne były jej moż­liwości finansowe. Mimo trudnej sytuacji nie wynajęła jednak ani nie wystawiła na sprzedaż swego drew­nianego domku w Cold Ridge. Czyżby rozważała możliwość powrotu w rodzinne strony? A może w głębi serca miała jeszcze nadzieję na pojednanie z Tylerem ?

- Powiedz mi, co wiesz, Carine - poprosił.
Sącząc wodę, odwróciła się powoli w kierunku

niedużego telewizora, aby go włączyć. Nie miał poję­cia, o co chodzi, ale obserwował ją w milczeniu. Nastawiła kanał pogodowy, w którym raz po raz podawano komunikaty na temat nadciągającego hura-


Huragan na wyspie 175

ganu Hope, wędrującego z Południa wzdłuż Wschod­niego Wybrzeża ze średnią prędkością dwustu kilomet­rów na godzinę. Jak na razie w ich rejonie nie ogłoszo­no stanu alarmowego, bo prognozy przewidywały, iż huragan zmieni kierunek, nim dotrze tak daleko na Północ.

Hank nie pojmował, o co jej chodzi, ale postanowił niczemu się otwarcie nie dziwić.

Odpowiadał spokojnie, powoli, chcąc zyskać na


176 Carla Neggers

czasie, zastanawiał się bowiem, w jakim celu skierowa­ła rozmowę na ten tor. Czy chciała go zdekoncen­trować, czy może próbowała mu coś przekazać, nie mówiąc tego wprost?

- Są, wbrew pozorom - wpadła mu w słowo. Przyjrzał jej się spod zmrużonych powiek.

Jej wzrok mówił, że teraz jego kolej, że powinien się domyślić, co chciała mu przekazać i zacząć działać. Wyjął więc szybko komórkę i wybrał numer Tylera Northa, który stacjonował obecnie w bazie Hurlburt na Florydzie, gdzie był szefem oddziału do zadań specjalnych. Spodziewał się, że w związku z kolejną akcją przyjaciel ma wyłączony telefon i przyjdzie mu zostawić wiadomość, tymczasem w słuchawce ode­zwał się głos Tylera.

- Tu North, słucham.


Huragan na wyspie 177

- Lepiej nie tykajmy tego tematu, majorze.
Tyler zwracał się do niego per „majorze" tylko

wtedy, gdy chciał się od niego z jakiegoś powodu zdystansować.

- Wiedziała, że do ciebie zadzwonię.

Hank po raz kolejny doszedł do wniosku, że nic nie


178 Carla Neggers

rozumie. Najpierw Tyłer był zakochany w Carine na śmierć i życie, potem ni z tego, ni z owego odwołał ślub, a teraz z kolei martwił się o bezpieczeństwo swojej byłej narzeczonej.

- W porządku, nic jej nie grozi. Stoi teraz przed
telewizorem, ogląda kanał pogodowy i udaje, że nie
wie, do kogo dzwonię. Chyba z jakiegoś powodu
uważa, że wiesz, gdzie może być Antonia.

Tyler ciężko westchnął. Znał Winterówny całe swe życie, w pewnym sensie były jego jedyną rodziną. Jak mógł nie wiedzieć takich rzeczy?

Ciekawe, że nigdy nie wspomniała ani o znajomej staruszce, ani o domku na wyspie. Jak wiele miała jeszcze przed nim tajemnic...

Huragan na wyspie 179

Nie zareagowała, wciąż udając, że nie słucha ich rozmowy.

- Winterowie nie myślą, jak normalni ludzie

- przestrzegł go przyjaciel. - Ile znasz kobiet, które
pojechałyby samotnie na maleńką wysepkę, choć
wszędzie nadaje się ostrzeżenia przed nadciągającym
huraganem?Skoro Antonia nie widzi potrzeby opusz­
czenia wyspy, to nie masz szansy jej stamtąd wyciąg­
nąć choćby i siłą.

- Uśmiechnął się.

180 Carla Neggers

- Jest bardzo niezależna, nie spodoba jej się po­
czucie, że ktoś mógłby uważać, że potrzebuje pomocy.
Wyjdzie na to, że zwątpiliśmy w jej możliwości...

- Rozumiem... Mam jeszcze tylko jedno pytanie.
Skinęła w milczeniu głową.

Po raz pierwszy Hank spostrzegł w jej oczach smutek i rozczarowanie. Zwykle kryła je za fasadą zadziorności i uporu, postawiła sobie bowiem za punkt honoru nie dopuścić do tego, by Tyler zmarnował jej życie.

- Wiesz coś? A może coś podejrzewasz?

- Wydaje mi się, że jest przerażona, a to do niej
niepodobne. - Nerwowym gestem przeczesała włosy.
- Jedziesz sam, czy z obstawą?

Domyślił się, że tym razem miała na myśli oddział specjalny pod wodzą Tylera, a nie grupę ochroniarzy, z którymi ostatnio niemal się nie rozstawał.

ROZDZIAŁ TRZECI

Najważniejsze to nie stracić z oczu przyszłego senatora.

Robert nie miał pojęcia, w jaki sposób to zrobi, ale uznał, że przy swoim ilorazie inteligencji 156 zdoła coś wymyślić. Jak mógł w ogóle pozwolić doktorce tak się wymknąć? Powinien był się domyślić, że siostrunia pożyczy jej samochód, żeby mogła wyjechać niepo­strzeżenie z miasta.

Carine Winter, nawiedzona fotograficzka. Widział jej dziwaczne zdjęcia w mieszkaniu, do którego za­kradł się przed tygodniem, aby skopiować klucze do apartamentu siostry. Przejrzał przy okazji kilka jej emaili. Nie chciałby być w skórze tego faceta, co ją rzucił... Wpadł przy tym na genialny pomysł - wysłał z jej komputera parę wiadomości do doktor Antonii. Rozważał przez chwilę podłożenie ognia, ale zdecydo­wał, że powinien się skupić na tym, co najważniejsze, aby zrealizować swoje zamierzenia. Wyobraźnia pod­sunęła mu obraz, który miał pod powiekami każdego wieczoru przed zaśnięciem. Doktor Antonia Winter.


182 Carla Neggers

Przerażona. Spocona. Skazana na jego łaskę i niełaskę, tak jak on wtedy, gdy przyszedł do niej ze zranioną stopą. Błagająca o litość.

Jeszcze nie wiedział, co zrobi, by to osiągnąć. Powinien mieć jakiś plan, ale za bardzo kochał spon­taniczność, by przygotowywać szczegółowe strategie. Dlatego nie był jeszcze pewien, czy ostatecznie powi­nien zabić doktorkę. Zdecyduje, gdy już nadejdzie odpowiedni moment.

Siedział po turecku na ładnym, miękkim łóżku w jej przytulnym apartamencie w Back Bay. Sypialnia miała dziewczęcy, romantyczny wystrój, czego się zupełnie nie spodziewał. Na ścianach wisiały fotografie kwia­tów, niewątpliwie autorstwa siostrzyczki, na półkach znajdowały się pachnące świece, a pościel ozdobiona była delikatnymi haftami. Przejrzał też zawartość szuflady z bielizną. Głównie jedwab i delikatne ko­ronki. Dotykając miękkiej tkaniny, wspominał, jaka była dla niego miła i troskliwa, gdy trafił na oddział. Sądził wtedy, że ma u niej szansę. Że się jednak nie pomylił, sądząc, że wystarczy dać jej znak, by od­ważyła się ujawnić swe uczucia. Tymczasem ona doniosła na niego na policję. Twierdziła, że takie są wymogi prawne, by zgłaszać wszystkie przypadki postrzału. Akurat! Przecież postrzelił się sam, nie było więc mowy o jakiejkolwiek zbrodni. Gdyby tylko chciała, mogłaby machnąć na to ręką. Ale nie chciała...

Kiedy tylko został sam na sali, wyciągnął z ręki igłę kroplówki i uciekł, nie zważając na obolałą stopę. Gliniarze dopadli go na parkingu, choć sądził, że zdoła im umknąć. Znał przecież cały teren szpitalny jak


Huragan na wyspie 183

własną kieszeń. Tak, wspomnienie tej pogoni przypo­mniało mu o celu wizyty. Odszukał nożyczki i pociął na drobne skrawki całą bieliznę. Jeśli jakimś cudem Antonia zdoła wrócić do domu, nim on dowie się, gdzie jest, z pewnością to ją przestraszy nie na żarty. Dobrze jej tak!

Dopiero po raz drugi odwiedził jej mieszkanie, ale starał się nie narażać niepotrzebnie na niebezpieczeń­stwo. Wprawdzie ta nieudacznica Carine nie miała pojęcia, że pożyczył sobie klucze z jej mieszkania ani że wysłał z jej komputera wiadomości... Uśmiechnął się do siebie. To ten wysoki iloraz inteligencji pomagał mu przeprowadzić to, co większości by nawet nie przeszło przez myśl.

Babcia, która wychowywała go po tym, jak oferma matka przedawkowała narkotyki, mawiała często, że gdy tylko sobie coś postanowił, był w stanie zrobić wszystko, aby dopiąć swego. Biedaczka, zmarła na wylew, gdy miał szesnaście lat.

Nie chciał teraz myśleć o babci, niepotrzebnie go to rozpraszało, a powinien się skoncentrować, by wymy­ślić sposób na wytropienie supermana Hanka Cal-lahana. Istniały przecież dwie możliwości - albo wie­dział, gdzie jest Antonia i pojechał za nią, albo nie wiedział i też szukał śladów.

Tknięty przeczuciem, podniósł słuchawkę i przycis­nął guzik ponownego wybierania numeru. Ciekaw był, z kim doktorka rozmawiała tuż przed wyjazdem.

- Dzień dobry, tu rezydencja Winslowów.

Robert odchrząknął, by przybrać najbardziej uprzej­my ton głosu, na jaki go tylko było stać.


184 Carla Neggers

- Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. Czy roz­
mawiam z panią Winslow?

- Tak, słucham.

Uwielbiał starszych ludzi. W dzisiejszych czasach tylko oni bez wahania podawali obcym przez telefon informacje, które powinni zatrzymać dla siebie.

Rozłączył się, nim staruszka zdążyła odpowiedzieć. Shelter Island. Nigdy o takiej wyspie nie słyszał, ale nie miał wątpliwości, że szybko uda mu się ją odnaleźć. W końcu był przecież geniuszem.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Antonia stała na niewielkim wzniesieniu poroś­niętym trawą morską i kępami soczystozielonej mącz­nicy. Białogrzywa fala zbliżała się szybko ku plaży. Nadchodził przypływ, wody zatoki podnosiły się. Powoli wypuściła powietrze. Była bezpieczna, nie musiała się tu nikogo obawiać. Zyskała kilka dni na przemyślenia, pracę i odpoczynek.

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła samą siebie. - Na pewno.

Było późne popołudnie. Nie znała dokładnej godzi­ny, bo po przybyciu na wyspę schowała zegarek, by symbolicznie odciąć się od pełnego pośpiechu życia, jakie prowadziła w mieście. Była sama w miejscu, które pod wieloma względami przypominało raj, więc nie pozostawało jej nic innego, jak wreszcie oddać się lenistwu. Shelter Island stanowiła swego rodzaju przy­stanek dla ptactwa wędrownego, mieszkały tu także na stałe liczne gatunki ptaków nabrzeżnych i mors­kich. Były wśród nich brodźce, siewki, kaczki, rybitwy, mewy, sowy, orły i sokoły. Antonii udawało się już


186 Carla Neggers

rozpoznać część z nich, wciąż jednak wielu nie umiała nazwać. Brakowało jej cierpliwości i wytrwałości, jakie charakteryzowały jej siostrę. Starała się nie wchodzić ptakom w drogę, czuła bowiem, że to ich miejsce, a ona jest tu po prostu chwilowym intruzem.

Tylko Carine znała jej miejsce pobytu. Przed wyjaz­dem Antonia kazała siostrze przysiąc, że dochowa tajemnicy- może niepotrzebnie, ale wtedy wydawało jej się to niezbędne. Miała nadzieję, że nawet te szczątkowe informacje nie narażały Carine na niebez­pieczeństwo ze strony ewentualnego prześladowcy. Hankowi nie wspomniała ani słowem o celu swej podróży. Im mniej wiedział, tym lepiej dla niego i jego kampanii.

Powietrze pachniało tropikiem, co oznaczało, że huragan Hope wciąż stanowił realne zagrożenie. Ko­munikaty radiowe sugerowały, że być może do rana zostanie ogłoszony stan alarmu dla Cape Cod i wyse­pek położonych w Cod Bay. Gdyby tak się stało, ogłoszona zostałaby ewakuacja, a Antonia nie była przekonana, że chciałaby wyjechać. Huragan mógł w ostatniej chwili zmienić kierunek, co dałoby jej jeszcze kilka dni spokoju, odsuwając w czasie perspek­tywę ponownego spotkania z prześladowcą. Spędziła trzy dni przy komputerze, przeglądając dokładnie karty pacjentów, a wciąż nie miała pojęcia, kto mógłby chcieć ją zastraszyć. Kto byłby tak nieustępliwy i pod-stępny? Dziwne wiadomości przesyłane pocztą elektro­niczną czy szepty na parkingu niczego jeszcze przecież nie dowodziły. Gdyby z czymś takim zgłosiła się na policję, prawdopodobnie zostałaby uznana za osobę


Huragan na wyspie 187

przewrażliwioną. Nawet gdyby potraktowano ją po­ważnie, śledztwo prędzej czy później objęłoby też Hanka, a na to nie mogła pozwolić.

Niewiele brakowało, by po sobotniej kolacji wspól­nie wrócili do jej mieszkania, ale Hank zauważył jej roztargnienie i nieobecny wzrok, więc odprowadził ją tylko do drzwi wejściowych. Nie mogła przestać myśleć o tych dziwnych szeptach, które słyszała na parkingu. Nic mu o nich nie wspomniała, widziała więc, że był nieco zaskoczony jej zachowaniem, ale na szczęście nie naciskał. Nie chciała w ogóle dotykać tego tematu, póki nie zyska pewności, że coś się faktycznie dzieje. Było jej przykro, iż musiała coś przed nim ukrywać, więc gdy znalazła się na górze, z jej oczu popłynęły łzy. Jak przez mgłę ujrzała lekko powiewają­ce na wietrze muślinowe firanki w oknach sypialni. Przecież nigdy nie zostawiała otwartych okien, wy­chodząc z domu. Rozejrzała się dokoła. Nie było żadnych śladów włamania, wszystko leżało na swoim miejscu, ale uchylone okno świadczyło, iż ktoś tu był pod jej nieobecność.

Sięgnęła po słuchawkę, by zadzwonić na policję, ale po przyciśnięciu jednej cyfry zmieniła zdanie. Przecież miała następnego dnia wyjechać, a zgłoszenie włama­nia tylko by ten wyjazd opóźniło. Potrzebowała czasu, by zastanowić się nad elementem wspólnym, łączą­cym szepty, wiadomości i uchylone okno. Mogła to równie dobrze zrobić sama w ciszy domku na Shelter Island, bez wzywania policji. Z dala od ewentualnego prześladowcy, od Carine, a przede wszystkim od Hanka. Nie miała wątpliwości, że media z przyjemnością


0x08 graphic
188 Carla Neggers

zajęłyby się tą sprawą, czego chciała za wszelką cenę uniknąć. Nim znalazła się w mieszkaniu, liczyła też po cichu na to, iż przez kilka dni jej nieobecności ów tajemniczy ktoś znudzi się i zakończy swą kampanię przeciwko niej. Włamanie jednak było czymś zupełnie innym niż wysyłanie dziwnych wiadomości, stanowiło zwykłe przestępstwo, a całą sprawę stawiało w zupełnie innym świetle.

Odwróciła się od oceanu i ruszyła powoli piaszczys­tą ścieżką między karłowatymi sosnami i drobnymi krzakami jałowca. Ściany starego domku, do którego zmierzała, zbudowane były z cedrowych bali, noszą­cych ślady wichur i ulew. Pomalowane na biało ramy okienne i niebieskie drzwi dodawały mu niezwykłego uroku. Niewielka weranda od strony cieśniny Nan-tucket zapewniała zapieraj ące dech w piersiach widoki.

Antonia poznała Babs Winslow jeszcze w czasie studiów na Akademii Medycznej, gdy starsza pani pracowała jako wolontariuszka w szpitalu klinicznym. Mimo tak dużej różnicy wieku zaprzyjaźniły się ser­decznie. Babs była najprawdziwszą w świecie ekscen­tryczną arystokratką, zarządzającą ogromnym mająt­kiem rodzinnym, a jednocześnie zaangażowaną w po­moc ubogim. Nigdy nie obnosiła się ze swym bogac­twem, wręcz przeciwnie, była niesłychanie skromna i bezpretensjonalna. Domek na wyspie wyposażony był tylko w niezbędne udogodnienia, z sufitu na środku pomieszczenia wisiała jedna żarówka, zaś do­datkowe oświetlenie zapewniały dwie lampy naftowe. Woda była tylko zimna, więc do mycia należało ją grzać na mikroskopijnej kuchence. Nieduży generator


Huragan na wyspie 189

zasilał oprócz żarówki również malutką lodówkę i pom­pę. Do niedawna toaleta znajdowała się w niewielkiej komórce na zewnątrz, ale na szczęście Babs zdecydo­wała się wygospodarować na nią kącik w domku. Carine wprawdzie nie miałaby nic przeciwko korzys­taniu z zewnętrznego wc, ale Antonia ceniła sobie umiarkowaną wygodę.

Weszła na werandę, by sprawdzić, czy ręcznik kąpielowy, który wcześniej wywiesiła na drewnianej balustradzie, zdążył już wyschnąć. Nagle zatrzymała się w pół kroku. Dobiegł ją jakiś dziwny dźwięk. Nie był to śpiew ptaka ani też odgłos oceanu czy wiatru.

Wstrzymała oddech, starając się opanować ogar­niające ją przerażenie i skoncentrować na wsłuchiwa­niu w panujące odgłosy.

Gwizdanie. Ktoś gwizdał. W dodatku była to pio­senka krasnoludków z disneyowskiego filmu Królewna Śnieżka. Odruchowo uśmiechnęła się wesoło, ale szyb­ko spoważniała. Przecież nie miała pewności, kto gwiżdże. Nie powinna dopuścić, by wesoły refren „Hej ho, hej ho" uśpił jej czujność. Wśliznęła się po cichu do domku, podbiegła do kredensu i na wszelki wypadek wyjęła z szuflady ostry nóż. Najprawdopodobniej załoga przepływającej obok wyspy łodzi zauważyła jej kolorowy ręcznik i zgłosiła władzom lokalnym, że ktoś przebywa w strefie zagrożenia. Władze zaś przysłały kogoś, by sprawdził, czy wie o niebezpieczeństwie i czy będzie się w stanie ewakuować, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie podejrzewała, aby jej prześladowca anonsował się wesołą piosenką krasnoludków, ale wolała nie ryzykować. Jak najciszej wyszła tylnymi


190 Carla Neggers

drzwiami i zbiegła po rozchwianych schodkach. Chcia­ła się dostać w miejsce, z którego mogła obserwować intruza, nie będąc sama widzianą. Przykucnęła za rozłożystym krzakiem dzikiej róży, starając się nie pokłuć ostrymi kolcami. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że nóż trzyma jak skalpel, a nie jak broń.

Gwizdanie urwało się.

A może to Gus? Jeśli Carine choćby napomknęła mu o jej podejrzeniach oraz o wyjeździe w okolice Cape Cod, stryj niewątpliwie wsiadł do auta i ruszył jej na pomoc, nie zważając na to, że bratanica ma już trzydzieści pięć lat, pracuje na izbie przyjęć, więc nie powinna mieć kłopotu z poradzeniem sobie w kryzyso­wej sytuacji.

Z pewnością nie była to Carine, która nie potrafiła w ogóle gwizdać.

Z werandy po drugiej stronie domu dobiegł ją odgłos kroków.

- Antonia? To ja, Hank. Hank Callahan - uściślił, jakby w jej życiu był przynajmniej tuzin mężczyzn o tym imieniu.

Słysząc jego głos, poczuła tak ogromną ulgę, że nogi niemal odmówiły jej posłuszeństwa. Jak zdołał zmusić Carine do zdradzenia jej miejsca pobytu? Zapewne użył skutecznej metody perswazji lub zmylił ją, tak że wygadała się, nim zdążyła się zorientować. A może namówił Tylera, by ten wytrącił biedną Carine z rów­nowagi? Obydwaj byli nieugięci, gdy sądzili, że mają rację w jakiejś kwestii i potrafili użyć wszelkich dostępnych sposobów, aby dopiąć swego.

Dopiero teraz dotarło do niej, że jej zachowanie


Huragan na wyspie 191

musiało wzbudzić w Hanku podejrzenia. Zapewne podczas sobotniej kolacji wyglądała na czymś zaniepo­kojoną, a potem zniknęła bez śladu. Zresztą nawet gdyby nie sprawiała wtedy wrażenia wzburzonej, Hank i tak zmartwiłby się jej nagłą nieobecnością. Nie rozumiała, dlaczego wcześniej zdawało jej się, że będzie zbyt zapracowany, by zauważyć jej zniknięcie. Jak się powinna była spodziewać, rzucił wszystkie ważne zajęcia i ruszył na poszukiwanie. Gdyby ją teraz spostrzegł, jak kuca za krzakiem róży z nożem w ręku, nie uwierzyłby na pewno, gdyby próbowała go zapew­niać, że wszystko jest w porządku. Dlatego wbiła nóż w ziemię i podniosła się, przywołując na twarz pogod­ny uśmiech.

- Jestem na tyłach domu - zawołała. - Jak mnie tu
znalazłeś?

Usłyszała, jak wchodzi do chaty. Nie zapukał, co ją zdziwiło, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że należał do najlepiej wychowanych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. Tym razem jednak wyraźnie nie miał ochoty na ceremonie, coś innego zaprzątało jego myśli. Tylne drzwi skrzypnęły, Hank wyszedł z nich na rozchwiane schody i zszedł w kierunku czegoś na kształt podwórka, porośniętego kępami mącznicy, krzakami karłowatych polnych róż, jałowcem i wiotkimi samosiejkami dębu. Wokół domu rosło sporo trującego bluszczu, który oplatał wszystkie dostępne pionowe przedmioty.

192 Carla Neggers

- Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem.

- Tylko odrobinę. Nie spodziewałam się gości. Nie
masz żadnych spotkań w związku z kampanią?

- Miałem, ale je odwołałem.

Trudno było jej odgadnąć ton jego głosu. Czy był na nią zły? A może raczej zaniepokojony ?

A więc będzie miała okazję przekonać się, co znaczy powiedzenie „z deszczu pod rynnę". Przyjechała na Shelter Island, by odzyskać poczucie bezpieczeństwa, a tu tymczasem znów los zmusza ją do ucieczki.

- Jestem pewna, że gdyby przyszło do ewakuacji,
udałoby mi się szybko zareagować.

- Widziałem przycumowany kajak. To twój?
Skinęła głową.

Hank ubrany był w oliwkowe szorty i biały pod­koszulek, ale mimo to trzymał się prosto jak każdy wojskowy. Roztaczał wokół siebie aurę autorytetu, jak


Huragan na wyspie 193

przystało na amerykańskiego senatora, choć przecież dopiero kandydował na to stanowisko. Nie ulegało wątpliwości, że nie należał do mężczyzn, których łatwo zbyć byle wykrętem, więc zadanie Antonii nie było łatwe. Choć tego nie lubiła, tym razem musiała ukrywać prawdę, naciągać i bagatelizować coś, co było poważną sprawą. Hank zaś sprawiał wrażenie czło­wieka, który potrafi inteligentnie i w czarujący sposób wydobyć każdą informację na interesujący go temat. Zwykle spoglądał na nią z podziwem i czułością, teraz jednak w jego wzroku widziała powątpiewanie i dystans. Co też Carine mogła mu naopowiadać, że aż tak bardzo zmienił swe podejście?

Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

0x08 graphic
194 Carla Neggers

Przypomniała sobie ów pamiętny listopadowy dzień, gdy spotkali się po raz pierwszy w drewnianej chacie Carine. Od razu poczuła, że stojący przed nią mężczyzna odegra niesłuchanie ważną rolę w jej życiu. Kto wie, może najważniejszą..? Potem zastanawiała się wiele razy, jak mogła pozwolić sobie na to, by się zakochać od pierwszego wejrzenia. Tylko że nie sposób było tu mówić o pozwoleniu, wszystko działo się jakby poza jej wolą.

Huragan na wyspie 195

Swoją drogą, ciekawe, że pociągało ją to, czego powinna się wystrzegać i ludzie, których powinna unikać. Wychowana w górach, nie miała żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o sztorm czy huragan, a jednak postanowiła w tak niebezpiecznym okresie spędzić samotnie kilka dni na wyspie. Mając na uwadze smutne doświadczenia swojej siostry, powin­na się wystrzegać wojskowych pilotów, a jednak nie


196 Carla Neggers

potrafiła przestać myśleć o Hanku. Może owego lis­topadowego wieczoru w chacie Carine rzeczywiście było coś w powietrzu, skoro obydwie związały się później z niewłaściwymi mężczyznami?

Skarciła się w duchu. Zdecydowanie za wiele sobie wyobrażała, przecież jej znajomość z Hankiem ledwie wykroczyła poza ramy przyjaźni. Zjedli razem parę razy kolację, byli w kinie i teatrze, na beznadziejnym meczu baseballu, a przed paroma tygodniami wylądo­wali w łóżku. Nie oznaczało to jednak od razu dzwo­nów weselnych, zwłaszcza że Hank stracił żonę i cór­kę, więc z pewnością trudno mu było zdecydować się po czymś takim na kolejny poważny związek. Dobrze się składało, biorąc pod uwagę, że poważny związek oznaczał komplikacje, które byłyby co najmniej nie­wskazane w sytuacji, w jakiej się znalazła.

- Po drugiej stronie wyspy zacumowałem łódkę

- poinformował, nie spuszczając z niej zaniepokojone­
go wzroku. - Możemy wyruszyć jutro rano.

Rano... Chata była naprawdę niewielka, znajdowa­ło się w niej tylko jedno bardzo niewygodne i wąskie łóżko. Jak poradzą sobie we dwójkę? Wyobraźnia usłużnie podsunęła jej obrazy, od których na jej po­liczki wypłynął rumieniec.

- Sprawa na pewno trafi do gazet - westchnęła.

- „Hank Callahan, kandydat na senatora, ratuje lekar­
kę z wyspy zagrożonej uderzeniem huraganu".

Huragan na wyspie 197

Zajrzał jej głęboko w oczy i wpatrywał się w nie tak intensywnie, że w końcu odwróciła wzrok.

Minęła go, muskając niechcący jego ramię, na co obydwoje zareagowali drżeniem. Najpierw nieznajo­my prześladowca, potem huragan, a wreszcie Hank Callahan. Jakże miała w takiej sytuacji logicznie rozu­mować? Zerknęła za siebie, ruszając w górę po scho­dach prowadzących do domku.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Robert odpoczywał na najwyższej wydmie w przy­legającej do cieśniny Nantucket części wyspy. Plecak położył na kępie trawy morskiej, przykucnął i podciąg­nął nogawki spodni. A niech to! Kleszcze! Mnóstwo kleszczy wpiło mu się w kostki i łydki. Przeklął w duchu wstrętną doktorkę. To jej wina, że dopadły go te obrzydliwe insekty.

Był już kilkadziesiąt metrów od jej chaty, o czym najprawdopodobniej nie miała pojęcia. Przypłynął oko­ło godzinę przed supermanem Hankiem, którego przedwczesne pojawienie się zirytowało go niesłycha­nie. Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż Callahan ją odnajdzie, ale jako że jemu samemu tak się poszczęś­ciło z Babs Winslow, liczył na większą różnicę czasu. Gdyby się wszystko udało, kandydat na senatora mógł zastać swą dziewczynę już martwą...

Sapiąc ciężko, zaczął wyskubywać insekty z łydek. Żałował, że nie zapakował pincety. Doktor Suka zapewne miała w chacie podręczną apteczkę, ale nie spodziewał się, by zechciała mu pomóc. Jeden z klesz-


Huragan na wyspie 199

czy wbił się na tyle głęboko, że gdy udało mu się go wyciągnąć, pociekła krew. Wiedział, że stworzenia te mogą przenosić bardzo groźny wirus boreliozy, ale zaryzykował, bo tylko droga przez krzaki i gęstwiny mogła mu zapewnić możliwość pozostania niezauwa­żonym. Gdyby przemieszczał się ścieżkami, wpadłby od razu w łapy Callahana i zniweczył cały wysiłek.

- Nie trać z oczu nagrody - powiedział półgłosem
sam do siebie.

Mógł wprawdzie załatwić superpilota jednym strzałem, ale byłoby to zbyt łatwe. Teraz jednak musiał radzić sobie z dwiema, a nie z jedną osobą, co stanowiło nie lada problem.

- To nie problem, tylko wyzwanie, idioto - po­
uczył sam siebie, usuwając kolejnego kleszcza. - Mu­
sisz po prostu na bieżąco brać pod uwagę zmieniające
się warunki, ot co.

Musiał przyznać, że z Callahana był prawdziwy przystojniak. Do tej pory widział go kilka razy w prasie i telewizji, także na żywo w towarzystwie Antonii, choć nigdy dotąd z bliska. Stanowili wyjątkową parę: on - dzielny pilot kandydujący teraz do senatu, ona - śliczna, niebieskooka lekarka. W porównaniu z nimi Robert był nikim, przypominał kleszcza, którego nale­żało usunąć, rozdusić i wyrzucić. Ale nie zignorować. Odkąd odkryto, że roztocza te przenoszą boreliozę, nikt już ich nie ignorował...

Ni z tego, ni z owego zaczął padać lekki deszczyk, który zmył z jego nóg piasek i krew. Niestety, gdy tylko się poruszył, kolejne ziarenka przykleiły się w to miejsce. Rozejrzał się dokoła, zastanawiając się, czy


200 Carla Neggers

podnoszący się poziom wody oznacza przypływ, czy może zbliżanie się huraganu Hope. Gdyby jednak chodziło o to drugie, jego szanse na przeżycie były praktycznie zerowe. Łódź Callahana zacumowana by­ła po drugiej stronie wyspy. Robert przypłynął taksów­ką wodną. Okłamał taksówkarza, że jedzie po znajo­mą, z którą za parę godzin będzie wracać kajakiem. Dopiero gdy łódka odpłynęła, zdał sobie sprawę, że w ten sposób także i on utknął na wyspie. Mógł się wydostać, korzystając jedynie z łodzi supermana Han­ka lub kajaka Antonii. Na wszelki wypadek zabrał jej wiosło -Antonia Winter nie miała prawa odpłynąć bez jego zgody.

Babcia zwykła mawiać, że jest niesłychanie in­teligentny, ale nie rozumuje jak większość ludzi. Kie­dyś uważał ją za kochaną, ale pozbawioną wyobraźni staruszkę, ostatnio jednak coraz częściej dochodził do wniosku, iż miała słuszność. Teraz na przykład tkwił na malutkiej wysepce, zaatakowany przez głupie, ale groźne kleszcze, zagrożony nadejściem huraganu, a to wszystko w imię czego? Zemsty? Odrobiny sprawied­liwości w życiu ?

Robiło mu się niedobrze na wspomnienie bólu, jaki promieniował z postrzelonej stopy, gdy czekał, aż Antonia - słodka Antonia - jak ją wtedy nazywał, opatrzy mu ranę, a jednocześnie zasugeruje, jak bardzo jej na nim zależy. Tymczasem sprawiła, iż poczuł się jak życiowy nieudacznik. Jak zakochany dwunasto­latek, któremu się wydaje, że mógłby mieć szansę u pięknej studentki. Był gotów się założyć, że po tym, jak doniosła na niego policji, poszła na randkę z Cal-


Huragan na wyspie 201

lahanem. Nie, nie mógł pozwolić, by uszło jej to płazem. Zdradziła go, upokorzyła, musiała więc po­nieść karę. Nie była taka, za jaką ją uważał. Wierzył w nią, ubóstwiał i dokąd to go zaprowadziło? Na podmywaną falami wydmę... Cokolwiek ostatecznie zdecyduje się z nią zrobić, uświadomi jej, dlaczego tak postępuje. Koniec z anonimowością. Niech błaga, niech się trzęsie ze strachu, niech wreszcie zrozumie, co mu zrobiła.

Deszcz padał coraz intensywniej, więc Robert wy­jął z plecaka gumowany płaszcz i nie bez wysiłku narzucił go na plecy. Próbował nałożyć kaptur, ale ten wciąż zsuwał mu się z czubka głowy. Aby go utrzymać na miejscu, zawiązał pod brodą elastyczny sznureczek, który przy pierwszym podmuchu urwał się, uderzając go boleśnie w podbródek. Zirytowało go to tak bardzo, że poczuł nieodpartą ochotę, aby kogoś zabić dla sa­mego wyładowania się.

Nie mógł nawet założyć obozowiska, bo nie wziął ani namiotu, ani śpiwora czy kuchenki turystycznej. Nie przyszło mu także do głowy, by nazbierać drewna na ognisko. Zresztą nie przywiózł także nic konkret­nego do jedzenia, miał tylko krakersy, jabłka, ser żółty oraz całkiem spory zapas wody pitnej.

Zdecydował, że jeśli huragan Hope faktycznie ude­rzy, nie będzie nawet próbował kryć się gdzieś po krzakach, tylko od razu zajmie chatę. Na szczęście miał broń, mógł więc zadbać o własne interesy. Wyjął pistolet, by jeszcze raz przyjrzeć mu się z lubością. Był to Smith & Wesson, kaliber 0,38 - może niewielki, ale użyteczny. Jeśli dopisze mu szczęście, huragan


202 Carla Neggers

zatrzyma doktorkę i Callahana razem z nim na wyspie, a wtedy będzie mógł zrzucić winę za ich śmierć na szalejący żywioł.

- Świetnie - mruknął sam do siebie. - Bardzo mi to odpowiada.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Mieliśmy z Carine rację, pomyślał z niepokojem Hank. Antonia była wyraźnie czymś zaniepokojona. Twierdziła, że przyjechała na Shelter Island, by się odprężyć, ale choć warunki sprzyjały wypoczynkowi, wyglądała na zmęczoną, a w jej zachowaniu widać było napięcie.

204 Carla Neggers

głównie po to, żeby móc wieczorami grać w kierki i układać pasjansa. Nie uwierzysz, ale życie towarzys­kie tu praktycznie nie istnieje - zażartowała, by zatuszować swoje zdenerwowanie.

- Dzisiejszy wieczór będzie nieco inny.
Na jej policzki wypłynął lekki rumieniec.

Tym razem nie drążył tematu, postanowił cierp­liwie czekać, aż zdecyduje się go wtajemniczyć. Ist­niała również szansa, że uda mu się ją na czymś przyłapać, a następnie wyciągnąć jakieś wyjaśnienia. Musiał jednak uzbroić się w cierpliwość, bo jak na razie robiła wszystko, by niczego podejrzanego nie zoba­czył. Szybko zapięła plecak i wsunęła go pod stolik, jak gdyby chciała w ten sposób zaznaczyć, że temat zawartości laptopa uważa za zakończony.

Huragan na wyspie 205

Nie odpowiedziała. Wydawała się pochłonięta jaki­miś rozmyślaniami, wpatrywała się w milczeniu w swoje dłonie. Wreszcie poderwała się na równe nogi i bez jakiejkolwiek zapowiedzi wyszła na werandę, skąd zabrała ręcznik.

- Pada - oznajmiła. - Ciekawe, czy to z powodu
huraganu.

Hank dostatecznie wiele razy w swej wojskowej karierze widział osoby ogarnięte strachem, by nie rozpoznać tych samych symptomów u Antonii. Jako lekarka musiała zawsze być opanowana, wystrzegać się paniki, aby nie narażać zdrowia pacjenta. Obser­wowała przerażenie innych, jednocześnie nie mogąc mu ulec, by móc dobrze wykonać swoją pracę. Teraz zaś to ona bała się, traciła kontrolę nad swoim życiem, widać to było w jej zachowaniu, w sposobie porusza­nia, spojrzeniu. Czy właśnie po to ukryła się na Shelter Island, żeby nikt nie patrzył, jak się zmaga ze swoim strachem? A może popełniła jakiś błąd w diagnozie i teraz zadręcza się wyrzutami sumienia?

- Powinieneś sprawdzić, czy nie masz kleszczy

- poradziła beznamiętnym tonem. - Nie chciałbyś
chyba złapać boreliozy?

- Skądże znowu, pani doktor. - Uśmiechnął się.

- Ale pochodzę z Cape Cod i wiem wszystko o klesz­
czach i boreliozie.

0x08 graphic
206 Carla Neggers

Akurat! Zupełnie nie potrafiła kłamać, bo nawet przy najszczerszych chęciach trudno byłoby się dopat­rzyć w niej radości z jego niespodziewanego pojawie­nia się. Czuł jednak, że nie chodzi o niego, ich znajomość, nawet nie o byłego narzeczonego siostry. Być może kwestie te stanowiły przyczynę, dla której nie zwierzyła mu się ze swoich kłopotów, lecz na pewno istotą sprawy było coś zupełnie innego. Mimo wszystko postanowił postępować ostrożnie, wiedział bowiem, że Antonia była przyzwyczajona samotnie analizować i rozwiązywać problemy.

A przecież tyle razy obiecywał sobie, że nie będzie się angażował w żaden związek... Piękna doktor Win­ter od razu wpadła mu w oko, więc spotkał się z nią parę razy, ale nie planował, że wyniknie z tego coś


Huragan na wyspie 207

poważniejszego. Przecież miał kiedyś żonę i córeczkę, kochał je z całego serca i nie zamierzał już nigdy podejmować tak poważnych zobowiązań wobec niko­go. Szukał więc tylko miłego towarzystwa, kogoś, z kim mógłby od czasu do czasu zjeść kolację, pożar-tować, porozmawiać. Tymczasem wbrew swej woli zaangażował się i to nawet bardzo. Gdyby mu na niej nie zależało, byłby w Bostonie, a nie na malutkiej wyspie, zagrożonej atakiem huraganu.

208 Carla Neggers

- Przeciwnie, masz wszelkie prawo.

Pochylił się i pocałował ją. Pociągnęła go do siebie i obydwoje opadli na wąską, przykrytą kolorową narzutą, kanapę. Hank rozmyślał o tej chwili od dawna, zarówno w czasie swej podróży z Bostonu na Cape Cod, jak i podczas krótkiego rejsu łodzią. Wyob­rażał sobie nawet najdrobniejsze szczegóły, takie, jak odgłos kropli deszczu bębniących o dach nad łóżkiem. Mimo to żywiołowość jej reakcji zaskoczyła go, choć oczywiście nie zamierzał z tego powodu narzekać. Jej dłonie wsunęły się pod jego koszulę i wędrowały w górę i w dół po nagich plecach.

Sięgnęła za plecy i jednym sprawnym ruchem zdjęła biustonosz. Hank aż zamarł w bezruchu na widok jej kształtnych piersi.

Podmuch wiatru sprawił, że drzwi i okna chatki zatrzęsły się i zabrzęczały. Można było niemal odnieść wrażenie, że budynek kołysze się na wietrze, zbyt słaby, by stawiać opór. Wysepka była na tyle odizolo­wana, że Hank czuł się tak, jakby byli jedynymi ludźmi


Huragan na wyspie 209

na całym świecie. Delikatna, miękka skóra Antonii smakowała solą, pieścił ją pocałunkami niespiesznie, bo mieli przecież przed sobą cały wieczór i noc. Gdy zsunął jej szorty, a wraz z nimi jedwabne majteczki, nabrała gwałtownie powietrza w płuca. Niepewność, z jaką kochali się po raz pierwszy, ustąpiła miejsca swoistej poufałości, charakterystycznej dla par za­znajomionych ze sobą na tyle, by nie odczuwać zażenowania. Wzajemne pragnienie zaskoczyło ich obydwoje, chcieli jednocześnie jak najwięcej dotykać, czuć, smakować... Wkrótce powolne, leniwe tempo pieszczot przestało im wystarczać, a gdy już nie byli w stanie zapanować nad emocjami, stali się jednym na długą chwilę, pełną słodyczy i uniesienia.

Dużo czasu upłynęło, nim zdołali wyrównać od­dechy. Leżeli przytuleni, wsłuchani w swe bicie serca, wyczerpani, a jednocześnie pulsujący energią. Hank pocałował Antonię w wilgotne czoło, ona zaś podnios­ła na niego poważne spojrzenie.

- Wydaje mi się, że ktoś mnie śledzi.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Zanim Antonia zaczęła cokolwiek wyjaśniać, uznała za konieczne najpierw się ubrać. Ukryła się więc za zasłoną, oddzielającą część sypialną od reszty jednoizbowej chaty, by włożyć lekkie baweł­niane spodnie, bluzę, sportowe skarpetki i buty. Słońce już zaszło i w domku zaczęło się robić chłodno.

Usiadła na łóżku ze wzrokiem utkwionym w różno­barwne poduszki, starając się zebrać w ten sposób myśli. Jeszcze nigdy nie spędziła całej nocy z Hankiem, teraz zaś była skazana na jego obecność, zwłaszcza po tym, jak powiedziała mu o swym prześladowcy. Nie miała wątpliwości, że będzie chciał wiedzieć wszystko.

Przeszła do drugiej części pokoju. Hank również zdążył się już ubrać, nalewał właśnie wrzątek do dwóch wyszczerbionych kubków. Włączył radio i na­stawił je na program z informacjami o pogodzie. Z pełnego liczb komunikatu wynikało, że huragan Hope wprawdzie przyspieszył, ale jednocześnie stracił na sile w zetknięciu z chłodniejszymi masami powiet-


Huragan na wyspie 211

rza, przemieszczającymi się z północy. W rejonie Cape Cod ogłoszono stan ostrzegawczy, który do rana mógł zostać przekształcony w alarm.

Trzeba mieć prawdziwego pecha, żeby natknąć się na huragan akurat w momencie, gdy człowiek po­trzebuje ukryć się na samotnej wyspie, pomyślała z przekąsem. Usiadła na rozchwianym kuchennym krześle, świadoma wyczekującego spojrzenia Hanka.

- Naprawdę bardzo się starałam zachować zdrowy
rozsądek i nie wysnuwać pochopnych wniosków - za­
częła niepewnie.

Opowiedziała mu wszystko po kolei. O wiadomoś­ciach elektronicznych, szeptach na parkingu, porusza­nych wiatrem firankach. Nie przerywał jej, tylko w milczeniu kontynuował parzenie herbaty.

Podał jej kubek herbaty.

212 Carla Neggers

Usiadł po drugiej stronie stołu.

- Sprzątałaś tamtego ranka przed wyjściem do
pracy?

Potrząsnęła przecząco głową.

- Antonia, spójrz prawdzie w oczy - zasugerował.
- Przecież okno się samo nie otworzyło.

-Ale Carine ma zapasowe klucze, może była u mnie i wietrzyła.

Huragan na wyspie 213

Przez moment sączyła wciąż gorącą herbatę.

0x08 graphic
21Ą Carla Neggers

W szpitalu stykam się z różnymi przypadkami, czasem niesłychanie trudnymi. Przestępcy, ich ofiary, chorzy psychicznie, długo by wymieniać. Przywiozłam nawet dyskietkę z kartami pacjentów, ale nie znalazłam nic podejrzanego. Nie wydaje mi się, żeby ten ktoś chciał mnie skrzywdzić. Gdyby tak było, miałby ku temu wiele okazji.

- Nie cieszyłbym się za wcześnie. - Pokręcił głową.
-To, że cię nie skrzywdził, nie oznacza, że w końcu nie
spróbuje.

- Myślisz, że bawi się ze mną jak kot z myszką?
Nie odpowiedział, więc wstała, by przejść się po

pokoju. Jedna niewielka żarówka ledwie rozjaśniała głębokie ciemności, Antonia rozważała nawet przez moment rozpalenie lamp naftowych. Nie miała poję­cia, która może być godzina. Z pewnością pora kolacji dawno minęła, bo ssało ją w żołądku z głodu.

W jego głosie nie słyszała ani cienia wyrzutu czy goryczy. Zebrała się na odwagę i odwróciła się, by spojrzeć mu w oczy.

- Owszem.

Szybko się podniósł i zanim zdążyła się zorien­tować, wziął ją w ramiona.

- Posłuchaj mnie uważnie, proszę. Nie chcę, żebyś
widziała we mnie kandydata na senatora czy byłego
pilota ani też człowieka, który stracił żonę i nie wolno


Huragan na wyspie 215

go narażać. Chcę, żebyś widziała mnie takiego, jakim jestem. Rozumiesz?

Przez moment przypatrywał się jej w milczeniu.

Roześmiała się, całkowicie rozluźniona.

- Hola, hola! Wszystko w swoim czasie, mój panie.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Zgodnie z przewidywaniami, w nocy ogłoszono stan alarmowy dla Cape Cod, po nim zaś przyszedł nakaz ewakuacji zagrożonych obszarów. Spodziewano się, że zanim huragan Hope skręci na wschód, uderzy właśnie w te okolice. Hank nie łudził się, iż ktokolwiek przejmie się losem miniaturowych wysepek, które od wieków zmieniały kształt po przejściu każdego huraganu. Zresztą nie podejrzewał, by komukolwiek przyszło do głowy sprawdzić, czy jedyny dom na Shelter Island jest obecnie zamieszkany. Zarzucił swój plecak na jedno ramię, torbę Antonii na drugie i wyruszyli w poprzek wyspy w kierunku zatoczki, gdzie zacumował łódź. Miał nadzieję, że jeśli silne wiatry i fale istotnie nadadzą wyspie nowy kształt, ich już tu nie będzie. Wędrowali wąską, krętą ścieżką wśród karłowatych sosen, krzaków jałowca, kolczastych gałęzi jeżyn oraz kęp trawy morskiej. Deszcz wprawdzie na razie tylko siąpił, ale wiatr wzmagał się z każdą chwilą, z daleka było słychać uderzenia fal o brzeg. Antonia z pewnością w takich warunkach nie dałaby rady dowiosłować swoim kaja-


Huragan na wyspie 217

kiem do stałego lądu. Silny wiatr z pewnością zniósłby ją z kursu, miałaby szczęście, gdyby w ogóle udało jej się utrzymać na powierzchni.

Zadawała się być rozluźniona i znacznie mniej zafrasowana niż poprzedniego wieczoru. Miał nadzieję, że to jego obecność tak dobrze na nią wpłynęła. Zapewne ulżyło jej, gdy wreszcie mogła się komuś zwierzyć ze swych podejrzeń, ale liczył na to, iż jego bliskość, czułość i wyznanie miłości także odegrały ważną rolę. Uśmiechał się właśnie do swych myśli, gdy spostrzegł, że zatrzymała się gwałtownie na brzegu i zmarszczyła brwi.

- Gdzie jest twoja łódź?

Zaskoczyła go tym pytaniem. Był tak przekonany, że zastanie łódkę tam, gdzie ją zakotwiczył, iż w ogóle się nad tą kwestią nie zastanawiał.

Hank w milczeniu wpatrywał się w wodę. Tak paskudny obrót spraw nie wydawał mu się przypad­kowy.

218 Carla Neggers

- Nie popełniłem błędu - wpadł jej w słowo. - Moja
łódź zniknęła, choć ją tu zakotwiczyłem.

Przyglądał się przez chwilę, jak jej twarz bladła, zaś w oczach pojawiło się zrozumienie, a następnie przera­żenie.

- Zostawiłam go niedaleko stąd, przy plaży.
Zarzuciła na ramię plecak i ruszyła w kierunku

stromej wydmy, zaś Hank podążył za nią.

- Uważaj na trujący bluszcz- ostrzegła, wskazując
na pnącze, oplatające pień mijanej sosny.

Między drzewami, rosnącymi na skraju piaszczys­tej plaży, leżał lśniący czerwony kajak.

- Wiosło! - zawołała niespodziewanie. - Hank,
wiosło zniknęło.

- Pierwszego dnia. Od tamtej pory tu nie za­
glądałam.

Zajrzał pod spód, ale wiosła nie było. Antonia w tym czasie przeszukiwała okoliczne krzaki, niestety bez rezultatu.

Huragan na wyspie 219

Robert zaklął pod nosem. Bolało go całe ciało, każde otarcie, guzy, bąble i rany, których miał pełno wszędzie. Teraz dla odmiany kolce róż, rosnących na tyłach chaty podłej doktorki, wbijały mu się w plecy i ramiona. W dodatku w związku z nadciągającym huraganem wilgotność powietrza stała się nieznośna, tym bardziej dla kogoś okrytego gumowym płaszczem przeciwdesz­czowym. Czul się jak w saunie, a spocona skóra swędziała coraz bardziej. Nie był w stanie się skupić, nie mógł więc planować. Machnął już ręką na kleszcze, których setki obsiadły mu nogi, tak że kostki miał całkiem czarne. Miał nadzieję, że gdy wróci na stały ląd, zdąży przyjąć jakiś silny antybiotyk, by uchronić się przed borełiozą. Może udałoby się zmusić Antonię, aby przed śmiercią wypisała mu receptę^

Mało nie oszalał z wściekłości, wiedząc, że spędza noc w jednej chacie z tym przystojniakiem. Zrozumiał natomiast, dlaczego tak często wyobrażał sobie, jak zrozpaczona błaga, by darował jej życie. Było to bowiem najlepsze rozwiązanie. Zabić ją i jej faceta. Tak właśnie należało uczynić. Przecież i tak nie zamie­rzała gjo wpuścić do swojego życia. Był dla niej nikim,


220 Carla Neggers

znaczył mniej niż taki choćby kleszcz, przenoszący groźną chorobę. Sprzątacz, mijany codziennie na szpi­talnym korytarzu.

Udało się ją przestraszyć dziwacznymi wiadomościa­mi przesyłanymi pocztą elektroniczną, szeptami na parkingu, otwartym oknem - tu już okazał się bardziej dokuczliwy niż zwykły kleszcz. Niestety, nie miała świadomości, że to on stał za tymi pozornie niezwiąza-nymi wydarzeniami. Nie wiedziała nawet, iż poszatko-wał jej bieliznę ani że to on uwolnił łódź Callahana, zabrał jej wiosło, a teraz planował kolejne uderzenie. Nagle zaczęło mu zależeć na tym, by dowiedziała się, iż to on był sprawcą wszystkiego, co ją ostatnio zaniepokoi­ło. Nie chciał się zakraść do niej od tyłu z bronią w ręku. Nie przyniosłoby mu to żadnej satysfakcji, nie dało poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.

- A to co takiego? - odezwał się sam do siebie półgłosem.

Pod krzakiem róży z ziemi wystawało coś, co wyglądało jak rękojeść noża. Sięgnął po nią i z za­skoczeniem odkrył, że natknął się na długi nóż kuchen­ny. To musiał być znak od Boga. Zupełnie jakby Stwórca chciał powiedzieć: „Oto kolejna broń, Rober­cie. Czyń swoją powinność".

Wytarł ostrze o spodnie. Wysadzana ostrymi kol­cami gałąź uderzyła go w twarz. Miał ochotę rzucić się na nią ze swym nowym znaleziskiem, ale zdołał się opanować. Musiał skupić się na tym, po co tu w ogóle przybył. Zdecydowanie nie było to siekanie na kawałki krzewu różanego. Przykucnął, aby rozłożyć wiosło na dwie części, tak by było łatwiej nim manewrować.


Huragan na wyspie 221

Planował wyskoczyć z krzaków i z zaskoczenia ude­rzyć nim Callahana w głowę, a przy tak długim narzędziu mogłoby się to okazać zbyt trudne.

Tak naprawdę mógł już dawno być w chacie, ale wolał wybrać się na brzeg, by zobaczyć miny swych zakładników, gdy odkryli, że nie są sami na wyspie. Oczywiście nie mieli jeszcze świadomości, iż są czyi-miś zakładnikami, ale stanowiło to tylko kwestię czasu. Nietrudno było dopilnować, by go nie słyszeli, bowiem szum wiatru i uderzenia fal o brzeg zagłuszały wszelkie inne odgłosy. Prawdziwym wyzwaniem oka­zało się jednak chowanie się za niewielką ilością sporych drzew i krzaków. Raz nieomal go spostrzegli, ale w porę padł na twarz za rozłożystym jałowcem.

Z łodzią rozprawił się poprzedniego wieczoru. Nie było łatwo ją zatopić, musiał wejść do głębokiej po pas wody i wybić kotwicą dziurę w kadłubie. Gdy zranił się przy tym w ramię, miał ochotę wystrzelić w kierunku łodzi, aby jednocześnie wyładować się i załatwić szybko sprawę, na szczęście w porę się opanował. Mógłby w ten sposób zaniepokoić swych zakładników, którzy przed­wcześnie dowiedzieliby się o jego obecności. Nie ulegało wątpliwości, że Callahan bez trudu odróżniłby wystrzał z pistoletu od huku nadciągającej burzy. Uparł się, by łódź zatopić, a nie po prostu wypuścić, ponieważ mogłaby wrócić do brzegu. Znacznie bardziej mu odpowiadało, że leżała bezużyteczna na dnie oceanu. Wprawdzie wypeł­nienie jej wodą zajęło mu znacznie więcej czasu niż sądził. Czekał na brzegu, atakowany przez żarłoczne komary, obserwując, jak kadłub bardzo powoli zanurza się, aż wreszcie niknie pod powierzchnią wody. Zanim


222 Carla Neggers

dotarł z powrotem do swojej kryjówki, był cały pogryziony. Zastanawiał się, czy gdyby zaraził się malarią lub boreliozą, doktor Antonia zaopiekowałaby się nim. Musiałaby, bo do tego zobowiązywała ją przysięga Hipokratesa. Gdyby go zignorowała, złamałaby prawo, a przecież rzekomo w imię tegoż prawa doniosła na niego policji.

W każdym razie warto było się narazić na niebez­pieczeństwo, by zobaczyć ich miny, gdy odkryli brak łodzi. Dotarli do chaty tuż przed nim, wyraźnie poruszeni i zestresowani. Postanowił dać im trochę czasu na analizę sytuacji, aby mogli się jeszcze trochę podenerwować. Zastanawiał się, czy choć podejrzewa­li, jak poważne niebezpieczeństwo im grozi. Zdawał sobie sprawę, że powinien wreszcie podjąć jakieś decyzje, dopracować plan działania, ale nie był w stanie się skupić, tak bardzo dokuczał mu deszcz, ból i swę­dzenie. W dodatku rozpraszała go myśl, że tych dwoje siedzi za ścianą o kilka metrów od niego, drżąc z obawy o swoje życie.

Naraz skrzypnęły tylne drzwi.

Robert pochylił się nisko, wstrzymując przy tym oddech, by Hank Callahan nie zauważył jego obecnoś­ci. Tymczasem tamten w ogóle nie sprawiał wrażenia osoby przerażonej, wręcz przeciwnie - wyglądał jak snajper wypatrujący swego celu. Arogancki drań! Po­winien przecież trząść się ze strachu!

Robert poczuł, jak krew mu wrze w żyłach. W jed­nym ręku uniósł wiosło, w drugim nóż i uzbrojony w ten sposób rzucił się przez krzew róży na Callahana. Uderzył go wiosłem w okolice nerek.


Huragan na wyspie 223

- Do diabła! - krzyknął, bo miał wrażenie, jakby
zaatakował kamienny posąg, a nie żywego człowieka.

Zamierzał następnie wbić majorowi nóż w serce, ale nie mógł tego uczynić, bo ten nie padł na kolanach, jak się tego Robert spodziewał. Co więcej, nie dość, że wytrzymał atak, to jeszcze obrócił się błyskawicznie, gotowy do kontry. Było jasne, że wiedział, jak się zachować w sytuacji napaści, zaś Robert, zwykły sprzątacz, nie miał pojęcia, jak skutecznie go obez­władnić. Poczuł, jak ogarnia go panika... Zaczął machać na oślep nożem. Zupełnie przypadkiem udało mu się zranić Hanka w ramię, a on mimo to zdołał sobie tylko wiadomym sposobem przechwycić wiosło. By zakoń­czyć sprawę raz na zawsze, Robert sięgnął za pasek po broń. Zniknęła! Musiała mu się wysunąć, gdy kucał za krzakiem róży.

- Lepiej mi się nie narażaj - poradził pewnym siebie
głosem. - Bo jak cię zabiję, doktorka zostanie na mojej
łasce i niełasce.

Obydwaj byli przemoczeni, u ich stóp tworzyły się kałuże, a wiatr smagał ich po twarzach kroplami deszczu. Trawa była tak śliska, że poruszanie się nastręczało poważne trudności. Co więcej, gdyby Robert stracił równowagę, miał szansę nadziać się na własny nóż i wykrwawić na śmierć, bo przecież Antonia na pewno nie udzieliłaby mu pomocy. Zapo­mniałaby o przysiędze Hipokratesa, jeśliby chodziło o kogoś, kto zaatakował jej ukochanego. Z przyjem­nością zostawiłaby go na plaży, żeby umierał w bólu i samotności, a potem zrzuciła winę na huragan Hope.

- Idzie huragan - oznajmił Callahan, ignorując


224 Carla Neggers

krwawiące ramię. - Nie chciałbyś chyba, żeby cię tu zastał. Odłóż nóż...

- Żebyś mógł mnie zabić, a potem powiedzieć
policji, że to była obrona konieczna? - Robert wpadł
mu w słowo. - Nie ma mowy.

Z zazdrością jednocześnie obserwował opanowa­nie, jakie tamten okazywał w tak trudnej sytuacji.

Zerknął w kierunku domku, w którego drzwiach stała Antonia. Wyglądała tak pięknie... Ciężko było mu zebrać w sobie siły, by uczynić to, co sobie zaplanował. Zdawał sobie sprawę, że nie pokona Callahana w ucz­ciwej walce, pozostawały mu zatem dwa wyjścia: poddać się albo brać nogi za pas. Nie miał zamiaru złożyć broni, więc odwrócił się na pięcie i uciekł w gęstwinę. Przeskakując przez mniejsze krzaki, miał nadzieję, że się przy tym nie pośliźnie i nie ugodzi w serce, bo byłby to niefortunny epilog całej historii. Ściskał w dłoni trzonek noża, aby w razie czego móc się bronić, gdyby jednak Callahan zdecydował się go gonić. Choć jego działanie mogło z boku wyglądać na tchórzostwo, sam uważał, że w gruncie rzeczy osiąg-nął swój cel. Wprawdzie tamten wciąż żył, był zaled-


Huragan na wyspie 225

wie draśnięty, nie mógł jednak mieć nawet cienia wątpliwości co do tego, że zamiary Roberta były poważne.

Przedzierał się przez krzaki karłowatych sosen i ja­łowców, rozchlapywał stopami wodę z kałuż, aż wreszcie znalazł się na wydmie, za którą zostawił swoje rzeczy. Postąpił kilka kroków do przodu, gdy wielka fala niespodziewanie przewróciła go na plecy. Niemal zakrztusił się słoną wodą. Podrażnione gardło piekło go nieznośnie, ale jeszcze bardziej dokuczały rany, obmyte oceaniczną wodą, zmieszaną z piaskiem. Klnąc pod nosem, na czworaka dotarł do obozowiska. Skoro woda zagarnęła już tyle plaży, musiał się szybko przenieść w głąb wyspy, jeśli nie chciał stracić skrom­nego ekwipunku.

Czerwone bąble na dłoniach i ramionach puchły i swędziały z każdą chwilą coraz bardziej. Przyjrzał się im uważnie. Na niektórych tworzyły się już pęcherze, co oznaczało, że nie były to ślady po ukąszeniu jakichkol­wiek insektów, lecz oparzenia po zetknięciu z trującym bluszczem. Nic dziwnego, że nie dał rady zwalić z nóg Callahana, skoro był cały obolały. Zdecydował, że musi wrócić za krzak róży, by odnaleźć broń. Wyjął z plecaka amunicję. Dwanaście naboi. Powinno wystarczyć, na­wet biorąc pod uwagę, że przyszły senator będzie mu chciał utrudnić sprawę. Miał nadzieję, iż w ogóle nie będzie musiał strzelać, skoro nadchodzi huragan, który załatwi sprawę cicho i bez żadnego śladu.

Walcząc z przemożną potrzebą drapania się po rękach i nogach, powrócił w okolice domku, odnalazł pistolet i zajął pozycję obserwacyjną za rozłożystą


226 Carla Neggers

karłowatą sosną. Podejrzewał, że Antonia zajmuje się właśnie opatrywaniem ran ukochanego, więc należało działać natychmiast. Swoją drogą, był zaskoczony, że po jego odejściu nie przeszukali okolicy, na wypadek gdyby zostawił jakieś ślady. Na szczęście dla niego zachowali się jak ostatnie ofermy, dlatego mógł teraz załadować broń. Nigdy w życiu nie strzelał do nikogo oprócz siebie samego, ale podejrzewał, że była to wyjątkowo łatwa sprawa, skoro tylu idiotów wiedzia­ło, jak używać pistoletu. Jako że był mądrzejszy niż przeciętny Amerykanin, nie miał wątpliwości, iż okaże się doskonałym strzelcem, mimo braku praktyki. Nie lubił nic ćwiczyć, sprawdzać, dowiadywać się. Nie miał do tego cierpliwości. Od zawsze wolał po prostu wiedzieć.

Deszcz wciąż padał, utrudniając mu obserwację. Raz po raz przecierał mokre oczy kciukami, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że być może w ten sposób wprowadza truciznę z bluszczu i wkrótce powieki mu tak spuchną, że już niczego nie dojrzy. Potrzebował więc jak najprędzej zaplanować i wyko­nać kolejny krok. Miał nadzieję, iż jest jedyną uzbrojo­ną osobą na wyspie. Wolał tego nie sprawdzać, wy­stawiając z krzaków głowę, bo mogłoby się okazać, że był w błędzie. Nie sądził jednak, by lekarka posiadała broń. Ani kandydat na senatora, który przypłynął, aby dotrzymać towarzystwa kobiecie, nie podejrzewając nawet, iż może ona mieć jakiekolwiek kłopoty. Nie, na pewno nie byli uzbrojeni.

- Jesteście otoczeni! - zawołał z krzaków. - Wy­chylcie się przez drzwi albo okno, a zacznę strzelać!


Huragan na wyspie 2i17

Żadnej odpowiedzi. Może nie usłyszeli?A może się schowali? Choć nawet sam dla siebie brzmiał jak maniak, był gotowy na wszystko. Nawet na to, by strzelić do Antonii. Od dawna czekał na to, by ujrzeć ją zakrwawioną, wijącą się z bólu.

- Boicie się?! - krzyknął po chwili. - Słusznie. Ja też
się bałem, gdy przyszedłem po pomoc do ciebie, ty
doktorko Suko! I co ty na to? Może chcesz, żebym cię
potraktował tak samo, jak ty mnie?

Pamiętał, jak jej smukłe dłonie delikatnie opat­rywały mu ranę. Jej miłe, ciepłe słowa. I nagle zapytała, jak on się nazywa. Jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Już w tym momencie, nawet zanim wydała go policji, zrozumiał, że źle ulokował swe uczucia. Był dla niej nikim. Zerem.

- Macie tu przedsmak tego, co z wami w końcu
zrobię! - zawołał, zirytowany wspomnieniami.

Wystrzelił w kierunku bocznego okna. Broń od­skoczyła do tyłu tak samo jak wtedy, gdy postrzelił się w stopę. Wiatr huczał tak głośno, że stłumił brzęk tłuczonego szkła, ale sam widok napełnił serce Roberta satysfakcją. Jeszcze nie wiedział, co dalej zrobi, ale teraz piłeczka była po stronie doktorki i jej kochasia. Wreszcie zrozumieli chyba, kto tu rządzi.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Przez wybitą szybę wiatr zawiewał do środka krople deszczu, liście, a nawet co drobniejsze gałązki. Na szczęście kula przeleciała przez całe pomieszczenie i utkwiła w drzwiach do łazienki, nie robiąc nikomu po drodze krzywdy. Po co ten idiota w ogóle wystrzelili Nie miał szansy, by kogoś dosięgnąć, chodziło mu więc chyba tylko o to, żeby ich przestraszyć. Tylko czy nie lepiej byłoby wpaść niespodziewanie do chaty i zabić ich obydwoje, zanim się w ogóle zorientują, że on ma broń?

Kimkolwiek był, ich prześladowca miał sobie tylko wiadomy plan i myślał w trudny do przewidzenia sposób. Paradoksalnie informacja o tym, że jest uzbro­jony, dawała im szansę. Schyleni nisko, by drań ich nie dostrzegł, zabarykadowali frontowe drzwi ciężkim fotelem i kilkoma składanymi krzesłami. Wprawdzie konstrukcja ta nie była na tyle solidna, by powstrzy­mać go na długo, ale przynajmniej dowiedzieliby się o jego nadejściu na tyle wcześnie, by Hank mógł działać. Po poprzednim spotkaniu bolały go plecy,


Huragan na wyspie 229

obite wiosłem, a rana na ramieniu wciąż krwawiła, ale był gotowy na kolejną konfrontację. Teraz miał pod ręką nóż, zaś w drzwiach zaporę, o którą nie sposób było się nie przewrócić. Był także zdeterminowany, by tym razem nie dać się zaskoczyć. Miał tylko nadzieję, iż nie będzie musiał walczyć, a tym bardziej zabić napastnika na oczach Antonii. Wprawdzie jako lekarka była przyzwyczajona do widoku krwi, a do tego świetnie umiała panować nad swoimi emocjami, ale zdawał sobie sprawę, jak bardzo wstrząsnął nią fakt, że jej prześladowca użył broni.

Gdy już skończyli się barykadować, uparła się opatrzyć ranę na ramieniu Hanka.

Usiedli tak, żeby Hank, będąc niewidocznym z ze­wnątrz, miał oko na tę część ogrodu, w której praw­dopodobnie znajdował się napastnik. Antonia wydo­była spod łóżka staroświecką apteczkę, postawiła ją na stole i zajrzała do środka. Choć było po niej widać zdenerwowanie, potrafiła nad sobą zapanować, co wynikało z pewnością z jej doświadczeń w pracy na izbie przyjęć.

- Powinnam ci założyć szwy.


230 Carla Neggers

Wiedział, że powiedziała to, aby zmusić go do myślenia o czymś innym niż o bolesnej ranie. Był jej za to wdzięczny, choć w życiu zdarzało mu się cierpieć dużo bardziej.

- North był szkolony we wbijaniu ludziom noży
we wszelkie możliwe części ciała. - Odpowiedział jej
uśmiechem. - Ja byłem tylko prostym, łagodnym
pilotem helikoptera.

Znalazła buteleczkę środku odkażającego, odkręciła ją i nasączyła kawałek gazy.

Nie była co do tego przekonana, jednak wolała nie wdawać się w dyskusję na ten temat.

- Lepiej pokaż ramię - poprosiła.
Pomogła mu zdjąć koszulkę, obejrzała dokładnie

ranę i zabrała się do pracy. Zwinnymi, wprawnymi


Huragan na wyspie 231

ruchami oczyściła skórę, posmarowała okolice cięcia antybiotykiem w maści, nałożyła opatrunek, a następ­nie zabandażowała ramię.

- Wszystko będzie dobrze. - Uśmiechnęła się.
Zerknął przez okno. Deszcz padał tak gęsto, że

trudno było cokolwiek zobaczyć.

Antonia odsunęła się, by przyjrzeć się krytycznie swemu dziełu.

- Powiedz mi, jak on wyglądał - poprosiła nie­
spodziewanie.


232 Carla Neggers

- odparł z uśmiechem. - Ale mogę pogonić złoczyńcę,
gdyby była taka potrzeba?

- Proszę bardzo, zostało mi jeszcze dużo bandażu

- zaśmiała się.

Skinęła głową z westchnieniem.

- To Robert Prancer.

Nigdy wcześniej nie wspominała o nim. Takie nazwisko na pewno by zapamiętał.


Huragan na wyspie 233

0x08 graphic
234 Carla Neggers

prawdopodobnie pluje sobie z tego powodu w brodę, bo musi moknąć, a my siedzimy w suchej chacie.

- Myślisz, że może się w tobie podkochuje?
Antonia zarumieniła się po same uszy.


Huragan na wyspie 235

- Zaskoczyłeś mnie. Mam przeczucie, że nie po raz
ostatni.

Hank poczuł pulsowanie w rozciętym ramieniu. Mimo przeszywającego bólu cieszył się, że nie stało się nic gorszego, na przykład, że Prancer nie zdołał go obezwładnić. Albo nie zastrzelił go na schodach domku.

Silny powiew wiatru zatrząsł chatą, a kolejne kawałki gałęzi wraz z kroplami deszczu wpadły do izby przez wybite okno. Sytuacja wyglądała coraz


236 Carla Neggers

poważniej, huragan Hope wyraźnie nie zamierzał dać za wygraną.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Robert stał po kostki w wodzie. Przypływ, ulewny deszcz i silny wiatr sprawiły, że dokoła nie było widać ani skrawka gruntu. Nie mając dostępu do komunika­tów pogodowych, nie wiedział nawet, czy był to już huragan w swej pełnej sile, czy może tylko jego forpoczta. Nie zamierzał jednak pozostać na zewnątrz, aby się o tym przekonać. Przecież nieopodal stała całkiem wygodna, a przede wszystkim sucha chata Babs Winslow. Nakrył się swym gumowanym płaszczem, dodatkowo owinął kawałkiem niebieskiego brezentu, który sfrunął z werandy i spłynął ku niemu po wodzie, gnany porywistym wiatrem. W pewnym sensie czuł się w tym jak w worku na zwłoki, a więc coraz bardziej uświadamiał sobie poczucie krzywdy oraz niewygodę. Dzięki temu cierpieniu zabicie siedzącej w cieple pary mogło przynieść mu jeszcze więcej satysfakcji. Babcia przecież zawsze powtarzała, że na wszystko to, co wartościowe, trzeba sobie zasłużyć.

- Robert! Robert!

Zamarł w bezruchu. Był to głos Antonii. Wołała go


238 Carla Neggers

tak, jak wiele razy w jego snach. Wstrzymał oddech, wsłuchując się w szum deszczu. A więc już się wszyst­kiego domyśliła. Wiedziała, że to on moknie na ze­wnątrz. Wreszcie znalazł poczesne miejsce w jej myś­lach. Nie był już anonimowym, bezdusznym napast­nikiem. Przypomniała sobie jego nazwisko, być może nawet jego postać. Świetnie. Idealnie.

Nie wiedział, skąd wołała, ale od razu wykluczył frontowe drzwi, bo stamtąd jej głos nie doleciałby aż tak daleko. Może stała w oknie? A może w tylnych drzwiach ?

- Robercie, nie możesz tam tak stać!

Choć musiała krzyczeć, by zagłuszyć nadciągający huragan, udało jej się wyrazić głosem współczucie i troskę. Była jednak lekarką na izbie przyjęć, świetnie więc umiała udawać troskę i współczucie. Dlatego nie odpowiedział. To nie był sen, a ona nie wołała go z miłości. Próbowała go wywieść w pole, wykorzystać jego słabość do niej.

Zdradził tym samym swoje położenie, ale niewiele go to obchodziło, bo Antonia i Callahan nie byli w stanie nic mu zrobić. Przecież to on miał broń.

Mówił jak skończony idiota, ale przez ten deszcz


Huragan na wyspie 239

i swędzenie skóry nie był w stanie myśleć logicznie, a tym bardziej wypowiadać się powściągliwie. Musiał wziąć się w garść, jeśli chciał wyjść z tej sytuacji obronną ręką. Próbuj ąc wziąć chatę szturmem, byłby z daleka widoczny i niewątpliwie wpadłby w zasadzkę, powinien więc wymyślić coś dla odwrócenia ich uwagi, aby zbliżyć się niepostrzeżenie. Żałował, że nie przywiózł ze sobą koktajlu Mołotowa swojej roboty. W ten sposób mógłby wzniecić ogień w okolicach domku i, korzystając z zamieszania, wśliznąć się do środka.

- Robercie, proszę cię - nie ustępowała. - Poroz­
mawiajmy, zanim sprawy zajdą za daleko. Wiem, że
jesteś tu z mojego powodu. - W jej głosie dało się
słyszeć wahanie, a nawet odrobinę żalu. - Z powodu
błędu, jaki popełniłam. Proszę, wejdź do środka, razem
przeczekamy tę nawałnicę.

Czyżby mówiła poważnie?Czy jego działania pomogły jej zrozumieć, co zrobiła źle?- Choć trudno mu było w to uwierzyć, wyszedł ostrożnie zza krzaków, ciągnąc za sobą brezent. Był zmęczony, przemoknięty, krople deszczu spływały mu po twarzy i szyi, swędzące bąble po komarach i bluszczu doprowadzały go do szału.

Mówiła, jakby jej naprawdę na nim zależało. Jakby za wszelką cenę chciała go ocalić. Czyżby świadomość, że może zginąć, porwany przez wzburzo­ny ocean, pomogła jej zrozumieć, jak bardzo był jej drogi?- A może Callahan nie wydawał jej się już taki


0x08 graphic
240 Carla Neggers

przystojny i wspaniały? Z drugiej strony, za kogo się uważała, zapraszając go do środka? Oferując siebie i swojego ukochanego jako zakładników?- Zupełnie, jakby to ona dyktowała tu warunki. Zatrzymał się, by wydobyć broń spod płaszcza, chciał, by w razie czego była gotowa do wystrzału. Czyżby naprawdę uważała go za głupca, który nie wykorzysta swej ewidentnej przewagi? Który zostanie na deszczu, zamiast zabić ich obydwoje, rozgościć się w chacie i przeczekać huragan z filiżanką gorącej herbaty w ręku?

Przecież mógł ich zastrzelić bez przeładowywania. Pif, paf. Tak po prostu. Właśnie tak należało od początku zrobić. Nie czekać, aż huragan załatwi spra­wę. Należało pozbyć się ich jak najprędzej i to właśnie zamierzał uczynić. Dlatego korzystając z niemal zero­wej widoczności, ruszył w kierunku domku, z rewol- werem wycelowanym przed siebie, gotowy do oddania strzału, gdyby zaistniała taka potrzeba.

Gwałtowny podmuch wiatru niemal wyrwał fron­towe drzwi z zawiasów, na szczęście Hank przewi- dział to i zabezpieczył je haczykiem, by w razie czego nie odsłoniły go niepotrzebnie. Przykucnął na pod­łodze, aby nie znaleźć się na linii ognia. Prancer prawdopodobnie wciąż znajdował się w krzakach z boku chaty, ale domyślali się, że jednak zaryzykuje i zechce wejść do wewnątrz, by nie narażać się na porwanie przez wiatr czy przygniecenie pniem lub konarem drzewa. Tak więc zabawa w kotka i myszkę prawdopodobnie dobiegła końca. Hank czekał w drzwiach, trzymając wiosło w jednym ręku, w dru-


Huragan na wyspie 241

gim zaś nóż kuchenny. Nagle dobiegł go dźwięk wystrzału. Nie zdziwił się jednak ani trochę, bo polecił wcześniej Antonii, aby uchyliła tylne drzwi. Jak się spodziewali, Prancer nawet nie zaczekał, kto się w tych drzwiach ukaże. Oznaczało to przynajmniej tyle, że nie brakowało mu amunicji.

Na wszelki wypadek Antonia trzymała na gazie garnek gotującej się wody. Gdyby Hankowi nie udało się zatrzymać Roberta w drzwiach, miała oblać napastnika wrzątkiem. Była lekarką, wiedziała więc, w jaki sposób oblać, aby spowodować jak największe straty. Jednakże z zawodu powołana do uśmierzania bólu, a nie do jego zadawania, zdecydowała się użyć wrzątku tylko w sytua-cji bezpośredniego zagrożenia życia.

Hank wyszedł na zewnątrz. Gdy tylko pokonał schody prowadzące z werandy, jego stopy znalazły się po kostki w płynącej w nieokreślonym kierunku wo­dzie. Wiatr smagał go ciężkimi kroplami deszczu, jednak nawet te kiepskie warunki można było wyko­rzystać do swego celu. Szum, hałas, kiepska widocz­ność, pośpiech. Robert Prancer nie miał łatwego zada­nia. Hank przeszedł za róg domu, w kierunku tylnego wyjścia, kryjąc się za krzakami liliowców.

- Antonia! Ty suko! - zawołał z całkiem niedaleka
Robert. - Chodź tu, chcę ci przystawić lufę do głowy.
Chcę, żeby twój superman patrzył, jak mdlejesz z prze­
rażenia. Słyszał, jak błagasz o litość.

Hank zacisnął zęby i mocniej uchwycił wiosło oraz trzymany w ręku nóż.

- Boję się - odpowiedziała Antonia. - Ale nie ciebie,
tylko huraganu.


242 Carla Neggers

Doskonale, mów do niego, wciągnij go do roz­mowy, pochwalił ją w duchu Hank. Odchylił ociekają­ce wodą liście bzu, by rozejrzeć się po okolicy. Jakieś dziesięć metrów od tylnego wejścia od domu spo­strzegł przemieszczający się kawałek jaskrawoniebies kiego brezentu. Nie ulegało wątpliwości, że był to Prancer. Materiał miał go zapewne chronić przed deszczem, jednocześnie wyraźnie przeszkadzał w po-ruszaniu.

Gwałtownym ruchem zrzucił z ramion brezent i rzucił się biegiem w kierunku chaty, rozbryzgując naokoło wodę. W jego prawej dłoni lśnił rewolwer. Hank błyskawicznie wyskoczył zza krzaka bzu. Pran­cer zauważył go i od razu wystrzelił, celując nie w niego, ale w tylne drzwi. Antonia miała być w domu, pilnować gotującej się wody. Hank miał nadzieję, że trzymała się ustaleń. Rzucił się na szaleńca, uderzył go wiosłem z całej siły w splot słoneczny. Ten zachwiał się, więc Hank skorzystał z okazji i wytrącił mu z ręki broń. Jednak jakimś cudem bandyta utrzymał się na nogach, a nawet zdążył sięgnąć po nóż. Ale Antonia błyskawicznie zbiegła po schodach i nadepnęła mu na


Huragan na wyspie 243

lewą stopę - tę samą, którą przed paroma tygodniami opatrywała. Zawył z bólu i upadł na kolana, gubiąc przy tym nóż.

- Wstawaj! - nakazał Hank, sięgnął po leżący
w kałuży rewolwer i wycelował go w Prancera.
- Wstań i podnieś ręce, żebym je widział.

Robert podniósł się i posłusznie wyciągnął ręce ku górze, uśmiechając się przy tym pogardliwie. Był blady z bólu, ale wydawało się, że w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy.

- Nie zabijesz mnie. To by przekreśliło twoje
szanse w wyborach.

Hank nie zwrócił nawet na niego uwagi, tak bardzo niepokoił się o Antonię.

- Dobrze się czujesz?

- Dobrze. - Skinęła głową. - Nic mi nie zrobił.
Nie była to prawda. Po ramieniu spływała jej

strużka krwi, Hank spostrzegł ją kątem oka.

- Dasz radę wrócić do chaty o własnych siłach?-
Skinęła głową. Jej upór i niezależność szalenie mu

zaimponowały.

Gus miał zdecydowanie niestandardowe podejście do wychowania dzieci. Któż inny uczyłby swoich podopiecznych, jak najlepiej obezwładnić i skrępować napastnika?

Hank poczekał, aż Antonia zniknęła w drzwiach domku i przytknął lufę rewolweru do pleców Prancera.


244 Carla Neggers

- Idziemy - rozkazał.

Robert stracił dużo ze swej wcześniejszej buńczucz-ności. Szedł powoli, kulejąc i pojękując z bólu. Miał porwaną koszulę, zadrapaną w wielu miejscach skórę, bąble na rękach. Z kącika ust sączyła mu się krew. Musiał przygryźć sobie wargę, bo Hank nie uderzył go dostatecznie mocno, by spowodować krwawienie we­wnętrzne. Gdy znaleźli się pod dachem, Hank nakazał mu siąść na krześle przy kuchennym stole.

- Idź do diabła - mruknął Prancer, ale wreszcie
usiadł.

Antonia przeszukała szafkę pod zlewozmywakiem i znalazła w niej rolkę szerokiej brązowej taśmy klejącej. Użyli jej do unieruchomienia więźnia. Nie uszło uwagi Hanka, że przy tej okazji obejrzała Rober­ta dokładnie, by sprawdzić, czy nie ma jakichś poważ­niejszych obrażeń. Podziwiał ją za to, że choć pacjent groził jej śmiercią, potrafiła zdobyć się na tak szlachet­ny gest.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Jak się okazało, Hank nie potrzebował tak szcze­gółowych instrukcji, jak się spodziewała. Podczas swo­jej kariery pilota brał udział w tak wielu misjach, iż nauczył się podstaw pierwszej pomocy. Na szczęście kula nie utkwiła w ramieniu, ale draśnięcie było poważniejsze niż rana, jaką Prancer zadał Hankowi nożem.

- Mam nadzieję, że policja się tego dowie.
Zatem był jednak zdecydowany zgłosić sprawę

policji. A tak bardzo chciała mu tego oszczędzić.

Robert, przytwierdzony ciasno do krzesła taśmą klejącą, spoglądał na nich z nieskrywaną nienawiścią. Widać było, że cierpi, ale Antonia nie była w stanie nic dla niego zrobić. Siedziała na kanapie, skupiona na czynnościach, które wykonywał Hank.

- Będziesz patrzeć? - zapytał, delikatnie dezyn­
fekując jej ranę.


246 Carla Neggers

- Oczywiście.

Z podziwem obserwowała jego pewne, swobodne ruchy. Był w stanie się skoncentrować, opanować drżenie rąk, choć niewątpliwie denerwował się całą tą sytuacją.

- Powinnaś mieć założone szwy - stwierdził, za­
bezpieczając bandaż plastrem.

Miał słuszność. Pocisk rozorał głęboko skórę, ale nie pozostał w środku. Nie była pewna, czy dałaby radę poinstruować Hanka, jak należy go wyłuskać. Rana niewątpliwie wymagała szwów, jeśli nie poważniej­szej operacji.

Robertowi wyraźnie przeszkadzały bąble po uką­szeniach komarów i kontakcie z trującym bluszczem, ale poza tym był w niezłym stanie fizycznym. Lewa stopa była zaczerwieniona, lecz uraz nie wydawał się poważny. Psychicznie natomiast miał się nie najlepiej. Gdy go krępowali taśmą, wyrzucił z siebie wszystkie zarzuty, jakie nosił od jakiegoś czasu w sercu. Obarczył ją też odpowiedzialnością za wszystko, czego dokonał od chwili, gdy zjawił się na izbie przyjęć ze zranioną stopą. W tym momencie Hank stanowczo go uciszył


Huragan na wyspie 247

i odradził Antonii jakichkolwiek prób prowadzenia z nim rozmowy. Stwierdził także, iż od tej chwili los Roberta spoczywa w rękach policji i sądu, oni zaś powinni się skupić tymczasem na obronie przed nad­chodzącym huraganem.

Domek Babs Winslow wytrzymał wiele nawałnic, ale nie mieli pewności, że przetrwa tę nadchodzącą. Utkali ręcznikami szpary pod drzwiami, tak by nie wdarła się nimi woda, napełnili też wszystkie dostępne garnki i dzbanki wodą pitną, na wypadek, gdyby miało jej zabraknąć. Starali się nie wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby gwałtowny powiew wiatru zabrał dach. Nie byli już w stanie go w żaden sposób wzmocnić, więc pozostało jedynie czekać, ściskając mocno kciuki.

- Zdradziłaś mnie - niespodziewanie odezwał się
spokojnym głosem Prancer. - Mnie i swoją profesję.
Doktor Suka. Odtąd wszyscy będą cię tak nazywać.
Powiem to głośno na moim procesie. Zostanę uniewin­
niony. Wiesz o tym, prawda?-

Hank sięgnął po rolkę taśmy.

To wystarczyło, aby Hank oderwał kilkucentymet­rowy kawałek taśmy i zakleił nim usta Roberta.

248 Carla Neggers

Gdy wybiegli na werandę, okazało się, że śmig­łowiec wisi już nisko nad wyspą.

Chwilę po tym, jak śmigłowiec straży nabrzeżnej wylądował na plaży nieopodal chaty, okazało się, że przeczucia nie myliły Hanka i Tyler North zdołał załatwić sobie miejsce wśród załogi ratunkowej.


Huragan na wyspie 249

Za chwilę jednak stwierdziła, iż przeceniła swoje możliwości, więc szybko przynieśli jej nosze i zabra­li ją do wnętrza helikoptera. W tym czasie jeden ze strażników pilnował Roberta, którego doprowadzono do śmigłowca tuż przed odlotem.

Na szczęście, wyczerpana psychicznie i fizycznie Antonia zapadła w sen na cały czas trwania lotu helikoptera z wyspy na stały ląd.

Tyler zniknął, jeszcze zanim huragan uderzył z peł­ną siłą.

Jak się spodziewał, Tyler chciał uniknąć niezręcznej sytuacji, dlatego tak szybko się pożegnał. Wolał nie spotkać się z byłą narzeczoną i jej opiekunem, wyso­kim, niecierpliwym, a teraz też parskającym ze złości pięćdziesięciolatkiem.


250 Carla Neggers

Antonia najpierw zażądała porządnej aptteczki pierwszej pomocy, a naststępnie sama sobie założyła szwy, choć rodzina próbowała ją od tego odwieść. Nie chciała jednak nikogo słuchać, twierdząc, że przecież jest to jej chleb powszedni i zna się na tym jak mało kto. Potem została przesłuchana przez policję i choć żartowała, że mogła się wykręcić, udając kolejne omdlenie,, poradziła sobie ze szcze-gółowymi pytaniami zasskakująco dobrze, odpowia-dając w sposób rzeczowy i opanowany. Jak się okazało, Carine poszła do mieszkania siostry, gdzie znalazła pociętą bieliznę.. Przerażona, zgłosiła to na policję, która zebrała dowody i dotarła dzięki nim do Roberta Prancera. Sąd błyskawicznie wydał makaz przeszukania jego mieszkania, w którym z kolei wisiały dziesiątki zdjęć Antonii, a także kilka foto­grafii Hanka. Większość z nich pomazana była czerwoną farbą.

- I wtedy dotarło do naas, w jakim jesteście niebez­
pieczeństwie - dokończyłła Carine, gdy siedzieli przy
stoliku w miejscowej reststauracji, dokąd udali się, by
przeczekać huragan, jako że było już za późno, aby
wyruszyć w dalszą drogę.

- Tyler zadzwonił do Gusa. Drań jeden - dodała.
Hank podejrzewał, że nikt nie uświadomił Carine,

iż Tyler brał udział w akcji ratunkowej.

Huragan na wyspie

251


- Ale przyznaj, że Hank i ja świetnie sobie z nim
poradziliśmy.

- Taaak... Ty i Hank.

Carine uniosła kieliszek z różowym drinkiem.

- No dobrze, ja też cię kocham. Zakochałam się w tobie
w chwili, gdy po raz pierwszy spotkałam cię w chacie
Carine. Pamiętasz, stałeś wtedy przy kominku...

- Pewnie, że pamiętam. Od razu wiedziałem, co się
święci. Poznałem to po twoich maślanych oczach

- zażartował.

0x08 graphic
252 Carla Neggers

- zawołał do barmana Gus. - Jak już wyznaczysz datę ślubu, masz się jej trzymać, rozumiesz? - zwrócił się surowym tonem do Hanka. - Nie zamierzam składać do kupy kolejnego złamanego serca.

Huragan Hope stracił znacznie na sile, nim ostatecz­nie dotarł do Cape Cod, zatem nie dokonał większych zniszczeń poza lokalnymi podtopieniami, połamany­mi drzewami i kilkoma zaginionymi łodziami. Ratow­nicy i strażacy, którzy czekali na rozwój sytuacji w knajpce, rozeszli się do swych obowiązków, zatem Winterowie i Hank pozostali tam sami. Właściciel zafundował im pyszne kanapki, a gdy się posilili, oznajmił, że w przedsionku pełno jest dziennikarzy i fotoreporterów.

- To na pewno z mojego powodu - wyraźnie
ucieszył się Gus.

Carine, która zasnęła na ramieniu stryja, jakby znów była małą dziewczynką, przebudziła się i wymie­rzyła mu sójkę w bok.

- Nie jesteś taki zabawny, jak by ci się mogło
wydawać.

Antonia zdawała sobie sprawę, że próbowali ją w ten sposób rozluźnić przed czekającym ją trudnym sprawdzianem. Choć kiepsko im to szło, była im niesłychanie wdzięczna.

Huragan na wyspie 253

im, jak to wyruszyłem na odsiecz ukochanej kobiecie, która znalazła się w trudnej sytuacji. - Pocałował ją w czoło. - Chcesz iść ze mną?

- Z tobą?- Uśmiechnęła się ciepło. - Zawsze.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
=02=Na krawędzi Neggers Carla HURAGAN NA WYSPIE
Neggers Carla Huragan na wyspie
Polski król na wyspie czarów
Georges Seurat - niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte, Analizy Dzieł Sztuki
Garvis Graves Tracey Na Wyspie
09 Na wyspie Kraków (tekst)
Polski król na wyspie czarów
Niedługo później zatrzymano się na wyspie Ajaia na której mieszkała czarodziejka Kirke
Masakra na wyspie Utoya A Adrian Pracoń
242 Hewitt Kate Lato na wyspie
074 Neggers Carla Miłość jak z bajki 02 Nocna straż
Cobe Collen Pensjonat na wyspie
Wikingowie na wyspie Man, w Irlandii, Walii i Kornwalii
Wiggs Susan Na wyspie szczęśliwej

więcej podobnych podstron